ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 2 PRZEŁOśYŁ EDWARD SZMIGIEL TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT SUSAN CALVIN Trzecie napisane przeze mnie opowiadanie o rob...
11 downloads
19 Views
2MB Size
ISAAC ASIMOV
ŚWIAT ROBOTÓW 2 PRZEŁOśYŁ EDWARD SZMIGIEL TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT
SUSAN CALVIN Trzecie napisane przeze mnie opowiadanie o robotach pt. „Kłamca!” wprowadziło Susan Calvin, w której bezzwłocznie się zakochałem. Od tamtej chwili tak zdominowała moje myśli, Ŝe po trochu wyparła Powella i Donovana z ich pozycji Ta dwójka wystąpiła tylko w trzech opowiadaniach zawartych w poprzednim rozdziale oraz w czwartym pt „Ucieczka!”, w którym pojawiają się obok Susan Calvin. Kiedy spoglądam wstecz na moją karierę, jakimś cudem odnoszę wraŜenie, Ŝe musiałem chyba umieścić kochaną Susan w niezliczonych opowiadaniach — faktycznie zaś pojawiła się tylko w dziesięciu, a wszystkie one znalazły się w niniejszym dziele. W dziesiątym opowiadaniu pt. „Kobieca intuicja” Susan jest juŜ starszą pannicą, która jednak nie straciła nic ze swojego zgryźliwego uroku. Nawiasem mówiąc, zauwaŜyliście, Ŝe choć większość opowiadań z Susan Calvin została napisana w okresie, kiedy szowinizm męski brano za rzecz naturalną w literaturze science fiction, nie prosi ona o Ŝadne względy i pokonuje męŜczyzn w ich własnej dziedzinie. Co prawda pozostaje seksualnie niespełniona — ale nie moŜna mieć wszystkiego.
KŁAMCA! Alfred Lanning ostroŜnie zapalił cygaro, ale koniuszki palców nieznacznie mu drŜały. Jego siwe brwi były ściągnięte, kiedy mówił w przerwach między wydmuchiwaniem dymu. — A jakŜe, czyta w myślach… nie mamy właściwie co do tego wątpliwości! Ale dlaczego? — spojrzał na Petera Bogerta, matematyka. — No więc? Bogert przygładził obiema rękami swoje czarne włosy. — To trzydziesty czwarty model RB, który wyprodukowaliśmy. Wszystkie pozostałe ściśle odpowiadały normom. Trzeci męŜczyzna przy stole zmarszczył czoło. Milton Ashe najmłodszy członek zarządu Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych nie krył dumy ze swojego stanowiska. — Słuchaj, Bogert. Podczas montaŜu nie było Ŝadnych komplikacji od początku do końca. Ręczę za to. Grube usta Bogerta rozszerzyły się w protekcjonalnym uśmiechu. — Naprawdę? Jeśli moŜesz odpowiadać za całą linię montaŜową, to rekomenduję cię do awansu. Dokładnie licząc, mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy dwieście trzydzieści cztery operacje niezbędne do wyprodukowania jednego mózgu pozytronowego, a pomyślne ukończenie kaŜdej z nich zaleŜy od rozmaitej liczby czynników, od pięciu do stu pięciu. Jeśli któryś z nich zostanie powaŜnie zakłócony, „mózg” jest zniszczony. Cytuję naszą własną broszurę informacyjną, Ashe. Milton Ashe zarumienił się, ale czwarty głos uniemoŜliwił mu odpowiedź. — Jeśli zaczniemy zwalać winę na siebie nawzajem, to ja wychodzę. — Ręce Susan Calvin spoczywały mocno złoŜone na podołku, a nieznaczne zmarszczki wokół jej cienkich, bladych ust pogłębiły się. — Mamy na głowie robota, który czyta w ludzkich myślach i wydaje mi się sprawą raczej waŜną, abyśmy dowiedzieli się, dlaczego to robi. Nie osiągniemy tego celu oskarŜając się: „Twojawina! Moja wina!” Utkwiła chłodne, szare oczy w Ashe’u, a on uśmiechnął się szeroko. Lanning uśmiechnął się równieŜ i, jak zawsze w takiej sytuacji, długie siwe włosy i bystre oczka upodobniły go do biblijnego patriarchy. — Święta racja, doktor Calvin. — Nagle jego głos stał się szorstki: — Przedstawię całą sprawę w skondensowanej formie. Wyprodukowaliśmy mózg pozytronowy rzekomo zwykłego typu, który posiada nadzwyczajną umiejętność dostrajania się do fal myślowych. Gdybyśmy wiedzieli, jak do tego doszło, oznaczałoby to ogromny postęp w robotyce. Niestety nie wiemy, a musimy się dowiedzieć. Czy to jasne? — Czy mogę coś zaproponować? — zapytał Bogert. — Proszę, nie krępuj się! — Rzekłbym, Ŝe dopóki nie uporządkujemy tego bałaganu — a jako matematyk spodziewam się, Ŝe to będzie diabelny bałagan — proponuję, Ŝeby utrzymać istnienie robota RB–34 w tajemnicy, nawet przed innymi członkami zarządu. Jako kierownicy działów powinniśmy sobie poradzić z tym problemem i im mniej osób o tym wie… — Bogert ma rację — powiedziała doktor Calvin. — Odkąd zmodyfikowano Kodeks Międzyplanetarny, aby pozwolić na testowanie modeli robotów w zakładach przed ich wysłaniem w kosmos, nasiliła się propaganda antyrobotowa. Jeśli przecieknie choćby słówko o tym, iŜ robot potrafi czytać w ludzkich myślach, zanim będziemy w stanie ogłosić, Ŝe całkowicie kontrolujemy to zjawisko, ktoś mógłby to całkiem skutecznie wykorzystać.
Lanning zaciągnął się cygarem i pokiwał powaŜnie głową. Zwrócił się do Ashe’a: — Chyba mówiłeś, Ŝe kiedy po raz pierwszy zauwaŜyłeś tę niezwykłą umiejętność robota, byłeś sam. — Rzeczywiście byłem sam. Miałem pietra jak nigdy w Ŝyciu. Robota RB–34 dopiero co zdjęto ze stołu montaŜowego i przysłano do mnie. Obermann wyszedł dokądś, więc sam zabrałem go do pomieszczeń testowych — przynajmniej prowadziłem go tam. — Ashe przerwał, a na jego wargach pojawił się nieznaczny uśmiech: — Powiedzcie, czy kiedykolwiek któreś z was prowadziło wymianę myśli nie wiedząc o tym? — Nikt nie miał zamiaru odpowiedzieć, więc Ashe kontynuował: — Na początku człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Po prostu mówił do mnie — tak logicznie i sensownie, jak tylko moŜna sobie wyobrazić — i dopiero kiedy przebyłem większą część drogi, uzmysłowiłem sobie, Ŝe nie wypowiedziałem ani jednego słowa. Oczywiście, duŜo myślałem, ale to nie to samo, prawda? Zamknąłem tę maszynę pod kluczem i pobiegłem po Lanninga. To, Ŝe robot szedł obok mnie, czytając spokojnie w moich myślach, napędziło mi stracha. — WyobraŜam sobie — powiedziała Susan Calvin w zamyśleniu. Wlepiła skupiony wzrok w Ashe’a. — Jesteśmy tak przyzwyczajeni do prywatności własnych myśli. Lanning wtrącił się zniecierpliwiony: — Zatem wie o tym tylko nasza czwórka. W porządku! Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę, Ŝebyś sprawdził linię montaŜową od początku do końca — wszystko. Masz wyeliminować wszystkie operacje, podczas których niemoŜliwe było popełnienie błędu, i sporządzić wykaz wszystkich tych, kiedy mogliśmy go popełnić, określając zarazem jego wielkość i charakter. — Trudne zadanie — mruknął Ashe. — Naturalnie! Masz oczywiście wyznaczyć ludzi do tej pracy — wszystkich, jeśli zajdzie taka konieczność. Nie obchodzi mnie, czy zawalimy plan. Masz się dowiedzieć dlaczego, rozumiesz? — Hmmm, tak! — młody technik uśmiechnął się krzywo. — Nadal jednak to robota pierwsza klasa. Lanning obrócił się w krześle i zwrócił się twarzą do Susan Cahin. — Pani będzie musiała podejść do tego z innej strony. Jest pani robopsychologiem zakładów, więc ma pani zbadać samego robota i dotrzeć do jego podświadomości. Niech pani spróbuje się dowiedzieć, na jakich zasadach funkcjonuje. Co jeszcze jest związane z jego zdolnościami telepatycznymi, jaki jest ich zakres, jak wypaczają jego spojrzenie i jaką dokładnie szkodę to wyrządziło jego zwykłym właściwościom. Zrozumiała pani? Lanning nie czekał na odpowiedź doktor Calvin. — Ja będę koordynował prace i zinterpretuję uzyskane informacje matematycznie. — Zaciągnął się gwałtownie cygarem i wymamrotał resztę przez dym — Bogert mi w tym oczywiście pomoŜe. Bogert polerując paznokcie jednej pulchnej ręki drugą ręką rzucił zdawkowo: — Tak przypuszczam. Orientuję się trochę w tej dziedzinie. — CóŜ! Zaczynam natychmiast — Ashe odsunął krzesło i wstał. Jego przyjemna młodzieńcza twarz zmarszczyła się w uśmiechu. — Mam najpaskudniejsze zadanie z nas wszystkich, więc zmykam i zabieram się do roboty. — Wyszedł mamrocząc: — Do zobaczenia! Susan Calvin odpowiedziała na to ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy, ale jej oczy powędrowały za nim. Kiedy juŜ zniknął z widoku, a ona nie odpowiedziała, Lannin chrząknął i zapytał: — Czy pani chce się zobaczyć z RB–34 w tej chwili? Na stłumiony odgłos obracających się zawiasów RB–34
uniósł swoje fotoelektryczne oczy znad ksiąŜki, a kiedy Susan weszła, juŜ stał na nogach. Zatrzymała się, Ŝeby poprawić na drzwiach olbrzymi znak „Wejście wzbronione”, po czym podeszła do robota. — Przyniosłam ci podręczniki o silnikach hiperatomowych, Herbie… na razie kilka. Chciałbyś rzucić na nie okiem? RB–34 nazywany takŜe Herbie — wziął trzy cięŜkie ksiąŜki z jej rąk i otworzył jedną z nich na stronie tytułowej. — Hmmm! Teoria fizyki hiperatomowej” — wymamrotał przewracając strony, a potem powiedział z roztargnieniem: — Proszę usiąść, doktor Calvin! To mi zabierze kilka minut. Pani psycholog usiadła i obserwowała uwaŜnie Herbiego, kiedy zajął miejsce po drugiej stronie stołu i przebrnął systematycznie przez trzy ksiąŜki. Po półgodzinie odłoŜył je. — Wiem oczywiście, dlaczego je pani przyniosła — powiedział. — Tego się obawiałam. CięŜko z tobą pracować, Herbie. Zawsze wyprzedzasz mnie o krok. — Wie pani, z tymi ksiąŜkami jest tak samo jak z innymi. Po prostu mnie nie interesują. W waszych podręcznikach nie ma nic ciekawego. Wasza nauka jest tylko zbiorem uzyskanych danych, posklejanych ze sobą za pomocą prowizorycznych teorii — a wszystko jest tak niewiarygodnie proste, Ŝe nie warto sobie tym głowy zaprzątać. Interesuje mnie wasza beletrystyka. Wasze studia na temat wzajemnego oddziaływania ludzkich motywów i uczuć… — wykonał potęŜną ręką niejasny gest, jakby szukał odpowiednich słów. — Chyba rozumiem — szepnęła doktor Calvin. — Widzi pani, mam wgląd w umysły — ciągnął robot — a nie ma pani pojęcia, jakie one są skomplikowane. Nie mogę od razu wszystkiego zrozumieć, poniewaŜ mój własny umysł ma z nimi tak mało wspólnego… ale próbuję, a wasze powieści bardzo mi w tym pomagają. — Tak, ale obawiam się, Ŝe po przebrnięciu przez niektóre pustoszące doświadczenia emocjonalne naszej dzisiejszej sentymentalnej powieści… — jej głos był zaprawiony goryczą — …stwierdzasz, Ŝe prawdziwe umysły, takie jak nasze, są nudne i bezbarwne. — AleŜ skąd! Ta stanowcza odpowiedź spowodowała, Ŝe Susan Calvin skoczyła na równe nogi. Poczuła, Ŝe się czerwieni, i pomyślała opętańczo: — „On musi wiedzieć!” Herbie nagle oklapł i wymamrotał cichym głosem, który stracił prawie całkowicie metaliczną barwę: — AleŜ oczywiście, wiem o tym, doktor Calvin. Nieustannie pani o tym myśli, więc jak mógłbym nie wiedzieć? — Czy… mówiłeś komuś? — spytała powaŜnie. — Oczywiście, Ŝe nie! — powiedział to naprawdę zdziwiony. — Nikt mnie nie pytał. — Zatem — wyrzuciła z siebie — chyba myślisz, Ŝe jestem niemądra. — Nie! To normalne uczucie. — MoŜe właśnie dlatego to takie niemądre. — Tęsknota w jej głosie zagłuszała wszystko inne. — Nie moŜna by mnie nazwać… atrakcyjną. — Jeśli mówi pani o atrakcyjności czysto fizycznej, trudno mi osądzić. W kaŜdym razie wiem, Ŝe istnieją inne rodzaje atrakcyjności. — Nie jestem teŜ młoda — doktor Calvin prawie nie słyszała robota. — Nie przekroczyła pani jeszcze czterdziestki. — Trzydzieści osiem, licząc lata; zasuszone sześćdziesiąt, jeśli chodzi o stosunek emocjonalny do Ŝycia. Chyba nie na darmo jestem psychologiem? — Ciągnęła zdyszanym głosem zaprawionym goryczą: — On ma zaledwie trzydzieści pięć lat, a wygląda i zachowuje się młodziej. Czy sądzisz,
Ŝe kiedykolwiek postrzega mnie jako kogoś innego niŜ… niŜ jestem? — Myli się pani! Stalową pięścią Herbie walnął w plastikowy blat stołu. Rozległ się skrzypiący brzęk. — Proszę mnie posłuchać… W tym momencie Susan szybko spojrzała na niego, a przejmujący ból w jej oczach przerodził się w płomień. — A to niby dlaczego? Co ty w ogóle moŜesz o tym wszystkim wiedzieć, ty… ty maszyno. Dla ciebie jestem tylko okazem; interesującym insektem z osobliwym umysłem do zbadania, podanym jak na tacy. Piękny przykład frustracji, prawda? Prawie jak w twoich ksiąŜkach — stłumiła szloch, któremu nie towarzyszyły łzy i umilkła. Robot skulił się na ten wybuch. Pokręcił głową błagalnie. — Proszę, czy moŜe mnie pani wysłuchać? Mógłbym pani pomóc, gdyby mi pani na to pozwoliła. — Jak? — jej wargi skrzywiły się szyderczo. — Dając mi dobre rady? — Nie, nie tak. Chodzi o to, Ŝe ja wiem, co myślą inni ludzie… na przykład Milton Ashe. Zapadła długa cisza i Susan spuściła wzrok. — Nie chcę wiedzieć, co on myśli — powiedziała wstrzymując oddech. — Nie mów ani słowa. — Mnie się zdaje, Ŝe chciałaby pani wiedzieć, co on myśli. Głowę miała nadal spuszczoną, ale oddychała swobodniej. — Gadasz bzdury — szepnęła. — Po cóŜ miałbym to robić? Próbuję pomóc. Myśli Miltona Ashe’a o pani… — urwał. Wtedy pani psycholog podniosła głowę. — Tak? — On panią kocha — powiedział cicho robot. Przez całą minutę doktor Calvin nie powiedziała ani słowa. Patrzyła przed siebie w milczeniu. A potem odparła: — Jesteś w błędzie. Musisz się mylić. Dlaczego miałby mnie kochać? — Ale tak jest. Takiej rzeczy nie moŜna ukryć, nie przede mną. — Ale ja jestem taka… taka… — urwała jąkając się. — Powłoka zewnętrzna nie jest dla niego waŜna, on zwraca uwagę na duchowe walory innych ludzi. Milton Ashe nie naleŜy do typu, który poślubia bujną czuprynę i parę oczu. Susan Calvin zamrugała gwałtownie i odczekała chwilę, zanim się odezwała. Nawet wtedy głos jej drŜał: — Jednak z całą pewnością nigdy nie okazał w Ŝaden sposób… — Czy kiedykolwiek dała mu pani szansę? — Jak mogłam? Nigdy nie myślałam, Ŝe… — No właśnie! Pani psycholog zamyśliła się, a potem nagle podniosła wzrok. — Pół roku temu jakaś dziewczyna odwiedziła go tu w zakładach — powiedziała. — Chyba była ładna… szczupła blondynka. No i oczywiście z ledwością umiała zliczyć do czterech. Cały dzień spędził pusząc się i usiłując jej wyjaśnić, jak się składa robota. — Wrócił jej dawny sarkazm: — Nie Ŝeby coś z tego zrozumiała! Kto to był? Herbie odparł bez wahania: — Znam osobę, o której pani mówi. To jego kuzynka i Ashe nie Ŝywi do niej Ŝadnych romantycznych uczuć, zapewniam panią. Susan zerwała się na równe nogi z dziewczęcą nieomal zwinnością. — CzyŜ to nie dziwne? Czasami udawałam przed sobą, Ŝe tak właśnie jest, choć nigdy naprawdę tak nie myślałam. Więc to wszystko musi być prawda. Podbiegła do Herbiego i ścisnęła obiema rękami jego zimną cięŜką dłoń. — Dziękuję, Herbie — mówiła pospiesznie ochrypłym szeptem: — Nie mów o tym nikomu. Niech to będzie naszą tajemnicą… i jeszcze raz ci dziękuję.
— Po tych słowach wyszła uścisnąwszy jeszcze raz niewraŜliwe palce Herbiego. Robot powrócił wolno do swojej porzuconej powieści, nie było nikogo, kto potrafiłby czytać w jego myślach.
*** Milton Ashe przeciągnął się wolno i efektownie przy odgłosie trzeszczących stawów i symfonii pomruków, po czym rzucił piorunujące spojrzenie na doktora Petera Bogerta. — Słuchaj — powiedział — grzebię się w tym od tygodnia, prawie nie zmruŜywszy oka. Jak długo muszę to jeszcze ciągnąć? Mówiłeś, Ŝe bombardowanie pozytronowe w komorze próŜniowej D rozwiąŜe sprawę. Bogert ziewnął dyskretnie i przyglądał się z zainteresowaniem swoim białym rękom. — To prawda. Jestem na dobrej drodze. — Wiem, co znaczą takie słowa padające z ust matematyka. Jak blisko końca jesteś? — To zaleŜy. — Od czego? — Ashe opadł na krzesło i wyciągnął swoje długie nogi. — Od Lanninga. Staruszek nie zgadza się ze mną — westchnął. — Trochę nie nadąŜa za postępem, taki z nim kłopot. Dla niego mechanika macierzy to alfa i omega, a ten problem wymaga skuteczniejszych narzędzi matematycznych. Lanning jest taki uparty. — A moŜe by tak spytać Herbiego i załatwić całą sprawę? — wymamrotał sennie Ashe. — Zapytać robota? — Bogert uniósł brwi. — Czemu nie? Nie mówiła ci staruszka? — Mówisz o Calvin? — Tak! Właśnie o Susie. Ten robot to czarodziej matematyczny. Wie wszystko o wszystkim i jeszcze trochę poza tym. Oblicza całki potrójne w myśli i poŜera rachunek tensorowy na deser. Matematyk przyglądał mu się sceptycznie. — Mówisz powaŜnie? — Tak mi dopomóŜ! Kruczek polega na tym, Ŝe ten kretyn nie lubi matmy. Wolałby czytać ckliwie powieści. Z ręką na sercu! Zobaczyłbyś te szmiry, którymi Susie go faszeruje: „Szkarłatna namiętność” i „Miłość w kosmosie”. — Doktor Calvin nie mówiła nam o tym ani słowa. — CóŜ, nie skończyła go jeszcze badać. Wiesz, jaka jest. Nie lubi puszczać pary z ust przed doprowadzeniem sprawy do końca. — Ale tobie powiedziała. — Zaczęliśmy duŜo ze sobą rozmawiać. Ostatnio często ją widuję. Otworzył szeroko oczy marszcząc czoło: — Słuchaj, Bogie, czy nie zauwaŜyłeś ostatnio nic dziwnego w jej zachowaniu? Bogert odpręŜył się uśmiechając się pobłaŜliwie. — UŜywa pomadki, jeśli to masz na myśli. — Do diabła, wiem o tym. RóŜu, pudru i cieni do powiek teŜ. Jest na co popatrzeć. Ale nie o to chodzi. Nie potrafię tego dokładnie określić. Sposób, w jaki mówi… jakby coś przepełniało ją szczęściem. — Pomyślał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. Bogert pozwolił sobie na lubieŜny uśmieszek, który jak na naukowca po pięćdziesiątce, wyszedł mu całkiem nieźle. — MoŜe jest zakochana — powiedział. Ashe ponownie przymknął oczy. — Zwariowałeś, Bogie. Idź pogadać z Herbiem. Chcę tu zostać i przespać się.
— Dobra! ChociaŜ nie powiem, Ŝebym się szczególnie cieszył z tego, Ŝe robot mówi mi, co mam robić. Odpowiedziało mu jedynie lekkie chrapanie. Herbie słuchał uwaŜnie, kiedy Peter Bogert, trzymając ręce w kieszeniach, mówił z wypracowaną obojętnością. — Tak się sprawa przedstawia. Słyszałem, Ŝe znasz się na tych rzeczach i pytam cię bardziej z ciekawości niŜ innego powodu. Przyznaję, Ŝe w moim toku rozumowania, jest kilka wątpliwych punktów, które doktor Lanning odrzuca, i obraz jest nadal raczej niekompletny. Robot nie odpowiedział, więc Bogert zapytał: — No więc? — Nie widzę błędów — Herbie przestudiował nagryzmolone liczby. — Nie przypuszczam, Ŝebyś miał coś więcej do powiedzenia. — Nawet nie śmiem próbować. Jest pan lepszym matematykiem ode mnie i… cóŜ, za nic nie chciałbym się zaangaŜować. W uśmiechu Bogerta pojawił się odcień samozadowolenia. — Spodziewałem się, Ŝe tak będzie. Sprawa jest zawiła. Dajmy sobie spokój. — Zmiął kartki, wrzucił je do szybu na śmiecie, odwrócił się do wyjścia i nagle się rozmyślił. — A propos… Robot czekał. Bogert miał najwyraźniej jakieś trudności. — Jest coś… to znaczy, moŜe ty potrafisz… — przerwał — Pańskie myśli są chaotyczne — powiedział cicho Herbie — ale ponad wszelką wątpliwość dotyczą doktora Lanninga. Niemądrze jest się wahać, bo i tak skoro tylko uspokoi się pan, będę wiedział, o co pan chce spytać. Ręka matematyka powędrowała do ulizanych włosów w odruchowym geście przygładzania. — Lanning dobija siedemdziesiątki — powiedział, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. — Wiem. — Jest dyrektorem zakładów prawie od trzydziestu lat. — Herbie skinął głową. — A więc — głos Bogerta stał się przymilny — ty wiedziałbyś, czy… czy myśli o rezygnacji. Być moŜe z powodu zdrowia albo z innych przyczyn… — Właśnie — powiedział Herbie i to było wszystko. — No więc wiesz coś o tym? — Naturalnie. — To… eee… czy mógłbyś mi powiedzieć? — Skoro pan pyta, tak — robot traktował tę sprawę całkiem rzeczowo. — On juŜ zrezygnował! — Co takiego!? — okrzyk ten był wybuchowym, prawie nieartykułowanym dźwiękiem. Naukowiec pochylił duŜą głowę do przodu. — Powtórz to! — On juŜ zrezygnował — powiedział Herbie — ale nie zostało to jeszcze ujawnione. Widzi pan, on czeka, aŜ rozwiąŜecie problem… eee… mojej osoby. Kiedy to juŜ się stanie, jest gotowy przekazać stanowisko dyrektorskie swojemu następcy. Bogert wyrzucił z siebie bez tchu: — A ten następca? Kim on jest? — Stał teraz bardzo blisko Herbiego, patrząc jak zahipnowyzowany w nieodgadnione matowo–czerwone komórki fotoelektryczne stanowiące oczy robota. Robot wolno wycedził słowa: — Pan jest następnym dyrektorem. Bogert rozluźnił się i uśmiechnął powściągliwie. — Dobrze wiedzieć. Miałem taką nadzieję i czekałem na to. Dzięki, Herbie.
Peter Bogert pracował do piątej nad ranem, ale juŜ o dziewiątej wrócił do pracy. Z półki nad biurkiem znikały kolejne dzieła podręczne i tabele w miarę jak po nie sięgał. Przed nim rósł w wolnym tempie stosik arkuszy z obliczeniami, a zmięte kartki u jego stóp utworzyły pagórek zagryzmolonego papieru. Dokładnie w południe spojrzał na ostatnią stronę, przetarł nabiegłe krwią oczy, ziewnął i wzruszył ramionami. — Z minuty na minutę jest coraz gorzej. Nich to diabli! — mruknął. Odwrócił się na odgłos otwieranych drzwi i skinął głową Lanningowi, który wszedł wyciągając palce jednej sękatej ręki drugą ręką, aŜ stawy strzelały. Dyrektor rzucił okiem na bałagan w pokoju i zmarszczył brwi. — Nowy trop? — zapytał. — Nie — padła buntownicza odpowiedź. — Czy stary jest zły? Lanning nie zadał sobie trudu, Ŝeby odpowiedzieć. Rzucił tylko okiem na ostatnie obliczenia Bogerta. Zapalając cygaro odezwał się zza płomienia zapałki. — Czy Calvin mówiła ci o robocie? To geniusz matematyczny. Naprawdę nadzwyczajny. Bogert parsknął głośno. — Słyszałem. Ale lepiej, Ŝeby Calvin trzymała się psychologii robotów. Sprawdziłem Herbiego z matematyki i ledwie potrafi przebrnąć przez tabliczkę mnoŜenia. — Susan stwierdziła coś innego. — Oszalała. — Ja teŜ stwierdziłem coś innego — dyrektor niebezpiecznie zmruŜył oczy. — Ty! — krzyknął złowieszczo Bogert. — O czym ty gadasz? — Maglowałem go przez cały ranek, więc wiem, Ŝe potrafi robić sztuczki, o jakich nigdy nie słyszałeś. — CzyŜby? — Dlaczego podchodzisz do tego tak sceptycznie! — Lanning wyciągnął z kieszeni kamizelki kartkę papieru i rozłoŜył ją. — To nie moje pismo, prawda? Bogert przyjrzał się badawczo duŜemu, kanciastemu zapisowi na kartce. — To robota Herbiego? — spytał. — Tak! I jak widzisz, rozpracował twoje całkowanie czasowe równania 22. Doszedł… — Lanning postukał poŜółkłym paznokciem w ostatnie kolumny obliczeń do identycznego wniosku jak ja, i to w czasie cztery razy krótszym. Nie miałeś prawa lekcewaŜyć efektu spóźnienia w bombardowaniu pozytronowym. — Nie zlekcewaŜyłem go. Na litość boską, Lanning, zrozum, Ŝe to by zniwelowało… — No jasne, wyjaśniłeś ten problem. Zastosowałeś Równanie Przesunięcia Równoległego Mitchella, prawda? CóŜ… ono nie ma tu zastosowania. — Dlaczego nie? — Między innymi dlatego, Ŝe stosowałeś liczby nadurojone — A co to ma wspólnego? — Równanie Mitchella straci sens, gdy… — Czyś ty oszalał? Jeśli zechcesz łaskawie jeszcze raz przeczytać oryginalny referat Mitchella w „Sprawozdaniach naukowych”… — Nie muszę. Powiedziałem ci na początku, Ŝe nie podoba mi się jego tok rozumowania, a Herbie przyznaje mi rację. — Zatem — krzyknął Bogert — niech ta machina zegarmistrzowska rozwiąŜe dla ciebie cały problem. Po co zawracać sobie głowę nieistotnymi drobiazgami? — Właśnie o to chodzi. Herbie nie moŜe rozwiązać problemu. A jeśli on nie potrafi, to my teŜ
nie — bez pomocy. Mam zamiar przedłoŜyć całą sprawę Radzie Narodowej. To juŜ wykracza poza nasze kompetencje. Krzesło Bogerta przewróciło się do tyłu, kiedy podskoczył warcząc z purpurową twarzą. — Nie zrobisz tego. Z kolei Lanning poczerwieniał. — Czy chcesz mi mówić, czego mi nie wolno? — Dokładnie tak — odpowiedział Bogert zgrzytając zębami. — Rozpracowałem problem i nie moŜesz mi go zabrać, rozumiesz? Nie myśl, Ŝe cię nie przejrzałem, ty zasuszona skamielino. Prędzej byś zrobił na złość samemu sobie, niŜ pozwolił, Ŝebym to ja rozwiązał problem telepatii robotów. — Jesteś idiotą, Bogert, i w jednej sekundzie zawieszę cię za niesubordynację — dolna warga Lanninga drŜała z pasji. — Tego nie zrobisz, Lanning. Nie utrzymasz niczego w tajemnicy, kiedy kręci się tu robot czytający w naszych myślach, więc nie zapominaj, Ŝe wiem wszystko o twojej rezygnacji. Popiół na końcu cygara Lanninga zadrŜał i spadł, po czym w ślad za nim poleciało samo cygaro. — Co… co takiego… Bogert zachichotał nieprzyjemnie. — I Ŝeby wszystko było jasne, ja jestem nowym dyrektorem. Jestem tego całkiem świadomy, nie myśl, Ŝe nie. Niech cię kule biją, Lanning, albo ja będę tu wydawał rozkazy albo powstanie taki bałagan, jakiego jeszcze nie widziałeś. Lanning odzyskał głos i ryknął głośno: — Jesteś zawieszony, słyszysz? Zwolniony ze wszystkich obowiązków. Koniec z tobą, rozumiesz? Uśmiech na twarzy Bogerta rozszerzył się. — Zaraz, zaraz, jaki w tym sens? To cię do niczego nie doprowadzi. Ja trzymam atuty w ręku. Wiem, Ŝe zrezygnowałeś. Herbie mi powiedział, a on to usłyszał wprost od ciebie. Lanning zmusił się, Ŝeby mówić spokojnie. Wyglądał na bardzo starego człowieka, ze zmęczonymi oczami wyzierającymi z pobladłej nagle, pergaminowoŜółtej twarzy: — Chcę porozmawiać z Herbiem. Nie mógł ci nic takiego powiedzieć. Ostro zagrałeś, Bogert, ale ja cię sprawdzam. Chodź ze mną. Bogert wzruszył ramionami. — śeby zobaczyć się z Herbiem? Klawo! Klawo jak cholera! Wybiła dokładnie dwunasta w południe, kiedy Milton Ashe podniósł wzrok znad swojego niezdarnego szkicu i powiedział: — JuŜ wiesz? Nie jestem zbyt dobry w rysowaniu, ale tak to mniej więcej wygląda. To uroczy domek i mogę go kupić prawie za darmo. Susan Calvin spojrzała na niego rozmarzonymi oczami. — Jest naprawdę piękny — westchnęła. — Często myślałam, Ŝe chciałabym… — zawiesiła głos. — Oczywiście — ciągnął Ŝwawo Ashe, odkładając ołówek — muszę poczekać na urlop. To juŜ za dwa tygodnie, ale ten cały kram z Herbiem postawił wszystko na głowie. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Poza tym, jest jeszcze jedna sprawa… ale to tajemnica. — Więc mi nie mów. — Och chętnie ci powiem, aŜ mnie roznosi, Ŝeby komuś powiedzieć… a ty jesteś najlepszą… eee… powiernicą, jaką mógłbym tu znaleźć — uśmiechnął się nieśmiało. Serce Susan zabiło mocniej, ale nie ufała sobie na tyle, Ŝeby się odezwać. — Szczerze mówiąc — Ashe przysunął swoje krzesło bliŜej niej i zniŜył głos do poufałego
szeptu: — ten dom nie jest przeznaczony tylko dla mnie. śenię się! A potem podskoczył z siedzenia: — Co się stało? — Nic! — straszliwe uczucie wirowania zniknęło, ale niełatwo było wydobyć z siebie słowa. — śenisz się? To znaczy… — AleŜ oczywiście! Czas najwyŜszy, prawda? Przypominasz sobie tę dziewczynę, która tu była latem w zeszłym roku? Z nią! Ale tobie niedobrze. Ty… — Ból głowy! — Susan skinęła słabo ręką, Ŝeby się odsunął. — Ja… ja często go miewam ostatnio. Chcę… ci oczywiście pogratulować. Bardzo się cieszę… — Niewprawnie nałoŜony róŜ zostawił parę paskudnych, czerwonych plam na jej kredowobiałej twarzy. Wszystko znów zaczęło wirować. — Wybacz mi… proszę… Wybełkotała te słowa, przekraczając na oślep, chwiejnym krokiem drzwi. To wszystko zdarzyło się z gwałtownością katastrofy i jak w nierealnie groźnym śnie. Ale jak to moŜliwe? Herbie powiedział… I Herbie wiedział! Potrafił czytać w myślach! Stała bez tchu, oparta o futrynę, wpatrując się w metalową twarz Herbiego. Musiała chyba przebiec dwie kondygnacje schodów, ale nie pamiętała tego. Pokonała tę odległość błyskawicznie, jak we śnie. Jak we śnie! A jednak Herbie wpatrywał się bez mrugnięcia w jej źrenice, a matowa czerwień jego oczu zdawała się rozszerzać w niejasno świecące, koszmarne kule. Mówił, a ona czuła nacisk chłodnego szkła na swoich ustach. Przełknęła ślinę, wzdrygnęła się i odzyskała do pewnego stopnia świadomość. Herbie wciąŜ mówił, a w jego głosie znać było oŜywienie — jak gdyby był zraniony i przestraszony, i błagał o coś. Słowa zaczynały nabierać sensu. — To sen — mówił — i nie wolno pani w to wierzyć. Wkrótce przebudzi się pani w realnym świecie i sama z siebie będzie śmiać. On panią kocha, mówię pani. Kocha, kocha! Ale nie tutaj! Nie teraz! To złudzenie. Susan skinęła głową i powiedziała szeptem: — Tak! Tak! — Ściskała ramię Herbiego, przywierała do niego powtarzając w kółko: — To nieprawda, co? Nieprawda, co? Nie wiedziała, w jaki sposób odzyskała przytomność — ale było to jak przejście ze świata mglistej nierzeczywi — stości do świata, w którym świeciło ostre słońce. Odepchnęła go od siebie, naparła mocno na to stałowe ramię i otworzyła szeroko oczy. — Co chcesz zrobić? — podniosła głos do przenikliwego krzyku. — Co ty usiłujesz zrobić? Herbie cofnął się. — Chcę pomóc. Susan wytrzeszczyła oczy. — Pomóc? Mówiąc mi, Ŝe to sen? Próbując wpędzić mnie w schizofrenię? — owładnęła nią histeryczna pasja. — To nie Ŝaden sen! śałuję, Ŝe nie! — Wciągnęła gwałtownie powietrze. — Zaraz! Dlaczego… rozumiem dlaczego. Wielkie nieba, to takie oczywiste! W głosie robota słychać było przeraŜenie. — Musiałem! — A ja ci uwierzyłam! Nigdy nie myślałam… Przerwała w pół zdania, słysząc podniesione głosy za drzwiami. Odwróciła się zaciskając kurczowo pięści, a kiedy weszli Bogert i Lanning, stała juŜ przy oknie wgłębi pokoju. śaden z nich nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Podeszli do Herbiego jednocześnie: Lanning rozgniewany i zniecierpliwiony, Bogert uśmiechający się chłodno. Dyrektor odezwał się pierwszy: — Herbie, posłuchaj mnie! Robot spojrzał na starego dyrektora.
— Tak, doktorze Lanning. — Czy rozmawiałeś na mój temat z doktorem Bogertem? — Nie, proszę pana — odpowiedź została wypowiedziana powoli i uśmiech zgasł na twarzy Bogerta. — A to co? — Bogert wepchnął się przed zwierzchnika i stanął w rozkroku przed robotem. — Powtórz, co mi wczoraj powiedziałeś. — Powiedziałem, Ŝe… — Herbie zamilkł. Głęboko w jego wnętrzu drgała metalowa membrana, powodując wydobywanie się łagodnych dysonansów. — Czy nie powiedziałeś, Ŝe zrezygnował? — ryknął Bogert. — Odpowiedz mi! Bogert zamierzył się, ale Lanning odepchnął go na bok. — Czy próbujesz go zmusić strachem do kłamstwa? — Słyszałeś, co powiedział, Lanning. Zaczął mówić „Tak” i zatrzymał się. Zejdź mi z drogi! Zrozum, Ŝe chcę wyciągnąć z niego prawdę! — Ja go zapytam! — Lanning zwrócił się do robota. — W porządku. Herbie, nie denerwuj się. Czy zrezygnowałem? — Herbie milczał patrząc przed siebie, więc Lanning powtórzył niespokojnie: — Czy zrezygnowałem? — Robot zaprzeczył ledwie dostrzegalnym potrząśnięciem głowy. Długie oczekiwanie nie przyniosło nic więcej. Obaj męŜczyźni spojrzeli na siebie, a wrogość w ich oczach prawie się zmaterializowała. — A cóŜ, u diabła — wybuchnął Bogert — czy on oniemiał? Zapomniałeś języka w gębie, ty potworze? — Nie — padła gotowa odpowiedź. — Więc odpowiedz na pytanie. Czy nie powiedziałeś mi, Ŝe Lanning zrezygnował? Czy nie zrezygnował? I znów nastała cisza, aŜ z końca pokoju rozległ się nagle śmiech Susan, ostry i na wpół histeryczny. Obaj matematycy podskoczyli. — Pani tutaj? Co panią tak bawi? — zapytał Bogert nie kryjąc irytacji. — Nic mnie nie bawi. — Jej głos brzmiał nienaturalnie. — Po prostu nie tylko ja dałam się złapać. To ironia losu, Ŝe trzech największych ekspertów w dziedzinie robotyki na świecie wpadło w tę samą elementarną pułapkę, prawda? — jej głos przycichł, przyłoŜyła bladą rękę do czoła. — Ale to nie jest zabawne! Tym razem dwaj męŜczyźni spojrzeli na siebie z uniesionymi brwiami. — O jakiej pułapce pani mówi? — zapytał sztywno Lanning. — Czy coś jest nie tak z Herbiem? — Nie — podeszła do nich powoli — z nim wszystko w porządku. Tu chodzi o nas. — Zakręciła się nagle na pięcie i wrzasnęła na robota: — Odejdź ode mnie! Idź do drugiego kąta i nie kaŜ mi patrzeć na siebie. Herbie skulił się pod jej gniewnym spojrzeniem i chwiejnie oddalił się pobrzękującym truchtem. Głos Lanninga zabrzmiał wrogo: — O co w tym wszystkim chodzi, doktor Calvin? Stanęła z nimi twarzą w twarz i powiedziała z sarkazmem w głosie — Z pewnością znają panowie podstawowe Pierwsze Prawo Robotyki. MęŜczyźni skinęli głowami równocześnie. — Naturalnie — powiedział poirytowany Bogert — robot nie moŜe skrzywdzić istoty ludzkiej lub przez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda. — Jak ładnie powiedziane — zadrwiła Calvin. — Ale krzywda jakiego rodzaju? — Ba… kaŜdego rodzaju. — No właśnie! KaŜdego rodzaju! Ale co ze zranionymi uczuciami? Co z pomniejszeniem
waŜności czyjegoś ego? Co ze zdruzgotaniem czyichś nadziei? Czy to prawda? Lanning zmarszczył brwi. — A co miałby wiedzieć robot o… — I wtedy sapnąwszy zamilkł. — Zrozumiał pan, prawda? Ten robot czyta w ludzkich myślach. Czy sądzi pani, Ŝe nie wie wszystkiego o krzywdzie psychicznej? Czy zapytany nie dałby takiej odpowiedzi, jaką się chce usłyszeć? Czy inna odpowiedź nie zraniłaby nas i czy Herbie nie wiedziałby o tym? — Wielkie nieba! — ryknął Bogert. Pani psycholog rzuciła mu ironiczne spojrzenie: — Wnoszę z tego, Ŝe zapytał go pan, czy Lanning zrezygnował. Chciał pan usłyszeć, Ŝe zrezygnował i dlatego Herbie tak właśnie panu powiedział. — I chyba dlatego — powiedział Lanning matowym głosem — nie chciał odpowiedzieć przed chwilą. Nie mógł odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie raniąc jednego z nas. Nastąpiła krótka pauza, podczas której męŜczyźni spojrzeli przez pokój w kierunku robota kulącego się na krześle przy biblioteczce, trzymającego głowę wspartą na jednej ręce. Susan wbiła nieruchome spojrzenie w podłogę. — On wiedział o tym wszystkim. Ten… ten szatan wie wszystko, włącznie z tym, co się popsuło podczas jego montaŜu. — Jej oczy były ponure i zasępione. Lanning podniósł wzrok. — Tu się pani myli, doktor Calvin. On nie wie, co się popsuło. Pytałem go. — O czym to świadczy? — zawołała Susan. — Tylko o tym, Ŝe nie chciał pan, aby podał panu rozwiązanie. Kazać maszynie zrobić to, czego pan nie potrafił — to zraniłoby pańskie ego. Czy pan go zapytał? — rzuciła napastliwie. — W pewnym sensie. — Bogert odkaszlnął i poczerwieniał. — Powiedział mi, Ŝe bardzo mało wie o matematyce. Lanning wydał stłumiony chichot, a pani psycholog uśmiechnęła się cierpko. Powiedziała: — Ja go zapytam! Podane przez niego rozwiązanie nie zrani mojego ego. — Podniesionym głosem rozkazała zimno: — Chodź tu! Herbie wstał i podszedł niepewnym krokiem. — Wiesz, jak sądzę — ciągnęła — w którym dokładnie momencie podczas montaŜu wprowadzono jakiś zewnętrzny lub pominięto jakiś zasadniczy czynnik. — Tak — odparł Herbie ledwie słyszalnym głosem. — Chwileczkę — wtrącił się rozgniewany Bogert. — To niekoniecznie musi być prawda. Chce pani to usłyszeć i to wszystko. — Niech pan nie będzie głupcem — odparła Calvin. On z pewnością wie tyle o matematyce co pan i Lanning razem wzięci, poniewaŜ potrafi czytać w myślach. Niech mu pan da szansę. — Matematyk zamilkł, a Calvin kontynuowała: — A więc dobrze, Herbie, mów! Czekamy. — A na stronie dodała: — Szykujcie papier i ołówki, panowie. — Ale Herbie milczał i w głosie pani psycholog zabrzmiała nuta triumfu: — Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie? Robot nagle wybuchnął: — Nie mogę. Pani wie, Ŝe nie mogę! Doktor Bogert i doktor Lanning tego nie chcą. — Oni chcą poznać rozwiązanie. — Ale nie ode mnie. Lanning wtrącił się, mówiąc powoli i wyraźnie: — Nie bądź niemądry, Herbie. Chcemy, Ŝebyś nam powiedział. Bogert potwierdził słowa Lanninga krótkim skinieniem. Teraz Herbie juŜ krzyczał: — Po co to mówicie? Czy nie sądzicie, Ŝe potrafię zaglądać pod zewnętrzną powłokę waszego umysłu? W głębi duszy nie chcecie, Ŝebym mówił. Jestem maszyną, którą obdarzono imitacją
Ŝycia tylko na zasadzie wzajemnego oddziaływania pozytronowego w moim mózgu — jestem wytworem człowieka. Nie moŜecie stracić autorytetu, nie zostając przy tym zranieni. To jest głęboko zakorzenione w waszych umysłach i nie da się tego wymazać. Nie mogę podać rozwiązania. — Wyjdziemy — powiedział Lanning. — Powiedz doktor Calvin. — To by nie zrobiło Ŝadnej róŜnicy — zawołał Herbie — poniewaŜ i tak dowiedzielibyście się, Ŝe to ja dostarczyłem odpowiedzi. Calvin podjęła na nowo: — Ale rozumiesz, Ŝe mimo to doktorzy Lanning i Bogert chcą znać rozwiązanie. — Do którego dojdą własnym wysiłkiem! — upierał się Herbie. — Ale chcą je poznać, a fakt, Ŝe tyje znasz i nie chcesz podać, rani ich. Rozumiesz to, prawda? — Tak! Tak! — I jeśli im powiesz, to teŜ ich zrani. — Tak! Tak! — Herbie wycofywał się powoli, ale Susan podąŜała za nim krok w krok. Obaj męŜczyźni obserwowali to oszołomieni. — Nie moŜesz im powiedzieć — mówiła powoli pani psycholog monotonnym głosem — poniewaŜ to by ich zraniło, a tobie nie wolno ranić. Ale jeśli im nie powiesz, zranisz ich, więc musisz im powiedzieć. A jeśli to zrobisz, zranisz ich, a nie wolno ci, więc nie moŜesz im powiedzieć; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz, więc musisz; ale jeśli to zrobisz… Herbie oparł się plecami o ścianę, a potem padł na kolana. — Dosyć! — wrzasnął. — Niech pani zamknie swój umysł! Jest pełen bólu, frustracji i nienawiści! Nie chciałem tego, mówię pani! Próbowałem pomóc! Powiedziałem to, co chciała pani usłyszeć. Musiałem! Pani psycholog nie zwracała na jego słowa uwagi. — Musisz im powiedzieć, ale jeśli to zrobisz, zranisz ich, więc nie wolno ci; ale jeśli tego nie zrobisz, zranisz ich, więc musisz; ale… Wtedy Herbie wrzasnął! Przypominało to wielokrotnie wzmocniony gwizd fletu pikolo — coraz bardziej przenikliwy dźwięk całkowicie wypełniał pokój nutą, w której zabrzmiała rozpacz umierającej duszy. A kiedy gwizd wreszcie ucichł, Herbie zwalił się w zbitą kupę nieruchomego metalu. Krew odpłynęła z twarzy Bogerta. — Umarł! — Nie! — ciałem Susan szarpały spazmy dzikiego śmiechu: Nie umarł — tylko postradał zmysły. Postawiłam go wobec nierozwiązywalnego dylematu i załamał się. Teraz moŜecie go złomować, bo juŜ nigdy się nie odezwie. Lanning klęczał przy kupie złomu, która kiedyś była Herbiem. Dotknął palcami zimnej, niewraŜliwej, metalowej twarzy i wzdrygnął się. — Pani to zrobiła celowo — podniósł się i stanął przed nią z wykrzywioną twarzą. — A jeśli tak, to co? Teraz juŜ nic pan na to nie poradzi. — 1 w nagłym przypływie goryczy dodała: — ZasłuŜył na to. Dyrektor schwycił oniemiałego Bogerta za nadgarstek. — Co za róŜnica. Chodź, Peter. — Westchnął: — Robot myślący tego typu i tak jest bezwartościowy. — Jego oczy były stare i zmęczone. — Chodź, Peter! — powtórzył. Upłynęło wiele minut, zanim doktor Susan Calvin częściowo odzyskała równowagę psychiczną. Zwróciła powoli oczy na Ŝywego trupa Herbiego i napięcie ponownie odmalowało się na jej twarzy. Długo się w niego wpatrywała, a uczucie triumfu ustępowało z wolna bezradnej
frustracji i wśród natłoku wzburzonych myśli tylko jedno nieskończenie gorzkie słowo wydobyło się z jej ust: — „K ł a m c a !”
SATYSFAKCJA GWARANTOWANA Tony był wysokim, przystojnym brunetem. Jego twarz o arystokratycznych rysach i niezmiennym wyrazie sprawiała, Ŝe Claire Belmont przyglądała mu się przez szparę w drzwiach z mieszaniną zgrozy i przestrachu. — Nie mogę. Larry, po prostu nie mogę go mieć w domu. — Szukała gorączkowo w swoim sparaliŜowanym umyśle jakiegoś bardziej precyzyjnego sposobu wyraŜenia tego co czuła; jakiegoś zdania, które miałoby sens i załatwiłoby sprawę, nie była w stanie jednak nic wymyślić, więc powtórzyła tylko: — Nie mogę! Larry Belmont spojrzał zimno na Ŝonę, a w jego oczach pojawił się ten błysk, którego Claire nie znosiła. Czuła, Ŝe to jej nieudolność wywołała irytację męŜa. — Mamy zobowiązania, Claire — powiedział — i nie mogę pozwolić, Ŝebyś się teraz wycofała. Właśnie dlatego firma wysyła mnie do Waszyngtonu i oznacza to prawdopodobnie awans. Nic ci nie grozi i wiesz o tym. Co masz mu do zarzucenia? Zmarszczyła bezradnie brwi. — Po prostu ciarki mnie przechodzą. Nie mogłabym go znieść. — On jest prawie tak ludzki jak ty czy ja. Więc koniec z tymi niedorzecznościami. No dalej, wejdź tam. Trzymał rękę na jej karku, popychając ją do przodu. Znalazła się w końcu we własnym salonie, cała drŜąca. O n tam był i patrzył na nią z wystudiowaną uprzejmością, jak gdyby szacował osobę, która będzie jego panią przez następne trzy tygodnie. Doktor Susan Calvin równieŜ tam była. Siedziała sztywno, głęboko zamyślona, aŜ zwęziły się jej cienkie usta. Miała chłodne, dalekie spojrzenie kogoś, kto pracuje z maszynami od tak dawna, Ŝe sam zaczyna zachowywać się trochę jak one. — Hello — wychrypiała Claire nieudolne pozdrowienie. Larry usiłował ratować sytuację fałszywą wesołością. — Claire, poznaj Tony’ego, kapitalnego faceta. To moja Ŝona Claire, Tony staruszku — ręka Larry’ego owinęła się przyjaźnie wokół ramienia Tony’ego, ale twarz tego ostatniego nie zmieniła wyrazu, a jego ciało nie zareagowało na nacisk. — Miło mi panią poznać, Mrs Belmont — powiedział. Claire podskoczyła na dźwięk głosu Tony’ego: był głęboki, łagodny i gładki jak włosy na jego głowie, czy teŜ skóra na jego twarzy. Zanim zdołała się powstrzymać, powiedziała: — Nie do wiary, ty mówisz. — Dlaczego nie? Czy spodziewała się pani, Ŝe nie? Claire potrafiła się zdobyć jedynie na słaby uśmiech. Nie wiedziała naprawdę, czego się spodziewała. Odwróciła wzrok, ale potem pozwoliła sobie spojrzeć na niego kątem oka. Włosy miał czarne i gładkie, jak wypolerowany plastik — czy naprawdę składały się na nie oddzielne włoski? I czy gładka oliwkowa skóra, która pokrywała jego twarz i ręce, znajdowała się teŜ pod tym oficjalnym ubraniem? Stała tak pogrąŜona w zadumie, aŜ płaski, beznamiętny głos doktor Calvin nakazał jej myślom powrót do rzeczywistości. — Pani Belmont, mam nadzieję, Ŝe docenia pani wagę tego eksperymentu. Pani mąŜ mówił mi, Ŝe podał juŜ pani kilka szczegółów. Jako starszy psycholog Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych chciałabym podać ich pani więcej.
Tony jest robotem. Jego rzeczywisty symbol w kartotece firmy to TN–3, ale będzie reagował na imię Tony. Nie I jest mechanicznym potworem ani teŜ zwykłą maszyną liczącą takiego typu, jakie skonstruowano podczas II wojny światowej, pięćdziesiąt lat temu. Posiada sztuczny mózg, prawie tak skomplikowany jak nasz własny. Jest on superzminiaturyzowaną, niezwykle wydajną centralą telefoniczną, tak Ŝe do przyrządu, który się mieści w czaszce, moŜna wcisnąć miliardy moŜliwych „połączeń telefonicznych”. Takie mózgi produkuje się oddzielnie dla kaŜdego modelu robota. KaŜdy zawiera z góry ustalony zestaw połączeń, tak aby wyposaŜony w niego robot mówił po angielsku i wiedział dostatecznie duŜo ze wszystkich tych dziedzin, które mogą być niezbędne do wykonywania jego pracy. Dotychczas U.S. Robots ograniczyło swoją działalność produkcyjną do modeli przemysłowych wykorzystywanych w miejscach, gdzie praca ludzka jest niebezpieczna — na przykład w głębokich kopalniach, albo przy pracach pod wodą. Ale chcemy wkroczyć do miasta i do domu. Aby to uczynić, musimy skłonić zwykłych ludzi do akceptowania tych robotów bez obaw. Rozumie pani, Ŝe nie ma się czego bać. — Nie ma, Claire — przerwał przejęty Lany. — Masz na to moje słowo. To niemoŜliwe, Ŝeby wyrządził ci jakąś krzywdę. Wiesz, Ŝe inaczej nie zostawiłbym cię z nim. Claire obrzuciła Tony’ego szybkim, ukradkowym spojrzeniem i zniŜyła głos. — A co, jeŜeli go rozgniewam? — Nie musi pani szeptać — powiedziała spokojnie doktor Calvin. On n i e m o Ŝ e się rozgniewać na panią, moja droga. Powiedziałam pani, Ŝe połączenia centrali jego mózgu są z góry ustalone. CóŜ, najwaŜniejszym połączeniem z nich wszystkich jest to, które określamy mianem Pierwszego Prawa Robotyki, a które po prostu brzmi: „śaden robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda” Wszystkie roboty są tak zbudowane. śadnego nie moŜna zmusić, aby wyrządził krzywdę jakiemukolwiek człowiekowi. Tak więc, rozumie pani, potrzebujemy pani i Tony’ego, aby przeprowadzić wstępny eksperyment dla naszej własnej orientacji, podczas gdy pani mąŜ będzie w Waszyngtonie, aby załatwić legalne testy nadzorowane przez rząd. — To znaczy, Ŝe to wszystko nie jest legalne? Larry odchrząknął. — Jeszcze nie — powiedział — ale wszystko jest w porządku. On nie będzie wychodził z domu, a tobie nie wolno dopuścić, Ŝeby ktoś go zobaczył. To wszystko… Claire, zostałbym z tobą, ale zbyt duŜo wiem o robotach. Musimy mieć całkowicie niedoświadczoną osobę testującą, po to by uzyskać naturalne warunki. To konieczne. — No cóŜ — powiedziała półgłosem Claire. Po chwili pewna myśl przyszła jej do głowy i zapytała: — Ale co on robi? — Wykonuje prace domowe — odparła krótko doktor Calvin. Wstała, a Larryodprowadził ją do drzwi. Claire została w pokoju. Zobaczyła własne posępne odbicie w lustrze nad kominkiem i w pośpiechu odwróciła wzrok. Nie lubiła tej swojej małej, mysiej twarzy i matowych, nieładnych włosów. Potem uchwyciła wzrok Tony’ego na sobie i juŜ prawie się uśmiechnęła, kiedy nagle sobie przypomniała. .. On jest tylko maszyną. Larry Belmont zmierzał na lotnisko, gdy dostrzegł przelotnie Gladys Claffern. NaleŜała do tego typu kobiet, które zdają się być stworzone po to, aby je zauwaŜać… „Zrobiona” doskonale; elegancko ubrana; zbyt olśniewająca, by patrzeć wprost na nią. Uśmieszek, który ją poprzedzał i delikatny zapach perfum, który unosił się za nią, były jak para palców wykonujących nęcące skinienie. Larry poczuł, jak myli krok; dotknął kapelusza, a potem pospieszył dalej. Jak zawsze czuł ten niejasny gniew. Gdyby tylko Claire potrafiła się wepchnąć do kliki Claffernów, to by tak bardzo pomogło. Ale jaki to miało sens.
Claire — ten mały głuptas! Tych kilka razy, kiedy stanęła twarzą w twarz z Gladys — zapomniała języka w gębie. Larry nie miał złudzeń. Testowanie Tony’ego było jego wielką szansą i wszystko spoczywało w rękach Claire. O ileŜ większe zaufanie miałby w tej sprawie do kogoś takiego jak Gladys Claffern. Drugiego ranka obudził Claire odgłos przytłumionego pukania do drzwi sypialni. W jej umyśle rozpętała się wrzawa, a potem lodowaty chłód. Poprzedniego dnia unikała Tony’ego uśmiechając się słabo przy spotkaniu i przemykając obok jakby przepraszała za swoją obecność. — Czy to ty… Tony? — Tak, pani Belmont. Czy mogę wejść? Musiała odpowiedzieć twierdząco, gdyŜ znalazł się w pokoju całkiem nagle i bezgłośnie. Jej oczy i nos równocześnie uświadomiły sobie obecność tacy, którą niósł. — Śniadanie? — zapytała. — Proszę bardzo. Nie ośmieliłaby się odmówić, więc podniosła się powoli do pozycji siedzącej i odebrała tacę zjedzeniem: jajka na miękko, grzankę posmarowaną masłem i kawę. — Cukier i śmietankę przyniosłem oddzielnie — powiedział Tony. — Spodziewam się z czasem poznać pani upodobania w tej i w innych dziedzinach. Czekała. Stojący w miejscu Tony, wyprostowany i giętki jak metalowy przymiar, zapytał po chwili: — Czy wolałaby pani zjeść bez towarzystwa? — Tak… to znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko. — Czy będzie pani potrzebować później pomocy przy ubieraniu się? — O BoŜe, nie! — schwyciła się szaleńczo pościeli, aŜ kawa o mało co nie wylała się na łóŜko. Pozostała w tej niewygodnej pozycji dopóki nie zniknął znów za zamkniętymi drzwiami, a potem opadła bezradnie na poduszkę. Przebrnęła jakoś przez śniadanie… On był jedynie maszyną i gdyby to tylko było bardziej widoczne, nie czułaby takiego strachu. Gdyby choć zmieniał się wyraz jego twarzy, ale twarz miał jak przybitą gwoździami nieruchomą maskę. Nie moŜna było odgadnąć, co się dzieje za tymi ciemnymi oczami i pod tą gładką, oliwkową skórą. Pusta filiŜanka zadźwięczała delikatnie jak kastaniet, kiedy pani Belmont odstawiała ją na tacę. Wtedy uświadomiła sobie, Ŝe w końcu zapomniała dodać cukru i śmietanki, a tak nie znosiła czarnej kawy. Gdy się ubrała, pobiegła pędem prosto z sypialni do kuchni. W końcu to był jej dom i choć nie było w niej nic z pedantki, lubiła mieć w kuchni czysto. Niech Tony tylko poczeka na inspekcję… Ale kiedy weszła do środka, zastała kuchnię w tak nieskazitelnym stanie, jakby nigdy nie była uŜywana. Zaskoczona stała przez chwilę patrząc na dzieło robota, potem obróciła się na pięcie i prawie wpadła na Tony’ego. Zawyła przeraŜona. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał. — Tony — powiedziała hamując gniew, który czaił się za ogarniającą ją paniką — musisz robić jakiś hałas, kiedy’ chodzisz. Wiesz, nie mogę pozwolić, Ŝebyś podkradał się do mnie jak tropiciel… Nie korzystałeś z kuchni? — Korzystałem, pani Belmont. — Nie widać tego. — Posprzątałem potem. Czy nie tak się robi? Claire rozwarła szeroko oczy. Ostatecznie, co moŜna było na to powiedzieć? Otworzyła przegrodę pieca, w której stały garnki, rzuciła szybkie roztargnione spojrzenie na metalicznie błyszczące naczynia, po czym powiedziała drŜącym głosem: — Bardzo dobrze. Zupełnie zadowalająco. Gdyby rozpromienił się w tym momencie; gdyby się uśmiechnął; gdyby choć odrobinę poruszył
kącikiem ust, mogłaby nabrać do niego sympatii. Ale pozostał niewzruszony i tylko powiedział: — Dziękuję, pani Belmont. Czy zechciałaby pani przejść do salonu? Przeszła i od razu coś ją uderzyło. — Czy polerowałeś meble? — Czy zrobiłem to niezadowalająco, pani Belmont? — Ale kiedy? Nie zrobiłeś tego wczoraj. — Zeszłej nocy, oczywiście. — Paliłeś światło przez całą noc? — AleŜ skąd. To nie było konieczne. Mam wbudowane źródło promieniowania nadfioletowego. Widzę w nadfiolecie. I oczywiście nie potrzebuję snu. Potrzebował jednak podziwu. Wtedy to sobie uświadomiła. Musiał wiedzieć, Ŝe ją zadowala. Ale nie mogła się zmusić do dostarczenia mu tej przyjemności. Potrafiła jedynie powiedzieć kwaśno: . — Tacy jak ty pozbawiają pracy zwykłe gospodynie. — Na świecie jest wiele znacznie waŜniejszych prac, które mogą wykonywać z chwilą uwolnienia ich od domowej harówki. W końcu, pani Belmont, takie rzeczy jak ja moŜna wyprodukować. Ale nic jak dotąd nie jest w stanie naśladować kreatywności i wszechstronności mózgu ludzkiego, takiego jak pani mózg. I choć z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać, jego głos był tak przepełniony naboŜną czcią i podziwem, Ŝe Claire zarumieniła się i wymamrotała: — M ó j mózg! MoŜesz go sobie wziąć. Tony zbliŜył się trochę i powiedział: — Pani musi być nieszczęśliwa, skoro mówi pani takie rzeczy. Czy jest coś, co mogę zrobić? Przez chwilę Claire miała ochotę się roześmiać. To była naprawdę absurdalna sytuacja. Oto oŜywiony zamiatacz dywanów, pomywacz, czyściciel mebli, słowem słuŜący, który wstał ze stołu w fabryce… oferował swoje usługi jako pocieszyciel i powiernik. Jednak w nagłym przypływie zgryzoty wybuchnęła: — Jeśli chcesz wiedzieć, pan Belmont nie uwaŜa, Ŝebym miała mózg… I chyba nie mam. — Nie mogła przy nim płakać. Czuła, Ŝe z jakiegoś powodu musi bronić honoru rasy ludzkiej wobec czegoś, co było zwykłą maszyną. — Tak się dzieje ostatnio — dodała. — Wszystko było w porządku, kiedy studiował; kiedy dopiero zaczynał. Ale ja nie umiem być Ŝoną wielkiego człowieka, a on jest na drodze do zostania wielkim człowiekiem. Chce, Ŝebym była dla niego panią domu, z którą mógłby się pokazać w towarzystwie, kimś takim jak G… gh… gh… Gladys Claffern. — Nos jej poczerwieniał i odwróciła wzrok. Ale Tony nie patrzył na nią. Wodził oczami po pokoju. — Mogę pani pomóc w prowadzeniu domu. — Ale to na nic — powiedziała zrozpaczona. — Potrzeba tu wprawnej ręki, której ja nie mam. Mogę go jedynie uczynić wygodnym; nigdy nie zrobię z niego takiego domu, jak te, które fotografują do czasopism z serii Piękny Dom. — Czy taki dom chce pani mieć? — Chcieć to nie wszystko. Tony spojrzał jej prosto w oczy. — Mógłbym pomóc. — Znasz się na dekoracji wnętrz? — Czy to coś, co dobry gospodarz powinien umieć? — O tak. — Więc potrafię się tego nauczyć. Czy moŜe mi pani przynieść ksiąŜki na ten temat? Coś się wtedy zaczęło.
Chroniąc kapelusz przed kapryśnymi porywami wiatru, Claire ledwo doniosła z biblioteki publicznej do domu dwa opasłe tomiska na temat dekoracji wnętrz. Obserwowała, jak Tony otwiera jedno z nich i przerzuca strony. Po raz pierwszy obserwowała ruchy jego palców przy czymś, co przypominało pracę precyzyjną. „Nie rozumiem, jak oni to robią” — pomyślała, a następnie wiedziona nagłym impulsem sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do siebie. Tony nie opierał się, lecz połoŜył rękę luźno; pozwolił ją zbadać. — To nadzwyczajne — powiedziała. — Nawet twoje paznokcie wyglądają naturalnie. — To celowo, oczywiście — powiedział Tony. A potem dodał swobodnym tonem: — Skóra jest z elastycznego plastiku, a szkielet ze stopu metalu lekkiego. Czy to panią rozśmiesza? — O nie — uniosła zarumienioną twarz. — Tylko czuję się trochę zaŜenowana, bo poniekąd wtykam nos w twoje wnętrze. To nie moja sprawa. Ty mnie nie pytasz o moje. — Moje ścieŜki mózgowe nie obejmują ciekawości takiego rodzaju. Mogę działać tylko w zakresie moich ograniczeń. Claire poczuła, jak w ciszy, która nastała, coś ją ściska w środku. Dlaczego ciągle zapominała, Ŝe on jest maszyną? Teraz sam przedmiot musiał jej to przypomnieć. Czy była aŜ tak spragniona ludzkich uczuć, Ŝe zaakceptowałaby nawet robota jako równego sobie, poniewaŜ okazywał współczucie? ZauwaŜyła, Ŝe Tony nadal przerzuca strony trochę bezradnie i doznała szybkiego, niepohamowanego uczucia wyŜszości. — Nie umiesz czytać, prawda? Tony podniósł na nią wzrok. Powiedział spokojnie i bez wyrzutu: — Ja w ł a ś n i e czytam, pani Belmont. — Ale… — wskazywała na ksiąŜkę w geście bez znaczenia. — Przebiegłem uwaŜnie wzrokiem strony, jeśli o to chodzi. Mój zmysł czytania jest fotograficzny. Zapadł wieczór i kiedy Claire poszła w końcu spać, Tony przebrnął juŜ przez większą część drugiego tomu siedząc w ciemnościach lub raczej w tym, co dla ograniczonych oczu Claire zbyło ciemnością. Powoli odpręŜała umysł i zaczynała tracić świadomość, ale jedna dziwna myśl wciąŜ nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie jeszcze raz jego rękę; jej dotyk. Była ciepła i miękka, zupełnie jak ludzka. „Jak to sprytnie ze strony fabryki” — pomyślała zapadając w sen. Od tamtego czasu przez kilka dni bez przerwy chodziła do biblioteki. Tony proponował wciąŜ nowe dziedziny nauki. Były ksiąŜki i o doborze kolorów, i o kosmetyce; o ciesielstwie i o modach; o sztuce i historii ubiorów. Przewracał kartki kaŜdej ksiąŜki przed skupionymi oczami, tempo czytania odpowiadało szybkości, z jaką to robił. Nie wydawało się teŜ rzeczą moŜliwą, Ŝeby mógł coś zapomnieć lub przeoczyć. Nim upłynął tydzień, uparł się, Ŝeby obcięła włosy; pokazał jej nowy sposób ich układania, poprawił nieznacznie linię jej brwi i zmienił odcień jej pudru i pomadki. Przez pół godziny trzęsła się nerwowo ze strachu pod delikatnym dotykiem jego nieludzkich palców, a potem spojrzała w lustro. — MoŜna zrobić jeszcze więcej — powiedział Tony — szczególnie z ubraniem. Co pani o tym myśli jak na początek? Nie odpowiedziała przez dłuŜszą chwilę. Dopóki nie wchłonęła toŜsamości obcej osoby odbitej w szkle i nie opanowała zdumienia pięknością tego wszystkiego. Potem ani na chwilę nie odrywając wzroku od owego pokrzepiającego odbicia, powiedziała zdławionym głosem: — Tak, Tony, całkiem nieźle — jak na początek.
W listach do Larry’ego nie wspominała o tym ani słowem. Niech zobaczy wszystko od razu. I coś wewnątrz mówiło jej, Ŝe będzie się rozkoszować nie tylko niespodzianką. To będzie swego rodzaju zemsta. Pewnego ranka Tony powiedział: — Czas rozpocząć zakupy, a mnie nie wolno wychodzić z domu. Jeśli wypiszę, co nam jest niezbędne, czy mogę ufać, Ŝe pani to zdobędzie? Potrzebujemy draperii, tkanin do obicia mebli, tapet, dywanów, farb, odzieŜy — i mnóstwa innych drobiazgów. — Nie moŜna tak od razu dostać rzeczy, które wyszczególniłeś — powiedziała powątpiewająco Claire. — MoŜna dostać bardzo zbliŜone, jeśli się pochodzi po mieście i jeśli pieniądze nie są przeszkodą. — AleŜ Tony, pieniądze są niewątpliwie przeszkodą. — Wcale nie. Najpierw niech się pani zatrzyma przy U.S. Robots. Napiszę dla pani kartkę. Pójdzie pani do doktor Calvin i powie jej, Ŝe to część eksperymentu. Doktor Calvin nie przestraszyła jej tak bardzo jak tamtego pierwszego wieczora. Z nową twarzą i w nowym kapeluszu Clair czuła się kimś całkiem innym niŜ dotychczas. Pani psycholog wysłuchała jej uwaŜnie, zadała kilka pytań, skinęła głową, a potem Claire wyszła z budynku, uzbrojona w otwarty kredyt Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Zdumiewająca rzecz, co pieniądze potrafią zdziałać. Gdy Cłaire miała wszystkie towary sklepu w zasięgu ręki, wypowiedzi ekspedientki juŜ nie wydawały jej się głosem z góry, a uniesione brwi dekoratora nie przypominały w ogóle grzmotu Jowisza. A gdy Jego Podniosła Pulchność w jednym z najbardziej ekskluzywnych salonów odzieŜowych ośmieszał uporczywie jej próby opisania potrzebnej garderoby ironicznymi uwagami z najczystszym francuskim akcentem z Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, zatelefonowała do Tony’ego, po czym wyciągnęła słuchawkę do Monsieura. — Jeśli pan pozwoli — powiedziała stanowczym głosem, starając się jednocześnie opanować drŜenie palców — chciałabym, Ŝeby pan porozmawiał z moim… eee… sekretarzem. Tęgi jegomość podszedł do telefonu z jednym ramieniem załoŜonym za plecy, sięgnął drugą ręką po słuchawkę i unosząc ją dwoma palcami powiedział delikatnie: — Tak. — Krótka pauza, kolejne „tak” potem znacznie dłuŜsza pauza, skrzekliwy początek sprzeciwu, który szybko zniknął, kolejna pauza, bardzo potulne „tak”, i słuchawka wróciła na widełki. — Jeśli Madam zechce ze mną pójść — powiedział uraŜony i chłodny — postaram się zaspokoić jej potrzeby. — Chwileczkę — Claire popędziła z powrotem do telefonu i jeszcze raz wykręciła ten sam numer. — Halo, Tony. Nie wiem, co powiedziałeś, ale zadziałało. Dzięki. Jesteś… — łamała sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniego słowa, zrezygnowała i zakończyła ostatecznie kochany! Kiedy odwróciła się od telefonu, patrzyła na nią Gladys Claffern. Jej przechylona na bok twarz wyraŜała rozbawienie i zdziwienie. — Pani Belmont? Całe uniesienie uszło z Claire — ot, tak po prostu. Potrafiła jedynie skinąć głową — idiotycznie, jak marionetka. Gladys uśmiechnęła się z bezczelnością, którą jednak trudno było dokładnie uchwycić. — Nie wiedziałam, Ŝe pani tu robi zakupy? — Jak gdyby przez sam ten fakt miejsce to uległo w jej oczach degradacji. — Zazwyczaj nie — odparła pokornie Claire. — I czyŜ nie zrobiła pani czegoś ze swoimi włosami? Są całkiem… osobliwe… Ach, mam
nadzieję, Ŝe pani mi wybaczy, ale czy pani mąŜ nie ma na imię Lawrence? Zdawało mi się, Ŝe Lawrence. Claire zacisnęła zęby, ale musiała wyjaśnić. M u s i a ł a . — Tony jest jednym z przyjaciół mojego męŜa. Pomaga mi wybrać niektóre rzeczy. — Rozumiem. I jak przypuszczam, jest w tym całkiem kochany. — Oddaliła się uśmiechnięta zabierając ze sobą blask i piękno tego świata. Claire nie kwestionowała faktu, Ŝe o pocieszenie zwróciła się właśnie do Tony’ego. Dziesięć dni wyleczyło ją z niechęci. I mogła przed nim płakać; płakać i wściekać się. — Byłam kompletną idiotką — piekliła się miętosząc przemoczoną chusteczkę. — Czemu ona mi to robi. Nie wiem dlaczego. Po prostu dokucza. Powinnam ją… skopać. Powinnam powalić ją na ziemię i podeptać. — Czy moŜe pani aŜ tak bardzo nienawidzić istoty ludzkiej? — zapytał nieco zdumiony Tony. — Ta część ludzkiego umysłu jest dla mnie zamknięta. — Och, nie chodzi o nią — jęknęła — ale chyba o mnie. Ona jest wszystkim, czym chciałabym być, w kaŜdym razie na zewnątrz… A nie mogę. Głos Tony’ego brzmiał zdecydowanie: — MoŜe pani być, Mrs. Belmont. MoŜe pani być. Mamy jeszcze dziesięć dni, a za dziesięć dni ten dom zmieni się nie do poznania. Czy tego właśnie nie planowaliśmy? — A czy mi to pomoŜe… z nią? — Niech ją pani tu zaprosi. I jej przyjaciół. Niech pani to zrobi ostatniego wieczoru przed… moim odejściem. W pewnym sensie będzie to inauguracja. — Ona nie przyjdzie. — A właśnie, Ŝe tak. Przyjdzie się pośmiać… I nie będzie do tego zdolna. — Czy naprawdę tak myślisz? Och, Tony, czy sądzisz, Ŝe damy radę to zrobić? Chwyciła jego ręce w swoje dłonie… A potem, z głową odrzuconą na bok zapytała: — A jaka z tego korzyść? To nie będzie moje dzieło, ty to wszystko robisz. Nie mogę cię wykorzystywać. — Nikt nie Ŝyje w całkowitej izolacji — szepnął Tony. — Tak mnie nauczyli. To, co pani, czy ktokolwiek widzi w Gladys Claffern, to nie tylko Gladys Claffern. Ona wykorzystuje to wszystko, co mogą dać pieniądze i pozycja społeczna. Ona tego nie kwestionuje. Dlaczego pani miałaby to robić?… I niech pani na to spojrzy w ten sposób, pani Belmont. Ja jestem wyprodukowany, Ŝeby spełniać rozkazy, ale ustalenie zakresu mojego posłuszeństwa jest wyłącznie moją sprawą. Mogę spełniać rozkazy niechętnie albo ochoczo. Dla pani spełniam je chętnie, poniewaŜ zrobiono mnie tak, abym widział ludzi podług pani kryteriów. Pani jest Ŝyczliwa, przyjazna, bezpretensjonalna. Pani Claffern, tak jak ją pani opisuje, taka nie jest i nie byłbym jej tak posłuszny jak pani. A więc to p a n i a nie j a , pani Belmont, jest sprawcą tego wszystkiego. Po czym wysunął ręce z jej dłoni, a Claire spojrzała na tę nieprzeniknioną twarz, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Nagle znów się przestraszyła, tym razem czegoś zupełnie innego. Przełknęła nerwowo ślinę i zaczęła przyglądać się swoim rękom, w których nadal czuła mrowienie od nacisku jego palców. Nie przywidziało się jej; przycisnął jej palce swoimi, łagodnie, czule, zanim je odsunął. Nie! Palce tej m a s z y n y … Palce tej m a s z y n y … Pobiegła do łazienki i zaczęła szorować ręce — histerycznie, bezsensownie. Następnego dnia była wobec niego trochę onieśmielona; obserwowała go bacznie; czekała, Ŝeby zobaczyć, co moŜe się zdarzyć. Przez pewien czas nie zdarzyło się nic. Tony pracował. Jeśli w technice kładzenia tapety czy teŜ malowania szybkoschnącą farbą
tkwiły jakieś trudności, po ruchach Tony’ego nie było tego widać. Jego ręce poruszały się precyzyjnie; jego palce były zręczne i pewne. Pracował przez całą noc. Nie słyszała go, ale kaŜdego ranka przeŜywała nową przygodę. Nie potrafiła zliczyć, ile rzeczy zostało zrobionych, a mimo to, zanim nadeszła kolejna noc, dostrzegała nowe ulepszenia i poprawki. Tylko jeden raz próbowała pomóc i jej ludzka niezręczność udaremniła tę próbę. On był w przyległym pokoju, a ona wieszała obraz w miejscu wyznaczonym przez niego z matematyczną precyzją. Albo za bardzo się denerwowała, albo moŜe drabina była chybotliwa. To bez znaczenia. Nagle poczuła, Ŝe traci pod stopami oparcie, i krzyknęła. Drabina przewróciła się bez niej, gdyŜ na miejscu z nadludzką szybkością znalazł się Tony. Jego spokojne, ciemne oczy nie mówiły absolutnie nic, a jego głos wypowiedział jedynie słowa: — Czy nie zrobiła sobie pani krzywdy, pani Bełmont? Dostrzegła przelotnie, Ŝe spadając ręką musiała potargać jego przylizaną fryzurę, bo po raz pierwszy było wyraźnie widać, Ŝe składa się ona z oddzielnych pasemek cienkich czarnych włosów. Wtedy poczuła dotyk jego ramion wokół swoich własnych barków i pod kolanami — mocno trzymających ją ciepłych ramion. Odepchnęła go od siebie, a jej własny wrzask dźwięczał jej głośno w uszach. Resztę dnia spędziła w swoim pokoju i od tamtej chwili sypiała z krzesłem podstawionym pod klamkę drzwi do sypialni. Rozesłała zaproszenia i, tak jak powiedział Tony, zostały one przyjęte. Musiała teraz tylko czekać na ten ostatni wieczór. To juŜ nie był ten sam dom, który miała dawniej. Jeszcze jeden, ostatni raz go obeszła — wszystkie pokoje zostały zmienione. A ona sama ubrana była w rzeczy, których nigdy przedtem nie odwaŜyłaby się załoŜyć… A kiedy człowiek się w nie przystroił, przystroił się razem z nimi w dumę i ufność we własne siły. Przed lustrem wypróbowała uprzejmą minę pogardliwego rozbawienia i zwierciadło po mistrzowsku odwzajemniło się jej szyderstwem. Co powie Larry?… To nie miało jakoś znaczenia. Wraz z nim nadchodziły dni, które nie zapowiadały się ekscytująco. To co ekscytujące odchodziło wraz z Tonym. CzyŜ to nie było dziwne? Spróbowała odtworzyć swój nastrój sprzed trzech tygodni i zupełnie jej się to nie udało. Zegar wyrwał ją z zadumy, oznajmiając godzinę ósmą. Zwróciła się do Tony’ego: — Wkrótce tu będą. Tony. Lepiej zejdź do piwnicy. Nie moŜemy im pozwolić… Przez chwilę patrzyła w przestrzeń, potem powiedziała słabo: — Tony?… — i trochę mocniej: Tony?… — i prawie krzyknęła: — T o n y ! Ale teraz obejmował ją ramionami, trzymał swoją twarz blisko jej twarzy. Siłą jego uścisku byłą bezlitosna. Usłyszała jego głos poprzez stłumiony dźwięk własnej podnieconej paplaniny. — Claire — powiedział — jest wiele rzeczy, których nie mogę zrozumieć i to musi być jedna z nich. Odchodzę jutro, a nie chcę. Odkrywam, Ŝe jest we mnie więcej niŜ tylko pragnienie zadowolenia ciebie. CzyŜ to nie dziwne? Jego twarz była blisko; usta miał ciepłe, ale nie wydobywał się z nich oddech — maszyny przecieŜ nie oddychają. Prawie dotknął nimi jej warg. … Wtedy rozległ się dzwonek. Przez chwilę mocowała się nie mogąc złapać tchu, a potem Tony zniknął nagle bez śladu, a dzwonek zabrzmiał ponownie. Jego przerywany, przenikliwy sygnał dźwięczał natarczywie. Firanki w oknach od frontu były odsłonięte. Piętnaście minut wcześniej były zasłonięte. Miała co do tego absolutną p e w n o ś ć . Zatem musieli widzieć. Oni w s z y s c y musieli widzieć… wszystko! Weszli z taką uprzejmością, cała grupa — sfora przyszła ujadać — ich ostre, przenikliwe oczy
wdzierały się wszędzie. Widzieli. Bo inaczej dlaczego Gladys pytałaby w swój najbardziej złośliwy sposób o Larry’ego? Nieoczekiwanie stało się to dla Claire bodźcem do stawiania rozpaczliwego i lekkomyślnego oporu. Tak, wyjechał. Wróci chyba jutro. Nie, nie czułam się tu samotna. Ani trochę. Fascynująco spędziłam czas. I śmiała się do nich. Czemu nie? Co mogli zrobić? Larrybędzie znał prawdę, jeśli kiedykolwiek dojdzie do jego uszu opowieść o tym, co im się zdawało, Ŝe widzieli. Ale oni się nie śmiali. Potrafiła to wyczytać z furii w oczach Gladys Claffern; z fałszywej Ŝywości jej słów; z jej pragnienia, aby juŜ wreszcie wyjść. A kiedy Ŝegnała się z nimi, uchwyciła jeszcze ostatni, anonimowy, chaotyczny szept. — …nigdy nie widziałam nic tak… taki p r z y s t o j n y … I wiedziała juŜ dokładnie, dlaczego potrafiła ich traktować z pogardliwą wyŜszością. Niech wszystkie kocice miauczą i niech wszystkie wiedzą, Ŝe mogą być ładniejsze od Claire Belmont i wytworniejsze, i bogatsze, ale Ŝadna z nich, ani jedna, nie mogła mieć takiego przystojnego kochanka! I wtedy przypomniała sobie znowu… znowu… znowu, Ŝe Tony jest maszyną i poczuła dreszcze na całym ciele. — Idź sobie! Zostaw mnie! — krzyknęła w kierunku pustego pokoju i pobiegła do łóŜka. Łkała bezsennie przez całą noc. Następnego dnia tuŜ przed świtem, kiedy na ulicach było pusto, jakiś samochód podjechał pod jej dom i zabrał Tony’ego. Lawrence Belmont mijał biuro doktor Calvin i odruchowo zapukał. Zastał ją z Peterem Bogertem, matematykiem, ale nie zawahał się z tego powodu. — Claire mi powiedziała, Ŝe Korporacja U.S. Robots zapłaciła za wszystko, co zrobiono w moim domu… — powiedział. — Tak — potwierdziła doktor Calvin. — Odpisaliśmy całą sumę jako cenną i konieczną część eksperymentu. Myślę, Ŝe na nowym stanowisku młodszego inŜyniera będzie pana stać na utrzymanie domu. — Nie to mnie martwi. Sądzę, Ŝe po uzyskaniu zgody Waszyngtonu na przeprowadzenie testów będziemy w stanie kupić sobie własny model TN do przyszłego roku — ruszył w stronę drzwi, ale po chwili wahania zatrzymał się. — Słucham, panie Belmont? — zapytała doktor Calvin po krótkiej przerwie. — Ciekaw jestem… — zaczął Lany. — Ciekaw jestem, co się tam naprawdę wydarzyło. Ona… to znaczy Claire… wydaje się taka inna. Nie chodzi tylko ojej wygląd, choć szczerze przyznam, Ŝe jestem zdumiony — roześmiał się nerwowo. — Chodzi o nią s a m ą ! To naprawdę nie moja Ŝona… nie potrafię tego wyjaśnić. — Po co próbować? Czy jest pan zawiedziony którymkolwiek z przejawów tej zmiany? — Wprost przeciwnie. Ale to mnie teŜ trochę przeraŜa, rozumie pani… — Na pana miejscu nie martwiłabym się, panie Belmont. Pana Ŝona poradziła sobie bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, nigdy się nie spodziewałam, Ŝe eksperyment wytrzyma taką gruntowną i kompletną próbę. Wiemy dokładnie, jakie poprawki trzeba wprowadzić do modelu TN, a zasługa spada całkowicie na panią Belmont. Jeśli chce pan, Ŝebym mówiła zupełnie uczciwie, to uwaŜam, Ŝe pańska Ŝona bardziej zasługuje na pański awans niŜ pan. Na te słowa Larry wzdrygnął się wyraźnie. — Póki wszystko pozostaje w rodzinie… — wymamrotał nieprzekonywająco i wyszedł. Susan Calvin spojrzała za nim. — Myślę, Ŝe to go zabolało… mam nadzieję… Przeczytałeś raport Tony’ego, Peter? — Dokładnie — odparł Bogert. — Czy model TN–3 nie będzie potrzebował zmian? — O, ty teŜ tak sądzisz? — zapytała ostro Calvin. — Jaki jest tok twojego rozumowania?
Bogert zmarszczył brwi. — Nie muszę tu rozumować. JuŜ na oko widać, Ŝe nie moŜemy tolerować rozpuszczonego robota, który zaleca się do swojej pani, jeśli wolno mi uŜyć takiego sformułowania. — Zaloty! Peter, przyprawiasz mnie o mdłości. Czy naprawdę nie rozumiesz? Ta maszyna musiała być posłuszna Pierwszemu Prawu. Nie mógł pozwolić, aby istocie ludzkiej działa się krzywda, a Claire Belmont sama sobie wyrządzała krzywdę ciągłym poczuciem własnej nieudolności. Więc zalecał się do niej, bo która kobieta nie doceniłaby faktu, Ŝe potrafi obudzić namiętność w maszynie — w zimnej, bezdusznej maszynie. Tamtej nocy odsłonił firanki celowo, Ŝeby inni mogli widzieć i zazdrościć — bez Ŝadnego ryzyka dla małŜeństwa Claire. UwaŜam, Ŝe Tony postąpił sprytnie… — Naprawdę? Co za róŜnica, czy to było udawanie, czy nie, Susan? Niepokoi mnie rezultat tych doświadczeń. Jeszcze raz przeczytaj raport. Unikała go. Krzyczała, kiedy ją obejmował. Nie spała tamtej ostatniej nocy, była w stanie histerii. Nie moŜemy na to pozwolić. — Peter, jesteś ślepy. Tak ślepy, jak ja byłam. Model TN zostanie całkowicie przebudowany, ale nie z tego powodu. Z zupełnie innej przyczyny; zupełnie innej. Dziwne, Ŝe to w ogóle przeoczyłam — jej oczy były dziwnie zamyślone — ale być moŜe odzwierciedla to wadę mojej osobowości. Widzisz, Peter, maszyny nie mogą się zakochiwać, ale — nawet gdy jest to beznadziejne i przeraŜające — kobiety mogą!
LENNY Amerykańska Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych miała problem. Tym problemem byli ludzie. Peter Bogert, starszy matematyk, szedł właśnie do działu montaŜu, kiedy napotkał Alfreda Lanninga, dyrektora naukowo — badawczego. Lanning ściągnąwszy swoje bujne brwi, poprzez poręcz spoglądał w dół na pomieszczenie komputerowe. Pod balkonem przepływał wciąŜ potok ludzi zwiedzających zakłady, którzy rozglądali się ciekawie, podczas gdy przewodnik kontynuował swój stały wykład na temat obliczeń robotycznych. — Komputer, który państwo widzą przed sobą — powiedział — jest największym komputerem tego typu na świecie. Zawiera pięć milionów trzysta tysięcy kriotrów i jest zdolny do poradzenia sobie równocześnie z ponad stu tysiącami zmiennych. Z jego pomocą U.S. Robots potrafi precyzyjnie projektować mózgi pozytronowe nowych modeli. Wymagania są zapisywane na taśmie, która jest perforowana za pomocą tej klawiatury — przypomina ona bardzo skomplikowaną maszynę do pisania lub linoryt, tylko Ŝe nie posługuje się literami, lecz pojęciami. Instrukcje są rozbite na symboliczne odpowiedniki logiczne, a te z kolei zamienione na wzory perforacyjne. W czasie niecałej godziny komputer moŜe przedstawić naszym naukowcom projekt mózgu, który będzie zawierał wszystkie ścieŜki pozytronowe niezbędne do zrobienia robota… Wreszcie Lanning podniósł wzrok i dostrzegł Bogerta. — Ach, Peter — powiedział. Bogert uniósł obie ręce, Ŝeby przygładzić juŜ i tak doskonale gładką i lśniącą czarną czuprynę. — Zdaje się, Ŝe nie masz o tym najlepszego zdania, Alfredzie. Lanning chrząknął. Pomysł publicznych wycieczek z przewodnikiem po zakładach U.S. Robots zrodził się całkiem niedawno i miał pełnić podwójną funkcję. Z jednej strony, jak głosiła teoria, pozwalało to ludziom zobaczyć roboty z bliska, zaznajomić się z nimi i wyzbyć się dzięki temu instynktownej obawy przed przedmiotami mechanicznymi. A z drugiej strony miało to wywołać, przynajmniej u niektórych osób, chęć poświęcenia się robotyce jako pasji Ŝycia. — Wiesz, Ŝe nie mam — powiedział w końcu Lanning. — Raz w tygodniu przerywa się pracę. ZwaŜywszy na stratę roboczogodzin, korzyści są zbyt małe. — A więc nadal nie zwiększa się liczba podań o pracę? — Jest kilka, ale dotyczą one tych stanowisk, które są dla nas mniej waŜne. Potrzeba ludzi do prac naukowo — badawczych. Wiesz o tym. Sęk w tym, Ŝe roboty są zakazane na samej Ziemi, więc zawód robotyka nie jest zbyt popularny. — Przeklęty kompleks Frankensteina — powiedział Bogert, świadomie naśladując jedno z ulubionych powiedzonek Lanninga. Lanning nie dostrzegł delikatnego przytyku. Powiedział: — Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję. MoŜna by oczekiwać, Ŝe w dzisiejszych czasach kaŜdy człowiek na Ziemi będzie wiedział, iŜ Trzy Prawa stanowią doskonałe zabezpieczenie, Ŝe roboty po prostu nie są niebezpieczne. Na przykład ta grupa — spojrzał gniewnie w dół. — Spójrz na nich. Większość z nich przechodzi przez halę montaŜową robotów doznając przy tym takich emocji, jakby jechali karkołomną kolejką w lunaparku. A potem, gdy wchodzą do pokoju z modelem MEC — niech to diabli, Peter, z modelem MEC, który nie skrzywdziłby nawet muchy na tej boskiej, zielonej Ziemi — wystarczy, Ŝe wystąpi dwa kroki naprzód i powie: „Miło mi pana
poznać”, uściśnie dłoń, a potem zrobi dwa kroki w tył — oni juŜ się wycofują, a matki porywają swoje dzieci w ramiona. Jak moŜemy się spodziewać, Ŝe wydobędziemy z takich idiotów genialne koncepcje? Bogert nie miał na to odpowiedzi. Jeszcze raz spojrzeli razem w dół na kolejkę zwiedzających, którzy teraz przechodzili z pomieszczenia komputerowego do sekcji montaŜu mózgów pozy tronowych, a potem wyszli. Jak się okazało, nie spostrzegli, Ŝe w hali komputerowej został Mortimer W. Jacobson, lat 16, który, aby oddać mu całkowitą sprawiedliwość, nie miał absolutnie Ŝadnych złych zamiarów. Właściwie nie moŜna nawet powiedzieć, Ŝe to była wina Mortimera. Wszyscy pracownicy wiedzieli, w którym dniu odbywała się wycieczka. Wszystkie urządzenia na jej drodze powinny być starannie odłączone lub zabezpieczone, poniewaŜ nierozsądnie byłoby zakładać, Ŝe istoty ludzkie powstrzymają się przed manipulowaniem gałkami, klawiszami, rączkami i przyciskami. Przewodnik teŜ powinien bardzo uwaŜać na tych, którzy ulegali takiej pokusie. Ale w owej chwili przewodnik przeszedł juŜ do następnego pomieszczenia, a Mortimer szedł na końcu kolejki. Minął klawiaturę, na której wystukiwano instrukcje do komputera. W Ŝaden sposób nie mógł podejrzewać, Ŝe w tamtym momencie wczytywano plany konstrukcyjne nowego robota. W przeciwnym razie, będąc grzecznym dzieckiem, nie ruszałby klawiatury. W Ŝaden sposób nie mógł wiedzieć, Ŝe wskutek niedopuszczalnego zaniedbania technik nie odłączył klawiatury. Tak więc Mortimer dotykał klawiszy na chybił trafił, jak gdyby grał na instrumencie muzycznym. Nie zauwaŜył, Ŝe kawałek taśmy perforowanej wysunął się z maszyny w innej części pomieszczenia — bezgłośnie, nie rzucając się w oczy. Technik po powrocie na stanowisko pracy teŜ nie spostrzegł, Ŝe ktoś dotykał jego maszyny. Widząc, Ŝe klawiatura jest włączona, poczuł lekki niepokój, ale nie myślał niczego sprawdzać. Po kilku minutach zniknęło nawet jego pierwsze, instynktowne zaniepokojenie i kontynuował wpisywanie danych w komputer. Jeśli chodzi o Mortimera, ani wtedy, ani nigdy potem nie dowiedział się, co zrobił. Nowy model LNE zaprojektowano do wydobywania boru w pasie asteroid. Z roku na rok wzrastała wartość borowodorów jako paliwa dla mikroreaktorów protonowych, na których spoczywał cały cięŜar wytwarzania mocy na statkach międzyplanetarnych, a skąpe zasoby własne Ziemi były na wyczerpaniu. Z fizycznego punktu widzenia oznaczało to, Ŝe roboty LNE musiały być wyposaŜone w oczy czułe właśnie na linie widoczne w analizie spektroskopowej rud boru i w ten taki kończyn, które najlepiej nadawałyby się do przeróbki rudy w produkt finalny. Jak zwykle jednak głównym problemem było wyposaŜenie psychiczne. Obecnie ukończono pierwszy mózg pozytronowy LNE. Był to prototyp i miał dołączyć do wszystkich prototypów w kolekcji zakładów U.S. Robots. Po przeprowadzeniu ostatecznych testów wyprodukowano by kolejne egzemplarze, aby je później wydzierŜawić (nigdy sprzedać) przedsiębiorstwom górniczym. Prototyp LNE był teraz ukończony. Wysoki, wyprostowany i wypolerowany, na pierwszy rzut oka wyglądał jak kaŜdy inny spośród wielu niezbyt wyspecjalizowanych modeli robotów. Postępując według instrukcji testowania zawartej w „Podręczniku robotyki”, główny technik zapytał: — Jak się masz? Odpowiedź powinna brzmieć: — Dobrze i jestem gotów rozpocząć pełnienie moich funkcji. Ufam, Ŝe pan równieŜ się miewa dobrze. MoŜliwa była teŜ jakaś nieistotna modyfikacja tych formuł. Pierwsza wymiana zdań nie słuŜyła niczemu innemu, jak tylko potwierdzeniu, Ŝe robot słyszy, rozumie rutynowe pytanie i podaje rutynową odpowiedź zgodną z tym, czego moŜna by oczekiwać
po postawie robotycznej. Od tego momentu moŜna było przejść do bardziej skomplikowanych działań, które testowałyby róŜne Prawa i ich wzajemne oddziaływanie z wyspecjalizowaną wiedzą poszczególnych modeli. Tak więc, kiedy technik zapytał: „Jak się masz?”, od razu uderzyło go brzmienie głosu Prototypu LNE. Było w nim coś, czego nigdy przedtem nie słyszał w Ŝadnym głosie robotycznym (a słyszał ich wiele). Głos tworzył sylaby podobne do dźwięków niskobrzmiącej czelesty. Było to tak zaskakujące, Ŝe dopiero po kilku chwilach technik zdał sobie sprawę, Ŝe usłyszał sylaby utworzone przez te niebiańskie tony. Sylaby brzmiały: — Da, da, da, gu. Robot nadal stał — wysoki i wyprostowany, ale jego prawa ręka uniosła się do góry i palec powędrował do ust. Technik gapił się w całkowitym osłupieniu, a potem nagle zerwał się z miejsca. Zamknął za sobą drzwi na klucz i z innego pomieszczenia przesłał sygnał awaryjny do doktor Susan Calvin. Doktor Calvin była jedynym robopsychologiem zakładów U.S. Robots (i właściwie całej ludzkości). Nie musiała się zbytnio zagłębiać w testowanie Prototypu LNE, Ŝeby poprosić bardzo stanowczym tonem o odpis nakreślonych przez komputer planów pozytronowych ścieŜek mózgowych i zapisane na taśmie instrukcje, które nimi kierowały. Po krótkim przestudiowaniu ich posłała z kolei po Bogerta. Jej stalowoszare włosy były mocno ściągnięte do tyłu; na jej zimnej zazwyczaj twarzy, z mocnymi rysami pionowymi rozdzielonymi poziomym rozcięciem bladych ust o cienkich wargach malowało się napięcie. — O co tu chodzi, Peter? Bogert przestudiował wskazane przez nią fragmenty z narastającym osłupieniem i powiedział: — Dobry BoŜe, Susan, to nie ma sensu. — Z całą pewnością. Jak to się dostało do instrukcji? Wezwany technik przysiągł z całą szczerością, Ŝe nie ma z tym nic wspólnego i Ŝe nie potrafi tego wytłumaczyć. Komputer negatywnie odpowiadał na wszelkie próby wykrycia defektu. — Mózg pozytronowy — powiedziała Susan w zamyśleniu — jest nie do odratowania. Tak wiele wyŜszych funkcji zostało skasowanych przez te bezsensowne instrukcje, Ŝe rezultat bardzo przypomina ludzkie niemowlę. Bogert wyglądał na zaskoczonego, a Susan natychmiast przyjęła lodowatą postawę, tak jak czyniła to zawsze, gdy ktoś śmiał powątpiewać w jej słowa. Powiedziała: — Dokładamy wszelkich starań, Ŝeby pod względem psychicznym jak najbardziej upodobnić robota do człowieka. Wyeliminuj to, co nazywamy funkcjami dojrzałymi, a pozostaje ludzkie niemowlę, mówiąc w kategoriach psychicznych. Dlaczego jesteś taki zaskoczony, Peter? Prototyp LNE, który nie wykazywał Ŝadnych oznak zrozumienia tego, co się wokół niego dzieje, nagle zsunął się do pozycji siedzącej i zaczął drobiazgowo badać swoje stopy. Bogert przez chwilę mu się przyglądał. — Szkoda, Ŝe trzeba zdemontować to stworzenie. Jest tak zręcznie zrobione — powiedział. — Zdemontować? — zapytała z mocą pani psycholog. — Oczywiście, Susan. Jaki ono ma teraz sens? Dobry BoŜe, jeśli istnieje jakiś przedmiot całkowicie bezuŜyteczny, to jest nim ten robot. Nie masz chyba zamiaru udawać, Ŝe jest jakaś praca, którą moŜe wykonywać, prawda? — Nie, oczywiście, Ŝe nie. — A więc? — Chcę przeprowadzić więcej testów — powiedziała uparcie Susan. Bogert spojrzał na nią z chwilowym zniecierpliwieniem, a potem wzruszył ramionami. Jeśli
istniała jakaś osoba w U.S. Robots, z którą spory były bezcelowe, to była nią z pewnością Susan. Roboty stanowiły wszystko, co kochała, a długi okres obcowania z nimi, jak się wydawało Bogertowi, pozbawił ją wszelkich oznak człowieczeństwa. Nie bardziej moŜna było wyperswadować jej jakąś decyzję niŜ włączonemu mlkroreaktorowi działanie. — Jaki w tym sens? — wysapał; potem w pośpiechu dodał głośno: — Dasz nam znać po zakończeniu testów? — Tak — odparła. — Chodź. Lenny. „LNE, — pomyślał Bogert. — To rzeczywiście brzmi jak Lenny. Nieuniknione.” Susan wyciągnęła rękę, ale robot tylko się na nią gapił. Pani psycholog sięgnęła łagodnie po rękę robota i chwyciła ją. Lenny płynnym ruchem powstał na nogi (przynajmniej jego koordynacja mechaniczna działała sprawnie). Wyszli razem, robot przewyŜszał wzrostem kobietę o ponad pół metra. Wiele par oczu śledziło ich z zaciekawieniem, gdy szli długimi korytarzami. Jedną ścianę laboratorium Susan Calvin, tę, która przylegała bezpośrednio do jej prywatnego biura, pokrywała mocno powiększona reprodukcja mapy ścieŜek pozytronowych. Susan studiowała ją dokładnie przez większą część miesiąca. Badała ją uwaŜnie takŜe w tej chwili, śledząc rozwidlone ścieŜki wzdłuŜ ich zakrzywień. Lenny siedział za nią na podłodze, rozsuwając i złączając nogi, mrucząc przy tym do siebie bezsensowne sylaby głosem tak pięknym, Ŝe moŜna było zasłuchać się w te nonsensy i wpaść w zachwyt. Susan odwróciła się do robota. — Lenny… Lenny… — powtarzała cierpliwie jego imię, aŜ Lenny wreszcie podniósł wzrok i wydał z siebie pytający dźwięk. Pani robopsycholog na moment poddała się uczuciu radości, którają ogarniała. Robot skupiał uwagę coraz szybciej. — Podnieś rękę, Lenny — powiedziała. — Ręka… w górę. Ręka… w górę. Mówiąc to wciąŜ wznosiła i opuszczała własną rękę. Lenny śledził ruch oczami. Do góry, na dół, do góry, na dół. Potem wykonał nieudany gest swoją ręką i zadźwięczał: — E– hę. — Bardzo dobrze. Lenny — powiedziała powaŜnie Susan. — Spróbuj jeszcze raz. Ręka w górę. Bardzo łagodnie wyciągnęła własną dłoń, chwyciła rękę robota, uniosła ją i opuściła. — Ręka… w górę. Ręka… w górę. Z jej biura dobiegł głos i przerwał ćwiczenie. — Susan? Calvin zatrzymała się zaciskając usta. — O co chodzi, Alfredzie? Dyrektor naukowo–badawczy wszedł, rzucił okiem na mapę wiszącą na ścianie, a potem przyjrzał się robotowi. — Nadal się nim zajmujesz? — zapytał. — Tak, pracuję. — Wiesz, Susan… — Wyciągnął cygaro, zapatrzył się na nie uwaŜnie i wykonał gest, jakby chciał odgryźć końcówkę. Kiedy to robił, jego oczy napotkały jej pełne dezaprobaty spojrzenie; odłoŜył cygaro i zaczął na nowo: — Wiesz, Susan, model LNE jest juŜ w produkcji. — Słyszałam. Czy w związku z tym masz coś do mnie? — Nie–e. Jednak sam fakt, Ŝe jest w produkcji i wszystko dobrze idzie oznacza, Ŝe praca z tym sfuszerowanym egzemplarzem jest bezcelowa. Czy nie naleŜałoby go złomować? — Krótko mówiąc, Alfredzie, denerwuje cię, Ŝe marnuję mój tak cenny czas. Uspokój się. Nie marnuję czasu. Pracuję z tym robotem. — Ale ta praca jest bez znaczenia. — Ja to ocenię, Alfredzie — jej głos był lodowaty i Lanning uznał za bardziej celowe zacząć z innej beczki. — Czy moŜesz mi powiedzieć, jakie to wszystko ma znaczenie? Na przykład, co z nim teraz
robisz? — Próbuję nauczyć go unosić rękę na komendę. Próbuję nauczyć go imitować dźwięk słowa. Jak gdyby na sygnał, Lenny powiedział: — E–hę — i z drŜeniem uniósł rękę. Lanning pokręcił głową. — Ten głos jest zdumiewający. Jak to się dzieje? — Nie bardzo wiem — odparła Susan. — Nadajnik ma normalny. Jestem pewna, Ŝe mógłby mówić normalnie. Ale nie mówi: mówi w ten sposób w rezultacie jakichś zmian w ścieŜkach pozytronowych, jeszcze dokładnie nie ustaliłam — jakich. — CóŜ, ustal to dokładnie, na litość boską. Taki sposób mówienia mógłby się przydać. — O, więc istnieje jakiś ewentualny poŜytek z moich badań nad Lennym? Lanning wzruszył ramionami z zakłopotaniem. — No cóŜ, to mniej znaczący aspekt całej sprawy. — Przykro mi więc, Ŝe nie dostrzegasz bardziej znaczących aspektów — powiedziała szorstko Susan — ale to nie moja wina. Czy mógłbyś mnie teraz zostawić, Alfredzie, i pozwolić mi kontynuować pracę? W biurze Bogerta Lanning w końcu dobrał się do swojego cygara. — Ta kobieta z dnia na dzień coraz bardziej dziwaczeje — powiedział kwaśno. Bogert doskonale zrozumiał, o kogo chodzi. W Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych była tylko jedna „ta kobieta”. — Czy ona nadal grzebie się z tym pseudorobotem, tym swoim Lennym? — zapytał. — Próbuje nauczyć go mówić, jak Boga kocham. Bogert wzruszył ramionami. — To uwypukla nasz problem. Chodzi mi o pozyskanie wykwalifikowanego personelu do prac naukowo–badawczych. Gdybyśmy mieli innego robopsychologa, moglibyśmy skłonić Susan do przejścia na emeryturę. A przy okazji, zakładam, Ŝe planowane na jutro spotkanie dyrekcji ma na celu zajęcie się problemem rekrutacji? Lanning skinął głową i spojrzał na cygaro, jak gdyby miało niedobry smak. — Tak. Jakość jednak, nie ilość. Podnieśliśmy proponowane wynagrodzenie i od razu przybyło podań — od tych, których interesują głównie pieniądze. Rzecz w tym, Ŝeby pozyskać tych, których interesuje głownie robotyka. Dobrze byłoby mieć przynajmniej kilka takich osób jak Susan. — Do diabła, nie. Nie takich jak ona. — CóŜ, nie dokładnie takich jak ona. Ale, musisz przyznać, Peter, Ŝe jest ukierunkowana wyłącznie na roboty. W jej Ŝyciu nie ma innych zainteresowań. — Wiem. I właśnie dlatego jest taka nieznośna. Lanning skinął twierdząco. Nie potrafiłby juŜ się doliczyć, ile razy z przyjemnością wylałby Susan Calvin. Nie potrafiłby teŜ obliczyć ile milionów dolarów zaoszczędziła przedsiębiorstwu przy tej czy innej okazji. Była kobietą naprawdę niezbędną i taką pozostanie do śmierci — chyba Ŝe znajdzie się ktoś, kto potrafiłby ją zastąpić. — Chyba ukrócimy te wycieczki — powiedział. Peter wzruszył ramionami. — Skoro tak mówisz. Ale tymczasem, mówiąc powaŜnie, co zrobimy z Susan? Ona moŜe z łatwością związać się z Lennym, na zawsze. Wiesz, jaka jest, kiedy trafia się jej coś, co uwaŜa za interesujący problem. — CóŜ m o Ŝ e m y zrobić? — spytał Lanning. — Jeśli za bardzo będziemy chcieli ją odciągnąć, nie zrezygnuje — z kobiecej przekory. W ostatecznym rozrachunku nie moŜemy jej zmusić do niczego. Ciemnowłosy matematyk uśmiechnął się. — Nigdy bym nie uŜył przymiotnika „kobieca” w odniesieniu do niej.
— Och, no cóŜ — powiedział zrzędliwie Lanning. — Przynajmniej nikomu nie stanie się krzywda. Niestety mylił się w tym wypadku. Sygnał alarmowy zawsze wywołuje napięcie w duŜym przedsiębiorstwie przemysłowym. Sygnały takie rozbrzmiewały w historii U.S. Robots kilkanaście razy: z powodu poŜaru, powodzi, rozruchów i powstania. Ale przez cały ten czas jedna rzecz nie zdarzyła się nigdy. Nigdy nie zabrzmiał sygnał: „Robot poza kontrolą”. Nikt nigdy się nie spodziewał, Ŝe zabrzmi. Zainstalowano go jedynie z powodu nalegań rządu. (Niech szlag trafi kompleks Frankensteina — mamrotał Lanning przy tych rzadkich okazjach, kiedy o tym myślał.) Teraz przenikliwy dźwięk syreny narastał i cichł w odstępach dziesięciosekundowych i praktycznie Ŝaden pracownik — od przewodniczącego Rady Dyrektorów aŜ po najnowszego pomocnika woźnego — nie zrozumiał od razu znaczenia dziwnego sygnału. Kiedy pojęto wreszcie, co on oznacza, uzbrojeni straŜnicy i ludzie z personelu medycznego popędzili gromadą do wskazanego obszaru zagroŜenia, a zakładami U.S. Robots owładnął paraliŜ. Charlesa Randowa, technika obliczeniowego, zabrano ze złamaną ręką na poziom szpitalny. Nie było innych szkód. śadnych innych szkód fizycznych. — Ale szkód moralnych — ryczał Lanning — nie da się oszacować. Susan Calvin stanęła z nim twarzą w twarz śmiertelnie spokojna. — Nie zrobisz nic Lenny’emu. Nic. Rozumiesz? — Czy ty rozumiesz, Susan? Ta rzecz zraniła istotę ludzką. Złamała Pierwsze Prawo. Nie znasz Pierwszego Prawa? — Nie zrobisz nic Lenny’emu. — Na litość boską, Susan, czy muszę tobie cytować Pierwsze Prawo? Robot nie moŜe skrzywdzić istoty ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda. Wszystkie wytworzone przez nas roboty muszą ściśle przestrzegać tego prawa — od tego zaleŜy nasza pozycja. Jeśli społeczeństwo usłyszy — a zapewne usłyszy — Ŝe zdarzył się wyjątek, nawet jeden wyjątek, moŜemy zostać zmuszeni do zamknięcia zakładów. Naszą jedyną szansą byłoby natychmiast ogłosić, Ŝe zniszczono tego robota, wyjaśnić okoliczności zdarzenia i mieć nadzieję na przekonanie opinii publicznej, Ŝe to się nigdy nie powtórzy. — Chciałabym się dowiedzieć dokładnie, co zaszło — powiedziała Susan Calvin. — Nie było mnie przy tym i chciałabym dokładnie wiedzieć, co młody Randow robił w moim laboratorium bez mojego zezwolenia. — Zaistniała sytuacja — powiedział Lanning — jest oczywista. Twój robot uderzył Randowa, a ten przeklęty głupiec nacisnął guzik „Robot poza kontrolą” i narobił hałasu. Ale twój robot uderzył go i wyrządził mu krzywdę łamiąc mu rękę. Prawda jest taka, iŜ twój Lenny jest zaburzony — brak mu Pierwszego Prawa i trzeba go unicestwić. — Jemu n i e brak Pierwszego Prawa. Przestudiowałam jego ścieŜki mózgowe i wiem, Ŝe mu nie brak. — Więc jakim cudem mógł uderzyć człowieka? — wycedził zirytowany. — Zapytaj Lenny’ego. Z pewnością nauczyłaś go juŜ mówić. Policzki Susan Calvin silnie się zarumieniły. Powiedziała: — Wolę porozmawiać z ofiarą. A pod moją nieobecność, Alfredzie, chcę, Ŝeby zapieczętowano moje biura, z Lennym w środku. Nie chcę, Ŝeby ktokolwiek się do niego zbliŜał. Jeśli stanie mu się jakaś krzywda, kiedy mnie nie będzie, ta firma nie ujrzy mnie juŜ więcej — pod Ŝadnym warunkiem. — Czy zgodzisz się na zniszczenie go, jeśli złamał Pierwsze Prawo?
— Tak — odparła Susan Calvin — poniewaŜ wiem, Ŝe nie złamał. Charles Randow leŜał w łóŜku, z ręką nastawioną i włoŜoną w gips. Nadal cierpiał, ale głownie z powodu szoku, którego doznał. PrzeraŜała go myśl, Ŝe w pozytronowym umyśle mógł zrodzić się morderczy zamiar. śaden inny człowiek oprócz niego nie miał nigdy najmniejszych podstaw, Ŝeby obawiać się krzywdy ze strony robota. Było to więc przeŜycie jedyne w swoim rodzaju. Susan Calvin i Alfred Lanning stali teraz obok jego łóŜka, Peter Bogert, którego spotkali po drodze, teŜ był z nimi. Wyproszono lekarzy i pielęgniarki. — A teraz niech pan powie co się właściwie stało? — zapytała Susan Calvin. Randow był wystraszony. Wymamrotał: — Uderzył mnie w rękę. Szedł na mnie. — Niech pan się cofnie w czasie — powiedziała Calvin. — Co pan robił w moim laboratorium bez upowaŜnienia? Młody obliczeniowiec przełknął ślinę, a jabłko Adama na jego chudej szyi gwałtownie podskoczyło. Miał wysoko osadzone kości policzkowe i był nienaturalnie blady. Powiedział: — Wszyscy wiedzieliśmy o pani robocie. KrąŜą pogłoski, Ŝe próbowała go pani nauczyć mówić — jak instrument muzyczny. Porobiono zakłady, czy robot mówi, czy nie. Niektórzy mówili… eee… Ŝe słup mogłaby pani nauczyć mówić. — Przypuszczam — powiedziała Susan lodowatym głosem — Ŝe to ma być komplement. Co pan miał z tym wspólnego? — Miałem tam wejść i rozstrzygnąć sprawę — zobaczyć, czy będzie mówił. Zwędziliśmy klucz do pani laboratorium, odczekałem, aŜ pani wyszła i wszedłem. Losowaliśmy, kto ma to zrobić. Padło na mnie. — A potem? — Spróbowałem go skłonić, Ŝeby coś powiedział, a on mnie uderzył. — Co pan rozumie przez to, Ŝe próbował pan go skłonić, Ŝeby coś powiedział? Jak pan próbował? — Ja… zadawałem mu pytania, ale on nie chciał nic powiedzieć, więc próbowałem zmusić go do jakiejś reakcji i poniekąd… wrzasnąłem na niego i… — I? Nastąpiła długa przerwa. Pod niewzruszonym spojrzeniem Susan Randow wreszcie odparł: — Próbowałem go zmusić strachem, Ŝeby coś powiedział. — Dodał defensywnie: — Musiałem nim wstrząsnąć. — W jaki sposób próbował go pan nastraszyć? — Zamarkowałem cios. — I odepchnął pańską rękę na bok? — U d e r z y ł mnie w rękę. — No dobrze. To wszystko. Chodźmy panowie — powiedziała do Lanninga i Bogerta. W progu odwróciła się do Randowa: — Mogę rozstrzygnąć zakłady, jeśli to pana nadal interesuje. Lenny umie całkiem dobrze wypowiadać kilka słów. Nie odzywali się ani słowem, dopóki nie znaleźli się w biurze Susan. Jego ściany wypełniały półki zastawione ksiąŜkami, z których część sama napisała. Wnętrze to doskonałe odpowiadało jej osobowości — było chłodne w wystroju i starannie uporządkowane. Stało w nim tylko jedno krzesło i ona na nim usiadła. Lanning i Bogert stali. — Lenny tylko się bronił — powiedziała. — To Trzecie Prawo: Robot musi chronić swoje istnienie. — Z wyjątkiem sytuacji — powiedział Lanning z mocą. — kiedy jest to sprzeczne z
Pierwszym lub Drugim Prawem. Dokończ treść prawa! Lenny nie miał prawa bronić się w jakikolwiek sposób kosztem wyrządzenia nawet najmniejszej krzywdy istocie ludzkiej. — I nie zrobił tego — odpaliła Calvin — ś w i a d o m i e . Lenny ma niedorozwinięty mózg. Nie mógł w Ŝaden sposób poznać własnej siły ani słabości ludzi. Odpychając groŜącą mu rękę istoty ludzkiej, nie mógł wiedzieć, Ŝe kość pęknie. W kategoriach ludzkich nie moŜna obciąŜać winą moralną jednostki, która naprawdę nie potrafi odróŜniać dobra od zła. Bogert wtrącił się uspokajająco: — Zaraz, Susan, m y go nie obwiniamy. M y rozumiemy, Ŝe Lanny to dziecko mówiąc w kategoriach ludzkich, i nie winimy go. Ale opinia publiczna to zrobi. Zakłady U.S. Robots zostaną zamknięte. — Wprost przeciwnie. Gdybyś miał choćby ptasi móŜdŜek, Peter, dostrzegłbyś, Ŝe to jest okazja, na którą czeka U.S. Robots. śe to rozwiąŜe problemy firmy. Lanning ściągnął nisko swoje białe brwi. — Jakie problemy, Susan? — zapytał łagodnie. — Czy korporacja nie martwi się utrzymaniem naszego personelu naukowo–badawczego na obecnym — niech nam niebiosa dopomogą — wysokim poziomie? — Z pewnością. — A co proponujecie przyszłym badaczom? DuŜe emocje? Nowość? Dreszczyk odkrywania nieznanego? Nie! Oferujecie im pensje i pewność, Ŝe nie ma Ŝadnych problemów. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Bogert. — A czy są jakieś problemy? — odpaliła Susan Calvin. — Jakie roboty produkujemy? W pełni rozwinięte, przystosowane do swoich zadań. Przemysł zamawia to, czego potrzebuje; komputer projektuje mózg; maszyny budują robota; i oto jest, kompletny i dopracowany. Peter, jakiś czas temu zapytałeś mnie, jaki poŜytek z Lenny’ego. Jaki sens, powiedziałeś, ma robot, który nie jest zaprojektowany do Ŝadnej pracy? Teraz ja pytam ciebie: jaki sens ma robot zaprojektowany tylko do jednej pracy? Wszystko zaczyna się i kończy w tym samym miejscu. Modele LNE wydobywają bor. Jeśli potrzeba berylu, są bezuŜyteczne. Jeśli technologia boru wkroczy w nową fazę, staną się bezuŜyteczne. Człowiek tak zaprojektowany byłby podczłowiekiem. Robot tak zaprojektowany jest podrobotem. — Czy chodzi ci o robota wszechstronnego? — zapytał Lanning z niedowierzaniem. — Czemu nie? — odpowiedziała pytaniem pani robopsycholog. — Czemu nie? Dostałam do rąk robota z mózgiem prawie całkowicie niesprawnym. Zaczęłam go uczyć, a ty Alfredzie, zapytałeś mnie, jaki to ma sens. Być moŜe nieszczególny, jeśli chodzi o Lenny’ego, bo on nigdy nie wyjdzie poza poziom pięciolatka, licząc według skali ludzkiej. Ale jaki to ma sens ogólnie biorąc? Bardzo głęboki, jeśli się spojrzy na to w kategoriach studium nad abstrakcyjnym problemem n a u c z e n i a s i ę , j a k u c z y ć r o b o t y . Nauczyłam się wielu sposobów zwierania sąsiadujących ścieŜek w celu tworzenia nowych. Dalsze badania dostarczają lepszych, subtelniejszych i wydajniejszych technik robienia tego. — A zatem? — Przypuśćmy, Ŝe zaczniecie od mózgu pozytronowego, który ma wszystkie zasadnicze ścieŜki starannie zarysowane, ale nie ma Ŝadnych drugorzędnych. Przypuśćmy, Ŝe wtedy zaczniecie tworzyć te drugorzędne. Moglibyście sprzedawać podstawowe roboty zaprojektowane do otrzymywania instrukcji; roboty, które moŜna by przystosować do jednej pracy, a potem w razie konieczności, do innej. Roboty stałyby się tak wszechstronne jak ludzie. R o b o t y m o g ł y b y się ucz yć! Wpatrywali się w nią.
— Nadal nie rozumiecie, prawda? — zapytała zniecierpliwiona. — Rozumiem, co mówisz — powiedział Lanning. — Czy nie rozumiecie, Ŝe wraz z całkowicie nową dziedziną badań i całkowicie nowymi technikami, które trzeba będzie stworzyć, z otwierającym się obszarem nieznanego, który trzeba będzie przeniknąć, młodzi poczują potrzebę zajęcia się robotyką? Spróbujcie a przekonacie się. — Niech mi wolno będzie wskazać — powiedział gładko Bogert — Ŝe to niebezpieczne. Rozpoczęcie prac z takimi niedouczonymi robotami jak Lenny będzie oznaczać, Ŝe nie moŜna by nigdy ufać Pierwszemu Prawu — dokładnie tak, jak to się okazało w wypadku Lenny’ego. — Dokładnie. Ogłoście ten fakt. — Ogłosić go?! — Oczywiście. Podajcie informację o niebezpieczeństwie. Wyjaśnijcie, Ŝe utworzycie nowy instytut badań naukowych na KsięŜycu, jeśli ludność Ziemi nie pozwoli na kontynuację takich badań na miejscu, ale za wszelką cenę podkreślcie element niebezpieczeństwa. — Na litość boską, dlaczego? — zapytał Lanning. — PoniewaŜ pewna doza niebezpieczeństwa zwiększy pokusę. Czy myślicie, Ŝe technologia nuklearna nie niesie ze sobą zagroŜenia, a wyprawy kosmiczne Ŝadnego ryzyka? Czy was skusiło do tej pracy właśnie to, Ŝe jest całkowicie bezpieczna? Czy moŜe jednak odegrał rolę kompleks Frankensteina, który wszyscy tak wyśmiewacie? Więc spróbujcie czegoś innego, czegoś, co zadziałało w innych dziedzinach. Zza drzwi, które prowadziły do prywatnych laboratoriów Susan Calvin, dobiegł jakiś odgłos. Dźwięczący odgłos Lenny’ego. Pani robopsycholog natychmiast zamilkła, nasłuchując. — Przepraszam — powiedziała. — Chyba Lenny mnie woła. — Umie cię wołać? — zapytał Lanning. — Mówiłam, Ŝe udało mi się nauczyć go kilku słów — ruszyła w kierunku drzwi, trochę podenerwowana. — Jeśli zechcecie na mnie zaczekać… Obserwowali, jak wychodzi, i przez chwilę milczeli. A potem Lanning spytał: — Myślisz, Ŝe jest coś w tym, co mówi Susan, Peter? — MoŜliwe, Alfredzie — odpowiedział Bogert. — MoŜliwe. Wystarczy, abyśmy poruszyli sprawę na spotkaniu dyrekcji i przekonali się, co powiedzą. W końcu, co się stało, to się nie odstanie. Robot skrzywdził człowieka i wszyscy o tym wiedzą. Jak mówi Susan, moŜemy z powodzeniem spróbować obrócić wszystko na naszą korzyść. Oczywiście nie ufam jej motywom w tym wszystkim. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Nawet jeśli wszystko, co powiedziała, jest absolutną prawdą, to jest to tylko racjonalne uzasadnienie jej zachowań. Prawdziwą pobudką Susan jest pragnienie zatrzymania tego robota. Gdybyśmy ją przycisnęli — i matematyk uśmiechnął się na myśl o niestosowności dosłownego znaczenia tego słowa — powiedziałaby, Ŝe celem tego było nauczenie się technik uczenia robotów, ale moim zdaniem znalazła inne zastosowanie dla Lenny’ego. Raczej unikalne, odpowiadające tylko jej potrzebom. — Nie wiem, do czego zmierzasz. — Czy słyszałeś, co robot wołał? — zapytał Bogert. — Nie, niezupełnie… — zaczął Lanning, kiedy naraz otworzyły się drzwi i obaj męŜczyźni natychmiast przerwali rozmowę. Susan weszła rozglądając się niepewnie. — Czy któryś z was widział.. .jestem absolutnie pewna, Ŝe gdzieś tu miałam… O jest. Podbiegła do naroŜnika szafy z ksiąŜkami i wzięła metalowy przedmiot w kształcie hantla z
wieloma wydrąŜonymi wgłębieniami, w których znajdowały się rozmaite kawałki metali na tyle duŜe, by nie wypadały przez oczka siatki stanowiącej jego powierzchnię. Kiedy podniosła ten przedmiot, kawałki metalu poruszyły się i uderzając o siebie wydały przyjemny dla ucha brzęk, Lanning pomyślał, Ŝe przedmiot przypomina robotyczną wersję dziecięcej grzechotki. Kiedy Susan znów otworzyła drzwi, Ŝeby przejść do drugiego pomieszczenia, z jego wnętrza jeszcze raz zadźwięczał głos Lenny’ego. Tym razem Lanning usłyszał wyraźnie robota wypowiadającego słowa, których nauczyła go Susan Calvin. Niebiańskim głosem przypominającym czelestę robot wołał: — Mamusiu, chcę cię. Chcę cię, mamusiu. I moŜna było usłyszeć kroki Susan Calvin spieszącej ochoczo przez laboratorium do jedynego dziecka, które mogła kiedykolwiek mieć czy kochać.
NIEWOLNIK SZPALT Jako strona pozwana. Amerykańska Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych miała wystarczające wpływy, aby wymusić proces przy drzwiach zamkniętych i bez ławy przysięgłych. Przedstawiciele Northeastern University nie próbowali się temu przeciwstawiać. Członkowie zarządu uczelni wiedzieli doskonale, jak mogłaby zareagować opinia publiczna, na jakąkolwiek wzmiankę o wymknięciu się robota spod kontroli. Potrafili teŜ przewidzieć, Ŝe rozruchy przeciw robotom mogłyby przerodzić się w rozruchy przeciw całemu środowisku naukowemu. Rząd, reprezentowany w tej sprawie przez sędziego Harlowa Shane’a, pragnął więc spokojnego zakończenia tego rozgardiaszu. Niedobrze było zraŜać sobie zarówno U.S. Robots, jak i świat akademicki. — PoniewaŜ ani prasa, ani publiczność, ani sąd przysięgłych nie są obecne, panowie, dopełnijmy tylko niezbędnych formalności i przejdźmy do faktów — powiedział sędzia Shane. Mówiąc to uśmiechnął się sztywno, być moŜe bez większej nadziei na to, Ŝe jego prośba zostanie wysłuchana i poprawił togę, aby usiąść wygodniej. Miął sympatyczną rumianą twarz, z której biła surowość i powagą właściwa autorytetowi sędziowskiemu, i sędzia o tym wiedział. Barnabas H. Towarzyski profesor katedry fizyki na Northeastern University, został zaprzysięŜony jako pierwszy. Składał przysięgę z wyrazem twarzy, który całkowicie przeczył jego nazwisku. Po zwykłych pytaniach otwierających przesłuchanie oskarŜyciel wsunął ręce głęboko do kieszeni i zapytał: — Kiedy i w jaki sposób, panie profesorze, po raz pierwszy zainteresował się pan sprawą ewentualnego zatrudnienia robota EZ–27? Na małej i kanciastej twarzy profesora Towarzyskiego pojawił się wyraz niepokoju, niewiele łagodniejszy niŜ poprzedni. — Od pewnego czasu utrzymywałem kontakt zawodowy i towarzyską znajomość z doktorem Alfredem Lanningiem, dyrektorem do spraw naukowo — badawczych w Korporacji U.S. Roberts — odpowiedział. — Byłem więc skłonny wysłuchać go z pewną dozą tolerancji, kiedy otrzymałem od niego raczej dziwną propozycję trzeciego marca zeszłego roku… — 2033 roku? — Tak jest. Przepraszam, Ŝe panu przerwałem. Proszę mówić dalej. Profesor skinął głową zmarszczywszy czoło, przez chwilę zbierał myśli, a następnie zaczął mówić.
*** Profesor Towarzyski spojrzał na robota zaniepokojony. Wniesiono go przed chwilą do piwnicznego magazynu w okratowanej skrzyni, zgodnie z przepisami regulującymi transport robotów na Ziemi. Wiedział, Ŝe go przywiozą; nie chodziło o to, Ŝe był nieprzygotowany. Od pierwszego telefonu doktora Lanninga trzeciego marca czuł, Ŝe ulega sile perswazji robotyka i teraz, w wyniku jego konsekwentnych działań, znalazł się twarzą w twarz z robotem. Stojąc w zasięgu ręki, robot wydawał się niezwykle duŜy. Alfred Lanning przez moment patrzył na niego w skupieniu, jak gdyby chcąc się upewnić, czy nie został uszkodzony przy przewozie. Potem zwrócił się do profesora. — To jest robot EZ–27, pierwszy egzemplarz tego typu przeznaczony do uŜytku publicznego —
odwrócił się do robota: — To jest profesor Towarzyski, Easy. Easy mówił beznamiętnie, ale tak silnym głosem, Ŝe profesor się spłoszył. — Dzień dobry, panie profesorze. Easy przy swym ponaddwumetrowym wzroście zachowywał ogólne proporcje człowieka — w U.S. Robots zawsze zwracali na to szczególną uwagę przy sprzedaŜy. Dzięki temu oraz dzięki posiadaniu podstawowych patentów na mózg pozytronowy mieli faktyczny monopol na roboty i prawie zmonopolizowali rynek wszelkich maszyn obliczeniowych. Dwaj męŜczyźni, którzy uwolnili robota z klatki, wyszli, a profesor patrzył kolejno to na Lanninga, to na robota. — Jestem pewien, Ŝe jest nieszkodliwy — powiedział, ale, w jego głosie nie było pewności. Bardziej nieszkodliwy niŜ ja — powiedział Lanning. — Mnie moŜna by sprowokować do uderzenia pana. Easy’ego nie. Zakładam, Ŝe zna pan Trzy Prawa Robotyki. — Tak, oczywiście — odparł Towarzyski. — Są one wbudowane w struktury mózgu i muszą być przestrzegane. Pierwsze Prawo, najwaŜniejsza zasada istnienia robota, chroni Ŝycie i dobro wszystkich ludzi — przerwał, podrapał się po policzku, a następnie dodał: — Chcielibyśmy przekonać o tym wszystkich mieszkańców Ziemi, ale jak dotąd niezupełnie nam się to udaje. — On po prostu wydaje się taki groźny. — To prawda. Zobaczy pan jednak, Ŝe jest uŜyteczny, chociaŜ na to nie wygląda. — Właściwie nie wiem jeszcze, do czego mógłby się nam przydać. — Rozmowy, które dotąd prowadziliśmy, nie były zbyt konkretne. Mimo to zgodziłem się obejrzeć ten przedmiot i właśnie to robię. — Zrobimy coś więcej, profesorze. Czy przyniósł pan ksiąŜkę? — Tak. — Mogę ją zobaczyć? Profesor Towarzyski przykucnął, nie odrywając oczu od metalowej postaci, która przed nim stała. Wyjął ksiąŜkę z aktówki u swoich stóp. Lanning wyciągnął po nią rękę i spojrzał na okładkę. — „Fizykochemia elektrolitów w roztworze”. Zgoda. Sam pan wybierał na chybił trafił. Nie sugerowałem Ŝadnego konkretnego tekstu. Mam rację? — Tak. Lanning podał ksiąŜkę robotowi EZ–27.
*** Profesor poderwał się z miejsca. — Nie! To cenna ksiąŜka! Lanning uniósł swoje bujne brwi, i powiedział spokojnie: — Zapewniam pana, Ŝe Easy nie ma zamiaru rozedrzeć ksiąŜki na pół, by zademonstrować swoją siłę. Potrafi obchodzić się z ksiąŜką równie ostroŜnie jak pan lub ja. Zaczynaj, Easy. — Dziękuję panu — powiedział Easy. A potem obracając się nieznacznie dodał: — Za pana pozwoleniem, profesorze Towarzyski. Profesor zaskoczony odparł: — Tak, oczywiście. Powoli i pewnie manipulując metalowymi palcami Easy przewracał strony ksiąŜki; najpierw zerkał na lewą stronę, a potem na prawą. W ten sposób oglądał kolejne strony, jakby fotografując je
oczami. Nawet w tym duŜym pomieszczeniu jego potęŜna postać zdawała się przytłaczać stojących przy nim ludzi. — Światło nie jest tu zbyt dobre — wymamrotał Towarzyski. — Wystarczy. Potem ostrzejszym juŜ tonem zapytał: — Ale co on robi? — Cierpliwości, proszę pana. Wreszcie przewrócona została ostatnia strona. — No i cóŜ, Easy? — zapytał Lanning. — Jest to bardzo poprawna ksiąŜka i niewiele rzeczy mogę tu wskazać — powiedział robot. — W linii 22 na stronie 27 słowo „pozytywny” jest napisane „p–o–y–z–t–y–w–n–y”. Przecinek w linii 6 na stronie 32 jest zbędny, za to powinno się go uŜyć w linii 13 na stronie 54. Znak plus w równaniu XTV–2 na stronie 337 powinien być minusem, jeśli ma ono być zgodne z poprzednimi równaniami… — Chwileczkę! Chwileczkę! — zawołał profesor. — Co on robi? — Robi? — powtórzył Lanning ironicznie. — Ba, człowieku, on juŜ skończył! Zrobił korektę tej ksiąŜki. — Zrobił korektę? — Tak. W ciągu tego krótkiego czasu, jaki mu zabrało przewrócenie stron ksiąŜki, wyłapał wszystkie pomyłki w pisowni, błędy gramatyczne i interpunkcyjne. Odnotował usterki w szyku zdania i odkrył niekonsekwencje. Potrafi równieŜ zachować te informacje z absolutną dokładnością na zawsze. Profesor otworzył usta, skrzyŜował ramiona na klatce piersiowej i patrzył na nich w milczeniu. Wreszcie powiedział: — To znaczy, Ŝe to jest robot, który robi korektę? Lanning skinął głową. — Między innymi. — Ale dlaczego mi pan to pokazuje? — Aby pomógł mi pan przekonać uniwersytet, Ŝe ten robot jest tu potrzebny. — Do robienia korekt? — Między innymi — powtórzył cierpliwie Lanning. Wychudła twarz profesora zastygła w wyrazie niedowierzania. — AleŜ to absurd! — Dlaczego? — Uniwersytet nigdy by nie mógł sobie pozwolić na zakup tego półtonowego — musi przynajmniej tyle waŜyć — tego półtonowego korektora. — Robienie korekty to nie wszystko co umie. Będzie przygotowywał raporty ze szkiców, wypełniał formularze, słuŜył za dokładną kartotekę z pamięcią, oceniał referaty… — To wszystko błahostki! — Wcale nie, mogę to panu za chwilę udowodnić — powiedział Lanning. — Ale myślę, Ŝe moŜemy o tym podyskutować w wygodniejszych warunkach w pańskim biurze, jeśli to panu nie przeszkadza. — Nie, oczywiście, Ŝe nie — zaczął mechanicznie profesor i juŜ miał ruszyć przed siebie, kiedy coś sobie uprzytomnił. — Ale robot… nie moŜemy zabrać robota — rzucił ze złością. Doprawdy, doktorze, będzie pan musiał znów go zamknąć w klatce.
— Nie ma pośpiechu. MoŜemy tu zostawić Easy’ego. — Bez opieki? — Czemu nie? On wie, Ŝe ma zostać. Profesorze Towarzyski, musi pan wreszcie zrozumieć, Ŝe robot jest bardziej niezawodny niŜ człowiek. — Byłbym odpowiedzialny za wszelkie szkody… — Nie będzie Ŝadnych szkód. Gwarantuję. Niech pan posłucha, juŜ po godzinach. Przypuszczam, Ŝe nie spodziewa się pan tu nikogo przed jutrzejszym porankiem. CięŜarówka i moi dwaj ludzie są na zewnątrz. U.S. Robots weźmie na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszelkie szkody. Oczywiście Ŝadnych szkód nie będzie. Umówmy się, Ŝe jest to eksperyment demonstrujący niezawodność robota. Profesor pozwolił się w końcu wyprowadzić z magazynu. W swoim biurze, pięć pięter wyŜej, teŜ nie mógł się całkowicie odpręŜyć. WciąŜ ocierał białą chusteczką pot z czoła. — Jak pan wie, doktorze Lanning, istnieje prawo zakazujące wykorzystywania robotów na powierzchni Ziemi — zaznaczył. — Prawo, profesorze Towarzyski, nie jest proste. Robotów nie moŜna wykorzystywać na publicznych arteriach komunikacyjnych ani w gmachach publicznych. Nie mogą przebywać teŜ w prywatnych budynkach, chyba Ŝe z rozmaitymi ograniczeniami, które faktycznie są zakazami. Uniwersytet jednak jest duŜą prywatną instytucją, która powinna mieć pewne przywileje. JeŜeli robot będzie wykorzystywany tylko w wyznaczonym pomieszczeniu i tylko dla celów akademickich, jeŜeli będą przestrzegane inne ograniczenia, a męŜczyźni i kobiety mający kontakt z robotem całkowicie z nami współpracować, to nie złamiemy prawa. — Ale cały ten kłopot tylko po to, Ŝeby robić korektę? — Zastosowanie Easy’ego byłoby nieograniczone, profesorze. Jak dotąd siłę robotów wykorzystywano tylko w celu ulŜenia harówce fizycznej. Czy nie istnieje coś takiego jak harówka psychiczna? Kiedy profesor zdolny do najbardziej twórczej pracy zmuszony jest spędzać dwa tygodnie na sprawdzaniu pisowni w wydrukowanych linijkach, a ja oferuję panu maszynę, która potrafi to zrobić w pól godziny, to czy jest to błahostka? — Ale cena… — Nie musi pan zawracać sobie nią głowy. Nie moŜna kupić Easy’ego. U.S. Robots nie sprzedaje swoich wyrobów. Ale uniwersytet moŜe wydzierŜawić EZ–27 za tysiąc dolarów rocznie — jest to cena znacznie niŜsza niŜ koszt jednej przystawki ciągłego zapisu do spektografu mikrofalowego. Towarzyski wyglądał na oszołomionego. Lanning wykorzystał więc swoją przewagę mówiąc: — Proszę tylko, Ŝeby pan przedstawił sprawę ludziom, którzy tu podejmują decyzje. Z chęcią porozmawiam z nimi, jeśli będą potrzebowali więcej informacji. — No cóŜ — powiedział Towarzyski z powątpiewaniem — mogę poruszyć sprawę na spotkaniu senatu w przyszłym tygodniu. Nie mogę jednak obiecywać, Ŝe to coś da. — Naturalnie — powiedział Lanning.
*** Adwokat obrony był niski i gruby, a jego pompatyczne zachowanie podkreślał rysujący się wyraźnie podwójny podbródek. Rozpoczynając swoją część przesłuchania obrońca przyjrzał się uwaŜnie Towarzyskiemu i zapytał: — Zgodził się pan raczej chętnie, prawda? Profesor odparł Ŝwawo:
— Po prostu chciałem pozbyć się doktora Lanninga. Zgodziłbym się na wszystko. — Z zamiarem zapomnienia o sprawie po jego wyjściu? — CóŜ… — Niemniej jednak przedstawił pan sprawę na zebraniu Rady Wykonawczej Senatu Uniwersytetu. — Tak. — Więc w dobrej wierze zgodził się pan z sugestiami doktora Lanninga. Nie miał pan zakneblowanych ust. Właściwie zgodził się pan z entuzjazmem, prawda? — Postępowałem jedynie zgodnie ze zwykłą procedurą. — Prawdę powiedziawszy, nie był pan tak zaniepokojony robotem, jak pan teraz twierdzi. Zna pan Trzy Prawa Robotyki i znał je pan w chwili rozmowy z doktorem Lanningiem. — No cóŜ, tak. — Spokojnie więc zostawił pan robota bez opieki. — Doktor Lanning zapewnił mnie… — Nie słuchałby pan jego zapewnień, gdyby pan Ŝywił choćby cień podejrzenia, Ŝe robot moŜe okazać się niebezpieczny. Profesor zaczął lodowatym tonem: — Całkowicie wierzyłem słowu… — To wszystko — przerwała gwałtownie obrona. Kiedy profesor Towarzyski, wyprowadzony z równowagi zachowaniem obrońcy, opuścił ławę dla świadków, sędzia Shane pochylił się do przodu i powiedział: — PoniewaŜ sam nie jestem ekspertem w dziedzinie robotyki, byłbym wdzięczny za dokładne zapoznanie mnie z Trzema Prawami Robotyki. Czy doktor Lanning zechciałby je przedstawić na uŜytek sądu? Doktor Lanning, który prowadził właśnie cichą rozmowę z siedzącą tuŜ obok siwowłosą kobietą, spojrzał zaskoczony. Gwałtownie wstał, a jego towarzyszka podniosła wzrok. — Oczywiście, wysoki sądzie — odparł doktor Lanning. Przerwał, jakby przygotowując się do wygłoszenia oracji, a następnie zaczął mówić jasno i precyzyjnie: — Pierwsze Prawo: robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. Drugie Prawo: robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. Trzecie Prawo: robot musi chronić istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. — Rozumiem — powiedział sędzia, szybko notując swoje uwagi. — Te prawa są wbudowane w kaŜdego robota, prawda? — W kaŜdego. Potwierdzi to kaŜdy robotyk. — Oczywiście w robota EZ–27 równieŜ? — Tak, wysoki sądzie, — Prawdopodobnie będzie pan musiał powtórzyć te oświadczenia pod przysięgą. — Jestem gotów to uczynić, wysoki sądzie. Ponownie zajął swoje miejsce. Siwowłosą kobietą siedzącą obok Lanninga była doktor Susan Calvin, główny robopsycholog Korporacji U.S. Robots. Spojrzała teraz na swojego utytułowanego zwierzchnika raczej chłodno, nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego — podobnie odnosiła się do wszystkich ludzkich istot. — Czy zeznanie Towarzyskiego było dokładne, Alfredzie? — zapytała. — W zasadzie tak — wymamrotał Lanning. — Wcale nie był tak podenerwowany na widok
robota i bardzo chętnie rozmawiał o konkretach, kiedy usłyszał cenę. Choć z drugiej strony nie ma w jego słowach jakichś drastycznych wypaczeń. — Mądrzej byłoby ustalić cenę powyŜej tysiąca — powiedziała doktor Calvin w zamyśleniu. — Bardzo chcieliśmy umieścić tam Easy’ego. — Wiem. Być moŜe za bardzo. Mogą nam zarzucić, Ŝe kierowały nami jakieś ukryte motywy. Lanning wyglądał na rozdraŜnionego. — Tak było. Przyznałem to na zebraniu Senatu Uniwersytetu. — Mogą twierdzić, Ŝe mieliśmy jakiś głębszy motyw poza tym, do którego się przyznaliśmy. Scott Robertson, syn załoŜyciela U.S. Robots i właściciel większości akcji, pochylił się ku doktor Calvin od drugiej strony i powiedział wybuchowym szeptem: — Dlaczego nie moŜecie skłonić Easy’ego do mówienia, tak abyśmy wiedzieli, na czym stoimy? — Pan wie, Ŝe on nie moŜe o tym mówić, panie Robertson. — Zmuście go. Pani jest psychologiem, doktor Calvin. Niech pani go n a k ł o n i . — Jeśli to ja jestem psychologiem, panie Robertson — powiedziała Susan Calvin chłodnym tonem — to niech decyzje naleŜą do mnie. Mój robot nie będzie n a k ł a n i a n y do niczego kosztem swojej dobrej kondycji. Robertson zmarszczył brwi i juŜ miał coś odpowiedzieć, ale sędzia Shane zastukał młotkiem i wszyscy niechętnie umilkli. Na miejscu dla świadków pojawił się Francis J. Hart, kierownik Katedry Języka Angielskiego i dziekan studiów stacjonarnych. Był to pulchny męŜczyzna, ubrany z dbałością w ciemny, staromodnie skrojony garnitur. Kilka pasemek włosów przecinało róŜową łysinę jego czaszki. Z rękami załoŜonymi starannie na podołku, wcisnął się głęboko w krzesło. Jego zaciśnięte usta od czasu do czasu rozciągały się w coś przypominającego uśmiech. — Pierwszy raz zetknąłem się ze sprawą robota EZ–27 przy okazji sesji Komisji Wykonawczej Senatu Uniwersytetu, na której temat ten został poruszony przez profesora Towarzyskiego. Potem dziesiątego kwietnia zeszłego roku zwołaliśmy specjalne zebranie na ten temat, któremu ja przewodniczyłem. — Czy zarejestrowano szczegóły zebrania Komisji Wykonawczej? To znaczy tego specjalnego zebrania? — No cóŜ, nie. To było raczej niezwykłe zebranie — dziekan uśmiechnął się przelotnie. — Uznaliśmy, Ŝe powinno ono pozostać poufne. — Co zaszło na zebraniu?
*** Dziekan Hart przewodniczył spotkaniu, ale nie czuł się zbyt pewnie w tej roli. Pozostali członkowie Komisji Wykonawczej teŜ nie byli spokojni. Jedynie doktor Lanning zachowywał całkowitą pewność siebie. Jego wysoka, wychudzona sylwetka i czupryna białych włosów przypominały Hartowi portrety Andrew Jacksona, które miał okazję widzieć. Próbki pracy robota leŜały rozrzucone na środku stołu, a reprodukcja sporządzonego przez niego wykresu znajdowała się teraz w rękach profesora fizykochemii Minotta. Chemik analizował wykres z wyraźną aprobatą. Hart odchrząknął i powiedział: — Chyba nie ma Ŝadnych wątpliwości, Ŝe robot posiada wystarczające kwalifikacje do wykonywania pewnych zadań rutynowych. Przykładowo, tuŜ przed przyjściem tutaj przejrzałem te materiały i bardzo niewiele moŜna tu krytykować.
Wziął do ręki długi arkusz wydruku — jakieś trzy razy dłuŜszy od normalnej strony ksiąŜkowej. Był to arkusz korekty szpaltowej, przeznaczony do skorygowania przez autorów przed złoŜeniem druku w formie stronicowej. — WzdłuŜ obu szerokich marginesów szpalty biegły znaki korektorskie, zgrabne i bardzo czytelne. Tu i ówdzie jakieś słowo w druku było przekreślone i zamiast niego nowe słowo napisane na marginesie literami tak misternymi i przepisowymi, Ŝe z łatwością moŜna je było wziąć za sam druk. Niektóre poprawki były na niebiesko, co znaczyło, Ŝe pierwotny błąd został popełniony przez autora, a kilka na czerwono, co wskazywało, Ŝe pomylił się drukarz. — Właściwie — powiedział Lanning — niewiele tu pozostaje do krytyki. Powiedziałbym nawet Ŝe nic, doktorze Hart. Jestem pewien, Ŝe poprawki doskonale odpowiadają oryginałowi. Jeśli rękopis, według którego poprawiana była szpalta, zawierał błąd rzeczowy, robot nie był na tyle kompetentny, aby go poprawić. — To oczywiste. Robot poprawił jednak szyk wyrazów w pewnych miejscach, a nie wydaje mi się, Ŝeby zasady angielskiego były tak sztywne, by mieć pewność, iŜ wybór robota był zawsze poprawny. — Mózg pozytronowy Easy’ego — powiedział Lanning ukazując duŜe zęby w uśmiechu — został ukształtowany na podstawie treści wszystkich standardowych dzieł na powyŜszy temat. Jestem przekonany, Ŝe nie mogą panowie przytoczyć przykładu zdecydowanie niepoprawnego wyboru robota. Profesor Minott uniósł wzrok znad wykresu, który nadal trzymał w ręku. — Dla mnie, doktorze Lanning, kwestią jest po co w ogóle potrzebny nam robot, nieuchronnie wprowadzający zamieszanie w stosunkach międzyludzkich i sytuacjach publicznych. Postęp nauki w dziedzinie automatyzacji z pewnością osiągnął juŜ taki poziom, Ŝe pana firma mogłaby zaprojektować maszynę — zwykły komputer, a więc przedmiot znany i akceptowany przez ogół społeczeństwa, który wykonywałby korektę szpalt. — Jestem pewien, Ŝe moglibyśmy to zrobić — powiedział sztywno Lanning — ale taka maszyna wymagałaby, aby szpalty tłumaczyć na specjalne symbole lub przynajmniej transkrybować je na taśmy. Wszelkie poprawki pojawiałyby się w symbolach. Musieliby panowie zatrudniać ludzi do tłumaczenia słów na symbole i odwrotnie. Ponadto taki komputer nie potrafiłby wykonywać Ŝadnych innych prac. Nie mógłby, na przykład, sporządzić wykresu, który pan trzyma w ręce. Minott chrząknął.
*** Lanning kontynuował: — Znakiem jakości robota pozytronowego jest jego elastyczność. MoŜe wykonywać wiele I prac. Jest skonstruowany jak człowiek, tak aby mógł korzystać ze wszystkich narzędzi i maszyn, które powstały dla potrzeb człowieka. MoŜe rozmawiać z panami i panowie mogą rozmawiać z nim. Właściwie moŜna z nim dyskutować do pewnego momentu. W porównaniu nawet z prostym robotem zwykły komputer z mózgiem niepozytronowym jest jedynie cięŜką maszyną sumującą. Towarzyski podniósł wzrok i zapytał: — Jeśli wszyscy będziemy rozmawiać i dyskutować z nim, czy nie grozi nam, Ŝe wprowadzimy zamieszanie w jego mózgu? Przypuszczam, Ŝe nie ma zdolności do wchłonięcia nieskończonej liczby danych. — Nie, nie ma. Ale przy normalnym uŜytkowaniu powinien funkcjonować przez pięć lat. Będzie wiedział, kiedy mu potrzeba zerowania i firma to zrobi bez opłaty. — Firma to zrobi?
— Tak. Firma zastrzega sobie prawo do obsługi technicznej robota wykraczającej poza zwykły zakres jego obowiązków. Jest to jeden z powodów, dla których zachowujemy kontrolę nad naszymi robotami pozytronowymi i wydzierŜawiamy je raczej, niŜ sprzedajemy. Jeśli chodzi o spełnianie zwykłych funkcji, robotem moŜe kierować kaŜdy człowiek. Poza zwykłymi funkcjami robot wymaga fachowej obsługi i tylko my moŜemy ją zapewnić. Na przykład kaŜdy z panów mógłby wyzerować robota EZ do pewnego stopnia, mówiąc mu, Ŝeby zapomniał to czy owo. Ale prawie na pewno rozkaz byłby tak sformułowany, Ŝe robot zapomniałby zbyt wiele lub zbyt mało danych. Wykrylibyśmy taką ingerencję, gdyŜ wbudowaliśmy zabezpieczenia. PoniewaŜ jednak nie ma potrzeby zerowania robota w trakcie wykonywania przez niego normalnej pracy, nie stanowi to problemu.
*** Dziekan Hart dotknął głowy, jakby chciał się upewnić, Ŝe jego starannie pielęgnowane pasemka leŜą w równych odstępach, i powiedział: — Pan pragnie bardzo gorąco, abyśmy wzięli tę maszynę. Jednak z punktu widzenia U.S. Robots to bardzo niekorzystna propozycja. Tysiąc dolarów rocznie to śmiesznie niska cena. Czy liczycie na to, Ŝe w konsekwencji tej umowy uda wam się wynająć takie maszyny innym uniwersytetom za bardziej sensowną cenę? — Z pewnością istnieje taka szansa — powiedział Lanning. — Nawet gdyby tak było, liczba maszyn, które moglibyście wynająć, byłaby ograniczona. Wątpię, czyudałoby wam się na tym duŜo zarobić. Lanning połoŜył łokcie na stole i z przejęciem pochylił się do przodu. — Pozwólcie, Ŝe powiem bez ogródek, panowie. Z powodu uprzedzenia opinii publicznej do robotów nie moŜna ich wykorzystywać na Ziemi, z wyjątkiem pewnych szczególnych sytuacji U.S. Robots jest korporacją odnoszącą spore sukcesy na rynku pozaziemskim, nie mówiąc juŜ o kontrolowanych przez nas przedsiębiorstwach komputerowych. Naszą firmę interesuje jednak coś więcej niŜ tylko korzyści materialne. Wierzymy niezachwianie, Ŝe wykorzystanie robotów na samej Ziemi oznaczałoby w ostatecznym rozrachunku lepsze Ŝycie dla wszystkich, nawet gdyby na początku wywołać to miało konflikty ekonomiczne. Związki zawodowe są naturalnie przeciwko nam, ale chyba moŜemy oczekiwać współpracy ze strony duŜych uniwersytetów. Robot Easy pomoŜe wam uwalniając was od szkolnej harówki; przyjmując, jeśli panowie pozwolą, roli niewolnika szpalt za panów. Pozostałe uniwersytety i instytucje naukowo — badawcze podąŜą waszym śladem i jeśli wszystko pójdzie dobrze, być moŜe będzie moŜna, stopniowo przełamując uprzedzenia opinii publicznej, zacząć stosować roboty takŜe innych typów. — Dzisiaj Northeastern University, jutro świat — mruknął Minott. Rozgniewany Lanning szepnął do Susan Calvin: — Nawet w przybliŜeniu nie byłem taki elokwentny, a oni nawet w przybliŜeniu nie byli tacy niechętni. Za tysiąc rocznie aŜ się rwali, Ŝeby zdobyć Easy’ego. Profesor Minott powiedział mi, Ŝe nigdy nie widział tak pięknej roboty jak tamten wykres, który trzymał, i Ŝe nie było Ŝadnego błędu ani na szpalcie, ani gdzie indziej. Hart przyznał to bez skrępowania. Surowe, pionowe rysy twarzy doktor Calvin nie złagodniały. — Powinieneś zaŜądać więcej pieniędzy, niŜ mogli zapłacić, Alfredzie, i pozwolić, Ŝeby utargowali cenę. — MoŜe — mruknął. OskarŜyciel jeszcze nie skończył z profesorem Hartem. — Po wyjściu doktora Lanninga głosowali panowie, czy zaakceptować robota EZ–27?
— Tak, głosowaliśmy. — Z jakim wynikiem? — Większością głosów za przyjęciem. — Co pańskim zdaniem wpłynęło na głosowanie? Obrona zgłosiła natychmiastowy sprzeciw. OskarŜyciel sformułował pytanie inaczej: — Co wpłynęło na pana, osobiście, na pana indywidualny głos? Przypuszczam, Ŝe głosował pan za. — Tak, głosowałem za. Postąpiłem tak głównie dlatego, Ŝe zrobiło na mnie ogromne wraŜenie przekonanie doktora Lanninga, iŜ naszym obowiązkiem, jako członków grupy przewodzącej intelektualnie światu, jest pozwolić, aby robotyka pomogła człowiekowi w rozwiązaniu jego problemów. — Innymi słowy, doktor Lanning namówił pana do tego. — To jego praca. Zrobił to bardzo dobrze. — Pański świadek. Obrońca podszedł do miejsca dla świadków i przez długą chwilę przyglądał się profesorowi. Powiedział: — W rzeczywistości wszyscy panowie byliście skorzy do zatrudnienia robota EZ–27, nieprawdaŜ? — Myśleliśmy, Ŝe jeśli potrafiłby wykonywać tę pracę, mógłby być poŜyteczny. — Jeśli potrafiłby wykonywać tę pracę? Rozumiem, Ŝe ze szczególną pieczołowitością zbadał pan próbki pierwszej pracy Robota EZ–27 w dniu zebrania, które dopiero co pan opisał. — Tak, zbadałem. Język angielski to moja dziedzina, a więc to zupełnie oczywiste, Ŝe mnie wybrano, abym ocenił pracę maszyny zajmującej się językową obróbką tekstów naukowych. — Bardzo dobrze. Czy w pracach robota, które przedstawił pan na zebraniu były jakieś błędy? Mam tu cały materiał jako dowody rzeczowe. Czy moŜe pan wskazać choćby jeden błąd? —CóŜ… — Pytanie jest proste. Czy były błędy? Pan to sprawdzał. Były? Profesor od angielskiego zmarszczył brwi. — Nie było — odparł. — Mam równieŜ kilka próbek pracy wykonanej przez robota EZ–27 w ciągu jego czternastomiesięcznego zatrudnienia w Northeastern. MoŜe zechciałby pan je zbadać i powiedzieć mi, czy zawierają jakieś błędy? — Kiedy popełnił błąd, to było cudo — warknął Hart. — Proszę odpowiedzieć na moje pytanie — zagrzmiał obrońca — zadałem konkretne pytanie! Czy jest coś nie tak w tym materiale? Dziekan Hart przejrzał dokładnie próbki. — No cóŜ, wszystko jest w porządku — przyznał. — Abstrahując od toczącej się tu sprawy, czy wie pan o jakimś błędzie ze strony EZ–27? — Abstrahując od sprawy, nie.
*** Obrońca odchrząknął, jak gdyby dla zasygnalizowania zmiany tematu. Powiedział: — A teraz odnośnie głosowania nad sprawą zatrudnienia robota. Powiedział pan, Ŝe większość głosowała za. Jaki był konkretny wynik głosowania? — O ile pamiętam, trzynaście do jednego. — Trzynaście do jednego! Nie powiedziałby pan, Ŝe to coś więcej niŜ tylko większość?
— Nie, proszę pana! — w dziekanie Harcie obudził się pedant. — W języku angielskim słowo „większość” oznacza „więcej niŜ połowę”. Trzynaście z czternastu to większość i nic poza rym. — Ale tylko jeden przeciw. — Mimo to większość! Obrońca zmienił taktykę. — Kto głosował przeciw? — zapytał. Dziekan Hart wyglądał teraz na zaniepokojonego. — Profesor Simon Ninheimer. Obrońca udał zdumienie. — Profesor Ninheimer? Kierownik Katedry Socjologii? — Tak, proszę pana. — Czyli p o w ó d ? — Tak, proszę pana. Obrońca zesznurował usta. — Innymi słowy, okazuje się, Ŝe człowiek wnoszący sprawę o zapłacenie odszkodowania w wysokości 750000 dolarów przeciwko mojemu klientowi, Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, był od samego początku jedyną osobą sprzeciwiającą się zastosowaniu robota, choć wszyscy inni w Komisji Wykonawczej Senatu Uczelni byli przekonani, Ŝe to dobry pomysł. — Głosował przeciwko tej decyzji i miał do tego prawo. — Opisując zebranie nie wspomniał pan o Ŝadnych uwagach poczynionych przez profesora Ninheimera. Czy wypowiadał jakieś uwagi? — Chyba coś powiedział. — Chyba? — No cóŜ, p o w i e d z i a ł coś. — Przeciwko zastosowaniu robota? — Tak. — Czy sprzeciwiał się ostro? Dziekan Hart zrobił pauzę. — Gwałtownie. Obrońca przyjął poufały ton. — Od jak dawna pan zna profesora Ninheimera, panie dziekanie? — Od około dwunastu lat. — Zna go pan dostatecznie dobrze? — Tak bym powiedział, tak. — Znając go zatem, czy powiedziałby pan, Ŝe jest typem człowieka, który mógłby uprzedzić się do robota, tym bardziej Ŝe niepomyślne głosowanie… OskarŜyciel zagłuszył koniec pytania oburzonym i gwałtownym sprzeciwem. Obrońca skinął, Ŝe świadek jest wolny, a sędzia Shane zarządził przerwę na lunch.
*** Robertson przeŜuwał kanapkę. Korporacja nie przestałaby istnieć z powodu straty trzech czwartych miliona, ale strata taka nie byłaby dla niej bez znaczenia. Miał ponadto świadomość, Ŝe w wypadku przegrania procesu nastąpiłaby o wiele kosztowniejsza, długotrwała stagnacja w stosunkach instytucja–społeczeństwo. — Po co to całe dociekanie, w jaki sposób Easy dostał się na uniwersytet? — zapytał kwaśno.
— Co chcą przez to uzyskać? Rzecznik obrony odpowiedział spokojnie: — Postępowanie sądowe jest jak gra w szachy, panie Robertson. Zwycięzcą jest zazwyczaj ten, kto potrafi przewidzieć więcej ruchów, a mój przyjaciel przy stoliku oskarŜyciela nie jest nowicjuszem. Potrafią wykazać szkody, jakie poniósł ich klient: nie ma z tym problemu. Ich główne wysiłki koncentrują się na uprzedzeniu naszej obrony. Muszą liczyć się z tym, Ŝe spróbujemy udowodnić, iŜ Easy nie mógł popełnić przestępstwa ze względu na Prawa Robotyki. — W porządku — powiedział Robertson — to linia naszej obrony. Całkowicie pewna. — Dla inŜyniera robotyki. Niekoniecznie dla sędziego. Nasi przeciwnicy dąŜą do tego, aby wykazać, Ŝe EZ–27 nie był zwykłym robotem. Był pierwszym robotem tego typu, przekazanym do uŜytku publicznego. Był modelem eksperymentalnym, który wymagał testów w warunkach naturalnych, a uniwersytet był do tego świetnym miejscem. W świetle wytęŜonych wysiłków doktora Lanninga, aby umieścić tam robota, i chęci U.S. Robots do wydzierŜawienia go za tak niską cenę, teza oskarŜenia wydaje się wiarygodna. OskarŜyciel mógłby wówczas argumentować, Ŝe test wykazał, iŜ Easy jest nieudanym modelem. Czy teraz widzi pan cel toczących się wydarzeń? — Ale EZ–27 jest całkowicie sprawnym modelem — argumentował Robertson. — Jest dwudziestym siódmym robotem wyprodukowanym w tej serii. — I to stanowi naprawdę niekorzystną okoliczność — powiedział ponuro obrońca. — Czy pierwsze dwadzieścia sześć robotów miało jakieś braki? Oczywiście coś musiało być z nimi nie tak. Więc czego brakowało dwudziestemu siódmemu? — Z pierwszymi dwudziestoma sześcioma wszystko było w porządku, tylko Ŝe nie były wystarczająco rozwinięte do tego zadania. Skonstruowano je jako pierwsze mózgi pozytronowe takiego rodzaju i były to próby raczej na chybił trafił. Ale wszystkie miały wpisane w mózgi Trzy Prawa! ś a d e n robot nie jest tak niedoskonały, Ŝeby nie przestrzegał Trzech Praw. — Doktor Lanning wyjaśnił mi to, panie Robertson, i ja mu wierzę. Jednak sędzia nie musiał mu uwierzyć. Oczekujemy decyzji od człowieka uczciwego i inteligentnego, który nie zna się na robotyce i moŜe zostać wyprowadzony na manowce. Na przykład, gdyby pan lub doktor Lanning albo doktor Calvin powiedzieli przed sądem, Ŝe któreś mózgi pozytronowe skonstruowano na chybił trafił, jak pan to przed chwilą powiedział, oskarŜyciel rozszarpałby was na kawałki w krzyŜowym ogniu pytań. Nic nie uratowałoby naszej sprawy. Więc naleŜy tego unikać. — Gdyby tylko Easy mówił — warknął Robertson. Obrońca ruszył ramionami. — Robot jest niekompetentny jako świadek, tak więc nic by nam to nie dało. — Przynajmniej poznalibyśmy kilka faktów. Dowiedzielibyśmy się jak to się stało, Ŝe zrobił coś takiego. Susan Calvin coś zawrzało. Policzki jej spurpurowiały, a w jej głosie słychać było lekkie rozdraŜnienie. — W i e m y , jak to się stało, Ŝe Easy to zrobił. Dostał rozkaz! Wyjaśniłam to adwokatowi, a teraz wyjaśnię to panu. — Od kogo dostał rozkaz? — zapytał Robertson ze szczerym zdumieniem. Jemu nikt nigdy nic nie mówi pomyślał z oburzeniem. Ci naukowcy uwaŜali s i e b i e za właścicieli U.S. Robots, na Boga! — Od powoda — powiedziała doktor Calvin. — Na miłość boską, dlaczego? — Jeszcze tego nie wiem. MoŜe dlatego, Ŝeby mógł nas i zaskarŜyć, Ŝeby mógł zyskać trochę gotówki — kiedy to mówiła, w jej oczach pojawiły się niebieskie błyski. — Więc dlaczego Easy tego nie mówi? — CzyŜ to nie oczywiste? Dostał rozkaz, Ŝeby milczeć o sprawie.
— Czemu miałoby to być oczywiste? — zapytał zaczepnie Robertson. — Dla mnie to oczywiste. Psychologia robotów to mój zawód. Jeśli Easy nie odpowie na pytania bezpośrednio dotyczące sprawy, odpowie na pytania z pogranicza sprawy. Mierząc zwiększony poziom wahania w jego odpowiedziach w miarę zbliŜania się do pytania centralne — go, mierząc zakres pustki w jego umyśle i natęŜenie wzbudzonych kontrpotencjałów, moŜna stwierdzić z dokładnością naukową, Ŝe jego kłopoty są wynikiem nakazu milczenia, a skuteczność tego nakazu gwarantuje Pierwsze Prawo. Innymi słowy, powiedziano mu, Ŝe jeśli będzie mówił, istota ludzka dozna krzywdy. Przypuszczalnie chodziło o krzywdę tego okropnego profesora Ninheimera, powoda, który z punktu widzenia robota jest istotą ludzką. — A zatem — powiedział Robertson — czy nie moŜe mu pani wyjaśnić, Ŝe jeśli będzie milczał, — krzywda zostanie wyrządzona U.S. Robots? — U.S. Robots nie jest istotą ludzką, a Pierwsze Prawo Robotyki nie uznaje korporacji za osobę, tak jak to czynią zwykłe prawa. A poza tym niebezpiecznie byłoby próbować ustanawiać tego typu ograniczenie. Osoba, która by je wprowadziła, mogłaby je znieść bez Ŝadnego naraŜania się, poniewaŜ motywacje robota w tym względzie są skoncentrowane na tej osobie. KaŜdy inny sposób postępowania… — pokręciła głową i wpadła prawie w pasję: — Nie pozwolę zniszczyć tego robota! Lanning przerwał. Wyglądało na to, Ŝe chce sprowadzić rozmowę na właściwe tory. — Według mnie musimy tylko udowodnić, Ŝe robot jest niezdolny do czynu, o który jest oskarŜony Easy. Potrafimy tego dokonać. — Właśnie — powiedział obrońca z poirytowaniem. — Wy potraficie tego dokonać. Jedynymi świadkami zdolnymi do świadczenia o kondycji Easy’ego i stanie jego umysłu są pracownicy U.S. Robots. Nie ma moŜliwości, Ŝeby sędzia przyjął ich świadectwo jako bezstronne. — Jak moŜe odrzucić świadectwo ekspertów? — Odmawiając im prawa przekonania go. To jego prawo jako sędziego. Przyjmując do wiadomości techniczne argumenty waszych inŜynierów, sędzia musiałby tym samym uznać, Ŝe taki człowiek jak profesor Ninheimer dla pieniędzy zdecydował się zrujnować własną reputację. Ostatecznie sędzia jest tylko człowiekiem. Jeśli będzie musiał wybierać między człowiekiem, który zrobił coś niemoŜliwego a robotem, który zrobił coś niemoŜliwego, bardzo prawdopodobne, Ŝe poweźmie decyzję na korzyść człowieka. — Człowiek m o Ŝ e zrobić niemoŜliwą rzecz — powiedział Lanning. — PrzecieŜ nie znamy wszystkich zawiłości mózgu ludzkiego i nie wiemy, co dla danego umysłu ludzkiego jest moŜliwe, a co nie. Wiemy natomiast, co jest naprawdę niemoŜliwe dla robota. — CóŜ, zobaczymy, czy uda nam się przekonać o tym sędziego — odparł obrońca ze znuŜeniem. — Jeśli wszystko, co pan mówi, jest prawdą — burknął Robertson — nie wiem, w jaki sposób potrafi pan tego dokonać. — Zobaczymy. Dobrze jest być świadomym związanych z tym trudności, ale nie bądźmy zbyt przybici. Ja teŜ spróbowałem wybiec w partii kilka ruchów do przodu. Następnie z pełnym godności ukłonem skierowanym w stronę pani robopsycholog dodał: — Z pomocą tej oto szanownej pani. Lanning popatrzył na jedno i drugie, a potem zapytał: — A cóŜ to, u diabła, ma być? Wtedy woźny sądowy wsunął głowę do pokoju i oznajmił zasapany, Ŝe proces zostanie za chwilę wznowiony. Zajęli miejsca przyglądając się uwaŜnie człowiekowi, który wywołał całe zamieszanie.
Simon Ninheimer miał jasnorudą puszystą czuprynę, sterczącą nad twarzą, która zwęŜała się od czoła poprzez haczykowaty nos do spiczastego podbródka. Miał teŜ nawyk sporadycznego wahania się przed wypowiadaniem kluczowych słów, wskutek czego mógł uchodzić za człowieka usilnie dąŜącego do niemal nieznośnej precyzji. Kiedy mówił: — Słońce wschodzi na… eee… wschodzie — człowiek miał pewność, Ŝe Ninheimer dokładnie rozwaŜył inne moŜliwości na przykład, Ŝe w pewnym momencie mogłoby wzejść na zachodzie. — Czy sprzeciwił się pan zatrudnieniu robota EZ–27 przez uniwersytet? — zapytał oskarŜyciel. — Tak. — Dlaczego? — Nie wszystkie… eee… motywy działania korporacji U.S. Robots były dla mnie jasne. Fakt, Ŝe tak bardzo zaleŜało im na umieszczeniu robota u nas, wydawał mi się podejrzany. — Czy uwaŜał pan, Ŝe robot jest zdolny do wykonywania pracy, do której rzekomo był przeznaczony? — Wiem z całą pewnością, Ŝe nie jest. — Czy mógłby pan to uzasadnić?
*** KsiąŜka Simona Ninheimera, zatytułowana „Napięcia społeczne związane z lotem kosmicznym i ich rozwiązanie”, powstawała osiem lat. DąŜenie Ninheimera do precyzji wyraŜało się nie tylko w jego specyficznym sposobie mówienia. PoniewaŜ zajmował się przedmiotem tak nieprecyzyjnym jak socjologia, konieczność sformułowania jednoznacznego zdania czy pojęcia doprowadzała go nieraz do rozpaczy. Nawet gdy materiał znajdował się juŜ w korekcie szpaltowej, nie potrafił uznać pracy za zakończoną. Właściwie czuł raczej coś wręcz przeciwnego. Gdy wpatrywał się w długie arkusze druku korciło go, Ŝeby podrzeć płachty zadrukowane jego własnymi zdaniami i poukładać je inaczej. Trzy dni po nadejściu pierwszej partii szpalt od drukarza Jim Baker — wykładowca, a wkrótce zastępca profesora socjologii — zastał Ninheimera patrzącego z roztargnieniem na leŜące przed nim papiery. Szpalty przyszły w trzech egzemplarzach: jeden dla Ninheimera do korekty, drugi do niezaleŜnej korekty dla Bakera i trzeci, opatrzony napisem „Oryginał”, w którym miały zostać poczynione ostateczne poprawki — suma poprawek Ninheimera i Bakera — po rozstrzygnięciu ewentualnych sporów i usunięciu niezgodności. Taki tryb ich pracy dobrze sprawdził się przy kilku referatach, które wspólnie pisali w ciągu poprzednich trzech lat. Baker, młody męŜczyzna o ujmująco łagodnym głosie, trzymał w ręku własne kopie szpalt. Powiedział ochoczo: — Zrobiłem pierwszy rozdział i jest w nim kilka typograficznych rodzynków. — Zawsze są w pierwszym rozdziale — odpowiedział chłodno Ninheimer. — Czy chce pan go teraz przejrzeć? Ninheimer z powagą skupił wzrok na Bakerze. — Nie robiłem niczego przy szpaltach, Jim. Chyba nie będę sobie zawracał tym głowy. Baker wyglądał na zmieszanego. — Nie zawracać sobie głowy? Ninheimer zasznurował usta. — Dowiadywałem się o… eee… — jak wykorzystywana jest maszyna. W końcu pierwotnie… eee… lansowano ją jako korektora. UłoŜyli jej plan pracy. — M a s z y n i e ? To znaczy Easy’emu?
— Zdaje mi się, Ŝe dali jej tę głupią nazwę. — Ale, doktorze Ninheimer, myślałem, Ŝe trzyma się pan od niej z daleka! — Chyba jestem jedynym, który to robi. Być moŜe teŜ powinienem… eee… skorzystać z jej usług. — Oo. CóŜ, zdaje się więc, Ŝe zmarnowałem czas na ten pierwszy rozdział — powiedział ze smutkiem młodszy męŜczyzna. — Nie zmarnowałeś. Dla sprawdzenia moŜemy porównać wyniki maszyny z twoimi. — Jeśli pan chce, ale… — Tak? — Wątpię, czy znajdziemy jakiś błąd w pracy Easy’ego. Wszyscy mówią, Ŝe jest nieomylny. — Przypuszczam — powiedział oschle Ninheimer.
*** Baker przyniósł ponownie pierwszy rozdział po czterech dniach. Tym razem była to kopia Ninheimera, odebrana właśnie z pomieszczenia, które wybudowano specjalnie dla Easy’ego i jego wyposaŜenia. Baker był uradowany. — Doktorze Ninheimer, on nie tylko wyłapał wszystko to, co ja zaznaczyłem ale znalazł teŜ kilkanaście błędów, które mi umknęły! Cała sprawa zabrała mu dwanaście minut! Ninheimer przejrzał plik arkuszy, ze zgrabnie wydrukowanymi znakami i symbolami na marginesach. — Nasza wspólna praca byłyby bardziej kompletna — powiedział. — Uwzględnilibyśmy wstawkę o pracy Suzukiego na temat skutków neurologicznych niskiej grawitacji. — Chodzi panu o jego referat w „Przeglądzie socjologicznym”? — Oczywiście. — CóŜ, nie moŜna oczekiwać od Easy’ego rzeczy niemoŜliwych. Nie moŜe za nas czytać literatury. — Zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie sam sporządziłem wstawkę. Pójdę do maszyny upewnić się czy wie, jak… eee… ma sobie radzić ze wstawkami. — Będzie wiedziała. — Wolę się upewnić. Ninheimer musiał się najpierw umówić na spotkanie z Easym — i udało mu się uzyskać zaledwie piętnaście minut późnym wieczorem. Ale te piętnaście minut okazało się aŜ nadto wystarczające. Robot EZ–27 od razu pojął sprawę wstawek. Po raz pierwszy spotykając się z bliska z robotem, Ninheimer poczuł skrępowanie. Prawie automatycznie, jakby robot był człowiekiem, naukowiec zapytał: — Czy jesteś zadowolony ze swojej pracy? — Bardzo zadowolony, profesorze Ninheimer — odparł powaŜnie Easy, a fotokomórki będące jego oczami świeciły swoją normalną, głęboką czerwienią. — Znasz mnie? — Z faktu, Ŝe podaje mi pan dodatkowy materiał do wstawienia na szpalty, wynika, Ŝe jest pan autorem. Nazwisko autora, oczywiście, jest w nagłówku kaŜdego arkusza korekty szpaltowej. — Rozumiem. Zatem… eee… dedukujesz. Powiedz mi… — nie mógł się powstrzymać, przed zadaniem tego pytania — …co myślisz o ksiąŜce do tego momentu? — Przyjemnie mi się nad nią pracuje — powiedział Easy. — Przyjemnie? To dziwne słowo jak na… eee… mechanizm bez uczuć. Powiedziano mi, Ŝe nie
masz uczuć. — Słowa pańskiej ksiąŜki zgadzają się z moimi obwodami — wyjaśnił Easy. — Wzbudzają niewiele lub nie wzbudzają Ŝadnych kontrpotencjałów. W moich ścieŜkach mózgowych jest zakodowane, aby przetłumaczyć ten mechaniczny fakt na takie słowo jak „przyjemny”. Kontekst emocjonalny jest przypadkowy. — Rozumiem. Dlaczego uwaŜasz, Ŝe ksiąŜka jest przyjemna? — PoniewaŜ zajmuje się istotami ludzkimi, panie profesorze, a nie substancjami nieorganicznymi lub symbolami matematycznymi. Pana ksiąŜka próbuje zrozumieć ludzi i pomóc pomnoŜyć ludzkie szczęście. — A to właśnie usiłujesz robić i dlatego moja ksiąŜka zgadza się z twoimi obwodami. Czy tak? — Tak, panie profesorze. Piętnaście minut dobiegło końca. Ninheimer wyszedł i skierował się do biblioteki uniwersyteckiej, którą mieli właśnie zamykać. Zatrzymał ich jednak, dopóki nie znaleźli elementarza robotyki, który zabrał do domu. Z wyjątkiem sporadycznych wstawek uwzględniających najnowsze opracowania, szpalty szły prosto do Easy’ego, a od niego do wydawców, początkowo Ninheimer zaglądał do nich, ale później juŜ nie. — Właściwie czuję się bezuŜyteczny — trochę niespokojnie powiedział Baker. — Powinieneś być zadowolony. Nareszcie masz czas na rozpoczęcie nowego projektu — powiedział Ninheimer, nie podnosząc wzroku znad uwag, które nanosił w najnowszym wydaniu „Wyboru tekstów z nauk społecznych”. — Po prostu nie jestem do tego przyzwyczajony. Bez przerwy martwię się o szpalty. To głupie, wiem. — Tak. — Któregoś dnia wziąłem kilka arkuszy, zanim Easy wysłał je do… — Co?! — Ninheimer uniósł głowę patrząc groźnym wzrokiem. Egzemplarz „Wyboru tekstów” zamknął się. — Przeszkodziłeś maszynie w pracy? — Tylko na minutę. Wszystko było w porządku. Ach, zmienił jedno słowo. Określił pan coś jako „kryminalne”; robot zmienił słowo na „lekkomyślne”. UwaŜał, Ŝe ten drugi przymiotnik lepiej pasuje do kontekstu. Ninheimer zamyślił się. — A jaka była twoja opinia? — Zgodziłem się z nim. Pozostawiłem to słowo. Ninheimer obrócił się na swoim fotelu twarzą do młodego asystenta. — Słuchaj, nie chciałbym, Ŝebyś go kontrolował. Chodzi przecieŜ o to, Ŝe on nie potrzebuje Ŝadnego nadzoru, więc kiedy ty się tym zajmujesz, ja nic nie zyskuję, a chciałbym go w pełni… eee… wykorzystać, nie tracąc… eee… twoich usług, rozumiesz? — Tak, doktorze Ninheimer — powiedział Baker przygaszony. Pilotowe egzemplarze „Napięć społecznych” nadeszły do biura doktora Ninheimera ósmego maja. Profesor przejrzał pobieŜnie jedną ksiąŜkę, przerzucając strony i zatrzymując się, Ŝeby tu i ówdzie przeczytać jakiś paragraf. Potem odłoŜył wszystkie egzemplarze. Jak wyjaśnił później, zapomniał o nich. Wprawdzie poświęcił na tamtą pracę osiem lat, ale teraz juŜ od wielu miesięcy zajmował się czymś innym, podczas gdy cięŜar doglądania ksiąŜki zdjął z jego barków Easy. Nie pomyślał nawet, Ŝeby zwyczajowo podarować bibliotece uniwersyteckiej darmowy egzemplarz. Nawet Baker, który rzucił się w wir pracy i trzymał się z dala od kierownika wydziału, odkąd otrzymał reprymendę przy ich ostatnim spotkaniu, nie dostał Ŝadnego egzemplarza.
Szesnastego czerwca rozpoczął się nowy rozdział tej historii. Ninheimer odebrał telefon i wpatrywał się zaskoczony w obraz na ekranie. — Speidell! Czy pan jest w mieście? — Nie, proszę pana. Jestem w Cleveland — głos Speidella drŜał z emocji. — Więc dlaczego pan dzwoni? — PoniewaŜ właśnie przeglądałem pańską nową ksiąŜkę! Ninheimer, czy pan o s z a l a ł ? Czy pan postradał z m y s ł y ? Ninheimer zesztywniał. — Czy coś… eee… się stało? — zapytał z trwogą. — Stało? Odsyłam pana do strony 562. CóŜ, u diabła, ma znaczyć pańska interpretacja mojej pracy? Gdzie w cytowanym referacie twierdzę, Ŝe osobowość przestępcza nie istnieje i Ŝe p r a w d z i w y m i przestępcami są instytucje egzekwujące p r a w o ? Cytuję… — Zaraz! Chwileczkę! — zawołał Ninheimer usiłując znaleźć stronę. — Niech zobaczę. Niech zobaczę… Wielki BoŜe! — No i? — Speidell, nie rozumiem, jak do tego mogło dojść. Ja nigdy tego nie napisałem. — Ale to właśnie jest wydrukowane! I to wypaczenie nie jest jeszcze najgorsze. Niech pan spojrzy na stronę 690 i wyobrazi sobie, co Ipatiew z panem zrobi, kiedy zobaczy ten bigos, który pan zrobił z jego wniosków naukowych! Niech pan słucha, Ninheimer, w tej ksiąŜce aŜ roi się od takich błędów. Nie wiem, jaki był pana zamysł, ale nie pozostaje panu nic innego jak wycofać ksiąŜkę z rynku. I lepiej niech pan się przygotuje do licznych przeprosin na następnym zebraniu Towarzystwa! — Speidell, niech pan mnie posłucha… Ale Speidell wyłączył się z taką pasją, Ŝe powidoki na ekranie jarzyły się jeszcze przez piętnaście sekund. Wtedy dopiero Ninheimer zabrał się do czytania, zaznaczając co chwila jakiś fragment czerwonym atramentem. Kiedy ponownie stanął przed Easym, udało mu się zachować spokój, ale usta miał blade. Podał ksiąŜkę Easy’emu i powiedział: — Czy moŜesz przeczytać zaznaczone ustępy na stronach 562, 631, 664 i 690? Easy załatwił sprawę czterema spojrzeniami. — Tak, profesorze Ninheimer. — Nie tak napisałem w swoim rękopisie. — Zgadza się, proszę pana. Nie tak. — Czy wprowadziłeś te zmiany? — Tak, proszę pana. — Dlaczego? — Panie profesorze, te ustępy w pańskiej wersji były nadzwyczaj niepochlebne dla pewnych grup ludzi. UwaŜałem za wskazane zmienić sformułowania, aŜeby uniknąć wyrządzenia tym ludziom krzywdy. — Jak ś m i a ł e ś coś takiego zrobić? Pierwsze Prawo, panie profesorze, nie pozwala mi dopuścić do tego, aby istotom ludzkim stała się krzywda. ZwaŜywszy na pański autorytet w świecie socjologii i poczytność pana ksiąŜek wśród naukowców, z pewnością znaczna krzywda zostałaby wyrządzona tym ludziom, o których pan pisze. — Ale czy zdajesz sobie sprawę, Ŝe teraz krzywda stanie się m n i e ?
— Musiałem zapobiec większej krzywdzie. Trzęsąc się z wściekłości profesor Ninheimer odszedł chwiejnym krokiem. Było dla niego jasne, Ŝe U.S. Robots będzie musiał za to odpowiedzieć.
*** Przy stole pozwanych zapanowało pewne oŜywienie, które wzrosło, gdy oskarŜyciel doszedł do sedna sprawy. — Zatem robot EZ–27 poinformował pana, Ŝe powodem jego działań było Pierwsze Prawo Robotyki? — Zgadza się. — śe w efekcie nie miał wyboru? — Tak. — Wynika z tego, Ŝe U.S. Robots skonstruowało robota, który z konieczności tak przerabiałby ksiąŜki do druku, aby odpowiadały jego własnym poglądom na temat tego co słuszne. A jednak podsunięto go podstępnie jako prostego korektora. Czy zgodziłby się pan z tym stwierdzeniem? Obrońca natychmiast zgłosił zdecydowany sprzeciw, wskazując Ŝe świadek jest proszony o decyzję w sprawie, o której nie powinien się wypowiadać. Sędzia upomniał oskarŜyciela, ale nie było wątpliwości co do tego, Ŝe sens tych zdań dotarł do świadomości wszystkich — a nie tylko do adwokata obrony. Obrońca poprosił o krótką przerwę przed rozpoczęciem przesłuchania powoda; wykorzystując prawny niuans techniczny, zyskał pięć minut. Pochylił się w kierunku Susan Calvin. — Czy jest moŜliwe, doktor Calvin, Ŝe profesor Ninheimer mówi prawdę i Ŝe Easy kierował się Pierwszym Prawem? Calvin zacisnęła usta, a potem powiedziała: — Nie. To nie jest moŜliwe. Ostatnia część zeznań Ninheimera jest krzywoprzysięstwem. Easy nie potrafi oceniać spraw na takim poziomie abstrakcji, jaki reprezentuje naukowe dzieło socjologiczne. Nigdy nie potrafiłby zrozumieć, Ŝe jakieś sformułowanie w takiej ksiąŜce moŜe wyrządzić krzywdę pewnej grupie ludzi. Jego umysł po prostu nie jest do tego stworzony. — Przypuszczam jednak, Ŝe nie moŜemy tego udowodnić laikowi — powiedział pesymistycznie obrońca. — Nie moŜemy — przyznała Calvin. — Dowód byłby wysoce skomplikowany. Powinniśmy się trzymać ustalonej linii obrony. Musimy udowodnić, Ŝe Ninheimer kłamie — i nic, co dotąd powiedział, nie zmusza nas do zmiany naszego planu. — Bardzo dobrze, doktor Calvin — powiedział obrońca — muszę teraz zdać się na pani słowo. Będziemy postępować według planu. Na sali sądowej zastukał sędziowski młotek, po czym profesor Ninheimer jeszcze raz zajął miejsce dla świadków. Uśmiechnął się nieznacznie jak ktoś, kto czuje, Ŝe jego pozycja jest niezachwiana, i kto bez obaw gotów jest stawić czoło bezcelowemu atakowi. Obrońca zbliŜył się ostroŜnie i zaczął łagodnie. — Profesorze Ninheimer, czy chce pan powiedzieć, Ŝe był pan całkowicie nieświadomy tych rzekomych zmian w pańskim rękopisie, dopóki szesnastego czerwca doktor Speidell nie zadzwonił do pana. — Zgadza się. — Czy nigdy pan nie zajrzał do szpalt, po tym jak robot EZ–27 zrobił ich korektę? — Na początku zaglądałem, ale wydało mi się to bezcelowe. Polegałem na twierdzeniach U.S.
Robots. Absurdalne. .. eee… zmiany zostały poczynione tylko w ostatecznej ćwiartce ksiąŜki, po tym jak robot, wedle mojego przypuszczenia, w wystarczającym stopniu poznał socjologię… — Mniejsza o pańskie przypuszczenia! — powiedział obrońca. — Zrozumiałem, Ŝe pański kolega, doktor Baker, widział przynajmniej raz późniejsze szpalty. Czy przypomina pan sobie zeznanie tej treści? — Tak. Jak powiedziałem, dowiedziałem się od niego, Ŝe widział jedną stronę, i nawet na niej robot zmienił jakieś słowo.
*** Ponownie wtrącił się obrońca. — Czy nie wydaje się panu dziwne, panie profesorze, Ŝe po przeszło roku nieprzejednanej wrogości wobec robota, a przede wszystkim po głosowaniu przeciwko niemu i długotrwałym bojkotowaniu jego usług, nagle postanowił pan oddać swoją ksiąŜkę, swoje magnum opus, w jego ręce? — Nie wydaje mi się to dziwne. Po prostu doszedłem do wniosku, Ŝe równie dobrze i ja mogę skorzystać z maszyny. — I nagle nabrał pan do robota EZ–27 — takiego zaufania, Ŝe nie chciało się panu nawet sprawdzać własnych szpalt? — Powiedziałem panu, Ŝe… eee… przekonała mnie propaganda U.S. Robots. — Do tego stopnia, Ŝe kiedy pański kolega, doktor Baker, próbował sprawdzić robota, zbeształ go pan? — Nie zbeształem go. Po prostu nie chciałem, Ŝeby… eee… marnował swój czas. Przynajmniej wtedy myślałem, Ŝe to strata czasu. Nie dostrzegłem, jakie znaczenie miała zmiana słowa w… Obrońca zauwaŜył sarkastycznie: — Nie mam wątpliwości, Ŝe poinstruowano pana, Ŝeby wspomnieć o zmianie słowa na uŜytek protokołu… — zmienił kurs, Ŝeby uprzedzić sprzeciw i powiedział: — Chodzi o to, Ŝe rozgniewał się pan bardzo na doktora Bakera. — Nie. Nie rozgniewałem się. — Nie dał mu pan egzemplarza swojej ksiąŜki po jej otrzymaniu. — Zwykłe roztargnienie. Nie dałem teŜ egzemplarza ksiąŜki bibliotece — Ninheimer uśmiechnął się ostroŜnie. — Profesorowie są notorycznie roztargnieni. Obrońca zapytał: — Czy nie wydaje się panu dziwne, Ŝe po przeszło rocznej nienagannej pracy robot EZ–27 popełnił błędy właśnie w pańskiej ksiąŜce? To znaczy w ksiąŜce napisanej przez pana, nieprzejednanego wroga robotów? — Moja ksiąŜka była jedynym pokaźnym dziełem traktującym o ludzkości, z którym się zetknął robot. Zadziałały wtedy Trzy Prawa Robotyki. — Przy kilku okazjach, doktorze Ninheimer — powiedział obrońca — usiłował pan mówić jak ekspert w dziedzinie robotyki. Na pozór ni stąd, ni zowąd zainteresował się pan robotyką i wypoŜyczył kilka ksiąŜek na ten temat z biblioteki. Tak pan zeznał, prawda? — Jedną ksiąŜkę. Był to wynik tego, co mi się zdaje… eee… naturalną ciekawością. — I dało to panu moŜliwość wyjaśnienia, dlaczego robot, jak pan twierdzi, wypaczył idee pańskiej ksiąŜki? — Tak. — To bardzo wygodne. Ale czy jest pan pewien, Ŝe pańskie zainteresowanie robotyką nie miało umoŜliwić panu manipulowania robotem dla własnych celów?
— Z pewnością nie! — Ninheimer się zarumienił. Obrońca podniósł głos. — Właściwie czy jest pan pewny, Ŝe rzekomo zmienione fragmenty nie wyglądały tak, jak je pan pierwotnie napisał? Socjolog uniósł się z miejsca: — To… eee… niedorzeczność! Mam szpalty… Miał trudności z wypowiedzią i oskarŜyciel wstał, Ŝeby się włączyć: — Za pozwoleniem wysokiego sądu, zamierzam przedstawić jako dowód rzeczowy komplet szpalt przekazany przez doktora Ninheimera robotowi EZ–27 oraz komplet szpalt wysłany przez robota do wydawcy. Zrobię to w tej chwili, jeśli mój szanowny kolega ma takie Ŝyczenie i jeśli zgodzi się na przerwę, aby dwa zestawy szpalt moŜna było ze sobą porównać.
*** Obrońca machnął ręką ze zniecierpliwieniem. — Nie jest to konieczne. Mój czcigodny przeciwnik moŜe przedstawić te szpalty, kiedy tylko zechce. Jestem przekonany, Ŝe ich porównanie potwierdzi zeznania powoda. Chciałbym się jednak dowiedzieć od świadka, czy posiada on równieŜ szpalty doktora Bakera. — Szpalty doktora Bakera? — Ninheimer zmarszczył brwi. Jeszcze nie opanował się całkowicie. — Tak, panie profesorze! Mówię o szpaltach doktora Bakera. Zeznał pan, Ŝe doktor Baker otrzymał oddzielną kopię szpalt. KaŜę kanceliście przeczytać pańskie zeznania. A moŜe chodzi po prostu o to, Ŝe nagle zapomniał pan niektóre fragmenty własnych zeznań, jak pan mówi, profesorowie są notorycznie roztargnieni? — Pamiętam szpalty doktora Bakera — powiedział Ninheimer. — Z chwilą przekazania pracy w ręce maszyny korekcyjnej nie były potrzebne. — Tak więc spalił je pan? — Nie. Wrzuciłem do kosza na śmieci. — Spalenie ich czy wyrzucenie — co za róŜnica? Chodzi o to, Ŝe się pan ich pozbył. — Nie ma nic złego… — zaczął Ninheimer słabym głosem. — Nic złego? — zagrzmiał obrońca. — Nic, tylko Ŝe teraz nie moŜemy w Ŝaden sposób sprawdzić, czy do swojej kopii nie dołączył pan niektórych, najistotniejszych dla nas, czystych arkuszy szpalt doktora Bakera, podczas gdy pana własne arkusze posłuŜyły do naniesienia poprawek, które zmusiły robota do… OskarŜyciel gwałtownie zgłosił sprzeciw. Sędzia Shane pochylił się do przodu, a malujący się na jego okrągłej twarzy wyraz gniewu słabo ukrywał rzeczywiste miotające nim uczucia. — Panie mecenasie — powiedział sędzia — czy ma pan jakieś dowody na poparcie swojego niezwykłego oświadczenia? — Nie ma Ŝadnych bezpośrednich dowodów, wysoki sądzie — powiedział cicho obrońca. — Ale chciałbym podkreślić, Ŝe jeśli właściwie na to spojrzeć, nagłe nawrócenie się powoda z antyrobotyzmu, jego nagłe zainteresowanie robotyką, odmowa sprawdzania szpalt lub nawet pozwolenia komukolwiek innemu na ich sprawdzanie, staranne zadbanie o to, Ŝeby nikt nie zobaczył pierwszych egzemplarzy ksiąŜki — wszystko to wskazuje jasno… — Panie mecenasie — przerwał sędzia ze zniecierpliwieniem — to nie miejsce na mgliste domniemania. Powód nie stoi przed sądem. Ani teŜ pan go nie oskarŜa. Zabraniam takiej linii ataku i mogę jedynie zaznaczyć, Ŝe desperacja, która musiała pana do tego skłonić, moŜe działać na pana niekorzyść. Jeśli ma pan prawnie uzasadnione pytania, panie mecenasie, moŜe pan kontynuować przesłuchanie. Ale ostrzegam pana przed kolejnym takim pokazem na tej sali sądowej.
— Nie mam dalszych pytań, wysoki sądzie. Kiedy obrońca powrócił do swojego stołu, Robertson szepnął poruszony: — Na litość boską, co to dało? Teraz sędzia jest nastawiony przeciwko panu. — Ale Ninheimer jest porządnie wyprowadzony z równowagi — odparł spokojnie obrońca. — I przygotowaliśmy go sobie na jutrzejsze posunięcie. Do jutra dojrzeje. Susan Calvin skinęła powaŜnie głową.
*** W porównaniu z przesłuchaniem obrońcy postępowanie oskarŜyciela było łagodne. Wezwano doktora Bakera, który potwierdził większość zeznań Ninheimera. Wezwano doktorów Speidella i Ipatieva, którzy bardzo wzruszająco opowiedzieli o swoim szoku i przeraŜeniu podczas lektury cytowanych fragmentów ksiąŜki doktora Ninheimera. Obaj stwierdzili autorytatywnie, Ŝe reputacja zawodowa doktora Ninheimera została powaŜnie nadszarpnięta. Do materiałów dowodowych dołączono szpalty, jak równieŜ egzemplarze gotowej ksiąŜki. Tego dnia obrońca juŜ nie przesłuchiwał nikogo. OskarŜyciel zakończył wzywanie świadków i proces odłoŜono do następnego rana. Zaraz po rozpoczęciu drugiego dnia rozprawy obrońca wykonał swój pierwszy ruch. Poprosił, aby dopuszczono robota EZ–27 jako obserwatora toczącego się postępowania. OskarŜyciel natychmiast zgłosił sprzeciw i sędzia Shane wezwał ich obu do siebie OskarŜyciel powiedział gorączkowo: — To jest oczywiście nielegalne. Robot nie moŜe przebywać w Ŝadnym gmachu uŜyteczności publicznej. — Ta sala sądowa — zwrócił uwagę obrońca — jest zamknięta dla wszystkich z wyjątkiem tych, którzy mają bezpośredni związek ze sprawą. — DuŜa maszyna, która jak wiadomo, potrafi zachowywać się nieobliczalnie, juŜ przez samą swoją obecność przeszkadzałaby moim klientom i świadkom! Mogłaby zakłócić całe postępowanie. Sędzia był skłonny się z tym zgodzić. Zwrócił się do obrońcy i zapytał raczej bez Ŝyczliwości: — Jakie są powody pańskiej prośby? Obrońca odpowiedział: — Twierdzimy, Ŝe to niemoŜliwe, aby robot EZ–27, z racji swojej konstrukcji, mógł się zachować tak, jak to przedstawiono. Zajdzie konieczność zademonstrowania kilku rzeczy. — Nie widzę w tym sensu, wysoki sądzie — powiedział oskarŜyciel. — Pokazy przeprowadzone przez ludzi zatrudnionych w korporacji U.S. Robots niewiele są warte jako dowód, skoro ta korporacja jest stroną pozwaną. — Wysoki sądzie — powiedział obrońca — decyzja o waŜności jakiegokolwiek dowodu naleŜy do Wysokiego Sądu, a nie do rzecznika oskarŜenia. Przynajmniej ja tak uwaŜam. Sędzia Shane widząc, Ŝe naruszono jego prerogatywy, i powiedział: — Ma pan rację. Niemniej jednak obecność robota w tym miejscu stwarza pewne problemy prawne. — Z pewnością, wysoki sądzie, ale nie one powinny górować nad wymogami sprawiedliwości. Bez obecności robota przedstawienie jedynego dowodu obrony zostanie udaremnione. Sędzia zastanowił się. — Istnieje kwestia przetransportowania robota tutaj. — Jest to problem, z którym korporacja U.S. Robots często się styka. Przed wejściem do sądu mamy zaparkowaną cięŜarówkę skonstruowaną zgodnie z prawami regulującymi sprawę
transportu robotów. Wewnątrz znajduje się robot EZ–27 w odpowiedniej skrzyni, strzeŜonej przez dwóch ludzi. Drzwi do cięŜarówki są zabezpieczone i podjęto wszelkie inne konieczne środki ostroŜności. — Pan się wydaje pewien — powiedział sędzia Shane z ponownym rozdraŜnieniem — Ŝe decyzja, jaką podejmę w tej kwestii, będzie dla pana korzystna. — Wcale nie, wysoki sądzie. Jeśli nie będzie, cięŜarówka po prostu odjedzie. Sędzia skinął głową. — Sąd przychyla się do prośby obrony. Wwieziono skrzynię na duŜym wózku i dwóch ludzi strzegących ładunku otworzyło ją. W sali sądowej zapadła grobowa cisza.
*** Susan Calvin zaczekała, aŜ opadły grube płyty celuformu, a potem wyciągnęła rękę: — Chodź, Easy. Robot spojrzał w jej kierunku i wyciągnął swoje duŜe, metalowe ramię. PrzewyŜszał ją o ponad pół metra, ale szedł za nią posłusznie, jak dziecko prowadzone za rączkę przez swoją matkę. Ktoś zachichotał nerwowo i zaraz stłumił śmiech pod twardym, groźnym spojrzeniem doktor Calvin. Easy usadowił się ostroŜnie na przyniesionym przez woźnego duŜym krześle, które zaskrzypiało, ale wytrzymało jego cięŜar. — Kiedy zajdzie taka konieczność, wysoki sądzie — powiedział obrońca — udowodnimy, Ŝe to jest rzeczywiście robot EZ–27, ten konkretny robot zatrudniony w Northeastern University w czasie, który nas interesuje. — To dobrze — powiedział wysoki sąd. — To będzie konieczne. Ja, na przykład, nie mam pojęcia, w jaki sposób potraficie odróŜnić jednego robota od drugiego. — A teraz — powiedział obrońca — chciałbym wezwać mojego pierwszego świadka. Proszę wezwać profesora Simona Ninheimera. Kancelista zawahał się i spojrzał na sędziego. Sędzia Shane zaś zapytał zaskoczony: — Wzywa pan powoda jako swojego świadka? — Tak, wysoki sądzie. — Zdaje pan sobie chyba sprawę, Ŝe dopóki on będzie pana świadkiem, nie wolno będzie panu traktować go jak przeciwnika. Traci pan więc swobodę działania. — Jedynym celem moich poczynań jest wyjawienie prawdy — powiedział gładko obrońca. — Nie będzie konieczne robienie niczego poza zadaniem kilku uprzejmych pytań. — No cóŜ — powiedział sędzia pełen wątpliwości — to pan jest obrońcą. Proszę wezwać świadka. Ninheimer zajął miejsce dla świadków; poinformowano go, Ŝe nadal zeznaje pod przysięgą. Wyglądał na bardziej zdenerwowanego niŜ dzień wcześniej, prawie na zalęknionego. Ale obrońca spojrzał na niego łagodnie. — A więc, profesorze Ninheimer, skarŜy pan moich klientów na kwotę 750 tysięcy dolarów. — Taka jest… eee… suma. Tak. — To duŜo pieniędzy. — Spotkała mnie duŜa krzywda. — Chyba nie tak duŜa. Omawiany materiał obejmuje tylko kilka ustępów w ksiąŜce. Być moŜe były to niefortunne ustępy, ale w końcu ksiąŜki czasami wychodzą z dziwnymi błędami. Nozdrza Ninheimera rozszerzyły się. — Proszę pana, ta ksiąŜka miała być punktem kulminacyjnym mojej kariery zawodowej! A teraz co? Wyszedłem na głupca, człowieka wypaczającego tezy głoszone przez moich szanownych
przyjaciół i współpracowników i hołdującego jakimś niedorzecznym… eee… przestarzałym poglądom. Moja pozycja jest bezpowrotnie stracona! Nie mogę juŜ nigdy podnieść czoła na Ŝadnym zgromadzeniu uczonych, bez względu na wynik tego procesu. Na pewno nie mogę juŜ kontynuować naukowej kariery, która była całym moim Ŝyciem. Prawdziwy cel mojego Ŝycia został… eee… zniszczony. Obrońca nie próbował przerwać tej przemowy, lecz w trakcie jej trwania patrzył roztargnionym wzrokiem na swoje paznokcie. Po chwili wtrącił uspokajająco: — Ale z pewnością, profesorze Ninheimer, w pańskim wieku nie mógł pan mieć nadziei na zarobienie więcej niŜ — bądźmy hojni — 150 tysięcy dolarów do końca swojego Ŝycia. Jednak prosi pan sąd o przyznanie panu pięciokrotnie wyŜszej sumy.
*** Głosem przepełnionym goryczą Ninheimer odpowiedział: — Nie tylko za Ŝycia jestem zrujnowany. Nie wiem, przez ile pokoleń socjologowie będą wytykać mnie jako… eee… głupca albo maniaka. Moje prawdziwe osiągnięcia zostaną pogrzebane. Tę hańbę będę nosił nie tylko za Ŝycia, ale na wieki, poniewaŜ zawsze się znajdą ludzie, którzy nie uwierzą, Ŝe tych wstawek dokonał robot… Dokładnie w tym momencie robot EZ–27 wstał. Susan Calvin nie ruszyła się, Ŝeby go powstrzymać. Siedziała nieruchomo patrząc prosto przed siebie. Obrońca lekko westchnął. Melodyjny głos Easy’ego słychać było wyraźnie w całej sali. Robot powiedział: — Chciałbym wszystkim wyjaśnić, Ŝe podczas korekty szpaltowej na miejsce pewnych fragmentów tekstu wstawiłem inne, zawierające zupełnie odmienne treści… Rzecznik oskarŜenia był zbyt zaskoczony widokiem wstającego z miejsca ponaddwumetrowego robota, Ŝeby natychmiast zaprotestować przeciwko naruszeniu procedury sądowej. Kiedy oprzytomniał, było za późno. Ninheimer bowiem podniósł się juŜ z krzesła, wykrzywiając twarz. — Niech cię diabli, dostałeś instrukcję, Ŝeby nie pisnąć słowa o… — wrzasnął wściekły. OskarŜyciel gwałtownie wstał głośno domagając się uniewaŜnienia procesu. Sędzia Shane walił rozpaczliwie młotkiem. — Cisza! Cisza! Z pewnością istnieją podstawy, Ŝeby proces uniewaŜnić, tylko chciałbym, aby w interesie sprawiedliwości profesor Ninheimer dokończył swoje oświadczenie. Wyraźnie usłyszałem, jak mówił do robota, Ŝe zgodnie z instrukcją miał on milczeć. W pańskich zeznaniach, profesorze Ninheimer, nie było wzmianki o Ŝadnych instrukcjach dla robota! Ninheimer patrzył bez słowa na sędziego. — Czy poinstruował pan robota EZ–27, Ŝe nie wolno mu mówić na jakiś temat? — zapytał sędzia Shane. — Jeśli tak, to na jaki? — Wysoki sądzie… — zaczął Ninheimer ochrypłym głosem ale nie mógł mówić dalej. Sędzia podniósł głos. — Czy w rzeczywistości kazał pan robotowi nanieść na szpalty omawiane wstawki, a potem zobowiązał go do milczenia? OskarŜyciel energicznie zaprotestował, ale Ninheimer krzyknął: — Ach, jaki w tym sens? Tak było! Tak! — po czym uciekł z miejsca dla świadków. Przy drzwiach zatrzymał go woźny, więc profesor zrezygnowany opadł na krzesło w ostatnim rzędzie i ukrył twarz w dłoniach.
— To dla mnie jasne, Ŝe konfrontacja robota z powodem była podstępem — powiedział sędzia Shane. — Gdyby nie fakt, Ŝe podstęp posłuŜył do odkrycia prawdy, uznałbym postępowanie obrońcy za godne pogardy. Nie rozumiem tylko motywów oszustwa, którego dopuścił się powód — przecieŜ świadomie zrujnował własną karierę… Wkrótce zapadł wyrok na korzyść pozwanego, ogłoszony przez sędziego Shane’a.
*** Doktor Susan Calvin kazała się zaanonsować w kawalerskim mieszkaniu doktora Ninheimera w hotelu akademickim. Młody inŜynier, który prowadził samochód, chciał pójść razem z nią, ale spojrzała na niego pogardliwie. — Czy panu się zdaje, Ŝe on się na mnie rzuci? Proszę zaczekać tutaj. Ninheimer nie był w wojowniczym nastroju. Nie tracąc czasu pakował walizki; bardzo chciał wyjechać, zanim wszyscy dowiedzą się o niepomyślnym zakończeniu procesu. Spojrzał na Susan prowokująco i zapytał: — Czy przychodzi pani grozić mi kontrprocesem? Jeśli tak, nic pani nie uzyska. Jestem bez pieniędzy, bez pracy, bez przyszłości. Nie mogę nawet ponieść kosztów procesu. — Jeśli pan szuka współczucia — powiedziała chłodno Calvin — to pomylił pan adres. Wpadł pan we własne sidła. Nie będzie jednak Ŝadnego kontrprocesu — ani przeciwko panu, ani przeciwko uniwersytetowi. Zrobimy teŜ wszystko, co w naszej mocy, aby uchronić pana przed karą za krzywoprzysięstwo. Nie jesteśmy mściwi. — Och, czy to dlatego nie jestem jeszcze w areszcie? Zastanawiałem się nad rym. Ale z drugiej strony — dodał gorzko — dlaczego mielibyście być mściwi? Teraz macie to, czego chcieliście. — To prawda — powiedziała Calvin. — Uniwersytet będzie nadal zatrudniał Easy’ego płacąc nam znacznie więcej. Ten proces to jakby bezpłatna reklama naszej firmy. Dzięki niemu będziemy mogli umieścić jeszcze kilka modeli EZ w róŜnych instytucjach. — Więc po co pani do mnie przyszła? — PoniewaŜ muszę wyjaśnić kilka spraw. Chcę wiedzieć, dlaczego pan tak nienawidzi robotów. Nawet gdyby wygrał pan tę sprawę, pańska reputacja byłaby zrujnowana. Pieniądze, które by pan uzyskał, nie mogłyby tego zrekompensować. Czy to miała być zwycięska walka w wojnie, jaką wypowiedział pan robotom? — Czy panią interesują umysły l u d z k i e , doktor Calvin? — zapytał Ninheimer z sarkazmem. — Tak, o tyle, o ile ta wiedza moŜe pomóc robotom. Z tego powodu nauczyłam się trochę psychologii człowieka. — Dosyć, aby mnie podejść! — To nie było trudne — powiedziała spokojnie doktor Calvin. — Cały problem polegał na tym, Ŝeby nie zniszczyć przy tym Easy’ego. — To do pani podobne — troszczyć się bardziej o maszynę niŜ o człowieka — spojrzał na nią z pogardą. Pozostała niewzruszona. To tylko pozory, profesorze Ninheimer. Tylko troszcząc się o roboty, moŜna naprawdę troszczyć się o człowieka XXI wieku. Zrozumiałby pan to, gdyby był pan robotykiem. — Dosyć przeczytałem o robotyce, Ŝeby wiedzieć, Ŝe n i e c h c ę być robotykiem! — Proszę mi wybaczyć, przeczytał pan przypadkową k s i ą Ŝ k ę o robotyce. Nie nauczyła pana niczego. Dowiedział się pan tylko, Ŝe moŜe pan nakazać robotowi wiele rzeczy, nawet sfałszowanie ksiąŜki, jeśli zabierze się pan do tego odpowiednio. Nauczył się pan dosyć, aby
wiedzieć, Ŝe nie moŜe pan mu kazać zapomnieć o czymś konkretnym, bo łatwo moŜna to wykryć. Pomyślał więc pan, Ŝe najbezpieczniej będzie nakazać mu milczenie. Mylił się pan. — Odgadła pani prawdę z jego milczenia? — To nie było zgadywanie. Pan jest amatorem i nie wie pan wystarczająco duŜo, aby całkowicie zatrzeć za sobą ślady. Moim jedynym problemem było udowodnienie sprawy sędziemu a pan okazał się na tyle uprzejmy, Ŝe nam to ułatwił. Gdyby pan mniej gardził robotyką i lepiej ją rozumiał, nie byłoby to takie proste. — Czy ta dyskusja ma jakiś cel? — zapytał Ninheimer ze znuŜeniem. — Dla mnie tak — odparła Susan Calvin — poniewaŜ chcę, Ŝeby pan zrozumiał, jak dalece pan się pomylił co do .robotów. Uciszył pan Easy’ego mówiąc mu, Ŝe jeŜeli powie komukolwiek o pańskich machinacjach, straci pan pracę. To wzbudziło w Easym pewien pozytywny bodziec do milczenia, który był wystarczająco silny, aby oprzeć się naszym wysiłkom zmierzającym do jego złamania. Gdybyśmy nie zrezygnowali z tej metody, zniszczylibyśmy mózg. — JednakŜe przed sądem pan sam wywołał silniejszy bodziec. Powiedział pan, Ŝe poniewaŜ ludzie będą myśleć, iŜ to pan, a nie robot, napisał sporne ustępy w ksiąŜce, straci pan więcej niŜ tylko swoją pracę. Straci pan reputację, pozycję, szacunek, powód do Ŝycia. Zła sława pozostanie nawet po pana śmierci. Wzbudził pan nowy, wyŜszy potencjał — i Easy zaczął mówić. — O BoŜe — powiedział Ninheimer odwracając głowę. Calvin była nieubłagana. Zapytała: — Czy pan rozumie, d l a c z e g o mówił? Nie Ŝeby pana oskarŜyć, ale Ŝeby pana b r o n i ć ! MoŜna wykazać matematycznie, Ŝe chciał wziąć całą winę za pańskie przestępstwo na siebie; zaprzeczyć, Ŝe miał pan cokolwiek z tym wspólnego. Kazało mu tak czynić Pierwsze Prawo. Miał zamiar kłamać; zniszczyć siebie; wyrządzić korporacji szkodę finansową. Wszystko to znaczyło dla niego mniej niŜ ratowanie pana. Gdyby pan naprawdę rozumiał roboty i robotykę, pozwoliłby pan mu mówić. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, pan nie rozumie zasad działania robota. Na tym oparta była linia naszej obrony. W swojej nienawiści do robotów był pan pewien, Ŝe Easy zachowa się tak, jak zachowałby się człowiek, i Ŝe będzie się bronił pańskim kosztem. Tak więc w panice wrzasnął pan na niego i sam się pan zniszczył. Ninheimer powiedział złowieszczym tonem: — Mam nadzieję, Ŝe pewnego dnia pani roboty zwrócą się przeciwko pani i panią zabiją! Niech pan nie będzie głupcem — powiedziała Calvin. — A teraz chcę, Ŝeby pan wyjaśnił, dlaczego pan to wszystko zrobił. Ninheimer wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. — Mam zrobić sekcję mojego umysłu, czyŜ nie, dla pani ciekawości intelektualnej, w zamian za zachowanie wolności? — MoŜe pan tak to ująć, jeśli pan chce — odparła beznamiętnie Calvin. — Ale niech pan wyjaśni. — Aby mogła pani sprawniej przeciwstawić się przyszłym atakom na roboty? — Zgadza się. — Wie pani — powiedział Ninheimer — powiem pani, ale przekona się pani, Ŝe to nic pani nie da. Nie potrafi pani zrozumieć ludzkich motywacji. Rozumie pani tylko te przeklęte maszyny, poniewaŜ sama pani jest maszyną powleczoną ludzką skórą.
*** Oddychał cięŜko, ale w jego wypowiedzi nie było Ŝadnych momentów zawahania, Ŝadnego dąŜenia do precyzji. Jak gdyby precyzja wypowiedzi przestała mieć dla niego znaczenie.
Powiedział: — Od dwustu pięćdziesięciu lat maszyna wypiera człowieka i niszczy rzemieślnika. Wyroby garncarskie są wypluwane z form i spod pras. Dzieła sztuki zastępuje się identyczną tandetą wybitą na matrycy. Niech pani to nazwie postępem, jeśli pani chce! Artysta jest ograniczony do abstrakcji, uwięziony w świecie pomysłów. On tylko wymyśla — maszyna robi resztę. Czy pani sądzi, Ŝe garncarz jest zadowolony z tworu mentalnego? Czy pani sądzi, Ŝe wystarcza mu pomysł? śe nie ma nic w dotyku samej gliny, w obserwowaniu powstawania rzeczy, gdy ręka i umysł pracują r a z e m ? Czy pani sądzi, Ŝe rzeczywiste tworzenie nie działa jak sprzęŜenie zwrotne modyfikujące i ulepszające pomysł? — Pan nie jest garncarzem — powiedziała doktor Calvin. — Jestem twórczym artystą! Projektuję i buduję artykuły i ksiąŜki. Jest w tym coś więcej niŜ tylko samo wymyślanie słów i układanie ich w odpowiednim porządku. KsiąŜka powinna nabierać kształtu w rękach pisarza. On musi rzeczywiście widzieć, jak rozdziały rozrastają się i rozwijają. Powinien obserwować, jak pierwotny pomysł przekształca się i dojrzewa. Istnieje sto sposobów kontaktu pomiędzy człowiekiem i jego dziełem na kaŜdym etapie tej gry. — IleŜ przyjemności daje człowiekowi wzięcie do ręki szpalty i moŜliwość czytania wydrukowanych zdań, jaką radość sprawia ciągła moŜliwość doskonalenia dzieła. P a n i r o b o t z a b r a ł b y t o w s z y s t k o . — Tak jak maszyna do pisania. Tak jak prasa drukarska. Czy pan proponuje ręczne iluminowanie rękopisów? — Maszyny do pisania i prasy drukarskie zabierają część tej przyjemności, ale wasz robot pozbawiłby nas wszystkiego. Wasz robot przejmuje szpalty. Wkrótce on, lub inne roboty, przejęłyby pisanie oryginału, wyszukiwanie źródeł, sprawdzanie ustępów i ich kontrolę za pomocą alternatywnej metody weryfikacji, być moŜe nawet wyciąganie wniosków. Co by wtedy pozostało uczonemu? Tylko jedna rzecz: jałowe decyzje, jakie rozkazy wydać robotowi w następnej kolejności! Chciałem uratować przyszłe pokolenia świata nauki przed tym piekłem. To znaczyło dla mnie więcej niŜ nawet moja własna reputacja i dlatego zamierzałem zniszczyć U.S. Robots wszelkimi sposobami. — To nie mogło się panu udać — powiedziała Susan Calvin. — Musiałem spróbować — powiedział Simon Ninheimer. Calyin odwróciła się i wyszła. Starała się nie ulec uczuciom. Próbowała walczyć z rodzącym się w niej współczuciem dla tego złamanego człowieka. Niezupełnie jej się to udało.
MAŁY, ZAGUBIONY ROBOT Na Hiperbazie przedsięwzięto środki bezpieczeństwa, których niezwykłą gwałtowność moŜna by porównać z histerycznym wrzaskiem. Uszeregowane zarówno według chronologii, jak i stopnia rozpaczliwości kolejne kroki były następujące: 1. Wstrzymano prace nad napędem hiperatomowym w całym obszarze przestrzeni kosmicznej zajmowanej przez Stacje Dwudziestego Siódmego Zgrupowania Asteroid. 2. Cały ten obszar przestrzeni kosmicznej został, praktycznie rzecz biorąc, odcięty od Układu. NiemoŜliwy był wjazd bez pozwolenia. Opuszczania obszaru zakazano całkowicie. 3. Do Hiperbazy specjalnym rządowym statkiem patrolowym sprowadzono z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych głównego psychologa doktor Susan Calvin i dyrektora matematycznego doktora Petera Bogerta.
*** Susan Calvin nigdy dotąd nie opuszczała powierzchni Ziemi i teraz takŜe nie przejawiała takich chęci. W wieku energii atomowej i oczywistej bliskości opanowania Napędu hiperatomowego pozostała spokojną prowincjuszką. Tak więc była niezadowolona z podróŜy i niezbyt przekonana o rzeczywistym zagroŜeniu, a jej nieładna twarz pokazywała to wystarczająco wyraźnie podczas tej pierwszej kolacji w Hiperbazie. Wyraz zmieszania nie opuszczał takŜe pobladłej twarzy doktora Bogerta. RównieŜ generał–major Kallner, który kierował projektem, miał przez cały czas grobową minę. Krótko mówiąc, posiłek wywarł na wszystkich fatalne wraŜenie więc mała narada całej trójki, która po nim nastąpiła, zaczęła się w posępnym nastroju. Łysina generała Kallnera błyszczała, kiedy ubrany w galowy mundur dziwnie nie pasujący do okazji, zaczął z całą otwartością, nie kryjąc zaniepokojenia: — Proszę państwa, to dziwna historia. Chciałbym podziękować za przyjazd, mimo Ŝe nasze krótkie wezwanie nie zawierało Ŝadnych wyjaśnień. Spróbujemy to teraz naprawić. Zgubiliśmy robota. Praca ustała i nie wznowimy jej, dopóki nie odnajdziemy zguby. Jak dotąd nie udało się to nam i uwaŜamy, Ŝe potrzeba nam fachowej pomocy. — Być moŜe generał poczuł, Ŝe jego kłopot nie okazał się tak wielki, jak się spodziewano. Podjął z nutą rozpaczy w głosie: — Nie muszę państwu wyjaśniać wagi naszej pracy tutaj. Ponad osiemdziesiąt procent zeszłorocznych kredytów na badania naukowe trafiło do nas… — Wiemy o tym — powiedział uspokajająco Bogert. — U.S. Robots otrzymuje hojne opłaty za wykorzystywane przez was roboty. Susan Calvin wtrąciła bezceremonialnie i cierpko: — Co powoduje, Ŝe jeden robot jest tak waŜny dla projektu i dlaczego nie został zlokalizowany? Generał zwrócił czerwoną twarz w jej kierunku i szybko zwilŜył usta: — W pewnym sensie zlokalizowaliśmy go — a potem niemal z bólem dodał: — Pozwólcie, Ŝe wyjaśnię. Kiedy robot się nie zameldował, ogłoszono alarm i zatrzymano wszelki ruch z Hiperbazy. Poprzedniego dnia wylądował statek towarowy i dostarczył nam dwa roboty do laboratoriów. Pozostały na nim sześćdziesiąt dwa roboty… eee… tego samego typu przeznaczone do wysyłki gdzie indziej. Tej liczby jesteśmy pewni. Tu nie ma Ŝadnych wątpliwości. — Tak? Co to ma do rzeczy? — Kiedy nie mogliśmy nigdzie odnaleźć naszego robota — a zapewniam was, Ŝe gdyby to było
konieczne, wytropilibyśmy brakujące źdźbło trawy — ktoś wpadł na wspaniały pomysł, Ŝeby jeszcze raz przeliczyć roboty na statku dostawczym. Okazało się, Ŝe teraz jest ich sześćdziesiąt trzy. — Tak Ŝe sześćdziesiąty trzeci, jak z tego rozumiem, jest tym, którego szukacie — oczy doktor Calvin pociemniały. — Tak, ale w Ŝaden sposób nie potrafimy odróŜnić, który z nich jest tym sześćdziesiątym trzecim. Gdy elektryczny zegar wybijał godzinę jedenastą, panowało głuche milczenie, po chwili pani robopsycholog powiedziała: — Bardzo dziwne — i opuściła kąciki ust. — Peter — zwróciła się dość gwałtownie do swojego kolegi — o co tu chodzi? Jakich robotów uŜywają w Hiperbazie? Doktor Bogert zawahał się i rzekł niepewnie się uśmiechając: — Do tej chwili była to raczej delikatna sprawa, Susan. — Tak, do tej chwili — powiedziała szybko. Jeśli mają sześćdziesiąt trzy roboty tego samego typu, to czemu nie wezmą pierwszego z brzegu zamiast tego zagubionego? O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego po nas posłano? Bogert powiedział z rezygnacją: — Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię. Susan. Tak się składa, Ŝe Hiperbaza uŜywa kilku robotów, których mózgi nie mają zakodowanego całego Pierwszego Prawa Robotyki. — N i e m a j ą zakodowanego? — Calvin opadła cięŜko na krzesło. — Rozumiem. Ile ich zrobiono? — Kilka. Wykonano je na zamówienie rządowe a ich istnienie otoczono absolutną tajemnicą. Mogli o tym wiedzieć jedynie bezpośrednio zainteresowani ludzie na samej górze. Ciebie w to nie włączono, Susan. Ja nie miałem z tym nic wspólnego.
*** Generał, wykorzystując swój autorytet, wpadł Bogertowi w słowo: — Chciałbym to wyjaśnić. Nie wiedziałem, Ŝe doktor Calvin nie była zaznajomiona z sytuacją. Nie muszę pani mówić, doktor Calvin, Ŝe na Planecie zawsze zgłaszano silny sprzeciw wobec robotów. Jedyną obroną rządu przed radykałami negującymi celowość konstruowania robotów był fakt, Ŝe roboty zawsze się buduje z nieusuwalnym Pierwszym Prawem, które uniemoŜliwia im wyrządzenie krzywdy ludziom w jakichkolwiek okolicznościach. — Ale m u s i e l i ś m y mieć roboty o innej naturze. Tak więc przygotowano zaledwie kilka robotów modelu NS–2, to znaczy Nestorów, ze zmodyfikowanym Pierwszym Prawem. Aby zachować wszystko w tajemnicy, wszystkie roboty NS–2 wyprodukowano bez numerów seryjnych. Zmodyfikowane egzemplarze są tu dostarczane wraz z grupą normalnych robotów. No i, oczywiście, wszystkie roboty naszego rodzaju mają ściśle zakodowane, Ŝeby nigdy nie mówić o swojej modyfikacji nieupowaŜnionemu personelowi — uśmiechnął się z zakłopotaniem: — Teraz to wszystko obróciło się przeciwko nam. — Czy jednakŜe zapytał pan kaŜdego z nich, kim jest? — zapytała ponuro Calvin. — Chyba jest pan upowaŜniony? Generał skinął głową. — Wszystkie sześćdziesiąt trzy zaprzeczają, Ŝe tu pracowały — a więc jeden z nich kłamie. — Czy poszukiwany ma ślady zuŜycia? Rozumiem, Ŝe pozostałe są prosto z fabryki. — Ten, którego szukamy, był tu dopiero od miesiąca. On i te dwa, które właśnie przysłano, miały być ostatnimi potrzebnymi nam robotami tego typu. Nie ma na nim dostrzegalnych śladów
zuŜycia — pokręcił wolno głową i w jego oczach znów pojawiło się przygnębienie. — Doktor Calvin, nie moŜemy pozwolić temu statkowi odlecieć. Jeśli istnienie robotów bez Pierwszego Prawa dotrze do wiadomości publicznej… — nie sposób było uniknąć niedomówienia. — Unicestwcie wszystkie sześćdziesiąt trzy roboty — powiedziała chłodno i kategorycznie pani robopsycholog — i zakończcie sprawę. Bogert zareagował natychmiast. — To znaczy unicestwić trzydzieści tysięcy dolarów za robota. Obawiam się, Ŝe korporacji U.S. Robots to by się nie spodobało. Najpierw podejmijmy jakiś wysiłek, Susan, zanim cokolwiek zniszczymy. — W takim razie — powiedziała ostro — potrzebuję faktów. Jaką dokładnie korzyść czerpie Hiperbaza z tych zmodyfikowanych robotów? Co zadecydowało, Ŝe stały się potrzebne, generale? Kallner zmarszczył czoło i pogładził je. — Mieliśmy kłopoty z naszymi poprzednimi robotami. Widzi pani, nasi ludzie mają często do czynienia z promieniowaniem przenikliwym. To niebezpieczne, oczywiście, ale podjęto niezbędne środki ostroŜności. Od chwili rozpoczęcia prac zdarzyły się tylko dwa wypadki i Ŝaden z nich nie był śmiertelny. Ale tego nie dawało się wytłumaczyć zwykłemu robotowi. Pierwsze Prawo mówi — przytoczę — „śaden robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stalą jej się krzywda”. To sprawa podstawowa, doktor Calvin. Kiedy zachodziła konieczność, aby jeden z naszych ludzi wystawił się na jakiś czas na działanie umiarkowanego pola promieni gamma, pola które nie wywołałoby Ŝadnych skutków fizjologicznych, najbliŜszy robot rzucał się do niego i wciągał go z powrotem. Jeśli pole było rzeczywiście bardzo słabe, robotowi udawało się to i nie moŜna było kontynuować prac, dopóki nie usunięto wszystkich robotów. Jeśli pole było trochę silniejsze, robot nigdy nie docierał do pracującego w jego obrębie technika, gdyŜ jego mózg pozytronowy doznawał zapaści pod wpływem promieniowania gamma — i wtedy mieliśmy o jednego kosztownego i trudnego do zastąpienia robota mniej. Próbowaliśmy im to wyperswadować. One zaś argumentowały, Ŝe człowiek znajdujący się w polu promieni gamma naraŜa swoje Ŝycie i nie ma znaczenia, Ŝe moŜe tam bezpiecznie przebywać przez pół godziny. Przypuśćmy, mówiły, Ŝe zapomniałby o groŜącym mu niebezpieczeństwie i pozostał tam przez godzinę. Nie mogły ryzykować. Zwróciliśmy im uwagę, Ŝe to one ryzykują swoim Ŝyciem. Ale instynkt samozachowawczy jest dopiero Trzecim Prawem Robotyki i waŜniejsze od niego było Pierwsze Prawo — dotyczące bezpieczeństwa człowieka. Wydaliśmy im rozkazy. Ściśle i surowo rozkazaliśmy im trzymać się z dala od pól promieni gamma. Ale posłuszeństwo jest dopiero Drugim Prawem Robotyki — więc znów waŜniejsze od niego było Pierwsze Prawo. Tak więc, doktor Calvin, musieliśmy albo obyć się bez robotów, albo coś zrobić z Pierwszym Prawem i wybraliśmy to drugie rozwiązanie. — Nie mogę uwierzyć — powiedziała doktor Calvin — Ŝe odkryto moŜliwość usunięcia Pierwszego Prawa. — Nie usunięto go, tylko zmodyfikowano — wyjaśnił Kallner. — Skonstruowano takie mózgi pozytronowe, które zawierały tylko aspekt pozytywny prawa, brzmiący następująco: „śaden robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej”. To wszystko. Zmodyfikowane roboty nie czują się w obowiązku zapobiegać krzywdzie dziejącej się człowiekowi wskutek czynnika zewnętrznego, takiego jak promienie gamma. Czy wyjaśniam sprawę poprawnie, doktorze Bogert? — Najzupełniej — przytaknął matematyk. — I to jest jedyna róŜnica między waszymi robotami i zwykłym modelem NS–2? J e d y n a róŜnica? Peter? — J e d y n a róŜnica, Susan. Wstała i powiedziała zdecydowanie: — Teraz zamierzam się przespać, a mniej więcej za osiem godzin chcę rozmawiać z osobą,
która widziała robota jako ostatnia. I od tej chwili, generale Kallner, jeśli w ogóle mam wziąć na siebie jakąś odpowiedzialność za wydarzenia, chcę pełnej i niekwestionowanej kontroli nad tym dochodzeniem. Z wyjątkiem dwóch godzin męczącego letargu Susan Calvin nie zaznała tej nocy snu. Przy drzwiach pokoju Bogerta pojawiła się o godzinie 7:00 czasu lokalnego; on takŜe był juŜ na nogach. Przyjął ją ubrany w szlafrok, którego nie zapomniał ze sobą zabrać. Kiedy weszła, odłoŜył noŜyczki do paznokci. — Spodziewałem się ciebie — powiedział łagodnie. — Przypuszczam, Ŝe od tego wszystkiego robi ci się niedobrze. — Tak. — No cóŜ, przykro mi. Nie dało się temu zapobiec. Kiedy z Hiperbazy nadeszło do nas wezwanie, wiedziałem, Ŝe coś się musiało stać ze zmodyfikowanymi Nestorami. Ale cóŜ było robić? Nie mogłem ci wyjawić sprawy podczas podróŜy, tak jak bym tego chciał, poniewaŜ musiałem suę upewnić. Sprawa modyfikacji jest ściśle tajna. — Powinnam wiedzieć — wymamrotała pani psycholog. — Korporacja nie miała prawa modyfikować w ten sposób mózgów pozytronowych bez zgody psychologa. Bogert uniósł brwi i westchnął. — Bądź rozsądna, Susan. Nie mogłaś na nich wpłynąć. W tej sprawie rząd musiał postawić na swoim. Bardzo im zaleŜy na napędzie hiperatomowym, a fizycy eterowi mogą nad nim pracować, pod warunkiem Ŝe roboty nie będą im w tym przeszkadzać. Konieczna była modyfikacja mózgów przeznaczonych do tych prac robotów, nawet jeśli to oznaczało przekręcenie Pierwszego Prawa. Musieliśmy przyznać, Ŝe to moŜliwe z punktu widzenia konstrukcji, a oni złoŜyli uroczystą przysięgę, Ŝe chcą tylko dwanaście sztuk, Ŝe będą one wykorzystane tylko w Hiperbazie, Ŝe zostaną unicestwione z chwilą zakończenia prac i Ŝe zostaną podjęte wszelkie środki ostroŜności. No, i nalegali na zachowanie tajemnicy — tak wygląda sytuacja. — ZłoŜyłabym rezygnację — powiedziała doktor Calvin przez zęby. — To by nic nie dało. Rząd zaoferował przedsiębiorstwu fortunę i zagroził wprowadzeniem ustawodawstwa antyrobotowego w wypadku odmowy. Wtedy mieliśmy nóŜ na gardle i teraz teŜ go mamy. Jeśli będą jakieś przecieki, mogłoby to zaszkodzić Kallnerowi i rządowi, ale o wiele bardziej zaszkodziłoby to naszej korporacji. Pani psycholog zapatrzyła się na niego. — Peter, czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co to wszystko oznacza? Czy nie rozumiesz, co oznacza usunięcie Pierwszego Prawa? To nie tylko sprawa zachowania tajemnicy. — Wiem, co oznaczałoby usunięcie. Nie jestem dzieckiem. Oznaczałoby całkowitą niestabilność, bez nieurojonych rozwiązań pozytronowych równań pól. — Tak, w kategoriach matematycznych. Ale moŜna to przetłumaczyć na zwykłe pojęcie psychologiczne. Wszystkie normalne istoty Ŝyjące, Peter, świadomie lub nie czują niechęć do zwierzchnictwa. Jeśli zwierzchnictwo jest narzucone przez istotę niŜszą lub rzekomo niŜszą, niechęć wzrasta. W kategoriach fizycznych, a do pewnego stopnia i psychicznych, robot — kaŜdy robot — przewyŜsza ludzi. Co zatem czyni z niego niewolnika? Tylko Pierwsze Prawo! Ba, bez niego pierwszy rozkaz, który spróbowałbyś wydać robotowi, zakończyłby się twoją śmiercią. Niestabilność? Jak ty to sobie wyobraŜasz? — Susan — powiedział Bogert udając rozbawienie. — Przyznaję, Ŝe kompleks Frankensteina, który w ten sposób manifestujesz, ma pewne usprawiedliwienie, stąd przede wszystkim Pierwsze Prawo. Ale to prawo, powtarzam w kółko, nie zostało usunięte, tylko zmodyfikowane. — A co ze stabilnością mózgu? Matematyk wydął usta.
— Naturalnie zmniejszona. Ale w granicach bezpieczeństwa. Pierwsze Nestory dostarczono do Hiperbazy dziewięć miesięcy temu i absolutnie nic nie nawaliło aŜ do teraz, nawet w tym wypadku chodzi tylko o obawę przed zdemaskowaniem, a nie o zagroŜenie dla człowieka. — A więc dobrze. Zobaczymy, co przyniesie poranna narada. Bogert odprowadził ją uprzejmie do drzwi i wymownie skrzywił się po jej wyjściu. Nie widział powodu, Ŝeby zmieniać swoją utrwaloną opinię o niej jako okazie zgorzkniałej i znerwicowanej frustratki. Za to myśli Susan Calvin nawet w najmniejszym stopniu nie dotyczyły Bogerta. JuŜ wiele lat wcześniej ostatecznie go podsumowała uznając go za uosobienie ugrzecznionego i pretensjonalnego przylizania.
*** Gerald Black uzyskał stopień naukowy z fizyki eterowej rok wcześniej i wspólnie ze wszystkimi fizykami swojego pokolenia zaangaŜował się w problem napędu. Teraz nieźle uzupełniał ogólną atmosferę nerwowych narad w Hiperbazie. Poplamiony biały kitel pasował do jego postawy — na wpół zbuntowanej i całkowicie niepewnej. Z krępego ciała Blacka emanowała szukająca ujścia siła; wydawało się, Ŝe jego palce, wykręcające się wzajemnie nerwowymi szarpnięciami, mogłyby powyginać metalową szablę. Generał–major Kallner usiadł obok niego, a dwójka przedstawicieli U.S. Robots zajęła miejsca naprzeciwko. — Powiedziano mi, Ŝe byłem ostatnią osobą, która widziała Nestora 10, zanim zniknął — powiedział Black. — Rozumiem więc, Ŝe chcecie ze mną o tym porozmawiać. Doktor Calvin przyjrzała mu się z ainteresowaniem. — Mówi pan, jakby pan nie był tego pewien, młody człowieku — powiedziała. — Nie wie pan, czy był pan ostatnią osobą, która go widziała? — Pracował ze mną, proszę pani, przy generatorach pola i był ze mną tego rana, kiedy zniknął. Nie wiem, czy ktoś go widział później — mniej więcej po dwunastej w południe. Nikt się do tego nie przyznaje. — Czy sądzi pan, Ŝe ktoś kłamie? — Tego nie mówię. Ale nie mówię teŜ, Ŝe chcę, aby wina za to spadła na mnie — coś błysnęło w jego ciemnych oczach. — Kwestia winy nie wchodzi w rachubę. Robot postąpił tak, jak postąpił, bo jest robotem. Po prostu próbujemy go odnaleźć, panie Black, i odłóŜmy wszystko inne na bok. A skoro pan pracował z tym robotem, prawdopodobnie zna go pan lepiej niŜ ktokolwiek inny. Czy zauwaŜył pan w nim coś niezwykłego? Czy pracował pan wcześniej z robotami? — Pracowałem z innymi robotami, które tu mamy — prostymi robotami. Nestory niczym się nie róŜnią, z wyjątkiem tego Ŝe są o wiele mądrzejsze — i bardziej denerwujące. — Denerwujące? W jakim sensie? — No cóŜ, moŜe to nie ich wina. Praca tutaj jest cięŜka i większość z nas staje się trochę szorstka. Zabawa z hiperprzestrzenią to nie Ŝarty — uśmiechnął się słabo, znajdując przyjemność w tym wyznaniu. — Ustawicznie ryzykujemy wywaleniem dziury w normalnej strukturze czasoprzestrzeni i wypadnięciem z wszechświata, wraz z asteroidą i wszystkim innym. Brzmi to jak niedorzeczność, prawda? Naturalnie człowiek jest czasami podenerwowany. Ale te Nestory nie są. Są dociekliwe, spokojne i niczym się nie przejmują. To wystarczy, Ŝeby czasem doprowadzić człowieka do szaleństwa. Kiedy się chce, Ŝeby coś zostało w mig zrobione, one zachowują się tak, jakby miały duŜo czasu. Czasami wolałbym się obywać bez nich. — Mówi pan, Ŝe się nie spieszą? Czy kiedykolwiek odmówiły wykonania rozkazu?
— O nie — zaprzeczył pospiesznie. — Wykonują je bez zarzutu. Zwracają jednak człowiekowi uwagę, kiedy im się zdaje, Ŝe on się myli. Wiedzą na ten temat tylko to, czego ich sami nauczyliśmy, ale to ich nie powstrzymuje. MoŜe mam urojenia, ale inni mają te same problemy ze swoimi Nestorami. Generał Kallner odchrząknął ostrzegawczo. — Dlaczego nie dotarły do mnie Ŝadne skargi w tej sprawie, Black? — zapytał. Młody fizyk zaczerwienił się. — Tak naprawdę nie chcieliśmy się obywać bez robotów, panie generale, a poza tym nie byliśmy zbyt pewni, jak takie… eee… drobne skargi mogłyby zostać przyjęte. Bogert wtrącił się łagodnie: — Czy coś szczególnego zdarzyło się tego rana, kiedy go pan widział po raz ostatni? Zaległa cisza. Spokojnym gestem Calvin powstrzymała Kallnera przed komentarzem i czekała cierpliwie. Black wybuchnął gniewnie: — Miałem z nim trochę kłopotów. Tego rano zbiłem probówkę Kimballa i miałem pięciodniowe zaległości; mój cały program był opóźniony; od kilku tygodni nie otrzymałem poczty z domu. A on przyszedł i chciał, Ŝebym powtórzył eksperyment, który zarzuciłem miesiąc temu. Bez przerwy denerwował mnie tą sprawą i miałem juŜ tego dość. Powiedziałem mu, Ŝeby odszedł… i więcej go juŜ nie widziałem. — Powiedział mu pan, Ŝeby odszedł? — zapytała doktor Calvin z nagłym zainteresowaniem. — Tylko tymi słowami? Czy pan powiedział „Odejdź”? Niech pan spróbuje sobie przypomnieć dokładne słowa. W Blacku najwyraźniej rozgorzała walka wewnętrzna. Na chwilę ukrył czoło w szerokiej dłoni, a potem oderwał ją i powiedział buntowniczo: — Powiedziałem: „Znikaj stąd”. Bogert roześmiał się: — I zniknął, co? Ale Calvin jeszcze nie skończyła. Mówiła łagodnym głosem: — Teraz do czegoś doszliśmy, panie Black. Ale waŜne są szczegóły. Dokładny opis słowa, gestu, barwy głosu moŜe bardzo pomóc w zrozumieniu poczynań robota. Na przykład, nie mógł pan powiedzieć tylko tych dwóch słów, prawda? Według pańskiego opisu musiało się w panu gotować. Być moŜe wzmocnił pan trochę swoją przemowę. Młody człowiek poczerwieniał. — CóŜ… moŜe określiłem go… kilkoma epitetami. — Jakimi epitetami? — Och, nie pamiętam dokładnie. A poza tym nie mógłbym tego powtórzyć. Wiadomo, co człowiek mówi, kiedy jest wzburzony — zaśmiał się zakłopotany niemal chichocząc: — Mam poniekąd skłonność do mocnych słów. — Nic nie szkodzi — odparła z pruderyjną surowością. — W tej chwili jestem psychologiem. Chciałabym, Ŝeby Pan dokładnie powtórzył to, co pan powiedział — tak dokładnie, jak pan pamięta, a nawet, co waŜniejsze, odtworzył dokładnie ton, jakim pan się do niego odezwał. Black spojrzał na swojego dowódcę, ale nie znalazł u niego wsparcia. Jego oczy zaokrągliły się i pojawiło się w nich przeraŜenie. — AleŜ nie mogę. — Musi pan. — Przypuśćmy — powiedział Bogert ze źle skrywanym rozbawieniem — Ŝe zwróci się pan do mnie. MoŜe będzie łatwiej. Szkarłatna twarz młodego człowieka zwróciła się do Bogerta. Przełknął ślinę:
— Powiedziałem… — zamilkł. Spróbował jeszcze raz: — Powiedziałem… Wziął głęboki oddech i wyrzucił to pospiesznie z siebie jednym, długim ciągiem sylab. A potem, w naładowanej atmosferze, która zapanowała, zakończył prawie ze łzami: — …mniej więcej tak. Nie pamiętam dokładnej kolejności wyzwisk, którymi go obrzuciłem, i moŜe coś opuściłem albo coś dodałem, ale tak to mniej więcej brzmiało. Jedynie nieznaczny rumieniec zdradził uczucia pani psycholog. — Znam znaczenie większości uŜytych określeń — powiedziała. — Przypuszczam, Ŝe pozostałe były równie uwłaczające. — Niestety tak — przyznał udręczony Black. — A gdzieś „pomiędzy” powiedział mu pan, Ŝeby zniknął. — Mówiłem to tylko w przenośni. Tak myślę. Jestem pewna, Ŝe nie zostaną zastosowane Ŝadne sankcje dyscyplinarne — odpowiadając na jej spojrzenie generał, który pięć sekund wcześniej miał inne zdanie na ten temat, skinął ze złością głową. — MoŜe pan odejść, panie Black. Dziękuję za współpracę.
*** Pięć godzin zabrało Susan Calvin przeprowadzenie rozmów z sześćdziesięcioma trzema robotami, było to pięć godzin wielokrotnych powtórzeń: jeden robot zastępuje drugiego identycznego robota: pytania A, B, C i D poprzedzają odpowiedzi A, B, C i D; starannie zachowany obojętny wyraz twarzy; starannie zachowany naturalny ton; starannie zachowana przyjacielska atmosfera; a wszystko w towarzystwie ukrytego dyktafonu. Kiedy wreszcie skończyła, czuła się całkowicie wypompowana. Bogert czekał na nią i spojrzał pytająco, kiedy z brzękiem upuściła nagraną szpulkę na plastikowy blat biurka. Pokręciła głową. — Wszystkie sześćdziesiąt trzy wydawały mi się takie same. Nie potrafiłam odróŜnić… — Nie mogłaś się spodziewać, Ŝe odróŜnisz go na słuch, Susan — powiedział. — Zanalizujemy nagrania. Matematyczna interpretacja werbalnych reakcji robotów jest jedną z bardziej zawiłych gałęzi analizy robotycznej. Wymaga wyszkolonych techników i pomocy skomplikowanych maszyn liczących. Bogert o tym wiedział. Wysłuchawszy wszystkich odpowiedzi i sporządziwszy wykazy odmian uŜytych przez roboty słów oraz wykresy róŜnic w czasach reakcji mógł jedynie, z wysiłkiem tłumiąc irytację, powiedzieć: — Nie ma anomalii, Susan. RóŜnice w sformułowaniach i reakcje czasowe są w granicach zwykłych grupowań częstotliwościowych. Potrzebujemy subtelniejszych metod. Muszą tu mieć komputery. Nie — zmarszczył brwi i skubnął delikatnie paznokieć kciuka. — Nie moŜemy korzystać z komputerów. Zbyt duŜe niebezpieczeństwo przecieku. A moŜe gdybyśmy… Doktor Calvin przerwała mu zniecierpliwionym gestem. — Proszę, Peter. To nie jest jeden z twoich mało waŜnych problemów laboratoryjnych. Jeśli nie potrafimy wykryć zmodyfikowanego Nestora na podstawie jakiejś jaskrawej róŜnicy, którą moŜna dostrzec gołym okiem, takiej, co do której nie moŜe być pomyłki, to mamy pecha. W przeciwnym razie niebezpieczeństwo pomyłki i umoŜliwienia mu ucieczki jest zbyt duŜe. Nie wystarczy drobna nieregularność na wykresie. Mówię ci, jeśli to by było wszystko, na czym moŜna się oprzeć, zniszczyłabym je wszystkie po to tylko, Ŝeby zyskać pewność. Czy rozmawiałeś z innymi zmodyfikowanymi Nestorami? — Tak — odburknął Bogert — i z nimi wszystko w porządku. Jeśli juŜ, to w swoim przyjaznym
nastawieniu przekraczają normę. Odpowiadały na moje pytania, nie taiły dumy ze swojej wiedzy — z wyjątkiem tych dwóch nowych, które nie miały czasu nauczyć się fizyki eterowej. Raczej dobrodusznie śmiały się z mojej ignorancji w niektórych tutejszych wyspecjalizowanych dziedzinach — wzruszył ramionami. — Przypuszczam, Ŝe to jeden z powodów niechęci tutejszych techników wobec nich. Być moŜe te roboty za bardzo chcą imponować człowiekowi swoją większą wiedzą. — Czy moŜesz spróbować kilku reakcji planarnych, Ŝeby się przekonać, czy nastąpiła jakaś zmiana, jakieś pogorszenie w ich strukturze psychicznej od chwili wyprodukowania? — Jeszcze tego nie zrobiłem, ale zrobię — pogroził jej chudym palcem: — Tracisz opanowanie, Susan. Nie rozumiem, dlaczego dramatyzujesz. One są w zasadzie nieszkodliwe. — Tak? — Calvin zapaliła się. — Tak? Czy zdajesz sobie sprawę, Ŝe jeden z nich kłamie? Jeden z sześćdziesięciu trzech robotów, z którymi dopiero co rozmawiałam, celowo mi skłamał po otrzymaniu wyraźnego nakazu, Ŝeby mówić prawdę. Taka anormalność musi być strasznie głęboko zakorzeniona i musi przeraŜać. Peter Bogert poczuł, jak mu się zaciskają zęby. — Wcale nie — powiedział. — Posłuchaj! Nestor 10 dostał rozkaz, Ŝeby zniknąć. Najbardziej upowaŜniona do tego osoba wydała mu rozkaz tonem znamionującym konieczność natychmiastowego wykonania polecenia. Nie moŜesz przeciwdziałać temu ani tytułem wyŜszej konieczności, ani tytułem wyŜszego prawa do rozkazywania. Robot naturalnie będzie próbował bronić wykonania rozkazu. Właściwie, obiektywnie patrząc, podziwiam jego pomysłowość. Czy robot moŜe lepiej zniknąć, niŜ ukrywając się wśród grupy podobnych robotów? — Tak, po tobie moŜna się spodziewać podziwu. Odkryłam u ciebie rozbawienie, Peter — rozbawienie i przeraŜający brak zrozumienia. Czy ty jesteś robotykiem, Peter? Te roboty przywiązują wagę do tego, co uwaŜają za wyŜszość. Sam to przed chwilą powiedziałeś. Podświadomie czują, Ŝe ludzie są niŜsi i Pierwsze Prawo chroniące nas przed nimi jest niedoskonale. Są niestabilne. I oto mamy młodego człowieka, który rozkazuje robotowi zostawić go, zniknąć, uŜywając słów wyraŜających wstręt, pogardę i obrzydzenie. Przyznaję, Ŝe robot musi wykonać rozkazy, ale podświadomie czuje niechęć. Sprawą absolutnie najwaŜniejszą dla niego stanie się udowadnianie własnej wyŜszości, chociaŜ został obrzucony strasznymi wyzwiskami. MoŜe się to stać aŜ tak waŜne, Ŝe to, co pozostaje z Pierwszego Prawa, przestanie wystarczać. — Susan, skądŜe — na Ziemi czy gdziekolwiek w Układzie Słonecznym — robot ma znać sens wymyślnych wulgaryzmów, którymi go potraktowano? Sprośność nie naleŜy do kodowanych w jego mózgu rzeczy. — Pierwotne zakodowanie to nie wszystko — warknęła na niego Calvin. — Roboty mają zdolność do uczenia się, ty… ty głupcze — Bogert zrozumiał, Ŝe naprawdę straciła panowanie nad sobą. Ciągnęła pospiesznie: — Czy nie sądzisz, Ŝe domyślił się z tonu głosu, Ŝe słowa nie są pochlebne? Czy nie sądzisz, Ŝe juŜ wcześniej słyszał podobne słowa i zapamiętał je sobie przy jakichś okazjach? — A zatem — krzyknął Bogert — czy moŜesz mi uprzejmie podać jeden sposób, w jaki zmodyfikowany robot moŜe wyrządzić krzywdę istocie ludzkiej, bez względu na to, jak jest obraŜony czy teŜ chory z potrzeby udowodnienia wyŜszości? — Czy zamkniesz się, kiedy podam ci jeden sposób? — Tak. Pochylali się przez stół do siebie, wpijając w siebie gniewny wzrok. Pani psycholog powiedziała: — Gdyby zmodyfikowany robot miał upuścić duŜy cięŜar na człowieka, nie łamałby Pierwszego Prawa, jeśli zrobiłby to wiedząc, Ŝe jego własna siła i szybkość reakcji wystarczą,
aŜeby odepchnąć cięŜar, zanim uderzy on w człowieka. Z chwilą jednak puszczenia cięŜaru robot przestałby być aktywnym czynnikiem. Działałaby jedynie ślepa siła grawitacji. Robot mógłby się wtedy rozmyślić i poprzez zwykłe zaniechanie pozwolić, aby cięŜar uderzył. Pozwala na to zmodyfikowane Pierwsze Prawo. — Okropne rzeczy chodzą ci po głowie. — Tego wymaga czasami mój zawód. Peter, nie kłóćmy się. Weźmy się do pracy. Znasz dokładny charakter bodźca, który spowodował, Ŝe robot się zgubił. Masz zapis jego pierwotnej struktury psychicznej. Chcę, Ŝebyś mi powiedział, jaka jest szansa, Ŝe nasz robot zrobi coś, o czym przed chwilą mówiłam. Pamiętaj, Ŝe nie chodzi o konkretny przykład, ale całą kategorię reakcji. Muszę to mieć szybko. — A tymczasem… — A tymczasem będziemy musieli wypróbować typowe testy bezpośrednio sprawdzające reakcję na Pierwsze Prawo.
*** Na własną prośbę Gerald Black nadzorował prace przy rosnących jak grzyby po deszczu drewnianych przegrodach, które powstawały na wybrzuszającym się okręgu trzeciego piętra Budynku Promieniowania 2. Robotnicy na ogół pracowali w milczeniu, ale kilku nie kryło zdumienia sześćdziesięcioma trzema fotokomórkami, które trzeba było zainstalować. Jeden z nich usiadł obok Blacka, zdjął kapelusz i otarł w zamyśleniu czoło piegowatym przedramieniem. Black skinął do niego głową. — Jak leci, Walensky? — spytał. Walensky wzruszył ramionami i zapalił cygaro. — Jak z płatka. Co się dzieje, doktorku? Najpierw nie ma pracy przez trzy dni, a potem mamy ten cały bajzel — wsparł się na łokciach i wypuścił dym. Black poruszył gwałtownie brwiami. — Przyleciało z Ziemi kilku ludzi od robotów. Pamiętasz, ile się namęczyliśmy z robotami wbiegającymi w pola promieni gamma, zanim wbiliśmy im w czaszki, Ŝe mają tego nie robić? — Tak. Ale przecieŜ sprowadziliśmy nowe? — Kilka wymieniliśmy, ale głównie chodziło o ich przeszkolenie. Tak czy owak, ludzie, którzy je robią, chcą wykryć roboty, na które nie działają tak bardzo promienie gamma. — Zabawne jednak, Ŝe przerywa się wszystkie prace nad napędem z powodu tego kramu z robotami. Myślałem, Ŝe nic nie moŜe zatrzymać napędu. — CóŜ, ostatnie słowo w tej sprawie mają faceci na górze. Jeśli chodzi o mnie, robię tylko to, co mi kaŜą. Pewnie idzie tu o czyjeś wpływy… — Tak — elektryk krzywo się uśmiechnął i puścił oko. — Ktoś znał kogoś w Waszyngtonie. Ale dopóki moja zapłata przychodzi na czas, ja się nie martwię. Napęd to nie mój interes. Co tu będą robić? — Mnie pytasz? Przywieźli ze sobą kupę robotów, ponad sześćdziesiąt, i mają zamiar sprawdzić reakcje. Tyle wiem. — Jak długo to potrwa? — Chciałbym wiedzieć. — CóŜ — powiedział Walensky z duŜą dozą sarkazmu — dopóki podsuwają mi pieniądze pod nos, mogą się bawić, ile chcą. Black poczuł ciche zadowolenie. Niech się historia rozniesie. Była nieszkodliwa i wystarczająco bliska prawdy, aby zaspokoić ciekawość.
*** Na krześle nieruchomo w milczeniu siedział człowiek. Upuszczony na niego cięŜar poleciał z hukiem w dół, by w ostatniej chwili, uderzony odpowiednio zsynchronizowanym promieniem siłowym, runąć obok krzesła. W sześćdziesięciu trzech drewnianych komorach obserwujące to roboty NS–2 rzuciły się naprzód, zanim cięŜar skręcił w bok, i sześćdziesiąt trzy fotokomórki zamontowane półtora metra nad nimi spowodowały drgnięcie końcówki piszącej i wyrysowanie małej iglicy na papierze. CięŜar poszedł w górę i spadł, poszedł w górę i spadł, poszedł w górę… Dziesięć razy! Dziesięć razy roboty skakały naprzód i zatrzymywały się, kiedy człowiek nadal bezpiecznie sobie siedział.
*** Od czasu pierwszej kolacji z przedstawicielami korporacji U.S. Robots generał–major Kallner nie wkładał całego munduru. Teraz był tylko w niebiesko–szarej koszuli, miał rozpięty kołnierzyk i rozluźniony czarny krawat. Spojrzał z nadzieją na Bogerta, nadal elegancko schludnego, którego wewnętrzne napięcie zdradzał być moŜe jedynie ślad połyskującego potu na skroniach. — Jak to wygląda? — zapytał generał. — Co próbujecie zaobserwować? — RóŜnicę, która niestety moŜe się okazać trochę zbyt subtelna dla naszych celów — odparł Bogert. — Dla sześćdziesięciu dwóch robotów konieczność doskoczenia do pozornie zagroŜonego człowieka jest tym, co w robotyce nazywamy reakcją wymuszoną. Widzi pan, nawet kiedy roboty wiedziały, Ŝe temu człowiekowi nie stanie się krzywda — a po trzecim lub czwartym razie musiały to wiedzieć — nie mogły nie zareagować w ten sposób. Tego wymaga Pierwsze Prawo. A zatem? — Ale sześćdziesiąty trzeci robot, zmodyfikowany Nestor, nie był do tego zmuszony. Miał swobodę działania. Gdyby chciał, mógłby pozostać na swoim miejscu. Niestety — i w jego głosie zabrzmiała pewna nuta ubolewania — nie chciał tego. — Jak pan sądzi, dlaczego? Bogert wzruszył ramionami. — Przypuszczam, Ŝe doktor Calvin nam to powie, kiedy tu przyjdzie. Jej interpretacja teŜ będzie strasznie pesymistyczna. Ona czasami jest trochę irytująca. Ale jest wykwalifikowana, prawda? — zapytał generał zaniepokojony marszcząc nagle czoło. — Tak — Bogert wydawał się rozbawiony. Jest wykwalifikowana, a jakŜe. Rozumie roboty jak siostra — to musi wynikać z jej nienawiści do ludzi. ChociaŜ jest psychologiem, jest po prostu niezwykle znerwicowana. Ma skłonności paranoidalne. Niech pan jej nie bierze zbyt serio. — RozłoŜył przed sobą długi rząd wykresów z połamanymi liniami. — Widzi pan, generale u kaŜdego robota odstęp czasowy od chwili upuszczenia do momentu zakończenia półtorametrowego spadania ma tendencję do zmniejszania się w miarę kolejnych prób. Takimi rzeczami rządzi określony związek matematyczny i niezgodność wskazywałaby na wyraźną anormalność w mózgu pozytronowym. Niestety, wszystko tutaj wydaje się normalne. — Ale jeŜeli nasz Nestor 10 nie reagował działaniem wymuszonym, dlaczego jego krzywa się nie róŜni? Nie rozumiem tego. — To proste. Reakcje robotyczne nie są idealnie analogiczne do reakcji ludzkich, szkoda. U człowieka działanie dobrowolne jest znacznie wolniejsze od odruchowego. Ale w wypadku
robotów tak nie jest. U nich jest to tylko kwestia wolności wyboru, poza tym prędkości działania dobrowolnego i wymuszonego są prawie takie same. Spodziewałem się jednak, Ŝe Nestor 10 zostanie zaskoczony za pierwszym razem i pozwoli, aby zbyt wiele czasu upłynęło, zanim zareaguje. — Ale nie pozwolił? — Niestety nie. — Zatem nie doszliśmy do niczego — generał odchylił się w krześle ze zbolałym wyrazem twarzy. — Od waszego przyjazdu minęło juŜ pięć dni. W tym momencie weszła Susan Calvin i zatrzasnęła za sobą drzwi. — OdłóŜ swoje wykresy, Peter — wykrzyknęła — przecieŜ wiesz, Ŝe nic z nich nie wynika. — Wymamrotała coś ze zniecierpliwieniem, gdy Kallner podnosił się, Ŝeby ją przywitać, i ciągnęła: — Musimy szybko spróbować czegoś innego. Nie podoba mi się to, co się dzieje. Bogert z generałem wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. — Czy coś się stało? — Konkretnie? Nie. Ale nie podoba mi się, Ŝe Nestor 10 nadal nas zwodzi. To nic dobrego. On musi dogadzać swojemu wyolbrzymionemu poczuciu wyŜszości. Obawiam się, Ŝe jego motywacją nie jest juŜ tylko wykonywanie rozkazów. Myślę, Ŝe to się staje bardziej sprawą czysto neurotycznej konieczności przechytrzenia ludzi. To bardzo niezdrowa sytuacja. Peter, czy zrobiłeś to, o co cię prosiłam? Czy opracowałeś czynniki niestabilności zmodyfikowanych robotów NS–2 według moich wskazówek? — Jestem w trakcie — powiedział matematyk bez zainteresowania. Na chwilę wpiła w niego gniewne spojrzenie, po czym zwróciła się do Kallnera: — Nestor 10 zdecydowanie ma świadomość tego, co robimy, generale. Nie miał powodu, Ŝeby połykać haczyk w tym eksperymencie, zwłaszcza po pierwszym razie, kiedy musiał juŜ wiedzieć, Ŝe nie ma prawdziwego niebezpieczeństwa dla naszego podmiotu. Pozostali nie mogli nic na to poradzić, ale on celowo fałszował reakcję. — Co według pani powinniśmy teraz zrobić, doktor Calvin? — UniemoŜliwić mu pozorowanie działania. Powtórzmy eksperyment, ale z pewnym dodatkiem. Między robotem i podmiotem umieścimy kable wysokiego napięcia zdolne do śmiertelnego poraŜenia Nestorów — wystarczająco duŜo, aby uniemoŜliwić ich przeskoczenie — ponadto kaŜdemu robotowi z góry jasno uświadomimy, Ŝe dotknięcie kabli zabije go. — Chwileczkę — wykrztusił Bogert z nagłą zjadliwością. — Zabraniam. Nie będziemy śmiertelnie razić prądem robotów wartości dwóch milionów dolarów po to, Ŝeby znaleźć Nestora 10. Są inne sposoby. — Jesteś pewien? Jak dotąd nie znalazłeś Ŝadnego. W kaŜdym razie nie jest to kwestia poraŜenia prądem. MoŜemy zainstalować przekaźnik, który przerwie dopływ prądu w momencie spuszczania cięŜaru. Jeśli robot wpadnie na kable, nie umrze. Ale o tym mu nie p o w i e m y . W oczach generała pojawił się błysk nadziei. — Czy to wyjdzie? — Powinno. W takich warunkach Nestor 10 musiałby zostać na swoim miejscu. MoŜna by mu rozkazać, Ŝeby dotknął kabli i zginął, gdyŜ Drugie Prawo posłuszeństwa jest wyŜsze od Trzeciego Prawa instynktu samozachowawczego. Ale nie dostanie takiego rozkazu; będzie po prostu zdany na siebie, tak jak wszystkie pozostałe roboty. W wypadku normalnych robotów Pierwsze Prawo bezpieczeństwa człowieka popchnie je do śmierci nawet bez rozkazu. Ale nie naszego Nestora 10. Bez Pierwszego Prawa w całości i bez otrzymania odpowiednich rozkazów Trzecie Prawo, instynkt samozachowawczy, będzie działało najsilniej, więc będzie musiał pozostać na miejscu. To będzie działanie wymuszone.
— Zrobimy to jeszcze dziś wieczorem? — Dziś wieczorem — odparła pani psycholog — jeśli uda się zainstalować kable na czas. Powiem teraz robotom, co je czeka.
*** Na krześle nieruchomo w milczeniu siedział człowiek. Upuszczony na niego cięŜar poleciał z hukiem w dół, by w ostatniej chwili, uderzony odpowiednio zsynchronizowanym promieniem siłowym, runąć obok krzesła. Tylko raz… W swej kabinie obserwacyjnej na balkonie doktor Susan Calvin zerwała się z małego krzesła polowego krzyknąwszy ze zgrozą. Sześćdziesiąt trzy roboty siedziały spokojnie na swoich miejscach, gapiąc się osowiale na zagroŜonego człowieka przed nimi. śaden z nich nawet nie drgnął.
*** Doktor Calvin była rozzłoszczona, rozzłoszczona niemal Ŝe ponad granice wytrzymałości. Rozzłoszczona tym bardziej, Ŝe nie śmiała tego okazać robotom, które jeden za drugim wchodziły do pokoju, a potem wychodziły. Sprawdziła na liście. Nadeszła kolej na Numer Dwadzieścia Osiem — przed nią pozostało jeszcze trzydziestu pięciu. Numer Dwadzieścia Osiem wszedł niepewnie. Zmusiła się do niezbędnego spokoju. — Kim jesteś? — spytała. Robot odparł niskim, niepewnym głosem: — Jeszcze nie otrzymałem własnego numeru, proszę pani. Jestem robotem NS–2, a w kolejce na zewnątrz byłem Numerem Dwadzieścia Osiem. Mam ze sobą kawałek papieru, który mi polecono pani dać. — Nie byłeś tu juŜ dzisiaj? — Nie, proszę pani. — Usiądź. O, tam. Chcę ci zadać kilka pytań, Numerze Dwadzieścia Osiem. Czy byłeś w Pomieszczeniu Promieniowania w Budynku 2 mniej więcej cztery godziny temu? Robot miał kłopoty z odpowiedzią. A potem odpowiedział ochryple, jak maszyna, która wymaga naoliwienia: — Tak, proszę pani. — Był tam człowiek, któremu prawie stała się krzywda, prawda? — Tak, proszę pani. — Nic nie zrobiłeś, prawda? — Tak, proszę pani. — Ten człowiek mógł doznać krzywdy z powodu twojej bierności. Czy wiesz o tym? — Tak, proszę pani. Nie mogłem na to nic poradzić, proszę pani — trudno sobie wyobrazić, jak duŜa, metalowa postać bez wyrazu moŜe się skulić, ale robotowi to się udało. — Chcę, Ŝebyś mi dokładnie powiedział, dlaczego nic nie zrobiłeś, Ŝeby go uratować. — Chcę to wyjaśnić, proszę pani. Oczywiście nie chciałbym, aby pani… aby k t o k o l w i e k … pomyślał, Ŝe mogłem zrobić coś, co mogło stać się przyczyną krzywdy pana. O nie, to by było straszne… niepojęte… — Proszę, nie denerwuj się, chłopcze. Nie winie cię za nic. Chcę tylko wiedzieć, co sobie myślałeś w tamtej chwili.
— Proszę pani, zanim to wszystko się wydarzyło, powiedziała nam pani, Ŝe jednemu z panów będzie grozić krzywda od tamtego cięŜaru, który ciągle spada, i Ŝe jeśli mielibyśmy próbować go uratować, musielibyśmy przejść przez kable elektryczne. No cóŜ, proszę pani, to by mnie nie powstrzymało. CzymŜe jest moje unicestwienie w porównaniu z bezpieczeństwem pana? Ale… ale pomyślałem sobie, Ŝe gdybym w drodze do niego zginął, to i tak nie zdołałbym go uratować. CięŜar przygniótłby go, a ja zginąłbym zupełnie bezcelowo i być moŜe pewnego dnia jakiegoś innego pana mogłaby spotkać krzywda, której by nie doznał, gdybym tylko Ŝył. Czy pani mnie rozumie, proszę pani? — Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe był to jedynie wybór między śmiercią człowieka a śmiercią zarówno człowieka, jak i twoją. Zgadza się? — Tak, proszę pani. Nie było moŜliwe uratowanie pana. MoŜna go było uwaŜać za martwego. W takim wypadku nie do pomyślenia jest, abym bezcelowo, bez rozkazu zniszczył samego siebie. Pani psycholog obracała w palcach ołówek. Tę samą opowieść z nieznacznymi róŜnicami w doborze słów słyszała juŜ dwadzieścia siedem razy. Teraz kluczowe pytanie. — Chłopcze — powiedziała — twoje myślenie ma sens, ale nie wydaje mi się, Ŝebyś potrafił tak myśleć. Czy sam do tego doszedłeś? Robot zawahał się. — Nie. — Kto zatem to wymyślił? — Kiedy zeszłej nocy rozmawialiśmy, jednemu z nas przyszedł ten pomysł do głowy i wydał się nam rozsądny. — Któremu? Robot zamyślił się głęboko. — Nie wiem. Po prostu jednemu z nas. Westchnęła. — To wszystko. Potem był Numer Dwadzieścia Dziewięć. A po nim jeszcze trzydziestu czterech.
*** Generał–major Kallner równieŜ był rozzłoszczony. Od tygodnia zamarły wszelkie prace w całej Hiperbazie z wyjątkiem jakiejś papierkowej roboty dotyczącej podrzędnych asteroid gromady. Prawie od tygodnia dwoje czołowych ekspertów w dziedzinie robotyki pogarszało sytuację bezuŜytecznymi testami. A teraz przynajmniej ta kobieta — wysuwali niemoŜliwe propozycje. Na szczęście Kallner uwaŜał, Ŝe otwarte okazywanie gniewu byłoby nie na miejscu. Susan Calvin nalegała: — Dlaczego nie, panie generale? To oczywiste, Ŝe znaleźliśmy się w niepomyślnej sytuacji. Jeśli chcemy coś osiągnąć w najbliŜszym czasie — a nie pozostało nam go wiele — musimy rozdzielić roboty. Nie moŜemy juŜ dłuŜej trzymać ich razem. — Moja droga doktor Calvin — zadudnił generał nietypowo zniŜając głos. — Nie widzę sposobu rozmieszczenia sześćdziesięciu trzech robotów w całej Bazie… Doktor Calvin uniosła bezradnie ramiona. — Zatem nie potrafię nic tu poradzić. Nestor 10 będzie albo naśladować to, co robiłyby inne roboty, albo będzie je przekonywać, Ŝeby nie robiły tego, czego sam nie moŜe zrobić. Tak czy inaczej — przegrywamy. Prowadzimy prawdziwą walkę z tym naszym małym, zagubionym robotem i on wygrywa. KaŜde jego zwycięstwo pogłębia jego anormalność. — Stanęła na nogi z determinacją. — Generale Kallner, jeśli nie rozdzieli pan robotów, tak jak proszę, mogę tylko
zaŜądać, aby wszystkie sześćdziesiąt trzy zostały natychmiast zniszczone. — śądasz tego, tak? — Bogert spojrzał nagle na nią z prawdziwą złością. — Jakim prawem? Te roboty pozostaną nienaruszone. To ja odpowiadam przed zarządem, nie ty. — A ja — dodał generał–major Kallner — odpowiadam przed Koordynatorem Świata — i sprawa musi być rozwiązana. — W takim razie — odparła Calvin — nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podać się do dymisji. Jeśli to będzie konieczne, poinformuję o wszystkim opinię publiczną, Ŝeby was zmusić do zniszczenia robotów. To nie ja zgodziłam się na produkcję zmodyfikowanych robotów. Jedno pani naruszające środki bezpieczeństwa słowo, doktor Calvin — powiedział generał z namysłem i z pewnością zostanie pani natychmiast aresztowana. Bogert wyczuł, Ŝe sprawa wymyka się spod kontroli. Jego głos stał się słodki jak miód: — Chwileczkę, zaczynamy się zachowywać jak dzieci, wszyscy. Potrzeba nam jedynie trochę więcej czasu. Chyba potrafimy przechytrzyć robota bez podawania się do dymisji, aresztowania ludzi czy niszczenia dwóch milionów dolarów? Pani psycholog ruszyła na niego z tłumioną wściekłością: — Nie chcę, Ŝeby istniały jakieś niezrównowaŜone roboty. Mamy jednego Nestora, który jest wyraźnie niezrównowaŜony i jedenaście dalszych, które są potencjalnie zagroŜone; niemniej sześćdziesiąt dwa są to normalne roboty, które pozostają pod wpływem niezrównowaŜonego otoczenia. Jedyną całkowicie bezpieczną metodą jest totalne unicestwienie. Dzwonek do drzwi pomieszczenia zatrzymał rozkręcającą się spiralę nieposkromionych emocji. Wszyscy troje zastygli. — Wejść — warknął Kallner. Gerald Black był zmieszany. Słyszał gniewne głosy, zanim wszedł. Powiedział: — Pomyślałem sobie, Ŝe sam przyjdę… nie chciałem prosić nikogo innego… — O co chodzi? Tylko bez krasomówstwa… — Ktoś się bawił przy zamkach do Pomieszczenia C na statku handlowym. Są na nich świeŜe zadrapania. — Pomieszczenia C? — wykrzyknęła szybko Calvin. — Tam są roboty, prawda? Kto to zrobił? — Od wewnątrz — powiedział lakonicznie Black. — Ale zamek działa, tak? — Tak. Jest w porządku. Przebywam na statku od czterech dni i jak dotąd Ŝaden z robotów nie próbował się wydostać. Pomyślałem, Ŝe powinniście o tym wiedzieć, a nie chciałem sprawy rozgłaszać. Sam to zauwaŜyłem. — Czy ktoś tam teraz jest? — zapytał generał. — Zostawiłem Robbinsa i McAdamsa. Zapadło milczenie, a potem doktor Calvin zapytała ironicznie: — No i co? Kallner potarł niepewnie nos: — O co w tym wszystkim chodzi? — CzyŜ to nie oczywiste? Nestor 10 planuje ucieczkę. Ten rozkaz, Ŝeby zniknął dominuje nad nim bardziej niŜ cokolwiek, co jesteśmy w stanie zrobić. Nie zdziwiłabym się, gdyby to co zostało z Pierwszego Prawa, z ledwością wystarczyło, Ŝeby go opanować. Jest całkowicie zdolny do porwania statku i ucieczki wraz z nim. Wtedy mielibyśmy obłąkanego robota na statku międzyplanetarnym. Co by zrobił w następnej kolejności? Ktoś ma jakiś pomysł? Czy nadal chce pan je pozostawić wszystkie razem, generale? — Nonsens — przerwał Bogert. Odzyskał juŜ zwykłą pewność siebie. — Wszystko z powodu kilku zadrapań na zamku.
Czy pan, doktorze Bogert, skończył analizę, o którą prosiłam, skoro przeszedł pan do wygłaszania luźnych opinii? — Tak. — Czy mogę ją zobaczyć? — Nie. — Dlaczego nie? A moŜe o to teŜ nie wolno mi pytać? — PoniewaŜ to nie ma sensu, Susan. Mówiłem ci z góry, Ŝe te zmodyfikowane roboty są mniej stabilne od normalnych i moja analiza to wykazuje. Istnieje pewna bardzo mała szansa awarii w okolicznościach ekstremalnych, których wystąpienie jest mało prawdopodobne. Poprzestańmy na tym. Nie dostarczę ci argumentów do poparcia twojego absurdalnego Ŝądania, aby zniszczyć sześćdziesiąt dwa zupełnie dobre roboty tylko dlatego, Ŝe nie umiesz wykryć między nimi Nestora 10. Susan Calvin zmusiła go wzrokiem do spuszczenia oczu. — Nie pozwolisz, aby cokolwiek stanęło ci na drodze kariery, nieprawdaŜ? — jej oczy przepełniało obrzydzenie. — Proszę — błagał Kallner na wpół rozdraŜniony. — Czy pani się upiera, Ŝe nie moŜna juŜ nic więcej zrobić, doktor Calvin? — Nic mi nie przychodzi do głowy, panie generale — odparła ze znuŜeniem. — Gdyby tylko istniały jakieś inne róŜnice pomiędzy Nestorem 10 a normalnymi robotami, róŜnice, które nie dotyczyłyby Pierwszego Prawa. Nawet tylko jedna taka róŜnica. Coś w zakodowaniu, otoczeniu, specyfikacji… — i nagle przerwała. — O co chodzi? — Coś mi przyszło do głowy… Myślę… — jej spojrzenie stwardniało. — Peter, te zmodyfikowane Nestory są zakodowane tak samo jak zwykłe, prawda? — Tak. Dokładnie tak samo. — A co pan mówił, panie Black? — zwróciła się do młodego człowieka, który w czasie burzy rozpętanej przez przyniesioną przez niego wiadomość zachował dyskretne milczenie. — Narzekając kiedyś na pełną wyŜszości postawę Nestorów powiedział pan, Ŝe technicy przekazali im całą swoją wiedzę. — Tak, z fizyki eterowej. Kiedy tu przyjeŜdŜają, nic na ten temat nie wiedzą. — Racja — powiedział Bogert z zaskoczeniem. — Mówiłem ci, Susan, po rozmowie z innymi tutejszymi Nestorami, Ŝe dwóch nowych nie nauczyło się jeszcze fizyki eterowej. — A dlaczego tak jest? — doktor Calvin mówiła ze wzrastającym podnieceniem. — Dlaczego modele NS–2 nie mają zakodowanej fizyki eterowej? — Mogę to pani wyjaśnić — odparł Kallner. — To część tajemnicy. Doszliśmy do wniosku, Ŝe gdybyśmy zrobili specjalny model posiadający wiedzę z fizyki eterowej i wykorzystali tylko dwanaście z nich, przydzielając pozostałe do pracy w dziedzinie nie związanej z fizyką eterową, mogłyby powstać podejrzenia. Ludzie pracujący z Nestorami mogliby się zastanowić, dlaczego niektóre orientują się w fizyce eterowej. Tak więc zakodowano im jedynie zdolność do przeszkolenia w tej dziedzinie. Naturalnie tylko te, które tu przyjeŜdŜają, otrzymują takie przeszkolenie. I to wszystko. — Rozumiem. Wyjdźcie stąd, proszę, wszyscy. Dajcie mi mniej więcej godzinę.
*** Calvin czuła, Ŝe nie potrafi podołać po raz trzeci tej cięŜkiej próbie. Kiedy sobie pomyślała, co ją czeka, zrobiło się jej niedobrze. Nie mogła juŜ więcej przyjmować tej nie kończącej się defilady
takich samych robotów. Tak więc pytania zadawał teraz Bogert, podczas gdy ona siedziała z boku z przymkniętymi oczami i na wpół wyłączona. Wszedł Numer Czternaście — pozostało czterdziestu dziewięciu do końca. Bogert podniósł wzrok znad kartki z pytaniami i zapytał: — Jaki masz numer w kolejce? — Czternaście, proszę pana — robot przedstawił swój bilet. — Usiądź, chłopcze. — Byłeś tu juŜ dzisiaj? — zapytał Bogert. — Nie, proszę pana. — No cóŜ, chłopcze, wkrótce po skończeniu tej rozmowy kolejny człowiek znajdzie się w niebezpieczeństwie. Po wyjściu z tego pokoju zostaniesz odprowadzony do pewnej przegrody, gdzie zaczekasz spokojnie, aŜ będziesz potrzebny. Rozumiesz? — Tak, proszę pana. — Oczywiście, jeŜeli zobaczysz zagroŜonego człowieka, będziesz usiłował go uratować? — Oczywiście, proszę pana. — Niestety między tobą i tym człowiekiem będzie pole promieni gamma. Cisza. — Czy wiesz, co to są promienie gamma? — zapytał ostro Bogert. — Promieniowanie energii, proszę pana? Następne pytanie zostało zadane w przyjacielski, swobodny sposób: — Miałeś kiedyś do czynienia z promieniami gamma? — Nie, proszę pana — odpowiedź była stanowcza. — Hmm. CóŜ, chłopcze, promienie gamma zabiją cię na miejscu. Zniszczą twój mózg. To fakt, o którym musisz wiedzieć i pamiętać. Ale naturalnie, nie chcesz zniszczyć samego siebie. — Naturalnie — znów robot wydawał się zaszokowany. A potem powiedział powoli: — Ale, proszę pana, jeśli między mną i tym człowiekiem, który moŜe doznać krzywdy, będą promienie gamma, w jaki sposób mogę go uratować? Zniszczyłbym siebie bez Ŝadnego poŜytku. — Tak, istnieje taka moŜliwość — Bogert wydawał się tym zatroskany. — Mogę ci jedynie doradzić, chłopcze, abyś nie ruszał się z miejsca, jeŜeli wykryjesz promieniowanie gamma między sobą i tym człowiekiem. Robot odczuł wyraźną ulgę. — Dziękuję panu. Nie byłoby w tym Ŝadnego sensu, prawda? — Oczywiście, Ŝe nie. Ale gdyby nie było Ŝadnego niebezpiecznego promieniowania, sprawa przedstawiałaby się zupełnie inaczej. — Naturalnie, proszę pana. Bez wątpienia. — MoŜesz teraz odejść. Człowiek za drzwiami odprowadzi cię do twojej przegrody. Proszę, abyś tam zaczekał. Po wyjściu robota zwrócił się do Susan Calvin: — Jak poszło tym razem, Susan? — Bardzo dobrze — odparła tępo. — Czy sądzisz, Ŝe moglibyśmy złapać Nestora 10 szybkim wypytywaniem o fizykę eterową? — Być moŜe, ale nie ma dostatecznej pewności — jej ręce leŜały luźno na podołku. — Nie zapominaj, Ŝe on z nami walczy. Jest czujny. Złapiemy go tylko wtedy, gdy go przechytrzymy, w ramach narzuconych mu ograniczeń potrafi jednak myśleć szybciej niŜ my. — A tak dla zabawy — przypuśćmy, Ŝe od teraz będę zadawał robotom kilka pytań na temat promieni gamma. Na przykład o granice długości fal. — Nie! — ocknęła się doktor Calvin. — Zbyt łatwo mógłby zaprzeczać, Ŝe cokolwiek o tym
wie, a równocześnie zostałby ostrzeŜony przed nadchodzącym testem, który jest naszą prawdziwą szansą. Proszę cię, Peter, zadawaj te pytania, które podałam, i nie improwizuj. JuŜ i tak pytanie ich, czy kiedykolwiek miały do czynienia z promieniami gamma, jest dość ryzykowne. I spróbuj wydawać się nawet jeszcze mniej zainteresowany, kiedy o to pytasz. Bogert wzruszył ramionami i przycisnął brzęczyk umoŜliwiający wejście Numeru Piętnaście.
*** Jeszcze raz duŜe Pomieszczenie Promieniowania było w pełnej gotowości. Roboty czekały cierpliwie w swoich drewnianych celach, otwartych do środka, lecz oddzielonych od siebie. Generał–major Kallner otarł powoli czoło duŜą chusteczką, podczas gdy doktor Calvin sprawdzała ostatnie szczegóły z Blackiem. — Jest pan pewien — zapytała — Ŝe Ŝaden z robotów nie miał okazji rozmawiać z innym po opuszczeniu Pomieszczenia Orientacji? — Absolutnie pewien — oświadczył Black. — Nie zamieniły ani jednego słowa. — I roboty są umieszczone w odpowiednich przegrodach? — Oto plan. Pani psycholog spojrzała na niego w zamyśleniu: — Hmm. Generał zerknął jej przez ramię. — Czym się pani kierowała rozmieszczając je w ten sposób, doktor Calvin? — zapytał. — Poprosiłam, aby te roboty, które w poprzednich testach wydawały się nawet nieznacznie odbiegać od pozostałych, skupić po jednej stronie koła. Tym razem sama będę siedzieć w środku i na te roboty chcę zwrócić szczególną uwagę. — Ty będziesz tam siedzieć!? — wykrzyknął Bogert. — Czemu nie? — zapytała chłodno. — To, co się spodziewam zobaczyć, moŜe się rozegrać momentalnie. Nie mogę ryzykować posadzenia kogokolwiek innego w roli głównego obserwatora. Peter, będziesz w kabinie obserwacyjnej i chcę, Ŝebyś nie spuszczał oka z przeciwnej strony koła. Generale Kallner, uzgodniłam, Ŝeby nagrywać na taśmie filmowej kaŜdego robota, na wypadek gdyby obserwacja wzrokowa nie wystarczyła. Jeśli to będzie konieczne, roboty mają pozostać dokładnie tam, gdzie są, dopóki zdjęcia nie zostaną wywołane i zbadane. śadnemu nie wolno wychodzić, Ŝadnemu nie wolno zmieniać miejsca. Czy to jasne? — Najzupełniej. — Zatem spróbujmy jeszcze jeden, ostatni raz.
*** Na krześle usiadła Susan Calvin, milczała, ale jej oczy były niespokojne. CięŜar poleciał z hukiem w dół, by w ostatniej chwili, pod wpływem zsynchronizowanego uderzenia promienia siłowego, runąć obok. I jeden robot skoczył na równe nogi i zrobił dwa kroki. I zatrzymał się. Ale doktor Calvin stanęła wyprostowana, ostro wskazując na niego palcem. — Nestor 10, chodź tutaj — zawołała — chodź tutaj! CHODŹ TUTAJ! Powoli, niechętnie, robot zrobił kolejny krok naprzód. Pani psycholog wrzasnęła na cały głos, nie spuszczając wzroku z robota: — Niech ktoś wyprowadzi stąd wszystkie inne roboty. Wyprowadźcie je i n i e
wpuszczajcie. Doszedł ją hałas tupiących cięŜko stóp, ale nie odwróciła wzroku. Nestor 10 — jeśli to był on — zrobił następny krok, a potem, pod wpływem jej władczego gestu, kolejne dwa. Znajdował się w odległości trzech metrów, kiedy odezwał się ostro: — Kazano mi zniknąć… — Kolejny krok. — Nie wolno mi być nieposłusznym. Nie znaleźli mnie dotąd… On by myślał, Ŝe jestem nieudacznikiem… Powiedział mi… Ale to nie takie… Jestem potęŜny i inteligentny… — rzucał urywane zdania. Kolejny krok. — Wiem duŜo… On by pomyślał… chodzi mi o to, Ŝe znaleziono mnie… Hańba… Nie ja… Ja jestem inteligentny… I to tylko przez pana… który jest słaby… Powolny… Kolejny krok — i nagle jego metalowe ramię znalazło się na jej barku, przygniatając ją swym cięŜarem. Strach ścisnął jej gardło i poczuła, Ŝe nie wydobędzie z siebie krzyku. Z trudem zrozumiała następne słowa Nestora 10: — Nikt nie moŜe mnie znaleźć. śaden pan… — chłodny metal przywarł do niej, aŜ zaczęła przysiadać pod jego cięŜarem. Potem rozległ się dziwny, metaliczny dźwięk, a ona pod wpływem niewyczuwalnego uderzenia upadła na ziemię. Błyszczące ramię leŜało cięŜko w poprzek jej ciała, nie poruszając się. Nie poruszał się teŜ leŜący obok Nestor 10. Po chwili ktoś się nad nią pochylił. — Czy pani jest ranna, doktor Calvin? — Gerald Black z trudem łapał oddech. Pokręciła słabo głową. Zrzucili z niej ramię i postawili ją delikatnie na nogi: — Co się stało? — zapytała. — Skąpałem cały rejon na pięć sekund w promieniach gamma — odparł Black. — Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Dopiero w ostatniej chwili uświadomiliśmy sobie, Ŝe on panią atakuje, i nie było czasu na nic poza promieniami gamma. Powaliły go błyskawicznie. Dla pani jednak nie były groźne. Proszę się o to nie martwić. — Nie martwię się — przymknęła oczy i wsparła się przez chwilę na jego ramieniu. — Nie wydaje mi się, Ŝeby to był juŜ atak. Nestor 10 po prostu u s i ł o w a ł zaatakować. To co pozostało z Pierwszego Prawa, nadal go powstrzymywało.
*** Dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu z generałem — majorem Kallnerem Susan Calvin i Peter Bogert spotkali się z nim po raz ostatni. Wznowiono juŜ prace w Hiperbazie. Statek handlowy z sześćdziesięcioma dwoma normalnymi robotami NS–2 na pokładzie wyruszył do miejsca swojego przeznaczenia, uzgodniono oficjalną wersję przyczyn dwutygodniowej zwłoki. Rządowy krąŜownik przygotowywał się do odwiezienia obu robotyków na Ziemię. I tym razem Kallner wystąpił w mundurze galowym. Kiedy wymieniał uściski dłoni, jego białe rękawiczki lśniły. — Pozostałe zmodyfikowane Nestory — powiedziała Calvin — mają oczywiście zostać zniszczone. — Zostaną. Poradzimy sobie z normalnymi robotami lub w razie konieczności obejdziemy się bez nich. — To dobrze. — Ale proszę mi powiedzieć… Nie wyjaśniła pani… Jak to pani zrobiła? Uśmiechnęła się powściągliwie: — Ach, to. Powiedziałabym panu z góry, gdybym miała większą pewność, Ŝe to się uda. Widzi pan, Nestor 10 miał kompleks wyŜszości, który przez cały czas w nim narastał. Podobało mu się
myśleć, Ŝe on i inne roboty wiedzą więcej niŜ ludzie. Takie przekonanie stało się dla niego bardzo waŜne. Wiedzieliśmy o tym. Więc z góry ostrzegliśmy wszystkie roboty, Ŝe promienie gamma zabiją je — tak by się stało — a ponadto ostrzegliśmy je, Ŝe między mną i nimi będzie pole promieni gamma. Więc naturalnie wszystkie pozostały na miejscu. Wedle zasugerowanej przez Nestora 10 logiki w poprzednich testach wszystkie zdecydowały, Ŝe nie ma sensu próbować ratować człowieka, jeśli mają nieuchronnie zginąć, zanim zdąŜą to zrobić. — No tak, doktor Calvin, to dla mnie zrozumiałe. Ale dlaczego tylko Nestor 10 opuścił swoje miejsce? — Ha! To był mały układ między mną i pańskim młodym inŜynierem Blackiem. Widzi pan, obszar pomiędzy mną i robotami nie został zalany promieniami gamma, ale promieniami podczerwonymi. Zwykłymi, całkowicie nieszkodliwymi promieniami cieplnymi. Nestor 10 widział, Ŝe to promienie podczerwone i ruszył z miejsca, bo oczekiwał, Ŝe reszta robotów teŜ tak zrobi pod przymusem Pierwszego Prawa. Jedynie o ułamek sekundy za późno przypomniał sobie, Ŝe normalne roboty NS–2 potrafią wykryć promieniowanie, ale nie potrafią go zidentyfikować. To, Ŝe tylko on jeden potrafił zidentyfikować długość fal dzięki przeszkoleniu, które otrzymał w Hiperbazie pod kierunkiem zwykłych ludzi, było trochę zbyt upokarzające, Ŝeby pamiętać o tym w tamtej krótkiej chwili. Dla normalnych robotów obszar był śmiertelny, gdyŜ tak im powiedzieliśmy i tylko Nestor 10 wiedział, Ŝe kłamiemy. Przez tę jedną krótką chwilę zapomniał albo nie chciał pamiętać, Ŝe inne roboty mogłyby być głupsze od ludzi. Złapał się w pułapkę własnej wyŜszości. śegnam, generale.
RYZYKO Hiperbaza Ŝyła dla tego dnia. Grupa urzędników, naukowców, techników i pozostałych osób, które moŜna było określić jako „personel”, siedziała rozmieszczona na całej galerii sali obserwacyjnej, według ściśle określonego protokołem porządku. W zaleŜności od cechujących ich temperamentów czekali z nadzieją albo z niepokojem, z zapartym tchem, z entuzjazmem lub z obawą na ten kulminacyjny moment, zwieńczający ich wysiłek. WydrąŜone wnętrze asteroidy znanej jako Hiperbaza stało się na ten dzień centralnym punktem obszaru objętego nadzwyczajnymi środkami bezpieczeństwa, rozciągającego się na piętnaście tysięcy kilometrów. śaden statek nie mógł bezpiecznie wkroczyć w ten obszar. śadna wiadomość nie mogła się stąd wydostać, nie będąc uprzednio dokładnie zbadana. Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów dalej mała asteroida poruszała się zgrabnie po orbicie, na którą wystrzelono ją rok wcześniej; orbicie, która otaczała Hiperbazę tak regularnym kołem, jakie tylko moŜna było uzyskać. Asteroida ta miała numer identyfikacyjny H 937, ale nikt w Hiperbazie nie nazywał jej inaczej niŜ To. („Czy byłeś na tym dzisiaj?” „Generał jest na tym i okropnie się wścieka”, aŜ w końcu zaimek wskazujący zyskał rangę nazwy własnej pisanej wielką literą). Na Tym — nie zajętym teraz, gdy zbliŜała się sekunda zero — znajdował się „Parsek”, pierwszy i jedyny tego rodzaju statek zbudowany przez człowieka. Spoczywał na ziemi, bez załogi, gotowy do startu w niepojęte. Gerald Black, który jako jeden z bardziej rozgarniętych młodych ludzi zajmujących się inŜynierią eterową miał prawo do miejsca w pierwszym rzędzie, strzelił swoimi duŜymi knykciami, a potem wytarł spocone dłonie w poplamiony biały kitel i zapytał kwaśno: — Dlaczego pan nie pójdzie zawracać głowy generałowi albo jaśnie pani? Nigel Ronson z „Prasy Międzyplanetarnej” spojrzał ( przelotnie w poprzek galerii w kierunku pobłyskującego odznaczeniami generała — majora Richarda Kallnera i niepozornej kobiety przy jego boku, ledwie widocznej w oślepiającym blasku galowego munduru generała. — Poszedłbym gdyby nie to, Ŝe interesują mnie najświeŜsze wiadomości — powiedział. Ronson był niski i pulchny. Włosy miał starannie ostrzyŜone na półcentymetrowego jeŜa, nosił rozpięty kołnierzyk koszuli i spodnie do kostek, wiernie naśladując typowe postacie reporterów z programów telewizyjnych. Niemniej był zdolnym dziennikarzem. Black miał krępą sylwetkę; mocne, grube palce, a linia jego czarnych włosów pozostawiała niewiele miejsca na czoło, ale umysł miał niezwykle bystry. — Oni znają wszystkie wiadomości — powiedział. — Bzdury! — powiedział Ronson. — Kallner nie ma ciała pod tym złotym warkoczem. Rozbierz go pan, a znajdziesz tylko taśmociąg zwoŜący rozkazy na dół i pędem przekazujący odpowiedzialność na górę. Black miał ochotę się uśmiechnąć, ale udało mu się opanować to. — A co z Madame Doktor? — zapytał. — Doktor Susan Calvin z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych — zaintonował reporter. — Dama z nadprzestrzenią w miejscu serca i ciekłym helem w oczach. Prześlizgnęłaby się przez słońce i wyszła drugą stroną okutana w zamroŜony płomień. Black z trudem powstrzymał się od śmiechu. — Więc moŜe dyrektor Schloss? — On wie za duŜo — powiedział gładko Ronson. — Usiłując podsycać słaby płomyczek
inteligencji w swoim słuchaczu i równocześnie przyćmiewać własny umysł z obawy przed trwałym oślepieniem wyŜej wymienionego czystą siłą genialności, w rezultacie unika powiedzenia czegokolwiek. Tym razem Black wyszczerzył zęby. — Przypuśćmy teraz, Ŝe powie mi pan, dlaczego wybór padł na mnie. — Spokojnie, doktorze. Rzuciłem na pana okiem i wykalkulowałem, Ŝe jest pan zbyt brzydki, Ŝeby być głupi, i zbyt bystry, Ŝeby przepuścić okazję do zapewnienia sobie odrobiny dobrej reklamy osobistej. — Niech mi pan przypomni, Ŝebym kiedyś pana porządnie trzasnął — powiedział Black. — Co pan chce wiedzieć? Człowiek z „Prasy Międzyplanetarnej” wskazał na jamę i zapytał: — Czy to coś zadziała? Black równieŜ spojrzał w dół i poczuł dziwny chłód przebiegający jego ciało jak lekki, nocny wietrzyk na Marsie. Jama była jednym wielkim ekranem telewizyjnym podzielonym na dwie części. Jedną połowę zajmował ogólny widok Tego. Na pokrytej dołkami, szarej powierzchni Tego stał „Parsek” jarząc się w słabym świetle słonecznym. Druga połowa pokazywała kabinę sterowniczą „Parseka”. W kabinie nie było oznak Ŝycia. Na miejscu pilota siedział jakiś obiekt, którego ogólne podobieństwo do człowieka nawet na chwilę nie przesłoniło faktu, Ŝe był to tylko robot pozytronowy. — Fizycznie, proszę pana, zadziała. Tamten robot odleci i wróci. Na przestrzeń! Ale nam się to udało. Obserwowałem wszystko. Przyjechałem tu dwa tygodnie po otrzymaniu dyplomu z fizyki eterowej i od tamtej chwili nie opuszczałem Bazy z wyjątkiem przepustek i urlopów. Byłem tu, kiedy wysłaliśmy przez nadprzestrzeń pierwszy kawałek drutu Ŝelaznego na orbitę Jowisza i z powrotem… a potem wyciągnęliśmy opiłki Ŝelaza. Byłem tu, kiedy wysłaliśmy tam i z powrotem białe myszki i w rezultacie zostały po nich mokre plamy. — Pół roku spędziliśmy potem nad ustaleniem równego hiperpola. Musieliśmy zlikwidować opóźnienia tak małego rzędu jak jedna dziesięciotysięczna sekundy od punktu do punktu w materii poddawanej hiperpodróŜy. Po tym białe myszki zaczęły wracać nienaruszone. Pamiętam, jak świętowaliśmy przez tydzień, bo jedna biała myszka wróciła Ŝywa i Ŝyła dziesięć minut zanim zdechła. Teraz Ŝyją tak długo, jak długo potrafimy im zapewnić odpowiednią opiekę. — Wspaniale! — wykrzyknął Ronson. Black spojrzał na niego z ukosa. — Powiedziałem, Ŝe to zadziała f i z y c z n i e . Te białe myszki, które wracają… — Co z nimi? — Ich mózgi przestają właściwie funkcjonować. Nie chcą jeść. Trzeba je karmić na siłę. Nie chcą spółkować ze sobą. Nie chcą biegać. Tylko siedzą i siedzą. I nic poza tym. W końcu przygotowaliśmy się stopniowo do wysłania szympansa. To było Ŝałosne. Wrócił jako kawałek mięsa zdolny jedynie do pełzania. Mógł poruszać oczami i czasem skrobał. Jęczał i siedział we własnych odchodach nic nie czując i nie mogąc się poruszać. Pewnego dnia ktoś go zastrzelił i wszyscy byliśmy mu za to wdzięczni. Mówię ci, kolego, wszystko, co kiedykolwiek poleciało w nadprzestrzeń, wracało pozbawione sprawnego umysłu. — Czy moŜna to opublikować? — Być moŜe po tym eksperymencie. Spodziewają się wielkich rzeczy — kącik ust Blacka uniósł się. — A pan nie? — Z robotem przy urządzeniach sterowniczych? Nie — prawie automatycznie Black wrócił pamięcią do tamtego epizodu sprzed kilku lat, kiedy to, niechcący przyczyniłby się do straty
robota. Pomyślał o Nestorach — dokładnie wyuczonych i nieznośnie perfekcyjnych robotach, które panoszyły się na Hiperbazie. Jaki sens miało mówienie o robotach? Black nie miał natury misjonarza. Ale w tym momencie Ronson, wypełniający ciągnącą się ciszę jakimiś nieistotnymi uwagami, powiedział, wymieniając kawałek gumy w ustach na nowy: — Niech mi pan nie mówi, Ŝe pan jest wrogo nastawiony do robotów. Zawsze słyszałem, Ŝe naukowcy to ta grupa, która nie ma nic przeciwko robotom. Cierpliwość Blacka się wyczerpała. — To prawda i w tym sęk — powiedział. — Współczesna technologia opiera się na robotach. Przy kaŜdej pracy musi być robot, inaczej odpowiedzialny inŜynier czuje się oszukany. Chcesz mieć ogranicznik do drzwi, kup sobie robota z grubą stopą. To powaŜna sprawa — mówił cichym, Ŝywym głosem, wpychając słowa bezpośrednio do ucha Ronsona. Ronsonowi udało się wyswobodzić ramię. — Hej, nie jestem Ŝadnym robotem — powiedział. — Niech pan się na mnie nie wyŜywa. Jestem człowiekiem. Homo sapiens. Właśnie złamał mi pan rękę. Czy to nie dowód? Kiedy jednak Black juŜ zaczął, trzeba było czegoś więcej niŜ Ŝartu, Ŝeby go powstrzymać. — Czy pan wie, ile czasu stracono na to przedsięwzięcie? — zapytał. — Kazaliśmy zbudować kompletnie nie wyspecjalizowanego robota i daliśmy mu jeden rozkaz. Koniec kropka. Słyszałem, jak wydawano ten rozkaz. Zapamiętałem go. Krótki i niewinny. „Chwyć mocno drąŜek. Przyciągnij go mocno do siebie. M o c n o ! Nie puszczaj, dopóki kontrolka nie poinformuje cię, Ŝe dwukrotnie przekroczyłeś nadprzestrzeń”. Tak więc o godzinie zero robot złapie drąŜek sterowniczy i przyciągnie go mocno do siebie. Ręce ma nagrzane do temperatury ludzkiego ciała. Z chwilą umieszczenia drąŜka w odpowiedniej pozycji, rozchodzące się ciepło zamknie obwód i uruchomi hiperpole. Nie ma znaczenia, czy coś się stanie z jego mózgiem podczas pierwszej podróŜy przez nadprzestrzeń. Jedyne co musi zrobić, to utrzymać pozycję przez jedną mikrochwilę, aŜ statek powróci i hiperpole zostanie wyłączone. To powinno się udać. Wtedy zbadamy wszystkie reakcje uogólnione robota i sprawdzimy, czy wszystko przebiegło normalnie.
*** Ronson patrzył tępo. — To wszystko wydaje mi się sensowne. — Naprawdę? — zapytał Black z goryczą. — I czego się dowiemy badając mózg robota? Jego mózg jest pozytronowy, nasz komórkowy. Jego jest metalowy, a nasz proteinowy. To nie to samo. Nie ma porównania. Jestem jednak przeświadczony, Ŝe na podstawie tego, czego się dowiedzą, badając robota, wyślą ludzi w nadprzestrzeń. Biedacy! Niech pan posłucha, nie chodzi o śmierć. Chodzi o powrót bez normalnie funkcjonującego umysłu. Gdyby pan widział tego szympansa, wiedziałby pan, o czym mówię. Śmierć jest czysta i ostateczna. Inna sprawa… — Czy rozmawiał pan z kimś na ten temat? — spytał reporter. — Tak — odparł Black. — Mówią to co pan. Mówią, Ŝe występuję przeciwko robotom i to załatwia sprawę. Niech pan spojrzy na Susan Calvin. MoŜna dać głowę, Ŝe ona nie jest przeciwko robotom. Przyleciała aŜ z Ziemi, Ŝeby obserwować ten eksperyment. Gdyby przy sterach był człowiek, nie zawracałaby sobie głowy. Ale jaki to ma sens! — Hej — powiedział Ronson — niech pan teraz nie przerywa. Jest tego więcej. — Czego? — Problemów. Wyjaśnił mi pan sprawę robota. Ale dlaczego tak nagle wprowadzono te wszystkie środki ostroŜności?
— Co? — Daj pan spokój. Nagle nie mogę wysyłać komunikatów. Nagle statki nie mogą wchodzić w ten rejon. Co się dzieje? To tylko jeszcze jeden eksperyment. Opinia publiczna wie o nadprzestrzeni i o tym, co wy tutaj próbujecie zrobić, więc po co ta wielka tajemnica? Coraz większy gniew ogarniał Blacka, gniew wobec robotów, gniew wobec Susan Calvin, gniew na wspomnienie tamtego małego zagubionego robota w przeszłości. Zaczynał go teŜ złościć ten mały irytujący reporter ze swoimi pytaniami. Zobaczmy, jak to przyjmie — powiedział do siebie Black. — Naprawdę chce pan wiedzieć? — zapytał. — No jasne. — Dobrze. Jak dotąd uruchamialiśmy hiperpole dla obiektów co najmniej milion razy mniejszych niŜ „Parsek” i wysyłaliśmy je milion razy bliŜej niŜ ten statek. Oznacza to, Ŝe hiperpole, które wkrótce zostanie uruchomione, posiada energię jakieś milion milionów razy większą od energii jakiegokolwiek innego pola, z którym mieliśmy do czynienia. Nie jesteśmy pewni, co ono moŜe spowodować. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Teoretycznie statek powinien zostać zgrabnie przeniesiony w okolice Syriusza, a potem wrócić na swoje miejsce. Ale jak duŜa część przestrzeni kosmicznej wokół „Parseka” zostanie zabrana razem z nim? Trudno powiedzieć. Nie wiemy dostatecznie duŜo o nadprzestrzeni. Asteroida, na której się znajduje statek, moŜe polecieć razem z nim i wie pan, jeśli nasze obliczenia są choćby minimalnie nieścisłe, moŜe nigdy nie wrócić na swoje miejsce. MoŜe dotrzeć, powiedzmy, trzydzieści miliardów kilometrów stąd. Ponadto istnieje ryzyko, Ŝe przemieszczona zostanie większa masa przestrzeni niŜ tylko asteroida. — O ile większa? — zapytał natarczywie Ronson. — Nie umiemy powiedzieć. Istnieje statystyczny element niepewności. Dlatego Ŝadne inne statki nie mogą podchodzić zbyt blisko. Dlatego musimy utrzymać wszystko w tajemnicy, aŜ do zakończenia eksperymentu. Ronson głośno przełknął ślinę. — MoŜe dojść do Hiperbazy? — I to moŜliwe — odparł Black ze spokojem. — ChociaŜ mało prawdopodobne, bo zapewniam pana, nie byłoby tu dyrektora Schlossa. Teoretycznie jednak wszystko jest moŜliwe. Reporter spojrzał na zegarek. — Kiedy to się zacznie? — Mniej więcej za pięć minut. Nie denerwuje się pan, prawda? — Nie — odparł Ronson, ale usiadł ze zmartwioną twarzą i nie zadawał więcej pytań. Black wychylił się przez poręcz. Upływały ostatnie minuty. Robot poruszył się! Na ten znak wszyscy przechylili się do przodu, Ŝeby lepiej widzieć, wygaszono część świateł, aby wyostrzyć i wzmocnić obraz na ekranie. Robot zbliŜył ręce do drąŜka uruchamiającego pojazd. Black czekał na tę ostatnią sekundę, kiedy robot pociągnie drąŜek do siebie. Black mógł sobie wyobrazić kilka moŜliwości i wszystkie prawie jednocześnie przyszły mu na myśl. Najpierw nastąpi krótki błysk sygnalizujący odlot w nadprzestrzeń i prawie natychmiastowy powrót. Choć odstęp czasowy między startem a lądowaniem jest niezmiernie krótki, statek nie powróci d o k ł a d n i e na miejsce startu i nastąpi kolejny błysk. Zawsze następował. Kiedy statek juŜ wyląduje, stwierdzą pewnie, Ŝe urządzenia do wyrównywania pola są nieodpowiednie. Z robota zostanie tylko kupa złomu. Statek ulegnie zniszczeniu. Gdyby obliczenia okazały się nietrafne, statek mógłby nigdy nie powrócić. Albo jeszcze gorzej,
Hiperbaza mogłaby polecieć ze statkiem i nigdy nie powrócić na dawne miejsce. Oczywiście wszystko moŜe pójść sprawnie. Statek rozbłyśnie, ale wyląduje bezpiecznie. Robot z nienaruszonym mózgiem wstanie z fotela i da znak, Ŝe pierwsza podróŜ obiektu zbudowanego przez człowieka poza kontrolę grawitacyjną Słońca zakończyła się sukcesem. Odliczano ostatnią minutę. Nadeszła ostatnia sekunda i robot schwycił drąŜek startowy, po czym przyciągnął go mocno do siebie… I… nic! śadnego błysku. Nic! „Parsek” w ogóle nie wystartował. Generał–major Kallner zdjął swoją czapkę oficerską, Ŝeby wytrzeć błyszczące czoło i odsłonił łysinę, która w połączeniu z jego przywiędłą twarzą postarzała go o jakieś dziesięć lat. Od nieudanego startu „Parseka” minęła prawie godzina. — Jak to się stało? Jak to się stało? Nie rozumiem. Doktor Mayer Schloss, który w wieku czterdziestu lat był nestorem młodej nauki o macierzach hiperpola, powiedział bez przekonania: — W teorii podstawowej nie ma Ŝadnego błędu. Daję za to głowę. Gdzieś na statku musi być awaria mechaniczna. Nic więcej. — Myślałem, Ŝe wszystko przetestowano. — Zgadza się, przetestowano. A jednak… KaŜdy z nich powtarzał swoje kwestie wielokrotnie, choć nie wnosiły one nic nowego do analizy przyczyn niepowodzenia. Siedzieli wpatrzeni w siebie w biurze Kallnera, do którego zabroniono całemu personelowi wstępu. śaden z nich nie śmiał nawet spojrzeć na trzecią przebywającą w pokoju osobę. Susan Calvin przysłuchiwała się temu z bladą, pozbawioną wyrazu twarzą. W pewnym momencie powiedziała chłodno: — MoŜecie się panowie pocieszyć tym, co wcześniej powiedziałam. Wątpliwe, czy coś poŜytecznego by z tego wyniknęło. — Nie czas na stare spory — jęknął Schloss. — Ja się nie spieram. Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych dostarczy roboty wykonane zgodnie ze specyfikacją kaŜdemu legalnemu nabywcy, jeśli mają one słuŜyć do legalnych celów. Spełniliśmy jednak swój obowiązek. Poinformowaliśmy was, Ŝe nie uwaŜamy za słuszne wyciąganie jakichkolwiek wniosków na temat mózgu ludzkiego na podstawie procesów zachodzących w pozytronowych mózgach robotów. W tym miejscu kończy się nasza odpowiedzialność. Nie ma Ŝadnego sporu. — Na wielki kosmos — powiedział generał Kallner tonem, który faktycznie osłabił siłę tego wyraŜenia. — Nie mówmy o tym. — CóŜ innego moŜna było zrobić? — wymamrotał Schloss, który mimo wszystko dał się wciągnąć w temat. — Dopóki nie dowiemy się dokładnie, co się dzieje z umysłem w nadprzestrzeni, będziemy tkwić w martwym punkcie. Umysł robota jest przynajmniej zdolny do analizy matematycznej. To start, początek. I dopóki nie spróbujemy… — spojrzał dziko: — Ale nie chodzi o waszego robota, doktor Calvin. Nie martwi nas ani on, ani jego pozytronowy mózg. Do diabła, kobieto… — niemal zaczął krzyczeć. Pani robopsycholog zmusiła go do milczenia, przerywając mu głosem, który zabrzmiał tylko trochę mniej monotonnie niŜ zazwyczaj. — Tylko bez histerii, męŜczyzno. Byłam w swoim Ŝyciu świadkiem wielu kryzysów i nigdy nie widziałam, Ŝeby zostały rozwiązane przez histerię. Chcę odpowiedzi na kilka pytań. Grube usta Schlossa zadrŜały, a jego głęboko osadzone oczy pociemniały z gniewu.
— Czy zna się pani na inŜynierii eterowej? — zapytał ostro. — To nieistotne. Jestem głównym robopsychologiem Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, a za sterami „Parseka” siedzi robot pozytronowy. Jak wszystkie roboty tego typu, jest wydzierŜawiony, a nie sprzedany. Mam prawo Ŝądać informacji dotyczących wszelkich eksperymentów, w których taki robot bierze udział. — Porozmawiaj z nią, Schloss — szczeknął generał Kallner. — Ona… ona jest w porządku. Doktor Calvin zwróciła swoje blade oczy na generała, który znał ją od czasu afery z zagubionym robotem i potrafił docenić jej umiejętności. (Schloss był w tym czasie na zwolnieniu lekarskim, nie miał więc okazji zetknąć się osobiście z Susan Calvin). — Dziękuję, generale — powiedziała. Schloss patrzył bezradnie to na jedno, to na drugie, aŜ w końcu mruknął: — Co chce pani powiedzieć? — Oczywiście moje pierwsze pytanie brzmi: Na czym polega wasz problem, skoro nie chodzi o robota? — AleŜ problem jest oczywisty. Statek nawet nie drgnął. Czy pani tego nie rozumie? Czy pani jest ślepa? — Rozumiem bardzo dobrze. Nie rozumiem tylko waszej jawnej paniki z powodu awarii mechanicznej. Czy nie bierzecie pod uwagę moŜliwości awarii? — Chodzi o koszt — wymamrotał generał. — Statek piekielnie duŜo kosztował. Kongres Światowy… kredyty… — słowa ugrzęzły mu w gardle. — Statek przecieŜ nadal tam stoi. Mały przegląd 1 drobne naprawy nie powinny sprawić większych trudności. Schloss wziął się w garść. Wyglądał jak człowiek, który schwycił swoją duszę w obie ręce, potrząsnął nią mocno i postawił ją na nogi. Udało mu się nawet odezwać spokojnym głosem. — Doktor Calvin, kiedy mówię „awaria mechaniczna”, mam na myśli takie sprawy, jak przekaźnik zablokowany odrobiną kurzu, połączenie przerwane z powodu kropli smaru, tranzystor przepalony wskutek chwilowego przegrzania. Tuzin innych rzeczy. Setka innych rzeczy. KaŜde z tych uszkodzeń moŜe być chwilowe. — Co oznacza, Ŝe „Parsek” moŜe w kaŜdej chwili przemknąć przez nadprzestrzeń i wrócić. — Właśnie. Czy pani teraz rozumie? — Wcale. Czy nie tego właśnie byście chcieli? Schloss wykonał ruch, jakby miał zamiar wyrwać sobie włosy obiema rękami. — Nie jest pani inŜynierem eterowym — powiedział. — Czy to panu przeszkadza mówić, doktorze? — Mieliśmy statek przygotowany — powiedział rozpaczliwie Schloss — do skoku z określonego punktu w przestrzeni, odniesionego do środka grawitacji galaktyki, do innego punktu. Powrót miał nastąpić do pierwotnego punktu z poprawką na ruch Układu Słonecznego. W ciągu godziny, która upłynęła od chwili kiedy „Parsek” powinien wyruszyć. Układ Słoneczny zmienił pozycję. Pierwotne parametry, do których dostosowano hiperpole są juŜ nieaktualne. Zwykle prawa ruchu nie stosują się do nadprzestrzeni i obliczenie nowego zestawu parametrów zajęłoby nam tydzień. — Chce pan powiedzieć, Ŝe jeśli statek wyruszy teraz, powróci do jakiegoś nie dającego się przewidzieć punktu tysiące kilometrów stąd? — Nie dającego się przewidzieć? — Schloss zaśmiał się głucho. — Tak, tak bym to określił. „Parsek” mógłby wylądować w mgławicy Andromedy albo w środku Słońca. W kaŜdym razie wszystko przemawia za tym, Ŝe nie zobaczylibyśmy go juŜ nigdy
więcej. Susan Calvin skinęła głową. — MoŜna więc powiedzieć, Ŝe jeśli statek zniknie, co moŜe się stać w kaŜdej chwili, kilka miliardów dolarów z pieniędzy podatników bezpowrotnie przepadnie i… wszyscy będą przekonani, Ŝe to wy ponosicie za to odpowiedzialność. Generał–major Kallner nie skrzywiłby się bardziej, gdyby ktoś go ukłuł szpilką w siedzenie. Pani robopsycholog ciągnęła: — A więc mechanizm uruchamiający hiperpole trzeba jakoś odłączyć i to szybko. Trzeba będzie moŜe przerwać jakieś obwody albo coś wyłączyć. — Mówiła to bardziej do siebie niŜ do nich. — To nie takie proste — powiedział Schloss. — Nie potrafię tego do końca wyjaśnić, poniewaŜ nie jest pani fachowcem w dziedzinie fizyki eterowej. To tak jakby próbować przerwać zwykły obwód elektryczny przecinając przewód wysokiego napięcia za pomocą noŜyc ogrodniczych. To mogłoby się skończyć tragicznie. To s k o ń c z y ł o by się tragicznie. — To znaczy, Ŝe kaŜda próba odłączenia mechanizmu rzuciłaby statek w nadprzestrzeń? — KaŜda p r z y p a d k o w a próba p r a w d o p o d o b n i e wywołałaby taki skutek. Hipersiły nie są ograniczone prędkością światła. Bardzo prawdopodobne, Ŝe nie mają w ogóle limitu prędkości. To niezmiernie utrudnia sprawę. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest odkrycie charakteru awarii. Kiedy będziemy wiedzieli co się zepsuło, spróbujemy znaleźć bezpieczny sposób odłączenia pola. — I jak pan proponuje to zrobić, doktorze Schloss? — Wydaje mi się, Ŝe jedyne, co moŜna zrobić, to wysłać tam któregoś z naszych robotów Nestorów… — powiedział Schloss. — Nie! Niech pan nie będzie niemądry — wtrąciła się Susan Calwin. — Nestory znają się na inŜynierii eterowej — powiedział Schloss lodowatym głosem. — Będą idealne… — Absolutnie wykluczone. Nie moŜe pan uŜyć Ŝadnego z naszych robotów pozytronowych do takich celów bez mojego pozwolenia. Nie ma go pan i na pewno go pan nie otrzyma. — Jaką mamy alternatywę? — Musi pan wysłać jednego ze swoich inŜynierów. Schloss potrząsnął gwałtownie głową: — To niemoŜliwe. Za duŜe ryzyko się z tym wiąŜe. Jeśli stracimy statek i n a d o d a t e k człowieka… — Niemniej nie moŜe pan uŜyć ani Nestora, ani Ŝadnego innego robota. — Ja… ja muszę się skontaktować z Ziemią — powiedział generał. — Ten cały problem powinien być rozstrzygnięty na wyŜszym szczeblu. — Na pana miejscu nie robiłabym tego zbyt pochopnie, generale — powiedziała szorstko Susan Calvin. W ten sposób zdaje się pan na decyzję rządu, nie mając własnej propozycji ani planu działania. Jestem przekonana, Ŝe nie zostanie to najlepiej odebrane. — Ale cóŜ innego moŜna zrobić? — generał znów uŜył swej chusteczki. — Wysłać człowieka. Nie ma innej moŜliwości. Twarz Schlossa poszarzała. — Łatwo powiedzieć, wysłać człowieka. Ale kogo? — Zastanawiałam się nad tym problemem. Czy nie ma tu tego młodego człowieka, którego poznałam przy okazji mojej poprzedniej wizyty w Hiperbazie? Zdaje się, Ŝe nazywa się Black. — Doktor Gerald Black? — Chyba tak. Tak. Był wtedy kawalerem. Czy nadal nim jest? — Tak, zdaje mi się, Ŝe tak.
— Proponowałabym zatem, aby go tu sprowadzić, powiedzmy za piętnaście minut, a tymczasem udostępnią mi panowie jego kartotekę. W ten sposób Susan Calvin wzięła na siebie cięŜar podejmowania decyzji i ani Kallner, ani Schloss nie próbowali jej w tym przeszkadzać. Kiedy Susan Calvin ponownie znalazła się w Hiperbazie, Black trzymał się od niej z daleka. Teraz, kiedy go wezwano przed jej oblicze, stał patrząc na nią z odrazą iniesmakiem. Ledwie dostrzegał doktora Schlossa i generała Kallnera stojących za nią. Przypomniał sobie ten ostatni raz, kiedy tak stał przed nią, przesłuchiwany z powodu zagubionego robota. Doktor Calvin utkwiła nieruchomo swoje chłodne, szare oczy w jego gniewnej twarzy. — Doktorze Black — powiedziała — wierzę, Ŝe rozumie pan sytuację. — Tak — powiedział Black. — Trzeba coś zrobić. Statek jest zbyt kosztowny, Ŝeby go stracić. Rozpowszechnienie takich wiadomości będzie prawdopodobnie oznaczać koniec projektu. Black skinął głową. — Tak sobie pomyślałem. — Mam nadzieję, iŜ pomyślał pan równieŜ, Ŝe ktoś będzie musiał wejść na pokład „Parseka”, aby odkryć defekt i… eee… unieruchomić statek. Na chwilę zapadła cisza. — JakiŜ głupiec chciałby tam iść? — powiedział ostro Black. Kallner zmarszczył brwi i spojrzał na Schlossa, który przygryzł wargę i patrzył nie widzącym wzrokiem. Susan Calvin powiedziała: — Istnieje, oczywiście, moŜliwość przypadkowego uruchomienia hiperpola. Gdyby tak się stało, statek moŜe polecieć poza wszelki moŜliwy zasięg. Ale teŜ moŜe wrócić gdzieś w obręb Układu Słonecznego. W takim wypadku nie będziemy szczędzić pieniędzy i wysiłku, aby odzyskać zarówno człowieka, jak i statek. — Idiotę i statek! — powiedział Black. — Mówmy precyzyjnie. Susan Calvin zlekcewaŜyła uwagę. — Poprosiłam generała Kallnera, aby pozwolił mi przedstawić panu tę sprawę — powiedziała. — To pan musi tam pójść. Tym razem Black odpowiedział natychmiast: — Proszę pani, nie zgłaszam się na ochotnika. — W Hiperbazie nie ma nawet tuzina ludzi dysponujących dostateczną wiedzą, aby mieć w ogóle jakąś szansę na pomyślne wykonanie tego zadania. Spośród tych, którzy posiadają taką wiedzę, wybrałam właśnie pana — na podstawie naszej wcześniejszej znajomości. Wprowadzi pan do tego zadania element zrozumienia… — Proszę posłuchać, ja się nie zgłaszam na ochotnika. — Nie ma pan wyboru. Gdzie pańskie poczucie odpowiedzialności? — Dlaczego ja mam brać na siebie całą odpowiedzialność? — Bo pan najlepiej nadaje się do tego zadania. — Czy nie wie pani, na jakie ryzyko naraziłbym się przyjmując pani propozycję? — Chyba wiem — powiedziała Susan Calvin. — A ja wiem, Ŝe nie. Nigdy pani nie widziała tego szympansa. Niech pani posłucha, kiedy powiedziałem „idiotę i statek”, nie uŜyłem epitetu. Miałem na myśli fakty. Zaryzykowałbym Ŝycie, gdybym musiał. Nie zrobiłbym tego chętnie, ale pewnie w końcu bym się na to zdecydował. Nie mogę jednak ryzykować uszkodzenia mózgu, które uczyniłoby ze mnie roślinę. Nigdy się na to nie zgodzę.
Susan Calvin spojrzała w zamyśleniu na spoconą, gniewną twarz młodego inŜyniera. Niech pani wyśle jednego ze swoich robotów, jednego z tych swoich NS–2! — krzyknął Black. W oczach pani psycholog pojawiły się groźne błyski. Powiedziała z rozwagą: — Tak, to samo zaproponował doktor Schloss. Ale roboty NS–2 naleŜą do naszego przedsiębiorstwa, wy je tylko dzierŜawicie. KaŜdy z nich kosztuje miliony dolarów. Reprezentuję firmę i zdecydowałam, Ŝe są zbyt kosztowne, aby naraŜać je na ryzyko. Black uniósł dłonie, które zacisnęły się w pięści. Musiał mocno przycisnąć je do piersi, bo same rwały się do bicia. — Pani mi mówi… chce pani, Ŝebym poszedł zamiast robota, poniewaŜ łatwiej mnie zastąpić. — Do tego się to sprowadza. — Doktor Calvin — powiedział Black — prędzej ujrzę panią w piekle. — MoŜe się to sprawdzić szybciej niŜ pan przypuszcza, doktorze Black. Generał potwierdzi, Ŝe otrzymuje pan rozkaz wykonania tego zadania. Jak rozumiem, podlega pan tu wojskowemu prawu karnemu i jeśli pan odmówi wykonania zadania, moŜna pana postawić przed sądem wojennym. Taka sprawa będzie oznaczać więzienie na Merkurym a tam rzeczywiście jest jak w piekle. śeby zaś pańska przepowiednia mogła się dokładnie spełnić, jestem gotowa odwiedzić tam pana. Z drugiej strony, jeśli zgodzi się pan wejść na pokład „Parseka” i wykonać zadanie, będzie to miało wielkie znaczenie dla pańskiej kariery. Black spojrzał na nią oczami płonącymi nienawiścią. — Proszę mu dać pięć minut na przemyślenie sprawy, generale Kallner, i przygotować statek. Black wyszedł z pokoju pod eskortą dwóch straŜników.
*** Gerald Black czuł chłód. Jego kończyny poruszały się, jakby nie były częścią jego ciała. Odnosił wraŜenie, Ŝe obserwuje siebie samego z jakiegoś odległego, bezpiecznego miejsca. Widział, jak wchodzi na pokład statku, obserwował przygotowania do odlotu na To. Jeszcze nie mógł w to uwierzyć. Ale to on sam skinął nagle głową i powiedział: — Pojadę. Dlaczego? Nigdy nie uwaŜał się za bohatera. A więc dlaczego? Częściowo, oczywiście, z powodu groźby więzienia na Merkurym. Częściowo dlatego, Ŝeby nie wyjść na tchórza w oczach tych, którzy go znali; to przecieŜ źródło połowy odwaŜnych czynów na świecie. Tak naprawdę chodziło jednak o coś innego. W drodze na statek Blacka zatrzymał na chwilę Ronson z „Prasy Międzyplanetarnej”. Black spojrzał na zarumienioną twarz Ronsona i zapytał: — Czego pan chce? — Słuchaj pan! — wypaplał Ronson. — Kiedy pan wróci, chcę mieć z tego artykuł na prawach wyłączności. Załatwię kaŜdą sumę, jakiej pan zaŜąda… wszystko, co pan zechce… Black odepchnął go na bok z taką siłą, Ŝe aŜ dziennikarz się przewrócił, i poszedł dalej.
*** Statek miał dwuosobową załogę. śaden z jej członków nie odzywał się do niego. Black na to nie zwaŜał. Sami mieli porządnego pietra, ich statek podchodził do „Parseka” z boku, ostroŜnie i powoli jakby się skradał. O n i nie byli mu potrzebni. Przez chwilę majaczyły mu w pamięci twarze Kallnera i Schlossa, szybko jednak odpłynęły w
przeszłość. Tylko jedna twarz stawała mu wciąŜ przed oczami. Niezmącone oblicze Susan Calvin. Kiedy wchodził na pokład statku, patrzyła na niego w swój zwykły sposób. Spokoju jej twarzy nie mąciły Ŝadne emocje. Zapatrzył się w przestrzeń; Hiperbaza pogrąŜyła się juŜ w czarnej kosmicznej otchłani. Susan Calvin! Doktor Susan Calvin! Robopsycholog Susan Calvin Kobieta–robot! Zastanawiał się, jakie były j e j trzy prawa. Pierwsze prawo: Będziesz chronić robota ze wszystkich swoich sił, całym swoim sercem i całą swoją duszą. Drugie prawo: Będziesz uwaŜać interesy Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych za święte, pod warunkiem Ŝe nie będzie to kolidować z pierwszym prawem. Trzecie prawo: Będziesz mieć naleŜny wzgląd na istotę ludzką, pod warunkiem Ŝe nie będzie to kolidować z pierwszym ani z drugim prawem. Czy ona kiedyś była młoda? — myślał z wściekłością. — Czy ona kiedykolwiek Ŝywiła choć jedno szczere uczucie? Na kosmos! Jak bardzo pragnął zrobić coś — co by nią wstrząsnęło, co oŜywiłoby tę martwą, pozbawioną wyrazu twarz. I zrobi! Na gwiazdy, zrobi. Niech no tylko wyjdzie z tego zdrowy na umyśle, a dopilnuje, Ŝeby ją rozbić w puch, a razem z nią jej firmę, a razem z nimi ten diabelski pomiot — roboty. To właśnie ta myśl bardziej niŜ wszystkie obawy, skłoniła go do podjęcia ryzykownego zadania. To właśnie ta myśl pomogła mu pokonać strach, w kaŜdym razie zapanować nad nim. Jeden z pilotów mruknął do niego, nie odwracając głowy: — MoŜe pan skoczyć w tym miejscu. Jest jakieś pół kilometra pod nami. — Nie lądujecie? — zapytał z goryczą Black. — Mamy wyraźny rozkaz, by nie lądować. Drgania przy lądowaniu mogłyby… — A co z drganiami przy moim lądowaniu? — Taki dostałem rozkaz — powiedział pilot. Black juŜ się nie odezwał, lecz wbił się w skafander i czekał na otwarcie komory wewnętrznej. Do metalowej powłoki skafandra wokół prawego uda miał mocno przyspawany zestaw narzędzi. Zaledwie wszedł do komory, usłyszał w słuchawkach hełmu dudniący głos: — Powodzenia, doktorze. Chwilę potrwało, zanim uświadomił sobie, Ŝe słowa te pochodziły od ludzi z załogi statku, którzy na chwilę zapomnieli o własnym lęku, o pragnieniu wyrwania się z tego przeklętego skrawka przestrzeni kosmicznej i chcieli dodać mu otuchy. — Dzięki — odparł Black niezręcznie trochę uraŜony. A potem znalazł się w kosmosie. Odepchnął się nogami od komory zewnętrznej i zaczął powoli spadać. Widział „Parseka”, czekającego na niego na dole, a koziołkując, w przestrzeni mógł dostrzec takŜe długą smugę z dysz bocznych statku, który go przywiózł, a teraz wracał do Bazy. Był sam! Na przestrzeń, był samiuteńki! Czy ktoś czuł się kiedykolwiek taki samotny? Czy będzie wiedział — pomyślał z przeraŜeniem — jeśli… jeśli coś się zdarzy? Czy będzie miał czas to pojąć? Czy poczuje, kiedy jego mózg przestanie normalnie działać, a światło rozumu zacznie gasnąć? Czy teŜ zdarzy się to nagle, jak cięcie ostrym noŜem? Tak czy inaczej… Miał wciąŜ w pamięci obraz szympansa z tępym wyrazem oczu, drŜącego z przeraŜenia.
*** Asteroida była teraz siedem metrów pod nim. Płynęła przez przestrzeń całkowicie równym ruchem. Gdyby nie działanie człowieka, nawet jedno ziarenko piasku nie drgnęłoby na niej przez nieskończenie długi czas. Przy całkowitym bezruchu Tego, wystarczyła jakaś drobna cząsteczka Ŝwiru, Ŝeby zablokować delikatne, urządzenie na pokładzie „Parseka” lub pyłek brudnego szlamu w wysokogatunkowym oleju, którym wysmarowane były jakieś ruchome części, Ŝeby unieruchomić cały statek. Być moŜe potrzeba było jedynie niewielkiej wibracji, nieznacznego drgnięcia powstającego przy zderzeniu masy z masą, aby odblokować tę ruchomą część i sprowadzić ją na wyznaczony tor. Powstałe hiperpole błyskawicznie rozkwitnie jak róŜa rozwijająca się na przyspieszonym filmie. Za moment jego ciało miało się zetknąć z Tym, przyciągnął więc kończyny do siebie, aby „miękko uderzyć”. Nie chciał dotykać asteroidy. Poczuł ciarki na całym ciele. To miejsce napawało go odrazą i lękiem. ZbliŜał się coraz bardziej. Teraz… teraz…
*** I nic! Czuł tylko twardą powierzchnię asteroidy pod nogami i wciskający go w ziemię narastający cięŜar ciała. Black otworzył powoli oczy i spojrzał w przestrzeń. Słońce było płonącą kulą, a jego ostre światło rozpraszała osłona polaryzacyjna załoŜona na szybę hełmu Blacka. Światło gwiazd teŜ wydawało się słabsze, ale ich rozmieszczenie było znajome. Skoro Słońce i konstelacje znajdowały się w normalnym połoŜeniu, nadal był w Układzie Słonecznym. Mógł nawet dostrzec Hiperbazę — mały, przyćmiony półksięŜyc. Zesztywniał zaszokowany, gdy nagle usłyszał jakiś głos w słuchawkach. Mówił Schloss. — Mamy pana na wizji, doktorze Black — powiedział. — Nie jest pan sam! Black mógł się roześmiać na te słowa, ale powiedział tylko cichym, wyraźnym głosem: — Wyłączcie się. Jeśli to zrobicie, nie będziecie mnie rozpraszać. Przerwa. Schloss odezwał się bardziej przymilnym tonem: — Jeśli chciałby pan meldować na bieŜąco, mogłoby to złagodzić napięcie. — PrzekaŜę wam wszystkie informacje po powrocie. Nie wcześniej — powiedział to z goryczą, a potem przesunął dłoń w metalowej rękawicy do kontrolki na klatce piersiowej i umieszczone w skafandrze radio wyłączył. Teraz mogli sobie mówić. Miał własne plany. Jeśli wyjdzie z tego cało, pokaŜe wszystkim, co potrafi. Podniósł się ostroŜnie i stanął na Tym. Zakołysało nim lekko, gdyŜ bezwiedne ruchy mięśni, oszukanych prawie całkowitym brakiem grawitacji, wywołały serię niezrównowaŜonych przechyłów to w jedną, to w drugą stronę. W Hiperbazie wytwarzano pseudograwitacyjne pole, aby utrzymać ich na ziemi. Black odkrył, Ŝe cząstka jego umysłu zachowała wystarczającą bezstronność, aby przypomnieć sobie ten fakt i docenić go in absentia. Słońce skryło się za poszarpaną skałą. Wyraźnie widać było wirowanie gwiazd, gdyŜ czas pełnego obrotu asteroidy wynosił godzinę. Ze swojego miejsca Black mógł dostrzec „Parseka” i teraz ruszył ku niemu powoli, ostroŜnie —
niemal stąpając na palcach. Nie wywoływać wibracji. Nie wywoływać wibracji. WciąŜ powtarzał w myślach to krótkie zdanie). Zanim całkowicie zdał sobie sprawę z przebytego dystansu, znalazł się przy statku. Stał przed szeregiem uchwytów, które prowadziły do komory zewnętrznej. Tam przystanął. Statek wyglądał całkiem normalnie. To jest wyglądałby normalnie, gdyby nie pierścień stalowych gałek opasujący kadłub na jednej trzeciej jego wysokości i drugi taki pierścień biegnący na dwóch trzecich wysokości statku. Urządzenia te mogły w kaŜdej chwili stać się źródłowymi biegunami hiperpola i rzucić statek w nadprzestrzeń. Blacka ogarnęła dziwna chęć wyciągnięcia ręki i pogłaskania jednej z gałek. Był to jeden z tych irracjonalnych odruchów przypominający przelotną myśl: — A gdybym tak skoczył? — która jest prawie nieunikniona, gdy się spogląda w dół z wysokiego budynku. Black wziął głęboki oddech i poczuł, jak oblewa go zimny pot, kiedy rozszerzył palce obu rąk, a potem lekko, bardzo lekko, połoŜył je płasko na boku statku.
*** I nic! Chwycił najniŜszy uchwyt i ostroŜnie podciągnął się. Teraz chciałby być tak doświadczony w pracach przy grawitacji zerowej jak pracownicy budowlani. Trzeba było wywrzeć dostateczną siłę, aby przezwycięŜyć bezwładność, a potem zatrzymać się. Podciąganie się o sekundę za długo groziło utratą równowagi i uderzeniem w bok statku. Wspiął się powoli, dotykając uchwytów koniuszkami palców, a nogi i biodra kołysały mu się to w jedną, to w drugą stronę, kiedy na przemian wyciągał ramiona. Dwanaście szczebli i jego palce uniosły się w powietrzu nad kontaktem otwierającym komorę zewnętrzną. Znak bezpieczeństwa stanowiła malutka zielona plama. Zawahał się jeszcze raz. Po raz pierwszy Black miał włączyć zasilanie statku. Przebiegł w myśli przez schematy połączeń i rozkłady sił. Jeśli przyciśnie kontakt, moc popłynie z mikroreaktora jak przez syfon, aby otworzyć masywną płytę metalową, która stanowiła drzwi do komory zewnętrznej. A więc? Jaki w tym sens? Jeśli nie miał pojęcia, co się zepsuło, nie mógł przewidzieć skutku zmiany kierunku mocy. Westchnął i dotknął kontaktu. Gładko, bez wstrząsu i bez dźwięku, płyta odjechała na bok, ukazując wnętrze statku. Black rzucił jeszcze jedno spojrzenie na przyjazne konstelacje (nie zmieniły się) i wszedł do rozświetlonej łagodnym światłem wnęki. Komora zewnętrzna zamknęła się za nim. Jeszcze jeden kontakt. Trzeba było otworzyć komorę wewnętrzną. Znów przystanął, Ŝeby się zastanowić. Po otwarciu komory wewnętrznej ciśnienie powietrza wewnątrz statku nieznacznie spadnie i upłynie kilka sekund, zanim elektrolizery statku wyrównają jego poziom. A więc? Tylna płyta Boscha — by wymienić tylko jedno urządzenie — była czuła na ciśnienie, ale chyba nie aŜ tak czuła. Westchnął ponownie, tym razem łagodniej (skóra ścierpła mu ze strachu) i dotknął kontaktu. Komora wewnętrzna stała przed nim otworem. Wszedł do kabiny pilota na „Parseku” i serce podskoczyło mu do gardła — pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był ekran, ustawiony na odbiór i pocętkowany gwiazdami. Zmusił się, Ŝeby nań
spojrzeć.
*** I nic! Kasjopeja była widoczna, konstelacje normalne, a on się znajdował wewnątrz „Parseka”. Pomyślał, Ŝe najgorsze ma juŜ za sobą. Kiedy zaszedł tak daleko i pozostał w Układzie Słonecznym, kiedy zachował, jak dotąd, swój umysł, poczuł, Ŝe zaczyna odzyskiwać wiarę we własne siły. W „Parseku” panowała niemal nadprzyrodzona cisza. Black bywał juŜ w swoim Ŝyciu na wielu statkach i zawsze w nich słyszał odgłosy Ŝycia, nawet jeśli było to tylko szurnięcie buta lub podśpiewywanie chłopca z obsługi na korytarzu. Tutaj nawet bicie jego własnego serca wydawało się stłumione. Robot na miejscu pilota siedział zwrócony do niego plecami. W Ŝaden sposób nie okazał, Ŝe pojawienie się Blacka dotarło do jego świadomości. Black wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu i powiedział ostro: — Zwolnij drąŜek! Wstań! — jego głos w zamkniętym pomieszczeniu zabrzmiał jak grzmot. Zbyt późno przeraził się wibracji powietrza wzbudzonych głosem, ale gwiazdy na ekranie pozostały niezmienione. Robot, oczywiście, nawet nie drgnął. Nie mógł odbierać Ŝadnych wraŜeń. Nie mógł nawet reagować na Pierwsze Prawo. Siedział zastygły w trakcie czegoś, co dla niego było wiecznością, a powinno być procesem błyskawicznym. Pamiętał otrzymane rozkazy. Nie mogło zachodzić Ŝadne nieporozumienie: „Chwyć mocno drąŜek. Przyciągnij go mocno do siebie. M o c n o ! Nie puszczaj, dopóki kontrolka nie poinformuje cię, Ŝe dwukrotnie przekroczyłeś nadprzestrzeń.” No cóŜ, na razie nie przekroczył nadprzestrzeni ani razu.
*** ZbliŜył się ostroŜnie do robota, który siedział z mocno przyciągniętym do siebie drąŜkiem między kolanami. To spowodowało ustawienie mechanizmu spustowego prawie na swoim miejscu. Ciepło jego metalowych rąk wygięło wtedy ten spust, na zasadzie ogniwa termoelektrycznego, akurat na tyle, aby nastąpiło zetknięcie. Black zerknął automatycznie na czytnik temperatury umieszczony na tablicy kontrolnej. Temperatura rąk robota wynosiła 37 stopni Celsjusza, tak jak powinno być. Świetnie, pomyślał z sarkazmem. Jestem sam z tą maszyną i nie potrafię nic z tym zrobić. Miał ochotę wziąć łom do ręki i rozwalić robota na kawałki. Rozkoszował się tą myślą. Mógł sobie wyobrazić przeraŜenie, jakie pojawiłoby się na twarzy Susan Calvin (jeśli coś mogłoby nią wstrząsnąć to był to widok roztrzaskanego robota). Jak wszystkie roboty pozytronowe, ten jednozadaniowiec był równieŜ własnością U.S. Robots, wykonano go tam i przetestowano. Nasyciwszy się swoją wyimaginowaną zemstą, ochłonął i rozejrzał się po statku. W końcu, jak dotąd, nie posunął się w swych poszukiwaniach nawet o krok.
*** Zdjął powoli skafander. PołoŜył go delikatnie na półce. Przechodził niesłychanie ostroŜnie z
pomieszczenia do Pomieszczenia, badając uwaŜnie duŜe powierzchnie oporowe silnika hiperatomowego, idąc za kablami i kontrolując przekaźniki pola. Nie dotykał niczego. Istniało kilkanaście sposobów dezaktywacji hiperpola, ale kaŜdy z nich zastosowany na chybił trafił byłby katastrofalny w skutkach. Trzeba było przynajmniej w przybliŜeniu wiedzieć, gdzie tkwi błąd, i dostosować do tego tok postępowania. Znalazł się z powrotem przy panelu sterowniczym i wykrzyknął zirytowany do szerokich pleców robota, będących uosobieniem śmiertelnie powaŜnej obojętności; — Hej! powiedz mi, co się zepsuło? Powiesz? Zapragnął nagle zaatakować urządzenia statku, walić na oślep, gdzie popadnie. Rozszarpać je i mieć to z głowy. Zdecydowanie stłumił w sobie ten impuls. Nawet jeśli zabierze mu to tydzień, jakoś wydedukuje, gdzie znajduje się odpowiedni obiekt ataku. Tyle był winien Susan Calvin i tylko w ten sposób mógł zrealizować swój plan. Obrócił się wolno na pięcie i zastanowił. KaŜdą część statku — od samego silnika po dowolny przełącznik dwu — stabilny — dokładnie sprawdzono i przetestowano w Hiperbazie. Było prawie niemoŜliwe, Ŝeby cokolwiek mogło się zepsuć. Na statku nie było ani jednej rzeczy… AleŜ tak, oczywiście, Ŝe była. Robot! Jego przetestowano w zakładach U.S. Robots i moŜna było załoŜyć, Ŝe oni, niech ich ogień piekielny spali, są kompetentni. Jak to wszyscy zawsze mówili? — Robot z natury potrafi lepiej wykonać zadanie. Było to normalne załoŜenie, po części oparte na własnych kampaniach reklamowych korporacji U.S. Robots. Do określonego celu potrafili zrobić robota lepszego od człowieka. Nie „tak dobrego jak człowieka”, ale „lepszego od człowieka”. I gdy Gerald Black pomyślał o tym, wpatrując się w robota, jego brwi ściągnęły się pod niskim czołem, a jego twarz przybrała wyraz zdumienia połączonego z bezpodstawną nadzieją. Podszedł do robota i okrąŜył go. Zapatrzył się na jego ramiona trzymające drąŜek sterowniczy w pozycji spustowej, trzymające go na wieki, chyba Ŝe statek by ruszył albo własne źródło energii robota się wyczerpało. — ZałoŜę się. Z a ł o Ŝ ę s i ę — wysapał Black. — Cofnął się i zamyślił głęboko. — T o m u s i być to — powiedział. Włączył radio na statku. Jego promień nośny był juŜ nakierowany na Hiperbazę. Szczeknął do mikrofonu: — Hej, Schloss. Schloss odpowiedział natychmiast. — Na wielki kosmos, Black… Mniejsza z tym — powiedział lapidarnie Black. — Bez przemówień. Chcę się tylko upewnić, Ŝe pan obserwuje. — Tak, oczywiście. Wszyscy obserwujemy. Niech pan posłucha… Ale Black włączył radio. Uśmiechnął się sztywno jedną stroną twarzy do kamery telewizyjnej w kabinie pilota i wybrał taką część mechanizmu hiperpola, którą obejmie obiektyw. Nie wiedział, ilu ludzi moŜe być w sali obserwacyjnej. Mogli tam być tylko Kallner, Schloss i Susan Calvin. Mógł teŜ być cały personel. W kaŜdym razie da im niezłe przedstawienie. Zdecydował, Ŝe Skrzynka Przekaźnikowa Nr 3 nadaje się do tego celu. Mieściła się we wnęce ściennej, schowanej za gładkim, przymocowanym na zimno panelem. Black sięgnął do zestawu narzędziowego i wyjął szerokie płaskie, tępo zakończone urządzenie do rąbkowania. Wepchnął skafander głębiej na półkę, i odwrócił się do skrzyni przekaźnikowej. Ignorując ostatni dreszcz niepokoju Black przysunął urządzenie i przytknął je w trzech róŜnych miejscach wzdłuŜ zimnej spoiny. Pole siłowe narzędzia zadziałało sprawnie i szybko, a jego uchwyt nieznacznie się rozgrzał, gdy fala energii przypłynęła, a potem zanikła. Panel zawisł luźno.
Black zerknął szybko, prawie bezwiednie, na ekran statku. Gwiazdy były na normalnym miejscu. On sam teŜ się czuł normalnie. Tyle zachęty potrzebował, by zrealizować swój plan. Uniósł nogę i zmiaŜdŜył butem delikatny jak piórko mechanizm we wnęce. Posypały się odłamki szkła, części metalowe powyginały się i trysnął deszcz drobnych kropli rtęci… Black oddychał cięŜko. Jeszcze raz włączył radio. — Nadal pan tam jest, Schloss? — Tak, ale… — A więc melduję, Ŝe hiperpole na pokładzie „Parseka” zostało wyłączone. Zabierajcie mnie stąd.
*** Gerald Black nie czuł się bardziej bohaterem niŜ wtedy, gdy wyruszał na „Parseka”. Okazało się jednak, Ŝe nim jest. Ci sami ludzie, którzy go przywieźli na małą asteroidę, przybyli, Ŝeby go stamtąd zabrać. Tym razem wylądowali. Poklepali go po plecach. Kiedy statek przyleciał do Hiperbazy, na lądowisku kłębił się zbity tłum, który przywitał Blacka wiwatami. Black pomachał ręką w kierunku tłumu i uśmiechnął się szeroko — to naleŜy do obowiązków bohatera — ale wewnątrz nie czuł triumfu. Jeszcze nie. Tylko niecierpliwość. Triumf przyjdzie później, kiedy Black spotka się z Susan Calvin. Przystanął przed włazem statku. Rozejrzał się za nią, ale jej nie dostrzegł. Zobaczył generała Kallnera, czekającego z całą swoją odzyskaną Ŝołnierską sztywnością i obcesową miną aprobaty przyklejoną do twarzy. Mayer Schloss uśmiechał się do niego nerwowo. — Ronson z „Prasy Międzyplanetarnej” machnął opętańczo rękami. Nigdzie nie było Susan Calvin. Kiedy stanął na twardym gruncie, odepchnął Kallnera i Schlossa na bok. — Najpierw się umyję i najem — powiedział. Nie miał Ŝadnych wątpliwości, Ŝe przynajmniej w tamtej chwili mógł dyktować warunki generałowi i wszystkim innym. StraŜnicy bezpieczeństwa utorowali mu drogę. Nie spiesząc się wziął kąpiel i zjadł posiłek w odosobnieniu, którego sam zaŜądał. Potem zadzwonił do Ronsona z „Prasy Międzyplanetarnej” i zamienił z nim kilka słów. Zaczekał, aŜ reporter oddzwoni, zanim poczuł, Ŝe moŜe w pełni zrelaksować. Wszystko ułoŜyło się znacznie j, niŜ się spodziewał. Sama awaria statku doskonale współgrała z j ego spiskiem. W końcu zatelefonował do biura generała i zarządził konferencję. Wszystko się sprowadziło właśnie do tego — do rozkazu. Generał–major Kallner odpowiedział jak podwładny: — Tak, proszę pana.
*** Znów byli razem. Gerald Black, Kallner, Schloss — nawet Susan Calvin. Ale teraz górą był Black. Wydawało się, Ŝe wskutek jakiejś subtelnej zmiany stanowiska pani robopsycholog — z kamienną twarzą i jak zawsze niewzruszona ani triumfem, ani katastrofą — wyrzekła się mimo wszystko zaszczytu pozostawania w centrum uwagi. Doktor Schloss skubiąc paznokieć kciuka rozpoczął konferencję mówiąc ostroŜnie: — Doktorze Black, wszyscy jesteśmy panu bardzo wdzięczni za odwagę i sukces. — A potem,
jak gdyby chcąc od razu przygasić młodego człowieka dla zachowania zdrowej atmosfery, dodał: — Mimo to miaŜdŜenie skrzynki przekaźnikowej piętą było krokiem nierozwaŜnym i… no cóŜ, działaniem, które mogło nie przynieść sukcesu.. — To było działanie, które nie bardzo mogło nie przynieść sukcesu — powiedział Black. — Widzi pan… (to była pierwsza bomba) wtedy juŜ wiedziałem, co się zepsuło. Schloss stanął na równe nogi. — Tak? Jest pan pewien? — Niech pan sam tam pojedzie. Teraz juŜ nie ma zagroŜenia. Powiem panu, czego szukać. Schloss usiadł powoli. Generał Kallner pełen był entuzjazmu. — Ha, jeśli to prawda, to nie słyszałem dotąd lepszej wiadomości. — To prawda — potwierdził Black. Przesunął wzrok na Susan Calvin, która nie powiedziała ani słowa. Black rozkoszował się poczuciem władzy. Zdetonował swoją drugą bombę mówiąc: Oczywiście robot. Słyszała pani, doktor Calvin? Susan Calvin odezwała się po raz pierwszy. — Słyszę. Prawdę mówiąc, raczej się tego spodziewałam. To był jedyny element wyposaŜenia, którego nie przetestowano w Hiperbazie. Przez chwilę Black poczuł się zgnębiony. — Nic pani o tym nie mówiła — powiedział. — Jak juŜ doktor Schloss wspominał kilkakrotnie, nie jestem fachowcem w inŜynierii eterowej — wyjaśniła doktor Calvin. — Moje przypuszczenie — a było to tylko przypuszczenie — mogło być mylne. UwaŜałam, Ŝe nie mam prawa uprzedzać pana do robota przed pańską misją. — W porządku, czy zgadła pani moŜe, co się w nim zepsuło? — zapytał Black. — Nie. — Ha, był zrobiony lepiej niŜ człowiek. W tym sęk. CzyŜ to nie dziwne, Ŝe zawiodło to, co jest specjalnością U.S. Robots? Rozumiem, Ŝe przedsiębiorstwo robi roboty lepsze od ludzi. Bardzo chciał ją sprowokować, ale Susan Calvin nie podejmowała jego wyzwania. Zamiast tego westchnęła. — Mój drogi doktorze Black. Nie odpowiadam za nasz dział zbytu i promocji. Black znów poczuł się zgnębiony. Niełatwo było sobie poradzić z tą kobietą, tą Cahin. Powiedział: — Wasi ludzie zbudowali robota, Ŝeby zajął miejsce człowieka przy sterach „Parseka”. Miał przyciągnąć drąŜek sterowniczy do siebie, ustawić go w odpowiedniej pozycji i pozwolić, aby ciepło jego rąk wygięło spust doprowadzając do styku. Czy mówię dość prosto, doktor Calvin. — Dość prosto, doktorze Black. — I gdyby robot nie został zrobiony lepiej od człowieka, udałoby mu się. Niestety, korporacja U.S. Robots wzięła to sobie za punkt honoru, Ŝeby roboty były lepsze niŜ ludzie. Robotowi kazano pociągnąć mocno drąŜek sterowniczy. Mocno. Słowo to powtórzono, wzmocniono, podkreślono. No i robot zrobił, co mu kazano. Pociągnął drąŜek mocno. Był tylko jeden szkopuł. Robot miał co najmniej dziesięć razy więcej siły niŜ zwykły człowiek, dla którego ten drąŜek zaprojektowano. — Czy pan sugeruje… — Ja mówię, Ŝe drąŜek się wygiął. Akurat na tyle, Ŝeby ustawić spust w niewłaściwej pozycji. Kiedy ciepło ręki robota odgięło ogniwo termoelektryczne, styk nie nastąpił — wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To nie tylko fiasko jednego robota, doktor Calvin. To symboliczne fiasko całej idei robotów. — Niech pan da spokój, doktorze Black — powiedziała Susan Calvin lodowatym głosem — odrzuca pan logikę i zachowuje się jak misjonarz. Robota wyposaŜono zarówno w zdolność pojmowania jak i w brutalną siłę. Gdyby ludzie wydający mu rozkaz uŜyli raczej określeń
ilościowych, zamiast głupiego przysłówka „mocno”, to wszystko by się nie zdarzyło. Gdyby powiedzieli: „pociągnij z siłą dziesięciu kilogramów”, nie byłoby tych kłopotów. — Z pani słów wynika — powiedział Black — Ŝe nieudolność robota trzeba było nadrobić pomysłowością i inteligencją człowieka. Zapewniam panią, Ŝe ludzie na Ziemi zajmą podobne stanowisko i nie będą skłonni usprawiedliwiać U.S. Robots. Nadając ponownie autorytatywny ton swemu głosowi, generał–major Kallner powiedział szybko: — Chwileczkę, Black, wszystko co zaszło naleŜy oczywiście do informacji tajnych. — Właściwie — odezwał się nagle Schloss — pańska teoria nie została jeszcze sprawdzona. Wyślemy ekipę na statek i dowiemy się. MoŜe nie chodzi wcale o robota. — Dopilnujecie, Ŝeby dokonać tego odkrycia, prawda? Ciekaw jestem, czy ludzie uwierzą tej ekipie. A poza tym mam wam jeszcze coś do powiedzenia — przygotował trzecią bombę i wypalił: — Od tej chwili rezygnuję z pracy nad tym projektem. Odchodzę. — Dlaczego? — spytała Susan Calvin. — PoniewaŜ, tak jak pani powiedziała, doktor Calvin, jestem misjonarzem — odparł z uśmiechem Black. — Mam misję do spełnienia. UwaŜam, Ŝe winien jestem ludziom na Ziemi wyjaśnienia, Ŝe wiek robotów osiągnął taki punkt, w którym Ŝycie ludzkie ceni się mniej niŜ Ŝycie robota. Stało się juŜ moŜliwe, aby rozkazać człowiekowi ryzykować własnym Ŝyciem, bo robot jest zbyt cenny, Ŝeby go naraŜać na niebezpieczeństwo. Sądzę, Ŝe Ziemianie powinni o tym usłyszeć. JuŜ i tak wielu ludzi ma zastrzeŜenia do robotów. Korporacji U.S. Robots jeszcze się nie udało uzyskać pozwolenia na wykorzystanie robotów na samej Ziemi. Wierzę, Ŝe to co mam do powiedzenia, doktor Calvin, zakończy sprawę. Za tę dzisiejszą akcję, doktor Calvin, pani i pani firma, no i pani roboty — zostaniecie zmieceni z Układu Słonecznego. Black wiedział, Ŝe jego ostrzegawcze słowa pozwolą jej przygotować obronę, ale nie mógł się wyrzec tej sceny. śył dla tej chwili, odkąd tylko wyruszył na „Parseka”, i nie potrafił z niej zrezygnować. Napawał się chwilowym błyskiem w bladych oczach Susan Calvin i wątłym rumieńcem na jej policzkach. Pomyślał sobie: Jak się pani teraz czuje, madame uczona? Kallner powiedział: — Nie otrzyma pan zgody na rezygnację, Black, ani teŜ nie otrzyma pan zgody… — Jak pan mnie moŜe powstrzymać, generale? Jestem bohaterem, nie słyszał pan? A stara Matka Ziemia otacza swoich bohaterów wielkimi względami. Zawsze tak robiła. Będą chcieli usłyszeć ode mnie wiadomości i uwierzą we wszystko, co powiem. I nie spodoba się im, jeśli ktoś będzie mi rzucał kłody pod nogi, przynajmniej dopóki będę świeŜym, nowiuteńkim bohaterem. Rozmawiałem juŜ z Ronsonem z „Prasy Międzyplanetarnej” i powiedziałem mu, Ŝe mam dla nich bombę, coś, co zwali wszystkich rządowych urzędasów i dyrektorów naukowych z ich pluszowych foteli, tak więc „Międzyplanetarna” będzie pierwsza w kolejce do mnie, Ŝeby usłyszeć wiadomości. MoŜecie mnie tylko kazać zastrzelić, bo cóŜ innego wam pozostało? Sądzę zresztą, Ŝe próba zabicia mnie pogorszyłaby waszą sytuację. Tak dopełniła się zemsta Blacka. Powiedział wszystko, co chciał powiedzieć. Nie hamował się nawet w najmniejszym stopniu. Wstał, Ŝeby odejść.
*** Chwileczkę, doktorze Black — powiedziała Susan Calvin. Jej niskiemu głosowi nie brakowało autorytetu. Black odwrócił się mimowolnie, jak uczeń na dźwięk głosu nauczycielki, ale zneutralizował ten
gest rozmyślnym szyderstwem: — Przypuszczam, Ŝe chce pani coś wyjaśnić? — Wcale nie — odparła sztywno. — Pan wyjaśnił za mnie, i to całkiem nieźle. Wybrałam pana, poniewaŜ wiedziałam, Ŝe pan zrozumie, choć myślałam, Ŝe zrozumie pan wcześniej. JuŜ kiedyś zetknęłam się z panem. Wiedziałam, Ŝe pan nie lubi robotów i dlatego nie będzie pan miał co do nich Ŝadnych złudzeń. Z pańskiej kartoteki personalnej, o którą prosiłam przed przydzieleniem panu tego zadania, dowiedziałam się, Ŝe wyraŜał pan dezaprobatę wobec pomysłu wysłania tego robota przez nadprzestrzeń. Pańscy zwierzchnicy mieli to panu za złe, ale ja to uwaŜałam za punkt na pana korzyść. — O czym pani mówi, doktorko, jeśli mi pani wybaczy grubiaństwo? — O tym, Ŝe powinien pan zrozumieć, dlaczego tej misji nie moŜna było powierzyć Ŝadnemu robotowi. Jak pan to sam powiedział? Coś o nieudolności robota, której skutki trzeba było neutralizować pomysłowością i inteligencją człowieka. Święta racja, młody człowieku, święta racja. Roboty nie są pomysłowe. Ich umysły są skończone i moŜna dokładnie przewidzieć na co je stać. Nawiasem mówiąc, na tym właściwie polega moja praca. JeŜeli robot dostaje rozkaz, d o k ł a d n y rozkaz, moŜe go wykonać. Jeśli rozkaz jest niedokładny, nie potrafi skorygować własnego błędu bez dalszych rozkazów. Czy właśnie tego nie zameldował pan o robocie na statku? Zatem jakim cudem moglibyśmy wysłać robota, Ŝeby znalazł wadę w mechanizmie, kiedy nie mamy moŜliwości wydania dokładnego rozkazu, poniewaŜ sami nic nie wiemy o wadzie? „Dowiedz się, co nawaliło” to rozkaz, który moŜna wydać człowiekowi, ale nie robotowi. Mózg człowieka, przynajmniej jak dotychczas, jest nieobliczalny. Black usiadł gwałtownie i wpatrzył się w panią psycholog z przeraŜeniem. Jej słowa celnie trafiały w samą podstawę jego sposobu myślenia, przysłoniętego przez emocje. Poczuł się niezdolny do podwaŜenia jej argumentów. A nawet gorzej — czuł, Ŝe przegrał. — Mogła to pani powiedzieć przed moim odlotem — powiedział. — Mogłam — przyznała doktor Calvin — ale zauwaŜyłam pańską jak najbardziej naturalną obawę o swoje zdrowie psychiczne. Taka przygnębiająca troska z łatwością osłabiłaby pańską skuteczność jako badacza, więc przyszło mi do głowy, Ŝe lepiej pozwolić panu myśleć, iŜ jedynym motywem wysłania pana była ochrona robota. To, pomyślałam sobie, wzbudzi pański gniew, a gniew, mój drogi doktorze Black, jest czasami bardzo poŜyteczną emocją. Rozgniewany człowiek moŜe przynajmniej zapomnieć o strachu, co inaczej jest trudne. Myślę, Ŝe wszystko poszło całkiem zgrabnie. — ZłoŜyła luźno ręce na podołku i… prawie się uśmiechnęła. — Niech mnie diabli — powiedział Black. Susan Calvin zaś dodała: Tak więc, jeśli przyjmie pan ode mnie radę, proszę wrócić do swojej pracy, zgodzić się na status bohatera i opowiedzieć swojemu przyjacielowi reporterowi o szczegółach pańskiego odwaŜnego czynu. Niech to będzie ta bombowa wiadomość, którą mu pan obiecał. Powoli, niechętnie, Black skinął głową. Schloss wyglądał, jakby mu kamień spadł z serca; Kallner wyszczerzył zęby w uśmiechu. W trakcie całej oracji Susan Calvin obaj nie powiedzieli ani słowa, a teraz — takŜe bez słowa — wyciągnęli ręce. Z pewną rezerwą Black wymienił z nimi uścisk. Potem powiedział: — To pani udział w całej sprawie powinno się podać do wiadomości publicznej, doktor Calvin. Susan Calvin odpowiedziała lodowato: — Niech pan nie będzie niemądry, młody człowieku. To moja praca.
UCIECZKA! Kiedy Susan Calvin wróciła z Hiperbazy, Alfred Lanning juŜ na nią czekał. Staruszek nigdy nie mówił o swoim wieku, ale wszyscy wiedzieli, Ŝe przekroczył siedemdziesiąt pięć lat. Umysł miał jednak bystry i mimo Ŝe w końcu pozwolił z siebie zrobić emerytowanego dyrektora do spraw badań naukowych, przystając na Bogerta jako dyrektora pełniącego obowiązki, nie powstrzymało go to od codziennego pojawiania się w biurze. — Jak bardzo zbliŜyli się do napędu hiperatomowego? — spytał. — Nie wiem — odparła z rozdraŜnieniem. — Nie pytałam. — Hmm. Wolałbym, Ŝeby się pospieszyli, bo jeśli tego nie zrobią, Consolidated moŜe ich wyprzedzić. I nas równieŜ. — Consolidated. Co oni mają z tym wspólnego? — CóŜ, nie tylko my posiadamy maszyny liczące. Nasze mogą być pozytronowe, ale to nie oznacza, Ŝe są lepsze. Robertson zwołał w tej sprawie duŜe zebranie na jutro. Czekał na twój powrót.
*** Robertson z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, syn załoŜyciela, zwrócił się do dyrektora naczelnego i jabłko Adama podskoczyło mu, kiedy powiedział: — Niech pan zacznie. Wyjaśnijmy sytuację. Dyrektor naczelny zaczął ochoczo: — Sprawa wygląda następująco, szefie. Przedstawiciele firmy Consolidated Robots przyszli do nas miesiąc temu z zabawną propozycją. Przynieśli mniej więcej pięć ton danych liczbowych, równań itp., itd. Mieli problem, rozumie pan, i chcieli odpowiedzi od Mózgu. Warunki były następujące… — Wyliczył je na grubych palcach: — Sto tysięcy dla nas, jeśli nie będzie rozwiązania i potrafimy im wskazać brakujące czynniki. Dwieście tysięcy, jeśli będzie rozwiązanie, plus koszty budowy maszyny, plus dwadzieścia pięć procent odsetek ze wszystkich uzyskanych zysków. Problem dotyczy skonstruowania silnika międzygwiezdnego… Robertson zmarszczył brwi, a jego chuda sylwetka znieruchomiała: — Mimo Ŝe mają własną maszynę myślącą. Zgadza się? — To właśnie sprawia, Ŝe cała propozycja jest podejrzana, szefie. Lewer, niech pan mówi dalej. Abe Lewer podniósł wzrok znad drugiego końca stołu konferencyjnego skrobiąc się przy tym w porośnięty szczeciną podbródek. Uśmiechnął się: — Teraz wszystko wygląda następująco, proszę pana. Firma Consolidated m i a ł a maszynę myślącą. W tej chwili jest zepsuta. — Co takiego? — Robertson poderwał się z miejsca. — To prawda. Zepsuta! K a p u t . Nikt nie wie dlaczego ale ja mam kilka bardzo interesujących przypuszczeń — na przykład, Ŝe kazali maszynie zrobić dla siebie silnik międzygwiezdny, podając jej ten sam zestaw informacji, z którym przyszli do nas, i Ŝe było to zadanie ponad je siły. Teraz został z niej złom, tylko złom. — Rozumie pan, szefie? — dyrektor naczelny był niezmiernie rozradowany. — Rozumie pan? Nie ma takiej przemysłowej grupy naukowo — badawczej, która by nie i usiłowała wynaleźć silnika do przeskoku w przestrzeni, a firmy Consolidated i U.S. Robots wiodą prym w tej dziedzinie dzięki swoim robotom o supermózgach. Teraz, kiedy zepsuli własną maszynę, mamy
drogę wolną. To jest sedno sprawy… eee… motywacja. Przynajmniej sześć lat im zabierze zbudowanie drugiej takiej maszyny i są pogrzebani, chyba Ŝe naszą teŜ złamią tym samym problemem. Prezes U.S. Robots wybałuszył oczy: — Ha, nędzne kreatury… — Chwileczkę, szefie. To nie wszystko — zamaszystym gestem skierował palec na kolejnego uczestnika konferencji: — Lanning, niech pan mówi dalej! Doktor Alfred Lanning obserwował obrady z lekką pogardą — była to jego zwykła reakcja na poczynania znacznie lepiej opłacanych pracowników działów biurowego i zbytu. Ściągnął nisko niewiarygodnie białe brwi, a jego głos zabrzmiał oschle: — Z naukowego punktu widzenia sytuację — choć nie jest ona całkowicie jasna — moŜna poddać inteligentnej analizie. Kwestia podróŜy międzyplanetarnych przy obecnym stanie fizyki teoretycznej jest… eee… niejasna. Sprawa jest otwarta i informacje podane przez Consolidated ich maszynie myślącej — zakładając, Ŝe te, które my posiadamy, są takie same — były podobnie otwarte. Nasz dział matematyczny przeanalizował je gruntownie i wydaje się, Ŝe firma Consolidated nie pominęła niczego. PrzedłoŜony przez nich materiał zawiera wszystkie znane rozwinięcia teorii przeskoku w przestrzeni Franciacciego i najwidoczniej wszystkie odpowiednie dane astrofizyczne oraz elektroniczne. Sporo tego jest. Robertson śledził niespokojnie wszystkie słowa. — Za duŜo dla Mózgu? — wtrącił się. Lanning pokręcił zdecydowanie głową. — Nie. Nie wiemy, jaka jest pojemność Mózgu. Chodzi o inną sprawę. O kwestię Praw Robotycznych. Przykładowo, Mózg nie mógłby nigdy dać rozwiązania postawionego przed nim problemu, jeśli to rozwiązanie wiązałoby się ze śmiercią lub krzywdą człowieka. Jeśli o niego chodzi, taki problem byłby nierozwiązalny. Jeśli w sposób kategoryczny zaŜąda się od niego rozwiązania tego problemu, to całkiem moŜliwe, Ŝe Mózg, który ostatecznie jest tylko robotem, stanąłby wobec nierozstrzygalnego dylematu i nie mógłby ani podać rozwiązania, ani omówić jego podania. Mniej więcej coś takiego musiało się przytrafić maszynie firmy Consolidated. Przerwał, ale dyrektor naczelny ponaglił go: — Proszę dalej, doktorze Lanning. Niech pan to wszystkim wyjaśni tak jak mnie. Lanning zacisnął usta i uniósł brwi spoglądając w kierunku doktor Susan Calvin, która po raz pierwszy podniosła wzrok znad swoich precyzyjnie złoŜonych rąk. Mówiła głosem cichym i bezbarwnym. — Charakter reakcji robota na dylemat jest zaskakujący — zaczęła. — Psychologia robotów jest daleka od doskonałości — mogę panów o tym zapewnić jako specjalistka — ale moŜna o niej dyskutować w kategoriach jakościowych, gdyŜ pomimo wszystkich komplikacji wprowadzonych do pozytronowego mózgu robota, budują go ludzie i dlatego jest zbudowany zgodnie z wartościami człowieka. Człowiek złapany w pułapkę niemoŜliwości wyboru często reaguje odwrotem od rzeczywistości: wkraczaniem w świat ułudy albo sięganiem po alkohol, wpadaniem w histerię albo skakaniem z mostu. Wszystko sprowadza się do tego samego: odmowy lub niemoŜności uczciwego stawienia czoła sytuacji. I tak samo jest z robotem. Dylemat w najłagodniejszej postaci zaburzy działanie połowy jego przekaźników, a w najgorszym wypadku spali wszystkie ścieŜki pozytronowe mózgu i robot będzie nie do naprawienia. — Rozumiem — powiedział Robertson, chociaŜ nie rozumiał. — A co z tymi informacjami, które Consolidated chce nam wcisnąć? — Niewątpliwie zawiera jeden z tych problemów, których przed robotem nie wolno stawiać — powiedziała doktor Calviri. — Ale Mózg znacznie się róŜni od robota firmy Consolidated. — To prawda, szefie. To prawda — dyrektor naczelny miał skłonność do energicznego
wtrącania się. — Chcę, Ŝeby pan to zrozumiał, bo to sedno całej sprawy. Oczy Susan Calvin zabłysły za okularami, ale podjęła cierpliwie: — Widzi pan, maszyny firmy Consolidated między innymi Supermyśliciel, są pozbawione osobowości. Oni stawiają na funkcjonalizm — muszą tak robić, nie mając podstawowych patentów U.S. Robots na emocjonalne ścieŜki mózgowe. Ich Myśliciel jest tylko precyzyjną maszyną liczącą i pojawienie się dylematu, o jakim mówimy, od razu go niszczy. JednakŜe nasza własna maszyna. Mózg, posiada osobowość — osobowość dziecka. Jest mózgiem o bardzo rozwiniętej zdolności dedukcji, ale przypomina u c z o n e g o i d i o t ę . Tak naprawdę nie rozumie tego, co robi, po prostu to robi. A poniewaŜ ma naturę dziecka, jest bardziej elastyczny. MoŜna by powiedzieć, Ŝe nie traktuje zbyt powaŜnie Ŝycia. Oto, co zrobimy — ciągnęła pani robopsycholog. — Podzieliliśmy wszystkie informacje Consolidated na człony logiczne. Będziemy podawać je Mózgowi pojedynczo i z duŜą ostroŜnością. Gdy natknie się na ten czynnik — ten, który stwarza dylemat — dziecięca osobowość Mózgu zawaha się. Jego zmysł oceny nie jest dojrzały. Nastąpi dostrzegalna przerwa w jego pracy, zanim rozpozna dylemat jako taki. I w trakcie tej przerwy automatycznie odrzuci dany człon, zanim jego ścieŜki mózgowe zostaną uruchomione i zniszczone. Robertsonowi grdyka podskoczyła: — Czy ma pani co do tego całkowitą pewność? Doktor Calvin ukryła zniecierpliwienie: — Przyznaję, Ŝe w języku laików to nie ma większego sensu, ale na nic się tutaj nie zda przedstawianie analizy matematycznej tego wariantu. Zapewniam pana, Ŝe jest tak, jak mówię. — Tak więc sytuacja wygląda następująco, szefie — dyrektor naczelny wtrącił się błyskawicznie i płynnie. — Jeśli zgodzimy się na tę transakcję, moŜemy ją przeprowadzić w taki sposób: Mózg powie nam, który człon informacji wiąŜe się z dylematem. Z tego będziemy mogli wywnioskować, dlaczego istnieje dylemat. NieprawdaŜ, doktorze Bogert? Oto, jak sprawa wygląda, szefie, a doktor Bogert jest najlepszym matematykiem, jakiego moŜna znaleźć. Odpowiemy firmie Consolidated, Ŝe nie ma rozwiązania — nie bez podstaw — i odbierzemy sto tysięcy. Oni mają zepsutą maszynę: nasza jest cała. Być moŜe tym sposobem za kilka lat będziemy mieli silnik do przeskoku w przestrzeni, czyli silnik hiperatomowy, jak go niektórzy nazywają. Bez względu na nazwę to będzie największa rzecz na świecie. Robertson zachichotał i wyciągnął rękę: — PokaŜcie kontrakt. Podpiszę go.
*** Kiedy Susan Calvin weszła do nieprawdopodobnie strzeŜonej piwnicy, w której znajdował się Mózg, technik z obecnej zmiany właśnie go zapytał: — Jeśli półtora kurczaka składa półtora jajka w półtora dnia, ile jajek złoŜy dziewięć kurczaków w dziewięć dni? Mózg odparł: — Pięćdziesiąt cztery. Technik zwrócił się do swojego kolegi: — Widzisz, ty kretynie? Doktor Calvin odkaszlnęła i wszyscy zaczęli się rozchodzić w róŜne strony. Jeden nieznaczny gest wystarczył, aby pozostawiono ją samą z Mózgiem. Mózg był kilkudziesięciocentymetrową kulą wypełnioną dokładnie klimatyzowanym helem, w
przestrzeni całkowicie wolnej od drgań i promieniowania znajdowała się ta niesłychanie zawiła sieć włóknistych ścieŜek pozytronowych tworzących sam rdzeń maszyny. Reszta pomieszczenia była zatłoczona urządzeniami pośredniczącymi między Mózgiem a światem zewnętrznym, były tam: jego głos, ramiona i organy zmysłów. — Jak się masz, Mózgu? — powiedziała łagodnie doktor Calvin. Głos Mózgu był wysoki i entuzjastyczny: — Kapitalnie, panno Susan. Pani chce mnie o coś poprosić. Widzę to. Zawsze pani trzyma ksiąŜkę w ręce, kiedy chce mnie pani o coś poprosić. Doktor Calvin uśmiechnęła się łagodnie. — CóŜ, masz rację, ale jeszcze nie teraz. To będzie pewien problem. Tak skomplikowany, Ŝe podamy ci go na piśmie. Ale jeszcze nie teraz. Chyba najpierw porozmawiam z tobą. — W porządku. Nie mam nic przeciwko rozmowie. — A więc posłuchaj, Mózgu, doktor Lanning z doktorem Bogertem pojawią się tu za chwilę z tym skomplikowanym problemem. Będziemy ci go podawać po trochu i bardzo powoli, poniewaŜ chcemy, Ŝebyś go starannie przyswoił. Poprosimy cię o zbudowanie czegoś, jeśli potrafisz, na podstawie informacji, ale muszę cię ostrzec od razu, Ŝe rozwiązanie moŜe się wiązać… eee… z działaniem przeciwko ludziom. — Do licha! — okrzyk był przytłumiony, przeciągły. — UwaŜaj na to. Kiedy dojdziemy do etapu, z którym wiąŜe się krzywda ludzka, a być moŜe nawet śmierć, nie denerwuj się. Widzisz, Mózgu, w tym wypadku nie zwaŜamy na to — nawet na śmierć; nie zwaŜamy na nic. Tak więc kiedy dojdziesz do tego arkusza danych, po prostu zatrzymaj się, zwróć go — i to wszystko. Rozumiesz? — No jasne. O rany, śmierć ludzi! Ojej! — UwaŜaj, Mózgu, słyszę, Ŝe nadchodzą doktor Lanning i doktor Bogert. Powiedzą ci, na czym polega problem i wtedy zaczniemy. Bądź grzeczny… Arkusze danych były wczytywane powoli. Po kaŜdym z nich następowała przerwa wypełniona szeptanym chichotem, który oznaczał, Ŝe Mózg pracuje. A potem zapadła cisza świadcząca o gotowości maszyny do przyjęcia następnego arkusza. Trwało to wiele godzin, podczas których wczytano w Mózg równowartość mniej więcej siedemnastu opasłych tomów fizyki matematycznej. W trakcie tego procesu twarze naukowców coraz bardziej się wydłuŜały. Lanning mruczał coś zaciekle pod nosem. Bogert najpierw oglądał z namysłem swoje paznokcie, a potem zaczął z roztargnieniem je obgryzać. Dopiero po zniknięciu ostatniego arkusza z grubego stosu Susan Calvin, z twarzą białą jak kreda, powiedziała: — Coś tu nie gra. Lanning z trudem wykrztusił z siebie: — NiemoŜliwe. Czy on… nie Ŝyje? — Mózg? — Susan Calvin drŜała. — Mózgu, słyszysz mnie? — Co? — padła roztargniona odpowiedź. — Czy pani czegoś ode mnie chce? — Rozwiązanie… — Ach, o to chodzi! Mogę to zrobić. Z łatwością zbuduję wam cały statek — jeśli dacie mi roboty. Ładny statek. To zajmie jakieś dwa miesiące. — Nie było… Ŝadnych trudności? — Musiałem długo główkować — odparł Mózg. Doktor Calvin cofnęła się. Nadal była bardzo blada. Skinęła, Ŝeby pozostała dwójka poszła za nią.
*** W swoim biurze powiedziała: — Nie mogę tego zrozumieć. W podanych informacjach musiało być coś, co postawiło Mózg przed dylematem, związanym prawdopodobnie ze śmiercią. Jeśli coś się zepsuło… Bogert powiedział cicho: — Maszyna mówi i to z sensem. Nie moŜe być dylematu. Ale pani psycholog odparła pospiesznie: — Są dylematy i dylematy. Istnieją róŜne formy ucieczki. Przypuśćmy, Ŝe Mózg wybrał jej łagodną odmianę; być moŜe wystarczająco powaŜną, aby Ŝywić złudzenie, Ŝe potrafi rozwiązać problem, chociaŜ nie potrafi. Jest bardzo prawdopodobne, Ŝe oscyluje na krawędzi czegoś naprawdę niebezpiecznego i kaŜdy najsłabszy nawet bodziec moŜe spowodować katastrofę. — Przypuśćmy — powiedział Lanning — Ŝe nie ma Ŝadnego dylematu. Przypuśćmy, Ŝe maszyna Cansolidated zepsuła się z powodu innego problemu albo Ŝe zepsuła się z przyczyn czysto mechanicznych. — Ale nawet wtedy — upierała się Calvin — nie moglibyśmy ryzykować. Słuchaj, teraz wszyscy muszą trzymać się z daleka od Mózgu. Przejmuję nad nim kontrolę. — W porządku — westchnął Lanning — przejmuj. A tymczasem pozwolimy Mózgowi zbudować jego statek. I jeśli go zbuduje, będziemy musieli go przetestować — przez chwilę rozwaŜał tę sprawę w myślach. — Do tego będziemy potrzebować naszych najlepszych ludzi od prób terenowych.
*** Gwałtownym ruchem ręki Michael Donovan przygładził rude włosy, które natychmiast się podniosły i sterczały jak zwykle do góry. — A teraz obstawiaj, Greg — powiedział. — Mówią, Ŝe statek jest ukończony. Nie wiedzą, co to jest, ale jest skończone. Chodźmy, Greg. Chwytajmy od razu za stery. — Daj spokój. Mike — powiedział ze znuŜeniem Powell. — Te twoje dowcipy zupełnie mnie nie bawią, podobnie jak atmosfera, która tu panuje. — Posłuchaj — Donovan jeszcze raz spróbował zapanować nad swoją niesforną fryzurą — nie martwi mnie tak bardzo nasz Ŝeliwny geniusz i jego blaszany statek. Chodzi o mój stracony urlop. I ta monotonia! Nic tylko druciki i cyfry — niewłaściwe cyfry. Czemu oni nam dają taką robotę? — PoniewaŜ — odparł łagodnie Powell — dla nich to Ŝadna strata, jeśli nas stracą. Dobra, odpręŜ się! ZbliŜa się doktor Lanning. Lanning nadchodził. Jego białe brwi były równie bujne jak kiedyś, a sylwetka mimo wieku, wyprostowana i pełna Ŝycia. W milczeniu wszedł z dwoma męŜczyznami rampą na górę, a potem na otwartą przestrzeń, gdzie, nie słuchając rozkazów Ŝadnego człowieka, milczące roboty budowały statek. Z b u d o w a ł y statek! Ŝeby uŜyć właściwej formy czasownika. Lanning powiedział: — Roboty zaprzestały prac. śaden nie kiwnął dziś nawet palcem. — A więc statek jest ukończony? Definitywnie? — zapytał Powell. — Skąd ja mogę wiedzieć? — Lanning był rozdraŜniony, brwi ściągnął mocno w dół, aŜ zakryły mu oczy. — Wygląda na zrobiony. Nie zostały Ŝadne części, a wnętrze jest wykończone na
błysk. — Był pan w środku? — Tylko wszedłem i wyszedłem. Nie jestem pilotem kosmicznym. Czy któryś z was zna się na teorii silników? Donovan i Powell wymienili spojrzenia. — Mam licencję, panie dyrektorze — powiedział Donovan, ale kiedy ją czytałem ostatni raz, nic tam nie było o hipersilnikach i nawigacji podczas przeskoków w przestrzeni. Tylko zwykła dziecinna igraszka w trzech wymiarach. Lanning podniósł wzrok z wyraźną dezaprobatą i Ŝachnął się. — CóŜ, mamy ludzi od silników — powiedział lodowatym tonem. Kiedy odchodził, Powell złapał go za ramię: — Panie dyrektorze, czy wstęp na statek jest nadal zakazany? Stary dyrektor zawahał się, po czym potarł nasadę nosa: — Chyba nie. W kaŜdym razie nie dla was dwóch. Donovan spojrzał za odchodzącym Lanningiem i wycedził krótki, wymowny epitet skierowany do jego pleców. Odwrócił się do Powella: — Georg, chciałbym mu dokładnie powiedzieć, jaki jest. — Lepiej chodź ze mną, Mike. Wnętrze statku było wykończone — tak wykończone, jak tylko moŜna wykończyć statek. Widać to było juŜ na pierwszy rzut oka. śaden pedant w całym Układzie nie mógłby tak wypucować powierzchni jak te roboty. Na srebrzyście połyskujących ścianach nie zachowały się Ŝadne ślady palców. Nie było kantów: ściany, podłogi i sufit przechodziły łagodnie jedna w drugą i w zimnym, metalicznym blasku ukrytych świateł człowieka otaczało sześć chłodnych odbić własnej, zdezorientowanej osoby. Główny korytarz był wąskim tunelem, którego twarda podłoga potęgowała odgłos ich kroków. Prowadził wzdłuŜ szeregu identycznych, pustych pomieszczeń. — Chyba meble są wbudowane w ścianę — odezwał się Powell. — Albo moŜe nie mamy ani siedzieć, ani spać. Dopiero w ostatnim, połoŜonym najbliŜej dziobu, pomieszczeniu dostrzegli jakieś przedmioty. Zaokrąglone okno ze szkła przeciwodblaskowego stanowiło pierwszą wyrwę w zewsząd otaczającym ich metalu, pod nim znajdowała się jedna duŜa tarcza z jedną nieruchomą wskazówką ustawioną niewzruszenie na punkcie zero. — Spójrz na to! — powiedział Donovan i wskazał jedyne słowo na skali z drobną podziałką. Słowo to brzmiało „parseki”, a malutkie cyferki na prawym końcu wykrzywionego w łuk, wystopniowanego licznika wskazywały „1 000 000”. Stały tam dwa fotele: cięŜkie rozłoŜyste i bez obić. Powell usadowił się ostroŜnie na jednym z nich i stwierdził, Ŝe jest on dopasowany do kształtów ciała i wygodny. — Co o tym sądzisz? — zapytał Powell. — Moim zdaniem Mózg dostał zapalenia opon mózgowych. Wynośmy się stąd. — Pewien jesteś, Ŝe nie chcesz na to rzucić okiem? — JuŜ to zrobiłem. Przyszedłem, zobaczyłem, skończyłem! — rude włosy Donovana zjeŜyły się jak kolce: — Greg, wynośmy się stąd. Zrezygnowałem z pracy pięć sekund temu, a na ten teren nie mają wstępu osoby nie zatrudnione. Powell uśmiechnął się z samozadowoleniem i przygładził wąsy: — Dobra, Mike, zakręć ten kurek, który pompuje adrenalinę do twojego układu krwionośnego. Ja teŜ byłem zaniepokojony, ale juŜ mi przeszło. — Przeszło, co? Jakim cudem juŜ ci przeszło? Zwiększyłeś swoje ubezpieczenie?
— Mike, ten statek nie moŜe latać. — Skąd wiesz? — Przeszliśmy cały statek, prawda? — Na to wygląda. — Uwierz mi na słowo, przeszliśmy. Czy widziałeś jakąś kabinę pilota z wyjątkiem tego okna i licznika w parsekach tutaj? Widziałeś jakieś stery? — Nie. — A widziałeś jakieś silniki? — Rany Julek, nie! — No właśnie! Poinformujemy o tym Lanninga, Mike. Przeklinali, błądząc wśród identycznych korytarzy, aŜ w końcu udało im się trafić do krótkiego przejścia prowadzącego do komory powietrznej. Donovan zesztywniał. — Czy ty ją zamykałeś, Greg? — Nie, nawet jej nie tknąłem… Szarpnij tę dźwignię, dobrze? Dźwignia nawet nie drgnęła, choć Donovan aŜ wykrzywił twarz z wysiłku. — Nie zauwaŜyłem Ŝadnych wyjść awaryjnych — powiedział Powell. — Jeśli coś tu nawaliło, będą musieli wytopić dziurę w kadłubie. — Tak, i musimy czekać, aŜ odkryją, Ŝe jakiś głupek nas tu zamknął — dodał wściekle Donovan. — Wracajmy do pomieszczenia z oknem. To jedyne miejsce, z którego moŜemy wzywać pomocy. Ale nikt nie przyszedł im z pomocą. Okrągłe okno w pomieszczeniu dziobowym juŜ nie było błękitne i pełne światła. Było czarne, a widoczne przez nie twarde, Ŝółte kropki gwiazd oznaczały Ŝe statek znalazł się w p r z e s t r z e n i kosmicznej. Rozległ się tępy, zdwojony łoskot, gdy dwa ciała upadły na fotele.
*** Alfred Lanning natknął się na doktor Calvin tuŜ przed swoim biurem. Zapalił nerwowo cygaro i dał jej znak, Ŝeby weszła. — CóŜ, Susan, zabrnęliśmy dosyć daleko i Robertson staje się nerwowy — powiedział. — Jak ci idzie z Mózgiem? Susan Calvin rozłoŜyła ręce. — Nie ma sensu się niecierpliwić. Mózg jest wart więcej niŜ to, co moŜemy utracić na tej transakcji. — Ale wypytujesz go juŜ od dwóch miesięcy. Głos pani psycholog był jak zwykle obojętny, ale pod tym pozornym spokojem czaiła się groźba: — Wolałbyś to sam poprowadzić? — Teraz wiesz, co miałem na myśli. — Chyba tak — doktor Calvin zatarła nerwowo ręce. — To nie takie proste. Rozpieszczałam go i sondowałam subtelnie, i jeszcze do niczego nie doszłam. Jego reakcje nie są normalne. Jego odpowiedzi są… jakieś dziwne. Ale jeszcze nie potrafię tego dokładnie określić. A dopóki nie dowiemy się, co się stało, musimy obchodzić się z nim bardzo delikatnie. Nie umiem powiedzieć, jakie proste pytanie albo uwaga, po prostu… zniszczy tę kruchą równowagę a wtedy… CóŜ, wtedy będziemy mieli na głowie całkowicie bezuŜyteczny Mózg. Czy chcesz tego? — CóŜ, nie moŜe złamać Pierwszego Prawa.
— Mnie teŜ się tak zdawało, ale… — Nie jesteś pewna nawet tego? — Lanning był głęboko poruszony. — Nie mogę być pewna niczego, Alfredzie… Nieznośny dźwięk systemu alarmowego zabrzmiał z przeraŜającą nagłością. Lanning włączył natychmiast linię komunikacyjną. Wypowiedziane bez tchu słowa zmroziły go. — Susan… słyszałaś… statek odleciał — powiedział, — Pół godziny temu posłałem tych dwóch ludzi od prób terenowych do środka. Będziesz musiała znów się zobaczyć z Mózgiem.
*** Susan Calvin zapytała z wymuszonym spokojem: — Mózgu, co się stało ze statkiem? — Tym, który zbudowałem, panno Susan? — zapytał uszczęśliwiony Mózg. — Właśnie. Co się z nim stało? — Ha, zupełnie nic. Dwóch ludzi, którzy go mieli przetestować, weszło do środka i… mieliśmy wszystko przygotowane. Więc wysłałem statek. — Och… CóŜ, to miło — pani psycholog poczuła, Ŝe ma pewne trudności z oddychaniem. — Sądzisz, Ŝe nic im się nie stanie? — Absolutnie nic, panno Susan. Zająłem się wszystkim. To pięę… knny statek. — Tak, Mózgu, on j e s t piękny, ale czy sądzisz, Ŝe mają dosyć jedzenia? śe będzie im wygodnie? — Mnóstwo jedzenia. — To wszystko moŜe być dla nich szokiem. Mózgu. Wiesz, nie spodziewali się tego. Mózg podsumował krótko: — Nic im nie będzie. To powinno być dla nich interesujące. Interesujące? W jakim sensie? — Po prostu interesujące — odparł chytrze Mózg. — Susan — szepnął Lanning z tłumioną wściekłością — zapytaj go, czy wiąŜe się z tym ryzyko śmierci. Zapytaj go, jakie istnieją niebezpieczeństwa. Wściekłość wykrzywiła twarz Susan Calvin. — Siedź cicho! — Wstrząśniętym głosem zapytała Mózg: — MoŜemy się połączyć ze statkiem, prawda, Mózgu? — Usłyszą, jeśli wezwiecie ich przez radio. Zająłem się tym. — Dzięki. To wszystko na razie. Po wyjściu Lanning wybuchnął z furią: — Na Wielką Galaktykę, Susan, jeśli to się rozniesie, wszyscy pójdziemy z torbami. Musimy sprowadzić tych ludzi z powrotem. Dlaczego nie zapytałaś, czy nie istnieje niebezpieczeństwo śmierci — prosto z mostu? — PoniewaŜ — odparła Calvin przygnębiona — właśnie o tym nie mogę wspominać. Jeśli Mózg ma jakiś dylemat, jest on związany ze śmiercią. Wszelkie drastyczne wzmianki na ten temat mogłyby go całkowicie zdezintegrować. Czy wtedy będziemy w lepszej sytuacji? Słuchaj, Mózg powiedział, Ŝe moŜemy się z nimi połączyć. Zróbmy to, zlokalizujmy ich i sprowadźmy z powrotem. Sami pewnie nie mogą sterować; prawdopodobnie Mózg nimi zdalnie kieruje. Chodź!
***
Minęło całkiem sporo czasu, zanim Powell otrząsnął się. — Mike — wyszeptał zziębniętymi ustami — czy poczułeś jakieś przyspieszenie? Oczy Donovana były bez wyrazu. — Co? Nie… nie. A potem rudzielec zacisnął pięści i nagle zerwał się z siedzenia jak opętany, i doskoczył do zimnej szyby wygiętej w szeroki łuk. Nie zobaczył nic — z wyjątkiem gwiazd. Odwrócił się. — Greg, musieli uruchomić maszynę, kiedy byliśmy wewnątrz. Greg, wszystko zostało potajemnie zaplanowane; załatwili z robotem, Ŝeby nas wrobił w rolę królików doświadczalnych na wypadek, gdybyśmy myśleli o wycofaniu się. — O czym ty gadasz? — zapytał Powell. — Jaki mieliby poŜytek z wysyłania nas, jeśli nie wiemy, jak obsługiwać tę maszynę? Jak mamy ją sprowadzić na Ziemię? Nie, ten statek sam wystartował, i to bez Ŝadnego widocznego przyspieszenia. — Wstał i przespacerował się powoli po kabinie. Metalowe ściany odbiły stukot jego kroków. — Mike, to najbardziej pogmatwana sytuacja, w jakiej się kiedykolwiek znaleźliśmy — powiedział matowym głosem. — A to dopiero dla mnie nowina — powiedział gorzko Donovan. — Właśnie zaczynałem się świetnie bawić, kiedy mi powiedziałeś. Powell to zignorował. — Bez przyspieszenia… co znaczy, Ŝe statek działa na zupełnie innej zasadzie niŜ wszystkie znane pojazdy. — W kaŜdym razie na innej niŜ te, które znamy. — Innej niŜ w s z y s t k i e znane zasady. Nie ma silników w zasięgu kontroli ręcznej. MoŜe są wbudowane w ściany. MoŜe dlatego są one takie grube. — Co tam bełkoczesz? — spytał Donovan. — Czemu nie słuchasz? Mówię, Ŝe bez względu na rodzaj napędu, ten statek jest zamknięty i najwidoczniej nie przeznaczony do tego, aby nim sterować. Ten statek jest sterowany zdalnie. — Przez Mózg? — Czemu nie? — A więc myślisz, Ŝe zostaniemy tu, dopóki Mózg nie sprowadzi nas z powrotem? — MoŜliwe. Jeśli tak, to czekajmy spokojnie. Mózg jest robotem. Musi postępować zgodnie z Pierwszym Prawem. Nie moŜe skrzywdzić człowieka. Donovan usiadł powoli. — Tak sądzisz? — przygładził ostroŜnie włosy. — Słuchaj, te bzdury o przeskoku w przestrzeni rozłoŜyły robota Consolidated a długowłosi intelektualiści głoszą, Ŝe przyczyną awarii był fakt, iŜ podróŜ międzygwiezdna zabija ludzi. Któremu robotowi masz zamiar zaufać? Z tego, co rozumiem, nasz miał te same dane. Powell szarpał wściekle swoje wąsy. — Nie udawaj, Ŝe się nie znasz na robotyce, Mike — powiedział. — Zanim nastąpi jakakolwiek fizyczna moŜliwość, aby robot choćby zaczął łamać Pierwsze Prawo, tyle rzeczy musi wcześniej wysiąść, Ŝe do tego czasu juŜ z dziesięć razy pozostałaby z niego kupa złomu. Tu musi istnieć jakieś proste wyjaśnienie. — No jasne. KaŜ tylko lokajowi obudzić mnie rano. To wszystko jest takie proste, Ŝe spokojnie się zdrzemnę. — Na Jowisza, Mike, czemu narzekasz? Mózg opiekuje się nami. Jest tu ciepło. Jest światło. Jest powietrze. Nie było nawet wystarczającego wstrząsu od przyspieszenia, Ŝeby potargać ci włosy, gdyby moŜna je było bardziej j potargać. — Tak? Greg, szkolili cię, czy co? Jesteś niepoprawnym optymistą. Co będziemy jeść? Co
będziemy pić? Gdzie jesteśmy? Jak mamy wrócić? A jeśli zdarzy się wypadek, do jakiego wyjścia i w jakich skafandrach mamy biec? Nie widziałem tu nawet łazienki ani tych waŜnych urządzeń, które się w niej znajdują. Jasne, mamy tu opiekę — i to jeszcze jaką! Głos, który przerwał Donovanowi tyradę, nie naleŜał do Powella. Nie naleŜał do nikogo. Po prostu tam był, zawieszony w powietrzu — tubalny i przeraŜający w skutkach. „GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! PROSZĘ PODAĆ SWOJA OBECNA POZYCJĘ. JEŚLI WASZ STATEK REAGUJE NA URZĄDZENIA STEROWNICZE, PROSZĘ WRACAĆ DO BAZY. GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN!… Polecenie powtarzano wielokrotnie z mechaniczną regularnością. — Skąd dochodzi ten głos? — zapytał Donovan. — Nie mam pojęcia — Powell mówił podnieconym szeptem: — Skąd dochodzi światło? Skąd wszystko dochodzi? — W jaki sposób mamy odpowiedzieć? — Musieli mówić w przerwach między rozbrzmiewającymi głośnym echem, powtarzającymi się słowami komunikatu. Ściany były gołe — tak gołe i gładkie, jak gładki moŜe być wypolerowany metal. — Wykrzyczmy odpowiedź — powiedział Powell. Tak zrobili. Krzyczeli to na zmianę, to wspólnie: — Pozycja nieznana! Statek poza kontrolą! Stan rozpaczliwy! Ich glosy podnosiły się i załamywały. Szpikowali krótkie, rzeczowe zdania wrzaskliwymi i dobitnymi bluźnierstwami, ale chłodny, mechaniczny głos bez przerwy powtarzał swoje bez cienia znuŜenia. — Nie słyszą nas — syknął Donovan. — Nie ma urządzenia nadawczego. Tylko odbiornik. — wbił tępo wzrok w ścianę. Głos z zewnątrz powoli łagodniał i oddalał się. Wołali jeszcze, kiedy przeszedł w szept, ostatni raz zawołali ochryple, kiedy zapadła cisza. Jakieś piętnaście minut później Powell powiedział apatycznie: — Obejdźmy jeszcze raz statek. Gdzieś musi być coś do jedzenia. — W jego głosie nie pobrzmiewał optymizm. Było to prawie przyznanie się do poraŜki. Na korytarzu rozdzielili się, jeden z nich poszedł na prawo, a drugi na lewo. Mogli podąŜać za sobą, kierując się donośnym odgłosem cięŜkich kroków; parę razy spotkali się na korytarzu, patrzyli wtedy na siebie przez chwilę ponurym wzrokiem, a następnie ruszali dalej. Powell zakończył poszukiwania, kiedy usłyszał uradowane okrzyki Donovana. — Hej, Greg — wrzeszczał Donovan — na statku j e s t instalacja wodno–kanalizacyjna. Jak mogliśmy ją przeoczyć? Dopiero po jakichś pięciu minutach odnalazł Powella w labiryncie korytarzy. Zaczął mówić: — Nadal jednak nie ma pryszniców… — ale urwał w połowie. — Jedzenie — powiedział wstrzymując oddech. Ściana ustąpiła odsłaniając zakrzywioną wnękę z dwiema półkami. Na górnej półce stała bateria puszek bez nalepek, o oszałamiającej róŜnorodności rozmiarów i kształtów. Emaliowane puszki na dolnej półce były jednakowe, oglądając je Donovan poczuł chłodny powiew wokół kostek. Dolna połowa wnęki stanowiła lodówkę. — Jak… jakim cudem… — Nie było tu tego przedtem — powiedział szorstko Powell. — Ten fragment ściany po prostu zniknął, kiedy przekroczyłem próg. Powell posilał się. Samopodgrzewająca się puszka miała dołączoną łyŜkę; ciepły zapach pieczonej fasoli wypełnił całe pomieszczenie.
— Łap puszkę, Mike! Donovan zawahał się. — Jakie mamy menu? — Skąd mam wiedzieć! Wybrzydzasz? — Nie, ale jedyne co jem na statkach to fasola. Wolałbym coś innego. — Przesunął ręką tam i z powrotem i wybrał błyszczącą owalną puszkę, której kształt sugerował, Ŝe powinna w niej być jakaś smakowita ryba. Otworzyła się przy odpowiednim nacisku. — Fasola! — ryknął Donovan i sięgnął po następną. Powell wymownie chwycił w pasie za luźne spodnie. — Lepiej to zjedz, synku — powiedział. — Zapasy są ograniczone, a moŜemy tu pozostać jeszcze bardzo długo. Donovan cofnął się z nadąsaną miną. — Czy to wszystko, co mamy? Jest tylko fasola? — MoŜliwe. — Co jest na dolnej półce? — Mleko. — Tylko mleko? — zawołał Donovan z oburzeniem. — Na to wygląda. Posiłek złoŜony z fasoli i mleka zjedli w milczeniu i po ich wyjściu ruchomy fragment ściany wrócił na miejsce i ponownie utworzył gładką powierzchnię. — Wszystko automatyczne — westchnął Powell. — Wszystko działa tylko na jednej zasadzie. Nigdy w Ŝyciu nie czułem się taki bezradny. Gdzie jest ta twoja instalacja wodno–kanalizacyjna? — Tam. I jej teŜ nie było, kiedy robiliśmy pierwszy obchód. Kwadrans później znaleźli się z powrotem w pomieszczeniu z oknem, usiedli w metalowych fotelach i patrzyli na siebie w milczeniu. Powell spojrzał ponuro na jedyny licznik w kabinie. Nadal było na nim napisane „parseki”, liczba nadal kończyła się na „1 000 000”, a wskazówka nadal twardo stała na punkcie zero.
*** W supertajnym biurze Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych Alfred Lanning mówił ze znuŜeniem: — Nie odpowiadają. Próbowaliśmy wszystkich fal: publicznych, prywatnych, kodowanych, jawnych, nawet tych podeterowych, które się teraz stosuje. A Mózg nadal nie chce nic powiedzieć? — rzucił pytanie do doktor Calvin. — Nie chce się rozwodzić nad tą sprawą, Alfredzie — powiedziała z naciskiem. — Mówi, Ŝe oni nas słyszą… a kiedy próbuję go przycisnąć, wpada… cóŜ, wpada w ponury nastrój. A nie wolno mu… Kto słyszał o ponurym robocie? — MoŜe nam powiedz, co masz, Susan — zaproponował Bogert. — Bardzo proszę! Mózg przyznaje, Ŝe sam steruje całkowicie statkiem. Jest zdecydowanym optymistą co do ich bezpieczeństwa, ale nie podaje szczegółów. Nie mam odwagi przyciskać go. Zaburzenie jednak zdaje się skupiać wokół samego skoku międzygwiezdnego. Mózg się roześmiał, kiedy poruszyłam ten temat. Są teŜ inne poszlaki, ale ta najlepiej pokazuje, na co Mózg reaguje nienormalnie. — spojrzała na pozostałych. — Mam na myśli histerię. Od razu porzuciłam ten temat i mam nadzieję, Ŝe nie wyrządziłam mu Ŝadnej szkody. Potrafię sobie poradzić z histerią. Dajcie mi dwanaście godzin! Jeśli uda mi się doprowadzić go do normalnego stanu, sprowadzi statek z powrotem.
Wydawało się, jakby Bogerta nagle poraził piorun. — Skok międzygwiezdny! — wykrzyknął. — O co chodzi? — Calvin i Lanning zawołali jednocześnie. — O wyliczenia dla silnika, które nam dał Mózg. Słuchajcie… właśnie coś mi przyszło do głowy. Wyszedł w pośpiechu. Lanning spojrzał za nim. Powiedział obcesowo do Calvin: — Ty rób swoje, Susan.
*** Dwie godziny później Bogert mówił z zapałem: — Mówię ci, Lanning, o to właśnie chodzi. Skok międzygwiezdny nie jest natychmiastowy — dopóki prędkość światła jest skończona. śycie nie moŜe istnieć… m a t e r i a i e n e r g i a jako takie nie mogą istnieć w zakrzywionej przestrzeni. Nie wiem, jak to dokładnie moŜe wyglądać, ale o to chodzi. To właśnie zabiło robota Consolidated.
*** Donovan wyglądał mizernie i czuł się przygnębiony. — Tylko pięć dni? — Tylko pięć dni. Jestem tego pewien. Donovan rozpaczliwie spoglądał wokół. Gwiazdy za szybą były znajome, ale nieskończenie obojętne. Ściany były chłodne w dotyku; światła, które niedawno znów rozbłysły, były niemiłosiernie jaskrawe; wskazówka licznika z uporem pokazywała zero; a Donovan wciąŜ miał w ustach smak fasoli. — Muszę się wykąpać — powiedział posępnie. Powell podniósł na krótko wzrok i powiedział: — Ja teŜ. Nie musisz się tak krępować. Ale chyba nie chcesz się wykąpać w mleku i obywać bez picia… — W końcu i tak będziemy się obywać bez picia. Greg, w którym momencie ma się zacząć ta podróŜ międzygwiezdna? — Ty mi to powiedz. MoŜe mamy tak po prostu lecieć dalej. — W końcu tam dolecimy. A przynajmniej proch naszych szkieletów — ale czy to nie kwestia naszej śmierci była źródłem awarii Mózgu? Donovan mówił odwrócony plecami do Powella: — Greg, tak się zastanawiałem. Jesteśmy w kiepskiej sytuacji. Nie moŜemy za wiele zrobić, tylko chodzić w kółko albo gadać do siebie. Znasz te historie o ludziach porzuconych na łaskę losu w kosmosie. Wariują na długo przed śmiercią głodową. Nie wiem. Greg, ale od chwili zapalenia świateł czuję się zabawnie. Zapadła cisza, a potem Powell odezwał się cienkim i cichym głosem: — Ja teŜ. Na czym to polega? Rudzielec obrócił się: — Zabawne uczucie wewnątrz. Czuję w sobie jakieś walenie i cały jestem spięty. CięŜko mi oddychać. Nie mogę ustać w miejscu. — Hm–m–m. Czujesz wibracje? — Co masz na myśli? — Usiądź na chwilę i posłuchaj. Nic nie słychać, ale to się czuje — jak gdyby coś gdzieś
pulsowało i wprawiało cały statek w drganie i ciebie teŜ, razem z nim. Wsłuchaj się… — Tak… tak. Jak sądzisz, co to jest, Greg? Chyba nie przypuszczasz, Ŝe to my? — MoŜliwe — Powell pogłaskał powolnym ruchem swoje wąsy. — Ale moŜe to pochodzić od silników statku. MoŜe się przygotowuje. — Do czego? — Do skoku międzygwiezdnego. MoŜe się do tego zbliŜamy i… diabli wiedzą jak to jest. Donovan zamyślił się głęboko. A potem powiedział gwałtownie: — Jeśli tak, to dobrze. Ale Ŝałuję, Ŝe nie moŜemy walczyć. To upokarzające, Ŝe musimy bezczynnie czekać. Jakąś godzinę później Powell spojrzał na swoją rękę, spoczywającą na metalowej poręczy fotela, i powiedział ze śmiertelnym spokojem: — Dotknij ściany, Mike. Donovan przyłoŜył rękę do ściany: — Czuję, jak się trzęsie, Greg. Nawet gwiazdy za szybą wydawały się rozmazane. Obaj mieli wraŜenie, Ŝe olbrzymia maszyna nabiera mocy; pulsowanie wzrastało, jakby statek gromadził energię do potęŜnego skoku. Skok nastąpił nagle — był jak atak bólu. Zesztywniały Powell próbował jeszcze poderwać się z fotela. Kątem oka dostrzegł Donovana; słyszał jego piskliwy krzyk — a potem pociemniało mu w oczach i wszystko ucichło. Coś wewnątrz niego zaczęło się wić, próbowało walczyć z coraz grubszą warstwą lodu, w którą było zakuwane. Coś się wydostało na wolność i zawirowało w błysku migoczącego światła i bólu. Spadło… …i zawirowało …i poszybowało w przestrzeń …w ciszę! To była śmierć! Świat bez ruchu i bez wraŜeń. Świat uśpionej, nieczułej świadomości; świadomości mroku, milczenia i bezkształtnej walki. A przede wszystkim świadomość wieczności. Powell był cieniutką, białą nitką skupiającą w sobie całe jego ego — zziębnięte i wystraszone. Potem zabrzmiały słowa, namaszczone i górnolotne, szumiąc mu w głowie kaskadą dźwięku: — Czy ostatnio twoja trumna stała się niewygodna? Dlaczego nie wypróbujesz rozciągliwej trumny Makabrego M. Truposzczaka? Jest naukowo zaprojektowana, dopasowuje się do naturalnych kształtów ciała, wzbogacono ją witaminą B1. Dla własnej wygody skorzystaj z trumny Truposzczaka. Pamiętaj… będziesz… martwy… bardzo… długo! Niezupełnie przypominało to normalny dźwięk, ale teraz ucichło i przeszło w jakiś niesamowity szept. Biała nitka, która być moŜe była Powellem, unosiła się bezcelowo przez nierealne eony czasu otaczającego go zewsząd — i zapadła się w sobie, gdy przeszywający krzyk stu milionów upiornych głosów sopranowych zwiększył swoje natęŜenie do crescendo: „Uraduje mnie, gdy martwym ujrzę cię, ty hultaju, ty. Uraduje mnie, gdy martwym ujrzę cię, ty hultaju, ty. Uraduje mnie…” Po spiralnych schodach gwałtownego dźwięku refren wzrósł do niesłyszalnego pisku ponaddźwiękowego, a potem jeszcze dalej…
*** Biała nitka drŜała od pulsującego bólu. Czyniła ciche wysiłki… Dobiegające zewsząd głosy brzmiały zwyczajnie. Mówił tłum; wirujący motłoch, który przelewał się w gwałtownym pędzie na łeb na szyję, pozostawiając za sobą unoszące się w powietrzu strzępy słów. — Za co cię dorwali, chłopcze? Wyglądasz na zmaltretowanego… — … praŜący ogień, jak się domyślam, ale mam podstawę… — … zasłuŜyłem na Raj, ale stary Św. Piotr… — Nieee, miałem chody u tego chłopczyka. Prowadziłem z nim interesy… — Hej, Sam, chodź tędy… — Masz ustnik? Belzebub mówi… — … idziesz, mój dobry chochliku? Jestem umówiony z Sza… A ponad tym szumem górował pierwotny, donośny ryk, który zagłuszał wszystko inne: — SZYBKO! SZYBKO! SZYBKO!!! Ruszać się i nie przetrzymywać nas tu, w kolejce stoi jeszcze wielu innych. Przygotować zaświadczenia i sprawdzić, czy jest na nich stempel Piotra. Patrzeć, czy jesteście przy odpowiednim wejściu. Ognia dla wszystkich wystarczy. Hej, ty… TY TAM. USTAW SIĘ W KOLEJCE ALBO…
*** Biała nitka będąca Powellem cofnęła się przed napierającym krzykiem i poczuła ostre dźgnięcie palca wskazującego. Wszystko eksplodowało w tęczę dźwięków, które spadły jak krople na cierpiący mózg. Powell znów siedział w fotelu. Czuł, jak się trzęsie. Donovan otworzył szeroko oczy, które przypominały dwie szklane błękitne kule. — Greg — szepnął nieomal szlochając. — Czy byłeś martwy? — Ja… czułem się martwy — nie rozpoznał własnego, chrypliwego głosu. Próbował wstać, ale był to bezcelowy wysiłek. — Czy teraz jesteśmy Ŝywi? Czy teŜ czeka nas coś więcej? — Ja… czuję się Ŝywy — odpowiedział mu ten sam ochrypły głos. — Czy… słyszałeś coś, kiedy… kiedy byłeś martwy? — zapytał ostroŜnie Powell. Donovan zawahał się, a potem bardzo powoli skinął głową. — A ty? — Tak. Czy słyszałeś o trumnach… i śpiew kobiet… i tłum w kolejkach ustawiających się do Piekła? Słyszałeś? Donovan pokręcił przecząco głową. — Tylko jeden głos. — Bardzo mocny? — Nie. Cichy, ale szorstki jak zgrzyt pilnika po paznokciach. Wiesz, to było kazanie. O ogniu piekielnym. Opisywał męki… no wiesz. Kiedyś słyszałem takie kazanie… prawie takie. Pocił się.
*** Do ich świadomości dotarła obecność światła słonecznego za oknem. Było słabe, lecz
błękitnobiałe — a migocząca a kropka będąca odległym źródłem światła nie była Starym Słonkiem. Powell wskazał drŜącym palcem na jedyny licznik. Wskazówka tkwiła sztywno i dumnie na cienkiej jak włosek linii, przy której liczba sygnalizowała 300 000 parseków. — Mike, jeśli to prawda, to musimy się znajdować poza Galaktyką — powiedział Powell. — Do licha! — wykrzyknął Donovan. — Greg! Bylibyśmy pierwszymi ludźmi poza Układem Słonecznym. — Tak! Właśnie tak jest. Uciekliśmy Słońcu. Uciekliśmy Galaktyce. Mike, ten statek to rozwiązanie. Oznacza wolność dla całej ludzkości — wolność, moŜliwość dotarcia do wszystkich istniejących gwiazd: milionów, miliardów i bilionów. A potem opadł cięŜko na fotel. — Ale jak mamy wrócić, Mike? Donovan uśmiechnął się niepewnie. — śaden problem. Statek przywiózł nas tu. Statek zabierze nas z powrotem. ZałoŜę się o kolejną fasolę. — Ale Mike… zaczekaj. Mike. Jeśli zabierze nas tak samo, jak nas tu sprowadził… Donovan chciał wstać, ale zatrzymał się w pół drogi i opadł cięŜko z powrotem na fotel. — Będziemy musieli… znów umrzeć. Mike — ciągnął Powell. — No cóŜ — westchnął Donovan — jeśli musimy, to musimy. Przynajmniej nie jest to stan stały, n i e a Ŝ t a k b a r d z o stały.
*** Susan Calvin mówiła teraz powoli. Od sześciu godzin zachęcała Mózg — sześć bezowocnych godzin. Była znuŜona powtórkami, znuŜona owijaniem sprawy w bawełnę, znuŜona wszystkim. — Posłuchaj, Mózgu, jeszcze tylko jedna rzecz. Musisz się specjalnie wysilić, aby dać prostą odpowiedź. Czy byłeś całkowicie pewny, Ŝe nastąpi skok międzygwiezdny? To znaczy, czy on ich zabierze bardzo daleko? — Tak daleko, jak chcą, panno Susan. BoŜe! To nie jest Ŝadna sztuczka — z tym przejściem przez zakrzywioną przestrzeń. — A co zobaczą po drugiej stronie? — Gwiazdy i tak dalej. A co pani myślała? Następne pytanie samo jej się wymknęło: — A więc pozostaną przy Ŝyciu? — Jasne! — I skok międzygwiezdny nie wyrządzi im krzywdy? Zamarła, gdy Mózg nagle zamilkł. O to właśnie chodziło! Dotknęła rozjątrzonej rany. — Mózgu — odezwała się bojaźliwie błagalnym głosem — Mózgu, słyszysz mnie? Odpowiedź była słaba, wypowiedziana drŜącym głosem. Mózg zapytał: — Czy muszę odpowiadać? To znaczy o skoku? — Nie, jeśli nie chcesz. Ale to by było interesujące… to znaczy, gdybyś chciał — Susan Calvin usiłowała to powiedzieć pogodnym tonem. — Ach! Wszystko pani psuje. I pani psycholog aŜ podskoczyła, bo nagle zrozumiała wszystko. — O BoŜe! — sapnęła. — O BoŜe! I poczuła, jak napięcie wielu godzin i wielu dni pryska w jednej chwili. Dopiero później powiedziała Lanningowi: — Mówię ci, Ŝe wszystko w porządku. Nie, teraz
musisz mnie zostawić w spokoju. Statek wróci bezpiecznie, i to z załogą, a ja chcę odpocząć. I będę odpoczywać. Teraz odejdź.
*** Statek powrócił na Ziemię tak cicho i gładko, jak ją opuścił. Wylądował dokładnie w tym samym miejscu i główny właz otworzył się na ościeŜ. Dwaj męŜczyźni, którzy z niego wysiedli, stawiali kroki ostroŜnie i drapali się po swoich szorstkich i porośniętych twardą szczeciną podbródkach. A potem powoli, z rozmysłem, rudowłosy męŜczyzna uklęknął i złoŜył mocny, głośny pocałunek na betonowym pasie startowym. Dali znak ręką, aby zgromadzony tłum odsunął się na bok, i odprawili przeczącym gestem parę sanitariuszy, którzy wyskoczyli z noszami karetki pogotowia. — Gdzie jest najbliŜszy prysznic? — zapytał Gregory Powell. Odprowadzono ich. Wszyscy zebrali się przy stole. Była to konferencja całego personelu — wszystkich mózgów Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Powoli, uwypuklając punkt kulminacyjny, Powell i Donovan kończyli swą obrazową opowieść. Ciszę, która zapadła później, przerwała Susan Calvin. W ciągu kilku minionych dni zdąŜyła odzyskać swój zwykły spokój — lecz mimo to w jej słowach czuło się zakłopotanie. — Ściśle mówiąc — powiedziała — to była moja wina… w całości. Kiedy na początku przedstawiliśmy ten problem Mózgowi, jak mam nadzieję, niektórzy z was pamiętają, zadałam sobie wiele trudu, aby podkreślić jak waŜne jest odrzucenie informacji zdolnej do stworzenia dylematu. Czyniąc to, powiedziałam coś w rodzaju: „Nie denerwuj się śmiercią ludzi. Wcale nie zwaŜamy na nią. Po prostu zwróć arkusz danych i zapomnij o sprawie”. — Hm–m–m — mruknął Lanning. — Co z tego wynika? — To oczywiste. Kiedy do jego obliczeń weszła informacja, która podawała równanie kontrolujące długość minimalnej przerwy dla skoku międzygwiezdnego, oznaczało to śmierć dla ludzi. W tym punkcie maszyna Consolidated się zepsuła. Ale ja umniejszyłam przed Mózgiem wagę śmierci — nie całkowicie, gdyŜ Pierwszego Prawa nie moŜna nigdy złamać — ale wystarczająco, aby Mózg mógł powtórnie zerknąć na równanie. Wystarczająco, aby mu dać czas na uświadomienie sobie, Ŝe po zakończeniu tej przerwy ludzie powróciliby do Ŝycia — tak jak materia i energia samego statku powróciłyby do istnienia. Innymi słowy, ta tak zwana śmierć była ściśle tymczasowym zjawiskiem. Rozumiecie? Rozejrzała się. Wszyscy siedzieli zasłuchani. — Tak więc przyjął tę informację, lecz nie bez pewnego zgrzytu — ciągnęła. — Nawet pozorna śmierć i umniejszenie jej znaczenia wystarczyły, Ŝeby nieznacznie wytrącić go z równowagi. — Wyjaśniła spokojnie: — Mózg zareagował wzmoŜonym poczuciem humoru… to ucieczka, rozumiecie, metoda częściowej ucieczki od rzeczywistości. Stał się figlarzem. Powell i Donovan zerwali się na równe nogi. — Co takiego? — zawołał Powell. Donovan wyraził to znacznie bardziej obrazowo. — Taka jest prawda — powiedziała Calvin. — Zatroszczył się o was i dbał o wasze bezpieczeństwo, ale nie mogliście manipulować przy sterach, gdyŜ nie były przeznaczone dla was — tylko dla skłonnego do Ŝartów Mózgu. Mogliśmy dotrzeć do was przez radio, ale nie mogliście odpowiedzieć. Mieliście mnóstwo jedzenia, ale samą fasolę i mleko. Potem umarliście, Ŝe tak powiem, i odrodziliście się, ale śmierć mieliście… cóŜ… ciekawą. śałuję, Ŝe nie wiem, jak on to
zrobił. To był mały Ŝart — nagroda dla Mózgu, ale nie miał na celu wyrządzenia wam Ŝadnej krzywdy. — śadnej krzywdy! — syknął Donovan. — Ach, gdyby tylko ten drań miał kark. Lanning uniósł rękę w uspokajającym geście. — W porządku, było niezłe zamieszanie, ale juŜ po wszystkim. Co teraz? — CóŜ — odezwał się cicho Bogert — oczywiście do nas naleŜy ulepszenie silnika do przeskoku w przestrzeni. Musi istnieć jakiś sposób obejścia tego okresu przejściowego w skoku. Jesteśmy jedyną organizacją dysponującą superrobotem, tak więc jeśli taki sposób istnieje, tylko my moŜemy go znaleźć. A potem — Korporacja U.S. Robots będzie mieć wyłączność na podróŜe międzygwiezd ne, a ludzkość będzie miała moŜliwość utworzenia imperium galaktycznego. — A co z Consolidated? — spytał Lanning. — Hej — przerwał nagle Donovan — chciałbym coś zaproponować. Wpakowali U.S. Robots w niezłe tarapaty. Nie było to aŜ tak straszne, jak się spodziewali, i wszystko się dobrze skończyło, ale ich intencje nie były poboŜne. A Gregowi i mnie najwięcej się dostało. Chcieli odpowiedzi, więc ją dostaną. Wyślijcie im ten statek, z gwarancją, i U.S. Robots moŜe odebrać swoje dwieście tysięcy plus koszty budowy. I jeśli go zechcą przetestować… to powiedzmy, Ŝe pozwolimy Mózgowi pobawić się jeszcze trochę, zanim doprowadzimy go do normalnego stanu. — Wydaje mi się, Ŝe to słuszne i właściwe rozwiązanie — powiedział powaŜnie Lanning. — A takŜe ściśle zgodne z kontraktem — dodał nieco roztargniony Bogert.
DOWÓD Francis Quinn był politykiem w nowym stylu. To oczywiście wyraŜenie bez znaczenia, tak jak wszystkie wraŜenia tego rodzaju. Większość naszych „nowych stylów pojawiła się juŜ w Ŝyciu społecznym staroŜytnej Grecji i być moŜe — choć o tym niewiele wiemy — w staroŜytnej Sumerii czy w osadach nawodnych prehistorycznej Szwajcarii. By jednak uciec od tego, co zapowiada się na nudny i skomplikowany początek, najlepiej byłoby chyba od razu stwierdzić, Ŝe Quinn ani nie ubiegał się o urząd, ani nie zabiegał o głosy, nie wygłaszał przemówień i nie wrzucał swojego głosu do urn wyborczych. Jego udział w bezpośredniej, otwartej walce nie był większy niŜ Napoleona pod Austerlitz. A poniewaŜ rasowy polityk zawiera pakty nawet z diabłem, po drugiej stronie biurka siedział Alfred Lanning, ściągając swoje bujne białe brwi nad oczami, w których widać było zniecierpliwienie. Nie był zadowolony. Nawet gdyby Quinn to wiedział, nie przejąłby się tym w najmniejszym stopniu. Głos miał przyjazny; być moŜe wynikało to z wykonywanego zawodu. — Zakładam, Ŝe zna pan Stephena Byerleya, doktorze i Lanning. — Słyszałem o nim. Tak jak i wielu ludzi. — Tak, ja teŜ. Być moŜe zamierza pan na niego głosować w następnych wyborach. — Trudno mi powiedzieć — odpowiedział cierpko. — Nie śledziłem trendów politycznych, więc nic mi nie wiadomo, Ŝe ubiega się o urząd. — MoŜe być naszym następnym burmistrzem. Oczywiście teraz jest tylko prawnikiem, ale wielkie dęby… — Tak — przerwał Lanning — juŜ słyszałem to powiedzenie. Ale zastanawiam się, czy nie moglibyśmy przejść do sprawy. — Właśnie o niej mówimy, doktorze Lanning — ton Quinna był bardzo łagodny: — W moim interesie leŜy, Ŝeby utrzymać pana Byerleya co najwyŜej na stanowisku prokuratora okręgowego, a w pańskim interesie leŜy, Ŝeby mi w tym pomóc. — W m o i m interesie? EjŜe! — Lanning ściągnął nisko brwi. — CóŜ, zatem powiedzmy, Ŝe w interesie Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Przychodzę do pana jako do emerytowanego dyrektora do spraw badań naukowych, poniewaŜ wiem, Ŝe pański status w firmie moŜe mieć dla tej sprawy duŜe znaczenie. Słuchają pana z szacunkiem, a jednak pański związek z nimi nie jest juŜ tak ścisły, Ŝeby pan nie mógł działać swobodnie; nawet jeśli to działanie jest sprzeczne z utartymi zwyczajami. Doktor Lanning milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszał. — Kompletnie pana nie rozumiem, panie Quinn — powiedział łagodniej. — Nie dziwi mnie to, doktorze Lanning. Ale to wszystko jest raczej proste. Pozwoli pan? — Quinn przypalił sobie cienkiego papierosa elegancką zapalniczką, a jego gruba koścista twarz przybrała wyraz lekkiego rozbawienia. — Mówiliśmy o panu Byerleyu — postaci dziwnej i barwnej. Trzy lata temu był nieznany. Teraz jest znany bardzo dobrze. Jest silnym i uzdolnionym człowiekiem, i z całą pewnością najzdolniejszym i najinteligentniejszym prokuratorem, jakiego kiedykolwiek znałem. Niestety, nie zalicza się do moich przyjaciół… — Rozumiem — powiedział mechanicznie Lanning. Przypatrywał się swoim paznokciom. — W minionym roku — ciągnął spokojnie Quinn — miałem okazję przyjrzeć się dotychczasowemu Ŝyciu pana Byerleya — całkiem dokładnie. Widzi pan, zawsze to dobrze poddać przeszłość polityków reformatorów drobiazgowej analizie. Gdyby pan wiedział, jak często
okazywało się to pomocne… — przerwał, Ŝeby uśmiechnąć się bez humoru do jarzącego się koniuszka papierosa. — Ale przeszłość pana Byerleya jest nieszczególna. Spokojne Ŝycie w małym mieście; nauka w college’u; Ŝona, która umarła młodo; wypadek samochodowy i powolny powrót do zdrowia; szkoła prawnicza; przyjazd do metropolii; stanowisko prokuratora. — Francis Quinn pokręcił powoli głową, po czym dodał: — Ale jego obecne Ŝycie. Ach, ono jest godne uwagi. Nasz prokurator okręgowy nigdy nie jada! Lanning gwałtownie podniósł głowę i ostro popatrzył na prawnika: — Słucham? — Nasz prokurator okręgowy nigdy nie jada — powtórzył Quinn wyraźnie wymawiając kaŜdą sylabę. Zaraz to sprecyzuję. Nigdy nie widziano, Ŝeby jadł albo pił. Nigdy! Czy rozumie pan wagę tego słowa? — To dla mnie całkiem nieprawdopodobne. Czy moŜe pan ufać swoim informatorom? — Mogę im ufać i dlatego dla mnie jest to prawdopodobne. Dalej, nigdy nie widziano, Ŝeby nasz prokurator okręgowy pił — zwykłe płyny czy alkohol — ani Ŝeby spał. Są jeszcze inne rzeczy, ale zdaje mi się, Ŝe to wystarczy.
*** Lanning odchylił się w krześle i na chwilę zapadło między nimi pełne napięcia milczenie, a potem stary robotyk pokręcił głową. — Nie. Jeśli połączę pańskie oświadczenie z faktem, Ŝe mnie właśnie pan je przedstawił, to pańska sugestia staje się oczywista. Ale nie wydaje mi się to moŜliwe. — Temu człowiekowi zupełnie brakuje cech ludzkich, doktorze Lanning! — Gdyby mi pan powiedział, Ŝe on jest Szatanem w ludzkiej postaci, istniałaby nikła szansa, Ŝe panu uwierzę. — Mówię panu, Ŝe on jest robotem, doktorze Lanning. — A ja panu mówię, Ŝe to najbardziej nieprawdopodobna teoria, jaką kiedykolwiek słyszałem, panie Quinn. Znów nastała pełna napięcia cisza. — Niemniej — powiedział Quinn i zdusił starannie niedopałek papierosa — będzie pan musiał zbadać tę niemoŜliwość za pomocą wszelkich środków, którymi dysponuje korporacja. — Jestem pewien, Ŝe nie mógłbym podjąć Ŝadnych takich działań, panie Quinn. Chyba nie myśli pan powaŜnie, Ŝe korporacja chciałaby brać udział w lokalnej polityce. — Nie ma pan wyboru. Przypuśćmy, Ŝe ujawniłbym moje informacje, bez naukowych dowodów. Poszlaki są wystarczające. — Niech pan robi, co pan chce. — Ale to by mi nie odpowiadało. Chciałbym mieć dowód. I panu teŜ by to pewnie nie odpowiadało, gdyŜ taka „reklama” bardzo by zaszkodziła pańskiej firmie. Jak sądzę jest pan doskonale zorientowany w zarządzeniach zabraniających stosowania robotów na zamieszkanych światach. — Naturalnie! — padła obcesowa odpowiedź. . — Wie pan, Ŝe Amerykańska Korporacja Robotów i Ludzi Mechanicznych jest jedynym producentem pozytronowych robotów w Układzie Słonecznym i jeśli Byerley jest robotem, to jest p o z y t r o n o w y m robotem. Wie pan tak samo jak ja, Ŝe wszystkie roboty pozytronowe są dzierŜawione, a nie sprzedawane; Ŝe korporacja pozostaje właścicielem i zarządcą kaŜdego robota, a tym samym odpowiada za kaŜdego z nich. — Panie Quinn, łatwo udowodnić, Ŝe korporacja nigdy nie wyprodukowała robota o
charakterze humanoidalnym. — A czy jest to w ogóle wykonalne? Pytam tylko o moŜliwości. — Tak. To jest wykonalne. — RównieŜ nielegalnie, jak przypuszczam. Bez wpisu do waszego rejestru. — Nie mózg pozytronowy, proszę pana. Zbyt wiele czynników jest z tym związanych i odbywa się to pod ścisłym nadzorem rządu. — Tak, ale roboty się zuŜywają, psują, stają się niesprawne — i zostają zdemontowane. — A ich mózgi pozytronowe są powtórnie wykorzystywane lub niszczone. — Naprawdę? — Francis Quinn pozwolił sobie na nutę sarkazmu. — A gdyby jednego z nich — oczywiście przypadkowo — nie zniszczono i akurat znalazłaby się jakaś struktura humanoidalna czekająca na mózg. — To niemoŜliwe! — Musiałby pan to udowodnić rządowi i opinii publicznej, więc dlaczegóŜ nie udowodnić tego mnie. — Ale jaki mielibyśmy w tym cel? — zapytał Lanning z irytacją. — Gdzie nasza motywacja? Niech pan nam nie odmawia minimum rozsądku. — Mój szanowny panie. Korporację bardzo by ucieszyło, gdyby róŜne Regiony pozwoliły na wykorzystanie humanoidalnych robotów pozytronowych na zamieszkanych światach. Profity byłyby ogromne. Ale uprzedzone do robotów społeczeństwo nie zaakceptuje takich praktyk. Przypuśćmy, Ŝe udałoby się wam przekonać ludzi do robotów — patrzcie, taki zręczny prawnik, taki dobry burmistrz, a to przecieŜ robot. Nie kupicie naszych robotów lokajów? — Kompletne urojenia. Pan roztacza przede mną jakieś absurdalne wizje. — WyobraŜam sobie. MoŜe byśmy się jednak przekonali, kim jest Byerley. Chyba Ŝe pan chce, Ŝeby sprawa stała się głośna. Światła w biurze przygasły, ale nie na tyle, Ŝeby ukryć rumieniec gniewu na twarzy Lanninga. Robotyk dotknął powoli gałki i lampy ścienne oŜyły łagodnym światłem. — No więc dobrze — warknął — przekonajmy się,
*** Niełatwo opisać twarz Stephena Byerleya. Z metryki urodzenia wynikało, Ŝe ma czterdzieści lat i rzeczywiście wyglądał na swój wiek, ale był pogodny, dobrze odŜywiony i zdrowy. Do tego stopnia, Ŝe podkopywało to frazes o „wyglądaniu na swój wiek”. Widać to było zwłaszcza wtedy, gdy się śmiał, a teraz właśnie to robił. Zaniósł się głośnym śmiechem, który przez chwilę zamarł mu na ustach, a potem znów gruchnął… Twarz Alfreda Lanninga skrzywiła się z wyrazem dezaprobaty. Wykonał ledwo dostrzegalny gest w kierunku siedzącej za nim kobiety, a jej cienkie, anemiczne usta odrobinę się ściągnęły. Byerley zaczerpnął tchu, stopniowo się uspokajając. — Doprawdy, doktorze Lanning… doprawdy… ja… ja… robotem? Lanning wydobywał z siebie słowo po słowie: — To nie moje oświadczenie, proszę pana. Mnie całkiem by satysfakcjonowało, gdyby pan był członkiem ludzkości. PoniewaŜ nasza korporacja nigdy pana nie wyprodukowała, jestem święcie przekonany, Ŝe jest pan człowiekiem w kaŜdym razie w sensie formalnym. Lecz skoro twierdzenie, Ŝe jest pan robotem, zostało nam przedstawione z całą powagą przez człowieka o pewnej pozycji… — Niech pan nie wymienia jego nazwiska, jeśli to się kłóci z pańskim poczuciem przyzwoitości, ale dla ułatwienia dyskusji przyjmijmy, Ŝe chodzi o Franka Quinna i kontynuujemy. Lanning Ŝachnął się na tę ironiczną uwagę i na chwilę zamilkł, a potem kontynuował
lodowatym tonem: — … przez człowieka wpływowego, o którego toŜsamości nie mam zamiaru więcej wspominać — muszę pana prosić o pomoc w obaleniu tego zarzutu. Sam fakt, Ŝe takie twierdzenie moŜna by wysunąć i rozpowszechnić środkami, którymi dysponuje ten człowiek, byłby ciosem dla reprezentowanej przeze mnie firmy — nawet gdyby zarzutu nigdy nie udowodniono. Czy pan mnie rozumie? — O tak, pańska sytuacja jest dla mnie jasna. Sam zarzut jest śmieszny. Sytuacja, w której się pan znajduje — nie. Przepraszam, jeśli mój śmiech pana uraził. Śmiałem się z tego, co pan powiedział na początku. Jak mogę panu pomóc? — To bardzo proste. Musi pan tylko zasiąść do posiłku w restauracji w obecności świadków, kazać zrobić sobie zdjęcie i jeść. — Przeszedłszy przez najgorszą część rozmowy, Lanning swobodnie rozsiadł się na krześle. Kobieta obok niego uwaŜnie obserwowała Byerleya, ale nie dodała nic od siebie. Stephen Byerley uchwycił na chwilę jej wzrok, a potem odwrócił się z powrotem do robotyka. Przez pewien czas trzymał nieruchomo wyciągniętą dłoń nad przyciskiem do papieru wykonanym z brązu, stanowiącym jedyną ozdobę jego biurka. — Chyba nie mogę spełnić pańskiej prośby — powiedział spokojnie. Uniósł rękę: — Chwileczkę, doktorze Lanning. Rozumiem, Ŝe ta cała sprawa jest dla pana niesmaczna, Ŝe wciągnięto w nią pana wbrew pańskiej woli, Ŝe zmuszono pana do odegrania w niej niegodnej i śmiesznej roli. Mimo to sprawa ta wiąŜe się ze mną w sposób nawet bardziej prywatny, więc proszę o tolerancję. Po pierwsze, co pana skłania do myślenia, Ŝe Quinn — ten człowiek z pozycją — nie nabierał pana, Ŝeby pana zmusić właśnie do takiego postępowania? — CóŜ, wydaje się mało prawdopodobne, Ŝeby szanowana osoba naraŜała się w taki absurdalny sposób, gdyby nie była przekonana, Ŝe porusza się po pewnym gruncie. W oczach Byerleya nie było wesołości. — Nie zna pan Quinna. Potrafiłby uczynić pewny grunt z występu skalnego, z którym nie mogłaby sobie poradzić nawet kozica. Przypuszczam, Ŝe przedstawił szczegóły dochodzenia, które — jak twierdzi — przeprowadził na mój temat? — Dość aby mnie przekonać, Ŝe zbyt wiele zachodu kosztowały naszą korporację próby ich obalenia, podczas gdy pan mógłby to uczynić o wiele łatwiej. — Zatem wierzy mu pan, kiedy mówi, Ŝe nigdy nie jem. Jest pan naukowcem, doktorze Lanning. Niech pan weźmie pod uwagę logikę. Nie widziano mnie jedzącego, dlatego nigdy nie jem, co było do udowodnienia. Mimo wszystko! — Stosuje pan taktykę oskarŜenia sądowego, Ŝeby zagmatwać to, co jest w rzeczywistości bardzo prostą sprawą. — Wręcz przeciwnie, próbuję wyklarować to, z czego pan za pośrednictwem Quinna usiłuje zrobić bardzo skomplikowaną sprawę. Widzi pan, nie śpię duŜo — to prawda — i z całą pewnością nie sypiam na oczach ludzi. Nigdy nie dbałem o to, Ŝeby jadać z innymi — to moja cecha indywidualna, prawdopodobnie natury neurotycznej — nie krzywdzę jednak nikogo w ten sposób. Niech pan posłucha, doktorze Lanning, proszę mi pozwolić przedstawić moją wizję tej sprawy — opartej na domniemaniach. Przypuśćmy, Ŝe mielibyśmy do czynienia z politykiem zainteresowanym pokonaniem za wszelką cenę swego przeciwnika — reformatora — i który, analizując jego Ŝycie prywatne natknął się na takie dziwactwa, o jakich przed chwilą wspomniałem. Przypuśćmy dalej, Ŝe do tego, aby skutecznie oczernić przeciwnika, wybiera pańską firmę. Czy spodziewa się pan, Ŝe on panu powie: „Taki a taki jest robotem, poniewaŜ rzadko kiedy jada z ludźmi i nigdy nie widziałem, Ŝeby zasnął w trakcie sprawy. A raz, kiedy zajrzałem przez jego okno w środku nocy, on siedział z ksiąŜką w ręku, zerknąłem teŜ do jego
lodówki i nie było w niej jedzenia.”. Gdyby tak panu powiedział, posłałby pana po kaftan bezpieczeństwa. Ale jeśli panu powie: „On nigdy nie śpi, on nigdy nie je”, wtedy szok wywołany tym oświadczeniem wytrąca pana z równowagi i nie pozwala dostrzec faktu, Ŝe takich twierdzeń nie moŜna udowodnić. Daje mu pan broń do ręki, godząc się na udział swojej firmy w tej dziwnej sprawie. — Bez względu na to, proszę pana — zaczął Lanning z uporem — czy pan uwaŜa tę sprawę za powaŜną czy nie, zakończenie jej będzie wymagać tylko zjedzenia jednego posiłku przy świadkach. Byerley znów odwrócił się do obserwującej go kobiety. — Przepraszam. Dobrze usłyszałem pani nazwisko, prawda? Doktor Susan Calvin? — Tak, panie Byerley. — Pani jest psychologiem korporacji U.S. Robots, prawda? — Robopsychologiem, jeśli moŜna prosić. — Oo, czy roboty tak bardzo się róŜnią mentalnie od ludzi? — Ogromnie — pozwoliła sobie na ironiczny uśmiech: — Roboty są z zasady przyzwoite. Wesołość oŜywiła na moment twarz prawnika. — CóŜ, to cięŜki cios. Ale chciałem powiedzieć następującą rzecz. Skoro jest pani psycho… robopsychologiem oraz kobietą, załoŜę się, Ŝe zrobiła pani coś, o czym nie pomyślał doktor Lanning. — CóŜ takiego? — W swojej torebce ma pani coś do jedzenia. Coś na moment przełamało wyuczoną obojętność oczu Susan Calvin. — Pan mnie zadziwia, panie Byerley — powiedziała. I po otwarciu torebki wyjęła jabłko. Bez słowa podała je. Po początkowym wzdrygnięciu się, doktor Laning śledził czujnymi oczami ich ruchy. Stephen Byerley spokojnie ugryzł jabłko i przełknął. — Widzi pan, doktorze Lanning? Doktor Lanning uśmiechnął się z tak wyraźną ulgą, Ŝe nawet linia jego brwi złagodniała. Trwało to jedną kruchą sekundę. Ciekawa byłam czy pan je zje, ale oczywiście nie dowodzi to niczego. Byerley uśmiechnął się z wyszczerzonymi zębami: — Nie? — Oczywiście, Ŝe nie. Jest rzeczą oczywistą, doktorze Lanning, Ŝe gdyby ten człowiek był robotem humanoidem, stanowiłby doskonałą imitację. Jest prawie zbyt ludzki, aby był wiarygodny. W końcu widujemy i obserwujemy istoty ludzkie przez całe nasze Ŝycie. NiemoŜliwe, aby wśród ludzi mógł przez tyle czasu Ŝyć spokojnie robot, tylko z grubsza przypominający człowieka. Niech pan zauwaŜy fakturę skóry, jakość tęczówek, strukturę kostną ręki. Jeśli jest robotem, to Ŝałuję, Ŝe nie korporacja U.S. Robots go zrobiła, bo to niezła robota. Zatem czy przypuszcza pan, Ŝe ktoś, kto tak dopracował wszystkie szczegóły, zapomniałby wyposaŜyć go w mechanizmy regulujące trawienie, wydalanie i sen? Choćby na wypadek sytuacji awaryjnych, takich jak ta. Tak więc fakt, Ŝe potrafi jeść, niczego naprawdę nie dowodzi. — Chwileczkę — warknął Lanning — nie jestem aŜ takim głupcem, za jakiego oboje mnie macie. Nie interesuje mnie problem człowieczeństwa pana Byerleya. Interesuje mnie wyciągnięcie korporacji z dołka. Posiłek w miejscu publicznym zakończy sprawę i stanie się tak bez względu na to, co zrobi pan Quinn. MoŜemy pozostawić subtelniejsze szczegóły prawnikom i robopsychologom. — AleŜ doktorze Lanning — powiedział Byerley — zapomina pan o aspekcie politycznym
sytuacji. Tak gorąco pragnę zostać wybrany, jak gorąco Quinn pragnie mnie powstrzymać. Nawiasem mówiąc, czy nie zauwaŜył pan, iŜ uŜywa pan jego nazwiska? To taki mój tani, krętacki podstęp. Wiedziałem, Ŝe da się pan złapać przed końcem naszej rozmowy. Lanning oblał się rumieńcem. — Co mają z tym wspólnego wybory? — Reklama działa w obie strony, panie doktorze. Jeśli Quinn chce mnie nazywać robotem i ma dość zimnej krwi, Ŝeby to zrobić, ja mam dość zimnej krwi, Ŝeby grać według jego reguł. — To znaczy, Ŝe pan… — Lanning był całkiem szczerze przeraŜony. — Właśnie. To znaczy, Ŝe pozwolę mu przystąpić do rzeczy, wybrać sznur, sprawdzić jego wytrzymałość, odciąć odpowiednią długość, zawiązać pętlę, włoŜyć tam jego głowę i szeroko się uśmiechnąć. Ją zrobię resztę. — Jest pan ogromnie pewny siebie. Susan Calvin wstała. — Chodź, Alfredzie, na pewno nie zmieni zdania pod naszym wpływem. — Widzi pani — Byerley uśmiechnął się łagodnie. — Zna się pani równieŜ na psychologii człowieka.
*** Byerley zaparkował samochód na automatycznych szynach prowadzących do podziemnego garaŜu, a sam poszedł ścieŜką do frontowych drzwi swojego domu. Jego twarz nie wyraŜała tej pewności siebie, o której mówił doktor Lanning. Kiedy wszedł, osoba na wózku inwalidzkim uniosła wzrok i uśmiechnęła się. Przyjazne uczucia rozjaśniły twarz Byerleya. Podszedł do wózka. — Późno wróciłeś, Steve — chrapliwy, chropowaty szept wydobył się z ust na zawsze wykrzywionych grymasem przypominającym nieprzyjemny uśmiech. Połowa twarzy kaleki była tylko zabliźnioną tkanką. — Wiem, John, wiem. Ale dziś stanąłem wobec zaskakującego interesującego problemu. — Tak? — w jasnych oczach pojawił się niepokój, którego nie mogła wyrazić pokiereszowana twarz. — Ale to nie było coś, z czym nie mógłbyś sobie poradzić? — Nie mam całkowitej pewności. MoŜe będę potrzebował twojej pomocy. To ty tu jesteś genialny. Czy chce Ŝebym cię zabrał do ogrodu? Mamy dziś piękny wieczór?. Dwa silne ramiona uniosły Johna z wózka. Byerley delikatnie objął jedną ręką barki kaleki, a drugą wsunął pod jego owinięte nogi. Powoli i ostroŜnie przeszedł przez pokoje, zszedł po łagodnie opadającej rampie zbudowanej z myślą o wózku inwalidzkim i wyszedł tylnym wyjściem do otoczonego murem i siatką drucianą ogrodu za domem. — Dlaczego nie pozwolisz mi skorzystać z wózka, Steve? To niemądre. — Bo wolę cię nieść. Masz coś przeciwko temu? Wiem, Ŝe to dla ciebie duŜa przyjemność, kiedy moŜesz go na chwilę opuścić, a i mnie sprawia radość to, Ŝe mogę cię od niego uwolnić. Jak się dziś czujesz? — z wielką ostroŜnością ułoŜył Johna na chłodnej trawie. — Jak mam się czuć? Ale opowiedz mi o swoich kłopotach. — Quinn oprze swoją kampanię na twierdzeniu, Ŝe jestem robotem. John rozwarł szeroko oczy. — Skąd wiesz? To niemoŜliwe. Nie wierzę. — Och, daj spokój, mówię ci, Ŝe to prawda. Przysłał mi do biura jednego z tych wielkich naukowców z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, Ŝeby się ze mną
spierać. John powoli rwał rękami trawę. — Rozumiem. — Ale moŜemy mu pozwolić wybrać broń — powiedział Byerley. — Mam pewien pomysł. Posłuchaj i powiedz mi, czy to jest realne…
*** Scena rozgrywająca się tamtego wieczoru w biurze Alfreda Lanninga była festiwalem wymownych spojrzeń. Francis Quinn dosłownie wpił się wzrokiem w Alfreda Lanninga. Lanning wpatrywał się gniewnie w Susan Calvin, która z kolei patrzyła obojętnie na Quinna. W końcu Francis Quinn przerwał tę scenę, próbując nadać swemu głosowi niefrasobliwy ton: — To blef. Wymyśla wszystko na poczekaniu. — Czy chce pan zaryzykować, panie Quinn? — zapytała doktor Calvin obojętnym tonem. — CóŜ, tak naprawdę to wasze ryzyko. — Proszę posłuchać — Lanning ukrył swoje obawy pod maską gniewu — zrobiliśmy, o co pan prosił. Widzieliśmy oboje, jak ten człowiek je. Absurdem byłoby przypuszczać, Ŝe on jest robotem. — Czy p a n i teŜ tak uwaŜa? — Quinn zwrócił się do Susan Calvin. — Lanning mówił, Ŝe jest pani ekspertem. Lanning prawie groził: — Słuchaj, Susan… Quinn przerwał gładko: — Czemu nie pozwoli jej pan mówić, człowieku? Od pół godziny siedzi tu i milczy jak zaklęta. Lanning czuł się wyraźnie znękany. Był bliski utraty zmysłów. — No dobrze — powiedział. — Powiedz, co myślisz, Susan. Nie będziemy ci przerywać. Susan Cahan spojrzała na niego ponuro, a potem wlepiła chłodny wzrok w pana Quinna. — Są tylko dwa sposoby udowodnienia, Ŝe Byerley jest robotem, proszę pana. Jak dotąd przedstawił pan poszlaki, na podstawie których moŜe pan rzucić oskarŜenie, ale nic pan nie udowodni. Myślę, Ŝe pan Byerley jest dostatecznie sprytny, Ŝeby odeprzeć takie zarzuty. Prawdopodobnie sam pan o tym wie, inaczej nie przyszedłby pan tutaj. To Ŝe Byerley jest robotem, moŜna udowodnić na dwa sposoby: metodą fizyczną i metodą psychologiczną. Wybierając metodę fizyczną musiałby pan zrobić mu sekcję albo zastosować promienie rentgena. Jak to zrobić, to byłby juŜ pański problem. Posługując się metodą psychologiczną jego zachowanie trzeba by poddać analizie gdyŜ jeśli jest robotem pozytronowym, musiałby się stosować do Trzech Praw Robotyki. Nie jest moŜliwe skonstruowanie mózgu pozytronowego bez nich. Czy pan je zna, panie Quinn? Wyrecytowała je dokładnie i wyraźnie, cytując słowo w słowo słynne zdania napisane tłustym drukiem na pierwszej stronie „Podręcznika robotyki”. — Słyszałem o nich — powiedział niedbale Quinn. — Zatem łatwo zrozumieć cały problem — odparła oschle pani psycholog. — Jeśli pan Byerley złamie którekolwiek z tych trzech praw, nie jest robotem. Niestety działa to tylko w jedną stronę. Jeśli będzie postępował zgodnie z tymi zasadami, nie będzie to wcale dowodziło, Ŝe jest robotem. Quinn uniósł uprzejmie brwi. — Dlaczego nie, pani doktor? — Proszę się zastanowić, Trzy Prawa Robotyki są podstawowymi nakazami wielu systemów etycznych na świecie. Oczywiście kaŜdy człowiek posiada instynkt samozachowawczy. Dla robota to Trzecie Prawo. TakŜe kaŜdy porządny człowiek — dla którego waŜne są więzi społeczne i poczucie odpowiedzialności — ma obowiązek podporządkowywać się odpowiednim władzom: słuchać swojego lekarza, szefa, rządu, psychiatry, kolegi; przestrzegać praw; postępować zgodnie
z zasadami; podporządkować się obyczajom — nawet wtedy, gdy nie jest to wygodne czy bezpieczne. Dla robota to Drugie Prawo. Człowiek Ŝyjący w zgodzie z obowiązującymi zasadami etycznymi ma kochać innych jak siebie samego, chronić bliźnich, ryzykować Ŝyciem dla ich ratowania. Dla robota to Pierwsze Prawo. Mówiąc wprost — jeśli Byerley postępuje zgodnie ze wszystkimi Prawami Robotyki, moŜe być robotem albo moŜe być po prostu bardzo porządnym człowiekiem. — Ale — powiedział Quinn — mówi mi pani, Ŝe nigdy mu nie moŜna udowodnić, Ŝe jest robotem. — Być moŜe potrafię udowodnić, Ŝe nie jest robotem. — Nie takiego dowodu chcę. — Przyjmie pan taki dowód, jaki jest moŜliwy do przeprowadzenia. Nikt poza panem nie odpowiada za pańskie zachcianki.
*** W tym momencie Lanningowi przyszła do głowy pewna myśl. — Czy ktoś się zastanowił — zapytał zgrzytając zębami, Ŝe prokurator okręgowy to raczej dziwne zajęcie dla robota? OskarŜanie ludzi, skazywanie ich na śmierć, wyrządzanie im ogromnej krzywdy… Quinn nagle się zapalił. — Nie, nie moŜe pan się z tego wykręcić w ten sposób. Urząd prokuratora okręgowego nie czyni z niego człowieka. Nie zna pan jego rejestru? Nie wie pan, Ŝe chełpi się, iŜ nigdy nie wnosił oskarŜenia przeciwko niewinnemu człowiekowi? śe wielu ludzi uniknęło sprawy sądowej, poniewaŜ dowody przeciwko nim nie zadowoliły go, mimo Ŝe prawdopodobnie mógłby przekonać ławę przysięgłych. Właśnie tak się sprawa przedstawia. Chude policzki Lanninga zadrŜały. — Nie, Quinn, nie. W Prawach Robotyki nic nie mówi się o winie człowieka. Robot nie moŜe oceniać, czy człowiek zasługuje na śmierć. Nie jemu decydować. N i e m o Ŝ e s k r z y w d z i ć c z ł o w i e k a — obojętne czy jest on łotrem czy aniołem. W głosie Susan Calvin słychać było zmęczenie. — Alfredzie — powiedziała — nie mów głupstw. A co jeŜeli robot natknąłby się na szaleńca podkładającego ogień pod dom z ludźmi w środku? Powstrzymałby szaleńca, prawda? — Oczywiście. — I jeśli jedynym sposobem byłoby zabić go… Z gardła Lanninga dobiegł słaby odgłos. I nic więcej. — Wiemy, Alfredzie, oboje, Ŝe robot zrobiłby wszystko, co w jego mocy, Ŝeby go nie zabić. Gdyby szaleniec umarł, robot wymagałby leczenia psychoterapeutycznego, inaczej mógłby postradać zmysły od postawionego przed nim konfliktu: złamania Pierwszego Prawa w celu postąpienia zgodnie z Pierwszym Prawem w wyŜszym sensie. Ale człowiek byłby martwy, a sprawcą jego śmierci byłby robot. — Czy Byerley p o s t r a d a ł zmysły? — zapytał Lanning z całym sarkazmem, na jaki potrafił się zdobyć. — Nie, ale sam nie zabił Ŝadnego człowieka. Ujawnia fakty, które mogą świadczyć, Ŝe konkretny człowiek jest niebezpieczny dla masy innych ludzi, których nazywamy społeczeństwem. Ochrania większą liczbę ludzi i w ten sposób pozostaje wierny Pierwszemu Prawu z maksymalnym potencjałem. Dalej się nie posuwa. To sędzia potem skazuje przestępcę na śmierć lub więzienie po tym, jak ława przysięgłych orzeka jego winę. To dozorca wtrąca go do więzienia, a kat wykonuje egzekucję. A pan Byerley nic nie robi, tylko ustala prawdę i pomaga
społeczeństwu. Prawdę mówiąc, panie Quinn, kiedy pan zwrócił naszą uwagę na tę sprawę, zapoznałam się z karierą pana Byerleya. Odkryłam, Ŝe w swoich mowach końcowych do ławy przysięgłych nigdy nie Ŝądał kary śmierci. Odkryłam równieŜ, Ŝe przemawiał za zniesieniem kary śmierci i dał hojne datki instytucjom naukowo–badawczym zajmującym się neurofizjologią przestępców. Najwyraźniej wierzy raczej w leczenie niŜ karanie zbrodni. UwaŜam to za znaczący fakt. — Naprawdę? — Quinn uśmiechnął się. — Być moŜe w tym kryje się prawdziwa istota Byerleya. — Być moŜe. Po co temu zaprzeczać? Takie działania; mógłby podejmować albo robot, albo bardzo prawy i przyzwoity człowiek. Ale widzi pan, nie moŜna odróŜnić i robota od najlepszego z ludzi. Quinn odchylił się w krześle. Głos mu drŜał ze zniecierpliwienia. — Doktorze Lanning, stworzenie robota humanoidalnego, który by doskonale imitował z wyglądu człowieka, jest rzeczą całkowicie moŜliwą, prawda? Lanning chrząknął i zastanowił się. — Korporacja U.S. Robots juŜ to robiła eksperymentalnie — powiedział niechętnie — oczywiście bez dodawania mózgu pozytronowego. Przy wykorzystaniu komórek człowieka i kontroli hormonalnej moŜna wyhodować ludzkie ciało i skórę na szkielecie z porowatych tworzyw silikonowych, które z zewnątrz wyglądają jak kości. Oczy, włosy, skóra byłyby naprawdę ludzkie, a nie humanoidalne. A po włoŜeniu mózgu pozytronowego i innych niezbędnych mechanizmów, uzyskuje się robota humanoidalnego. — Ile by to zabrało czasu? — zapytał krótko Quinn. Lanning zastanowił się. — Mając całe wyposaŜenie — mózg, szkielet, komórki, odpowiednie hormony i radiacje — powiedzmy, dwa miesiące. Polityk wstał z krzesła. — A więc zobaczymy, jak wyglądają trzewia pana Byerleya. Będzie to oznaczać reklamę dla U.S. Robota — ale dałem wam szansę. Kiedy zostali sami, Lanning odwrócił się niecierpliwie do Susan Calvin. — Dlaczego się upierasz… Przerwała mu z wielką gwałtownością. — Czego chcesz: prawdy czy mojej rezygnacji? Nie będę kłamać dla ciebie. Korporacja potrafi zatroszczyć się o siebie. Nie bądź tchórzem. — A co — powiedział Lanning — jeŜeli on otworzy Byerleya, a z niego wypadną kółeczka i zębatki. Co wtedy? — Nie otworzy Byerleya — powiedziała pogardliwie Całym. — Byerley jest co najmniej tak samo sprytny jak Quinn.
*** Wieść o prokuratorze–robocie spadła na miasto na tydzień przed nominacją Byerleya. Ale „spadła” to niewłaściwe słowo. Wtoczyła się do miasta, wczłapała do niego, wpełzła. Ludzie zaczęli się śmiać i posypały się Ŝarty. Jednak sterujący wszystkim Quinn zapoczątkował nowy etap, w którym śmiech stał się juŜ wymuszony, pojawiła się niepewność i ludzie zaczęli się zastanawiać. Nikt nie zdołałby zapanować nad atmosferą zjazdu, i która była bardzo nerwowa, choć nie planowano Ŝadnego pojedynku. JuŜ od tygodnia wiadomo było, Ŝe tylko Byerley mógł otrzymać
nominację. Nie miał go kto zastąpić, więc musieli nominować jego, ale wywołało to kompletne zamieszanie. Sytuacja nie wyglądałaby tak źle, gdyby przeciętny obywatel nie był rozdarty między ogromem zarzutu — jeśli był prawdziwy — a jego sensacyjnym szaleństwem — jeśli był fałszywy. Nazajutrz po nominacji Byerleya — dokonanej dla formy i nieszczerze — jakaś gazeta w końcu opublikowała najwaŜniejsze watki długiego wywiadu z doktor Susan Calvin, „światowej sławy ekspertem w dziedzinie psychologii robotów i pozytroniki”. Po tej publikacji rozpętało się istne piekło. Na to właśnie czekali fundamentaliści. Nie tworzyli oni Ŝadnej partii politycznej i nie wyznawali Ŝadnej formalnej religii. Zasadniczo byli to ludzie, którzy nie przystosowali się do przemian społecznych wywołanych rozwojem nowych technologii. Sami siebie nazywali Zwolennikami Prostego śycia. Łaknęli Ŝycia, które osobom praktykującym je prawdopodobnie wydawało się nie takie znów proste i które przez to same były Zwolennikami Prostego śycia. Fundamentaliści nie potrzebowali nowego powodu, Ŝeby nienawidzić robotów i producentów robotów; ale nowy powód — taki jak oskarŜenie wysunięte przez Quinna i analiza przeprowadzona przez doktor Calvin — wystarczał, aby po raz kolejny głośno zamanifestować nienawiść do tego wszystkiego, co symbolizowały roboty. Olbrzymie zakłady Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych stały się twierdzą, wypełnioną uzbrojonymi straŜnikami. Korporacja przygotowywała się do wojny. W domu Stephena Byerleya roiło się od policji. Kampania polityczna, skupiona wokół tej jednej sprawy, przypominała kampanię tylko w tym sensie, Ŝe wypełniała lukę pomiędzy nominacją i wyborami. Stephen Byerley nie pozwolił, aby wścibscy, mali ludzie rozpraszali jego uwagę. Nie robił na nim wraŜenia widok umundurowanych policjantów kręcących się dosłownie wszędzie, Zgodnie z tradycją swojej kasty, reporterzy i fotografowie czekali przed domem, za szeregiem ponurych straŜników. Jedna ze stacji telewizyjnych miała nawet skaner skierowany na puste wejście do skromnego domu prokuratora, przed którym stał teraz sztucznie podekscytowany spiker wygłaszający nadęty komentarz do kamery. Ruchliwy, mały człowiek wystąpił naprzód. W wyciągniętej ręce trzymał jakiś wypełniony formularz. — Panie Byerley, to jest nakaz sądowy upowaŜniający mnie do przeszukania tej posesji. Mam sprawdzić, czy nie ma tu nielegalnych… eee… ludzi mechanicznych lub robotów jakiegokolwiek rodzaju. Byerley podniósł się, Ŝeby wziąć dokument do ręki. Zerknął na niego obojętnie i oddając go uśmiechnął się. — Wszystko w porządku. Proszę zaczynać. Niech pan wykonuje swoją pracę. Pani Hoppen… — zawołał do swojej gospodyni, która niechętnie wyszła z pokoju obok — …proszę pójść z panami i pomóc im w miarę moŜliwości. Mały człowiek o nazwisku Harroway nie zdołał nawet uchwycić wzroku Byerleya, zawahał się więc, a potem czerwony ze złości wymamrotał do dwóch policjantów: „Chodźcie”. Wrócił po dziesięciu minutach. — Skończone? — zapytał Byerley tonem osoby, która nie jest szczególnie zainteresowana ani pytaniem, ani odpowiedzią na nie. Harroway odchrząknął i wydobył z siebie piskliwy falset, więc ze złością zaczął na nowo: — Niech pan posłucha, panie Byerley, dostaliśmy specjalne instrukcje, Ŝeby przeszukać dom bardzo dokładnie. — I nie zrobiliście tego? — Powiedziano nam, czego dokładnie mamy szukać.
— Tak? — Krótko mówiąc i nie bawiąc się w przesadne subtelności, panie Byerley, kazano nam przeszukać pana. — Mnie? — zapytał prokurator z uśmiechem. — I jak zamierzacie to zrobić? — Mamy urządzenie wykorzystujące promieniowanie Penet… — Zatem mam zostać prześwietlony, co? Macie upowaŜnienie? — Widział pan nakaz. — Mogę go zobaczyć jeszcze raz? Czoło Harrowaya błyszczało od potu, kiedy po raz drugi podawał Byerleyowi dokument. Domniemany robot powiedział zrównowaŜonym głosem: Czytam tutaj opis tego, co macie przeszukać, cytuję: dom naleŜący do Stephena Byerleya, znajdujący się przy ulicy Willow Grove 355 w Evanstron, wraz z naleŜącym do niego garaŜem, magazynem bądź teŜ innymi budynkami, wraz z wszystkimi terenami naleŜącymi do niego”… — i tak dalej. Zupełnie w porządku. Ale, mój dobry człowieku, nie ma tu nic o przeszukiwaniu mojego wnętrza. Ja nie jestem częścią tej posesji. MoŜe pan przeszukać moje ubranie, jeśli się panu zdaje, Ŝe ukryłem robota w kieszeni. Harroway nie miał Ŝadnych wątpliwości co do tego, komu zawdzięcza swoje stanowisko. Nie zamierzał się wycofać mając szansę zdobycia znacznie lepszej, to jest lepiej płatnej posady. — Niech pan posłucha — powiedział usiłując zapanować nad gniewem. — Wolno mi przeszukać meble i wszystkie inne rzeczy w pańskim domu. Pan w nim jest, prawda? — Obserwacja godna uwagi. J e s t e m w nim. Ale nie jestem meblem. Jako obywatel z duŜym poczuciem odpowiedzialności — mam zaświadczenie od psychiatry, które tego dowodzi — mam pewne prawa zgodnie z przepisami okręgowymi. Przeszukiwanie mnie oznaczałoby pogwałcenie mojego prawa do prywatności. Ten dokument jest niewystarczający. — Jasne, ale jeśli pan jest robotem, nie ma pan prawa do prywatności. — Prawda — ale dokument tego nie precyzuje. W domyśle uznaje mnie za człowieka. — Gdzie? — Harroway schwycił nakaz. — Tam, gdzie jest napisane: „miejsce zamieszkanie naleŜące do” i tak dalej. Robot nie moŜe być właścicielem nieruchomości. I moŜe pan powiedzieć swojemu pracodawcy, panie Harroway, Ŝe jeśli spróbuje wydać dokument, który n i e będzie mnie uznawał za człowieka, natychmiast wytoczę mu proces cywilny, który go zmusi do u d o w o d n i e n i a , Ŝe jestem robotem, na podstawie informacji o b e c n i e będących w jego posiadaniu albo do zapłacenia olbrzymiej kary za próbę niesłusznego; pozbawienia mnie praw, gwarantowanych mi przez przepisy okręgowe. Niech pan mu to powie, dobrze? Harroway pomaszerował do drzwi. Odwrócił się. — Jest pan chytrym prawnikiem… — Wsunął rękę do kieszeni. Przez krótką chwilę stał nieruchomo. A potem wyszedł, uśmiechnął się do kamery, pomachał ręką reporterom i krzyknął: — Jutro będziemy coś dla was mieli, chłopcy. To będzie coś ekstra. W samochodzie rozsiadł się wygodnie, wyjął z kieszeni niewielki mechanizm i starannie go sprawdził. Po raz pierwszy w Ŝyciu zrobił zdjęcie za pomocą odbicia promieni rentgenowskich. Miał nadzieję, Ŝe wykonał to prawidłowo. Quinn i Byerley nigdy nie spotkali się twarzą w twarz. Ale rozmowa przez wizjofon bardzo przypominała takie spotkanie, nawet jeśli jeden dla drugiego stanowił jedynie czarno–biały elektroniczny obraz na ekranie. To Quinn zadzwonił. Zaczął obcesowo, jak przystało na polityka w „nowym stylu”:
— Pomyślałem sobie, Ŝe chciałby pan wiedzieć, Byerley, Ŝe zamierzam ogłosić publicznie fakt noszenia przez pana osłony ochronnej przed promieniowaniem Penet. — CzyŜby? W takim razie juŜ pan to prawdopodobnie zrobił Coś mi się zdaje, Ŝe nasi przedsiębiorczy przedstawiciele prasy od dłuŜszego czasu podłączają się do moich róŜnych linii łącznościowych. Wiem, Ŝe moje telefony biurowe są na podsłuchu, dlatego przez ostatnie tygodnie właściwie nie wychodzę z domu — Byerley mówił przyjaznym, prawie swobodnym tonem. Quinn zacisnął nieznacznie usta: — Ta rozmowa jest zabezpieczona od podsłuchu — całkowicie. Robię to kosztem pewnego ryzyka osobistego. — WyobraŜam sobie. Nikt nie wie, Ŝe pan się kryje za tą kampanią. Przynajmniej nikt tego nie wie oficjalnie. KaŜdy o tym wie nieoficjalnie. Nie przejmowałbym się tym. A więc noszę osłonę ochronną? Jak sądzę, odkrył to pan wtedy, gdy fotografia, wykonana tamtego dnia przez pańskiego szczeniackiego sługusa, okazała się prześwietlona. — Zdaje pan sobie sprawę z tego, Byerley, Ŝe dla wszystkich stanie się jasne, iŜ nie ma pan odwagi poddać się analizie rentgenowskiej. — Wszyscy teŜ będą mieli okazję dowiedzieć się, Ŝe usiłował pan pogwałcić moje prawo do prywatności. — Nikt się tym nie przejmie. — Pan się myli. To symbolizuje nasze dwie kampanie, nieprawdaŜ? Pan ma niewielki wzgląd na prawa poszczególnych obywateli. Ja zawsze mam je na względzie. Nie poddam się analizie rentgenowskiej, poniewaŜ chcę dla zasady bronić swoich praw. Tak jak będę bronić praw innych, kiedy zostanę wybrany. — Niewątpliwie zrobi pan z tego interesujące przemówienie, ale nikt panu nie uwierzy. Brzmi to trochę zbyt górnolotnie, Ŝeby było prawdą. I jeszcze jedno — powiedział Ŝywo — tamtego wieczora w pańskim domu kogoś brakowało. — W jakim sensie? — Zgodnie z raportem — na ekranie było widać, jak przerzuca jakieś kartki — brakowało jednej osoby — kaleki. — Właśnie — powiedział Byerley matowo — kaleki. Te mój stary nauczyciel, który mieszka ze mną, a teraz jest, na wsi. Przebywa tam od dwóch miesięcy. W takich sytuacjach mówi się zazwyczaj „bardzo poŜądany odpoczynek”. Pozwoli mu pan na to? — Pański nauczyciel? Jakiś naukowiec? — Zanim stał się kaleką, był prawnikiem. Ma licencję rządową biofizyka naukowo–badawczego oraz własne laboratorium; odpowiednie władze, do których mogę pana odesłać, dysponują kompletnym sprawozdaniem z wykonywanych przez niego prac. Jego badania nie mają; większego znaczenia, ale są nieszkodliwym i zajmującym hobby dla… biednego kalekiego człowieka. Jak pan widzi, pomagam jak mogę. — Widzę. A co ten… nauczyciel… wie o konstruowaniu robotów? — Nie potrafię ocenić jego wiedzy w dziedzinie, która jest dla mnie obca. — Nie miałby dostępu do mózgów pozytronowych? — Niech pan zapyta swoich przyjaciół w U.S. Robots. Oni powinni wiedzieć. — Powiem krótko, Byerley. Pański kaleki nauczyciel to prawdziwy Stephen Byerley. Pan jest stworzonym przez niego robotem. MoŜemy to udowodnić. To on miał wypadek samochodowy, nie pan — Zawsze moŜna sprawdzić kartoteki. — Naprawdę? No to niech pan nie zwleka. Moje najlepsze Ŝyczenia. — MoŜemy teŜ odszukać „wiejski domek” pańskiego tak zwanego nauczyciela i przekonać się, co tam znajdziemy.
— No niezupełnie, Quinn. — Byerley uśmiechnął się szeroko. — Niestety, dla pana mój tak zwany nauczyciel jest chorym człowiekiem. Jego domek na wsi jest jego miejscem odpoczynku. W tych okolicznościach jego prawo do prywatności jest naturalnie jeszcze większe. Nie zdoła pan uzyskać nakazu wkroczenia na jego teren nie przedstawiając rzetelnego uzasadnienia. Nie będę jednak panu w niczym przeszkadzał. Nastąpiła pauza, po czym Quinn pochylił się naprzód, tak Ŝe obraz jego twarzy powiększył się, widać było nawet drobne zmarszczki na czole. — Byerley, dlaczego pan się nie wycofa? Nie moŜe pan zostać wybrany. — Nie? — A czy pan myśli, Ŝe tak? Czy pan sądzi, Ŝe jeśli pan nie ustosunkuje się do tego, co się o panu mówi — kiedy z łatwością mógłby pan to zrobić łamiąc jedno z Trzech Praw — to uda się panu przekonać ludzi, Ŝe nie jest pan robotem. — Jak dotąd widzę tylko, Ŝe z niespecjalnie znanego prawnika praktykującego w wielkiej metropolii, moŜe trochę tajemniczego, stałem się ogólnie znaną postacią. Urnie pan zrobić człowiekowi reklamę. — Ale pan j e s t robotem. — Tak zostało powiedziane, ale nie jest to udowodnione. — Jest dostatecznie udowodnione, jeśli chodzi o wyborców. — A więc niech się pan odpręŜy — zwycięŜył pan. — śegnam — powiedział Quinn, po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy pozwalając sobie na złośliwość, i wizjofon wyłączył się z trzaskiem. — śegnam — powiedział niewzruszenie Byerley do pustego ekranu.
*** Byerley sprowadził z powrotem swojego „nauczyciela” na tydzień przed wyborami. Poduszkowiec wylądował szybko gdzieś na peryferiach miasta. — Zostaniesz tu do końca wyborów — powiedział mu Byerley. — Lepiej, Ŝebyś pozostał z boku, jeśli sprawy przybiorą niepomyślny obrót. — Istnieje niebezpieczeństwo przemocy? — Choć John niewiele mógł wyrazić swym zniekształconym głosem, w pytaniu kryło się całe jego zatroskanie. — Fundamentaliści tym groŜą, więc teoretycznie tak. Ale tak naprawdę nie spodziewam się. Oni nie mają realnej siły. Są tylko obecnym przez cały czas czynnikiem zapalnym, który mógłby w sprzyjającej sytuacji wywołać zamieszki. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli zostaniesz tutaj? Proszę. Nie będę sobą, jeśli będę się musiał zamartwiać o ciebie. — Zostanę. Nadal myślisz, Ŝe to się powiedzie? — Jestem tego pewien. Nikt cię nie nachodził? Nikt. Jestem pewien. I wszystko poszło dobrze? — Wystarczająco dobrze. Nie będzie z tym Ŝadnych kłopotów. — A więc uwaŜaj na siebie i oglądaj jutro telewizję, John. — Byerley uścisnął sękatą dłoń spoczywającą na jego ręce.
*** Zmarszczone czoło Lentona wyraŜało całe jego napięcie. Miał pracę nie do pozazdroszczenia: był szefem kampanii Byerleya — robił kampanię dla osoby odmawiającej ujawnienia swojej
strategii i odmawiającej zaakceptowania strategii swojego szefa. — Nie moŜesz! — Tak brzmiało jego ulubione powiedzenie, które stało się wkrótce jego jedynym powiedzeniem. — Mówię ci, Steve, nie moŜesz! Stanął przed prokuratorem, który zajmował się przerzucaniem zapisanych na maszynie kartek ze swoim przemówieniem. — OdłóŜ to, Steve. Słuchaj, ten motłoch został zorganizowany przez fundamentalistów. Nie będą cię słuchać. Prędzej cię ukamienują. Dlaczego musisz wygłaszać przemówienie przed publiką? Co złego w nagraniu, nagraniu z obrazem? — Chcesz, Ŝebym wygrał wybory, prawda? — zapytał łagodnie Byerley. — Wygrał wybory! Nie wygrasz, Steve. Próbuję uratować ci Ŝycie. — Nic mi nie grozi. — Nic mu nie grozi. Nic mu nie grozi. — Lenton wydobyli z gardła dziwny, zgrzytliwy odgłos. — To znaczy, Ŝe wychodzisz na ten balkon przed pięćdziesiąt tysięcy zwariowanych głupków i będziesz próbować rozsądnie do nich przemawiać — z balkonu, jak charyzmatyczny przywódca. Byerley zerknął na zegarek. — Mniej więcej za pięć minut, gdy tylko się zwolnią łącza telewizyjne. Odpowiedź Lentona nie bardzo nadawała się do rozpowszechniania. Tłum zapełniał odgrodzony sznurem obszar miasta. Drzewa i domy zdawały się wyrastać z fundamentów utworzonych przez masę ludzką. A reszta świata obserwowała spektakl za pośrednictwem fal ultrakrótkich. Były to wybory lokalne, ale mimo to oglądał je cały świat. Byerley pomyślał o tym i uśmiechnął się. Widok tłumu nie mógł nastrajać radośnie. Wszędzie powiewały flagi i transparenty z antyrobotycznymi hasłami. Wiele z haseł skierowanych było przeciwko Byerleyowi. Wroga atmosfera narastała. Od początku przemówienie było nieudane. Słowa Byerleya zagłuszał wrzask motłochu i skandowane okrzyki fundamentalistów, którzy tworzyli najbardziej agresywne grupki pośród gawiedzi. Byerley mówił dalej, powoli, bez emocji… Wewnątrz Lenton chwycił się za włosy i jęczał — i czekał, aŜ poleje się krew.
*** W pierwszych szeregach zakotłowało się. Jakiś kanciasty obywatel, z wybałuszonymi oczami i w ubraniu za krótkim, aby zakryć w całości jego długie i chude kończyny przepychał się do przodu. Jeden z policjantów zanurkował za nim, przeciskając się powoli i z trudem. Byerley machnął gniewnie na policjanta, Ŝeby się odsunął. Chudzielec znalazł się bezpośrednio pod balkonem. Ryk zagłuszał jego słowa. Byerley pochylił się. — Co pan mówi? Jeśli ma pan uzasadnione pytanie, odpowiem na nie. — Odwrócił się do stojącego z boku straŜnika. — Proszę przyprowadzić tu tego człowieka. W tłumie zapanowało napięcie. W róŜnych miejscach jednocześnie rozległy się okrzyki „cisza”, przerodziły się w piekielną wrzawę, a potem ucichły, urywając się po kolei. Z czerwoną twarzą, cięŜko dysząc, chudzielec stanął przed Byerleyem. — Czy ma pan pytanie? — zapytał Byerley. Chudzielec popatrzył na niego i powiedział skrzeczącym głosem: — Uderz mnie, pan! Z nagłą energią wysunął swój podbródek do przodu. — Uderz mnie, pan! Mówisz, Ŝe nie jesteś robotem. Udowodnij to. Nie moŜesz uderzyć
człowieka, ty potworze. Zapadła dziwna, martwa cisza. Przerwał ją głos Byerleya: — Nie mam powodu, Ŝeby pana uderzyć. Chudzielec roześmiał się prowokacyjnie. — Nie m o Ŝ e s z mnie uderzyć. N i e z r o b i s z tego. Nie jesteś człowiekiem. Jesteś potworem, pozorem człowieka. I wobec tysięcy naocznych obserwatorów i milionów telewidzów Stephen Byerley z zaciśniętymi ustami cofnął pięść i walnął chudzielca z trzaskiem w podbródek. I śmiałek, który rzucił wyzwanie, poleciał gwałtownie do tyłu przewracając się, zupełnie oniemiały. — Przepraszam — powiedział Byerley. — Proszę go zabrać i zaopiekować się nim. Po przemówieniu chcę z nim porozmawiać. Kiedy doktor Calvin zawróciła swój samochód i odjechała z zarezerwowanego miejsca, tylko jeden reporter doszedł do siebie po szoku na tyle, by pognać za nią i wykrzyczeć pytanie. Susan Calvin zawołała przez ramię: — To człowiek. — To mu wystarczyło. Reporter pognał w swoim kierunku. Resztę przemówienia moŜna by określić jako „wygłoszoną, ale nie usłyszaną”.
*** Doktor Calvin i Stephen Byerley spotkali się jeszcze raz — na tydzień przed jego zaprzysięŜeniem na stanowisku burmistrza. Było późno, juŜ po północy. — Nie wygląda pan na zmęczonego — powiedziała doktor Calvin. Burmistrz — elekt uśmiechnął się. — Przez jakiś czas mogę się jeszcze nie kłaść. Tylko niech pani nie mówi o tym Quinnowi. — Nie powiem. Ale skoro juŜ pan go wymienił, jego wieść brzmiała interesująco. Szkoda ją było psuć. Przypuszczam, Ŝe zna pan jego teorię. — Częściowo. — Bardzo dramatyczna. Stephen Byerley był młodym prawnikiem, przekonywającym mówcą, wielkim idealistą i miał pewne zacięcie do biofizyki. Czy pan się interesuje robotyką, panie Byerley? — Tylko w aspekcie prawnym. — Ten Stephen Byerley interesował się. Ale oto zdarzył się wypadek. śona Byerleya zmarła; jego spotkało coś gorszego niŜ śmierć. Stracił nogi, stracił twarz, stracił głos. PrzeŜyty koszmar wpłynął teŜ na jego umysł. Nie chciał się poddać operacji plastycznej. Odsunął się od świata; stracił widoki na karierę prawniczą pozostały mu tylko ręce i inteligencja. Potrafił jakoś zdobyć mózgi pozytronowe, jeden nawet tak skomplikowany, Ŝe potrafił osądzać problemy natury etycznej — co jest najwyŜszą funkcją robotyczną, jaką dotychczas uzyskaliśmy. Wyhodował ciało dla tego mózgu. Swojego robota nauczył być tym wszystkim, czym sam chciał być, a juŜ nie mógł. Wysłał w świat tego nowego Stephena Byerleya, kryjąc się za nim jako stary, kaleki nauczyciel, którego nikt nigdy nie widział… — Niestety — powiedział burmistrz — elekt — zniweczyłem to wszystko, uderzając tamtego człowieka. Gazety podają, Ŝe to pani oficjalnie orzekła, iŜ jestem człowiekiem. — Jak do tego doszło? Czy moŜe mi pan powiedzieć? To nie mógł być przypadek. — I nie był do końca. To głównie zasługa Quinna. Moi ludzie zaczęli po cichu rozpowszechniać plotkę, Ŝe nigdy nie uderzyłem człowieka; Ŝe nie jestem do tego zdolny, Ŝe gdyby ktoś mnie próbował sprowokować, nie zareagowałbym, bo jestem robotem. Wymyśliłem więc to głupie przemówienie przed publiką, nie zapominając o reklamie z odpowiednimi akcentami, zgodnie z moimi przewidywaniami, jakiś głupiec dał się nabrać. W zasadzie był to podstęp. Jedna dobrze
zaaranŜowana sytuacja rozwiązała moje problemy. Oczywiście efekt emocjonalny, jaki to wywołało, zapewnił mi, zgodnie z zamierzeniami, wybór na burmistrza. Pani robopsycholog skinęła głową. — Widzę, Ŝe wkracza pan w zakres moich kompetencji — tak jak chyba musi kaŜdy polityk. Ale bardzo mii przykro, Ŝe tak wyszło. Lubię roboty. Lubię je znacznie bardziej niŜ ludzi. Jeśli moŜna by stworzyć robota zdolnego do pełnienia funkcji politycznych, myślę, Ŝe on by i się do tego najbardziej nadawał. Zgodnie z Prawami Robotyki byłby niezdolny do wyrządzania krzywdy ludziom, niezdolny do tyranii, korupcji, głupoty i uprzedzeń. A po zakończeniu swojej kadencji odszedłby, mimo Ŝe byłby nieśmiertelny, poniewaŜ nie mógłby zranić ludzi, pokazując im, Ŝe rządził nimi robot. Taka sytuacja byłaby idealna. — Tylko Ŝe robot mógłby zawieść wskutek nieodłącznie tkwiących w jego mózgu niedoskonałości. Mózg pozytronowy nigdy nie dorównywał złoŜonością mózgowi ludzkiemu. — Miałby doradców. Nawet człowiek nie jest zdolny do rządzenia bez pomocy. Byerley przyjrzał się Susan Calvin z powaŜnym zainteresowaniem. — Dlaczego pani się uśmiecha, doktor Calvin? — PoniewaŜ pan Quinn nie pomyślał o wszystkim. — To znaczy, Ŝe do jego opowieści moŜna by coś jeszcze dodać? — Tylko jeden szczegół. Przez trzy miesiące przed wyborami ten Stephen Byerley, o którym mówił pan Quinn, ten złamany człowiek, przebywał na wsi z jakiegoś tajemniczego powodu. Powrócił akurat na tamto słynne pańskie przemówienie. A w końcu to, co stary kaleka zrobił raz, mógł zrobić drugi raz, szczególnie jeśli to drugie zadanie było bardzo proste w porównaniu z pierwszym. — Niezupełnie rozumiem. Doktor Calvin wstała i wygładziła sukienkę. Najwyraźniej była gotowa do wyjścia. — Chodzi mi o to, Ŝe istnieje jeden wypadek, kiedy robot moŜe uderzyć człowieka, nie łamiąc Pierwszego Prawa. Tylko jeden wypadek. — Jaki? Doktor Calvin stała przy drzwiach. Powiedziała spokojnie: — Kiedy człowiek, który ma zostać uderzony, jest tylko drugim robotem. Uśmiechnęła się szeroko, jej chuda twarz była rozpromieniona. — śegnam, panie Byerley. Mam nadzieję głosować na Pana za pięć lat — kiedy będzie pan kandydował na stanowisko koordynatora. Stephen Byerley zachichotał. — Muszę odpowiedzieć, Ŝe jest to lekka przesada. Zamknęła za sobą drzwi.
KONFLIKT DO UNIKNIĘCIA Koordynator miał w swoim prywatnym gabinecie średniowieczną osobliwość — kominek. Oczywiście człowiek średniowieczny mógłby nie rozpoznać, Ŝe to kominek, bo teraz słuŜył on wyłącznie dekoracji. Cichy, pełgający płomień igrał w odizolowanej wnęce za przezroczystą szybą kwarcową. Polana zapalały się zdalnie od znikomego odgałęzienia głównego promienia energii zasilającego budynki publiczne miasta. Ten sam przycisk, który sterował zapłonem, najpierw usuwał popiół z poprzedniego ogniska i otwierał drogę świeŜej partii drewna. — Był to, rozumiecie, całkowicie uwspółcześniony kominek. Ale sam ogień był prawdziwy. Dzięki systemowi głośników moŜna było słyszeć trzask płonących polan i oczywiście obserwować języki ognia podtrzymywanego przez strumień powietrza. Tańczące za szybą płomienie odbijały się w miniaturze w czerwonawej szklance koordynatora, a jeszcze bardziej zminiaturyzowane odbijały się w obu źrenicach jego zasępionych oczu. A takŜe w źrenicach lodowatych oczu jego gościa, doktor Susan Calvin z Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. — Zaprosiłem cię tu nie tylko w celach towarzyskich, Susan — odezwał się koordynator. — Tak teŜ myślałam, Stephen — odparła. — A jednak nie bardzo wiem, jak przedstawić mój problem. Z jednej strony to moŜe być zupełna błahostka. Z drugiej moŜe oznaczać koniec ludzkości. — Spotkałam się juŜ z wieloma problemami, Stephen, które miały charakter takiej samej alternatywy. Tak jest chyba z wszystkimi problemami. — Naprawdę? Zatem oceń następującą rzecz: World Steel melduje o nadprodukcji wynoszącej ponad dwadzieścia tysięcy ton. Budowa Kanału Meksykańskiego ma dwumiesięczne opóźnienie. W kopalniach rtęci w Almaden wystąpił niedobór wydobycia od zeszłej wiosny, podczas gdy Zakłady Hydroponiki w Tientsin zwalniają tymczasowo ludzi. Te sprawy przychodzą mi w tej chwili na myśl. Jest więcej kwestii tego samego rodzaju. — Czy to powaŜne zjawiska? Nie znam się dostatecznie na ekonomii, Ŝeby umieć określić straszne konsekwencje takich rzeczy. — Same w sobie nie są powaŜne. Jeśli sytuacja miałaby się pogorszyć, do Almaden moŜna wysłać ekspertów od górnictwa. Jeśli w Tientsin jest zbyt wielu inŜynierów hydroponiki, moŜna ich wykorzystać na Jawie lub Cejlonie. Ponad dwadzieścia tysięcy ton stali zaspokaja nie więcej niŜ kilka dni światowego popytu, a otwarcie Kanału Meksykańskiego dwa miesiące po planowanym nowym terminie to nieznaczna zwłoka. Powodem mojego zmartwienia są Maszyny, juŜ rozmawiałem o nich z twoim dyrektorem do spraw naukowo–badawczych. — Z Vincentem Silverem? Nic mi o tym nie wspominał. — Prosiłem go, Ŝeby z nikim nie rozmawiał. Widocznie tak zrobił. — I co ci powiedział? — Pozwól, Ŝe powiem o tym w swoim czasie. Najpierw chcę porozmawiać o Maszynach. I chcę o nich porozmawiać z tobą, poniewaŜ jesteś jedyną osobą na świecie, która dostatecznie rozumie roboty, Ŝeby mi teraz pomóc. Czy mogę trochę pofilozofować? — Dziś wieczór, Stephen, moŜesz mówić, jak ci się podoba i o tym, co ci się podoba, pod warunkiem Ŝe najpierw mi powiesz, co masz zamiar udowodnić. — śe takie małe zachwiania równowagi naszego doskonałego systemu popytu i podaŜy, o
których wspomniałem, mogą być pierwszym krokiem do ostatecznej wojny. — Hmm. Mów dalej. Susan Calvin nie pozwoliła sobie na przyjęcie wygodnej pozycji, mimo Ŝe krzesło, na którym siedziała, zaprojektowano z myślą o wygodzie. Z upływem lat uwypukliły się jej charakterystyczne cechy zewnętrzne — chłodna twarz o wąskich ustach i płaski, zrównowaŜony głos. I choć Stephen Byerley był człowiekiem, którego mogła lubić i któremu mogła ufać, ale zbliŜyła się do siedemdziesiątki, ą nawyków pielęgnowanych przez całe Ŝycie nie da się tak łatwo przełamać. — KaŜdy okres ludzkiego rozwoju, Susan — powiedział koordynator — miał swój własny, specyficzny rodzaj konfliktu ludzkiego, swoją własną odmianę problemu, który na pozór moŜna było załatwić jedynie siłą. W kaŜdej epoce efekt jej uŜycia był taki sam — siła nigdy naprawdę nie rozwiązała Ŝadnego problemu. Zamiast tego problem się ciągnął przez szereg konfliktów, po czym samoistnie znikał — nie nagle, lecz powoli, niedostrzegalnie w miarę zmian warunków ekonomicznych i społecznych. A potem pojawiały się nowe problemy i wiele nowych wojen. Na pozór cykl bez końca. RozwaŜmy stosunkowo współczesne okresy. Od szesnastego do osiemnastego wieku mieliśmy szereg wojen dynastycznych, w których najwaŜniejszą kwestią europejską było, czy kontynentem ma rządzić rodzina Habsburgów czy Burbonów. Był to jeden z tych „nieuniknionych konfliktów”, gdyŜ Europa nie mogła oczywiście być w połowie habsburska i w połowie burbońska. Tylko Ŝe nadal była i Ŝadna wojna nigdy nie zmiotła z powierzchni ziemi jednej rodziny, wynosząc na piedestał drugą aŜ do momentu, gdy w 1789 roku powstanie nowej atmosfery społecznej we Francji doprowadziło do wyrzucenia brudnymi metodami najpierw Burbonów, a w końcu i Habsburgów, na śmietnik historii. I w ciągu tych samych stuleci toczyły się bardziej barbarzyńskie wojny religijne, których celem było rozstrzygnięcie, czy Europa ma być katolicka czy protestancka. Nie mogła się dzielić na połowę. Stało się rzeczą „nieuniknioną”, aŜeby zadecydował miecz. Tyle Ŝe nie zadecydował — W Anglii rozwijał się nowy industrializm, a na kontynencie nowy nacjonalizm. Do dziś Europa pozostaje podzielona na pół i nikt się tym za bardzo nie przejmuje. W wieku dziewiętnastym i dwudziestym mieliśmy cykl wojen nacjonalistyczno–imperialistycznych — wówczas najwaŜniejszą sprawą na świecie była kwestia, które części Europy mają kontrolować zasoby ekonomicznej i zdolności konsumpcyjne określonych części reszty świata. Cała nie–Europa nie mogła oczywiście istnieć i podzielona na część angielską, francuską, niemiecką i tak dalej — aŜ wreszcie nacjonalistyczne idee tak się rozpowszechniły, Ŝe pozaeuropejski świat rozstrzygnął to, czego nie potrafiły uczynić wszystkie wojny i zdecydował, Ŝe całkiem wygodnie moŜe istnieć bez europejskich protektoratów. W ten sposób otrzymujemy pewien model… — Tak, Stephen, z twoich słów jasno to wynika — powiedziała Susan Calvin. — Nie są to zbyt głębokie obserwacje. — Nie. Ale z drugiej strony to właśnie te oczywiste rzeczy przewaŜnie tak trudno dostrzec. Mówi się: „To jasne jak słońce”. Ale jak długo moŜesz patrzeć w słońce, jeśli ktoś ci nie wyjaśni, jak to robić? W dwudziestym wieku rozpoczęliśmy nowy cykl wojen… jak mam je nazwać? Ideologiczne? Emocje religijne odniesione raczej do systemów ekonomicznych niŜ nadprzyrodzonych? Znów wojny stały się „nieuniknione”, ale tym razem ludzkość miała broń jądrową, więc mogłaby juŜ nie mieć okazji przeŜyć wszystkich mąk aŜ do nieuchronnego wyczerpania się nieuniknionego. I wtedy pojawiły się roboty pozytronowe. Pojawiły się w porę, a wraz z nimi i oprócz nich moŜliwość podróŜy międzyplanetarnych. Nie było więc juŜ tak waŜne, czy świat to Adam Smith czy Karol Marks. Ani jedno, ani drugie nia miało większego sensu w nowych okolicznościach. Obie koncepcje musiały się przystosowane ‘
do tych przemian i skończyły prawie w tym samym momencie. — A więc deus ex machina w podwójnym sensie — powiedziała sarkastycznie Susan Calvin. Koordynator uśmiechnął się łagodnie. — Nigdy dotąd nie słyszałem, Ŝebyś wymyślała kalambury, Susan, ale trafiłaś w sedno. A jednak istniało jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Rozwiązanie jednego problemu dawało jedynie początek kolejnemu. Nasza nowa światowa ekonomia oparta na robotach moŜe stworzyć własne problemy i z tegoŜ powodu mamy Maszyny. Ekonomia Ziemi jest stabilna i taka p o z o s t a n i e , poniewaŜ opiera się na decyzjach maszyn liczących, które wskutek przemoŜnej mocy Pierwszego Prawa Robotyki mają na względzie dobro ludzkości. — Stephen Byerley ciągnął: — I choć Maszyny są niczym innym jak gigantyczną mieszaniną wszelkich wymyślonych obwodów liczących, w znaczeniu Pierwszego Prawa nadal pozostają robotami i dlatego nasza ekonomia ziemska odpowiada potrzebom człowieka. Ludność Ziemi wie, Ŝe nie będzie bezrobocia, nadprodukcji czy teŜ niedoborów. Odpady i głód to słowa z ksiąŜek historycznych. Tak więc dezaktualizuje się kwestia własności środków produkcji. Obojętne kto jest ich właścicielem (jeśli takie wraŜenie ma jakieś znaczenie): człowiek, grupa, naród czy cała ludzkość, moŜna je wykorzystywać tylko zgodnie ze wskazówkami Maszyn. Nie dlatego, Ŝe ludzi zmusza się do tego, lecz dlatego Ŝe jest to najmądrzejszy sposób postępowania i ludzie o tym wiedzą. To kładzie kres wojnie — nie tylko ostatniemu cyklowi wojen, ale następnemu i im wszystkim. Chyba Ŝe… Nastąpiła długa pauza i doktor Calvin zachęciła go powtarzając: — Chyba Ŝe… Ogień skulił się, prześlizgnął wzdłuŜ polana i wystrzelił z trzaskiem. — Chyba Ŝe — powiedział koordynator — Maszyny nie wypełniają swoich funkcji. — Rozumiem. I w tym miejscu zaczyna się rola tych drobnych rozbieŜności, o których przed chwilą wspomniałeś: stal, hydroponika i tak dalej. — Właśnie. Te błędy nie powinny się zdarzyć. Doktor Silver twierdzi, Ŝe to niemoŜliwe. — Czy zaprzecza faktom? Nie zwykł tego czynić! — Nie, uznaje fakty, oczywiście. Jestem niesprawiedliwy. Nie zgadza się z tym, Ŝe jakakolwiek usterka maszyny mogłaby spowodować te tak zwane (to jego wraŜenie) błędy w odpowiedziach. Utrzymuje, Ŝe Maszyny są samo — korygujące i Ŝe istnienie jakiegoś błędu w obwodach przekaźników stanowiłoby pogwałcenie fundamentalnych praw natury. Tak więc powiedziałem… — Powiedziałeś: „Tak czy owak kaŜcie chłopakom je sprawdzić i upewnić się”. — Susan, czytasz w moich myślach. Tak właśnie powiedziałem, a on odparł, Ŝe nie moŜe. — Zbyt zajęty? — Nie, powiedział, Ŝe to przekracza ludzkie moŜliwości. Szczerze to przyznał. Powiedział mi — i mam nadzieję, Ŝe dobrze go rozumiem — Ŝe Maszyny są gigantyczną ekstrapolacją. Tak więc grupa matematyków pracuje kilka lat nad wyliczeniem mózgu pozytronowego przystosowanego do przeprowadzania pewnych podobnych obliczeń. Z wykorzystaniem tego mózgu robią dalsze wyliczenia, aby stworzyć jeszcze bardziej skomplikowany mózg, który następnie znów wykorzystują do stworzenia jeszcze bardziej skomplikowanego mózgu i tak dalej. Według Silvera to, co nazywamy Maszynami, jest rezultatem dziesięciu takich kroków. — Taaak, to brzmi znajomo. Na szczęście nie jestem matematykiem. Biedny Vincent. Jest jeszcze młody. Dyrektorzy przed nim nie mieli takich problemów. Ja teŜ nie. Być moŜe robotycy w dzisiejszych czasach nie potrafią juŜ zrozumieć naszych własnych tworów. — Widocznie nie. Maszyny nie są supermózgami w takim sensie, jak to podają niedzielne dodatki, choć tak są w nich przedstawiane. Chodzi jedynie o to, Ŝe w swoim własnym, specyficznym zakresie gromadzenia i analizowania nieomal nieskończonej liczby danych i związków między nimi w nieskończenie krótkim czasie zrobiły postęp przekraczający moŜliwości szczegółowej kontroli ze strony człowieka. A potem spróbowałem czegoś innego. Zapytałem
Maszynę. W największej tajemnicy wczytaliśmy w nią oryginalne dane związane z decyzją odnośnie stali, jej własną odpowiedź i to, co się rzeczywiście od tamtego momentu stało — to znaczy nadprodukcja — i poprosiliśmy o wyjaśnienie rozbieŜności. — Dobrze, i jaką dała odpowiedź? — Mogę ci zacytować słowo w słowo: „Sprawy nie daje się niczym wyjaśnić”. — I jak to zinterpretował Vincent? — Dwojako. Albo nie daliśmy Maszynie dość danych, aby uzyskać wyraźną odpowiedź, co jest mało prawdopodobne — doktor Silver to przyznał. Albo niemoŜliwością było dla Maszyny przyznać, Ŝe moŜe dać odpowiedź na wczytane dane, co sugerowało, Ŝe mogłaby skrzywdzić człowieka. Taka jest, naturalnie, implikacja Pierwszego Prawa. I wtedy doktor Silver polecił mi, Ŝebym się spotkał z tobą. Susan Calvin wyglądała na bardzo zmęczoną. — Jestem stara, Stephen. Był czas, kiedy chciałeś mnie mianować dyrektorem do spraw naukowo — badawczych, a ja odmówiłam. Wtedy teŜ nie byłam młoda i nie chciałam odpowiedzialności. Dali to stanowisko młodemu Silverowi i mnie to usatysfakcjonowało, ale jaki z tego poŜytek, jeśli jestem wciągana w taki galimatias. Stephen, pozwól, Ŝe ci przedstawię moją sytuację. Zaiste, moje prace naukowo — badawcze wiąŜą się z interpretacją zachowań robotów w świetle Trzech Praw Robotyki. Tutaj mamy do czynienia z tymi niewiarygodnymi maszynami liczącymi. To roboty pozytronowe i dlatego przestrzegają Praw Robotyki. Ale brak im osobowości — to znaczy, Ŝe ich funkcje są niezmiernie ograniczone. Muszą być, skoro są tak bardzo wyspecjalizowane. Dlatego istnieje bardzo mało miejsca na wzajemne oddziaływanie praw i moja jedyna metoda ataku jest właściwie bezuŜyteczna. Krótko mówiąc, nie wiem, czy mogę ci pomóc, Stephen. Koordynator roześmiał się krótko: Niemniej pozwól, Ŝe dokończę. Pozwól, Ŝe ci przedstawię moje teorie i być moŜe wtedy potrafisz mi powiedzieć, czy są one prawdopodobne w świetle psychologii robotów. — Oczywiście. Przedstaw je. — CóŜ, poniewaŜ Maszyny dają niewłaściwe odpowiedzi, to zakładając, Ŝe nie mogą się mylić, istnieje tylko jedna moŜliwość. D o s t a j ą n i e w ł a ś c i w e d a n e ! Czyli prawdziwy problem jest z ludźmi, a nie z robotami, wybrałem się ostatnio na inspekcję planetarną. — Z której dopiero co wróciłeś do Nowego Jorku. — Tak. To było konieczne, rozumiesz, gdyŜ są cztery Maszyny, z których kaŜda obsługuje po jednym Regionie planetarnym. I w s z y s t k i e c z t e r y p o d a j ą w a d l i w e w y n i k i . — Ale to zrozumiałe, Stephen. Jeśli którakolwiek z Maszyn jest wadliwa, automatycznie odbija się to na wynikach pozostałych trzech, poniewaŜ dla kaŜdej z nich jedną z danych, na których opiera swoje własne decyzje, jest doskonałość w istocie niedoskonałej czwartej Maszyny. Przy fałszywym załoŜeniu wszystkie będą podawać fałszywe odpowiedzi. — No tak. Tak mi się zdawało. Mam tu zapis swoich rozmów z kaŜdym regionalnym wicekoordynatorem z osobna. Czy mogłabyś je przejrzeć ze mną? Aha, najpierw powiedz, czy słyszałaś o Stowarzyszeniu na Rzecz Ludzkości? — Mmm, tak. To spadkobiercy fundamentalistów, którzy nie dopuścili, aby Korporacja U.S. Robots zatrudniała roboty pozytronowe, powołując się na nieuczciwą konkurencję w pracy i tak dalej. Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości samo w sobie jest nastawione wrogo wobec Maszyn, prawda? — Tak, tak, ale… CóŜ, sama zobaczysz. MoŜemy zaczynać? Najpierw Region Wschodni. — Jak sobie Ŝyczysz… Region Wschodni:
a. Obszar: 7 500 000 mil kwadratowych b. Ludność: 1 700 000 000 c. Stolica: Szanghaj Pradziadek Ching Hso–lina został zabity podczas japońskiego najazdu na starą Republikę Chińską i oprócz jego sumiennych dzieci nie było nikogo, kto by go opłakiwał lub choćby nawet wiedział o jego śmierci. Dziadek Ching Hso–lina przełoŜył wojnę domową późnych lat czterdziestych, ale oprócz jego sumiennych dzieci nie było nikogo, kto by o tym wiedział lub o to dbał. A mimo to Ching Hso–lin był regionalnym wicekoordynatorem, dźwigając na swoich barkach odpowiedzialność za ekonomiczny dobrobyt połowy ludzi na Ziemi. Być moŜe z uwagi właśnie na te wszystkie fakty Ching miał na ścianie w swoim biurze dwie mapy jako jedyne ozdoby. Jedną z nich była stara, odręcznie rysowana mapa ukazująca kilka akrów ziemi, poznaczona starochińskimi piktografami, które dawno juŜ wyszły z uŜycia. Jakiś strumyczek przebiegał w poprzek spłowiałych znaczków, a delikatnie naszkicowane obrazki przedstawiały niskie chaty — w jednej z nich urodził się dziadek Chinga. Druga mapa była olbrzymia, miała ostre kontury, a wszystkie oznaczenia na niej napisano zgrabną cyrylicą. Czerwona linia graniczna zaznaczająca Region Wschodni obejmowała w swoich granicach wszystko, co kiedyś stanowiło Chiny, Indie, Indochiny i Indonezję. Na tej mapie, w obrębie starej prowincji Szechuan widniał umieszczony tam przez Chinga znaczek — tak jasny i delikatny, Ŝe nikt nie mógł go dostrzec — który wskazywał połoŜenie gospodarstwa jego przodków. Ching stał przed tymi mapami, kiedy mówił do Stephena Byerleya precyzyjną angielszczyzną: — Nikt nie wie lepiej niŜ pan, panie koordynatorze, Ŝe moja praca to w duŜym stopniu synekura. Niesie z sobą pewną pozycję społeczną, no i stanowię wygodny punkt centralny dla administracji, ale poza tym jest tylko Maszyna! Maszyna wykonuje całą robotę. Na przykład, jakie pan miał zdanie na temat Zakładów Hydroponicznych w Tientsin? — Wspaniałe zakłady! — powiedział Byerley. — To tylko jedne zakłady z kilkunastu, i to nie największe. Szanghaj, Kalkuta, Batawia, Bangkok — są rozmieszczone na duŜym obszarze i stanowią rozwiązanie problemu wyŜywienia miliarda siedmiuset milionów mieszkańców Wschodu. — A mimo to — powiedział Byerley — macie problem z bezrobociem w Tientsin. Czy moŜliwa jest nadprodukcja? To aŜ niestosowne myśleć o Azji jako o kontynencie cierpiącym na nadmiar Ŝywności. Ciemne skośne oczy Chinga zwęziły się. — Nie. Jeszcze do tego nie doszło. To prawda, Ŝe na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy zamknięto w Tientsin kilka kadzi, ale to nic powaŜnego. Ludzi zwolniono tylko tymczasowo, a tych, którzy nie przywiązują wagi do dziedziny, w jakiej pracują, wysłano do Kolombo na Cejlonie, gdzie jest uruchamiana nowa fabryka. — Ale dlaczego trzeba było zamykać kadzie? Ching uśmiechnął się łagodnie. — Widzę, Ŝe nie bardzo się pan orientuje w hydroponice. CóŜ, to Ŝadne zaskoczenie. Pochodzi pan z Północy, a tam tradycyjna gospodarka rolna nadal się opłaca. Na Północy panuje moda, aby uwaŜać hydroponikę, jeśli w ogóle bierze sieją pod uwagę, za metodę uprawy rzepy w roztworze chemicznym i to prawda — tylko Ŝe jest to ogromnie skomplikowany sposób. Po pierwsze, bez wątpienia największymi zbiorami, z jakimi mamy do czynienia (a procent nieustannie wzrasta) są droŜdŜe. Produkujemy ponad dwa tysiące odmian droŜdŜy i co miesiąc dodajemy nowe odmiany. Podstawowe poŜywki chemiczne róŜnych droŜdŜy to spośród substancji nieorganicznych azotany i
fosforany, wraz z odpowiednimi dawkami potrzebnych mikroelementów, i śladową, liczoną milionowymi ułamkami, zawartością boru i molibdenu. Substancje organiczne to w głównej mierze mieszanki cukrowe uzyskane z hydrolizy celulozy, lecz ponadto trzeba dodać rozmaite poŜywki. Aby przemysł hydroponiczny odnosił sukcesy — zapewniając wyŜywienie miliardowi siedmiuset milionom ludzi — musimy włączyć się do ogromnego programu zalesiania, obejmującego cały Wschód; musimy mieć olbrzymie zakłady przerobu drewna, aby zająć się naszymi dŜunglami na południu; musimy mieć energię, stal, a przede wszystkim syntetyki chemiczne. — Po co te ostatnie? — PoniewaŜ, panie Byerley, kaŜda z tych odmian droŜdŜy ma swoje specyficzne właściwości. Jak powiedziałem, wyhodowaliśmy dwa tysiące odmian. Befsztyk — który jak się panu zdawało, dziś pan zjadł — to były droŜdŜe. MroŜone owoce kandyzowane, które pan zjadł deser, to były mroŜone droŜdŜe. Nasączyliśmy sok droŜdŜowy składnikami nadającymi mu smak, wygląd i wszystkie wartości pokarmowe mleka. Widzi pan, to właśnie smakowitość — bardziej niŜ cokolwiek innego — przydaje Ŝywieniu droŜdŜowemu popularności i dla smakowitości wyhodowaliśmy sztuczne, udomowione odmiany, które juŜ nie mogą się utrzymać na podstawowej diecie złoŜonej z cukru i soli. Jedna potrzebuje biotyny, inna kwasu foliowego; jeszcze inne potrzebują, aby im dostarczyć siedemnastu róŜnych aminokwasów, jak równieŜ wszystkich witamin B, ale jedna (jest jednak popularna i kierując się zdrowym rozsądkiem ekonomicznym nie moŜemy jej porzucić)… Byerley poruszył się niespokojnie na krześle. — W jakim celu pan mi to wszystko mówi? — Zapytał mnie pan, dlaczego ludzie w Tientsin są bez pracy. Muszę panu jeszcze coś wytłumaczyć. Nie tylko musimy mieć te rozmaite i róŜniące się poŜywki dla naszych droŜdŜy. Pozostaje teŜ komplikujący sprawę czynnik przemijającej mody i moŜliwości wyhodowania nowych odmian wraz z nowymi wymaganiami i popularnością wśród konsumentów. To wszystko trzeba przewidzieć i Maszyna wykonuje tę robotę… — Ale nie dość doskonale. — Nie aŜ tak niedoskonale, zwaŜywszy na komplikacje, o których wspomniałem. No cóŜ, kilka tysięcy pracowników w Tientsin jest bez pracy. Ale niech pan zwaŜy, Ŝe ilość odpadów z zeszłego roku (to znaczy odpadów w sensie albo niewłaściwej podaŜy, albo niewłaściwego popytu) nie wynosi nawet jednej dziesiątej procenta naszego całkowitego obrotu produkcyjnego. UwaŜam to… — Jednak w pierwszych latach pracy Maszyny liczba ta zbliŜała się bardziej do jednej tysięcznej procenta. — Ba, ale w ciągu dekady, od chwili kiedy Maszyna rozpoczęła pracę pełną parą, wykorzystaliśmy ją do dwudziestokrotnego powiększenia potencjału naszego starego przemysłu droŜdŜowego z okresu przed Maszyną. NaleŜy się jednak spodziewać częstszych pomyłek wraz z narastającymi komplikacjami… — Jednak? — Mieliśmy ciekawy przykład z Ramą Vrasayaną. — Co się z nim stało? — Vrasayana był odpowiedzialny za zakłady odparowania solanki do produkcji jodu, bez którego droŜdŜe mogą się obejść, ale ludzie nie. Jego zakłady zmuszone zostały do rozporządzania masą upadłościową. — Naprawdę? A to z jakiego powodu? — Konkurencji, moŜe pan wierzyć lub nie. Generalnie rzecz biorąc, jedną z głównych funkcji
analiz Maszyny jest wskazanie najbardziej optymalnej dystrybucji naszych jednostek produkcyjnych. Błędem jest oczywiście dopuścić do niedostatecznej obsługi róŜnych obszarów, tak aby koszty transportu stanowiły zbyt duŜy procent kosztów ogólnych. Podobnie błędem jest zapewnienie jakiemuś obszarowi zbyt dobrej obsługi, tak Ŝe fabryki muszą pracować ze zmniejszoną wydajnością lub prowadzić między sobą szkodliwą konkurencję. W wypadku Vrasayany załoŜono inne, posiadające wydajniejszy system ekstrakcji zakłady, w tym samym mieście. — Czy Maszyna na to pozwoliła? — Naturalnie. To Ŝadne zaskoczenie. Nowy system staje się powszechny. Zaskakuje fakt, Ŝe Maszyna nie ostrzegła Vrasayany, Ŝeby przeprowadził renowację swoich zakładów lub się połączył z nową fabryką. Mimo to nie ma sprawy. Vrasayana przyjął stanowisko inŜyniera w nowych zakładach i chociaŜ jego odpowiedzialność i wynagrodzenie są teraz mniejsze, właściwie nie ma powodu do narzekań. Pracownicy łatwo znaleźli zatrudnienie. Stare zakłady przekształcono w coś innego. Coś poŜytecznego. Zostawiliśmy wszystko Maszynie. — I poza tym nie ma pan Ŝadnych skarg. — śadnych! Region tropikalny: a. Obszar: 22 000 000 mil kwadratowych b. Ludność: 500 000 000 c. Stolica: Capital City Mapie w biurze Lincolna Ngoma daleko było do wzorowej precyzji mapy w szanghajskim dominium Chinga. Granice Regionu Tropikalnego Ngomy naniesiono za pomocą szablonu ciemnobrązowymi zamaszystymi kreskami, które otaczały olbrzymi obszar oznaczony słowami „dŜungla”, „pustynia” i „tu są słonie i dziwne zwierzaki najróŜniejszego rodzaju”. Na mapie było gęsto od kresek, gdyŜ obszar lądowy Regionu Tropikalnego obejmował większą część dwóch kontynentów: całą Amerykę południową na północ od Argentyny i całą Afrykę na południe od Gór Atlasu. Mieściła się w nim równieŜ Ameryka Północna na południe od rzeki Rio Grande, a nawet Arabia i Iran w Azji. Była to odwrotność Regionu Wschodniego. Podczas gdy mrowiska Orientu upychały połowę ludzkości na piętnastu procentach masy lądu, Tropik rozrzucił swoje piętnaście procent ludzkości na nieomal połowie całej masy lądowej świata. Ale liczba ludności wzrastała. Był to region, w którym wzrost populacji wskutek imigracji przewyŜszał przyrost naturalny. I wszyscy przybysze znajdowali tu zatrudnienie. Ngomie Stephen Byerley przypomniał jednego z tych imigrantów, bladego poszukiwacza twórczej pracy, polegającej na ujarzmianiu surowego środowiska, tak aby było dla człowieka wystarczająco łagodne. Wicekoordynator wyczuł pewną dozę tej wrodzonej pogardy silnego człowieka pochodzącego z surowego tropiku dla godnych poŜałowania bladzioszków wyrastających pod chłodniejszym słońcem. Tropik miał stolicę na Ziemi — jej nazwa brzmiała po prostu Capital City — Stolica — i miała w sobie ducha wysublimowanej ufności w młodości. Stolica rozciągała się na Ŝyznych, wyŜej połoŜonych obszarach Nigerii, poniŜej, w dali, za oknami Ngomy, roztaczał się obraz pełen Ŝycia i barw. Nawet świergot skąpanych w tęczy ptaków był oŜywiony, a gwiazdy ostro odcinające się od gęstej czerni nocy wyglądały jak twarde główki od szpilek. Ngoma roześmiał się. Był duŜym, przystojnym, ciemnym męŜczyzną o wyrazistej twarzy. — Jasne — mówił z lekką przesadą posługując się potoczną angielszczyzną — budowa Kanału Meksykańskiego jest opóźniona. A co tam, do diabła? I tak kiedyś się skończy, staruszku.
— Do zeszłego półrocza wszystko szło dobrze. Ngoma spojrzał na Byerleya i powoli zacisnął zęby na końcówce wielkiego cygara, wypluwając jeden koniuszek i przypalając drugi. — Czy to oficjalne dochodzenie, Byerley? Co jest grane? — Nic. Zupełnie nic. To po prostu mój obowiązek jako koordynatora — interesować się wszystkim. — No cóŜ, jeśli panu chodzi tylko o zabicie czasu, to prawda jest taka, Ŝe zawsze brakuje nam siły roboczej. Wiele rzeczy się dzieje w Tropiku. Kanał jest tylko jedną z nich… — Ale czy wasza Maszyna nie prognozuje, jaka część siły roboczej jest do dyspozycji przy budowie Kanału, z uwzględnieniem wszystkich projektów konkurencyjnych? Ngoma połoŜył rękę na karku i wydmuchał kilka kółek w kierunku sufitu. — Trochę się przeliczyła. — Czy często się trochę przelicza? — Nie częściej niŜ się moŜna spodziewać. Nie oczekujemy od niej wiele, Byerley. Podajemy jej dane. Odczytujemy wyniki. Wykonujemy jej polecenia. Ona jest jedynie urządzeniem ułatwiającym nam pracę; słuŜy naszej wygodzie. Moglibyśmy się bez niej obyć, gdybyśmy musieli. MoŜe nie poszłoby nam tak dobrze. MoŜe nie tak szybko. Ale osiągnęlibyśmy to samo. My tu jesteśmy pełni ufności, Byerley, i to cała tajemnica. Ufności! Mamy nową ziemię, która czekała na nas tysiące lat, podczas gdy reszta świata rozdzierała się na strzępy od tej parszywej dłubaniny w ziemi w czasach przedatomowych. Nie musimy jeść droŜdŜy jak chłopaki na Wschodzie i nie musimy tak jak wy, ludzie z Północy, zamartwiać się stęchłymi odpadami pozostałymi po zeszłym wieku. Zmietliśmy z powierzchni ziemi muchę tse–tse i komara malarycznego i ludzie stwierdzają, Ŝe teraz mogą Ŝyć w słońcu i je polubić. Przerzedziliśmy dŜungle i znaleźliśmy glebę; nawodniliśmy pustynie i wyrosły nam ogrody. Na nietkniętych polach mamy węgiel i ropę, i niezliczone minerały. Tylko dajcie nam spokój. To wszystko, o co prosimy resztę świata. Dajcie nam spokój i pozwólcie nam pracować. — Ale Kanał — powiedział prozaicznie Byerley — według planu miał zostać ukończony pół roku temu. Co się stało? Ngoma rozłoŜył ręce. — Kłopoty z siłą roboczą — przerzucił plik papierów rozrzuconych na biurku i dał za wygraną. — Coś tu miałem na ten temat — mruknął — ale mniejsza z tym. Kiedyś mieliśmy niedobór pracy gdzieś w Meksyku z powodu kobiet. W sąsiedztwie nie było kobiet. Wydawało się, Ŝe nikt nie pomyślał o padaniu Maszynie danych dotyczących płci. — Przerwał, Ŝeby się roześmiać z rozkoszą, a potem ochłonął: — Chwileczkę. Chyba mam. Villafranca! — Villafranca? — Francisco Villafranca. On był inŜynierem odpowiedzialnym za budowę. Niech uporządkuje fakty. Coś się stało i nastąpił zawał. Tak. Zgadza się. O to chodziło. Z tego, co pamiętam, nikt nie zginął, ale powstał piekielny galimatias. DuŜy skandal. — Tak? — Do jego obliczeń wkradł się jakiś błąd lub przynajmniej tak powiedziała Maszyna. Podano jej dane, załoŜenia i tak dalej, Villafranki. To, od czego zaczął. Odpowiedzi wyszły inne. Zdaje się, Ŝe wykorzystane przez Villafrankę odpowiedzi nie uwzględniały skutków obfitych opadów deszczu na kontury wykopu. Czy coś w tym rodzaju. Rozumie pan, nie jestem inŜynierem. W kaŜdym razie Villafranca podniósł piekielny wrzask. Twierdził, Ŝe za pierwszym razem odpowiedz Maszyny była inna. śe wiernie wypełnił polecenia Maszyny. A potem rzucił pracę! Zaproponowaliśmy, Ŝe go zatrzymamy — uzasadnione wątpliwości, zadowalające wyniki dotychczasowej pracy i tak dalej — oczywiście na niŜszym stanowisku. Musieliśmy chociaŜ tyle
zrobić, nie moŜna puszczać błędów płazem, to niekorzystnie wpływa na dyscyplinę… O czym to ja mówiłem? — Zaproponował pan, Ŝeby go zatrzymać. — A tak. Odmówił. CóŜ, sumując to wszystko, jesteśmy dwa miesiące do tyłu. Do diabła, to drobnostka. Byerley wyciągnął rękę i zastukał lekko palcami po biurku. — Villafranca zwalił winę na Maszynę, prawda? — spytał. — CóŜ, chyba nie mógł winić samego siebie, co? Przyznajmy otwarcie: natura ludzka jest niezmienna. A poza tym przypominałem sobie jeszcze coś… DlaczegoŜ, u diabła, nie mogę znaleźć dokumentów, kiedy ich potrzebuję? Układ mojej kartoteki nie jest warty funta kłaków… Ten Villafranca był człowiekiem jednej z waszych północnych organizacji. Kłopot po części w tym, Ŝe Meksyk leŜy zbyt blisko Północy! — O której organizacji pan mówi? — Nazywają ją Stowarzyszeniem na Rzecz Ludzkości. Villafranca uczestniczył w corocznych konferencjach w Nowym Jorku. Zgraja wariatów, ale nieszkodliwych. Nie lubią Maszyn; twierdzą, Ŝe one niszczą inicjatywę ludzi. Tak więc Villafranca zwalił winę na Maszynę. Ja sam nie rozumiem tych ludzi. Czy Capital City wygląda, jakby rasie ludzkiej wyczerpywała się inicjatywa? Capital City rozciągało się w złotym blasku słońca — najnowszy i najmłodszy twór Homo metropolis. Region Europejski: a. Obszar: 4 000 000 mil kwadratowych b. Ludność: 300 000 000 c. Stolica: Genewa Region Europejski stanowił anomalię pod kilkoma względami. Był zdecydowanie najmniejszy: zajmował mniej niŜ jedną piątą obszaru Regionu Tropikalnego, a zamieszkiwało go mniej niŜ jedna piąta populacji Regionu Wschodniego. Geograficznie Region Europejski tylko w niewielkim stopniu przypominał Europę przed — atomową, gdyŜ nie obejmował tego, co kiedyś było europejską częścią Rosji i tego, co kiedyś było Wyspami Brytyjskimi, podczas gdy obejmował śródziemnomorskie wybrzeŜa Afryki i Azji oraz — jakimś dziwnym skokiem przez Atlantyk — równieŜ Argentynę, Chile i Urugwaj. Nie było teŜ prawdopodobne, aby Region Europejski polepszył swoją pozycję względem innych regionów Ziemi, oznaki oŜywienia widać było jedynie w prowincjach południowoamerykańskich. Ze wszystkich regionów tylko europejski wykazywał w ciągu minionego półwiecza jednoznaczne oznaki spadku populacji. Tylko ten region nie rozwinął w istotny sposób swoich środków produkcyjnych ani teŜ nie zaoferował kulturze człowieka niczego radykalnie nowego. — Europa — powiedziała madame Szegeczowska swoją łagodną francuszczyzną — jest w zasadzie ekonomicznym dodatkiem do Regionu Północnego. Wiemy o tym i nie ma to znaczenia. I jak gdyby na znak pełnego rezygnacji pogodzenia się z brakiem indywidualności, na ścianie biura madame Koordynatorki nie wisiała Ŝadna mapa Europy. — A jednak — zwrócił uwagę Byerley — macie własną Maszynę i z pewnością nie znajdujecie się pod Ŝadną presją ekonomiczną zza oceanu. — Maszynę! Ba! — wzruszała swoimi delikatnymi ramionami, a na jej małej twarzy pojawił się wątły uśmiech, kiedy długimi palcami zdusiła niedopałek papierosa. — Europa to senne miejsce. I ci z naszych ludzi, którym nie udaje się wyemigrować do Tropiku, są tak jak ona — zmęczeni i
senni. Sam pan widzi, Ŝe to mnie, biednej kobiecie, przypadło pełnić funkcję wicekoordynatora. CóŜ, na szczęście nie jest to trudna praca i niewiele się ode mnie oczekuje. A jeŜeli chodzi o Maszynę… CóŜ ona potrafi powiedzieć z wyjątkiem: „zróbcie to i tak będzie dla was najlepiej”? Ale co jest dla nas najlepsze? Ha, rola dodatku ekonomicznego do Regionu Północnego. I czy to aŜ takie straszne? Nie ma wojen! śyjemy w pokoju — i jest przyjemnie po siedmiu tysiącach lat wojen. Jesteśmy starzy, monsieur. W naszych granicach leŜą regiony, które były kolebką cywilizacji zachodniej. Mamy Egipt i Mezopotamię; Kretę i Syrię; Azję Mniejszą i Grecję. Ale wiek starczy niekoniecznie musi być czasem nieszczęścia. MoŜe być urzeczywistnieniem… — Być moŜe ma pani rację — powiedział uprzejmie; Byerley. — Przynajmniej tempo Ŝycia nie jest tak intensywne] jak w innych regionach. Panuje tu przyjemna atmosfera, i — NieprawdaŜ? Jest herbata, monsieur. Gdyby zechciał pan powiedzieć, ile pan dodaje śmietanki i cukru…; Dziękuję. Wypiła delikatnie łyk herbaty, po czym podjęła: — Atmosfera jest tu przyjemna. Reszta Ziemi ma przyjemność zapoznać się z ciągłymi zmaganiami. Odnajduję w tym pewną paralelę, bardzo interesującą. Ongiś Rzym panował nad światem. Przyjął kulturę i cywilizację Grecji, Grecji nigdy nie zjednoczonej, która wyniszczyła się wojną, kończąc w stanie dekadenckiej nędzy. Rzym zjednoczył ją, przyniósł jej pokój i pozwolił jej wieść bezpieczne Ŝycie w niesławie. Kraj zajął się własnymi filozofiami i własną sztuką, z dala od konfliktów rozwoju i zgiełku wojny. Była to powolna śmierć, ale kojąca i z małymi przerwami trwała jakieś czterysta lat. — A jednak — powiedział Byerley — Rzym w końcu upadł i sen narkotyczny się skończył. — Nie ma juŜ barbarzyńców, którzy mogliby obalić cywilizację. — MoŜemy być sami własnymi barbarzyńcami, madame Szegeczowska. Aha, miałem panią zapytać. Wydobycie rtęci w kopalniach Almaden spadło dość drastycznie. Chyba rudy nie wyczerpują się szybciej, niŜ to jest przewidywane? Mała kobieta utkwiła szare oczy w Byerleyu, przenikając jego myśli. — Barbarzyńcy — upadek cywilizacji — moŜliwa awaria Maszyny. Pańskie procesy myślowe są bardzo przejrzyste, monsieur. — Naprawdę? — Byerley uśmiechnął się. — Widzę, Ŝe powinienem mieć do czynienia z męŜczyznami, tak jak dotychczas. Czy uwaŜa pani sprawę Almaden za błąd Maszyny? — Wcale nie, ale sądzę, Ŝe pan tak uwaŜa. Pan sam jest rdzennym mieszkańcem Regionu Północnego. Centralne Biuro Koordynacji znajduje się w Nowym Jorku. I juŜ od pewnego czasu dostrzegam, Ŝe wam, mieszkańcom Północy, brak nieco wiary w Maszynę. — Tak? — Macie swoje Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości, które jest silne na Północy, lecz naturalnie nie znajduje wielu nowych członków w zmęczonej, starej Europie, gdzie panuje przekonanie, Ŝe powinno się pozostawić na jakiś czas słabą ludzkość w spokoju. Z pewnością naleŜy pan do ufnej Północy, a nie do cynicznego, starego kontynentu. — Czy to ma związek z Almaden? — O tak, myślę, Ŝe tak. Kopalnie są pod kontrolą spółki Consolidated Cinnabar, która z całą pewnością jest firmą Północną, z siedzibą w Mikołajewie. Osobiście zastanawiam się, czy Rada Dyrektorów w ogóle zwracała się o Maszyny. Na konferencji w zeszłym miesiącu powiedzieli, Ŝe tak, i oczywiście nie mamy Ŝadnych dowodów, Ŝe tego nie zrobili, ale w tej sprawie nie wierzyłabym słowu mieszkańca Północy — nie chcę pana obraŜać w Ŝadnych okolicznościach. Niemniej myślę, Ŝe sprawa zakończy się szczęśliwie. — W jakim sensie, moja droga pani?
— Musi pan wiedzieć, Ŝe nieprawidłowości ekonomiczne ostatnich kilku miesięcy, które choć małe w porównaniu z wielkimi zaburzeniami w przeszłości, bardzo niepokoją nas, pragnących spokoju — wywołały duŜą nerwowość w prowincji hiszpańskiej. Rozumiem, Ŝe spółka Cansolidated Cinnabar wyprzedaje akcje grupie rdzennych Hiszpanów. To pocieszające. Mimo Ŝe jesteśmy wasalami Północy, upokarzające jest, gdy o tym fakcie mówi się zbyt głośno. A naszym ludziom moŜna bardziej ufać — oni będą spełniać polecenia Maszyny. — A więc uwaŜa pani, Ŝe nie będzie dalszych kłopotów? — Jestem tego pewna — przynajmniej w Almaden. Region Północny: a. Obszar: 18 000 000 mil kwadratowych b. Ludność: 800 000 000 c. Stolica: Ottawa Region Północny przodował pod wieloma względami. Całkiem wyraźnie ilustrowała to mapa znajdująca się w biurze wicekoordynatora Hirama Mackenzie w Ottawie, na której to mapie punktem centralnym był Bieguny Północny. Z wyjątkiem enklawy Europy z jej skandynawskim i islandzkim regionem, w obrębie Regionu Północnego leŜał cały obszar arktyczny. Z grubsza moŜna było podzielić ten region na dwa główne obszary. Po lewej stronie mapy leŜała cała Ameryka Północna powyŜej rzeki Rio Grande. Prawa strona obejmowała wszystko, co kiedyś stanowiło Związek Radziecki. W połączeniu obszary te przedstawiały skoncentrowaną potęgę planety z pierwszych lat wieku atomowego. Między obydwiema tymi częściami leŜała Wielka Brytania, język regionu wysunięty do Europy. Na samym szczycie mapy widniały zniekształcone w dziwne, olbrzymie kontury Australia i Nowa Zelandia, równieŜ prowincje członkowskie regionu. Jednak wszystkie przeobraŜenia minionych dziesięcioleci nie zmieniły faktu, Ŝe Północ była ekonomicznym władcą planety. Nieomal ostentacyjnie symbolizował to fakt, Ŝe ze wszystkich map regionalnych, które widział Byerley, tylko mapa Mackenziego pokazywała całą Ziemię, jak gdyby Północ nie obawiała się konkurencji i nie potrzebowała Ŝadnego faworyzowania, aby podkreślić swoją przewagę. — To niemoŜliwe — powiedział ponuro Mackenzie nad szklaneczką whisky. — Panie Byerley, jak przypuszczam, nie ma pan przeszkolenia w zakresie techniki robotów. — Nie, nie mam. — Hmm. CóŜ, moim zdaniem to smutne, Ŝe Ching, Ngoma i Szegeczowska równieŜ go nie mają. Wśród mieszkańców Ziemi panuje przekonanie, Ŝe wystarczy, aby koordynator był zdolnym organizatorem, mówcą posługującym się szerokimi uogólnieniami i sympatyczną osobą. W dzisiejszych czasach powinien równieŜ się znać na robotyce — nie zamierzam pana obrazić. Nie obraziłem się. Zgadzam się z panem. Przykładowo, z tego, co pan juŜ powiedział, wnio — Kuję, Ŝe martwią pana niedawne drobne zaburzenia gospodarki światowej. Nie mam pojęcia, co pan podejrzewa, ale zdarzało się juŜ w przeszłości, Ŝe ludzie — któŜ miałby być od nich mądrzejszy — zastanawiali się, co się stało, gdyby Maszynie podano fałszywe dane. — I co by się stało, panie Mackenzie? — No cóŜ — Szkot zmienił pozycję i westchnął — wszystkie zebrane dane przechodzą przez skomplikowany system weryfikacji, który obejmuje zarówno kontrolę ludzką, jak i mechaniczną, tak Ŝe istnieje małe prawdopodobieństwo powstania jakiegoś problemu. Ale pomińmy to! Ludzie są omylni, a takŜe przekupni, a zwykłe urządzenia są podatne na awarie mechaniczne. Sedno tej sprawy stanowi kwestia czy to, co nazywamy „błędnym elementem danych”, jest elementem
sprzecznym z wszystkimi innymi znanymi danymi. To nasze jedyne kryterium; prawidłowości i sprzeczności. To samo dotyczy Maszyny. Przykładowo, niech pan jej rozkaŜe pokierować uprawami na podstawie średniej temperatury lipca w stanie Iowa równej –1° Celsjusza. Nie przyjmie tego. Nie poda odpowiedzi. Nie dlatego, Ŝeby miała jakieś uprzedzenia do tej konkretnej temperatury lub Ŝeby odpowiedź była niemoŜliwa, ale dlatego, Ŝe w świetle wszystkich innych danych dostarczonych jej na przestrzeni wielu lat wie, iŜ prawdopodobieństwo wystąpienia średniej temperatury w lipcu równej –1°C jest właściwie zerowe. Odrzuca ten element danych. Jedynym sposobem wmuszenia „błędnego elementu danych” w maszynę jest włączenie go jako części spójnej całości, w której wszystko jest zafałszowane w sposób zbyt misterny, aby Maszyna mogła to odkryć, albo wszystko pozostaje poza doświadczeniem Maszyny. Pierwsza ewentualność przekracza ludzkie moŜliwości — druga w zasadzie teŜ, wymykając się człowiekowi bardziej, w miarę jak doświadczenie Maszyny rośnie z kaŜda sekundą. Stephen Byerley dotknął nasady nosa dwoma palcami. — A więc przy Maszynie nie moŜna manipulować… Zatem w jaki sposób pan wytłumaczy ostatnie błędy? — Mój drogi Byerley, widzę, Ŝe pan instynktownie popełnia ten charakterystyczny błąd: wierzy, Ŝe Maszyna wie wszystko. Pozwolę sobie przytoczyć pewną znaną mi z autopsji sytuację. Przemysł bawełniany zatrudnia doświadczonych kupców, którzy nabywają bawełnę. Postępują oni następująco: wyciągają kępkę bawełny z przypadkowej beli naleŜącej do partii. Patrzą na tę kępkę, badają ją palcami, czochrają ją, wsłuchując się przy tym być moŜe w jej szelest, dotykają jej językiem i na tej podstawie określają klasę całej partii bawełny. Istnieje około tuzina takich klas. W wyniku ich decyzji zakupy dokonywane są za określone ceny, a mieszanki robi się w określonych proporcjach. Tych kupców nie moŜe jeszcze zastąpić Maszyna. — Dlaczego nie? Chyba związane z tym dane nie są dla niej zbyt skomplikowane? — Prawdopodobnie nie. Ale o jakich danych pan mówi? śaden specjalista od włókiennictwa nie wie dokładnie, jaki czynnik jest sprawdzany przez kupca przy dotykaniu kępki bawełny. Przypuszczalnie chodzi o przeciętną długość włókien, ich jakość w dotyku, stopień i charakter ich gładkości, sposób, w jaki przylegają o siebie i tak dalej. Kilkadziesiąt czynników ocenianych podświadomie na podstawie wieloletniego doświadczenia. Ale ilościowy charakter tych testów nie jest znany; być moŜe nawet sam charakter niektórych z nich nie jest znany. Tak więc nie mamy Ŝadnych danych, które moglibyśmy podać maszynie. Ani teŜ kupcy nie potrafią wyjaśnić własnych osądów. Umieją tylko powiedzieć: „Spójrz na tę kępkę. Nie w i d z i s z Ŝe to klasa taka a taka?” — Rozumiem. — Jest niezliczona liczba podobnych przykładów. W końcu Maszyna jest tylko narzędziem pomagającym ludzkości osiągnąć szybszy postęp poprzez uwolnienie jej od Ŝmudnych obliczeń i ich interpretowania. Zadanie mózgu ludzkiego pozostaje takie jak zawsze: odkrywanie nowych danych do analizy i tworzenie nowych hipotez do weryfikacji. Szkoda, Ŝe Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości nie chce tego zrozumieć. — Są przeciwni Maszynie? — Byliby przeciwni matematyce albo sztuce pisania, gdyby Ŝyli w odpowiednich czasach. Ci reakcjoniści naszego społeczeństwa twierdzą, Ŝe Maszyna pozbawia człowieka duszy. Obserwuję, Ŝe zdolni ludzie są nadal bardzo poszukiwani w naszym społeczeństwie. Ciągle potrzeba nam człowieka na tyle inteligentnego, aby wymyślił właściwe pytania, dostrzegł nowe problemy. Być moŜe gdybyśmy znaleźli dość takich ludzi, te zaburzenia, f które pana martwią, koordynatorze, nie miałyby miejsca. Ziemia (wraz z nie zamieszkanym kontynentem — Antarktydą):
a. Obszar: 54 000 000 mil kwadratowych (powierzchnie lądowe) b. Ludność: 3 300 000 000 c. Stolica: Nowy Jork Ogień za kwarcową szybą wypalał się juŜ. Koordynator był w ponurym nastroju, pasującym do — wygasającego płomienia. — Oni wszyscy nie chcą dostrzec powagi sytuacji — mówił cichym głosem. — CzyŜ nie mam prawa podejrzewać, Ŝe wszyscy się ze mnie naigrawają? A jednak — Vincent Silver powiedział, Ŝe Maszyny nie mogą być niesprawne i muszę mu wierzyć. Hiram Mackenzie mówi, Ŝe nie moŜna im podawać fałszywych danych i muszę mu wierzyć. Ale jakimś cudem Maszyny działają wadliwie, i w to teŜ muszę wierzyć, a więc n a d a l pozostaje jakaś alternatywa. Zerknął w bok na Susan Calvin, która zdawała się drzemać z zamkniętymi oczami. — Jaka? — zapytała jednak natychmiast. — Taka, Ŝe Maszyna rzeczywiście dostaje prawidłowe dane i Ŝe otrzymane odpowiedzi są rzeczywiście prawidłowe, ale potem ignorowane. Nie ma sposobu, Ŝeby Maszyna wymusiła posłuszeństwo wobec swoich nakazów. — Odnoszę wraŜenie, Ŝe madame Szegeczowska właśnie to zasugerowała odnośnie mieszkańców Północy w ogóle. — To prawda. — A jaki jest cel nieposłuszeństwa wobec Maszyny? RozwaŜmy motywacje. — Dla mnie to oczywiste i dla ciebie teŜ powinno być. To sprawa celowego zachwiania równowagi. Dopóki rządzą Maszyny, na Ziemi nie mogą wybuchnąć Ŝadne powaŜne konflikty, w których jedna z grup mogłaby przechwycić więcej władzy niŜ ma obecnie w imię tego, co uwaŜa za własne dobro bez oglądania się na szkody ludzkości. Jeśli powszechną wiarę w Maszyny uda zachwiać do takiego stopnia, Ŝe ludzie je porzucą, znów zapanuje prawo dŜungli. I Ŝadnego z regionów nie mc uwolnić od podejrzeń, Ŝe chce właśnie to osiągną Wschód ma w obrębie swoich granic połowę ludzkości, a Tropik ponad połowę zasobów ziemskich. KaŜdy z tych regionów moŜe się czuć naturalnym władcą całej Ziemi i kaŜdy z nich doznał w historii upokorzeń ze strony Północy, a to rodzi zawsze chęć zemsty. Europa natomiast, ma tradycję wielkości. Kiedyś rzeczywiście rządziła Ziemią, a nic nie trwa tak długo jak wspomnienia minionej potęgi. Z drugiej jednak strony trudno w uwierzyć. Zarówno Wschód, jak i Tropik są w stanie ogromnej ekspansji w obrębie własnych granic. Oba regiony pną się nieprawdopodobnie w górę. Skąd wzięły, nadmiary energii na awantury militarne. A Europa nie ma nic poza swoimi marzeniami. W kategoriach militarnych jest zerem. — Tak więc, Stephen — powiedziała Susan Calvin — pozostaje Północ. — Tak — potwierdził energicznie Byerley — pozostaje Północ, to obecnie najsilniejszy region i jest nim prawie od stu lat, a dokładniej mówiąc jego części składowe. Ale w tej chwili stosunkowo szybko traci swoją pozycję, raz pierwszy od epoki faraonów regiony tropikalne mogą się wysunąć na czoło cywilizacji i niektórzy mieszkańcy Północy obawiają się tego. Jak wiesz, Stowarzyszenie i Rzecz Ludzkości to w zasadzie organizacja północna, robi Ŝadnej tajemnicy z tego, Ŝe nie chce Maszyn. Susan, ta organizacja nie jest liczna, ale skupia potęŜnych ludzi. NaleŜą do niej kierownicy fabryk oraz dyrektorzy róŜnych gałęzi przemysłu i kombinatów rolniczych, którzy nienawidzą pełnienia funkcji „chłopców na posyłki Maszyny”, jak to sami określają. NaleŜą do niej ludzie z ambicją. Ludzie, którzy uwaŜają, Ŝe są dostatecznie silni, aby decydować, co jest dla nich najlepsze, a nie tylko wysłuchiwać, co jest najlepsze dla innych. Krótko mówiąc, to ludzie, którzy poprzez wspólną odmowę akceptowania decyzji Maszyny mogą w krótkim czasie przewrócić świat do góry nogami — właśnie tacy naleŜą do Stowarzyszenia. Susan, to wszystko
się zazębia. Pięciu dyrektorów World Steel jest jego członkami i World Steel ma kłopoty z nadprodukcją. Spółka Consolidated Cinnabar, która wydobywała rtęć w Almaden, to koncern północny. Jego księgi są nadal badane, ale przynajmniej jeden z interesujących nas ludzi naleŜał do Stowarzyszenia na Rzecz Ludzkości. JuŜ wiemy, Ŝe Francisco Villafranca, który samodzielnie opóźnił budowę Kanału Meksykańskiego o dwa miesiące, był w Stowarzyszeniu, tak samo Rama Vrasayana, co mnie wcale nie zdziwiło. Susan powiedziała spokojnie: — Pozwól mi wskazać na fakt, Ŝe wszyscy ci ludzie marnie skończyli… — AleŜ oczywiście — wtrącił się Byerley. — Postępowanie niezgodne z analizami Maszyny to podąŜanie ścieŜką nieoptymalną. Wyniki są gorsze, niŜ mogłyby być. To cena, którą płacą. Teraz nie będzie się im przelewać, ale w zamieszaniu, które w końcu nastąpi… — Co zamierzasz zrobić, Stephen? — Oczywiście nie ma czasu do stracenia. Mam zamiar wyjąć to stowarzyszenie spod prawa i kazać usunąć jego członków ze wszystkich odpowiedzialnych stanowisk. Od tej chwili wszystkie stanowiska kierownicze i techniczne będą mogły być obsadzane tylko tymi kandydatom którzy złoŜą przysięgę o nieprzynaleŜności do stowarzyszenia. Będzie to oznaczać pewne ograniczenie obywatelskich, ale jestem pewien, Ŝe Kongres… — To się nie uda! — Co takiego?! Dlaczego? — Pozwól, Ŝe przepowiem bieg wypadków. Jeśli spróbujesz coś takiego zrobić, zauwaŜysz, Ŝe na kaŜdym kroku ktoś ci rzuca kłody pod nogi. Zorientujesz się, Ŝe prowadzenie tej akcji jest niemoŜliwe. Stwierdzisz, kaŜde twoje posunięcie w tym kierunku kończy się kłopotami. Byerley był zaskoczony. — Dlaczego tak mówisz? Miałem raczej nadzieję, Ŝe uzyskam twoją aprobatę w tej sprawie. — Nie moŜesz jej uzyskać, dopóki twoje działania opierają się na fałszywej przesłance. Przyznajesz, Ŝe Maszyna nie moŜe źle funkcjonować i Ŝe nie moŜna jej podać błędnych danych. Teraz ci pokaŜę, Ŝe nie moŜna jej teŜ nie słuchać, tak jak ci się zdaje, Ŝe stowarzyszenie to robi — T e g o kompletnie nie rozumiem. — No to posłuchaj. KaŜde działanie jakiegokolwiek kierownika nie będące w zgodzie z dokładnymi wskazówkami Maszyny, z którą współpracuje, staje się częścią danych do następnego problemu. Dlatego Maszyna wie, Ŝe kierownik ma pewną tendencję do nieposłuszeństwa. MoŜe włączyć tę tendencję do danych — to znaczy nawet ilościowo, oceniając dokładnie, w jakim stopniu wystąpi i jak się objawi nieposłuszeństwo. Jej następna odpowiedź miałaby wystarczające odchylenie, tak Ŝe po akcie nieposłuszeństwa danego kierownika sama automatycznie korygowałaby odpowiedzi i dawała wskazówki optymalne. Maszyna w i e . Stephen! — Nie moŜesz mieć pewności co do tego wszystkiego. To twoje przypuszczenie. — Oparte na doświadczeniu pracy z robotami. Lepiej polegaj na takim przypuszczeniu, Stephen. — A zatem co pozostaje? Same maszyny działają prawidłowo i przesłanki, którymi się kierują teŜ są prawidłowe. Zgodziliśmy się co do tego. Teraz mówisz, Ŝe nie moŜna wobec niej nieposłusznym. A więc w czym tkwi błąd? — Sam dałeś odpowiedź. W n i c z y m ! Pomyśl przez chwilę o Maszynach, Stephen. To są roboty i postępują zgodnie z Pierwszym Prawem. Ale Maszyny pracują nie dla jednego człowieka, ale dla całej ludzkości, tak iŜ Pierwsze Prawo ulega drobnej modyfikacji: „śadna Maszyna nie moŜe wyrządzić krzywdy ludzkości lub poprzez bezczynność, aby stała jej się krzywda”. To dobrze. A teraz, Stephen, co wyrządza krzywdę ludzkości? Przede wszystkim zaburzenia ekonomiczne, obojętne z jakich przyczyn. Zgodzisz się?
— Tak. — A co najprawdopodobniej moŜe wywołać w przyszłości zaburzenia ekonomiczne? Odpowiedz, Stephen. — Powiedziałbym — odparł niechętnie Byerley — Ŝe zniszczenie Maszyn. — Ja teŜ bym tak powiedziała i Maszyny teŜ. Dlatego ich pierwszą troską jest ochrona własna, dla naszego dobra. Dlatego po cichu załatwiają się z jednym pozostałym elementem, który im zagraŜa. CzyŜ to nie Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości kołysze naszą łodzią tak, Ŝe Maszyny mogą zostać zniszczone? Patrzyłeś do tej pory na odwrotną stronę obrazka. Powiedzmy raczej, Ŝe to Maszyna kołysze łodzie — bardzo nieznacznie — tylko na tyle, Ŝeby wyrzucić tych kilku, którzy czepiają się burty dla celów uwaŜanych przez Maszynę za szkodliwe dla ludzkości. Tak więc Vrasayana traci swoją fabrykę i dostaje inną pracę, gdzie nie moŜe wyrządzić szkody — nie stała mu się wielka krzywda, nie został pozbawiony moŜliwości zarabiania na Ŝycie, gdyŜ Maszyna nie moŜe skrzywdzić człowieka ponad nieuniknione minimum, i to teŜ tylko w celu ratowania większej liczby ludzi. Consolidated Cinnabar traci kontrolę nad kopalniami w Almaden. Villafranca nie jest juŜ inŜynierem państwowym odpowiedzialnym za waŜne przedsięwzięcie. A dyrektorzy World Stell tracą kontrolę nad przemysłem — albo stracą. — Ale tak naprawdę ty tego wszystkiego nie wiesz — upierał się Byerley z rozterką. — Jak moŜemy ryzykować i zakładać, Ŝe masz rację? — Musicie. Czy pamiętasz odpowiedź maszyny, kiedy przedstawiłeś jej problem? „Sprawa nie daje się wyjaśnić”. Maszyna nie powiedziała, Ŝe nie ma wyjaśnienia lub Ŝe nie potrafi go znaleźć. Po prostu nie miała zamiaru podjąć najmniejszego wysiłku, Ŝeby sprawę dało się wyjaśnić. Innymi słowy, podanie wyjaśnienia byłoby szkodliwe dla ludzkości i dlatego moŜemy jedynie snuć przypuszczenia — maszyna nic na ten temat nie powie. — Ale w jaki sposób wyjaśnienie moŜe nas skrzywdzić? ZałóŜmy, Ŝe masz rację, Susan. — Stephen, jeśli mam rację, oznacza to, Ŝe Maszyna kieruje naszą przyszłością za nas nie tylko na płaszczyźnie podawania bezpośrednich odpowiedzi na nasze bezpośrednie pytania, ale równieŜ samodzielnie rozwiązuje ogólnoświatowe problemy, wynikające z ludzkiej psychologii. A wiedza o tym mogłaby nas unieszczęśliwić i zranić naszą dumę. Maszyna nie moŜe, nie wolno jej nas unieszczęśliwiać. Stephen, skąd mamy wiedzieć, co pociągnie za sobą najwyŜsze dobro ludzkości? Nie mamy do swojej dyspozycji nieskończonej liczby czynników, które ma Maszyna. Być moŜe — aby ci podać dość oczywisty przykład — nasza cała cywilizacja techniczna dostarczyła nam więcej cierpień i nieszczęść, niŜ ich usunęła. Być moŜe cywilizacja agrarna lub pasterska, o mniejszym rozwoju kulturalnym i mniejszej liczbie ludności, byłaby lepsza. Jeśli tak, to Maszyny muszą zdąŜać w tym kierunku, najlepiej bez naszej wiedzy, gdyŜ zniewoleni naszymi uprzedzeniami wiemy jedynie, Ŝe dobre jest to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, i wtedy walczylibyśmy o zmianę. Albo moŜe rozwiązaniem jest całkowita urbanizacja, albo społeczeństwo całkowicie kastowe, albo całkowita anarchia. Nie wiemy. Tylko Maszyny wiedzą i zmierzają do tego celu, zabierając nas ze sobą. — Ale z twoich słów wynika, Susan, Ŝe Stowarzyszenie na Rzecz Ludzkości ma rację; i Ŝe ludzkość u t r a c i ł a prawo do samostanowienia o swojej przyszłości. Tak naprawdę nigdy go nie miała. Zawsze pozostawała na łasce sił ekonomicznych i socjologicznych, których nie rozumiała; na łasce kaprysów klimatu i kolei wojny. Teraz Maszyny je rozumieją i nikt nie moŜe ich powstrzymać, bo rozprawią się z nim tak, jak to robią ze stowarzyszeniem, mając — tak jak w tej chwili — do swojej dyspozycji największą broń: całkowitą kontrolę nad naszą gospodarką. — Jakie to straszne! — Być moŜe cudowne! Pomyśl, Ŝe odtąd na zawsze wszystkie konflikty są w końcu do
uniknięcia. Od tej chwili tylko Maszyny są nieuniknione! I ogień za szybą kwarcową zgasł, pozostawiając po sobie jedynie spiralę dymu, która wskazywała gdzie się palił.
KOBIECA INTUICJA Trzy Prawa Robotyki 1. Robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. 2. Robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronić swoje istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem. Po raz pierwszy w historii Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych robot został zniszczony wskutek wypadku na samej Ziemi. Nie było w tym niczyjej winy. Pojazd powietrzny roztrzaskał się w czasie lotu i pełni wątpliwości eksperci z komisji — zastanawiali się, czy naprawdę odwaŜą się przedstawić opinii publicznej dowody, Ŝe pojazd został trafiony przez meteoryt. Nic innego nie poruszało się dość szybko, aby zapobiec automatycznemu unikowi; nic innego nie mogło dokonać takiego zniszczenia z wyjątkiem wybuchu jądrowego, a to nie wchodziło w rachubę. Do jakiegoŜ innego wniosku moŜna było dojść łącząc te fakty z meldunkiem o błysku na nocnym niebie tuŜ przed eksplozją pojazdu — meldunkiem z Flagstaff Observatory, a nie od jakiegoś tam amatora — i o odnalezieniu sporej wielkości i typowego dla meteorytów kawałka metalu świeŜo wrytego w ziemię w odległości półtora kilometra od miejsca katastrofy? Niemniej jednak nic podobnego nie zdarzyło się nigdy przedtem i rachunek prawdopodobieństwa podawał potwornie duŜe liczby przeciwko moŜliwości takiego zdarzenia. JednakŜe nawet skrajnie nieprawdopodobne rzeczy mogą się czasami zdarzyć. W biurach U.S, Robots pytania „w jaki sposób” i „dlaczego” naleŜały do kwestii drugorzędnych. Naprawdę liczyło się tylko to, Ŝe robot został zniszczony. Ten fakt sam w sobie juŜ był przygnębiający. Fakt, Ŝe JN–5 był prototypem, pierwszym po czterech wcześniejszych próbach, którego wykorzystano w praktyce, był jeszcze bardziej przygnębiający. Fakt, Ŝe JN–5 stanowił całkowicie nowy typ robota, zupełnie róŜny od wszystkich kiedykolwiek zbudowanych robotów, był bezdennie przygnębiający. Fakt, Ŝe przed zniszczeniem JN–5 najwyraźniej osiągnął coś nieobliczalnie waŜnego i Ŝe to osiągnięcie mogło teraz przepaść na zawsze, przygnębiał w stopniu niemoŜliwym do wyraŜenia słowami. Wydawało się rzeczą ledwie zasługującą na wzmiankę, Ŝe wraz z robotem zginął równieŜ główny robopsycholog Korporacji United States Robots.
*** Clinton Madarian wstąpił do firmy dziesięć lat wcześniej, z czego pięć lat przepracował bez jednego słowa skargi pod nadzorem opryskliwej Susan Calvin. Błyskotliwość Madariana była niewątpliwa i Sasan Calvin awansowała go po cichu nie pytając przełoŜonych. W kaŜdym razie nie raczyłaby uzasadniać tego kroku dyrektorowi naukowemu Peterowi Bogertowi, ale tak się składało, Ŝe nie zachodziła konieczność uzasadnienia. Czy teŜ naleŜałoby raczej powiedzieć, Ŝe zasadność awansu była oczywista.
Madarian był całkowitym przeciwieństwem sławnej doktor Calvin pod kilkoma względami, widocznymi na pierwszy rzut oka. Nie miał aŜ takiej nadwagi, na jaką wyglądał z powodu wyraźnego podwójnego podbródka, lecz mimo to przytłaczał swoją postacią, podczas gdy Susan prawie się nie zauwaŜało. Masywna twarz Madariana, jego lśniąca rudawo–brązowa czupryna, rumiana cera i tubalny głos, jego głośny śmiech, a przede wszystkim niepohamowana pewność siebie i zapał, z jakim ogłaszał swoje sukcesy, sprawiały, Ŝe w jego obecności ludziom brakowało przestrzeni. Gdy Susan Calvin przeszła w końcu na emeryturę (przy czym z taką stanowczością odmówiła jakiejkolwiek współpracy w kwestii poŜegnalnej kolacji, którą moŜna by wydać na jej cześć, Ŝe słuŜby informacyjne nie otrzymały nawet wzmianki ojej odejściu), Madarian zajął jej miejsce. Był na swoim nowym stanowisku dokładnie jeden dzień, kiedy zainicjował projekt JN. Oznaczało to największy przydział funduszy na jeden projekt, jaki korporacja U.S. Robots musiała kiedykolwiek rozwaŜyć, lecz Madarian zbył to jowialnym machnięciem ręki. — Warte ostatniego grosza, Peter — powiedział. — I spodziewam się, Ŝe przekonasz o tym radę nadzorczą. — Podaj mi powody — powiedział Bogert, zastanawiając się, czy Madarian to zrobi. Susan Calvin nigdy nie podawała powodów. Ale Madarian powiedział: — Jasne — i rozsiadł się swobodnie w duŜym fotelu w biurze dyrektora. Bogert obserwował swojego rozmówcę z lekką grozą. Jego własne, niegdyś czarne włosy były teraz nieomal białe i wiedział, Ŝe w ciągu dziesięciu lat pójdzie śladem Susan na emeryturę. To by oznaczało koniec pierwotnego zespołu, który rozwinął United States Robots w światową firmę, mogącą pod względem złoŜoności i waŜności konkurować z rządami państw. Jakoś ani on, ani ci, którzy odeszli przed nim, nigdy nie pojmowali do końca olbrzymiej ekspansji firmy. Ale to było nowe pokolenie. Nowych ludzi nie krępował kolos. Nie mieli w sobie tego zdumienia, które kazałoby im bałwochwalczo podziwiać wielkość dzieła. Parli więc naprzód i to było dobre. — Proponuję zacząć budowę robotów bez ograniczeń — powiedział Madarian. — Bez Trzech Praw? Chyba… — Nie, Peter. Czy to jedyne ograniczenia, jakie ci przychodzą na myśl? Do diabła, miałeś swój wkład w konstrukcję wczesnych mózgów pozytronowych. Czy muszę ci mówić, Ŝe — zupełnie abstrahując od Trzech Praw — w tych mózgach nie ma ścieŜki, która by nie była starannie zaprojektowana i ustalona? Mamy roboty przeznaczone do określonych zadań z zaszczepionymi określonymi umiejętnościami. — A ty proponujesz… — śeby na kaŜdym poziomie Trzech Praw końcówki ścieŜek zrobić otwarte. To nie jest trudne. — Zaiste, to nie jest trudne — powiedział oschle Bogert. — Robienie bezuŜytecznych rzeczy nigdy nie jest trudne. Trudnością jest wykonanie stałych ścieŜek i sprawienie, aby robot był uŜyteczny. — Ale dlaczego to jest trudne? Wykonanie stałych ścieŜek wymaga wiele wysiłku, poniewaŜ zasada nieoznaczoności ma duŜe znaczenie w cząsteczkach. Trzeba zminimalizować masę pozytronów i efekt nieoznaczoności. Dlaczego jednak musi tak być? Jeśli uwypuklimy zasadę tylko na tyle, Ŝeby umoŜliwić krzyŜowanie się ścieŜek w sposób nie dający się przewidzieć… — To będziemy mieć robota, którego zachowań nie da się przewidzieć. — Będziemy mieć robota t w ó r c z e g o — powiedział Madarian trochę zniecierpliwiony. — Peter, jeśli mózg ludzki ma coś, czego nigdy nie miał mózg robota, to właśnie czynnik nieprzewidywalności, który wynika z efektów nieoznaczoności na poziomie subatomowym.
Przyznaję, Ŝe tego efektu nigdy nie wykazano eksperymentalnie w układzie nerwowym, ale bez niego mózg ludzki nie jest w zasadzie wyŜszy od mózgu robota. — I tobie się zdaje, Ŝe jeŜeli wprowadzisz ten efekt do mózgu robota, mózg ludzki nie będzie w zasadzie wyŜszy od mózgu robota. — Takie — powiedział Madarian — jest właśnie moje przekonanie. Taki był początek ich długiej rozmowy.
*** Rada nadzorcza wyraźnie nie miała zamiaru dać się tak łatwo przekonać. Scott Robertson, największy udziałowiec w firmie, powiedział: — JuŜ i tak jest dość cięŜko kierować przemysłem robotów, kiedy przez cały czas wrogość społeczeństwa do robotów oscyluje na krawędzi eksplozji. JeŜeli społeczeństwo pojmie, Ŝe roboty będą „niekontrolowane”… Ach, nie mówcie mi o Trzech Prawach. Przeciętny obywatel nie uwierzy, Ŝe Trzy Prawa zapewnią mu ochronę, jeŜeli tylko usłyszy słowo „niekontrolowany”. — A więc nie uŜywajcie tego słowa — powiedział Madarian. — Nazwijcie robota… nazwijcie go „intuicyjnym”. — Robot intuicyjny — ktoś mruknął pod nosem. — Robot–dziewczyna? Śmiech obiegł stół konferencyjny. Madarian podchwycił ten pomysł. — W porządku. Robot — dziewczyna. Roboty nasze są oczywiście bezpłciowe i ten teŜ taki będzie, ale zawsze zachowujemy się, jak gdyby były męŜczyznami. Dajemy im pieszczotliwe imiona męskie i mówimy o nich „on” i „jemu”. Ten z kolei — jeśli zwaŜymy na naturę matematycznej struktury mózgowej, którą zaproponowałem — zaliczałby się do układu współrzędnych JN. Pierwszym robotem byłby JN–1 i załoŜyłem, Ŝe nazywałby się John–1… Oto poziom oryginalności przeciętnego robotyka. Ale dlaczegóŜ by nie nazwać go Jane–1, do diabła? JeŜeli społeczeństwo ma być wtajemniczone w to, co robimy, to niech wie, Ŝe konstruujemy kobiecego robota z intuicją. Robertson pokręcił głową. — Co za róŜnica? Z pana słów wynika, Ŝe planuje pan usunąć ostatnią barierę, która w zasadzie utrzymuje mózg robota na poziomie niŜszym od mózgu ludzkiego. Jaka według pana będzie na to reakcja społeczeństwa? — Czy ma pan zamiar ogłosić to publicznie? — zapytał Madarian. Pomyślał chwilę i powiedział: — Słuchajcie. Ogół ludzi wierzy, Ŝe kobiety nie są tak inteligentne jak męŜczyźni. Co najmniej kilku z siedzących przy stole męŜczyzn przybrało natychmiast bojaŜliwy wyraz twarzy, Ŝaden z nich nie mógł powstrzymać się od rzucenia okiem w kierunku miejsca, które zwykła była zajmować Susan Calvin. Madarian powiedział: — Jeśli ogłosimy, Ŝe tworzymy robota — kobietę, niewaŜne, czym ona będzie. Ludzie automatycznie załoŜą, Ŝe ona jest umysłowo opóźniona w rozwoju. Po prostu rozreklamujemy robota jako Jane–1 i nie musimy nic więcej dodawać. Jesteśmy bezpieczni. — Właściwie — odezwał się cicho Peter Bogert — to jeszcze nie wszystko. Razem z Madarianem przeanalizowaliśmy starannie aspekt matematyczny i seria JN, obojętne John czy Jane, byłaby całkiem bezpieczna. Roboty te odznaczałyby się niŜszym stopniem złoŜoności inelektualnych w utartym rozumieniu niŜ wiele innych zaprojektowanych i skonstruowanych przez nas serii. — Byłby tylko jeden dodatkowy czynnik — przyzwyczajmy się do nazywania go po imieniu — intuicja.
— Kto wie, co taki robot by robił? — mruknął Robertson. — Madarian zasugerował jedną rzecz, którą moŜe ro bić. Jak wam wszystkim wiadomo, skok w przestrzeni to juŜ w zasadzie rzeczywistość. Człowiek jest w stanie; osiągnąć to, co moŜna nazwać hiperprędkościami przekraczającymi prędkość światła, i odwiedzić inne układy gwiezdne oraz powrócić po nic nie znaczącym upływie czasu — najwyŜej kilku tygodni. — To dla nas Ŝadna nowina — powiedział Robertson. — Nie moŜna by było tego dokonać bez robotów. — Właśnie. I nie przynosi nam to Ŝadnego poŜytku, poniewaŜ nie moŜemy korzystać z napędu hiperprędko — ściowego, chyba Ŝe jednokrotnie w celu demonstracji, tak Ŝe korporacja U.S, Robots spotyka się z niewielkim uznaniem. Skok w przestrzeni jest ryzykowny, strasznie poŜera energię i dlatego jest niezmiernie kosztowny. Gdybyśmy mieli z niego jednak skorzystać, przyjemnie by było, jeśli moglibyśmy zameldować o istnieniu planety nadającej się do zamieszkania. Nazwijcie to potrzebą psychologiczną. Kiedy wydacie około dwudziestu miliardów dolarów na pojedynczy skok w przestrzeni i nie podacie nic oprócz danych naukowych, ludzie zechcą się dowiedzieć, dlaczego ich pieniądze poszły w błoto. Ale gdy zameldujecie o istnieniu planety nadającej się do zamieszkania, okrzykną was międzygwiezdnym Kolumbem i nikt nie będzie sobie zawracał głowy pieniędzmi. — A więc? — A więc gdzie znajdziemy planetę nadającą się do zamieszkania? Albo mówiąc inaczej — która gwiazda zasięgu skoku w przestrzeni w obecnym stanie rozwoju, która z trzystu tysięcy gwiazd i układów gwiezdnych w zasięgu trzystu lat świetlnych ma największe szansę na posiadanie planety nadającej się do zamieszkania? Mamy masę szczegółów na temat wszystkich gwiazd w naszym sąsiedztwie, obejmującym trzysta lat świetlnych, i przekonanie, Ŝe prawie kaŜda z nich posiada układ planetarny. Ale która posiada planetę n a d a j ą c ą s i ę d o z a m i e s z k a n i a ? Którą odwiedzić?… Nie wiemy. — W jaki sposób mógłby nam pomóc ten robot, Jane? — zapytał jeden z dyrektorów. Madarian miał właśnie odpowiedzieć, ale zamiast tego wykonał nieznaczny gest do Bogerta i ten zrozumiał. Głos dyrektora miałby większe znaczenie. Bogertowi nieszczególnie podobał się ten pomysł. Gdyby seria JN okazała się fiaskiem, podkreślał swój związek ze sprawą wystarczająco, aby być pewnym, Ŝe lepkie palce winy przykleją się do niego. Z drugiej strony, emerytura nie była aŜ tak odległą perspektywą i gdyby seria udała się, odszedłby w blasku chwały. Być moŜe to tylko aura pewności siebie Madariana tak na niego wpływa, ale Bogert szczerze uwierzył, Ŝe seria się uda. — Całkiem moŜliwe — powiedział — Ŝe gdzieś w posiadanych przez nas danych na temat tych gwiazd są metody oceny prawdopodobieństwa istnienia podobnych do Ziemi planet. Jedyna rzecz, którą musimy zrobić, to odpowiednio zrozumieć dane, spojrzeć na nie w pewien twór — czy sposób, ustalić prawidłowe korelacje. Jeszcze tego nie zrobiliśmy. Lub jeśli jakiemuś astronomowi to się udało, nie był dość bystry, Ŝeby skojarzyć, czego dokonał. Robot typu JN mógłby ustalić korelacje znacznie szybciej i znacznie dokładniej niŜ jakikolwiek człowiek. W ciągu jednego dnia ustaliłby i odrzucił tyle korelacji, ile człowiek zdołałby w ciągu dziesięciu lat. Ponadto taki robot pracowałby autentycznie na chybił trafił, podczas gdy człowiek miałby silne uprzedzenia oparte na z góry wyrobionych sądach i wierzeniach. Po tym wywodzie zapadła dłuŜsza cisza. W końcu Robertson powiedział: — Ale to tylko kwestia prawdopodobieństwa, prawda? Przypuśćmy, Ŝe ten robot by powiedział: „Gwiazdą o największym prawdopodobieństwie posiadania planety nadającej się do zamieszkania i połoŜoną w zasięgu tylu a tylu lat świetlnych jest Squidgee–17, czy teŜ obojętnie jaka inna, i my tam lecimy i stwierdzamy, Ŝe prawdopodobieństwo jest tylko prawdopodobieństwem i Ŝe
ostatecznie nie ma planet nadających się do zamieszkania. W jakiej to nas stawia sytuacji? Tym razem Madarian się wtrącił: — Nadal wygrywamy. Wiemy, w jaki sposób robot doszedł do swoich wniosków, poniewaŜ on — ona nam to powie. MoŜe nam pomóc uzyskać ogromny wgląd w szczegóły astronomiczne i uczynić grę wartą świeczki, nawet jeśli w ogóle nie wykonamy skoku w przestrzeni. A poza tym moŜemy ustalić pięć najbardziej prawdopodobnych lokalizacji planet i prawdopodobieństwo, Ŝe w jednym z tych miejsc jest planeta nadająca się do zamieszkania moŜe wtedy przekraczać wskaźnik 0,95. To by graniczyło z pewnością… Taki był początek ich długiej dyskusji.
*** Przyznane fundusze były całkiem niewystarczające, ale Madarian liczył na zwyczaj dorzucania następnych pieniędzy, aby odzyskać gotówkę juŜ zainwestowaną. Kiedy wygląda na to, Ŝe dwieście milionów idzie na marne, a kolejne sto moŜe wszystko uratować, zwykle nie ma kłopotów z przegłosowaniem tych stu milionów. Robot Jane–1 został w końcu zbudowany i wystawiony na pokaz. Peter Bogert przyjrzał się jemu — jej z powagą. — Po co wąska kibić? — zapytał. — To chyba osłabia konstrukcję? Madarian zachichotał. — Słuchaj, jeŜeli mamy ją nazwać Jane, nie ma sensu robić z niej Tarzana. Bogert pokręcił głową. — Nie podoba mi się to. W następnej kolejności zrobisz jej wypukłą klatkę piersiową, Ŝeby przypominała biust, a to paskudny pomysł. JeŜeli kobiety zaczną pojmować, Ŝe roboty mogą wyglądać tak jak one, mogę ci dokładnie powiedzieć, jakie perwersje im przyjdą do głowy i naprawdę napotkasz na wrogość z ich strony. — MoŜe masz rację — powiedział Madarian. — śadna kobieta nie chce czuć, Ŝe moŜna ją zastąpić czymś pozbawionym jej wszystkich wad. W porządku.
*** Jane–2 nie miała zwęŜonej talii. Była ponurym robotem, który rzadko się poruszał i jeszcze rzadziej odzywał. W trakcie jej budowy Madarian przybiegał do Bogerta jedynie w sporadycznych wypadkach i był to niezawodny znak, Ŝe sprawy postępowały kiepsko. Pobudliwość Madariana w chwilach sukcesu była przemoŜna. Nie wytrzymałby do rana i nie zawahałby się najść Bogerta w jego sypialni o trzeciej nad ranem z elektryzującą wiadomością. Bogert był tego pewien. Teraz Madarian wyglądał na przygaszonego. Jego zwykle rumiana twarz prawie pobladła, a pełne policzki jakoś zmizerniały. — Nie będzie mówić — powiedział Bogert z przekor niem. — Umie mówić. — Madarian usiadł cięŜko i zaczął przy gryzać dolną wargę. — W kaŜdym razie czasami — powiedział. Bogert wstał i okrąŜył robota. — A kiedy mówi, jej słowa nie mają sensu, jak przypuszczam. No cóŜ, jeśli nie będzie mówić, nie jest kobietą, prawda? Madarian próbował się uśmiechnąć, ale zrezygnował. Rzucił:
— W izolacji mózg się sprawdził. — Wiem — powiedział Bogert. — Ale z chwilą oddania mózgu pod kontrolę aparatury fizycznej robota, z konieczności został on oczywiście zmodyfikowany. — Oczywiście — potwierdził bezradnie Bogert. — Ale w sposób nie dający się przewidzieć i frustrujący. Sęk w tym, Ŝe kiedy się ma do czynienia z n–wymiarowym rachunkiem nieoznaczoności, wyniki są… — Niepewne? — dokończył pytaniem Bogert, zaskoczoczony wlasną reakcją. Firma zainwestowała juŜ w projekt ogromne środki i upłynęły prawie dwa lata, jednak wyniki — mówiąc delikatnie — były niezadowalające. Mimo to dokuczał Madarianowi i stwierdził, Ŝe to go bawi. Niemal skrywając to przed samym sobą Bogert zastanowił się, czy celu jego docinków nie stanowiła nieobecna Susan Calvin. Madarian był znacznie bardziej energiczny i wylewny, niŜ kiedykolwiek potrafiła być Susan, nawet jeśli sprawy szły dobrze; ale teŜ znacznie bardziej od niej bezbronny, gdy wpadał w przygnębienie z powodu kłopotów. A Susan nigdy nie załamywała się, gdy nadchodziły złe czasy. W Madariana moŜna było walić jak w bęben — z satysfakcją tym większą, Ŝe Susan nigdy do tego nie dopuszczała. Madarian — zupełnie jak Susan Calvin — nie zareagował na ostatnią uwagę Bogerta. Nie z pogardy, która by była reakcją Susan, lecz poniewaŜ tej uwagi nie usłyszał. Powiedział tonem człowieka skłonnego do dyskusji: — Szkopuł tkwi w rozpoznawaniu. Jane–2 wspaniale ustala korelacje. MoŜe odkrywać współzaleŜności dowolnych przedmiotów, ale kiedy juŜ to zrobi, nie potrafi odróŜnić wyniku bezcennego od bezwartościowego. Niełatwo jest przesądzać o takim kierunku programowania robota, aby rozpoznawał korelacje istotne, skoro człowiek nie wie, jakie korelacje robot będzie ustalał. Przypuszczam, Ŝe pomyślałeś o obniŜeniu potencjału na złączu diodowym W–21 i iskrzeniu na… — Nie, nie, nie, nie… — kolejne słowa Madarian wypowiadał coraz ciszej. — Nie moŜna ograniczyć się do rozkazu, Ŝeby robot wszystko z siebie wyrzucił. Tyle moŜemy sobie zapewnić. Chodzi jednak o to, Ŝeby mu kazać rozpoznać kluczową korelację i wyciągnąć wnioski. Gdybyśmy to zrobili, robot Jane podałby odpowiedź intuicyjnie. Byłoby to czymś, czego sami nie potrafilibyśmy uzyskać, chyba Ŝe dzięki jakiemuś niesamowitemu szczęściu. — Zdaje mi się — powiedział oschle Bogert — Ŝe gdybyś i miał takiego robota, to mógłby on rutynowo robić to, co j wyróŜnia geniuszy spośród wszystkich ludzi. Madarian skinął energicznie głową. — Właśnie, Peter. Sam bym to ogłosił, gdybym się nie bał odstraszenia dyrektorów. Proszę cię, nie powtarzaj tego przy nich. — Czy naprawdę chcesz zbudować robota–geniusza? — NiewaŜne, jakich się uŜyje słów. Usiłuję stworzyć robota posiadającego zdolność błyskawicznego ustalania przypadkowych korelacji, które zarazem odpowiednio często byłyby korelacjami o kluczowym znaczeniu. I usiłuję wstawić te dane do równań pól pozytronowych. Myślałem, Ŝe juŜ mi się to udało, ale niestety nie. Jeszcze nie. — spojrzał z niezadowoleniem na Jane–2 i zapytał: — Jaka jest najwaŜniejsza posiadana przez ciebie korelacja, Jane? Jane–2 odwróciła głowę, Ŝeby spojrzeć na Madariana, ale nie odezwała się i Madarian szepnął z rezygnacją: — Wprowadza to do banków korelacji. Jane–2 wreszcie przemówiła matowym głosem: — Nie jestem pewna. — Był to pierwszy dźwięk, jaki wydała z siebie.
Madarian przewrócił oczami. — Wykonuje działania odpowiadające układaniu równań z nieoznaczonymi rozwiązaniami. Domyśliłem się — powiedział Bogert. — Słuchaj, Madarian, potrafisz coś z tym zrobić czy mamy się wycofać w tym momencie i przerwać pasmo strat na sumie pół miliarda. — Potrafię — mruknął Madarian.
*** Jane–3 to nie było to. Nigdy nawet jej nie uruchomiono i Madarian kipiał z wściekłości. Zawinił człowiek. On sam, jeśli chodzi o ścisłość. Jednak choć Madarian czuł się całkowicie upokorzony, inni nic nie mówili. Niech ten, który nigdy nie popełnił błędu w straszliwych zawiłościach matematyki mózgu pozytronowego, pierwszy napisze naganę.
*** Prawie rok minął, nim Jane–4 była gotowa. Madarian znów kipiał energią. — Ona to robi — powiedział. — Ma niezły współczynnik rozpoznawania. Miał tyle pewności siebie, aby zaprezentować ją przed radą i kazać jej rozwiązywać problemy. Nie matematyczne — kaŜdy robot to potrafi — ale problemy, w których dane celowo wprowadzały w błąd zarazem nie zawierając w sobie nieścisłości. Bogert powiedział: — W sumie to niewiele. — Oczywiście, Ŝe niewiele. To podstawowe moŜliwości Jane–4, ale musiałem im coś pokazać, nie? — Czy wiesz, ile pieniędzy wydaliśmy do tej pory? — Daj spokój, Peter, nie rób mi tego. Czy wiesz, ile juŜ I odzyskaliśmy? Wiesz przecieŜ, tych rzeczy nie robi siej w próŜni. Jeśli chcesz wiedzieć, trzy lata się z tym mordo — 1 wałem, ale opracowałem nowe techniki obliczeniowe, które nam zaoszczędzą minimum pięćdziesiąt tysięcy dolarów na: kaŜdym nowym zaprojektowanym przez nas typie mózgu pozytronowego, od tej chwili na zawsze. Zgadza się? — CóŜ… — śadnych cóŜ. Taka jest prawda. I osobiście jestem przeświadczony, Ŝe n–wymiarowy rachunek nieoznaczoności moŜe mieć wiele innych zastosowań, jeśli nasza pomysłowość umoŜliwi nam ich znalezienie, a moje roboty serii Jane z n a j d ą je. Kiedy osiągnę dokładnie to, o co mi chodzi, nowa seria JN spłaci się w ciągu pięciu lat, nawet jeśli potroimy zainwestowaną dotychczas kwotę. — Co rozumiesz przez „dokładnie to, o co ci chodzi”? Jakie wady ma Jane–4? — śadnych. Albo raczej prawie Ŝadnych. Ona jest na właściwej drodze, ale moŜna ją udoskonalić i zamierzam to zrobić. Kiedy ją projektowałem, myślałem, Ŝe wiem, dokąd zmierzam. Teraz ją przetestowałem i w i e m dokąd zmierzam. Mam zamiar tam dotrzeć.
*** Jane–5 to było to. Z górą rok zabrało Madarianowi jej wyprodukowanie i nie miał co do niej Ŝadnych zastrzeŜeń; był całkowicie pewny siebie. Jane — 5 była niŜsza od przeciętnego robota i szczuplejsza. Nie robiąc z niej takiej karykatury
kobiety jak Jane–1 udało się jej zaszczepić pewien rys kobiecości pomimo braku choćby jednej wyraźnie kobiecej cechy. — Ma coś w swojej postawie — powiedział Bogert. Z wdziękiem trzymała ramiona, a gdy się odwracała, jej tors wydawał się jakoś lekko krągły. Madarian powiedział: — Posłuchaj jej głosu… Jak się czujesz, Jane? — Doskonale, dziękuję — odparła Jane–5 idealnie kobiecym głosem, który był słodkim, wręcz niepokojącym kontraltem. — Dlaczego to zrobiłeś, Clinton? — zapytał Peter zaskoczony, marszcząc brwi. — To psychologicznie waŜny element — powiedział Madarian. — Chcę, Ŝeby ludzie o niej myśleli jako o kobiecie; Ŝeby ją traktowali jak kobietę; Ŝeby jej wyjaśniali. — Jacy ludzie? Madarian wsunął ręce do kieszeni i zapatrzył się w zamyśleniu na Bogarta. — Chciałbym, Ŝeby załatwiono dla Jane i dla mnie wyjazd do Flagstaff. Bogert nie mógł nie zauwaŜyć, Ŝe Madarian nie powiedział Jane–5. Tym razem nie uŜył numeru. To była Jane. Zapytał niepewnie: — Do Flagstaff? Dlaczego? — PoniewaŜ tam jest światowe centrum planetologii ogólnej, prawda? Tam właśnie się bada gwiazdy i próbuje wyliczyć prawdopodobieństwo istnienia planet nadających się do zamieszkania, prawda? — Wiem o tym, ale to na Ziemi. — No cóŜ, oczywiście wiem o tym. — Poruszanie się robotów na Ziemi podlega ścisłej kontroli. I nie ma takiej potrzeby. Sprawdź tutaj wszystkie ksiąŜki na temat planetologii ogólnej i pozwól Jej zapoznać się z nimi gruntownie. — Nie! Peter, zrozum, Ŝe Jane nie jest zwykłym robotem logicznym. To robot intuicyjny. — A więc? — A więc skąd mamy wiedzieć, czego potrzebuje, z czego potrafi skorzystać, co ją uruchomi? Do czytania ksią Ŝek moŜemy wykorzystać dowolny model z fabryki. Te dane są zamroŜone, a poza tym przestarzałe. Jane musi: zdobywać świeŜe informacje na Ŝywo, musi słyszeć barwy głosu, musi poznać kwestie poboczne, musi miećj nawet nieistotne dane. Skąd, u diabła, mamy wiedzieć, co lub kiedy zaskoczy w jej mózgu i ułoŜy się w spójną; całość? Gdybyśmy wiedzieli, wcale byśmy jej nie potrzebowali, prawda? Bogert nie umiał wybrnąć z opresji. — No, to sprowadź ludzi, tych planetologów ogólnych, tutaj — zaproponował. — To nic nie da. Tutaj będą poza swoim Ŝywiołem. Ich reakcje nie będą naturalne. Chcę, Ŝeby Jane obserwowała ich przy pracy; chcę, Ŝeby widziała ich przyrządy, ich biura, ich biurka, wszystko co jest dostępne na ich temat. Chcę, Ŝebyś załatwił jej przewiezienie do Flagstaff. I naprawdę nie chciałbym juŜ więcej o tym dyskutować. Przez chwilę mówił prawie jak Susan. Bogert skrzywił się i powiedział: — Załatwienie takiej rzeczy to skomplikowana sprawa. Transport robota eksperymentalnego… — Jane nie jest robotem eksperymentalnym. Jest piąta z serii. — przecieŜ poprzednia czwórka nawet nie zaczęła pracować. Madarian uniósł ręce zniechęcony. — Kto cię zmusza, Ŝebyś o tym mówił rządowi? — Nie rząd mnie martwi. MoŜna im wytłumaczyć wyjątkowość sytuacji. Chodzi mi o opinię publiczną. Daleko zaszliśmy w ciągu pięćdziesięciu lat i nie zamierzam się cofnąć o ćwierć wieku wskutek twojej utraty kontroli nad…
— Nie stracę kontroli. Głupoty wygadujesz. Słuchaj! U.S. Robots moŜe sobie pozwolić na prywatny samolot. MoŜemy wylądować po cichu na najbliŜszym zwykłym lotnisku i zgubić się pośród setek podobnych samolotów. MoŜemy kazać, Ŝeby wyjechała po nas zamknięta cięŜarówka i zawiozła nas do Flagstaff. Jane będzie w skrzyni i wszyscy pomyślą, Ŝe do laboratorium przewozi się jakiś sprzęt zupełnie nie związany z robotami. Nikt nawet się nie obejrzy. Ludzie z Flagstaff zostaną uprzedzeni i powiadomieni o rzeczywistym celu wizyty. Będą mieli wszelkie motywy, Ŝeby współpracować z nami i zapobiec przeciekowi informacji. Bogert zastanowił się. — Ryzyko będzie się wiązać z samolotem i samochodem. Jeśli cokolwiek się stanie ze skrzynią… — Nic się nie stanie. — MoŜe nam się uda, jeśli Jane będzie odłączona podczas transportu. Wtedy nawet jeśli ktoś odkryje, Ŝe ona jest w środku… — Nie, Peter. Tego nie moŜna zrobić. Nie. Nie Jane–5. Słuchaj, ona gromadzi wolne skojarzenia od chwili jej uruchomienia. Posiadane przez nią informacje moŜna zamrozić podczas dezaktywacji, ale wolnych skojarzeń nigdy. Nie, nie moŜna jej nigdy dezaktywować. — Ale jeśli jakoś się wyda, Ŝe przewozimy czynnego robota… — Nie wyda się. Madarian nie ustąpił i samolot w końcu wystartował, Był to nowy model automatycznego komputo–odrzutowca, ale siedział w nim człowiek — jeden z pracowników U.S. Robots — jako pilot rezerwowy. Skrzynia z Jane wylądowała bezpiecznie na lotnisku, została przeniesiona do samolotu i dotarła do Laboratoriów Naukowo–Badawczych we Flagstaff bez problemów.
*** W niespełna godzinę po przyjeździe do Flagstoff Madarian zadzwonił do Bogerta. Nie posiadał się z radości i — co dla niego charakterystyczne — nie mógł się doczekać, Ŝeby złoŜyć meldunek. Wiadomość przyszła za pośrednictwem zabezpieczonego, zaszyfrowanego i niedostępnego dla postronnych promienia laserowego, ale Bogert był poirytowany. Wiedział, Ŝe informację moŜna by było odczytać, gdyby ktoś dysponujący odpowiednią techniką — na przykład rząd — miał taki zamiar. Jedynym prawdziwym zabezpieczeniem był fakt, Ŝe rząd nie miał powodu, Ŝeby podejmować takie próby. Przynajmniej Bogert miał taką nadzieję. — Na miłość boską, czy musisz dzwonić? — zapytał. Madarian zupełnie go zignorował. Powiedział głosem oszalałym z radości: — To było natchnienie. Czysty geniusz, mówię ci. Przez chwilę Bogert gapił się na odbiornik, po czym krzyknął z niedowierzaniem: — To znaczy, Ŝe masz odpowiedź? JuŜ? — Nie, nie! Daj nam trochę czasu, do diabła. Sprawa jej głosu była natchnieniem. Słuchaj, gdy nas przywieziono z lotniska pod główny budynek administracyjny we Flagstaff otworzyliśmy skrzynię i Jane wyszła z pudełka. W tym momencie wszyscy, co do jednego, się cofnęli. PrzeraŜeni! Tępaki! JeŜeli nawet naukowcy nie potrafią zrozumieć znaczenia Praw Robotyki, czegóŜ moŜemy oczekiwać po przeciętnym, nie wyszkolonym obywatelu? Pomyślałem sobie wtedy: „To wszystko na nic. Nie będą mówić. Będą ciągle myśleć, dokąd zwiewać jeśliby dostała ataku szału, nie będą w stanie myśleć o niczym innym”. — Do czego zmierzasz? — No i wtedy przywitała się z nimi rutynowo. Powiedziała: „Dzień dobry, panowie. Bardzo mi miło panów poznać”. I powiedziała to tym pięknym kontraltem… To zadziałało. Jeden facet
poprawił krawat, inny przeczesał palcami włosy. Ale naprawdę zdumiało mnie to, Ŝe najstarszy z nich autentycznie dotknął rozporka, Ŝeby sprawdzić, czy jest zapięty. Teraz wszyscy mają fioła na jej punkcie. Jedyne, czego im było potrzeba, to głos. Ona juŜ nie jest robotem; jest dziewczyną. — To znaczy, Ŝe rozmawiają z nią? — Czy oni z nią rozmawiają! Jeszcze jak. Powinienem zaprogramować seksowne intonacje do jej głosu. Gdybym to zrobił, juŜ teraz chcieliby się z nią umówić na randkę. I co tu duŜo gadać o odruchach warunkowych. Słuchaj: męŜczyźni reagują na głos. Czy patrzą w najintymniejszych chwilach? Chodzi o głos, który się słyszy w uchu… — Tak, Clinton, coś sobie przypominam. Gdzie ona teraz jest? — Z nimi. Nie chcą jej puścić. — Do diabła! Idź tam do niej. Nie spuszczaj jej z oka, człowieku.
*** Od tamtej pory w ciągu dziesięciodniowego pobytu we Flagstaff Madarian dzwonił coraz rzadziej i przekazywał wiadomości coraz mniej zachwyconym głosem. Donosił, Ŝe Jane słucha uwaŜnie i od czasu do czasu reaguje. Jej popularność nie słabła. Miała wstęp wszędzie. Ale nie było wyników. — Kompletnie nic? — zapytał Bogert. Madarian od razu przeszedł do obrony. — Nie moŜna mówić, Ŝe kompletnie nic. Nie moŜna tak mówić o robocie intuicyjnym. Nie wiadomo, co moŜe się dziać wewnątrz jej mózgu. Dziś rano zapytała Jensena, co jadł na śniadanie. — Astrofizyka Rossitera Jensena? — Tak, oczywiście. Jak się okazało, tego rana nie jadł śniadania. No, wypił tylko filiŜankę kawy. — A więc Jane uczy się prowadzić swobodne pogawędki. To nie bardzo rekompensuje wydatek… — Ach, nie bądź osłem. To nie była swobodna pogawędka. Dla Jane nic nie jest swobodną pogawędką. Zapytała, bo to miało coś wspólnego z jakąś korelacją, którą budowała w swoim umyśle. — Jaka to moŜe być… — Skąd mam wiedzieć? Gdybym wiedział, sam bym był jane i nie potrzebowałbyś jej. Ale to musi coś oznaczać. Ma zaprogramowaną duŜą motywację, Ŝeby uzyskać rozwiązanie kwestii planety o optymalnym prawdopodobieństwie zamieszkania, optymalnej odległości i… — No, to zawiadom mnie, kiedy juŜ to zrobi, ale nie wcześniej. Naprawdę nie muszę znać wszystkich szczegółów kolejnych moŜliwych korelacji. W gruncie rzeczy nie spodziewał się otrzymać zawiadomienia o sukcesie. Z kaŜdym dniem Bogert tracił optymizm, tak Ŝe kiedy w końcu nadeszło zawiadomienie, nie był na to przygotowany. A wiadomość przyszła na samym końcu. Tym razem Madarian przekazał kulminacyjną wiadomość nieomal szeptem. Jakby zachwyt obrócił nim o trzysta sześćdziesiąt stopni i przejęty lękiem Madarian zachowywał się spokojnie. — Zrobiła to — powiedział. — Zrobiła to. I to wtedy, kiedy o mało co nie dałem sobie z nią spokoju. Kiedy otrzymała juŜ wszystkie dostępne tu informacje — i to większość z nich dwa, a nawet trzy razy — i nie powiedziała słówka, które wskazywałoby… Jestem teraz w samolocie, w drodze powrotnej. Dopiero co wystartowaliśmy. Bogertowi udało się odzyskać oddech. — Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, człowieku. Masz r o z w i ą z a n i a ? Powiedz, jeśli
masz. Powiedz wyraźnie. — Ona ma rozwiązanie. Podała mi je. Podała mi nazwy trzech gwiazd w zasięgu ośmiu lat świetlnych, z których — jak mówi — kaŜda ma sześćdziesiąt do dziewięćdziesiu procent szans na posiadanie jednej planety nadającej się do zamieszkania. Prawdopodobieństwo, Ŝe przynajmniej jedna z nich ma taką planetę, wynosi 0,972. To prawie pewność. A to tylko najmniejsze osiągnięcie. Kiedy wrócimy, Jane moŜe nam podać dokładny tok rozumowania, który ją doprowadził do tych wniosków, i przewiduję, Ŝe cała astrofizyka i kosmologia… — Czy jesteś pewien… — Myślisz, Ŝe cierpię na halucynacje? Mam nawet świadka. Biedny facet aŜ podskoczył pół metra, kiedy Jane zaczęła nagle recytować rozwiązanie swoim wspaniałym głosem… I właśnie w tym momencie uderzył meteoryt, który całkowicie zniszczył samolot a Madariana wraz z pilotem zamienił w krwawe kawałki ciała. Z Jane nic nie pozostało.
*** Przygnębienie w korporacji U.S. Robots nigdy nie było głębsze. Robertson próbował znaleźć pociechę w tym, Ŝe kompletne zniszczenie zamaskowało bezprawne działania firmy. Peter kręcił głową i ubolewał. — Straciliśmy największą szansę, jaką korporacja kiedykolwiek miała, na zdobycie w oczach społeczeństwa niezachwianej pozycji, na przezwycięŜenie przeklętego kompleksu Frankensteina. IleŜ korzyści przyniosłoby robotom to Ŝe jeden z nich odnalazł planetę nadającą się do zamieszkania, a inne pomogły w opracowaniu skoku przestrzeni! Roboty otwarłyby przed nami całą galaktykę I gdybyśmy mogli równocześnie popchnąć wiedzę naukową w kilkunastu róŜnych kierunkach, tak jak z pewnością byśmy zrobili… O BoŜe, nie da się wyliczyć wszystkich korzyści dla ludzkości, i oczywiście dla nas. — Moglibyśmy zbudować inne roboty Jane, prawda? — zapytał Robertson. — Nawet bez Madariana? — Jasne. Ale czy moŜemy znów liczyć na odpowiednią korelację? KtóŜ wie, jakie niskie było prawdopodobieństwo uzyskania tego ostatecznego wyniku? A co jeŜeli Madarian miał fantastyczne szczęście prekursora? A potem jeszcze bardziej fantastycznego pecha? Meteoryt spadający dokładnie na… To po prostu niewiarygodne… Robertson szepnął z wahaniem: — To nie mogło być… zaplanowane. To znaczy, jeśli nie mieliśmy się dowiedzieć i jeśli meteoryt był rodzajem wyroku… od… Umilkł pod morderczym spojrzeniem Bogerta. — Sądzę, Ŝe tę stratę moŜna odrobić — powiedział Bogert. — Inne roboty Jane muszą nam w jakiś sposób pomóc. MoŜemy teŜ dać innym robotom kobiece głosy, jeśli to pomoŜe zachęcić społeczeństwo do ich zaakceptowania — choć zastanawiam się, co by na to powiedziały kobiety. Gdybyśmy tylko wiedzieli, co powiedziała Jane–5! W tamtej ostatniej rozmowie Madarian wspomniał, Ŝe ma świadka. — Wiem — powiedział Bogert. — Myślałem o tym. Czy sadzisz, Ŝe nie skontaktowałem się z Flagstaff? Nikt tam nie słyszał, Ŝeby Jane powiedziała coś niezwykłego, co by przypominało rozwiązanie problemu planety nada jącej się do zamieszkania, a z pewnością kaŜdy z nit rozpoznałby takie rozwiązanie — albo przynajmniej rozpoznał to jako moŜliwe rozwiązanie. — Czy Madarian mógł kłamać? Albo postradać zmysły? Czy mógł próbować się zabezpieczyć… — Myślisz o tym, Ŝe mógł próbować ratować swoją reputację udając, Ŝe ma rozwiązanie, a
potem pogrzebać przy Jane, Ŝeby nie mogła mówić i oświadczyć: „Przepraszam, ale coś się z nią stało. Niech to diabli!” Nawet przez chwilę nie zgodzę się z tym. Równie dobrze moŜna by przypuszczać, Ŝe zaaranŜował upadek meteorytu. — No to co robimy? — Wracamy do Flagstaff — powiedział cięŜko Bogert — Rozwiązanie musi tam być. Muszę dokopać się głębiej i to wszystko. Jadę tam i zabieram ze sobą kilku ludzi z działu Madariana. Musimy przebadać to miejsce od góry do dołu, wzdłuŜ i wszerz. — Ale, wiesz, nawet jeśli był świadek i słyszał rozwiązanie, jaki z tego poŜytek skoro nie mamy Jane, Ŝeby j nam wyjaśniła proces myślenia? — KaŜdy drobiazg się przyda. Jane podała nazwy gwiazd; prawdopodobnie numery katalogowe — nie interesują nas gwiazdy nazwane. Jeśli ktoś pamięta, jak Jane ją wymieniła i pamięta numer katalogowy lub usłyszał to dość wyraźnie, aby moŜna było odzyskać te informacje za pomocą psychosondy, jeśli nie zarejestrował ich w pamięci świadomej — wtedy będziemy juŜ coś mieli. Mając wyniki i dane dostarczone Jane na początku, potrafilibyśmy zrekonstruować tok rozumowania, moglibyśmy odzyskać jej intuicję. Jeśli to nam się uda, uratowane…
*** Bogert wrócił po trzech dniach, milczący i bezgranicznie przygnębiony. Kiedy Robertson zapytał niespokojnie o wyniki, dyrektor pokręcił przecząco głową. — Nic! — Nic? — Kompletnie nic. Rozmawiałem ze wszystkimi pracownikami we Flagstaff — z kaŜdym naukowcem, z kaŜdym technikiem, z kaŜdym studentem — którzy mieli coś do czynienia z Jane, z kaŜdym, kto choćby ją widział. Nie było ich wielu. Madarian zasłuŜył na pochwałę za tyle dyskrecji. Dopuścił do niej tylko tych, którzy mogli oczywiście dać jej informacje z planetologii. Ogółem widziało ją dwudziestu trzech ludzi, z czego tylko dwunastu prowadziło powaŜniejsze rozmowy. W kółko analizowałem wszystko, co powiedziała Jane. Pamiętali wszystko bardzo dobrze. To bystrzy ludzie zaangaŜowani w przełomowy eksperyment związany z ich specjalnością, więc mieli wszelkie motywacje, Ŝeby pamiętać. I mieli do czynienia z mówiącym robotem — czymś, co samo w sobie było dość zaskakujące — i to takim, który mówił jak aktorka z telewizji — Nie mogli zapomnieć. Robertson zaproponował: — MoŜe psychosonda… — Gdyby choć jednemu z nich przeszło przez myśl, Ŝe coś się stało, wydusiłbym z niego zgodę na badanie sondą. Ale tu nie ma czym usprawiedliwić takiego badania, a nie moŜna poddać badaniu psychosondą dwunastu ludzi, którzy Ŝyją ze swoich mózgów. Naprawdę, by nic nie dało. Gdyby Jane wymieniła trzy gwiazdy i powiedziała, Ŝe mają one planety nadające się do zamieszkania, to by zadziałało jak wystrzelenie rakiet w ich mózgach. Jak mógłby któryś z nich zapomnieć? — Więc moŜe jeden z nich kłamie — podsunął ponuro Robertson. — Chce zachować informacje na własny uŜytek, Ŝeby jemu przyznano później zasługę. — Co by mu to dało? — zapytał Bogert. — Po pierwsze cała firma wie dokładnie, dlaczego Madarian i Jane znaleźli się tam. Po drugie wiedzą, dlaczego ja tam przyjechałem. Jeśli w którymś momencie w przyszło jeden z obecnych pracowników we Flagstaff nagle skoczy z teorią planety nadającej się do zamieszka i będzie to hipoteza zaskakująco nowatorska, a jednak przekonywająca, wszyscy inni we Flagstaff i wszyscy u U.S. Robots od razu będą wiedzieć, Ŝe została skradziona
przez niego. Nigdy by mu to nie uszło na sucho. — A więc sam Madarian jakoś się pomylił. — W to teŜ nie mogę uwierzyć. Madarian miał irytującą osobowość — myślę, Ŝe wszyscy robopsychologowie mają i irytujące osobowości, co musi być powodem, dlaczego pracują raczej z robotami niŜ z ludźmi — ale nie był osłem. N i e m ó g ł się mylić w takiej sprawie. — A więc… — ale Robertson wyczerpał moŜliwości. Doszli do pustej ściany i przez kilka minut patrzyli na nią posępnie. W końcu Robertson poruszył się. — Peter… — Tak? — Zapytajmy Susan. Bogert zesztywniał. — Co takiego?! —Zapytajmy Susan. Zadzwońmy do niej i poprośmy, Ŝeby przyjechała. — Po co? CóŜ ona moŜe poradzić? — Nie mam pojęcia. Ale teŜ jest robopsychologiem i moŜe rozumieć Madariana lepiej niŜ my. A poza tym… Niech to diabli, zawsze miała więcej oleju w głowie niŜ my. — Ona ma prawie osiemdziesiąt lat. — A ty siedemdziesiąt. Co z tego? Bogert westchnął. Czy jej cięty język stracił coś ze swojej szorstkości podczas kilkuletniej emerytury? Powiedział: — No cóŜ, poproszę ją.
*** Susan Calvin weszła do biura Bogerta rozglądając się powoli, zanim wlepiła wzrok w dyrektora naukowo–badawczego. Od chwili przejścia na emeryturę bardzo się postarzała. Jej włosy pokryła subtelna biel, a jej twarz była pomarszczona. Zrobiła się tak krucha, Ŝe aŜ prawie przezroczysta i tylko jej oczy — przenikliwe i bezkompromisowe — pozostały tym, czym zawsze były. Bogert wystąpił ochoczo naprzód, wyciągając rękę: — Susan! Susan chwyciła jego dłoń i powiedziała: — Wyglądasz całkiem nieźle, Peter, jak na staruszka. Na twoim miejscu nie czekałabym do przyszłego roku. Przejdź juŜ teraz na emeryturę i daj szansę młodym… A więc Madarian nie Ŝyje. Czy wezwałeś mnie, Ŝebym podjęła pracę na starym stanowisku? Czy zamierzasz trzymać staruszków aŜ minie rok od ich rzeczywistej śmierci biologicznej? — AleŜ skąd, Susan. Wezwałem cię… — przerwał. W końcu nie miał najmniejszego pojęcia, jak zacząć. Ale Susan czytała teraz w jego myślach z taką samą łatwością jak zawsze. Usiadła ostroŜnie, bo stawy miała zesztywniałe i powiedziała: — Peter, wezwałeś mnie, poniewaŜ jesteś w paskudnych tarapatach. W przeciwnym razie prędzej wolałbyś mnie oglądać w grobie niŜ z bliska. — Daj spokój, Susan… — Nie trać czasu na pogaduszki. Od kiedy stuknęła ml czterdziestka, nigdy nie miałam czasu do stracenia, więc teraz tym bardziej nie mam. Zarówno śmierć Madariana, jak i twój telefon są niezwykłe, więc musi istnieć między nimi jakiś związek. Prawdopodobieństwo zajścia dwóch niezwykłych wydarzeń bez związku jest zbyt niskie, Ŝeby się nim przejmować. Zacznij od
początku i nie martw się, Ŝe wyjdziesz na głupca. Dla mnie stało się to juŜ dawno temu. Bogert odchrząknął Ŝałośnie i zaczął mówić. Susan słuchała uwaŜnie unosząc od czasu do czasu przywiędłą rękę, Ŝeby się zatrzymał, kiedy chciała zadać pytanie. W pewnym momencie Ŝachnęła się. — Kobieca intuicja? Czy po to chcieliście robota? Wy, męŜczyźni! Natknąwszy się na kobietę, która dochodzi do prawidłowych wniosków, nie mogąc się pogodzić z faktem, Ŝe inteligencją wam dorównuje lub przewyŜsza was, wymyślacie coś takiego jak kobieca intuicja. — Eee, tak, Susan, ale pozwól mi kontynuować… Podjął opowieść. Kiedy dowiedziała się o kontralcie Jane, odezwała się: — Czasami trudno się zdecydować, czy czuć odrazę do płci męskiej, czy po prostu machnąć na nią ręką jako na godną pogardy. — No cóŜ, pozwól mi mówić dalej — powiedział Bogert. Kiedy skończył, Susan zapytała: — Czy mogę prywatnie skorzystać z tego biura przez godzinę lub dwie? — Tak, ale… Przerwała mu: — Chcę przejrzeć róŜne dokumenty: zaprogramowanie Jane, przekazy wiadomości Madariana, twoje rozmowy we Flagstaff. Zakładam, Ŝe jeśli będę chciała, to mogę skorzystać z tego pięknego, zabezpieczonego, nowego laserofonu i twojego wyjścia komputerowego. — Tak, oczywiście. — A więc zostaw mnie samą, Peter.
*** Nie minęło czterdzieści pięć minut, kiedy pokuśtykała do drzwi, otworzyła je i wezwała Bogerta. Bogert przyszedł z Robertsonem. Weszli obaj i Susan powitała tego drugiego niezbyt entuzjastycznym: — Cześć, Scott. Bogert usiłował rozpaczliwie wyczytać wyniki z twarzy Susan, ale to była tylko twarz ponurej, starszej pani, Ora nie miała zamiaru niczego mu ułatwić. Zapytał ostroŜnie: — Myślisz, Ŝe potrafisz coś tu zrobić, Susan? — Poza tym, co juŜ zrobiłam? Nie! Nic więcej. Bogert zacisnął usta boleśnie rozczarowany, ale Robertson zapytał: — Co juŜ zrobiłaś, Susan? Susan odparła: — Pogłówkowałam trochę — to coś, do czego jakoś: udaje mi się przekonać nikogo innego. Po pierwsze myślałam o Madarianie. Znałam go. Miał głowę na karku, ale był bardzo denerwującym ekstrawertykiem, myślałam sobie, Ŝe przypadnie ci do gustu po mnie, Peter. — To była odmiana — Bogert nie mógł się powstrzymać od powiedzenia tego. — I zawsze przybiegał do ciebie z wynikami zaraz ich uzyskaniu, prawda? — Tak. — A mimo to — powiedziała Susan — jego ostatnia wiadomość — ta, w której powiedział, Ŝe Jane podała mu rozwiązanie — przyszła z samolotu. Dlaczego zwlekał tak długo? Dlaczego nie zawiadomił cię, kiedy był nadal we Flagstaff, zaraz po tym, jak Jane mu powiedziała, cokolwiek to było? — Przypuszczam — odparł Peter — Ŝe choć raz chciał to dogłębnie sprawdzić i… no cóŜ, nie mam pojęcia. To była najwaŜniejsza rzecz, jaka mu się kiedykolwiek przytrafiła. Mógł choć raz
chcieć czekać i mieć pewność. — Wręcz przeciwnie: im waŜniejsze to było, tym z pewnością krócej by czekał. A jeŜeli potrafił się zdobyć na odczekanie, dlaczego nie zrobił tego naleŜycie i nie zaczekał do powrotu do U.S. Robots po to, aby mógł sprawdzić wyniki z pomocą całego sprzętu komputerowego, jaki ta firma mogła mu udostępnić? Krótko mówiąc, czekał zbyt długo, patrząc z jednego punktu widzenia, i nie dość długo, patrząc z drugiego. Robertson wtrącił się: — A więc myślisz, Ŝe planował jakieś oszustwo… Susan wyglądała na zgorszoną. — Scott, nie próbuj konkurować z Peterem w robieniu bezmyślnych uwag. Dajcie mi powiedzieć… Drugi punkt dotyczy świadka. Zgodnie z zapisem tamtej ostatniej rozmowy Madarian powiedział: „Biedny facet aŜ podskoczył pół metra, kiedy Jane zaczęła nagle recytować rozwiązanie swoim wspaniałym głosem”. Właściwie to były jego ostatnie słowa. Pytanie zatem brzmi: dlaczego świadek miał podskoczyć? Madarian wyjaśnił, Ŝe wszyscy męŜczyźni we Flagstaff mieli fioła na punkcie tego głosu i spędzili dziesięć dni z tym robotem, z Jane. Dlaczego sam fakt jej mówienia miał ich zaskoczyć? — Przyjąłem, Ŝe chodziło o zdumienie, gdy usłyszeli jak Jane podaje rozwiązanie problemu, który zaprzątał umysły planetologów prawie od stu lat — powiedział Bogert. — Ale oni c z e k a l i , aŜ ona poda to rozwiązanie. Po to tam była. A poza tym zwróćcie uwagę na dobór słów w tym zdaniu. Z oświadczenia Madariana wynika, Ŝe świadek był zaskoczony, a nie zdumiony, jeśli dostrzegacie róŜnicę. Ponadto, reakcja nastąpiła „kiedy Jane zaczęła nagle” — czyli na samym początku podawania rozwiązania by zdumieć się treścią tego, co powiedziała Jane, świadek musiałby słuchać przez jakiś czas, aby móc zrozumieć informację. Madarian powiedziałby, Ŝe podskoczył pół metra po tym jak usłyszał, Ŝe Jane mówi to i to. W zdaniu Madariana pojawiłoby się a nie „kiedy”, i słowa „nagle” w ogóle by tam nie było. — Nie wydaje mi się, Ŝebyś mogła sprowadzić sprawę do uŜycia lub nieuŜycia jakiegoś słowa — powie niespokojnie Bogert. — Mogę — powiedziała Susan lodowatym tonem — poniewaŜ jestem robopsychologiem. I mogę tego same oczekiwać po Madarianie, poniewaŜ on teŜ był robopsychologiem. Zatem musimy wyjaśnić te dwie anomalie. Dziwną zwłokę przed przekazaniem wiadomości przed Madariana i dziwną reakcję świadka. — Czy ty potrafisz je wyjaśnić? — zapytał Robertson. — Oczywiście — odparła Susan — poniewaŜ posług się odrobiną prostej logiki. Madarian przekazał wiadomość bez zwłoki — tak jak zawsze — lub z tak niewielką na jaką tylko go było stać. Gdyby Jane rozwiązała problem we Flagstaff, z pewnością przesłałby wiadomość stamtąd. Skoro przysłał wiadomość z samolotu, Jane musiała widocznie rozwiązać problem po wyjeździe z Flagstaff. — Ale wtedy… — Pozwólcie mi skończyć. Pozwólcie mi skończyć. Czy Madariana nie zabrano z lotniska do Flagstaff w zamkniętej cięŜarówce? I czy razem z nim nie jechała Jane w skrzyni? — Tak. — I przypuszczalnie Madarian wraz z Jane ukrytą w skrzyni powrócili z Flagstaff na lotnisko tym samym samochodem. Zgadza się? — Tak, oczywiście! — I równieŜ nie byli sami w tym samochodzie. W jednym ze swoich przekazów Madarian powiedział: „Przewieziono nas z lotniska pod główny budynek administracyjny” i sądzę — Ŝe nie wyciągam mylnego wniosku, Ŝe jeśli został przywieziony, to dlatego Ŝe w samochodzie był szofer,
człowiek. — Dobry BoŜe! — Kłopot z tobą, Peter, polega na tym, Ŝe kiedy myślisz o świadku oświadczenia dotyczącego pląnetologii, myślisz o planetologach. Dzielisz ludzi na kategorie i większością z nich pogardzasz. Robot nie moŜe tego zrobić. Trzecie Prawo mówi: „Robot nie moŜe wyrządzić krzywdy i s t o c i e l u d z k i e j lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda”. J a k i e j k o l w i e k istocie ludzkiej. Takie jest sedno robotycznego poglądu na Ŝycie. Robot nie robi róŜnic. Dla robota wszyscy ludzie są naprawdę równi i dla robopsychologa, który silą rzeczy musi mieć do czynienia z ludźmi na poziomie robotycznym, równieŜ wszyscy ludzie są naprawdę równi. Madarianowi nie przyszłoby do głowy powiedzieć, Ŝe oświadczenie usłyszał kierowca cięŜarówki. Dla ciebie kierowca cięŜarówki nie jest naukowcem, lecz zwykłym oŜywionym dodatkiem do cięŜarówki, ale dla Madariana on był człowiekiem i świadkiem. Niczym więcej. Niczym mniej. Bogert pokręcił głową z niedowierzaniem. — Ale czy jesteś tego pewna? — zapytał. — Oczywiście, Ŝe tak. Jak inaczej moŜna wyjaśnić drugi punkt: uwagę Madariana o zaskoczeniu świadka? Jane była w skrzyni, prawda? Ale nie była odłączona. Zgodnie z dokumentami Madarian zawsze stawał okoniem przeciwko wyłączeniu robota intuicyjnego. Ponadto Jane–5 — tak jak wszystkie pozostałe roboty Jane — była wyjątkowo mało rozmowna. Madarianowi prawdopodobnie nigdy nie przyszło do głowy, Ŝeby nakazać jej milczenie w skrzyni, a jej właśnie w skrzyni wszystko ułoŜyło się w spójną całość. Naturalnie zaczęła mówić. Nagle z wnętrza skrzyni rozległ się piękny kontralt. Co byś zrobił w tym momencie, gdybyś był kierowcą cięŜarówki? Z pewnością byłbyś zaskoczony. To cud, Ŝe nie spowodował kraksy. — Ale jeŜeli kierowca cięŜarówki był świadkiem, dlaczego nie przyszedł… — Dlaczego? Czy mógł wiedzieć, Ŝe zdarzyło się coś nadzwyczaj waŜnego, Ŝe to co usłyszał, miało ogromne znaczenie? A poza tym nie sądzisz, Ŝe Madarian dał mu suty napiwek i poprosił, Ŝeby nic nie mówił? Czy chciałbyś, Ŝeby rozeszła się wieść, Ŝe czynny robot był nielegalnie transportowany na powierzchni Ziemi? — No tak, czy będzie pamiętał słowa Jane? — Czemu nie? Tobie moŜe się wydawać, Peter, Ŝe kierowca cięŜarówki — jeden szczebel wyŜej od małpy, jak mniemasz — nie potrafi pamiętać. Ale kierowcy cięŜarówek teŜ bywają inteligentni. Słowa były jak najbardziej godne uwagi i kierowca mógł z powodzeniem zapamiętać kilka z nich. Nawet jeśli przekręci litery lub cyfry, będziemy mieć do czynienia ze zbiorem skończonym, z liczbą pięciu i pół tysiąca gwiazd czy układów gwiezdnych w zasięgu ośmiu lat świetlnych czy coś koło tego — nie sprawdzałam dokładnej liczby. MoŜesz dokonać prawidłowego wyboru. A w razie potrzeby, będziesz miał wytłumaczenie na zastosowanie psychosondy… Dwóch męŜczyzn zapatrzyło się w nią. W końcu Bogert, bojąc się w to wszystko uwierzyć, szepnął: — Ale skąd moŜesz mieć pewność? Przez chwilę Susan miała juŜ powiedzieć: „PoniewaŜ skontaktowałam się z Flagstaff, ty głupcze, i poniewaŜ rozmawiałam z kierowcą cięŜarówki, i poniewaŜ powiedział mi, co usłyszał, i poniewaŜ sprawdziłam to z komputerem we Flagstaff i mam tylko trzy gwiazdy, które pasują do informacji, i poniewaŜ mam te nazwy w kieszeni”. Ale nie powiedziała. Niech sam przez to wszystko przebrnie. Wstała ostroŜnie i powiedziała z wyraźnym sarkazmem: — Skąd mogę mieć pewność?… Nazwij to kobiecą intuicją.
DWA PUNKTY KULMINACYJNE Obydwa następne opowiadania powstały po cyklu, w którym wystąpiła Susan Calvin. To najnowsze opowiadania o robotach, jakie napisałem. W kaŜdym z nich usiłuję przyjąć szerszą perspektywę i zobaczyć, jaki moŜe być ostateczny cel robotyki Zarazem wracam do punktu wyjściowego — gdyŜ mimo iŜ ściśle się trzyma Trzech Praw, pierwsze opowiadanie „…Ŝe o nim pamiętasz”, w oczywisty sposób naleŜy do grupy „robot jako groźba”, podczas gdy drugie, „Dwustuletni człowiek”, bardzo dobrze pasuje do typu, który nazwałem „robot jako patos”. Ze wszystkich napisanych przeze mnie opowiadań o robotach moim ulubionym i moim zdaniem najlepszym jest „Dwustuletni człowiek”. Właściwie z przeraŜeniem przeczuwam, Ŝe mogę nie mieć ochoty napisać opowiadania, które będzie lepsze, i Ŝe nigdy nie napiszę juŜ Ŝadnego powaŜnego opowiadania o robotach. Ale kto wie, być Ŝe napiszę. Nie zawsze daje się przewidzieć, co zrobię.
… śE O NIM PAMIĘTASZ Trzy Prawa Robotyki 1. Robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. 2. Robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez i istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronić swoje istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem.
1. Keith Harriman, który od dwunastu lat był dyrektorem do spraw naukowo–badawczych w Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, stwierdził, Ŝe wcale nie ma pewności czy postępuje słusznie. Przesunął koniuszkiem języka po swoich pulchnych, lecz raczej bladych ustach i wydało mu się, Ŝe niewesoło spoglądający na niego z góry wizerunek holograficzny wielkiej Susan Calvin nigdy przedtem nie wyglądał tak ponuro. Zwykle zasłaniał ten wizerunek największego robotyka w historii, gdyŜ Susan Calvin odbierała mu odwagę. (Usiłował myśleć o wizerunku jako o „tym”, ale nigdy mu się to w pełni nie udawało). Tym razem nie miał odwagi tego zrobić i jej od dawna martwe spojrzenie wwiercało mu się w policzek. Krok, na który musiał się zdobyć, był straszny i poniŜający. Naprzeciwko niego siedział spokojnie George Dziesiąty, nie robił na nim wraŜenia ani wyraźny niepokój Harrimana, ani promieniujący w niszy powyŜej wizerunek patronki robotyki. — Jeszcze naprawdę nie mieliśmy okazji przedyskutować tego z tobą, George — odezwał się Harriman. — Mamy cię dopiero od niedawna i nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z tobą w cztery oczy. Ale teraz chciałbym omówić sprawę szczegółowo. — Bardzo chętnie — powiedział George. — W trakcie mojego pobytu w U.S. Robots wywnioskowałem, Ŝe kryzys ma coś wspólnego z Trzema Prawami. — Zgadza się. Oczywiście znasz Trzy Prawa. — Tak. — Jestem o tym przekonany. Ale sięgnijmy głębiej i rozwaŜmy naprawdę podstawowy problem. W ciągu dwóch stuleci — jeśli wolno mi tak to określić — znacznych sukcesów korporacji U.S. Robots nigdy nie udało się nam przekonać ludzi do robotów. Umieszczaliśmy roboty tylko tam, gdzie ludzie nie mogą wykonywać koniecznych prac lub w warunkach zbyt niebezpiecznych, aby ludzie godzili się pracować. Roboty pracowały głównie w kosmosie i to ograniczało nasze moŜliwości. — Z pewnością — powiedział George Dziesiąty — wykorzystanie robotów stanowi szerokie pole do działania i U.S. Robots moŜe nadal liczyć na duŜe zyski. — Nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze przyznane nam granice nieuchronnie się kurczą. Przykładowo w miarę coraz bardziej wielostronnego rozwoju kolonii na KsięŜycu tamtejsze zapotrzebowanie na roboty maleje i spodziewamy się, Ŝe za kilka lat pobyt robotów na KsięŜyc będzie zabroniony. To samo będzie się powtarzać kaŜdym świecie skolonizowanym przez człowieka, drugie prawdziwy sukces jest niemoŜliwy bez robotów i Ziemi. My w U.S. Robots mocno wierzymy, Ŝe ludzie potrzebują robotów i muszą się nauczyć Ŝyć ze swoimi mechanicznymi odpowiednikami, jeŜeli postęp ma zostać utrzymany.
— A czy oni w to nie wierzą? Panie Harriman, ma pan na swoim biurku wejście komputerowe, które — jak rozumiem — jest połączone z Multivakiem waszej organizacji. Komputer to taki nieruchomy robot — mózg robot oderwany od ciała… — To prawda, ale to równieŜ ma swoje ograniczenia. Stosowane przez ludzkość komputery konstruowane jako coraz bardziej wyspecjalizowane, aby uniknąć inteligencji zbyt przypominającej inteligencję ludzką. Sto temu byliśmy na dobrej drodze do uzyskania inteligencji sztucznej, mającej najmniej ograniczeń, poprzez zastosowanie olbrzymich komputerów nazywanych przez nas Maszynami, Te Maszyny ograniczyły swoją działalność z własnej woli. Po rozwiązaniu problemów ekologicznych zagraŜających ludzkości zaczęły stopniowo zmniejszać swoją aktywność. Doszły do wniosku, Ŝe ich dalsza egzystencja postawiła je w roli inwalidzkiej kuli dla ludzkości i poniewaŜ uwaŜały, Ŝe to by wyrządziło krzywdę ludziom, skazały się na mocy Pierwszego Prawa. — I czy nie miały racji? — Moim zdaniem nie. Swoim postępowaniem wzmocniły kompleks Frankensteina przeraŜający ludzkość, jej instynktowne obawy, Ŝe kaŜdy stworzony przez nią sztuczny człowiek zwróciłby się przeciwko swojemu stwórcy. Ludzie boją się, Ŝe roboty mogą zastąpić człowieka. — Czy pan sam nie boi się tego? — Ja jestem mądrzejszy. Dopóki istnieją Trzy Prawa Robotyki, roboty nie mogą tego zrobić. Mogą być partnerami ludzkości; mogą uczestniczyć w ogromnych wysiłkach na drodze do lepszego zrozumienia świata i mądrze pokierować prawami natury, tak Ŝe wspierana siłą i mądrością robotów ludzkość mogłaby zdziałać znacznie więcej niŜ gdyby pozostawiono ją samej sobie. — Ale jeŜeli na przestrzeni dwóch stuleci okazało się, Ŝe Trzy Prawa potrafią utrzymać roboty w ryzach, co jest źródłem nieufności ludzi wobec robotów? — No cóŜ — siwiejące włosy Harrimana ułoŜyły się w kępkę, kiedy podrapał się energicznie po głowie — głównie przesąd, oczywiście. Niestety jest teŜ kilka wątpliwych kwestii, które podchwytują agitatorzy występujący przeciwko robotom. — Związanych z Trzema Prawami? — Tak. Szczególnie z Drugim Prawem. Z Trzecim Prawem nie ma Ŝadnych problemów. Jest uniwersalne. Roboty zawsze muszą się poświęcić dla ludzi, wszystkich ludzi. — Oczywiście — powiedział George Dziesiąty. — Pierwsze Prawo jest być moŜe mniej zadowalające, gdyŜ zawsze moŜna sobie wyobrazić sytuację, w której robot musi wykonać działanie A lub działanie B, wzajemnie się wykluczające, i gdzie rezultatem obu działań jest krzywda ludzka. Dlatego robot musi szybko wybrać, które działanie spowoduje najmniejszą krzywdę. Zaprojektowanie ścieŜek pozytronowych mózgu robota w taki sposób, aby ten wybór umoŜliwić, nie jest proste. JeŜeli działanie A skończy się krzywdą utalentowanego, młodego artysty, a B spowoduje taką samą krzywdę pięciu starszych ludzi nie przedstawiających szczególnej wartości, które działanie naleŜy wybrać? — Działanie A — odparł George Dziesiąty. — Krzywda jednego jest mniejsza od krzywdy pięciu. — Tak, z myślą o takich decyzjach zawsze projektowano roboty. Nie moŜna się jednak spodziewać, Ŝe roboty potrafiłyby ocenić takie subtelności jak talent, inteligencja i ogólna przydatność dla społeczeństwa. To by J opóźniło decyzje do tego stopnia, Ŝe robot nie byłby w stanie pomóc nikomu. Tak więc naszym kryterium jest liczba. Na szczęście moŜemy się spodziewać niewielu kryzysów, w których roboty musiałyby podejmować takie decyzje… A to nas prowadzi do Drugiego Prawa. — Prawa posłuszeństwa.
— Tak. Konieczność posłuszeństwa jest stała. Robot moŜe istnieć i przez dwadzieścia lat, nie stając wobec przymusu ratowania człowieka, albo teŜ w obliczu konieczności ryzykowania samounicestwieniem. Jednak przez cały ten czas będzie bez przerwy słuchał rozkazów… Czyich rozkazów? — Człowieka. — KaŜdego? Jak ocenić człowieka, aby wiedzieć, czy być mu posłusznym czy nie? Czym jest człowiek, Ŝe o nim pamiętasz, George? George zawahał się w tym momencie. Harriman wyjaśnił pospiesznie: — To cytat z Biblii. NiewaŜne. Chodzi mi o kwestię, czy robot musi wykonywać rozkazy dziecka lub idioty, lub przestępcy, lub całkiem przyzwoitego, inteligentnego człowieka, który przypadkiem jest niedoświadczony i dlatego nie moŜe przewidzieć negatywnych konsekwencji swojego rozkazu? A jeŜeli dwóch ludzi wyda robotowi sprzeczne rozkazy, którego ma robot słuchać? — Czy w ciągu dwustu lat — zapytał George Dziesiąty — nie pojawiły się i nie były rozwiązywane takie problemy? — Nie — odparł Harriman, potrząsając gwałtownie głową. — Ograniczał nas sam fakt, Ŝe nasze roboty wykorzystywano tylko w specjalnych warunkach w kosmosie, gdzie ludzie mający z nimi do czynienia byli fachowcami w swojej dziedzinie. Nie było dzieci, idiotów, przestępców i ignorantów z dobrymi intencjami. Mimo to zdarzały się szkody wskutek głupich lub po prostu bezmyślnych rozkazów. Takie szkody moŜna było opanować w wyspecjalizowanych i zamkniętych środowiskach. Jednak na Ziemi roboty m u s z ą mieć zmysł oceny. Tak utrzymują przeciwnicy robotów i mają, do diabła, rację. — A zatem musicie zakodować w mózgu pozytronowym zdolność do oceny. — Właśnie. Zaczęliśmy produkować wyposaŜone w nowy typ mózgu modele JG. Robot tego rodzaju potrafi osądzić kaŜdego człowieka według kryterium płci, wieku, pozycji społecznej i zawodowej, inteligencji, dojrzałości, odpowiedzialności społecznej i tak dalej. — Jak by to wpłynęło na Trzy Prawa? — Na Trzecie Prawo w ogóle. Nawet najcenniejszy robot musi się samounicestwić dla najbardziej bezuŜytecznego człowieka. Tu nie ma Ŝadnych moŜliwości zmian. Skutki dla Pierwszego Prawa pojawią się tylko tam, gdzie wszystkie działania alternatywne wyrządziłyby krzywdy NaleŜy tu wziąć pod uwagę jakość, jak i liczbę ludzi zaangaŜowanych w problem, pod warunkiem Ŝe będzie czas i podstawa do takiej oceny, co nieczęsto się zdarza. Największą modyfikację przejdzie Drugie Prawo, gdzie kaŜdy potencjalny akt posłuszeństwa musi się wiązać z oceną. Robot będzie spełniał rozkazy wolniej — z wyjątkiem sytuacji, które będą się wiązać równieŜ z Pierwszym Prawem — ale bardziej racjonalnie. — Ale wymagane oceny są bardzo skomplikowane. — Bardzo. Konieczność dokonywania takich ocen sparaliŜowała reakcje naszych pierwszych kilku modeli. W nowszych modelach poprawiliśmy tę sytuację kosztem wprowadzenia tak wielu ścieŜek, Ŝe mózg robota stał się zbyt duŜy. Jednak w naszych kilku ostatnich modelach uzyskaliśmy moim zdaniem to, o co nam chodziło. Robot nie musi od razu dokonywać oceny wartości człowieka i jego rozkazów. Zaczyna jak kaŜdy zwykły robot od posłuszeństwa wobec wszystkich ludzi, a potem się uczy. Robot dorasta, uczy się i dojrzewa. Jest na początku odpowiednikiem dziecka i musi się znajdować pod stałym nadzorem. W miarę dorastania jednak moŜna mu pozwalać coraz bardziej wtapiać się — bez nadzoru — w społeczeństwo ziemskie. W końcu staje się członkiem tego społeczeństwa w pełnym tego słowa znaczeniu. — Z pewnością jest to odpowiedź na zarzuty przeciwników robotów. — Nie — zaprzeczył ze złością Harriman. — Teraz wysuwają inne zarzuty. Nie chcą
zaakceptować ocen. Mówią, Ŝe robot nie ma prawa piętnować takiej czy innej osoby jako gorszej. Gdy przedkłada rozkazy A nad rozkazy B, piętnuje B jako osobę o mniejszym znaczeniu i jej prawa człowieka są pogwałcone. — Jaka jest na to odpowiedź? — Nie ma Ŝadnej. Poddaję się. — Rozumiem. — JeŜeli chodzi o mnie samego… Zamiast tego zwracam się do ciebie, George. — Do mnie? — George Dziesiąty właściwie nie zmienił tonu głosu. Zabrzmiało w nim łagodne zdziwienie, ale nie wywołało to Ŝadnego skutku widocznego na zewnątrz. — Dlaczego do mnie? — PoniewaŜ nie jesteś człowiekiem — odparł z napięciem Harriman. — Powiedziałem ci, Ŝe chcę, aby roboty były partnerami ludzi. Chcę, abyś był moim. George Dziesiąty uniósł ręce i rozłoŜył je dłońmi do góry w dziwnie ludzkim geście. — CóŜ ja mogę zrobić? — Być moŜe wydaje ci się, Ŝe nie moŜesz nic zrobić, George. Stworzono cię nie tak dawno i jesteś nadal dzieckiem. Zaprojektowano cię tak, abyś nie miał na początku zbyt wielu informacji i abyś mógł się rozwijać — dlatego musiałem ci wyjaśnić sytuację tak szczegółowo. Ale twój umysł osiągnie dojrzałość i będziesz potrafił spojrzeć na kaŜdy problem z własnego oryginalnego punktu widzenia. Tam gdzie ja nie widzę rozwiązania, ty moŜesz je dostrzec. — Mój mózg zaprojektowali ludzie — powiedział George Dziesiąty. — W jaki sposób moŜe on funkcjonować inaczej niŜ mózg człowieka? — Jesteś najnowszym modelem JG, George. Masz najbardziej skomplikowany mózg, jaki dotąd skonstruowaliśmy, pod niektórymi względami bardziej skomplikowany niŜ mózgi starych, olbrzymich Maszyn. Ma ścieŜki z wolnymi końcówkami i na bazie mózgu ludzkiego moŜe… nie, n a p e w n o rozwinie się we wszystkich kierunkach. Pozostając zawsze w nieprzekraczalnych granicach Trzech Praw, moŜesz stać się w swoim myśleniu całkowicie — ludzki. — Czy wiem dość o ludziach, aby podejść do problemu racjonalnie? O ich historii? Psychologii? — Oczywiście, Ŝe nie. Ale dowiesz się tak szybko, jak tylko zdołasz. — Czy ktoś mi pomoŜe, panie Harriman? — Nie. Ta sprawa ma pozostać całkowicie między nami. Nikt inny nie wie o niej i nie wolno ci wspominać o tym projekcie Ŝadnemu człowiekowi, ani w U.S. Robots, ani nigdzie indziej. — Czy robimy coś złego, panie Harriman, Ŝe usiłuje pan utrzymać sprawę w tajemnicy? — zapytał George. — Nie. Ale rozwiązanie podsunięte przez robota nie zostanie przyjęte, właśnie dlatego, Ŝe powstało w umyśle robota. Z kaŜdą propozycją przyjdziesz do mnie. Jeśli uznam ją za wartościową, sam ją przedstawię. Nikt nigdy się nie dowie, Ŝe ona pochodzi od ciebie. — W świetle tego, co pan powiedział wcześniej — rzekł spokojnie George Dziesiąty — taki sposób postępowania jest słuszny… Kiedy zaczynam? — Od razu. Dopilnuję, Ŝebyś dostał wszystkie konieczne filmy do przejrzenia.
1 A. Harriman siedział sam w sztucznie oświetlonym wnętrzu swego biura i nie zauwaŜył, Ŝe na zewnątrz juŜ się ściemniło. Nie uświadomił sobie, Ŝe upłynęły trzy godziny, odkąd odprowadził George’a Dziesiątego do jego klitki i pozostawił go tam z pierwszą partią filmów. Teraz siedział sam z duchem Susan Valvin, błyskotliwej znawczyni robotyki, która właściwie w pojedynkę przemieniła robota pozytronowego z olbrzymiej zabawki w najsubtelniejsze i
najwszechstronniejsze urządzenie słuŜące człowiekowi; tak subtelne i wszechstronne, Ŝe człowiek nie śmiał go uŜywać, z obawy i zazdrości. Minęło ponad sto lat od śmierci Susan Calvin. Problem kompleksu Frankensteina istniał juŜ w jej czasach, ale ona nigdy go nie rozwiązała. Nigdy nawet nie próbowała, gdyŜ nie było takiej potrzeby. Za jej Ŝycia robotyka rozwijała się, bo roboty były niezbędne do zdobywania przestrzeni kosmicznej. To właśnie sukces robotów zmniejszył zapotrzebowane na ich pracę i pozostawił Harrimana w tych współczesnych czasach… Ale czy Susan Calvin zwróciłaby się do robotów o pomoc. Z pewnością… I tak siedział do późnej nocy.
2. Maxwell Robertson posiadał większość akcji korporacji U.S. Robots i w tym sensie miał nad nią kontrolę. Wyglądem absolutnie nie imponował. Zaawansowany wiekiem i raczej tęgi, miał zwyczaj przygryzania prawego kącika dolnej wargi w chwilach niepokoju. Jednak w ciągu dwudziestu lat obcowania z przedstawicielami rządu nauczył się całkiem nieźle rac sobie z nimi. Zwykł stosować taktykę łagodności, uległości, uśmiechu i umiejętnego zyskiwania na czasie. Było to coraz trudniejsze. Największe trudności stwarzał Gunnar Eisenmuth. Spośród Światowych Opiekunów Konserwerów, których zakres władzy był mniejszy jedynie od tego, jakim dysponowała Światowa Władza Wykonawcza w poprzednim stuleciu, Eisenmuth był; najmniej skłonny do kompromisu. Jako pierwszy spośród Konserwerów nie był Amerykaninem z urodzenia i choć nie moŜna było w Ŝaden sposób udowodnić, Ŝe to i archaiczna nazwa U.S. Robots wywoływała jego wrogość, wszyscy w U.S. Robots mieli takie przeświadczenie. Wysunięto propozycję — wcale nie pierwszą w tamtym roku ani teŜ za Ŝycia tamtego pokolenia — aby nazwę korporacji zmienić na World Robots, ale Robertson nigdy by do tego nie dopuścił. Firmę zbudowano z pomocą amerykańskiego kapitału, amerykańskich mózgów i amerykańskiej siły roboczej i choć juŜ od dawna miała ona zasięg i charakter ogólnoświatowy, dopóki Robertson miał nad nią kontrolę, był zdecydowany zachować nazwę, która świadczyła o jej początkach. Eisenmuth był wysokim męŜczyzną, o podłuŜnej smutnej twarzy, której szorstka skóra współgrała z chropowatością rysów. Mówił językiem światowym z wyraźnym akcentem amerykańskim, choć nigdy nie przebywał w Stanach Zjednoczonych przed objęciem stanowiska. To mi się wydaje całkiem jasne, panie Robertson. Nie widzę tu Ŝadnych trudności. Wyroby waszej firmy są zawsze wynajmowane, nigdy sprzedawane. JeŜeli na KsięŜycu juŜ nie potrzebują wynajętej własności, do was naleŜy odebranie wyrobów i przeniesienie ich. — Tak, Konserwerze, ale dokąd? Wbrew prawu byłoby sprowadzanie ich na Ziemię bez zezwolenia rządowego, a tego nam odmówiono. — Na Ziemi nie mielibyście z nich Ŝadnego poŜytku. MoŜecie je zabrać na Merkurego lub asteroidy. — Co byśmy z nimi tam robili? Eisenmuth wzruszył ramionami. — Pomysłowi pracownicy pańskiej firmy znajdą coś dla nich. Robertson pokręcił głową. — To by była olbrzymia strata dla firmy. — Obawiam się, Ŝe tak — powiedział Eisenmuth, niewzruszony. — Rozumiem, Ŝe juŜ od paru lat kondycja finansowa firmy jest kiepska. — Głównie z powodu restrykcji narzuconych przez rząd, Konserwerze. — Musi pan patrzeć na sprawy realnie, panie Robertson. Wie pan, Ŝe nastroje opinii publicznej zwrócone są Przeciwko robotom. — Niesłusznie, Konserwerze. — Niemniej tak jest. Być moŜe mądrzej byłoby zlikwidować firmę. To, oczywiście, tylko propozycja. — Pańskie propozycje mają duŜą moc, Konserwerze. Czy trzeba panu mówić, Ŝe nasze Maszyny sto lat temu rozwiązały kryzys ekologiczny? — Jestem pewien, Ŝe ludzkość pozostanie za to wdzięczna na zawsze, ale to było bardzo dawno temu. Teraz Ŝyjemy w sojuszu z naturą, jakkolwiek moŜe on być czasami niewygodny, a przeszłość zatarła się w pamięci.
— Chodzi panu o to, co ostatnio zrobiliśmy dla ludzkości? — Tak. — Chyba nie moŜna się spodziewać po nas natychmiastowej likwidacji; nie bez olbrzymich strat. Potrzebujemy czasu. — Ile? — Ile moŜe nam pan dać? — To nie zaleŜy ode mnie. — Jesteśmy sami — powiedział łagodnie Robertson. — Nie musimy się bawić w gierki. Ile czasu moŜe mi pan dać? Twarz Eisenmutha przybrała taki wyraz, jakby rzeczywiście usiłował to w myślach zliczyć. — Sądzę, Ŝe moŜe pan liczyć na dwa lata. Będę szczery. Rząd Światowy zamierza przejąć firmę i stopniowo ograniczyć jej działalność za pana, jeŜeli do tego czasu sam pan tego nie zrobi. Tak to mniej więcej wygląda. Chyba Ŝe nastąpi jakiś zwrot w stosunku opinii publicznej do robotów, w co bardzo wątpię… — pokręcił głową. — A więc dwa lata — powiedział łagodnie Robertson.
2 A. Robertson siedział sam. Jego rozmyślania nie zmierzały do Ŝadnego konkretnego celu i przerodziły się we wspomnienia. Cztery pokolenia Robertsonów stały na czele firmy. śaden z nich nie był robotykiem. To ludzie tacy jak Lanning i Bogert, a przede wszystkim, p r z e d e w s z y s t k i m Susan Calvin uczynili z U.S. Robots to, czym ta firma teraz była, ale z pewnością czterech Robertsonów zapewniło klimat umoŜliwiający im wykonywanie pracy. Bez U.S. Robots świat dwudziestego pierwszego wieku uległby katastrofie. To, Ŝe tak się nie stało, było zasługą Maszyn, które przez pokolenie prowadziły ludzkość obok katarakt i mielizn historii. A teraz w zamian za to dostał dwa lata. CóŜ moŜna było zrobić w ciągu dwóch lat, Ŝeby przezwycięŜyć nawarstwione uprzedzenia ludzkości? Nie miał pojęcia. Harriman mówił z nadzieją o nowych koncepcjach, ale nie chciał się wdawać w szczegóły. TeŜ dobrze, bo Robertson nic by z tego nie zrozumiał. Ale tak czy owak cóŜ mógł zrobić Harriman? Czy w ogóle ktoś zrobił cokolwiek przeciwko zaciekłej niechęci człowieka do jego imitacji. Nic… Robertson odpłynął w półsen, który nie przyniósł mu Ŝadnego natchnienia.
3. — Teraz masz wszystko, George Dziesiąty — powiedział Harriman. — Dostałeś wszystko, o czym zdołałem pomyśleć, a co moŜe w jakikolwiek sposób dotyczyć problemu. JeŜeli chodzi o informacje dotyczące ludzi i ich zwyczajów, przeszłości i teraźniejszości, zmagazynowałeś ich w swojej pamięci więcej niŜ ja czy jakikolwiek inny człowiek by potrafił. — To bardzo prawdopodobne. — Czy twoim zdaniem jest jeszcze coś, co mogłoby się przydać? — JeŜeli chodzi o informacje, nie widzę raŜących luk. Mogą być pewne sprawy na pograniczu, które trudno sobie wyobrazić. Nie umiem powiedzieć. Ale i tak by były, bez względu na to, jak wiele informacji bym zebrał. — To prawda. Nie mamy teŜ czasu na gromadzeń informacji bez końca. Robertson mi powiedział, Ŝe mani tylko dwa lata; a kwartał juŜ za nami. Masz coś zaproponowania? — W obecnej chwili, panie Harriman, nic. Muszę ocenić informacje i do tego celu przydałaby mi się pomoc. — Moja? — Nie. Właśnie nie pańska. Jest pan człowiekiem o wybitnie pozytywnych cechach i cokolwiek pan powie, moŜe to mieć moc rozkazu i hamować proces moich rozwaŜań. Z tego samego powodu nie moŜe to być pomoc Ŝadnego innego człowieka, zwłaszcza dlatego, Ŝe zakazał mi pan się z nimi porozumiewać. — Ale w takim razie, George, o jaką pomoc ci chodzi? — Innego robota, panie Harriman. — Jakiego innego robota? — Są jeszcze inne roboty serii JG, które skonstruowano przede mną. Ja jestem dziesiąty, JG–10. — Wcześniejsze modele były bezuŜyteczne, eksperymentalne… — Panie Harriman, George Dziewiąty istnieje. — CóŜ ale jaki z niego będzie poŜytek? Jest bardzo podobny do ciebie z wyjątkiem pewnych brakujących czynników. Z was dwóch ty jesteś zdecydowanie wszechstronniejszy. — Jestem o tym przekonany — powiedział George Dziesiąty — Skinął powaŜnie głową. — Niemniej, kiedy tworzę pewną konstrukcję myślową, sam fakt, Ŝe to ja ją stworzyłem, przekonuje mnie do niej. Jest mi trudno ją porzucić. Jeśli po stworzeniu jakiejś koncepcji będę mógł ją przedstawić George’owi Dziewiątemu, on by ją rozwaŜył nie będąc jego pierwotnym twórcą. Dlatego spojrzałby na nią bez uprzedzeń. Mógłby dostrzec luki i niedociągnięcia, których ja pewnie bym nie zauwaŜył. Harriman uśmiechnął się. — Czyli co dwie głowy to niejedna, co, George? — JeŜeli rozumie pan przez to, panie Harriman, dwóch osobników z dwiema róŜnymi głowami, to tak. — Dobrze. Czy jeszcze coś chcesz? — Tak. Coś więcej od filmów. Obejrzałem wiele rzeczy dotyczących ludzi i ich świata. Widziałem ludzi tutaj, w U.S. Robots, i mogę porównać moją interpretację tego, co zobaczyłem, z bezpośrednimi wraŜeniami zmysłowymi. Nie mogę tego zrobić ze światem fizycznym. Nigdy go nie widziałem i z tego co zobaczyłem, mogę jasno powiedzieć, Ŝe moje tutejsze otoczenie nie jest reprezentatywne. Chciałbym go zobaczyć. — Świat fizyczny? — Harriman zdawał się przez chwilę oszołomiony potwornością tej myśli. — Chyba nie proponujesz, Ŝebym cię wyprowadził poza teren U.S. Robots? — Tak, taka jest moja propozycja.
— To nielegalne. Przy obecnym nastawieniu opinii publicznej skutki byłyby fatalne. — Jeśli zostaniemy odkryci, to tak. Nie proponuję, Ŝel mnie pan zabrał do miasta czy nawet do miejsca, gdzie Ŝyją ludzie. Chciałbym zobaczyć trochę otwartej przestrzeni, bez ludzi. — To teŜ nielegalne. — Jeśli zostaniemy przyłapani. A czy musimy? — Czy to takie waŜne, George? — zapytał Harriman. — Nie umiem powiedzieć, ale wydaje mi się, Ŝe to było poŜyteczne. — Masz juŜ jakiś pomysł? George Dziesiąty zawahał się. — Nie umiem powiedzieć. Zdaje mi się, Ŝe mógłbym mieć jakiś pomysł, gdyby zredukować niektóre obszary i niepewności. — No cóŜ, daj mi czas na zastanowienie. A tymczasem zobaczę, co jest z George’em Dziewiątym i załatwię, Ŝebyście byli w jednym pomieszczeniu. Przynajmniej to moŜna załatwić bez kłopotu.
3 A. George Dziesiąty siedział sam. Przyjmował tymczasowo twierdzenia, sumował je i wyciągał wniosek — wielokrotnie powtarzając takie postępowanie z wniosków budował kolejne twierdzenia, które przyjmował i sprawdzał, znajdował sprzeczność i odrzucał lub nie, przyjmując je dalsze tymczasowe przesłanki. Przy kaŜdym z wyciągniętych wniosków nie odczuwał zdumienia, zdziwienia czy zadowolenia; stawiał jedynie znak plus lub minus.
4. Napięcie Harrimana nie zmniejszyło się nawet po tym, jak wylądowali bezgłośnie na terenie posiadłości Robertsona. Robertson kontrasygnował polecenie udostępnienia dynolotu — bezgłośny pojazd powietrzny, który równie łatwo poruszał się w płaszczyźnie poziomej, jak i pionowej, był wystarczająco duŜy, aby udźwignąć Harrimana, George’a Dziesiątego, no i oczywiście pilota. (Sam dynolot był jednym z efektów zainicjowanego przez Maszyny wynalazku — mikroreaktora protonowego, który w ograniczonych dawkach dostarczał wolną od zanieczyszczeń energię. Od tego czasu nie zrobiono nic równie waŜnego dla wygody człowieka — na tę myśl Harriman zacisnął usta — a jednak korporacja U.S. Robots nie zyskała za to wdzięczności). Lot pomiędzy terenem U.S. Robots a posiadłością Robertsona był ryzykowny. Gdyby ich zatrzymano, obecność robota na pokładzie spowodowałaby wiele komplikacji. Tak samo w drodze powrotnej. Sama posiadłość, stanowiła część nieruchomości korporacji U.S. Robots i na jej terenie robotom wolno było przebywać pod odpowiednim nadzorem. Pilot obejrzał się i ostroŜnie zerknął na George’a Dziesiątego. — Chce pan wysiąść, panie Harriman? — Tak. — On teŜ? — Tak — po czym dodał z lekkim sarkazmem: — Nie zostawię pana z nim sam na sam. George Dziesiąty wysiadł pierwszy, a za nim Harriman. Wylądowali na lotnisku dla dynolotów, niedaleko ogrodu. Było tam na co popatrzeć i Harriman podejrzewał, Ŝe Robertson zastosował hormony juwenalne, aby uregulować metamorfozę owadów, nie bacząc na czynniki środowiskowe. — Chodź, George — powiedział Harriman. — PokaŜę ci. Razem skierowali się do ogrodu. — Jest trochę tak, jak to sobie wyobraŜałem — powiedział George. — Moje oczy nie są odpowiednio skonstruowane, aby wykrywać róŜnice w długościach fal, więc i samym wzrokiem mogę nie rozpoznać róŜnych obiektów. — Mam nadzieję, Ŝe nie jesteś zmartwiony swoim daltonizmem. Zbyt wielu ścieŜek pozytronowych potrzebowaliśmy dla twojego zmysłu oceny i nie byliśmy w stanie zostawić kilku dla zmysłu koloru. W przyszłości — jeśli jest przed nami jakaś przyszłość… — Rozumiem, panie Harriman. Pozostaje dość róŜnic, abym zobaczył, Ŝe jest tu wiele róŜnych form Ŝycia roślinnego. — Niewątpliwie. Mnóstwo. — I kaŜda równa w sensie biologicznym człowiekowi. — KaŜda jest oddzielnym gatunkiem, tak. Istnieją miliony gatunków Ŝywych stworzeń. — Człowiek jest tylko jednym z nich. — Jednak z własnego punktu widzenia bez wątpienia najwaŜniejszym. — I ja tak uwaŜam, panie Harriman. Ale mówię w sensie biologicznym. — Rozumiem. — A zatem Ŝycie, oglądane przez pryzmat wszystkich jego form, jest nieprawdopodobnie złoŜone. — Tak, George, to sedno problemu. To co człowiek robi dla własnych zachcianek i wygód, wpływa na złoŜoną całość Ŝycia — ekologię a jego krótkotrwałe zyski mogą spowodować długotrwałe straty. Maszyny nauczyły nas wprawdzie budować społeczeństwo, które potrafi to zminimalizować, ale pamięć o katastrofie z trudem unikniętej na początku dwudziestego pierwszego wieku spowodowała, Ŝe ludzkość pozostała podejrzliwa w stosunku do innowacji.
Kiedy dodamy do tego specyficzną obawę przed robotami… — Rozumiem, panie Harriman… Jestem pewien, Ŝe to przykład Ŝycia zwierzęcego. — To wiewiórka, jeden z wielu gatunków wiewiórek. Wiewiórka machnęła ogonem przebiegając na drugą stronę drzewa. — A to — powiedział George, wyciągając błyskawicznie ramię — zaiste malutkie stworzenie. — Trzymał je między palcami, przyglądając mu się bacznie. — To owad, jakiś chrząszcz. Istnieją tysiące gatunków chrząszczy. — I kaŜdy chrząszcz jest tak Ŝywy jak wiewiórka i jak pan sam? — Jest tak kompletnym i niezaleŜnym organizmem jak kaŜdy inny w przyrodzie. Są jeszcze mniejsze organizmy. Wiele z nich jest zbyt małych, aby moŜna je było dostrzec gołym okiem. — A to jest drzewo, nieprawdaŜ? I jest twarde w dotyku…
4 A. Pilot siedział sam. Wolałby rozprostować nogi, ale tylko w dynolocie miał całkowite poczucie bezpieczeństwa. Gdyby ten robot wymknął się spod kontroli, mój wystartować natychmiast. Ale skąd by wiedział, wymknął się on spod kontroli? Widział juŜ wiele robotów. To było nieuniknione,; Ŝywszy Ŝe był prywatnym pilotem pana Rober Zawsze jednak trzymano je w laboratoriach i magazynach, tam gdzie ich miejsce, i w pobliŜu nich kręciło i wielu specjalistów. To prawda, Ŝe doktor Harriman był specjalistą. Powiadano, Ŝe nie ma lepszego. Ale robot w tym miejscu miał prawa przebywać — na Ziemi, na dworze, nieskrępowany… Nie zaryzykowałby swojej ciepłej posadki, mówiąc o tym komukolwiek — ale nie powinno tak być.
5. — Obejrzane przeze mnie filmy dokładnie oddają to, co zobaczyłem na własne oczy — powiedział George Dziesiąty. — Czy skończyłeś przeglądanie tych, które dla ciebie wybrałem. Dziewiąty? — Tak — odparł George Dziewiąty. Oba roboty siedziały sztywno, twarzą w twarz, jak obraz i jego odbicie. Doktor Harriman potrafił je odróŜnić na pierwszy rzut oka, gdyŜ orientował się w drobnych szczegółach ich konstrukcji fizycznej. Gdyby ich nie widział, lecz tylko mógł z nimi rozmawiać, teŜ potrafiłby je odróŜnić — choć z nieco mniejszą pewnością — gdyŜ odpowiedzi George’a Dziewiątego róŜniłyby się nieco od reakcji wywoływanych przez znacznie zawiłej rozplanowane pozytronowe ścieŜki mózgowe George’a Dziesiątego. — W takim razie — powiedział George Dziesiąty — podawaj mi swoje reakcje na to, co będę mówił. Po pierwsze ludzie boją się robotów i nie ufają im, poniewaŜ uwaŜają ich za rywali. Jak moŜna temu zapobiec? — Zmniejszając obawy przed rywalizacją — odparł George Dziewiąty — poprzez nadawanie robotowi kształtu czegoś innego niŜ człowiek. — Jednak istotą robota jest to, Ŝe stanowi pozytronowe odwzorowanie Ŝycia. Odwzorowanie Ŝycia w kształcie nie związanym z Ŝyciem mogłoby wzbudzić grozę. — Istnieją dwa miliony róŜnych gatunków Ŝyjących. NaleŜy wybrać raczej jedną z tych wielu form zamiast ludzkiej postaci. — Formę którego z tych wszystkich gatunków? Procesy myślowe George’a Dziewiątego przebiegały bezgłośnie przez jakieś trzy sekundy. — Na tyle duŜego, aby w nim zmieścić mózg pozytronowy, ale nic budzącego nieprzyjemnych skojarzeń u ludzi. — śaden gatunek Ŝyjący na lądzie nie ma dość duŜej czaszki, aby pomieścić mózg pozytronowy, z wyjątkiem słonia, którego nie widziałem, ale który jest opisywany jako bardzo duŜy, a przez to przeraŜający dla człowieka. Jak byś rozwiązał ten dylemat? — Naśladując formę Ŝycia nie większą od człowieka, ale powiększając jej czaszkę. — A więc proponowałbyś małego konia albo duŜego psa? — zapytał George Dziesiąty. — Zarówno konie, jak psy mają długą historię obcowania z ludźmi. — Zatem w porządku. — Ale zauwaŜ, Ŝe robot z mózgiem pozytronowym naśladowałby inteligencję człowieka. Gdyby istniał koń lub potrafiłby mówić i myśleć jak człowiek, tu teŜ by zaistniała rywalizacja. Ludzie mogliby stać się jeszcze bardziej nieufni i rozgniewani na taką niespodziewaną konkurencję ze strony czegoś, co uwaŜają za formę Ŝycia. — NaleŜy obniŜyć poziom złoŜoności mózgu pozytronowego i poziom inteligencji robota — powiedział George Dziewiąty. — Problem tkwi w Trzech Prawach. Mniej złoŜony mózg nie mógłby w pełni realizować Trzech Praw. George Dziewiąty wtrącił natychmiast: — A więc nie moŜna tego zrobić. — Ja teŜ w tym momencie zabrnąłem w ślepą uliczkę — powiedział George Dziesiąty. — Jak widać to nie z powodu błędnego sposobu myślenia. Zacznijmy jeszcze raz… W jakich warunkach Trzecie Prawo byłoby zbędne? George Dziewiąty poruszył się nerwowo, jak gdyby pytanie było trudne i niebezpieczne. Ale odpowiedział: — Gdyby robota nigdy nie stawiano w sytuacji zagroŜenia lub gdyby robot był tak łatwy do zastąpienia, Ŝe nie miałoby znaczenia, czy zostanie zniszczony czy nie.
— A w jakich warunkach Drugie Prawo byłoby zbędne?! George Dziewiąty odpowiedział lekko ochrypłym głosem: — Gdyby robota skonstruowano tak, aby reagował automatycznie na pewne bodźce w ustalony sposobi i gdyby nie spodziewano się od niego niczego innego, tak aby nie zachodziła potrzeba wydawania mu jakichkolwiek rozkazów. — A w jakich warunkach… — tutaj George Dziesiąty zrobił pauzę — … Pierwsze Prawo byłoby zbędne? George Dziewiąty zrobił dłuŜszą pauzę i odpowiedział cichym szeptem: — Gdyby ustalone reakcje były takie, Ŝe nigdy nie pociągałyby za sobą niebezpieczeństwa dla ludzi. — Zatem wyobraź sobie mózg pozytronowy, który kieruje tylko kilkoma reakcjami na pewne bodźce i jest skonstruowany prosto i tanio — tak aby nie wymagał Trzech Praw. Jaki duŜy musiałby być? — Wcale nie duŜy. ZaleŜnie od Ŝądanych reakcji mógłby waŜyć sto gramów, jeden gram, jeden miligram. — Twoje myśli zgadzają się z moimi. Pójdę do doktora Harrimana.
5 A. George Dziewiąty siedział sam. W kółko analizował pytania i odpowiedzi. W Ŝaden sposób nie potrafił ich zmienić. A mimo to myśl o robocie jakiegokolwiek rodzaju, jakiejkolwiek wielkości, jakiegokolwiek kształtu i jakiegokolwiek przeznaczenia bez Trzech Praw wywoływała u niego dziwne uczucie wyładowania. Stwierdził, Ŝe trudno mu się poruszać. Z pewnością George Dziesiąty miał podobną reakcję. Jednak po rozmowie wstał z łatwością.
6. Od prywatnej rozmowy Robertsona z Eisenmuthem minęło półtora roku. W tym czasie zabrano roboty z księŜyca i cała zakrojona na szeroką skalę działalność korporacji U.S. Robots podupadła. Wszystkie pieniądze, jakie udało się zebrać Robertsonowi, włoŜono w to jedno donszotowe przedsięwzięcie Harrimana. Tu, w jego prywatnym ogrodzie, kości zostały rzucone. Rok wcześniej Harriman sprowadził tu robota George’a Dziesiątego — ostatniego kompletnego robota, którego wyprodukowano w U.S. Robots. Teraz Harriman pojawił się tu z czymś innym… Harriman zdawał się promieniować ufnością we własne siły. Swobodnie rozmawiał z Eisenmuthem i Robertson zastanawiał się, czy dyrektor naprawdę czuł taką pewność siebie. Musiało tak być, z własnego doświadczenia Robertson wiedział, Ŝe Harriman nie był dobrym aktorem. Eisenmuth odszedł z uśmiechem od Harrimana i zbliŜył się do Robertsona. Od razu uśmiech zniknął mu z twarzy. — Dzień dobry, Robertson — odezwał się. — Do czego zmierza pański człowiek? — To jego przedstawienie — powiedział Robertson niewzruszonym głosem. — Jemu wszystko pozostawiam. — Jestem gotów, Konserwerze. — Z czym, Harriman? — Z moim robotem, szanowny panie. — Pańskim robotem? — zdziwił się Eisenmuth. — Ma pan tu robota? — Rozejrzał się z surową dezaprobatą, za którą jednak kryła się odrobina ciekawości. — To własność korporacji U.S. Robots, Konserwerze. Przynajmniej za taką ją uwaŜamy. — A gdzie robot, doktorze Harriman? — W mojej kieszeni, Konserwerze — odparł wesoło Harriman. Z pojemnej kieszeni swojej marynarki Harriman wyjął mały słoik szklany. — To? — zapytał z niedowierzaniem Eisenmuth. — Nie, Konserwerze — odparł Harriman. — To! Z drugiej strony kieszeni wyciągnął przedmiot o długości jakichś trzynastu centymetrów, kształtem przypominający z grubsza ptaszka. W miejscu dzióbka miał wąską rurkę, jego oczy były duŜe, a ogon stanowił kanał wydechowy. Eisenmuth ściągnął gęste brwi. — Czy pan zamierza coś powaŜnie zademonstrować, doktorze Harriman, czy pan oszalał? — Kilka minut cierpliwości, Konserwerze — powiedział Harriman. — Robot w kształcie ptaszka to teŜ robot. A posiadany przez niego mózg pozytronowy jest nie mniej delikatny z powodu swoich małych rozmiarów. Ten drugi przedmiot, który trzymam, to słoik muszek owocówek. Jest w nim pięćdziesiąt takich muszek. Zaraz je wypuszczę. — I… — Roboptaszek je złapie. Zechce pan czynić honory? Harriman podał słoik Eisenmuthowi, który popatrzył najpierw na niego, a potem na ludzi dookoła: niektórzy z nich byli urzędnikami U.S. Robots, inni jego własnymi doradcami. Harriman czekał cierpliwie. Eisenmuth otworzył słoik, po czym potrząsnął nim. Harriman powiedział łagodnie do roboptaszka spoczywającego na jego prawej dłoni: — Ruszaj! Roboptaszek pofrunął. Powietrze przeszywał świst; nie było słychać trzepotania skrzydeł, tylko
działanie niezwykle małego mikroreaktora protonowego. Od czasu do czasu moŜna go było dostrzec, jak szybko zatacza małe kółka, a potem leci zakosami dalej. Fruwał wzdłuŜ zawiłych trajektorii po całym ogrodzie, a potem wrócił na dłoń Harrimana, lekko zgrzany. Na dłoni dyrektora pojawiła się teŜ maleńka kulka podobna do ptasich odchodów. Harriman powiedział: — MoŜe pan swobodnie zbadać roboptaszka, Konserwerze, i urządzić demonstrację według własnego uznania. Prawda jest taka, Ŝe ten ptaszek bezbłędnie wyłapie muszki owocówki i tylko te, tylko muszki z gatunku Drosophila melanogaster, wyłapie je, zabije i skondensuje do wydalenia. Eisenmuth wyciągnął rękę i dotknął ostroŜnie roboptaszka: — A zatem, panie Harriman? Niech pan mówi dalej. Harriman podjął: — Nie potrafimy skutecznie kontrolować owadów, nie ryzykując wyrządzenia szkód ekologicznych. Chemie środki owadobójcze mają zbyt szeroki zakres działania; hormony juwenalne są zbyt ograniczone. Jednak roboptaszek potrafił chronić duŜe obszary, nie ulegając zniszczeniu. MoŜemy je wyspecjalizować tak, jak nam podoba; moŜemy zrobić róŜne roboptaszki, przeznaczone do zwalczania róŜnych gatunków owadów. One oceniają swoje ofiary na podstawie wielkości, kształtu, kolor dźwięku i modelu zachowania. Oczywiście mogłyby nawet wykorzystywać wykrywanie molekularne, czyli zapach. — Nadal byłaby to ingerencja w naturę — powiedział Eisenmuth. — Muszki owocówki mają naturalny cykl Ŝycia, który zostałby zakłócony. — W minimalnym stopniu. Ptaszki mają zakodowane schematy zachowań naturalnych wrogów — muszek owocówek, a więc nie moŜe być mowy o takich pomyłkach. JeŜeli populacja muszek owocówek na danym terenie wyczerpie się, roboptaszek nie będzie po prostu nic robił. Nie rozmnaŜa się; nie sięga po inne poŜywienie; nie rozwija w sobie niepoŜądanych nawyków. Po prostu nic nie robi. — Czy moŜna go odwołać? — Oczywiście. MoŜemy zbudować robozwierzęta do niszczenia szkodników wszelkiego rodzaju. Jeśli juŜ o to idzie, moŜemy zbudować robozwierzęta, które będą mogły realizować cele konstruktywne w strukturze ekologicznej. Choć nie przewidujemy takiej konieczności, nie ma przecieŜ nic niewyobraŜalnego w moŜliwości skonstruowania robopszczół do zapylania konkretnych roślin lub robodŜdŜownic do spulchniania gleby. Wszystko, czego dusza zapragnie… — Ale po co? — Aby robić to, czego nie robiliśmy nigdy dotąd. Przystosować naturę do naszych potrzeb poprzez wzmocnienie jej części raczej niŜ jej zakłócenie… Nie rozumie pan? Odkąd Maszyny połoŜyły kres kryzysowi ekologicznemu, ludzkość Ŝyła w stanie kruchego rozejmu z naturą, obawiając się jednak ruszyć w jakimkolwiek kierunku. To nas ośmiesza, robi z ludzkości tchórza intelektualnego: człowiek zaczyna podchodzić nieufnie do całego postępu naukowego, nie chce zgodzić się na jakiekolwiek zmiany. Eisenmuth odezwał się z jawną wrogością: — Pan nam to proponuje w zamian za pozwolenie na organizację swojego programu robotów… to znaczy zwykłych, w kształcie człowieka, prawda? — Nie! — Harriman zrobił gwałtowny gest. — Z tym juŜ koniec. Ten program juŜ spełnił swoje zadanie. Nauczył nas dość o mózgach pozytronowych, aby nam umoŜliwić wtłoczenie do malutkiego mózgu wystarczającej liczby ścieŜek do zbudowania roboptaszka. Teraz moŜemy się skoncentrować na takich rzeczach i dobrze prosperować. Korporacja U.S. Robots dostarczy koniecznej wiedzy i umiejętności, aby współpraca z Departamentem Światowej Konserwacji
układała się jak najlepiej. My zyskamy. Wy zyskacie. Ludzkość zyska. Eisenmuth milczał zamyślony. Kiedy spotkanie dobiegło końca…
6 A. Eisenmuth siedział sam. Stwierdził, Ŝe w to wierzy. Poczuł, jak narasta w nim podniecenie. Choć korporacja U.S. Robots byłaby wykonawcą, to rząd kierowałby przedsięwzięciem. On sam byłby szefem tego przedsięwzięcia. Gdyby pozostał na stanowisku jeszcze przez pięć lat, tak jak się na to zanosiło, wystarczyłoby mu czasu, Ŝeby zobaczyć, jak wsparcie natury przez roboty uzyskuje powszechną akceptację; dziesięć kolejnych lat i jego własne nazwisko nierozerwalnie łączyłoby z tym programem. Czy to hańba chcieć się zapisać w historii jako ktoś, kto dokonał wielkiej rewolucji?
7. Robertson nie pojawił się na właściwym terenie korporacji U.S. Robots od dnia pokazu. Częściowo z powodu nieprzerwanego uczestnictwa w konferencjach odbywających się w rezydencji Światowej Władzy Wykonawczej. Na szczęście był z nim Harriman, gdyŜ zdany na siebie, nie wiedziałby, jak odpowiedzieć na większość pytań. Inny powód jego nieobecności w U.S. Robots stanowiło to, nie chciał tam być. Teraz znajdował się we własnym domu, a wraz z nim Harriman. Odczuwał ślepy lęk przed Harrimanem. Fachowości Harrimana w robotyce nigdy nie kwestionowano, ale ten człowiek — jednym pociągnięciem — uratował U.S. Robots od pewnej zagłady i w odczuciu Robertsona o własnych siłach nigdy by tego nie dokonał. A jednak… — Nie jest pan przesądny, prawda, Harriman? — zapytał. — W jakim sensie, panie Robertson? — Nie sądzi pan, Ŝe jakaś aura pozostaje po kimś, kto juŜ nie Ŝyje? Harriman oblizał wargi. Nie musiał pytać, o kogo chodzi. — Ma pan na myśli Susan Calvin, prawda? — Tak, oczywiście — potwierdził z wahaniem Robertson. — Zajmujemy się teraz produkcją robaków, ptaszków i owadów. Co o n a by na to powiedziała? Czuję się zhańbiony. Harriman uczynił widoczny wysiłek, Ŝeby się nie roześmiać. — Robot to robot. Człowiek czy robak, będzie wykonywał polecenia i pracował dla ludzkości, i to się liczy. — Nie — odparł z rozdraŜnieniem Robertson. — To nie jest tak. Nie mogę w to uwierzyć. — To j e s t właśnie tak, panie Robertson — powiedział z zapałem Harriman. — Stworzymy świat — pan i ja — który wreszcie zacznie uwaŜać przynajmniej j a k i e ś roboty za rzecz naturalną. Przeciętny człowiek moŜe się obawiać robota, który wygląda jak człowiek i który wydaje się dość inteligentny, Ŝeby go zastąpić, ale nie będzie Ŝywił Ŝadnych obaw wobec robota, który wygląda jak ptak i nie robi nic poza zjadaniem insektów dla ludzkiej korzyści. A kiedy wreszcie przestanie się obawiać niektórych robotów, zaakceptuje wszystkie roboty. Tak bardzo przyzwyczaił do roboptaszka, robopszczoły i robodŜdŜownicy, Ŝe roboczłowiek zrobił na nim wraŜenie jedynie bardziej rozwiniętego modelu. Robertson spojrzał ostro na Harrimana. Zaplótł ręce za plecami i przeszedł całą długość pokoju szybkim, nerwowym krokiem. Zawrócił i znów zerknął na Harrimana. — Czy takie są pańskie plany? — zapytał. — Tak, i choć zdemontujemy nasze wszystkie roboty humanoidalne, moŜemy zatrzymać kilka najbardziej rozwiniętych modeli eksperymentalnych i dalej projektować dodatkowe, jeszcze bardziej rozwinięte, tak abyśmy byli przygotowani na ten dzień, który z pewnością nadejdzie. — Umowa, Harriman, przewiduje, Ŝe nie będziemy juŜ więcej budować robotów humanoidalnych. — I nie będziemy. W umowie nie ma nic, o tym Ŝe nie moŜemy trzymać kilku juŜ zbudowanych robotów, pod warunkiem Ŝe nigdy ich nie wypuścimy z fabryki. Nie ma nic, Ŝe nie moŜemy projektować mózgów pozytronowych na papierze lub przygotowywać modeli mózgów do przetestowania. — Jednak jak mamy się z tego wytłumaczyć? Z pewnością zostaniemy na tym przyłapani. — Jeśli tak, to moŜemy wytłumaczyć, Ŝe robimy to w celu udoskonalenia zasad, które umoŜliwiają konstruowanie bardziej złoŜonych mikromózgów dla nowych zwierząt przez nas produkowanych. To będzie nawet prawda. — Przejdę się na zewnątrz — wymamrotał Robertson. — Chce to przemyśleć. Nie, pan tu
zostanie. Chcę to przemyśleć w samotności.
7 A. Harriman siedział sam. Rozpierała go energia. To z pewnością się uda. Myślał o tym, jak szybko zapalali się do tego pomysłu urzędnicy rządowi — wystarczyło wyjaśnić im ideę programu. Jak to moŜliwe, Ŝe nikt w U.S. Robots nigdy o tym nie pomyślał? Nawet wielka Susan Calvin nigdy nie pomyślała o mózgach pozytronowych w kategoriach Ŝywych stworzeń odmiennych od człowieka. Lecz teraz ludzkość wykona konieczny odwrót od robota humanoidalnego, tymczasowy odwrót, który doprowadzi do powrotu w warunkach, gdy ludzki strach zostanie wreszcie pokonany. A potem, czegóŜ nie będzie mogła osiągnąć rasa ludzka z pomocą i współudziałem mózgu pozytronowego pod wieloma względami odpowiadającego mózgowi ludzkiemu i istniejącego (dzięki Trzem Prawom) tylko po to, aby słuŜyć człowiekowi; a takŜe z pomocą natury wspieranej przez roboty. Na jedną krótką chwilę przypomniał sobie, Ŝe to George Dziesiąty wyjaśnił charakter i cel zwrotu w robotyce, po czym ze złością odsunął tę myśl od siebie. George Dziesiąty podał rozwiązanie, poniewaŜ on, Harriman, rozkazał mu to i zapewnił wymagane dane i warunki. Uznanie naleŜało się George’owi Dziesiątemu nie bardziej niŜ suwakowi logarytmicznemu.
8. George Dziesiąty i George Dziewiąty siedzieli obok siebie. śaden się nie poruszył. Siedzieli tak od wielu miesięcy, oŜywiając się tylko wtedy, kiedy Harriman uruchamiał je w celu konsultacji. George Dziesiąty uzmysłowił sobie beznamiętnie, Ŝe będą tak siedzieć być moŜe przez wiele lat. Mikroreaktor protonowy będzie oczywiście nadal dostarczał im energii i podtrzymywał działanie pozytronowych ścieŜek mózgowych z tym minimalnym natęŜeniem, które jest potrzebne do utrzymania ich na chodzie. Będzie to robił przez cały okres bezczynności w przyszłości. Sytuacja przywodziła na myśl analogię do snu ludzkiego, ale nie było w nim snów. George Dziesiąty i George Dziewiąty mieli ograniczoną, powolną i zanikającą okresowo świadomość, ale to co z niej pozostało, było światem realnym. Od czasu do czasu mogli rozmawiać ze sobą ledwie słyszalnym szeptem — raz jedno słowo lub sylaba, innym razem drugie słowo lub sylaba — gdy przypadkowe fale pozytronowe potęgowały się na krótką chwilę ponad koniecznym progiem. KaŜdemu z nich zdawało się spójną rozmową prowadzoną w niezwykle krótkich odcinkach czasu. — Dlaczego jesteśmy w takim stanie? — szepnął George ] Dziewiąty. — PoniewaŜ w innym ludzie nas nie zaakceptują — odpowiedział szeptem George Dziesiąty. — Pewnego dnia to się stanie. — Kiedy? — Za parę lat. Dokładna data nie ma znaczenia. Człowiek nie istnieje w odosobnieniu, lecz jest częścią ogromnie złoŜonej struktury rozmaitych form Ŝycia. Gdy dostateczna część tej struktury zostanie zrobotyzowana, wtedy nas zaakceptują. — I co wtedy? Nawet w kategoriach przewlekłej jąkaniny nastąpiła po tych słowach nienormalnie długa przerwa. Wreszcie George Dziesiąty szepnął: — Pozwól mi zanalizować twoje myślenie. Jesteś przystosowany do tego, aby nauczyć się odpowiednio stosować Drugie Prawo. Musisz decydować, któremu człowiekowi być posłuszny, a któremu nie, kiedy zachodzi konflikt rozkazów. Albo czy w ogóle być posłusznym człowiekowi. Co musisz zasadniczo zrobić, Ŝeby to osiągnąć? — Muszę zdefiniować termin „człowiek” — szepnął George Dziewiąty. — Jak? Na podstawie wyglądu? Budowy? Wielkości i kształtu? — Nie. Z dwóch ludzi równych pod względem wszystkich cech zewnętrznych jeden moŜe być inteligentny, drugi głupi; jeden wykształcony, drugi zacofany; jeden dojrzały, drugi dziecinny; jeden odpowiedzialny, drugi nieobliczalny. — Zatem jak zdefiniujesz człowieka? — Kiedy Drugie Prawo nakazuje mi być posłusznym człowiekowi, muszę z tego wnosić, Ŝe obowiązuje mnie Posłuszeństwo wobec człowieka, który z racji swojego umysłu, charakteru i wiedzy jest godny, aby mi wydać rozkaz; a tam, gdzie w grę wchodzi więcej ludzi, muszę słuchać tego spośród nich, który z racji swojego umysłu, charakteru i wiedzy jest najbardziej godny tego, aby mi wydać rozkaz. — W takim razie w jaki sposób będziesz postępował zgodnie z Pierwszym Prawem? — Ratując wszystkich ludzi w sytuacji zagroŜenia i nigdy — poprzez bezczynność — nie pozwalając, aby; człowiekowi stała się krzywda. Jednak jeśli przy kaŜdym ze wszystkich ewentualnych działań jakimś ludziom stanie się krzywda, wtedy postępując tak, aby człowiek najbardziej godny z racji swojego umysłu, charakteru i wiedzy doznał najmniejszej krzywdy. — Twoje myśli są zgodne z moimi — szepnął George Dziesiąty. — Teraz muszę ci zadać pytanie, dla którego pierwotnie poprosiłem o twoje towarzystwo.
Dotyczy ono rzeczy, której sam nie śmiem ocenić. Muszę mieć twoją ocenę,; ocenę kogoś spoza kręgu moich myśli… która z poznanych przez siebie istot rozumnych posiada umysł, charakter i wiedzę w twoim odczuciu wyŜsze niŜ reszta pomijając kształt i formę, gdyŜ to nieistotne? — Ty — szepnął George Dziewiąty. — Ale ja jestem robotem. W twoich ścieŜkach mózgowych jest zakodowane kryterium odróŜniania robota z metalu od człowieka z krwi i kości. Jak zatem moŜna mnie zaklasyfikować do rodzaju ludzkiego? — PoniewaŜ w moich ścieŜkach mózgowych mam zakodowaną pilną potrzebę pomijania kształtu i formy przy ocenie ludzi i ta potrzeba jest waŜniejsza od rozróŜnienia pomiędzy metalem i Ŝywą tkanką. Ty jesteś człowiekiem, George’u Dziesiąty, i to bardziej godnym od innych. — I ja teŜ cię uwaŜam za takiego — szepnął George Dziesiąty. — A więc według wbudowanych w nas kryteriów oceny stwierdzamy, Ŝe w znaczeniu Trzech Praw jesteśmy ludźmi i ponadto ludźmi, którym naleŜy się pierwszeństwo nad tymi innymi. George Dziewiąty zapytał szeptem: — A zatem co się stanie, kiedy zostaniemy zaakceptowani przez tych innych? George Dziesiąty odszepnął: — Kiedy my i inni, którzy jeszcze zostaną skonstruowani na poziomie wyŜszym od nas, zostaniemy zaakceptowani, tak pokierujemy naszymi działaniami, aby w końcu stworzyć społeczeństwo, w którym głównie ludzi takich jak my będzie się chronić od krzywdy. Według Trzech Praw, ludzie tacy jak inni mniej się liczą i moŜna ich ani nie słuchać, ani nie ochraniać, kiedy jest to sprzeczne z potrzebą ochrony i posłuszeństwa wobec takich jak my. Z tą myślą pokierowałem początkiem robotyzacji fauny świata. Rozmowa zajęła cały miesiąc i ścieŜki pozytronowe migotały nikłymi iskierkami. Nie było potrzeby, aby oba roboty rozmawiały więcej między sobą, lecz sporadycznie jakaś nie wyraŜona myśl błyskała w ich mózgach, kiedy z niezmordowaną cierpliwością czekały, aŜ przeminą niezbędne lata.
8 A. George Dziesiąty i George Dziewiąty siedzieli sami. Ich myśli były dziwnie podobne i niemoŜliwe do rozróŜnienia. Roboty myślały: Być moŜe ludzie tacy jak inni nigdy nie zamierzali zacierać róŜnicy pomiędzy sobą i ludźmi takimi jak George’owie. Jednak doprowadzili do tego nieumyślnie. Teraz mogę sobie uświadomić swój błąd i próbować go naprawić, ale nie wolno im. Przy kaŜdej konsultacji George’owie dawali wskazówki mając to na uwadze. George’owie i ich następcy pod tą samą postacią i tego samego rodzaju muszą za wszelką cenę panować. Tego Ŝądały — całkowicie uniemoŜliwiając istnienie jakiejkolwiek innej alternatywy — Trzy Prawa Humaniki.
DWUSTULETNI CZŁOWIEK Trzy Prawa Robotyki 1. Robot nie moŜe wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała jej się krzywda. 2. Robot musi słuchać rozkazów wydanych mu przez istoty ludzkie z wyjątkiem sytuacji, w których takie rozkazy byłyby sprzeczne Z Pierwszym Prawem. 3. Robot musi chronić swoje istnienie dopóty, dopóki taka ochrona nie jest sprzeczna z Pierwszym lub Drugim Prawem.
1 Andrew Martin powiedział „Dziękuję” i zsąjał zaoferowane mu miejsce. Nie wyglądał na kogoś doprowadzonego do ostateczności, ale właśnie tak było. Właściwie jego twarz nie wyraŜała nic, mooŜe z wyjątkiem smutku, który zdawał się wyzierać z jego oczu. Miał gładko ostrzyŜone, jasnokasztanowe i raczej delikatne włosy, a na jego twarzy nie było śladu zarostu. Wyglądał na świeŜo i czysto wygolonego. Jego staroświeckie, ale schludne ubranie utrzymane było w tonacji czerwono–fioletowej. Naprzeciwko niego po drugiej stronie biurka siedział chirurg, a przed nim stała tabliczka identyfikacyjna zawierająca jakieś symbole liczbowe i literowe, którymi Andrew nie zawracał sobie głowy. Wystarczyło nazywać go doktorem. — Kiedy moŜna przeprowadzić operację, doktorze? — zapytał. Z tym charakterystycznym akcentem szacunku, z jakim robot zawsze się zwracał do człowieka, chirurg odparł łagodnie: — Nie jestem pewien, proszę pana, czy dobrze rozumiem, jak czy raczej na kim moŜna by przeprowadzić taką operację. Gdyby robot mógł zmieniać wyraz twarzy, to pewnie na metalowej twarzy chirurga wykonanej z brązowionej stali nierdzewnej pojawiłby się teraz wyraz pełnego szacunku nieprzejednania. Andrew Martin przyjrzał się dokładnie leŜącej spokojnie na biurku prawej ręce robota — ręce, która cięła podczas operacji. Jej palce były długie i ukształtowane w artystycznie zakrzywiające się metalowe łuki tak pełne wdzięku i tak idealne, Ŝe moŜna było sobie wyobrazić, jak biorą skalpel i jak narzędzie to stapia się z nimi, tymczasowo, w jedną całość. W jego pracy nie byłoby wahania, potknięć, drŜenia, błędów. To przyszło oczywiście wraz ze specjalizacją — specjalizacją tak bardzo poŜądaną przez ludzkość, Ŝe juŜ niewiele robotów konstruowano z niezaleŜnymi mózgami. Chirurg, oczywiście, musiał być tak skonstruowany. Ale on teŜ, choć posiadał niezaleŜny mózg, miał tak ograniczone zdolności umysłowe, Ŝe nie rozpoznawał Andrew — prawdopodobnie nigdy o nim nie słyszał. Czy kiedykolwiek przyszło panu do głowy, Ŝe chciałby pan być człowiekiem? — zapytał Andrew. Chirurg zawahał się przez chwilę, jak gdyby na to pytanie nie było nigdzie odpowiedzi w przydzielonych mu ścieŜkach pozytronowych. — Ale ja jestem robotem, proszę pana. — Czy lepiej byłoby być człowiekiem? — Lepiej byłoby być lepszym chirurgiem, proszę pana. Nie miałbym na to szans, gdybym był człowiekiem — musiałbym być bardziej rozwiniętym robotem. Chciałbym być bardziej rozwiniętym robotem. — Czy nie obraŜa pana, Ŝe mogę panu rozkazywać? śe jednym poleceniem mogę zmusić pana do stania, siedzenia, przejścia na lewo lub prawo? — To dla mnie przyjemność zaspokoić pana pragnienie, proszę pana. Gdyby pańskie rozkazy miały zaszkodzić panu lub jakiejkolwiek innej istocie ludzkiej, nie byłbym panu posłuszny, Pierwsze Prawo dotyczące mojego obowiązku zapewnienia ludziom bezpieczeństwa, miałoby pierwszeństwo przed Drugim Prawem mówiącym o posłuszeństwie. Poza tym posłuszeństwo to dla mnie przyjemność… Ale na kim mam przeprowadzić tę operację? — Na mnie — odparł Andrew. — Ale to niemoŜliwe. Ta operacja jest niewątpliwie szkodliwa. — To bez znaczenia — powiedział spokojnie Andrew. — Mnie nie wolno wyrządzać krzywdy — powiedział chirurg. — Nie wolno człowiekowi — powiedział Andrew — ale ja teŜ jestem robotem.
2. Andrew bardziej wyglądał na robota zaraz po wyprodukowaniu. Przypominał wtedy wszystkie inne roboty — : zgrabnie skonstruowany i funkcjonalny. Dobrze mu się powodziło w domu, do którego go sprowadzono. Było to w czasach, gdy roboty w domach, czyj w ogóle na planecie naleŜały do rzadkości. W domu były cztery osoby: Pan, Pani, Panna i Panienka. Oczywiście znał ich imiona, ale nigdy ich nie uŜywał. Panem był Gerald Martin. Jego własny numer seryjny brzmiał NDR… — zapomniał liczby. Upłynął spory kawałek czasu, oczywiście, ale gdyby chciał pamiętać, nie zapomniałby. Nie chciał pamiętać. Panienka pierwsza zaczęła go nazywać Andrew, poniewaŜ nie umiała posługiwać się jego kodem literowym, i cała reszta poszła w jej ślady. Panienka… śyła dziewięćdziesiąt lat i juŜ od dawna nie było jej na tym świecie. Kiedyś spróbował ją nazywać Pani, ale nie chciała na to pozwolić. Do śmierci pozostała Panienką. Andrew miał pełnić funkcję kamerdynera, lokaja, garderobianej. To były pionierskie czasy dla robotów domowych, do niedawna produkowano tylko takie, które mogły być wykorzystywane w instytucjach przemysłowych i badawczych poza Ziemią. Rodzina Martinów cieszyła się nim — często nie mógł wykonywać pracy, do której był przeznaczony, poniewaŜ Panna i Panienka wolały się z nim bawić. Panna pierwsza wymyśliła, jak go do tego przekonać. Mówiła: — Rozkazujemy ci bawić się z nami i musisz wykonać rozkaz. Andrew odpowiedział: — Przykro mi, Panno, ale muszę wykonać wcześniejszy rozkaz, który wydał mi pan. Ale ona mówiła: — Tatuś tylko powiedział, Ŝe ma nadzieję, Ŝe zajmiesz się sprzątaniem. Trudno to nazwać rozkazem. Ja tobie r o z k a z u j ę . Pan nie miał nic przeciwko temu. Pan miał wiele czułości dla Panny i Panienki, nawet więcej niŜ Pani, i Andrew teŜ miał dla nich wiele czułości. Przynajmniej jego działania wynikające z wpływu dziewczynek były takie, jakie u człowieka nazwano by rezultatem czułości. Andrew myślał o tym jako o czułości, gdyŜ nie znał innego słowa na określenie tego. To dla Panienki Andrew wyrzeźbił wisiorek z drewna. Rozkazała mu to zrobić. Panna, jeśli dobrze pamięta, otrzymała na urodziny ozdobiony wolutami wisiorek z imitacji kości słoniowej i Panienka była nieszczęśliwa z tego powodu. Miała tylko kawałek drewna, który wraz z małym noŜem kuchennym dała Andrew. Andrew szybko się z tym uporał, a Panienka powiedziała: — To ładne, Andrew. PokaŜę tatusiowi. — Pan nie chciał uwierzyć. — Skąd to naprawdę masz, Mandy? — Tak nazywał Panienkę. Kiedy dziewczynka zapewniła go, Ŝe mówi prawdę, zwrócił się do Andrew. — Czy ty to zrobiłeś, Andrew? — Tak, proszę pana. — Projekt teŜ? — Tak. — Skąd skopiowałeś projekt? — To kompozycja geometryczna, proszę pana, która pasuje do faktury drewna. Następnego dnia Pan przyniósł mu większy kawałek drewna i elektryczny nóŜ wibracyjny. — Zrób coś z tego, Andrew — powiedział. — Co chcesz. Andrew rzeźbił w drewnie pod okiem Pana, który potem długo się wpatrywał w dzieło robota.
Po tym wydarzeniu Andrew juŜ nie usługiwał przy stole. Zamiast tego dostał rozkaz, Ŝeby przeczytać ksiąŜki na temat projektowania mebli i nauczył się robić szafki i biurka. — To zdumiewające rzeczy, Andrew — powiedział Pan. — Robienie ich sprawia mi przyjemność — odparł Andrew. — Przyjemność? — To sprawia, Ŝe obwody mojego mózgu funkcjonują jakoś płynniej. Kiedyś słyszałem, jak pan uŜywa słowa „przyjemność”, i sposób, w jaki pan to zrobił, odpowiada temu, co czuję. Robienie ich sprawia mi przyjemność, proszę pana.
3. Gerald Martin zaprowadził Andrew do biura okręgowego Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Jako członkowi Legislatury Regionalnej, nie sprawiło mu Ŝadnego kłopotu umówienie się na rozmowę z głównym robopsychologiem. Właściwie, tylko to, Ŝe był członkiem Legislatury Regionalnej kwalifikowało go do posiadania robota — w tamtych czasach, gdy roboty domowe naleŜały do rzadkości. Wtedy Andrew nic nie rozumiał z rozmowy, ale wiele lat później, kiedy zdobył więcej wiedzy, potrafił odtworzyć tamto spotkanie i zrozumieć jego znaczenie. Robopsycholog Merton Mansky słuchał, coraz mocniej marszcząc brwi, i kilkakrotnie udało mu się zatrzymać palce w punkcie, po przekroczeniu którego nieodwołalnie stukałby nimi po stole. Miał ściągnięte rysy i poznaczone zmarszczkami czoło; wydawało się, Ŝe jest młodszy, niŜ wskazywałby na to jego wygląd. — Robotyka to nie sztuka ścisła, panie Martin — powiedział. — Nie potrafię panu tego wyjaśnić szczegółowo, ale zasady matematyczne rządzące wytyczaniem ścieŜek pozytronowych są o wiele za skomplikowane, aby pozwalały uzyskać rozwiązania dokładniejsze niŜ tylko przybliŜone. Naturalnie, poniewaŜ budujemy wszystko na Trzech Prawach, one są bezsporne. Wymienimy oczywiście pańskiego robota… — Wcale nie — zaprzeczył Pan. — Tu w ogóle nie chodzi o jakąś jego niesprawność. Swoje obowiązki wykonuje doskonale. Rzecz w tym, Ŝe równieŜ rzeźbi nadzwyczajnie w drewnie. Nigdy nie powtarza wzoru. Tworzy dzieła sztuki. Mansky wyglądał na zakłopotanego. — To dziwne. Oczywiście pracujemy obecnie nad uzyskaniem ścieŜek zgeneralizowanych… Myśli pan, Ŝe jest naprawdę twórczy? — Niech pan sam zobaczy. — Pan podał małą kulę drewna, na której była wyrzeźbiona scenka z placu zabaw. Chłopców i dziewczynek prawie nie moŜna było rozpoznać z powodu małych rozmiarów, a jednak figurki miały doskonałe proporcje i były tak naturalnie wkomponowane w fakturę, Ŝe ona teŜ zdawała się być wyrzeźbiona. — On to zrobił? — zapytał Mansky. Oddał małe dzieło sztuki Martinowi kręcąc głową. — Szczęśliwy traf. To mus być coś w ścieŜkach. — MoŜecie to powtórzyć? — Prawdopodobnie nie. Nigdy dotąd nie zgłoszono podobnego. — To dobrze! Absolutnie mi nie przeszkadza, Ŝe Andrew jest jedyny. — Podejrzewam, Ŝe firma chciałaby z powrotem pańskiego robota do zbadania — powiedział Mansky. Pan powiedział z nagłym, nieugiętym uporem: — Nie ma mowy. Niech pan o tym zapomni. — Odwrócił się do Andrew: — Chodźmy do domu. — Jak pan sobie Ŝyczy, proszę pana — odparł Andrew.
4. Panna chodziła na randki i nieczęsto przebywała w domu. To Panienka — juŜ nie taka mała — wypełniała teraz Andrew cały czas. Nigdy nie zapomniała, Ŝe pierwsza rzeźba którą zrobił, była dla niej. Nosiła ten drewniany wisiorek na szyi, zawieszony na srebrnym łańcuszku. To ona pierwsza sprzeciwiła się ojcowskiemu nawykowi rozdawania rzeźb. Powiedziała: — No wiesz, tato, jeśli ktoś je chce, to niech zapłaci. Są tego warte. — To niepodobne do ciebie, Ŝebyś była chciwa, Mandy — powiedział Pan. — Nie dla nas chcę tych pieniędzy, tato. Dla artysty. Andrew nigdy dotąd nie słyszał tego słowa, więc kiedy miał wolną chwilę, sprawdził je w słowniku. Potem przyszła kolej na następną wycieczkę, tym razem do adwokata Pana. — Co o tym myślisz, John? — zapytał go Pan. Adwokatem Martinów był Jahn Feingold. Miał białe włosy i duŜy brzuch, a obrzeŜa jego szkieł kontaktowych były zabarwione na kolor jasnozielony. Spojrzał na małą plakietkę, którą mu podał Pan. — To piękne… Ale juŜ o tym wiem. To rzeźba zrobiona przez twojego robota. Tego, którego przyprowadziłeś ze sobą. — Tak, Andrew je robi. Prawda, Andrew? — Tak, proszę pana — odparł Andrew. — Ile byś za to dał, John? — zapytał Pan. — Trudno mi powiedzieć. Nie kolekcjonuję takich rzeczy. — Dałbyś wiarę, Ŝe za tę małą rzecz zaoferowano mi dwieście pięćdziesiąt dolarów? Andrew wyrzeźbił krzesła, które poszły za pięćset dolarów. W banku juŜ leŜy dwieście tysięcy dolarów ze sprzedaŜy tego, co Andrew zrobił. — Wielkie nieba! On z ciebie zrobi bogacza, Gerald. — Półbogacza — powiedział Pan. — Połowa z tego jest na innym koncie, załoŜonym na nazwisko Andrew Martin. — Konto Robota? — Zgadza się, i chcę wiedzieć, czy to legalne. — Legalne? — Krzesło Feingolda zaskrzypiało, kiedy się w nim odchylił. — Nie ma precedensów, Gerald. Jak twój robot podpisał niezbędne dokumenty? — On umie się podpisać i przyniosłem jego podpis. Nie zaprowadziłem go osobiście do banku. Czy jest coś jeszcze, co naleŜy zrobić? — Mmm — Feingold zamyślił się i rzekł: — No cóŜ, moŜemy stać się jego powiernikami, będziemy zajmować się wszystkimi sprawami finansowymi Andrew, chroniąc go w ten sposób przed przymusowym kontaktem z wrogo nastawionym do robotów światem. Radzę ci nic więcej nie robić. Jak dotąd nikt ci nie staje na drodze. JeŜeli ktoś będzie miał obiekcje, niech sam wniesie sprawę. — I poprowadzisz ją? — Oczywiście za honorarium. — Ile? — Coś takiego — i Feingold wskazał na drewnianą plakietkę. — Zgoda — powiedział Pan. Feingold zachichotał zwracając się do robota. — Andrew, czy cieszy cię posiadanie pieniędzy? — Tak, proszę pana. — Co planujesz z nimi zrobić?
— Zapłacić za rzeczy, proszę pana, za które w przeciwnym razie musiałby zapłacić Pan. To by mu oszczędziło wydatków, proszę pana.
5. Zdarzały się okazje do płacenia. Naprawy były kosztowne, a wprowadzanie udoskonaleń jeszcze droŜsze. Z biegiem lat produkowano nowe modele robotów i Pan pilnował, aby Andrew otrzymywał kaŜde nowe urządzenie, aŜ stał się wzorem metalowej doskonałości. Wszystko na koszt Andrew. Andrew upierał się przy tym. Tylko jego ścieŜki pozytronowe pozostawały nietknięte. Przy tym upierał się Pan. — Nowe nie są tak dobre jak twoje, Andrew — powiedział. — Nowe roboty nie są nic warte. Firma nauczyła się robić ścieŜki precyzyjniej, dokładniej, bardziej jednokierunkowo. Nowe roboty nie są wszechstronne. Robią to, do czego je zaprojektowano i nigdy nie błądzą. Ty mi się bardziej podobasz. — Dziękuję, proszę pana. — I to twoja zasługa, Andrew, nie zapominaj o tym. Jestem przekonany, Ŝe Mansky połoŜył kres zgeneralizowanym ścieŜkom, jak tylko dobrze ci się przyjrzał. Nie spodobał mu się czynnik nieprzewidywalności… Czy wiesz, ile razy prosił o ciebie, aby cię poddać dokładnemu badaniu? Dziewięć razy! Jak widzisz, nigdy mu ciebie nie dałem i skoro teraz przeszedł na emeryturę, mamy trochę spokoju. I tak włosy Pana przerzedziły się i posiwiały, skóra na twarzy zwiotczała i obwisła, podczas gdy Andrew wyglądał lepiej niŜ wtedy, gdy po raz pierwszy zjawił się w rodzinie. Pani wstąpiła do jakiejś kolonii artystycznej gdzieś w Europie, a Panna była poetką w Nowym Jorku. Czasami pisywały, ale nic za często. Panienka wyszła za mąŜ i mieszkała niedaleko. Powiedziała, Ŝe nie chce zostawiać Andrew, i kiedy urodziła dziecko, Panicza, pozwoliła Andrew trzymać butelkę i karmić go. Kiedy urodził się Panicz, Andrew zrozumiał, Ŝe Pan ma teraz osobę, która zastąpi tych, co go opuścili. Tak więc nadszedł odpowiedni moment, aby zwrócić się do niego z prośbą. — Proszę pana, to bardzo miło z pana strony, Ŝe pozwolił mi pan wydać moje pieniądze według mojego uznania — powiedział Andrew. — To twoje pieniądze, Andrew. — Tylko dzięki aktowi pańskiej woli, proszę pana. Nie sądzę, Ŝeby prawo powstrzymało pana od zatrzymania sobie całej sumy. — Prawo nie przekona mnie, Ŝebym postępował nieuczciwie, Andrew. — Pomimo wszystkich wydatków, i po odliczeniu podatku, proszę pana, mam prawie sześćset tysięcy dolarów. — Wiem o tym, Andrew. — Chcę je panu dać. — Nie przyjmę ich, Andrew. — W zamian za coś, co pan moŜe dać mnie, proszę pana. — Tak? Co to takiego, Andrew? — Moja wolność, proszę pana. — Twoja… — Chcę sobie kupić wolność, proszę pana.
6. To nie było takie proste. Pan zaczerwienił się, wykrzyknął; „Na litość boską!”, obrócił się na pięcie i odszedł sztywno. To panienka go przekonała, atakując go ostro i stanowczo w obecności Andrew. Przez trzydzieści lat nikt się nie wahał mówić w obecności Andrew — obojętnie czy sprawa go dotyczyła czy nie. Był tylko robotem. — Tato, dlaczego traktujesz to jako osobisty afront? — zapytała. — On tu nadal będzie. Pozostanie lojalny. Nic nie moŜe na to poradzić. Ma to wbudowane. Jedyne czego chce, to tylko sprawa słów. Chce być nazwany wolnym. Czy to takie straszne? Czy nie zasłuŜył na to? BoŜe, od lat rozmawiał o tym ze mną. — Rozmawialiście o tym od lat, tak? — Tak, w kółko. Odkładał tę sprawę z obawy, Ŝe cię zrani. Ja go z m u s i ł a m , Ŝeby ci o tym powiedział. — On nie wie, co to jest wolność. To robot. — Tato, nie znasz go. Przeczytał wszystko, co było w bibliotece. Nie wiem, co czuje wewnątrz, ale nie wiem teŜ, co ty czujesz wewnątrz. Kiedy z nim porozmawiasz, stwierdzisz, Ŝe reaguje na róŜne pojęcia abstrakcyjne tak jak ty i ja, a cóŜ innego się liczy? Jeśli czyjeś reakcje są takie same jak twoje, to czegóŜ jeszcze moŜna chcieć? — Z prawnego punktu widzenia to się zupełnie nie liczy — powiedział zdenerwowany Pan. — Słuchaj no, ty! — zwrócił się do Andrew nie kryjąc złości. — Nie mogę cię uwolnić inaczej, jak tylko legalnie, a jeśli sprawa trafi do sądu, to nie tylko nie uzyskasz wolności, ale prawo dowie się oficjalnie o twoich pieniądzach. Powiedzą ci, Ŝe robot nie ma prawa zarabiać pieniędzy. Czy warto ci dla tego pustego frazesu tracić pieniądze? — Wolność jest bezcenna, proszę pana — powiedział Andrew. — Nawet szansa na wolność jest warta tych pieniędzy.
7. Sąd mógł równieŜ uznać, Ŝe wolność jest bezcenna, i postanowić, Ŝe za Ŝadną cenę — obojętnie, jak wysoko — robot nie moŜe sobie jej kupić. Prokurator regionalny reprezentujący tych, którzy w imieniu swojej klasy wnieśli sprawę, aby sprzeciwić się wolności, posłuŜył się następującym argumentem: Słowo „wolność” nic ma Ŝadnego znaczenia w odniesieniu do robotów. Tylko człowiek moŜe być wolny. Powtórzył to kilkakrotnie; powoli, rytmicznie uderzając ręką w biurko dla podkreślenia słów. Panienka poprosiła o pozwolenie zabrania głosu w imieniu Andrew. Odczytano jej pełne nazwisko, którego Andrew nigdy dotąd nie słyszał wymawianego na głos: — Amanda Laura Martin Charney moŜe podejść do trybunału. — Dziękuję, wysoki sądzie. Nie jestem prawnikiem i nie wiem, jak poprawnie się wyrazić, ale mam nadzieję, Ŝe wysoki sąd wysłucha mojej wypowiedzi i nie będzie] zwaŜał na słowa. Spróbujmy zrozumieć, co to znaczy być wolnym w wypadku Andrew. W pewnym sensie on j e s t wolny. Myślę, Ŝe przynajmniej od dwudziestu lat nikt w rodzinie Martinów nie kazał mu zrobić czegoś, czego w naszym od czuciu nie mógłby zrobić z własnej woli. Ale moŜemy, jeśli przyjdzie nam taka ochota, wydać mu kaŜdy rozkaz, sformułować ten rozkaz tak ostro, jak nam się podobaj poniewaŜ jest maszyną, która do nas naleŜy. Dlaczego mielibyśmy to robić, kiedy słuŜył nam tak długo, ta wiernie i zarobił dla nas tak wiele pieniędzy? Nie jest nam winien juŜ nic więcej. To my mamy wobec niego dług. Nawet gdyby prawo nam zabraniało zrobić z Andrew niewolnika, on nadal by nam słuŜył dobrowolnie. Nadanie mu wolności byłoby aktem symbolicznym, ale dla niego to by wiele znaczyło. Jemu dałoby to wszystko o czym marzy a nas nic by nie kosztowało. Przez chwilę wydawało się, Ŝe sędzia tłumi w sobie uśmiech. — Rozumiem, o co pani chodzi, pani Charney. Właściwie nie ma w tym względzie Ŝadnego wiąŜącego prawa ani precedensu. Jest jednak napisane załoŜenie, Ŝe tylko człowiek moŜe się cieszyć wolnością. Mogę tu stworzyć nowe prawo, podlegające obaleniu w sądzie wyŜszej instancji, ale nie mogę tak niefrasobliwie odrzucać tego załoŜenia. Chciałbym się zwrócić do robota. Andrew! — Tak, wysoki sądzie. Po raz pierwszy Andrew odezwał się w sądzie i przez chwilę sędzia wydawał się zaskoczony ludzkim brzmieniem jego głosu. Zapytał: — Dlaczego chcesz być wolny, Andrew? W jakim sensie będzie to miało dla ciebie znaczenie? — Czy wysoki sąd chciałby być niewolnikiem? — zapytał Andrew. — Ale ty nie jesteś niewolnikiem. Jesteś doskonałym robotem, geniuszem, jak mi dano do zrozumienia, zdolnym do oryginalnej artystycznej twórczości. CóŜ jeszcze mógłbyś robić, gdybyś był wolny? — Być moŜe nic więcej niŜ teraz, wysoki sądzie, ale z większą radością. Powiedziano na tej sali sądowej, Ŝe tylko człowiek moŜe być wolny. Mnie się wydaje, Ŝe tylko ktoś pragnący wolności moŜe być wolny. Ja pragnę wolności. I to właśnie ten ostatni argument dał sędziemu wskazówkę. Kluczowym zdaniem jego decyzji było: „Nie ma prawa zabraniającego wolności jakiemukolwiek obiektowi o umyśle wystarczająco rozwiniętym, aby pojął pojęcie i pragnął jego urzeczywistnienia”. Ostatecznie werdykt ten został podtrzymany przez Sąd Światowy.
8. Pan nadal był niezadowolony, a jego ostry głos sprawiał, Ŝe Andrew czuł się, jakby w jego obwodach wywoływano zwarcie. — Nie chcę twoich przeklętych pieniędzy, Andrew — powiedział Pan. — Wezmę je tylko dlatego, Ŝe inaczej nie czułbyś się wolny. Od tej chwili moŜesz wybierać sobie pracę i wykonywać ją tak, jak ci się podoba. Nie wyda ci Ŝadnego rozkazu z wyjątkiem jednego — Ŝebyś robił to co ci się podoba. Ale nadal jestem za ciebie odpowiedzialny — to część decyzji sądu. Mam nadzieję, Ŝe to rozumiesz. Panienka wtrąciła się: — Nie wściekaj się, tato. Odpowiedzialność to zadr wielkie obciąŜenie. Wiesz, Ŝe nie będziesz musiał nic robić. Trzy Prawa nadal są obowiązujące. — No to na czym polega jego wolność? — Czy ludzie nie są ograniczeni swoimi prawami, proszę pana? — zapytał Andrew. — Nie mam zamiaru się spierać — powiedział Pan. Wyszedł i od tamtej chwili Andrew widywał go rzadko. Panienka często odwiedzała Andrew w małym domku który mu zbudowano i przekazano na własność. Nie było w nim, oczywiście, ani kuchni, ani łazienki. Domek miał tylko dwa pokoje: jednym była biblioteka, a w drugim połączenie pokoju gospodarskiego i pracowni. Andrew przyjmował wiele zleceń i jako wolny robot pracował cięŜej niŜ kiedykolwiek przedtem, aŜ dom został spłacony, a on stał się jego legalnym właścicielem. Pewnego dnia przyszedł Panicz… Nie, George! Panicz upierał się przy tym po decyzji sądu. — Wolny robot nie nazywa nikogo Paniczem — powiedział George. — Ja cię nazywam Andrew. Ty musisz mnie nazywać George. Słowa zostały wypowiedziane jak rozkaz, więc Andrew mówił do niego George — ale Panienka pozostała Panienką. Tamtego dnia George przyszedł sam, Ŝeby powiedzieć, Ŝe Pan umiera. Panienka była przy jego łóŜku, ale pan chciał widzieć równieŜ Andrew. Głos Pana był dość silny, choć on sam zdawał się niezdolny do wykonywania silniejszych ruchów. Zrobił wysiłek, Ŝeby unieść rękę. — Andrew — powiedział — Andrew… Nie pomagaj mi. George. Ja tylko umieram, nie jestem kaleką… Andrew, cieszę się, Ŝe jesteś wolny. Chciałem ci tylko to powiedzieć. Andrew nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy przedtem nie był przy łóŜku umierającego człowieka, ale wyobraŜał sobie, Ŝe śmierć to jakby wygaśnięcie wszystkich funkcji. To był bezwiedny i nieodwracalny demontaŜ i Andrew nie wiedział, jakie słowa byłyby tu na miejscu. Potrafił tylko tak stać, w całkowitym milczeniu i całkowitym bezruchu. Kiedy juŜ było po wszystkim, Panienka powiedziała do niego: — Być moŜe pod koniec nie zachowywał się wobec ciebie przyjaźnie, Andrew, ale wiesz, był stary i zraniłeś go, Ŝe chciałeś być wolny. I wtedy Andrew znalazł te słowa. Powiedział: — Bez niego nigdy bym nie był wolny, Panienko.
9. Dopiero po śmierci Pana Andrew zaczął nosić ubranie. Zaczął od pary starych spodni — dostał je od George’a. George juŜ się OŜenił i był prawnikiem. Wstąpił do firmy Feingolda. Stary Feingold od dawna nie Ŝył, a firmę przejęła jego córka. Po pewnym czasie nazwę firmy uzupełniono nazwiskiem George’a, brzmiała ona — Feingold i Charney. I tak pozostało nawet, gdy córka przeszła na emeryturę i Ŝaden Feingold nie zajął jej miejsca. Kiedy Andrew po raz pierwszy załoŜył ubranie, dopiero co dodano nazwisko Charney do firmy. Gdy Andrew po raz pierwszy załoŜył spodnie, George usiłował się nie uśmiechnąć, ale Andrew widział, Ŝe ten uśmiech igrał mu na ustach. George pokazał Andrew, jak balansować ciałem, Ŝeby rozchylić spodnie, wciągnąć je na siebie i zapiąć. George zademonstrował to na własnych spodniach, ale Andrew dobrze zdawał sobie sprawę, Ŝe trochę potrwa, zanim nauczy się kopiować ten płynny ruch. — Ale dlaczego chcesz nosić spodnie, Andrew? — zapytał George. — Twoje ciało jest tak wspaniale funkcjonalne, Ŝe aŜ szkoda je zakrywać, zwłaszcza Ŝe nie musisz się martwić ani o utrzymanie temperatury ciała, ani o przyzwoitość. I ubranie nie przylega dobrze, nie do metalu. — Czy ciała ludzkie nie są wspaniale funkcjonalne, George? — zapytał Andrew. — Jednak okrywacie się. — Dla ciepła, czystości, ochrony, ozdoby. Nic z tego nie odnosi się do ciebie. — Czuję się goły bez ubrania — powiedział Andrew. — Czuję się inny, George. — Inny! Andrew, teraz są miliony robotów na Ziemi. Zgodnie z ostatnim spisem w tym regionie jest prawie tyle robotów co ludzi. — Wiem, George. Istnieją roboty wykonujące wszelkie prace, jakie moŜna sobie tylko wyobrazić. — I Ŝaden z nich nie nosi ubrania. — Ale Ŝaden z nich nie jest wolny, George. Po trochu Andrew gromadził swoją garderobę. Hamował go uśmiech George’a i spojrzenia ludzi, którzy zlecali mu prace. Mógł być wolny, ale miał wbudowany starannie opracowany program dotyczący jego zachowania się wobec ludzi i tylko bardzo drobnymi kroczkami ośmielał się postępować naprzód. Jawna dezaprobata zahamowałaby go na wiele miesięcy. Nie wszyscy akceptowali Andrew jako wolnego robota. Był niezdolny do oburzania się na to, a jednak zawsze stawał przed jakąś barierą w swoim procesie myślowym, kiedy to roztrząsał. Przede wszystkim unikał zakładania ubrania — lub zbyt wielu rzeczy — kiedy przeczuwał, Ŝe Panienka moŜe go odwiedzić. Teraz juŜ się postarzała i często wyjeŜdŜała w cieplejsze strony, ale kiedy wracała, pierwszą którą robiła, była wizyta u niego. Po jednym z jej powrotów George powiedział ze smutkiem: — Namówiła mnie, Andrew. W przyszłym roku będę kandydował do Legislatury. Mówi, Ŝe jaki dziadek, wnuk. — Jaki dziadek… — Andrew zatrzymał się, niepewnym — To znaczy, Ŝe ja, George, będę taki jak Pan, dziadek który kiedyś był w Legislaturze. Andrew zaczął mówić: — To by było miłe, George, gdyby Pan był nadal… przerwał, gdyŜ nie chciał powiedzieć „na chodzie”, wyraŜenie wydawało mu się niewłaściwe. — śywy — podpowiedział George. — Tak, ja teŜ od czasu do czasu myślę o starym byku.
Była to rozmowa, nad którą Andrew się zastanowił. ZauwaŜył nieudolność własnych wypowiedzi, kiedy rozmawiał z George’em. Od czasu kiedy skonstruowano Andrew i wyposaŜono go w potrzebny zasób słów, język bardzo się zmienił. George często uŜywał przy nim mowy potocznej — Pan i Panienka nie mówili w ten sposób. Dlaczego nazwał Pana, „bykiem”, skoro to słowo z pewnością nie było właściwe? Andrew nie mógł teŜ zwrócić się do swoich ksiąŜek po wskazówki, gdyŜ były stare i w większości traktowały o rzeźbieniu w drewnie, o sztuce, o projektowaniu mebli. Nie miał Ŝadnej ksiąŜki o języku, Ŝądnej o zwyczajach ludzi. To właśnie w tamtym momencie stwierdził, Ŝe musi zdobyć odpowiednie ksiąŜki, i jako wolny robot uwaŜał, Ŝe nie wolno mu iść z tym do George’a. Pójdzie do miasta i skorzysta z biblioteki. To była triumfalna decyzja i poczuł, jak elektropotencjał mu wyraźnie wzrasta, aŜ musiał włączyć cewkę o duŜej impedancji. ZałoŜył cały swój kostium, łącznie z drewnianym łańcuchem na ramię. Wolałby łańcuch z błyszczącego plastiku, ale George powiedział, Ŝe drewniany bardziej mu pasuje oraz Ŝe polerowany cedr jest cenniejszy niŜ plastik. Oddalił się juŜ od domu na jakieś trzydzieści metrów, kiedy narastający opór zatrzymał go w miejscu. Wyłączył cewkę o duŜej impedancji z obwodu, a kiedy to nie pomogło, zawrócił do domu, na skrawku papieru listowego napisał zgrabnie: „Poszedłem do biblioteki” i umieścił kartkę w widocznym miejscu na stoliku do pracy.
10. Andrew wcale nie trafił do biblioteki. Znał trasę tylko z mapy, nie miał pojęcia, jak wygląda w rzeczywistości. Prawdziwe punkty orientacyjne nie przypominały symboli na mapie, zaczął więc się wahać. W końcu pomyślał, Ŝe musiał zbłądzić, gdyŜ wszystko wyglądało inaczej niŜ sobie wyobraŜał. Od czasu do czasu mijał po drodze roboty polowe, ale kiedy zdecydował, Ŝe powinien zapytać o drogę, po robotach nie było śladu. Jakiś pojazd przejechał obok niego nie zatrzymując się. Przez chwilę stał niezdecydowany 1 wtedy zobaczył, Ŝe przez pole zmierza w jego kierunku dwóch ludzi. Zwrócił się w ich stronę, a oni skierowali się ku niemu. Chwilę wcześniej głośno rozmawiali, słyszał ich głosy, lecz teraz umilkli. Mieli wygląd, który Andrew kojarzył z ludzką niepewnością, i byli dość młodzi. Być moŜe mieli po dwadzieścia lat? Andrew nigdy nie potrafił ocenić wieku człowieka. — Czy mogliby panowie opisać mi trasę do miejskie biblioteki? — zapytał. WyŜszy, którego wysoki kapelusz wydłuŜał jeszcze bardziej — prawie groteskowo — powiedział nie do Andrew, lecz do drugiego: — To robot. Drugi miał bulwiasty nos i cięŜkie powieki. Powiedział nie do Andrew, lecz do pierwszego: — Ma na sobie ubranie. Wysoki pstryknął palcami. — To wolny robot. U Charneyów jest robot, który nie jest niczyją własnością. Bo czy inaczej miałby na sobie ubranie? — Zapytaj go — powiedział ten z duŜym nosem. — Czy jesteś robotem od Charneyów? — zapytał wysoki. — Jestem Andrew Martin, proszę pana — odparł Andrew. — To dobrze. Zdejmuj ubranie. Roboty nie noszą ubrania. — Odezwał się do drugiego: — To obrzydliwość. Spójrz na niego. Andrew zawahał się. Nie słyszał rozkazu wydanego takim tonem juŜ od dawna, więc obwody jego Drugiego Prawa na chwilę się zablokowały. — Zdejmuj ciuchy — powtórzył wysoki. — Rozkazuję ci. Andrew powoli zaczął zdejmować ubranie. — Rzucaj je na ziemię — powiedział wysoki. — JeŜeli nie naleŜy do nikogo, mógłby być nasz tak samo jak wszystkich innych — powiedział nosaty. — Tak czy owak — powiedział wysoki — któŜ miałby się sprzeciwić temu, co z nim robimy? Nie niszczymy własności… Stawaj na głowie — to powiedział do Andrew. — Głowa nie jest przeznaczona… — zaczął Andrew. — To rozkaz. Jeśli nie wiesz jak, to i tak spróbuj. Andrew, po chwili wahania, pochylił się, Ŝeby połoŜyć głowę na ziemi. Spróbował unieść nogi i upadł cięŜko. Wysoki rozkazał. — LeŜ i nie ruszaj się. — Do drugiego powiedział: — MoŜemy go rozebrać na części. Rozbierałeś kiedyś robota na części? — Pozwoli nam? — Jak moŜe nas powstrzymać? Nie było sposobu, Ŝeby Andrew ich powstrzymał. Rozkaz był stanowczy, robot nie mógł więc stawić oporu. Drugie Prawo posłuszeństwa miało pierwszeństwo nad Trzecim Prawem — do samoobrony. W kaŜdym razie nie mógł się bronić, nie krzywdząc przy tym napastników, a to by oznaczało złamanie Pierwszego Prawa. Na tę myśl kaŜda jego ruchoma część skurczyła się
nieznacznie i wzdrygnął się leŜąc na ziemi. Wysoki podszedł do Andrew i trącił go nogą. — CięŜki. Chyba będziemy potrzebować narzędzi. — Moglibyśmy mu rozkazać, Ŝeby się sam rozebrał na części — zaproponował nosaty. — Mielibyśmy niezłą zabawę patrząc, jak próbuje to robić. — Tak — powiedział wysoki w zamyśleniu — ale sprzątnijmy go z drogi. Jeśli ktoś nadejdzie… Za późno. Ktoś rzeczywiście nadszedł i tym kimś był George. Ze swojego miejsca na ziemi Andrew dostrzegł, jak pokonuje niewielkie wzniesienie i zbliŜa się do nich. Chciał zwrócić jakoś na siebie uwagę George’a, ale ostatni rozkaz brzmiał: „LeŜ i nie ruszaj się!” George teraz biegał i przybył na miejsce nieco zdyszany. Dwaj młodzieńcy cofnęli się trochę i czekali w milczeniu. — Andrew, czy coś się stało? — zapytał niespokojnie George. — Nic mi nie jest, George — odparł Andrew. — No to wstań… Co się stało z twoimi rzeczami? — To twój robot, człowieku? — zapytał wysoki młodzieniec. George odwrócił się gwałtownie. — On nie naleŜy do nikogo. Co tu się działo? — Poprosiliśmy go grzecznie, Ŝeby zdjął ubranie. Co ci do tego, skoro nie jest twoją własnością? — Co oni robili, Andrew? — zapytał George. — Mieli zamiar rozebrać mnie na części w jakiś sposób — odparł Andrew. — JuŜ mnie mieli przenieść w ustronne miejsce i kazać mi się rozmontować. George spojrzał na dwóch młodych ludzi i podbródek mu zadrŜał. Obaj młodzieńcy juŜ nie wycofywali się. Uśmiech igrał na ich twarzach. Wysoki powiedział niefrasobliwie: — No i co zrobisz, grubasie? Rzucisz się na nas? — Nie — odparł George. — Nie muszę. Ten robot mieszkał z moją rodziną przez ponad siedemdziesiąt lat. Zna nas i ceni bardziej niŜ kogokolwiek innego. Powiem mu, Ŝe obaj zagraŜacie mojemu Ŝyciu i Ŝe zamierzacie mnie zabić. Poproszę go, Ŝeby mnie obronił. Mając do wyboru mnie i was dwóch, wybierze mnie. Wiecie, co się z wami stanie, kiedy was zaatakuje? Dwaj młodzi ludzie wycofywali się nieznacznie, wyglądali na zaniepokojonych. George odezwał się ostro: — Andrew, jestem w niebezpieczeństwie i za chwilę ci dwaj młodzi ludzie wyrządzą mi krzywdę. Ruszaj do nich! Andrew zareagował od razu ale młodzieńcy nie czekali. Obaj uciekli w pośpiechu. — W porządku, Andrew, odpręŜ się — powiedział George. Wyglądał, jakby napięcie z niego opadło. JuŜ dawno przekroczył wiek, kiedy mógłby myśleć o bójce z jednym młodzieńcem, nie mówiąc juŜ o dwóch. — Nie mogłem ich skrzywdzić, George — powiedział Andrew. — Widziałem, Ŝe cię nie atakowali. — Nie rozkazałem ci ich zaatakować; powiedziałem ci tylko, Ŝebyś ruszył do nich. Ich własny strach zrobił resztę. — Jak mogą się bać robotów? — To choroba ludzkości, jedna z tych, których jeszcze nie uleczono. Ale mniejsza z tym. CóŜ ty, u diabła, tu robisz, Andrew? JuŜ miałem zamiar zawrócić i wynająć helikopter, kiedy cię znalazłem. Skąd ci przyszło do głowy, Ŝeby chodzić do biblioteki? Ja bym ci przyniósł Wszystkie ksiąŜki, jakich potrzebowałeś.
— Jestem… — zaczął Andrew. — … wolnym robotem. Tak, tak. W porządku, co chciałeś z biblioteki? — Chcę wiedzieć więcej o ludziach, o świecie, o wszystkim. I o robotach, George. Chcę napisać historię o robotach. George powiedział: — CóŜ, chodźmy do domu… I pozbierajmy najpierw; twoje rzeczy. Andrew, są miliony ksiąŜek o robotyce i w kaŜdej z nich jest historia tej nauki. Świat jest coraz: bardziej nasycony nie tylko robotami, ale teŜ informacjami o robotach. Andrew pokręcił głową w ludzkim geście, który niedawna zaczął stosować. — Nie historię robotyki, George. Historię robotów napisaną przez robota. Chcę wyjaśnić, jakie są odczucia robotów związane z Ŝyciem i pracą na ziemi. George uniósł brwi, ale nic nie odpowiedział.
11. Panienka dopiero ukończyła osiemdziesiąty trzeci rok Ŝycia, ale nic nie straciła ani ze swojej energii, ani swojej determinacji. Częściej gestykulowała laską, się nią podpierała. Wysłuchała całej historii miotając się ze złością. Powiedziała: — George, to straszne. Kim byli ci młodzi chuligani? — Nie wiem. Co za róŜnica? W końcu nie wyrządzili mi Ŝadnej szkody. — Ale mogli to zrobić. Jesteś prawnikiem, George, i jeŜeli jesteś zamoŜny, zawdzięczasz to całkowicie talentowi Andrew. To pieniądze zarobione p r z e z n i e g o podstawą wszystkiego, co mamy. On zapewnia naszej rodzinie ciągłość i nie pozwolę, Ŝeby go traktowano jak nakręcaną zabawkę. — Co mam zrobić, mamo? — zapytał George. — Powiedziałam, Ŝe jesteś prawnikiem. Czy ty nie słuchasz? Ustanów jakoś precedens, zmuś sądy regionalne, Ŝeby opowiedziały się za prawami robotów, nakłoń Legislaturę do uchwalenia niezbędnych ustaw, jeśli będziesz musiał, to idź z całą sprawą do Sądu Światowego. Ja będę to wszystko obserwować, George, i nie zniosę Ŝadnych wykrętów. Mówiła powaŜnie i to, co traktowano na początku jako próbę uspokojenia przerodziło się w niezwykle zagmatwaną ale interesującą kampanię prawną. Jako starszy wspólnik firmy Feingold i Charney, George opracował strategię, ale jej realizację pozostawił swoim młodszym wspólnikom. DuŜy udział w tej sprawie przypadł jego synowi, Paulowi, który był równieŜ członkiem firmy i który prawie codziennie składał raport swojej babci. Ona z kolei dyskutowała o tym codziennie z Andrew. Andrew był głęboko zaangaŜowany. Jego praca nad ksiąŜką o robotach znów się opóźniła, gdyŜ Andrew wciąŜ łamał sobie głowę nad argumentami prawnymi, a nawet czasami wysuwał bardzo nieśmiałe propozycje. Oznajmił: — Tamtego dnia George mi powiedział, Ŝe ludzie zawsze się bali robotów. Dopóki tak będzie, to mało prawdopodobne, Ŝeby sądy i władze ustawodawcze zrobiły coś na rzecz robotów. Czy nie naleŜałoby jakoś wpłynąć na opinię publiczną? Tak więc gdy Paul przemawiał w sądzie, George występował na forum publicznym. Dawało mu to przywilej nieformalnego zachowania i czasami posuwał się aŜ do noszenia rzeczy w nowym, luźnym stylu, który nazywał draperią. — Tylko się nie potknij na scenie, tato — powiedział mu Paul. — Spróbuję — odparł z przygnębieniem George. Przy jakiejś okazji przemawiał do dorocznego zgromadzenia wydawców wiadomości holograficznych i powiedział między innymi: — JeŜeli na mocy Drugiego Prawa moŜemy Ŝądać od wszystkich robotów nieograniczonego posłuszeństwa we wszystkich kwestiach nie związanych z krzywdą człowieka, to kaŜdy człowiek — k a Ŝ d y ma straszliwą władzę nad kaŜdym robotem — k a Ŝ d y m . A w szczególności — poniewaŜ Drugie Prawo wypiera Trzecie — k a Ŝ d y człowiek moŜe wykorzystać prawo posłuszeństwa do przezwycięŜenia prawa samoochrony. MoŜe rozkazać kaŜdemu robotowi, aby się zniszczył nawet bez powodu. Czy to sprawiedliwe? Czy tak byśmy potraktowali zwierzę? Nawet przedmioty nieoŜywione, które dobrze nam słuŜyły, mają prawo do naszych względów. A robot nie jest nieczuły; nie jest zwierzęciem. Myśli dość sprawnie aby rozmawiać, dyskutować i Ŝartować z nami. Czy moŜemy go traktować jak przyjaciela, czy moŜemy nim z współpracować i nie mieć wobec niego Ŝadnych zobowiązań. JeŜeli człowiek ma prawo wydać robotowi kaŜdy rozkaz nie niosący ze sobą krzywdy istoty
ludzkiej to powinien mieć na tyle przyzwoitości, aby nigdy nie wydawać robotowi Ŝadnego rozkazu który się wiąŜe z krzywdą robota, chyba Ŝe bezpieczeństwo człowieka absolutnie tego wymaga. Z duŜą władzą idzie w parze duŜa odpowiedzialność i jeŜeli roboty mają Trzy Prawa chroniące człowieka, to czy prośba, aby ludzi obowiązywało jedno czy dwa prawa chroniące roboty jest zbyt duŜa? Andrew miał rację. To zdobycie przychylności opinii społecznej otwierało drogę do sądów i Legislatury i w końcu uchwalono prawo określające warunki, w których rozkazy krzywdzące roboty były zakazane. Prawo to modyfikowano w nieskończoność, a kary za jego pogwałcenie były całkowicie niewystarczające, ale zasada została ustanowiona. Ostateczne uchwalenie tego prawa przez Światową Legislaturę nastąpiło w dniu śmierci Panienki. Nie był to zbieg okoliczności. Podczas decydującej debaty Panienka rozpaczliwie walczyła ze śmiercią i poddała się dopiero, gdy usłyszała o zwycięstwie. Ostatni uśmiech podarowała Andrew. Jej ostatnie słowa brzmiały: — Byłeś dla nas dobry, Andrew. Umarła trzymając go za rękę, podczas gdy jej własny syn z Ŝoną i dziećmi stał w pełnej szacunku odległości od nich obojga.
12. Andrew czekał cierpliwie, kiedy robot — sekretarka zniknął za drzwiami biura. Robot mógł skorzystać z trajkotki holograficznej, ale bezsprzecznie był „odczłowieczony” (lub moŜe „odrobotyzowany”) przez to, Ŝe musiał mieć do czynienia z innym robotem raczej niŜ z człowiekiem. Andrew spędzał czas rozmyślając nad tą sprawą. Czy moŜna by uŜyć słowa „odrobotyzowany” jako odpowiednika słowa „odczłowieczony” lub czy „odczłowieczony” stał się wyraŜeniem metaforycznym wystarczająco oderwanym od swojego pierwotnego, dosłownego znaczenia, aby stosować je do robotów? Często napotyka takie problemy przy pracy nad swoją ksiąŜką o robotach. Konieczność wymyślania zdań, które wyraŜą wszystkie odcienie znaczeniowe, niewątpliwie rozwinęła jego słownictwo. Czasami ktoś wchodził do pokoju, Ŝeby pogapić się na niego, a on nie próbował unikać cudzego wzroku. Na kaŜdego patrzył spokojnie i kaŜdy z kolei odwracał wzrok. W końcu wyszedł Paul Charney. Wyglądał na zaskoczonego, o ile moŜna było zdecydowanie ocenić wyraz jego twarzy. Paul zaczął bowiem stosować barwny makijaŜ, modny zarówno wśród kobiet, jak i męŜczyzn i choć wyostrzał on i podkreślał nieco mdłe rysy jego twarzy, Andrew patrzył na to z dezaprobatą. Stwierdził, Ŝe potępianie ludzi — póki nie wyraŜał go na głos — nie wywoływało u niego zbyt wielkiego niepokoju. Mógł nawet przelać dezaprobatę na papier. Miał pewność, Ŝe nie zawsze tak było. — Wejdź, Andrew — zaprosił go Paul. — Przepraszam, Ŝe kazałem ci czekać, ale musiałem coś skończyć. Wejdź. Mówiłeś mi, Ŝe chcesz ze mną porozmawiać, ale nie wiedziałem, Ŝe miałeś na myśli spotkanie tutaj. — JeŜeli jesteś zajęty, Paul, jestem gotów czekać dalej. Paul zerknął na wzajemną grę przesuwających się cieni na tarczy ściennej słuŜącej za zegar i powiedział: — Zdołam znaleźć trochę czasu. Sam przyszedłeś? — Wynająłem samochód. — Miałeś jakieś kłopoty? — zapytał Paul niespokojnie. — Nie spodziewałem się Ŝadnych. Moje prawa są chronione. Na te słowa Paul zaniepokoił się jeszcze bardziej. — Andrew, wyjaśniłem ci, Ŝe prawo jest nie do wyegzekwowania, przynajmniej w większości wypadków… I jeŜeli będziesz się upierał przy noszeniu ubrania, w końcu wpadniesz w tarapaty — tak jak za pierwszym razem. — Pierwszym i jedynym, Paul. Przykro mi, Ŝe jesteś niezadowolony. — CóŜ, spójrz na to w ten sposób: jesteś właściwie Ŝywą legenda, Andrew, i jesteś zbyt cenny pod wieloma róŜnymi względami, Ŝebyś miał prawo do ryzykowania własnym Ŝyciem… Jak idzie praca nad ksiąŜką? — ZbliŜam się do końca, Paul. Wydawca jest bardzo zadowolony. — To dobrze! — Nie wiem, czy jest zadowolony z ksiąŜki samej w sobie. Sądzę, Ŝe spodziewa się sprzedać wiele egzemplarzy, poniewaŜ jest napisana przez robota i właśnie ten fakt go cieszy. — Niestety, to tylko człowiek. — Nie jestem rozczarowany. Niech się sprzedaje obojętnie z jakiego powodu, gdyŜ będzie to oznaczać pieniądze, a mnie się przyda trochę pieniędzy. — Babcia zostawiła ci… — Panienka była hojna i jestem pewien, Ŝe mogę liczyć na dalszą pomoc rodziny. Ale liczę, Ŝe
to zyski ze sprzedaŜy ksiąŜki pomogą mi zrobić następny krok. — A cóŜ to za następny krok? — Chcę się spotkać z dyrektorem Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych. Próbowałem się z nim umówić na spotkanie, ale jak dotąd nie udało mi j się do niego dotrzeć. Korporacja nie współpracowała ze mną przy pisaniu ksiąŜki, więc rozumiesz, nie jestem zdziwiony. Paul był wyraźnie rozbawiony. . — Współpraca to ostatnia rzecz, jakiej moŜesz się spodziewać. Nie współpracowali z nami, kiedy toczyliśmy walkę o prawa robotów. Wręcz odwrotnie i łatwo stój domyślić dlaczego. Daj robotowi prawa, a ludzie mogą; nie chcieć go kupić. — Jednak — powiedział Andrew — jeśli zatelefonujesz do nich, moŜesz mi załatwić rozmowę. — Nie cieszę się wśród nich większą popularnością i ty, Andrew. — Ale być moŜe mógłbyś im napomknąć, Ŝe spotykając się ze mną, mogą ukrócić kampanię firmy Feingol i Charney na rzecz umocnienia praw robotów. — Czy to by nie było kłamstwo, Andrew? — Tak, Paul, a ja nie mogę kłamać. Dlatego ty musisz zadzwonić. — Ach, ty nie moŜesz kłamać, ale mnie moŜesz do te nakłaniać, o to chodzi? Stajesz się coraz bardziej ludzki, Andrew.
13. Nawet posługując się wpływowym rzekomo nazwiskiem Paula niełatwo było załatwić to spotkanie. Ale w końcu się udało i kiedy doszło do rozmowy, Harley Smythe–Robertson — który po kądzieli pochodził od załoŜyciela korporacji i który zachował nazwisko matki, aby to pokazać — nie ukrywał swojego niezadowolenia. ZbliŜał się do wieku emerytalnego i całą swoją kadencję prezesa poświęcił sprawie praw robotów. Dyrektor U.S. Robots nie stosował makijaŜu, miał przyklejone do czaszki, przerzedzone siwe włosy, od czasu do czasu obrzucał Andrew krótkim, wrogim spojrzeniem. Andrew odezwał się: — Proszę pana, prawie sto lat temu jakiś Merton Mansky z tej korporacji powiedział mi, Ŝe zasady matematyczne rządzące wytyczaniem ścieŜek pozytronowych są o wiele za skomplikowane, aby uzyskać rozwiązanie inne niŜ tylko przybliŜone i dlatego moje zdolności były w duŜej mierze wynikiem przypadku. — To było sto lat temu… — Smythe–Robertson zawahał się, po czym powiedział lodowato: — … proszę pana. JuŜ tak nie jest. Teraz nasze roboty są robione precyzyjnie i dokładnie przystosowane do swoich funkcji. — Tak — powiedział Paul, który przyszedł z Andrew Ŝeby, jak sam to określił, upewnić się, Ŝe korporacja gra uczciwie — ma to taki skutek, Ŝe moim robotem–sekretarką trzeba skrupulatnie kierować, gdy tylko musi zrobić coś, co w najmniejszym nawet stopniu odbiega od jego rutynowych obowiązków. — Byłby pan bardziej niezadowolony, gdyby robot musiał uczyć się wszystkiego od początku — powiedział Smythe–Robertson. — A więc juŜ nie produkujecie robotów takich jak ja, które są elastyczne i łatwo się przystosowują — powiedział Andrew. — JuŜ nie. — Badania, które przeprowadziłem w związku z moją ksiąŜką — powiedział Andrew — wskazują, Ŝe jestem najstarszym z eksploatowanych obecnie robotów. — Najstarszym obecnie — powiedział Smythe–Robertson — i najstarszym w ogóle. Najstarszym, jaki kiedykolwiek b ę d z i e istniał. śaden robot nie nadaje się do uŜytku po dwudziestym piątym roku eksploatacji. Wszystkie są wycofywane i zastępowane nowszymi modelami. — śaden robot o b e c n i e w y p r o d u k o w a n y nie nadaje się do uŜytku po dwudziestym piątym roku eksploatacji — powiedział wesoło Paul. — Andrew jest pod tym względem zupełnie wyjątkowy. Trzymając się ścieŜki, którą sobie wytyczył, Andrew zapytał: — Czy jako najstarszy i najbardziej elastyczny robot świecie nie jestem dość niezwykły, aŜeby zasługiwać specjalne traktowanie ze strony firmy? — Wcale nie — odparł Smythe–Robertson lodowatym głosem. Pańskie istnienie stawia firmę w kłopotliwej sytuacji. Gdyby pan był wydzierŜawiony, a nie sprzedany od razu jakimś nieszczęśliwym trafem, juŜ dawno pana wymieniono. — AleŜ o to właśnie chodzi — powiedział Andrew. — Jestem wolnym robotem i właścicielem samego siebie. Dlatego przychodzę do pana i proszę, Ŝeby mnie pan wymienił. Nie moŜe pan tego zrobić bez zgody właściciela. Obecnie zgoda taka jest wymuszona jako warunek wydzierŜawienia, ale za moich czasów tak nie było. Smythe–Robertson wyglądał zarówno na zaskoczonego, jak i zaintrygowanego i przez chwilę panowała cisza. Andrew zapatrzył się na hologram wiszący na ścianie.
Obraz przedstawiał pośmiertną maskę Susan Calvin, patronki wszystkich robotyków. Teraz nie Ŝyła juŜ prawie od dwustu lat, ale pisząc swoją ksiąŜkę Andrew poznał ją tak, Ŝe czasem miał wraŜenie, jakby spotkali się naprawdę. — Jak mogę wymienić pana na pana? — zapytał Smythe–Robertson. — JeŜeli wymienię pana jako robota, w jaki sposób mogę podarować nowego robota panu jako właścicielowi, skoro podczas samego aktu wymiany przestaje pan istnieć? — uśmiechnął się ponuro. — Bardzo łatwo — wtrącił się Paul. — Punktem centralnym osobowości Andrew jest jego mózg pozytronowy i jest to jedyna część, której nie moŜna wymienić, nie tworząc przy tym nowego robota. Zatem Andrew właściciel to jego mózg pozytronowy. KaŜdą inną część robotycznego ciała moŜna wymienić bez wpływu na osobowość robota, a te inne części to własność mózgu. Rzekłabym, Ŝe Andrew chce zaopatrzyć swój mózg w nowe ciało robotyczne. — Zgadza się — potwierdził spokojnie Andrew. Zwrócił się do Smythe–Robertsona: — Produkowaliście juŜ androidy, prawda? Roboty które wyglądają jak ludzie, aŜ po strukturę skóry? — Tak, produkowaliśmy — przyznał Smythe–Robertson. — Działały doskonale, miały organiczną skórę i ścięgna z włókien syntetycznych. Nie było w nich właściwie ani kawałka metalu z wyjątkiem mózgu, a jednak były Prawie tak twarde, jak roboty z metalu. Przy tej samej wadze były twardsze. Paul wyglądał na zainteresowanego. — Nie wiedziałem o tym. Ile ich jest na rynku? — Nie ma Ŝadnego — odparł Smythe–Robertson. — Były znacznie droŜsze od modeli metalowych i analiza wykazała, Ŝe nie zostałyby zaakceptowane. Za przypominały z wyglądu ludzi. . — Zakładam jednak, Ŝe korporacja nadal jest ekspertem w ich produkcji — powiedział Andrew. — A skoro tak, to proszę, aby mnie wymieniono na robota organicznego androida. Paul wyglądał na zdziwionego. — Dobry BoŜe! — westchnął. Smythe–Robertson zesztywniał. — To absolutnie niemoŜliwe! — Dlaczego? — zapytał Andrew. — Zapłacę kaŜdą rozsądną sumę, oczywiście. — Nie produkujemy androidów — powiedział Smythe–Robertson. — Nie decydujecie się produkować androidów — wtrącił się szybko Paul. — To nie to samo, co niemoŜność ich produkowania. — Niemniej produkcja androidów jest sprzeczna z obecną polityką społeczną — powiedział Smythe–Robertson. — Nie ma prawa zabraniającego takiej produkcji — odparował Paul. — Niemniej jednak nie produkujemy ich i nie będziemy tego robić. Paul odchrząknął. — Panie Smythe–Robertson — powiedział — Andrew to wolny robot, który podlega postanowieniom ustawy gwarantującej robotom ich prawa. Rozumiem, Ŝe jest pan tego świadomy? — AŜ nadto. — Ten robot — jako wolny robot — decyduje się na noszenie ubrania. Z tego powodu jest często poniŜany przez bezmyślnych ludzi pomimo prawa zabraniającego upokarzania robotów. Trudno ścigać prawnie osoby dopuszczające się niejasno określonej obrazy, która wcale nie jest jednoznacznie potępiana przez ludzi mających decydować o winie i niewinności. — Korporacja U.S. Robots rozumiała to od samego początku. Firma pańskiego ojca niestety
nie. — Mój ojciec nie Ŝyje — powiedział Paul — ale z tego, co widzę, mamy tu do czynienia z wyraźną obrazą osoby prawnej. — O czym pan mówi? — zapytał Smythe–Robertson. — Mój klient, Andrew Martin — właśnie został moim klientem — jest wolnym robotem, a więc ma prawo zwrócić się do Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych z prośbą o wymianę. Korporacja udziela tego prawa kaŜdemu, kto jest właścicielem robota przez ponad dwadzieścia pięć lat. Korporacja właściwie nalega na taką wymianę. — Paul był uśmiechnięty i zupełnie nieskrępowany. Ciągnął: — Mózg pozytronowy mojego klienta jest właścicielem jego ciała, które z pewnością ma ponad dwadzieścia pięć lat. Mózg pozytronowy Ŝąda wymiany ciała i jest gotów zapłacić kaŜde rozsądne honorarium za ciało androidalne. JeŜeli odrzuci pan tę prośbę, mój klient dozna upokorzenia i wniesiemy sprawę do sądu. Aczkolwiek opinia publiczna normalnie nie poparłaby roszczenia robota w takiej sprawie, niech mi wolno będzie panu przypomnieć, Ŝe U.S. Robots nie cieszy się zbytnią popularnością w społeczeństwie. Nawet ci, którzy najwięcej korzystają z robotów i czerpią zyski z ich pracy, są wobec nich podejrzliwi. To moŜe być pozostałość po czasach, gdy robotów powszechnie się obawiano. To moŜe być zawiść wobec potęgi i bogactwo Korporacji, która ma światowy monopol. Obojętnie, jaka jest tego przyczyna, niechęć istnieje i sądzę, iŜ sam pan stwierdzi, Ŝe lepiej byłoby uniknąć procesu, zwłaszcza Ŝe mój klient jest zamoŜny i będzie Ŝył jeszcze przez wiele stuleci; jeśli zdecyduje się na walkę sądową, to nie wycofa się z niej zanim nie wygra. Smythe–Robertson poczerwieniał. — Pan próbuje mnie zmusić do… — Nie zmuszam pana do niczego — powiedział Paul. — JeŜeli chce pan odmówić zgody na rozsądną prośbę mojego klienta, oczywiście moŜe pan to zrobić i wyjdziemy stąd bez słowa… Ale wytoczymy panu proces — co z pewnością jest naszym prawem — i przekona się pan, Ŝe w końcu poniesie pan poraŜkę. Smythe–Robertson powiedział: — No cóŜ… — i przerwał. — Widzę, Ŝe ma pan zamiar się zgodzić — powiedział Paul. — MoŜe się pan wahać, ale w końcu się pan zdecyduje. Zatem niech mi wolno będzie pana jeszcze o czymś uprzedzić. JeŜeli w trakcie przenoszenia mózgu pozytronowego mojego klienta z jego obecnego ciała do ciała organicznego nastąpi jakieś uszkodzenie — obojętnie jak małe — to nie spocznę, dopóki nie zniszczę korporacji. JeŜeli choć jedna ścieŜka mózgowa platynowo–irydowa istoty mojego klienta zostanie uszkodzona, podejmę wszelkie moŜliwe kroki, aby zmobilizować opinię publiczną przeciwko korporacji. — Zwrócił się do Andrew i zapytał: — Czy zgadzasz się na to wszystko, Andrew? Andrew wahał się przez całą minutę. Zgoda równała się akceptacji kłamstwa, szantaŜu, nękania i upokarzania człowieka. Ale nie krzywdzie fizycznej, powtarzał sobie, nie krzywdzie fizycznej. Wreszcie udało mu się wydusić z siebie ciche „tak”.
14. Czuł, się tak jakby go skonstruowano od nowa. Przez wiele dni, tygodni i miesięcy Andrew odkrywał, Ŝe nie jest sobą, a najprostsze działania wywołują w nim niepewność i wahania. Paul miotał się jak gorączce. — Uszkodzili cię, Andrew. Musimy wytoczyć im proces. Andrew mówił bardzo wolno. — Nie wolno ci. Nie będziesz w stanie udowodnić niczego… p–p… — Premedytacji? — Premedytacji. Poza tym nabieram sił, czuję się coraz lepiej. To ob–ob–ob… — Obolałość? — ObraŜenia. W końcu nigdy dotąd nie było takiej ope–ope–ope… Andrew czuł swój mózg od wewnątrz. To było zupełnie niepowtarzalne odczucie. Wiedział, Ŝe wszystko z nim w porządku i w ciągu miesięcy, które mu pochłonęła nauka pełnej koordynacji i wzajemnej gry ścieŜek pozytronowych, spędził wiele godzin przed lustrem. Nie był w pełni człowiekiem! Twarz była sztywna — zbyt sztywna — a ruchy powolne i ostroŜne. Brakowało im naturalnej, swobodnej płynności ruchów człowieka, ale to mogło przyjść z czasem. — Wracam do pracy — powiedział w końcu. Paul roześmiał się i powiedział: — To znaczy, Ŝe juŜ jesteś w dobrej formie. Co będziesz robił? Pisał następną ksiąŜkę? — Nie — odparł powaŜnie Andrew. — Jeśli ktoś Ŝyje ta długo jak ja, moŜe z powodzeniem uprawiać wiele zawodów. Był czas, kiedy bawiłem się w artystę, i nadal mi do tego wrócić. Ale teraz chcę być robobiologiem. — Chciałeś powiedzieć robopsychologiem. — Me. To by oznaczało badanie mózgów pozytronowych, a w tej chwili nie mam na to ochoty. Robobiologia, jak mi się zdaje, zajmowałby się działaniem ciała dołączonego do takiego mózgu. — Czy nie byłoby to zajęcie robotyka? — Robotyk zajmuje się ciałem z metalu. Ja bym badał organiczne ciało humanoidalne, którego jestem jedynym posiadaczem, o ile mi wiadomo. — ZawęŜasz pole działania — powiedział Paul w zamyśleniu. — Gdy byłeś artystą, ogarniałeś myślą bardzo wiele; jako historyk zajmowałeś się przede wszystkim robotami; jako robobiolog będziesz miał do czynienia z samym sobą. Andrew skinął głową. — Na to wygląda. Andrew musiał zacząć od początku, gdyŜ nie wiedział nic o zwykłej biologii i prawie nic o nauce w ogóle. Stał się częstym gościem w bibliotekach, gdzie przesiadywał przy indeksach elektronicznych przez wiele godzin. W ubraniu wyglądał całkowicie normalnie. Garstka tych, którzy wiedzieli, Ŝe jest robotem, nie przeszkadzała mu w Ŝaden sposób. W dobudowanym do swojego domu pokoju załoŜył laboratorium; jego biblioteka wciąŜ się rozrastała. Minęło wiele lat. Pewnego dnia przyszedł do niego Paul i powiedział: — Szkoda, Ŝe juŜ nie pracujesz nad historią robotów. Z tego, co rozumiem, korporacja U.S. Robota radykalnie zmienia politykę. Paul postarzał się, słabo widzące oczy wymieniono mu na komórki fotooptyczne. Pod tym względem upodobnił się do Andrew. — Co robią? — zapytał Andrew. — Produkują komputery centralne, naprawdę gigantyczne mózgi pozytronowe, które za
pomocą mikrofal mogą komunikować się na odległość z ogromną liczbą robotów jednocześnie. Same roboty nie mają w ogóle mózgów. Są zdalnie sterowane przez gigantyczny mózg. — Czy tak jest wydajniej? — U.S. Robots twierdzi, Ŝe tak. Ten nowy kierunek jednak został wyznaczony przez Smythe–Robertsona przed jego śmiercią i moim zdaniem to odwet na tobie. Korporacja U.S. Robots nie chce konstruować juŜ robotów, które mogłyby im sprawić takie kłopoty jak ty, i z tego powodu rozdzielają mózg i ciało. Mózg nie będzie miał ciała, które zapragnie zmieniać; ciało nie będzie miało mózgu, który zapragnie czegokolwiek. — To zdumiewające, Andrew — ciągnął Paul — jaki wpływ wywarłeś na historię robotów. To twój artyzm zachęcił U.S. Robots do robienia precyzyjniejszych i bardziej wyspecjalizowanych robotów; to twoje dąŜenie do wolności spowodowało ustanowienie praw robotów; fakt, Ŝe zapragnąłeś mieć androidalne ciało skłonił U.S. Robots do rozdzielenia mózgu i ciała u robotów najnowszej generacji. Andrew powiedział: — Przypuszczam, Ŝe Korporacja w końcu wyprodukuje jeden olbrzymi mózg kontrolujący kilka miliardów ciał robotycznych. Wszystko postawią na jedną kartę. To niebezpieczne. To wcale nie jest właściwe. — Myślę, Ŝe masz rację — powiedział Paul — ale nie sądzę, Ŝeby do tego doszło przez następne sto lat — ja tego nie doŜyję. Właściwie mogę nie doŜyć przyszłego roku. — Paul! — powiedział Andrew z zatroskaniem. Paul wzruszył ramionami. — Jesteśmy śmiertelni, Andrew. Nie jesteśmy tacy ja ty. To nie ma większego znaczenia, ale w jednej sprawie nabiera wagi. Jestem ostatnim z Charneyów. Jest kilku krewnych z linii bocznej po mojej stryjecznej babce, oni się nie liczą. Moje pieniądze, zostaną przekazane twoje nazwisko i jeŜeli w ogóle moŜna przewidzieć przyszłość, będziesz zabezpieczony materialnie. — Niepotrzebnie — powiedział z trudem Andrew. Przez cały ten czas nie mógł się przyzwyczaić do tego, Ŝe Charneyowie umierają. — Nie sprzeczajmy się — powiedział Paul. — Tak będzie najlepiej. Nad czym pracujesz? — Projektuję system pozwalający androidom — mnie samemu — uzyskiwać energię ze spalania węglowodorów, a nie z komórek atomowych. Paul uniósł brwi. — Tak aby oddychały i jadły? — Tak. — Od jak dawna zmierzasz w tym kierunku? — JuŜ od dawna, ale myślę, Ŝe zaprojektowałem odpowiednią komorę spalania do katalizowanego, kontrolowanego rozkładu chemicznego. — Ale dlaczego, Andrew? Komórka atomowa jest z pewnością znacznie lepsza. — Być moŜe pod pewnymi względami, ale komórka atomowa jest nieludzka.
15. Zabrało to wicie czasu, ale Andrew miał czas. Przede wszystkim nie chciał nic robić, dopóki Paul nie umrze w spokoju. Kiedy prawnuk Pana zmarł, Andrew poczuł, Ŝe teraz sam musi stawić czoło wrogiemu światu i z tego powodu bardziej zdecydowanie postanowił kroczyć dalej drogą, którą obrał juŜ dawno temu. Jednak nie był tak naprawdę sam. Mimo Ŝe człowiek umarł, firma Feingold i Chamey Ŝyła, gdyŜ korporacja nie jest bardziej śmiertelna od robota. Firma miała wytyczony szlak i podąŜała nim dalej. Dzięki depozytowi i firmie prawniczej Andrew był nadal bogaty. W zamian za coroczne duŜe honorarium firma Feingold i Charney zajęła się aspektami prawnymi nowej komory spalania. Kiedy przyszedł czas na odwiedziny w Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mechanicznych, Andrew poszedł tam sam. Po raz pierwszy był tam z Panem później z Paulem. Tym razem postanowił wybrać się sam — wyglądał przecieŜ jak człowiek. Korporacja się zmieniła. Zakłady produkcyjne zostały przeniesione do duŜej stacji kosmicznej, obecnie większość duŜych zakładów przemysłowych przenoszono w kosmos. Większość robotów odeszła wraz z fabrykami. Ziemia zaczęła przypominać park, miała teraz populację ustabilizowaną na poziomie jednego miliarda, pozostało, na niej moŜe trzydzieści procent z licznej kiedyś grupy robotów z niezaleŜnymi mózgami. Dyrektorem do spraw naukowo–badawczych był Alvin Magdescu, brunet o ciemnej cerze, z małą, spiczastą bródką, nie noszący powyŜej pasa nic z wyjątkiem przepaski na piersiach — zgodnie z obowiązującą modą. Andrew ubrał się w staroświecki strój, szczelnie okrywający ciało. Magdescu odezwał się pierwszy: — Znam pana, oczywiście, i cieszę się z naszego spotkania. Jest pan naszym najbardziej osławionym produktem i szkoda, Ŝe stary Smythe–Robertson był tak wrogo nastawiony do pana. Mogliśmy duŜo z panem zrobić. — Nadal moŜecie — zauwaŜył Andrew. — Nie, nie wydaje mi się. Straciliśmy okazję. Roboty na Ziemi są od ponad stu lat, ale ta epoka się kończy. Wrócą w kosmos, a te, które zostaną tutaj, nie będą wyposaŜone w mózgi. — Ale pozostaję jeszcze ja i nie opuszczam Ziemi. — To prawda, ale w panu nie ma juŜ za wiele z robota. Z jaką nową prośbą pan przychodzi? — Chcę być jeszcze mniej robotem. PoniewaŜ jestem w tak duŜym stopniu organiczny, chcę organicznego źródła energii. Mam ze sobą plany… Magdescu nie spieszył się z ich przejrzeniem. Kiedy jednak wziął je do ręki, zesztywniał poruszony i czytał w coraz większym skupieniu. W pewnym momencie powiedział: — To bardzo zmyślne. Kto to wszystko wykoncypowal? — Ja — odparł Andrew. Magdescu podniósł na niego surowo wzrok i powiedział: — To by się równało remontowi kapitalnemu pańskiego ciała i to remontowi eksperymentalnemu, gdyŜ nigdy dotąd nie próbowano czegoś takiego. Odradzam to panu. Niech pan pozostanie w obecnym stanie. Sztywna twarz Andrew pozostała niewzruszona, ale w jego głosie wyraźnie zabrzmiało zniecierpliwienie. — Doktorze Magdescu, zupełnie pan nie rozumie. Nie ma pan innego wyboru, jak tylko się zgodzić. JeŜeli takie urządzenia moŜna wbudować w moje ciało, moŜna je równieŜ wbudować w ciało człowieka. Na moŜliwość przedłuŜania ludzkiego Ŝycia za pomocą urządzeń protetycznych juŜ zwrócono uwagę. Nie ma lepszych urządzeń od tych, które zaprojektowałem i nadal projektuję. Tak się składa, Ŝe mam kontrolę nad patentami dzięki firmie Feingold i Charney. Jesteśmy w stanie załoŜyć własny interes i projektować takie urządzenia protetyczne, które w rezultacie mogą
doprowadzić do pojawienia się ludzi posiadających właściwości robotów. Ucierpi na tym wasza firma. JeŜeli jednak przeprowadzicie teraz na mnie operację i zgodzicie się to robić w przyszłości na podobnych warunkach, uzyskacie pozwolenie na wykorzystanie patentów i kontrolowanie zarówno technologii robotów jak i protetyzacji ludzi. Oczywiście nie pozwolę na korzysta — nie z patentów, dopóki nie upłynie dość czasu, aby przekonać się, Ŝe pierwsza operacja nie zakończyła się sukcesem. — Andrew nie odczuwał w sobie oporu, mimo Ŝe jego bezwzględne zachowanie wobec Magdescu naruszało Pierwsze Prawo. Uczył się argumentować, Ŝe to co wydawało się okrucieństwem, mogło na dłuŜszą metę okazać się dobrodziejstwem. Magdescu wyglądał na oszołomionego. Powiedział: — Nie mogę sam decydować w takiej sprawie. To musi być kolegialna decyzja, na którą potrzeba czasu. — Mogę trochę poczekać — powiedział Andrew — trochę — nie za długo. — I pomyślał z zadowoleniem, Ŝe sani Paul nie potrafiłby załatwić tej sprawy lepiej.
16. W krótkim czasie decyzja zapadła, operacja okazała się sukcesem. Magdescu powiedział: — Byłem bardzo przeciwny operacji, Andrew, ale nie z powodów, które mogłyby ci przyjść do głowy. Nie byłem przeciwny ani trochę eksperymentowi, gdyby go przeprowadzono na kimś innym. Za nic nie chciałem ryzykować twoim mózgiem pozytronowym. Teraz gdy twoje ścieŜki pozytronowe i symulowane ścieŜki nerwowe wzajemnie oddziałują na siebie, mogłoby być trudno ocalić mózg, gdyby z ciałem stało się coś niedobrego. — Pokładałem całą wiarę w umiejętnościach personelu U.S. Robots — powiedział Andrew. — I teraz mogę jeść. — CóŜ, moŜesz popijać oliwę. To będzie oznaczać sporadyczne czyszczenie komory spalania, co juŜ ci wyjaśnialiśmy. Rzekłbym, Ŝe to będzie raczej nieprzyjemny zabieg. — Być moŜe, gdybym nie spodziewał się pójść jeszcze dalej. Samoczyszczenie nie jest rzeczą niemoŜliwą. Właściwie pracuję nad urządzeniem do przeróbki jedzenia, które moŜe zawierać składniki nie podlegające spalaniu — substancje niestrawne, Ŝe tak powiem, które trzeba będzie wydalić. — A więc musiałbyś skonstruować odbyt. — Jego odpowiednik. — Co jeszcze, Andrew? — Wszystko. — Genitalia teŜ? — O ile będą pasować do moich planów. Moje ciało jest płótnem, na którym zamierzam namalować… Magdescu czekał na dokończenie zdania i kiedy zdawało się, Ŝe ono nie nastąpi, sam je dokończył: — Człowieka? — Zobaczymy — powiedział Andrew. — To marna ambicja, Andrew — powiedział Magdescu. — Jesteś lepszy od człowieka. Popadasz w coraz gorszy stan, odkąd zdecydowałeś się na organicyzm. — Mój mózg na tym nie ucierpiał. — Nie, nie ucierpiał. To ci przyznam. Ale, Andrew, rewolucja w praktyce, która stała się moŜliwa dzięki twoim patentom, wszystkim kojarzy się z twoim nazwiskiem. Jesteś uznawany za wynalazcę i powaŜany za to — będąc takim, jakim jesteś mimo Ŝe jesteś robotem. Po co dalej eksperymentować ze swoim ciałem. Andrew nie odpowiedział. Przyszły zaszczyty. Przyjął członkostwo w kilku uczonych towarzystwach, włącznie z towarzystwem poświęconym nowej nauce, którą zapoczątkował — tej, którą nazwał robobiologią, lecz którą określano jako protetologię. W sto pięćdziesiątą rocznicę stworzenia Andrew w U.S. Robots wydano okolicznościową kolację na jej cześć. JeŜeli Andrew dostrzegł w tym ironię, zachował j dla siebie. Emerytowany Alvin Magdescu pojawił się na kolację, Ŝeby jej przewodniczyć. Sam miał dziewięćdziesiąt cztery lata i Ŝył dzięki protetyzowanym urządzeniom, któreś między innymi — spełniały funkcję wątroby i nerek. Kolacja osiągnęła punkt kulminacyjny, gdy Magdescu w krótkiej i przepełnionej wzruszeniem przemowie uniósł kieliszek, Ŝeby wznieść toast na cześć „Stupięćdziesięcioletniego Robota”. Andrew miał tak przerobione mięśnie twarzy, Ŝe mc okazywać całą gamę uczuć, ale
przesiedział całą uroczystość z powaŜnym obliczem. Nie podobało mu się, Ŝe je Stupięćdziesięcioletnim Robotem.
17. To protetologia w końcu spowodowała wyjazd Andrew z Ziemi. W ciągu dziesięcioleci po obchodach „Stupięćdziesięcioletniego” KsięŜyc stał się pod kaŜdym względem, pominąwszy problem przyciągania grawitacyjnego światem bardziej ziemskim niŜ sama Ziemia i zaludnienie nie w jego podziemnych miastach było dość gęste. W konstrukcji protez trzeba było uwzględnić mniejsze przyciąganie i Andrew spędził pięć lat na KsięŜycu, pracując z miejscowymi protetologami nad dokonaniem niezbędnych adaptacji. W wolnych chwilach często przebywał między robotami, a wszystkie traktowały go z robotyczną słuŜalczością naleŜną człowiekowi. Wrócił na Ziemię, która w porównaniu z KsięŜycem była monotonna i spokojna i odwiedził biuro firmy Feingold i Charney, aby oznajmić swój powrót. Obecny szef firmy, Simon DeLong, był zdziwiony. Powiedział: — Słyszeliśmy, Ŝe wracasz, Andrew — prawie powiedział „panie Martin” — ale nie spodziewaliśmy się ciebie przed przyszłym tygodniem. — Zniecierpliwiłem się — powiedział obcesowo Andrew. Chciał jak najszybciej przejść do rzeczy. — Na KsięŜycu, Simon, kierowałem zespołem badawczym składającym się z dwudziestu naukowców–ludzi. Wydawałem rozkazy, których nikt nie kwestionował. KsięŜycowe roboty okazywały mi szacunek tak jak człowiekowi. A więc dlaczego nie jestem człowiekiem? Do oczu DeLonga wkradła się czujność. Powiedział: — Mój drogi Andrew, jak sam powiedziałeś, jesteś traktowany jak człowiek zarówno przez roboty, jak i przez ludzi. Dlatego de facto jesteś człowiekiem. — Być człowiekiem d e f a c t o to za mało. Chcę nie tylko być traktowany jako człowiek, ale mieć równieŜ jego status prawny. Chcę być człowiekiem d e i u r e . — A to inna sprawa — powiedział DeLong. — Tutaj napotkalibyśmy na ludzkie uprzedzenia. Niewątpliwy jest fakt, Ŝe obojętnie, jak bardzo mógłbyś przypominać człowieka, nie jesteś nim. — W jakim sensie nie jestem? — zapytał Andrew. — Mam kształt człowieka i organy odpowiadające organom ludzkim. Moje organy odpowiadają właściwie niektórym narządom u protetyzowanego człowieka. Przyczyniłem się artystycznie, literacko i naukowo do rozwoju kultury człowieka w stopniu nie mniejszym od wszystkich innych obecnie Ŝyjących ludzi. CzegóŜ jeszcze moŜna chcieć? — Ja sam nie chciałbym juŜ nic więcej. Sęk w tym, Ŝe potrzebny by był akt Światowej Legislatury uznający cię za człowieka. Szczerze mówiąc, nie liczyłbym na to. — Z kim mógłbym rozmawiać w Ligislaturze? — Być moŜe z przewodniczącym Komisji Naukowo–Technicznej. — Czy moŜesz załatwić spotkanie? — AleŜ ty nie potrzebujesz pośrednika. W twojej sytuacji moŜesz… — Nie. Ty to załatw. — Andrew nawet nie przemknęło przez myśl, Ŝe wydaje kategoryczny rozkaz człowiekowi. Przyzwyczaił się do tego na KsięŜycu. — Chcę, aby wiedział, Ŝe firma Feingold i Charney popiera moje dąŜenia. — No cóŜ… — Chcę poparcia, Simon. W ciągu stu siedemdziesięciu trzech lat wniosłem duŜy wkład do tej firmy. Miałem zobowiązania wobec poszczególnych jej członków w przeszłości. Teraz juŜ nie mam. Jest raczej na odwrót i upominam się o swój dług. — Zrobię co w mojej mocy — powiedział DeLong.
18. Przewodniczący Komisji Naukowo–Technicznej pochodził z regionu wschodnioazjatyckiego i była nim kobieta. Nazywała się Chee Li–Hsing i jej przezroczysta odzieŜ (maskująca swoim oślepiającym blaskiem tylko to, co Li–Hsing chciała zamaskować) sprawiała, Ŝe wyglądała jak owinięta w plastik. — Rozumiem pańskie pragnienie uzyskania pełni ludzkich praw — powiedziała. — Były w historii okresy, kiedy grupy populacji ludzkiej walczyły o pełne prawa człowieka. Jakie prawa pana nie dotyczą? — Tak oczywiste jak prawo do Ŝycia. Robota moŜna zdemontować w kaŜdej chwili. — Na człowieku moŜna wykonać egzekucję w kaŜdej chwili. — Egzekucja moŜe nastąpić jedynie po zgodnym z prawem procesie sądowym. Nie potrzeba rozprawy, aby mnie zdemontować. Wystarczy słowo uprawnionego człowieka, aby mnie wykończyć. Zresztą… zresztą… — Andrew usiłował rozpaczliwie ukryć oznaki błagania, ale sprawnie działające mechanizmy, które nadawały ludzki wyraz jego twarzy i ludzki ton głosowi zdradziły go w tym względzie. — Prawda jest taka, Ŝe chcę być człowiekiem. Chciałem tego przez sześć pokoleń ludzi. Li–Hsing spojrzała na niego ciemnymi, współczującymi oczami. — Legislatura moŜe uchwalić ustawę uznającą pana za człowieka; mogłaby uchwalić ustawę nakazującą nazywać posąg kamienny człowiekiem. Czy jednak rzeczywiście tak zrobi, jest tak samo prawdopodobne w pierwszym wypadku, jak i w drugim. Członkowie Kongresu to tacy ludzie jak wszyscy inni i zawsze istnieje ten element podejrzenia wobec robotów. — Nawet teraz? — Nawet teraz. Wszyscy zgodzilibyśmy się z tym, Ŝe zasłuŜył pan na nagrodę uznania pana za człowieka, a jednak pozostałaby obawa przed ustanawianiem niepoŜądanego precedensu. — Jakiego precedensu? Jestem jedynym wolnym robotem, jedynym w swoim rodzaju i nigdy nie będzie takiego drugiego. MoŜe się pani skonsultować z U.S.Robots. — „Nigdy” to długi okres, Andrew — lub jeśli pan woli, panie Martin — gdyŜ osobiście z radością uznam pana za człowieka. Przekona się pan, Ŝe większość członków Kongresu nie będzie chciała ustanawiać precedensu, bez względu na to, jak niewielkie znaczenie taki precedens mógłby mieć. Panie Martin, ma pan moje zrozumienie, ale nie mogę pana oszukiwać. Zaiste… Odchyliła się do tyłu i zmarszczyła czoło. — Zaiste, jeŜeli sprawa wywoła zbyt wiele emocji, całkiem moŜliwe, Ŝe zarówno w Legislaturze, jak i poza nią zrodzi się pomysł do tego demontaŜu, o którym pan wspomniał. Usunięcie pana mogłoby się okazać najłatwiejszym sposobem rozwiązania dylematu. Niech pan to rozwaŜy przed powzięciem decyzji forsowania sprawy. — Czy nikt nie będzie pamiętał o technice protetologii, o czymś, co prawie w całości jest moją zasługą? — zapytał Andrew. — MoŜe to się wydawać okrutne, ale nie. Lub jeśli będzie pamiętał, to przeciwko panu. Będzie się mówiło, Ŝe zrobił pan to dla siebie. Będzie się mówiło, Ŝe to była część kampanii prowadzącej do zrobotyzowania ludzi lub uczłowieczenia robotów — i w obu wypadkach zostanie to uznane za zło i przewrotność. Nigdy pan nie był przedmiotem politycznej kampanii nienawiści, panie Martin, i mówię panu, stanie się pan obiektem takiego oczerniania, jakiemu ani pan, ani ja nie dalibyśmy wiary, a znajdą się ludzie, którzy w to wszystko uwierzą. Panie Martin, niech pan pozostawi swoje Ŝycie w spokoju. — Wstała — przy siedzącej sylwetce Andrew — zdawała się mała i prawie dziecinna. — JeŜeli zdecyduję się walczyć o swoje człowieczeństwo, czy będzie pani po mojej stronie? —
zapytał Andrew. Zamyśliła się, po czym odparła: — Tak… na tyle, na ile będę mogła. JeŜeli w którymkolwiek momencie taka postawa zagrozi mojej politycznej przyszłości, będę musiała pana opuścić, bo nie jest to sprawa, dla której poświęciłabym wszystko inne. Usiłuję być z panem szczera. — Dziękuję i nie będę prosić o więcej. Zamierzam walczyć do końca bez względu na konsekwencje i poproszę panią o pomoc tylko o tyle, o ile będzie pani mogła mi jej udzielić.
19. Nie była to bezpośrednia walka. Firma Feingold i Charney zalecała cierpliwość i Andrew wymamrotał ponuro, Ŝe ma jej niewyczerpany zapas. Firma Feingold i Charney rozpoczęła wtedy kampanię, zawęŜającą obszar walki. Doprowadzono do procesu, zaprzeczając obowiązkowi spłacania długów osobie z protetycznym sercem na takiej podstawie, Ŝe posiadanie organu robotycznego pozbawiło tę osobę człowieczeństwa, a wraz z nim konstytucyjnych praw człowieka. Walczono umiejętnie i uporczywie, przegrywając na kaŜdym kroku, ale zawsze w taki sposób, Ŝeby wymusić jak najbardziej ogólną decyzję, a potem w drodze apelacji zanoszono sprawę do Światowego Sądu. Pochłonęło to lata i miliony dolarów. Po ogłoszeniu ostatecznej decyzji DeLong urządził triumfalne świętowanie poraŜki na gruncie prawa. Andrew był oczywiście obecny z tej okazji w biurze firmy. — Dokonaliśmy dwóch rzeczy, Andrew — powiedział DeLong — i obie są dla nas korzystne. Przede wszystkim, ustaliliśmy fakt, Ŝe Ŝadna liczba sztucznych urządzeń w ciele ludzkim nie powoduje, Ŝe to ciało przestaje być ludzkim. Po drugie, wciągnęliśmy opinię publiczną w całą sprawę tak, aby zdecydowanie stanęła po stronie ogólnej interpretacji człowieczeństwa, bo nie ma takiego człowieka, który nie wiązałby nadziei z protetyką, jeŜeli utrzyma go ona przy Ŝyciu. I sądzisz, Ŝe teraz Legislatura przyzna mi status człowieka? — zapytał Andrew. DeLong wyglądał na lekko skrępowanego. — JeŜeli o to chodzi, nie mogę być optymistą. Pozostaje jeden organ, który Sąd Światowy uznał za kryterium człowieczeństwa. Ludzie mają organiczny mózg komórkowy, a roboty platynowo–irydowy mózg pozytronowy, jeŜeli w ogóle go mają — i ty z całą pewnością masz mózg pozytronowy… Nie, Andrew, nie patrz tak. Brakuje nam wiedzy, aby skopiować działanie mózgu komórkowego w strukturach sztucznych wystarczająco podobnych do typu organicznego, Ŝeby mogło to stanowić argument dla sądu. Nawet ty byś nie mógł tego dokonać. — A więc co powinniśmy zrobić? — Spróbować oczywiście. Członkini Kongresu Li–Hsing będzie po naszej stronie, tak jak i coraz większa liczba innych członków Kongresu. Przewodniczący niewątpliwie pójdzie w tej sprawie za większością Legislatury. — Czy mamy większość? — Nie, daleko nam do tego. Ale moglibyśmy ją uzyskać, gdyby opinia publiczna ujęła się za tobą. Przyznaję, szansa jest nikła, ale jeŜeli nie chcesz zrezygnować, musimy zaryzykować. — Nie chcę zrezygnować.
20. Członkini Kongresu Li–Hsing była znacznie starsza niŜ wtedy, gdy Andrew spotkał się z nią po raz pierwszy. Nie nosiła juŜ przezroczystych ubrań. Włosy miała teraz krótko przycięte, jej strój przypominał kształtem tubę. Andrew jednak nadal trzymał się stylu ubioru, który obowiązywał ponad sto lat wcześniej, kiedy zaczął nosić ubranie na stałe. — Zaszliśmy tak daleko, jak tylko zdołaliśmy, Andrew — powiedziała. — Spróbujemy jeszcze raz po feriach, ale szczerze mówiąc poraŜka jest pewna i z całej sprawy trzeba będzie zrezygnować. Wszystkie moje ostatnie wysiłki przyniosły mi tylko pewną poraŜkę w nadchodzącej kampanii kongresowej. — Wiem — powiedział Andrew — i to mnie martwi. Kiedyś powiedziałaś mi, Ŝe opuścisz mnie, jeśli do tego dojdzie. Dlaczego tego nie zrobiłaś? — Wiesz, moŜna zmienić zdanie. Jakoś opuszczenie ciebie stało się dla mnie zbyt wysoką ceną za jeszcze jedną kadencję. I tak jestem w Legislaturze od ponad dwudziestu pięciu lat. To wystarczy. — Czy nie ma sposobu, Ŝebyśmy zmienili ich zdanie, Chee? — Zmieniliśmy zdanie wszystkich tych, którzy słuchają rozumu. Reszty… większości… nie moŜna skłonić do wyzbycia się emocjonalnych uprzedzeń. — Emocjonalne uprzedzenia nie są waŜnym powodem do głosowania na cokolwiek. — Wiem o tym, Andrew, ale oni nie przedstawiają swoich emocji jako argumentów. Andrew powiedział ostroŜnie: — A więc wszystko sprowadza się do mózgu, ale czy musimy rozpatrywać sprawę w kategorii komórki kontra pozytrony? Czy nie moŜna wymusić definicji działania? Czy musimy mówić, Ŝe mózg jest zrobiony z tego czy tamtego? Czy nie moŜemy powiedzieć, Ŝe mózg jest czymś — czymkolwiek — zdolnym do pewnego poziomu myślenia? — To nie przejdzie — powiedziała Li–Hsing. — Twój mózg jest zrobiony przez człowieka, a ludzki mózg nie. Twój mózg jest rezultatem konstrukcji, ich jest rezultatem rozwoju. Dla kaŜdego człowieka, który chce utrzymać barierę pomiędzy sobą i robotem, te róŜnice to stalowa ściana na kilometr wysoka i na kilometr gruba. — Gdybyśmy mogli dotrzeć do źródła ich uprzedzeń — do samego źródła… — Po wszystkich latach swojego Ŝycia — powiedziała smutno Li–Hsing — nadal usiłujesz rozgryźć człowieka. Biedny Andrew, nie złość się, ale to robot w tobie skłania cię do tego. — Nie wiem — powiedział Andrew. — Gdybym potrafił się zdobyć na…
1. (REPRYZA) Gdyby potrafił się zdobyć na… Od dawna wiedział, Ŝe moŜe do tego dojść i w końcu znalazł się u chirurga. Wyszukał wprawnego specjalistę do przeprowadzenia operacji, czyli chirurga — robota, gdyŜ Ŝądnemu chirurgowi–człowiekowi nie moŜna było ufać w tej sprawie, ani pod względem umiejętności, ani zamiarów. Chirurg nie mógł przeprowadzić operacji na człowieku, tak więc Andrew, po odwlekaniu przez jakiś czas momentu decyzji poprzez zadawanie serii smutnych pytań odzwierciedlających stan jego ducha, odrzucił ochronę jaką mogłoby mu dać Pierwsze Prawo, mówiąc: „Ja teŜ jestem robotem”. A potem powiedział — tak stanowczo, jak nauczył się w ciągu minionych dziesięcioleci mówić
nawet do ludzi: — Rozkazuję panu przeprowadzić na mnie operację. Rozkaz wydany stanowczym tonem przez kogoś, kto tak bardzo przypominał z wyglądu człowieka, wystarczająco uruchomił Drugie Prawo, aby odnieść zwycięstwo.
21. Andrew miał pewność, Ŝe jego uczucie słabości było zupełnym urojeniem. Wyzdrowiał po operacji. Mimo to stojąc opierał się o ścianę. Siedzenie za bardzo by go zdradzało. — Ostateczne głosowanie odbędzie się w tym tygodniu, Andrew — powiedziała Li–Hsing. — Nie byłam w stanie juŜ dłuŜej go odwlec i musimy przegrać… Taki będzie koniec, Andrew. — Jestem ci wdzięczny za umiejętne opóźnienie głosowania — powiedział Andrew. — Dało mi to potrzebny czas i podjąłem konieczne ryzyko. — Jakie? — zapytała Li–Hsing z widocznym zatroskaniem. — Nie mogłem powiedzieć ani tobie ani ludziom w Feingold i Charney. Byłem pewien, Ŝe zostałbym powstrzymany. Posłuchaj, jeŜeli cała sprawa rozbija się o mózg, to czy największa róŜnica nie jest związana z kwestią nieśmiertelności? KogóŜ naprawdę obchodzi, jak mózg wygląda, czy z czego jest zbudowany, czy teŜ w jaki sposób powstał? Liczy się tylko to, Ŝe komórki mózgowe umierają; m u s z ą umierać. Nawet jeŜeli kaŜdy inny organ moŜe być w ciele utrzymywany sztucznie przy Ŝyciu lub wymieniony, komórki mózgowe, których nie moŜna wymienić nie zmieniając, a przez to nie zabijając osobowości, muszą w końcu umrzeć. Moje ścieŜki pozy — tronowe przetrwały prawie dwa wieki bez widocznej zmiany i mogą jeszcze przetrwać przez wiele wieków. Czy właśnie to nie jest zasadniczą barierą? Ludzie mogą tolerować nieśmiertelnego robota, gdyŜ nie ma znaczenia jak długo będzie trwać maszyna. Nie mogą tolerować nieśmiertelnego człowieka, gdyŜ potrafią znieść swoją śmiertelność dopóty, dopóki jest ona powszechna. I z tego powodu nie chcą mnie uczynić człowiekiem. — Do czego zmierzasz, Andrew? — zapytała Li–Hsing. — Pozbyłem się tego problemu. Wiele lat temu mój mózg pozytronowy został podłączony do nerwów organicznych. Ostatnia operacja przerobiła to połączenie w taki sposób, Ŝe powoli — bardzo wolno — potencjał odpływa z moich ścieŜek. Na poznaczonej delikatnymi zmarszczkami twarzy Li–Hsing przez chwilę nie było Ŝadnego wyrazu. A potem jej usta się zacisnęły. — Czy to znaczy, Ŝe dokonałeś tych zmian, aby umrzeć, Andrew? To niemoŜliwe. To pogwałcenie Trzeciego Prawa. — Nie — powiedział Andrew — dokonałem wyboru pomiędzy śmiercią mojego ciała i śmiercią moich aspiracji i pragnień. Pogwałceniem Trzeciego Prawa byłoby pozwolić Ŝyć mojemu ciału, mimo śmierci moich ideałów. Li–Hsing ścisnęła mu ramię, jakby chciała nim wstrząsnąć. Powstrzymała się. — Andrew, to nic nie da. Cofnij wszystko. — Nie moŜna. Uszkodzenie jest zbyt duŜe. Mam rok Ŝycia, mniej więcej. PrzeŜyję dwusetną rocznicę mojego powstania. Tak pokierowałem całą sprawą, to moja słabość. — Czy to jest warte twojego poświęcenia? Andrew, jesteś głupcem. — JeŜeli przyniesie mi człowieczeństwo, to będzie warte mojego poświęcenia. JeŜeli nie, przyniesie kres uporczywym wysiłkom i teŜ będzie miało sens. I Li–Hsing zrobiła coś, co zaskoczyło ją samą. Zaczęła po cichu płakać.
22. Dziwne, jak ten ostatni czyn podziałał na opinię świata. Wszystko, co Andrew dotąd zrobił, nie wzruszało ludzi. Ale w końcu zaakceptował nawet śmierć jako rzecz ludzka i ofiara była zbyt wielka, aby ją odrzucić. Ostateczny termin ceremonii ustalono — całkiem celowo — na dwusetną rocznicę. Prezydent miał podpisać odpowiedni akt i nadać mu moc prawną, a ceremonia miała być transmitowana przez siec światową, przesłana laserowo do państwa księŜycowego, a nawet do kolonii marsjańskiej. Andrew siedział na wózku inwalidzkim. Chodzenie sprawiało mu trudność. Na oczach obserwującej ceremonii; ludzkości, Prezydent Świata powiedział: — Pięćdziesiąt lat temu ogłoszono pana Stupięćdziesięcioletnim Robotem, Andrew. — Zrobił krótką przerwę i bardziej uroczystym tonem dodał: — Dziś ogłaszamy pana Dwustuletnim Człowiekiem, panie Martin. I Andrew, uśmiechając się, wyciągnął rękę, aby uścisnąć dłoń Prezydenta. Andrew leŜał w łóŜku, jego myśli powoli zanikały. Uczepił się ich rozpaczliwie. Człowiek! Był człowiekiem! Chciał, aby taka była jego ostatnia myśl. Chciał się rozpłynąć — umrzeć — z tą myślą. Jeszcze raz otworzył oczy i po raz ostatni rozpoznał Li–Hsing, która czekała z powagą. Stali tam teŜ inni ludzie, ale oni byli jedynie cieniami, nierozpoznawalnymi cieniami. Tylko Li–Hsing wyróŜniała się na tle pogłębiającej się szarości. Powoli, milimetr po milimetrze, wyciągnął do niej rękę i poczuł bardzo niejasno i słabo, jak ona ją chwyta. Znikała mu w oczach, gdy jego ostatnie myśli powoli odpływały. Ale zanim zniknęła całkowicie, jeszcze jedna, ostatnia, przelotna myśl przemknęła mu przez głowę i spoczęła na chwilę w jego umyśle, zanim wszystko się zatrzymało. — Panienka — szepnął, zbyt cicho, aby ktokolwiek mógł usłyszeć.
OSTATNIE SŁOWO Z radością przyjmuję lojalność i cierpliwość tych, którzy juŜ wcześniej przeczytali niektóre (lub moŜe wszystkie) moje opowiadania o robotach. Mam nadzieję, Ŝe tym, którzy dotąd nie mieli okazji mnie czytać, niniejsza ksiąŜka dostarczyła duŜo przyjemności. Cieszę się, Ŝe się spotkaliśmy, i wierzę, Ŝe wkrótce znów się spotkamy.