powieści Davida Baldacciego
ZDĄŻYĆ NA BOŻE NARODZENIE
KRYTYCZNY MOMENT
KLUB WIELBŁĄDÓW
KOLEKCJONERZY TAJEMNIC
Oficjalna strona internetowa Davida Bald...
3 downloads
10 Views
powieści Davida Baldacciego
ZDĄŻYĆ NA BOŻE NARODZENIE
KRYTYCZNY MOMENT
KLUB WIELBŁĄDÓW
KOLEKCJONERZY TAJEMNIC
Oficjalna strona internetowa Davida Baldacciego
www.david-baldacci.com
David
BALDACCI
Klub
Wielbłądów
Powieść tę dedykuję funkcjonariuszkom i funkcjonariuszom
amerykańskiej Secret Service
oraz Larry'emu Kirshbaumowi — świetnemu redaktorowi,
wybitnemu wydawcy i cudownemu przyjacielowi
PROLOG
Chevrolet suburban pędził w mrocznej ciszy wiejskich
terenów Wirginii. Siedzący za kierownicą czterdziestojednóletni
Adnan ar-Rimi nie odrywał wzroku od pełnej zakrętów szosy.
W okolicznych lasach żyło mnóstwo jeleni i Adnan nie chciał,
by szybę przebiły mu nagle jakieś zakrwawione rogi. Prawdę
powiedziawszy, nie miał ochoty na jakiekolwiek niespodzie-
wane ataki. Oderwał od kierownicy dłoń w rękawiczce i dotknął
rewolweru pod marynarką. Broń nie służyła mu tylko do
poprawiania samopoczucia. Dla niego była czymś niezbędnym.
Usłyszał dochodzący z góry dźwięk i spojrzał w okno.
Z tyłu wiózł dwóch pasażerów. Mężczyzna rozmawiający
teraz w farsi przez telefon komórkowy nazywał się Muhammad
az-Zawahiri i był Irańczykiem przybyłym do Ameryki krótko
przed atakiem z 11 września. Obok niego siedział Afgańczyk
Gul Khan, który przebywał w Stanach dopiero od paru miesięcy.
Khan był potężnie zbudowanym mężczyzną z ogoloną na łyso
głową, ubrany w kurtkę myśliwską z kamuflażem. Zwinnymi
palcami majstrował coś przy pistolecie maszynowym, potem
z metalicznym trzaskiem wepchnął magazynek na miejsce
i ustawił przełącznik na krótkie serie po dwa pociski. Na szybę
spadło kilka kropli deszczu i Khan zaczął obojętnie przyglądać
się ich powolnej drodze w dół.
— Ładnie tu — mruknął w paszto. Język ten był zrozumiały
dla Muhammada, Adnan praktycznie go nie znał. — U nas
wszędzie pełno wraków sowieckich czołgów. Żeby uprawiać
7
ziemię, chłopi muszą je omijać. — Zawiesił głos, potem
z widoczną satysfakcją dodał: — Amerykańskie też są.
Adnan nie przestawał zerkać w lusterko wsteczne. Nie
podobał mu się ten osiłek z pistoletem maszynowym na
kolanach, niezależnie od tego, jak dobrym był muzułmaninem.
Zresztą Irańczykowi też zbytnio nie ufał. Sam urodził się
w Arabii Saudyjskiej, skąd jako dziecko wyemigrował do
Iraku. Podczas straszliwej wojny iracko-irańskiej walczył po
stronie Iraku i jego niechęć wobec dawnego wroga wciąż
w nim głęboko tkwiła. Pod względem etnicznym Muhammad
az-Zawahiri był Persem, nie Arabem jak Ar-Rimi, i to był
kolejny powód, żeby mu nie ufać.
Muhammad skończył rozmawiać, starł drobinę błota z ame-
rykańskich skórzanych kowbojek, spojrzał na swój kosztowny
zegarek i rozparłszy się na oparciu siedzenia, z uśmiechem na
ustach zapalił papierosa. Powiedział coś w farsi i Khan parsknął
śmiechem. Oddech zwalistego Afgańczyka przesycony był
wonią cebuli.
Adnan jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Nigdy
nie należał do ludzi lekkomyślnych i zdecydowanie nie po-
chwalał beztroski Irańczyka wobec ważnych spraw. Chwilę
później znów spojrzał w okno.
Widać Muhammad też to usłyszał, bo opuścił szybę, wystawił
głowę i spojrzał w zachmurzone niebo. Dojrzał w górze
czerwone błyski i rzucił polecenie Adnanowi, który kiwnął
głową i docisnął pedał gazu. Obaj pasażerowie zapięli pasy.
Samochód pognał po krętej wiejskiej szosie jeszcze szybciej,
biorąc zakręty z takim impetem, że przy niektórych musieli się
wczepiać rękami w zwisające po bokach uchwyty. Jednak na
takiej drodze nawet najszybszy samochód świata nie miałby
szans ze śmigłowcem.
Nadal posługując się farsi, Muhammad kazał Adnanowi stanąć
pod jakimś drzewem i upewnić się, czy helikopter poleci dalej.
— Może lecą do wypadku? Może to helikopter pogotowia
ratunkowego? — dodał.
Adnan wzruszył ramionami. W farsi nie czuł się zbyt pewnie
i często niuanse wypowiedzi mu uciekały. Ale niepotrzebny był
lingwista, by wyczuć zaniepokojenie w głosie mówiącego.
Zatrzymał się pod kępą przydrożnych drzew, wszyscy trzej
8
wysiedli i kucnęli za samochodem. Khan wycelował pistolet
maszynowy w niebo, Adnan wyciągnął swoją broń z kabury.
Muhammad z telefonem komórkowym w zaciśniętej dłoni
nerwowo rozglądał się wokół. Przez chwilę wydawało się
nawet, że śmigłowiec poleciał dalej, jednak po chwili przez
korony drzew nad ich głowami przedarł się snop światła
z reflektora.
Muhammad rzucił po angielsku „cholera!" i ruchem głowy
polecił Adnanowi, by ten ruszył się i rozejrzał.
Irakijczyk przebiegł skulony kilkanaście kroków dzielących
ich od końca zarośli i ostrożnie spojrzał w górę. Śmigłowiec
wisiał nieruchomo niecałe dwadzieścia metrów nad nimi.
Zawrócił i poinformował towarzyszy o sytuacji.
— Chyba szukają miejsca do wylądowania — dodał.
— Mamy w wozie granatnik? — spytał zdenerwowany
Muhammad. Przywykł do tego, że jego udział w akcjach
polega na planowaniu szczegółów, nie na czynnym udziale,
kiedy trzeba zabijać lub samemu dać się zabić.
Adnan pokręcił przecząco głową.
— Nie myśleliśmy, że będzie nam potrzebny.
— Cholera! Słyszycie? — syknął Muhammad. — Chyba
lądują. — Korony drzew zatrzęsły się od podmuchu wywołane-
go przez wirnik śmigłowca.
Adnan kiwnął głową na towarzyszy.
— To tylko mały dwumiejscowy helikopter. A nas jest
trzech! — powiedział twardo i spojrzał na przywódcę. —
Wyciągaj broń, Muhammad, i szykuj się do walki. Nie pójdzie
im tak łatwo. Zabierzemy z sobą tych Amerykańców.
— Ty głupcze! — parsknął Muhammad. — Myślisz, że nie
zdążyli zawiadomić innych? Po prostu nas tu przytrzymają
i poczekają na posiłki.
— Ale przecież papiery mamy dobre — zaperzył się
Adnan. — Najlepsze, jakie można kupić.
Irańczyk spojrzał na niego jak na półgłówka.
— Jesteśmy trójką uzbrojonych Arabów w środku świń-
skiego zagłębia hodowlanego Wirginii. Zdejmą mi odciski
palców i w ciągu paru sekund będą wiedzieć, kim naprawdę
jestem. Namierzyli nas — dodał z kolejnym syknięciem. —
Ale jak to się mogło stać? Jak?
9
Adnan ruchem głowy wskazał na telefon komórkowy w ręku
Irańczyka.
— Może to ta twoja komórka, przez którą tyle gadasz. Takie
rzeczy dają się namierzyć. Już ci to mówiłem.
— Niech się stanie wola Allaha — powiedział Gul Khan
i przestawił przełącznik pistoletu na ogień ciągły, zapewne
spełniając w ten sposób boskie polecenie.
Muhammad popatrzył na niego z niedowierzaniem.
— Jeśli nas teraz dorwą, nasze plany wezmą w łeb.
Myślisz, że tego właśnie chce Allah? Tak myślisz? — Prze-
rwał i zaczerpnął głęboko powietrza. — Posłuchajcie mnie
teraz, co macie zrobić. Co musicie zrobić! — Uniósł palec ku
uginającym się koronom drzew i oświadczył uroczystym
tonem: — Macie ich powstrzymać i umożliwić mi ucieczkę.
Niecały kilometr na zachód za lasem jest inna szosa. Za-
dzwonię do Marwana i każę mu po mnie przyjechać innym
samochodem. Ale wy musicie ich tu przytrzymać. Musicie to
zrobić!
Adnan obrzucił swego przywódcę ponurym spojrzeniem.
Z miny wynikało, że gdyby w jego rodzimym języku istniało
słowo „cykor", zapewne teraz by go użył.
— Dalej, ruszajcie, odciągnijcie ich ode mnie. Musicie
poświęcić się dla sprawy! — wykrzyknął Muhammad i cofnął
się.
— Jeśli mam umrzeć, żebyś ty mógł uciec, to przynajmniej
oddaj mi broń — wycedził Adnan pogardliwie. — Tobie i tak
do niczego się nie przyda.
Irańczyk wyszarpnął pistolet i rzucił go w stronę Adnana.
Zwalisty Afgańczyk spojrzał w górę i uśmiechnął się.
— Adnan, a co powiesz na to? — rzucił przez ramię. —
Jakby tak odstrzelić im śmigło ogonowe, zanim wylądują.
W moim kraju to na Amerykanów świetnie działało. Walili się
wtedy na ziemię i karki trzaskały im jak gałązki.
Kula trafiła go w szyję od tyłu i jak na ironię spowodowała,
że to jego kark trzasnął jak gałązka. Afgańczyk runął na ziemię
;. martwy.
Adnan przeniósł lufę z pierwszej ofiary i skierował ją na
Muhammada, który na widok zdrady rzucił się do ucieczki. Nie
był zbyt wysportowany, a jego ukochane wysokie kowbojki nie
10
najlepiej nadawały się do biegania i Adnan dogonił go, gdy ten
potknął się o zmurszały pień i runął na ziemię.
Muhammad wlepił wzrok w twarz kompana stojącego nad
nim z jego własnym pistoletem wymierzonym prosto w głowę
i z ust popłynął mu potok przekleństw w farsi. Po chwili
zamieniły się one w błagania wypowiadane w dość niepewnym
arabskim i zakończyły okrzykiem po angielsku:
— Adnan, proszę. Dlaczego? Dlaczego?
— Handlujesz narkotykami — odrzekł Adnan po arabsku —
bo twierdzisz, że tak zdobywasz pieniądze dla sprawy. Ale
naprawdę bardziej cię interesuje kupowanie kowbojek i różnych
świecidełek niż święta sprawa islamu. Zatraciłeś się, Muham-
mad. Jesteś już jak Amerykanin. Ale nie dlatego to robię.
— Więc dlaczego, powiedz! — wykrzyknął Irańczyk.
— Bo teraz to ty złożysz ofiarę sprawie. — Adnan powie-
dział to bez uśmiechu, ale błysk triumfu w jego oczach był
wyraźny. Przyłożył pistolet do lewej skroni leżącego i wystrzelił,
co raz na zawsze zatrzymało potok słów Irańczyka we wszyst-
kich językach. Potem odcisnął jego palce na rękojeści pistoletu,
rzucił go obok ciała i szybkim krokiem ruszył w stronę polany.
Helikopter zdążył już wylądować i właśnie otwierały się jego
drzwiczki. Adnan okłamał towarzyszy, bo śmigłowiec naprawdę
był czteromiejscowy. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn o nie-
arabskich rysach twarzy, którzy wyciągnęli z wnętrza jakiś
tobół i poszli za Adnanem do ciała Muhammada. Po drodze
przystanęli przy samochodzie i Adnan zabrał z niego strzelbę.
Tobołem okazał się wór na zwłoki. Położyli go na ziemi,
odsunęli suwak i we wnętrzu ukazało się ciało mężczyzny
łudząco podobnego do Adnana i ubranego dokładnie jak on.
Był nieprzytomny, ale jeszcze oddychał. Wyjęli go i ułożyli
pod drzewem obok trupa Irańczyka. Adnan podał jednemu
z mężczyzn portfel, a ten wetknął go do kieszeni marynarki
leżącego. Drugi z mężczyzn wziął od Adnana strzelbę, owinął
wokół niej martwe dłonie Muhammada, wycelował w głowę
nieprzytomnego i jednym pociskiem odstrzelił mupół twarzy.
W ciągu kilku sekund z ofiary uleciały resztki życia.Adnan był
w tych sprawach ekspertem, choć nie z własnego wyboru
Tylko szaleniec mógłby sobie wybrać tai zawód.
Chwilę później wszyscy trzej ruszyli biegiem w stronę
śmigłowca, wsiedli do środka i maszyna natychmiast uniosła
się w powietrze. Na burtach helikoptera ani na jego ogonie nie
było żadnych znaków, a towarzyszący mu ludzie nie mieli na
sobie mundurów. Adnan usiadł z tyłu i zapiął pasy, ale nikt
nawet na niego nie spojrzał. Sprawiali wrażenie, jakby woleli
nie wiedzieć o jego istnieniu.
Adnan przestał już myśleć o martwych towarzyszach, a jego
myśli powędrowały ku czekającej ich chwalebnej przyszłości.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wiele przyszłych pokoleń będzie
wspominało ich wyczyn z należnym podziwem. Adnan ar-Rimi
był oficjalnie trupem, zatem dla sprawy kimś bezcennym.
Śmigłowiec obrał kurs na północ ku miasteczku Brennan
w zachodniej Pensylwanii. Chwilę później na niebie nad
wiejskimi terenami Wirginii znów zapadła cisza, a siąpiący
kapuśniaczek powoli spłukiwał ślady krwi.
ROZDZIAŁ 1
Biegł z całych sił, bo wokół sypał się grad kul. Nie widział,
kto do niego strzela, nie miał broni, z której mógłby się
ostrzeliwać. Kobietą biegnącą obok była żona, dziewczynką
u jej boku — ich córka. Kula rozorała nadgarstek żony i usłyszał
jej rozpaczliwy krzyk. Potem dosięgła ją druga kula i zobaczył
rozwierające się z przerażenia oczy. Przez ułamek sekundy jej
źrenice się rozszerzyły, sygnalizując moment śmierci, zanim
mózg zdążył go zarejestrować. Ciało żony runęło na ziemię, on
zaś skoczył ku dziecku, chcąc je sobą osłonić. Wyciągnął dłoń
ku córce, jednak jej nie dosięgną!. Zawsze tak się kończyło.
Obudził się i usiadł wyprostowany, czując, jak kropelki potu
spływają mu po twarzy i wsiąkają w długą, krzaczastą brodę.
Skropił sobie policzki wodą z butelki. Wiedział, że chłodna
woda złagodzi uczucie pieczenia po powtarzającym się sennym
koszmarze.
Wstał i natrafił stopami na leżącą przy łóżku kasetkę. Po
chwili wahania otworzył ją i wyciągnął mocno podniszczony
album z fotografiami. Obejrzał kolejno kilka zdjęć kobiety,
która była jego żoną, potem wpatrywał się w fotografie córki
z czasów jej niemowlęctwa i pierwszych lat życia. Późniejszych
jej zdjęć już nie było. Oddałby życie, by choć przez chwilę móc
ją zobaczyć jako młodą kobietę. Nie było dnia, by nie rozmyślał
o tym, jak by wyglądała.
Rozejrzał się po skromnym wnętrzu. Przy ścianach stały
zakurzone półki pełne książek. Pod oknem wychodzącym na
13
spowitą mrokiem zieleń stało stare biurko zarzucone notesami
wypełnionymi jego starannym pismem. Okopcony kamienny
kominek był głównym źródłem ciepła w jego skromnej chatce,
w której poza pokojem była jeszcze mała kuchenka, gdzie
przyrządzał sobie proste posiłki, i jeszcze mniejsza łazienka.
Rzucił okiem na zegarek, wziął lornetkę z rozchwianego
drewnianego stolika przy łóżku i zabrał z biurka stary wysłużony
plecak. Schował lornetkę, kilka notesów i wyszedł.
Stare omszałe płyty nagrobkowe połyskiwały blado w świetle
księżyca. Zszedł po stopniach z podestu, czując, jak rześkie
nocne powietrze chłodzi żar pozostały w głowie po sennym
koszmarze, nie sięgając jednak żaru palącego serce. Na szczęś-
cie tej nocy miał coś do zrobienia, choć dopiero trochę później.
Gdy miał wolną chwilę, nogi zawsze niosły go w to samo
miejsce.
Minął masywną bramę z kutego żelaza, na której wisząca
tablica informowała, że za nią rozciąga się teren cmentarza
góry Syjon. Cmentarz mieścił się na północno-zachodnim
przedmieściu Waszyngtonu i należał do stojącego obok Zjed-
noczonego Kościoła Metodystów pod wezwaniem góry Syjon.
Kościół był najstarszą w mieście parafią czarnych, założoną
w 1816 roku przez wiernych, którzy nie chcieli modlić się
w domu Bożym podlegającym segregacji rasowej, bo jego
pasterze zapomnieli o zalecanej w Piśmie Świętym zasadzie
równości. Rozciągający się na powierzchni trzech akrów teren
cmentarza stanowił ważny przystanek na potajemnym szlaku
ku wolności, którym w czasach wojny secesyjnej podążali
niewolnicy uciekający z Południa na Północ.
Cmentarz jednym bokiem przylegał do ogromnego gmachu
Dumbarton House, w którym mieściła się siedziba Krajowego
Stowarzyszenia Kolonialnych Dam Ameryki, drugim — do
niewysokiego bloku mieszkalnego z czerwonej cegły. Przez
wiele lat ta historyczna nekropolia była mocno zaniedbana
i pełno w niej było poprzewracanych nagrobków i chaszczy
sięgających do pasa. Potem z inicjatywy kościoła wokół
cmentarza postawiono ogrodzenie i zbudowano nawet niewielką
chatkę dla dozorcy.
Opodal mieścił się dużo większy i bardziej znany cmentarz
„Dębowego Wzgórza", będący miejscem wiecznego spoczynku
14
wielu szlachetnie urodzonych. Do niego znacznie bardziej
przemawiał jednak cmentarz góry Syjon, także dzięki swej
historycznej roli bramy na drodze ku wolności.
Już od paru lat pełnił funkcję dozorcy cmentarnego, traktując
swe obowiązki z należytą powagą i utrzymując ład i porządek
na dróżkach i wokół grobów. Chatka, stanowiąca służbowe
mieszkanie dozorcy, była jego pierwszym od lat prawdziwym
domem. Kościół płacił mu wynagrodzenie do ręki, co zwalniało
go z uciążliwej roboty papierkowej. Zresztą i tak nie zarabiał
tyle, by podlegać podatkowi dochodowemu. Prawdę mówiąc,
zarabiał tak mało, że ledwie mu starczało na życie, ale i tak
uważał tę pracę za najlepsze zajęcie, jakie kiedykolwiek
wykonywał.
Poszedł Dwudziestą Siódmą w stronę miasta, wsiadł do
autobusu i dotarł do miejsca, które stało się jego drugim
domem. Przeszedł obok niedużego namiotu stanowiącego —
przynajmniej z formalnego punktu widzenia — jego włas-
ność, wyjął z plecaka lornetkę i ukrywszy się w cieniu
wielkiego drzewa, skierował szkła na budynek po drugiej
stronie ulicy. Wojskowa lornetka była pamiątką z czasów
służby dla kraju, którą pełnił dumnie do chwili, gdy utracił
wiarę w jego przywódców. Od wielu lat nie używał swego
prawdziwego nazwiska i wszyscy znali go tylko jako Olivera
Stone'a. Wybór tego nazwiska na pseudonim stanowiło z jego
strony świadome wyzwanie.
W pełni identyfikował się z niepokornymi dziełami słynnego
reżysera, w których artysta kwestionował „oficjalne" wersje
wydarzeń. Wersje, w których często bywało więcej literackiej
fikcji niż prawdziwej historii. Używanie imienia i nazwiska
reżysera uważał za w pełni uzasadnione, ponieważ jako drugi
Oliver Stone też chciał dociekać „rzeczywistej" prawdy.
Patrzył przez lornetkę na ruch wokół budynku, jak zwykle
nie mogąc oderwać od niego wzroku. Potem wszedł do namiotu
i w świetle starej latarki zanotował w jednym z notesów
przyniesionych w plecaku uwagi wynikające z obserwacji.
Część notesów trzymał w dozorcówce, jednak większość
poutykał w różnych kryjówkach. W namiocie nie trzymał
niczego, bo wiedział, że bywa regularnie przeszukiwany.
W portfelu miał formalną zgodę na ten namiot, co było
15
równoznaczne z prawem do demonstrowania przed budynkiem
po drugiej stronie ulicy. Traktował je z niezmierną powagą.
Wyszedł z namiotu i spojrzał przez ulicę na strażników
uzbrojonych w broń maszynową, półautomatyczne pistolety
i krótkofalówki, przez które od czasu do czasu rozmawiali.
Wszyscy go tu znali i traktowali z grzeczną rezerwą, jaką
zwykle okazuje się ludziom, którym nie wiadomo co może
nagle strzelić do głowy. On sam odnosił się do nich z pełnym
szacunkiem. Doświadczenie podpowiadało, że ludziom z bronią
maszynową lepiej okazywać grzeczność. Oliver Stone nie był
może człowiekiem typowym, ale na pewno też nie szaleńcem.
Napotkał wzrok jednego ze strażników, który zawołał:
— Hej, Stone, Potomac się pali, podaj dalej!
Kilku wartowników parsknęło śmiechem i nawet usta Stone'a
ułożyły się w grymas uśmiechu.
— Wiadomość przyjęta! — odkrzyknął. Widział kiedyś, jak
ten sam wartownik strzelił do kogoś stojącego parę kroków od
jego namiotu. Choć widział też, że tamten strzelił pierwszy.
Podciągnął wygniecione spodnie, zwisające na zapadniętym
brzuchu, przygładził długie strąki siwiejących włosów i pochylił
się, by poprawić sznurek, który bez większego powodzenia
starał się utrzymywać prawy but w całości. Stone był wysoki
i chudy, ubrany w zbyt dużą koszulę i za krótkie spodnie. No
i te buty, które zawsze sprawiały mu kłopot.
— Powinneś nowe ciuchy sobie sprawić — odezwał się
w ciemnościach kobiecy głos.
Spojrzał w stronę mówiącej. Stała oparta o pomnik generała
hrabiego de Rochambeau, bohatera rewolucji amerykańskiej.
Sztywno wyprostowany palec generała coś pokazywał, choć
Stone nigdy nie był pewien co. Na północno-zachodnim krańcu
tego samego, niemal trzyhektarowego parku stał pomnik
pruskiego barona Steubena, a północno-wschodniego krańca
strzegł pomnik Polaka, generała Kościuszki. Widok pomników
zawsze wywoływał uśmiech na twarzy Olivera Stone'a. Uwiel-
biał towarzystwo rewolucjonistów.
— Naprawdę nowych ciuchów ci trzeba — powtórzyła
kobieta, drapiąc się po mocno opalonej twarzy. — I te twoje
włosy też się by przydało podciąć. W ogóle, Oliver, to wszystko
nowe by się przydało.
16
— Na pewno masz rację — odparł cicho. — Ale wszystko
jest kwestią priorytetów, a niestety próżność nigdy nie była
jednym z moich.
Kobieta używała imienia Adelphia i mówiła z obcym
akcentem, którego nigdy nie udało mu się rozszyfrować.
Był jednak pewien, że pochodzi z Europy, zapewne z któ-
regoś z krajów słowiańskich. Miała szczególną awersję
do czasowników, które utykała w zdaniach w różnych nie-
spodziewanych miejscach. Była wysoka i szczupła, a jej
długie ciemne włosy poprzetykane były siwymi pasemkami.
Miała też głęboko osadzone, posępne oczy i usta zwykle
wykrzywione w pogardliwym grymasie, choć Stone domyślał
się, że pod jej maską zadziorności kryje się dobroć. Trudno
było ocenić jej wiek, ale była na pewno młodsza od niego.
Napis na dwumetrowym transparencie obok jej namiotu
głosił:
PŁÓDTOŻYCIE.TENKTONIEWIERZY
PÓJDZIEPROSTODOPIEKŁA.
Adelphia nie uznawała żadnych subtelności. Wszystko w jej
życiu było czarne lub białe, przedzielone ostrymi liniami. Nie
było w niej żadnych szarości, choć to zapewne w tym mieście
je kiedyś wymyślono.
Hasło na niewielkiej tablicy zatkniętej obok namiotu Stone'a
głosiło po prostu:
ŻĄDAMPRAWDY
Po tylu latach wciąż się jej domagał. Ale czy jest jakieś inne
miasto, w którym dojście do prawdy byłoby trudniejsze niż tu,
gdzie przyszło mu żyć?
—...