BARBARA GORDON DWAJ PANOWIE W ,,ZODIAKU” ebook zdygitalizowany z ,,gazetowej” wersjii książki drukowanej w ,,Dzienniku...
16 downloads
21 Views
1MB Size
BARBARA GORDON DWAJ PANOWIE W ,,ZODIAKU” ebook zdygitalizowany z ,,gazetowej” wersjii książki drukowanej w ,,Dzienniku Zachodnim” w 1966 roku. I. Poranek i dzień pierwszy
1 Obraz ulicy, widziany z okna dyrektorskiego gabinetu, nie różnił się niczym od widoku oglądanego z tego miejsca każdego innego dnia o tej porze. Nie był to handlowy trakt ani żadna z głównych arterii, ku której zbiegają się ludzie i pojazdy z różnych stron miasta, upodabniając ją, zwłaszcza w godzinach szczytu, do wezbranej rzeki. Ten kipiący nurt ma zresztą w Warszawie krótki bieg, wykreślony złamaną linią: Nowy Świat — Aleje — Marszałkowska. Pomimo wszelkich starań urbanistów, usiłujących rozpostrzeć miastu skrzydła jak najszerzej i jak najdalej, nadających mu głęboki i nieskrępowany oddech rozległych tras — Warszawa w gruncie rzeczy pozostaje nadal wielkim miasteczkiem. Miasteczkiem, w którym sprawy najważniejsze załatwia się w czworoboku Rynku lub przy jedynej wybrukowanej głównej ulicy. Roz bita na dzielnice-osiedla Warszawa zachowała swoje jądro, swój środek ciężkości, swoją tendencję dośrodkową jeśli nie w architekturze, to w każdym razie na pewno w odczuciu mieszkańców, którzy udając się po sprawunki do tego niedużego rejonu centrum, powiadają, iż ,,jadą do miasta”, tak jak gdyby miastem nie były Żolibórz, Wola, Mokotów lub Ochota. Ulica, na którą w wiosenne południe patrzył Władysław Kotym, należała do ulic bocznych, a zatem mniej ruchliwych. Była przez to rzeczą bardziej własną mieszkających tu lub też pracujących ludzi. Życie toczyło się tu jakby wolniej, łatwiejsze do zaobserwowania i uchwycenia w szczegółach. Jak co dzień więc gromadzą się kobiety, mieszkanki okolicznych domów, przy sklepie mięsnym. Rozprawiają o czymś żywo gestykulując. Kłania się im uprzejmie starszy pan, uchylając staroświeckiego „edena”; postukuje po chodniku cienk,a hebanową laseczką, na
smyczy prowadzi białego szpica — jak zwykle o tej porze. Wszystkie głowy stojących w kolejce kobiet obracają się jak kwiaty słonecznika za słońcem, kiedy mija je pani w średnim wieku, ubrana z wyszukaną elegancją. Pani śpieszy się bardzo. O określonej gódzinie zawsze w tej samej kawiarni, przy tym samym stoliczku i w tym samym towarzystwie załatwiać będzie swoje sprawy: kupno sprzedaż, sprzedaż — kupno. Rzadko traci. Znana także jako kolekcjonerka wszelkiego rodzaju zdarzeń z życia prywatnego i publicznego. A oto chyłkiem przemyka się jak wśród gęstych zarośli leśnych pod obstrzałem uważnych spojrzeń mizerna kobieta z obwiązaną twarzą. Znika w jednej z pobliskich bram, na której czerwieni się tabliczka przychodni zdrowia. Kobiety trącają się łokciami, bo przecież szkoda byłaby, gdyby któraś z nich przeoczyła i nie mogła później potwierdzić osobiście faktu, iż najgorzej na świecie dzieje się żonom pijaków. Grupka dzieci goni się z wrzaskiem po trawniczku przed nowym blokiem, cofniętym ku tyłowi w rzędzie przedwojennych kamienic. Para ukochanych przechodzi wolno, trzymając się za ręce. Babcia pcha wózek z dzieckiem. Ekspedientka z perfumerii zamknęła sklep, wywiesiła na drzwiach tabliczkę: ,,Przyjęcie towaru” i stanęła w kolejce po mięso… Przy kiosku z napojami kilku młodzieńców z dystynkcją sączy oranżadę przytykając do ust szyjki butelek. Niektóre z tych postaci Władysław Kotym zna z widzenia. Już siedem lat urzęduje w gabinecie, którego okna wychodzą na tę właśnie ulicę. Zakochaną dziewczynę, trzymającą bez skrępowania swego chłopca na ulicy za rękę, pamięta jako uczennicę z tornistrem na ramionach i śmiesznie sterczącymi warkoczykami. Pobita kobieta jeszcze kilka lat temu wodziła rej wśród gospodyń gromadzących się to przed sklepem z mięsem, to przed piekarnią. Jej głośny, wyzywający śmiech docierał nieraz do Kotyma nawet przez szyby zamkniętego okna.
Starszy pan przechadzał się ze swoim szpicem dopiero po południu: dwa lata temu zaczął mieć czas na to przez cały dzień. Właściwie można by powiedzieć, że człowiek tak zaabsorbowany służbowymi obowiązkami, jak dyrektor Kotym, nie powinien marnotrawić cennych godzin na przyglądanie się ludziom na ulicy. Powodował to jednak pewien zwyczaj tego niezwykłego człowieka, o którym mawiano: ,,Oho, Kotym!” — mieszcząc w tym zwrocie niezachwianą niczym pewność, iż kto jak kto, ale on właśnie, stworzony na kierownika i organizatora, potrafi dać sobie radę zawsze, wszędzie i ze wszystkim…. Otóż dyrektor Kotym miał zwyczaj stawania przy oknie w pewnych okolicznościach związanych z pełnieniem przez niego funkcji dyrektorskich. Czynił to wtedy, gdy siedzenie za biurkiem wobec kontrahenta stwarzałoby sytuację zbyt napiętą, zbyt sztywną i niepotrzebnie oficjalną, usadowienie się zaś dla odmiany z partnerem twarzą w twarz przy małym okrągłym stoliczku obstawionym głębokimi fotelami mogłoby być poczytane za dopuszczenie do nadmiernej poufałości. Owo stawanie przy oknie, pozwalające skryć wyraz twarzy, a jednocześnie dające do zrozumienia, iż dystans pozostaje w mocy, chociaż ranga służbowa zostaje wzięta jakby w nawias, stwarzało odpowiednią platformę dla negocjacji. Przy biurku dyrektor Kotym musiałby powiedzieć „nie”, przy stoliku pan Kotym zobowiązany byłby do „tak”, przy oknie, bokiem do rozmówcy, z oczyma śledzącymi ruch uliczny, człowiek niezależny i zarazem partner mógł mówić „może…”. W takich właśnie momentach wpadały Władysławowi Kotymowi w oczy fragmenty życia ulicy i jej mieszkańców — ale tylko fragmenty, jak obrazy widziane z okien rozpędzonego pociągu. Nie próbował ich nawet wiązać w całość, w logiczny ciąg. Od tego życia oddzielała go nie tylko szyba. Nie był wobec niego nawet zaciekawionym obserwatorem, przypatrującym się
przez szkło, akwarium, jak małe rybki krążą samotnie, parkami lub stadkiem, wykonując ruchy w im tylko wiadomym celu. Władysław Kotym nie próbował nawet dociec, dokąd i po co zmierzają szybkim albo wolnym krokiem przechodnie za szybą jego gabinetu. Było mu to całkowicie obojętne. Życia tych ludzi nie znał i nie zamierzał zgłębiać jego tajników. Pociąg, do którego dostał się w pewnym okresie Władysław Kotym, pędził zbyt szybko i zbyt wspaniałe miał przed sobą cele, aby jego uszczęśliwiony pasażer miał marnotrawić czas na zajmowanie się czymkolwiek innym, jak tylko, staraniami o to, by pociągiem tym jechało mu się jak najwygodniej i najbezpieczniej. Należał do uprzywilejowanych w pewnym określonym sensie. Zazdrośnicy nazywali go cichcem „fortunat”. Tak też i było. Nie wiadomo nawet, czy nie skupiał w swym ręku rozleglejszej władzy i większej fortuny, niż przed wojną dziedziczni nosiciele tego Arystokratycznego tytułu. Oto jednak nastał moment, kiedy Władysław Kotym miał zostać usunięty z grona pasażerów. — Hej, wy tam! — chciałby wołać do kobiet, zgromadzonych przed sklepem mięsnym, do babci z wózkiem, do starszego pana z pieskiem, do zakochanej pary, a nawet do dzieci goniących się po trawniku — czyż nie wiecie, że nastąpił koniec świata?! Krzątacie się jak gdyby nigdy nic, a tu koniec świata, zrozumcie to wreszcie! — Koniec świata? — zdziwiliby się ludzie. — Jaki koniec świata? Ten i ów rozejrzałby się: gdzież tu koniec świata, kiedy niebo jasne i słońce na nim spokojnie świeci? Ten i ów puknąłby się w głowę: facet ma bzika. Ktoś powiedziałby: „Panie, ja nie mam czasu na takie głupstwa, nie zawracaj pan głowy…”, a ktoś inny, może ta kobieta pobita przez męża pijaka, zawołałaby „No i niech tam!”. Chłopak przy budce pijący oranżadę
zachichotałby: „Figlarz z pana, panie starszy!” — i cała paczka zarżałaby głupawym śmiechem jak młode konie. A oni wszyscy nie wiedzą, że łatwiej jest znieść taki koniec świata, który ogarnia pożogą wszystko dookoła, aniżeli katastrofę świata pojedynczego, stanowiącego życie jednego tylko człowieka, życie własne, podczas gdy wszystko dookoła trwa w pogodnej równowadze i toczy się zwykłym torem. Władysław Kotym przeżywa koniec swego świata i nie potrafi pogodzić się z faktem, iż nikogo poza nim to nie obchodzi. Co gorsza: zna wielu takich, którym to wydarzenie sprawi satysfakcję. A więc nie będzie już miłego uczucie, które ogarniało go teraz, gdy z okna swego gabinetu spoglądał na uliczny tłumek: ,,Nie jestem jednym z nich. Ja jestem ponad nimi”. Nie będzie czuł się bez mała właścicielem miasta, gdy jadąc w swym dyrektorskim samochodzie jego ulicami mijał raz po raz szyldy tak licznych podległych mu placówek. Nie będzie uniżonych postaw podwładnych ani pochlebstw przyjaciół i znajomych liczących na różnorodne protekcje z jego strony. Nie będzie już nikt witać go kornie w lokalach całej Polski, w pierwszorzędnych restauracjach i pensjonatach, w sklepach sprzedających towary pierwszego gatunku i zagranicznego pochodzenia. Nie będzie wkraczać swobodny i pewny siebie na konferencje wysokiego szczebla, gdzie omawia się czasami sprawy państwowej wagi. W różnych urzędach przestanie liczyć się jako partner przy za- łatwianiu spraw na zasadzie „ja tobie załatwię — ty mnie załatwisz”. Nikt nie będzie do niego adresować zaproszeń na oficjalne przyjęcia. Sekretarka nie będzie mu już telefonicznie załatwiać rezerwowania biletów na imprezy, na których „wypada być”. Słowem — zdematerializuje się człowiek, którego racją istnienia jest zajmowane przez niego stanowisko. Wokół jego postaci przestanie unosić się woń
kadzidła, mającego w naszych czasach aromat angielskich kosmetyków, francuskiego ko- niaku i amerykańskich papierosów. — Cóż pozostanie po tej kosmicznej katastrofie, spowodowanej eksplozją jednej z niezmiernie jasno świecących gwiazd? Zanosi się na dwie ewentualności: więzienie, albo… Władysław Kotym gwałtownie odsunął się od okna. Nie odszedł jednak w głąb gabinetu. Zza gęstej firanki spojrzał jeszcze raz na przeciwległy chodnik. Człowiek, który skrył się w bramie domu, stojącego na wprost okna gabinetu, sprawiał wrażenie, jak gdyby na kogoś czatował. Wydał się Kotymowi znajomy. Nieopodal stał mały samochód. Widocznie na wypadek, gdyby trzeba było udać się w pościg za dyrektorską limuzyną. Zrozumiałe: wspólnicy chcą wiedzieć wszystko o każdym kroku, o każdym spotkaniu, o każdej rozmowie. Kotym uśmiechnął się blado: boją się. Z satysfakcją pomyślał, że boją się bardziej niż on sam. Spróbował sobie wyobrazić, jak to się odbędzie. Czy ktoś wejdzie do gabinetu, wywabiwszy poprzednio Ziembikównę z sekretariatu, i strzeli do niego z tak bliska, iż łatwo będzie potem zamknąć śledztwo krótkim orzeczeniem: „Samobójstwo”? Czy znienacka pod domem w ciemności wieczoru przyczepi się do niego pijany chuligan z ostrym nożem w garści? A może jego samochód, służbowy lub prywatny, nagle zawiedzie na ostrym zakręcie drogi? ,,Wypadek, po prostu nieszczęśliwy wypadek”. Wzdrygnął się: nie odpowiadała mu żadne z wersji, które sam sobie proponował w imieniu osób zainteresowanych, aby Władysław Kotym nie okazał się zbyt wielomówny podczas przesłuchiwań. Wiadomo, że najbardziej liczyć można na dyskrecje nieboszczyka. „Nie wierzą, że będę milczał — pomyślał z goryczą — i chyba mają rację, że nie wierzą. Chcieliby mieć
kozła ofiarnego. Ale nie będą go mieli. Wszyscy porobili majątki, a ja jeden mam to odsiedzieć?”. Ciekawe, że nikt z urzędników nie kwapi się jakoś dziś do odwiedzenia dyrektorskiego gabinetu. Kiedy Kotym idzie korytarzem, pracownicy mijają go szybko, sprawiają wrażenie ogromnie pilnych i śpieszących się do swoich obowiązków. Milkną szepty i rozmowy na korytarzach i w pokojach, kiedy nadchodzi. Atmosfera taka jak w mieszkaniu ciężko chorego, mającego lada moment umrzeć. To nawet nietakt z jego strony, iż on, ów prawie już nieboszczyk, maltretuje ludzi swoim widokiem. Ich reakcja jest poniekąd zrozumiała. Kiedy go milicja aresztuje, będzie się przecież interesować: kto jeszcze w biurze mógł być zamieszany w jego sprawki, z kim rozmawiał najczęściej, kto mógłby się poczuwać do pewnej zażyłości lub poufałości. Kogo darzył zaufaniem. Jak do tego doszło, że znalazł się tak zupełnie sam, jakby na bezludnej wyspie? Jak to się zaczęło? Najdalsze wspomnienia przynoszą obraz niesłychanej ciasnoty i tłoku. Obraz nędznego mieszkania w małym miasteczku, wypełnionego liczną rodziną, szturchającymi się i wrzeszczącymi dzieciakami, pokrzykiwaniem tęgiej kobiety na męża, cherlaka i niezgułę, urzędnika magistratu najniższej kategorii. Droga ucieczki z tego tłoku wiodła tylko na ulicę. Tu zarobić można było po pięć, a nieraz i po dziesięć groszy, nosząc zamożniejszym gospodyniom bieliznę do magla albo naganiając hyclowi psy. Potem szło się do właścicieli nieszczęsnych czworonożnych jeńców i donosiło się o ich przygodzie. Za to można było dostać nawet pięćdziesiąt groszy. Tu, na ulicy trwała nieustająca rewia życia, wielkie przedstawienie z licznymi aktorami, unaoczniającymi niezbicie żelazną logikę przebiegu ludzkich losów: warto żyć, kiedy się ma pieniądze. Bogaty kupiec drzewny rozpierał się w dorożce.
Biedny wędrowny handlarz dreptał piechotą, gubiąc rozlatujące się buty. Pan dziedzic z okolicy pędził bryczką po kocich łbach, rozpryskując błoto na przechodniów, umykających śpiesznie pod ściany odrapanych kamieniczek. Krawiec, łatający bez ustanku przyodziewek rodziny magistrackiego skryby, ani razu w życiu nie jechał bryczką lub też dorożką, nie mówiąc już o samochodzie. Pan aptekarz stawał na progu swego domku kurząc wonne cygaro. Syn posługaczki sprzątającej aptekę, głupawy Felek, zbierał niedopałki na ulicy. Drugi stopień wtajemniczenia w sekrety życiowego sukcesu ofiarowała Władziowi Kotymowi wojna. Zapewne pozostałby czeladnikiem u szewca Pąty, jak to było w rodzinie ułożone, gdyby nie właśnie wojna. Zwolniło się dużo miejsc po tych, którzy odeszli zakurzonymi wrześniowymi drogami i nie wrócili. Sprytny Władzio skwapliwie skorzystał z okazji, gdy trafiła mu się praca w przedsiębiorstwie przewozowym. Przyglądał się uważnie interesom uprawianym przez otoczenie. Na każdym szczeblu niewielkiej drabinki przedsiębiorstwa każdy kombinował na własną rękę. Do oficjalnych transportów robotnicy dorzucali swoje ładunki. Była to przeważnie żywność dla większych miast: mąka, rąbanka, czasem bimber. Niezależnie od nich kierownicy grup robili swoje. Tu chodziło już o większe sprawy, o całe „lewe” kursy, o przewożenie ludzi, którzy chowali się w najdalszych zakamarkach wielkich krytych plandekami wozów i płacili biżuterią lub walutą. Interesów, jakie z kolei robili właściciele przedsiębiorstwa, Kotym mógł się zaledwie domyślać. „Jakaż by to było fortuna — pomyślał kiedyś — gdyby tak wszystkie te niezależnie prowadzone machlojki połączyć ze sobą w jeden mechanizm!” — ale myśl tę zachował dla siebie. Było mu wygodnie ciągnąć dla siebie niewielkie wprawdzie, lecz dość regularne zyski od każdego z
zainteresowanych z osobna: od robotników i tragarzy, żeby nie mówił dyspozytorowi, co widział, od dyspozytora, aby milczał, gdyby szefowie okazali się nadmiernie ciekawi, co porabia załoga. Władzio, wówczas zwany już „panem Władziem”, umiał jednak nie tylko milczeć, potrafił także rachować. W życie powojenne postanowił wkroczyć należycie wyekwipowany. Domyślał się, że nie tylko pieniądze się liczą. Kilka zatem razy ochoczo oddał usługi miejscowej konspiracji, która dotarła do niego w postaci syna nauczycielki uczącej kiedyś Władzia abecadła. Coś trzeba było przewieźć, kogoś gdzieś przerzucić. Władzio zadanie wykonał, przyjęcia zapłaty odmówił. Jak bardzo błogosławił w późniejszych latach swoją przezorną bezinteresowność, gdy przypadkiem okazało się, iż owa konspiracja miała oblicze polityczne, pasujące do przemian, które nastąpiły w kraju po wyzwoleniu! Rubryka w ankietach personalnych: „Udział w organizacjach podziemnych podczas ,,okupacji” w aktach Władysława Kotyma nigdy przez to nie pozostała pusta. Po wojnie organizował oddział przedsiębiorstwa w stolicy. Gdy przedsiębiorstwo upaństwowiono, pozostał na kierowniczym stanowisku. Wykazał wiele zdolności organizacyjnych, ofiarności i zapału. Otrzymał w Warszawie przydział mieszkania i umeblował je sobie sprzętami przywiezionymi z małych miasteczek na zachodzie. Pamiętny swoich okupacyjnych doświadczeń, umiał wytropić wśród pod ległych mu ludzi każde ominięcie obowiązujących przepisów. Zasłynął wkrótce jako nieugięty szermierz uczciwości i wróg kanciarstwa. Nazwano go „katem kombinatorów” i przysyłano do niego kandydatów na odpowiedzialne stanowiska, by szkolił ich i pouczał. Jak należy strzec i ochraniać dobro publiczne. Udzielał się społecznie i skromnie spuścił oczy, kładąc rękę na sercu, gdy stwierdzono, że potrzebni są tacy ludzie jak on.
Zuzannę poznał w ostatnim roku wojny. Przypłynęła do niego na fali wielkiej wędrówki ludów. Była młoda, piękna, rudowłosa i zielonooka, zagubiona, samotna i wynędzniała. Żył z nią przez rok bez ślubu, ożenił się, kiedy okazało się, że Zuzanna jest w poważnym stanie. Magdalena urodziła się już w Warszawie, poród był ciężki i lekarze orzekli, że Zuzanna nie będzie już mogła mieć więcej dzieci. Władysław Kotym pokochał swoją jedyną córkę miłością bezkrytyczną i pełną oddania. Magdzie wolno było wszystko i wszystko było dla niej. Urodę odziedziczyła po matce, ale na szczęście, tylko urodę. Zuzanna była bowiem przebiegła, kłótliwa, lubiła tylko stroje i zabawy, uważała, że po to los obdarzył ją urodą, aby podbijała nią świat. Magdę miał Kotym dla siebie. Kiedy wracał wieczorami z pracy, czekała na niego w pustym mieszkaniu i obejmowała czule ojca za szyję. Uwielbiała niedzielne wyprawy we dwoje i zadawała mu mnóstwo pytań. Dzięki niej zmuszał się do uzupełniania obszernych luk w swoim wykształceniu. Dla niej odbył zaoczne studia, aby mogła się chwalić ojcem z wyższym wykształceniem. Awansował. Przychodził zazwyczaj do instytucji, w której stosunki wymagały uzdrowienia, i gdy przenoszono go na wyższe stanowisko, pozostawiał po sobie rzecz doprowadzoną do porządku. Kiedyż więc to się stało, że zboczył ze ścieżki cnoty i wplątał się w sieć afer, tak pętającą swobodę ruchów, iż nie sposób już było się z niej wywinąć? Czy stało się to wtedy, kiedy Zuzanna po raz pierwszy zagroziła mu odejściem z człowiekiem, którego pozycja zapewniała jej możność brylowania w wielkim świecie? „Magdę zabiorę ze sobą, to się rozumie” — powiedziała do niego z bezczelną pewnością siebie. Rezygnację Zuzanny z tego zamiaru kupił wówczas niedrogo, stosunkowo niedrogo: zapłacił
za nią pięknym futrem z brajtszwanców i pierścionkiem ze szmaragdem. Pieniądze na to pożyczył od pewnego człowieka. „Możesz mi nie oddawać tych pieniędzy — powiedział do niego ów wierzyciel po pewnym czasie — jeżeli załatwisz mi jedną sprawę. A ty ją możesz załatwić, ona leży w twojej kompetencji”. Kotym nie miał wyjścia. Załatwił sprawę, która właściwie nie była zbyt skomplikowana, chodziło o koncesję na prywatny warsztat. Było mu jednak głupio i dręczył go niejasny lęk. Co będzie, jeżeli gość się wygada? Wbrew pierwotnym zamierzeniom podzielił się swoją obawą z Zuzanną. Ostatecznie to przez nią wplątał się w niemiłą sytuację. Wzruszyła ramionami: „Głupiś. Dawno już trzeba było zacząć. Popatrz na innych. Jak zarabiają, jak żyją”. Rzeczywiście, wśród znanych mu ludzi zdarzali się tacy, których oficjalne dochody wcale nie usprawiedliwiały stopy życiowej, wskazującej jawnie na nieograniczone możliwości wydawania pieniędzy. Spotykając się przy różnych okazjach opowiadali sobie o nowo kupionych samochodach, zapraszali się wzajemnie na wystawne przyjęcia, napomykali o sobotnioniedzielnych wyjazdach „pod miasto”, gdzie bezużyteczna dotychczas finansowo teściowa właśnie nabyła ładny dom z ogrodem. — A ty dokąd wysyłasz rodzinę na lato? — spytano go raz w gronie panów odzianych w garnitury z angielskich kuponów, w niepokalanie białe zagraniczne koszule, ozdobione dyskretnymi francuskimi krawatami, w amerykańskie elastyczne skarpetki i zgrabne włoskie buty. Kotym miał na sobie porządne wprawdzie, lecz krajowego pochodzenia ubranie, koszulę, po której można było zaraz poznać, że stanowi seryjny wyrób krajowego przemysłu odzieżowego i zwykłe buty z MHD. — Jeszcze nie wiem — odpowiedział — chyba na wczasy do
Ustki. Jego instytucja miała tam do dyspozycji skromny dom. wczasowy. Wybuchnęli śmiechem. Spryciarz, do Ustki! Uważali, że celowo na pokaz obniża swój poziom życia, żeby nikomu nie „podpaść”. Ci, którzy wiedzieli, że to naprawdę nie bluff z jego strony, uśmiechali się z dyskretnym politowaniem. Rozmawiali między sobą, jak gdyby nie dotarły do nich słowa Kotyma. — Znudziła się już nam Bułgaria. Chyba w tym roku pojedziemy do Jugosławii. — Włochy lepiej się opłacają. — Tylko „Transylwanią” warto… — Na Krymie nudno. — Ale pogoda murowana. Na imieniny zaprosił kilku kolegów i znajomych z żonami. Panie zjawiły się w toaletach, na widok których Zuzanna pobladła. Po przyjęciu przepłakała pół nocy obrzucając Kotyma stekiem obelg. Naraził ją na taki wstyd. Kolacja była smaczna, ale skromna. Jarzębiak, starka, węgierskie wino. Na przekąskę była szynka, sałatki, jajka w majonezie. W drodze rewanżu zaproszono Kotymów do jednego z uczestników owego imieninowego przyjęcia. Na przekąskę podano kawior i łososia, pito francuskie koniaki i wina. Na pieczyste bażanty. Więc to się chyba wtedy zaczęło. Zuzanna chciała mieć samochód, własny samochód, żeby jeździć nim po zakupy i do kawiarni. Magdalena musiała mieć zagraniczne ładne lalki, takie same jak dziewczynki, do których zapraszano ją na wystawne podwieczorki. A może wtedy, kiedy główny księgowy jego instytucji zwrócił mu mimochodem uwagę na pewne luki w przepisach, umożliwiające dokonywanie nadużyć? Skwitował memorandum swego buchaltera krótkim: „Zastanowimy się
nad tym” i doszedł do wniosku, iż w owej luce zmieścić się może znakomicie wyprawienie Zuzanny z Magdusią na lato do Rumunii. Może jednak tak na dobre to się zaczęło już nieco później, w następnej instytucji, kiedy po kilku zaledwie dniach urzędowania znalazł na biurku w swoim gabinecie kosz kwiatów od kierowników podległych mu placówek wraz z przypiętą do kosza kopertą? Zawartość koperty pozwoliła mu na natychmiastowe kupno pierwszorzędnego szwajcarskiego zegarka, takiego zegarka, który nie ma zwyczaju się spóźniać ani spieszyć i zawsze wskazuje właściwy czas, co jest tak niezwykle ważne dla człowieka na odpowiedzialnym stanowisku. Kiedy nie zwrócił tej koperty ofiarodawcom, niby średniowieczni rycerze odsłonili przyłbice. No tak — czemu by miał łamać obyczaje istniejące w przedsiębiorstwie już za czasów jego poprzedników? Zuzanna miała go w ręku. Apetyt Zuzanny wzrastał w miarę zaspokajania jej zachcianek. Magdalena rosła i w miarę jej wzrastania zwiększały się konieczne wydatki. Tak, wtedy zorganizował to co dziennikarze, ci pismacy, nazywają brutalnie ,,gangiem”. Skrzywił się z niesmakiem myśląc o tym słowie. Cóż, po prostu wykorzystał nagromadzony latami kapitał doświadczenia. Podjął, jak rzuconą rękawiczkę, jak wyzwanie losu ową myśl, która się w nim zrodziła w czasach, kiedy jako młodziutki praktykant obserwował równoległe i niezależnie od siebie, a jednak zbliżone i podobne jak kręgi na wodzie kombinatorskie poczynania załogi skromnego przeds:ębiorstwa przewozowego. Powiązać ze sobą w jedną całość interesy wszystkich kręgów ludzkich, od najniższych do najwyższych. Od sprzątaczki do dyrektora. Od ekspedientki do dyrektora. Od kierownika do dyrektora. Od dostawcy do dyrektora. „Właściwie — mruknął
kiedyś sam do siebie ironicznie — to jest ta sama reguła, która obowiązuje oficjalnie: interes jednostki zgadza się z interesem całości…” W tym celu musiał jednak rozszerzyć krąg osób zainteresowanych. Jego szefowie z czasów okupacji też nie działali w oderwaniu od toczącego się dookoła życia. Nazywali to ,.oliwieniem osi”. Wtedy, w czasie wojny, z dłoni do dłoni wędrowały pieniądze, a sam Kotym nie raz i nie dwa zawoził ciężkie paczki do pracowników różnych urzędów, nie wyłączając ludzi w rezedowych mundurach i w czarnych mundurach. Rozejrzał się teraz wśród znanych sobie osób i osobistości, wchodzących w rachubę. Dalekie to czasy, kiedy mały Władzio odróżniał barwy, ale nie rozróżniał odcieni, kiedy ludzie byli w jego pojęciu albo po prostu dobrzy, albo zwyczajnie — źli. Lata pracy i działalności, lata obracania się wśród rozlicznych i skomplikowanych spraw, wśród pojęć względnych i w sytuacjach wymagających giętkiej dyplomacji — nauczyły go znajomości ludzkiej psychiki. Wiedział już, że ludzie nie są przeważnie ani całkiem źli, ani idealnie dobrzy, że są na ogół dobrzy i zarazem niedoskonali, że każdy ma jakieś wady i zalety. Co wiecej: że nie zawsze owe zalety należy zapisywać na plus, a wady na minus i że dobry człowiek to wcale nie znaczy dobry pracownik, dobry kolega, słowem: „niedaleko zaszedłby świat, gdyby opierał się wyłącznie na ludzkich cnotach…” Ludzkie słabości są źródłem wielu owocnych poczynań. Świadomy tej zasady, Władysław Kotym zaczął wyszukiwać ludzkie niedomogi i na nich budował fundamenty swojego królestwa. Słabościami tymi były przeważnie ambicja i zawiść, gnuśność i chciwość. Drwiąco mrużył oczy, przyglądając się, jak mięknie przy jego staraniach, dzięki umiejętnie dobieranym argumentom i namowom, niedbale rzucanym półsłówkom i
zachętom ten i ów człowiek, znany dotychczas z nieposzlakowanej uczciwości. Przechodzili przez te same fazy załamywania się, którym swego czasu uległ osobiście Kotym. Tak samo jak on czerwienili się z zażenowania, gdy widząc na stole u Kotymów podczas przyjęcia zagraniczne trunki, przypominali sobie własne przyjęcia, które wydawało im się tak wystawne i kosztowne. Tak samo jak Zuzanna bladły ich żony na widok toalet pań, których mężowie zapomnieli już o niewygodnych i tak niekorzystnych finansowo skrupułach. I oni dochodzili w końcu do wniosku, że zagraniczne wycieczki, samochody, willa, futra i biżuteria w „Jubilerze” są dla „ludzi”, a nie dla jakichś zjaw nie z tego świata. Wtedy do ataku przystępował Kotym. To był kunsztownie, misternie wznoszony gmach. Ci ludzie z zewnątrz, od których zależało powodzenie całej sprawy, którzy powinni byli milczeć i ślepnąć w odpowiednich momentach, którzy powinni byli wnioski i sugestie podsuwane przez Kotyma przyoblekać w formę obowiązujących zarządzeń, stanowili mury obronne twierdzy Władysława Kotyma. Z załogą łatwiejsza była sprawa. Tu bodźce były prymitywniejsze. Każde kilkaset złotych dołożone do niezbyt wysokiej pensji sprzedawczyni oznaczało lepszy posiłek jej rodziny, jedną parę butów więcej lub nowy płaszczyk. Brak uległości oznaczał utratę nie tylko tych kilkuset złotych, lecz także pracy i poufną opinię, udzielaną telefonicznie .,koledze dyrektorowi”, uniemożliwiającą otrzymanie posady gdziekolwiek indziej. Działało to wszystko sprawnie przez dobrych kilka lat. Widomym rezultatem odnoszonych sukcesów stał się nie tylko poziom życia Władysława Kotyma i jego licznych wspólników, lecz także opinia, jaką cieszył się zarówno w instytucjach nadrzędnych, jak i wśród podległego personelu. Była to dobra
opinia, opinia, jakiej mógłby sobie życzyć każdy sumienny i solidny obywatel pracujący dla dobra społeczeństwa. Jedna tylko wdowa po koledze Kotyma z czasów okupacji, nieszczęsna kobieta, obarczona pięciorgiem dzieci i chorująca z powodu stałego niedożywienia, która okazała się dość niedelikatna, by zwrócić się do pana Władysława o pomoc, inne niż ogół miała zdanie o tym człowieku. Ale to już jej prywatna sprawa. Nie trzeba było obarczać się taką rodziną. I nagle wszystko się zawaliło. Zaczęło się od jakiegoś zupełnego głupstwa, od drobiazgu, bodaj że od tego, iż jeden z prywatnych dostawców towaru sprzedawanego w sklepach, podległych Kotymowi na własny rachunek Kotyma i spółki — po pijanemu wyrzucił z pracy robotnicę. Baba okazała się zawzięta. W dodatku wyszło na jaw, że po kryjomu zapisywała, ile to towaru jej patron dostarcza na rachunek, a ile bez rachunku. Znaleźli się ludzie skłonni dać posłuch jej wynurzeniom. Drugim ogniwem, które pękło, była niedyskrecja personelu jednej z warszawskich restauracji. Jakiś kontroler, który stwierdził, iż kelnerzy podsuwają gościom wódkę, zakupywaną na własną rękę, nie mógł wyjść ze zdumienia, co też takiego mogło zjeść na kolację kilkunastu panów, że rachunek wyniósł aż piętnaście tysięcy złotych. Lecz bynajmniej nie przeciwko tym nieostrożnym i nadmiernie gadatliwym, nie przeciwko surowym i nieprzekupnym, nie przeciwko wspólnikom i służalcom, nie przeciwko sobie samemu wreszcie obraca się w tej chwili gniew Władysława Kotyma. Winna jest Zuzanna. Zuzanna z jej nieposkromioną żądzą zabaw i imponowania otoczeniu. Zuzanna najgłupiej w świecie zachłanna, bo zachłanna na pokaz. Zuzanna, od dawna już nie kochająca go i nie kochana, bardziej wspólnik i szantażystka, aniżeli oddana i wierna towarzyszka życia. To ona jest winna temu, że pozwolił ponieść
się fali, w której teraz tonie. Zuzanna jest winna, że będzie musiał zdecydować się na posunięcie bardziej niż ryzykowne. Gdy o tym myśli, patrząc przez okno, pierwszy raz w życiu ogarnia go lodowaty strach. 2 Zuzanna Kotymowa jeszcze raz otworzyła szafę, obszerną szafę ścienną, która z pewności zmieścić by mogła przyodziewek całej sporej rodziny. Mieściła ona jednak tylko ubiory jednej kobiety. To nie takie łatwe: zdecydować się na wybór, postanowić co zabrać, a co zostawić. Należała do kobiet, które z lżejszym sercem decydują się na porzucenie męża, domu, dzieci, kochanka, aniżeli ulubionej sukni czy efektownej pary pantofli. Jeżeli na przykład pozostawi tę śliczną parę pantofelków od Kamińskiego. w których jej smukłe nogi wydawały się jeszcze smuklejsze, będzie się jej wciąż zdawało, że czegoś jej w życiu zabrakło, czegoś zapomniała, o czym zapomnieć nie było wolno. Więc weźmie je ze sobą, chociaż w walizce zupełnie już nie ma na nie miejsca. Zostawi zatem ten żółty płócienny komplecik. Nie, nie zostawi, bo podobno prawdziwe liniane płótno jest w Ameryce bardzo cenione. To jest szalenie eleganckie. Trzeba wyjąć trochę bielizny. Tego to tam nie brak, wstyd będzie nawet w takiej bieliźnie pokazać się choćby nawet Kitty, tej zamorskiej bratowej, mimo że ta szczapa, ten wieszak na kiecki a nie kobieta, posiada dużo więcej pieniędzy niż gustu. To co przysłała czasami Zuzannie, żeby pomóc „tym biedakom w nieszczęśliwej ojczyźnie”, nadawało się niestety, wyłącznie na sprzedaż hurtem handlarkom z bazaru. Nawet w komisie czegoś takiego by nie przyjęli. Zuzanna po raz dziewiąty czy dziesiąty z kolei zamyka walizkę i zatrzaskuje szafę, jak gdyby nieodwołalnie zamykała za sobą drzwi domu, do którego nie ma zamiaru powrócić. Chodzi po
mieszkaniu, zagląda do rozmaitych szufladek i skrytek, czy aby nie zapomniała jakiegoś niezbędnego dro- biazgu. Jeżeli czegoś zapomni, musi pożegnać się z tym na zawsze. Nikt jej nie przyśle, do nikogo nie będz:e mogła napisać, żeby jej przysłano. Najpóźniej jutro wkroczą tu obcy ludzie i wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość, przestanie stanowić własność państwa Kotymów. Uśmiecha się złośliwie na myśl, jaką też minę zrobi Magdalena, kiedy to nastąpi. Magdalena tego się nie spodziewa. Nie podejrzewa nawet niczego. Sama sobie winna: ta dziewczyna zupełnie straciła ostatnio rozum przez swojego malarza. Zuzanna uważa, że sumienie wobec córki ma zupełnie czyste: proponowała jej wspólny wyjazd do Edmunda do Ameryki. Czyniła to wprawdzie z widocznym brakiem entuzjazmu, ale postąpiła lojalnie. Trzeba było widzieć wyraz twarzy Magdaleny, kiedy odpowiedziała impertynencko: — Zlituj się, mamo, a co ja bym tam robiła?! W kogo w ogóle wdała się ta Magdalena? W nią samą na pewno nie. Od kilku już lat Zuzanna nie tylko nie znajduje z córką wspólnego języka, ale ścierają się między sobą ostro, gniewnie, z obopólną pogardą i niechęcią. Do ojca Magda też właściwie nie jest zbyt podobna z usposobienia: nie przywiązuje żadnej wagi do pieniędzy. Może dlatego, że nigdy jej na niczym nie zbywało. Za to teraz przekona się, co znaczy bieda. Bieda, której smak Zuzanna w młodości poznała i wtedy postanowiła sobie, że nie będzie nigdy takiej ceny, której by nie zapłaciła za dobrobyt. Zuzanna jest pewna, że nastąpi czas, kiedy Magda ze skruchą zwróci się do niej o pomoc. Wtedy ona na tej zarozumiałej smarkuli odegra się za wszystkie owe baczne i krytyczne spojrzenia dziecka, za kpiące miny podlotka, za obojętne, nie dostrzegające w ogóle prawie Zuzanny oczy młodej dziewczyny. — Chciałabym mieć matkę, nie kokotę — powiedziała nie tak
dawno Magda podczas jakiejś gwałtownej sprzeczki. Właściwie Zuzanna miałaby chęć chodzić po mieszkaniu śpiewając wesoło. Już jutro pozostawi za sobą całe to świństwo. Już jutro płynąć będzie ku przyszłości, ku życiu, pełnemu pięknych obietnic łatwych sukcesów i wesołych dni. Jeszcze nie jest stara, ma dopiero trzydzieści osiem lat i może się jej zdarzyć jeszcze wspaniała przygoda. Wykłada z torebki na stół wszystkie drobiazgi i papiery. Sprawdza ponownie, czy wszystko w porządku. Bilet na wieczorny pociąg do Gdyni. Gdzież się zapodział? Jest. Chwali własną przezorność: dobrze, że go sama nie. wykupywała, że kazała to załatwić tej kretynce Ziembikównie. Tylko kto ją prosił o miejscówkę? To może wywołać komplikacje. Bilet na „Batorego” jest. Dowód osobisty. Notes można zostawić. Na co jej w Ameryce warszawskie telefony i adresy. Do nikogo nie zamierza pisywać. Koniec. Koniec ze wszystkim, co pozostawia za sobą. Zuzanna nie zamierza się również z nikim żegnać. Dość miała nieprzyjemności, kiedy Dzida zrobiła wrażenie w kawiarni kilka dni temu, że jej w ogóle nie poznaje. Kika odważyła się na ruch podobny do skinięcia głową, ale natychmiast spuściła oczy, bo ta Świnia Dzida złapała ją ostrzegawczo za ramię. Zuzanna jakby słyszała, co mówi szeptem na ucho jedna z jej byłych przyjaciółek do drugiej byłej przyjaciółki: — Uważaj. Lepiej nie. Bo jeszcze gotowa przysiąść się do nas. Nie wiesz, że on lada moment będzie siedział? — To już? — Chciałaś powiedzieć chyba „dopiero teraz”! Najwyższy czas. Ucho się urwało, dzban przestanie wodę nosić. — Forsę chyba, nie wodę. — Zawsze byłam ciekawa, skąd oni na to wszystko mają… — Ciekawa byłaś? Przecież wszyscy dookoła wiedzieli.
„Wiedzieli, wiedzieli. Ale nikt nosem nie kręcił, nikomu nie śmierdziało…” — myśli z rozdrażnieniem Zuzanna. Tak wiec żadnych spraw do załatwienia Zuzanna przed wyjazdem nie ma. Prócz jednej. Musi sprawdzić czy sytuacja rozwija się zgodnie z planem, który bardziej jej osobiście niż komukolwiek innemu zawdzięcza narodziny. W mieszkaniu jest bardzo cicho i bardzo pusto, chociaż pełno tu różnych mebli i rzeczy, i chociaż mieszka tu wciąż jeszcze troje ludzi, bardzo sobie wprawdzie obcych i tak oddalonych od siebie, jak gdyby już przedzielał je ocean — lecz stanowiących rodzinę. „Grobowiec rodzinny” — myśli Zuzanna. Zupełnie jakby ktoś już umarł, mimo iż wszyscy żyją. Jeszcze wszyscy żyją. Zuzanna czuje nieprzepartą potrzebę zakłócenia tej meczącej ciszy. Jej chęć pokrywa się zresztą z koniecznością przeprowadzenia pewnej ważnej rozmowy. Podchodzi więc do telefonu i nakręca znany sobie dobrze numer. — Franek? — upewnia się głosem niepodobnym do tonu, jakim zwykła przemawiać do córki lub demonstrować niechęć w stosunku do męża. — Jeszcze raz dzień dobry. Czy Władek dzwonił już do ciebie? Aha, jeszcze nie. Ale zadzwoni, zadzwoni, nie bój się. Już ja go znam. Z góry powiedziałam ci, że da się na to złapać. Wątpię, żeby się rozmyślił. W jego sytuacji to jedyna szansa. Jeżeli nie zadzwoni…? To ty zatelefonuj do niego. Ach nie, nie, gdyby go przyskrzynili, już bym o tym wiedziała. Oni takich rzeczy nie robią w biurze, skąd. Do domu pewno przyjdą. Ale… powiedz mi, nie żałujesz? No, jak to, czego…, że namówiłam ciebie. Ja?! Wyrzuty sumienia! Udało ci się. Ciebie…? Pewnie, że kocham. Nie mów tylko, że dla mnie to robisz, bo robisz dla nas. Dla mnie i dla siebie. Więc posłuchaj teraz już poważnie. Kiedy będziesz z nim już umówiony, natychmiast dzwoń. Żebyś zdążył mnie
zawiadomić, zanim on wróci do domu. Nigdzie nie wychodzę. I jeszcze jedna sprawa, uważaj dobrze i pamiętaj. Sprawdziłam wczoraj wieczorem: on ma przy płaszczu specjalne guziki. Rozkręcają się i w środku mają schowek na te jego brylanty czy szmaragdy. Sprytne, prawda? Płaszcz taki sam jak twój, włoski ortalion. Łatwo będzie w szatni zamienić. Nie zapomnij o tym. Zrozumiałeś? To się nam przyda. No to czekam. Pa. Pa. Odłożyła słuchawkę i przeciągnęła się w obszernym, skórzanym fotelu leniwie jak kotka. Na razie wszystko gra. Mrużąc oczy, by nie widzieć otoczenia, spowszedniałego do obrzydliwości, wyobrażała sobie swoje przyszłe życie w najrozkoszniejszych barwach. Oto zjawia się u Edmunda: nie uboga siostra, którą trzeba wziąć na utrzymanie, lecz równorzędny partner z poważnym kapitałem. Doprawdy, nie wie, ile tam sobie na boczku uciułał Władysław, ale spodziewa się, znając go, że nie są to drobiazgi. Dostanie nareszcie ten legendarny skarb do ręki — tak samo dobrze jej własność, jak jego. A jeżeli jej plan zawiedzie? Uśmiecha się zarozumiale: w każdym wypadku, jakkolwiek by się nie potoczyły zdarzenia. Zuzanna Kotymowa wygra. Tak już to sobie ułożyła. Właściwie powinna być wdzięczna Magdalenie, że dziewczyna zbuntowała się. Gdyby Magdalena wyraziła ochotę na towarzyszenie jej do Ameryki, plan Zuzanny nie miałby żadnych szans powodzenia. 3. Magdalena Kotymówna była z pewnością ładną dziewczyną i wiedziała o tym. Wysoka, rudowłosa, o zielonych oczach, ubrana z niedbałym szykiem zwracała na ulicy powszechną uwagę. Mężczyźni odwracali za nią głowy, kobiety obrzucały ją uważnym spojrzeniem, w mgnieniu oka obejmującym całość jej postaci i utrwalający w pamięci każdy szczegół powierzchowności obserwowanego obiektu. Świetna okazja do
wymiany zdań: — Widziałaś?! — Gdyby tylko się uczesała… — Ależ zapewniam cię, że ten bałagan na głowie wprost od fryzjera. To najnowsza linia fryzury, nie wiesz o tym? — I z tą spódniczką przesada. Na dobrą sprawę mogłaby jej w ogóle nie mieć, nikt by się nie spostrzegł. — Ma co pokazywać: takie nogi! — Czy nie uważasz że trochę krzywe? Tego dnia nie obchodziło jednak Magdaleny, czy patrzy na nią ktoś, czy nie patrzy i co mówią przechodnie obu płci o krótkości jej spódniczki i długości nóg. Miała o wiele poważniejsze kłopoty. Rodzicom jej wydawało się tylko, że Magda niczego nie dostrzega, nie słyszy i nie rozumie spraw dziejących się w domu. Dotarło do jej uszu to i owo. Szła teraz przez gwarne rozsłonecznione ulice warszawskie zamyślona, gniewna i zrozpaczona, zastanawiając sie nad tym, co ma o tym wszystkim myśleć i co począć. Nie wsiadła w ,.setkę” spod Politechniki, ani nie wzięła taksówki na rogu Noakowskiego, co znakomicie skróciłoby jej drogę na Stare Miasto. Będzie tego później żałowała, bo niecierpliwość jest złym doradcą, zwłaszcza gdy cechuje miłość, i to miłość osoby tak postrzelonej jak Janek Klimunt, początkujący malarz-abstrakcjonista, wystawiający swoje obrazy na widok publiczny w Barbakanie. Rzecz w tym, iż właśnie tego dnia Magdalena Kotymówna postanowiła wyznać swojemu narzeczonemu to wszystko, co dotychczas skrzętnie przed nim ukrywała, czego zresztą sama nie była tak bardzo do niedawna pewna, czego mogła się tylko domyślać, a co już teraz stało się dla niej jak najbardziej oczywiste. Czy Janek będzie chciał w ogóle ożenić się z nią, jeżeli powie mu, że jej ojciec jest zwyczajnym złodziejem i jako
takiego w najbliższym czasie chyba go zamkną w więzieniu? — Idiotka — mówi Magdalena sama do siebie — kretynka. Że też nie domyśliłam się tego wcześniej. Jak wiele młodych dziewcząt w ogóle nie zastanawiała się nigdy, skąd jej rodzice czerpią środki na takie życie, jakie prowadzili. Wiedziała tyle, że ojciec jej zajmuje poważne stanowisko, więc też prawdopodobnie bardzo dużo zarabia. Wiedziała także, iż wuj Edmund w Ameryce ma jakieś dobrze prosperujące przedsiębiorstwo i chętnie przysyła swojej siostrze, a jej matce paczki na każde zawołanie. Zuzanna nie nauczyła córki ani szacunku, ani czułości w stosunku do swojej osoby, od dawna już Magdalena traktowała Zuzannę nie jak matkę, lecz bardzo lekkomyślną i nieznośną młodszą siostrę. Wszystkie swoje uczucia skoncentrowała za to na ojcu. To był jej ideał, człowiek-opoka i podpora, mądry, szanowany i energiczny, i w dodatku ten właśnie wielki w jej mniemaniu człowiek był wobec małej zielonookiej dziewczynki tak uległy i hojny. Nie było rzeczy, której by dla niej nie zrobił — Magdalena również gotowa byłaby do każdego poświęcenia dla niego. — Złodziej — szepcze Magdalena — złodziej… — i miałaby ochotę wykrzykiwać to wstrętne słowo na głos, żeby usłyszała je cała Warszawa, żeby wszyscy dowiedzieli się, jak boleśnie zawiodła się, jak haniebnie została oszukana przez swoje bożyszcze. Ma ochotę pójść na most i skoczyć do Wisły. Córka złodzieja. Jutro czy pojutrze gazety doniosą o aresztowaniu obywatela dyrektora Władysława K. i oczywiście wszyscy dookoła będą wiedzieli o kogo chodzi. W dodatku, mało że sam kradł — to jeszcze by mu może wybaczyła — ale on i innych do tego zmuszał. Jakie świństwo! Teraz zaczyna rozumieć wiele spraw, które były dla niej niejasne. Wiedziała już teraz, dlaczego od pewnego czasu — od
dłuższego już chyba czasu? — jej ojciec bywał taki roztargniony. Dlaczego nie widywała go całymi dniami, dlaczego nie miewał już dla niej wolnych chwil. Nie może sobie nawet przypomnieć, kiedy to ostatnio rozmawiali ze sobą tak otwarcie i serdecznie jak wówczas, gdy dorastająca dziewczynka, pełna ciekawości świata odwoływała się raz po raz do wiedzy swojego ojca, którą uważała za źródło niewyczerpane. Okazuje się, iż to nie tylko pierwszy rok jej studiów i znajomość z Jankiem odsunęły ojca na dalszy plan w jej życiu. To on sam dobrowolnie z niego się usunął, odszedł, chociaż wciąż jeszcze mieszkali pod wspólnym dachem; zatonął w swoich kombinacjach, pochłaniających widocznie w pełni jego zainteresowania. Już tylko dawał Magdalenie pieniądze, kiedy chciała i ile chciała, ale czynił to z roztargnieniem, jakby od niechcenia i nie pytał już nigdy, na co są jej potrzebne. — Przestał mnie kochać — myśli Magdalena i zastanawia się, czy ona sama kocha jeszcze, czy może w ogóle jeszcze kochać człowieka, któremu tak ufała i który okazał się niegodny tego zaufania. Myśli też z obrzydzeniem o Zuzannie, która przecież nie mogła nie wiedzieć. Zuzanna wiedziała Magdalena jest tego najzupełniej pewna. Przypomina sobie znaczące spojrzenia matki, półsłówka mogące być nieraz pogróżkami, lekceważenie męża przez jawne flirty i romanse. Ona wiedziała — a on się jej bał. Tak to wyglądało. Zapewne, Magdalena okłamywałaby samą siebie, gdyby stwierdziła, że gardzi dobrobytem. Lubiła ładne sukienki, lubiła wygody, rozrywki i brak przymusu ograniczania się na każdym kroku. Ale mierzi ją pochodzenie tego dobrobytu i jej własna ślepota, jej nieświadomość w korzystaniu z niego. Kotymowi imponowało, że ma mądrą, inteligentną córkę. Jak mógł, rozwijał w niej samodzielność myśli. Schlebiała mu i bawiła go. Teraz bystrość Magdaleny obróciła się przeciwko niemu. Jak
gdyby rozwiązywała krzyżówkę, łączy w całość zdarzenia dawniejsze i dzisiejsze, słowa i gesty, reakcje i fakty. To nie tak dawno przecież przyszła do nich do mieszkania, do ich pięknej willi na Żoliborzu pewna dość skromnie ubrana kobieta. Zuzanny nie było — odbywała swoją kolejną wyprawę do Zakopanego. Kotym jeszcze nie wrócił z pracy. W domu była tylko Magdalena. Gosposia nie chciała wpuścić kobiety. Kobieta zaczęła gorzko płakać. — Jak pani ma interes do pana dyrektora, to do biura trza iść, a nie w domu ludzi nachodzić. Nie ma go i już. Nie wiadomo, kiedy będzie. Nikogo się tu nie przyjmuje w domu — mówiła gosposia ostro do interesantki. — Kiedy w biurze też nie chce ze mną mówić — szlochała kobieta — nie dopuszczą mnie. Z pracy wyrzucił. A ja dzieci mam dwoje, jeść im muszę dać. Nigdzie mnie nie chcą. Zabiję się, czy co… Magdalena zareagowała ostro: — Jakże tak można, gosposiu? Proszę panią zostawić w spokoju. Niechże się pani uspokoi. Niech pani tu usiądzie. Oto szklanka wody. Pani zaczeka, ojciec pewno niedługo już wróci. Na pewno wysłucha panią. On w biurze rzeczywiście nie ma czasu, żeby z każdym mówić. To pewnie urzędnicy jego nie dopuścili pani. Ale jeżeli krzywda się pani stała, mój ojciec z pewnością zrobi wszystko, żeby pani sprawę załatwić. Kobieta patrzyła na Magdalenę spode łba, raczej podejrzliwie niż z życzliwością. Może myślała, że Magdalena z niej kpi. No bo jakże, z pracy ją wyrzucili po tym, kiedy na zebraniu powiedziała, jak to kompania się dobrała z dyrektorem na czele i kradnie — a tu ta ładna panienka takie naiwne dyrdymałki jej opowiada. Rozejrzała się po pięknie urządzonym mieszkaniu. Ot, żyją sobie. Tej córeczce też, jak widać, niczego nie brakuje, ubrana
jak lalka. — Żeby tylko na mnie nie było — mruknęła gosposia — panna Magda powie ojcu, że to nie ja tę panią wpuściłam. Magdalena przypomina sobie teraz twarz ojca na widok kobiety czekającej na niego w stołowym pokoju. Zbladł i cedził słowa: — Pani tu…? Czego? Magdalena uśmiecha się z gorzkim politowaniem, kiedy przywołuje w pamięci własne argumenty, jakimi usiłowała przekonać ojca, by wysłuchał, co ma mu do powiedzenia natrętna interesantka. W ostrych słowach odprawił Magdę i niewiele już słyszała przez zamknięte drzwi z rozmowy prowadzonej przyciszonymi głosami. Rozmowa ta nie trwała długo. Kiedy kobieta wyszła, Kotym zawołał Magdalenę i powiedział: — Wiem, że moja córeczka ma dobre i współczujące serce, ale wolałbym, Magdusiu, żebyś nie wtrącała się w moje sprawy biurowe. „Ile takich kobiet musiał wyrzucić z pracy i obdarzyć tak złą opinią, iż nigdzie nie chciano ich zatrudnić, żeby zapewnić sobie niewolniczy posłuch personelu i bezkarność?” — zastanawiała się i przypomniała sobie, że niedługo po tym incydencie Kotym wystarał się o dwa miejsca dla niej i dla Zuzanny na „Batorego”, by Magdalena mogła przekonać się naocznie, czy na Wyspach Kanaryjskich rzeczywiście mieszkają stada kanarków. Magdalenę pali zwyczajny, prosty wstyd. Tak się wygłupiała — i to pewnie nie raz. Taka gosposia, nie pracująca już u nich zresztą, bo matka odprawiła ją dwa tygodnie temu twierdząc, iż można się bez niej obejść — musiała przecież domyślać się różnych sprawek swojego chlebodawcy. Musiała się dobrze uśmiać wtedy, kiedy Magdalena tak ochoczo i gorąco przekonywała zwolnioną z pracy ekspedientkę, że ojciec nie
dopuści, by działa się jakakolwiek ludzka krzywda. Gdyby Magdalena mogła, wyrzuciłaby w tej chwili ze swego życia wszystko, co zawdzięczała niezwykłej karierze i obrotności swojego ojca. — Pójdę sobie z domu. Pójdę sobie z domu — powtarza raz po raz, ale przecież nie bardzo wie, dokąd pójdzie, jeżeli opuści willę na Żoliborzu i swój luksusowo urządzony panieński pokoik. Do akademika jej nie przyjmą. Na wynajęcie pokoju nie będzie ją stać, bo swoich pieniędzy nie ma, a od ojca postanowiła więcej nie brać ani grosza. Tak, to wszystko nie wygląda dobrze, ale Magdalena nie wytrzyma już ani dnia dłużej. Musi to wszystko powiedzieć Jankowi i niech się dzieje co chce. Barbakan świeci różowo w promieniach wiosennego słońca. Jakaś szkolna wycieczka z prowincji obmacuje z zainteresowaniem chropawe cegły, nauczycielka pogania dzieci: tyle muszą jeszcze obejrzeć tego dnia w stolicy! Odpoczną sobie po południu w teatrze, mogą tam nawet pospać na ,,Kalendarzu starych mężów” — gdyż na „Tymoteusza Rym-cim-ci” biletów już nie można było, niestety, dostać. W wąskim przesmyku bramy kierowca taksówki kłóci się na zabój z energiczną panią, która uważała, że ma pierwszeństwo przejścia pod sklepieniem spacerowym kroczkiem z jamniczkiem na smyczy i torbami pełnymi zakupów. Na murku czubią się wróble. W niszy przysiadła zakochana parka. Życie toczy się, przemyka się, pędzi tędy wartko jak co dzień i Magdalena tylko zastanawia się, jak to się stało, że w jej losach nastąpiła taka kraksa. Na małej platforemce obwałowania kręci się paru młodych ludzi w strojach niedbałych. Kilku przechodniów przygląda się obrazom, rozwieszonym na murze albo opartym o cegły. Widzowie czynią to raczej bezinteresownie, jak należy sądzić z
wyrazu ich twarzy, trochę zaskoczonych i uśmiechających się chwilami pobłażliwie. — A to co znaczy? — pyta nieśmiało jakaś paniusia, wskazując na plątaninę linii i mieszaninę kolorów. — Proszę pani — odpowiada jeden z młodych ludzi ze znudzoną miną, nie po raz pierwszy bowiem musi odpowiadać na podobnie nonsensowne pytania — jak jest jeleń na obrazku albo łabędzie, albo Arabka z gołym biustem, to coś znaczy. A to jest malarstwo prawdziwe. Tu trzeba myśleć. — Aha! — odpowiada ciekawska, jak gdyby zrozumiała, co młody człowiek chciał przez to wyrazić i odchodzi kiwając głową. — Gdzie Janek? — pyta Magdalena, nie witając się, bo nikt tu nie ma zwyczaju przestrzegania konwenansów. — Spłynął z jakimś facetem. Wyglądało na interes — odpowiada jej lakonicznie informator. Magdalena zapala papierosa i siada na murku. Mijają minuty i kwadranse. Nie zjawia się na murze obronnym rycerz, który wybawić ma swoją bogdankę i uwieźć ją na dziarskim rumaku w bezpieczne miejsce. Chłopcy zbierają swoje obrazy, pakują je, pokpiwają z kolegi, któremu udało się sprzedać jedno swoje dzieło. Żegnają się krótkimi nieartykułowanymi dźwiękami, przypominającymi nawoływanie się w puszczy. — Zabieram klamoty Janka — mówi któryś z nich do Magdaleny — pewnie już dziś nie doskoczy. — Myślisz? — Magdalena patrzy na niego wzrokiem nagle przebudzonego dziecka. — Aha. A ty co dziś taka? — Jaka? — Magdalena wzrusza ramionami. — Magda ma dziś minę, jakby chciała kogoś utrupić, no nie, chłopaki?
— A wiesz, że masz rację — odpowiada Magdalena głosem, który zaprzyjaźnionym z nią chłopcom wydaje się nagle zupełnie obcy. — Nie wiem, czy tego nie zrobię… 4. Magdalena myliła się sądząc, iż Janek Klimunt nie orientuje się w jej rodzinnych sprawach. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że poziom życia Kotymów wymaga dochodów, których pensja, nawet dyrektorska i nawet z premią, w żaden ludzki sposób pokryć nie może. Niech by nawet ten wuj z Ameryki przyczyniał się — też by nie dali rady. Zastanawiał się czasami, czy Magdalena wie o tym, co prawdopodobnie robi jej ojciec, czy udaje głupią, czy też rzeczywiście o niczym nie ma pojęcia. Nie wszczynał z nią jednak rozmów na ten temat. Kiedy się spotykali, szło w niepamięć wszystko, co nie było wzajemną bliskością. Nawet gdy milczeli będąc razem, było to milczenie o miłości. — Wsiąkłem — powiedział do przyjaciół rok temu po Balu Gałganiarzy na którym poznał Magdalenę i w ten lapidarny sposób raz na zawsze w przekonaniu własnym i wobec otoczenia ustalił’ swój stosunek do „Rudej”. Kotym oglądał kandydata na zięcia ironicznie, dawał mu odczuć, iż nie traktuje go poważnie. Z biegiem czasu, w miarę jak Kotym uświadamiał sobie, że to nie przelotny kaprys Magdaleny, wrogość do Klimunta w sposób widoczny pogłębiała się. Raz i drugi doszło do krótkich spięć i Janek przestał bywać w willi na Żoliborzu. Zuzanna nie wtrącała się zupełnie w tę sprawę. Klimunt czy ktoś inny, wszystko jedno, aby tylko szybciej pozbyć się z domu tej dorosłej dziewczyny, właściwie już młodej kobiety, tej chodzącej i tak ją kompromitującej metryki. Ale jak tu spełnić skryte marzenia pani Zuzanny, kiedy się nie posiada własnego kąta? Warunki najmu sublokatorskiego
pokoju ustalały z góry: żadnych kobiet. Ani w liczbie pojedynczej, ani w liczbie mnogiej. Pani mecenasowa Graliszowa miała awersję do młodych pań od czasu, kiedy jej trzeci mąż postanowił odmłodzić się, zamieniając starą żonę na młodszą. Liczenie na takie honorarium za obraz pod tytułem „Transplantacja, czyli kompozycja III”, które pozwoliłoby na nabycie spółdzielczego locum, podobne było do polowania na główną wygraną w totka. Pozostało jeszcze jedno wyjście z sytuacji, ale do niego Klimunt postanowił uciec się dopiero w najskrajniejszej ostateczności. I oto nagle pewnego pięknego, wiosennego dnia przed zdumionym chłopakiem uchyliła się furtka do nieba. Człowiek, który w głebokiej zadumie stał przed jego obrazem na murku Barbakanu, nie sprawiał wprawdzie wrażenia znawcy sztuki, za jakiego się podawał, lecz wyglądał zachęcająco solidnie. — Nazywam się Chruścik — mówił do Klimunta — Nikodem Chruścik. Mój kuzyn, który pojutrze wyjeżdża do Ameryki, polecił mi zakupić kilka obrazów naszych współczesnych malarzy. Kupiłem już kilka płócien, ale chyba nabędę jeszcze to jedno. Bardzo interesujące. Bardzo. Ile pan za nie liczy? Jankowi zabrakło tchu. Szybko podwoił cenę wywoławczą: — Dwa tysiące złotych. Nikodem Chruścik nie mrugnął nawet okiem. Cztery nowiutkie, wesoło szeleszczące „brudasy” przewędrowały z porfela nabywcy do kieszeni welwetowej kurtki, a „Zielone Eurydyki” owinięte w postrzępione gazety zmieniły właściciela. — Mój kuzyn — cedził Nikodem Chruścik, częstując Janka „Carmenem” — bardzo interesuje się sztuką. Ma w Stanach Zjednoczonych duże stosunki wśród znawców i kolekcjonerów. Pan zna chyba Pimpecką, Adriannę Rogoża-Pimpecką? To właśnie dzięki niemu jej obrazy zrobiły w Ameryce taką furorę. Przez niego uzyskała stypendium do Włoch.
Wprawdzie Janek słyszał zupełnie coś innego o tym, w jaki sposób Adrianna uzyskała stypendium i nie dotarło do niego nic na temat zagranicznych sukcesów, lecz pomyślał, że podła babka naumyślnie zataiła przed kolegami istnienie na warszawskim bruku tak ustosunkowanego mecenasa sztuk pięknych. Słuchał uważnie. — Jeżeli pański obraz spodoba się mojemu kuzynowi, sądzę, że uda się mu zorganizować dla pana wystawę w Nowym Jorku. — Będę… byłbym… jestem ogromnie zobowiązany— bąkał zupełnie ogłupiały Janek. Mimo słońca było chłodnawo: od Wisły wiał porywisty wiatr. Dystyngowany rozmówca podciągał pod brodę angielski szalik, dopiął staranniej włoski ortalionowy płaszcz, zastanawiał się, czy nie włożyć irchowych rękawiczek. — Aha… jeszcze jedno — mówił pan Chruścik od niechcenia, lekko jednak zniżając głos — czy nie zna pan przypadkiem kogoś wśród kolegów, kogoś ze sfer artystycznych, kto by reflektował na kawalerkę? Janek pomyślał: „Nie. To wszystko nieprawda. Ja na pewno śpię i wszystko to mi się śni”. W dłoni . wetkniętej w kieszeń nadal jednak szeleściły banknoty, słońce świeciło w oczy, wiatr od Wisły rozwiewał mu jasne włosy, zewsząd dobiegał gwar miasta i nadal przed Jankiem stał wytworny pan w średnim wieku o bystrych, sprytnych oczach. Więc to jednak nie sen. Janek wykrztusił z trudem: — A… ile? Człowiek od interesów zrozumiał jednak, o co Jankowi chodzi. Jasne, że nie pytał, ile pomieszczeń. — Widzi pan, to taka sprawa… powiedziałbym bardziej charakteru towarzyskiego, niż handlowego. Kuzyn mój nie zdecydował się jeszcze, czy zostanie w Ameryce, czy wróci.
Rozumie pan, może na przykład zatęsknić za Warszawą. Nasza kochana stolica… Na razie chce odstąpić tę kawalerkę na dwa lata. Dlatego musi mieć reflektanta na poziomie. Rozumie pan, nie jakaś rodzina, która później nie chciałaby się usunąć. Nie jacyś ludzie, którzy by zniszczyli pomieszczenie. Ktoś kulturalny, jakieś młode małżeństwo bezdzietne, to tak… Wziąłby dziesięć tysięcy złotych. Widzę, że pan się dziwi: tak tanio. Rzeczywiście, tanio. Właściwie nie wziąłby nic, ale jest mi winien akurat tę sumę. A mnie potrzebne pieniądze na urlop, więc mi się spieszy, nie mogę czekać; aż mi z Ameryki przyśle przekaz. Oczywiście, gdyby okazało się, że kuzyn mój zostanie w Ameryce na stałe, porozumie się z nowym lokatorem. Jakoś się tam później ułożą. Z całej tej niezwykle skomplikowanej enuncjacji Janek zrozumiał jedno: jest chata. Jest chata, tylko skąd wziąć te dziesięć, tysięcy? A te pieniądze, to kiedy? Czy to aktualne od zaraz? — Ale tak, naturalnie. Od jutra chociażby. Widzi ’ pan, dlatego kuzyn nie dał ogłoszenia do gazety, tylko mnie upoważnił do załatwienia tej sprawy. Czy mam rozumieć, że pana osobiście interesowałoby to mieszkanko? — Właśnie! — Janek już ochłonął z pierwszego wrażenia. Przyglądał się facetowi uważnie. Właściwie to on wygląda trochę na miglanca, tyle że zamożnego miglanca. Co to za historia? Czy on nie buja? — Dobrze. Pan sprawia wrażenie człowieka solidnego — pan Chruścik od zachęty przeszedł do komplementów. — Możemy chociażby zaraz obejrzeć mieszkanie i spisać umowę. Pieniądze musiałby pan dostarczyć najpóźniej pojutrza rano. To warunek. Dlatego Magdalena nie zastała Janka w Barbakanie, kiedy przyszła zgnębiona, by szukać u niego rady i pociechy. Janek
zmierzał bowiem właśnie energicznym krokiem na spotkanie z człowiekiem, z którym bynajmniej nie miał ochoty rozmawiać ani tym bardziej prosić go o cokolwiek. Wyczerpał jednak poprzedniego dnia prawie wszystkie możliwości zmobilizowania w kręgu przyjaciół pieniędzy niezbędnych po to, by Magda mogła zacząć nowe życie. W kieszeni Janka spoczywała autentyczna umowa, na podstawie której mógł już następnego dnia zająć lokum na piątym piętrze przy uli- I cy Śniadeckich. W myślach rozstawiał już tam meble, wieszał na ścianach obrazy, umieszczał książki na półce. To będzie ich miejsce pod warszawskim niebem: jego i Magdy. Musi wyrwać Magdę z tego paskudztwa, w którym tkwi, bo jeszcze i ją kochany ojciec gotów wplątać w swoją aferę. Nie powiedział jej jeszcze o niczym: to będzie niespodzianka. Spotkają się dziś wieczorem i on jej powie: ,,A teraz, miła, pakuj co tam chcesz, i chodź ze mną… Idziemy do domu”. Zacisnął pięści: a jeżeli ten łotr nie zgodzi się na pożyczenie pieniędzy? Pozostaje Piaseczno. Nacisnął klamkę i energicznie pchnął drzwi z napisem „Sekretariat dyrektora”. 5. Kotym zgasił papierosa, łyknął pastylkę i popił kawą. Poczuł się lepiej; zmęczony mózg zaczął znów pracować sprawniej. Ta sprawność potrzebna mu teraz bardziej, niż kiedykolwiek i bardziej niż cokolwiek innego. Sprawność myśli i łut szczęścia — oto, co go może uratować. Na biurku zaterkotał telefon. Podniósł słuchawkę — był to rzadko przez interesantów używany wewnętrzny numer centralki. Na ogół telefonistka kierowała wszystkich na bezpośredni numer dyrekcji; niech Ziembikówna się martwi, kogo łączyć, a kogo spławić. Dziś jednak widocznie nawet w centralce telefonicznej nastąpiło rozprzężenie. W słuchawce odezwał się zachrypnięty męski głos, zacinający
się ze zdenerwowania: — Obywatel dyrektor Kotym? — Tak, słucham. — Tu mówi Dzietrzyk. — Kto? — Kotym nie dosłyszał. — Dzietrzyk, mąż Janiny Dzietrzykowej, kierow— niczki z Marszałkowskiej. — Ach tak, słucham pana. — Już wiedział. Diabli nadali. — Czy pan wie, że moją żoną po przesłuchaniu zatrzymali? — Nie rozumiem, o co panu chodzi. Dlaczego telefonuje pan w tej sprawie do mnie? Proszę zwrócić się do personalnego. — Niech pan nie czaruje, panie dyrektorze — owo „panie dyrektorze” zostało wypowiedziane w naciskiem i jawną kpiną. — Pan dobrze wiesz, o co się rozchodzi. Za pana poszła siedzieć, to niech pan ją wyciąga. — Panie Dzietrzyk, niech się pan liczy… — No, no, spuść pan z tonu, dyrektorku. Już ja wiem, co mówię. Żebym ja się z panem nie policzył. Jak Janki do jutra rana w domu nie będzie, to… — Niech mi pan nie grozi, dobrze? — wrzasnął rozwścieczony Kotym i cisnął słuchawkę na aparat. A więc Dzietrzykowa. Nie puścili, zatrzymali. Zastanawiał się, rozważał: ile ona wie? Nie wszystko, oczywiście; nie płotka, ale i nie wielka ryba — średni kaliber. Liczył, która to już z zatrzymanych? Piąta, szósta,..? Nie wie, ile dziś osób wzywano. Czemu jego nie wzywają? Dlaczego zaczynają od personelu? Co to za metody? Dawniej, gdy tylko nieładnie zapachniało, gdy czyjaś skarga, zamiast normalnym trybem znaleźć się na jego biurku, gdzie kończyła żywot, zahaczała o wyższe instancje, wystarczało, że zjawiał się, godny, pewny siebie, lekko urażony, że oto autorytet, oto ofiarność bez granic doznają szwanku
(„Do kogo macie zaufanie? Do donosicieli, czy do mnie?”) i składał odpowiednie wyjaśnienia tonem nie znoszącym sprzeciwu. Przyjmowano do wiadomości jego oświadczenia, do prasy — jeśli i prasa bywała w to wmieszana — szło odpowiednie sprostowanie, które gazeta musiała wydrukować. Najczęściej poszkodowany nabierał wody w usta, Kotymowi zaś przybywał listek do laurowego wieńca — a któż potrafił z większym dostojeństwem nosić tę ozdobę niekoronowanego władcy, jak nie on właśnie. A tu nic. Nikt żadnych wyjaśnień nie żąda. Nikt nie zgłasza pretensji. Kilku małomównych i niskiego stopnia służbowego kontrolerów zabrało po pewnym czasie swoje manatki i wyniosło się znienacka tak, że dowiedział się o tym dopiero po paru dniach. Z zamyślenia wyrwał go ponownie dzwonek telefonu. — Krysieńko —- jęknął żałośnie — koteczku, przecież prosiłem, żebyś mówiła, że mnie nie ma. A ty znów zawracasz głowę. Kto tam się dobija, czego chce? Panna Ziembikówna, zwana na prywatny użytek Krysieńką i koteczkiem, odparła urażonym tonem. — Kopytko. Ten od… no z Brwinowa. Myślałam, że to ważne. Okropnie się dobija. Już trzeci raz dzwoni. — No to łącz — powiedział głosem męczennika. — Dzień dobry panu… — usiłował nadać słowom brzmienie zniechęcające do głębszych wynurzeń. Lodowiec bywa cieplejszy. — Dyrektorze, na miłość boską, zlitujcie się, nie dobijajcie — mieszanina uniżoności, bezczelności i strachu, cały Kopytko w tej intonacji, w tej niby naiwnej paplaninie jak koncentrat w paczuszce, myślałby kto, że naprawdę brat-łata dobroduszny, zalękniony a nie zimny łobuz, jakim jest w rzeczywistości. — Kto znów pana dobija, żyje pan przecież… Kwaśny żart. Kopytko nie pozwala się pocieszyć: — Ale umrę za chwilę. Słowo daję. że umrę, serce mi pęknie.
Pan wie, panie Władysławie…! Oho: „panie Władysławie’’! Więc daje do zrozumienia, że druga linia obrony przygotowana. — …panie Władysławie kochany, że serce mam miękkie i słabe. Byle co mnie wzrusza. Akurat. — Czy nie możemy przełożyć naszej rozmowy na kiedy indziej mój drogi? — głos Kotyma wlewa się słodziutko do słuchawki, ma znaczyć, że aluzję przyjął do wiadomości. Ostatecznie, jak ktoś dał prawie sto tysięcy złotych łapówki, nabył sobie dobre prawo do mówienia „kochany panie Władysławie”. — Właśnie idę zaraź na konferencję. — Rozumiem, rozumiem, ja króciutko. Co robimy z towarkiem? Uwięziłem w nim wszystką gotówkę. Nie mam jutro na obiad, najświętsze słowo honoru. Co za tupet! Idiota. Takie rzeczy mówić przez telefon orientuje się przecież, co w trawie piszczy, linia może być na podsłuchu. Dziecko w wieku przedszkolnym zrozumie, że w sytuacji podbramkowej, jaka istnieje w tej chwili w całej instytucji, nie wstawi się do sklepów ,.lewego” towaru. Ale Kopytko wie, co robi, żąda pomocy: — Pan mnie zaprasza na obiad do „Bristolu”, ha, ha, ha, słowo daję, pan to ma zawsze humor… Kiedy rzecz w tym, że mam poufną informacje, że najdalej jutro będzie u mnie w warsztacie rewizja. Więc chcę uzgodnić, co zeznać… Możeby pan, panie Władysławie kochany, jakiś rachuneczek, jakieś zleconko tak na jednej nodze wyszykował, ja bym po to wpadł… Kotym postanawia zrobić kawał, niech się temu chamusiowi nie wydaje, że można sobie pozwalać za dużo, a Kotym już i tak nie ma nic do stracenia; wpada w przymilny ton Kopytki: — A może by tak towarek na bazarku opchnąć, co, kochany…? I wolniutko kładzie słuchawkę na aparat. Zdenerwowany już i
wściekły głos Kopytki, wykrzykujący jakieś złorzeczenia, oddala się i cichnie jak natrętne brzęczenie muchy. — Panno Krysiu — mówi ostro, ocierając pot z czoła, bo zrobiło mu się nagle gorąco, jak gdyby był to lipiec, a nie wiosna dopiero — proszę już teraz naprawdę nikogo nie łączyć. I nie wpuszczać. Nie ma mnie. Zrozumiane? Tylko jeszcze proszę mnie połączyć z Bogdalem. No tak, z dyrektorem Bogdalem. Zgłupiałaś, czy co? „Wściekł się stary” — myśli panna Ziembikówna, zastanawiając się nad tym, jak niemiła bywa rola kawałka żelaza między młotem i kowadłem. Bo co ona na przykład ma robić w tej sytuacji, nikt o tym nie myśli. Sama musi się martwić. Nie wie, co ma sądzić o mglistych zapewnieniach swego szefa i więcej niż szefa, że nie pozostawi jej na lodzie. Cóż on może jeszcze takiego zdziałać dla niej, aby zabezpieczyć jej jakie takie warunki, kiedy sam siedzi w potrzasku. Kto jak kto, ale Krysia, Ziembikówna najwięcej, na ten temat, mogłaby powiedzieć. Trzeba właściwie skalkulować, w jakiej mierze obowiązuje ją jeszcze lojalność wobec „starego”. Mówiąc szczerze, dla niej nie był on wcale taki zły. Krystyna Ziembikówna wie jednak, że w światku, w którym się obraca, dobroć jest towarem niechodliwym. Na tym się nie zarabia. — Iśka — mówi do przyjaciółki pełniącej funkcje sekretarki dyrektora Bogdala — mój chce rozmawiać z twoim… Ale potem, jak skończą zadzwoń do mnie, muszę z tobą pogadać. — Powiedz twojemu, że mojego nie ma — odpowiada srebrzysty głosik w słuchawce — mój od rana spowiada się dzisiaj w prokuraturze. Takie buty… No to połącz się z nami, jak wróci. — Zdaje się, że za długo byłoby wam czekać — mruczy złośliwie Isia, dając przyjaciółce do zrozumienia, że i u nich sprawy nie stoją dobrze — ale zadzwonię do ciebie później, pa.
— Dyrektor Bogdal jest od rana w prokuraturze — mówi Ziembikówna, wchodząc do gabinetu Kotyma. Jej szef unosi głowę znad biurka, z którego powyjmował wszystkie papiery. Niektóre wyrzuca do kosza, inne kładzie do teczki, jeszcze inne wsuwa z powrotem do szuflady. Najwidoczniej ,,likwiduje się”. Krystyna jest zaskoczona jego wyglądem. Nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie: zupełnie jak gdyby był ciężko chory. — Słuchaj, mała — odzywa się Kotym, jakby nie słyszał, co powiedziała, albo było mu to już zupełnie obojętne — przyjadę do ciebie dziś pod wieczór po paczkę, bądź w domu. — Dobrze — mówi Ziembikówna tonem, sugerującym, iż nie wszystko zostało jeszcze powiedziane. Kotym rozumie, co dziewczyna ma na myśli: — Od jutra masz mieszkanie. Prezent ode mnie na pożegnanie — mówi na wpół żartobliwie — tu masz adres na karteczce. Zostałaś zameldowana jako sublokatorka. Ale to tak tylko, dla formalności. On nie wróci. Klucze odbierzesz sobie rano od dozorczyni, będą w kopercie na twoje nazwisko. Ziembikówna ogląda uważnie karteczkę, chowa do kieszeni żakiecika. Dziwna historia. Nie jest pewna, czy to nie jakaś lipa. Już ona zna swojego szefa, wie, na jakie dzikie kombinacje go stać; — Nic z tego nie rozumiem — cedzi podejrzliwie — cóż to za interes? Kotym wzdycha; kobiety są takie ograniczone, wszystko trzeba im tłumaczyć; — Taki właśnie interes. On mi ma zabrać tę paczkę, która jest u ciebie, do Ameryki. Ale że z niego kawał drania, zażądałem zabezpieczenia, że niczego po drodze nie gwizdnie. Dał mi właśnie to swoje - mieszkanie. No, już rozumiesz? — Nie — odpowiada energicznie Ziembikówna. Nie jest taka
głupia, za jaką Kotym ją uważa, nauczyła się wiele przez sześć lat urzędowania przy jego boku. — Nie rozumiem. Bo jeżeli mówisz, że on nie wróci, to co to za zabezpieczenie? Chyba to mieszkanie mniej warte od tego, co jest w paczce? — Za dużo chciałabyś wiedzieć — ucina ostro Kotym — masz od jutra kawalerkę. Możesz wyprowadzić się nareszcie od mamy z Targówka i jeszcze ci źle? I tak wygrywasz. Może ty jedna na tym wszystkim wygrywasz… Małe przedstawienie, które niezbyt wzrusza Ziem- bikównę ale przyjmuje do wiadomości gorzką wspaniałomyślność szefa. A teraz idź sobie, mała. Ja mam jeszcze robotę — Kotym odprawia ją bezceremonialnie i znów sięga po słuchawkę. Tym razem sam wykręca potrzebny mu numer. Zanim zdecyduje się na krok ostateczny, chce się jeszcze upewnić, czy doprawdy niebezpieczeństwo jest tak wielkie, jak na to wygląda. Mierzy pogodę wokół siebie reakcją ludzi na jego próby nawiązania z nim kontaktu. Ludzie u nas są jak wiadomo podobni do barometrów; nieomylnie wskazują swoim zachowaniem się wyże i niże rozciągające się nad czyjąś głową. Co dopiero, kiedy burza wisi w powietrzu! — Olek? — Kto mówi? — odzywa się chłodny głos. — Jak to, kto, nie poznajesz już? Kotym. — Wybacz, jestem zajęty. Nie mam teraz czasu na rozmowę. — Ach tak, nie masz czasu? — glos Kotyma przybiera ostrzejsze nutki. Niech gość nie myśli, że ten unik mu się uda. — Ja też nie mam czasu. Chcę tylko, żebyś zadzwonił… no, wiesz dokąd… i dowiedział się, jak stoją sprawy. — Nigdzie nie będę dzwonić i w ogóle nie rozumiem, o co ci chodzi — piskliwe, histeryczne nutki świadczą, iż rozmówca mimo zapewnień wie, o co chodzi. — Zrobiłeś się dziwnie niepojętny — głos Kotyma jest aż
zduszony z wściekłości — nie radzę. Nie radzę. Ty może myślisz, że ja te pięćdziesiąt tysięcy przegrałem do ciebie dlatego, że grać nie umiem? Albo że karta mi nie szła, tak? Mylisz się, mój drogi. I te prezenty dla twojej Basiuni na imieniny… W słuchawce coś cichutko stuknęło, ledwo słyszalne brzęczenie podobne raczej do szmeru daje znać, że rozmówca odłożył słuchawkę. No cóż, postąpił, tak samo jak Kotym z Kopytką. —- Hallo! Hallo! — woła Kotym do tej cicho brzęczącej ciszy, do pustki, która powstała w miejscu, gdzie nie tak dawno jeszcze znajdował się niezawodny protektor, obrońca, podpora i parawan. Pustka jak w leju po bombie. Zaklął brzydko. Barometr stanął na kresce: „burza”. Teraz nie ma już na co czekać. Jeszcze raz sięga do telefonu. Tym razem nie grozi; nie prosi, mówi tonem nieco protekcjonalnym lecz pełnym towarzyskiej uprzejmości: — Tu Kotym. Cześć. Dzwonię tak jak było umówione. Więc dziś wieczorem. Dobrze, o dziesiątej. Gdzie? Nie, tylko nie w „Grandzie”, za bardzo nas tam znają. Może „Zodiak” co? Odpowiada? Więc o dziesiątej w „Zodiaku”. Gdy kończy wypowiadać to ostatnie zdanie, spostrzega ze zdumieniem, że drzwi jego gabinetu otworzyły się na rozcież i że stoi w nich młody człowiek, z którym nie ma najmniejszej ochoty rozmawiać. Za interesantem stoi Krysia Ziembikówna i rozpaczliwie wymachuje rękoma, usiłując wciągnąć natręta z powrotem do sekretariatu. Nic to nie pomaga, młody człowiek trzyma się kurczowo framugi. — Przecież mówiłem, panno Krysiu — woła Kotym oburzony i zgorszony do najwyższego stopnia — że nikogo dziś nie przyjmuję! — Ale mnie pan przyjmie, panie dyrektorze — mówi z
kamiennym spokojem Janek Klimut i odpychając Krystynę zatrzaskuje za sobą drzwi do gabinetu. Ziembikówna rozciera ramię: będzie siniak. Ale łapy ma ten bezczelny młodziak. Amant panny Kotymówny. Zaraz stary go wyrzuci. Zanim to się stanie, trzeba załatwić pewną ważna sprawę. Podnosi słuchawkę, wykręca numer znany dobrze, bo zachowany w pamięci, i mówi olcho: — Będzie dziś wieczorem w ,.Zodiaku” o dziesiątej. Nie wiem z kim — i szybko odkłada słuchawkę, bo za drzwiami obitymi grubym, stebnowanym materacem z włosia krytym dermą, rozlegają się coraz głośniejsze pokrzykiwania i świadczą o tym, że sprzeczający się panowie zbliżają się do wyjścia z gabinetu i lada moment obaj lub przynajmniej jeden z nich znajdzie się w sekretariacie. 6. — A to wszystko twoja wina — mówi stara Chrobakowa, matka Janiny Dzietrzykowej — twoja wina, ty łobuzie. Żebyś ty tak cięgiem wódki nie chlał, tylko do roboty jakiejś uczciwej się wziął, na dom zarobił, nie musiałaby Jaśka kraść, kombinować i nie siedziałaby teraz. Na co mi to przyszło, o rany boskie, Matko Przenajświętsza najmilejsza… — i zaczyna zawodzić jak na pogrzebie. Człowiek, pod którego adresem zostały wypowiedziane te gorzkie i oskarżycielskie słowa, ponury i zarośnięty drab, siedzi milcząco rozparty przy stole, na którym widnieje niedopita półlitrówka obok nietkniętego kawałka kiełbasy. Jawny dowód, że Stanisław Dzietrzyk uważa dzień za feralny i obrót spraw za niepomyślny. Kiedy bowiem źle się dzieje — zawsze nie dopija i wtedy bywa najgorzej. Jest teraz zły wcale nie dlatego, że zabraknie karmicielki dla jego dwojga dzieci i teściowej i że będzie musiał zatroszczyć się o ich utrzymanie — lecz z tego powodu, iż jemu samemu wyschnie źródełko, z którego czerpał
obficie na bytowanie bezczynne, beztroskie i syte. Nie przyniesie już Jaśka co dzień wieczorem różowego papierka i nie wsunie mu ukradkiem do kieszeni — żeby matka nie widziała. Nie będzie się już mogło zadawać szyku po wszystkich praskich knajpach i nie będzie kogo szturchnąć kułakiem po powrocie z hulanki. Siedzi Jaśka. — To ja? — huczy z całej mocy potężnych płuc. — To ja jestem winien? Jak by nie miała okazji, to by nie rwała! To oni winni, te psie syny co ją podmawiali. A nie pamięta to matka, jak zjawiało się to-to pod sklepem, samochodami, taksówkami i brało z półek, co dusza zapragnęła? Jak Jaśka na początku dawać nie chciała, upominała sie, żeby płacili za to, co biorą, to oni tylko śmieli się jej w nos?! No i dopiero ją uświadomili, co i jak… Chrobakowa jakby nie słyszała, co krzyczy zięć. Dla niej tam wszystko jedno, jak było i kto winien, że Jaśka siedzi, że dzieci za tydzień nie będą miały co jeść i że perspektywa dawno obiecanego przez dyrekcję mieszkania rozwiała się jak mgła. Pozostała już tylko świadomość bezradnego osamotnienia na stare lata: — Oj, moje jedyne dziecko, moja córuchna kochana, kiedy ja ciebie zobaczę… Takie dobre dziecko, takie dobre… Stanisław Dzietrzyk zrywa się od stołu. Przy tym gwałtownym ruchu butelka przewraca się i niedopita wódka rozlewa się szeroką strugą po obrusie. — Co mi tu matka biadolisz i biadolisz! — Ty dokąd? — przytomnieje teściowa. Ten znów coś narozrabia po pijanemu i będzie jeszcze gorzej. — Do tego drania pójdę. Do tego ichniego pana dyrektora. Zabiję łobuza. Drzwi otwiera na korytarz z takim rozmachem, że dwie sąsiadki, podsłuchujące pilnie pod mieszkaniem Dzietrzyków
nie zdążyły umknąć. Ale rozwścieczony mężczyzna nawet nie zauważa ich. Po drewnianych schodach rozlega się ciężki tupot jego szybkich kroków. — No i popatrz pani — szepce jedna do drugiej — nieszczęście gotowe. Jak to nigdy człowiek nie wie, kiedy go co spotka. — Myślała już Janka, że Boga za nogi złapała na tej posadzie, a tu kratka i krzyżyk. Ciekawe, ile też dostanie za takie coś. — Zależy, co jej udowodnią. I czy sama, czy za namową. — Już tam ich cała spółka była. Słyszała pani przecie. — Taka porządna była z niej dziewczyna, pamiętam ją, jak do szkoły jeszcze chodziła. Grzeczna, nie latawiec. — To przez niego, przez tego Staśka się zmarnowała. — To też. Ale i on nie bez racji. W handlu to tak jest. Wlazłaś miedzy wrony, krakaj jak i one. — A najgorzej, kochaną, że to tak jeden drugiego kantuje. Tej, co pończochy sprzedaje — w mięsnym sklepie nie doważa, a jak ta od wędlin pończochy pójdzie kupować, to jej ekspedientka drugi gatunek za pierwszy opędzluje. — Ale to nie wszędzie tak. Znam porządne sklepy. — Może i tak. Nie mówię, żeby wszyscy… — Nie dorobiła sie Jaśka. Tyle, że życie miała niezgorsze. — Im wyżej kto siedział, ten więcej miał. —-No to i dłużej teraz posiedzi… — Myśli pani? Kochana, taka gruba ryba, to się wykręci. Zobaczysz pani, na takie jak Jaśka wszystko spadnie… 7. — No, więc jak to będzie, obywatelko Dzietrzykowa? O niczym nie wiecie… Nikt was do niczego nie namawiał… Kapitan Jastko z Komendy Warszawskiej MO był osobnikiem bardzo wytrwałym i cierpliwym. Wymagała tego zresztą jego
specjalność: dochodzenia w sprawach nadużyć gospodarczych. Tu nie ma co popisywać się efektownymi posunięciami i nagłym działaniem jak w wydziale zabójstw. Kłopotliwa dłubanina. Przesłuchanie Janiny Dzietrzykowej trwało już jednak zbyt długo. ,,Nie przyznawać się. Nie przyznawać się. Nie przyznawać się do niczego”… Kobieta ma twarz bladą,, oczy zapłakane, róg chusteczki, którą gniecie w palcach, jest już postrzępiony. „Szkoda babki — myśli Jastko. — Głupia. Dała się wrobić. Ale przecież muszę z niej wydobyć zeznanie… Dla jej własnego dobra”. „Nie przezyznawać się…” Zmęczona wyobraźnia podsuwa na zmianę obraz nędznego mieszkania na Brzeskiej, w jednej z tych starych kamienic praskich, gdzie kichnąć nie można, bo zaraz wszyscy nie tylko wiedzą, że ma się katar, ale również od kogo się człowiek zaraził — mieszkania, które miała nareszcie porzucić, by zamieszkać w nowych, jasnych blokach osiedla Praga II. Tak jej obiecano. Jeżeli cała sprawa przyschnie i jeżeli będzie trzymać język za zębami. Przywołuje na pomoc obraz twarzy, którą widywała rzadko wprawdzie, lecz zawsze w decydujących chwilach swojej zawodowej kariery. Ta twarz jest groźna, napawa lękiem, zmusza do posłuchu. Ciemne oczy wpatrują się w nią rozkazująco, wąskie usta mówią cicho, lecz stanowczo: ,.Nie przyznawać się. Nie przyznawać się…” — Widzę, że nie przekonam pani inaczej, jak przy pomocy dowodów, iż właściwie prawie wszy stko już wiemy. Nam chodzi o to — głos Jastki brzmi prawie prosząco — żeby pani sama nam pomogła. Takie dobrowolne przyznanie sie do winy będzie dla pani korzystne. To się przecież bierze pod uwagę przy wyroku, czy pani o tym nie wie? Wyjmuje z teczki leżącej na biurku arkusz zapisany gęsto i
czyta na głos: — …Stefania Kłos, urodzona piątego sierpnia 1948 roku. Zeznaje, że „kiedy pracowałam w sklepie, w którym kierowniczką była Janina Dzietrzykowa, oszukiwałam klientów w ten sposób, że robiłyśmy podmianę gatunków, towaru. Nadwyżkę powstałą przez to pani kierowniczka wycofywała z kasy… Ja dostawałam za to dziesięć procent. Ale nie chciałam robić tego dłużej, bo mój narzeczony sobie nie życzył i ja jestem uczciwą dziewczyną. Chcę być uczciwą. Zaprotestowałam i zwolniono mnie z pracy… A inna ekspedientka. co była razem ze mną, sama odeszła, bo też nie chciała. Teraz już trzy miesiące szukam pracy i nigdzie mnie nie chcą przyjąć…” Janina Dzietrzykowa zaciska ręce jeszcze mocniej. Słychać, jak z cichym trzaskiem rwie się cienki batyst chusteczki. Zaciska zęby. Zaciska powieki, żeby nie widzieć oczu człowieka w mundurze siedzącego naprzeciw niej. Przypomina sobie tę Stefanię. Płakała, kiedy Kotym kazał ją wyrzucić z prący. Lubiła swoje zajęcie, ta mała królewna zza lady. „Czy nie można inaczej?! Czy naprawdę nie można inaczej?!” — wołała do Dzietrzykowej. Nie odezwała się do niej ani słowem, do tej małej. A cóż by jej mogła powiedzieć? Kotym miał do niej, Dzietrzykowej, nawet pretensje, że dopuściła taką „niesprawdzoną” do sekretu. Okazało się, że miał rację. Jak to sypie… Jastko sięga po drugi arkusz. Odczytuje z niego fragmenty: —…wstawiałem towar do sklepów, część szła na rachunek, na zlecenie, a część była sprzedawana jako towar własny personelu. Ostatnia partia towaru, jaką dostarczyłem, poszła do sklepu, w którym kierowniczką była Janina Dzietrzyk. Pośredniczyłem też w dostawach towaru od wytwórcy Kopytko. O towarze z państwowych wytwórni i spółdzielni, co szedł też na lewo do sklepów poza oficjalnymi dostawami, to mnie
osobiście nic nie wiadomo, ale słyszałem…” Janina Dzietrzykowa otworzyła usta, jak gdyby zamierzała coś powiedzieć, ale nie wydobyło się z nich ani jedno słowo. — Więc widzi pani. Słyszała pani. Daję pani słowo, że dalsze zapieranie się do niczego dobrego nie prowadzi. Mamy dowody na to, że oszukiwała pani zarówno klientów, jak i państwo. Janina Dzietrzykowa nie panuje już nad sobą. Napięcie, w którym trwała przez ostatnie dni i teraz przez długie godziny, obraca się nagle przeciwko temu, który nakazywał jej milczenie, wyładowuje się w histerycznym krzyku: — To nie ja! Nie ja! To on wszystkiemu winien! — Kto: ,,on”? — Kotym! Kotym! Kotym! Jej krzyk niesie się po korytarzach gmachu. Ktoś mógłby pomyśleć, że kobieta przywołuje tego człowieka na ratunek, by osłonił ją przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. On jednak nie przybywa. Zamiast niego ktoś inny przychodzi jej z pomocą, chociaż właśnie z tej strony pomocy się nie spodziewała. Kapitan Jastko podaje jej szklankę wody i jakieś krople, uspokajająco kładzie jej rękę na ramieniu i mówi: — No, no niechże się pani tak nie denerwuje. Proszę mi spokojnie opowiedzieć, jak to wszystko było — i włącza magnetofon, stojący przy biurku. Mijają godziny i słońce chowa się już za domami, kiedy kapitan Jastko wzywa kilku swoich podwładnych, by omówić z nimi plan dalszej akcji. — A co z Kotymem? — pyta jeden z nich, gdy wszystkie rozkazy zostały już wydane. Kapitan Jastko sięga do telefonu: — Dzień dobry, prokuratorze. Tak. właściwie dobry wieczór. Mam już prawie cały komplet materiału należycie obciążającego znaną wam osobę. Jutro z samego rana chcę
złożyć wizytę panu dyrektorowi Kotymowi.
II. Wieczór i noc pierwsza 1. Nie są szczególnie miłe ostatnio te wieczory rodzinne u państwa Kotymów. Jak gdyby pękła niewidzialna nić łącząca tych troje, trzy osoby, które z natury rzeczy powinny być sobie nawzajem najbliższe i najdroższe. Tymczasem w tym pięknym, przytulnie urządzonym mieszkaniu panuje atmosfera już nie obojętności, lecz niechęci, wrogości i nieufności. Spotykają się zresztą w pełnym rodzinnym składzie teraz dość rzadko. Kotym najczęściej po biurze wpada tylko, by się przebrać, czasem przespać godzinkę, i znika na cały wieczór, bywa też, że i na całą noc. Zuzanna Kotymowa idzie w jego ślady. Ona również prowadzi własne, niezależne od nikogo życie. Ma swoich przyjaciół i znajomych, chodzi z nimi do kina. do teatru, na kolacyjki i dansingi, na przyjęcia i bridżowe „sesje”. Ją również widuje wracającą o świcie kot włóczęga polujący w ogrodzie na ptaszki. Najczęściej właściwie przebywa w domu Magdalena, chociaż to jej młodzieńcze i studenckie prawo bujać po świecie. Od pewnego jednak czasu Zuzanna Kotymowa zrezygnowała z życia towarzyskiego, z wypraw wieczornych i całonocnych i przesiaduje w domu. Ku strapieniu Magdaleny, bo dziewczyna doprawdy oddycha swobodniej, gdy nie czuje na sobie niechętnego wzroku matki. Toteż teraz siedzą przy stole naprzeciwko siebie i w milczeniu dziobią bez apetytu kolację. Coż to zresztą za kolacja! Zuzanna nie jest dobrą gospodynią; od kiedy odeszła gosposia, nic prawie w tym domu nie ma do jedzenia. Zuzanna kazała przynieść Magdalenie z Delikatesów gotową sałatkę i trochę byle jakiej wędliny, do tego upitrasiła jajecznicę, wysuszywszy ją na wiór. Słaba herbata, bo obie zapomniały, że herbaty w domu
nie ma. Kiedy zjawia się Kotym, talerze są już puste. Ogarnia go prawdziwie szewska pasja: — To skandal, żeby w domu nie było co jeść. I żadnych zapasów?! Chociażby pudełko sardynek! —- Wiesz przecież — cedzi przez zęby Zuzanna — że ja byłam zajęta moim wyjazdem. Magdalena też mogłaby się trochę zainteresować domem. Ale jej co innego w głowie. — Twój wyjazd! Twój wyjazd! Kością mi już w gardle stoi — krzyczy Kotym, puszczając mimo uszu uwagą odnoszącą się do Magdaleny. — Tu jest jeszcze jeden pomidor, trochę Chleba i masło — produkty lądują na stole przed Kotymem podsunięte niedbałym gestem. — Odzwyczaiłam się od tego, że jadasz w domu. Twój dom to restauracja. — Pewnie, że od takiego domu wolę restaurację. Przynajmniej wiem, że jak dobrze zapłacę, to mnie uprzejmie obsłużą. Zuzanna kwituje złośliwości męża wzruszeniem ramion. — Daj mi kawy — mruczy Kotym, wyłuskując pomidor z grubej i twardej skóry. W restauracji, jeżeli zażąda, dostaje pomidora obciągniętego ze skórki. — Kawy! Hej, kelner, jedna kawa! — przedrzeźnia go Zuzanna. — Zaraz. Poczekaj. Musi się woda zagotować. Zaczyna majstrować przy maszynce, która się właśnie zepsuła. To już nie te czasy, kiedy w domu wszystko szło jak w zegarku i wszystkiego było w bród na każde zawołanie. Magdalena się dziwi, bo prześladują ją jeszcze ciągle odruchy troskliwości w stosunku do ojca: — Kawa? Na noc? Kotym podnosi na nią oczy, jakby zaskoczony jej uwagą, jakby dopiero zauważył, że i ona znajduje się w pokoju:
— Mam dziś jeszcze jedno ważne spotkanie. Będzie ciężka noc. — Miałeś mnie odwieźć na stację — wtrąca z pretensją w głosie Zuzanna. — Nie mogę, nie zdążyłbym. Zresztą wiesz przecież, że nasz wóz zepsuty. Diabli wiedzą, co mu się stało od rana. Zapomniałem powiedzieć mechanikowi, żeby przyszedł obejrzeć. — To już od dziś nie dysponujesz służbowym wozem? — mówi z przekąsem Zuzanna. — Skoro cię to tak interesuje, mogę ci powiedzieć, że jeszcze dysponuję. Ale zapomniałem kierowcy powiedzieć, żeby podjechał. Już go teraz nie złapię, za późno. Poślij Magdę po taksówkę. — Dziękuję bardzo za instrukcje. Sama dam sobie radę. Bez niczyjej łaski. Kotym miesza kawę tak długo i denerwująco, że Zuzanna miałaby ochotę wyrwać mu łyżeczkę z palców. Mówi wolno, tak wolno, jak obraca się łyżeczka w filiżance: — Właściwie źle się urządziłaś. Powinnaś była zabrać ze sobą do Ameryki swojego giermka, pana Frania. Powinien był nie tylko odprowadzić ciebie do pociągu, ale dostarczyć w całości do Edmunda. A tam na ciebie już czekają z tuzinem lokajów. Obsługi nie zabraknie. Gdyby Kotym nie był pochłonięty w tej chwili ważną sprawą, a mianowicie badaniem, czy cukier rozpuścił się należycie w gęstym, czarnym płynie, dojrzałby mały uśmieszek w kącikach ust, na który pozwoliła sobie przez mgnienie oka jego małżonka. Ukryła go jednak natychmiast na powrót w brzydkiej fałdce, z którą zręczna kosmetyczka amerykańska z pewnością potrafi się uporać. Uśmiech ów był, jak to się mówi, wiele znaczący — zawierał w sobie i przekorę i złośliwą
satysfakcję, i może nawet okrucieństwo. — O Boże, jak ja mam tego wszystkiego dość! Jakie szczęście, że dziś wyjeżdżam! — wzdycha boleściwie pani Zuzanna. — Czy wy, musicie wciąż się tak kłócić? To jest doprawdy nie do wytrzymania. Chciałam wam powiedzieć, że ja… Magdalena nie wytrzymuje nerwowo. Zuzanna wpada w furię i nie pozwala Magdalenie dokończyć zdania: — Słyszałeś? Jesteśmy „nie do wytrzymania”! Magdalena nie daje się zbić z tropu: — …że ja mam już tego wszystkiego po uszy i wyprowadzam się od was. — Ładna wdzięczność — mówi Kotym, gdy po słowach Magdy zapada głucha cisza i myśli; „Czy ona wie, że ten dom jest sprzedany już od dwóch miesięcy i że za miesiąc i tak musiałaby się stąd wyprowadzić? Czy ktoś jej to powiedział, czy to taki jej bunt?” —- Jaka wdzięczność? Za co wdzięczność? — w głosie Magdy brzmi prawie dziecinny żal i już nie dziecinna gorycz. — Za co mam być wdzięczna? — Dla ciebie orałem jak wół. Nigdy ci niczego nie brakowało. Żyłaś jak królewna — mówi Kotym i myśli: „tak, to prawda. Chciałem, żeby miała w życiu wszystko. Ale ona tego nigdy nie zrozumie”. — Ale ja nie potrzebuję tego całego luksusu, czy nie rozumiesz? Nie potrzebuję… — Magdalena zaraz rozpłacze się. — Zbrzydło mi to wszystko, od kiedy zrozumiałam, skąd na to wszystko brałeś pieniądze. Nie chcę! Nie chcę ojca kanciarza!!! Tak mi wstyd… za ciebie — skarży się. Policzki jej płoną, oczy błyszczą od łez. „Jaka ona śliczna — myśli Kotym. — I jaka naiwna. Zupełne dziecko. Nie zna życia, pojęcia nie ma o tym, czym jest życie.
Dlaczego właściwie nie możemy się porozumieć? Dlaczego ode mnie odeszła? A może to ja od niej odszedłem, ja ją zgubiłem?” — przenika go nagle ostry żal, dojmujący, bolesny smutek. Już jutro jej nie zobaczy. Może już nigdy jej nie zobaczy, jeżeli sprawy ułożą się niepomyślnie. I nie ma już na to rady. Nie może się cofnąć, niczego już nie może cofnąć ani zmienić. I nie może Magdzie w niczym pomóc, choćby chciał. Mógłby zepsuć swoje plany. Właściwie to jej szczęście, że ma tego dziwaka malarza. — To nieprawda, że dla mnie… — ciągnęła Magda — może tak było kiedyś, na początku. Ale ostatnie lata to już nie było wcale dla mnie. Ja ciebie już przestałam interesować. Dawałeś mi tylko pieniądze, dużo pieniędzy i wszystko, co chciałam i uważałeś, że masz mnie z głowy Ostatnio to już było tylko robienie pieniędzy dla samych pieniędzy. „Ma rację. Ona ma rację — myśli ze zdumieniem Kotym — to wciąga. To jest jak narkotyk, nałóg. Niczego się już wtedy nie widzi, nie dostrzega, wszystko staje się coraz bardziej obojętne. Oczywiście, jeżeli są to duże pieniądze. Tak jak te, które ja robiłem” — i odzywa się wreszcie, gdy Magda milknie, wyczerpana swoim niezwykłym wybuchem: — Posłuchaj mnie spokojnie. Nie będę ci się z niczego tłumaczył. Każdy odpowiada za siebie. Chcesz pokosztować samodzielnego życia, proszę bardzo. Przekonasz się, jakie ono jest trudne bez pieniędzy, o których mówisz z tatką pogardą. Moje sprawy skomplikowały się… — nie ma siły, nie ma odwagi powiedzieć jej o wszystkim do końca — więc to lepiej nawet, że tak zadecydowałaś. Wprawdzie twój miły nie podziela twoich szlachetnych zapatrywań… Muszę cię zmartwić, Magda. Właśnie był dzisiaj u mnie i zażądał pożyczki. Nie śmierdzą mu moje pieniądze. Magdalenę tak zaskakuje ta wiadomość, iż przez dobrą chwilę
nie potrafi zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Nie przychodzi jej do głowy żadna riposta na ojcowską złośliwość, tylko myśl pracuje gorączkowo: jej Janek zbłaźnił się. Jej Janek poniżył się do tego stopnia, że poszedł po pożyczkę do człowieka, który wyprosił go ze swojego domu. Cóż to za nagła potrzeba popchnęła go do takiego kroku? Na co mu te pieniądze? Kiedyś, dawno już temu, gdy zastanawiał się nad sposobami zdobycia samodzielnego locum, Janek napomknął mimochodem o tym, że ojciec Magdaleny mógłby im pomóc. Żachnęła się: „Ani się waż, słyszysz?! Zakazuję ci zwracać się do ojca z takimi sprawami!” — i Janek musiał jej przyrzekać uroczyście na wszystkie świętości, iż nigdy nawet nie pomyśli o portfelu taty Kotyma. Działo się to w czasie, kiedy Magdalena nie orientowała się jeszcze w interesach swego ojca; doprawdy nie umiałaby wtedy wyjaśnić Jankowi dokładnie i logicznie, dlaczego niemiłą i odpychającą jest dla niej myśl, że jej narzeczony miałby o coś prosić jej ojca. Czy to możliwe, żeby Janek chciał pożyczyć pieniędzy? Pożycza na ogół ten, kto ma nadzieję zdobycia odpowiedniej kwoty na spłacenie zaciągniętego długu. Oczywiście, o ile nie jest kanciarzem. A skąd Janek mógł liczyć na jakąś większą sumę? Nic o tym nie wiedziała. Może w ogóle nie zna swojego Janka. Może pomyliła się co do niego tak, jak pomyliła się w ocenie charakteru ojca. Czy grozi jej jeszcze jeden życiowy zawód? Nie, to niemożliwe. To nieprawda. Wykrzykuje na głos tę myśl: — To nieprawda! Nieprawda! Nieprawda! Mówisz tak naumyślnie, żeby mi go obrzydzić. Żeby mi dokuczyć! Głos ojca jest tak lodowato stanowczy, że Magdalena musi mu jednak wreszcie uwierzyć. — Ależ zapewniam cię, że tak było istotnie. Mam nawet świadka, moja kochana. Twój luby twierdził, że trafia mu się kawalerka z powodu czyjegoś nagłego wyjazdu, ale musi w
ciągu dwóch dni zapłacić dziesięć tysięcy odstępnego. To nawet niedrogo, powiem ci… Ironia Kotyma jest zabójcza. Pragnie dać Magdalenie do zrozumienia, iż popełnia zasadniczy błąd, potępiając ojca za kanciarstwo. Wcale nie jest gorszy od innych i nikogo nie oburza pochodzenie jego fortuny. Gdyby takiemu Jankowi na przykład, owemu chodzącemu ideałowi, zdarzyła się okazja, chyba robiłby to samo, co Kotym. Voila. Magdalena z wściekłości ksztusi się własnymi słowami: — I ty… ty mu dałeś? Pożyczyłeś mu te pieniądze? Kotym pogardliwie wzrusza ramionami: — Może kiedy indziej zrobiłbym to. Dla ciebie, jasne. Ale, niestety, w tej chwili nie dysponuję nawet tak niedużą sumą. Wiesz przecież, że wyjazd matki kosztował majątek. Resztę oszczędności muszę trzymać w garści, bo… Zresztą to ciebie nie obchodzi — ucina z lekceważeniem. — Całe szczęście — mruknęła Magdalena raczej do siebie, niż do ojca, ale nie czuje się bynajmniej uspokojona. Coś tu nie jest w porządku. Co ten Janek przed nią ukrywa i dlaczego? O co chodzi? Co to za okazja mieszkaniowa? Czemu nic jej o tym nie powiedział? Zuzanna przysłuchuje się kłótni ojca z córką w milczeniu, pełnym utajonej uciechy. No, proszę: tak się zawsze kochali, zawsze przeciwko niej trzymali razem sztamę, a teraz za łby się biorą. O pieniądze. Dobrze im tak. Może Magda liczy na to, że zaimponuje ojcu swoją postawą i stary, wzruszony do głębi, z własnej woli zostawi córeczce większą sumę na otarcie łez. Kątem oka Zuzanna dostrzega, jak zaciętość Kotyma topnieje, jak on patrzy na Magdalenę, coraz mniej gniewnie, już prawie tylko ze zdziwieniem, pozbawionym podziwu i szacunku. Trzeba zapobiec temu, by zmiękł. Trzeba przerwać tę ładną scenkę. Każdy dolar, każdy gram złota albo karat kamienia
ofiarowany w tej chwili hojną i czułą ojcowską ręką niesfornej i zbuntowanej córce uszczupli stan przyszłego posiadania Zuzanny. Kotymowa sprytnie dolewa oliwy do ognia: — No widzisz — mówi do męża z niezwykłą dla niej łagodną perswazją — ona woli żyć o kawałku suchego chleba, byle z ukochanym. Zamieszka w Akademiku i będzie kończyła tę swoją wymarzoną architekturę za czterysta złotych miesięcznego stypendium. Jeżeli jej dadzą. Niech popróbuje. Mówiłam ci, że ty na nią liczyć nie możesz, jeżeli noga ci się powinie. Ona każdy grosz otrzymany od ciebie zaniosłaby w kopercie na milicję, bo to nieładne pieniądze. Dziwię się, że jeszcze na ciebie nie doniosła. To byłoby w jej stylu. Dobra obywatelka. No, na mnie już czas. Może pomógłbyś mi chociaż walizki znieść na dół… Kotym już bez słowa gwałtownym ruchem odsuwa od siebie niedopitą filiżankę kawy i opuszcza pokój nie patrząc na Magdalenę. Po chwili trzasnęły drzwi sypialni Zuzanny na piętrze, ale jeszcze nie dość w porę, by Magda nie mogła usłyszeć dalszego ciągu rozmowy rodziców, prowadzonej gniewnymi, podnieconymi głosami. Magdalena, jak mała dziewczynka, niesprawiedliwie ukarana, wtula twarz w dłonie i zaczyna rozpaczliwie płakać. 2. Płacze również tego wieczora inna kobieta. O tej samej porze, kiedy taksówka z panią Zuzanną Kotymową odjeżdża spod willi na Żoliborzu, a dyrektor Władysław Kotym starannie wiąże krawat przed lustrem, zanim uda się na umówione spotkanie do „Zodiaku”, Janina Dzietrzykowa nie może powstrzymać łez i moczy nimi obficie więzienne posłanie. Sama przy tym nie umie uświadomić sobie, co bardziej jest przyczyną tej tak jawnie okazywanej rozpaczy: przerażenie i wstręt, iż oto znalazła się w więzieniu, niepokój o los rodziny, żal do męża, żal za
mężem, lęk przed tym, co ją jeszcze czeka, czy strach przed tymi, których obciążyły jej zeznania złożone kilka godzin temu w gabinecie oficera milicji. Współlokatorka celi, postawna, tęga kobieta w średnim wieku, usiłuje ją pocieszyć: — I czego, czego ryczysz, głupia? Że w kiciu siedzisz? A cóż to, więzienie nie dla ludzi co? Nie ludzie tu siedzą? Ludzie. Odpoczniesz sobie. Na nerwy dobre. Ja ci to powiadam, a doświadczenie swoje mam. Trzeci raz tu jezdem. Za dobre serce. No tak. Bo ja miętkie serce mam. nie lubię człowiekowi odmówić, jak o coś proszą. A przychodzi do mnie Kulawy Witek i powiada: „Kumcia Sabina, przechowaj mi tu jeden drobiazg, wujo Kleofas z Radzymina w prezencie dla mojej ślubnej Józi na urodziny przysłał, ale że urodziny za trzy dni dopiero, muszę to gdzie przetrzymać, żeby niespodzianki nie popsuć”. Co miałam robić, do szafy wzienam, a tu wiele godzin nie stuknęło, milicaje mi się do mieszkania ładują i szafy każą otwierać. Jakaś lalunia z niemi, powiada, że to jej karakuły w ogony szarpane, co w mojej szafie wiszą. Ja, że wuj Kleofas z Radzymina, a ona że w willi na Saskiej Kępie tej nocy zabrane. Milicaje do mnie z pretensją. „Paserstwo”, powiadają, a jeden, co mnie zna, powiada: „I kiedy ty kumcia Sabińcia, od tego brzydkiego procederu się odzwyczaisz?” — a ja nic, ani mrumru, grzebyk do kieszeni, kapotę na grzbiet, pod lusterkiem na komodzie pięćdziesiątkę dla gospodyni za komorne zostawiłam, jak zawsze. No widzisz, lalunia, już się śmiejesz. Odeszło cię? — No, ale panią powinni zwolnić, jeżeli wiadomo, kto te karakuły zwędził… — A któż to wie, kto je zwędził? — To pani im nie powiedziała? — Janka Dzietrzykowa ociera łzy chusteczką, po której zostały już tylko strzępy.
Gruba paserka odsuwa się od Janki na odległość ramienia i przygląda się z podejrzliwą niechęcią: — Iiii tam, ja myślałam, że ty swoja dusza. A ty takie trele morele, odprawiasz, kochana. Kto by mówił? Chyba głupi. Żebym ja ich sypała, to z czego ja bym żyła, jak stąd wyjdę? Może do „Jubilera” za kierownika by mnie zaangażowali, czy jak? Posiedzę, wyjdę, to chłopaki znów zarobić dadzą, z głodu nie zginę. Dużo by mi przyszło z tego, że machałabym ozorem… I tak bym siedziała, i tak. Kulas więcej by dostał, gdyby wsiąkł. On z recydywą. Powiadam ci, i słuchaj mnie, kochana. Kto mądry, milczy. Na gadatliwych trawka rośnie. A teraz idź spać. Tu się rano wstaje. Ale Janka Dzietrzykowa nie może zasnąć. Wbrew zamiarom pocieszycielki, dopiero co usłyszane słowa nie niosą spokoju. Odwrotnie: wzniecają niepokój jeszcze większy niż ten, który kazał obficie płynąć łzom. Janina Dzietrzykowa przepowiada sobie w myślach to wszystko, co mówiła milicjantowi. Sama już dobrze nie pamięta, co tam zeznawała. Zdania wtedy jakoś same rwały się z jej ust. Stara paserka ze strachu przed ,,Kulasem” nie puszcza pary z ust. A ona, głupia, jakby wbrew, jakby na przekór strachowi, noszącemu dla niej twarz Kotyma, nie zawahała się wykrzykując na głos jego nazwisko. Co będzie? Co będzie, jeżeli ten straszny człowiek zechce się na niej mścić? Zmusza swoje myśli, swój umysł do odzyskania równowagi, do pracy. Więc jak to było? Czy powiedziała rzeczywiście wszystko temu milicjantowi, który w pewnej chwili obudził w niej odruch zaufania? Wszystko, co wiedziała, co wie, czego się domyślała? Oddycha z ulgą. Nie nie wszystko. Jakie szczęście. Właściwie potwierdziła tylko część tych zeznań, które jej odczytano. Zawsze będzie jeszcze mogła się skarżyć, że zeznania wymuszono na niej. Tego, co wie ponadto, jest jeszcze dość, aby kupić sobie spokój i jaki taki byt po odsiedzeniu
wyroku. A może to właśnie niedobrze, że ona jeszcze tyle wie? Może nawet tu, w więzieniu, dosięgnie ją wszechwładna ręka dyrektora? Pamięta tę rękę. Nie w przenośni, ale tę prawdziwą rękę ludzką o nieco za krótkich palcach i płaskich, szerokich paznokciach. Zanim ośmieliła się patrzeć w twarz tego człowieka, wpatrywała się z uporem w tę jego rękę, wysuwającą się z rękawa eleganckiego garnituru, z śnieżnobiałej otoczki zagranicznej koszuli. Ta ręka wyciągnęła się ku półkom sklepowym, wypełnionym atrakcyjnymi towarami, a oczy Janki śledziły jej poruszenia ze zdziwieniem i niepokojem. Działo się to kilka lat temu, kiedy Dzietrzykowa dopiero co została kierowniczką sklepu. Pod wieczór na skraju jezdni zatrzymał się dyrektorski wóz. Kotym wszedł do wnętrza sklepu, kazał zamknąć drzwi na klucz i wywiesić na nich tabliczkę z napisem: „Przyjęcie towaru”. Rozejrzał się po lokalu, zajrzał do magazynu. Wysłuchał z uprzejmą obojętnością kilku słów sprawozdania o wykonaniu miesięcznego planu, o brakach w dostawie towarów, o niezbyt dobrze funkcjonujących zamkach przy drzwiach i kratach; pokiwał głową. Potem wskazał Jance kilka rzeczy na półkach i kazał jej to wszystko ładnie zapakować. Uczyniła, co polecił. Starannie wciągnął rękawiczki na te swoje krótkie palce i zabierając paczkę skierował się ku wyjściu. — Panie dyrektorze… — bąknęła nieśmiało. — Słucham — odwrócił się ku niej z odrobiną jakby zniecierpliwienia. Doprawdy nie wiedziała, jak, w jakiej formie ma mu przypomnieć, że nie zapłacił rachunku za zabrane towary. Spora suma. — Chciałam… To znaczy… Przepraszam… ale jak? — Co: ,,jak”?— patrzył na nią ozięble, wyniośle, zdumiony i
jednocześnie niechętny. Zrozumiała. Zaczęła mówić szybko i płynnie, jak recytują pilne uczennice dobrze wyuczoną lekcję. — Jak mam podać w sprawozdaniu tę partię towaru, którą dostarczono mi wczoraj w takim stanie, że nie nadaje się do sprzedaży? Akurat był straszny deszcz, towar przemoczony, a ja zorientowałam się za późno, konwojenci już pojechali. Więc do przeceny czy całkiem na stratę…? Patrzyła mu teraz już w oczy przymilnie i otwarcie. Może nawet bezczelnie. Uśmiechnął się przyjaźnie. — Proszę zadzwonić do mnie rano do biura, porozmawiamy. W ogóle chciałbym z panią pokonferować. Myślę, że trzeba będzie zwiększyć przydziały dla pani placówki. Pani ma stanowczo za mało atrakcyjnych, chodliwych towarów… Tak, właśnie w ten sposób zaczęła się kariera Janiny Dzietrzykowej, jednej z solidniejszych podpór gmachu zbudowanego przez Władysława Kotyma. I cóż jej teraz z tego wszystkiego pozostało? Tyle, że dzieci przez te lata nie były głodne, były dobrze ubrane. Dyrektor Kotym umiał zakreślić granice dochodów swoich podwładnych: dawał zarobić, ale nie dopuszczał do takiej niezawisłości finansowej, która uniezależniłaby ich od niego całkowicie. Miała więc porządni futro ale nie miała oszczędności. Mogła wysłać dzieci na dobre wakacje, ale nie posiadała willi. Mogła dawać swojemu mężowi na wódkę tyle, ile żądał. I jednego nie mogła: nie mogła zapobiec temu, co z nią zrobiono, co jeszcze będą z nią robić. Zasypia wreszcie znużona. Śni się jej piękny, letni dzień na Bielanach. Chyba Zielone Świątki. Wśród młodej zieleni pełno ludzi, rozbawionych i rozśpiewanych. Ona sama też bawi się, tańczy i śpiewa. Wiruje karuzela i cały świat wiruje przed oczami. Jeden punkt jest wśród tego ruchu nieruchomy: to piwne oczy mężczyzny, wpatrujące się w nią z niekłamanym
uwielbieniem. „Panie Stanisławie, proszę tak na mnie nie patrzeć…” — A czemuż to, panno Janeczko, królowo mojego serca?” — Bo ja się boję, jak pan tak na mnie patrzy, jakby mnie pan chciał połknąć…” — Potem pan Stanisław pomocnik murarski, zarabiający wcale dobrze na warszawskich budowach i ubrany z warszawskim szykiem, piękny chłopak, którego zazdroszczą Jance znajome dziewczyny, daje przekonywający dowód swej dzielności: raz za razem tak celnie trafia na strzelnicy, że dopiero niedwuznaczne trącenie w bok twardym łokciem i groźny szept: „Spływaj, bracie, i to już!” skłania go do zaniechania owych popisów. Janka, budząc powszechny podziw, niesie triumfalnie w ramionach wielką nagrodę swego adoratora: zezowatą lalkę w sukni przybranej niezliczonymi pstrokatymi falbankami. Ta lalka po dziś dzień siedzi na otomanie, tyle tylko, że dzieci obtłukły jej nos i falbanki straciły żywe kolory. Ramię, które obejmuje Jankę czule, mocno i władczo w ten słoneczny, świąteczny dzień na Bielanach, pachnący bzami, wódką, piwem i ciepłem rozgrzanych ludzkich ciał, staje się nagle aż brutalne i potrząsa Janką boleśnie. Jest szaro, ponuro. Nad Janką stoi paserka Sabina i szarpie ją za rękę: — Wstawaj, lalunia. Tu nie wczasy. 3. Matka Janiny Dzietrzykowej myliła się, gdy oskarżała swego zięcia o całkowite nieróbstwo. To prawda, że nie obciążał swoją osobą żadnego etatu w żadnym z przedsiębiorstw społecznie użytecznych. Od dawna porzucił swój murarski fach. Niemniej jednak w chwilach wolnych od wędrówek po praskich knajpach pędził żywot czynny i urozmaicony. Owe wyprawy do knajp również zresztą wiązały się z jego działalnością, zdecydowanie sprzeczną z literą prawa. Należał mianowicie do tej kategorii
ludzi, którzy przyrodzoną bystrość swych umysłów lubią obracać na rozwiązanie problemu: jak najwięcej zarobić, pracując jak najmniej. Ta kategoria ludzi jak pleśń, jak złośliwa rdza osadza się na skrajach społecznego życia nie dość dobrze zabezpieczonych, rzec by można — nie wietrzonych należycie lub po prostu jak źle wytopiona stal podatna uszkodzeniom. Ci ludzie żerują na ludzkich słabościach („Panie, a któż by nie chciał zarobić?!”) i na wszelkiego rodzaju mankamentach, czyli brakach życia gospodarczego. Nieomylny węch wiedzie ich ku lukom kontroli, przeprowadza przez gąszcze przepisów, wyprowadza ku zdobyczy, którą może być raz wykupienie w Galluxie atrakcyjnych bluzeczek i upłynnienie ich po dwukrotnie wyższej cenie na bazarze, a kiedy indziej rozebranie i sprzedanie w składnicy złomu sporego odcinka szyn z toru kolejowego. Kupują z placów budowy kradziony materiał i sprzedają go na wieś albo ogłaszają się w gazetach w rubrykach „Matrymonialne” i oskubują bez skrupułów z oszczędności i złudzeń osamotnione kobiety, spragnione rodzinnego ciepła. W pewnym sensie niewątpliwie można dociec pokrewieństwa duchowego, podobieństwa celów i chwytów między Stanisławem Dzietrzykiem i Władysławem Kotymem, chociaż dzieli ich wiele szczebli hierarchii społecznej. Różnica tylko ta, że pierwszy stanowi dolny, a drugi górny szczebel tej samej drabiny. Może się to wydać dziwne, lecz działając w tym samym zakresie prawie się nie znali. W pewnym momencie swojej kariery Władysław Kotym przestał już bowiem osobiście dotykać każdej śrubki swojej maszynerii. Tak samo nie każdy, kto na niego pracował, miewał zaszczyt i przyjemność osobistego obcowania z szefem. Natomiast ci znani i nieznani, pracujący nie tylko w przedsiębiorstwie bezpośrednio podległym Władysławowi Kotymowi, lecz także w
wielu innych, lub w ogóle działający poza ramami jakiejkolwiek jednostki gospodarczej, „luzem”, tworzyli wszyscy razem, od Kotyma do Dzietrzyka, jak gdyby jeden organizm, jedno przedsięwzięcie, jedną firmę, rządzoną sprężycie i funkcjonującą chyba sprawniej, niż niejedna oficjalna instytucja. Rzecz polegała na tym, iż Janka Dzietrzykowa była wprawdzie osóbką sprytną, pojętną, dostatecznie wyzbytą skrupułów, lecz jeszcze nie dość bystrą i obrotną na to, by rządzić się w swych kombinacjach samodzielnie. Już przy pierwszej różowej setce, wetkniętej mu przez żonę cichcem do kieszeni, Stanisław Dzietrzyk zorientował się, co się dzieje. Niewiele kosztowało go trudu wydobycie z Janki szczegółów, jak działa inicjatywa nie tyle prywatna, ile własna pracowników w ramach społecznego sektora. Przeląkł się: ta Janka, robiąc kanty wyłącznie na własną rękę, może dojść do grubszej forsy. Jak poczuje forsę, może na niego gwizdnąć. Trzeba więc postarać się o to, by stać się jej niezbędnym. Zaczął skwapliwie pomagać żonie w robieniu interesów. Naganiał jej klientów, pośredniczył w nielegalnych dostawach towaru, służył jako goniec wypełniając dyskretne misje. Przed remanentami pomagał przerzucać towar z jednego sklepu do drugiego. Doradzał. Ostrzegał. Z racji też pełnienia tych obowiązków nieetatowego pracownika orientował się, z kim i jakie interesy załatwia gang dyrektora Kotyma. U tych ludzi postanowił poszukać rady, pomocy i oparcia w chwili, kiedy jego tak dogodnej egzystencji zagroziła katastrofa. Położona na ustroniu przedmiejskim willa nie po raz pierwszy stanowiła cel wyprawy Stanisława Dzietrzyka. Tym razem jednak miał trudności w dotarciu do człowieka, który był jednym z głównych wspólników dyrektora Kotyma. — Nasz pan zajęty. Powiedział, żeby nikogo nie wpuszczać —
ucięła krótko gosposia, trzymając drzwi na łańcuchu. Dzietrzyk jednak nie rezygnował. Stawiał się ostro. — Królowo mojego serca, Anielciu droga… Jak mnie nie wpuścisz, to szybę wybiję, jak mi ćwiartka miła i oknem wejdę. Zobaczysz. A może go w ogóle nie ma, tego twojego, co? Może już w kiciu? Powiedz, złotko. — Ale! Niedoczekanie. Już on nie taki głupi — panna Anielcia była raczej w zażyłych stosunkach z panem Stanisławem. Upoważniało to ją do pewnej otwartości. — Ale raban tu jest, to fakt. — To ja właśnie w sprawie tego rabanu. Tak mu powiedz. — Nie wiem — panna Anielka zawahała się. Stanisław Dzietrzyk potrafił obchodzić się z kobietami, doprawdy, czasami trudno było mu się oprzeć. — Spróbuję. Tam u niego trzech siedzi już od południa. Gadają i gadają. Zatrzasnęła drzwi i oddaliła się w głąb mieszkania. Stanisław Dzietrzyk, oparty o futrynę masywnych, ozdobnych drzwi wejściowych willi, cmił leniwie papierosa. Był raczej pewien swego. Z bogatego doświadczenia wiedział, że kiedy jest „raban, czyli klops”, tacy jak on, gotowi na wszystko cwaniacy, przydają się ludziom nie lubiącym wyciągać własnymi rękoma gorących kasztanów z ognia. Nie mylił się. Po kilku minutach znów usłyszał kroki w sieni, drzwi uchyliły się. Anielcia z uśmiechem zapraszała go do wnętrza willi. — Aaa, pan Dzietrzyk! Witam, witam. Z nieba mi pan tu spadł… — z wyciągniętą dłonią gospodarz willi zmierzał w kierunku pana Stanisława, jak gdyby był nie natrętnym interesantem, lecz upragnionym gościem. Dzietrzyk niezgrabnie podał rękę. Tak go tu jeszcze nigdy nie witano. W pokoju było szaro od dymu, lecz panów, wspomnianych przez Anielcię ani śladu. Na stoliku
umieszczonym między głębokimi skórzanymi fotelami stały butelki po zagranicznych trunkach, kieliszki, filiżanki — widomy znak, iż goście albo opuścili dom w pośpiechu, ale po prostu nie życzyli sobie, aby osoba postronna wiedziała o ich obecności i przeszli do sąsiedniego pokoju. — Proszę, może pan się napije — gospodarz wyciągnął z podręcznego barku kieliszek i napełnił go trunkiem. Pomyślał przy tym zapewne, iż szkoda porządnego Martella dla tego typa, Dzietrzyka, bo nalał kieliszek tylko do połowy. Dzietrzyk, na potwierdzenie tej nieujawnionej myśli pana domu, przechylił kieliszek i wypił koniak jednym haustem, zamiast, jak nakazuje zwyczaj, sączyć wonny trunek wolniutkimi, drobnymi łykami. Gospodarz skrzywił się ledwo dostrzegalnie, lecz nic nie powiedział. Absorbowało go zupełnie coś innego, aniżeli to, czy nawykły do „czystej” pan Dzietrzyk umie pić koniak. Obaj mężczyźni nie tracili na próżno czasu ani słów. Nie potrzebowali opowiadać sobie obszernie, o co chodzi. Zdarzało się i tak przecież, że uczestnicy afery w tajemnicy jeden przed drugim powierzali panu Stanisławowi załatwianie swoich niezbyt czystych interesów. Teraz więc przystąpiono wprost do rzeczy. — Ma pan kłopoty, panie Dzietrzyk. — zauważył filozoficznie i z dyskretnym ubolewaniem pan domu. — Za przeproszeniem pana prezesa, ośmielę się zauważyć, że pan dyrektor Kotym zrobił dziś rano ze mnie balona. — Wiem o tym — uśmiechnął się zjadliwie rozmówca. — Ale nie tylko z pana i z pańskiej żony, która… jeżeli się nie mylę, miała dziś… hm, jakby to powiedzieć, przykrości. — Zamkli ją — Dzietrzyk skrócił myśl prezesa. — Postaramy się, żeby ją zwolniono. To da się zrobić. Jak, niech pan to już nam zostawi. Widzi pan, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Ważne jest tylko, żeby dać jej
znać, jak bardzo wszystko zależy od tego, by jak najmniej mówiła. Rozumie pan… — Buzia na kłódkę, panie prezesie — zapewnił, gorąco Dzietrzyk w imieniu własnym i żony, kombinując szybko, w jaki sposób przemycić do Janki tę instrukcję. — Da się zrobić. Ale o co chodzi? Przecież nie po to ten uścisk dłoni i ten napitek smakujący jakby człowiek pół apteki, za przeproszeniem, do gęby wlał. Dzietrzyk nie łudził się, że troska o jego żonę powoduje tymi gościnnymi poczynaniami pana domu. Gospodarz istotnie ujawnił dalsze zamiary: — No, ale, wie pan, jak to się mówi, przysługa za przysługę. Jest ktoś kto nam wszystkim nie jest potrzebny. Sprawa wygląda tak: jeżeli dyrektora Kotyma zaaresztują co, o ile wiem nastąpi najdalej jutro, on będzie sypać na całego. Rozumie pan? Będzie się starał przerzucić na innych swoje sprawki. Na podległy mu personel przede wszystkim. Potem na nas na przykład. Na mnie, na innych przyjaciół. Gdyby nie mógł mówić… rozumie pan? — Co mam nie rozumieć? Sprawa jasna. Ale kto…? — Ależ pan, drogi panie Dzietrzk! Tylko pan! Któż mógłby lepiej wywiązać się z takiego zadania? — gospodarz klepnął Dzietrzyka po ramieniu z największą serdecznością. Uczynił to tak, jak gdyby powierzał temu człowiekowi w najwyższym zaufaniu co najmniej tekę ministerialną. Dzietrzyk pokręcił niechętnie głową: — Diablo brzydka sprawa. Niebezpieczna. Za nim chodzą ani chybi. Nie wiem… Pan domu spojrzał pytająco, a zarazem z pretensją: — Czego pan nie wie? — Czy mi się opłaci. — A siedzieć panu się opłaci? Myśli pan, że na pana żonie to
się skończy? A jeżeli Kotym i pana wskaże podczas śledztwa? Inna sprawa, że będzie pan musiał potem zniknąć na jakiś czas z Warszawy. Chyba ma pan jakąś rodzinę na wsi, co? A co do tego, czy Kotyma śledzą, czy nie, to mogę pana zapewnić, że dzisiejszej nocy znajdzie się on w odpowiednim miejscu i w takim towarzystwie, które potrafi zgubić każdą pogoń. — Muszę mieć na to forsę — rzekł rzeczowo i stanowczo Dzietrzyk — przecież nie pójdę sam na taką robotę. Nie moja specjalność. Ale mam takich chłopaków. — To się da zrobić — zgodził się uprzejmie pan domu — Ile? Stanisław Dzietrzyk szedł raźnym krokiem przez ulice przedmieścia obracając palcami w kieszeni dość gruby zwitek banknotów. Szeleściły przyjemnie. To więcej, niż się, spodziewał. Myślał, że będą się targować. Widocznie bardzo im zależy na tym, aby dyrektor Kotym nie miał już nigdy okazji wywnętrzania się na czyjkolwiek temat wobec instancji powołanych do ścigania przestępstw. Boją się. ,.Musieli nieźle kombinować” — myśli z zazdrością Dietrzyk i przyrzeka sobie święcie, że nie koniec na tym zwitku, wypychającym w tej chwili jego chudą kieszeń. Do końca życia będzie korzystać z forsy, jaką zrobili ci z willi razem z Kotymem. Już on ich przyciśnie. Teraz tylko trzeba wypełnić zadanie. Wsiada w taksówkę i każe się wieźć szybko na Pragę. Nikt nie będzie później wiedział, czemu sprawy przybrały zupełnie inny obrót, aniżeli zaplanowali mocodawcy pana Stanisława Dzietrzyka z dalekiej, cichej willi w pięknym ogrodzie. Mogą wróżyć na płatkach stokrotki, mogą pytać gwiazd, albo radzić się Cyganki, która ostatnio awansowała do niezbędnego fatum w każdym niemal polskim filmie. Nikt im nie powie, że wszystkiemu winien był ten jeden, niepełny zresztą kieliszek Martella. W ogóle, gdyby nie nałóg Stanisława
Dzietrzyka, kto wie, jak potoczyłyby się jego własne losy: może byłby nadal dzielnym murarzem, może awansowałby na majstra i co niedziela, świątecznie ubrany, paradowałby z rodziną po praskim ZOO, żeby dzieciom zrobić przyjemność. Może, wybierając już nawet tę drogę, na której się znalazł, drogę tak zwanych kombinacji, zaszedłby na niej ku lepszym rezultatom finansowym, wkładając zarobione pieniądze nie do kasy rozlicznych restauracji, lecz w budowę domku pod miastem, domku z ogrodem, w którym pachniałyby floksy i kwitły na wiosnę bzy. Wódka przekreślała obie te ewentualności, ów awans zarówno uczciwy, jak i nieuczciwy, pozostawiała go na stałe w roli wyrobnika występku. Pijaka rozdrażnia pokosztowanie zbyt małej dawki alkoholu, w dodatku takiego, którego nigdy nie pija. Ten Martell go mdlił. — Coś pan taki kwaśny, panie Stasiu? — znajomy kelner, z którym niejeden interesik ubiło się na boczku, wykazywał czułą troskę o stałego klienta. — Szkło nieczyste było w jednej chacie, panie Gieniu — odparł Dzietrzyk krzywiąc się z niesmakiem — coś takiego piłem, jakbym wodę kolońskie „Przemysławkie” rąbnął. Daj mi pan ćwiartulę. Co potem było, co działo się z nim i wokół niego, zanim znalazł się w lasku nad stawkiem, doprawdy nie umiałby powiedzieć. W głowie wirowały jakieś strzępy rozmów, jakieś fragmenty ludzkich twarzy, podobniejszych do odbicia w pękniętym lustrze aniżeli rysów widzianych po prostu, lokale zmieniały się jeden po drugim, ktoś go gdzieś prowadził, ktoś go gdzieś wiózł. Przypomina sobie mgliście, że kogoś do czegoś usilnie namawiał: — No, Józuś, no… Zrobisz to dla mnie, bracie? — Zrobię, zrobię. Spokojna czaszka. Postaw jeszcze. Mokrą robotę trzeba dobrze podlać.
Ale teraz nie było nikogo przy nim. Żadnego Józka ani Miecia, słynnego nożownika, którego nieruchome, złe oczy wpatrywały się w niego tak uporczywie, ani Wacka, który umiał działać tak znienacka i znikać bez śladów. Był sam. Dookoła była noc. Siedział na skraju jakiejś szosy. Usiłował sobie przypomnieć, po co się tu znalazł. Coś kazano mu zrobić. Miał tu na kogoś czekać. Odruchowo sięgnął do kieszeni. Była pusta. Pomacał w ciemności rękoma dookoła. Dłoń natrafiła na szkło. Butelka. Jak to dobrze, że jest jeszcze butelka. Podniósł ją do oczu. W środku przyjemnie bulgotał przezroczysty płyn. Odbił korek i przytknął szyjkę do ust. Potem powlókł się w krzaki i runął na wilgotną trawę, zapadając w ciężki pijacki sen. W pewnym momencie ktoś zaświecił mu prosto w oczy latarką. Szarpnął się i opadł bezwładnie. — Ale się facet spił — odezwał się męski głos — na trupa. — Janek… Ty wariacie. Chodź, ja nie mam czasu. Już trzecia dochodzi. Zanim ciebie odwiozę, będzie prawie czwarta. Zostaw pijaka, bo oberwiesz. Krzaki pochyliły znów mokre gałęzie nad nieprzytomnym człowiekiem. Ten chłodny dotyk na moment rozjaśnił jego zamroczony umysł. Miała się tu zjawić „Złota Jolka” z kimś, kogo trzeba zabić. Wzdrygnął się. Dlaczego „Złota Jolka” się spóźnia? 4. „Złota Jolka” weszła do „Zodiaku” wdzięcznie kołysząc się w biodrach. Było tu jeszcze pustawo. Skromni konsumenci, posilający się w restauracjach i wszelkiego rodzaju punktach zbiorowego żywienia z powodu braku warunków dla prowadzenia gospodarstwa w domu, pospiesznie kończyli kolację, która niejednemu z nich zastępowała obiad. Kelnerzy obsługiwali ich leniwie i niedbale: czekali na drugie natarcie, na nocnych gości, tęgo pijących i dobrze płacących.
Feliks Kowalski, starszy kelner, niechętnie skinął głową dziewczynie. Przywykł do dziewcząt tego rodzaju. Nawet były w lokalu potrzebne, cóż to bowiem za zabawa bez kobiet? Ale przez Jolkę miał nie tak dawno kłopoty: —- Mówiłem ci, mała, żebyś poszukała sobie innego lokalu na podrywanie. Jak cię kierownik zobaczy, każe wyprosić. — Phi, też coś! O co chodzi? Nie rozumiem. Każdemu wolno wejść do restauracji, może nie? — „Złota Jolka” siliła się na arogancję. — Ty już dobrze wiesz, o co chodzi, Jolka. Możesz chodzić po lokalach, możesz sobie gości podrywać, możesz na nich zarabiać, ale tu nie bar „pod krzakiem”, żeby ze swoimi kumplami gości stąd na pole wywoziła i do nitki obrabiała. Na tym gościu z Olsztyna podobnoście nawet gaci nie zostawili. Jolka zachichotała. Miała dopiero osiemnaście lat i wiele rzeczy na świecie wydawało się jej śmieszne. Przy śmiechu pokazała rząd małych, ostrych, białych ząbków i efektownie potrząsnęła olbrzymim jasnym kokiem: — A skąd pan Feluś o tym wie? Rozebraliśmy go tak, żeby nas nie gonił. Zresztą to nie ja, tylko Zdzisiek. — Skąd wiem… Mało to nas milicja maglowała? Że w takim porządnym lokalu bandy się gnieżdżą, tak nam mówili, i że kategorię nam jeszcze obniżą. Ten z Olsztyna na delegacji w Warszawie był i jakieś papiery ważne, przy sobie miał, poginęły mu. Więc mamy takich jak ty nie wpuszczać tu. — Myśmy tam żadnych papierów mu nie zabierali. Tylko forsę, zegarek i ubranie. Co nam po szpargałach. Pewnie zgubił gdzie po pijanemu. I teraz Zdzisiek przez to siedzi. Nie bój się pan, panie Feluś, ja tutaj dziś sama jestem. Przecie muszę zarobić, no nie? Pan Feliks miał dobre serce. Żal mu się zrobiło dziewczyny. Widać że ostatnio gorzej się jej powodzi. Zmizerniała i szyk już
nie ten. Głupie te dziewczyny. Żeby była jego córką, przetrzepałby jej skórę. Za rok przestaną ją wpuszczać już nie tylko do ,,Zodiaku”, ale do knajp jeszcze niższej kategorii. Niech tu sobie posiedzi. Może rzeczywiście musi zarobić. Jolka zamówiła oranżadę i małą kawę. Usiadła skromnie przy małym stoliczku. Wyciągnęła z torebki puderniczkę i szminkę, poprawiła makijaż. Krytycznie obejrzała swoje odbicie w lusterku. Cera jakaś nieświeża, sińce pod oczami. Oczy straciły swój intensywny niebieski kolor. To nic. Za to, co ma zrobić dzisiejszego wieczora, kapnie ładny grosz. Urwie się wtedy tej zwariowanej „ciotce” Tekli i całej ferajnie, ucieknie z zakichanego Piaseczna, pojedzie na Wybrzeże. Tam sobie odpocznie. Nikt jej nie zna. Może chłopaka jakiegoś ustrzeli, takiego, żeby się ożenił. Nie takiego, jak ten alfons Zdzisiek, co to ją tylko wykorzystuje i z niej żyje. Mówią, że porządnie postąpił, bo całą winę za obrabowanie tego „jelenia” z Olsztyna wziął na siebie. Pewnie, tak zrobił. Ale to dlatego, że nie jest głupi: gdyby ona też siedziała, kto by mu wałówki podpychał i o jego sprawy się troszczył? Rodzinka się go wyrzekła, tylko Jolka mu została. Z tych dzisiejszych pieniędzy też będzie musiała mu odpalić. Nie ma ludzkiej siły, nie ma cudów, żeby on się nie dowiedział o jej robocie. Ktoś zaproponował, żeby się przysiadła. Jakiś zalany gość, gdy tylko zaczęła grać orkiestra, kiwając się nad jej głową jak wahadło zegara, błagał o taniec. Odmawiała stanowczo. — Bardzo przepraszam. Jestem umówiona. Czekała. 5. Zuzanna Kotymowa wysiadła z taksówki. Zawołała tragarza. Kazała mu zanieść walizki do kasy bagażowej i nadać je, upewniwszy się uprzednio, iż przybędą do Gdyni rano. Zapłaciła bagażowemu: ten mały neseser nie jest zbyt ciężki dla
jej kobiecych ramion. Stanęła przy kasie i przyglądała się ludziom niecierpliwiącym się w długim ogonku. Szczupła kobieta z małym chłopczykiem, która odeszła od kasy z zawiedzioną miną. zwróciła jej uwagę. Podeszła do niej i odprowadziła nieco na bok: — Pani pytała o miejscówkę do Gdyni, prawda? Mam właśnie miejscówkę, ale nie mogę skorzystać, bo muszę odłożyć mój dzisiejszy wyjazd. Mogę ją pani odstąpić. Transakcja doszła do skutku ku obopólnemu zadowoleniu. Miejsce Zuzanny nie powinno być puste — to zwróciłoby uwagę współpasażerów w przepełnionym pociągu. A jeszcze gdyby Ziembikówna miała zapisany numer miejscówki lub pamiętała go — alibi diabli by wzięli. A tak to zawsze jeszcze w najgorszym razie, gdyby badano, czy rzeczywiście o tej godzinie pojechała do Gdyni, może na przykład zeznać, że zamieniła się z kimś miejscówką, bo towarzystwo w przedziale jej nie odpowiadało. Właśnie nadjechał jakiś pociąg i fala ludzi runęła ku wyjściu. Zuzanna wmieszała się w tę gęstą ciżbę i wraz z nią opuściła dworzec. Pilnie uważała, żeby nie trafić przypadkowo do tej samej taksówki, która ją tu przywiozła. Obawa ta okazała się zbędna. Taksówki rozłapywano w mig. Do każ dej ładowało się po kilku pasażerów. Taki zbiorowy transport trafił się również Zuzannie. Wysiadła przy placu Inwalidów i do domu doszła pieszo. Spojrzała w okna willi. Były ciemne. W porządku. To znaczy, że Władysław już wyszedł. Magda może pofrunęła gdzieś ze swoim, pacykarzem. Zuzanna uśmiechnęła się złośliwie na myśl o tym, jaki to kawał przygotował Pirko dla młodej pary. Przez moment zastanowiła się, dlaczego właśnie tak nie znosi Magdy. Dlaczego nie lubi własnej córki? Powinna ją przecież uwielbiać, jak każda matka uwielbia jedynaczkę, pierwszy może
raz w życiu przyznała się sobie: zazdrości tej dziewczynie. Zazdrości tego, że jest młoda, a Zuzanna co roku pomimo wszelkich starań salonów kosmetycznych liczyć musi przybywające na twarzy zmarszczki. Zazdrości tego, że Magda jest ładna, ładniejsza niż ona sama kiedyś była. Zazdrości beztroski młodych lat i tego, że związała się z chłopcem, którego kocha. Zuzanna poszła za mąż z biedy. Nie miała, co jeść i nie miała co na siebie włożyć. Nigdy nie kochała Władysława. Pożycie z nim brzydziło ją. Z ulgą powitała moment, kiedy i jemu odechciało się spełniać sumiennie obowiązki małżeńskie. Doraźnymi flirtami próbowała wypełnić lukę w swoim życiu ale wciąż czuła głód; wciąż na coś czekała. Teraz już wiedziała, że miłość w jej życiu chyba się nie zdarzy. Dzisiejsze posunięcie znów wiązało ją z człowiekiem którego nie kochała. Wróciła pamięcią do minionego rodzinnego rozstania. Ten Władek, jakże się zmienił od czasu, w którym jej asystował. Ten ton, ten stosunek do ludzi, do niej, a nawet do Magdy. Jak gdyby byli śmieciem pod jego nogami. Musi przyznać, że nawet chwilami boi się go. Z całą pewnością bez zmrużenia oka potrafi on unicestwić na swojej drodze każdego, kto stanie przeciwko jego zamiarom. A pamięta przecież lata, kiedy gardziła nim za uniżoność. Jak bardzo, jak obrzydliwie umiał się płaszczyć przed ludźmi, od których zależały jego sprawy. Chwilami miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Uważała, że część tej hańby, tej wstrętnej uległości rzuca cień i na nią. Chciała żeby jej kłaniano się tak nisko, jak musi się kłaniać jej mąż. Nie liczyła na to, że osobiste walory Kotyma dostarczą jej tej szansy. Liczyła bardziej na pieniądze. Dlatego nie powstrzymywała Władysława, gdy pierwszy raz przyznał się jej, że wziął łapówkę. Dlatego pchała go po tej drodze dalej i dalej. Jej marzenia w poważnej mierze spełniły się, musi to
przyznać. Pech chciał, że nastąpiła awaria. Inna sprawa, że należało się jej spodziewać. Władek od dawna o tym wspominał. Mówił, że to jest „wkalkulowane”. Właśnie: awaria. Spojrzała na zegarek. Jeszcze jest dość wcześnie, ale lepiej zawczasu znaleźć się na miejscu. Nie wiadomo przecież, jaki obrót przyjmie to spotkanie. Własnym kluczem otworzyła drzwi garażu, nie wstępując do mieszkania. Zaświeciła latarkę. Otworzyła maskę wozu i szybko usunęła drobne uszkodzenie które sama rano naumyślnie spowodowała. Wsiadła do samochodu i zręcznie wyprowadziła go na ulicę. Bramę garażu pozostawiła na pół przymkniętą — niech sobie myślą, że to było włamanie. Przejechała przez całe miasto niezbyt się spiesząc. Byłby to doprawdy pech, gdyby zdarzył się jej właśnie teraz jakiś wypadek uliczny. Odszukała ,,Zodiak”. Nigdy tu nie była. Cóż za speluna! Odjechała kilkanaście metrów i zatrzymała samochód. Zapaliła papierosa. Czekała. Obaj panowie wkroczyli do „Zodiaku” prawie równocześnie. Krytycznie ocenili swoje odbicia w dużym lustrze w hallu i poprawili krawaty. Przyczesali rzedniejące nad czołami i siwiejące już nieco na skroniach blond fryzury. Ocenili pozytywnie swój wygląd: angielski, ciemnoszary tropik dodawał dystynkcji ich ubiorom. — Widzę, że nie tylko mnie obdarował pan tym okazyjnym kuponem — zażartował Kotym przyglądając się ubraniu swojego towarzysza. Pan Franciszek Pirko bynajmniej nie speszył się, ostatecznie to nie damska wieczorowa toaleta, tracąca wszelką wartość, gdy w pobliżu znajdzie się identyczny fason. Odpowiedział beztrosko: — Kiedy namawiałem pana na ten kupon, mówiłem przecież, że doradzam, jak bym dla siebie samego nabywał. To była
okazja. Mogę pana pocieszyć, że, tylko my dwaj w Warszawie nosimy ubrania z tego materiału. Ktoś przywiózł dla siebie ale musiał upłynnić… — No, no, panie Franku — Kotym ujął serdecznie pod rękę pana Franciszka — niechże się pan tak tym nie tłumaczy. Ja przecież tylko żartowałem. Tak też właśnie, ramię przy ramieniu, uśmiechający się do siebie i nadzwyczaj serdecznie usposobieni, wkroczyli obaj panowie na salę „Zodiaku” i tak też zapamiętał starszy kelner, pan Feliks Kowalski swoje pierwsze zetknięcie się z tymi panami. Kto mógł przewidzieć, patrząc na ich eleganckie sylwetki, że jeden z nich zostanie oskarżony o zabicie drugiego… … — Stoliczek dla panów? — podbiegł i zagadnął uprzejmie, usuwając z jednego ze stolików karteczkę z napisem „zarezerwowane”. Jak wiadomo, najważniejsza jest zakąska. Władysław Kotym przejmuje inicjatywę. Z namysłem studiuje kartę potraw, radzi się kelnera, wreszcie osobiście wybiera się na inspekcję lady barowej. Cóż może wiedzieć taki mały łotrzyk, jak Pirko, o należytym doborze potraw, kiedy przewidziane jest w programie wychylenie większej ilości kieliszków? Dla niego „zagrycha”, byle co i już. Kwaśny ogórek, albo powąchać skórkę chleba. Całymi latami może wysiadywać w „Bristolach”, a i tak nie nauczy się sztuki „bycia kimś” — do tego trzeba mieć predyspozycje. Cóż z tego że paraduje w takim samym angielskim tropiku jak Kotym. Nabił go w butelkę przy sprzedaży tego kuponu chyba nielicho i dlatego mógł też zafundować sobie taki. Drobny snob, po prostu snobik. To pewnie Zuzanna go do tego namówiła. Co też może dostać do zjedzenia w takim „Zodiaku”? Kotym denerwuje się. Zapomina, że to on sam wytypował tę
restaurację na spotkanie z Franciszkiem Pirką. Nic z tych rzeczy, które każdy kelner bez pytania w „Grandzie”. „Bristolu” albo „Europie” przynosi. Kotymowi na stół. Mierzi go ta knajpa. Nie pamięta już, że kiedyś pójście do takiego „Zodiaku” poczytywałby za luksus. W ogóle by nie wiedział, co ze sobą w takim lokalu zrobić: kłaniać się wszystkim po kolei, czy jak? To drażniące przypomnienie lat, kiedy jego jadłospis jako centralne i niemal wyłączne danie przewidywał zacierki, sprawia właśnie, że nienawidzi wszystkiego, co jest poniżej pierwszego gatunku i pierwszej klasy. Nie znaczy to zresztą, by chciał, ażeby wszyscy mogli nosić garnitury z angielskiego tropiku szyte u Zaremby albo Dorocińskiego. Ażeby wszyscy jadać mogli w „Bristolu” to, czego dusza zapragnie. Odczuwa z satysfakcją swoje wyniesienie się, swoje życiowe powodzenie dopiero na tle różnicy istniejącej między jego trybem życia i stopą życiową większości ludzi. Gdyby wszyscy mogli jadać co dzień łososia, to cóż za przyjemność mógłby odczuwać konsumując ten smakołyk? Więc dlaczego wybrał „Zodiak”? Po pierwsze dlatego, że nie ma zbyt wielu tam znajomych: Zaraz ktoś by się przysiadł i cały plan diabli by wzięli. Dziś nikt mu nie powinien przeszkodzić. Po drugie, w każdej chwili może ktoś podejść do niego i powiedzieć: — Czy to pan dyrektor Kotym? Pan będzie łaskaw udać się z nami… Nie chciałby, aby ta scena rozegrała się przed oczyma znajomych. Głupio jakoś człowiekowi, trzymającemu dotychczas losy tylu ludzi w swym ręku, iść jak za przeproszeniem baran na rzeź za milicjantem choćby był nawet w cywilu. Władysław Kotym ryzykuje: niech będzie klasyczny śledzik w śmietanie, sardynki, faszerowany szczupak. Z chrzanikiem,
koniecznie. Franciszek Pirko dłubie zapałką w zębach. Co za ohyda. Wódka jest zimna. I to dobrze. Mogłaby być na przykład ciepła jak stołówkowa zupa. Pirko opowiada dykteryjki. Głupie. Robi wrażenie, że w ogóle przebywają tu razem w celach towarzyskich, ani wspomni o właściwym celu spotkania. Ma minę, jakby mu na niczym nie zależało. Teraz rży jak koń, pokazując Kotymowi jakiegoś zalanego typa: —- Próbował mnie naciąć w zeszłym miesiącu na fałszywe dolary. Kelner Kowalski wciąż skwapliwie dolewa wódki do opróżnianych kieliszków. Orkiestra gra „Jabłuszko pełne snu” i pierwsze pary ruszają na parkiet. Niektórzy panowie kładą damom dłonie nieco poniżej pasa, panie chichoczą zalotnie. Bawi się przeciętny warszawski rodak. W którymś z danserów Kotym rozpoznaje ekspedienta z jednego ze swoich sklepów: tańczy on z dziewczątkiem, które jest gońcem w centrali. Na widok Kotyma ekspedient robi okrągłe oczy i szepce coś do ucha swojej partnerce. Kotym z niechęcią odwraca głowę. Też potrzebni. Teraz Pirko opowiada jak ogrywał w ubiegłym sezonie frajerów na Parkowej Górze w Krynicy: — Cały pobyt mi zafundowali, jak babcię kocham. Potem przechodzi do opowiastek o swoich romansach na Wybrzeżu. Jeszcze chwila, myśli Kotym, i opowie mi jak uwiódł Zuzannę. Właśnie, Zuzanna! Trzeba przejść do rzeczy. Nie takie to łatwe. Pirce usta się nie zamykają, nawet kiedy je. Raz wkłada kęs do nich, a raz wyrzuca z nich słowo. Kelner pochyla się nad stolikiem, w ręku trzyma butelkę. Szepcze konfidencjonalnie: — Czy mam odkorkować? — Ależ tak, kochasiu. Oczywiście, odkorkować! Cóż to, mam
na sucho żegnać ukochany kraj? — wykrzykuje Pirko z uniesieniem niemal na cały głos. — Nie tak głośno, panie Franiu — mityguje go Kotym, ale sam też nie zniża głosu. — Myślałby kto, że pan już nie ma zamiaru wracać na łono ojczyzny. Pirko przyjmuje uwagę do wiadomości. Zwierza się poufałym szeptem: — A jeżeli, to co? Czy tu, u nas, człowiek z inicjatywą ma jakieś szanse, powiedz pan sam. Kotym rozumie ten przytyk, nie zaprzecza: — No tak, to prawda. Panu tym łatwiej prysnąć, że rodziny pan nie masz. Kawaler. Świat przed panem otworem stoi: — A pewnie. Inna rzecz, panie Władziu kochany, że to też ma swoje przykre strony, być samemu jak ten palec, nie przymierzając. Kochasiu, pomyśl tylko, nikt mi chusteczką nawet nie pomacha, łezki nie uroni jak będę odpływał. Rozczulił się sam nad sobą: widocznie upijał się na melancholicznie. — Taki chłop z głową, jak pan panie Franiu na pewno znajdzie sobie kogoś odpowiedniego tam, za granicą. Widocznie nasze kobiety nie poznały się na panu… Franciszek Pirko, wzruszony, wyciąga do Kotyma oba ramiona gestem oznaczającym najgłębszą serdeczność: — Panie Władziu, panie Władziu, drogi kochasiu! My się rozumiemy, prawda? No, ale wie pan, ja do tej pory jakoś zawsze krępowałem się. Cóż ja, taki sobie zwyczajny handlowiec, a pan: wielki dyrektor! A pan swój chłop, rodzona dusza, jak babcię kocham! Panie Władziu, nie odmówi mi pan przed wyjazdem… Chociaż może już nigdy się nie zobaczymy, wypijmy na dzisiejszy wieczór brudzia! Kotym zżyma się, ale woli nie rozdrażniać swego kompana. Kompan musi być dobrze usposobiony, jeżeli plan ma się udać.
Handlowiec, tak to powiedział. Boki zrywać. Marny komiwojażer, wielokrotnie zmieniający branżę. Chłystek, bawidamek. Waluciarz. Drobny szuler karciany. Natręt. Nieraz chciał go już spławić, gdy wciąż zapraszał się z jakimiś „okazjami”. Stanowczo sprzeciwił się, kiedy Zuza chciała, aby bywał w ich domu. Też pomysł! Jaki ten los bywa przekorny. Najzabawniejsze bowiem, że ten właśnie facet okazał się jak najbardziej użyteczny w krytycznym momencie. W jego właśnie rękach spoczywa los Kotyma. Gdyby Władysław Kotym umiejętność klasyfikowania ludzi traktował mniej na swój wyłączny użytek, lecz bardziej obiektywnie, dojrzałby, iż układ: Kotym-Pirko, Pirko-Kotym, iż współzależność ich obu nie jest bynajmniej wyjątkowym zjawiskiem. Wielu jest Kotymów i wielu Pirków kręci się wokół nich, przyciąganych blaskiem stanowiska i pieniędzy jak żelazne opiłki przez potężny magnes. Do dużych kanciarzy lgną mali kombinatorzy. Gdzie żeruje duża ryba, pożywi się i mały drapieżnik. I pijawka miewa swoje pasożyty. „Ty mną pogardzasz — myśli Pirko, mrużąc ironicz nie oczy. Ja wiem, że ty mną pogardzasz. W Sopocie w „Grandzie” udawałeś, że mnie nie znasz. No i co z tego? Dziś moja kolej na główną rolę. Więc wypijesz ze mną brudzia, jak mi Bóg miły, wypijesz, bo dzisiaj ja rozdaję karty. A jakie ci się z mojej ręki dostaną, tego się jeszcze nie spodziewasz”. — Ależ chętnie, kochany panie Franiu. Z największą przyjemnością. Ogromnie żałuję, że teraz dopiero, tak na ostatku zbliżyliśmy się do siebie… Panowie padają sobie w objęcia, ściskają się, całują, dźwięczy szkło trącanych kieliszków: — Mów mi Franio. — Mów mi Władek. … i ten garnitur, taki sam jak twój też dziś tobie na złość
włożyłem. Minę masz, jakbyś octu się napił, kochasiu. Musisz tylko więcej wypić, bo inaczej nic z tego…” — Panie kelner, jeszcze pół litra! Twarz Kotyma wyraża zaniepokojenie. Czy nie dość? — Władziu, kochasiu, nie odmówisz przyjacielowi. Moja funda. — O, nie Franek. Moja. Ja zapraszałem. Przecież to ja mam do ciebie interes. Najwyższa pora wspomnieć o interesie. Nie po to się przecież spotkali, żeby bruderszaft pić. Pirko ożywia się. — Ja dla ciebie, bracie, wszystko zrobię! — zapewnia gorąco. Kelner dolewa do kieliszków. Kotym zrzuca widelec na podłogę. Kelner schyla się. Jednocześnie sięga po zgubę nowy przyjaciel, nie może wyzbyć się tych odruchowych służalczych gestów. Kotym w tym czasie wylewa wódkę z kieliszka do wazonika z kwiatami. Czy kwiatkom szkodzi wódka, ciekawe. — Więc chodzi o to — tłumaczy Kotym kiedy wszystko przy stoliku powraca do równowagi, a kelner oddala się — jak ci mówiłem, żebyś mi zabrał niewielką paczuszkę do Nowego Jorku. — Muszę wiedzieć, co tam jest — Pirko zdradza niezwykłą przytomność umysłu jak na człowieka, który wypił już dużo. — Trochę biżuterii, a raczej kamienie. Bez oprawy. Waluta. Moje oszczędności. — Nie rozumiem — mówi rzeczowo Pirko — dlaczego nie ukryjesz tego gdzieś tutaj. Wiem. Spodziewasz się, że ciebie przymkną lada moment. Ale przecież to przyda ci się, kiedy wyjdziesz. Kotym ze zniechęceniem kręci głową: — Znajdą. Oni już mają swoje sposoby. Ja zresztą nikomu nie mogę zaufać. A tam mieszka mój serdeczny przyjaciel. Tu ci daję jego nazwisko na kartce. On będzie czekać na ciebie w porcie, wysoki brunet, w jasnym garniturze i granatowym
krawacie, w ręku bedzie trzymać noworoczny numer „Panoramy”. No tak naszej „Panoramy”, już mu ją posłałem. To wasz znak rozpoznawczy. Opisałem mu ciebie. On mi to przechowa. Jak będę potrzebował, będzie mi przekazywać. No i kto mi co zrobi? Przyjaciel w potrzebie pomaga. A w przyszłości, może mnie też się uda jakaś zagraniczna wycieczka… — Fajnieś to bracie wykombinował. Ale, kochasiu, powiedz mi co ja z tego będę miał? — Dziesięć procent. Wystarczy ci na zarybek jakiegoś dobrego interesu. Zresztą ten mój przyjaciel tobą się zajmie. Prosiłem go o to. — Ja ci się dziwię, Władek. No powiedz sam: taki cwaniak jak ty, a nie boisz się dawać mi taką rzecz. Jaką ty masz gwarancję, że ja ci z tą forsą nie zwieję? Kotym patrzy uważnie: wariata struga, czy prowokuje go? Pirko myśli: „czy nie za śmiało, kochany Franku”? i nie mrużąc oczu wpatruje się w twarz Kotyma. Nie darmo słynie jako świetny pokerzysta. Głos Kotyma brzmi miękko, sama ufność i życzliwość: — Nie wiem sam, czemu to robię. Intuicja. Czuję, że mnie nie zawiedziesz. Zresztą, dajesz mi przecież w zastaw twoją kawalerkę. Pirko śmieje się wyzywająco: — A cóż to za gwarancja, kochasiu. Jeżeli nie wrócę, na diabła mi kawalerka. Albo na ten przykład wmelduje się tam jakiś dziki lokator. — Może i masz rację — zgadza się potulnie Kotym — no więc niech będzie po prostu, że ci zaufałem. Na słowo. — Rzekłeś! — Pirko pieczętuje ten zwięzły okrzyk gestem ręki, wzywając kelnera, by dolał do kieliszków. — Ale Jeden warunek, pamiętasz o nim? — Kotym pochyla
się ku Plrce i mówi cicho, jak gdyby obawiał się, że osoba, o której będzie mowa może słyszeć. — Pamiętam. Twojej żonie ani słowa, kiedy spotkam ją na „Batorym”. Wiem. Rozumiem. Babom wierzyć nie można. — Właśnie. Oficjalnie ja w ogóle nic nie wiem o twoim wyjeździe. Powiem ci w sekrecie… Między nami ostatnio nie było dobrze. Ona sobie, ja sobie. A wykombinowała, że to nasze wspólne pieniądze. Ja się narażałem przecież, nie ona. Ja będę siedział, a ona w Ameryce u braciszka będzie rajskie życie prowadzić. I ja miałbym jeszcze jej to fundować. Nie głupim. — A pewnie, pewnie… — głos Franciszka Pirki znów się rozpływa w nieco nieartykułowanym bełkocie. — No to cyk. Władysław Kotym musi się troszczyć o osobę, której powierza cały dorobek swojego życia, mieszczący się w tej chwili w płaskiej paczce, wypełniającej mu kieszeń. — Słuchaj no Franek. Żebyś się tylko nie spóźnił na ten poranny express do Gdyni. A może lecisz samolotem? — Ja…? Co? Ja…? Jak? spóźnić się… nie ma mowy. He, he, he… Okazja mi się trafia, kochasiu. Samochodem jadę. Z samego rana, raniusieńko. Interesik jeszcze jeden mam do załatwienia rano. — Ty zawsze te interesiki. — Hej, kelner, zmień pan szkło! Władysław Kotym już nie protestuje. A niech tam. „Być przytomnym. Muszę być przytomny”. — powtarza uporczywie w duchu, lecz czuje, jak wódka uderza mu do głowy. Udaje bardziej pijanego, niż jest w istocie. W pewnej chwili, kiedy spogląda na Pirkę wydaje mu się, iż także jego oczy błyszczą zupełnie przytomnie, chociaż z ust wydobywa się niewyraźny pijacki bełkot. A może się pomylił. Może to ostra, jasna iskra, podobna do błysku nagle wydobytego noża była tylko odblaskiem jarzących się jaskrawo lamp restauracyjnej sali.
Obaj przeciwnicy przypominają dzikie, drapieżne zwierzęta, przyczajone, czyhające na siebie w dżungli. 6. Pani mecenasowa Grabiszowa postękując i ziewając, niechętnie zwlokła się z łóżka. Próżny wysiłek, udawać że śpi i nic nie słyszy. Telefon w przedpokoju dzwonił długo i natrętnie już po raz trzeci. Nie spodziewała się bynajmniej jakichś osobistych rewelacji po telefonie o godzinie jedenastej wieczorem. Ani chybi to do tego wariata Klimunta. Dopust boży. Ze też jej, osobie tak dystyngowanej, przyszło na to, by na stare lata musiała odnajmować pokój, aby związać koniec z końcem. Ten malarz zresztą nie najgorszy, chociaż płaci niewiele. Bywają uciążliwsi lokatorzy. Nawet w domu czasami coś zreperuje. Tylko mieszkania już po raz drugi malować by mu nie dała. W ubikacji nie tylko pomalował ściany w pikasy, ale nad drzwiami umieścił wielkie samotne oko. Kiedy tylko pani mecenasowa odwiedza ów przybytek, oko spoziera na nią znacząco. To okropne. Klimunt powiedział, że pani mecenasowa nie zna się na malarstwie, kiedy protestowała gwałtownie. — Hallo! — zawołała nieprzyjaźnie podnosząc słuchawkę. — Dobry wieczór pani. Tu Magdalena Kotymówna. Czy zastałam Janka? Aha, to ta jego niby narzeczona. Pani Grabiszowa nie żywi wobec tej osóbki przyjaznych uczuć. Albo Klimunt ożeni się z tą elegantką i sprowadzi ją sobie tu, do pokoju, i pani mecenasowa będzie miała w kuchni wieczny bałagan, albo znajdą sobie jakieś locum i Klimut wyprowadzi się. Znów trzeba będzie długo szukać kogoś odpowiedniego na lokatora. Warto byłoby na wszelki wypadek poróżnić tych dwoje. Pani Grabiszowa wyjaśnia głosem słodziutkim jak miód:
— O, pana Janka nie ma. Znów pojechał do Piaseczna. — Do Piaseczna? — zdumienie Magdaleny nie ma granic. Nic nie wie o żadnych wycieczkach Janka do Piaseczna. Do kogo? Po co? — Pewnie do tej pani, co tak stale do niego stamtąd telefonuje… W słuchawce zalega cisza. — Hallo, hallo — popiskuje pani mecenasowa, lecz rozmówczyni jej nie odpowiada. Pewnie odłożyła słuchawkę. No proszę, niby to studentka, niby inteligentna osoba, a nawet nie podziękuje za informację ani dowidzenia nie powie. Jaka ta dzisiejsza młodzież! Pani mecenasowa człapie z powrotem do łóżka, nasuwa kołdrę wysoko na uszy i przysięga sobie, że nie wstanie już więcei tej nocy, nawet gdyby wszystkie narzeczone Klimunta miały oberwać telefon. Magdalena jednak teraz dopiero odkłada słuchawkę. Po prostu zaniemówiła. Reakcja za to przejawia, się w formie gwałtowniej. Magdalena rzuca się na fotel i wybucha rozpaczliwym szlochem. Więc to już koniec wszystkiego. Wszyscy ją zawiedli, oszukali. Krzyczy w głąb pustych i ciemnych pokoi, wypełnionych pięknymi meblami i ozdobionych licznymi kosztownymi drobiazgami, lecz przez to właśnie sprawiających wrażenie jeszcze bardziej ponurej pustki, bo nikomu już tu na tych kosztownościach nie zależy. A w tej chwili najmniej Magdalenie. — Ojciec miał rację. Miał rację! Podły jesteś! Nikt nie odpowie. Nie potwierdzi ani nie zaprzeczy temu oskarżeniu. Więc taka jest tajemnica nagłego znikania Janka w ostatnich dniach bez wieści. Ma kogoś. Może nawet to dla tej drugiej przygotowuje mieszkanko i było mu wszystko jedno, czy naraża się Magdzie, czy nie naraża, udając się do jej ojca z prośbą o
pożyczkę. Czyżby był aż tak bezczelny? A może to wszystko nieprawda? Może ta wiedźma, jego gospodyni, wszystko to wymyśliła? Trzeba się przekonać. Magdalena musi sprawdzić tę przerażającą wiadomość. Może ktoś z kolegów orientuje się w sytuacji? Magdalena narzuca na siebie byle co i wybiega z domu, zatrzaskując drzwi takim gestem, jak gdyby nie zamierzała już tu nigdy wrócić. Rozpoczyna dramatyczną wędrówkę po różnych znanych jej „metach” Janka, „Harenda” gdzie Janek czasami jada kolację już zamknięta. W „Hybrydach” też go nie ma. — O, o, popatrzcie. Magda dzisiaj solo. Gdzie zgubiłaś twego giermka? — Nie było go tu dziś? — Nie było, królewno. Z bliższych kumpli Janka, takich, którzy coś by wiedzieli o jego ewentualnej zdradzie, nie widać nikogo. Nudnawo tu dziś, Magda nie ma ochoty słuchać recytacji wierszy Anastazego Pikotka o transcedentalnej treści i bardzo nowoczesnej formie. Wymyka się niepostrzeżenie i biegnie dalej ciemnymi, cichnącymi już o tej porze ulicami Warszawy. W STS-ie Janka ani śladu. Do „Stodoły” chyba nie poszedł? Na wszelki wypadek Magda zagląda jednak i tam. Zbiorowa nauka nowego tańca, po wykonaniu którego ubywa każdemu co najmniej pół kilo żywej wagi: „lets kiss”. Wygląda to tak, jak gdyby skakało po polu duże stado zajęcy. Wreszcie „Dziekanka”. Przy winku siedzą chłopcy z którymi rano widziała się w Barbakanie. Jeżeli nawet wiedzą, czy zechcą jej coś powiedzieć? Nie każdy mówi chętnie takie przykre prawdy. Magda przysiada się mimo to. Spróbuje. — Stawiam wino chłopcy. Rzeczywiście, słyszeli coś o tym Piasecznie. Ale co? Tego
żaden z nich nie potrafi sobie przypomnieć. — Słuchaj, Michał, czy on tam kogoś ma? — Skoro tam jeździ, to chyba ma — zauważa filozoficznie Michał. Nie ma jednak na myśli niczego zdrożnego. Po prostu: Piaseczno nie Rzym ani Paryż, żeby je zwiedzać bez potrzeby zobaczenia się z kimś. — Ejże, a Bożenkę pamiętasz? — pod wpływem wina umysł Romka, autora słynnej kompozycji „Rozchichotana zmora” rozjaśnia się. — Bożenka? — marszczy brwi Magda — jaka Bożenka? — To stara historia — mruczy niechętnie Michał — ciotka go swatała. Ta ciotka właśnie w Piasecznie mieszka. Bożenka ogórki hoduje, czy truskawki, nie pamiętam, — Nie obchodzi mnie już wasz przyjaciel — mówi zimno Magda — skończyłam tę pieśń. Może sobie mieć sto Bożenek hodujących ananasy. W Piasecznie, w Kobyłce, w Zielonce i gdzie tylko jeszcze chce. Michała bardzo interesuje wiadomość, że Magda zerwała z Jankiem. Magda zawsze bardzo mu się podobała i tylko przyjacielska lojalność nie pozwalała mu na poderwanie dziewczyny. — To może zmienisz repertuar, Maggie? — Bardzo chętnie. Już ona Jankowi pokaże. Pewnie zwąchał, że w jej rodzinie zapowiada się skandal, i usiłuje oderwać się. Ułatwi mu odwrót. Rzeczywiście, przypomina sobie teraz, Janek napomykał kiedyś o ciotce w Piasecznie ale jakoś nigdy nie proponował, żeby się do niej razem wybrali. Już wiadomo, dlaczego. Bo tam jest owa Bożenka. A zatem jeszcze jedna butelka wina. Tym razem Michał ją stawia. Magdalenie kreci się w głowie, sama nie bardzo wie, co mówi i co robi. Michał otacza ją czule ramieniem na znak obję-
cia w posiadanie. Pozwala mu, na to. Nareszcie znalazła jakieś oparcie wśród tej pustej i smutnej nocy. Ida razem przez miasto przytuleni i Michał szepcze jej do ucha jakieś głupstwa. Magda przyłapuje sie na tym, że nic a nic jej nie wzrusza, co plecie ten chłopak, bardzo zresztą miły i dowcipny. Michał jest posiadaczem własnej pracowni na zapleczu Nowego Świata, przerobionej ze strychu. Nieźle mu się wiedzie. Pracuje przy wystawach jako asystent jednego ze znanych grafików. Zresztą, po cichu ciągnie także jeszcze pieniądze „ze starych”, jego ojciec jest znanym lekarzem. Posiada wiec również motor z przyczepą i obiecuje Magdzie, że pojadą rano na wycieczkę. Na pohybel wszystkim troskom. Ładnie urządzona jest ta jego pracownia. I śmiesznie. Każdy kafelek kominka wykonał inny kolega plastyk. Są tu przeważnie miniaturowe karykatury przyjaciół. W dużym siwaku sztuczne kwiaty z wosku i bajecznie kolorowej bibułki, jakie można nabyć na wiejskich odpustach. Cała kolekcja. Na jednej ścianie dobra kopia Picassa, na drugiej kicz z bazaru Różyckiego: jelenie na rykowisku. Dla hecy. Piękna prawdziwa maska murzyńska. Od plansz na stelażach i płócien na stalugach padała dziwnie poprzełamywane cienie. Kanapka kryta futrzakiem. Przytulnie, swobodnie, z przymrużeniem oka, zupełnie nieobowiazujaco. Michał zaparza kawę, z półki zdejmuje butelkę cherry i napełnia malutkie gliniane czarki. Magdalena snuje się po pomieszczeniu, przygląda się obrazom i szkicom, bierze do ręki śmieszne pluszowe ptaszki, które rozsiadły się rządkiem na jednej z półek i nagle mówi półgłosem: — Co ja tu właściwie robię? — Jak to co? — śmieje się Michał — będziemy się kochać… — Kochać? — Może nie chciałaś tego?
— Nie! Nie! Nie! Magda nie zważa na to, że jej donośny okrzyk może przebudzić lokatorów domu, w którym słychać wszystko, co mówią sąsiedzi. Jednym szarpnięciem otwiera drzwi i wypada na schody. Zbiega po nich tak szybko, jak gdyby ktoś ją gonił. Tak szybko, że gubi jeden pantofel na szpilce. Nie wraca po niego. Zrzuca drugi i w samych pończochach gna po ulicy. Zostawiła u Michała i płaszczyk, zostawiła na kanapce w pracowni torebkę z pieniedzmi. Nie może więc pojechać nie tylko taksówką, ale nawet nocnym autobusem. Idzie na Żoliborz pieszo. Nogi ma pokaleczone, poranione do krwi. Ludzie oglądają się za nią. Nie zwraca na to uwagi. Nic jej to nie obchodzi. Ucieka od tego co chciała zrobić. Myśli ze wstrętem o tym, że mogłaby kochać kogoś innego aniżeli Janka. Niech by nawet ja zdradził i porzucił — ona nie przestanie go nigdy kochać i będzie mu wierna. Gdyby postąpiła inaczej, dowiodłaby, że jest taka sama jak on, że nie jest więcej warta od swojego ojca — oszusta. Trudno. Wyjedzie gdzieś. Na przykład na wieś. Może zatrudni ją jakieś biuro budowlane. Kiedy znajduje się już pod drzwiami domu, uświadamia sobie, że nie tylko pieniądze pozostały w torebce którą porzuciła uciekając od Michała. Pozostały w niej również klucze. Nikogo w domu nie ma. Jak się dostanie do wnętrza? Chyba dopiero wtedy, gdy ojciec wróci. To może być i nad ranem. Ale co to? Garaż otwarty. Samochodu w nim nie ma. Magdalena przypuszcza, że to jednak ojciec musiał wrócić po samochód, widocznie był mu potrzebny, a uszkodzenie nie było aż tak poważne, jak wspominał matce. A może ktoś rąbnął wóz? Nie warto się przejmować. Magdalena wślizguje się do garażu i bez sił opada na stertę zużytych opon i szmat, przesiąkniętych zapachem smaru i benzyny. Zapada w
kamienny sen. — Wariatka. Zupełna wariatka — mruczy Michał chowając do przegródki na półce gliniane czarki i butelkę cherry. — Nie to nie. Mało ważne. 7. Może jednak inaczej postąpiłaby Magdalena tego wieczoru, gdyby naprawdę wiedziała, co robił i gdzie się podziewał jej narzeczony. Jej zaniepokojenie nie miałoby chwiejnych podstaw przybierających mgliste zarysy postaci jakiejś Bożenki, lecz całkowicie realne kształty krzepkiej postaci rumianej i opalonej na brąz blondynki. — Tylko Bożenka może ci coś na to poradzić — oświadczyła ciotka Helena, nalewając Jankowi trzecią z kolei filiżankę herbaty koloru słomki. Ciotka Hela uważała, że na wszystko dobra jest herbata. A już najbardziej na zmartwienia. Tylko nie powinna być zbyt mocna, bo wtedy szkodzi na serce. Janek nie cierpiał słabej herbaty, ale tak był skłopotany, że ani się spostrzegł, jak wysączył trzy filiżanki tego obrzydlistwa. Machnął desperacko ręką: — Co też ciocia opowiada. Już ja do Bożenki w takiej sprawie nie zwrócę sie o pomoc. — Posłuchaj mnie kochany. Wychowałam ciebie, jak bez ojca, matki po powstaniu zostałeś? Wychowałam. Jak rodzonego syna, albo i lepiej. Żle zawsze tylko wychodziłeś na nieposłuszeństwie. Kiedy mnie nie słuchałeś, zawsze napytałeś sobie jakiejś biedy. Szczególnie kiedy na to malarstwo się wybrałeś, zamiast na inżyniera albo lekarza wyjść. No trudno. Więc jak ja ci mogę źle radzić? Powiedz sam. — Nie pójdę do Bożenki — mruknął ponuro chłopak. — Ja naprawdę nie mogę dać ci w tej chwili więcej niż pięć tysięcy. Warsztat kiepsko idzie, Julek nie ma tego drygu do roboty co ojciec miał, świeć Panie nad jego duszą. Ale Bożenka
ma pieniądze. Kontraktowała teraz młodą sałatkę i kalafiory. Wiem, że właśnie jej wypłacili, bo trzy pary butów u Julka zamówiła. — Trzy albo i dziesięć, co mnie do tego! Jak ciocia nie może zrozumieć, że… — Iii, głupi jesteś. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Rozeszliście się i już. I to dawno. Ona nijakiej pretensji do ciebie o to nie ma. — Skąd ciocia wie? — A była tu kiedyś i mówiła. Śmiała się nawet z waszych amorów. Powiada do mnie: ,,Pani Heleno, kochana, a cóż by to była z nas za para? Ja do miasta za żadne skarby nie chcę, moje truskawki, kalafiory i sałatę uwielbiam, wystarczy mi kiedy raz na tydzień do Warszawy pojadę zabawić się albo do kina. Ale Janek do ogrodnictwa niezdatny. Nie pamięta to pani jak pleć mi kiedyś raz pomagał i zamiast chwastów cała rozsadę powyrywał? Zanudziłby się tu. On naprawdę ma talent, kochana pani Heleno…” Tak do mnie powiedziała. — Za mąż się nie wybiera? — zapytał cicho. — Mówi, że ma jeszcze czas. Kręcą się koło niej, mówię ci, stadami adoratorzy. Zwłaszcza od śmierci starego Pasika. Ale ona przebiera a przebiera. Żaden, jej nie pasuje. Bogiem a prawdą tak to jest. Byle kogo nie powinna brać. Dziewucha obrotna, z głową, pracowita. Oj, głupiś, ty Janek, bo głupi. — A niechże ciocia da mi spokój. No dobrze, spróbuję, pójdę do niej. Ciepły wieczór wiosenny pachniał świeżo skopaną ziemią i deszczem, który niedawno przeleciał. Szli obok siebie przez ogród z początku skrępowani. Bożenka mówiła bardzo dużo, żeby pokryć zmieszanie, pokazywała mu porządnie uprawione zagony, skarżyła się na jakąś zarazę, która zaczyna atakować ogórki. Kiedy w końcu po jakiejś chwili niemiłego milczenia
wyznał jej z jaką to prośbą chce się do niej zwrócić, roześmiała się głośno, szczerze, tak jak śmiała się kiedyś, gdy jeszcze jako uczeń odprowadzał ją spod szkoły do domu, ale nigdy nie chciał nieść jej teczki. — Chwała Bogu! A ja już myślałam, że przyjechałeś mi się oświadczyć… — Nie chciałabyś? — Jej odezwanie się trochę go ubodło. Śmiała sie znów zaraźliwie i wesoło: — Wolę patrzeć na twoje obrazy, niż na ciebie — pokazała mu wprowadzając go do domu dwa jego płótna wiszące na honorowym miejscu w stołowym pokoju. Jedno z nich było dawną pracą, przedstawiało dziewczynę zrywającą owoce z drzewa. Namalował to kiedyś, już dawno, na wakacjach w Piasecznie. Miał to być portret Bożenki, lecz trudno było dopatrzeć się podobieństwa do modelu. „I to mam być ja, ta zmora o zielonych policzkach i ziemistym nosie?” — protestowała dziewczyna. Obraz jednak, ofiarowany jej na pamiątkę, przyjęła. Drugie płótno pochodziło z jednej z niedawnych wystaw i stanowiło mieszaninę linii i plam. Gdyby się ktoś długo w nie wpatrywał, mógłby domyślić się zarysów czegoś w rodzaju średniowiecznego miasta. Janek zdziwił się wtedy, że ktoś to kupił. Uważał, że obraz mógłby znaleźć uznanie wyłącznie w oczach wyjątkowego znawcy. A to Bożenka… — Herbaty nie! Błagam, tylko nie herbata! — składał pokornie ręce, widząc jak gospodyni krząta się koło kredensu. — Aha, widzę, że ciebie ciocia już częstowała. Nie bój się, zaparzę kawę, Kiedy siedzieli już tak przy okrągłym stole, nakrytym pięknym starym obrusem z mereżką, pod ciepło świecącą staroświecką lampą, przerobioną z lampy naftowej. Janek może nawet przez chwilę pożałował, że jego losy potoczyły się
inaczej, niż to planowała ciotka Helena. Bożena to dobra dziewczyna, z pewnością wierny przyjaciel. Wróciło jednak wspomnienie Magdaleny. Jej twarz, tak zmizerniała ostatnio i ma takie smutne spojrzenie. Janek nie pyta ale wie z całą pewnością, o co chodzi. I w tej sprawie tu przyjechał. O niej musi pamiętać. Nie pora na sentymentalne wspominki i myślenie o tym, co się nie stało. Bożenka zrozumiała sytuację: — A więc do rzeczy, mój malarzu. Posłuchaj. Ty od ciotki Heleny pięciu tysięcy nie bierz, weź tylko trzy. Oni są w tej chwili w ciężkiej sytuacji, naprawdę. Julek tak umie szyć buty, jak ja na fortepianie grać. Dla tradycji rodzinnej to zrobił, że w warsztacie został. Dla matki. Ale wiem, że męczy się biedaczysko. Zamówiłam u niego ostatnio trzy pary butów, bo chciałam im pomóc. Będą dobre do chodzenia koło gospodarstwa. Ja mogę ci dać to czego ci brak do tych dziesięciu tysięcy. Ale… — Ale co? — Janek zaniepokoił się. Czyżby jakieś warunki? — Wiesz, miałam duże płatności. Wydałam już gotówkę. Mam tu coś, co ciebie może urządzi… — podeszła do stojącej w rogu pokoju małej kasy i otworzyła ją. Poszperała przez chwilę i wręczyła Jankowi kopertę — to mam po ojcu. On lubił gromadzić takie rzeczy. Mnie to do niczego na razie nie potrzebne. Sto dolarów. Ten facet przyjmie z pocałowaniem ręki. — Czy to jednak… — Co, czy nie przestępstwo dewizowe? To, że mam w kasie nie. Oczywiście, to że ci je daję a ty dasz jemu, to już mija się z przepisami. Ale myślę, że chyba i on, i ty, zapewnicie mi dyskrecję. — Kochana jesteś. Bożena. Słuchaj, ja ci tego tak szybko nie oddam. Mam obiecane zamówienie, ale to potrwa.
— Trudno. Oddasz, kiedy będziesz miał. Czym tu przyjechałeś? — Autobusem. Nie pamiętam, kiedy ten ostatni odchodzi do Warszawy. — Ale idziesz jeszcze do ciotki, prawda? Pójdę z tobą. Pani Helena przywitała oboje z wylewną radością. Zjawił się również syn jej Julek, nie umiejący zbyt dobrze szyć butów, lecz za to żywo in- tresujący się sprawami międzynarodowymi i — jak się zdaje — równie gorąco, choć skrycie. Interesujący się Bożenką. Zamiast tradycyjnej herbaty na stole pojawiły się znakomite nalewki i przekąski. Rozmowa o dawnych i nowych czasach przeciągnęła się do późnej nocy. Kiedy Janek spojrzał na zegarek, było już po drugiej. — Przenocujesz u mnie — proponowała ciotka. Wiesz, że twoje łóżko jeszcze stoi w Julka pokoju. — Mowy nie ma — odparł Janek. — Muszę z samego rana załatwić sprawę tego mieszkania. Skoro świt, bo ten gość czy ten jego kuzyn, wyjeżdża. Jeżeli mi ta okazja koło nosa przeleci, nie wiadomo, kiedy trafi się następna. — To wiesz co, Janek — Bożenka zerwała się od razu od stołu odwiozę ciebie. Mam takiego gruchota, furronetkę. Podczas gdy Bożena wyprowadzała samochód z garażu, Janek skorzystał z telefonu. Wykręcił numer Kotymów. Nikt jednak nie podniósł słuchawki. I tak oto Janek Klimunt znalazł się na szosie miedzy Piasecznem i Warszawą krótko przed trzecią. Automobil dzielnej Bożenki istotnie można było nazwać gruchotem. Pracował co sił, lecz od czasu do czasu dawał do zrozumienia, iż nie należy zbyt wiele wymagać od motoru, który liczy sobie, dwa normalnie przyjęte samochodowe życia. — Muszę w nim coś dokręcić — powiedziała Bożenka. — Wysiądźmy, poświecisz mi. Tu masz latarkę.
Reperacja nie trwała długo. Bożenka prócz wszystkich swoich talentów miała jeszcze widocznie zamiłowania techniczne. — Wsiadamy — zakomenderowała. — Pst poczekaj. Tam. w krzakach jak gdyby ktoś jęczał. Pójdę, zobaczę. Z pewnością gdyby furgonetka Bożenki znajdowała się w lepszym stanie technicznym, gdyby Janek Klimunt nie posiadał tak znakomitego słuchu i serca wrażliwego na niedole bliźnich, łatwiej byłoby mu tłumaczyć się następnego dnia w milicji. Ale nigdy się nie wie, jaki przypadek wplącze nas w sytuacje nieraz bardziej niż tragiczną. Kiedy Bożenka i Janek ujechali kilka kilometrów, minęły ich dwa samochody. Jeden był taksówką i wiózł rozbawione towarzystwo, składające sie z kobiety i dwóch mężczyzn, znajdujące się, jak to niezbyt zwięźle ujmują protokoły milicyjne — w „stanie alkoholowego upojenia”. W pewnej odległości za taksówką jechał prywatny wóz, popielaty Wartburg. Przy kierownicy siedziała bardzo elegancka pani. Uważnie wpatrywała się w światła pędzącego przed nią samochodu. 8. Koło godziny dwunastej „Złota Jolka” postanowiła działać i przystąpiła do ataku. Wstała od swojego stolika podeszła do dwu wytwornie ubranych panów i poprosiła ich o ogień, podsuwając im pod nos papieros w bardzo długiej cygarniczce. Dziękuję panom — zaszczebiotała słodziutko, mrużąc impertynencko niebieskie oczka, kiedy obaj poderwali się ochoczo na przemian pstrykając zapalniczkami jak gdyby, nie papierosa mieli zapalić dość wulgarnemu kociakowi, lecz pojedynek toczyli w obronie czci szlachetnej damy wysokiego rodu. „To leży w programie” — pomyślał Franciszek Pirko. Już od
dłuższego czasu rozglądał się po sali w poszukiwaniu odpowiedniej partnerki. Ta mała taka sama dobra jak inne. Jak bowiem inaczej miałby wywabić Kotyma za miasto? Chyba musiałby go upoić aż do całkowitej utraty przytomności. Na to jednak jakoś się nie zanosi. Twarda ma głowę. „A cóż mi to szkodzi? — pomyślał Kotym. — I tak załatwię z nim moją sprawą. Ta mała w niczym mi nie przeszkodzi”. Pirko trącił więc porozumiewawczo łokciem Kotyma, a Kotym odpowiedział nieznacznym kiwnięciem głowy. — Czy pani sama? — zagadnął obcesowo pan Franciszek, obserwując z rozbawieniem manewry dziewczyny, nie pozostawiające wątpliwości co do ich celu. — Oh, umówiłam się tu z kimś, ale moi znajomi nie przyszli — odrzekła z ociąganiem się. — To może przysiadłaby się pani do nas? — Bardzo chętnie. Nie lubię siedzieć sama w lokalu. Przyczepiają się różni pijacy. — Już sadowiła się wygodnie, zadowolona, że poszło tak niespodziewanie łatwo. — Ale nas pani do nich nie zalicza, do tych natrętów — Kotym dał znak kelnerowi żeby przyniósł jeszcze jeden kieliszek i nalał Jolce wódki. — Napije się pani z nami? — Smutno tak samej siedzieć. Taka kobieta jak pani powinna być otoczona rojem wielbicieli — zalecał się Pirko. — Jak ci na imię maleńka — Jolanta. Jola, — Joleczka! Boże mój, jak ślicznie. Złota Jo- leczka — piał z zachwytem pan Franciszek. — A jak panu na imię można wiedzieć? — pozwalała Pirce głaskać kolanko, ale wyraźnie kokietowała Kotyma. Uśmiechała się do niego jednym ze swoich najczarowniejszych uśmiechów. Schlebiało mu to. Kiedyś bardzo zależało mu na kobietach. Stanowiły jedną z dekoracji życia, jakie sobie upodobał — i to
jedną z ważniejszych. Wypadało mieć ładne babki. Ostatecznie z Zuzanną już od dawna mógł się zupełnie nie liczyć. Każde z małżonków wyjeżdżało na urlop, na wypoczynek, na krótkie ,,wypady” ze swoim towarzystwem. Od pewnego jednak czasu przygody z ko bietami przestały bawić Kotyma. Magdalena miała racje: interesowało go już tylko lawirowanie, manewrowanie, osaczanie i wymykanie się z sideł, owa wielka gra. w którą dał się wciągnąć i nie mógł się już jej wyrzec, rozgrywka przekształcająca się dla niego osobiście w cel sam w sobie. Rezultaty poszczególnych etapów bywały czasem znikome finansowo, ale liczyły się w całości gry, podobnie jak poszczególne potyczki, raz wygrane, raz przegrane i bitwy nieraz remisowe nabierają wagi dopiero przy bilansowaniu ostatecznego zwycięstwa. Czy uda się obsadzić przy pomocy swojego człowieka stanowisko posiadające znaczenie dla machinacji gangu — to bardziej frapowało, bardziei absorbowało Kotyma aniżeli podbój najpiękniejszej kobiety. Chwilami myślał, że po prostu starzeje się. Kiedy indziej nawet by nie spojrzał na taką dziewczynę, jak Złota Jolka. Nędzna, mała prostytutka. Mógł w każdej chwili przy odrobinie wysiłku oraz chęci, postarać się o względy pięknych, eleganckich kobiet z tak zwanego towarzystwa. Dziś jednak nie przyszłoby mu nawet na myśl. by zatelefonować na przykład do Hanki. Trudno o niej powiedzieć: klasyczna piękność, lecz niewątpliwie posiadała oryginalną urodę i to co znawcy nazywają ,,stylem”. Poza tym — samodzielne stanowisko, własne mieszkanie, rozległe wpływy i znajomości. Nie należała do kotymowskich wtajemniczonych, ale nie gardziła kosztownymi prezentami. Nie odmówiła gdy ją zabrał w zeszłym roku na wycieczkę samochodem do Budapesztu. Na jego koszt, oczywiście. Pochodziła ze starej inteligenckiej rodziny. Jej stryjowie i
wujowie byli ex wojskowymi, lekarzami, adwokatami a matka lubiła zaczynać różne opowiadania od słów: „W naszym majątku…”, lecz rozumiała lub próbowała zrozumieć konieczność historycznych przemian gospodarczych. Kotymowi nieco imponowało, że taka interesująca kobieta jak Hanka jest jego kochanką. Był to dla niego swego rodzaju awans uczuciowy po romansach i dorywczych przygodach z własnymi ekspedientkami, sekretarkami albo dziewczętami o nieustalonej profesji zwanymi kociakami. Gdy pił kawę lub całował się z Hanką w jej pokoju, umeblowanym resztkami rodzinnej fortuny, pod pięknym portretem babki pędzla Mehoffera, uśmiechał się w duchu z ironią. Gdyby żyła jego matka, co powiedziałaby, oglądając go na takim tle, w takim otoczeniu? Lata spędzone w małym miasteczku, w dwuizbowym mieszkaniu na parterze starej rudery przy bocznej ulicy, noce przesypiane na sienniku, rozłożonym pod stołem i dzielonym z bratem, poranki, gdy pierwsze spojrzenie otwieranych oczu padało na wiszący nad małżeńskim łożem kolorowany ślubny portret rodziców, na którym oboje mieli gładkie, spuchnięte oblicza, jak gdyby cierpieli na zapalenie okostnej — wszystko to w zasięgu spojrzenia wykwintnie ubranej damy na portrecie, do której Hanka była podobna, w przyćmionym świetle stojącej lampy z pozłacanego brązu, przy dyskretnym akompaniamencie dobrej muzyki nagranej na taśmę magnetofonową (Hanka uwielbiała Mozarta) — wydawało się tak dalekie i nierzeczywiste. jak gdyby w ogóle nigdy nie istniało albo tylko przyśniło się. Oh, to, co Kotym miał dziś, stanowiło więcej, niż posiadał pan aptekarz w rodzinnym mieście Władzia. A może nawet więcej, niż pan dziedzic, bo wiedzieli wszyscy, że majątek zadłużony, zboże sprzedane na pniu i komornik nie wychodzi z dworku. Romans z Hanką ugruntował jego pozycję w towarzystwie.
Myślał nawet chwilami o tym, czy by się z nią nie żenić. Na przeszkodzie stanęły dwie sprawy, a właściwie jedna, mająca jak moneta dwie strony. Wyobraził sobie przez moment Hankę dowiadującą sie konkretnych faktów o jego interesach. Chyba nie sądziła, że cały swój dorobek Kotym zawdzięcza oficjalnej pensji. No i premiom. Mogła nawet myśleć, że on „coś tam na boczku kombinuje”. Wyobrażała sobie to jednak zapewne w sposób dość abstrakcyjny, teoretyczny. Nie formowały się w jej wyobraźni fakty, cała pozbawiona jakichkolwiek skrupułów praktyka robienia afery, cała jej kuchnia, jej brutalność, brud i dno. Więc gdyby Hanka poznała fakty… Kotym nie łudził się. Nie miałby na nie jej zgody. Drugą przeszkodą okazała się Zuzanna. Wiedziała o stosunku łączącym Kotyma z Hanką, ale na rozwód się nie godziła. Nie urządzały jej żadne alimenty. Kto wypuszcza z domu kurę znoszącą złote jajka? Trwając przy boku Kotyma mogła liczyć na bieżąco, ile owych złotych jajek znosi cierpliwa kokoszka. Po Hance były jeszcze inne kobiety. Trudno, nie można przez całe życie słuchać tylko muzyki Mozarta. Starał się jednak nie wypaść z roli narzuconej sobie i kobiety, z którymi się wiązał, były już zawsze na odpowiednim poziomie. Była więc młoda pani robiąca karierę naukową w jednym z instytutów chemicznych, była brzydka, ale wesoła i dowcipna tłumaczka angielskich i francuskich poetów średniowiecznych, była wschodząca sława pianistyczna i znakomita aktorka, i żona jednego z panów na stanowisku. Kto by je wszystkie zresztą spamiętał. Zastanawiał się teraz, dlaczego poddawały się jego komplementom, natarczywym zalotom, a nieraz tylko po prostu zwykłej propozycji: „Może pojechalibyśmy na weekend do Kazimierza?” — czy istotnie był tak atrakcyjnym mężczyzną? Trzeźwo oceniał swoje szanse. Był niebrzydki, ubierał się elegancko, nauczył się towarzyskiej ogłady. Było
jednak wielu mężczyzn o wiele bardziej interesujących. Przystojnych. Utalentowanych. Zamożnych. Czy tak ceniły sobie prezenty, których nie skąpił? A może bardziej przyciągała je fama otaczająca karierowicza nimbem niezwykłej dzielności? Schlebiały mu. Załatwiały przez niego różne swoje sprawy, korzystały ze szczodrze udzielanej protekcji. Rozstawały się z nim na ogół bez żalu i pretensji. Z wieloma utrzymywał nadal zażyłe przyjacielskie stosunki. Więc chyba nie kochały go. Być może, same stanowiąc egzemplarze w jego kolekcji, one z kolei zaliczały go do własnych zbiorów interesujących amantów? Nie, na pewno go nie kochały. W gruncie rzeczy — myśli sobie teraz Kotym — nie różniły się wiele od tej małej „Złotej Jolki”, traktującej wieczór spędzony z mężczyzną jak coś w rodzaju seansu filmowego, który się jej funduje. Czemu więc nie miała być na dzisiejszy wieczór właśnie taka Jolka? Czuje się zupełnie dobrze w jej towarzystwie. Powiedziała, że mieszka na przedmieściu Piaseczna. To coś w rodzaju miasteczka, w którym urodził się, wychował i spędził młodzieńcze lata, rozpoczynając swoją karierę. Może kiedyś Jolka, jeżeli trafi się jej porządny gość, który się z nią ożeni i pozwoli jej zmienić środowisko, będzie wspominała tak jak Kotym w tej chwili z wysokości swojego nowego społecznego szczebla zatęchły kąt, stanowiący jej obecne otoczenie? Mógłby więc z Jolką rozmawiać jak ktoś swój. Łatwiej mu byłoby się z nią porozumieć, niż na przykład z Hanką. Gdyby wyznał Jolce, w jakiej znajduje się teraz sytuacji, miałaby dla niego więcej zrozumienia i nawet chyba współczucia, niż którakolwiek z kobiet, obnosząca po Warszawie swój romans z nim jak nową kosztowną toaletę. Tak: w chwili, kiedy Kotym czuje się prawie linoskoczkiem posuwającym się krok za krokiem po linie zawieszonej wysoko nad widownią, nie potrzebna mu żadna dama tłumacząca angielskie wiersze czy słuchająca z
namaszczeniem koncertującego trio. Potrzebna mu Jolka. Kelner Kowalski jest jedynym człowiekiem nie pochwalającym tego wyboru. „Ten jeden — myśli sobie — to jak widać cwaniak i drobny żulik. Mówi do Jolki „lalunia”. Ale ten drugi jakiś lepszy gość. Dalibóg, znajoma gęba. Musiałem go kiedyś widzieć. Czy nie wczoraj na Puławskiej? Jechał przy szoferze w pięknej limuzynie, o mało pod koła im nie wlazłem ze zmęczenia i niewyspania”. Chciałby jakoś ostrzec tego lepszego gościa przed znajomością z Jolką, ale nie ma odwagi. Jeszcze huknie taki dygnitarz, że to jego prywatna sprawa, a ferajna Jolki nie daruje, jeżeli jej popsuje interes. Mądry kelner nie zadziera z półświatkiem. — Kto ze mną zatańczy? — kaprysi Jolka. — Zaraz, zaraz co tam grają? O, nie, ja tego nie lubię — grymasi Kotym. — Orkiestra, hej, orkiestra ! Pirko kiwa się już na krześle na całego: — Orkiestra, maestro, tusz na cześć naszej królowej! — A ja chcę walca — upiera się Kotym. — Walca? — śmieje się Jolka — a jak się to tańczy? Ja nie umiem… — Bo ja jestem człowiek uczuciowy — szepcze jej do ucha Kotym. — Nauczę cię. Już ja niejedną niejednego nauczyłem. Orkiestra, walca „Embarras”! Pirko podśpiewuje z pijacką chrypką: — Ambaras… ambaras… — Właśnie — mówił Kotym pochylając się czule nad Jolka — w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz! Przy całej swojej dalekowzroczności, słynnej na warszawskiej tajnej giełdzie, nie może przewidzieć, że te słowa, wypowiedziane półgłosem, dosłyszy i zapamięta kelner Kowalski. Staną się one w swoim czasie prawdziwą nicią Ariadny dla dociekliwego oficera Milicji Obywatelskiej.
Zaczęto już gasić światła na sali i usuwać na boki stoliki, aby posprzątać, gdy Franciszek Pirko i Władysław Kotym, prowadząc wspólnie, w najlepszej zgodzie, pod ramię „Złotą Jolkę”, opuścili progi „Zodiaku”. Świtało już. Mieszkańcy okolicznych domów, którzy znaleźli sposoby na ułatwienie sobie życia, zatrutego sąsiedztwem osławionej knajpy, naciągali poduszki na uszy, a niektórzy, bardziej wrażliwi, zatykali sobie skwapliwie uszy watą. Wiadomo bowiem, że o tej porze rozlegają się zawsze najdonioślejsze śpiewy i okrzyki gości wychodzących z lokalu. Mało kto więc słyszał, jak Franciszek Pirko ogłaszał dźwięcznym barytonem: — …gdy mi ciebie zabraknie… Nie nawiązując bezpośrednio do tej zwrotki popularnej piosenki, lecz wybierając z niej słowa na chybił trafił, Kotym kontynuował melodię: — …jak w godzinie ostatniej… Jolka zaś kończyła cieniutko, zachrypniętym sopranem: — …śladu słońca na niebie! Ale forsy wam nie brak. Lubię takich. A może wam już zabrakło, co? Pokażcie, bo nie idę z wami nigdzie dalej. Poczuła mocniejsze uciśnięcie ręki ze strony, która przy jej boku zajmował Franciszek Pirko, na tym etapie znajomości nazywany już przez nią czule Franeczkiem: — Pst, mała. Tu masz. Potem dostaniesz więcej, ale jak będziesz grzeczna. W kieszeni płaszcza Jolki zaszeleścił banknot. Chyłkiem wysunęła dłoń i w świetle mijanej latarni zerknęła na kolor papieru. W porządku. Pięćsetka, czyli „brudas”. Ale dobrze byłoby wyciągnąć już teraz więcej, albo i wszystko, bo kiedy Dzietrzyk, Pięknym Stasiem zwany, rozpocznie swoją robotę, na nic już nie będzie czasu. — Fajny dziad z ciebie — mówi protekcjonalni i poufale do
Pirki, po czym przechyla rozczochraną złota grzywę, wysoko spiętrzoną, ku Kotymowi: — A od ciebie na pamiątkę nic nie dostanę? Kotym jednak sprawia wrażenie zupełnie już nieprzytomnego. Czy docierają do jego świado mości te słowa? Nie wiadomo, bo oto bełkocze niewyraźnie: — Ambaras… Ja do domu. Idę spać. Lu-lu. Pirko protestuje gwałtownie: — Ale, ale. Żadne takie. Albo jesteś kumplem, albo nie. I w ogóle… Mamy jeszcze ze sobą interes. — Nie po to cały plan z Zuzą układał dniami i nocami, żeby mu się teraz zdobycz wymknęła z rąk. Widzieliście go: spać mu się zachciało! — Jaki interes? — dziwi się Kotym jak dziecko. Pirko czuje, że złość go ponosi: — Jak to, jaki? Miałeś mi coś dać. Gdzie to masz? Kotym nadal sie dziwi: — Ja… tobie? Czy mu dać, czy nie dać, czy do rana poczekać… — podśpiewuje beztrosko i fałszywie. — Już nic nie pamiętasz? — Rozmyśliłem się — w głosie Kotyma brzmi twardy upór. Pirko początkowo zaczyna grozić, lecz hamuje pasję. Wiadomo, z pijakami trzeba łagodnie: — Ejże? No, dobra, dobra. Nie chcesz, to nie trzeba. Tak, tak… Najpierw przyjaźń do grobu, zaufanie, a potem, „nie dam”! Rozmyślił się, widzicie. A ja ci klucze już dałem. Jak to, kiedy? W szatni. Eh, nie. Popatrzcie, mam je w kieszeni. To pewnie ten łobuz szatniarz płaszcze nam pozamieniał. Bo ja ci dawałem te klucze i są tu w tej kieszeni. No nie. Jolka, widziałaś przecież…? Przy tobie… — Tak, tak, widziałam, że mu je dawałeś — mówi Jolka dla
świętego spokoju. Czy nie wszystko jedno, kto czyj płaszcz wziął po pijanemu? — No dobra. Nie chcesz, to nie — stwierdza z żalem Pirko. O mało nie zacznie płakać z rozżalenia, że przyjaciel nie ma do niego zaufania. — To jedziemy do Joleczki. Joleczka da wódeczki. Królowo, masz wódeczkę? — Pewnie, że mam. Kotym ożywił się nagle: — Wódeczka? Jedziemy. A gdzie to jest? Zapomniał widocznie, jak to Jolka opowiadała o Piasecznie. Nie pamięta już może, że miał ochotę zwierzać się jej ze swoich tarapatów, bo mieszkańcy małych miasteczek mają takie kąciki w swoich sercach, które dostępne są tylko dla ludzi zdolnych zrozumieć, jakie zasadzki kryje duże życie, niby duża roślina wyrastająca ze zbyt ciasnej doniczki. — Pod Piasecznem — wyjaśnia cierpliwie Jolka. Umie obchodzić się z pijanymi. — Ooo? — Kotym jest zaskoczony. — Fiuu! A czy ty z tego Piaseczna trafisz do swojej Ameryki, co Franek? Pirko lubi śpiewać, kiedy jest pod gazem: — Ukochany kraj… Umiłowany kraj… Pola, łąki, skowronki… Śpiewają tam skowronki, królowo? — Śpiewają — zapewnia Jolka poważnym tonem. — Ale teraz śpią jeszcze. Jeszcze noc. — To co, że noc? Noc to gwiazdy. Bar pod gwiazdami — unosi się Pirko. Ma romantyczną duszę. O tej porze taksówkarze jeżdżący na nocnej zmianie wiedzą z doświadczenia, gdzie należy szukać klientów. W dodatku takich, którzy dobrze płacą. Oto nadjeżdża taksówka. Mija kiwające się na nogach towarzystwo powoli, oceniając, czy warto je zabrać. — Taksówka! — woła władczo Kotym. — Hej, taksówka!
— W stronę Piaseczna. Jedziesz pan? Trzy stówy. — Pirko załatwia transakcję konkretnie i rzeczowo. — Pięć — odpowiada lakonicznie szofer. — Zgoda! Siadajcie — Pirko otwiera drzwi samochodu i wpycha najpierw znów opierającego się Kotyma, a potem Jolkę. Sam wsiada na ostatku. Zanim wsiądzie, rzuca badawcze spojrzenie w głąb ulicy. Wszystko w porządku. Szary Wartburg, jak wierny pies, przywarował przy chodniku. Aż dziw, że Kotym go nie dostrzegł. Widocznie jest już tak pijany, jak trzeba. Trzasnęły drzwiczki wozu. Taksówka ruszyła. —To dobrze, że zaczęli drzeć się na całe gardło — mruczy do siebie Zuzanna, zapuszczając motor — już prawie zdrzemnęłam się. Ależ trwało! Gdy taksówka oddaliła się nieco, Zuzanna ruszyła w ślad za nią. — To tu — powiedziała Jolka dość przytomnie, kiedy wśród szarości coraz mniej gęstej zamajaczył na skraju lasu srebrzysty krążek wody. Przy tym stawku powinien czekać PięknyStasio. Kierowca szybko pstryknął chorągiewką na liczniku, w pośpiechu wetknął do kieszeni pięćsetzłotowy banknot i jeszcze prędzej zawrócił w stronę miasta. W razie czego — on nic nie wie. Nic nie widział. Wysadził pasażerów tam, gdzie chcieli, i póki znajdowali się w jego aucie, wszystko było w porządku. Cóż po prostu dwóch zalanych gości poderwało sobie dziewczynkę. Teraz pójdą z nią w krzaki. Zuzanna zatrzymała swój samochód w pewnej odległości od miejsca, gdzie wysiadło towarzystwo. Kiedy wracająca taksówka minęła ją mknąc pełnym gazem do miasta i kiedy trzy cienie, majaczące w półmroku znikły w przydrożnych zaroślach, Zuzanna podjechała trochę bliżej. Wysiadła z wozu i przeskoczywszy płytki rowek przy szosie, ukryła się za gęstym
krzakiem. Gdyby ktoś przejeżdżał teraz szosą, lepiej, żeby jej nie widziano. Zawsze potem znajduje się jakiś gorliwy „naoczny świadek”, którego nikt za język nie ciągnie, ale on chce być ważny. Samochód może sobie stać na poboczu. Ot, zakochana parka wybrała się na nocną przejażdżkę i na chwilę opuściła samochód. Gdyby nawet ktoś bardzo spostrzegawczy zanotował sobie w pamięci numer popielatego Wartburga, można zeznać, że ktoś go ukradł i porzucił na szosie. Dowcip w guście warszawskich młodzieniaszków lubiących „ubawy”. Zapaliła papierosa, chowając jego jarzący się czubek w stulonej dłoni. Zdała sobie sprawę, że ręce jej drżą. Dlaczego się denerwuje? Zupełnie niepotrzebnie, Zuzanno. Plan twój okazał się znakomity, bo wszystko dotychczas rozwija się zgodnie z przewidywaniami. Dobrze ich znasz, tych twoich obu mężczyzn, możesz przepowiedzieć każdą ich reakcję. Ten plan ma jak kij dwa końce, ale żaden z nich nie ugodzi ciebie, Zuzanno. Jak zręczny sztukmistrz trzymasz sztangę w środku. Kotym pierwszy znikł w cieniu drzew. Mamrotał: — A ja… już nigdzie… nie pójdę. O, tu pod krzakiem będę spał. I już! Jolka i Pirko wlekli się za nim. Dziewczyna rozglądała się z zaniepokojeniem. Nie była tak pijana, jak można byłoby sądzić po jej początkowym zachowaniu się. Kiedy miała, jak to nazywała — robotę, starała się zachować maksimum trzeźwości. Musiała tylko udawać, że pije; nie mogła zdecydowanie odmawiać poczęstunku, ażeby nie wydać się swoim klientom podejrzana. Szukała wzrokiem w półmroku wspólnika. Powinien tu być i powinien już przystąpić do załatwienia tego gościa. Chyba nie przestraszył się, że jest jeszcze ten drugi. Najczęściej w takich wypadkach kompan bitego i rabowanego stara się ratować własną głowę. Najwyżej może wyskoczyć na szosę i wrzeszczeć „ratunku”! Ale o tej porze szosa pusta, a
mieszkańcy okolicznych, zresztą dość oddalonych domków nie mają zwyczaju wysadzać nosa, kiedy słyszą, że draka. Jeżeli Piękny Stasio nawali, na niej skupi się złość tych, którzy ich oboje wynajęli. Gotowi jeszcze nie zapłacić. — Pst, królewno — wyrwał ją z zamyślenia szept Franciszka Pirki — tu masz, co ci obiecałem. To prawda, że tu niedaleko mieszkasz, czy zbujałaś? Gadaj! — Prawda. Niedaleko, zaraz za stawkiem, tędy ścieżka… — odpowiedziała zgodnie z prawdą, chowając banknot za pończochę. O co chodzi temu facetowi? Zdaje się, że jakiś przytomniak. — Więc słuchaj teraz, co ci powiem, lalunia. Zwiewaj tak szybko, jak tylko potrafisz. I buzia na kłódkę na wieczność. No, już cię nie ma, bo ja nie żartuję. W łeb ci dam i tyle. Jolka przestraszyła się. Co to znaczy? A może ci, co kazali jej wywieźć tego, jak mu tam, pana Władysława za miasto, zabezpieczyli się na wypadek, gdyby Stasio nawalił i ten Franek jest właściwym wykonawcą roboty? Nie miała zamiaru go wcale o to pytać. Lepiej nie wiedzieć. No i nie widzieć nic, oczywiście. — Ach tak… — mruknęła trochę bez sensu, cofając się do tyłu przed nacierającym na nią mężczyzną. Pchnął ją, aż się zatoczyła. Zaczęła uciekać co sił w nogach. Zatknęła mocno obiema dłońmi uszy, żeby nie słyszeć rozpaczliwego krzyku zamierającego w przerażającym charkocie. Zuzanna też usłyszała ten krzyk. Zamarła w bezruchu. Po krzyku zrobiło się nagle bardzo cicho. Nie było wiatru, nie szeleścił żaden liść w tej godzinie przedświtu. Mogłoby się zdawać, że drzewa, trawy, krzaki, leśne ptaki i zwierzęta — słowem, cały las, wszystko w nim zacichło i zataiło oddech ze zgrozy.
Poczuła ulgę: stało się, co się miało stać. Ale jednocześnie zrobiło się jej zimno, jak gdyby zanurzyła się nagle w lodowatej wodzie. Morderstwo. Tak morderstwo z premedytacją. Uświadomiła to sobie właściwie w pełni, obrazowo, dopiero teraz. Co innego powiedzieć: „zabij!”, a co innego urzeczywistnić ten rozkaz. Różne rzeczy całkowicie niezgodne z prawem działy się pod dachem jej domu i za jej wiedzą, zgodą, namową, przy jej współudziale nawet. Można też powiedzieć, że Kotymowie i ich wspólnicy w pewien sposób: zabijali ludzi. Czynili to pośrednio. Oczywistym przyprawieniem o śmierć było na przykład zaszczucie pewnej niezdyscyplinowanej kierowniczki sklepu, która wybrała się ze skargą do Izby Kontroli. Popełniła samobójstwo. Ktoś ten znów dostał tylko rozstroju nerwowego i do końca życia na pewno nie opuści szpitala. Przymuszanie podwładnych do udziału w aferach też było w pewnym sensie zabijaniem ludzi: było unicestwianiem w nich tego, co tak bardzo ludzkie — poczucia moralnego. Ale bezpośrednio, niemal tuż w zasięgu ręki Zuzanny po raz pierwszy padł trup. Na jej czole wystąpiły kropelki potu. Ogarnął ja strach. Lecz oto zatrzeszczały gałązki pod ciężkim, niezbyt pewnym lecz pośpiesznym krokiem. Ktoś z wysiłkiem przedzierał się przez gęstwinę zarośli. Popatrzyła na fosforyzujące strzałki zegarka; wskazywały trzecią pięć. Zgasiła papierosa, wdeptując go obcasem w miękki grunt. Patykiem zgarnęła w to miejsce stare listowie, żeby zatrzeć ślad swoich pantofli. — Halo, tu jestem — odezwała się półgłosem, aby ułatwić mężczyźnie odnalezienie miejsca spotkania. Stęknął boleśnie. Marynarka podarta, twarz podrapana do krwi. Nie wyraziła mu współczucia. Nie było go jej żal. Bezszelestnie i bez słowa, jak dwa duchy sunęli w stronę
samochodu. Usiedli. Znów stęknął, przerzucając płaszcz na tylne siedzenie. Uruchomiła wóz i poderwała go z miejsca do dużej szybkości. Trzeba jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od tego lasku. Jechała pewnie, zręcznie wymijając wolno toczące się ku miastu furmanki. Przez dłuższy czas milczeli. — Trudno było? — zainteresowała się wreszcie. Było to jednak zainteresowanie bezosobowe, czysta miłość sztuki. — Pewnie, że trudno — zamruczał niechętnie — silniejszy był, niż myślałem i mniej pijany niż się spodziewałem. Jedyne było wyjście: zaskoczyć. Nie oczekiwał tego. — Dokumenty zabrałeś? — upewniła się. — A jak myślałaś? Pewnie, że zabrałem — zirytował się. Jaka ważna, widzicie ją. Zrobiła wrażenie, że nie wyczuwa jego nastroju: — Paczkę masz? Nie zgubiłeś? Gdzie jest? — Tu! — klepnął się po kieszeni. — Idiota. Wsadź ją przynajmniej pod siedzenie. Gdy wykonał polecenie, podała mu z torebki chusteczkę i buteleczkę z wodą kolońską: — Obmyj twarz. Tę marynarkę trzeba będzie później cisnąć gdzieś w krzaki. A teraz pójdziemy, żeby oddać klucze dozorczyni dla panny Krystyny Ziembikówny — roześmiała się. Udał się jej ten dowcip, wprawdzie nieco makabryczny. Jaką też minę będzie miała ta pannica, spadkobierczyni kawalerki po Franciszku Pirce, kiedy wyjdzie na jaw jego sprawa, sprawa zamordowania dyrektora Władysława Kotyma. Zuzanna serdecznie nie cierpiała tej dziewczyny. Z Władkiem tak to zawsze bywało: dopuszczał do nadmiernej konfidencji jakieś babki, a potem musiał się głowić, jak je spławić i jak im buzie pozamykać. Ta też wiedziała za dużo i znarowiła się. Jej arogancja ostatnio nie miała granic. Dobrze jej tak. Będzie
cienko śpiewać na milicji. Ciekawe, jak się wytłumaczy, jak udowodni, że nie była w zmowie z Pirką. A jeszcze na dodatek wybuchnie awantura o to mieszkanie między nią i Jankiem Klimuntem. Szkoda, że Zuzanna tego nie zobaczy. To będzie jak premiera znakomitej komedii — ale nie w obecności autora na widowni. Tonem nie znoszącym sprzeciwu zwróciła się do swojego sąsiada. — Daj mi te klucze. Już ja to załatwię. Wjeżdżali w ulice Warszawy. III. Poranek i dzień drugi 1. Pan Anatol Grudka, obywatel miasta Piaseczna reprezentował klasyczny typ rybaka-zapaleńca. Rybołóstwo było jego manią i pasją życia. Nie należał do tak zwanych „niedzielnych rybaków, którzy poświęcają temu zajęciu wyłącznie dni świąteczne. Anatol Grudka chodził na ryby codziennie, z wyjątkiem, oczywiście, okresu, gdy woda pokrywała się lodem. Do czarnych dni zaliczał takie, o których nawet dziecko i kobieta mogą śmiało powiedzieć, że „Ryba dziś nie będzie brała”. Wtajemniczeni — przyjaciele, krewni i sąsiedzi twierdzą, iż źródłem tego nałogu Anatola Grudki jest jego pożycie małżeńskie. Człowiek zmuszony wysłuchiwać godzinami terkotania pani Rozalii Grudkowej. wiedzącej wszystko lepiej od każdego człowieka na świecie, nie może nie ulec pokusie uciekania z domu pod byle pozorem. I tak porządny z niego gość, bo nie szuka ani towarzystwa innych kobiet, ani koleżków po knajpach, ani na wyścigach nie grywa, tylko na rybki sobie chodzi. W tych wyprawach pani Rozalia towarzyszyć mu nie może: ryby nie znoszą hałasu. Podobno. Pani Rozalia wzrusza ramionami z powodu dziwactwa swojego małżonka, lecz przystaje na nie. Ostatecznie, od czasu do czasu pan Anatol przynosi do domu garść płotek, co stanowi
uzupełnienie domowego jadłospisu. Czasem trafi mu się większa ryba. Pani Rozalia ogląda ją zawsze podejrzliwie: oj, czy ona nie wykłuła się na ladzie sklepu Centrali Rybnej? — lecz przyjmuje zdobycz bez protestu. Tak więc rankami, skoro świt, pan Anatol ubiera się cichutko, żeby żony nie budzić, bierze do kieszeni przygotowaną z wieczora kanapkę i termosik z białą kawą, wędkę, torbę, puszkę z przynętą i wyrusza na stawy. Zna w okolicy wszystkie jeziorka, rzeczki, stawki i strumyczki. Wie, gdzie bierze tylko płoć, a gdzie nawet szczupaczek może się trafić. Po dwu godzinach spędzonych nad wodą wraca do domu. posila się solidnie i jedzie do pracy, do Warszawy. Tam, przez osiem godzin, przywdziawszy służbowy uniform i uzbroiwszy się w godny wyraz twarzy, pełnić będzie w jednej z centralnych instytucji odpowiedzialną funkcję woźnego. Całe otoczenie zna nałóg pana Anatola, toteż niejeden czy niejedna, wręczając panu Anatolowi plik dokumentów dla odniesienia ich do podpisu Ważnej Osobie, zapyta życzliwie: — No i jak tam dzisiaj, rybki brały, panie Anatolu? Złapał pan co? Na to pan Anatol nieodmiennie odpowiada: — Owszem, owszem, złapało się co nieco. Ale nie tak jak wczoraj. O, wczoraj brały, jak złoto. Taaaką złapałem. Od paru dni pan Anatol przejawiał niepokój. Kilku zbliżonym osobom, podzielającym w praktyce jego zainteresowania, wyznał, iż trapią go od pewnego czasu dziwne sny. Śni mu się mianowicie, iż wyciąga z wody wielką, wielką rybę. Ryba szarpie się, gatunek to jakiś nieznany. Jej złocista łuska błyszczy w świetle promieni wschodzącego słońca. Ryba jest tak wielka, że gdy w końcu panu Anatolowi udaje się wyciągnąć ją na brzeg, przygniata go całym swym ogromnym ciężarem i szczęśliwy rybak nie może się spod niej uwolnić.
Pan Anatol opowiadając w zaufaniu ów sen, zataja wprawdzie, iż raz, przebudziwszy się pod wpływem tego koszmaru a zarazem sensacji, stwierdził, że tęgie ramię pani Rozalii spoczywa w poprzek jego piersi. Spała niespokojnie, bo posprzeczała się z sąsiadką, której kury wydziobały groch zasadzony w ogrodzie państwa Grud- ków. Poza tym pan Anatol zauważył także, iż sprężyny obszernego małżeńskiego tapczanu wy- magają naprawy. Po środku zrobiło się wgłębienie: 30 kilo różnicy wagi na korzyść pani Rozalii sprawia, że nie pan Anatol zsuwa się podczas snu na swą małżonkę, lecz pani Rozalia na męża. Mimo to tajemnicze senne widziadło kazało się spodziewać panu Anatolowi Grudce jakichś niezwykłych wypadków. Przeczucia swe wiązał, rzecz jasna, z najbardziej dla niego istotną i frapującą dziedziną. Ani chybi w najbliższym czasie oczekuje go niebywały sukces podczas połowu. Szarzało, gdy tego pamiętnego dnia, który wspominać będzie potem do końca życia, wysunął się z domu, zamykając za sobą cicho drzwi. Postanowił udać się nad stawek odwiedzany przezeń rzadko z tej racji, iż brzegi miał podmokłe, bagniste i jedyne suche dojście wiodło od niedużego lasu. W tym lasku lubili biwakować pijacy, a zwłaszcza klienci niejakiej Jolki, osoby złego prowadzenia się, pensjonariuszki znanej wiedźmy i sekutnicy Tekli Gołąbek, mieszkającej nieopodal. Połów w tym jeziorku był owszem, raczej pewny, któż jednak zaryzykuje nawet dla honoru rybackiego, że po głowie mu dadzą i rozbiorą do naga? Pewnie też właśnie ryby mnożyły się beztrosko, nie niepokojone przez rybaków. Dziś pan Anatol postanowił zaryzykować bezpieczeństwo swojego ciała, aby się przekonać, czy istotnie należy wierzyć przeczuciom ducha. Ptaki rozpoczynały swój poranny koncert. Słońce różowiło powierzchnię stawu i zarośla okryte pęczkami młodej zieleni.
Nic nie zapowiadało dramatycznego przeżycia, które na długi czas wytrąci pana Anatola Grudkę z równowagi. Poraziło ono pana Anatola bez zwłoki, natychmiast, już przy pierwszym, zręcznym zarzuceniu wędki. Linka przecięła powietrze lotem równym, płaskim, półkolistym. Haczyk zanurzył się w wodzie prawidłowo i w miejscu dla niego przeznaczonym: w cichej malutkiej zatoczce miedzy trzcinami, z której ryby rano wypływają zgłodniałe na żer. Że głodne — tym chętniej złakomią sie na smakowitą tłustą dżdżownicę. I oto sen pana Anatola zaczyna się sprawdzać na jawie w sposób wstrząsająco identyczny. Haczyk jego wędki zostaje obciążony niezwykłej wagi zdobyczą. Spławik ląduje pod różową powierzchnią wody. Nie wyłania się z powrotem. Linka napręża się, ale najbardziej wytężone wysiłki pana Anatola Grudki nie dają rezultatu. Tego, co złowił haczyk jego wędki lub raczej tego, co uwięził ów haczyk, nie da się wyciągnąć żadna ludzką siłą. „Musi to być pień, zatopiony pień” — myśli pan Anatol, rozczarowany, iż oczu jego nie ucieszy chyba jednak widok wspaniałej, złocistej ryby — olbrzymki, miotającej się w powietrzu i opadającej całym ciężarem na brzeg. Niech by go już nawet przygniotła. Żeby tylko była naprawdę! Szkoda wędki. Szkoda haczyka. Świetny, zagraniczny haczyk, nabyty w tajemnicy przed skąpą małżonką niewyrozumiałą dla „rybackich fanaberii”. Pan Anatol mierzył wzrokiem głębokość wody. Trzeba niestety, rozebrać się. Woda jest chłodna, pan Anatol zanurza się w niej niechętnie. Nogi grzęzną w miękkim mule. Woda sięga mu już powyżej kolan. Pan Anatol pochyla się i gdy muł poruszony jego krokami, opada na dno i woda staje się znów przeźroczysta, usiłuje dojrzeć, co też przytrafiło się jego ukochanej wędce. Gęsto tu od szuwarów. Duży, ciemny kształt kryje się w nich, niedostępny dla oka. Pan Anatol wsuwa do wody rękę, drżąc z zimna i emocji. Dźwiga ów
ciemny kształt nieco ku górze. Nie zważa na to, że jemu, długoletniemu zasłużonemu pracownikowi państwowemu, woźnemu poważnej, dostojnej instytucji i człowiekowi niemłodemu już nie przystoi robić pewnych rzeczy. Nie przystoi, na przykład, w samych tylko — za przeproszeniem — kalesonach biegać po ulicy i straszyć ludzi. Pan Anatol Grudka zaś biegnie po ulicach, po cichych jeszcze i uśpionych uliczkach Piaseczna, z twarzą zbielałą, z włosami w nieładzie, z obłędem w oczach, klaszcze mokrymi, ubrudzonymi błotem stopami o kociołbiasty bruk i krzyczy: — Ludzie! Ratunku! Morderstwo! Trup. 2. Dochodziła ósma rano, kiedy kapitan Wojciech Jastko w myśl decyzji uzgodnionej poprzedniego wieczora telefonicznie z prokuratorem; podjechał milicyjnym samochodem w asyście młodszego kolegi pod willę dyrektora Kotyma. Jeszcze to jedno posunięcie — i ofiara, której rozszyfrowanie zajęło Jastce oraz sporej ekipie ludzi niemało tygodni, znajdzie właściwe zakończenie. Śledztwo, sąd, wyrok. Za chwilę najgrubsza ryba znajdzie się w sieci, zastawionej z rozwagą, niepostrzeżenie i celowo. Oczywiście, sporo jeszcze osób, na pewno zamieszanych w machinacje pana Kotyma, przebywa na wolności. Im można jednak udowodnić to i owo dopiero na podstawie zeznań Kotyma i faktów, które on tylko może ujawnić. Kapitan Jastko odczuwał satysfakcję i podniecenie. To nie byle co: przechytrzyć i osaczyć dyrektora Kotyma. Mówiono o nim: wielki cwaniak. Już nieraz uszedł cało sprawiedliwości i ci, którzy ośmielili- się go oskarżać, gorzko płakali. „Bojowe zadanie” — tak określili przełożeni Jastki pracę, którą mu powierzono. Teraz finiszował. Już on przez Władysława Kotyma płakać nie będzie. Ogrodzenie willi było masywne, wysokie. Górą nad
sztachetami biegła jeszcze podwójna linia kolczastych drutów. Bramka otwierała się tylko za naciśnięciem guziczka wewnątrz domu. Jastko zadzwonił, nikt jednak nie -uruchomił urządzenia, umożliwiającego przekroczenie progu posesji. Nikt nie otworzył drzwi wejściowych, nie wyjrzał z głębi ogródka, nie uchylił okna, by zobaczyć, kto przyszedł i zapytać, czego sobie życzy. Dom sprawiał wrażenie wymarłego. — Coś mi się zdaje kapitanie, żeśmy sie spóźnili. Ptaszek pofrunął — zauważył smętnie asystujący Jastce kolega. — Absolutnie niemożliwe — zaperzył się Jastko — mieliśmy go cały czas pod obserwacją. Nie było żadnych sygnałów, świadczących o zamiarze ucieczki. Sobolczyk pilnuje go, zaraz by dał znać. — Sobolczyk od wczoraj wieczór nie zgłaszał się z raportem. Więc co robimy? Forsujemy mury twierdzy? — Wiecie co, kolego, zanim wejdziemy tu na siłę, zadzwońcie do Kotyma do biura. Może tam co wiedzą. O, na rogu jest budka telefoniczna. Milicjant oddalił się, by wykonać polecenie, a Jastko jeszcze raz nacisnął dzwonek. Znaku życia wewnątrz willi. Może to i racja, że Kotym uciekł. Fatalny byłby pech. W tym momencie kapitan zauważył, że drzwi od garażu, z których podjazd prowadził wprost na ulice nie są zamknięte na kłódkę. Potężny skobel był odsunięty, kłódka zwisała przy ryglu luzem, a mała szparka między skrzydłami bramy wskazywała, że garaż stoi otworem. Ładne rzeczy. Jeżeli samochodu Kotyma nie ma, znaczy to, że rzeczywiście zwiał. Sobolczyk się zbłaźnił. Jak teraz Jastko wygląda? Uchylił bramę. Jaskrawe wiosenne słońce oświetliło pusty garaż. Ani śladu samochodu. Tylko w kącie, wśród rupieci, których nie brak w żadnym garażu, tkwiła czyjaś skulona postać.
Jastko dopadł do niej jednym susem. „Trup!” — przemknęło mu przez głowę. Nie był to jednak spodziewany nieboszczyk. Była to żywa, bardzo mocno śpiąca dziewczyna. Potrząsnął ją za ramię. Zerwała się na nogi i krzyknęła przerażona: — Kto pan jest? Czego pan tu chce? Wygląd jej nosił ślady jakichś burzliwych nocnych przejść. Przez podarte pończochy wyzierały brudne i pokaleczone nogi. Jasny kostiumik z elany był nie tylko pognieciony, lecz także umazany smarami i poplamiony krwią, sącząca się jeszcze z zadrapań na ręce. Rude włosy miała w nieładzie. Zatłuszczone szmaty, na których spała, pozostawiły niezbyt malownicze smugi na jej czole i policzku. — Przepraszam, a co pani tu robi? — odpowiedział Jastko pytaniem na pytanie. Osoba wyglądająca jak ta dziewczyna, nie wzbudzała specjalnego zaufania. Nie wątpił, że ma przed sobą córkę dyrektora Kotyma — Co pana to obchodzi — parsknęła Magdalena — jestem u siebie. Mogę spać w łóżku albo w garażu na szmatach, jak mi się podoba. Ale jak pan tu wszedł? Kto pan jest? Proszę stąd natychmiast wyjść — wypychała go siłą na ulicę. W ten sposób oboje spojrzeli na siebie w świetle dnia. „Ładna — ocenił Jastko. — Niech się tylko umyje i doprowadzi do porządku”. „Nie sprawia wrażenia włamywacza” — doszła do wniosku Magdalena. — Pewnie ktoś z interesem do ojca. Ale co się ze mną dzieje? Ten potworny ból głowy! Skąd się wzięłam tu, w garażu?” I w tym momencie przypomniała sobie wszystko, co działo się tej nocy, Janek, Piaseczno, Bożenka, Michał. Piła za dużo wina. Chciała zrobić wielkie głupstwo. Uciekła. Zostawiła u Michała płaszczyk i torebkę z kluczami i pieniędzmi. No dobrze, ale to wszystko są jej prywatne sprawy i nikogo one nie obchodzą. — Jeżeli pan ma jakiś interes do ojca, to proszę iść do niego
do biura. W domu żadnych spraw nie załatwia. Jastko pomyślał, że panna Kotymówna nie jest zbyt miła osóbką. Widocznie wdała się w ojca. Odpowiedział uprzejmie, lecz stanowczo: — Pani jest córką dyrektora Kotyma, prawda? Wiec pani będzie łaskawa umożliwić mi dostanie się do domu państwa. Mam zamiar widzieć się z pani ojcem niezależnie od tego, w jakim miejscu się znajduje, w biurze czy też w domu. Jestem z milicji. Proszę bardzo — oto moja legitymacja. A tu jest nakaz rewizji i nakaz aresztowania pani ojca. I proszą nie robić scen ani hałasu. To ostatnie ostrzeżenie było zbędne. Magdalena potraktowała przybysza ostro, gdyż sądziła, że należy do tych, z którymi ojciec jej robił interesy. Bo co z tego, że facet wygląda sympatycznie? Jej ojciec też nie miał odpychającego wyglądu. Z milicji! Właściwie wcale się nie zdziwiła. Ma, na co zasłużył. Oczywście, to nic przyjemnego. Magdalena przeżywa swój ból i wstyd mocno, ostro, ale panuje nad reakcjami. Nie będzie żadnych ryków ani scen. — Rozumiem — mówi spokojnie i rzeczowo — ale chodzi o to, że ja też nie mogę dostać się do naszego domu. Zgubiłam klucze. Jastko patrzy na nią podejrzliwie: kłamie, czy mówi prawde? Może gra na zwłokę i stara się utrudnić mu zadanie? — Kapitanie — melduje milicjant, który właśnie wraca z telefonicznej budki i widząc, że Jastko rozmawia z dziwnie wyglądającą młodą osobą, ani chybi ofiarą wypadku drogowego, ścisza głos tak, aby być słyszanym tylko przez zainteresowanego — nie ma go w biurze. Jastko kiwa głową na znak, że przyjął meldunek do wiadomości. Trzeba wyjaśnić tę dziwną sytuację: — A czy oprócz pani nie ma nikogo w domu?
Magdalena ściąga gniewnie brwi. Nie wie, na kogo ma być zła: na tego natręta, który potrzebny jest jej w tej chwili jak dziura w niebie, na ojca, na matkę, czy najbardziej na Janka. Wyjaśnia niechętnie: — Gosposi nie mamy. Matka wyjechała wczoraj wieczorem do Gdyni. Odpływa dziś „Batorym” do wujka, do Ameryki. Ojciec wyszedł wczoraj wieczorem z domu po dziewiątej, bo umówił się z kimś. Nie wiem, czy wrócił w nocy do domu. Może śpi tak mocno. Ale może pojechał wprost do biura. Tak czasami robił. — Zobaczymy — mówi Jatko i daje znak milicjantowi. Milicjant bierze z samochodu teczkę, z teczki wyjmuje narzędzia i pęk kluczy. Otworzenie furtki nie przedstawia zbytniej trudności. Te zamknięcia to produkcja seryjna. Gorzej z drzwiami wejściowymi. Kotym pozakładał tu jakieś specjalne zamki. Po chwili jednak i one ustępują. Cała trójka może teraz bez przeszkód wkroczyć do wnętrza domu. Jastko z galanterią przepuszcza przed soba Magdalenę. Obchodzą cały dom, otwierają wszystkie drzwi, penetrują każdy pokój. Dyrektora Kotyma nie ma. — Czy pani ojciec pojechał samochodem? — Ojciec rzadko używa naszego prywatnego wozu, częściej jeździł służbowym. Mama jeździła naszym Wartburgiem. Ale myślę, że tej nocy ojciec go zabrał. Może zdarzył mu się jakiś wypadek, bo podobno samochód miał defekt, ojciec nie chciał nim nawet matki na stację odwieźć. A może ktoś ukradł. Kiedy przyszłam w nocy, garaż był otwarty i pusty. Ojciec zawsze zamyka garaż, nawet kiedy nie ma w nim samochodu. To obszerne wyjaśnienie na razie zadowala Jastkę, chociaż sytuacji mu nie ułatwia: — No dobrze, zobaczymy. Poszukamy waszego Wartburga. Ale pani ojca przede wszystkim.
Rozmowa toczy się w pokoju stołowym. Jest tu duszno nie tylko dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, by otworzyć okna. Przygniatającą atmosferę stwarza także całe urządzenie w guście pani Zuzanny, a może także i samego Władysława Kotyma: masywne, luksusowe meble, grube dywany, ciężkie obrazy na ścianach w szerokich złoconych i hebanowych ramach. Z tego pokoju jedne drzwi prowadza do kuchni, drugie do gabinetu Kotyma, stanowiącego zarazem salonik, a trzecie do przedpokoju. Nagły rześki powiew, który pozwala obecnym lżej odetchnąć, każe im się odwrócić w stronę tych właśnie trzecich drzwi. Nie zamknęli ich widocznie za sobą albo ten, kto przez nie wszedł również ma swoje sposoby przenikania przez zamknięte furtki i bramy. Na progu stoi bardzo wysoki, szczupły człowiek w średnim wieku. Wygląda, jakby się czemuś bardzo dziwił i był zarazem głęboko swoim odkryciem zasmucony. Zapewne sprawiają to wrażenie brwi uniesione nad głęboko osadzonymi szarozielonymi oczyma. Siwizna na skroniach byłaby widoczniejsza, gdyby włosów na głowie było więcej: wysokie czoło bardziej rzuca się w oczy, niż te srebrzące się włosy. Dobrze skrojony, szary garnitur noszony jest przez właściciela dość niedbale; chyba lepiej by wyglądał w mundurze. Wojciech Jastko już wie: będą poważne kłopoty. Kapitan Sebastian Chmura z . wydziału zabójstw Komendy Głównej nie zjawia się nigdy tam, gdzie nie zachodzi pilna konieczność jego ingerencji. — O, Jastko! — mówi wyraźnie swoim lekko matowym, lecz przyjemnym, łagodnym głosem. — Co tu robisz, bracie? Jastko podchodzi do nowo przybyłego i wita się z nim serdecznym uściskiem dłoni: — Przyszedłem, żeby aresztować obywatela Władysława Kotyma. A ty…?
— A ja — namyśla się przez chwilę Chmura, obrzuciwszy uważnym spojrzeniem pokój oraz znajdujących się w nim ludzi. Przez dłuższy moment wzrok zatrzymuje się na Magdalenie, lecz wyraz twarzy nie zdradza wrażenia, jakie na nim sprawiła. — Ja przyszedłem, żeby wyjaśnić sprawę zamordowanego Władysława Kotyma. Niektórzy twierdza, że kapitan Sebastian Chmura, nie ujmując w niczym wielkich zalet, lubi inscenizować nieco dramatyczne spięcia.. 3. Wojciech Jastko należał do najzdolniejszych oficerów w wydziale. Szkołę oficerska ukończył jako prymus, poza tym skończył prawo, mając do czynienia z przestępstwami gospodarczymi, niejeden wieczór prześlęczał nad zagadnieniami ekonomii, buchalterii i towaroznawstwa. Afera Kotyma była drugim odpowiedzialnym zadaniem, jakie mu powierzono. Sprawa, którą prowadził poprzednio, rozwikłana została przez Jastkę i jego ekipę popisowo. Spodziewał się wiec młody kapitan, że ta druga, poważna zasługa, wykrycie i unieszkodliwienie świetnie zorganizowanego gangu, żerującego na kieszeniach konsumentów i skarbie państwa, poprawia mu jeszcze opinię w Komendzie, umocnią pozycje i przysporzą chwały wśród otoczenia. Niespodziewany obrót sprawy pokrzyżował te plany. Skoro w grę wchodziło morderstwo, sprawę przejmie wydział zabójstw Komendy Głównej. Personalnie zaś kapitan Sebastian Chmura, z którym tak nieoczekiwanie spotkał się w willi człowieka, tropionego od wielu tygodni i tak już zdawałoby się, osaczonego, iż nie sposób było mu wymknąć się. A jednak wymknął się. Jastko odczuwał coś w rodzaju zazdrości. Zupełnie jak gdyby chodziło o ukochaną kobietę. Miał Kotyma prawie na własność. Wiedział o nim niemal wszystko — tak mu się zdawało. Śledził jego
poruszenia, jego pociągnięcia, wiedział, z kim się spotyka i gdzie. Prawie miał żal do niego, że zginął. Chwałę zaś Jastko bedzie musiał dzielić z Chmurą. Gdy bowiem Chmura wykryje zabójcę Kotyma, wyjdzie zapewne na jaw wiele powiązań zamordowanego, wyjaśniających to, co w aferze było jeszcze przed Jastką ukryte. Chmura rozumiał młodego kolegę. Nie należał do zawistnych. Miał swoją filozofie życiową, która pozwalała mu być wspaniałomyślnym i wyrozumiałym. W działaniu młodego Jastki nie brakło pewnych elementów sportu czy hazardu. Tropił złoczyńców odważnie, uparcie, z zawziętością myśliwego. „Wyzbedzie się tego — myślał Chmura. Wyzbędzie się, kiedy nauczy się widzieć nie tylko przestępcę, ale i człowieka”. Chmura cenił technikę dochodzeniową, lecz nie miał w zwyczaju wyłącznie na niej polegać. Gdy otrzymywał zawikłaną sprawę, gromadził wprawdzie skrzętnie w teczce wszystkie wyniki ekspertyz i dane dotyczące dowodów rzeczowych oraz zeznania świadków, lecz oprócz tego starał się dokładnie wniknąć w życie człowieka, którego nie choroba fizyczna wyłączyła ze świata żywych, ale konflikt z innym człowiekiem. „To także choroba, taki konflikt” — mawiał Chmura. Dobry lekarz, gdy stwierdza, na co umarł pacjent, bada historię jego choroby. Mniej interesuje go, czy zmarł w lesie na spacerze, czy też we własnym łóżku, bardziej — na co cierpiał. Jak się to przejawiało? Jakie mogły być przyczyny schorzenia? Jeżeli dowiemy się tego wszystkiego, może na przykład uda się w innym podobnym wypadku zapobiec czyjejś śmierci. W praktyce Chmury zdarzało się, iż poszlaki niedwuznacznie obciążały kogoś, uznanego za zabójcę. Tymczasem dokładna penetracja zarówno życia podejrzanego człowieka, jak i ofiary, zbadanie ich otoczenia, prześledzenie wydarzeń z lat poprzedzających tragedię ujawniało prawdziwego sprawcę i
rehabilitowało niewinnie posądzonego. Krótko mówiąc, Chmurę bardziej interesowały schorzenia społeczne, przynoszące w efekcie takie napięcie konfliktu między ludźmi, że dochodziło do tragedii, aniżeli naga satysfakcja z powodu ujęcia przestępcy. Od pierwszej chwili, gdy tylko zetknął się ze sprawą zamordowania Władysława Kotyma, zrozumiał, że tu właśnie zajść musiał wypadek wyjątkowej kulminacji napięcia pomiędzy tym człowiekiem a jego otoczeniem. Władysław Kotym musiał mieć wrogów. Wielu wrogów. Czy zatem śmierć jego może być rzeczą przypadku, czy też jest dziełem mającej głębokie korzenie nienawiści? Afera Kotyma i spółki, nad której rozplątaniem cierpliwie mozoliła się ekipa Jastki, obiła się o uszy Chmury. Nie interesował się nią jednak dotychczas bliżej. To była afera gospodarcza. Dopiero gdy śmierć przekraczała czyjś próg, przekraczał go także Chmura i szedł jej śladem. — Nie dam rady pułkowniku — powiedział do swojego szefa, gdy wrócił z willi na Żoliborzu — jeżeli nie będę współpracował z Jastką. On ma już dużo nici w garści. Ja musiałbym zaczynać od początku. Szkoda czasu. — Więc uważacie, że to nie jest zwykły napad rabunkowy? — Tak to wygląda z pozoru. Zdaje się jednak, że tylko właśnie z pozoru. Słyszałem to i owo o Kotymie. Tacy ludzie nie giną z rąk ulicznych opryszków. Władze zwierzchnie wyraziły zgodę na połączenie wysiłków Chmury i Jastki i tak oto w rezultacie służbowego rozporządzenia obaj oficerowie zasiedli zgodnie obok siebie w pokoju Chmury. Jastko nie spodziewał się takiej koleżeńskiej wspaniałomyślności ze strony Chmury. Inny ważniak na jego miejscu wyciągnąłby wszystkie dane z akt, pracowicie
zgromadzonych przez grupę Jastki i ułatwiwszy sobie w ten sposób pracę, robiłby dalej robotę sam. Jastko czuł się wszakże trochę niepewnie przy boku znanego asa. Pokrył onieśmielenie żartem: — A najbardziej rozpacza po Kotymie, wiesz kto? — Jakiś kociak pewnie. Albo wspólnicy. — Nie. Wirt. — Aha! — roześmiał się Chmura. — Gwiazda naszej prokuratury. Tak. to przykre. Szykuje się proces bez głównego oskarżonego. — Właśnie. Ci wszyscy wspólnicy są raczej uszczęśliwieni. Będzie na kogo zwalać całą winę. Mogą teraz łgać, ile dusza zapragnie. Na razie mniejsza o to. Słuchaj, skoro już nabyłeś mnie z ciałem i duszą jako adiutanta, chciałbym wiedzieć, gdzie, co, jak i tak dalej… — Tu masz wstępne protokoły, ale chyba nie warto, żebyś je wszystkie czytał od deski do deski. Powiem ci pokrótce. Gość z Piaseczna łapał ryby w jeziorku i znalazł ciało. W płytkiej wodzie, tuż przy brzegu, wśród zarośli. Narobił szumu na całe Piaseczno. Nasi miejscowi twierdzą, że ten… jak mu tam… aha: Anatol Grudka jako ewentualny morderca nie wchodzi w rachubę. Starszy człowiek, spokojny. Wszyscy go w Piasecznie znają. O, to sobie możesz przeczytać: protokół z Piaseczna i nasze pierwsze oględziny miejsca zbrodni. Jastko wziął papiery z rak Chmury i przejrzał je starannie. Wynik owej lektury streścił lapidarnie na głos: — A zatem, wiemy: kogo zabito, jak, gdzie, kiedy. Nie wiemy, kto i dlaczego. Drobiazg — zażartował złośliwie. — Widzę, że pilnie słuchałeś wykładów w naszej szkole — pochwalił kolegę Chmura z komiczną powagą. — Ale i tak powinieneś się cieszyć, że z sześciu pytań na cztery mamy odpowiedź. Mieliśmy tu kiedyś taką sprawę, że przez rok nie
mogliśmy dojść, kim za życia był nieboszczyk. Oho, widzę, że nie pozbawiony jesteś także talentów artystycznych. Rosną nasze kadry, rosną! Uwaga ta odnosiła się do czynności, jaką wykonywał w tej chwili Jastko. Na arkusz papieru przenosił prowizoryczny szkic sytuacyjny i dane, zawarte w protokołach. Puścił mimo uszu docinek Chmury i opatrzył swoje dzieło na głos komentarzem: — Więc tu, na skraju szosy wysiadł z samochodu. Samochód zawrócił w stronę Warszawy. Kotym nie był sam. Oprócz jego śladów odróżnić można świeże ślady jeszcze trzech albo czterech osób. Jedną z nich była kobieta. W lasku, w odległości trzydziestu dwóch metrów od szosy wywiązuje się bójka miedzy Kotymem i drugim mężczyzną, nazwijmy go numerem dwa. Numer dwa dusi Kotyma szalikiem i wypróżnia mu kieszenie aż do podszewki. Zabiera też zegarek. Wlecze ofiarę do jeziorka i topi. Prawdopodobnie dzieli się z kobietą łupem. Ona ucieka w stronę Piaseczna, ale w jakie miejsce w Piasecznie nie wiemy, bo ślady zadeptała już ta pielgrzymka, ciekawskich, co to od rana ciągnęła nad jeziorko. Numer dwa wraca na szosę nieco dłuższą trasą, nie ścieżka, lecz przez krzaki i tu mamy dwie ewentualności. Albo zatrzymał samochód jadący z Piaseczna do Warszawy, bo widzimy, że samochód ten dość gwałtownie hamował w pobliżu miejsca zbrodni i tym samochodem jako przygodny pasażer, czyli „łebek” dostał się do miasta. Albo to na niego czekał ów drugi wóz, którego ślady opon widzimy w odległości stu metrów, nie dojeżdżając do miejsca zbrodni. Wobec tego mielibyśmy do czynienia ze wspólnikami, albo wspólnikiem, czyli większym towarzystwem. — Stop, Jastko, stop. Nie zapędzaj się. Cofnij zegarek. Do momentu, kiedy numer dwa wlecze ofiarę. On nie dociągnął wcale Kotyma do jeziorka. — Jak to, nie dociągnął? Nie powiesz mi, że uduszony
człowiek sam dowlókł się do wody i utopił! — Zwróć uwagę, że tu ślady stóp zmieniają się. Może niedokładnie to zaznaczono, więc nie zauważyłeś. Numer dwa pozostawia Kotyma w kępie leszczyny. Tam ofiara leży jakiś czas, bo na poszyciu leśnym zostało dużo krwi. Wygląda na to, że ktoś tu czekał, albo znalazł się przypadkiem wcześniej, może wcale nie zauważony przez mordercę. To ten ktoś, numer trzy, albo w zmowie, albo ze strachu przeciąga ofiarę dalej do jeziorka. Ślady, prowadzące do jeziorka są inne. niż ślady numeru dwa. Swoją drogą, pani Aura, jak by powiedział nasz nieoceniony Wicherek, okazała się dla nas łaskawa. To, że przed wieczorem popadało i to w sam raz, niezbyt wiele, utrwaliło ślady jak w wosku. Numer dwa od leszczyny zawraca ku szosie. I tu chyba nie ulega wątpliwości, że wsiada nie do samochodu, który jechał z Piaseczna, lecz do tego. który przyjechał z Warszawy, czekał na szosie w pobliżu miejsca zbrodni i zawrócił do miasta. Do tego wozu prowadzą ślady numeru dwa i łączą się ze śladami jeszcze jednej kobiety. Razem wsiedli do samochodu i odjechali. — A numer trzy? — Ten, który utopił trupa lub nieprzytomnego Kotyma? Gdzie się podział? Za wiele wymagasz ode mnie, bracie Jastko. To jasne, że jak najwcześniej i jak nastaranniej zabezpieczyliśmy teren, żeby ślady nam nie poginęły i opisaliśmy wszystko, co tylko dało się odczytać na ziemi. Tego jegomościa jednak niestety, zgubiliśmy. Wyglądało to trochę, jak gdyby kręcił się po tym lasku dosyć długo. Kto wie, dokąd go wreszcie poniosło. Może pojechał tym samochodem z Piaseczna. Od szosy do leszczyny prowadzi jeszcze tam i z powrotem ślad męskiego obuwia na kratkowanej gumie, wiesz takiego nowoczesnego kroju o noskach wydłużonych w szpic. Może posiadacz tych szpiczastych butów specjalnie przybył w
to miejsce, żeby się spotkać z gościem spod leszczyny. Może zabrał go ze sobą. — To wszystko działo się między trzecią i trzecią trzydzieści. — Tak twierdzi nasza medycyna. O piątej pan Grudka, obywatel miasta Piaseczna, zarzucił wędkę. Nikogo już w tym czasie w lasku nie było. Tak przynajmniej twierdzi. — Kotym był zalany, prawda? — Owszem, był po wódce. Alkoholu we krwi sporo… Tyle, co po ćwiartce a na pewno mniej niż pół litra. To znów nie tak wiele. Dziwne, że aż tak się tym spił, żeby pozwolić się zabić. — Może miał słabą głowę. Albo zaskoczyli go. No więc, to wszystko razem sprawia wrażenie po prostu mordu rabunkowego. Libacja w większym gronie, wywieźli za miasto i w łeb. „Na jelenia”, jak to nazywają. Aż wierzyć mi się nie chce. — Mnie też. A wiesz, dlaczego? — Powiedz, potem ja ci powiem, dlaczego ja jestem zaskoczony. Chmura przyglądał się z zainteresowaniem Jastce. Bystry i sympatyczny chłopak. Przydałby mu się taki w wydziale. Ale chyba go nie wypuszczą z macierzystej komórki. Przyszła passa wykrywania gospodarczych afer. Roboty mają po uszy. Wyjaśnił Jastce swój punkt widzenia: — Widzisz, ci co robią, jak powiadasz, „na je- lenia”, czyli wyprowadzają zamożniejszego gościa za miasto przy pomocy ładnej dziewczyny i gdzieś w krzakach pozbawiają go nie tylko miłosnych złudzeń, ale i gotówki, na ogól nie znęcają się nad swoimi ofiarami. Nawet przeważnie ich nie mordują, tylko biją do nieprzytomności. A tu mamy nie tylko mord przy pomocy uduszenia szalikiem. Kotym został zmasakrowany w sposób bestialski. Znęcano się nad nim, może już wtedy, kiedy nie żył. Bito ostrym kamieniem. Po głowie, po twarzy, po ciele, po rękach Znaleźliśmy nawet ten kamień. Czytałeś przecież. Jak
gdyby ktoś mścił się na nim okrutnie i zajadle. — Chmura westchnął ponuro; sa sprawy, z którymi nie oswoił się, mimo długoletniej pracy. Dodał po chwili gdy i Jastko milczał. — Mamy taki wypadek. do dziś nie wyjaśniony. Uduszono pewną kobietę napychając jej gardło niezliczoną ilością jej własnych pończoch. Też sadyzm. Ludzie, którzy tak mordują, nie zajmują się obrabowywaniem dorywczych współtowarzyszy libacji, Inna psychika. Inne metody. Jastko słuchał uważnie. Warto uczyć się od Chmury. Wszyscy w komendzie uważają go za świetnego fachowca. Ale i on, jak widać, ma na swoim koncie niewyczyszczone sprawy. A może tak naumyślnie o tym mówi, żeby Jastce dodać ducha? Teraz czas na Jastkę. Mówił z lekkim wahaniem: — Mnie po prostu w głowie się nie mieści, że taki spryciarz, jak Kotym, pozwolił się tak głupio podejść. W dodatku on przecież nigdy nie bywał w tego rodzaju towarzystwie, które wywozi frajerów za miasto. Już na tyle poznaliśmy jego obyczaje. Obracał się wyłącznie w tak zwanych wyższych sferach towarzyskich. Do takich knajp, w których wysiadują dziewczyny-podrywaczki, w ogóle nie chodził. Miał wysokie stanowisko, musiał się liczyć z opinią. Gdybym go złapał w przebraniu arabskiego szejka, usiłującego odlecieć francuskim samolotem do Afryki, bardziej wydawałoby mi się to prawdopodobne, aniżeli porwanie go przez warszawskie szumowiny i uduszenie pod Piasecznem. Słowo daję. Gotów jestem myśleć, że to w ogóle nie on. — Pod tym względem nie mogę dać ci pełnej gwarancji. Wiemy, a raczej wnioskujemy, że to Kotym, na razie wyłącznie niemal na podstawie tak właśnie brzmiącej legitymacji służbowej, znalezionej przy zwłokach w wewnętrznej kieszeni marynarki. Żadnych dokumentów innych przy sobie nie miał. Ani portfela, ani portmonetki, ani kluczy — słowem niczego.
Widocznie wszystko zabrali, może legitymacji nie zauważyli albo spłoszył ich ktoś i uciekli nie szukając dłużej po kieszeniach. — Przy leszczynie, jak tu piszesz w protokóle, leżał zwinięty w kłębek płaszcz ortalionowy, włoski. Tam nic nie było? — Nic. Płaszcz zakrwawiony, ale tak samo mógł być Kotyma, jak też mógł należeć do mordercy. Albo do jegomościa, nazwanego przez nas numerem trzy. To jest jedna z wielu spraw do wyjaśnienia. Kiedy byliśmy u niego w domu, zabrałem fotografię. Córka mi dała. Porównywałem, z grubsza zgadza się z nieboszczykiem. Ale co tu można porównywać, kiedy masz przed sobą maskę a nie twarz człowieka. Numer koszuli — zgadza się. Numer obuwia — ten sam. Niewiele więcej zwojujemy. Do pioruna, nawet odcisków palców nie da się zdjąć, bo nie bardzo jest z czego… Jastce było niezręcznie zwracać uwagę, że starszy kolega pominął jeden z zasadniczych sposobów rozpoznania zwłok, ale zaryzykował: — No… a identyfikacja? — Mamy to w rozkładzie — mruknął niechętnie Chmura. — Sposób nawet niezły i ogólnie stosowany. Tylko że ja nie mam do niego pełnego zaufania od czasu kiedy trzy osoby z najbliższej rodziny rozpoznały zwłoki, a tymczasem okazało się, że rzekomo nieżyjąca siostra znajduje się w szpitalu psychiatrycznym. Chodziło o to, żeby nie zgłaszała pretensji do kawałka ziemi po ojcu, który właśnie umarł. Zresztą nie cierpię tych identyfikacji. Co drugi rozpoznający mdleje, albo dostaje szoku. Ale w tym wypadku masz rację. Weźmiemy Kotymównę, sekretarkę Kotyma, może kogoś kogo tam masz pod kluczem z jego wspólników… No i kogoś od nas. Mieliście go przecież pod obserwacją. Gdzie ten człowiek, który za nim chodził? Źle chodził. Powinien za to posiedzieć. Albo wylecieć.
— Rany boskiet — złapał się za głowę Jastko. — Co się stało! — Chmurze udzieliło się zdenerwowanie kolegi. — Sobolczyk! Co się stało i Sobolczykiem?! 4 Stanisław Dietrzyk odbywał powtórnie tę samą drogę, którą przebył poprzedniego wieczora. Wieczorem jednak złość i chęć odegrania się na Kotymie dodawały mu ducha i odwagi, a jego nogom kazały rozwijać maksymalną szybkość. Tego ranka było nieco inaczej. Wlókł się ociężale i co kilka kroków przystawał. Winien był tej ospałości nie tylko potężny kociokwik po niedawnym pijaństwie. Stanisław Dzietrzyk rozmyślał, co stanowiło dla niego poważny wysiłek duchowy. Powodem rozterki były następujące wątpliwości: — Prawdę powiedziawszy, jak mi życie miłe, ta robota, co ją miałem zrobić, została zrobiona. Trup? Trup. Zdźwigałem się jak głupi, zanim go do jeziorka dotaszczyłem. fakt. Że też to-to takie ciężkie po skonaniu. Więc niech ja kieliszka wódki do końca życia nie obciągnę, jeżeli to nie ja panu dyrektorowi Kotymowi ostatnią posługę oddałem. Więc należy mi się jeszcze co nieco od facetów. Jak im tak należało, żeby milczał na wieki wieczne, niech bulą. Mają z czego bulić. Panowie hurtownicy. Ale inna rzecz, że to przecie nie ja go zabiłem. Diabli nadali ten mydlany koniak wczoraj i tę wódkę, żebym to ja wiedział, kto mi go cichuśko pod bokiem położył, jak za przeproszeniem dziecko przy matce. Już ja bym się z nim sam na stronie dogadał. Nie wiem. jak mi Bóg miły, nie wiem. Ani chybi to ten, co mi tak latarką w oczy zaświecił. Że też ja ani ręką. ani nogą ruszyć wtedy nie mogłem. Taka. słabość. Starzeje się człowiek, już nie te czasy. kiedy i litra było mało. Nie trzeba było pić wczoraj przed robotą. I forsę diabli wzięli. Ani chybi któryś z kolesiów mi wyciągnął, bo to niemożliwe,
żebym wszystko przepił. Pięć kółek w jeden wieczór… A co to jest w porównaniu z fortuną Kotyma, albo i tych innych? Tyle, co nic. I za taką forsę ja mam dla nich brudna robotę odwalać, kwiatkami drogę im posypywać? A niedoczekanie! Ukatrupiłem im Kotyma, czy nie ukatrupiłem, niech mi płacą! Ot co! Dodawszy sobie w ten sposób otuchy i rozwiawszy swoje wątpliwości, Stanisław Dzietrzyk stanął przed willą na dalekim przedmieściu, którą poprzedniego wieczora opuszczał jako bogacz. To przyjemne poczucie powinno się powtórzyć. Dzwonił do drzwi długo i natarczywie. Nikt nie otwierał. Oprócz odgłosu dzwonka nie dobiegał z wnętrza domu żaden dźwięk, żaden szmer. Dzietrzyk, skonsternowany, przestępował z nogi na nogę. Nagle wpadł w panikę, ogarnął go paraliżujący świadomość strach. Co ma począć, jeżeli od tych drzwi odejdzie z niczym? Wcześniej czy później, zbrodnia, popełniona w lasku nad jeziorkiem, zostanie wykryta. Ktoś — Dzietrzyk nie wie nawet kto — wie o tym, że on tam był. Może to nawet tak naumyślnie zorganizowano? Właśnie, żeby wszystko, całą winę zwalić na niego. Do domu wracać nie może. Nie wiadomo, co tam Janka naplotła w śledztwie. Jak baba: nerwy ją mogły ponieść, więc do ich mieszkania milicja może zawitać każdej godziny. Zastaną go, zaczną pytać chociażby co robił poprzedniego dnia, a on nie ma żadnego alibi. Zresztą, miał rację wczoraj facet z tej willi. Dzietrzyka też dałoby się łatwo doczepić do całej afery. On zaś nie chce siedzieć. Ani za kanty, ani za morderstwo. Na Pradze też się nie może pokazać. Kto tam wie, co wieczorem po pijanemu wygadywał, ten i ów mógł zapamiętać jak to Dzietrzyk wspólnika do „mokrej roboty” werbował. Ten dom, ta willa, to jedyne miejsce w tej chwili na ziemi, gdzie może uzyskać schronienie albo poratowanie. Niech go gdzie ukryją, albo niech mu dadzą jeszcze pieniędzy, to pojedzie rzeczywiście do krewnych na wieś i tam przeczeka
burzę. Nigdzie teraz nie może pojechać bo nie ma grosza przy duszy. Musi więc dostać się do tego domu, za wszelką cenę musi do niego wejść, niechże mu ktoś wreszcie otworzy, bo to niemożliwe, żeby tak całkiem nikogo tu nie było. Jeżeli faceta nie ma, to jest Anielka. Tego domu nigdy nie zostawiano bez nadzoru, z całej siły za czął pięściami i nogami walić w masywne ozdobne drzwi. Tym razem jego atak został dosłyszany. Nie z wnętrza domu jednak — ten pozostał nadal niedostępną twierdzą. Z baraczku, stojącego nieopodal willi służącego chyba jako skład narzędzi
ogrodniczych i wszelkich rupieci, wysunęła się przygarbiona postać starego mężczyzny. Przyczłapał niechętnie i spojrzał na Dzietrzyka wrogo: — A czego? — A tego, że… że kazali mi tu dzisiaj przyjść — skłamał gładko Dzietrzyk — i nikt nie otwiera. Muszę się widzieć. Muszę tu wejść! — zaperzał się, chrypiał ze złości i strachu. Stary wzruszył ramionami: — Nie ma tu nikogo — odpowiedział obojętnie i zawrócił do baraczku. Dzietrzyka znów ogarnęła panika. Niech tan stary nie odchodzi. To jedyna żywa dusza tutaj, jedyny człowiek, który może mu coś powiedzieć o losach mieszkańców tej willi. — Panie, panie — pobiegł za starym i złapał go za ramię — co znaczy: „nie ma”? No, nie bądź pen taki… W oczach staruszka błysnęła kpina: — Ano, nie ma i już. Coś pan z milicji, czy kto, żebym się musiał tłumaczyć? Nie kazali. Dzietrzyk uderzył w ton błagalny: — Panie, bądź że pan człowiekiem. Anielcia… no, Anielcia to moja dziewczyna, rozumiesz pan? I forsa mi się należy od tego… no, wiesz pan. Stary pokiwał głową. — No to już ich pan nie zobaczysz. Ani swojej Anielki, ani forsy. Anielka wyjechała rano do swoich, na wieś. Podobnie za tydzień jej wesele z takim jednym chłopakiem z jej wsi. A pan prezes też rano wyjechał. Za granicę. Ze wszystkim. Pełny samochód walizek miał. Dzietrzykowi zrobiło się ciemno w oczach. — A to ci mnie zrobili… — Do wiatru wystawili, co? Widzi mi się, że nie pana jednego. Godziny jeszcze nie ma, jak tu przed panem już inni o niego
pytali. Ja to tak sobie myślę, że ci to byli z milicji. Na mój rozum, to zmykaj pan stąd, i to prędko. Dobrze radzę. Dzietrzyk wlókł się osowiały i posępny. Raz jeszcze rozważał w myślach wszystkie szanse i możliwości. Właściwie nie miał już żadnych. Wreszcie zaświtała mu w głowie myśl, która wydała się zbawcza: — Jolka. „Złota Jolka”… Ta dziewczyna miała “mu podprowadzić” Kotyma do lasku nad jeziorkiem. Należała zatem do wtajemniczonych. A więc może ona coś wie? Może wie więcej niż Dzietrzyk? A w każdym razie, jako wspólniczka całej, afery, musi mu pomóc ukryć się, dopóki nie znajdzie się dla niego jakieś wyjście. Wyszedł na szosę wiodącą w stronę Piaseczna. Spenetrował ponownie zawartość swoich kieszeni. Nie miał na bilet autobusowy. Zatrzymał jedną z licznych furmanek jadących w potrzebnym kierunku. — Panie, podwieź mnie pan do Piaseczna. — Iii tam, darmo? — mruknął nieprzyjaźnie woźnica. Chciało mu się spać po nocy spędzonej na wożeniu nowalijek. — Zapłacę — oświadczył dumnie Dzietrzyk. — No to siadaj pan. Koń człapał nierówno, woźnica zdrzemnął się. Dzietrzykowi również powieki same opadały na oczy, ale pamiętał o tym, by niepostrzeżenie zsunąć się z wozu, kiedy do Piaseczna pozostał już tylko mały kawałek drogi. Ten kilometr to już można przejść piechotą. 5. Wywiadowca Sobolczyk pomimo wysiłków personelu szpitalnego wciąż jeszcze nie odzyskiwał przytomności. Mocny musiał być cios, który go powalił. W chorobliwych majaczeniach wywiadowca Sobolczyk jeszcze raz przeżywał to, co przydarzyło mu się tej nocy. Mocował się z niewidzialnym
napastnikiem, sam krzycząc — słyszał przenikliwe kobiece wołanie o ratunek, a kiedy przez unoszone z trudem powieki kłuło go boleśnie w oczy jaskrawe światło lampy w sali opatrunkowej, wyobrażał sobie, że oto znów znajduje się w widnej sali restauracyjnej „Zodiaku”. Widnej, lecz zadymionej, pełnej wrzaskliwego jazzu, pijackiego bełkotu, zapachu smażonych potraw i brzęku naczyń dobiegającego z zaplecza. Tego wszystkiego nie znosił, chociaż jego praca wymagała od czasu do czasu przebywania w takich właśnie miejscach. Zresztą Kotym, którego cieniem był Sobolczyk od pewnego czasu, mało ostatnio bywał w lokalach, a jeżeli już szedł, to do dobrej restauracji. Sobolczyk czekał wtedy na niego na ulicy: uposażenie wywiadowcy, nawet po dodaniu umotywowanych, niezbędnych dla wykonania zadania sum, nie przewidywało stołowania się ani w „Bristolu”, ani w „Grandzie”. Posiedział przy stoliku niedaleko Kotyma i jego kompana, zjadł śledzika pod jedną małą wódkę, której połowę zostawił na dnie kieliszka, wypił małą kawę i wyszedł na dwór, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Pospacerował, potem znów zajrzał do „Zodiaku”, sprawiając wrażenie gościa, szukającego kogoś nieznajomego na sali. Pomyślał, patrząc jak Kotym zabawia się z nieznanym Sobolczykowi jegomościem i niebrzydką blondynką, że zabawa potrwa zapewne jeszcze dłuższy czas i że on, Sobolczyk, chyba skądś zna tę dziewczynę. Nie mógł jednak sobie przypomnieć w jakich okolicznościach zawarł z nią znajomość. Potem znów spacerował po ulicy, uważając pilnie, by Kotym nie umknął mu niespodzianie. Coraz więcej gości opuszczało lokal, robiło się późno. Zajrzał do sali przez szparę w kotarze przesłaniającej szerokie szyby: Kotym pozostał wśród niewielu gości i nadal bawił się w najlepsze. W pewnej chwili wprawne oko Sobolczyka dostrzegło, jak Kotym
nieznacznym ruchem wylewa wódkę ze swego kieliszka do wazonika z kwiatkami. Sobolczyk uśmiechnął się. Pewnie Kotym obrabia jakiś interes i nie chce zanadto się upić. Sobolczyk przespacerował się chodnikiem. Uwagę jego zwrócił szary Wartburg, stojący od dłuższego już czasu przy krawężniku. Siedząca przy kierownicy kobieta właśnie zapalała papierosa. Błysk zapałki rozświetlił jej rysy. Sobolczyk poznał i zdziwił się. Co robi tu Kotymowa? Śledzi męża, czy czeka na męża? Zobaczymy. Ciekawe, co z tego wyniknie. Minął samochód i przystanął za węgłem. Niedobrze by było, gdyby Kotymowa zorientowała się, iż Sobolczyk nie jest przypadkowym przechodniem. Jeżeli zobaczy go potem jadącego służbową Warszawą w ślad za Kotymem, domyśli się, że Kotym jest śledzony i ostrzeże go. Jastko mówił: nie wolno w tej chwili płoszyć ptaszka. To są najważniejsze momenty przed końcem sprawy. I nagle ten krzyk. Krzyk rozległ się w odległości kilkunastu kroków od miejsca, w którym przyczaił się Sobolczyk, mający stąd dobrą widoczność na drzwi wejściowe „Zodiaku” i zarazem sam pozostający w cieniu muru. Właśnie za załomem tego muru, w głębi małej uliczki, stanowiącej już raczej fragment osiedlowego dużego podwórza, rozpaczliwie krzyczała kobieta. Mieszkańcy okolicznych domów, nawykli do hałasów wszczynanych przez bywalców osławionej knajpy, nie reagowali jednak wcale. Ktoś tylko zawołał przez lufcik: — Hej, cicho tam! Spać nie dają! Kobieta krzyczała: — Na pomoc! Ratunku! Mordują! Sobolczyk słynął wśród kolegów z szybkiego refleksu. Odbył w duchu błyskawiczną naradę ze swym sumieniem: pobiec na ratunek tej napadniętej kobiecie to znaczy opuścić posterunek — pozostać na posterunku to znaczy pozwolić, aby obywatelowi stała się krzywda. Kto zaś świadom jest niebezpieczeń- stwa, w
jakim znalazł się człowiek, i nie śpieszy na ratunek, winien jest nieudzielenia pomocy. W dodatku jest się milicjantem. Poderwał się z miejsca. Dał kilka susów. Nawet nie zdążył krzyknąć ani jęknąć, gdy coś bardzo ciężkiego zwaliło mu się na głowę. Teraz za to krzyczy i miota się po szpitalnym łóżku. Po kilku godzinach przytomność mu jednak powraca. Jest na tyle przytomny, że urywanym głosem może już zwrócić się do dyżurnego lekarza: — Proszę… zaraz… zawiadomić Jastkę… kapitana Jastkę… Komenda… Milicji… 6. Magdalena Kotymówna wysiadła z samochodu razem z Chmurą przed ponurym, szarym gmachem. Przebrała się już i umyła po swojej nocnej przygodzie, ale wygląda tak blado i mizernie, że Chmura ujmuje ją pod rękę, obawiając się, by nie zemdlała. Za dużo przeżyć na raz, na pewno. Życie płynęło dotychczas tak gładko, bez wstrząsów i tragedii, a tu nagle wszystko zawaliło się. Po prostu ziemia umknęła jej spod nóg. Ojciec nie żyje. Morderstwo. To straszne. Janek odszedł. Tak, chyba odszedł od niej, wolał takie gwałtowne zerwanie bez jednego słowa bez wyjaśnień, bez tłumaczenia się. Nie zjawił się rano, nie zadzwonił nawet. Matka… Myśl o Zuzannie znalazła się na ostatnim miejscu. Była przykra, dziwnie jak gdyby żenująca. Czego można oczekiwać od Zuzanny? Czy pomocy? Chyba nie. Zuzanna musi jednak dowiedzieć się, co się stało: — Panie kapitanie — Magdalena przystaje i zwraca się do Chmury. — Trzeba dać znać matce. Czy ja mam to zrobić, czy wy postaracie się o to? Mówiłam temu panu kapitanowi, który był u nas w domu rano, że mama wyjechała do Gdyni. Dziś odpływa ,.Batorym” do wujka do Ameryki. Doprawdy nie
wiem, jak się postępuje w podobnych sytuacjach… Nie wszystko w sprawie tej dziewczyny jest jasne — tak sądzi Chmura — no bo absolutnie nie wiemy, co robiła tej nocy, dlaczego spała w garażu, gdzie zgubiła klucze i torebkę. Niemniej jednak Sebastian czuje do Magdaleny coś w rodzaju sympatii. Jej naturalny, swobodny, ale nie bezczelny, nie arogancki sposób bycia wzbudza zaufanie. Odpowiada jej uspokajająco: — Daliśmy już, proszę pani, znać do Gdyni. To jasne, iż w tej sytuacji pani matka musi odłożyć swój wyjazd do Ameryki. Będzie tutaj potrzebna z wielu względów. I chyba nie tylko nam, myślę, że i pani… Magdalena milczy. Dziwi to Chmurę. Przypisuje tę reakcję szokowi, jakiemu niewątpliwie uległa dziewczyna. Wyjaśnia dalej: — Wydałem polecenie, aby matkę pani przewieziono samolotem albo samochodem służbowym, jeżeli nie zdąży się na samolot. Będzle tu więc najpóźniej za kilka godzin. Magdalena tym razem kiwa głową na znak zrozumienia i aprobaty dla szybkości i sprawności działania organów bezpieczeństwa. Prowadzona przez Chmurę w dalszym ciągu pod rękę, idzie posłusznie przez posępne korytarze, przez salki wyłożone białymi kafelkami. — To tu — mówi Chmura i zatrzymuje się przed drzwiami, za którymi czeka na nich zimna i groźna cisza. Sam nie lubi wizyt w tym miejscu, niestety, przy jego obowiązkach koniecznych — Czy pani czuje się na siłach? — pyta pochylając się nad Magdaleną, sięgającą mu zaledwie do ramienia. Magdalena bez słowa kładzie rękę na klamce i przekracza próg prosektorium. Przeliczyła się jednak ze swoimi siłami. Gdy sanitariusz odsłonił prześcieradło i oczom Magdaleny
ukazała się bezkształtna masa, krzyknęła i upadła zemdlona. 7. Janina Dzietrzykowa denerwuje się chyba jeszcze bardziej, niż podczas wczorajszego przesłuchania. Za oknami więziennej karetki migają warszawskie ulice, domy, place — tak dobrze znane, zabarwione wiosennym słońcem, młodą zielenią drzewek, coraz już o tej porze barwniejszymi strojami kobiet. Dziś wszystko to wydaje się Janinie jak gdyby zupełnie inne. może nawet obce, nieznane. Patrzy na Warszawę Jak na daleki ląd, pokazywany jej w kinie. Albo na miasto, widziane z drugiego brzegu rzeki, bez nadziel przedostania się na tamtą stronę. Co robią na ulicach ci wszyscy ludzie? Dokąd spieszą, pędzą, jadą? Czy rzeczywiście aż tak ważne są te jakies ich sprawy, ku którym dążą i którym poświęcają tyle swojej energii, tyle uwagi? Dla niej w tej chwili wszystko, co mieści się w zwykłym, ludzkim powszednim dniu stało się obojętne, choć próbuje sobie na przykład wyobrazić, jak to jest w tej chwili w jej domu. Matka pewnie poszła po zakupy. Będzie stać w kolejce w sklepie mięsnym albo pójdzie do znajomej jatki na bazar. Albo nie pójdzie. Przecież każda napotkana znajoma — a tych mają wiele — zaraz zapyta: — A co z pani córką? Gdyby Janka zachorowała, to co innego. Choroba jakby uszlachetnia człowieka w oczach bliźnich. Zapominają urazy, w kąt idą stare pretensje, każdy się użali, zaczyna radzić i odradzać mówi, który doktor dobry, a który lekceważy sobie chorego, jakie to lekarstwa są trudne do dostania. Ale Jance przydarzyło się coś zupełnie innego. Nie choroba wyłączyła ją z ludzkiego kręgu. Tak czy owak — wstyd, że siedzi w więzieniu. A tacy, co to uważają, że „więzienia też dla ludzi”, kiwać będą z politowaniem i pogardą głowami: że też głupia dała się złapać!
Więc chyba matka w ogóle nie pójdzie do znajomego sklepu, pojedzie tramwajem daleko, może na Grochowską, gdzie jej nie znają i stamtąd przywiezie coś na obiad. Dobrze, że ma jeszcze te trzy tysiące odłożone na książeczce na letni wyjazd, z dziećmi. Oczywiście nigdzie latem nie pojadą, muszą teraz za te pieniądze żyć. Na jak długo to im starczy? A co potem? Lepiej nie myśleć. Na razie nie myśleć. Dziewczynki poszły do szkoły… nie, to przecież już południe, więc Wandzia wróciła, chodzi na pierwszą zmianę i ma dziś trzy lekcje. Co one o tym wszystkim myślą, co czują? Czy nie dokuczają im inne dzieci w szkole? Dzieci potrafią być takie okrutne. Zosia starsza, da sobie radę, nawet z chłopakami pobić się potrafi. Ale Wandzia jest taka nerwowa, wrażliwa, delikatna. O tym Janina nie potrafi przestać myśleć. A kiedy myśli — za każdym razem czuje bolesne ukłucie w sercu. A Stasiek? Stasiek, jak to Stasiek. Pewnie pijany od rana. No, bo jakże by tu nie oblać takiej sprawy? Teraz będzie się nazywało, że pije z rozpaczy. Albo ze wstydu. Albo ze strachu. A może go też wsadzili? Dokąd to ją wiozą? Przyłapuje się na tym, że starała się jakby celowo pokierować tak swoimi myślami, tak je zająć tematem domu, żeby zapomnieć o tym, co ją za chwilę czeka. Boi się. Jak to jej powiedzieli? Aha: wiozą ją na rozpoznanie dyrektora Kotyma. Co to znaczy? Strażnik powiedział tylko tyle. Czy to znaczy, że Kotym uciekł, próbował ukryć się, zmienić nazwisko, a ona ma teraz potwierdzić, czy złapany facet to on, czy też kto inny? Więc jak to będzie? Będzie stać naprzeciwko niego, będzie patrzeć w tę jego bezczelną, znienawidzoną gębę i będzie musiała powiedzieć „Tak; to on, poznaję go” — czy jak? A cóż to, nikogo innego nie ma, żeby go rozpoznał? Rodzina, urzędnicy z biura. A czy oni, ci milicjanci, wiedzą. jak ona się tego Kotyma zawsze bała i jak boi się do tej chwili? Czy oni
wiedzą, ile on może, jaki spryciarz, jakie ma chody i sposoby? Pewnie nie wiedzą. Jeżeli tak będzie, jak ona to sobie w tej chwili wyobraża, to powie po prostu, że nie jest pewna, czy to on, czy nie on. Nie ma mowy, żeby starczyło jej odwagi patrzeć mu prosto w twarz, prosto w oczy i wydać na niego wyrok. No, bo rozpoznać go, jeżeli milicja go złapała, znaczy tyle, co wydać go, czy skazać, bo czymże innym, jak nie wyrokiem skazującym zakończyć się może proces dyrektora Kotyma? Nie, tego niech od niej nie wymagają. A może on nie żyje? Patrzy przymilnie w oczy strażnika-konwojenta i pyta cicho: — Panie władza, kochany, powiedz mi… Gdzie to jedzemy? Na jakie rozpoznanie? Żywy on, czy trup? Konwojent wzrusza ramionami i mruczy niechętnie: — A bo ja wiem. Nie wolno mu rozmawiać z Dzietrzykową, zabronione. Zniechęcona, powraca do swoich ponurych rozmyślań. Jeżeli Kotym nie żyje, to cóż to za konsekwencje mogą dla niej z tego faktu wyniknąć? Dobre czy złe? Ba, gdyby to on jeden był zamieszany w aferę, nie byłoby źle, żeby nie żył. Zawsze można wtedy z wielu rzeczy, z wielu oskarżeń wymigać się. Zostali jednak przecież inni, ważniejsi od Dzietrzykowej i Janina nie wątpi, że też zasiądą na ławie oskarżonych. Właściwie to dla nich dogodniejsze jest, niż dla Janiny, że wspólnik zostanie niemy na wieki. Oni spychać będą oskarżenia z siebie na niego, nieżyjącego, i na nią, na takie jak ona drobne rybki. Byleby tylko ocalić własną głowę. Janina postanowiła sobie: jeżeli rzeczywiście Kotym nie żyje, ona powie wszystko, co wie. Kiedy prowadzą ją drogą, którą przed nią nie tak dawno odbyła Magdalena Kotymówna, Janina czuje się tak, jak gdyby schodziła do grobowca. Oto za chwilę włożą ją do trumny. Mdlący zapach środków dezynfekcyjnych wpycha się przemocą
do płuc. Jakie to wszystko wstrętne. Wstrętne i straszne. Nie zna tego człowieka, który czeka na nią przed drzwiami. To nie kapitan, z którego widokiem już się oswoiła i przez moment nabrała do niego takiego zaufania, że byłaby powiedziała mu wszystko. Dobrze, że się opamiętała w pewnej chwili. Nie mdleje, jak Magdalena. Była już sporą dziewczynką, kiedy wraz z matką znalazła się, podobnie jak wielu mieszkańców Pragi, Grochowa, Targówka, Kępy, w koncentracyjnym obozie. Zapamiętała z tamtych strasznych miesięcy wygląd martwych ludzkich ciał, oswoiła się wtedy z tym widokiem. Zresztą widok nieżywego Kotyma sprawia jej mściwą satysfakcję. W myślach przemawia do niego: „A więc nie żyjesz łobuzie. Dobrze ci tak. Żeby nie ty, nie miałabym tego całego kramu. No i widzisz, taki mocny byłeś, a znaleźli się mocniejsi od ciebie…”. — Obywatelka Janina Dzietrzykowa, prawda? — głos, rozlegający się obok Janiny przywołuje ją do rzeczywistości. — Obywatelka pracowała w przedsiębiorstwie, którego dyrektorom był Władysław Kotym. Znała, obywatelka swojego dyrektora. Przyjeżdżał przecież bardzo często do sklepu, w którym obywatelka była kierowniczką. Dziś w nocy znaleziono te zwłoki. Ten człowiek został zamordowany. Proszę przyjrzeć się dokładnie i powiedzieć nam, czy obywatelka rozpoznaje. Czy to Jest Władysław Kotym? — Po czym mam go poznać, no niech pan sam popatrzy, niech pan powie. Ubranie jakby jego. To poznaję. Przyjeżdżał w nim czasami do sklepu, pewnie jak się gdzie z wizytą wybierał. I na prezent czegoś potrzebował. Włosy… no tak, takiego miał koloru. Figura jakby jego. Ręce… Przypomina sobie teraz te ręce. Ręce, o których myślała tak intensywnie podczas śledztwa, ręce, które śniły się jej po
nocach na początku jej sklepowej kariery, unoszące się władczym gestem ku półkom, uważanym przez niego za własne gospodarstwo. Czy to są te same ręce? Wpatruje się z napięciem, wytężając wzrok jak tylko można w zniekształcone ciało. Ale go urządzili! Mścili się na nim tak, czy co? No, bo przecież wystarczyłoby go zabić zwyczajnie jakoś, jeżeli tylko o to chodziło, żeby nie mówił za dużo. Po co aż tak… Janina Dzietrzykowa jest sprytną osóbką. Potrafi rachować, umie, jak to się mówi — kombinować. Jej tok rozumowania jest następujący: chyba to jest Kotym. Niczego nie zepsuje potwierdzając ten fakt. Musi tylko dobrze uważać, żeby już niczego więcej nie powiedzieć na śledztwie. Dobrze by też było odwołać część złożonych już zeznań. Powie, że była zdenerwowana i sama nie wiedziała co mówi, albo że wymuszono na niej te zeznania. No, bo jeżeli „oni” potrafili tak urządzić tego nieboszczyka, może też i ją spotkać podobny los. Czy to nie można na przykład podesłać kogoś do więzienia albo namówić którąś ze współwięźniarek, by podsypano czegoś Janinie do jedzenia? Trzeba milczeć. — Tak — mówi twardo, wciąż wpatrując się w nieżywe ciało i starając się nie podnosić głowy, nie spoglądać w twarz towarzyszącego jej człowieka — teraz to już naprawdę rozpoznaję. To jest dyrektor Władysław Kotym. W głosie Janiny Dzietrzykowej brzmi taka niezachwiana pewność siebie, tyle najgłębszego przekonania, że kapitan Sebastian Chmura nie ma najmniejszych powodów, aby wątpić w prawdę jej słów. 8. — A więc mamy właściwie jedną identyfikację, na której możemy polegać. Stwierdzenie Dzietrzykowej. Nie daruję sobie, że pozwoliłem ci się namówić na zaprowadzenie tam tej
dziewczyny, Kotymówny. Trochę trudno napisać w protokole: obywatelka taka to i taka, sprowadzona celem identyfikacji zwłok, zemdlała. W ogóle nie wspomnę nawet o tym — złościł się Chmura. — Jedna identyfikacja to mało — mruknął Jastko. Nie śmiał otwarcie krytykować dziwnego zachowania się starszego kolegi. — Druga miała być ta sekretarka Kotyma. Jak się nazywa? Aha: Krystyna Ziembikówna. Znalazłeś ją? — Ani śladu. Z domu wyszła bardzo wcześnie, do biura nie dotarła — Dziwna sprawa. Może zwiała, czy nie sądzisz? — To zupełnie możliwe — odpowiedział Jastko — musiała dużo wiedzieć o sprawach i sprawkach swojego dyrektora. Gdzieś się ukryła, jeżeli nie… — Jeżeli jej nie ukryto, to chciałeś powiedzieć. — Właśnie. Jeżeli nie wypłynie w ciągu najbliższych godzin, trzeba będzie jej poszukać. — A co z Gdynią? Porozumiałeś się? — Tak — Jastko nie ukrywał zaniepokojenia — pasażerka Zuzanna Kotymowa nie zjawiła się jeszcze ani na statku, ani na odprawie celnej. A „Batory” powinien odpłynąć za trzy, cztery godziny. Pociąg, którym Kotymowa wyjechała wczoraj wieczorem z Warszawy, przyszedł już dawno, opóźnień żadnych nie miał. Oczywiście trudno dojść, czy ona rzeczywi— ście pojechała tym pociągiem. — Trzeba będzie odbić jej zdjęcie albo wziąć kilka fotografii z mieszkania i posłać do Gdyni, może konduktor zapamiętał. Babka efektowna, mogła mu się rzucić w oczy. Ale nie rozumiem, dlaczego nie wstrzymaliście jej wyjazdu, skoro aresztowanie Kotyma wisiało na włosku? — Nie chcieliśmy płoszyć Kotyma przed czasem. Wstrzymanie wyjazdu jego żony obudziłoby jego czujność.
Mógłby pozacierać różne ważne ślady. Liczyliśmy na to, ze właśnie przed wejściem na „Batorego” przede wszystkim dokona się dokładnej rewizji w bagażach pięknej pani, a potem się ją zatrzyma. — Szukaj teraz wiatru w polu, bracie. Jeżeli też uczestniczyła w aferach swojego męża, mogła na przykład wybrać jakąś inną drogę opuszczenia rodzinnego kraju. Debatę obu kolegów na temat losów Zuzanny Kotymowej przerwało energiczne wtargnięcie do pokoju słynnego speca od spraw motoryzacji, zwanego wśród kolegów poufale „Kaziem na kołkach”. Z rozmachem rzucił na stół plik szkiców, obliczeń i fotografii. — Oto, proszę piechoty, jak się przedstawia sprawa! Nad dokumentami pochyliły się trzy głowy. Spec ,,od kółek” nie ufał bystrości kolegów w rozwiązywaniu problemów motoryzacyjnych, które uważał za domenę wysokiego wtajemniczenia i wyjaśniał: Z próbek opon pobranych w garażu Kotyma i ze śladów na szosie zrobiliśmy odlewy. Pasują jak ulał. To wóz Kotyma jeździł do lasku, w którym go zabito. Ten drugi ślad, to warszawska taksówka. Moje chłopaki już ją odnalazły. Kierowca zaraz tu przyjdzie. Trzeci ślad to furgonetka. Stara. Tak zwany gruchot. Oczywiście, znajdziemy ją — zakończył z przechwałką — ale to musi trochę potrwać. Następna rewelacja nie kazała na siebie długo czekać. Telefonicznie przekazano Jastce z jego wydziału wiadomość, że wywiadowca Sobolczyk, znajdujący się w szpitalu, właśnie odzyskał przytomność i pragnie widzieć się natychmiast ze swoim szefem, aby przekazać mu niezwykle ważną i pilną wiadomość. 9. Krysia Ziemblikówna, z którą tak gorąco pragnął spotkać się
Wojciech Jastko, nie miała bynajmniej zamiaru znikać z czyjegokolwiek pola widzenia. Nie miały się również sprawdzić te najgorsze przypuszczenia obu panów zainteresowanych jej osobą, sugerujące, iż mógł ją spotkać podobny los jak jej szefa. Nikt nie zabił ładnej dziewczyny, ubranej w malinowy kostiumik wiosenny i czarne pantofelki na szpilkowych obcasoch tak wysokich, że nie wiadomo, w jaki sposób mogły utrzymać ciężar szczupłego wprawdzie, lecz dobrze wyrośniętego ciała. Nikt też jej nie uprowadził w podstępny sposób. Krysia Ziembikówna postanowiła zaniedbać nieco tego dnia swoje obowiązki i poświęcić swój cenny czas na organizację własnego życia. Nie po to przecież siedziała tyle lat przy Kotymie, ażeby teraz, po jego upadku, znów osiąść na mieliźnie Czy nie była to bowiem mielizna: krzesełko w sekretariacie, zajmo wane przez nią przez osiem, a często i więcej godzin, pensja 1200 złotych, urzędnicza stołówka i pokój na Targówku, za który matka — choć matka — kazała sobie płacić czterysta złotych miesięcznie tytułem udziału w kosztach utrzymania? Gdyby nie prezenty od Kotyma i wielu jego wspólników, którym zależało na tym, aby przez nią mieć swobodny i stały dostęp do ,,szefa” — w ogóle nie miałaby się w co ubrać. Tak żyć nie można. Tak nadal żyć panna Krysia nie zamierzała. Z jej aparycją może zrobić wielką karierę. Filmową. Telewizyjną. Piosenkarską. Albo po prostu może dobrze wyjść za mąż. Dotychczas pewną przeszkodę pod tym względem stanowił Kotym. Miała wobec niego zobowiązania natury — można to nazwać — osobistej. Kotym związał Ziembikównę słowem: żadnych chłopaków. Niepotrzebna mu sekretarka, która swojemu lubemu w chwili szczerości paplać będzie o sprawach biurowych. Nie lubił też zmieniać personelu. Nowego
pracownika trzeba urabiać znów od początku. Ale teraz dyrektor Władysław Kotym przestał się liczyć — Ziembikówna jest o tym głęboko przekonana. Ma wolne ręce. Ręce te nie tylko są wolne. W rękach tych spoczywa również pewien niemały kapitalik, który pozwoli na dogodny start życiowy. Wprawdzie, myśląc o tym, Ziembikówna odczuwa niemiły i denerwujący ucisk w dołku. Przypomina sobie moment, gdy wieczorem poprzedniego dnia wręczała Władysławowi Kotymowi paczkę, którą przechowywał u niej od pewnego czasu. Czy nie przyjdzie mu do głowy zajrzeć do paczki i sprawdzić zawartości? A jeżeli zacznie sprawdzać, czy zorientuje się. że zręczne palce jego zaufanej pomocnicy dokonały malutkiej zmiany części tej zawartości? Oczywiście, na pierwszy rzut oka trudno dostrzec, iż ładne szmaragdy bez oprawy przestały być szmaragdami i zamieniły się w znakomicie szlifowane szkiełka. Nalatała się niemało po całym mieście, zanim znalazła kamienie podobne w kształcie, barwie i szlifie do tych, które stanowiły żelazny kapitał Władysława Kotyma, mający zapewnić mu spokojny żywot po ewentualnym odsiedzeniu kary za krociowe nadużycia. Nie miała wyrzutów sumienia. Zostało tam w paczce jeszcze dość, aby Kotym miał z czego żyć. Nie zbiednieje zanadto. Bała się tylko jego zemsty. Kiedy zamknęły się za nim drzwi mieszkaniu na Targówku, odetchnęła. Nie spała jednak prawie wcale tej nocy. Z drżeniem nasłuchiwała każdego odgłosu z ulicy. Czy nie podjeżdża pod dom samochód. Czy nie dobija się ktoś do bramy. Czy nie otworzą się drzwi, za którymi zniknął i nie zobaczy go znów na progu z twarzą wykrzywioną wściekłością. Co oznaczałoby to dla niej, wiedziała. Noc minęła jednak spokojnie. Tylko matka rano odczuła zdenerwowanie swojej ustosunkowanej córeczki.. Krysia
fukała, złościła się, grymasiła. Woda do mycia była za zimna, herbata za słaba, bułki wczorajsze. — Dość mam tego! — krzyknęła na odchodnym, zatrzaskując za sobą hałaśliwie drzwi pomyślała z ulga, że uczyniła to po raz ostatni. Biegła teraz pod adres zapisany jej przez Kotyma na karteczce, pełna podnieceniu i niepokoju. Jeżeli te klucze rzeczywiście będa dla niej pozostawione u dozorczyni, znaczy to, że Kotym w niczym się nie zorientował. I to znaczy, że jednak dotrzymał słowa. Nareszcie Krystyna Ziembikówna będzie mieszkać po ludzku. Sama i wolna. Dozorczyni popatrzyła na nią trochę nieufnie i podejrzliwie, ale wręczyła kopertę bez słowa. Nauczona przez Kotyma. Ziembikówna wiedziała, w jaki sposób rozprasza się ludzką niecheć i usposabia życzliwie otoczenie. Wręczyła dozorczyni stuzłotowy banknot. prezentując jednocześnie uśmiech z gatunku tych najbardziej promiennych, jakie przeznaczała na ogół wyłącznie dla najbardziej ustosunkowanych interesantów. Dozorczyni przyjęła. Jak to bowiem nie przyjąć stu złotych, kiedy ma się męża nicponia i ośmioro dzieci woła jeść? Klucze melodyjnie dzoniły i pobrzękiwały na zgrabnym kółeczku. Ziembikówna bawiła się nimi jak dziecko, wspinając po schodach. Podrzucała kółeczko z kluczami w dłoni, kręciła je na palcu, przyglądała się metalicznemu połyskowi z takim upodobaniem, jakby to był klejnot, a nie zwyczajny komplet kluczy skromnej kawalerki. Poczuła się jej właścicielką. Nie — jeszcze więcej: właścicielką życia. Otworzyła drzwi bez trudu. Torbę podróżna, którą przyniosła ze sobą. postawiła na stole. Po hałaśliwym mieszkaniu matki na Targówku ten cichy i bezludny pokój trochę ją speszył. „Jaki tu bałagan” — za- uważyła. Widocznie właściciel wybierał się w swą daleką podróż w dużym pośpiechu. Wszędzie widniały
porozrzucane części męskiej garderoby, w kuchence stały nie pomyte naczynia. Właśnie zabierała się do robienia porządków, gdy w sionce rozległ się dzwonek, a potem ktoś zaczął gwałtownie dobijać się do drzwi, pukając w nie z całych sił. 10. Janek był na siebie wściekły. Po denerwujących przeżyciach poprzedniego dnia i po nalewce, której nie skapiła ciocia w Piasecznie, zaspał. Dopiero koło dziewiątej obudziła go pani mecenasowa, oznajmiając mu, iż wychodzi, iż kawa zaparzona dla niego stoi na płytce i może ją sobie odgrzać, oraz iż wieczorem telefonowała, ta pana narzeczona, ta panna Kotymówna”. Zerwał się z łóżka i pobiegł do telefonu. Połączył się z mieszkaniem Kotymów. Niski, męski głos odpowiedział: — Halo, Słucham. Nie był to głos Kotyma, z cała pewnością. Janek pomyślał, że się pomylił przy wykręcaniu numeru. Wykręcił go jeszcze raz. Znów usłyszał ten sam głos. Zaklął. Te .warszawskie telefony działają coraz gorzej. Starannie wybierał każdą cyfrę, robiąc przerwy miedzy poszczególnymi cyframi. Postanowił, że tym razem już nie odłoży słuchawki bez słowa lecz zapyta, co to za numer się odzywa. — Czy to mieszkanie państwa Kotymów? — Tak jest — odpowiedział głos, który Janek usłyszał już dwukrotnie, lecz który nie mógł należeć do nikogo z mieszkańców znanej mu willi na Żoliborzu. — Czy mogę prosić pannę Magdalenę do telefonu? zapytał stropiony. — A kto mówi? Janek zawahał się, któż to taki rości sobie prawo do kontrolowania telefonicznych połączeń w mieszkaniu państwa
Kotymów. Może milicja? To przyszło mu nagle do głowy. — Narzeczony odpowiedział dość arogancko. Niech nie myślą, że on ich się boi. On nie ma nic wspólnego z Kotymem. A Magda przecież jest zupełnie niewinna — Panny Magdaleny nie ma tu w tej chwili. Ale niedługo wróci. Pan będzie łaskaw tu przyjechać. Zdaje się, że będzie jej na tym bardzo zależało — przemawiał zachęcająco i nad wyraz uprzejmie głos w słuchawce. — Dobrze — mruknął Janek i rozłączył się. Ani chybi — milicja. To jasne, że Magda będzie go potrzebowała. Ale będzie też potrzebowała chaty. Co ma robić w swojej chałupie, obstawionej przez milicję — to nie miejsce dla niej. Niech Kotym sam sobie radzi. Tak więc, najważniejsze jest w tej chwili zakrzątnąć się wokół sprawy tego mieszkania. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie za późno, że ten jeszcze nie pofrunął. Jak to dobrze, że udało mu się wczoraj dostać pieniądze. Poczciwa ta Bożena. Inna na jej miejscu na pewno nie postąpiłaby tak wspaniałomyślnie. Ale Magda pod żadnym pozorem nie może się o tym dowiedzieć. Byłaby draka. Kobiety bywają takie niemądre… Wbiegał na najwyższe piętro kamienicy na Śniadeckich z cała chyżością, na jaką było stać jego młode nogi, jego dwadzieścia pięć lat i myśl o zapłakanych — na pewno zapłakanych oczach Magdaleny. Stanął przed drzwiami, które już znał. Oglądał przecież to cudo dwa dni temu. Teraz, jak i wtedy w rameczce przymocowanej do framugi drzwi widniała wizytówka wydrukowana ozdobnym, nieco pretensjonalnym drukiem: FRANCISZEK PIRKO. Uśmiechnął się wesoło: cóż to za nazwisko. Miał ochotę domalować na tej wizytówce coś śmiesznego. Czuł się w tej chwili jak mały chłopiec którego rozpiera chęć spłatania figla całemu światu.
Przyłożył ucho do drzwi. W mieszkaniu ktoś najwyraźniej krzątał się. Słychać było kroki, odsuwanie krzesła, otwieranie szafy. Zadzwonił. Odgłosy za drzwiami umilkły, jak gdyby ktoś znajdujący się w mieszkaniu, nasłuchiwał. Nasłuchiwał, ale nie zamierzał otworzyć. Janek zaczał gwałtownie dobijać się. — To ja, to ja, jestem z panem umówiony — wołał głośno. Drzwi uchyliły się. Oczom zdumionego malarza ukazał się jednak nie nieznany mu z postaci Franciszek Pirko, właściciel wymarzonej ,,chaty”, nie jego tajemniczy kuzyn Chruścik, poznany na Barbakanie i lubiący palić „Carmeny” — lecz zagniewana i zniecierpliwiona buzia Krystyny Ziembikówny, sekretarki dyrektora Władysława Kotyma. — Ależ ja mam do pani szczęście — jęknął, opierając się o framugę. 11. — Czy pani czuje się już lepiej? Czy możemy teraz spokojnie porozmawiać? — pytał troskliwie Chmura, podsuwajac Magdalenie filiżankę kawy. Wygladała żałośnie. Na bladej twarzy, skurczonej grymasem wstrętu i bólu, odcinały się jaskrawo ciemne sińce. Ładne, duże zielone oczy były zaczerwienione od płaczu. Pochylenie ramion i głowy świadczyło o skrajnej rozpaczy. Wypiła kawę prawie jednym tchem. Od kolacji, której bynajmniej nie można było nazwać wystawna nie miała nic w ustach — prócz wina. To nieszczęsne wino pogarszało jeszcze jej samopoczucie. Spojrzała badawczo na Chmurę. Co to za gość? Czego może się po nim spodziewać — ataku czy pomocy? Czego on od niej chce? Rzecz jasna, spełnia swój obowiązek. Odpowiedziała z apatią: — Trudno, żebym się czuła dobrze, panie kapitanie. Ale skoro trzeba, niech pan pyta. Powiem, co będę wiedziała.
Takie postawianie sprawy odpowiadało Chmurze. Usposobiło go do dziewczyny jeszcze życzliwiej. — Przede wszystkim, zanim przejdziemy do pani spraw rodzinnych, musimy wyjaśnić pewne okoliczności tej nocy. Czy pani może mi wreszcie powiedzieć, gdzie pani przebywała tej nocy zanim poszła pani spać do garażu i co się stało z pani torebką i kluczami? Spuściła głowę jeszcze niżej. Nie ma rady, musi to powiedzieć. Po co ma dodatkowo komplikować śledztwo. Ostatecznie, niczego to już nie zmieni, nie pogorszy ani niczego nie naprawi: — Szukałam mojego narzeczonego. Nazywa się Jan Klimunt. Jest malarzem. Miał do mnie wieczorem telefonować, byliśmy umówieni, ale nie zjawł się i nie odezwał się. Spotkałam jego kolegów w Dziekance. Wypiliśmy trochę wina. Potem… Co ,,potem”? — odezwał się łagodnie Chmura, kiedy Magdalena umilkła. — Proszę mówić szczerze, jak pani widzi, nie spisuję protokołu. To co pani mi powie, jeżeli nie ma nic wspólnego ze sprawą zamordowanego pani ojca i jest pani osobistą sprawą, pozostanie między nami. Ładnie byśmy wyglądali z naszą pracą, gdybyśmy o wynikach śledztwa, o tym. co nam kto zeznał, rozpowiadali wszystkim na prawo i na lewo! Pomyślał sobie zaś: „Ta mała ucięła sobie flircik z kolegą na złość ukochanemu i boi się, że tamten się dowie”. Popatrzyła na Chmurę wyzywająco, lecz była to arogancja małej niegrzecznej dziewczynki: — Jeden z kolegów Janka, Michał, też malarz, zaprosił mnie do swojej pracowni, żeby mi pokazać swoje nowe projekty. Ale naprawdę… Naprawdę, panie kapitanie, nie było tego, co pan myśli. Wcale nie, Michał nawet o tym mówił. Namawiał mnie. Ale ja… Ja uciekłam. Dlatego została tam moja torebka. Kiedy znalazłam się już przy naszej willi, nie mogłam się dostać do
domu. Dlatego poszłam spać do garażu. No, jak tam było, tak było, najważniejsze, że ta mała chyba w ten sposób ma alibi. Trzeba je tylko będzie potwierdzić. — Jak się nazywa ten kolega pani narzeczonego? — Michał Borski. Mieszka na Nowym Świecie, ale nie pamiętam numeru. Gdzieś miedzy Ordynacką a Foksal. — Dziękuję pani. To mi wystarczy. A czy pani dowiedziała się wreszcie od kolegów, gdzie zawieruszył sie pani narzeczony? — Nie, od kolegów niczego się nie dowiedziałam. Mówili mi tylko, że przez ostatnie dwa dni dosłownie szalał. Szukał pożyczki. Od ojca dowiedziałam się wczoraj, że nawet od niego chciał pożyczyć pieniędzy, chociaż zakazałam mu zwracać się o pieniądze do ojca. Ojcu powiedział, że trafia_ mu się kawalerka. Widzi pan kapitanie, od dłuższego czasu mówiliśmy już z Jankiem, że chcemy zamieszkać razem. Nie chciałam już być z rodzicami. — Widocznie ta sprawa mieszkaniowa tak go zaabsorbowała, że nie zjawił się wczoraj. Czy pani ojciec pożyczył mu sumę o którą prosił? — Ależ skąd! Nie znosili się obaj. To dwa zupełnie inne charaktery. Kiedyś tak posprzeczali się, że ojciec mój wyprosił Janka z domu i zakazał mu u nas bywać. Życzył sobie, żebym z nim zerwała. Oczywiście nie posłuchałam, więc stale w domu były o to awantury. Janek… — zastanawiała się — Janek nie wyrażał się nigdy tak wprost źle o ojcu, ale wiem, że miał o nim jak najgorsze zdanie. Wczoraj w biurze ojciec też po prostu wyrzucił go za drzwi. — A czy pani dzwoniła może do narzeczonego wieczorem? Czy ma on telefon tam, gdzie mieszka? — Chmura zaczął przejawiać żywsze zainteresowanie młodym człowiekiem. Każdy, kto miał z dyrektorem Kotymem na pieńku, musi być brany pod uwagę.
— Tak telefonowałam. Janek mieszka jako sublokator u takiej jednej pani mecenasowej. Właśnie ona powiedziała mi… — Magdalena jeszcze raz podczas tej rozmowy gwałtownie urywa zdanie. — Słucham. Co powiedziała pani mecenasowa? — Że Janek ma jakąś babkę! Te słowa brzmią jak okrzyk. Prawdopodobnie dlatego Magda przestaje panować nad swoim głosem, iż przypomniała sobie w tej właśnie chwili dokładnie, co powiedziała jej pani mecenasowa swoim niemiłym, piskliwym tonem. Powiedziała jej, że Janek pojechał znów do Piaseczna. Godzinę temu zaś Chmura, właśnie ten sam kapitan Chmura, który w tej rozmowie poddaje ją tak dokładnej indagacji, poinformował Magdalenę, że ciało jej ojca znalezione zostało w jeziorku pod Piasecznem. Może Janek być zdrajcą, może być najgorszym zbirem, może… może nawet być mordercą jej ojca, ale ona go nie wyda. Będzie walczyć o niego do ostatka, będzie go bronić, będzie go osłaniać. Nie powie Chmurze, że Janek był tej nocy niedaleko miejsca, w którym zamordowano Władysława Kotyma. Czego to nie robią dziewczyny z miłości 12 ,,Sprawa Kotyma” — jak ją nazwał Chmura w swoich aktach — jest sprawą poważną. Dla Chmury wprawdzie każda sprawa trafiająca na jego biurko jest ważna i poważna lecz ta właśnie posiada szczególną wagę i nie tylko w jego pojęciu. Tu nie tylko bowiem chodzi o to, że zamordowany został człowiek który zajmował za życia poważne stanowisko, lecz także i o to, iż w ten sposób afera gospodarcza związana az nazwiskiem Kotyma nabiera jeszcze groźniejszego, złowrogiego posmaku. Wiadomo także, iż działanie w tej chwili wymaga maksymalnego pośpiechu. Ktoś zaciera ślady. Ktoś chce wywinąć się z sieci.
W tej sytuacji Chmura i Jastko stanowić muszą coś w rodzaju sztabu dowodzącego bitwą, poszczególne zaś fragmenty bitwy rozgrywać będa ich podkomendni, w gabinecie zajmowanym przez Chmurę i Jastkę zbiegną się tylko nici, ostateczne wyniki dochodzeń. Tak więc cała gromada ludzi przystępuje do pracy. Sympatyczna młoda panienka, ubrana na studencką modłę, a więc w luźnym, prostym króciutkim płaszczyku i z włosami rozpuszczonymi „na topielicę” odnajduje Michała Borskiégo w barakach na Okęciu, gdzie przyszła sława polskiej grafiki i polskiego wystawiennictwa dokazuje cudów akrobacji na czubku dziesięciometrowej drabiny przystawionej do planszy reklamującej odżywki dla niemowląt. Przedstawia się jako przyjaciółka Magdaleny Kotymówny. Tłumaczy mu gorąco, że Magdalena jest chora, że właśnie przysłała ją do niego po pewną zgubę. Michał nie może teraz porzucić pracy. To Jednak człowiek ufny. Rozczochrana przyjaciółka Magdy otrzymuje od niego klucze od pracowni na Nowym Świecie i pełnomocnictwo do zabrania torebki ,,tej wariatki Magdy” oraz beżowego płaszczyka przewieszonego niedbale przez oparcie krzesła w stylu góralskim. — Klucze włóż pod słomiankę — poleca na zakończenie niefrasobliwie, oglądając z niemałym zainteresowaniem zgrabne nóżki posłanki, widoczne na znacznej swej długości spod przykrótkiego płaszczyka. — A może wpadłabyś do mnie dzisiaj wieczorem? Pokażę ci moje nowe projekty wystawy nawozów sztucznych. Wysłanniczka Magdy uśmiecha się rozkosznie. Oto perspektywa zdolna poruszyć do żywego jej wyobraźnię. Zawsze to nie to, co czeka ją każdego wieczora: odebrać dziecko z przedszkola, przygotować, dla męża kolację i dalej wkuwać ze skryptów przeznaczonych dla funkcjonariuszy milicji studiu-
jących zaocznie prawo.. Kapitan Chmura wpisuje do akt: „Magdalena Kotymówna, córka zamordowanego Władysława Kotyma, wykazuje się wystarczającym alibi. Jak stwierdza Michał Borski artysta-grafik, zamieszkały przy ulicy Nowy Świat pod numerem 44, przebywała w jego towarzystwie oraz wspólnych znajomych, a następnie udała się do domu. Przez zapomnienie pozostawiła torebkę wraz z kluczami w lokalu, w którym przebywało towarzystwo. Borski znalazł zgubę i przechował ją w swojej pracowni. Tym tłumaczy się fakt, iż Kotymówna nocowała w garażu, nie mogąc dostać się do domu” . Tak oto można napisać jednocześnie prawdę i nieprawdę — coś, co jest prawdziwe, a jednak ukrywa inne nieco oblicze zdarzeń. Widocznie to prawda, co powiadają w Komendzie, iż Chmura darzy nieograniczoną sympatią młode zakochane dziewczyny. Nie należy dopatrywać się w tym czegokolwiek zdrożnego. Od pewnego bowiem czasu Sebastian Chmura przestał już być samotnym starym kawalerem o nieco melancholijnym. usposobieniu. W jego mieszkaniu, gdy się do niego zatelefonuje, odzywa się przemiły, dźwięczny kobiecy głos. Podobno ożenił się. I podobno to jakaś niesłychanie romantyczna historia: młodzieńcza miłość z czasów wojny odnaleziona po latach w małym miasteczku, przy okazji niesłychanie skomplikowanego dochodzenia, które przeprowadzał tam Chmura z pozytywnym wynikiem. Do pani mecenasowej Grabiszowej, gospodyni Janka Klimunta, idzie po prostu ktoś zwyczajnie, urzędowo, bez żadnej maskarady. Nawet w mundurze. Chmura wydaje polecenie. aby pani mecenasowej uchylono rąbka tajemnicy. Taka babka, co to potrafi dziewczynie, zakochanej dziewczynie powiedzieć, że jej ukochany ma nowego kociaka, lubi czuć się
ważną informatorką. Można ją wciągnąć do gry, rzucając jak rybce na przynętę tłustą sensacyjkę. Pani mecenasowa Grabiszowa jest świadoma powagi sytuacji i wiekopomnej roli, jaką ona, osoba starsza i stateczna, życiowo wyrobiona, ma w niej odegrać. Niczego, niczego nie ukrywać. Na chudej twarzy o obwisłych policzkach wykwitają buraczkowe wypieki, małe wyblakłe oczka błyszczą podnieceniem. Młody sierżant ma zadanie ułatwione i zarazem niezwykle trudne. Ułatwione, gdyż właściwie nie potrzebuje wcale zadawać pytań, nie musi się biedzie nad ich sformułowaniem. Trudne o tyle, iż wymagające niezwykłego hartu ducha, aby bystroscią zapamiętywani i zapisywania sprostać wynurzeniom, które mkną jak wzburzona rzeka, jak wezbrany potok górski, jak zalewająca powódź. — I pomyśleć tylko. Taki młody, zdawałoby się porządny człowiek, taka młoda panienka z przyzwoitego, zdawałoby się domu. No, ale malarz. Malarze, wiadomo, do różnych rzeczy zdolni. Moja mamusia, świętej pamięci, miała kuzynkę, a ta kuzynka miała znajomego malarza. I wie pan co, ten malarz kazał się jej raz rozebrać i całkiem gołą ją chciał malować. Mówił na nią ,,Mojaś ty Galantyna”. czy Galanteria, jakoś tam… Aha: „Galateja”. Mojaś ty Galateja. A potem, proszę pana, jak gdyby nigdy nic, do Paryża sobie pojechał, a ona została, sama samiuteńka. On tam w tym Paryżu podobnież sławny był bardzo, ale na suchoty później umarł i już nijaka sława mu nie pomogła. A jej nikt nie chciał za żonę, jak ją malarz na golasa malował. W staropanieństwie zmarło się biedaczce. — Ale pan Klimunt — wtrącił nieśmiało milicjant. — No też o tym właśnie cały czas mówię, tylko pan mi przerywa i myśli plącze. Skąd ja mogłam wiedzieć, że to takie ziółko. Po prawdzie, od początku jak tu zamieszkał, wymówiłam sobie: żadnych odwiedzin. Ala to żadnych. Więc skąd ja właściwie
mogłam wiedzieć, co to za towarzystwo, w którym się obraca? Wiedziałam tyle, że ma rodzinę w Piasecznie. I dziewczynę tam miał. Ładną. Skąd wiem? Nie, nie bywała tu. Tylko na komódce, która w jego pokoju stoi, a którą to po świętej pamięci mamusi odziedziczyłam… Śliczne meble miała moja mamusia, z posagu od rodziców. Orzech kaukaski. Więc, co to ja mówiłam… — Na komódce w pokoju pana Klimunta… — Aha, tak, tak. Na tej komódce zdjęcie dawniej stało tej dziewczyny z Piaseczna. Wiem, bo zapytałam kiedyś, co to za jedna, i powiedział mi: „Moja sympatia z łat dziecinnych”. Tak powiedział. Ale potem zdjęcie schował. No i zaczęło się z tą panną Kotymówną. Wiem, wiem. jej tatuś dyrektorem był. Ona tu też nie przychodziła, tylko pod bramą zawsze na niego czekała. Zapytałam go kiedyś, co to za jedna, i powiedział mi: „Moja narzeczona, panna Magdalena Kotymówna”. Telefonowała do niego często. Ona częściej, bo ja nie pozwalałam za dużo telefonować moim lokatorom. Wczoraj to też ona telefonowała. Późno było. Chyba dochodziła jedenasta. Powiedziałam, że go nie ma. — A skąd pani wiedziała, dokąd pojechał? — Bo mi powiedział, kiedy go o to zapytałam. Ja go często pytałam, dokąd idzie. No bo jak ktoś pod moim dachem, w moim domu mieszka, mam prawo wiedzieć, dokąd chodzi. Co prawda, to on tego nie lubił. A może i nie zawsze prawdę mówił. Wie pan, co mi kiedyś odpowiedział? Słowo daję, pan może nie uwierzy, ja wstydzę się powtórzyć, ale kiedyś to odpowiedział mi, że idzie na dziewczynki. No niech pan powie, czy nie bezczelny? Teraz to już wiem, że stać go na wszystko! Na wszystko! — Ale pani Grabiszowa… On jeszcze o nic nie jest oskarżony.
— Panie kochany, czy ja dziecko? Jak milicja kimś się interesuje i jeżeli, tak jak pan mówi, ojciec panny Kotymówny został zamordowany, to ja już wiem, co to za historia. To już nie może być czysty człowiek. Dlaczego mnie pan nie podejrzewa o zamordowanie tego Kotyma, dlaczego mnie pan nie pyta, co wczoraj w nocy robiłam, no niech pan sam powie? Widzi pan. Tylko o niego pan pyta. Więc mówię właśnie, spytałam go, a on najpierw z prędkości powiedział mi: „Do Piaseczna”, ale potem jakby się tropnął, że się wygadał, i powiada: „Ale jeżeli moja narzeczona zadzwoni, niech jej pani o tym nie mówi” No to ja już od razu zrozumiałam, że on do tej swojej sympatii z lat dziecinnych pewno pojechał. Stara miłość nie rdzewieje. Znam taki jeden wypadek… — No dobrze, ale dlaczego wobec tego powtórzyła pani pannie Kotymównie to co miało być sekretem? — Bo ja zawsze z kobietami trzymam. Mężczyźni, za przeproszeniem pana, bo pan też mężczyzna, są przeważnie łobuzy. My, kobiety, musimy się bronić i musimy być solidarne. Chciałam ją ostrzec, niech nie będzie głupia. Niech mu nie wierzy, niech wie, co w trawie piszczy. Ale ona to też dobre ziółko, taka dzisiejsza panna. Nawet mi nie podziękowała — mecenasowa Grabiszowa prychnęła ze złością jak rozzłoszczona kotka. — A wrócił, proszę pana nad ranem. Jasno już było. Chyba czwarta. Wiem, bo kota zawsze o tej porze wpuszczam do domu. A nawet, powiem panu, obudziłam się od tego przyjazdu pana Klimunta. Zajechał przed dom takim jakimś gruchotem, taką furgonetką, co hałasowała jak czołg. Wyjrzałam przez okno. Widziałam. Wysiedli z tej furgonetki we dwójkę. Pan Klimunt i kobieta. Trudno z okna zobaczyć, kiedy jeszcze nie jest tak jasno, ale mnie się tak zdaje, że to musiała być ta sama, co ją miał na fotografii na komódce. Zegnali się długo, gadali i gadali. Zupełnie nie pilno było im się
rozstać. No, a potem pan Klimunt wszedł do domu, a ona pojechała sobie i znów zrobił raban na całą ulicę tym swoim pojazdem. — A rano… — Rano to on spał. Do dziewiątej. Kiedy wychodziłam, był w domu. Nie wiem. dokąd go poniosło. Panie kochany, ja panu muszą coś pokazać, proszę, niech pan ze mną pójdzie. Prowadzony za rękę jak niegrzeczne dziecko, milicjant pokornie pomaszerował wraz z panią mecenasową w dość dziwne miejsce. Już chciał wołać na głos, że nie odczuwa żadnej potrzeby odwiedzenia tego ustronia, ale pani mecenasowa nie znosiła niczyjego sprzeciwu ani oporu. Wepchnęła go siłą do ubikacji i kazała, stanąwszy twarzą do drzwi, spojrzeć na ścianę nad framugą: — No, proszę. Niech pan spojrzy. To on tu namalował. To oko. Jedno oko. Rozumie pan? Dostaję czasami czkawki za strachu, jak na to patrzę. Już tyle razy prosiłam, zamaluj pan to oko A on w śmiech. Mówi, że to do towarzystwa, weselej. Czy taki człowiek nie może popełnić zbrodni? Panie, ja się boję. Przecież i mnie, słabą, samotną kobietę może w nocy napaść i zadusić, czy nie tak? Nieszczęsnej ofierze nocnego napadu, wywiadowcy Sobolczykowi, składa wizytę jeden z kolegów, wydelegowany przez Jastkę. Przemawia łagodnie, lecz karcąco do wielkiej białej kukły uformowanej z gazy i bandaży, w której tylko dwoje niezbyt przytomnie patrzących oczu świadczy o tym, że to ludzka głowa. – Aleś się urządził, bracie. Nie ma co. Wkopałeś się podwójnie. Raz, że oberwałeś i teraz poleżysz, a dwa, że twój podopieczny wymknął się nie tylko tobie. – Co ty wygadujesz? – mamrocze Sobolczyk. – Kotym nie żyje. Udusili go pod Piasecznem. Sobolczyk
wykonuje kilka gwałtownych ruchów, jak gdyby zamierzał zerwać się z łóżka i biec – sam teraz już nie wie, dokąd i po co. – Więc powiedz, jak to było. Dokąd go holowałeś? – kolega wyjmuje notes, by zapisać zeznanie Sobolczyka. – Do „Zodiaku”. Wszedł tam o dziesiątej. Z jednym gościem, którego w jego towarzystwie nigdy jeszcze nie widziałem. Potem przysiadła się do ich stolika dziewczyna. Taka szczupła, blondyna. Zdaje się, że ją skądś znam. Kelnerzy będą wiedzieli. Łaziłem po ulicy, było już dobrze po pierwszej. No i wtedy… Służba drogowa zostaje przywołana na pomoc w całej rozciągłości. Wzdłuż nie jednej trasy, ale wzdłuż wielu tras prowadzących przez Polskę zbiera się informacje o popielatym wartburgu. Czy przejeżdżał? Jeżeli tak, to kiedy? Jeżeli jeszcze nie, ale za to będzie przejeżdżał, zatrzymać natychmiast. Każdy wóz, każdy popielaty wartburg. Do wyjaśnienia. Wysłannik, który samolotem udał się do Gdyni, by osobiście dopilnować sprawy Zuzanny Kotymowej, z fotografią pięknej pani w ręku wypytuje kolejarzy z pociągu pospiesznego Warszawa-Gdynia. Żaden nie pamięta, żaden nie widział tej osoby. Zarówno w komorze celnej, jak przy odprawie paszportowej, jak i przy trapie, po którym pasażerowie wchodzą na pokład „Batorego”, tkwią nieporuszenie i wytrwale cywile o bystrym spojrzeniu, wcale nie wyglądający na cywilów. Również i oni zaopatrzeni zostali w fotografię Zuzanny Kotymowej. Bo mogło na przykład jej przyjść do głowy, by posłużyć się cudzym nazwiskiem, podrobionymi dokumentami, jeżeli poczuwała się do współwiny w machinacjach męża – albo – bo i to brane jest pod uwagę – jeśli odegrała jakąkolwiek rolę w zamordowaniu Władysława Kotyma. Niestety, żadna z kobiet, pragnących popłynąć „Batorym” do Ameryki tego dnia, w niczym nawet nie przypomina kobiety z fotografii. Nie wszyscy jednak jeszcze
wsiedli na statek. Jeszcze trwa odprawa celna, jeszcze trochę osób czeka w kolejce. — Popróbujemy szczęścia na Dworcu Wschodnim — mówi Jastko i wysyła sprytnego chłopaka, żeby pokręcił się po peronach i popytał kolejarzy. To trudna sprawa. Ci, którzy pracowali na nocnej zmianie, teraz wysypiają się w swoich domach. Trzeba będzie zaczekać do wieczora. W pewnym jednak stopniu młodemu pracownikowi dopisuje szczęście. Trafia na bagażowego, który jest z nocnej zmiany, ale wziął zastępstwo za chorego kolegę i siedzi właśnie bezczynnie, oczekując na przyjazd albo odjazd dalekobieżnego pociągu, z którego mają zwyczaj korzystać ludzie z bagażem. Starszy gość, długoletnia służba wyćwiczyła jego oczy. Ogląda zdjęcie uważnie. Owszem, przypomina sobie. Była wieczorem taka pasażerka. Walizki nadała na bagaż. Do pociągu jej nie odprowadzał. I nawet zdziwiła go trochę, bo zawsze każdy pasażer, choćby nawet bilet sypialny albo miejscówkę miał spieszył się, by zająć swoje miejsce w wagonie. A ta tak jakoś kręciła się po dworcu, to tu, to tam. Zaczepiła jakąś kobietę z dzieckiem, rozmawiała z nią chwilę. Nie widział, co robiła, czy czegoś nie dawała tej kobiecie z dzieckiem, ale wyglądało to tak, jakby jej coś sprzedała. Wsunęła jej coś do ręki, a tamta wyjęła pieniądze i zapłaciła. Potem ta z dzieckiem pobiegła do pociągu, a ta ładna pani wmieszała się w tłum, który właśnie wysypał się z pociągu i pchał się do wyjścia. — O, tędy szła — wskazał ręką. — Czy nie przypomina pan sobie, jakie ta pani miała walizki? — Miała ich cztery. Jedną to zapamiętałem dobrze, bo mało że była ciężka, ale miała taką śmieszną kratę zieloną, pomarańczową i fioletową. Brzydka jaskrawa krata, ale walizka bardzo porządna, zagraniczna chyba. Pamiętam też końcówkę
numeru kwitu, bo ja nadawałem na bagaż, a ona czekała na kwit. Końcówka była 47. Reszty numeru nie pamiętam. To było i tak o wiele więcej, aniżeli można było sobie życzyć w tej sytuacji. Młody funkcjonariusz bezpośrednio z dworca połączył się kolejowym telefonem z dworcem w Gdyni. Istotnie, nadszedł bagaż składający się z czterech walizek, z których jedna miała śmieszny, kraciasty pokrowiec. Numer kwitu miał także końcówkę, którą podał stary bagażowy ze Wschodniego Dworca: 47. Nie zjawiła się tylko właścicielka bagażu. Leżał nie odebrany w dworcowej przechowalni. W tym samym czasie, kiedy Chmura przesłuchiwał Magdalenę Kotymównę, Jastko poświęcił swój czas szoferowi, którego odnaleźli wszędobylscy współpracownicy nieocenionego „Kazia na kółkach”. Kierowca był zły i nie nazbyt skłonny do wynurzeń. Pracował jako zmiennik pewnego solidnego, starszego szofera i ten zakazał mu brać pijane bractwo do samochodu. a zwłaszcza jeździć daleko za miasto z podejrzanie wyglądającymi gośćmi. Poza tym był tak zwany „lewy kursik” — przy pomocy drobnej machinacji z licznikiem, zmiennik miał zamiar skorzystać z zapłaty za ten kurs na własny rachunek. Teraz wszystko się wyda — Więc wsiedli do pana samochodu pod „Zodiakiem”. Czy stamtąd wyszli? — Chyba tak. innych knajp w pobliżu nie ma. Chyba że bawili się prywatnie. — O której godzinie to było? — Koło drugiej, może później. Nie mogę powiedzieć dokładnie, bo zegarek w wozie nawalił. — Czy kazali zaraz zawieźć się do Piaseczna? — Tak. Godził mnie jeden z nich. — A kto kazał zatrzymać wóz w tym miejscu, gdzie stanęliście?
— Ta dziewczyna. — Czy byli bardzo pijani? — Bo ja wiem… I tak, i nie. Ona to była mało wstawiona. Dobrze się rozglądała, gdzie jesteśmy. A oni to tak mówili między sobą, raz jak gdyby byli pijani w drobne kaszkie, a raz jakby w ogóle kropli nie golnęli. — O czym mówili? — O jakieś paczkie się kłócili. Jeden chciał ją mieć, drugi nie chciał dać. A potem to już tylko tę dziewczynę, obcałowywali. Jeden szczególnie, ten co mnie godził i płacił. Mówił do niej Jolka. A ten drugi tylko podśpiewywał „Ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. Wysiedli, zapłacili, poszli w krzaki. A ja zawróciłem do miasta. Tyle wiem, tyle mogę powiedzieć. — To właściwie już sporo wiemy — powiedział Chmura do Jastki, gdy po pewnym czasie znów spotkali się przy swoim wspólnym obecnie biurku i zabrali do zestawienia najnowszych komunikatów. — Cóż wiemy — skrzywił się Jastko — i dużo i mało. A właściwie według tego, co wiemy, podejrzenia rozkładają się w dwóch kierunkach. Podejrzany Klimunt: nienawidził starego, stary odmówił mu pożyczki, pojechał do Piaseczna, wywabił jakoś w tamte strony Kotyma, zabił i zabrał forsę, którą Kotym miał przy sobie. — Ciekawe, ile też Kotym mógł mieć. Nie znaleźliśmy przecież niczego w willi podczas rewizji. Skrytka pusta. W biurze też nic nie trzymał. Widocznie albo ma gdzieś schowane, albo miał wszystko przy sobie. Na ile go oceniacie? — Na kilka milionów. No, oczywiście, musiał się dzielić, ale to były grube afery. Wiemy, że skupił sporo waluty i kamieni. Głównie szmaragdy. Willę sprzedał. Miał forsę, miał. — To może być właśnie paczka, o której słyszał szofer taksówki.
— Może być. Drugi kierunek podejrzeń, to wspólnicy Kotyma. — Albo po prostu ktoś, komu Kotym w obawie przed aresztowaniem zamierzał dać paczkę z walutą i kosztownościami na przechowanie. Jeżeli ma się coś przechować trzeba to kiedyś będzie oddać. Lepiej mieć całkowicie na własność, nie uważasz? — A ten gość spod leszczyny, który później ciało topił? Też wspólnik? Czy cała zorganizowana szajka, faceci wynajęci przez kompanów Kotyma? Mnie zastanawia w tym wszystkim jedno. Dlaczego Kotym nie dał paczki ze swoimi kosztownościami żonie, którą wyprawiał za Atlantyk? To naturalny odruch: próbować przemycić taką rzecz za granicę. — Kotymówna mówi, że jej rodzice żyli ostatnio, jak przysłowiowy pies z kotem. Zuzanna nie zamierzała w ogóle wracać. Kotym miał różne przyjaciółki. Co by mu przyszło z żony ze skarbami za Atlantykiem. skoro ona przehulałaby tam wszystko podczas jego odsiadki, W tym wszystkim natomiast, co ty mówisz, nie mieści mi się jedna rzecz. A mianowicie samochód Kotymów. I fakt, że dotychczas nie trafiliśmy na ślad Kotymowej. Nie rezygnuje się tak łatwo z wyjazdu „Batorym” do Ameryki. W tej chwili na biurku odezwał się telefon. Kolega wywiadowcy Sobolczyka donosił, że Sobolczyk przypomniał sobie jeszcze jeden szczegół. Nie powiedział o tym od razu bo po wstrząsie, jakiego doznał, nie bardzo jest przytomny. — Prosił, żeby powiedzieć kapitanowi Jastce, że przez cały czas, kiedy wieczorem obstawiał w „Zodiaku” Kotyma, przed restauracją, nieco opodal, parkował szary Wartburg Kotymów. W samochodzie siedziała Kotymowa. Rozpoznał ją dokładnie. Chmura odłożył słuchawkę i zamyślił się głęboko. — Wydaje mi się kochany Jastko — wycedził ponuro — że możesz zdjąć swoje dzielne posterunki sprzed naszego
flagowego statku. Niech sobie chłopaki idą na obiad. „Batory” nie dostąpi zaszczytu wywiezienia za ocean naszej pięknej pani Zuzanny. Musimy jej szukać, i to ostro, na ojczystej ziemi. 13. Sugestia Chmury jest chyba jednak przedwczesna. Zuzanna ma zamiar zdążyć na „Batorego”. Tak ma zaplanowane, w jaki bowiem inny sposób wydostanie się z kraju w szeroki świat? Musi jednak kluczyć, wybierać okrężne drogi, unika głównych tras. Woli zachować jak najdalej posuniętą ostrożność. Od czasu do czasu zerka na mapę samochodową rozłożoną na kolanach towarzysza podróży. Na ogół oboje milczą. Ich myśli krążą wokół pytania: jakie mają szanse wymknięcia się? Czy niczego nie przeoczyli, nie zapomnieli, czy wszystko dobrze obliczyli i przewidzieli? Kobieta mówi: — Jeszcze chyba nie powinni nas ścigać. — Chyba nie — zgadza się lakonicznie mężczyzna. — Wszystko zależy od tego czy dobrze ukryłeś ciało. Żeby za szybko nie znaleźli. — Podrzuciłem jakiemuś pijakowi, co spał w krzakach. Od razu będzie na niego. Zuzanna nie jest zadowolona z tego posunięcia: — To źle zrobiłeś. Pijak otrzeźwieje i narobi krzyku. — No to źle zrobiłem — w głosie wspólnika brzmi z trudem hamowana wściekłość. — Jak zrobiłem, tak zrobiłem. Nie miałem już sił taszczyć go dalej. Trzeba ci było szpadel zabrać. Szkoda, że sama się tym nie zajęłaś. Ładny grób wykopałabyś mu i kwiatki na nim zasiała. — Przestań! — krzyczy Zuzanna. Czuje, że ogarnia ją histeria. Nerwy zaczynają odmawiać posłuszeństwa w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Za dużo
tego napięcia w ciągu ostatnich godzin. Narasta w niej wstręt do człowieka, który siedzi obok. Co za absurd: spędzić przy nim resztę życia! — Co powiedziała dozorczyni, kiedy dawałaś jej klucze dla Ziembikówny? Zuzanna śmieje się bezczelnie. — Że jestem siostrą pana Franciszka. — Uwierzyła? To cwana babka. — Chyba tak. Nawet walizki pomogła mi znieść z góry. Dałam jej dwieście złotych. Myślałam, że się popłacze. Jest dziewiąta, posterunki służby drogowej jeszcze nie otrzymały polecenia zatrzymania popielatego Wartburga. Milicjant z ,,lizakiem” zatrzymuje wóz nieopodal jakiegoś skrzyżowania. Zuzanna podaje mu swobodnie papiery. Wszystko jest w porządku. Milicjant salutuje, Zuzanna posyła mu rozkoszny uśmiech. Można jechać dalej. Jej twarz ocieka potem z czoła. Myśli: „Idiotka. Przecież naumyślnie zostawiłem ciało tak, żeby je nie za późno znaleziono i zostawiłem legitymację, żeby od razu wiadomo było kto to. To Jasne, że ją zatrzymają, kiedy będzie wsiadać na ,,Batorego”, a ja przemknę się. W jej interesie będzie okazywać wdowią rozpacz ale mnie nie wsypać. Chyba to zrozumie kiedy nadejdzie ten moment. Będzie musiała zostać jakiś czas w kraju. A potem to będzie moja wola czy pomogę jej wydostać się do Ameryki czy ulotnię się bez śladu”. — Przede wszystkim muszę się napić kawy z termosu, bo zasypiam. Nie masz chyba zamiaru zatrzymywać się przed jakimś lokalem w mieście. Po drugie — trzeba spalić wszystkie papiery pana dyrektora Kotyma, które nie wiadomo po co wleczesz ze sobą. W Gdyni chcesz je gubić, czy jak? Trzeba je było rzucić z mostu, kiedy jechaliśmy przez rzekę, zrzucić z
siebiete te łachy i przebrać się w jeden z tych garniturów, które zabrałam ci z domu. Oczywiście, ja muszę o takich rzeczach myśleć. Na szosie chyba nie będziesz się przebierać? Myśli: „Teraz czas na wykonanie drugiej części mojego planu” 14. Specjalnością porucznika Zawilskiego są lokale. Nie ma w Warszawie ani jednej restauracji, knajpy, kawiarni, która stanowiłaby dla niego ziemię nieznaną. Kelnerzy, portierzy, barmanki, ich podobizny, personalia i obyczaje tkwią w znakomitej pamięci Zawilskiego niczym w kartotece. Toteż wystarczyło mu powiedzieć: „Zodiak”, aby ten kierunek śledztwa przybrał właściwy obrót i należyte tempo. Nawet nie pofatygował się osobiście do restauracji, która nie po raz pierwszy dostarczała mu kłopotliwego zajęcia. W notesie odnalazł numer telefonu i po uzyskaniu połączenia kazał przywołać kierownika sali. — Dzień dobry, panie Mieczysławie — przemówił tak słodko, jak gdyby umawiał się na randkę z ładną dziewczyną, a nie odbyć miał całkiem niemiłą rozmowę z ponurym i opryskliwym szefem ,,Zodiaku” — tu Zawilski. Dlaczego pan mówi: „ojej”? Czy sprawia panu przykrość rozmowa ze mną? Kłopoty… No tak, jak Zawilski, to kłopoty. Cóż ja na to poradzę, kochany?Taka już moja robota. Ja też, jak słyszę „Zodiak”, wiem, że będę miał zezowaty dzień. Kogo ma pan dziś na dziennej zmianie? Tak, myślę o kelnerach, oczywiście. Kuchnia mnie nie interesuje. Jasne, że do tej pory, póki kogoś nie podtrujecie. Ha, ha, ha, pan jest domyślny, panie Mieczysławie. No to niech pan mówi wprost, kto obsługiwał gości wieczorem. Tak, tak, słucham… Po uważnym wysłuchaniu relacji pana Mieczysława i po odłożeniu słuchawki, Zawilski zastosował metodę eliminacji.
Kelnerów — nie licząc ich pomocników — było na sali sześciu. Który z nich mógł obsługiwać dobrze prezentujących się, dobrze płacących, dużo zamawiających gości, takich gości, jakich każdy wprawny kelner rozpoznaje- węchem, kiedy stają w drzwiach sali? Takich zagarnia sobie zawsze najsprawniejszy, najlepszy kelner. Podskoczy, podbiegnie, ukłoni się poufale i szepnie: ,,Stoliczek dla pana dyrektora? Proszę ,tu…” i już inni koledzy mogą sobie tylko w brody pluć i liczyć zamrożone w kubełku butelki noszone systemem taśmowym przez przedsiębiorczego kolegę tak zwanym „dobrym gościom”. No więc, wczoraj w „Zodiaku” — Dudzial chyba nie, bo stary już, chorowity, nie zdąży dosko- czyć, Lipko także nie, bo fajtłapa, jemu koleżkowie podtykają młode parki, które przetrwają wieczór przy jednej kawie i butelce oranżady i przyszły po to tylko, żeby się pościskać na parkiecie podczas tańca; Kotkowski młody, zielony jeszcze, takiemu nie powierza się gości, z których można wycisnąć duży rachunek, gotów ze zdenerwowania pomylić się; blady Romcio leniwy, pracuie tylko, aby się nazywało, że coś robi, na jego rewirze zawsze pustki, jeżeli to nie jest dzień wypłat, dochody jego pochodzą zapewne z innych źródeł niż praca w „Zodiaku”, ale to nie należy w tej chwili do konkretnej sprawy, więc dajmy spokój. Pozostali Kulak i Kowalski. Ci dwaj wiedzą, co to znaczy być kelnerem, i to w dodatku kelnerem w „Zodiaku”. To jeden z nich obsługiwał stolik, przy którym dyrektor Kotym spożył ostatnią swoją kolację. Na chybił trafił Zawilski postanowił złożyć wizytę Feliksowi Kowalskiemu. Pan Kowalski bynajmniej nie był zachwycony widokiem porucznika Zawilskiego na progu swego mieszkania. Co w pracy, to w pracy — a co w domu, to w domu. Pan Feliks prowadził tryb życia solidny i rzec by nawet można —
bogobojny W skromnie, lecz dostatnio urządzonym mieszkaniu rezydowała zażywna i gospodarna małżonka, dzieci poza szkołą uczyły się języków obcych i muzyki, pomagały matce w gospodarstwie i zdejmowały ojcu płaszcz oraz buty, kiedy wracał z pracy; w niedzielę chadzano całą rodziną do kościoła, na spacer oraz do kina. Nikt nie używał brzydkich wyrazów, starsza zaś, osiemnastoletnia córka nie odważyła się jeszcze ani razu wrócić po godzinie dziesiątej do domu. A tu milicjant. Kowalski był wściekły. — Panie kochany — mówił do Zawilskiego — cóż ja jestem winien, że w takim zakazanym lokalu trafiła mi się praca. Na początku przyzwoita była buda. Ostatnio klientela zalęgła się jakaś taka wredna. Uciekłbym stamtąd, gdyby nie zarobek. Duży ruch, duże obroty. A nas pięcioro w rodzinie i jeszcze matce żony pomagamy. Zawilski znał ten repertuar. Każdy by chciał pracować w „Bristolu” albo w „Europie”, albo w „Gran dzie”, przy cudzoziemcach szczególnie. I każdy niewinny jak baranek. Jeżeli dochodzi do towarzyskich nieporozumień, „pijanym do kieliszka nie dolewa”. — Ja króciutko, panie Kowalski. Jedna tylko informacja od pana załatwia sprawę węzłowato. Miał pan wczoraj wśród swoich gości tego jegomościa? — Miałem — odpowiada, rzucając okiem na zdjęcie, podsunięte mu przez Zawilskiego. Gdyby to nie było w domu, zakląłby siarczyście. Diabli nadali Złotą Jolkę i jego własne, dobre serce. — Był w towarzystwie prawda? — Ano tak. Z drugim przyszedł. Przyszli o dziesiątej, wyszli po drugiej. — Panie Kowalski kochany. Umówmy się, że nie będę musiał ciągnąć pana za język, z pana życiowy człowiek, czy nie tak?
Orientuje się pan, że skoro do pana trafiłem z tą sprawą, to znaczy, że wiemy już to i owo. Kogo pan kryje? Po co? Co panu z tego przyjdzie? W istocie, Feliks Kowalski jest „życiowym” człowiekiem. Ma też duże doświadczenie w swoim zawodzie. I tak, jak nie lubi zadzierać z towarzystwem spod ciemnej gwiazdy, unika też narażania się milicji. Czasami w związku z tym wytwarza się sytuacja nie do pozazdroszczenia. Jak teraz na przykład. Jeżeli zjawił się tu Zawilski, i to w domu, nie czekając aż kelner Kowalski znów podejmie swe obowiązki w miejscu pracy, należy domniemywać, że szczodremu klientowi stało się coś złego. Nie, kelner Kowalski stanowczo nie zamierza utrudniać pracy milicji. — Dobrze — mówi z rezygnacją — powiem wszystko. Była z nimi Złota Jolka. 15. Chmura zaczyna się niecierpliwić. Zły to znak, świadczy bowiem, iż nie wszystko rozgrywa się po myśli tego dzielnego tropiciela morderców. Dotychczas brak wiadomości o szarym Wartburgu, o kobiecie w tym Wartburgu, o Janku Klimuncie — niewiernym narzeczonym zielonookiej przyszłej sławy polskiej architektury, o Krystynie Ziembikównie, sekretarce dyrektora Kotyma. która mogłaby służyć tyloma niezbędnymi informacjami. Jest za to jedna wiadomość, prawdopodobnie ważna, lecz po to, by ją wyjaśnić, należałoby ponownie wezwać do Komendy na przesłuchanie Magdalenę. Magdalenę zaś Chmura litościwie odesłał do domu w asyście swojej własnej sekretarki, której kazał „położyć to biedactwo do łóżka i napoić gorącą herbatą”. Nie pozostaje wobec tego nic innego, jak posłać kogoś do willi Kotymów, albo — pofatygować się tam osobiście. Chmura wybiera tę drugą ewentualność. Już mu zbrzydło siedzenie przy
biurku, odbieranie telefonogramów i wydawanie dyspozycji. Oprócz tego denerwuje go Jastko, który na listę podejrzanych zamaszystym pismem wciągnął nazwisko: Klimunt. Jego zdaniem, Klimunt był w zmowie ze wspólnikami Kotyma i za pomoc w zlikwidowaniu niedoszłego głównego oskarżonego w procesie o krociowe nadużycia otrzymał wynagrodzenie, sumę tak bardzo mu potrzebną na urządzenie wspólnego gniazdka z umiłowaną. Chmura zastaje jednak Magdalenę nie w łóżku, lecz krążącą bezradnie po dużym, pustym mieszkaniu. Nie pragnie męczyć jej znowu rozmową o konfliktach rodzinnych. Chce zadać tylko jedno pytanie. — Pani ojciec spędził wczorajszy wieczór i część nocy w restauracji „Zodiak” w towarzystwie pewnego pana. Według opisu kelnera był to jegomość mniej więcej tego samego wzrostu, co pani ojciec, i podobnej figury, ciemny blondyn. Na początku zwracali się do siebie per „pan”, ale potem, po wypiciu sporej ilości wódki, przeszli na „ty” i mówili sobie po imieniu. Ten człowiek miał na imię Franio. Czy pani to nic nie mówi? Czy wśród państwa znajomych jest taki pan? Czy też to ktoś z kręgu znajomych pani ojca, powiedziałbym, „kolegów po interesie”? — Chmura na razie nie informuje Magdaleny o Jolce. Magdalena marszczy ładne, gęste brwi, — Widzi pan panie kapitanie, trudność polega na tym, że i matka, i ojciec, każde z nich miało swój własny krąg znajomych. Ja nawet nie wszystkich znałam. Od dłuższego czasu te dwa światy nie stykały się. Mało ostatnio bywało u nas osób. Kiedyś odbywały się przyjęcia, zabawy. Więc z takich przyjaciół domu,., kto by to mógł być? Niech sobie przypomnę. Franciszek. Był kiedyś Franciszek Klot. Ale on jest od dwóch lat na placówce za granicą, zresztą ojciec zawsze był z nim na ty.
Był kiedyś Franciszek, nie pamiętam nazwiska, znajomy ojca z lat okupacji, ale dawno już przestał tu bywać, i to też się zgadza, bo niski, brunet. Franio.. — roześmiała się, to przypuszczenie było tak zabawne, że mimo powagi sytuacji nie mogła powstrzymać się od wesołości — ale nie, to zupełnie nieprawdopodobne! Chmurę jednak interesowały historie nieprawdopodobne. Zachęcił Magdalenę. — I cóż ten Franio? — Ach, to taki znajomy matki. Poznała go kiedyś w Krynicy.. Akwizytor jakiejś spółdzielni, czy coś w tym rodzaju, ale tytułował siebie „handlowcem”. Niepoważna figura. Z gatunku takich, wie pan, co to na wczasach bywają „duszą towarzystwa”. Zabawiają wszystkich, organizują wycieczki, zabawy, a szczególnie umilają pobyt samotnym paniom. Dobrze tańczą i świetnie grają w karty Przychodził do nas potem kilka razy, ale ojciec kazał go matce spławić. Mówił, że to nie wypada, żeby bywał w naszym domu taki niebieski ptaszek. Ale potem jeszcze czasami telefonował, on zawsze miewał jakieś fantastyczne okazje. Jakieś zagraniczne kupony, ciuchy, nawet samochód kiedyś nam proponował, który ktoś przywiózł z zagranicy. Czasami na odczepkę mama coś od niego kupowała. Ale potem okazywało się, że w komisie można było kupić to samo taniej. — To bardzo ciekawe co pani opowiada. Więc pani matka jednak spotykała się z nim. — Przypuszczam, że tak. Taki pan był w jej guście — odpowiedziała Magdalena z zawstydzeniem i niesmakiem. — I jak on się nazywa, nie powiedziała mi pani jeszcze. — Franciszek Pirko. Czy pan sądzi…? — Trudno mi w tej chwili sądzić o czymkolwiek. Jeżeli to był, nazwijmy tak, adorator pani matki, czy możliwe jest, aby nagle,
ni stąd ni zowąd tak spoufalił się z pani ojcem? — Wątpię, panie kapitanie. A może potrzebne jest panu jego zdjęcie? — Jak najbardziej, panno Magdaleno, jak najbardziej! — Zaraz poszukam. Mama uwielbiała kolekcjonowanie fotografii. Jest tu całe pudło — Magdalena wyciągnęła z dolnej półki biblioteki pudełko rzeczywiście imponujących rozmiarów i wysypała na stół Jego zawartość Po dłuższej chwili szperania Magdalena ze zniechęceniem odsunęła od siebie stos sztywnych, błyszczących czarno białych kartoników, na których widniała pani Zuzanna we wszelkich możliwych strojach, pozach, o różnych porach roku, na tle krajobrazów rodzimych i zagranicznych. Zarówno ją, jak kapitana Chmurę spotkał zawód. Nie było ani jednego zdjęcia pani Zuzanny w towarzystwie pana Frania. Widocznie wyrzuciła je na życzenie męża, albo nosiła na pamiątkę przy sobie. Magdalena pamiętała bowiem dobrze, że kiedyś takie zdjęcia istniały. Na pewno. 16. — Ja teraz zajmę się stwierdzeniem, czy pan Franciszek Pirko nie zamierzał towarzyć pani Zuzannie w wycieczce do Ameryki — oświadczył Chmura Jastce po powrocie do Komendy — a ty z kolei wyskocz sobie na miasto. — W jakim celu? — Jastko ożywił się. Też nie lubił wysiadywania całymi godzinami przy biurku. — Zobaczysz, czy tego pana nie ma w domu i dowiesz się, co sądzi o nim gospodarz domu, zwany ongiś dozorcą, o ile taki istnieje. Tu masz adres. Telefon też zapisany, ale nie ma co próbować. Nikt nie podnosi słuchawki. To o niczym nie świadczy, jak wiemy, znając system funkcjonowania warszawskich telefonów. — Świetnie. Pojadę. Ale muszę najpierw ucieszyć twoje serce.
Mamy ślad pani Kotymowej. Popielaty Wartburg koło godziny dziewiątej znajdował się między Pruszczem i Gostyczynem. Jechały nim dwie osoby. Pani Zuzanna Kotymowa i mężczyzna. — Jak wyglądał? — Chmura o mało nie podskoczył na krześle. — Ba! Gdyby w naszej służbie drogowej pracowali funkcjonariusze starsi wiekiem… Pani Zuzanna jest osobą tak efektowną i fascynującą, że kontroler ruchu tylko ją potrafił opisać z jak największą dokładnością. Chmura podszedł do mapy rozwieszonej na ścianie. — Między Pruszczem i Gostyczynem… Szybko jechali, chociaż to boczne drogi. A więc boją się magistrali. To niedaleko Tucholi. Powinni już być w Gdańsku o tej porze. Która to? Już pierwsza! 17. Kapitan Chmura stanowczo nie miał szczęścia w swoich przewidywaniach odnośnie do poczynań pani Zuzanny Kotymowej. Znów się pomylił. Ani popielaty Wartburg, ani kobieta, zasiadająca przy jego kierownicy nie znaleźli się w Gdyni o godzinie pierwszej. Los ich rozstrzygnął się wcześniej. Zuzanna ujechała spory kawałek drogi, brawurowo pokonywując zasadzki leśnego traktu. Dookoła odbywało się prawdziwe leśne święto wiosny. Zewsząd wybuchały fontanny jasnej, młodej zieleni, pieniły się biało różne dzikie krzewy, złociły się od dmuchawców i jaskrów polanki, a ptaki wszelkich gatunków opiewały to wszystko w przeróżnych tonacjach. Poza tym było bezludnie i pusto. Jeszcze jeden zakręt w lewo, i jeszcze ścieżką, o ile to możliwe głębiej w las, tak, aby żaden odgłos stąd nie dotarł do skraju drogi ani do przydrożnych rzadko rozsianych zabudowań. Już. Tu. — No, wysiadaj — zakomenderowała Zuzanna. Popatrzył na nią podejrzliwie. — Czego się tak ciskasz? Daj tu ubranie — otworzył drzwiczki
wozu i jedną nogę wysunął już na mech, kiedy poczuł pchnięcie od tyłu. To był błąd, pani Zuzanno. Pierwszy błąd. Nie należy zbyt niecierpliwie zabierać się do realizacji najważniejszych życiowych posunięć. Oparł się. Wprawdzie znalazł się poza samochodem, zepchnięty nagle i niespodzianie z siedzenia, ale nie pozwolił jej na zatrzaśnięcie drzwiczek. Wtedy w jej ręku zobaczył rewolwer. Jeszcze miała więc szansę. Gdyby była użyła broni natychmiast, tak jak on byłby to zrobił, o ile poważyłby się na podobny krok! Kobieta jednak, gdy zamierza się mścić, nie poczuje pełnej satysfakcji dokonując aktu zemsty, jeżeli jej ofiara nie uświadomi sobie w pełni, za co, dlaczego, po co ją ten odwet spotyka. Kobiety muszą umotywować swoje działanie, muszą o tym mówić. Zuzannie sprawiało rozkosz, kiedy przemawiała do mężczyzny, którego trzymała na muszce małego rewolweru: — Ty łobuzie. I ty myślałeś, że uda ci się mnie tak głupio wrobić? Że ja to wszystko przewiozę, a ty mnie tam potem będziesz miał czym szantażować, mnie i mojego brata, a jak już wszystko wyciągniesz, co będzie można, powiesz ,,addio”? Tak myślałeś? Albo jeszcze liczyłeś na to że zatrzymają mnie w Gdyni, a ty pofruniesz w świat? Ja ciebie znam. Ty potrafiłbyś sam mnie zadenuncjować, zanim „Batory” odpłynąłby z Gdyni. „Taka to i taka chce uciec, proszę, oto ta pani…”. I liczyłeś, że ja słówkiem nie pisnę, coś ty zrobił, bo w ten sposób wydałabym samą siebie. I nikt by mi nie pomógł, bo pan Pirko bujałby już po Nowym Jorku. Nigdy ci nie wierzyłam, nigdy, rozumiesz? I żebyś to sobie teraz uświadomił, żebyś wiedział: tak wszystko układałam, żeby tobą tylko posłużyć się. Żebyś mi kasztany z ognia wyciągnął. Nigdy ciebie nie kochałam. I teraz kiedy mam forsę w garści, ciebie mam ciągnąć ze sobą
do Ameryki? Rozpoczynać nowe życie — z tobą na karku? A niedoczekanie twoje! Nienawidzę cię, nienawidzę cię, rozumiesz? Nienawidzę! Za długa, o wiele za długa przemowa. Za długa o moment, który pozwala zaatakowanemu ochłonąć z zaskoczenia i zdumienia. Za długa, bo pozwala mu ten moment krasomówczego zaślepieni i zapamiętania się kobiety wykorzystać na przygotowanie kontrataku. Nie doceniła jego sprawności fizycznej, jego refleksu, jego szybkiego ciosu. Nagły rzut ramienia wytrąca jej rewolwer z ręki. Pada strzał, lecz tylko garstka zielonych listków zostaje strącona kulą na ziemię. Potem Zuzanna otrzymuje silny cios w głowę i zielony zamęt w jej oczach przybiera najpierw barwę czerwieni, a potem głębokiej czerni. Następnego strzału już nie słyszy. Mężczyzna w płaszczu ortalionowym — jakich wiele — z walizeczką w ręku — jakich wiele — kręci się, po rynku w Czersku. Buty ma zakurzone: szedł spory kawał piechotą, trochę podwiozła go tu furmanka. Wygląda na urzędnika niezbyt wysokiej kategorii, odbywającego podróż służbową. Niezbyt ważny rewident, delegowany w teren dla sprawdzenia, czy wszystkie kwestionariusze, rozesłane przez województwo do powiatów zostały na czas wypełnione i zwrócone. A może prelegent popularnych kursów rolniczych? Szuka okazji, która pozwoliłaby mu możliwie szybko dotrzeć do Gdyni. Połączenie kolejowe mu nie odpowiada. Pertraktuje z tym i z owym, z kierowcą spółdzielczej c’ężarówki, z szoferem wojskowego samochodu osobowego. Los mu dopisuje. Oto miejscowy lekarz jedzie swoją „Syrenką” na konferencję do Gdańska. Zgadza się na zabranie pasażera. Przynajmniej mu zwróci się koszt benzyny. 18. — Nie odnalazł się jeszcze popielaty Wartburg? — pyta
kapitan Chmura. — Ani śladu — odpowiada służba drogowa — będziemy teraz, zgodnie z waszym poleceniem, czesać Tucholskie Bory. — Powodzenia — mruczy Chmura absolutnie bez przekonania. — Panna Ziembikówna nie zjawiła się jeszcze — komunikuje uprzejmie urzędniczka, zastępująca aktualnie nieobecną sekretarkę nieobecnego dyrektora Kotyma. — W domu też jej nie ma — informuje jeden z członków ekipy śledczej. Chmura udaje się osobiście do biura Polskich Linii Oceanicznych. Sprawdził już w biurze paszportowym: owszem, wydano paszport zagraniczny, na podróż do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej osobnikowi który zwie się Franciszek Pirko. Jedzie na własny koszt. Na zaproszenie kuzyna, właściciela pralni w Chicago. Chmura przedstawia się grzecznie dyrektorowi biura. Chmura wie, że to nie takie proste, na liście kilkuset pasażerów odszukać natychmiast nazwisko, o które mu chodzi. Tym bardziej, iż możliwe jest, że bilet nie został nabyty w Warszawie. Chmura jednak nalega. Prosi usilnie. Sprawa jest najwyższej wagi. Dyrektor ulega. Po kilkunastu minutach Chmura uzyskuje odpowiedź. Tak jest, Franciszek Pirko, zamieszkały w Warszawie przy ulicy Śniadeckich wykupił miejsce w kabinie 317 na „Batorym”. Chmura wraca do komendy i łączy się z Gdynią. Już nie chodzi mu w tej chwili o Zuzannę Kotymową. Kolegów w Gdyni bynajmniej nie wprawia w zachwyt fakt, iż ich wybitny towarzysz pracy i walki z Warszawy tak pochopnie zmienia przedmiot swego zainteresowania. Mniej więcej to samo myśli o tej sprawie kapitan „Batorego”. Tyle roboty przed odpłynięciem, takie zamieszanie, a tu szukaj
po pokładzie jakiegoś Pirki. Nie ma go, nie ma na pewno. Na liście pasażerów przy tym nazwisku nie widnieje znaczek potwierdzający, iż pasażer wszedł na pokład. Nie wie o nim nic odprawa paszportowa. Nie przypominają sobie takiego nazwiska celnicy. A zatem, znów zdwojona czujność kilkunastu obywateli ubranych po cywilnemu, stojących jak straż honorowa przy wszystkich wyjściach i wejściach Dworca Morskiego. Teraz mają uważać nie tylko na kobietę, ale również na mężczyznę. Nie ma już czasu, by przesyłać do Gdyni odbitkę zdjęcia, zachowanego w Biurze Paszportowym. Po prostu - muszą uważać na dość wysokiego ciemnego blondyna jakich wielu. Czy to nie jest zbyt duże wymaganie? Dochodzi godzina druga. Za godzinę „Batory” powinien podnieść kotwicę. 19. Porucznik Zawilski nie ma zwyczaju tracić czasu. Zadowala się zawiadomieniem Chmury, iż udaje się na połów złotej rybki do Piaseczna. Jedzie tam wprost z mieszkania kelnera Kowalskiego, nie zawadzając o gmach komendy. Adres Jolki jest mu dobrze znany. Nie po raz pierwszy ma do czynienia z tą osóbką. Nie podjeżdża ,.Warszawą” pod sam dom. Zostawia samochód za rogiem ulicy. Po co wywoływać niepotrzebnie zamieszanie. Brudny, zaniedbany zaułek, wyboista jezdnia, środkiem wędruje stado gęsi. Małe, krzywe domki, z których dawno poodpadał tynk, za koślawymi płotkami wśród wysokiego zielska, gdzieniegdzie na przekór zaniedbaniu pierwsze wiosenne kwiaty. Na pół wyłysiały stary pies obszczekuje Zawilskiego zajadle. Umorusani chłopcy, bijący się nie wiadomo o co, na widok Zawilskiego ulatniają się jak kamfora. Na pewno dali już znać, gdzie trzeba, że idzie tu „jakiś”, bo gdy Zawilski podchodzi do drzwi mieszkania Tekli Gołąbek, zwanej tu powszechnie „ciotką”, nie od razu drzwi
zostają mu otwarte. W środku coś się dzieje, dobiegają odgłosy zamieszania i gwałtownej krzątaniny. Po chwili zachrypnięty głos zapytuje przez zamknięte drzwi: — A kto tam? — Do panny Jolanty posłaniec z kwiatami i tortem od duńskiego królewicza — mówi kpiąco Zawilski. Wie, że te ceregiele z jego wpuszczeniem nie odbywają się wcale dlatego, iż nie wiedzą rzeczywiście, kto stoi przed domem. Chodzi o zwłokę, widocznie coś albo kogoś usiłują ukryć. Przecież już zdążył dostrzec podpatrujące go przez okienko twarze. Nie jest tu postacią nieznajomą. Drzwi otwierają się gościnnie, z rozmachem. Staje w nich niska, tęga postać kobieca w jaskrawo żółtym, dość brudnym szlafroku. Twarz czerwona, oczy zapłakane, lecz czujne: — Jak pragnę zdrowia! Pan porucznik kochany! Nie trzeba to było z miejsca mówić? Ja przepraszam, że tak nie otwierałam, ale my tu jeszcze nie ubrane… — Daj spokój, ciotka, tym chińskim ceremoniom — mówi twardo Zawilski, ale nie przyjmuje serdecznego zaproszenia, aby przestąpić próg domku, słynnego nie tylko w Piasecznie z tego powodu, że o każdej porze dnia i nocy można otrzymać tu obfity poczęstunek, zaopatrzyć się w nieograniczone ilości wódki oraz dobrać miłe damskie towarzystwo do zabawy na miejscu bądź też w domu lub lokalu publicznym. Domek „ciotki” Tekli to instytucja. Zawilski odsuwa ramię „ciotki”, które stara się energicznie wciągnąć go do środka i w kilku susach znajduje się na tyłach domku. Czyni to w sam raz dość spiesznie, aby zdążyć obejrzeć dwie zgrabne dziewczęce nóżki, wysuwające się z otwartego okna na podwórko za domem. — Może pomóc pannie Joleczce? — szarmanckim gestem podaje rękę Jolce, zamierzającej właśnie skoczyć na ziemię.
— Bozia zrobiła z gliny człowieka, ale z człowieka glinę zrobił diabeł — mruczy Jolka, rozcierając nogę zadrapaną podczas przełażenia przez parapet. — Drzazga? — interesuje się troskliwie Zawilski. — Czy mam pomóc wnieść walizeczkę do domu? Bierze walizkę, na pół ukrytą w chwastach, stanowczym ruchem nie dopuszczającym sprzeciwu ujmuje pod ramię Jolkę i tak wkracza do mieszkania ,,ciotki” Tekli. Panuje tu konsternacja. Tekla udaje, że nic ją to nie obchodzi, odwrócona tyłem, z rumorem przestawia garnki na piecu. Trzy niebrzydkie dziewczyny, pulchna blondynka, wysoki, chudy rudzielec i drobniutka szatynka, spiskują pod oknem, spozierając chmurnie na Zawilskiego. — No i czy to ładnie tak — strofuje Zawilski karcąco Jolkę, sadzając ją na krzesełku przy stole - gość w dom, a panna Jola z domu. Bez pożegnania ze mną… A dokąd to panna Joleczka wybierała się, można wiedzieć? W daleki świat? Jolka pochlipuje, robi minę skrzywdzonego dziecka i nie odpowiada. Wtrąca się drobniutka szatynka. Ma na imię Lolita, co stanowi efektowny skrót mało nowoczesnej Eulalii. Uchodzi za intelektualistkę; nie tylko ma maturę, ale usiłowała przez rok studiować. Związała się z chłopakiem, który udawał archeologa, lecz okazał się zwykłym złodziejaszkiem specjalizującym się w okradaniu muzeów. Nawet nie zorientowała się, kiedy poszła pokutować za jego grzeszki do więzienia. Bogobojna rodzina wyrzekła się jej. Teraz mieszka już od roku u Tekli. Podstawiano ją gościom mającym wyższe aspiracje duchowe. Wyjaśniła Zawilskiemu z najpoważniejszym w świecie wyrazem twarzy: — Jolce przyznano stypendium Rockefellera w Harvardzie. Jak panu wiadomo, ona studiuje cybernetykę. — Nieprawda — przerywa jej ruda — Jolka dostała angaż w
Grandzie w Sopocie. Ma organizować festiwal piosenki. Jak zgrywa, to zgrywa. Zawilski replikuje: — A ja słyszałem, że żeni się z nią arabski książę, który właśnie przyjechał na pertraktacje handlowe do Polski. Brak mu takiej do kompletu w haremie. Tekla nie chce, by jej dom uznano za niegościnny. Wyciąga z kredensu półmiseczek ze śledziem, stawia chleb, butelkę wódki i kilka kieliszków. — Ciociu Teklo — odzywa się Zawilski z łagodną pobłażliwością. — Nie ze mną te numery. Przecież ciocia Tekla wie, że ja nie trunkowy. Ślubowałem nie pić, póki się nie ożenię. Ale herbaty się napiję. Zawilski wie, że nie może zbyt szybko wyjść z tego domku, chociaż czas nagli. Jego intuicja mówi mu, że spotka go tu jeszcze jakaś niespodzianka. Trzeba tylko mieć cierpliwość. Ruszyć się stąd nie może, bo dziewczyny gotowe znów zrobić jakąś niespodziankę, musi jednak zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Każe Lolicie zawołać jednego z chłopaków, których rozczochrane czupryny od czasu do czasu migają za oknem. Kreśli na kartce papieru kilka słów i poleca chłopcu, by zaniósł ją i wręczył kierowcy szarej Warszawy, stojącej za rogiem. — Tylko migiem. A jeżeli zgubisz ten papierek, to marny twój los. Kierowca odczytuje z zainteresowaniem: ,,Ładna pogoda”. Ciekawski chłopak wsuwa łebek przez odkręconą szybę do środka wozu, ale nic z tego. Kierowca starannie podkręca szybę i włączając krótkofalówkę, mówi cicho: — Hallo, tu Gwiazda, tu Gwiazda. Skowronek w gniazdku. Są pisklęta. Potrzebna pomoc. Skończyłem. Odbiór. — No i czego pan porucznik chce od tej dziewczyny? — mruczy zrzędliwie Tekla, podając Zawilskiemu szklankę herbaty.
— Na spacer pojedziemy z panną Jolą. Ładna pogoda, w sam raz na majówkę. — Aresztuje mnie pan?! Za co?! Co ja takiego nieszczęśliwa zrobiłam? — Jolka szlocha rozpaczliwie w ramionach rudej. — A czy ja twierdzę, że panna Jola coś złego zrobiła? Wcale tego nie twierdzę. Wyjaśnienie mi tylko jedno potrzebne. W sprawie towarzyskiego nieporozumienia. W tym momencie rozlega się głuchy łomot i zduszony krzyk, pełny przerażenia. Kobiety zastygły w milczeniu i bezruchu. Prawdziwy model dla rzeźbiarza, komponującego grupę rodzinną Lota, uchodzącego z grzesznego miasta. Zawilski zrywa się z krzesła i jednym susem dopada szafy, obszernego, staroświeckiego mebla, zajmującego bez mała pół pokoju. Ten pakowny grat to chluba i skarb tego domu. Otwarte jednym mocnym szarpnięciem drzwi ukazują scenę tak pocieszną, że zgromadzone w pokoju osoby wybuchają śmiechem, chociaż bynajmniej nie wszystkim tutaj powinno być w tej chwili wesoło. Wciśnięty w kąt pomiędzy tłumokami i garderobą „cioci” Tekli i obstawiony baterią butelek monopolowych, stanowiących żelazny kapitał przedsiębiorczej niewiasty, tkwi mężczyzna o zaniedbanym wyglądzie i włosach w nieładzie, i wskazując palcem w głąb szafy bełkocze z obłędem w oczach: — Mysza! Mysza! Mysza! „Ciotka” Tekla pierwsza opanowuje sytuację: — Za duży już Stasiu, widać, żeby się w chowanego bawić. W twojej głowie pijane myszki ci się zalęgły. Tu czysty, porządny dom i myszów nijakich nie ma. Myszy. Widzicie go. Żeby dorosły chłop myszów się bał. A te dwie butelki, to kto tu otworzył? Już zdążyłeś? Zapieczętowane byli. Ach, ty łachudro! Wyłaź stamtąd i jazda! Fora ze dwora! — Kiedy mysza… Żebym tak zdrów był, jak myszą
chrobotała… — mężczyzna nazwany Stasiem gramolił się niezręcznie z szafy. Stropił się, ujrzawszy Zawilskiego. Kłaniał się uni żenie i chyłkiem, boczkiem zamierzał już wyślizgnąć się z lokalu, w którym groziły mu takie mrożące krew w żyłach niebezpieczeństwa. — Stop, stop — zatrzymał go Zawilski — a pan szanowny dokąd? Co pan tu w ogóle robi? Zdaje się, że my się znamy, panie Dzietrzyk. Nie mylę się, prawda? 20. Jastko stanął przed biało lakierowanymi drzwiami, których framugę zdobiła wizytówka: FRANCISZEK PIRKO. Ucieszył się i zdziwił zarazem, gdyż spodziewał się, że mieszkanie zastanie puste. Tymczasem zza drzwi docierały do niego głosy. Były to niewątpliwie ludzkie głosy i niewątpliwie jeden z nich należał do mężczyzny, a drugi do kobiety. Ton, w jakim prowadzona była żywa wymiana zdań świadczył, iż w mieszkaniu toczy się poważna kłótnia. — Nie wyjdę stąd! — krzyczała kobieta, aż na schodach było słychać. — I ja też się stąd nie ruszę! — odpowiedział jej stanowczo, choć może nie tak donośnie mężczyzna. Jastko zapukał. Usłyszał w odpowiedzi: — Proszę wejść! Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte ani na zatrzask, ani na potężną zasuwę, która zabezpieczała je od wewnątrz. Z mikroskopijnej sionki wystarczał jeden krok, by znaleźć się w pokoju oko w oko z gwałtownie dyskutującą parą. Oczom Jastki przedstawili się młody mężczyzna i młoda kobieta. Oboje siedzący sztywno na krzesełkach po obu stronach stołu, zawalonego różnymi kobiecymi drobiazgami, wysypanymi z podróżnej torby. Patrzyli na siebie wrogo. Żadne z nich nie
ruszyło się nawet na przywitanie niespodziewanego gościa. — Przepraszam, zdaje się, że państwu przeszkadzam — odezwał się uprzejmie Jastko — Czy pan jest właścicielem tego lokalu? — Tak — odpowiedział krótko i rzeczowo zapytany. — Nie! — wrzasnęła kobieta. — Więc pan jest Franciszkiem Pirką? — Jastko zignorował protest kobiety. Pewnie rozchodzą się i kłócą o to, kto ma tu zostać. — Nie jestem Franciszkiem Pirką. Nie znam w ogóle Franciszka Pirki. — No to kim pan właściwie jest i co pan tu robi? — Nazywam się Jan Klimunt. Lokal ten wynająłem od pana Pirki na czas jego nieobecności za pośrednictwem jego kuzyna i mam na to umowę. O, proszę. Jastko powstrzymał się od komentarzy, chociaż poczuł w tej chwili, że ma znów dwanaście lat. Jest harcerzem w krótkich porteczkach, bawi się w Indian i nie ma na świecie większej przyjemności, jak odtańczenie pląsu zwycięstwa nad klęczącym i skrępowanym jeńcem. Wymachuje się triumfalnie tomahawkiem, a jeniec za chwilę zostanie spalony na stosie. — Rozumiem. Pan Jan Klimunt. Narzeczony panny Magdaleny Kotymówny. — Skąd pan wie? — zdziwił się Janek. Przypomniał sobie teraz to, co w ferworze walki o „chatę” wyleciało mu z głowy. To pewnie milicjant, chociaż po cywilnemu. U Kotymów przecież siedzi milicja. Może Magda go szuka. Ale skąd, do licha, mogli się dowiedzieć, że on tu jest? Nie, to coś nie tak. — Ale kto pan jest? Jakie pan ma prawo interesowania się, co ja tu robię i kim jestem? — spytał hardo. — Zaraz to panu wyjaśnię i zapewniam pana, że mam takie prawo. Czy ta pani to pańska małżonka?
Młoda kobieta prychnęła pogardliwie: — Też pan wymyślił! Nie mam z tym panem nic wspólnego. — Prócz pretensji do tego mieszkania — zauważył złośliwie Jastko. — Wobec tego proszę, żeby pani powiedziała mi, kim pani jest. — Krystyna Ziembikówna. Jastko pomyślał, że pewno mu się to wszystko śni. Nie byłby bardziej zdziwiony, gdyby mu doniesiono, że wygrał milion w totka. Jednocześnie chciało mu się śmiać. Z siebie samego i z Chmury. To cały aparat jakim dysponują, szuka od rana tej przemiłej parki, a ona sobie tu spokojnie siedzi pół dnia i spiera się o schedę po Franciszku Pirce, nabytą drogą z pewnością nie mającą nie wspólnego z legalnością. — Patrzcie państwo, a to niespodzianka ! — Jaka znów niespodzianka? — zaperzyła się Ziembikówna. — W ogóle, proszę, żebyście obaj sobie stąd poszli i dali mi spokój. W ogóle nie mam zamiaru nikomu z niczego się tłumaczyć. I w ogóle… nic już z tego nie rozumiem — zakończyła żałosnym tonem. — Zaraz pani wytłumaczę to, czego pani nie rozumie. Ale nie tu. Państwo oboje pozwolą ze mną. Jestem z Komendy Głównej. Nie, nie, pani będzie łaskawa wszystko to zostawić tak jak jest. Niczego proszę nie ruszać. Jeżeli to są pani rzeczy to zabierze je sobie pani później. Tak, tę torbę też. — Ależ dlaczego? Co się stało? — pytał gorączkowo Klimunt i pomyślał, że wbrew woli wpakował się w jakąś kabałę. Jastko nie powinien był może o tym przedwcześnie powiadamiać zatrzymanych, lecz koniecznie chciał się przekonać, jakie wrażenie wywrze na nich ta wiadomość czy ich zaskoczy: — Muszą być państwo przesłuchani w związku z zamordowaniem dyrektora Kotyma.
Janek po szczeniacku gwizdnął przez zęby. Panna Ziembikówna krzyknęła: — Och! — i zakryła twarz rękami, jak gdyby broniła się przed ciosem. 21. Stanisław Dzietrzyk na początku próbuje udawać niewiniątko: — Cóż to, panie władza, do znajomych pań niewolno mi już z wizytą iść? Dawno u ciotki Tekli nie byłem, chciałem o zdróweczko się popytać. — Jeżeli to taka towarzyska wizyta, to dlaczego schował się pan do szafy, kiedy nadszedł porucznik Zawilski? — Po pierwsze, panie władza kochany, nie chciałem honoru tych pań na szwank narażać, że to niby mężczyźni u nich bywają. Zaś po drugie. Jeśli się o to rozchodzi, to jak te chłopaki przylecieli i powiedzieli, że Zawilszczak pełnym gazem zaiwania, pomyślałem sobie, że jako znajomy również tych pań może poczuć się zazdrostnem, że mnie tam zobaczy. Zawilski, obecny przy przesłuchaniu, aż pozieleniał ze złości: że bandzior, to mało, ale jeszcze łobuz na dodatek. Chmura rzeczywiście gotów pomyśleć, że Zawilski nie potrafi rozgraniczyć obowiązków służbowych i prywatnych przyjemności. Ale Chmura tylko się uśmiechnął: — Powiedzmy, że tak pan myślał, panie Dzietrzyk. Ale wobec tego niech pan nam wytłumaczy, dlaczego stawiał pan opór przy aresztowaniu pana przez porucznika Zawilskiego? Umknąłby mu pan, gdyby nie okazało się, że Zawilski nie był sam i że dom został obstawiony. — A komu miło przez całe Piaseczno pod konwojem maszerować, panie władza? Znajome będą się śmieli w kułak. Jastko przysłuchujący się na razie w milczeniu indagacji kojarzy nazwiska i fakty. Pisze na kartce kilka słów i podsuwa Chmurze. Chmura czyta: ,,Dzietrzykowa zamieszana w aferę
Kotyma + Jolka + Dzietrzyk = porównać buty Dzietrzyka ze śladami spod leszczyny do jeziorka”. Chmura kiwa potakująco głową. — Niech no pan zdejmie buty, panie Dzietrzyk. — A cóż to za nowe wstręty, panie władza? — stawia się Dzietrzyk, lecz wie, że musi ustąpić. Pokornie ściąga z nóg zabłocone obuwie. — Zawilski, oddajcie to dyżurnemu, niech zaniesie, no wiecie dokąd. Zawilski domyśla się. Jest zadowolony z siebie. Właściwie zatrzymał Dzieirzyka u ,,ciotki” po prostu na wszelki wypadek dlatego, że się chował i że chciał wiać. Nie wiedział nic o Dzietrzykowej, nie podejrzewał, że jej mąż może być zamieszany bezpośrednio w to morderstwo. — To by było na razie wszystko, panie Dzietrzyk — mówi pogodnie Chmura. Dzietrzyk jest zdumiony, uradowany, ale i nieufny. To jakiś kawał. Czy rzeczywiście o nic go nie posądzają? — To się znaczy, panie władza, że mogiem do domu…? — Boso pan nie pójdzie. Poczeka pan, aż buty panu oddamy. Chmura daje znak Zawilskiemu, aby przechował swojego jeńca w ustronnym miejscu, z którego nie mógłby prysnąć i każe wezwać Złota Jolkę. Złota Jolka ma minę uciśnionej niewinności: — I za co, panie kapitanie? O co chodzi? Ten pan — wskazuje paluszkiem z paznokietkiem polakierowanym krwistoczerwonym lakierem na Zawilskiego — złamał mi życie. — Zawilski co słychać?! — kpina Jastki sprawia, że Zawilski, i tak już pobladły ze złości, zupełnie zielenieje. Cedzi przez zeby: — Obywatelu kapitanie, poproszę moich przełożonych o przeniesienie od dziś do regulowania ruchu na Marszałkowskiej. Albo na posterunek do Sączkowa. Tam baby
gminą rządzą i wszystkie knajpy pozamykały. Jeden tylko bar mleczny pozostał. — No, panno Jolu — mówi poważnie Chmura, żeby przerwać ten pojedynek słowny. — Nie mamy czasu. Dość tych żartów, — Chciałam po kryjomu dać nogę od Tekli — Jolka jeszcze nie zrezygnowała z obrony — i zatrudnić się w jednym pegeerze, gdzie mam koleżankę. A ten pan mnie przyłapał i zaprowadził z powrotem do tej pijawki. Ona już mi teraz nie da zwiać. — Pomożemy pannie Joli. Jeżeli przestanie pani stawiać opór. — Ja? Opór? — o czymś takim Jolka nigdy nie słyszała, żeby miała się komukolwiek w czymkolwiek oprzeć. Proszę nam powiedzieć, jak to wszystko się odbyło wczorajszego wieczora i w nocy. Jastko wprowadza kelnera Kowalskiego i kierowcę taksówki, czekających, na tę chwilę w sąsiednim pókoju. — Czy to ta pani, która wczorajszy wieczór spędziła w „Zodiaku” z dwoma panami, z tymi panami? Chmura pokazuje Kowalskiemu fotografie Kotyma i Pirki. — Tak jest. Nazywamy ją „Złota Jolka” — poświadcza kelner Kowalski bez zająknienia. — Pan rozpoznał zamordowanego? — upewnia się Jastko. — Tak, to jeden z nich. Pewno ten — wskazuje zdjęcie Kotyma. — A pan, panie Świtko? — zwraca się Chmura do kierowcy. — Tak, ta babka jechała z nimi moją taksówką. To ona kazała mi zatrzymać się przy lesie nad jeziorkiem. Jeden z nich mówił do niej „Jolka”, — No i co, panno Jolu? — głos Chmury był spokojny, łagodny. Wyczuwa, że dziewczyna jest w rozterce, chce jej ułatwić przyznanie się. Nie wiadomo jeszcze co się za tym
kryje. Jolka milczy. Zacięła się. Zawilski ma na nią inne sposoby. — Słuchaj Jolka. Raz ci darowaliśmy. Twój chłopak wziął całą winę na siebie. Ty też powinnaś była razem z nim siedzieć. Wiesz dobrze, że jak wyjdzie i o tej chryi się dowie, nie daruje ci. Zrobiłaś skok, na który nie miałaś jego zgody. Pomyśli, że chciałaś mu się urwać. Życzę ci przyjemnego spotkania z nim. Oczy Jolki robią się okrągłe z przerażenia. Oto realne niebezpieczeństwo, perspektywa, którą z łatwością zdolna jest przewidzieć nawet jej ograniczona wyobraźnia. Wiadomo, jak takie chłopaki obrachowują się ze swoimi niewiernymi dziewczynami. Wszyscy trzej widzą, że dziewczyna załamała się. Można to poznać po jej twarzy, nagle jak gdyby z dziesięć lat jej przybyło, po postaci, która nie jest już tak hardo wyprostowana, lecz się skurczyła, zwiotczała. — Będziesz mówić? — pyta twardo Zawilski. — Będę — odpowiada cicho Jolka. — Tego trupa, co ci pokazywałem w prosektorium, poznałaś? — Tak — głos dziewczyny drży, za chwilę rozpłacze się — to jeden z nich. — Czy to jest Władysław Kotym? — Chyba tak. — Dlaczego mówisz tylko „chyba tak”? — Bo byli jednakowo ubrani. Ubranie to poznaję, bo ładny, angielski materiał. Pracowałam kiedyś w komisie to się znam. Ale co tam więcej można poznać? Marmolada. Gdy Jolka kończy już swoje zeznanie, przestaje mówić i Chmura z cichym trzaskiem zatrzymuje magnetofon, gdy dziewczyna zostaje wyprowadzona i trzej oficerowie mogą sobie pozwolić spokojnie na zaciągnięcie się papierosem. Zawilski nie może powstrzymać się od uwagi, w której zawiera
całą niechęć do terenu swojej działalności zawodowej. — Diabli nadali takie knajpy jak „Zodiak”. Prawdziwa zaraza. Powinno się to nazywać „Mordownia” albo ,,Pod wypróżnionym portfelem”. „Zodiak”! Też wymyśilli. No i mamy różne znaki zodiaku, a jakże. Jest i Panna i Bliźnięta… — Kowalski jako Wodnik — uzupełnia ponury żart kolegi Jastko. — A teraz szukajmy Ryb. Grubych Ryb. Chmura zmarszczył brwi. Przyszło mu coś do głowy. Zbyt mgliste jednak jeszcze przypuszczenie, aby zaprzątać sobie nim w tej chwil głowę. Czas nagli. Tyle roboty. Trzeba nacisnąć pedał. Krystyna Ziembikówna nie waha się, gdy ma rozpoznać zwłoki swojego przełożonego; właściwie byłego przełożonego. Mówi: —Tak! — aby tylko dali jej spokój. Aby nie musiała po raz drugi patrzeć na rzecz do tego stopnia makabryczną. Jest jej po prostu niedobrze. Poza tym czuje się jeszcze raz podle, jak najpodlej w życiu oszukana, kiedy składa wyjaśnienie, w jaki sposób znalazła się w mieszkaniu Franciszka Pirki. Prysło marzenie o nowym życiu. Trzeba znów wracać na Targówek, znosić fumy i humory matki, brnąć od wypłaty do wypłaty przez morze wydatków, zastanawiać się czy stać na kupienie pary nowych, porządnych pończoch. A przede wszystkim — jeżeli uda się wydobyć z tej ponurej kabały — trzeba starać się o nową posadę. W biurze żyć jej nie pozwolą spokojnie, zanadto dała się wszystkim we znaki jako plenipotentka wszechwładnego dyrektora. Byle woźna będzie się na niej odgrywać. Zresztą, w ogóle nie wiadomo, czy nie zwolnią jej. Trudno będzie o coś nowego, coś dobrego w sam raz dla takiej fachowej siły, jak ona. — Więc pani twierdzi, że pani nie zna tego człowieka? Chmura podsuwa Ziembikównie zdjęcie Pirki.
— Na oczy go nigdy nie widziałam — mówi Krystyna. Może to mówić zupełnie szczerze, z największym przekonaniem. Tak jest bowiem w istocie. — Czy to z nim umawiał się dyrektor Kotym na wieczór w „Zodiaku”, czy był umówiony jeszcze z kimś? — Rozmawiał z kimś przez telefon, ale nie wiem czy z tym panem. Ja nie łączyłam. — To skąd pani wie, że dyrektor miał być w tej restauracji? — Właśnie nadszedł pan Klimunt, narzeczony Magdy i siłą wdarł się do gabinetu. Bo ja miałam zakazane, żeby wpuszczać kogokolwiek. Chciałam wyciągnąć pana Klimunta z gabinetu, a kiedy tak mocowaliśmy się w drzwiach, akurat pan dyrektor mówił do kogoś przez telefon, że o dziesiątej w ,,Zodiaku”. — A zatem tylko pani i pan Klimunt, no i ten z kim dyrektor umawiał się, wiedzieliście o spotkaniu w „Zodiaku”? — Nie wiem. Może mówił o tym jeszcze komuś. Może w domu powiedział — jakaś nutka wahania w glosie ładnej sekretarki każe Chmurze mieć się na baczności. Zdaje się, że nie wszystko zostało powiedziane do końca. Ta dziewczyna na pewno więcej wie, niż powiedziała. „Czy znaleźli te szmaragdy?” — myśli Ziembikówna. Zostały w torbie na stole w mieszkaniu Franciszka Pirki. Włożyła je na sam spód, wsunąwszy pod nadprutą skórzaną lamówkę. Może nie znajdą? — Z kim widział się, z kim jeszcze rozmawiał wczoraj rano w biurze dyrektor Kotym? — Teraz pyta Jastko. Znajomi dyrektora Kotyma są jego znajomymi. — Z Dzietrzykiem, mężem aresztowanej kierowniczki sklepu z Marszałkowskiej. Strasznie się kłócili, a Dzietrzyk groził dyrektorowi, że go zatłucze. — Krystyna opowiada o tym jak najszczególniej. Im więcej osób wplącze, tym łatwiej będzie wyplątać się jej samej.
— Skąd pani o tym wie? Czy była pani wtedy w gabinecie ? — Podsłuchiwałam — mówi z wyzywającą bezczelnością. Aha, rozumiem. Z kim jeszcze rozmawiał? — Z Kopytką, takim prywaciarzem spod Warszawy. Jeden z lepszych dostawców naszej centrali. Dużo towaru wstawiał. Też kłócił się z nim. Też się odgrażał, ale dyrektor cisnął słuchawkę. Jastko już nie wypytuje, skąd Ziembikówna o tym wie. Sądzi, że dziewczyna nie kłamie. Dyrektor Kotym musiał mieć dużo wrogów. Afery i gangu nie organizuje się metodami łagodnej perswazji ani dobrotliwym szczebiotaniem. Chmura patrzy pytająco. Ten wzrok sugeruje, iż alibi dzielnego przedsiębiorcy powinno zostać sprawdzone. Jastko jednak jest spokojny. Wyjaśnia cicho: — Kopytkę zatrzymaliśmy wczoraj wieczorem. Rewizja w jego willi i w pracowni przyniosła nadzwyczaj interesujące wyniki. Odstąpiłem go już prokuraturze. To należy do całości afery. Tu chyba nie gra roli. Ziembikówna chce usposobić przyjaźnie przesłuchujących. Z własnej i nieprzymuszonej woli wyjaśnia jeszcze, że dyrektor Kotym kazał połączyć się z dyrektorem Bogdalem, ale rozmowa nie doszła do skutku, gdyż prokurator Wirt tak zainteresował się tym, z czego dyrektor Bogdal mu się zaczął zwierzać, iż panowie nie mogli rozstać się przez wiele godzin. Sam zaś Kotym łączył się również z pewną osobą urzędową — Ziembikówna może się tylko domyślać, że to ta osoba a nie inna — i tu on z kolei natrafił na niechęć do rozmowy. Dawniej pod tym numerem telefonu rozmawiano z dyrektorem Kotymem o wiele chętniej i dłużej. Umawiano się także na spotkania towarzyskie. Janek Klimunt okazuje się właścicielem butów włoskiego fasonu, butów na kratkowanej gumie o wydłużonych w szpic noskach.
— Znajoma odwoziła mnie z Piaseczna, od ciotki do Warszawy — mówi ociągając się nieco — zepsuło się coś w wozie… — Piaseczno, miasto ciotek — bąka Jastko, ale Klimunt nie rozumie, o co chodzi. — Czy ten wóz to furgonetka, stary typ szewroletki? — Tak — odpowiada Janek i myśli z niepokojem, co zrobić, żeby nie wkopać Bożeny i żeby Magda nie dowiedziała się o spotkaniu z Bożeną. — Znajoma moja wysiadła, żeby usunąć defekt. Świeciłem jej latarką. Było to niedaleko Piaseczna, przy lasku. Usłyszałem jakiś jęk w zaroślach. Poszedłem tam. Poświeciłem. Zobaczyłem pijaka śpiącego pod leszczyną. Wróciłem i pojechaliśmy do Warszawy. Była trzecia. — Czy widział pan jakieś samochody w pobliżu? — Nie pamiętam. Zresztą… Może i tak. Minął nas jeden, to przypominam sobie, bo oślepił. Nie zgasił świateł, łobuz. A czy był drugi nie powiem. Nie zwracałem uwagi. — Czy pan wiedział, że dyrektor Kotym umówił się na wieczór w „Zodiaku” z Franciszkiem Pirką? — Że umówił się, słyszałem. Stałem w drzwiach gabinetu, kiedy kończył rozmowę telefoniczną. Mówił „Zodiak”. Ale z kim umawiał się, pojęcia nie mam. Pirko, to ten, od którego wynająłem mieszkanie? — Panie Klimunt, niech pan nie udaje naiwnego. Pan nie znał człowieka, z którym zawarł pan taką poważną transakcje? — Na oczy go nie widziałem. Pośredniczył jakiś jego kuzyn. Nikodem Chruścik. — Czy to ten? — Jastko podsuwa Klimuntowi fotografię Pirki. — Tak, ten — potwierdza Janek. — To właśnie on przyszedł do mnie pod Barbakan, kupił mój obraz i zaproponował odstąpienie kawalerki. Chłopak nie wie, jak bardzo wsiąkł. Teraz Chmura ciekaw
jest dalszego ciągu sprawy: — Czy pan mówił narzeczonej, pannie Magdalenie Kotymównie o tej transakcji? — Nie, chciałem jej sprawić niespodziankę. — Dlaczego zwrócił się pan o pieniądze do dyrektora Kotyma, skoro panna Magdalena nie życzyła sobie tego? — Popełniłem błąd — mówi Klimunt, zwieszając głowę. Jak wybrnąć z tego galimatiasu? Czy Magda mu uwierzy? Oni prawdopodobnie myślą, iż to on zakatrupił tego starego łotra. — Ale pan zdobył pieniądze na zapłacenie odstępnego za tę kawalerkę na Śniadeckich. — Chmura raczej stwierdza fakt, aniżeli pyta. — Proszę nam pokazać te pieniądze. „Wsiąkłem bezapelacyjnie, beznadziejnie i katastrofalnie — myśli Janek — jak nie pokażę, to i tak mnie zrewidują. Ale nie mogę przecież powiedzieć, że te dolary mam od Bożeny. Przyrzekłem jej dyskrecję. Nie wsypię takiej porządnej babki”. Wyjmuje portfel i kładzie go na biurku. Nie usiłuje wykręcać się i niczego nie tłumaczy. Chmura w zamyśleniu obraca w palcach dziesięć zielonych banknotów. Czyjeś zielone oczy będą znów płakały. Chmurze ta myśl sprawia wielką przykrość. 22. Wysiadł z samochodu uprzejmego lekarza nieopodal Dworca Morskiego. Uczynił to z wielką ulgą. Przez całą drogę musiał wysłuchiwać rozważań na temat chorób tropikalnych, w których zakresie specjalizował się właściciel samochodu. Zapłacił trochę więcej, niż było umówione. Lekarz chciał zwrócić nadpłatę. Machnął ręką: niech przekaże na Czerwony Krzyż. Albo na coś innego w tym rodzaju. Rozejrzał się uważnie dookoła. Mnóstwo samochodów, tłum, gwar. Wiadomo, wielki dzień: „Batory” płynie w rejs. To jest wydarzenie. Ludzie wchodzą i wychodzą z gmachu, przez który
trzeba przejść, aby dostać się na pokład. Tym bardziej więc zwraca uwagę obserwatora grupka panów, tkwiących nieporuszenie przed drzwiami prowadzącymi do wnętrza dworca. Widać, jak bacznym spojrzeniem obrzucają każdego, kto obok nich przechodzi. Niektórzy mijających zatrzymują, pytają o coś, legitymują — lecz potem przepuszczają, przepraszając grzecznie. Zwłaszcza intersują ich mężczyźni w ortalionowych płaszczach. To można zauważyć, kiedy podgląda się ich czynności przez dłuższy czas. Należy z tego wyciągnąć właściwy wniosek: kogoś szukają, na kogoś tu czatują. Ażeby uzyskać całkowitą pewność, nowo przybyły odchodzi na bok, okrąża gmach i z miejsca, pozwalającego mu choć z daleka dojrzeć trap i statek, na który chciałby slię dostać, patrzy na to co się dzieje na molo. Tam też przechadzają się wolnym krokiem i oglądają sobie uważnie pasażerów panowie o czujnym spojrzeniu. Obstawione. Wszystko obstawione. A zatem — już wiedzą. Ścigają. Franciszek Pirko nie odpłynie „Batorym”. Musi znaleźć jakiś inny sposób wydostania się z ukochanej ojczyzny. Te sposoby istnieją. Istnieją szczególnie wtedy, jeżeli się ma dużo pieniędzy. Oczywiście nie złotych polskich, lecz tych, za które w szerokim świecie można nabyć wszystko. Dobrobyt. Przede wszystkim jednak — wolność. Wolność zaś znaczy w jego przypadku życie. Nie można już tu dłużej stać i kręcić się, bo zwróci na siebie uwagę. Zanim wszakże odejdzie, chce usunąć wszelkie wątpliwości. Wierci się tu sporo łazików, gapiów, obiboków. Przywołuje jednego z nich. Konfidencjonalnie, a zarazem z wielkopańską miną wydaje mu polecenie, stosując jednocześnie w formie nieodpartego argumentu bodziec finansowy w postaci burej pięćsetki.
— Słuchaj no, młody człowieku. Umówiłem się tu z jednym, co nie przyszedł. Nie wiem, czy nie podpadł. Dowiedz się na kogo tam kikują. Kogo obstawiają. Jak się dowiesz, to dostaniesz drugiego „brudasa”. Kto by nie chciał tak tanim kosztem zarobić tysiąca złotych. Portowe łaziki mają swoje sposoby. Oni wiedzą wszystko. Z kim z załogi i z załogi którego statku można ubić interesik. gdzie sprzedać i gdzie kupić przeszmuglowany towarek, gdzie można w Trójmieście zabawić się wesoło, czy nie kroi się obława. Pięćsetka zamienia się szybko w wiadomość, udzieloną konspiracyjnym szeptem. — Najpierw jakiejś babki szukali, ryżej. Ale teraz to im się rozchodzi o kogoś innego. O jakiegoś Piórkę czy Pirkę. Franciszek ma na imię. Mówili między sobą, czy to warto jeszcze czekać na brzydkiego Frania. Łazik inkasuje bez słowa drugiego „brudasa”, lecz uważnym i bezczelnym spojrzeniem lustruje postać dziwnego mocodawcy. To spojrzenie nie podoba się ofiarodawcy tysiąca złotych. Wymyka się szybko z terenu dworca i stara się tak zniknąć w tłumie, aby informator nie spostrzegł, w którą udał się stronę. Nie docenił jednak potęgi i sprytu gdyńskiego bractwa wagabundów Tacy faceci, co za wiadomość dotyczącą poczynań i działań organów porządku publicznego ofiarowują tysiąc złotych, mogą stanowić przedmiot zainteresowania. Zdobycz, może niełatwa, lecz kusząca. Lekkie kiwnięcie głową, cichy gwizd, czyjś koci krok, sztafeta. Sztafeta, która przekazywać sobie będzie łakomy kąsek, aż dorwie się do niego i zatopi w nim ostre zęby. 23. — Ja bym zrobił konfrontację — proponuje Jastko — przecież to całe towarzystwo aż się prosi o to. Wtedy wyjdą te wszystkie okoliczności, które oni jeszcze próbują zataić.
— Zgoda — mówi Chmura. Cała czwórka: Dzietrzyk, Klimunt. Jolka i Ziembikówna siadają rządkiem. Spozierają na siebie i niechętnie. O co chodzi? Dlaczego sprowadzono ich tutaj wszystkich razem? Badają się spojrzeniami: kto tu wróg, kto sojusznik? Dzietrzyk ma już na nogach swoje buty. Pracownik laboratorium przyniósł paczkę i kładzie ja na biurku. Chmura rozwija papier. Są to odlewy i zdjęcia. Nie ma już żadnych wątpliwości: — Panie Dzietrzyk. dlaczego zataja pan fakt, że w nocy znajdował się pan w lasku nad jeziorkiem, gdzie zabito dyrektora Kotyma? Czy pan sądził, że nie uda się nam tego udowodnić? — Panie władza. Ja… najświętsze słowo honoru. Byłem wieczorem na Pradze. Piłem. No, widzi pan, przyznaję się, piłem. Do domu nie chciałem wracać, bo teściowa zaraza, z chałupy by mnie wyrzuciła. Pojechałem do Jolki. Może gdzie tam przykucnąłem na chwilę po drodze. Po pijanemu, to wie pan jak to jest. Kimnąłem pewnie. — Panie Klimunt, proszę sie przyjrzeć temu człowiekowi. Czy to jego widział pan pod leszczyną w lesie koło Piaseczna? — Tak, to on — mówi Janek z przekonaniem. Oko malarza, nawet jeżeli przetwarza widziana rzeczywistość na obraz do niczego nie podobny, rejestruje dostrzeżone otoczenie jak klisza fotograficzna. — Widzi pan, panie Dzietrzyk, nie ma co kłamać. A tu mamy dowód rzeczowy. To pan pozostawił ślady od leszczyny do jeziorka. To pan topił Kotyma w tym jeziorku. — Jak ten migilanc tak mnie poznaje, chociaż ja go na żywe oczy jak żyję, nigdy przedtem nie widziałem, to się znaczy, że to on ukatrupił dyrektora Kotyma. Ja powiem jak było. Zimno mi się zrobiło o świcie. to się ocknąłem. Patrzę, obok mnie trup leży. Obszukałem go, bo myślę, co za jeden. Legitymację miał,
że Kotym Władysław, dyrektor. Służbowa. Myślę sobie, wołać milicję, czy uciekać. Z milicją to za przeproszeniem pana władzy, nie lubię mieć do czynienia. Odpada. Uciec i tak go zostawić, myślę, powiedzą, że ja go zatłukłem. No to myślę sobie, najlepiej ukryć nieboszczyka, żeby za szybko go nie znaleźli. A ja tymczasem chodu dam, na wieś albo gdzie. Zawlokłem go do wody i lu. Tam miejsce bezludne, mało kto chodzi. Diabli nadali tego rybnego wariata z Piaseczna. Ale Kotyma to ja nie zabiłem. To ten! — wskazuje brudnym palcem na Klimunta. Przed każdym z przesłuchiwanych leży coś, co stanowi dowód, iż bynajmniej nie bezpodstawnie milicja interesuje się jego osobą. Przed Dzietrzykiem więc materiał porównawczy, dotyczący jego butów, których odbicie gliniasty brzeg jeziorka utrwalił w sobie jak gips — przed Jankiem zaś zobaczyć można jego portfel oraz zawartość tego portfela ułożoną w ładne kupki. Jest tego przeszło dziesięć tysięcy, przeważnie w walucie. — Ja tego nie zrobiłem — stwierdza twardo Klimunt. — Ale też nie powiedział nam pan, skąd ma pan te pieniądze? — Chmura nalega. Bardzo by chciał uwolnić tego młodego człowiek od ciężaru podejrzeń, lecz nie może, dopóki ta sprawa nie zostanie wyjaśniona do końca. Klimunt milczy. Przed Złotą Jolką również leżą pieniądze. Nie jest to waluta, zwykłe polskie pieniądze. Jest ich jednak dużo. Nie pomoże wykręt, że sa to jej oszczędności. — Panie kapitanie — wtrąca się niepytana, lecz nikt jej tego nie poczyta za złe — Ja to naprawdę myślę… mnie sie widzi, że Stasiek tego nie zrobił. I ten, tutaj — pokazuje Klimunta — też nie. To ten Franio. Przy mnie przecież rzucił się na tego Kotyma. czy jak mu tam było. Ja to nawet się zdziwiłam… Jolka w zapale powiedziała o jedno zdanie za dużo. Teraz to
sobie uświadamia, ale nie ma już sposobu, by cofnąć słowa, które wyrwały się jej tak niebacznie. — Dlaczego panna Jola się zdziwiła? — Zdziwiłam się, że taki elegancki pan… — Jolka próbuje jeszcze kluczyć. Widać jednak po niej zmieszanie. — Nieprawda, wcale nie dlatego pani się dziwiła. Była pani zaskoczona, bo miało być zupełnie inaczej — znaczącym ruchem Jastko dotyka kupki pieniędzy, leżacej przed Jolką. Jolka załamuje się. Zaczyna płakać. Chmura znienacka kieruje pytanie do Krystyny Ziembikówny: — Skąd dowiedzieli sie ludzie, którym zależało na sprzątnięciu dyrektora Kotyma, że będzie on wieczorem w „Zodiaku”? Ci którzy wynajęli Złotą Jolkę i Stanisława Dzietrzyka do tej roboty? Którzy kazali Jolce sprowadzić Kotyma w określone miejsce, gdzie czekać miał Dzietrzyk? Mogli się dowiedzieć tylko od pani. Z kim pani rozmawiała telefonicznie? Tak, tak, telefonowała pani z biura, natychmiast, kiedy padło słowo ,,Zodiak” i została wyznaczona godzina dziesiąta na spotkanie z Franciszkiem Pirką! Klimunt to potwierdza: — Staliśmy już przy drzwiach z dyrektorem Kotymem, kiedy usłyszałem, że w sekretariacie ktoś rozmawia. Dyrektor gwałtownym rucham otworzył drzwi. On nie widział, ale ja dostrzegłem. Nikogo prócz panny Ziembikównv w sekretariacie nie było, a ona właśnie odkładała słuchawkę. Wprawdzie to bluff, ale Jastko próbuje i tej drogi: — My przecież wiemy — mówi zimno do Ziembikówny. Celny strzał. — Tak Jest. Powiedziałam o tym prezesowi Szyladze. Reakcja obecnych jest charakterystyczna i właściwie ujawnia, kto jest wmieszany w całą tę historię, a kto zaplątał się tu
przypadkiem. Janek pozostaje całkowicie obojętny. Nazwisko „Szylaga” nic mu nie mówi. Zdziwiony przygląda się wrażeniu, jakie to nazwisko wywarło na Jolce i Dzietrzyku. Są przerażeni, lecz jednocześnie atmosfera traci na napięciu. Tak jak gdyby ktoś w dusznym pokoju otworzył drzwi. Więc nie ma już czego ukrywać. Sprawy zresztą zaszły zbyt daleko. Jolka i Dzietrzyk czują się zwolnieni z danego słowa. — Tak — mówi Jolka już beznamiętnie — Szylaga podesłał przed samym wieczorem swojego faceta do Tekli, żeby dała dziewczynę na wieczór. Tekla wybrała mnie. Pokazali mi zdjecie i powiedzieli, że mam tego gościa poderwać i wywieźć pod Piaseczno. To dlatego, żebym miała potem gdzie uciekać. Blisko domu. Dali za to dwadzieścia tysięcy. Dziesięć dla Tekli i dziesięć dla mnie, jak robota będzie zrobiona. Ale ja nie wiedziałam, że on ma być zabity. Mówili tylko, że może mieć przy sobie jakieś papiery. Stasiek miał na nas czekać w lasku, ogłuszyć gościa, a papiery zabrać i u Tekli spalić. — Nie. Oni chcieli, żebym go zabił. Ale ja wcale nie chciałem. Pomyślałem, że dam mu trochę w łeb, żeby sobie poleżał tam w krzakach i tyle. A forsę wezmę i prysnę, niech mnie potem szukają. Mnie najmował sam Szylaga. — Ten Franio — Jolka stała się nagle rozmowna — to chyba też od Szylagi podesłany. Tylko, że on nie mówił o żadnych papierach, tylko o paczce. A Kotym chciał mu tę paczkę dać, tylko się potem rozmyślił. Jastko ma na szczupłej twarzy wypieki. Bystre, szare oczy błyszczą mu podnieceniem. Szylaga! Wielki as, którego, podobnie jak Kotyma na niczym dotychczas nie udawało się przyłapać — Jastko podejrzewał, że ci dwaj byli w zmowie, że stanowili cichą spółkę. Szylaga lokował się jako działacz zawsze w niedużych spółdzielniach pracy, które po pewnym czasie porzucał. Zaszczycał również swoją cenną współpraca, swoja
okazałą osobą przedsiębiorstwa i instytucje państwowe. Nigdzie jednak miejsca nie zagrzewał długo. Zdaje się, że wszystkie te posady stanowiły po prostu osłonę, pod którą działał ten człowiek. Nawiązywał sobie stosunki, kontakty, badał teren, szukał słabych miejsc. — Nie fatyguj się pan, panie władza — mówi kpiąco Dzietrzyk. dostrzegając ruch ręki Jastki w kierunku aparatu telefonicznego. — Pan prezes Szylaga zwiał. Byłem tam rano. Pusty dom. Jak lis kitą ślady zatarł. Złość i gorycz. Dzietrzyk wie. jak potoczy się teraz sprawa. Tamten po święcie będzie bujać, a on tu za niego w więzieniu posiedzi. Jastko ma ochotę palnąć coś umoralniającego tej trójce, coś na temat: ,,a widzicie, jacy byliście głupi”, lecz rezygnuje. Co tu pomogą morały. Obok Ziembikówny leży zawiniątko, którego zawartości nikt dotychczas nie ujawnił. Robi to jednak wreszcie Chmura, gdyż uważa, że pora zakończyć tę scenę. — W jaki sposób pani zdobyła te ładne kamyki? — zapytuje Ziembikównę. Na stole jak gdyby rozkwitła nagle wiosna. Soczystą zielenią barwią go piękne szmaragdy. W ich szlifie zachodzące za oknami słońce zapala złociste błyski. Najlepiej skłamać. Ten, kto mógłby kłamstwo to zdemaskować, nie przemówi: — Otrzymałam w prezencie. Na pożegnanie od dyrektora Kotyma. — To on żegnał się z panią? — dziwi sie Chmura. — No tak. Przez cały dzień porządkował swój pokój, biurko. Niszczył jakieś papiery. Chyba orientował się, że zostanie lada moment aresztowany. Przed pójściem do „Zodiaku” wstąpił do mnie i dał mi to. I o tych kluczach od kawalerki po panu Pirce przypomniał,
żebym się zgłosiła do dozorczyni. — O te klucze to oni się kłócili też — przypomina sobie Jolka. Chmura, w przeciwieństwie do Jastki, jakoś nie bardzo przejmuje się rewelacją o inicjatywie prezesa Szylagi. Może dlatego, że zbyt mało wie o szerokim zakresie gospodarczej działalności dyrektora Kotyma. Chociaż pozornie nie jest to zgodne z metodami pracy Chmury, bardziej niż życie Kotyma interesuje go w tej chwili jego śmierć. A życie o tyle o ile wysuwają się z niego jak zza kulis w teatrze na scenę postacie, odgrywające role w dramacie. Toteż każe wyprowadzić już całe towarzystwo i w zamyśleniu rysuje na kartce papieru, na której notował dla własnego użytku różne fragmenty wypowiedzi uczestników konfrontacji — znaki zodiaku. Nad nimi grubą kreska obwiedziony jak ramka, widnieje napis. Jest to raczej rodzaj sentencji. Chmura zapisał sobie powiedzonko, którego kilkakrotnie, z pijackim uporom użył dyrektor Kotvm podczas libacji i w drodze do Piaseczna, która to droga miała być ostatnim jego szlakiem ziemskiej wędrówki. Sentencja ta brzmi: „W tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”. 24. Niedoszły pasażer „Batorego” wie, iż z godziny na godzinę nie zorganizuje sobie przerzutu za granicę. To wymaga czasu. Ostrożności. Nigdzie się nie spotyka tylu oszustów, wydrwigroszy i w ogóle niegodnych zaufania cwaniaków, co w dużym mieście portowym. Łatwo można wpaść. Poza tym, być może, iż po porcie rozeszła się już wieść o tym. że poszukiwany jest Franciszek Pirko. Mógłby znaleźć się jakiś gorliwiec, który wyda go w ręce milicji. Albo podbiją mu cenę za przerzucenie tak, że zostanie z nędzną resztka pieniędzy w garści. Co wtedy zrobi w Ameryce? Nic. Będzie sie tułał i błagał o pracę jak tylu naiwnych uciekinierów.
Nie powinien też pokazywać się za bardzo w śródmieściu. Nie powinien wchodzić do żadnego z lokali, gdzie mógłby spotkać kogoś ze znajomych. Gdyby go rozpoznali —’ a znajomych ma tu wielu — klops. Koniec zabawy. Niedostępny jest także żaden z hoteli. Trzeba więc wyszukać raczej jakieś locum prywatne. Powiedzmy gdzieś na przedmieściu albo w którejś z okolic podmiejskich. Mężczyzna w ortalionowym płaszczu i z walizeczką w ręku, z rondem miękkiego kapelusza opuszczonym nisko na czoło, wsiada do taksówki. — Dokąd? — zapytuje uprzejmie kierowca. Pasażer waha się przez chwilę. Potem mówi: — Do Orłowa. Mężczyzna w kapeluszu wciska się w kąt taksówki. Nie chce, aby dostrzegli go przechodnie, z których jakiś jeden może okazać się znajomym. Nie patrzy w bok przez okno, patrzy prosto przed siebie. Czuje się jednak niewyraźnie. Tak jak gdyby ktoś go mimo wszystko obserwował. Nagle wzrok jego pada na lusterko nad kierownicą. To stąd idzie obstrzał. Oczy jego zderzają się z oczyma kierowcy, spoglądającymi wprost w jego twarz. Pasażer nie potrafi przeniknąć myśli szofera i wpada w panikę. Jakie zamiary ma wobec niego ten taksówkarz? Może taksówkarze też zostali uprzedzeni, że należy zwracać uwagę na mężczyznę, którego rysopis im podano? Pasażer ani się obejrzy, kiedy taksówka z nim razem, uwięzionym w jej wnętrzu, zajedzie z pompą pod najbliższy posterunek MO. Trzeba wysiąść. I to natychmiast. — Proszę się zatrzymać! Proszę się zatrzymać — woła prawie histerycznie, szarpiąc za ramię kierowcę. — Panie, zwariował pan, czy co? Nie widzi pan, że tu
skrzyżowanie i znak, zakazujący zatrzymywania się? Co mnie pan tak szarpie? Byłbym wjechał na chodnik razem z panem. Mnie życie miłe. Upił się pan, czy co? Kierowca jest wściekły. Przejeżdża jeszcze kilkanaście metrów, które wydają się pasażerowi torturą i zatrzymuje wóz, inkasuje zapłatę i odjeżdża, robiąc znaczącym ruchem palca kółko na czole. Jakiś wariat. Franciszek Pirko uświadamia sobie, że naprawdę zwariuje, jeżeli nie weźmie się natychmiast w garść. Musi się zaszyć w jakiś spokojny kąt, żeby ochłonąć. Do świadomości jego dociera także, iż od wieczora nic nie jadł, a w Czersku napił się tylko piwa w kiosku. Wstępuje do malej kawiarenki i prosi o kawę. Dużą kawę i drożdżowe ciastka. Kawiarenka jest przytulna, nowocześnie urządzona, zaciszna i o tej porze pusto w niej. Jakaś parka pod oknem, jakiś starszy pan zagłębiony w lekturze pisma. Na haczyku wiszą ramki z gazetami. Franciszek Pirko wybiera jedną z nich. Miejscowa popołudniówka. Oto notatka, która ma dla niego znaczenie. Znak, że świat o nim wie i nie zapomniał. Notatka, zdolna go poruszyć, łącząca ze światem, o którym sądził, że go opuścił na zawsze. Notatka, stanowiąca groźne ostrzeżenie i napomnienie. „Korespondencja własna z Warszawy. Dzisiejszej nocy wyłowiono w jeziorku w lasach podwarszawskich zwłoki nieznajomego mężczyzny. Po zbadaniu sprawy okazało się, iż jest to dyrektor Władysław K. Stwierdzono, iż krytycznej nocy dyrektor K. przebywał w towarzystwie pewnego mężczyzny i kobiety. Po wypiciu większej ilości alkoholu, towarzystwo udało się za miasto. Przypuszczalnie tam ofiara została napadnięta, uduszona i obrabowana. Kobietę odnaleziono i aresztowano. Śledztwo jest w toku. Ze względu na dobro śledztwa bliższych szczegółów tej sprawy nie podano. Zwraca
jednakże powszechną uwagę fakt. że w przedsiębiorstwie, którym kierował dyrektor K., wykryto ostatnio nadużycia i w niedługim czasie spodziewany jest proces sądowy”. Człowiekowi, pijącemu wystygłą już kawę wydaje się naraz, że każdy, kto spojrzy w jego twarz, z miejsca rozpozna w nim mężczyznę, który uszedł cało z napadu w lesie. Trzeba stąd iść. Nie można tu siedzieć bez końca. Wyciągnął portfel. Zapłacił. Przy okazji obliczył pieniądze. Złotówek nie miał zbyt wiele. Ten fundusz nie był obliczony na dłuższy pobyt na Wybrzeżu. Ot, tyle, żeby starczyło na taksówkę, na bagażowego, na wydatki na pokładzie. Jeżeli ma zadekować się tutaj, przykucnąć nie wiadomo na jak długo, co najmniej na kilka dni, musi coś spieniężyć. Nie ruszy waluty. Zaszył ją w ubraniu, w płaszczu, jeszcze tam, w lesie. Plastykowe guziki płaszcza odkręcają się jednak dość łatwo, w ich wydrążonych wnętrzach, jak w pudełeczkach jubilerskich spoczywają szmaragdy. Wybiera jeden. Nie za duży, nie za mały, taki w sam raz, żeby szybko sprzedać! Za sumę, która mu pozwoli na obracanie się przez kilka dni bez skrępowania. Wychodzi z toalety miejskiej, gdzie dokonywał tej nieskomplikowanej operacji i zastanawia się głęboko, gdzie by tu teraz z kolei przeprowadzić konieczną transakcję. Zna różne adresy w Trójmieście, ale nie może z nich skorzystać. Nie powinien go tu nikt rozpoznać. Znów zatem skazany jest na zetknięcie się z ludźmi, którzy w znanym mu skądinąd podziemiu społecznym stanowią wzgardzoną hałastrę. To nie ci nawet, którzy w pobliżu eleganckich hoteli, restauracji i różnych miejsc uczęszczanych przez cudzoziemców, szepczą konfidencjonalnie i natarczywie, że gotowi są do wszelkiego rodzaju usług. Nie szuka się ich, gdzie dużo światła i przestrzeni. Trzeba zagłębić się w boczne uliczki .trzeba błąkać się wśród ruder, trzeba jak portowy nurek opuścić się na
ciemne, muliste dno. Trzeba przechodzić z rąk do rąk, coraz mniej mających do czynienia ze szczotką, wodą i mydłem, coraz drapieżniej wyciągających się po zdobycz, coraz bardziej bezwzględnych w twardym uchwycie. W cuchnącej suterenie oczy człowieka, ukrytego w półmroku taksują biegle właściciela błyskotki. Ten świdrujący wzrok pozbawia ofiarę resztek pewności siebie. Lokal wygląda na nielegalną szlifiernię drogich kamieni. Nie brak tu odpowiednich urządzeń. Ostre światło pada na kamyk, skrywa za to jeszcze skuteczniej twarz gospodarza warsztatu. — Panie! — odzywa się skrzeczący głos. Brzmi w nim złość, zawód i pogarda. — Co mi pan tu śmieci znosisz? Myślisz pan, że na frajera trafiłeś? Wynocha. — Jak to? Co to znaczy? Co pan mówi? — niefortunny sprzedawca szmaragdu aż dławi się własnymi słowami. — Coś pan dziecko? W Jabloneksie tego na kopy. Przecież to fałszywe. Oszukano go. Jakże nędznie go oszukano. Za nim dwa trupy, przy nim garść szkiełek, przed nim przepaść. Ponoszą go nerwy. Zdziera z siebie ortalionowy płaszcz, Odrywa wszystkie guziki, rozkręca je wszystkie i rzuca na stół szlifierza szmaragd za szmaragdem. — I to też?! I ten też? Tu jeszcze, jeszcze jeden! — woła zduszonym głosem. Ręka o długich palcach, która kiedyś musiała mieć zręczność, precyzję ruchów i delikatność dotyku a dziś jest powykrzywiana przez reumatyzm i przypomina ptasie szpony, ręka chyba dość starego człowieka lekceważąco i ze zniechęceniem odsuwa na brzeg stołu kamyki i zgarnia je w kupkę. — Zabierz pan te śmieci. Nabili pana w butelkę. Niech pan nie myśli, że ja się na tym nie znam. Dziesięć lat w
Amsterdamie praktykowałem. I w Warszawie do powstania. Szkiełka. Ale ładne. Ślepy pan byłeś, czy głupi, żeby tyle tego bez fachowca dać sobie wkręcić. — Nieprawda! Nieprawda! Nieprawda! Ten krzyk wydziera się ze ściśniętego gardła i obija się po suterenie jak ptak. który wpadł przez otwarte okno do pokoju i nie potrafi z niego wylecieć. — No, idź już pan. Twarde ramię wypycha gościa z sutereny. Jednym ruchem ręki zawiedziony zrzuca ze stołu kupkę zielonych kamyków. Toczą się po brudnej, zaśmieconej podłodze, pobłyskują wyzywająco. Zaczyna się ściemniać. Po opłotkach, przed ruderami — miejsce to przypomina zabitą deskami wieś — gromadzą się grupki łazików. Wyjdą teraz na miasto, na połów. W swoje sieci łowić będą naiwnych, głupich, pijanych, żądne przygody dziewczyny i żądnych przygody mężczyzn. Oto jeden z kandydatów na horyzoncie. Wlecze się powolnym krokiem, niedbale rozpięty ma płaszcz i trzyma swoją małą walizeczkę tak, jak gdyby ważyła nie wiadomo ile. Nawet się nie spodziewa, że gdy wejdzie w cień, jaki rzucają tu duże, rozrośnięte drzewa, otrzyma niespodziewanie cios w głowę. Ocknie się po kilku go dżinach w rowie wśród krzaków, ale nie będzie już miał na sobie ani ortalionowego płaszcza, ani ubrania, w którym zaszyte były dolary, ani walizeczki, ani dokumentów. 25. Dzielny Jastko nie ustaje w poszukiwaniach prezesa Szylagi. Wydaje mu się, że jeżeli odnajdzie tego człowieka, będzie mógł spocząć na laurach. Oto ostatni, którego brak do kompletu — jego zdaniem. Pirko wcześniej czy później odnajdzie się. Skoro nie udało mu się, o czym już wiadomo, dostać się na
,,Batorego” Pirko był jednak tylko ręką, która wykonała wyrok. Inspiracja pochodziła od kompana Kotyma spod ciemnej gwiazdy. Od Szylagi. Niestety, ekipa wysłana do willi na przedmieściu wraca z niczym. Oczywiście, potrzebna będzie rewizja w tym zamkniętym domu, lecz na to jeszcze czas. Chwilowo zostawia się tam milicjanta. Za towarzystwo służy mu małomówny dozorca, który rzeczywiście chyba nic nie wie, bo zaangażowano go do pełnienia tej funkcji dopiero trzy dni temu. Totumfacka Anielcia jeszcze nie dojechała do swojej wsi, gdzie rzekomo miała wstąpić w związki małżeńskie z synem sąsiadów. Łatwo to stwierdzić połączywszy się z miejscowym posterunkiem Milicji Obywatelskiej. Co więcej, okazuje się, że jeden sąsiad rodzinnych włości Anielci ma same córki, a drugi ma wprawdzie męskiego potomka, ten jednakowoż liczy dopiero dziesięć lat i jak na razie żenić się nie zamierza. O dziewuchach wyraża się ujemnie i marząc o lotnictwie kontentuje się chwilowo puszczaniem latawców na obszernych łęgach. Kto może wiedzieć, gdzie się podziała Anielcia. Jastko próbuje z innej beczki. Wprawdzie adiutanci Szylagi poznikali podobnie jak Anielcia niczym kamfora, wprawdzie zarząd spółdzielni, której prezesował z taką godnością Zenobiusz Szylaga. okazuje się prawie fikcją, lecz udaje się przyłapać osobę piastującą w niej funkcję głównego księgowego. Kiedyś jegomość ten istotnie działał na niwie spółdzielczej. Niestety jednak, nie wytrzymał próby charakteru, kiedy to całymi dniami jako kasjerowi szeleściły mu pieniądze w palcach. Po odsiedzeniu kilku lat w kryminale trudno potem mu było o pracę. Taką pracę, która, jego zdaniem, warta choć odrobiny zachodu. Wynajmował się więc dorywczo jako księgowy. Korzystały z jego usług małe spółdzielnie, prywatne
warsztaty. sklepikarze. Prezes Szylaga zatrudnił pechowego kasjera bez większych wahań. Obecnie przyciśnięty do muru przez wysłanników Jastki zeznał, że pan prezes właśnie dzisiejszego ranka odleciał samolotem za granicę. Tak, tak, a jakże — za granicę. Jako ekspert i kontrahent swojej branży, aby wziąć udział w targach mediolańskich. Jak wiadomo o tej właśnie porze rozpoczynają się w Mediolanie wielkie targi międzynarodowe. Zona prezesa Szylagi dawno już tam jest. Należy ona do obsługi jednego z pawilonów przemysłu ciężkiego. Zachwala polskie obrabiarki, czy lokomotywy, czy coś w tym rodzaju. Jastko klnie, a Chmura uśmiecha się pobłażliwie: — Jeżeli mieliście faceta na oku, to dlaczego nie zrobiliście zastrzeżenia w Biurze Paszportowym? — Dlaczego, dlaczego — złości się Jastko i przedrzeźnia uwagę Chmury. — Jego powiązania z Kotymem to były tylko nasze mgliste przypuszczenia. Afera Kotyma ma wiele rozgałęzień. Kotym, mój kochany, to był taki spryciarz, że mogłem go nakryć dopiero mając wszystkie prawie nici w ręku. Ludzi, dowody rzeczowe. Nie pierwszy przecież raz dobieramy się do jego skóry. Myślisz, że nie próbowaliśmy już zdobywać tej twierdzy. Oho. Trzeba ci było widzieć, jak się bronił, jakie stosunki i znajomości puszczał w ruch! Teraz ma być wszystko praworządnie, z murowanymi dowodami w ręku. — To racja, że praworządnie — stwierdził poważnie Chmura — Jasne, że lekkomyślnie nie można nikogo oskarżać, a na lotniska telefonowałeś? Może na przykład samolot nie odleciał? — Telefonowałem — burknął ponuro Jastko. — Odleciał. Pogoda lotna. — Może uda się z Włochami załatwić ekstradycję. — Aha. Akurat. Taki złodziejaszek, jak tylko poczuje obcą
ziemię pod nogami, zaraz przeistacza się w politycznego emigranta, prześladowanego przez nasz okrutny ustrój. Oświadczenie dla Wolnej Europy i spróbuj go dostać. On we Włoszech nie będzie popasać. Zaraz dalej ruszy, nie bój się. Wobec tego niech Jastko przestanie uganiać się za duchem. Tu, na miejscu są ludzie, których los trzeba jakoś rozstrzygnąć. Bez sankcji prokuratorskiej nie można nikogo przetrzymywać dłużej niż przez dwie doby. — Podajemy wszystkich — proponuje Jastko. — Sprzeciwiam się — mówi Chmura. — A kogo uważasz za niewinnego? — Malarza posłałbym do domu. Ostry sygnał telefonu przerywa ów koleżeński spór. Dzwonią z biura przepustek. Pewna obywatelka z Piaseczna pragnie jak najszybciej widzieć się z ludźmi, którzy prowadzą śledztwo w sprawie morderstwa pod Piasecznem. Bożena Pasik. To imię i nazwisko nikomu nic nie mówi. Nie należy jednak rezygnować z żadnego informatora. Zwłaszcza, jeśli informator zjawia się z własnej woli. Gdy ktoś specjalnie z Piaseczna przybywa, aby ułatwić życie i pracę milicji, należy powitać go z całego serca. Dziewczyna sprawia przyjemne i solidne wrażenie. Nie czuła się też zażenowana, ani onieśmielona obecnością aż dwóch funkcjonariuszy. Ich wyczekującą miną i badawczym spojrzeniem. Mówi po prostu, zwyczajnie: — Dotarła do mnie wiadomość o tym morderstwie. Jak? Ach to proste. Całe Piaseczno o niczym innym nie mówi. Wiem, że w tym lasku koło jeziorka zabity został niejaki dyrektor Kotym. Z jego córką ma sie żenić mój dawny znajomy, Jan Klimunt, malarz. Właśnie był wczoraj w Piasecznie, u swojej ciotki i wstąpił również do mnie. Chodziło mu o pożyczkę. Jak nam wyjaśnił, trafia mu się okazja zdobycia mieszkania. Pożyczyłam
mu te pieniądze. Wiem, że postąpiłam niezgodnie z przepisami. Dałam mu dolary po moim ojcu. Mnie nie są potrzebne. Ale, oczywiście w ten sposób popełniłam przestępstwo dewizowe. Jeżeli trzeba, proszę mnie ukarać. Poniosę konsekwencje. Potem odwiozłam go moją furgonetką do Warszawy. Było to około trzeciej. Przejeżdżaliśmy przez ten lasek. Nawet przystanęliśmy tam, bo mój wóz miał defekt. Janek usłyszał szelest czy jęk w zaroślach i poszedł tam, chociaż wołałam, żeby tego nie robił. W tym lasku zawsze jakieś pijane bandy koczują. Kiedy wrócił, a wrócił natychmiast, powiedzał, że pijak jakiś, zupełnie nieprzytomny, śpi pod drzewem. To wszystko. — Po co pani nam to wszystko mówi? Dlaczego pani do nas z tym przyszła? Bożena dziwi się, że w ogóle ją o to pytają. — Jak to, po co? Kilmuntowi muszę dać alibi. — Czy pani sądzi, że my go możemy o coś podejrzewać? Czy ktoś dał pani znać, że został zatrzymany? — Nie, nikt mi o niczym nie dawał znać. Sama się domyśliłam. Wiem, że miał niedobre stosunki z przyszłym teściem. Cóż innego mogą panowie zrobić w tej sytuacji. Jak nie aresztować chłopaka? A ja nie chcę, aby mu się stała jakaś krzywda. To bardzo porządny młody człowiek. Lubię go i mogę za niego ręczyć, o ile moja poręka jest coś dla was warta. Ale w Piasecznie wszyscy mnie znają. Wiedzą, że ja ręczę tylko za porządnych ludzi. — No widzisz — mówi Chmura triumfująco, kiedy Bożena wychodzi, podpisawszy protokół. — Klimunt ma alibi. Ona ma też rację, że porządny chłopak. Obiecał Bożenie, że nie powie nikomu o tych pożyczonych dolarach. No i milczał lojalnie. Dzwoni telefon. Chmura przypuszcza, że to znów zjawia się jakiś świadek, lecz tak nie jest. Tym razem dzwoni Czersk. Osoba, którą odnaleziono, jest także swego rodzaju świadkiem.
I to świadkiem wielce ważącym w całej sprawie, świadek ten jednak może oskarżać tylko sobą, swoim ciałem, swoim losem. Nie przemówi ani jednym słowem. Nie złoży podpisu pod swoim zeznaniem. Nie złoży już w ogóle żadnego podpisu. Zgodnie z poleceniem, przeprowadzając obławę w pasie leśnym na trasie, na której dostrzeżono rano popielatego Wartburga, zbadano dokładnie cały teren. Podczas tej akcji w głębi lasu znaleziono owego uszkodzonego Wartburga, a w nim ciało Zuzanny Kotymowej. Gdyby nie ślad uderzenia w głowę, można by przypuszczać, że popełniła samobójstwo, strzelając do siebie z rewolweru małego kalibru. Rewolwer ten leżał koło jej ręki. Interesującym wszakże wydaje się fakt, że w ciele Zuzanny Kotymowej tkwi tylko jedna kula a w magazynku brakuje dwóch naboi. Koło porzuconego samochodu widnieją ślady męskiego obuwia. Pies milicyjny podjął trop i doprowadził ekipę do szosy. Widocznie tu mężczyzna skorzystał z okazji i posłużył się jakimś przypadkowym środkiem lokomocji. Z Czerska donoszą, iż widziano tam podejrzanego osobnika, kręcącego się po placu. Wprosił się jako pasażer do prywatnego samochodu jadącego do Gdyni. Tak oto znów widmo Franciszka Pirki daje znać o sobie. Skoro nie wszedł jednak na pokład ,,Batorego”, znaczy to, że nie zdążył, albo zorientował się, że stanowi obiekt poszukiwań milicji. Wobec tego nadal przebywa na Wybrzeżu. Milicja w Trójmieście czuwa. Znajduje się w stanie pełnego pogotowia. Czuje się urażona, gdy dociera do niej przypuszczenie, że pozwoli umknąć zbrodniarzowi. Niczego nie zaniedbano Nie przeoczono. Hotele wszystkie obstawione. Restauracje pod ścisłą obserwacją. Dworce inwigilowane. Taksówki uprzedzone. We wszystkich posterunkach całego Wybrzeża ogłoszono alarm. Po drogach krążą gęste patrole motocyklowe i
samochodowe. Cóż więcej można zrobić? Chmura uważa, że można. Na przykład można pod lada pretekstem — okazji w portowym mieście nie powinno zabraknąć, zawsze wieczorem coś się w nim zdarza — zarządzić obławę w światku, który poza nawiasem prawa, obowiązującego w naszym kraju rządzi się własnym, niepisanym kodeksem. Tylko tam mógł schronić się, tylko tam mógł szukać schronienia i pomocy człowiek, który naruszył porządek społeczny.
IV. Wieczór i noc druga 1. Po dość pogodnym dniu nie jest to noc wiosenna taka, jaką prawdziwa noc wiosenna być powinna, jaką opisują poeci z dawnych lat, jaka służyła za natchnienie dla kompozytorów i malarzy. Leje deszcz, sądna zimny wiatr, jest mokro, ciemno i ponuro. Magdalena i Janek błąkali się jednak po tych mokrych i wiatrem przewiewanych ulicach. Cóż bowiem mają ze sobą począć? Magdalena za nic w świecie nie chce przebywać w domu. Wszystko tam rani jej pamięć, straszy i zasmuca. — Ja tam zwariuję — mówi do Janka. Do niego też nie moga pójść. Pani mecenasowe Grabiszowa stoi na progu tego domu jako straż przyboczna cnoty. Zresztą oboje zarówno Janek jak i Magdalena, maja do niej głęboka urazę. Do żadnego lokalu iść nie chcą Magdaleny nie stać na to, by patrzono na nią, by szeptano po kątach, trącano się łokciami na jej widok. Sensacja. Patrzcie, Magdalena. To ta? Tak to ta której ojca zadusili wczoraj wieczorem. Jakaś podejrzana i ohydna historia. A matka jej została zabita również. W drodze do Gdyni. Nie wiadomo, czy to ten sam typ, czy też samobójstwo. Ale draka! Więc w małym barze mlecznym w Alejach Jerozolimskich zjadaja byle co, gdyż okazuje się, że oboje już nie pamiętają nawet, kiedy i co jedli. a potem po prostu idą przed siebie. Nie jest miedzy nimi tak, jakby tego sobie życzył stary romantyk, Chmura. Pojednanie bynajmniej nie nastąpiło. Janek mówi: — I jak ty mogłaś przez chwilę nawet przypuszczać, że ja go
zabiłem. Jak mogłaś? — Jak mogłeś ukrywać przede mną całą tę historią z mieszkaniem? Z tego wszystko poszło — odpowiada Magdalena. — Dzwoniłem do ciebie do domu z Piaseczna późnym wieczorem. Chciałem uprzedzić, że mam ważną sprawę do załatwienia i że porozumiem się z tobą koło południa. Ale ciebie nie było w domu. — Jak mogłeś iść do mojego ojca po pożyczkę. Przecież ja ci zakazałam. — Nie byłaś ze mna szczera. Kiedy tylko zorientowałaś się, co twój ojciec robi, trzeba mi było od razu powiedzieć. Już dawno zabrałbym ciebie z tego domu. — Dlaczego wziąłeś pieniądze od tej… od tej… no, od tej jakiejś Bożeny! — Magdalena wreszcie wybucha płaczem i czuje, że od tego robi się jej lżej na duszy. Szlocha żałośnie, a Janek przytula ją mocno do siebie i ociera jej łzy końcem szalika. — Tak, tak, ty jesteś dla mnie niedobry. Dlatego… dlatego ja poszłam do Michała. Ale uciekłam. Janek przyrzeka sobie w myślach zasadniczy porachunek z przyjacieleni. Z byłym przyjacielem. Powinien również zrobić piekło teł małej. Jaka głupia. — Wiesz co Magda? Nie będziemy przecież tak łazić całą noc po deszczu. Na dodatek do wszystkich bied jeszcze zapalenia płuc dostaniesz. Ja mam pomysł. — Jaki — Magda lest bardzo ciekawa. — Pojedziemy do Piaseczna. — Oszalałeś — wzdryga się Magda. Makabryczny pomysł. — Ależ nie, kochana. Pojedziemy do ciotki. Do mojet ciotki. To skromni ludzie. Nie mówiłem ci nigdy dotychczas o nich, bo gdzie tam wytwornej panience z willi do domku
małomiasteczkowego szewca… Ale gdybyś chciała. Ciotka jest aniołem. Magda chce. Magda się zgadza. Klimunt przywołuje taksówkę. Kierowca godzi się niechętnie. Targuje się. Janek dorzuca jeszcze setkę. Po luksusowym wnętrzu żoliborskiej willi to małe skromne mieszkanko w drewnianym starym domku powinno wydać się Magdalenie śmieszne. Ale wcale się jej tak nie wydaje. Oto format życia w którym jej obolała istota odnajduje spokój i odprężenie. Jest tu ciasno, ciepło i przytulnie. Magda ma ochotę jak kot zwinąć się w kłębek na starej kanapie i mruczeć. — Czy wiesz — mówi ciotka, nalewajac Magdzie już trzecią filiżankę herbaty koloru słomki — że Bożena przyjęła dziś oświadczyny Julka? Więc właściwie z powodzeniem możemy go do niej odesłać. Dom tam duży, jest gdzie spać. A wy oboje możecie z Magda zająć jego pokój. Jego i dawny twój, a właściwie twój i teraz. Stoi tam jeszcze twoje łóżko. Możecie sobie nawet tu mieszkać, jeżeli chcecie, dopóki nie znajdziecie jakiegoś mieszkania. Magda zasypia, zapatrzona w stare szkice Janka, rozwieszone po wszystkich ścianach. 2. Zaczęło się to tak, że jednocześnie w dwóch końcach miasta wybuchła awantura. Pewien zagraniczny marynarz, popiwszy zdrowo, chciał dać wyraz uwielbienia dla urody polskich dziewcząt. Dwie panie przyjęły chętnie jego hołdy, dając jednocześnie do zrozumienia, że ,,nic darmo”. Postanowiono przenieść się z lokalu państwowego do lokalu prywatnego. Potem w ciemnym kącie marynarza pobito i wywłaszczono ze wszystkiego, co przy sobie posiadał. Marynarz pobiegł skarżyć się na posterunek, a tymczasem między uczestnikami rozboju doszło do grubszych nieporozumień towarzyskich na tle
podziału łupu. W drugim końcu miasta w knajpie „Pod psią gwiazdą” inne dwie panie, przedkładające nocny tryb życia ponad dzienne krzątanie się wokół domowego ogniska zrezygnowały a wymiany słów i przeszły do wymiany ciosów. Nikt właściwie nie wiedział, o co im poszło. Pradawnym obyczajem niewiasty zaatakowały przede wszystkim nawzajem swoje koafiury, przy czym okazało się, iż wysoko, spiętrzony i tapirowany kok jednej z nich zawiera w sobie jako podkładkę kilka par dziurawych pończoch oraz całą kolekcję drobnych przedmiotów kuchennego użytku, jak cedzaki, sitka i małą pokrywkę od czajnika. W obronie obu niewiast stanęli ich kawalerowie, na pomoc kawalerom przyszli ich kumple, na pomoc kumplom pospieszył personel knajpy, podzieliwszy się solidarnie na dwa obozy. W krótkim czasie już pół ulicy brało udział w bitwie. Zupełnie niewystarczająca okazała się interwencja jednej karetki milicyjnej i jednej ekipy Pogotowia Ratunkowego. Wiele osób zaczęło zgłaszać pretensje, że przy okazji okradziono je z garderoby i posiadanych zasobów gotówkowych. Zarządzono nalot na okolice, uznane tradycyjnie za meliny. Dziwne może przy tym wszystkim było tylko to, że tak szybko udało się milicji postawić na nogi wszystkie rezerwy. Nikt jednak z zainteresowanych nie wnikał w tę sprawę. Już od dawna mówi się, że milicja usprawniła organizacyjnie działalność. Nie wszystko również interesowało milicyjne ekipy przy dokonywaniu obławy. Ich czynności sprawiały wrażenie, że szukają czegoś określonego. Czegoś, co nie jest ani jedwabnym damskim szalikiem, zerwanym z szyi podczas szamotaniny, ani chudym portfelem dokera, mieszkającego w hotelu robotniczym. Po kilku godzinach zamieszania, kiedy zainteresowanych i poszkodowanych ustawiono grzecznie w
kolejkę, aby rozpoznali należące do nich przedmioty, wyselekcjonowano część plonu milicyjnych żniw i w ten oto sposób Komenda Wojewódzka do spółki z wysłannikiem specjalnym kapitana Chmury weszła w posiadanie kilku przedmiotów niezmiernie intrygujących. Wśród nich wyróżniono szczególnie: płaszcz ortalionowy bez guzików, którego podwójny kołnierzyk wypchany był zagraniczną walutą, marynarkę i spodnie z dobrego materiału i szyte u pierwszorzędnego warszawskiego krawca, a interesujące przez to, iż podszewka marynarki, pasek spodni oraz co grubsze szwy podbite były dość grubo dolarami rozmaitych walorów. Walizeczka z krokodylowej skóry została dołączona do powyższej garderoby na. zasadzie . domysłu, iż ta sama osoba, która ze swego ubrania robi skarbonkę, wpaść mogła na pomysł wyposażenia walizeczki w podwójne dno. To podwójne dno rzeczywiście istniało i zawierało już nie papierowe, lecz złote dolary, pewną ilość funtów angielskich oraz franków szwajcarskich. Aha, i jeszcze dwie pokaźne sztabki platyny. Złota była w niej, papierośnica, zapalniczka, złote wieczne pióro i złote były spinki z osadzonymi w złocie rubinami. Osoby — nie jedna, lecz kilka osób - u których odnaleziono, te skarby nie potrafiły nic powiedzieć o człowieku. który był ich poprzednim posiadaczem. Powściągliwość słowna trwała jednak tylko do momentu, kiedy u jednego z paserów znaleziono ukryty za piecem portfel, w portfelu zaś spoczywały dokumenty na nazwisko Franciszka Pirki. — „Kosmaty Joe” zrobił go na Grabówku — wyznał w chwili szczerości aktualny posiadacz portfela z dokumentami i z niewykorzystaną kartą okrętową na „Batorego”. „Kosmaty Joe” twierdził dla odmiany, że to ,,Figlarz”, „Figlarz” zwalał winę na „Białego Zorro”, „Biały Zorro” zaś utrzymywał z uporem, że na własne oczy widział, jak, „Zyzol” i
„Kulawy Hrabia” obrabiali tego frajera w krótki czas po tym, kiedy wyszedł od „Jubilera”. „Biały Zorro” nawet chciał przyjść frajerowi z pomocą, bo jego delikatne uczucia nie znoszą widoku bitego człowieka. Gdy nadszedł jednak, było już po wszystkim i jemu w udziale przypadły już tylko buty oraz obowiązek zaniesienia ofiary w krzaki, żeby go czasem na ulicy jakiś samochód nie przejechał. Bo ci szoferzy to jeżdżą jak wariaci, wiadomo. Nie uważają, że ktoś na szosie leży. „Jubiler” nie zaprzeczał. Był u niego taki w ortalionowym płaszczu. Chciał sprzedać szkiełka za szmaragdy. Ale on, „Jubiler”, po pierwsze takimi interesami w ogóle się nie zajmuje (kto zaś do niego frajera skierował i dlaczego — pojęcia nie ma), a po drugie nikt go jeszcze w życiu nie nabrał. Frajer był wściekły, że mu się nie udało, porozrzucał rzekome szmaragdy po całej podłodze i poszedł sobie. Tu są, proszę, każdy może się przekonać. Szkiełka. 3. Administracja więzienna przyłapała gryps, który, diabli wiedzą, jakim sposobem, udało się Stanisławowi Dzietrzykowi przesłać do żony. Chmura, któremu o tym doniesiono, zachował się jednak dziwnie. Poleca mianowicie, aby gryps dotarł do adresatki, i to właśnie w postaci tajemnej wiadomości. Toteż Janina Dzietrzykowa, gdy łamie kromkę chleba podczas kolacji, znajduje ciasno zwiniętą papierową kulkę. Rozprostowuje papierek i czyta: „Kochana żono, kumple twojego Kotyma wrobili mnie. Obiecywali pomoc tobie i mnie, jeżeli uziemni się Kotyma. Ja tego nie zrobiłem, ale mnie przyhaczyli, a tamci zwiali i nic z tego nie skorzystałem. Tyle że o współudział będą mnie sądzić. Teraz ja siedzę i ty, a nasze dzieci pomrą z głodu, sieroty. I nikt nam nie pomoże, chyba że jedna ty. Ja myślę, że wiesz jeszcze co, czego nie powiedziałaś glinom, to im
powiedz. Ale daj warunek, żeby mnie choć wypuścili. To ja wtedy o ciebie będę mógł się starać i przyrzekam ci święcie, kochana żono, że się zmienię. Koniec z chlaniem i będę dobry mąż i ojciec. Jak cię kocham, twój Stasiek”. Janina Dzietrzykowa jest sama. Paserkę Sabińcię przeniesiono do innej celi. Jastce i Chmurze chodziło o to, żeby Dzietrzykowa miała jak najmniej sposobności skomunikowania się z kimkolwiek z zewnątrz, a wiadomo, taka stara więzienna wyga jak Sabińcia ma swoje sposoby. Chodzi na przesłuchania, konfrontacje, może coś komuś szepnąć, niepostrzeżenie wsunąć karteczkę z hasłem: „podaj dalej”. Janina nie ma więc kogo się poradzić, co ma czynić w tej sytuacji. Wzmianka o głodnych dzieciach działa na Jankę jak bicz. Wprawdzie wie, że na matce może polegać, stara ręce sobie po łokcie urobi i przebierać w robocie nie będzie, żeby tylko dzieci miały co jeść. Ale tym dzieciom złe życie jest pisane. Pewnie, że Janina nie powinna była dać się tak wplątać, ale nie jej to główna wina. Gdyby diabeł nie kusił nie każdy by grzeszył. Jest jej źle i smutno, że chce się wyć. Wyć i przeklinać. Tak żal jej życia, tego zwykłego, spokojnego życia, żal cichego ludzkiego, prościutkiego szczęścia, które tylko mrugnęło na nią, mignęło jak światło słońca przez chmurę , w niepogodny dzień i znikło. Nic się nie spełniło z tego, o czym jako dziewczyna marzyła. Żal jej już nie tylko siebie i nie tylko dzieci. Ogarnia ją litość i czułość dla tego nicponia Staśka, który zły nie jest, tylko nierób i przez nią samą zdemoralizowany, rozpuszczony jak niesforne dziecko. Jak tylko jej zabrakło, z miejsca głupstw narobił. Ona by do tego nie dopuściła. Nie, Stasiek na pewno nie zabił. Po łbie może by i dał, bo on gorączka. Do bitki skory, sama może to poświadczyć. Obiecuje, że się zmieni. Obiecywał wiele razy, nigdy nie dotrzymał. Ale
może tym razem naprawdę poprawi się? Może się tak stać, jeżeli go wypuszczą. Jeżeli Jednak będzie siedział, nic z tego. Taka Jego natura. Przezorny. Czy zabił? Janina waha się. Cóż, w wielkiej złości, w wielkiej pasji, po pijanemu na dodatek, mogłoby mu się i to przydarzyć. Ale w kłótni, podczas awantury, a nie tak na zimno. Nie z ukrycia, czając się podstępnie. I oto dzieje się tak, że nagle Janina Dzietrzykowa decyduje się. Już wie, co ma zrobić. Powie im wszystko. Powie wszystko co wie. Zaczyna z całej siły walić pięściami w zakratowane u góry drzwi celi, a kiedy w okienku pojawia się twarz strażnika, woła- donośnie, na cały gmach: — Prowadźcie mnie natychmiast do kapitana! No, do tego co mnie przesłuchiwał. Ja muszę się z nim natychmiast widzieć! Muszę mu cod powiedzieć! Ważnego, okropnie ważnego! I to zaraz, już! 4. Kiedy człowiek, którego pozbawiono wszystkiego, bo i ubrania i nazwiska, i pieniędzy, i — co za tym idzie — jakiejkolwiek możliwości ułożenia sobie życia i ratowania tym samym tego życia, a zatem w istocie rzeczy i tego życia go pozbawiono — ocknął się, panowały już dookoła ciemności. Piekielny ból rozsadzał mu czaszkę. Dotknął głowy ręką — stała się wilgotna i lepka. „Krew” — pomyślał, lecz po ciemku nie mógł zobaczyć, czy tak jest naprawdę. Przez moment nie wiedział, gdzie jest i co właściwie z nim się stało. Po pewnym dopiero czasie zaczęła wracać świadomość i przypomniał sobie wszystko: szmaragdy, drogę w półmroku, nagły cios w tył czaszki. Leżał za krzakiem na stoku niedużego pagórka Wzdłuż podnóża pagórka widocznie przebiegała szosa gdyż od czasu do czasu rozjarzała się światłami szybko jadących samochodów.
Zorientował się, że jest nie tylko bez płaszcza, ale bez ubrania i butów. Zostawiono mu litościwie na nogach skarpetki, a na ciele bieliznę — krótkie nylonowe spodenki i koszulę, która właściwie nie istniała tak była podarta i prawdopodobnie zakrwawiona. Dobrze przynajmniej, że jest noc i nikt go w tym stanie nie widzi. Ale co robić dalej? Co robić, gdy nastanie ranek? Jeżeli ma się obronić przed jasnością dnia, musi zacząć działać teraz, pod osłoną mroku. Podźwignął się z ziemi. Zachwiał na nogach. Ciemne niebo bez gwiazd zakołowało mu w oczach. Głowa bolała i płonęła, lecz ciało przenikał dreszcz. Zimno. No tak, jest zimno, bo przecież pada deszcz. W postawie stojącej, nie chroniony już przez krzaki poczuł, że wieje chłodny wiatr. Drobny deszcz, popędzany tym wiatrem zacinał ostro, boleśnie. Zaczął schodzić z pagórka. Pośliznął się na mokrej trawie i niemal stoczył, na skraj szosy. Przysiadł na chwilę i skulił się za rozrośniętą kępą zielska, żeby nie dostrzegły go oczy kierowców. Czekał, choć sam nie wiedział na co. Na pomysł? Na okazję? Na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności? Szczęście dopisuje mu raz jeszcze — może jest to zachęta do niepoddawania się pod hasłem ,,nie wszystko stracone” — a może pożegnanie. W każdym bądź razie trafia się szansa, której człowiek w przymusowym negliżu nie zamierza zmarnować. Oto nadchodzi szosą, brnie przez wiatr i deszcz, oślepiony nim, a może po prostu zalany mężczyzna. Idzie i podobnie jak człowiek zza krzaka, przed kilkoma godzinami, głowę niesie nisko opuszczoną ku ziemi. Może też spotkał go dziś, właśnie teraz, jakiś wielki zawód życiowy, a może po prostu jest zmęczony. Człowiek, ukryty za kępą zielska, zdążył już namacać koło siebie spory, ciężki kamień. Przypasowuje go do swojej dłoni. Jak jaskiniowiec. Kamień leży w ręku zgrabnie,
posłusznie. Nagły i silny cios kładzie przechodnia z miejsca na ziemię. Nie zdążył nawet krzyknąć. Napastnik nie przejmuje się bynajmniej tym, czy ofiara jego żyje, czy żyć będzie, postępuje identycznie tak samo, jak z nim postąpiono. Zdziera z leżącego i nieprzytomnego ubranie, zdejmuje mu buty, wkłada to wszystko na siebie. Buty są nieco za ciasne, ale chodzić w nich jako tako można. Spodnie są w sam raz, ale za to marynarka ma zbyt krótkie rękawy. Prawdopodobnie wygląda trochę śmiesznie, lecz z tym wszystkim i tak chyba lepiej, aniżeli w samych kalesonach, choćby były pierwszorzędne i zagraniczne. Zaczyna szybko iść przed siebie, nie oglądając się, nie troszcząc wcale o tego, który mu dostarczył wbrew woli odzieży. Mija domy, które wydawały mu się takie dalekie, ale wcale dalekie nie są. Chyba to do któregoś z nich podążał człowiek, leżący w tej chwili w rowie koło szosy. Przed zabudowaniami panuje ruch. Kręcą się jacyś ludzie, stoją grupkami, rozprawiają. Dwa samochody milicyjne stoją na poboczu drogi z wygaszonymi światłami. Człowiek w cudzym ubraniu przemyka się chyłkiem między zabudowaniami. Przeskakuje przez jeden płotek, przez jakieś gruzy, śmietniki. Buty nasiąkają mu wilgocią. W ciemnościach zderza się z czyjąś postacią. To kobieta. Pyta ją: — Co tu się dzieje? — A tam… Łapią kogoś. Szukają jakiegoś faceta. — Albo czegoś, czego nie zgubili… — żartuje w odpowiedzi i idzie dalej. To na pewno na niego zastawiono sidła. Chce mu się śmiać, kiedy myśli, jak łatwo mogli go dostać w swoje ręce. Cóż jednak z tego, że się im wymknął? Jak długo będzie mógł wymykać się im? Nie ma nikogo, kto mógłby i chciałby mu pomóc. Była tylko jedna Zuzanna, z którą chociaż się nie
kochali, o czym — wbrew zapewnieniom — doskonale wiedzieli oboje, łączył go wspólny interes. Nie ma mocniejszej więzi między ludźmi niż interes. Tak on sądzi. Ale Zuzanna chciała go zdradzić, a on zabił Zuzannę. 5. — Możemy właściwie zamknąć sklepik — mówi Jastko, gasząc niedopalonego papierosa. Tyle ich dziś wypalił, że już przestały mu smakować. Popija zimną kawę, którą bez przerwy przez cały dzień karze sobie parzyć Chmura. On bez kawy ani rusz. — No, a ostatni klient? Myślisz, że go już dzisiaj nie załatwimy? — Wątpię. Szukanie po całym Wybrzeżu faceta, który ma twardą wolę i niezłomny zamiar ukrycia się przed nami, to tyle, co szukanie igły w stogu siana Możemy go znaleźć albo dziś, albo za trzy tygodnie. Albo za trzy miesiące. Jastko nie ma oczywiście nic przeciwko temu, by jak najszybciej złapano Franciszka Pirkę. Chmura i Jastko postanawiają więc poczekać jeszcze godzinę skoro i tak już narazili się dziś swoim żonom, zapowiadając powrót do domu późną nocą. W ciągu tej godziny mogliby — tak proponuje Chmura — uporządkować cały w ciągu dnia zebrany materiał. A jest tego sporo. Chmura robi ręką zapraszający gest. Wspaniałomyślnie odstępuje Jastce, młodszemu koledze, pierwszeństwo w wyciągnięciu wniosków. Niech pokaże, co potrafi. Jastko ma tremę, ale startuje odważnie: — Tak zatem mamy właściwie dwie grupy podejrzanych i musimy traktować je osobno, jak długo nie mamy dowodu jakiegoś powiązania między nimi. A dowodu takiego, jak na razie, nie mamy i jedno, co łączy te dwie grupy, to osoba zamordowanego. Grupa pierwsza, to Zuzanna Kotymowa i
Franciszek Pirko. Druga — to Szylaga, Złota Jolka i Stanisław Dzietrzyk. No i Ziembikówna. — Wymieniasz tylko najważniejsze osoby z tej drugiej grupy — zauważył Chmura. — Przypuszczać należy, że Szylaga nie działał wyłącznie w swoim imieniu, poza tym istnieli także pośrednicy między Szylagą i Złotą Jolką. Jacyś jego naganiacze, Tekla Gołąbek, ci, którzy unieszkodliwili twojego Sobolczyka. Nie wszystkich mamy i nie wszystkich jeszcze znamy. — Tak to prawda — zgodził się potulnie Jastko — ale to już nie jest takie ważne. Zdążyłem przekonać się przy mojej poprzedniej robocie, że aferzyści przejawiają wprawdzie dużo śmiałości w działaniu i okiełznywaniu niesfornych wspólników, ale tylko do czasu. Kiedy znajdą się już w potrzasku, okazuje się, że mają serca zajęcze. To już wtedy nawet nie wilcze stado, bo w wilczym stadzie obowiązuje solidarność. Zaczyna się przerzucanie na siebie nawzajem winy, wzajemne obciążanie się, wszystko, żeby ująć nieco oskarżeń z własnego konta. Kompanów Szylagi w momencie, kiedy on sam ujawnił się przez nie dość precyzyjne sprzątnięcie Kotyma i przez swoją ucieczkę, wygarniemy jednego po drugim. Nie jest ich zresztą tak wielu w czołówce gangu, czterech lub pięciu najwyżej. A ci pośrednicy, o których wspomniałeś, Tekla, naganiacze, ten, który wyeliminował mi Sobolczyka, to pionki. Nie ma co się nimi w tej chwili zajmować. To poniekąd zawodowcy. Dziś świadczą usługi Szyladze. Jutro wynajmie ich ktoś inny. Nie będzie takich jak Szylaga i Kotym, zwęzi się i ich pole działania. To produkt pochodny. — Masz na pewno rację. Ja przypomniałem tylko tak, dla porządku — uśmiechnął się dyskretnie Chmura. Podobała mu się skrupulatność i dociekliwość Wojtka Jastki, pogromcy gospodarczego podziemia. — Zastanówmy się więc najpierw nad grupą numer jeden. Co
ich obciążą? Jakie mamy przeciwko nim dowody? Zuzanna Kotymowa. Była pod „Zodiakiem”. Była w lasku swoim popielatym wartburgiem. Uciekała tym wartburgiem w towarzystwie człowieka, który wyszedł z tego lasku i najwięcej zostawił śladów na miejscu zbrodni. Padła ofiarą tego samego człowieka, gdy chciał się pozbyć świadka i nie widział potrzeby dzielenia się z nią łupem — bo zakładamy, iż w tym wypadku chodziło głównie o paczkę zawierająca zagrabione przez Kotyma sumy, czyli to, co odzyskaliśmy podczas obławy w Gdyni i chyba u Ziembikówny. Jakie dowody obciążają Pirkę? Od Jolki, od kelnera Kowalskiego i kierowcy taksówki wiemy, że to on spędził wieczór oraz część nocy w towarzystwie Kotyma. Rozpoznali go na fotografii. — A propos fotografia… — Chmura nie widzi powodu, żeby wszystko w rozważaniach Jastki układało się zbyt gładko. Niech raz poczuje, ile wątpliwości ma zawsze i powinien mieć człowiek zajmujący się wyświetleniem zbrodni — zupełnie dla mnie niewytłumaczalny jest fakt, że Kotymowa poniszczyła wszystkie zdjęcia swojego przyjaciela w domowej kolekcji. Również w mieszkaniu Pirki nie ma jego zdjęć. Żadnych. Gdyby nie ta fotografia z Biura Paszportowego, musielibyśmy zaangażować wybitnego literata, żeby zainteresowanym zgrabnie pana Pirkę opisał. Ale Jastko nie przywiązywał zbytniej wagi do tej okoliczności: — Zdjęcia poniszczyła, bo mąż jej kazał. A te w domu… bo ja wiem. Chyba dlatego nie posiadał zdjęć, że mężczyźni nie lubią na ogół kolekcjonowania swoich fotek. Wracam teraz do materiału obciążającego Pirkę. Jego ślady powtarzają się w miejscu, gdzie znaleziono ciało Kotymowej. To on ją zabił, tak należy przypuszczać. Materiał porównawczy zebrany w mieszkaniu Kotymów, w mieszkaniu Pirki i w samochodzie
wskazuje, że w wartburgu ślady palców pozostali zarówno Kotymowa, Kotym. jak i Pirko. Stąd domniemanie, że Pirko jechał z Kotymową w kierunku Wybrzeża.Ślady Kotyma są zrozumiałe, używał przecież tego wozu jako właściciel. — Na rewolwerze za to nie mamy w ogóle żadnych odcisków palców. Wytarte. — To przemawia za zbrodnią, za morderstwem przeciwko wersji samobójstwa Kotymowej. Bo i po cóż by zresztą miała się zabijać, jeśli w dużej mierze osiągnęła swój cel. Teraz dalej o Pirce. Przeciwko niemu przemawia także fakt, że po ucieczce z Borów Tucholskich znalazł się na Wybrzeżu, a gdy nie udało mu się uciec ,,Batorym”, zadekował się gdzieś. Gdyby miał sumienie całkowicie czyste, spokojnie wszedłby na statek. — Spróbuj teraz zrekonstruować morderstwo Kotyma w wersji Kotymowa — Pirko — zachęcił kolegę Chmura, zastanawiając się w duchu, jak też Jastko upora się z niejasnościami tego wariantu. — Dobrze. Kotymowie żyją jak pies z kotem, sam powiedziałeś. Kotymowa orientuje się, że zbliża się moment krytyczny, to znaczy wpadka męża. Dzban za długo już nosił — nie tyle wodę, ile pieniążki. Do tych pieniążków piękna Zuzanna chciałaby się dobrać, ale nic z tego. Kotym jej nie ufa, pieniędzy nie chce dać. Zuzanna decyduje się na wyjazd do brata do Ameryki. Dlaczegóż by jednak miała się tam zjawiać w charakterze ubogiej krewnej? Postanawia zdobyć podstępem fortunę Kotyma. W tym celu wyszukuje faceta gotowego do każdej roboty. Łudzi go perspektywa słodkiego życia za Oceanem, jeżeli jej pomoże. Nawet romansuje z nim i załatwia mu fikcyjne zaproszenie do USA, gdyż jej brat posiada tam rozległe stosunki. Kiedy już wiadomo na sto procent, że Kotym znalazł się w pułapce, a akurat szczęśliwym zbiegiem okoliczności zbliża się termin wyjazdu Zuzanny i Pirki. Pirko
inscenizuje niby przypadkowe spotkanie z Kotymem i zwierza mu się, że opuszcza kraj na zawsze. Zuzanna dobrze to wyliczyła: Kotyma interesuje ta wiadomość. Cóż bowiem ma zrobić ze swoją fortuną, gdy powędruje za kratki? Zuzannie nie da, bo figę z tego by zobaczył. Magdalena za głupia i za uczciwa. Ani do Ziembikówny, chociaż u niej przechowywał paczkę przez pewien czas, ani do żadnego ze wspólników nie ma zaufania. Wie doskonale, co to za ludzie. Przecież dlatego, że byli tacy właśnie, a nie inni, mógł robić do spółki z nimi kanty. Natomiast na strażników skarbu nikt z nich się nie nadaje, zresztą z pewnością też będą siedzieli. Ukryć skarb gdzieś tak sobie, po prostu — ryzyko. Ktoś może go podpatrywać, ktoś może znaleźć przypadkowo i on nawet nie będzie wiedział, komu sprawił przyjemność. Trzeba wywieźć oszczędności za granicę. Tam przechowa je zaufany przyjaciel z którym Kotym się porozumiewa i uzyskuje jego zgodę. Przewiezie zaś paczkę Pirko. To cwaniak, jeżeli będzie wiedział, że zarobi na tym i skorzysta jeszcze z protekcji, co w obcvm kraju jest takie ważne dla emigranta, postara się zrobić wszystko tak, żeby nie wpaść. Prawdopodobnie szmugiel dla Pirki nie nowina. Kotym umawia się z Pirką, zobowiązuje go do milczenia wobec Zuzanny. Oczywiście, Pirko natychmiast tejże Zuzannie daje o tym znać. To obojętne, gdzie Kotym umówi się z Pirką na ten wieczór — i tak Zuzanna będzie czyhać w pobliżu. Kotymowa finguje wyjazd pociągiem, wysyła bagaż, wraca do domu po samochód i jedzie pod ,,Zodiak”, gdzie czeka. Jak można wywabić gościa za miasto? Przy pomocy wódki i kobiety. Tą metodą działa właśnie Pirko. Gdyby nie trafiła się Jolka, przywołałby jakąś inną dziewczynę, mało to ich w, ,,Zodiaku”? Sytuacja rozwija się zgodnie z planem. Żeby dodatkowo uśpić czujność Kotyma. Pirko zawiera z nim tę transakcję mieszkaniową. W momencie kiedy dostanie paczkę,
ma wręczyć Kotymowi klucze od kawalerki dla Ziembikówny. Kotym, który sprzedał willę, żebyśmy mu jej nie skonfiskowali, liczy na to, że gdy wyjdzie z więzienia, będzie miał dach nad głowa. Ziembikówna mu ten dach przechowa. W lasku Pirko pozbywa się Jolki, płaci jej za milczenie i jednocześnie grozi. Wie, że takie dziewczyny jak Jolka nie są skore do latania z donosem. Morduje Kotyma, stwarza pozory rabunku, żeby trupa zbyt szybko nie rozpoznano masakruje go, zapomina tylko o legitymacji. Zostawia ciało w krzakach pod leszczyną. Musi się śpieszyć. Odnajduj Zuzannę czekającą na skraju szosy. Jadą do jego domu, gdzie Zuzanna zabiera rzeczy z mieszkania i zostawia klucze. Myślę, że po szamotaniu się z Kotymem, Pirko tak wyglądał, iż nie chciał pokazywać się dozorczyni. Reszta wydarzeń znana i chyba dość jasna. Nie ma co opowiadać. — No dobrze — odzywa się Chmura po chwili milczenia — ładnie to opowiedziałeś. Ale powiedz mi teraz., skąd Zuzanna i Pirko wiedzieli o tym, że kawalerka ma być dla Ziembikówny? — Kotym powiedział o tvm Pirce. Odstępujący mieszkanie ma prawo wiedzieć, co z tym obiektem będzie się dalej działo. — Ale przecież Pirko sprzedał już to mieszkanie Klimuntowi. — Racja… To niezbyt jasny punkt. Myślę, że sprzedał Klimuntowi naumyślnie. Żeby wplątać Klimunta w morderstwo. To mógł być raczej pomysł Zuzanny. Ja sam się na to dałem nabrać dzięki przypadkowi, że właśnie w Piasecznie Klimunt ma rodzinę — przyznaje samokrvtycznie Jastko — i gdyby nie Bożena, Janek by siedział. Ale to miała być właśnie ta efektowna scena, która zwróci uwagę milicji na Klimunta. Ziembikówna i Klimunt zjawiają się jednocześnie i kłócą się o „chatę”. Ten numer zagrałby nawet w takim wypadku, gdyby Pirko z Kotymem i Zuzanną w ślad za nimi pojechali nie pod Piaseczno, a powiedzmy w stronę Otwocka. — Czy nie łatwiej było Zuzannie i Pirce zlikwidować Kotyma
gdzieś w mieście? Po co jechać za miasto? — Zuzanna musiała wiedzieć, albo przypuszczała że Kotym jest pod naszą obserwacją. — No to obserwator nie wypuszcza obserwowanego z pola widzenia również za miastem. Chyba, że jest Sobolczykiem, czyli naiwnym romantykiem. — Po to była właśnie Zuzanna z samochodem. Gdyby samochód z Sobolczykiem wlókł się za Pirką i Kotymem, mogła zainscenizować niegroźny karambol. Nawet milicyjnej obstawie trudno umknąć z miejsca wypadku samochodowego, i nawet w wypadku niegroźnej kraksy. Protokół musi bvć spisany, świadkowie przesłuchani, zdjęcia zrobione. Wtedy Pirko i Kotym są już daleko. W takim wypadku Pirko wydostaje się z miejsca zbrodni własnym przemysłem i spiskowcy spotykają sie później w jakimś umówionym punkcie. — Tak, to gra — zgodził się Chmura bez specjalnego entuzjazmu. Czyli ta przedstawiona przez ciebie wersja nosi charakter osobisty, powiedzieć można prywatna sprawa, prywatne porachunki w rodzinie Kotymów. O działaniu drugiej grupy, powiedzieć można, że rozgrywa się ono na tle afery, a zatem ma posmak sprawv publicznej, społecznej. — Wiesz co Sebastian, chwilami po prostu nie chce mi się wierzyć, że obie te grupy działały aż tak dalece na własną rękę, tak niezależnie od siebie. Że to się tak zbiegło w czasie. Doprawdy, czekam z niecierpliwością na chwilę, kiedy Pirko wyzna, że jego też zwerbował Szylaga, albo że wiedział o tamtym planowanym zamachu na życie Kotyma i skorzystał z okazji, by rozegrać własną grę. Chmura uśmiechnął się wyrozumiale: — Myślę, że nie doczekasz się Wojtek. Zamiast Pirki ja ci coś wyznam, tylko nie mów nikomu w Komendzie, że dowiedziałeś się tego ode mnie. Ja osobiście wierzę w przypadek. I chociaż
losy ludzkie, wydarzenia w życiu ludzkim posiadają pewną logikę, następstwa zaś niektórych zdarzeń są nieuniknione, to jednak przypadek stanowi również nieodłączny element składowy życia. My bardzo wierzymy w nasze umiejętności, rozwijamy je, bardzo ufamy naszej technice dochodzeniowej i też ją doskonalimy, ale nie możemy nigdy wykluczyć przypadku. To on nieraz powoduje wsypę najprzebieglejszego, najbardziej wyrafinowanego zbrodniarza i on też pozwala nieraz wykryć zbrodnię całkiem przeciętnemu i nie najbystrzejszemu funkcjonariuszowi milicji. Zbrodniarz nigdy nie liczy na przypadek. My więc powinniśmy brać przypadek w rachuby. Nie wiem dlaczego, ale ja jakoś mocno jestem przekonany, że w naszej sprawie działał przypadek. — Zobaczymy. A na razie zajmiemy się drugą grupą. Ziembikówna daje znać Szyladze, że Kotym ma wieczorem spotkanie z kimś w „Zodiaku”. Z kim — — Szyladze jest obojętne. Takiego przypadkowego współbiesiadnika zawsze można spławić albo uciszyć. Jeżeli to ktoś, z kim Kotym spiknął się w sprawie interesu, z pewnością nie jest duszą niepokalaną, a na takich są sposoby. Jedno jest pewne: Kotymowi powinna być odebrana kardynalnie możność sypania na śledztwie. Gdyby nie zjawił się Dzietrzyk, żądny zemsty na Kotymie, Szylaga wynająłby kogoś innego. Albo tak jak posłał po Jolkę, posłałby kogoś po Dzietrzyka na Pragę. Jolka ma wywabić obu panów pod Piaseczno w umówione miejsce. Sobolczyk zostaje unieszkodliwiony podstępem. O Zuzannie w samochodzie nikt z paczki Szylagi nie wie. Ten, kto unieszkodliwił mi Sobolczyka, może nawet myśleć: ot, siedzi sobie babka w samochodzie, czatuje na zdradzającego ją męża pod knajpą, albo sama chce kogoś poderwać. Ten od Sobolczyka mógł nawet nie znać samochodu Kotymów, mógł nie znać Zuzanny. Jolka wywiązuje się z misji. Przywozi Kotyma i Pirkę w określone miejsce, ale tu
Dzietrzyk nie spełnia powierzonego mu zadania. Zawiódł. Spił się ponad miarę i śpi w krzakach. Stwierdza to naocznie Janek Klimunt. Dzietrzyk nie budzi się nawet na odgłos szamotaniny i na krzyk mordowanego człowieka. Wątpię, aby on zabił Kotyma, chociaż wiemy od sąsiadów Dzietrzyka, a raczej od sąsiadek, że odgrażał się rano, iż zatłucze drania. Wątpię, chociaż i tak mogło być. Pirko mógł na przykład tylko ogłuszyć Kotyma po to, aby mu zabrać paczkę. Ogłuszył i zostawił. Może nie zauważył Dzietrzyka śpiącego, a może naumyślnie mu podłożył ofiarę. Dzietrzyk budzi się, kiedy o świcie zaczyna go cucić rosa i chłód. Albo rzeczywiście wlecze nieżywego już Kotyma do jeziorka, żeby się nazywało: „spełniłem zadanie, które mi powierzono”, albo nieprzytomnego dobija i wtedy dopiero topi. — Dokładne wyniki badań lekarskich będą jutro rano, to się dowiemy — przypomina Chmura. — Tak czy owak, Dzietrzyk przyłożył tu ręki. Tak samo Jolka, jeśli nawet okazało się, że przysługę wyświadczyła nie temu, kto jej zapłacił za to, lecz przypadkowo innej zainteresowanej osobie. — Czy nie przyszło ci do głowy, że Dzietrzyka podpuszczono jako tego, który miał konflikt z Kotymem, a w istocie wynajęto do roboty Pirkę? — Nie mamy żadnych faktów wskazujących na to, że Pirko znał się z Szylagą. Pirki do poważnych interesów nikt nie dopuszczał. Grasował na peryferiach. Przeważnie jako błazen. — Czyli do jakich dochodzimy wniosków? — Wymyśliła Kotymowa, zabił Pirko. Reszta przypadkowi pomocnicy i kibice. Mieli być aktorami, ale przypadła im w udziale rola statystów. Skończyłem. — I wszystko uważasz za wyjaśnione? Nic cię nie zastanawia, nie niepokoi, nie masz żadnych wątpliwości?
— Nie — odpowiedział zdecydowanie Jastko — teraz już nie mam. Kiedy tak to sobie wszystko poukładaliśmy… — Właśnie. Kiedy my poukładaliśmy sobie — Chmura położył nacisk na słowo „my” — Czy tak jednak właśnie było, jak my to ułożyliśmy? Przecież to układał ktoś inny. nie my. Może ten ktoś chciał, żebyśmy to wszystko tak zobaczyli? — Coś ty? — Jastko aż uniósł się na krześle. — Szefie, litości! Kogo tam jeszcze wymyśliłeś? Jaki ,,ktoś”? Czy zajmujesz się wywoływaniem duchów? — Jak wiadomo, kochany Jastko, telepatia została uznana obecnie za gałąź wiedzy. Więc może chcę wywoływać duchy. Pragnąłbym w każdym razie, abyś ty, który wszystko już wiesz, rozumiesz i w nic nie wątpisz, rozwiał kilka moich wątpliwości. Bo ja paru rzeczy nie rozumiem. Nie układają mi się. — Słucham się — Jastko poczuł się niezmiernie zaintrygowany. — Dlaczego, likwidując się — bo Kotym niewątpliwie likwidował swoje sprawy, na co wskazuje sprzedaż willi, krzątanina wokół wysłania skarbu, niszczenie w biurze papierów — tak przezorny jak on człowiek nie zadbał o zabezpieczenie sobie tyłów albo, jeśli wolisz, zaplecza. To znaczy: dlaczego nie dogadał się, albo nie próbował przynajmniej dogadać się ze wspólnikami i z ludźmi, z którymi miał na pieńku, z Dietrzykiem chociażby. Nie nie, nieodpowiadaj mi jeszcze teraz. Możesz odpowiedzieć później hurtem, bo na dwa lub trzy pytania odpowiedź może być jedna, wspólna. Wysłuchaj najpierw wszystkich moich pytań. Druga wątpliwość: dlaczego Kotym, taki spryciarz, jak powiadasz, naraża się swojej żonie do tego stopnia, że jej nienawiść przynosi mu wyrok śmierci? Taka żona wie dużo, bardzo dużo. Kobieta w gniewie jest zdolna do różnych nieprzemyślanych posunięć. Dlaczego Kotymowie aż tak bardzo się kłócą, bez skrępowania, jawnie, niemal demonstracyjnie, przy córce? Czy
nie lepiej by było, panie Władysławie, dać tej żonie coś na odczepnego, chociażby trochę tych szmaragdów, które i tak skradła Ziembikówna — wątpię bowiem, aby Kotym rzeczywiście taki majątek swojej sekretarce ofiarował na otarcie łez przy pożegnaniu? Lepszy zły pokój, niż dobra wojna, powiadają Rosjanie. Mogły być między Kotymami złe stosunki, jak to między mężem i żoną bywa, ale po co się tym afiszować? To duża nieopatrzność ze strony pana dyrektora Kotyma. Źle obliczone. To się zemści Czy tego nie rozumiał? Władysław Kotym słynie z tego, że umie się bawić… Mówią, że ma tak samo mocną głowę do interesów, jak i do wódki. Czemu więc wylewa nieznacznie wódkę z kieliszka do wazonika z kwiatami? Czyżby nie ufał swojej mocnej głowie, czyżby się obawiał czegoś, jakiegoś podstępu ze strony współbiesiadnika? A jeżeli tak, to dlaczego jednak dopuszcza do tego, że stosunkowo nieznaczna wypita przez niego ilość alkoholu powoduje stan w którym pozwala się prowadzić do przygodnej znajomej, w niewiadome miejsce jak baranek na rzeź? Dlaczego w ogóle ufa Pirce, którego wyrzucił ze swego domu? Powierza cały, nieuczciwy wprawdzie, ale bądź co bądź dorobek życia człowiekowi, któremu nie powinno powierzać się nawet stu złotych, nie wziąwszy od niego w zastaw co najmniej głowy? Więc albo to wszystko nieprawda, co mówiono o twoim Kotymie, że taki „tęgi łeb”, albo ten tęgi umysł nagle zawiódł, skończył się, zbankrutował, albo to wszystko, co tak ładnie ułożyliśmy sobie, nie jest prawdą. Mogło być wszystko zupełnie inaczej, tylko my o tym nie wiemy. Jastko czuje się zupełnie ogłuszony, ginie pod lawiną tych pytań, zadawanych tonem już jakby nie Chmury, nie jego łagodnym, spokojnym, nieco sennym głosem — lecz ostro, dobitnie, bezkompromisowo. Pierwszy raz Jastko pracuje z Chmurą, więc ma prawo jeszcze nie wiedzieć, że tak oto
zachowuje się ten arcypoczciwy człowiek, kiedy zaczyna finiszować w swym wyścigu ze zbrodniarzem. Nie wiadomo nawet, czy Jastko potrafiłby odpowiedzieć na pytania, które Chmura nazwał swoimi wątpliwościami, lecz należy przypuszczać, że wątpliwościami już wcale nie są. Szufladka z tym towarem została zatrzaśnięta i Chmura już teraz po prostu wie, co powinien wiedzieć. Jastko nabiera tchu, szykuję się do rewanżu, lecz nie sądzone mu zadanie efektownego ciosu w tym myślowym i słownym pojedynku o rację. W cichym już o tej nocnej porze gmachu Komendy, w ciszy ich pokoju dźwięk telefonu rozlega się jak sygnał alarmowy. — Do ciebie — Chmura oddaje słuchawkę Jastce z miną, która mu oznaczać: „a nie mówiłem?’’. Jastko wysłuchuje podawanej mu wiadomości ze zniecierpliwieniem, które jednak zamienia się w ciekawość. Odkłada słuchawkę i mówi do Chmury: — Dzietrzykowa żąda widzenia się ze mną. Nikomu nie chce powiedzieć, o co chodzi, ale twierdzi, że to coś tak ważnego, iż musi rozmawiać ze mną natychmiast. Nie warto sprowadzać jej tutaj, skoczę tam i zaraz wrócę. Chmura pozostaje sam w gabinecie. I cóż z tego, że już wie, jak to wszystko się odbyło nie tylko w lasku pod Piasecznem, nie tylko w Borach Tucholskich, ale i wcześniej — gdy ta pewność nie przynosi wcale zadowolenia. Oto, wepchnięty wypadkami, wkroczył dziś, wszedł, wdarł się właściwie w krąg ludzi, w mały ludzki światek, odrębny, ale nie zamknięty, bo powiązany z wieloma innymi skupiskami społecznymi. Poznał skrawki, wycinki ich losów, które w pewnym punkcie czasu i w pewnym miejscu geograficznym skrzyżowały się ze sobą dramatycznie. Trudno oczywiście wydać sąd o ludziach na podstawie
zaledwie tak fragmentarycznych kontaktów z nimi. Większość jednak z nich naruszyła porządek publiczny. Niektórzy obracają się stale w środowisku przeciwstawnym do ładu społecznego. Mały łotrzyk, wielki łotr, mała ladacznica, wytworna pani również lekceważąca sobie normy moralne, dziewczęta od Tekli, portowe męty. Funkcja, jaką spełnia on, Chmura, jaką spełnia Jastko i Zawilski, i wielu innych kolegów, polega na tym, że muszą się stykać z takimi ludźmi, z takimi zjawiskami. Stykać się po to, by zwalczać, by udaremniać ich działanie, ograniczać zasięg. To stałe stykanie się jednak sprawia że obraz rzeczywistości staje się zdeformowany. Jak w powieści kryminalnej, może się wydawać, że to społeczeństwo składa się w przeważającej części z Kotymów, Dzietrzyków, Złotych Jolek i innych im podobnych. A to nie prawda. Bo jest i Magdalena i Janek Klimunt, i Bożenka Pasikówna, i zacna ciotka Klimunta i ów niefortunny rybak z Piaseczna — i wielu, wielu zwykłych porządnych ludzi, pragnących powodzenia życiowego zdobytego nie kanciarstwem, lecz własną pracą, pragnących osobistego szczęścia nie kupionego za ukradzione lub zrabowane pieniądze. okupionego czyjąś śmiercią — lecz polegającego na zaufaniu jednego bliskiego człowieka do drugiego bliskiego człowieka. To wielka otucha dla Chmury — taka myśl. Myśl o tym, że Kotymowie to margines a nie reguła. Niemniej jednak o tym marginesie dziś mowa i o wyczyszczaniu brudów, no bo ktoś to przecież musi robić. Dobry chłopak z tego Jastki, ale ujmuje sprawy zbyt płytko. Należy do takich techników, których bardziej interesuje działanie mechanizmu, aniżeli jego konstrukcja. On nawet dostrzega pewne rzeczy, ale nie wnika w nie, nie próbuje zrozumieć. Widzi szczegóły, ale nie uogólnia ich. Dotyka zjawiska, może nawet rozumie je, lecz nie próbuje zobaczyć go,
umieścić na szerszym tle. Oto jego błąd. Oto błąd młodości. Chmura jest starszy odeń wiekiem i o wiele bardziej doświadczony. Wprawdzie zbiera skrzętnie okruchy, szczególiki, dowody i drobne i poważne, gromadzi je jak fragmenty składanki, jak litery w krzyżówce, ale nie dopuszcza, aby zafrapowany nimi zezwolił którejś cząstce prawdy, bardzo nawet efektownej i przekonywającej cząstce, zaciążyć nad wnioskami i przesłonić całość panoramy. A zatem, niezależnie od. wszystkich szkiców sytuacyjnych, zdjęć, pomiarów, odlewów, analiz, rozpoznań i konfrontacji — kto prezentuje się najokazalej na tle tej panoramy? Kto jest jej postacią centralną? Dyrektor Władysław Kotym. Wielki hochsztapler, wielki aferzysta, który dał się pogrążyć małemu nicponiowi. Czy to nie ironia losu? A no, tak. Zdarzają się takie rzeczy. Nasz olimpijski mistrz wagi ciężkiej, światowy mistrz w swojej dyscyplinie, pozwolił się pobić na ulicy małomiasteczkowemu urwisowi. Ale z Kotymem inna nieco sprawa, niż z owym atletą. Nie jednego ulicznika, lecz całą armię wrogów miał przy sobie ten człowiek. Począwszy od własnej żony, a kończąc na milicji, poprzez hordę wspólników oraz .ludzi przez niego pokrzywdzonych. Wśród tych wspólników i ofiar tak wielu jest podejrzanych, że łatwo o zamieszanie. W zamieszaniu, jak w gęstym tłumie, można działać śmiało, pozostając nie zauważony. Jakaż dogodna sytuacja, gdy ktoś ma nóż na gardle i chce bronić się za wszelką cenę. Można w ten sposób łatwo broń wycelowaną w pierś, zamienić w jej osłonę, ba, nawet użyć do kontrataku. W tym zamieszaniu łatwo można pomylić osoby, można przestawić role, można plątać ślady. Można na przykład w całej koncepcji Jastki, nie pozbawionej logiki, na miejsce Pirki postawić Kotyma. I też wszystko będzie się zgadzało, wszystko
będzie grało. A propos: „grało”. Nieporozumienia małżeńskie też można zagrać. Nie kochali się Kotymowie — być może. Ale konwenansów towarzyskich przestrzegać w swoim środowisku musieli. Skąd więc ten wyłom? W zamieszaniu? Albo na przykład, czy nie mogło też i tak być, że to Szylagę zabił Kotym, Szylagę sprowadzonego podstępnie do lasku, a sam zamiast pana prezesa pofrunął do Mediolanu? Śmierć dyrektora Kotyma. Dziwna śmierć, która już zdążyła poruszyć pół miasta. No bo i kto to widział: poważny szef poważnej instytucji gospodarczej obrabowany, uduszony i utopiony w jeziorku przez hałastrę? Wielbiony przez eleganckie panie z najlepszych sfer towarzyskich i artystycznych stolicy wyprawia się. za miasto, do lasku z biedulą- ulicznicą, jak gdyby był frajerem z prowincji na delegacji służbowej w stolicy! Tak, dziwne to zrządzenie losu. Perwersyjna historia. Zupełnie tak jak gdyby dyrektor Władysław Kotym zabił sam siebie. Popełnił samobójstwo. Doprowadził swój konflikt z otoczeniem (czy celowo? czy celowo?) do takiego napięcia, takiego szczytu, takiego stanu wrzenia, że sam na siebie wydał wyrok. A może… A może też ten wyrok wykonał? Zamyślony Chmura spogląda na swoje notatki upstrzone znakami Zodiaku it ozdobione sentencją: „W tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. Oczywiście — racja. Ale jacy dwoje, co za dwoje, kto: „dwoje”? Pirko i Zuzanna? Pirko i Kotym? Pirko i Szylaga? A może Zuzanna i Szy- laga? Może Kotym i Zuzanna? I w ogóle, dlaczego pęta się Chmurze po głowie bez przerwy ta oklepana sentencja, wygłaszana przez zawianego Władysława Kotyma do współbiesiadników fatalnej libacji? Te dywagacje przerywa Chmurze powrót kapitana Wojciecha Jastki. Jastko wygląda dziwnie. Nie wiadomo, czy winne jest temu
zmęczenie po wyczerpującej pracy całego dnia, czy zasłyszana przed chwilą wiadomość. A może jedno i drugie. — Masz taką minę, jakbyś trafił pod samochód — kpi Chmura, kiedy Jastko bez słowa opada na swoje krzesło przy biurku. Najdziwniejsze zaś są oczy młodego porucznika. Są to oczy chłopca, który zamiast nowego roweru otrzymał od tatusia na imieniny tuzin chustek do nosą. Zaskoczenie, zawód, zdumienie. Dziwni są ludzie, dziwny świat. — No i czegóż to się dowiedziałeś? Jaką rewelacją obdarzyła cię pani Janina Dzietrzykowa? — Chmura zaczyna się już niecierpliwić — Jastko, zbudź się, zamurowało ciebie, czy co? Urok ktoś rzucił? — To ty… — Co: „ja”? — To ty chciałeś wywoływać duchy. — No i co? Objawił ci się duch? Nie wiedziałem, że jestem takim dobrym medium. Przyda się ta praktyczna wiadomość. — Żarty na bok, Sebastianie. Wiesz, co powiedziała mi ta babka, niech ją piorun strzeli! Cały dzień przez nią zmarnowałem, a może jeszcze coś więcej. Dużo więcej. — Powiesz wreszcie, czy nie? — Tu zmuszają do zeznań… — jęknął żałośnie Jastko. — Już mówię. Powiedziała, że ten trup, któregośmy jej kazali oglądać, to wcale nie Kotym. Po rękach poznała, po rękach, które — jak mówi — zapamiętała dobrze i będzie pamiętać do końca życia. Poznała po braku blizny, którą Kotym miał na nadgarstku. To prawda. Ten nie ma żadnej blizny. Ziembikówna też mówi, że Kotym miał taki znak. 6. Człowiek w zrabowanym garniturze nie ma już sił, aby brnąć dalej przez deszcz, błoto, zawieruchę, przez pola i bezdroża, przez lasy i wykroty. Buty okazały się niezdatne, za ciasne.
Zrzuca je i idzie w skarpetkach, potem boso. Schodzi wreszcie na skraj szosy. Tak lepiej. Miałki piasek łagodzi ból w stopach. Jest głodny, ale nie ma grosza przy duszy, żeby wstąpić gdzieś chociażby na szklankę herbaty, przepadła jego fortuna. Boi się zresztą ludzi. Boi się też ciemności. Boi się zarośli Wielu rzeczy się boi, nawet nie wiedział, że strach może być taki wszechogarniający. W głowie odczuwa piekielny ból po ciosie, który mu zadano, mdli go, nie wiadomo z tego bólu, czy z głodu. Sam już nie wie, jak długo idzie, dokąd idzie i gdzie się znajduje. Po jakimś czasie już i strach nawet mija. Pozostaje kamienna obojętność i jedyne pragnienie: ogrzać się. Zobaczyć światło, napić się czego ciepłego. Oto jakaś wieś. Wszystkie okna ciemne, mieszkańcy posnęli w swoich ciepłych domach, ciepłych łóżkach. On tylko się tuła. Okazuje się wszakże, że czuwa jeszcze ktoś prócz niego tej ciemnej i niepogodnej nocy. A zatem nie jest sam. Przed nim wyłania się z mroku zarys domu, z okien którego bije jasny, dodający jak gdyby otuchy, opiekuńczy blask. Na ścianie parterowego pokoju widnieje odbity cień człowieka pochylonego nad stołem czy biurkiem. Wędrowiec podchodzi do tego domu. Żarówka ośwletla napis nad drzwiami wejściowymi, wymalowany białymi literami na czerwonym tle. Wędrowiec ma ochotę roześmiać się na cały głos. Oto dokąd trafił, dokąd zaszedł, uciekając co sił i tchu w piersiach! Milicja! Posterunek milicji w jakimś Zalipiu czy Zawodziu! Ależ to świetne miejsce — przychodzi mu do głowy. Miejsce w sam raz dla niego. Czemu by nie miał właśnie tu zapukać i poprosić o nocleg oraz szklankę gorącej herbaty? No tak, ale co im powie? Jak to, co? Powie prawdę. Zwyczajnie: prawdę. 7. Chmura patrzy na telefon tak jak głodny człowiek na talerz
smakowicie pachnącej zupy. Hipnotyzuje po prostu aparat wzrokiem. Czy spodziewa się, że jeszcze tej nocy rozlegnie się dzwonek sygnalizujący, że ktoś pilnie chce mówić z kapitanem Sebastianem Chmurą, prowadzącym śledztwo w sprawie zamordowania dyrektora Władysława Kotyma? Właśnie tak jest. Chmura spodziewa się tego telefonu i oczekiwanie jego spełnia się, chociaż Jastko ma na twarzy wyraz beznadziejności i wygląda jak człowiek ciężko maltretowany. Chmura podnosi słuchawkę jeszcze zanim milknie pierwszy sygnał. Mówi niewiele, za to uważnie słucha. — Tak… — mówi — Tak. Tak. Kiedy zaś odkłada słuchawkę i kieruje spojrzenie na Jastkę, w jego wzroku maluje się nie radosna satysfakcja, lecz zmęczenie i ten szczególny rodzaj spokoju, który płynie nie ze świadomości, że jest wspaniale, lecz z przekonania, że w wielkiej walce liczy się każda wygrana potyczka. Mówi cicho: — Mamy go. Jastko znów jest młody. Młodzieńczy, pełen zapału do działania. — Kogo?! — Władysława Kotyma. KONIEC