1
Jill Barnett
Marzenia Tytuł oryginału DREAMING
2
Prolog Londyn, Anglia 1813 Letty Hornsby wierzyła w sny, ale ten...
12 downloads
13 Views
1MB Size
1
Jill Barnett
Marzenia Tytuł oryginału DREAMING
2
Prolog Londyn, Anglia 1813 Letty Hornsby wierzyła w sny, ale ten wieczór przypominał koszmar. Stojąc samotnie w kącie zatłoczonej sali balowej, patrzyła na śmietankę towarzyską Londynu, tłumnie podążającą na parkiet taneczny. W powodzi piór i koronek trzepotały wachlarze, słychać było śmiechy i flirty, a wszystko przy dźwiękach orkiestry smyczkowej. Niespokojni dandysi poruszali się wśród tego sezonowego bukietu świeżych panien jak motyle w poszukiwaniu najsłodszego nektaru. Przechadzali się wśród tłumu, kłaniając się i wypełniając karneciki balowe dam, przekomarzając się między sobą, kto porwie do głównego walca królową tego karnawału. Pierwszy bal jej pierwszego karnawału. A jednak nigdy jeszcze nie czuła się tak samotnie i tak daleko od domu. Bardzo pragnęła, by był z nią teraz ojciec. Minęło już tyle miesięcy od czasu, gdy po raz pierwszy rozmawiali o jej „wprowadzeniu w świat". Podniósł wtedy głowę znad ostatniego wydania „Roman Antiquities" i stwierdził, że bale i atrakcje karnawału są nie dla niego, więc będzie o wiele lepiej, gdy towarzyszyć jej będzie ciotka jej matki. Ciotka Rosalynde nie przedstawiła jednak Letty nikomu, z wyjątkiem gospodyni, po czym wepchnęła ją w kąt sali, spiesznie oddalając się, by posłuchać najświeższych ploteczek. Dziewczyna została sama w wielkiej sali balowej wypełnionej nieznanymi ludźmi. Stała samotnie w kącie, w myślach jednak wirowała i płynęła wśród dźwięków muzyki. Pod warstwami długiej koronkowej sukni, palce jej nóg obutych w jedwabne pantofelki, ukryte pod satynową halką, poruszały się w takt tańca. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że tańczy, śmiejąc się, ona, królowa balu, księżniczka, jaką zawsze pragnęła być, z długimi, rozwianymi tycjanowskimi włosami i jeszcze dłuższą listą wielbicieli oczekujących, by z nią zatańczyć. Muzyka ucichła, skończył się taniec i znikło marzenie. Westchnęła i otworzyła oczy, by wrócić do smutnej rzeczywistości. Nie była rudowłosą księżniczką ani królową balu. Była Letitią Hornsby o włosach koloru orzecha, długich i kręconych jak ogon pudla i na swym pierwszym balu stała w kącie, samotna i zapomniana. Gdzieś w pobliżu zabrzmiał wesoły dziewczęcy śmiech. Zaintrygowana Letty zrobiła parę kroków, wychodząc z ukrycia i pozostawiając marmurowego kupidyna samego w małej niszy. Stanie w pobliżu tego bożka miłości wcale nie polepszyło jej sytuacji. Śmiech rozległ się znowu. Letty popatrzyła na śliczną blondynkę, która rozłożywszy wachlarz poruszyła nim leciutko, po czym ująwszy suknię, dygnęła nisko przed grupą zachwyconych młodych ludzi, zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się do adoratorów, którzy prześcigali się, oferując jej pomoc w podniesieniu się. Dziewczyna odmówiła wszystkim i wstała sama tak lekko i zgrabnie, że nawet Letty poczuła chęć aplauzu. Mężczyźni bili brawo i targowali się o prawo porwania uroczej, pełnej wdzięku panny do następnego tańca. Letty marzyła, żeby poznać tę dziewczynę, może mogłaby jej wtedy towarzyszyć. Jeden taniec - to było wszystko, czego pragnęła. Tylko jeden. Jak gdyby w odpowiedzi na jej życzenie, z tłumu wystąpił młody ciemnowłosy mężczyzna i począł rozglądać się po sali. Kiedy jego oczy zatrzymały się na Letty, pojawił się w nich błysk zainteresowania. Wszystkie jej mięśnie stężały w oczekiwaniu. Mężczyzna powoli ruszył w jej stronę. Och, tak! Oddech zamarł jej w piersiach, modliła się, żeby nie zrobić czegoś okropnego, na przykład wybuchnąć płaczem albo zemdleć, zwłaszcza zanim młodzieniec do niej dotrze. Czuła, że jej skóra pokrywa się potem. Pomyślała, że powinna się wachlować - próbowała już opanować tę sztukę ale w tej chwili jej wachlarz wisiał bezużytecznie na wyciągniętej strzale kupidyna. Z każdym krokiem młodego człowieka serce Letty biło coraz głośniej. Wyobraziła sobie, że to werble zwiastujące radosną chwilę, której tak oczekiwała. Och, wreszcie zatańczyć!
3 Skrzypce zabrzmiały wstępem do następnego tańca. Młodzieniec był już koło niej. Mimo woli uczyniła krok w jego kierunku i potknęła się. Poczuła na ramieniu rękawiczkę, jego dłoń podtrzymała ją. Podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Przepraszam panią. Po dwóch godzinach milczenia ludzki głos był dźwiękiem słodkim i wyczekiwanym, jednak nawet nie w połowie tak wyczekiwanym, jak możność zatańczenia. Wciąż uśmiechając się z wdzięcznością, Letty podniosła lewą dłoń, do której na różowej jedwabnej wstążce przywiązany był karnecik balowy. - Przepraszam - powtórzył. - To moja wina - powiedziała trochę za szybko. - Nadepnęłam na rąbek spódnicy. Jest nieco za długa. Mówiłam ciotce Rosalynde, ona jest z Hollingsworthów, tych Hollingsworthów z Exeter, mówiłam, że jest za długa, ale nie chciała słuchać i kazała mi być cicho, ponieważ zawsze gadam za dużo, i powiedziała, że zajmie się wszystkim, bo wie, co robi. Letty nabrała oddechu, którego już rozpaczliwie potrzebowała, i uniosła nieco wyżej rękę z karnecikiem. Stojąc teraz w napięciu tak blisko niego, czekała na pytanie, które tak chciała usłyszeć przez cały wieczór. - Naprawdę, przepraszam, panno Hollingsworth... Jej uśmiech jaśniał szczerą radością. - Och, nie nazywam się Hollingsworth. Nazywam się Hornsby. Jego głos stał się bardziej oziębły. - Panno Hornsby - skinął głową - chciałbym przejść. Przejść? Letty spojrzała mu w oczy i zmarszczyła brwi. Patrzył ponad jej ramieniem. Z rosnącym przerażeniem podążyła za jego wzrokiem. Nie patrzył na nią, lecz na stojącą z tyłu dziewczynę o kruczoczarnych włosach. - To z nią pan chce... - wyrwało się jej. Jego wzrok stał się kamienny. Nie chciał tańczyć z Letty. Odwróciła się szybko i zeszła mu z drogi. - Przepraszam. - Jej głos był tak cichy, że sama ledwo go usłyszała. Odwróciła oczy, by ukryć upokorzenie. Czuła, jak wypełniają się łzami i w jednej chwili małe różyczki ozdabiające brzeg jej sukni zlały się w różową plamę. Orkiestra znów zaczęła grać, a Letty wciąż stała, gwałtownie łapiąc oddech i rozpaczliwie szukając sił, by przetrwać tę koszmarnie samotną noc. Jeszcze przed nią wiele bali i rautów, pojawiła się myśl, która w żadnym stopniu nie zmniejszyła ucisku w żołądku. Przeciwnie, poczuła mdłości na myśl o wielu wieczorach takich jak ten. Może to lepiej, że była sama. Nic sądziła, by mogła teraz rozmawiać z kimkolwiek nie robiąc z siebie skończonej idiotki, to znaczy nie szlochając rozpaczliwie komuś w rękaw. Odetchnęła głęboko dwa razy i podniosła znów oczy. Wzrok jej przyciągali tancerze na parkiecie, patrzyła na nich z takim samym oczarowaniem i zachłannością, z jaką sierota patrzy na rodzinę obchodzącą święta Bożego Narodzenia. Po chwili złapała się na tym, że obserwuje młodego człowieka, z powodu którego przeżyła tyle nadziei i tyle rozczarowania, oraz jego wybrankę. Ich ciemne włosy połyskiwały złotym blaskiem setek świec płonących wysoko ponad ich głowami. Było coś magicznego w sposobie, w jaki płynęli i wirowali w zawiłych figurach tanecznych. W pewnym momencie Letty napotkała wzrok dziewczyny i nagle zapragnęła, by ziemia się pod nią zapadła. W oczach tańczącej była litość. Litość. Przygryzając wargę odwróciła się szybko, by odejść. Gdziekolwiek. Zerknęła na drzwi prowadzące na taras, ale na dworze wciąż padał rzęsisty deszcz. Podnosząc wysoko głowę wyszarpnęła kupidynowi swój wachlarz i udała się do stolika z napojami, z właściwą miała nadzieję - dozą obojętności. Znalazłszy się koło stołu stanęła. Nie chciała popełnić gafy sięgając sama po filiżankę. Ciotka wbijała jej do głowy zasady etykiety tak długo, aż mogłaby je powtarzać przez sen: młoda dama zawsze czeka, by dżentelmen pomógł jej wysiąść z powozu. Młoda dama zawsze czeka, by dżentelmen otworzył jej drzwi. Młoda dama zawsze czeka, by dżentelmen ją obsłużył. Letty miała wrażenie, że głównym celem życia młodej damy jest oczekiwanie, by jakiś dżentelmen czytał w jej myślach.
4 Do stołu podszedł młody człowiek. Chwilę później odwrócił się, trzymając w obydwu dłoniach filiżanki z lemoniadą. Letty zerknęła na napój, po czym spojrzała mu w oczy z uśmiechem. Odwzajemnił uśmiech. I odszedł. Najwyraźniej nie czytał w jej myślach. Niecierpliwie postukała palcami w wachlarz z kości słoniowej i odwróciła się do stołu. Filiżanki z lemoniadą stały jak straże pałacowe w równych szeregach. Zastanawiała się, co strasznego stałoby się, gdyby po prostu sama sięgnęła po coś do picia. Rzuciła szybkie spojrzenie na ścianę, pod którą siedziały plotkujące przyzwoitki w czepcach. Określany przez wielu jako gniazdo starych wron, kąt ten za jedno dostrzeżone uchybienie, jedno faux pas mógł zrujnować towarzyską karierę dziewczyny. Przesuwając od niechcenia wachlarz po obrusie Letty szła wzdłuż stołu do chwili, gdy była pewna, że starsze damy już jej nie widzą. Koniuszkiem wachlarza nieznacznie popchnęła filiżankę w kierunku krawędzi stołu, skąd, odpowiednio powolnym ruchem, mogłaby sięgnąć po lemoniadę nie zauważona. Jeden głęboki oddech i bardzo powoli wyciągnęła rękę w kierunku stołu. Bliżej. Jeszcze bliżej. I jeszcze bliżej. - Półdiablę spragnione? Gwałtownie wciągnęła powietrze i cofnęła rękę. Była tylko jedna osoba, która nazywała ją „Półdiablę". Tylko jeden człowiek miał taki głos. Słysząc go zawsze czuła się tak, jakby wypiła przed chwilą filiżankę gorącej czekolady. Ciepło. Słodko i troszeczkę grzesznie. Odwróciła się i wyszeptała: - Richard... Podniosła oczy na lorda Downe, mężczyznę, którego kochała tak dawno, jak tylko sięgnęła pamięcią. Stał pod żyrandolem, w jego ciemnoblond włosach błyszczały kropelki deszczu. Miała wrażenie, że przybył do niej w chmurze gwiazd. Wziął filiżankę z lemoniadą i podał jej. Letty stała jak sparaliżowana, nieświadoma, że wszystkie uczucia widoczne były w jej oczach. - Czy weźmiesz to ode mnie, czy też mam tak stać całą noc? Podniósł napój do poziomu jej oczu i spojrzał na nią rozbawiony. - Och... dziękuję - odparła głosem, który zabrzmiał chrypliwie.- Wzięła filiżankę, uniosła ją do ust i wypiła wszystko w dwóch potężnych łykach. Patrzyła w puste naczynie, gorączkowo szukając w myślach jakichś błyskotliwych i dowcipnych słów. Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, wyciągnął rękę i ujął jej karnecik balowy. Z całych sił powstrzymała się od wyszarpnięcia mu kartki, nim zobaczy upokarzający fakt, że karnecik jest pusty. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony, patrzył jednak na nią całą wieczność. Potem, jak to czynił tysiące razy w jej marzeniach, napisał swoje imię dużym, męskim bazgrołem w poprzek karteczki. Zwrócił jej karnet i podał ramię. Stała nieruchomo, wpatrując się w niego. - Ten taniec należy do mnie, nieprawdaż? Spojrzała mu w oczy. Mało brakowało, by rzuciła mu się w ramiona i rozpłakała z wdzięczności. Jednak raz w życiu, i to w obecności Richarda Lennoxa, zachowała się właściwie. Podała mu rękę i poczuła przenikający ją dreszcz. Po lekkim ukłonie pozwoliła się poprowadzić na parkiet, modląc się gorąco, by nie upaść i nie zepsuć wszystkiego. Muzyka wypełniła jej uszy dźwiękami piękniejszymi niż chóry anielskie. Poruszała się powoli, czując się jak w jednym ze swych najbardziej czarownych snów. Gdy dotknął jej ręki, omal nie krzyknęła, tak gwałtownych doznała uczuć. Jak gdyby ktoś przypiął jej skrzydła, wszystkie wrażenia potęgowały się dziesięciokrotnie. Powietrze było gęste, światło świec ciepłe jak uścisk ramion. Każdy oddech pachniał miodem, każda nuta melodii wydawała się najsłodszym z dźwięków. I oto już tańczyła. Z Richardem. Nie mogła się zmusić, by spojrzeć na niego, poza tym była tak zdenerwowana, że musiała się skupić na krokach tańca. - Źle obliczyłaś, Półdiablę. Potknęła się, lecz on wprowadził ją w obrót, podtrzymując silną ręką. Spojrzała na niego, trochę zażenowana, a trochę wdzięczna, całkiem zbita z tropu, i szepnęła:
5 - Skąd pan wiedział, milordzie? Pochylił się lekko i szepnął jej do ucha: - Twoje usta się poruszają. Spłonęła rumieńcem i speszyła się tak, że pomyliła kierunek tańca, burząc całą linię tancerzy. Czekając, aż do niego wróci, Richard czynił wysiłki, by ukryć rozbawienie. Nikt inny jednak go nie krył. Pochyliła głowę, by nie patrzeć na drwiące twarze i przy następnym obrocie jej wachlarz zaczepił o jego aksamitną marynarkę. Połączona ze swym partnerem, musiała wykonać ukłon wraz z męską połową tancerzy, próbując jednocześnie uwolnić swój wachlarz. Podczas reszty tańca trzy razy nastąpiła mu na nogę. Przynajmniej jednak nie upadła. Pozostały czas spędziła na modlitwie, by Bóg pozwolił jej zapamiętać ten taniec jakoś romantyczniej. Po dziesięciu minutach muzyka, niestety, umilkła. Z zamkniętymi oczami i bijącym sercem Letty zakończyła taniec głębokim ukłonem. Za szybko, o wiele za szybko. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki go nie wypuściła. W najgłębszej ciszy odprowadził ją do wnęki z kupidynem. Odwróciła się, podziękowała mu, po czym cicho dodała: - Przepraszam za deptanie po nogach, milordzie. Nie odpowiedział. Jego twarz wyrażała niedbałą obojętność. Zastanawiała się, o czym myśli, mając taki wyraz twarzy. Ledwo dosłyszała, jak oświadcza, że było mu miło, i szybko się skłoniwszy, odchodzi. Przywarła wzrokiem do jego szerokich pleców, odzianych w ciemnozieloną aksamitną marynarkę, która podkreślała głęboki kolor jego oczu. Nawet gdy dołączył do grupy mężczyzn w drugim końcu sali, nie mogła się zmusić, by odwrócić oczy. Przyjaciele poklepywali go po plecach, rozmawiając i śmiejąc się. Nie spojrzał już na nią ani razu, ale to nie miało znaczenia. Richard Lennox, od niedawna lord Downe, książę z jej marzeń i obiekt jej uczuć od sześciu długich lat, właśnie z nią zatańczył. Na balu. Na oczach wszystkich! Spojrzała na kupidyna, stojącego na cokole z naciągniętym łukiem. Potem długo wpatrywała się w swój karnecik, jakby w obawie, że podpis Richarda zniknie, jak wiele jej snów w okrutnym świetle poranka. Dotknęła palcami napisu. Nie zniknął. Jego imię wyraźnie, czarno na białym widniało przed jej oczami. Wiedziała, że to nie sen. To była rzeczywistość.
6
1 Devon, Anglia 1815 Lord Downe znany był z tego, że świetnie jeździł konno - co zresztą szczęśliwie się złożyło dla niego, gdyż diabelnie trudno utrzymać się na koniu, gdy jest się pijanym. Jeszcze trudniej dokonać tego nocą, a ta noc była ciemniejsza niż przeszłość przestępcy. Richard Lennox i jego wierzchowiec znali jednak podmokłe wrzosowiska lepiej niż własną kieszeń. Przez wszystkie te lata jeździli setki razy do tego urwiska i małej zatoczki poniżej, gdzie znajdował ukojenie z dala od siedziby, która nigdy nie była jego domem. Teraz jechał znów przez wrzosowiska, aż wreszcie przestało mu ciążyć zatęchłe powietrze przeszłości i czuł tylko słony zapach morza. Znowu mógł oddychać. Koń i jeździec zwolnili zbliżając się do urwiska. Richard odprężył się. Dwa lata temu inaczej wyglądało to wybrzeże. Anglia była w stanie wojny z Francją. Teraz jednak kanał La Manche był cichy i spokojny. Żadnych sztormów, żadnych ciemnych chmur, francuskich okrętów węszących przy wrogim wybrzeżu, nie było też brytyjskich statków broniących swego terytorium. Jeszcze miesiąc temu Richard, tak jak wszyscy inni, myślał, że wojna jest skończona. A jednak Napoleon uciekł z Elby. Wedle ostatnich pogłosek maszerował przez Francję, formując nową armię. Richard wpatrywał się w wody kanału i nagle uderzyło go, że zachowuje się jak idiotyczny marzyciel, który chciałby choć przez chwilę zobaczyć, co dzieje się na drugim brzegu. Widział tylko czerń - rozlewającą się szeroko ciemną wodę i nocne niebo. Była to pora, gdy księżyc odwracał się do świata plecami. Księżyc przemytników. Potrząsnął drwiąco głową i skierował konia wzdłuż urwiska. Księżyc przemytników i francuska armia. Musi być diabelnie pijany, plotąc od rzeczy jak przesądny stary rybak ze wsi. Roześmiał się, lecz w jego śmiechu nie było wesołości. Marzyciele i głupcy, wszyscy. Spojrzał na południowe urwisko, gdzie połyskiwały światła posiadłości Hornsbych. Nagle w jego myślach pojawiła się twarz dziewczyny obramowana burzą brązowych włosów. Letitia Hornsby. Boże... to była myśl. Zbladł leciutko i potarł ramię, to, które przypadkiem mu zwichnęła. Instynktownie podniósł dłoń do prawego oka, które podbiła mu piłką do krykieta. Jego stopa drgnęła, jak gdyby przypomniała sobie ból zadany jej w tańcu i ten świeższy, gdy Letty przejechała po niej swoją kariolką. Po tym wypadku przez dwa miesiące musiał korzystać z laski. Pochylając się w siodle, patrzył na światła posiadłości zastanawiając się, czy Letty jest w którymś z oświetlonych pokoi. Razem z tą myślą poczuł gwałtowną, instynktowną chęć oddzielenia się od niej jakąś ogromną liczbą mil, która zapewniłaby mu bezpieczeństwo. Nie, pomyślał. Nie mil... kontynentów. Półdiablę Hornsbych - zapłata za wszystkie grzechy, które popełnił. Jej karnawał w Londynie był po prostu katastrofalny, a nieskrywana namiętność do niego walnie się do tego przyczyniła. Tak wyraźnie, jakby to było wczoraj, zobaczył ją, stojącą w kącie podczas pierwszego balu. Próbowała wyglądać na zadowoloną, choć wypadało to dość żałośnie. Galanteria była jedną z tych zalet moralnych, których Richard zwykle unikał. Miał swoje powody. Wysoka moralność, galanteria i uprzejmość nie ochroniła jego ojca przed śmiercią. Przez lata buntu Richard wyrobił sobie własną opinię, jakie cechy chciałby odziedziczyć. A jednak w tamten wieczór na balu poprosił Półdiablę do tańca. Przyczyna, dla której to zrobił, jakoś wciąż była dla niego niejasna. Logika wskazywałaby na to, że w wieku siedemnastu lat dziewczyna powinna wyrosnąć z dziecięcego uczucia do niego. Nic podobnego. Taniec ów pogorszył tylko sprawę. Za każdym razem, podczas wszystkich towarzyskich okazji, gdy się spotykali, zdarzała się jakaś katastrofa. Złośliwy świat nie czekał długo, by uznać Letty za odmieńca. W towarzystwie uważano ją za wybryk natury i wyśmiewano okrutnie. Pamiętał nagłe poczucie winy, kiedy trafem losu właśnie on, obiekt jej źle ulokowanych uczuć, wygrał dwa tysiące funtów właśnie w dniu jej towarzyskiej klęski.
7 Odwrócił oczy od świateł domu w chwili, gdy krzyk mężczyzny, nadspodziewanie głośny w ciszy, odbił się echem od skały za nim. Odwrócił się gwałtownie w kierunku, z którego dochodził krzyk, znieruchomiał na chwilę, nasłuchując, po czym podjechał kawałek, zatrzymując się przy krawędzi północnego klifu, gdzie gąszcz krzewów janowca i duża granitowa skała dawały schronienie. Występ skalny poniżej zasłaniał mu widok na zatoczkę, skierował więc konia na wąską ścieżkę biegnącą po urwisku i prowadzącą nad brzeg morza. Mniej więcej w połowie drogi, tuż koło występu, zatrzymał się. Na zatoce poruszały się niczym świetliki przyćmione latarnie. Spojrzał znów na morze, szukając statków, lecz wciąż nic nie było widać. Przeszukał wzrokiem brzeg i dostrzegł dwie małe łódeczki na plaży poniżej. Mała grupka mężczyzn wyładowywała skrzynie z przemytem. Niewątpliwie były to belgijskie koronki, koniak i sól. Kilku innych ciemno ubranych ludzi wyłoniło się z groty skalnej u stóp urwiska, niosąc do łodzi długie drewniane skrzynie. Dziwne. Czy mogła to być... Nad nim trzasnęła gałązka. Zamarł. Coś poruszyło się nagle w krzewach ponad jego głową. Wierzchowiec drgnął lekko. Richard powoli wsunął rękę pod płaszcz i wyciągnął pistolet, po czym ścisnął udami konia, dając mu znak, by ruszył naprzód. Patrząc w górę, odchylił się do tyłu i wycelował broń. Kolejny głośny trzask... i krzaki rozchyliły się. Z gąszczu wyjrzało Półdiablę Hornsbych. Ich oczy spotkały się. Spojrzał na nią z przerażeniem. Ona patrzyła na niego jak na plaster miodu. Jęknął, zamknął oczy i opuścił pistolet. - Richard.... - wyszeptała jego imię jak modlitwę. Gdy ona znajdowała się w pobliżu, potrzebował modlitwy - i to długiej. Usłyszał kolejny gwałtowny szelest krzaków i zajadłe warczenie. Richard stłumił ponowny jęk, gdy z tych samych krzaków wyłoniła się ogromna psia morda. Jej ulubieniec. Modlitwa to mało. Potrzebował błogosławieństwa. Pies spojrzał na niego i warknął. Koń Richarda spłoszył się. Z trudem udało mu się uspokoić wierzchowca i utrzymać go na wąskiej ścieżce. Ziemia i kamienie posypały się w dół. Przeklęty pies zaszczekał. Szybko odwrócił się w siodle, obserwując plażę. Przemytnicy musieli to usłyszeć. Do stu diabłów, Napoleon by to usłyszał! Jedna z latarni zatrzymała się tuż pod nim, po niej pojawiła się następna, i jeszcze jedna. Richard zmartwiał. Mężczyźni w dole patrzyli na urwisko. Lord Downe znalazł się między młotem a kowadłem - przemytnicy z jednej, a tych dwoje z piekła rodem z drugiej strony. Diabelski pies znów szczeknął. Koń stanął na luźnym kamieniu, tak że omal nie spadli w dół skalistego urwiska. - Och, nie! - krzyknęła Letty, wyciągając do niego rękę. Jej twarz stężała w przerażeniu. Richard! Pies naturalnie warknął. Koń cofnął się. Z dziwną mieszaniną rezygnacji i przerażenia Richard poczuł, jak cugle wypadają mu z rąk. Zsunął się z siodła. Spadając słyszał jedynie własne siarczyste przekleństwo. W dół... W dół... Jego ostatnia przytomna myśl? Że wśród przemytników będzie bezpieczniejszy.
8
2 Letitia Olive Hornsby wierzyła w przeznaczenie, w serca sobie przypisane, w miłość od pierwszego wejrzenia. I kochała go od zawsze. Może nie od zawsze, ale przy jej dziewiętnastu latach osiem stanowiło prawie połowę jej życia. Ledwo pamiętała czas, kiedy jej serce nie należało do Richarda Lennoxa, ich sąsiada i od niedawna lorda Downe. Jego wspaniały tytuł nie miał nic wspólnego z jej uczuciem. Godność ta zresztą nie należała mu się. Słyszała, że Richard żywił pogardę dla swego ojca i jego tytułu. Był drugim synem, pozbawionym wszelkich przywilejów, jeśli wierzyć pogłoskom, jakie krążyły w sąsiedztwie. Dwa lata temu wszystko to zmieniły dwa strzały z broni bandytów. Jego ojciec i starszy brat zginęli, a Richard nagle został lordem. Nie, dla Letty tytuł był niczym. Człowiek, który go nosił, był wszystkim. Nikt bardziej niż Letty, chociaż z tak marnym skutkiem, nie starał się urzeczywistnić swoich marzeń. Miała jednak nadzieję i wiarę, że Bóg nigdy nie zamyka jednych drzwi nie otworzywszy innych. Siła tej wiary i własna nieustępliwość podtrzymywały ją na duchu, gdy kolejne drzwi zatrzaskiwały się jej przed nosem. Matka zmarła, gdy Letty miała siedem lat. Ojciec, mimo że ją kochał, nie potrafił jej zapewnić wychowania, jakie córce dać może tylko matka. Nie było dnia, w którym nie tęskniłaby okrutnie za matką i nie zastanawiała się, czy mogłaby być inna - lepsza, subtelniejsza, nie tak niezręczna i mniej samotna - gdyby matka żyła. Jej ojciec spędzał większość życia wśród zabytków starożytności - uwielbiał wszystko, co miało związek z tamtymi czasami, wykopaliskami i Rzymem, co odzwierciedliło się też w jej okropnym imieniu. Letitia znaczyło po łacinie „zachwycająca" i rodzice uznali je za najbardziej odpowiednie. Ojciec ochrzcił ją dodatkowo koszmarnym imieniem Olive, które było rzymskim symbolem pokoju - czymś, czego brakowało jej od dnia, w którym się urodziła. Pierwsza katastrofa, jaką pamiętała, zdarzyła się, gdy miała osiem lat. To był trudny i samotny rok dla dziewczynki nagle pozbawionej matki. Troska ojca była jej wówczas tak bardzo potrzebna. Godzinami ćwiczyła się w mówieniu, dopóki nie nauczyła się wypowiadać całych kwestii i myśli na jednym oddechu. Chcąc zadziwić ojca swoim - w jej mniemaniu - kunsztem oratorskim, postanowiła urządzić przedstawienie wygłaszając przemowę słynnego rzymskiego mówcy Cycerona. Włożyła togę - jedno z białych prześcieradeł leżących w szafie z bielizną - starannie wycięte z ojcowego siodła rzymskie sandały, których zapięcie pomysłowo wykonane było z jego ostatnio naprawionych hiszpańskich cugli. Za pomocą nożyc krawieckich przycięła swe długie włosy, by tworzyły aureolę loków, jak na rzymskim popiersiu stojącym w gabinecie ojca. Uwieńczyła skroń wieńcem oliwnym, który z powodzeniem splotła z wiązu. Uznawszy, że wygląda wprost idealnie, przygładziła swą nową fryzurę, ostatni raz spojrzała na rzymski kostium i wkroczyła do ogromnego salonu, w którym jej ojciec podejmował luminarza kręgu angielskich historyków i swego honorowego gościa, znanego archeologa. Zrobiwszy niecałe dziesięć kroków, Letty zahaczyła zamaszystą togą o ramię świecznika, przewracając go na drugi, stojący obok, ten zaś upadł na następny, który pochylił się w stronę palm doniczkowych, które okazały się zadziwiająco łatwopalne. Z palm ogień przerzucił się na aksamitne draperie na ścianie. Było tyle dymu, że przedstawienie, które Letty dała ojcu i jego szanownym gościom, mogło się równać jedynie z pożarem Rzymu. Gdy miała lat dziewięć, podjęła próbę zbudowania modelu rzymskiego akweduktu. Jak się okazało, była zdolnym inżynierem. Osuszyła całe jezioro. Złożyło się jednak tak nieszczęśliwie, że wodę z jeziora skierowała do stajni. Później przyszedł incydent z murem Hadriana, zbyt skomplikowany i katastrofalny w skutkach, by go opisać, można go sobie jednak wyobrazić jako najgorszy koszmar. Setki kamieni z hukiem spadających w dół marmurowych schodów. Do dziś słyszała ten grzmot.
9 Letty walczyła tak o miejsce w myślach ojca do chwili, gdy przeniosła swe uczucia na syna sąsiadów, Richarda Lennoxa. Większość młodych angielskich dam spotykała wybrańców swego serca na zatłoczonych salach balowych, podczas przejażdżki w parku lub poznawała ich dzięki uzgodnionemu przez rodziców małżeństwu. Nie dotyczyło to jednak Letty. Jej ścieżki życiowe były zawsze bardziej skomplikowane. Miała jedenaście lat, gdy pierwszy raz ujrzała Richarda Lennoxa. Był to jeden z jasnych angielskich dni, gdy niebo nad Devon było błękitne jak jaja płochacza, a chmurki na nim białe i lekkie jak gęsi puch. Gończe psy jej ojca poszczekiwały wesoło na świergocące ptaki, koty ze stajni goniły cienie trzepoczących motyli. Letty wraz z kuzynami zamieniła duszne wnętrze sali szkolnej na tchnące wolnością zachodnie pastwisko, gdzie jedyne spojrzenie, jakie od czasu do czasu spotykali, było spojrzeniem mlecznych krów. Wszystko zaczęło się od zakładu. Jej nieznośni kuzyni, Isabel i James, wyzwali ją, by przejechała się na krowie. Szatański błysk w ich oczach powinien był ją ostrzec, że coś wisi w powietrzu. Ale ambicja, niestety, zaślepia. Pewna, że z łatwością da sobie radę z tak prostym zadaniem, Letty wkroczyła pomiędzy przeżuwające stado ze sznurem w dłoni i przyjrzała się dokładnie krowom, szukając zwierzęcia o najłagodniejszych oczach. Jedna sztuka rasy Jersey o oczach jak święty Mikołaj wydała jej się wprost idealna. Miała nawet małe wgłębienie na brązowym grzbiecie, które Letty oceniła jako dokładnie dopasowane do jej własnego siedzenia. Sądząc z wyglądu można by pomyśleć, że krowy są spokojnymi, łagodnymi i niezwykle posłusznymi stworzeniami, zadowolonymi z życia, gdy pasą się na łące, żując swój pokarm i od czasu do czasu odganiając ogonem dokuczliwe muchy. Tak bywa na ogół. Kuzyni przechadzali się w pobliżu, gdy Letty łagodnie przemawiała do krowy, zakładając jej pętlę na szyję. Nie zdawała sobie sprawy, że w rzeczywistości zakłada ją sobie. Krótka modlitwa, głęboki oddech i dziewczynka zręcznie wskoczyła na kościsty grzbiet. Drogi kuzyn James uderzył zwierzę w zad rękojeścią, w której ukrył gwóźdź. Nie wiedziała, że krowy potrafią krzyczeć. Zwierzę ryczało, wierzgało i skakało tak, że Letty dzwoniły zęby. Słysząc szyderczy śmiech kuzynów chwyciła sznur jeszcze mocniej w swe małe ręce i zdołała się utrzymać, walcząc zarówno o swą godność, jak i o życie. W tej chwili to pierwsze było dla niej ważniejsze. Jedno spojrzenie na ich twarze wystarczyło, by zrozumiała, że będzie jechać na tej bestii tak długo, jak tylko wystarczy jej sił. Dzwoniąc zębami i obijając siedzenie o grzbiet krowy, pomknęła w dół zbocza w dzikim pędzie, przeskoczyła strumyk i pogalopowała w górę drogi prowadzącej do starego mostu spinającego brzegi rzeki. Tam właśnie, na spróchniałym drewnianym moście, jadąc na ryczącej wniebogłosy krowie Letty Hornsby pierwszy raz spotkała Richarda Lennoxa, który, jak chciała Opatrzność, wracał akurat z uniwersytetu do domu. Nawet Opatrzność czasami ulega schematom, jechał bowiem na białym koniu. Richard Lennox, rycerz poskramiający smoki. Niczego nie spodziewający się młody człowiek, nagle został zepchnięty z mostu wprost w mętne wody rzeki Heddon. Letty przylgnęła do belki mostu, obserwując, jak jej krowa galopuje w dal w ślad za przerażonym koniem. Uwagę jej odwróciły nagle dwa dość siarczyste przekleństwa, przeniosła więc wzrok na rzekę pod mostem. Do śmierci pamiętać będzie jego twarz, gdy wynurzył się, rzucając jej wściekłe spojrzenie. Twarz o klasycznych rysach: wydatne kości policzkowe, mocna kwadratowa szczęka z cieniem ciemnego zarostu i prosty, nieco może jastrzębi nos. Opalony był na złotobrązowo, a jego włosy - w tej chwili mokre, przylizane i ozdobione zielonymi wodorostami - miały kolor francuskiego koniaku jej ojca. Ciemne, gęste, mocno zarysowane męskie brwi zmarszczone były nad oczami o kolorze trudnym do określenia z tej odległości, błyszczały jednak ku niej z twarzy, na której wyraźnie malowała się chęć mordu. Wypadek ten niejako ustalił schemat ich przyszłych spotkań. Niektóre były bardziej katastrofalne w skutkach, inne mniej, jednak przez te wszystkie lata, wśród nadziei i niepowodzeń, wierność Letty pozostała niezłomna.
10 Z wiarą silną jak głaz oczekiwała dnia, w którym Richard będzie należał do niej. Był wszystkim w jej samotnym świecie. Marzyła, by jej włosy nagle przemieniły się w rude loki, które przyciągnęłyby jego oko - które, nawiasem mówiąc, było zielone. Kolor ten odkryła przy okazji nieszczęśliwego wypadku z piłką do krykieta. Oczywiście, Richard nie miał jednego zielonego oka, gdyby bowiem miał tylko jedno, nosiłby opaskę - jak romantyczny pirat. Richard Lennox miał dwoje zielonych oczu, a nie była to zieleń wiosennej trawy ani jasny kolor stroju elfa, ale ciemna zieleń wrzosowisk Devon, zieleń morza przed zachodem słońca, niebezpiecznej puszczy, w której niewinna księżniczka z bajki mogła beznadziejnie zabłądzić. Zieleń ta pozwalała samotnej dziewczynce snuć fantastyczne marzenia. A była to jedna z niewielu rzeczy, które robiła dobrze, ponieważ marzenia zawsze kończyły się happy endem. W marzeniach mogła snuć nieprawdopodobne historie, najbardziej nawet absurdalne, a co najważniejsze - nikt o nich nie wiedział. W swych marzeniach Letty była niemal ideałem, co nigdy nie mogło się zdarzyć w rzeczywistości. Wyobrażała sobie więc, że pewnego dnia Richard Lennox obudzi się z nagłą świadomością, że nie może bez niej żyć. Doświadczała pierwszego pocałunku - który ćwiczyła przyciskając usta do drzwi swojej sypialni - i wspominała wszystkie, tak rzadkie uśmiechy, każde ich spotkanie i ten jeden raz, gdy z nią zatańczył. O tak, pamiętała to dobrze. Każda dziewczyna pamięta swój pierwszy bal, a Letty wspominała go jak coś znacznie ważniejszego. Była damą, którą rycerz w lśniącej zbroi uratował z opresji. Cóż za chwila! Zamknąwszy oczy, wciąż czuła jego zapach. Pachniał drzewem sandałowym, kroplami deszczu... i bohaterstwem. W specjalnej szkatułce przechowywała wciąż ów karnecik balowy, razem z perłami matki, gwoździem, którym James ukłuł krowę, i małą serwetką, na której mama uczyła ją wyszywać. Napis na niej głosił: „Słuchaj głosu swego serca". Po żałosnym końcu karnawału londyńskiego i upokorzeniu, jakie przeżyła, chciała, by chociaż ojciec ją zrozumiał. Jak wszyscy, wiedział, co czuje do Richarda. Nie była to tajemnica. Znał również katastrofalne skutki ich spotkań, wiedział o każdym jej planie, który zawiódł, o wszystkich głupich przedsięwzięciach, które podejmowała, aby wzbudzić zainteresowanie tego człowieka. Człowieka, który uparł się, by zniszczyć siebie, zanim ona zdoła mu pomóc. Miłość była klęską, ale Letty kłóciła się z ojcem, gdy próbował z nią rozmawiać. Czy nie mógł chociaż trochę jej zrozumieć? Przecież kochała Richarda przez połowę swego życia. Jej papa odparł, że jeśli tak dalej pójdzie, Richardowi z pewnością nie uda się przeżyć więcej niż połowę jego życia.
11
3 I oto w rok później Letty patrzyła na swego ukochanego, leżącego nieruchomo z głową na jej łonie. W brwiach miał piasek, a ciemnozielone oczy były zamknięte. Modliła się z całych sił, by żart jej ojca nie okazał się proroczy. Upadek Richarda był niewątpliwie dość niebezpieczny. - Richard... - szepnęła. Jej angielski ogar, Cezar August, obnażył kły i warknął. - Cicho bądź, Gus - zbeształa go. Pies zamrugał oczami, zaskomlał i opuścił swój brązowy łeb z oklapłymi uszami o czarnych końcach, na wyciągnięte łapy, obserwując ją nabiegłymi krwią orzechowymi oczami. Odwróciła się i przyjrzała twarzy Richarda, szukając oznak powrotu do przytomności. Nic dostrzegła ich jednak. Było dość ciemno - opodal stała jedna mała migocząca świeczka. Wpatrywała się z napięciem w jego pierś, która leciutko unosiła się i opadała. Letty westchnęła z ulgą i przysunęła twarz do jego twarzy. - Proszę, obudź się, milordzie. Proszę. Jest pan nieprzytomny już tak długo. Poruszył się, mamrocząc coś niewyraźnie. Patrzyła na niego z bliska, podziwiając mocne rysy jego twarzy, kwadratową szczękę, pokrytą lekkim zarostem, o tyle ciemniejszym niż złote kosmyki w jego włosach. Powoli przeciągnęła palcem po jego szorstkim podbródku, po czym dotknęła swojej brody. Przez chwilę siedziała nieruchomo w zamyśleniu. Gdzieś na dnie duszy poczuła dziwne drżenie, odkrywając najprostsze różnice pomiędzy mężczyzną i kobietą. Nie mogąc się powstrzymać, wsunęła rękę w jego dużą dłoń i przytrzymała ją leciutko. Przez długą, słodką chwilę wpatrywała się w ich połączone ręce, zauważając różnicę w wielkości, ciemną twardość jego dłoni i bladą miękkość jej własnej. Westchnęła. - Jestem tutaj, milordzie... ukochany. Powoli, z wysiłkiem, otworzył jedno oko, potem drugie. Były lekko zamglone, po chwili jednak rozjaśniły się. Poznawszy ją, jęknął jak człowiek konający. - Czy boli pana, milordzie? Wyciągnęła dłoń i delikatnie strzepnęła piasek z jego czoła. - Co, u diabła, zrobiłaś mi tym razem? - Spadł pan... - Sypiesz mi piasek do oczu. Cofnęła rękę. - Przepraszam. Mrugał przez chwilę. - Spadłem - powtórzył, jakby coś sobie przypomniał. - Z konia? Skinęła głową. - Ze ścieżki na urwisku? Znów skinęła. Spróbował podnieść głowę i skrzywił się z bólu. - Na co upadłem? - Na głowę. Podniósł dłoń i dotknął głowy, jakby szukał ran. - Dobry Boże - jęknął nagle. - Co za guz! Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, po czym zapytał: - Czy jestem ranny? - Nie. Otworzył oczy i spojrzał na nią ostro. - Coś złamałem? - Nie sądzę, milordzie, ale mogę pomóc sprawdzić, czy coś pan złamał. Jęczał pan, gdy się przebudził. - To nie z bólu. Bardzo powoli usiadł i spojrzał prosto na nią.
12 - Spodziewałem się bólu, to dlatego. Skrzywił się, rozcierając ramiona, jak gdyby były zesztywniałe. Potrząsnął głową, zamrugał i rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. W jego oczach pojawił się lęk. Odwracając się, chwycił ją mocno za ramię. - Gdzie my, u diabła, jesteśmy? Gus zerwał się i stanął w obronnej pozie, niemal dotykając nosem twarzy Richarda, który szybko puścił jej rękę. - Nieważne. Już wiem, gdzie jestem. - Rzucił psu chmurne spojrzenie. - Zapewne w piekle. - Myślę, że jest pan trochę oszołomiony, milordzie. - Zdarza mi się to zawsze, gdy jesteśmy razem, panno Hornsby. Nazwał ją „panną Hornsby" i jej serce drgnęło niespokojnie. Kiedy mówił do niej „Półdiablę", działo się z nią zawsze coś cudownego. Nie nazywał jej tak jednak już od okropnie długiego czasu. - Mówiono mi wiele razy, że mam paskudny zwyczaj stwarzania kłopotliwych sytuacji. Nie staram się specjalnie - westchnęła. - Nie sądziłam, że jest pan oszołomiony, milordzie, może dlatego, że kiedy pan krzyczy, ma pan niezwykle jasny wzrok. Rzucił jej ciężkie spojrzenie, po czym cofnął się lekko. - Czy głowa wciąż pana boli? - Tak. - Tak myślałam. Wygląda pan, jakby mu było słabo. Mętnym spojrzeniem ogarnął ładownię statku. - Zdaje się, że jest mi mdło. - Och - odparła współczująco. - Mal de mer. - Nie. Mal de la femme - mruknął pod nosem i dodał: - Jesteśmy na statku? Skinęła głową. Pochylając się w jego kierunku i zniżając głos do szeptu, powiedziała: - Myślę, że to statek przemytników, milordzie. Zamknął oczy i parokrotnie głęboko odetchnął. Cisza szarpała nerwy Letty. Splatała niespokojnie palce rąk złożonych na kolanach. W końcu spojrzał na nią. - Co robiłaś na tym urwisku? Zarumieniła się i spuściła wzrok. - Śledziłam pana. - Nie było mnie w Lockett Manor od ponad dwóch lat. Skąd, na Boga, dowiedziałaś się, że wróciłem? - Słyszałam, jak służba o tym mówiła. Jedna z pomocy kuchennych widziała, jak wychodził pan z tawerny i powiedziała o tym kucharzowi, a ja... och, podsłuchałam. - Ukrywając się na kuchennych schodach? Spojrzała na niego zdziwiona. - Skąd pan wie? Zaśmiał się pustym śmiechem bez radości. - Nietrudno zgadnąć. Znów zapadła cisza, przerywana tylko pluskiem fal uderzających w boki statku. Czekała, by coś powiedział. Cokolwiek. Nic, tylko plusk, szum i od czasu do czasu skrzypienie. Nie mogąc znieść tej ciszy, odezwała się: - Biorąc pod uwagę sytuację, sądzę, milordzie, że będziemy przebywać w swoim towarzystwie jakiś czas. Roześmiał się sucho. - Jest to, panno Hornsby, niewątpliwie prawda. - Tak też uważam - odparła z westchnieniem. - Ponieważ więc mamy być razem, moglibyśmy nie przejmować się formalnościami. Powinieneś nazywać mnie Letty lub Letitia, choć wolałabym Letty. Tylko nie Olive, bardzo proszę. Nie znoszę tego imienia. W głębi duszy pragnęła, by nazywał ją Półdiablęciem, ale nie odważyła się wyznać mu, jak wiele to przezwisko dla niej znaczy. Czekała, co odpowie. Nie odezwał się jednak, patrzył tylko na nią tak, jak kucharz patrzy na zapadnięty suflet. Przechyliła głowę i powiedziała; - Słucham... milordzie?
13 Odwrócił się i potarł głowę. - Dobrze. Uśmiechnęła się, czekając, że powie coś jeszcze. Milczał jednak. Po karnawale, mimo że był tak krótki, stwierdziła, że mężczyźni w ogóle nie potrafią czytać w myślach. A od dam oczekiwano cierpliwości. Była pewna, że to mężczyzna ukuł sentencję, iż cierpliwość jest cnotą - jeden z męskich sposobów na wmówienie kobietom, że ich rolą jest cierpliwe czekanie na miłość do chwili gdy oni, mężczyźni, raczą jej ulec. Cierpliwość nie leżała jednak w charakterze Letty. Gdy była cierpliwa i czekała, by coś się stało, kiedy życie biegło naprzód jakby bez jej udziału, uważała ten czas za stracony. Być cierpliwą oznaczało dla niej to samo, co pozwolić, by jej marzenia i ona sama rozpływały się w nicość. Obserwowała Richarda jeszcze chwilę, po czym poddała się. - Biorąc pod uwagę zasady etykiety, sądzę, iż powinnam nadal tytułować pana „milordem". Ale tak krótko jest pan lordem, zaledwie dwa lata, a poza tym słyszałam, że nie chce pan nim być... Tu musiała przerwać, by nabrać oddechu. Potrząsnął głową ze zdziwieniem. Doskonała okazja, by wygrać punkt dla siebie. - Skoro więc nie chce nim pan być, to znaczy lordem, mogę chyba mówić Richard? Gus warknął głucho. Odwróciła się do niego. - Bądź grzeczny! Znów się odwróciła. Richard spojrzał chmurnie na Gusa, który odwzajemnił spojrzenie i znów zawarczał. - Gus... to niegrzecznie warczeć za każdym razem, gdy słyszysz jego imię. Gus spojrzał na Richarda, szczeknął, po czym opuścił łeb na łapy i tylko patrzył na nich ponuro. Letty odwróciła się do Richarda i posłała mu niepewny uśmiech, mając nadzieję, że go odwzajemni. Nie miała pojęcia, że jej oczy ofiarowywały mu serce jak na dłoni. Richard wyglądał, jakby cierpiał. To był rzeczywiście fatalny upadek. - Tak mi przykro, że cię boli. Spojrzał na nią obojętnie i na długie minuty odwrócił oczy w stronę drzwi. Jej uśmiech powoli gasł. Wreszcie rzucił przelotne spojrzenie i przeniósł wzrok na psa. Richard zadrżał lekko, co przypisała wilgoci panującej w ładowni, po czym przez długą chwilę przyglądał się ciemnym ścianom pomieszczenia, skrzyniom poustawianym wokół i zaryglowanym drzwiom. Minęła cała minuta, zanim spojrzał na belki statku ponad ich głowami i odezwał się. - I pomyśleć, że mówią, iż Bóg jest dobrocią. Nie była pewna, co miał na myśli. Po chwili odpowiedziała cicho: - Bóg jest dobry. Richard rzucił jej niepewne spojrzenie. - Bardzo dobry. Widzisz... On dał mi ciebie.
14
4 Prezent od Boga. Ona naprawdę wierzyła w te brednie. Spojrzał na nią ciężkim wzrokiem. Odpowiedziała uśmiechem, jak gdyby patrzył co najmniej czule. Zamknął oczy i poczuł, że huczy mu w głowie. Nie było w tym nic dziwnego. Przecież upadł na nią. Co prawda przyjaciele twierdziliby zapewne, iż to jego organizm buntuje się przeciw tej ilości brandy, jaką w niego wlał, wiedział, że jest inaczej. Z uporem angielskiego wołu wpatrywał się w twarz Półdiablęcia i upewniał się, że mogłaby każdego przyprawić o ból głowy. Byli zamknięci w ładowni statku przemytniczego, prawdopodobnie w drodze do Francji, gdzie Napoleon był znów na wolności, wzniecając nową wojnę. Ona tymczasem siedziała o parę stóp od niego i z rękami złożonymi w małdrzyk plotła o prezentach od Boga i innych bzdurach, jak gdyby mieli właśnie usiąść do popołudniowej herbatki. Cóż za obrazek! Patrzył, jak strzepuje piasek ze zmoczonego rąbka niebieskiej sukienki. Jej płaszczyk wisiał na jednym ramieniu, a orzechowobrązowe włosy opadały dziką i skręconą masą, splątaną tak, jak i jej myśli. Aż za dobrze wiedział, co dzieje się w tej głowie. Jej miłość do niego wręcz z niej krzyczała, wywołując same kłopoty: szpiegowała go zza drzew, ratowała od pojedynków, prowokowała sytuacje, w których, jak sądziła, zrobi na nim wrażenie. Nie poddawała się nigdy. Spojrzał na nią jeszcze raz i zobaczył to, czego nie chciał widzieć: jej serce leżało u jego stóp. Wprawiało go to w większe zakłopotanie niż spotkanie z najbardziej bezwstydną z londyńskich dziewcząt, z którymi flirtował. W przeciwieństwie do tych osóbek, w twarzy Letty nie było wyrachowania, żadnego z tych znanych tak dobrze wabiących spojrzeń, których większość Angielek długimi godzinami uczy się przed lustrem, a które większość Anglików wykorzystuje z upodobaniem. Półdiablę było całkowicie nieświadome tych gier, a on nie wiedział, jak z nią postępować. W jej twarzy nie było tajemnic, a jego nie obchodziło to, co w niej wyczytał: uwielbienie, niewinność i szczerość. Była zbyt otwarta, zbyt szczera, a cechy te obce były ich sferze. To z powodu owej szczerości zaczęto o niej plotkować. Na pewnym przyjęciu karcianym u swojej ciotki podeszła i niewinnie oznajmiła całemu stolikowi, że Sally Jersey ma w sobie coś z tragicznej królowej i nie jest w połowie tak źle wychowana i despotyczna, jak to twierdzi jej ciotka. Lady Jersey grała w karty przy stoliku za nią. Półdiablę wyraziło głośno to, co wszyscy myśleli, ale nigdy nie odważyli się powiedzieć. Letty nie została zaakceptowana, ponieważ nie pasowała do ustalonych ram. To byłby ciekawy widok, pomyślał ze złością. Półdiablę Hornsbych w ramach. Najprawdopodobniej skruszyłaby swe okowy, a jeśli byłyby ciężkie - niezwykle ciężkie - nie wątpił, że w jakiś sposób wylądowałyby na nim. Zwrócił wzrok na dziewczynę i uderzył go kontrast między tym, co widział, i tym, co wiedział. Siedząc tak ze swym sercem na wyciągniętej dłoni wyglądała tak niewinnie, że nikt nie uwierzyłby, że potrafi siać wokół siebie takie spustoszenie. Potrafiła jednak. I robiła to. I prawdopodobnie będzie robiła, zanim ten dzień się skończy. - Panno Hornsby... Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Letty. - Letty. Jak długo tu jesteśmy? - Nie jestem pewna. Może godzinę. Dlaczego pytasz? Potarł w zamyśleniu brodę, zastanawiając się nad sposobem ucieczki. - Próbuję obliczyć, jak daleko odpłynęliśmy od brzegu. - Nie wiem. Nigdy nie byłam na statku - zniżyła głos do szeptu - zwłaszcza na statku przemytników. - Oni wiedzą, jak sądzę, iż tu jesteśmy, nie musisz więc szeptać. Potrząsając głową, zajął się oglądaniem belek w poszukiwaniu drogi ucieczki. Widział jednak tylko drewno pociemniałe pod wpływem wilgoci i czasu. - Nie uważasz, że to podniecające?
15 - Nie. - Och. - W jej głosie brzmiał zawód. - Ja uważam, że bardzo. Przerwał swe zajęcie i spojrzał na nią. - Jakoś nie udaje mi się dostrzec w tym nic podniecającego. - Och, dla mnie to niesamowite. Jak jakaś powieść, która stała się rzeczywistością. Prawdziwa przygoda. Moglibyśmy być Tristanem i Izoldą, Robinsonem Crusoe i Piętaszkiem, każdą z tych romantycznych postaci. Rozumiesz, co mam na myśli? - Nie. Pochyliła głowę, jak gdyby starała się go zrozumieć. Do diabła, sam siebie nie rozumiał. Po chwili odezwała się: - Myślę, że to dlatego, iż jesteś mężczyzną. - A cóż złego jest w byciu mężczyzną? - Nie ma w tym nic złego - odparła. - Moje doświadczenia wskazują jedynie, że czasami mężczyźni nie są zbyt spostrzegawczy. - Twoje doświadczenia? - Było coś sardonicznego w tym pytaniu. - Och, teraz cię obraziłam, prawda? Nie chciałam sugerować, że jest coś złego w mężczyznach. Mogą być absolutnie cudowni. Nasz monarcha jest przecież też mężczyzną, chociaż to może nie najlepszy przykład. I regent. Zasłoniła usta ręką i spłonęła rumieńcem. Widok, który znał tak dobrze - twarz Półdiablęcia pełna poczucia winy. - Vauxhall - powiedział. Wyglądała tak, jakby chciała zapaść się pod ziemię. - Byłeś tam? - Nie, ale połowa towarzystwa była. - To doprawdy okropne. - Domyślam się. Spojrzała na niego z pytaniem w oczach. - Nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób, przy tej liczbie służby pomagającej mu się ubrać, tasiemki od gorsetu jego wysokości mogły ciągnąć się za nim po ziemi. Doprawdy, każdemu mogło się zdarzyć, że na nie nadepnie. Do dzisiaj nie jestem pewna, co było głośniejsze, krzyki regenta czy trzask pękających tasiemek i prującego się aksamitu. Incydent ten był tematem tylu żartów, że Richard nie potrafił ich zliczyć. Dwa najbardziej znane opublikowano „Timesie", jeden zatytułowano „Oda do Prującej Miss", a drugi, parodię Miltona, „Ubranie nagiego króla". Zamilkła, przygnieciona niemiłym wspomnieniem swej klęski, zapominając o rozważaniach na temat mężczyzn i bohaterów. Richard zastanawiał się, co dzieje się w jej głowie, gdy wspomina Londyn i ten karnawał. Patrząc na nią poczuł nagłe zakłopotanie, uczucie dotąd mu nie znane. Sądził zawsze, ze jego obycie we wszystkich sferach towarzyskich, a także cechujący go sarkazm, wystarczają, by dawał sobie radę w każdej sytuacji. A jednak wciąż pamiętał ten błysk oczekiwania i emocji, który zobaczył w jej oczach podczas tamtego pierwszego balu. Widział wówczas, że wszystkie obowiązki towarzyskie, które dla niego były nieznośnie męczące, dla niej miały ogromne znaczenie. Wiedział wystarczająco wiele o kobietach, by zrozumieć, że bale, przyjęcia i herbatki były dla nich o wiele ważniejsze niż dla mężczyzn. Może to właśnie było powodem, dla którego z nią wtedy zatańczył. Wydawało się, że rozpaczliwie oczekiwała tego tańca. Teraz również zdawała się tak bardzo czegoś oczekiwać. Richard nie czuł się jednak rycerzem poskramiającym smoki, nie był Aniołem Stróżem, który spełniłby jej marzenia. Powrócił do przeszukiwania ładowni. Nie dało to jednak żadnych rezultatów, zaczął więc przechadzać się po pomieszczeniu. Zatrzymał go szelest jej sukni. Patrzyła na niego jakby był bańką mydlaną gotową w każdej chwili pęknąć. Oparł się ramieniem o ścianę i założył ręce na piersi. - Mam wrażenie, że chcesz coś powiedzieć. Spojrzała na niego uważnie i skinęła głową. Machnął ręką. - Mów więc.
16 Jej zachowanie świadczyło, że jest to dla niej bardzo ważne. Przez chwilę przygryzała dolną wargę, wreszcie nabrała powietrza i uniosła ku niemu zatroskaną twarz. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego tak długo nie wracałeś do domu. Nie było to pytanie, którego oczekiwał i nie był pewien, czy chce na nie odpowiedzieć. Prawda była taka, że nie mógł zmusić się do powrotu, odkąd pochował brata i ojca. Nazwał to miejsce „domem", ale Lockett Manor nigdy nie było jego domem. Był to dom jego ojca. Dom jego brata. Ale nie jego, dlatego nie wracał tam aż do wczoraj. Wrócił jednak, ponieważ jedyne dwie osoby, które coś znaczyły w jego życiu - jego przyjaciele Belmore i Seymour - wezwali go, by wrócił. Przyglądał się jej pochylonej głowie i zastanawiał się, co jej odpowiedzieć. Nie przychodziło mu do głowy nic wystarczająco grzecznego dla jej niewinnych uszu. Wciąż nie podnosiła wzroku, bawiąc się kwiatkami przy swej sukience. W końcu musiała wyczuć jego spojrzenie, uniosła bowiem głowę, jednak szybko odwróciła oczy wiedząc, że wyrażają uczucia, zbyt bolesne, by je okazać. Kiedy przemówiła, głos miała tak cichy, że musiał przysunąć się bliżej, by ją usłyszeć. - Czy nie przyjeżdżałeś przeze mnie? - Przez ciebie? - powtórzył. - Przez ciebie? I nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął śmiechem. Otworzyła usta, i zmarszczyła brwi, gdy śmiał się coraz głośniej. Widać było, że nie wie, czy się obrazić, czy śmiać razem z nim. Po chwili uniosła wyżej głowę i wyprostowała się nieco. W jej oczach widniało zarówno zdziwienie, jak i ból. Wreszcie jego śmiech ucichł. - Biorąc pod uwagę naszą przeszłość, miałbym rzeczywiście powód, by tu nie wracać. Skinęła poważnie głową, wciąż skubiąc sukienkę. - Nie sądzę jednak, bym mógł złożyć winę na ciebie, Półdiablę. Jej głowa poderwała się, a oczy przywarły do niego, jak gdyby ofiarował jej niespodziewany prezent. Jej uśmiech był tak promienny, że zaparło mu dech. - Dlaczego więc nie wracałeś? Dlaczego? Jego przyjaciele uważali, że zajmował się przez te lata wyłącznie piciem i hazardem, pojedynkami i uwodzeniem każdej chętnej kobiety w Anglii. Jakby chciał zniszczyć sam siebie. Zastanawiał się, jak zareagowałaby, gdyby powiedział prawdę. Jej bohater nie miał po prostu dość odwagi, by wrócić do domu. - Wróciłbym, gdybym mógł - powiedział w końcu, wzruszając obojętnie ramionami. Widział po wyrazie jej twarzy, że tej odpowiedzi nie uważa za przekonującą. - Nie chcesz mi powiedzieć, gdzie byłeś, prawda? - Nie chcę. - Widocznie szanowna pani Poppit miała rację. - Cóż takiego mówiła szanowna pani Poppit? - Och, wiele różnych rzeczy. Jesteś jej ulubionym tematem podczas herbatek z okazji cotygodniowych spotkań Ligi Dam Broniących Moralności. Ona twierdzi, że do niczego nie dojdziesz, bo pijesz, uprawiasz hazard i włóczysz się z różnymi hulakami. - Spojrzała mu w oczy. Oczywiście wiesz, że ona uważa się za autorytet w kwestii rozpustników. Twierdzi, że i ty do nich należysz. Nikt nie śmie jej zaprzeczyć. - Przerwała na chwilę, myśląc nad czymś, dotykając palcem wciąż przygryzanej dolnej wargi. - Muszę powiedzieć, że często się zastanawiałam nad przyzwoitością żony pastora, która tak wiele wie o grzechu. Nie sądzę jednak, by ktoś miał odwagę podać w wątpliwość jej prestiż. Odczekał chwilę, zanim zapytał: - Co byś powiedziała, gdybym stwierdził, że miała rację? Popatrzyła mu uważnie w oczy, szukając w nich Bóg jeden wie czego. Później na jej twarzy pojawił się wyraz uporu i potrząsnęła głową. - Nie wierzę, że jesteś zły. Roześmiał się. - Cóż, przypuszczam, że dla pani Poppit i owej ligi dam stanowię esencję zepsucia. Jej oczy rozszerzyły się tak, że siedzący w nim diabeł kazał mu wyciągnąć rękę i przesunąć palcem po jej podbródku.
17 - Nie stroniłem zbytnio od grzechu. Jej wargi rozchyliły się; wstrzymała oddech. Leniwym wzrokiem wpatrywał się w jej usta przez długą chwilę, czując niewytłumaczalną chęć dotknięcia tych pełnych warg, zwłaszcza dolnej, którą tak często przygryzała. Może nawet wsunąłby palec w tę wilgotną, kuszącą różowość. Mimowolnym odruchem przesunął rękę na jej kark i pogładził jej ucho. Raz, potem drugi. - Powinnaś o tym pamiętać, Półdiablę. - Musnął ją ponownie. - Jestem zepsuty. - Zrobił efektowną pauzę. - Bardzo, bardzo zepsuty. Patrzyła na jego twarz z otwartymi ustami i niepewnością w oczach. Powoli Richard wysunął dłoń i ujął ją pod brodę. - Bądź więc grzeczną dziewczynką i usiądź koło tego potwora, którego zwiesz swym ulubieńcem, a ja spróbuję znaleźć jakąś drogę ucieczki. Zamrugała oczami. Roześmiał się znowu. Zaczerwieniła się gwałtownie, słysząc jego śmiech, i odwróciła wzrok, usiłując ukryć rozczarowanie. Richard poczuł się nagle tak, jakby przed chwilą utopił parę kociąt. Było to tak obce mu uczucie, że stanął na chwilę i odruchowo obejrzał się na nią. Cofnęła się i usiadła koło swego potwora z zadumą na twarzy. Możliwe, że udało mu się ją przestraszyć. Taki miał zamiar. Nie czuł jednak specjalnej ulgi.
18
5 Po chwili ciszy poruszyła się i znów usłyszał szelest jej sukni. Zignorował ten dźwięk i zaczął ostukiwać ściany, szukając ukrytych drzwi. Czuł na sobie jej wzrok, któremu towarzyszyło niepokojące milczenie. - Myślę, że na tym właśnie polega twój urok. - Na czym mianowicie? - Na twoim zepsuciu. Znieruchomiał. - Pomyślałam, że ta przygoda może być bardziej romantyczna niż marzenie. Odwrócił się. - Uważasz, że to romantyczne? Skinęła głową. - Kiedy byłeś nieprzytomny, zastanawiałam się, czy może to być najromantyczniejsza przygoda w moim życiu. - W jej głosie brzmiała szczerość. - Ty i ja, razem, porwani przez przemytników. - To nie jest jakaś głupawa powieść, Półdiablę. Odwrócił się, gdyż wolał już stukać na oślep w deski ścian pomieszczenia. - Nie dziwi mnie, że uznajesz przemyt za romantyczny, jakkolwiek uważam, że mogłabyś spojrzeć na naszą sytuację odrobinę bardziej realistycznie. Jesteśmy uwięzieni w ładowni przemytniczego statku. Nie znalazłszy nic na ścianach, odwrócił się i zaczął sprawdzać ładunek. - Oni byli całkiem mili, kiedy nas tu zamykali - powiedziała beztroskim tonem. Wyprostował się. - Jakże to się szczęśliwie dla nas złożyło! Mili przemytnicy! Czy ty przypuszczasz, że urządzą nam piknik, gdy już dopłyniemy, gdziekolwiek, u diabła, to będzie? A jeśli byli tak piekielnie mili, dlaczego zamknęli nas tutaj? Spojrzała na niego ciekawie i lekko podrapała psa za uchem. - To oczywiste, że musieli nas tu zamknąć. Wiesz przecież, że przemycają towary. Przemyt jest nielegalny... a my widzieliśmy, jak to robili. To całkiem naturalne, że nas zamknęli. - Nie jesteś zbytnio zmartwiona tym faktem. - Bardziej martwiłam się o ciebie. Tak długo leżałeś nieprzytomny. Chociaż muszę się przyznać, że przez chwilę naprawdę byłam przerażona. Trzeba mieć niezwykle mocne nerwy, by nie przestraszyć się, gdy się zostało schwytanym przez przemytników. Ale potem sobie przypomniałam. - Co sobie przypomniałaś? - Że jestem z tobą, a ty mnie obronisz. Widziała w nim bohatera. Cóż za ironia losu! On, który tak bardzo pragnął zostać żołnierzem i któremu tej szansy odmówiono, gdyż najpierw na jego drodze stanął ojciec, a później sam los. Nie przypuszczał, że pierwszą walkę stoczy z zakochanym Półdiablęciem szukającym bohatera z marzeń. - Prawdę mówiąc, jeśli się martwiłam, to tylko tym, czy nie jesteś poważnie ranny. Ja czuję się jak najlepiej. Muszę powiedzieć, że przemytnicy wyglądali na zdumionych, gdy biegłam do ciebie, zamiast uciekać w drugą stronę. Myślałam tylko o tobie - do tego stopnia, że przebiegłam obok dwóch mężczyzn, których wysłano, by mnie złapali. Wpadli na siebie, chcąc mnie pochwycić. Pewnie spodziewali się, że wpadnę w histerię. - Większość kobiet zachowałaby się histerycznie. Jestem jednak świadom faktu, że ty nie należysz do „większości kobiet". Jej jasne spojrzenie spochmurniało. Na twarzy pojawił się wyraz skruchy. - Nigdy nie zachowywałam się tak, jak powinnam. - Westchnęła, przyglądając się swoim złożonym rękom. - To moje przekleństwo. - Podniosła na niego oczy. Chociaż sądzę, że mogłabym wpaść w histerię, gdyby tobie coś się stało. Wystarczy, że przypomnę sobie, jak leżałeś tam, na plaży, tak nieruchomo, że zastanawiałam się, czy żart mojego taty nie stał się rzeczywistością. - Co za żart?
19 - Powiedział, że jeśli nie dam ci spokoju, skrócę ci życie o połowę. Roześmiał się drwiąco. - Tatuś też się śmiał - powiedziała cicho. - Nie traktuje mnie poważnie. Myślę, że ty także. Ale to i tak nie zmieni moich uczuć. Jej wiara w niego była tak silna, że czuł, jak rośnie w nim napięcie. W głębi duszy buntował się przeciw odpowiedzialności za losy innego człowieka. Nie zasługiwał na takie ślepe zaufanie i nie chciał go przyjąć. Wszystko w niej tchnęło bezbronnością. Znów na niego patrzyła swym szczerym spojrzeniem z odrobiną nadziei. - Czy byłoby lepiej, gdybym wyglądała na przerażoną? Gdyby to miało pomóc, mogłabym spróbować. Równie dobrze mogła powiedzieć, że zrobi dla niego wszystko. Że będzie dokładnie taka, jaką on chce ją widzieć. - To jest bez sensu - odparł ostrzej, niż zamierzał. Złapał się na tym, że wpatruje się w jej pochyloną głowę. - Histeryczne kobiety nie mają dla mnie żadnego uroku - dodał burkliwie. - Bądź z łaski swojej po prostu sobą. Spojrzała zdziwiona, po czym zwróciła wzrok na zamknięte drzwi. Po chwili zapytała: - Jak sądzisz, co się z nami stanie? - Nie mam pojęcia. - Jestem pewna, że nie zrobią nam krzywdy. Parsknął z irytacją. - Nawet ślepa wiara potrzebuje choć trochę logiki, Półdiablę. - Kiedy byliśmy na łodzi, płynącej do tego statku, pozwolili mi trzymać twoją głowę na kolanach. - W jej głosie brzmiał zupełnie bezsensowny ton nadziei. - Oświeć mnie, proszę. - Skrzyżował ręce na piersi. - Co to ma do rzeczy? - Cóż, dla mnie bardzo wiele. Nie pozwoliliby mi trzymać twojej głowy na kolanach, gdyby chcieli nas skrzywdzić. Nie obchodziłaby ich twoja głowa. Czy nie wydaje ci się, że ma to jednak sens? - Zaczynam się zastanawiać, czy cokolwiek będzie jeszcze miało jakiś sens - mruknął, odwracając się do skrzyń stojących za nim. Były długie i miały kształt trumien, co uznał za wyrafinowany dowcip losu. Skrzynie tych rozmiarów mogły zawierać niemal wszystko. Zaciekawiony Richard spróbował oderwać wieko jednej z nich, była jednak zabita gwoździami. Obszedł ją wokoło, szukając jakichś znaków na ściankach. - Możliwe, że przyczyną jest twój upadek. - Co takiego? - zapytał, odkrywając jakiś napis na wieku skrzyni. - Zastanawiam się, czy twój upadek na głowę mógł spowodować, że teraz wydaje ci się, iż nic nie ma sensu. - Moja głowa jest w zupełnym porządku. - Och - zamilkła na chwilę - to dobrze, prawda? - Uhm. - Jednym uchem słuchając jej paplaniny oglądał z bliska skrzynię, usiłując przeczytać napis. - Ale przed chwilą twierdziłeś, iż nic nie ma sensu? Wyprostował się. - Powiedziałem tylko... Spojrzał na nią i słowa mu umknęły. Wpatrywała się w niego, jak gdyby oczekiwała najważniejszej odpowiedzi w swoim życiu. Jej oczy zawsze wydawały się prosić go o coś, czego nigdy nie mógł jej ofiarować. Twarz w jakiś sposób różniła się od tej, którą pamiętał. Nie była tak dziecinna i pełna, a jednak wciąż niewinnie ciekawa. W zakłopotaniu przeciągnął ręką po włosach i długą chwilę stał w milczeniu. Czas jakby stanął w miejscu. Wreszcie przyznał: - Zdaje się, że zapomniałem, co mówiłem. - Ja pamiętam! Uniósł rękę. - Niezależnie od tego, co powiedziałem, wciąż nie widzę powodu, dla którego nas tu zamknęli.
20 - Nie rozumiem. - Pozwól więc, że ci wytłumaczę. Mnóstwo ludzi z tego regionu wplątanych jest mniej lub bardziej w przemyt. Dla wielu rodzin kontrabanda jest jedynym sposobem na przetrwanie. - Wiem o tym. Ja także wychowałam się w Devon. Dlatego też nie martwiłam się zbytnio. - Nie pozwoliłaś mi skończyć. - Kończ więc. - Machnęła ręką, miał jednak wrażenie, że jej zdanie na ten temat było już wyrobione. - Przemytnicy nie porywają jednak mężczyzn i niewinnych kobiet i nie zamykają ich w ładowni statku. Oparł się o skrzynię, krzyżując nogi i oczekując następnego kontrargumentu. Jej oczy zapłonęły uwielbieniem, a głos zniżył się do dramatycznego szeptu: - Czy znałeś wielu przemytników? Owszem, znał paru. Połowa Devon parała się przemytem. Wiejski kołodziej i kilku rybaków szmuglowało koronki, jedwabie i szkło. Nawet mistrz stajenny w Lockett Manor przemycał koniak. Richard podejrzewał, że od większości alkoholu, który wypił poprzedniego wieczora, nie wpłynął ani pens podatku dla państwa. Pochylił się nad jej zaintrygowaną twarzyczką. - Czyż wszystkowiedząca szanowna pani Poppit nie napełniła twych uszu ponurymi opowieściami? A może ja sam szmugluję koniak, klnę jak szewc i pożeram młode damy, które zadają zbyt wiele pytań? Patrzyła na niego niepewna, czy z niej nie kpi. Próbował wyglądać groźnie. Jak zwykle zareagowała odwrotnie, niż sobie tego życzył. Roześmiała się, delikatnie dotykając jego ramienia. - Potrafisz być taki dowcipny, Richardzie. W tej chwili pies wskoczył na najbliższą skrzynię, podniósł swe obwisłe wargi, obnażając zęby, i przysunął nos do twarzy Richarda, po czym zawarczał głucho. Kwadrans później bestia poruszyła się w końcu. Przez pierwsze pięć minut Richard i piekielny pies stali naprzeciwko siebie, mierząc się nawzajem wyzywającym spojrzeniem. Przez następne pięć potwór śledził każdy ruch wroga przekrwionymi oczami. Teraz Gus leżał w ciemnym kącie wydając dźwięki podobne do tych, jakie wydawałby śpiący byk dotknięty jakąś płucną chorobą. W ciągu następnego kwadransa Letty na zmianę gromiła psa i proponowała Richardowi pomoc. Szczebiotała bez przerwy, podczas gdy on oglądał każdą skrzynię, szukając jakichś czytelnych znaków. Mieli tylko jedną świeczkę, która dawała słabe światełko. W ładowni było prawie ciemno, Richard przestał więc wysilać wzrok przy ostatniej skrzyni i wyprostował się. Szczęście uśmiechnęło się jednak do niego, zauważył bowiem dwie zardzewiałe lampy olejne w ciemnym kącie pomieszczenia. Obydwie były w połowie napełnione olejem, przeniósł je więc do skrzyń i rozstawił po obu stronach ładunku. Zapalił lampy od świeczki i wkrótce ogarnęła ich przyćmiona żółta poświata. Przysunął światło bliżej krawędzi skrzyni i pochylił się, by przeczytać zamazany napis na wieku. Znienacka na linii jego wzroku pojawiła się burza kręconych włosów. - Co robisz? - Bacznie przyglądała się skrzyni. - Próbuję to przeczytać. - Widział jedynie tył jej głowy. - I co tu jest napisane? - Nie wiem. Nie widzę, bo mi zasłaniasz. - Wobec tego ja ci przeczytam. Zanim zdążył odpowiedzieć, wsunęła się cała między niego a skrzynię, zasłaniając mu wszystko. Jej głowa przekrzywiła się pod dziwnym kątem. - Tu jest napisane... F-o-r - przerwała na chwilę - nie widać, co dalej. - Przysunęła lampę bliżej. - Tu jest ciemniejsza smuga, potem wygląda to jak b-coś tam-d-coś tam-y. ł L-o-n- -d-y-n - aha, Londyn! - Odwróciła się do niego i uśmiechnęła z dumą. - Cokolwiek by to miało być, jest z Londynu. Odwróciła głowę tak szybko, że musiał się odsunąć, by jej włosy nie uderzyły go w twarz. Czytała dalej: - Pod spodem jest z, potem... a-m-k-i-
21 - ...do karabinów - dokończył. Znów odwróciła się do niego, zdziwiona. - Skąd wiesz? Richard odgarnął jej włosy ze swojej twarzy. - Forsyth i Purdey robią broń. Sprzedają zamki do karabinów. Patrzyła na niego wyczekująco. - Dzięki tym zamkom karabiny strzelają o wiele szybciej niż dotąd. - Ojej. - Wyprostowała się. - Czy to dobrze? - Dla Napoleona i jego armii prawdopodobnie tak. - Napoleona? - wyszeptała. Skinął głową, patrząc na ładunek. - Teraz rozumiem, dlaczego nas tu zamknięto. - Dlaczego? - Ponieważ przemycają broń, a to oznacza zdradę stanu. Letty była zadziwiająco cicha. Jedno spojrzenie na jej twarz pozwoliło mu stwierdzić, że w końcu zdała sobie sprawę, iż to nie jest romantyczna historia z powieści. Bardzo cicho, z lekkim drżeniem w głosie, które go zastanowiło, zapytała: - Jak myślisz, co z nami zrobią? - Przypuszczalnie nic - skłamał. Odetchnęła z niewiarygodną ulgą. - Dostarczą skrzynie do Francji, po czym najpewniej wrócą do Devon. Taka mała przygoda, którą będziesz mogła opowiadać swoim wnukom. Wiedział, że to bardzo mało prawdopodobne, ale nic był pewien, jaka jest prawda. Mogli zmierzać ku rychłej śmierci, ale tego nie chciał jej mówić. Zamierzał jednak poważnie pomyśleć o jakimś sposobie ucieczki. W każdym razie nie musiała wiedzieć o niebezpieczeństwie, w jakim się znajdują. Spojrzał na nią, zaniepokojony jej przedłużającym się milczeniem. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym odetchnęła głęboko i wyznała ze skrajną szczerością: - Nie ma osoby, z którą chciałabym być porwana bardziej niż z tobą. Zaśmiał się ironicznie. - Co do tego nie mam wątpliwości. Znowu się do niego uśmiechnęła. Odwrócił wzrok. Jego sarkazm nie miał do niej dostępu. Kiedy znów na nią spojrzał, zaintrygowany kolejną przydługą chwilą milczenia, opierała się plecami o jedną ze skrzyń zamknąwszy oczy. Nie spała, ponieważ jej ręka znów skubała różyczki przy sukience. - Co robisz? - Marzę - odparła nie otwierając oczu. - Co takiego? Roześmiała się, podnosząc powieki. - Marzę, głuptasie. Drgnął. Nie uważał się za zbyt sztywnego, jak na przykład jego przyjaciel Belmore, zdecydowanie wolał jednak „milorda" od „głuptasa" - to słowo przywodziło na myśl gęsi i dziewczęta; zawsze sądził, że nie ma między nimi specjalnej różnicy, a ostatnia godzina nie przyczyniła się do zmiany tej opinii. Siedziała nieruchomo, odprężona, mając na twarzy taki spokój, że zastanowiło go to. - Często to robisz? - Uhmmm. - Znów zamknęła oczy. Potrząsnął głową i chciał się odwrócić, coś jednak kazało mu się zatrzymać. - Dlaczego? - Ponieważ widzę wtedy rzeczy, których nie widzi nikt inny. - Zaczęła nucić Mozarta. Zamknij oczy. - Poczekaj! - Uniósł rękę. Przestała nucić i spojrzała na niego.
22 - Dlaczego chcesz, bym zamknął oczy? - Bo w ten sposób się marzy, głuptasie. - Wolę „milorda" od „głuptasa" - powiedział cierpko. Zarumieniła się, speszona i odwróciła wzrok. - Przepraszam. Patrzył na jej pochyloną głowę i zastanawiał się, dlaczego potrafi wzbudzać w nim poczucie winy częściej niż ktokolwiek inny. Targnęła nim nagła chęć ucieczki. I to szybkiej. Odwrócił się i poszukał wzrokiem luku za stosem drewnianych skrzyń. Nie znalazł nic. Niech sobie snuje marzenia. On będzie szukał wyjścia. - Nie chciałam okazać braku szacunku... milordzie. Zapomniałam, że nie jesteś już Richardem Lennoxem. - Brzmiało to tak, jakby już nie żył. Powoli policzył do dziesięciu, po czym oparł się o skrzynie, założył ręce na piersi i zamknął oczy. - Proszę. Zamknąłem te cholerne oczy. Jesteś zadowolona? Usłyszał gwałtowny szelest sukni i poczuł, że jej twarz porusza się o cal od jego twarzy. Wyczuł leciutki zapach lawendy, gdy pomachała mu ręką przed nosem, najwyraźniej sprawdzając, czy nie oszukuje. - Dziękuję, milordzie. - Proszę bardzo. - Zawahał się. - I możesz przestać mówić „milordzie". - Ale powiedziałeś przecież... Otworzył oczy. - Wiem, co powiedziałem. - Nabrał powietrza i przyznał: - Myliłem się. Uśmiechnęła się do niego tak promiennie, że nie mógł odwrócić wzroku, zamknął więc oczy. - Uwolnij swoją wyobraźnię... - zaczęła niskim i sennym głosem, jakiego używają wróżki. - Po co ja to robię? - Aby wyrzucić zło ze swej znękanej duszy - odparła bardzo powoli. - A ja już wyobraziłem sobie wspaniałą hulankę. - Nie sądzę, żeby rozpusta była dozwolona. - No cóż, wobec tego równie dobrze może to być hazard. Marzę więc o wygraniu małej fortunki. - Hazard też nie jest dozwolony. Otworzył oczy. - Dobre wino... - Nie. - Francuski koniak? - Nie. - Potrząsnęła głową, wciąż nie otwierając oczu. Zastanawiał się, jak długo jej oczy pozostałyby zamknięte, gdyby wspomniał o uwiedzeniu i użył przy tym najpopularniejszego angielskiego słowa. Zapewne niedługo. I niewątpliwie to również było niedozwolone. Mimo wszystko myśl ta wywołała w jego wyobraźni dość ciekawe i zdecydowanie grzeszne obrazy, zamknął więc oczy, tym razem z własnej woli. - Marzysz o czymś? Uśmiechnął się złośliwie. - Owszem. - Czy o czymś osobistym, czego ja nie mogę wiedzieć? - Jestem pewien, że nigdy nie pojawiłoby się to w twoich marzeniach, Półdiablę. - Czy to jest cudowne? - zapytała. Szelest sukni powiedział mu, że odsunęła się nieco. - Uhm... Powiedziałbym, że tak. - To tak, jak moje marzenie. - Nastąpiła chwila ciszy. - Czy chcesz wiedzieć, o czym marzę? - No i co? Ty mi pokażesz swoje, a ja tobie moje? - Nie wiem, co masz na myśli. - Nie sądzę, byś mogła wiedzieć. - Marzenia nie są jak życzenia. Można wypowiedzieć je głośno, a one i tak mogą się spełnić. Roześmiał się. - Chcesz więc się dowiedzieć, o czym marzę?
23 - Nic, ale jestem pewien, że to cię nic powstrzyma. - Wyobrażałam sobie, że... - Ha! - Otworzył oczy i spojrzał w kierunku, z którego dochodził jej głos. - Miałem rację.
24
6 Stała z zamkniętymi oczami zaledwie trzy stopy od niego, kołysząc głową w takt jakiejś niesłyszalnej melodii, a na jej twarzy wciąż widniał ten sam rozmarzony wyraz, jak gdyby stała w świetle gwiazdy, cała skąpana była w mglistej poświacie lamp. Wszystkie łagodne linie i okrągłości jej postaci nagle wyostrzyły się w jego oczach. Po raz pierwszy zobaczył w niej kobietę. Dziki nieład włosów, opadających nieskrępowaną masą aż po pas, nagle wydał mu się zmysłowy. Wywoływał w jego wyobraźni obrazy gorącego poranka po nocy, której każda minuta wypełniona była rozkoszą. Jej postać nie była już postacią dziewczynki, którą znał jako swoje utrapienie. Miała pełne kształty kobiety. Richard zastanawiał się, kiedy ona dorosła. Bezimienna kobieta z jego marzenia o uwiedzeniu nagle zyskała twarz, młodą twarzyczkę o pełnych wargach i rozmarzonym wyrazie, który budził najintymniejsze doznania. Czuł niemal smak jej ust na swych ustach. Stał jak ogłuszony, nie mogąc się poruszyć ani złapać tchu. Tylko raz w życiu czuł się podobnie, kiedy otrzymał prawy sierpowy od dżentelmena nazwiskiem Jackson. - Och, doprawdy? W czymże to miałeś rację? - Jej zaciekawiony głos sprowadził go z powrotem na ziemię. Zamrugał oczami, oszołomiony, nie mogąc pozbyć się zmysłowych myśli i obrazów nagich miękkości oplatających ciasno jego biodra, talię, głowę. - Nie pamiętam. - Szkoda. Teraz już się nigdy nie dowiemy. Zdaje się, że to ci się często zdarza. - Że mam rację? - Nie. Zaniki pamięci. Ten upadek musiał cię jednak mocno ogłuszyć. Ogłuszyć. Zgadza się, czuł się ogłuszony. Spojrzał na jej twarz i skupił wzrok na ustach. Potrząsnął głową, by pozbyć się tych myśli, ale nie pomagało. Zbyt wiele koniaku wypił poprzedniego wieczora. Jego dłonie drżały lekko, to znak, że stracił panowanie nad sobą. - Ta rozmowa prowadzi donikąd - powiedział zimno tonem, jakiego używał, gdy chciał kogoś odprawić. - Dlatego, że nie chcesz mi odpowiadać - odparła z niewinną szczerością, której nie można było odprawić. Usiadła nagle, opierając się o skrzynię i poprawiając sukienkę. Doprowadziwszy ją do porządku, spojrzała w górę na niego. Zmarszczyła brwi, patrząc na jego twarz. - Nie wyglądasz zbyt dobrze. Czy głowa wciąż cię boli? - Tak - warknął. Gus warknął również. Richard odwrócił się powoli i rzucił psu ciężkie spojrzenie. Bestia odwzajemniła się tym samym. - On zawsze warczy, kiedy krzyczysz. - Przekrzywiła głowę i odezwała się ostrożnie: Wyglądasz, jakbyś znów cierpiał. Być może to skutki upadku, choć nie chcę poruszać tego tematu, gdyż chyba cię to drażni. Chwila odpoczynku mogłaby ci ulżyć, usiądź więc tutaj. - Wskazała podłogę obok siebie. - Daj odpocząć twym oczom. To mrugające światło musiało je zmęczyć. Nie poruszył się. - Richard? Gus podczołgał się nieco, warcząc i przeszywając Richarda wzrokiem. Jego białe zębiska błyskały w mroku. - Chodź tutaj, Gus. - Klepnęła dłonią w podłogę po swej drugiej stronie. Pies minął go, powarkując i przemknął na drugą stronę swej pani, gdzie wykonawszy kilka obrotów opadł ciężko na podłogę z głośnym łomotem, układając pysk na łapach. Letty uśmiechnęła się wyczekująco do Richarda i ponownie wskazała deski obok siebie. - Usiądź tutaj. Poczujesz się lepiej, jestem pewna. Poddał się i osunął po skrzyni, o którą się opierał. Usiadł koło niej na podłodze i wyciągnąwszy nogi skrzyżował je przed sobą.
25 Ich ramiona dotknęły się. Richard usłyszał, jak Letty wciąga lekko powietrze. Poczuł jej wzrok na sobie i spojrzawszy na nią stwierdził, że wpatruje się w miejsce zetknięcia ich ciał. Potrząsnął głową, zdając sobie sprawę, że całkowicie poddał się jej niemądrym nastrojom. Miał jednak cichą nadzieję, że jeśli zrobi, o co prosiła, może zamilknie choć na jedną, błogosławioną minutę. Usłyszał westchnienie tak potężne, jak jej wyobraźnia. Dziewczyna oparła głowę o drewnianą skrzynię. Zapadła słodka cisza. Po chwili poruszyła się. Czuł, że Półdiablę budzi się znowu. Jedna minuta była wszystkim, czego mógł oczekiwać. - Czy masz zamknięte oczy? „Nie, tylko nie to". Nabrał powietrza, po czym odchylił głowę i mruknął: - Tak. ! Zamknąć oczy było łatwiej niż rozmawiać z nią. Słuchać jej, poprawił się w myśli. - Ja też. Czy czujesz się lepiej? - Nie. - Poczekaj parę minut. Wyobrażam sobie, że jesteśmy na statku przemytników. - Cóż za pomysłowość! - Już mówiłam, że potrafisz być dowcipny. „Muszę być półgłówkiem, że tego słucham''. Roześmiał się drwiąco. - Nie otwieraj oczu - ostrzegła. Usłuchał, by uniknąć kolejnej rundy bezsensownej dyskusji. Słyszał, jak się podniosła i stanęła przed nim. - Spróbuj sobie to wyobrazić - zaczęła. - W marzeniach jestem wielką damą, która znalazła się w niebezpieczeństwie. „Dobry Boże... jakaś cholerna bajka". - A ty jesteś... moim bohaterem. Gwałtownie otworzył oczy. Schyliła się w niskim ukłonie, jej twarz znalazła się na wysokości jego oczu. Zatrzepotała rzęsami. Zastanawiał się, jak długo potrafi tak mrugać. Opierając się wygodniej o skrzynie, położył dłoń na zgiętym kolanie. Tak więc wygląda, kiedy Półdiablę usiłuje flirtować. To interesujące. Zaczęła się podnosić, ale jej kolana chrupnęły jak włoskie orzechy na Boże Narodzenie. - Auu! Złapała się skrzyni i pomasowała kolana, krzywiąc się z bólu. - Jak ona to zrobiła? - mruknęła cicho. Richard siłą powstrzymał wybuch śmiechu. Po chwili zostawiła w spokoju kolana i wyprostowała się. Spojrzawszy na niego, zmarszczyła brwi. - A ty po prostu sobie siedzisz. - Kazałaś mi się odprężyć. - Właśnie o to mi chodziło, gdy mówiłam, że mężczyźni nie są zbyt domyślni. - Powiedz mi więc, Półdiablę, czego ty ode mnie oczekujesz? - Chyba mimo wszystko nie zasługujesz na swoją reputację. - Co za reputację? Że piję, hulam i uwodzę młode dziewczęta? Oparła ręce na biodrach. - Mówią o tobie, że jesteś rozpustnikiem. - A, szanowna pani Poppit. Czy nie ostrzegała cię przed flirtem z rozpustnikami? - Owszem, ale ty jesteś inny. - Rozumiem. - Skinął głową. - Znasz więc wielu rozpustników, jak wnoszę? - Och, nie. Tylko ciebie. - A jednak wiesz dokładnie, jak powinienem się zachowywać. - Podobno mam bujną wyobraźnię. Roześmiał się, bo cóż innego mógł zrobić. Rzeczywiście wyobraźni miała więcej niż bracia Grimm i Charles Perrault razem wzięci. - Jestem pewien. Czy powiesz mi w końcu, co miało na celu to małe przedstawienie? Westchnęła i skubała w milczeniu sukienkę tak długo, że zaczął się przyzwyczajać do ciszy. Wstał. Poczuł na sobie jej wzrok i przyjrzał się bliżej.
26 Nabierała odwagi. Po kilku nieskończenie długich minutach wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie: - Nikt mnie nigdy nie całował. To dlatego, że chciałam. żebyś to ty był pierwszy. Winston Easterly próbował raz pocałować mnie. Zagrodził mi drogę za plebanią, po nabożeństwie niedzielnym, ale nie mogłam znieść myśli, że jakieś inne usta będą mnie dotykały, więc wepchnęłam go w krzaki róż szanownej pani Poppit... te z kolcami, które są takie długie... - Uniosła rękę, by pokazać mu, jak długie były owe kolce. Podszedł bliżej. - Był dosyć zdziwiony - mówiła dalej - Winston Easterty, jego mam na myśli, pani Poppit nie dziwi nic, i wykrzykiwał słowa, których nie powinno się mówić w niedzielę, a już na pewno nie w takim miejscu. - Wzięła kolejny oddech. - Chciałam zachować moje usta dla ciebie. Powiedziałam mu to. Już nigdy więcej do mnie nie podszedł. Jego siostra Emmaline mówiła mi, że lekarz spędził dwie godziny na wyciąganiu ostrych... - Richard objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. - ...kolców... O mój... Nakrył jej wargi ustami. Chwila ciszy miała niebiański smak. Znalazł idealny sposób na uciszenie jej i nauczenie, że nie należy prosić mężczyzn o pocałunki. Zesztywniała i natychmiast udowodniła swe niedoświadczenie, sznurując usta tak ciasno jak gorset. Dotknął dłonią jej podbródka, głaszcząc go delikatnie. Z uległym westchnieniem, nieśmiało i powoli objęła go za szyję. Otworzył oczy i przyjrzał jej się, po czym z szatańskim uśmiechem wepchnął język w jej zaciśnięte usta. Otworzyła szeroko pytające oczy. Przycisnął ją mocniej do siebie, aż poczuł łagodne, kobiece okrągłości jej ciała, kształty, za którymi tak tęsknił. Jej oczy zamgliły się i zamknęły. Wargi stały się miękkie, doświadczał jej ust z poufałością obcą na ogół pierwszym pocałunkom. Jej pierwsza lekcja. Jak zdolna uczennica odwzajemniła pocałunek. Ku jego zdumieniu okazało się, że lekcja poszła na marne, gdyż pocałunek stał się realny. Zbyt realny. Oprzytomniał nagle, i oderwał się od niej, spuszczając wzrok i nerwowym ruchem przeczesując palcami włosy. Jego ręka wciąż obejmowała Letty. Usłyszał, jak mruczy, że to o wiele cudowniejsze niż całowanie drzwi. Obserwując jej reakcję zignorował własną. Jej zamglony wzrok rozjaśnił się i uśmiechnęła się, jakby przed chwilą podarowano jej cały świat. Zanim zdołał jej powiedzieć, co naprawdę otrzymała, delikatnie dotknął jej ust. Promieniała jak gwiazda. Cofnęła się o krok. Trąciła łokciem stojącą bliżej lampę. Lampa spadła na podłogę. Olej z lampy buchnął pięknymi pomarańczowymi i błękitnymi płomieniami. Podobnie jak płaszcz Richarda. Pech chciał, że wciąż miał go na sobie.
27
7 - Do wszystkich diabłów! Richard rzucił się i zerwał z siebie płaszcz, tłumiąc ogień. Schylił się i podniósł go, by błyskawicznymi uderzeniami ugasić olej płonący błękitno-pomaranczowymi płomieniami na podłodze. - Tak mi przykro... - szepnęła, zakrywając rękami usta. Chmura dymu wznosiła się między nimi jak duch. Richard patrzył na nią bez słowa tak długo, jak pozwoliły mu własna cierpliwość i gryzący w oczy dym. Cisza była tak napięta, że powietrze niemal drżało. Richard rzucił okiem na swój wciąż dymiący płaszcz i z wściekłością zadeptał potencjalne zarzewie. Było to zachowanie dość dziecinne jak na dorosłego mężczyznę, ale powstrzymało go to od zamordowania Letty. Popatrzył na szczątki swego okrycia. Był to ostatni zakup na Bond Street. Schylił się i podniósł płaszcz. Wciąż jeszcze dymił. Policzywszy do stu, podniósł oczy do sufitu w ślad za noszącym się dymem. Wyłowił wzrokiem małe szpary między belkami, przez które prześwitywało światło z góry. Dym powoli wsączał się w owe szpary. Zastanowił się, czy może tam być jakieś wyjście, nie widział jednak wyraźnie, ponieważ dym zasłaniał widok. Czuł na sobie jej spojrzenie. Po chwili milczenia zapytała: - Bardzo jesteś zły? Mruknięcie było jedynym dźwiękiem, jaki mógł wydać przez zaciśnięte szczęki. - Tak sądziłam. - Zawahała się. - To był wypadek. - Twoje wypadki są mi doskonale znane. Jej twarz wyrażała przygnębienie. Wydawało się, iż rozpaczliwie potrzebuje pociechy. Irytowało go to. Nie miał zwyczaju pocieszać nikogo. Wolał odwrócić wzrok. Odezwała się bardzo cicho: - Zapłacę za ten płaszcz. Chociaż to może trochę potrwać. Jestem pewna, że był bardzo kosztowny. Mam kilka funtów oszczędności, ale to z pewnością nie wystarczy. Sprzedam perły mojej matki. Są bardzo cenne. Może mógłbyś je zatrzymać jako oznakę mojej dobrej woli, a kiedy zbiorę pieniądze, odkupię perły od ciebie i sprawisz sobie nowy płaszcz, a ja nie stracę jednej z niewielu rzeczy, jakie mi zostały po matce. Zamknął oczy, ale nie mógł nie usłyszeć tego najbardziej spontanicznego i szczerego przemówienia, jakie w życiu słyszał. W ciągu dwudziestu dziewięciu lat, które przeżył, nic czuł się taki mały. - To był stary płaszcz - powiedział burkliwie. - Naprawdę? - W jej głosie zabrzmiał cień nadziei. - Bardzo stary, i tak chciałem kupić nowy. - Wobec tego... Jeśli jesteś pewien... - Zatrzymaj swoje pieniądze. Mogę kupić tysiąc płaszczy, jeśli zechcę. - Och... zapomniałam. Teraz, gdy jesteś lordem, musisz być bardzo bogaty. Nie odpowiedział. Zajęła go myśl, w jaki sposób Półdiablę sprawia, że zachowuje się jak nadęty osioł. - Nie wiem wobec tego, jak ci zapłacić. - Powiedziałem, żebyś o tym zapomniała. Zatrzymaj swoje perły i pieniądze. Pomimo dymu zdołała westchnąć głęboko. - Och, nie mogłabym tego zapomnieć. Uratowałeś mnie przecież. Muszę ci podziękować. Gdybyś nie ugasił płomieni tak szybko i odważnie, spalilibyśmy się do cna. -Życie nie jest takie piękne. - Spojrzał na nią. - Jedną z rzeczy, których się nauczyłem, to być przygotowanym na szybkie działania, gdy jestem w pobliżu ciebie. - I byłeś bardzo szybki - potwierdziła poważnie. Potrząsnął głową, niemal słysząc szum, z jakim jego sarkazm przeleciał wysoko ponad nią. Kiedy spojrzał, miała znów ten sam wyraz napięcia na twarzy.
28 - Mam wrażenie, że masz coś uroczystego do powiedzenia. - Stajesz się bardzo domyślny... jak na mężczyznę. - Nie jestem pewien, jak mam rozumieć tę uwagę. - To był komplement. Nie sądzisz chyba, że chciałabym cię obrazić po tym, jak ocaliłeś mi życie? - Nie jestem bohaterem, Półdiablę. Dostrzegł błysk w jej oczach. Zbliżały się kłopoty. Znał ten błysk aż za dobrze. - Czy wiesz, że niektóre ludy wierzą, że jeśli ktoś ocali komuś życie, ocalona osoba musi poświęcić całe życic swemu wybawcy? Stanął jak wryty. - To sprawa honoru. - Uśmiechnęła się do niego. - Słyszałeś o tym? - Przerwała na chwilę, po czym na jej twarzy pojawiło się współczucie. - Och, może po prostu nie pamiętasz. Masz przecież kłopoty z pamięcią. Czy przypuszczałeś, że jeden upadek na głowę może wywołać takie skutki? Nie patrz tak na mnie. Z największą przyjemnością pomogę ci w przypominaniu sobie wszystkiego. Przecież ocaliłeś mi życie, Richardzie. - Gus warknął. Wyciągnęła rękę, by podrapać potwora za uchem. - Życie Gusa także. Spojrzał na psa i przemknęła mu przez głowę myśl, że może powinien był pozwolić im spłonąć. Warczenie psa przycichło, bestia przymknęła oczy w ekstazie, przechylając łeb tak, by Letty mogła podrapać również drugie oklapłe ucho. Po chwili przekrwione ślepia otworzyły się i Gus spojrzał na Richarda wzrokiem, w którym bynajmniej nie było oddania. Zdawał się mówić: „To jest cudowne, a ja jestem znacznie mądrzejszy od ciebie". Richard pomyślał, że może pies ma rację. Nie poruszył się. Nie oddychał. Nie był w stanie. Wpatrywał się w dymiący płaszcz, który wciąż trzymał w ręku. W głowie miał zamęt. Próbował zanalizować sytuację i usiłował powoli, głęboko oddychać. Jeszcze przed chwilą był po prostu uwięziony z nią i tą bestią w pomieszczeniu o powierzchni dwadzieścia na dwadzieścia stóp. Wśród dymu. Na statku przemytników. Kara za grzechy dla zepsutego i aroganckiego lorda Downe. A teraz Półdiablę wpadło na idiotyczny pomysł, że ona i ten jej obrzydliwy pies są związani z nim honorem. Nikt, pomyślał - ani los, ani przeznaczenie, ani nawet Bóg - nie mógł być tak przewrotny. - Zdaję sobie sprawę, że nasze dotychczasowe spotkania były czasem... no, nieprzyjemne przyznała uczciwie. - Nieprzyjemne?! - Wyciągnął w jej stronę płaszcz, ignorując nową chmurę dymu, która ich ogarnęła. Nie zamierzał dłużej powstrzymywać potrzeby wykrzyczenia swojej złości głośno. Drgnęła i spuściła wzrok. - Czasami... wszystko idzie nie tak. To było delikatnie powiedziane. Ta dziewczyna miała go najwyraźniej zgubić. Podbite oczy, połamane kości, ogień, Bóg jeden wie, jakie jeszcze przyjemności go czekają. I na dodatek... była najbardziej irytującą osobą na świecie. Gotów wrzasnąć tak, by statek zadrżał w posadach, otworzył usta, ale odległy krzyk sprawił, że zamknął je z powrotem. Usłyszeli gwałtowny tupot nóg i drzwi otworzyły się z hukiem. - Pożar! Pożar w ładowni! Potok lodowatej słonej wody zwalił się na głowę Richarda. Cofnął się chwiejnie, kaszląc. - O, mój Boże - powiedziała Letty. Odwrócił się, wciąż trzymając dymiący płaszcz w ręku. - Przestańcie! - krzyknął. Kolejny ocean runął wprost na niego. Płaszcz zasyczał. Richard powoli ocierał twarz, próbując zobaczyć coś przez strumienie morskiej wody. Dwóch ponuro wyglądających przemytników z pustymi już wiadrami odstąpiło od drzwi, robiąc miejsce starszemu mężczyźnie w jasnożółtej koszuli. Człowiek ten wszedł do ładowni i wycelował złowrogo wyglądający pistolet wprost w pierś Richarda. Piekielny pies zaszczekał na powitanie, po czym poderwał się i podbiegł wesoło do przemytników, obwąchując ich nogi i machając ogonem. Na pysku miał wyraz niekłamanej radości.
29 Woda ściekała po płaszczu Richarda, po jego twarzy, ubraniu, głośno kapała na zapiaszczone buty. Odwrócił się powoli, chcąc powiedzieć Półdiablęciu, co sądzi o lojalności i honorze jej ulubieńca. Zamarł. Miała taką samą minę jak pies. - Dziewczyno, co cię, u diabła, tak cieszy? Westchnęła głęboko. - Wyglądasz tak samo jak w dniu, w którym zobaczyłam cię po raz pierwszy. - Stać i nie ruszać się! Letty niechętnie oderwała wzrok od Richarda i spojrzała na mężczyznę, który się odezwał. Przemytnik uniósł lekko broń, spoglądając na psa u swych nóg. - Dobra, dobra. Polubiłeś starego Phelima, co? Gus, który Richarda darzył serdeczną niechęcią, polizał wolną dłoń marynarza, jak gdyby byli serdecznymi przyjaciółmi. Pobladła Letty rzuciła Richardowi szybkie spojrzenie. Nie odrywając wzroku od psa, ścisnął ociekający wodą płaszcz zbielałymi palcami i podniósłszy drugą rękę zaczął powoli, systematycznie go wykręcać. Woda kapała na drewnianą podłogę. - Gus! Chodź tutaj! - Letty klepnęła swoją spódnicę. Gus ignorował zarówno ją, jak i Richarda. Stanowczo wolał zapach ręki starego Phelima. - Gus! - szepnęła głośniej, po czym dosłyszała uwagę Richarda na temat bezsensu szeptania w pomieszczeniu pełnym ludzi. Podniosła wzrok. W jego spojrzeniu było przekonanie, iż straciła rozum. Rozejrzała się wokół. Wszyscy przemytnicy patrzyli na nią w ten sam dziwny sposób. - Myślę, że masz rację. - Zakryła usta ręką, tłumiąc chichot, i klepnęła raz jeszcze spódnicę. Do nogi, Gus! Gus spojrzał wreszcie na nią swymi orzechowymi oczami, ostatni raz polizał rękę Phelima i wrócił do boku swej pani. Usiadł, tłukąc ogonem mokrą podłogę i przyglądając się ludziom. W chwilę później, wyraźnie okazując, co o nich myśli, ziewnął głośno i przekrzywiwszy łeb zaczął energicznie się drapać tylną łapą w ucho. Kątem oka Letty dostrzegła, że Richard robi krok w przód - Nie ruszać się! Phelim wycelował wprost w głowę Richarda. Lennox zamarł, wpatrując się w marynarza tak intensywnie że Letty nie śmiała odetchnąć, a tym bardziej odezwać się. Po chwili twarz Richarda zmieniła wyraz, jakby nałożył maskę. Odprężył się i oparł łokciem o skrzynię za sobą. - Rozumiem, że ty tu rządzisz? - Sądząc po tym, że ja mam broń, a wy nie, to tak. Phelim wyszczerzył zęby zadowolony. Przemytnicy stłumili cichy śmiech. - O, ktoś z poczuciem humoru - powiedział Richard tonem towarzyskiej rozmowy. - Jak widzę, jesteśmy więźniami na statku przemytniczym. Cóż za nierozsądne posunięcie! - Mężczyźni przestali się śmiać. - Jak widzę, uważacie również za niebywale dowcipne, iż porwaliście dwoje niewinnych ludzi. Cóż nas obchodzi, że zajmujecie się przemytem? - Richard spojrzał na Letty Obchodzi cię to, moja droga? - Ależ skąd! - Widzicie? - Rzucił im znudzone spojrzenie. - Cóż, ja sam kupuję francuski koniak. - Wszyscy wiedzą, że Richard zawsze ma koniak - dorzuciła Letty chcąc być pomocna. Spojrzał na nią przelotnie, jakby chciał coś powiedzieć, odwrócił się jednak do mężczyzn i kontynuował: - Oczywiście, wszystko da się jeszcze naprawić. Wystarczy, że wpłyniecie do najbliższego portu i wypuścicie nas. My udamy się w swoją stronę, a wy w swoją. Letty pomyślała, ż może to szybkie spojrzenie na nią było instynktowne. Na pewno chciał jej podziękować. Uśmiechnęła się, dumna z siebie, że myślała tak szybko i potrafiła mu przyjść z pomocą. - Nie jesteśmy dla was żadnym zagrożeniem - ciągnął Richard. - Niewinna młoda dama i angielski lord. Cóż nas obchodzi przemyt? Prawda, moja droga?
30 - Owszem. - Skinęła głową i widząc szansę dla siebie improwizowała: - Richard jest prawdziwym hulaką. Oni mają ciekawsze rzeczy do roboty. Oczy Richarda błysnęły, lecz kontynuował chłodno: - Porwanie członka Izby Lordów jest karane znacznie surowiej niż przemyt, Phelim spojrzał na drugiego mężczyznę. - Zastanówcie się, czy warto ryzykować. - Richard powoli przenosił wzrok z jednego na drugiego. - Tyle lat spędzonych w więzieniu w zamian za, powiedzmy, parę beczek koniaku? przerwał na tak długo, że zdecydowała się pomóc: - I kilka sztuk jedwabiu - zaryzykowała. Richard zmarszczył brwi, spojrzał na nią, i ledwo dostrzegalnie potrząsnął głową. Odezwał się znowu. - Nie powiemy nic... - O zamkach do karabinów - dokończyła za niego. Richard poczuł, jak oblewa go zimny pot. Twarz mu spąsowiała. Szczęki zacisnęły się mocno, oczy miotały błyskawice. Letty poczuła ucisk w żołądku. Z nagłym uczuciem strachu zdała sobie sprawę, że gdyby ten wzrok mógł zabić, straciłaby życie. Przemytnicy uśmiechali się, lecz nic były to przyjazne uśmiechy. Letty odwróciła się do Richarda. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by poczuła gwałtowną chęć ucieczki. - Znów się na mnie gniewasz, prawda? - Odpowiedź wyczytała w jego oczach. - Przecież mówiłeś, że przemytnicy wiedzą... - Widząc wściekły wzrok, zakryła usta dłonią. Phelim wyszczerzył zęby w uśmiechu, w którym nie było cienia wesołości. Zanim zdołał coś powiedzieć, Richard odwrócił się błyskawicznie i machnął mokrym płaszczem. Zarzucił go na głowę Phelima. Letty głośno wciągnęła powietrze. Phelim upuścił broń. Zaskoczona tak samo jak przemytnicy, Letty cofnęła się o krok, nie odrywając wzroku od Richarda, który stał trzymając mocno przemytnika za szyję. Mężczyzna szamotał się, usiłując się wyrwać i miotając stłumione przekleństwa. - Teraz wasza kolej, by się nie ruszać! - Richard spojrzał na pozostałych mężczyzn i ostrzegł: Jeśli któryś się ruszy - zacisnął ramię na szyi Phelima, który zaczął się dławić - złamię mu kark. Zwrócił wykrzywioną twarz ku Letty i wycedził powoli: - Podnieś pistolet. Spojrzała w dół. Broń leżała u jej stóp. Schyliła się i podniosła ją. Nigdy przedtem nie miała w rękach pistoletu. Był o wiele cięższy, niż przypuszczała, i bardzo, bardzo zimny. - Podaj mi go. Spojrzała na niego. Richard niecierpliwie potrząsnął głową. - Szybciej! Zrobiła krok w jego kierunku. Gus podniósł się i przeciągnął. Potknęła się. Pistolet wypalił.
31
8 Ktoś wołał go po imieniu. - Richard! Wrrrrr. - Cicho, Gus. Richard poczuł, jak miękka dłoń gładzi jego policzek. - Proszę, ocknij się. Otworzył oczy. Półdiablę patrzyło na niego, spuściwszy głowę. Instynktownie poderwał się, by się odsunąć. Gwałtowny ból przeszył ogniem ramię. Jęknął i jego głowa opadła na jej kolana. - Nie ruszaj się! - krzyknęła, dotykając jego policzka. - Proszę! Tak bardzo się martwiłam. Ramię pulsowało tępym bólem. Oddychał powoli i głęboko. Poczuł chłód i stwierdził, że leży półnagi, okryty tylko swą rozerwaną koszulą jak kocem. Spojrzał na Półdiablę i wyszeptał chrapliwie: - Co się stało tym razem? Jej twarz pobladła, tworząc nagły kontrast z czarną sadzą rozmazaną na policzkach i podbródku. Na skórze widoczne były smugi. Płakała. Przełknęła ślinę, pociągnęła nosem i wzięła głęboki, drżący oddech. - Ja... Postrzeliłam cię. Spojrzał na swą koszulę. Na lewym rękawie widniała duża plama brązowej zakrzepłej krwi. Przeniósł wzrok na lewe ramię. Było owinięte kawałkiem białej koronkowej halki. Końce zawiązane były na zgrabną, choć bufiastą kokardkę. Nagle wszystko mu się przypomniało: pistolet u jej stóp, pies ziewający i rozprostowujący swe długie ciało tuż przed nią i przerażenie na jej twarzy, gdy broń wypaliła. Spojrzał na Letty. Jej oczy były zamglone i czerwone od płaczu, nerwowo zagryzała dolną wargę. Całe zachowanie świadczyło o bezgranicznym poczuciu winy. Zamrugała oczami, powstrzymując łzy, westchnęła głęboko i siedziała bez ruchu, czekając. Na jej twarzy malowała się mieszanina odwagi i strachu. Richard zamknął oczy, by na nią nie patrzeć. Tak więc Półdiablę go postrzeliło. Nic w tym nadzwyczajnego. Po prostu kolejny dzień w monotonnym życiu Richarda Lennoxa. Przez moment zastanawiał się, co jeszcze mogła mu zrobić, po czym zdał sobie sprawę, że sam ściągnął na siebie kłopoty. Otworzył oczy. Nad nim widniała zbolała twarz. Wyglądała jak dziecko czekające na karę. Głowę opuściła nisko, wpatrując się w swe złożone ręce, zaciśnięte tak mocno, że bielały jej kostki. Tępy ból w ramieniu przypomniał mu, że prawdę mówiąc, to on był winny. Sam kazał jej podnieść broń, co równało się prowokowaniu katastrofy. Dureń. Równie dobrze mógł włożyć pistolet w jej rękę i kazać pociągnąć za spust. Przyglądał się krokwiom nad głową i zastanawiał się, co tu się stało. Pomyślał, że gdyby szczęście mu sprzyjało, mogła postrzelić jednego z przemytników. Z doświadczenia jednak powinien wiedzieć, że to on zazwyczaj stanowił jej cel. Rzucił okiem na ranę. Nie było to draśnięcie, ale odnosił już gorsze rany w pojedynkach. Milczał chwilę. Wciąż na niego nie patrzyła. - Letty... - Co takiego? - zapytała chrapliwym głosem, wciąż wpatrzona w swoje ręce. - Następnym razem... spróbuj celować w przemytników. Jej głowa poderwała się. Wbiła w niego oszołomione spojrzenie. Dotarło do niej, iż wina została jej przebaczona. Rozpromieniła się tak, że Richard myślał przez chwilę, iż zacznie płakać. Szybko wskazał brodą swoje ramię. - Czy kula wciąż tam jest? Potrząsnęła głową. - Wyszła drugą stroną. Przerwała i wstrzymała oddech. Wyraz jej twarzy przypominał kata, który właśnie zgładził niewinnego człowieka. Richardowi to spojrzenie wydało się znajome. - No i co?
32 Zerknęła gdzieś poza niego. Zaczął się odwracać, by tam spojrzeć, lecz zatrzymał się w połowie. Głos doświadczenia kazał mu się zastanowić, czy naprawdę chce to zobaczyć. Odwrócił się jednak. Cały kąt ładowni był spalony. Zwęglone belki leżały połamane, jak gdyby jakaś gigantyczna ręka porzuciła je jak bierki. Poprzybijane do ściany statku kawałki brezentu zasłaniały ogromną dziurę, jednak woda morska wciąż strumyczkami dostawała się do wewnątrz. Dolna część dziury musiała znajdować się tuż nad poziomem wody, słyszał bowiem uderzenia fal o brezent. - Żaden pojedynczy strzał nie mógł tego spowodować - powiedział w zdumieniu, przyglądając się rozmiarom dziury i prowizorycznej naprawie. Dziwił się, że statek nie miał przechyłu. - To nie strzał... To znaczy, w pewnym sensie, ale nie tylko. - Interesujące. - To był proch. - Jaki proch? Wskazała dziurę i powiedziała: - Tam stała puszka z prochem. Wybuchła w ogniu. - W ogniu? Skinęła głową. - Z oleju. Czekał. - Pamiętasz swój płaszcz? - Zapewniam cię, że ten incydent wrył mi się na zawsze w pamięć. Milczała przez chwilę, po czym przyznała cicho: - To się stało drugi raz. - Strąciłaś drugą lampę - stwierdził jakby bezradnie. Zaczynał już rozumieć. - Nie ja. To kula z pistoletu. Richard spojrzał na swoje ramię, próbując ułożyć jej opowiadanie w jakiś logiczny ciąg. - Poczekaj. Czy ja cię dobrze zrozumiałem? Najpierw się potknęłaś i postrzeliłaś mnie. Skinęła głową. - Kula przeszła przez moje ramię i wyszła z drugiej strony. - Przytaknęła. - Uderzyła w lampę? I... - Zrzuciła ją na ziemię, olej się zapalił i popłynął do puszki z prochem i wtedy... Bum! Wyrzuciła ręce w górę. - Było mnóstwo dymu, wody i krzyku. Zapanował zupełny chaos. Ci mężczyźni poruszali się bardzo szybko. - Jestem tego całkowicie pewien - odparł, wyobrażając sobie tę scenę. Żadne z nich nie odzywało się przez długie minuty. Statek skrzypiał, fale uderzały w napięty brezent jak pięści. Richard zaczął się śmiać. Półdiablę znów wkroczyło do akcji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych powinno wysłać ją do Francji jako tajną brytyjską broń. Rozbicie w pył armii francuskiej jednym strzałem byłoby gwarantowane. Śmiał się coraz głośniej. Jeszcze lepiej, gdyby zrobili z niej dozorcę Napoleona. Patrzyła na niego zdumionym wzrokiem, co wywołało kolejny atak śmiechu. - Nie jesteś zły, że cię postrzeliłam? Potrząsnął głową. - Nie, chociaż byłbym wdzięczny, gdybyś tego więcej nie robiła. Nie jestem pewien, ile tortur może wytrzymać moje ciało. Obdarzyła go radosnym uśmiechem i odetchnęła. - Cóż za ulga! Myślałam, że będziesz wściekły, sądząc z tego, jak zły byłeś poprzednio. Nastąpiła chwila milczenia, która powinna była go ostrzec, że Letty znów myśli. - Zapomnijmy o tym. - Dziękuję, Richardzie. Gus warknął. Richard odwrócił się i spojrzał na bestię. Nie miał szczęścia: Gus wyszedł bez szwanku. Leżał wyciągnięty na boku, oczy miał zamknięte. Wyglądał, jakby spał.
33 Richard przyjrzał mu się dokładniej. Nie zdziwiłby się, gdyby przebiegły potwór udawał. Ale Gus nie ruszał się. Widocznie się znudził, nie było przecież żadnych pistoletów w pobliżu. Odwrócił się do Letty. - Twój pies warczy przez sen? - Tylko kiedy słyszy twoje imię. Spojrzał znowu na bestię, poczekał chwilę, po czym zawołał: - Richard! Pies podniósł wargi obnażając kły i warknął głucho, nie otworzył jednak kaprawych oczu i nie poruszył się. Leżał na boku, głęboko uśpiony. Richard odczekał chwilę i powtórzył znowu: - Richard. Bestia znów warknęła, nie budząc się. - Robił tak od pierwszego razu, kiedy cię zobaczył - wyjaśniła. - Pamiętam. Zaraz potem mnie ugryzł. - Pojedynkowałeś się, a pojedynki są zabronione i... - Przerwała w pół zdania. - Ty naprawdę masz dosyć ciemną przeszłość. Alkohol, pojedynki, przyjaźnie z przemytnikami... - Nie próbowałem się z nimi zaprzyjaźnić. Chciałem ich przekonać, by wypuścili nas nie robiąc nam krzywdy. I byłem na całkiem dobrej drodze, gdy ty założyłaś nam stryczki na szyje mówiąc o zamkach do karabinów. Jej ręce opadły. Zbladła nagle. Patrząc na niego wyszeptała powoli: - Stryczki na szyję? Zaklął w myśli. - Uważasz, że nas zabiją? Poruszył się i skrzywił. Ból przeszył mu ramię. Powoli usiadł i włożył koszulę. - Już nic nie wiem. - Powiedziałeś, że nie zrobią nam krzywdy. - Patrzyła na niego, jakby ją zdradził. W milczeniu zapinał guziki. - Powiedziałeś, że będzie to przygoda do opowiadania naszym wnukom. - Twoim wnukom - poprawił, ze złością wpychając koszulę w spodnie. Stała bez słowa, a jej milczenie wydawało się dłuższe niż kiedykolwiek. Spojrzała mu prosto w oczy i szepnęła: - Okłamałeś mnie. - Dla twojego dobra - odparł szorstko. Irytował go fakt, że znów czuł się winny. - Nie okłamuje się kogoś, na kim nam zależy. - Ja nie... Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę. W przejściu pojawili się dwaj przemytnicy. Jeden nerwowo wymachiwał muszkietem, drugi szpadą. Ich ubrania i twarze pokrywała sadza. W oczach czaił się lęk. Włosy jednego z mężczyzn były osmalone i sterczały jak u marionetki. Czoło miał owinięte brudnym bandażem. Na twarzy drugiego widniały resztki czarnej brody. Nie miał za to brwi. Nerwowo oglądali ładownię. Gdy ich spojrzenia padły na Letty, niemal jednocześnie skierowali ku niej broń. - Stać i nie ruszać się! - Krzyk dobiegł zza ich pleców. Gus zerwał się, nagle obudzony i podbiegł w podskokach do drzwi, machając ogonem. Na oślinionym pysku miał radosny psi uśmiech. Phelim wystąpił zza pleców osmalonych przemytników, trzymając miski, na których stały poobijane metalowe kubki. Ostrożnie szedł w ich kierunku. Gus podążał za nim, wąchając zapach płynący z misek. - Och, panie Phelim! - wykrzyknęła Letty. - Obudził się pan! - Jestem Philbert, brat Phelima. Dopiero przed chwilą przyszedł do siebie. Przedtem biegał po statku wydając rozkazy. Zdaje się, że stracił rozum na amen. Uważa się za admirała Nelsona. Nie używa jednej ręki i ciągle pyta o przepaskę na oko. Podszedł do Letty - nie za blisko - i wyciągnął ręce z parującymi miskami. - Proszę, panienko. Jedz, i to szybko.
34 Przygryzając wargi, wzięła jedzenie. Mężczyzna znalazł się za drzwiami tak prędko, że nawet Gus nie zdążył się poruszyć. Zanim zatrzasnęli drzwi, przemytnicy mruknęli coś na temat ogni piekielnych i kobiet. Richard niemal słyszał westchnienia ulgi zza zaryglowanych drzwi. Spojrzał na Letty. Stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi. Zastanawiał się, o czym myśli, ale zadecydował, że lepiej nie wiedzieć. Po chwili, tknięty obawą, przeciągnął ręką po włosach. Na szczęście były na miejscu, i to, zdaje się, nie opalone. Odwrócił się od Półdiablęcia i ukradkiem dotknął czoła. Westchnął z ulgą, gdy poczuł pod palcami gęste brwi. Spojrzał na swe zabandażowane ramię i stwierdził, że może nawet miał szczęście. Odprężył się, ulga ta trwała jednak krótko. Poczuł na sobie spojrzenie Letty i odwrócił się powoli, spodziewając się ujrzeć minę skazańca, którą zwykle przybierała po kolejnej katastrofie. Ku swemu zdziwieniu ujrzał w jej oczach dziwny błysk - wydawało się, że jest z czegoś niezwykle zadowolona. Instynkt podpowiadał mu, iż powinien się obawiać. Rozum mówił, że na pewno nie domyśli się, co ją tak ucieszyło. Doświadczenie pouczyło go, by nawet nic próbował. Uśmiechnęła się szeroko. - Oni nie zamierzają nas zabić. - A, rozumiem. Ciekaw byłem, co też napełniło cię taką radością. Jak doszłaś do tego wniosku? - To proste. Dziwne, że tego nie zauważyłeś. - Od lat niczemu się nie dziwię. Przechyliła głowę i spojrzała na niego, jakby usiłując go zrozumieć. Pomimo niewinności wzrok miała przenikliwy. „Nie patrz tak uważnie, Półdiablę. Nie znajdziesz tu bohatera pięknych marzeń". Spojrzał na nią twardo, zamierzając przywołać je do rzeczywistości. - Zdaje się, że widzimy rzeczy w odmiennym świetle. Może to po prostu jedna z różnic między kobietą a mężczyzną? Na pewno - zdecydowała, ignorując jego spojrzenie i odpowiadając na swoje pytanie, zanim zdołał otworzyć usta. - To nie może być nic innego. - Broń Boże! Uśmiechnęła się do niego. Kolejny raz jego cynizm nie znalazł do niej dostępu. Dziwna rzecz: czuł się jak dureń. - Czy chcesz wiedzieć, skąd wiem, że oni nie zamierzają nas zabić? - W jej głosie dźwięczała nutka triumfu. - Na miłość boską, powiedz wreszcie. - Nie karmi się ludzi, których chce się zabić. W pierwszym odruchu chciał ją zapytać, czy słyszała kiedyś o ostatnim posiłku skazańca. Stwierdził jednak, że im mniej wie, tym lepiej - dla nich obojga. Przemytnicy - może dlatego, że nie mieli brwi - wyglądali na niezdecydowanych, a może powód był inny, dość jednak, że Richard nic czuł zagrożenia z ich strony. Prawdę mówiąc, zaglądali do ładowni z niekłamanym strachem. Lennox spojrzał na Letty. Zaśmiał się do siebie. Może mieli ku temu powody. - Au! - Upuściła łyżkę i potarła usta. - Gorące! Obserwował, jak dmucha lekko na jedzenie, po czym spojrzał na własną miskę. Odstawił ją. Omiótł wzrokiem wilgotne pomieszczenie, nie znajdując drogi ucieczki. Niezależnie od tego, czy przemytnicy są niebezpieczni, czy nie - musieli uciec. Rana nie powstrzyma go. Ból, choć dokuczliwy, nie był nieznośny. Zerknął na psa. On był nieznośny. Gus leżał w tej chwili cicho koło swojej pani, oparłszy pysk na łapach. Jego obwisłe wargi niemal dotykały podłogi. Nabiegłe krwią oczy obserwowały Richarda ponuro. Bestia bezgłośnie obnażyła kły. Richard zignorował psa i spojrzał na Letty. Odprężona opierała się o skrzynię, oczy miała zamknięte, a na twarzy błogi spokój. Dostrzegał w tym ironię, biorąc pod uwagę, jak niewiele spokoju wprowadzała w swoje otoczenie. - Znów marzenia, prawda? - Uhmmm... Wątpił, czy na jego twarzy kiedykolwiek gościł taki spokój.
35 - Powiedz mi więc, Półdiablę, jakie są te twoje wspaniałe i czarowne marzenia? Otworzyła oczy i uśmiechnęła się uśmiechem pełnym uwielbienia, który zawsze doprowadzał go do białej gorączki. Tym razem jednak zamiast irytacji poczuł, że ogarnia go jakieś nieuchwytne, nie nazwane wzruszenie. Zanim zdążył zareagować zgryźliwą uwagą, odezwała się: - Marzyć można o wszystkim, o rzeczach wyjątkowych i zwykłych. Na przykład nauczyłam marzyć naszego ogrodnika. Marzył o różach. Woźnica marzył, że gra w krykieta z królem. Chłopiec stajenny - o karierze dżokejskiej i wyścigach w Newmarket. Kucharz marzył o suflecie czekoladowym. No tak. - Uśmiechnęła się do niego lekko. - Marzenia nie muszą dotyczyć czegoś nadzwyczajnego. Ich siła polega na uczuciach, które wywołują u tego, kto marzy. Mogę na przykład wyobrazić sobie błękitne niebo, białe, puszyste chmurki i świergoczące ptaki podczas zimowej zawiei. Mogę marzyć, że przetańczyłam cały bal. Mogę marzyć o... - Spojrzała mu w oczy, jakby chciała wyznać, że marzyła o nim, ale ku jego zdziwieniu nie zrobiła tego. Odwróciła wzrok. - Czasami wyobrażam sobie romantyczne historie. Na przykład, że jestem księżniczką o tycjanowskich włosach, galopującą na spłoszonym koniu. Nagle pojawia się rycerz na białym rumaku, który uśmierciwszy smoka, przybywa w samą porę, by mnie uratować. Richard pomyślał, że nie musiała mówić o nim, ponieważ wszystko i tak przetwarzała we własne romantyczne opowieści. Spojrzała na niego zamglonym wzrokiem i uśmiechnęła się. - Marzenia są magiczne, ponieważ mogę w nich być, kimkolwiek zechcę. Najbardziej romantyczną albo też tragiczną postacią, jaką sobie wymyślę. - Spojrzała mu w oczy. - Czy zauważyłeś kiedykolwiek, że w tych romantycznych opowieściach kobiety zawsze mają długie i piękne włosy tycjanowskiej barwy? Myślę, że zarówno Helena Trojańska, jak i Julia miały takie włosy. - Przerwała i westchnęła. - Zawsze chciałam mieć tycjanowskie włosy. - Ujęła w dłoń pasmo swych brązowych loków, spojrzała na nie i skrzywiła się, jak gdyby zobaczyła wijące się dżdżownice. - Czy nie sądzisz, że wyglądałabym bardziej dramatycznie, gdyby były kasztanowe? Och, nie musisz odpowiadać. - Wypuściła włosy z ręki. - Oczywiście, że tak myślisz. Mężczyźni zawsze patrzą z uwielbieniem na kobiety o takich włosach. - Spoglądała teraz na swoje dłonie. W głowie kłębiły mu się ostre słowa, które wyjaśniłyby jej, że świat jest okrutny, że nie jest jakąś cholerną powieścią awanturniczą; chciał jej powiedzieć, że powinna przestać wierzyć w bajki i uświadomić jej, jak idiotyczne były te mrzonki. Jednak po raz pierwszy w życiu złośliwe, szerokie słowa nie przeszły Richardowi przez gardło. Używał ich tyle razy do głupców, mówił je do przyjaciół, lata całe obsypywał nimi ojca, a teraz, kiedy spojrzał na Letty, nagle zabrakło mu odwagi. Zdołała sprawić, że został porwany przez przemytników, podpaliła go, nawet postrzeliła, a jednak nie potrafił powiedzieć słów, które wydawały się słuszne i rozsądne. Nie mógł kazać, by przestała marzyć o idiotycznych księżniczkach, tycjanowskich włosach i rycerzach na białych koniach. Przede wszystkim chciał powiedzieć, że jej wiara w niego była uczuciem całkowicie bezsensownym. Nie był bohaterem i prawdopodobnie nigdy nim nie będzie. - Letty - odezwał się ostrzej, niż zamierzał. Wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco. Odwrócił wzrok i próbował znaleźć słowa. Lord Downe, który nie wie, co powiedzieć. Nikt, kto go znał, nie uwierzyłby w to. Spojrzał na nią znowu. Siedziała spokojnie, patrząc wyczekująco. Zbyt dużą wagę przywiązywała do jego słów. Była to odpowiedzialność, której nie chciał podjąć, albowiem nie chciał nic dla niej znaczyć. Nie mógł, nawet gdyby chciał. Nie chciał tu być. Nie chciał patrzeć w jej oczy i widzieć jej serce na wyciągniętej dłoni. Nie chciał być częścią jej świata. Dostrzegł rumieńce na policzkach Letty i złapał się na tym, że myśli o rzeczach, których dotąd nie zauważał. Nigdy nie zastanawiał się nad delikatnością i białością kobiecej skóry. A jednak teraz zwrócił na to uwagę. Zrozumiał, dlaczego poeci od wieków porównywali cerę kobiet do białej róży. U żadnej spośród kobiet, które znał, z którymi flirtował, nawet u żadnej z tych, z którymi szedł do łóżka, nie zainteresował się czymś tak zwykłym jak cera. Spojrzał na swoje dłonie i zdał sobie sprawę, że są twarde, szorstkie i ogorzałe. Zastanawiał się, czy potrafią jeszcze wyczuwać miękkość. Przez jedną krótką chwilę poczuł, że mógłby dać jej niemal wszystko, o co by poprosiła. Powietrze wokół niego stało się ciężkie i dziwnie ciche, jak gdyby świat nagle się zatrzymał. Poczuł
36 dziwny ucisk w piersi. Gdyby nie wiedział, że to niemożliwe, pomyślałby, że to serce. Umilkło jednak już dawno temu, kiedy przestał wierzyć, że przyszłość ma mu coś do zaoferowania. Wiedział też z całą pewnością, że nigdy nie zdoła dać Letty tego, o co błagały jej oczy. Każdą cząstką swej duszy pragnął, by to dziwne uczucie minęło. Sekundy zamieniały się w minuty. - Jedzenie ci wystygnie - powiedział w końcu, wskazując brodą miskę w jej ręku. Obdarzyła go jednym z tych uśmiechów, które irytowały go tak irracjonalnie, po czym odstawiła kubek z wodą i podniosła łyżkę z gulaszem do ust. - To jest całkiem dobre. W odruchu samoobrony odwrócił wzrok od jej uśmiechu, skupiając uwagę na misce z jedzeniem, którą trzymała w ręku. Nie miał w żołądku niczego poza koniakiem, który był mu potrzebny, by zdołał przekroczyć próg swojej posiadłości pierwszy raz od dwóch lat. Nie można stawić czoła duchom na trzeźwo. Jednak wszystkie te szklanki, mające dodać fałszywej odwagi, stanowiły teraz wyłącznie wspomnienie w pustym żołądku. Poczuł skurcz. Mimo wszystko był głodny. Za plecami Richard usłyszał głośne mlaskanie. Odwrócił się. Piekielna bestia szybko usiadła, patrząc przebiegłym i wielce zadowolonym wzrokiem. Z dziwnym przeczuciem Richard rzucił okiem na swoją miskę - na swą pustą miskę. Gus czknął. Zardzewiały zamek otworzył się ze zgrzytem tak przenikliwym, że Letty poczuła łupanie w zębach. Odwróciła się w chwili, gdy drzwi skrzypnęły i w szparze ukazała się lufa muszkietu. Broń zadrżała i po chwili do środka wsunęła się siwa głowa Philberta. Szybkim ruchem rzucił wielką kość w kierunku Gusa. Upadła z głośnym stukiem i potoczyła się po drewnianej podłodze. Patrząc, jak pies rzucił się na tę kość, nikt nie przypuszczałby, że przed chwilą zeżarł posiłek Richarda. Jakby był bliski śmierci głodowej, objął kość wielkimi łapami i zacisnął na niej szczęki, rzucając na boki niespokojne spojrzenia. Wstał i przemaszerował przez ładownię, machając ogonem i powiewając uszami, dumnie obnosząc swoje trofeum. Nosił ją, jakby to był bażant. Trzy razy przeszedł obok Richarda, który stał nieruchomo z zaciśniętymi zębami. W końcu potwór usadowił się w kącie i żarłocznie zabrał się do szarpania zdobyczy. - Przepraszam, panie Philbercie! - zagadnęła Letty, ignorując wściekłe parsknięcie Richarda. Przemytnik podniósł wzrok i wycelował w nią broń, chowając się za drzwiami. - Nie nazywam się Philbert. Zastanowiła się, patrząc nieco lękliwie. Wobec tego był to Phelim, którego ostatnio widziała, gdy wynoszono go nieprzytomnego z ładowni. Przypuszczała, że mógł być na nią trochę zły. Skinęła uprzejmie głową, szukając właściwych słów. Wyglądało, że wyszedł z przygody cało. Przede wszystkim miał brwi. By zrobić dobre wrażenie, Letty zdecydowała się na komplement. - Pan Phelim! Dobrze pan wygląda. - Nie nazywam się Phelim. Otworzyła usta w zdumieniu. - Jeszcze jeden brat? Skinął głową. - Aha. Podniosła w górę trzy palce. Mężczyzna przytaknął. - Trojaczki. - Och! Rzuciła szybkie spojrzenie Richardowi, siedzącemu w kącie obok beczki koniaku. Podciągnął kolana i oparł ranne ramię na jednym z nich, obserwując Gusa zmrużonymi oczami, jak gdyby zamierzał wyrwać mu kość i zjeść ją samemu. - Spotkałeś już kiedyś trojaczki? Richard nie odpowiedział. Patrzył na Gusa tak, jak Wellington musiał patrzeć na Napoleona szykując się do bitwy. Westchnęła i odwróciła się do trzeciego brata. - Gus zjadł posiłek Richarda. On musi być straszliwie głodny. Czy myśli pan, że ktoś mógłby mu przynieść jeszcze jedną porcję gulaszu?
37 Mężczyzna stał w drzwiach, wciąż celując w nią z muszkietu. Jego postawa wyrażała ostrożność. Po dłuższej chwili milczenia skrzywił się i potrząsnął lekko głową. Wyglądał, jakby myślał nad czymś głęboko. W końcu wzruszył ramionami i zwrócił się do Richarda. - Przykro mi, sir. Załoga zjadła wszystko i nie ma już gulaszu. Richard powoli uniósł głowę i uśmiechając się ironicznie odrzekł: - Zawsze możemy zjeść Gusa. Gus uniósł łeb znad kości i mlasnął głośno. - On nie mówi poważnie - powiedziała Letty do mężczyzny. - Nie zjadłby Gusa. Spojrzała na nich, zastanawiając się, który z nich przetrzyma drugiego, Richard czy Gus. W tej chwili wyglądało na to, że pies jest górą. Półdiablę kiwnęło palcem na ostatniego z trójki braci. Potrząsnął gwałtownie głową i przycisnął mocniej drzwi do swej szerokiej piersi. Nie myśląc wiele, podeszła bliżej. Mężczyzna cofnął się o dwa kroki i podniósł broń wyżej, ściskając drzwi tak mocno, że zbielały mu kostki. Uznała, że ma ku temu powody. Obejrzała się na połataną prowizorycznie ścianę. Wybuch musiał zatrząść całym statkiem. - Może mógłby pan przynieść coś do jedzenia; chleb, wodę, cokolwiek. - Pochyliła się w stronę przemytnika i zniżyła głos. - Może wtedy Richard przestałby się dąsać. - Nie dąsam się. - O! - Odwróciła się. - A jak to nazwiesz? Spojrzał ponuro na nią, a potem na Gusa. - Nazwałbym to piekłem. - Mówisz tak, bo jesteś zły na Gusa i na całą tę sytuację. - Spojrzała na przemytnika. - On jest zazwyczaj wspaniałym mężczyzną. Zachowuje się tak, jakby na niczym mu nie zależało, ale to nieprawda. Ocalił nam przecież życie... Gusowi i mnie. I panu także. Ugasił ogień. Jest zdaje się takie powiedzenie, że nic nie przeraża marynarza bardziej niż ogień na morzu? - Tak, choć od ostatniej nocy niektórzy mogliby uznać, że pożar nic jest tak groźny jak kobieta na pokładzie. - Proponowałbym wobec tego, żebyście wyrzucili nas za burtę - powiedział Richard, wciąż patrząc na Gusa. - Jego najpierw. Letty rzuciła mu karcące spojrzenie. - Doprawdy, sądzę, że niedługo odzyska dobry humor. - Odwróciła się do starego mężczyzny. - On jest bardzo dowcipny, wie pan? - dodała, po czym zapytała: - Jak się pan nazywa? Mężczyzna zmrużył podejrzliwie oczy, przenosząc wzrok z niej na Richarda i z powrotem. - Dlaczego chcecie wiedzieć? - Ponieważ łatwiej się wtedy rozmawia. Nie mogę nazywać pana Phelimem ani Philbertem, chociaż jesteście tak podobni, że na pewno ludzie często was mylą. A jeśli zwrócę się do pana po nazwisku, to przecież jest takie samo jak nazwiska pańskich braci. Wówczas każdy z was mógłby odpowiedzieć, czyż nie? W dodatku moglibyście to zrobić jednocześnie. To byłoby ogromnie kłopotliwe, nieprawdaż? - Zapewne nie bardziej niż ta konwersacja - mruknął pod nosem Richard. - Czy czuje się pan zakłopotany, panie... - Przerwała i odwróciła się do mężczyzny. Usta miał otwarte, muszkiet zwisał zapomniany w jego ręce. - Phineas - powiedział jak w transie. - Och, doprawdy? Miałam wspaniałego wuja o imieniu Phineas. - Przeniosła wzrok na Richarda. - Był bratem lorda, tak jak ty. To znaczy przedtem, bo teraz już sam jesteś lordem, ale przedtem byłeś jego bratem. To był nadzwyczaj interesujący człowiek. Richard spojrzał na nią. - Mój brat? - zapytał, nieco ogłuszony. - Nie - odparła. - Nie słuchasz zbyt uważnie. - Niewiele by to pomogło. Rzuciła mu groźne spojrzenie i uśmiechnęła się. Nie odpowiedział uśmiechem. Westchnęła. - Na czym to ja stanęłam? Richard spojrzał na nią bezradnie. - Ach, tak, już sobie przypominam. Mówiliśmy o moim wspaniałym wuju Phineasie. - Nabrała powietrza i spojrzała na przemytnika. - Miał tak samo na imię, jak pan.
38 Phineas drapał się po głowie. - Miał bardzo duże uszy, co było dziwne, ponieważ zajmował się badaniem żab. - Przenosiła wzrok z jednego na drugiego. Mężczyźni wymienili jedno z tych męskich spojrzeń mówiących, że nic nie rozumieją. Richard milczał przez chwilę - zapewne liczył do dziesięciu, jak to zwykł robić jej ojciec. Patrzyła na nich wyczekująco. Richard rzucił szybkie spojrzenie na Phineasa, który milczał jak głaz, po czym przeniósł wzrok na Letty i machnął z rezygnacją ręką. - Dobrze, ja zapytam. Dlaczego to było takie dziwne? - Ponieważ, głuptasie, wszyscy wiedzą, że żaby nie mają uszu. Zapadło głuche milczenie. W końcu Richard nie wytrzymał i roześmiał się.
39
9 Głuptas lord Downe popijał trzeci kubek przemycanego koniaku i rozmyślał o układzie słuchowym zwierząt ziemnowodnych. Zapatrzył się w pusty blaszany kubek i zastanawiał się, kto w Boodles postawiłby większą sumę na to, czy żaby są głuche. Później rozważał, ile też mógłby wygrać zakładając się, czy istnieje banda przemytników z trojaczkami na czele. Były to idiotyzmy, które zawsze doprowadzały do wściekłości jego ojca. Richard wplątywał się w różne awantury i skandale, ponieważ jego ojciec tak nimi pogardzał. Zawsze upewniał się, czy jego udział będzie dość głośny. Dobrze odgrywał rolę hulaki i starał się o to, by kolejne wieści o nim docierały do domu pełne pikantnych i drastycznych szczegółów. Nikt nie sprzeciwiał się staremu lordowi Downe. Z wyjątkiem jego młodszego syna. Jeśli lord mówił: „usiądź", Richard stał. Jeśli mówił: ,jedz", Richard głodował. Jeśli mówił „nie rób tego", Richard robił to, zwykle na oczach ojca. Lord chciał, by jego syn został biskupem. Richard postanowił być żołnierzem. Nie, żeby miał coś przeciwko Bogu, po prostu nie życzył sobie spędzać życia na zawracaniu zbłąkanych owieczek do stada i pisaniu kazań dla ludzkości. Powiedział to wszystko ojcu, dodając z brutalną szczerością, że zrobienie syna biskupem nie zapewni mu miejsca w niebie. Kłótnia, która wybuchła, omal nie zburzyła dwóchsetletnich murów Lockett Manor, wznosząc jednocześnie jeszcze wyższy mur pomiędzy ojcem i synem. Mur, którego już nie można było zniszczyć. Richard zawsze wywoływał wojny, konflikty były jego chlebem powszednim. Patrząc w przeszłość uznał, że musi to mieć coś wspólnego z jego postanowieniem, by iść za głosem wojennych werbli. Mimo że tak różni, ojciec i syn byli obydwaj uparci jak muły i gdy tylko znaleźli się razem, zawsze szukali okazji do kłótni. Wojna trwała latami. Czas nie zmienił niczego. Ojciec uparcie odmawiał pozwolenia na karierę wojskową. W końcu Richard uznał, że nie ma innego sposobu pokonania ojca, jak wkroczyć na ścieżkę grzechu. W ciągu czterech lat zyskał pewność, że Kościół nie będzie chciał widzieć go na swoim łonie i może jedynie modlić się za jego czarną duszę. Richard postanowił więc zwyciężyć ojca niszcząc sam siebie. Wpatrywał się teraz w pusty kubek, rozpamiętując przeszłość, o której chciał zapomnieć. Nachylił się ku beczce z koniakiem i ponownie napełnił naczynie. Usłyszał szelest sukni i spojrzał na Letty. Kiedy poprzednio patrzył w jej stronę, spała zwinięta w kłębek, oparłszy głowę na rękach. Wyglądała tak... niewinnie. Zadał sobie pytanie, ile czasu upłynęło, odkąd miał do czynienia z kimś tak czystym, nieskażonym. Odpowiedź przejęła go dreszczem. Napełnił więc kubek i próbował utopić w nim to uczucie. Teraz jednak stała przed nim ze splecionymi rękami i trochę niepewnym wyrazem twarzy. - Przepraszam. - Za co? - Za to, że Gus zjadł twój gulasz. Wzruszył ramionami i napił się. Jego żołądek był pełny - napełnił go koniakiem. Podeszła bliżej. - Jak twoje ramię? Spojrzał na ranę i opatrunek z koronkowej halki, zawiązany na idiotyczną kokardkę. Krew zabarwiła koronkę brudną, brązową plamą. Symbolika tego widoku nie umknęła jego uwadze. - Jeszcze je mam. Usiadła koło niego, opierając się o skrzynie i wygładzając sukienkę. Kręciła się i poprawiała w nieskończoność. Starał się ją zignorować - łyknął kolejny kubek trunku. - Co ty pijesz? Koniak? - Zgubny trunek. Zasalutował drwiąco i roześmiał się gorzko, po czym popełnił błąd i spojrzał na nią. Jej wzrok był poważny.
40 - Dlaczego to robisz? Dokończył koniak w ponurej ciszy, odstawił poobijany kubek i przysunął swoją twarz onieśmielająco blisko do jej twarzy. Przygwoździł ją ciężkim spojrzeniem. - Bo wtedy czuję się lepiej. Wstrzymała oddech, patrząc rozszerzonymi oczami, ale trzeba przyznać, że nie ruszyła się z miejsca. Głupia, naiwna gąska. Miał wrażenie, że trzyma jej serce w dłoniach. Nie chciał, nie potrzebował niczyjego serca. Jakaś samolubna część jego istoty poczuła nagłą potrzebę skalania tej niewinności. Widok tego ucieleśnienia cnoty przypominał mu bowiem, że sam stracił ją już dawno. - Lubię rzeczy, które dobrze mi robią, mocny trunek, galop na koniu przez wrzosowiska lekko dotknął jej policzka - niewinne dziewczęta. - I szokowanie innych - dodała patrząc mu prosto w oczy. Na jej twarzy nie było onieśmielenia. Czuł leciutki zapach lawendy unoszący się wokół niej, taki słodki i czysty. Coś się w nim przełamało. Z nagłą gwałtownością wyciągnął rękę i złapał ją za włosy, odchylając jej głowę do tyłu. Drgnęła. Jego usta przykryły jej wargi, wpiły się w nie mocno i pożądliwie. Zamierzał zrobić właśnie to, o co go oskarżała - zaszokować ją tak, by zobaczyła w nim diabła. Nie było to delikatne spotkanie ust. Gwałtownie wepchnął język między jej zęby, czując, jak wciąga powietrze w zdumieniu. Wsunął rękę pod stanik i zamknął w dłoni nagą pierś. Pociągnął dziewczynę ku ziemi, aż przygniótł ją całym swoim ciężarem. Całował ją coraz mocniej, gwałtownie, ze złością, i jakimś nieuchwytnym wrażeniem, którego nie potrafiła nazwać, czystym uczuciem, zawierającym zarówno namiętność, jak i siłę. Uwolniła jedną rękę. Richard oczekiwał, że zacznie się bronić, odpychać go, ciągnąć za włosy, instynktownie walczyć. Zamiast tego pogładziła łagodnie jego przegub delikatnymi palcami i powoli odsunęła jego dłoń ze swej piersi na ramię, gdzie przytrzymała ją dotknięciem nieco tylko mocniejszym niż pieszczota. Była to tak cicha i czuła nagana, że Richard znieruchomiał, przybity nagłym poczuciem winy. Spojrzał na jej twarz i z nagłą jasnością zrozumiał, że postępuje jak nikczemnik. Był tak zawzięty w swym zepsuciu, że próbował zbrukać i ją. Poderwał się tak szybko, że koniak zaszumiał mu w głowie. Opadł na podłogę, oparł się o skrzynię, podciągnął kolana i położył na nich ręce. Zauważył, że jego dłonie drżą, a oddech stał się szybki i nierówny. Słyszał, jak Letty usiadła. Patrzyła na niego nieskończenie długo. - Dlaczego? - zapytała w końcu. Odwrócił się, czując dziwną gorycz i złość, na siebie i na nią, za to, że jest taka, jak jest. - To ty zawsze masz na wszystko odpowiedź. Sama mi powiedz, dlaczego cię pocałowałem. - Nie zrozumiałeś mnie. Nie pytałam, dlaczego mnie całowałeś. Pytałam, dlaczego przestałeś. Czekając na odpowiedź patrzyła, jak Richard usiłuje zapanować nad sobą. Był wściekły. Oprócz złości widniało jednak na jego twarzy coś jeszcze, coś, z czym zdawał się walczyć. Było to uczucie tak silne, że przedzierało się przez skorupę gniewu. Letty była przyzwyczajona do jego gniewu. Każdy, kto go znał, wiedział, że w ostatnich czasach lord Downe był zazwyczaj wściekły, cyniczny albo pijany. Tym razem dostrzegała jednak coś jeszcze. Dłonie mu drżały. Zastanawiała się, co z taką pasją próbuje ukryć, szukała tego w jego twarzy. Dostrzegła jednak tylko pogardliwe spojrzenie, na które nic umiała zareagować. Nie zmieniając wyrazu twarzy odezwał się: - Powinnaś była mnie uderzyć za to, co zrobiłem. Przechyliła głowę. - Dlaczego miałabym cię kiedykolwiek uderzyć? - Dobry Boże, czy matka niczego cię nie nauczyła? Mniej zabolałoby, gdyby wymierzył jej policzek. Letty znieruchomiała. Jak gdyby naprawdę naznaczona jego ręką, jej twarz zapłonęła i oblała się czerwienią upokorzenia. Letty odwróciła wzrok. Radość narodzona podczas pocałunku gdzieś zniknęła, pozostawiając jedynie palące uczucie wstydu. Poczuła ucisk w gardle. W piersi, gdzie jeszcze przed chwilą serce biło ze szczęścia, rosło poczucie krzywdy tak bolesne, że zasłoniła twarz rękami.
41 Po raz setny w ciągu ostatnich dwunastu lat, może nawet po raz tysięczny zapragnęła, żeby matka żyła. Letty patrzyła w podłogę, wiedziała bowiem, że jeśli spojrzy mu w oczy, to się rozpłacze. Była taka, jaka była, ponieważ dorastała prawie całkiem samotnie. Otrzymała najlepszą edukację, jaką mogły zapewnić pieniądze ojca, lecz nie miała nikogo, kto nauczyłby ją, jak żyć. Dlatego popełniała błąd za błędem, mimo że większość jej uczynków wynikała z dobrych intencji. Matka nie zdążyła przekazać jej jakiejkolwiek wiedzy o życiu. Przez pierwsze siedem lat życia Letty matka nie mogła być jej przyjaciółką ani nauczycielką, lecz ciepłym, bezpiecznym schronieniem, ramionami, które obejmowały ją pocieszająco, gdy upadła i zraniła się, cichym, uspokajającym głosem, kiedy nocą dręczyły ją złe sny. W wieku, w którym dziewczynka potrzebuje mądrości matki, Letty nie miała nikogo, kto nauczyłby ją wszystkiego o mężczyznach i kobietach. Niebezpieczeństwa romansu były jej obce. Wiedziała jedynie, co czuła w swym sercu, teraz wstrząśniętym i zbolałym. Richard był jej bohaterem. Jej całym światem. Jej marzeniami. Wypełniał wszystkie jej myśli. Odetchnęła głęboko. - Ale ja cię kocham - szepnęła, mając nadzieję, iż tym wyznaniem zyska przebaczenie za to, że nie wie, jak się zachować. - Jesteś za młoda, za naiwna, by wiedzieć, czym jest miłość. Do wszystkich diabłów! Nawet ja tego nie wiem! Stał zaledwie o pół metra od niej, górując nad nią jak bóstwo, za jakie zawsze go uważała. Gus skoczył na nogi i wcisnął się między nich. Podniósł łeb i spojrzał na Richarda warcząc. - Chodź tutaj, Gus. - Letty pokonała ucisk w gardle i poklepała podłogę obok siebie. Powoli, nie odrywając wzroku od Richarda, Gus przesunął się, stając w obronnej postawie u jej boku. Jak zawsze, Letty objęła psa ramieniem i oparła głowę o jego potężny kark. Były chwile, takie jak obecna, kiedy miała wrażenie, że cały świat jest jakąś obcą krainą, której języka nie rozumiała, gdzie wszystko wydawało się obce i gdzie czuła się tak bardzo samotna. Przytuliła się więc do Gusa i próbowała myśleć o jedynej rzeczy w jej życiu, która była niezmienna i prawdziwa. Miłość do Richarda. Gus przekrzywił głowę tak, by dłoń Letty, delikatnie drapiąca go za uchem, trafiła na właściwe miejsce. Nie patrzył już na Richarda, który, dziewczyna była tego pewna, wciąż ją obserwował. Napięcie, które go ogarniało i nad którym tak bardzo pragnął zapanować, było uczuciem tak żywym, że odczuła je niemal jak dotyk dłoni. Jak ból, jaki zadały jej jego ostre słowa. Ze wzrokiem wbitym w piasek i kurz pokrywający jego czarne buty powiedziała powoli: - Wiem, co to jest miłość. - Nie odpowiedział, podniosła więc oczy. - Wiedziałam to od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam. Możesz krzyczeć, wygrażać i próbować mnie zgorszyć, jak usiłujesz gorszyć wszystkich naokoło, ale cały twój koniak, wszystkie twoje wyskoki i gniew nie zmienią tego, co jest tutaj. - Wskazała serce. - Ja cię kocham. Wściekłość na jego twarzy jakby osłabła, na sekundę zastąpił ją wyraz podobny do rozpaczy. Gdzieś istniał jej Richard, ukryty pod maską, którą ukazywał światu. Na jedną chwilę maska znikła, lecz równie szybko pojawiła się z powrotem, a jego twarz i słowa znów wyrażały cynizm. - Ty mnie kochasz? Roześmiał się szyderczo i przykucnął przed nią, przeszywając ją wzrokiem. Jednym palcem uniósł jej brodę tak, że musiała patrzeć wprost na niego. - Dam ci jedną radę, Półdiablę. - Jego ciemnozielone oczy miały zimną twardość marmuru, gdy potrząsnął głową i powiedział: - Nie mów tego. Podniósł się szybkim ruchem i prostując ramiona, długimi krokami przeszedł przez ładownię wracając do swej baryłki z koniakiem. Pochylił się i napełnił kubek. Jego wzrok był zamyślony, zimny i odległy. Minuty ciągnęły się jak wieczność, puste i smutne, ponieważ więcej na nią nie spojrzał.
42
10 Przez długie godziny nocy jedynym dźwiękiem był szum morza, monotonnie kołyszącego statkiem. Nie było wiatru, jak gdyby bogowie chcieli poigrać z tymi, którzy zaryzykowali wejście na pokład. Wraz z purpurowym świtem pojawił się wiatr, wystarczająco silny, by wypełnić żagle i wypłoszyć z nich mewy, które z głośnym krzykiem pomknęły ponad wodami szemrzącymi jak śmiech bogów. Nagle z ciemności, wciąż panujących pod pokładem, dobiegło głośne łomotanie, odbijając się echem po całym statku. - Otwórzcie te cholerne drzwi! - Richard znów uniósł pięść i ponownie zabębnił w drzwi. - Myślisz, że przyjdą szybko? Zaklął pod nosem i odwrócił się do Półdiablęcia. - Woda chyba wciąż się podnosi - poinformowała go ze swego miejsca na stosie skrzyń. Patrzył, jak w zamyśleniu przygląda się wodzie na dnie ładowni, której głębokość miała już dobrą stopę. Sukienka Letty była wilgotna, pantofelki i pończochy trzymała zwinięte na kolanach, a jej bose stopy poruszały się niecierpliwie. Ramieniem obejmowała piekielnego psa. Richard chętnie sam zacisnąłby ramię wokół szyi tej bestii. Przeklęte zwierzę od godziny nie robiło nic innego poza otrząsaniem się z wody wprost na niego. Znowu załomotał w drzwi. - Otwierać! Otwierać, mówię! Słyszycie tam? Mówi lord Downe! Rozkazuję wam otworzyć drzwi! Lord Downe, słyszycie?! Lord... - Zamilkł, krzywiąc się. Dobry Boże, zachowuję się jak Belmore. Rygiel zaskrzypiał przeraźliwie. Richard cofnął się. Ktoś powoli uchylił drzwi. Woda z zalanej ładowni wlała się do przejścia z głośnym chlupotem. Rozległo się mocne przekleństwo i któryś z trojaczków wetknął głowę do środka. W chwilę później wszedł do ładowni, za nim pojawił się marynarz z osmaloną brodą i pozbawiony brwi. Obydwaj trzymali w rękach pistolety. Gus usiadł ospale, rozbudzony, i zaszczekał na powitanie. Richard zrobił krok i zajrzał prosto w lufę broni trzymanej przez Phelima. Phergusa? Phineasa? Phelixa? Philberta? Phlebraina? Wszystko jedno. - Nie możemy tu zostać - powiedział Richard kategorycznym tonem, tak jak zaplanował. Parę godzin przed świtem spędził na odrywaniu brezentu od ścian ładowni, tak że teraz woda lała się do środka strumieniami, nie zaś małymi strużkami. Stwierdził, że to i dla nich jedyna szansa ucieczki. Musieli za wszelką cenę dostać się na pokład. Przemytnicy przyglądali się wodzie, marszcząc brwi. - Od godziny woda podnosi się coraz szybciej. Od pół godziny walę w te cholerne drzwi. Można by pomyśleć, że wszyscy na statku ogłuchli. - Żaden z nas nie słyszy dobrze po tym wybuchu - powiedział marynarz nieco zbyt donośnym głosem starego kanoniera. Jego pistolet wycelowany był w Półdiablę. Broń drżała lekko. - Znowu krzyczysz, Harry - odezwał się drugi przemytnik. - Trzymaj. - Wręczył mu drugi pistolet. - Miej na nich oko, bo twoje uszy są do niczego. Przeszedł przez ładownię, oglądając uszkodzenia. Dotarłszy do jednego z miejsc, w których Richard wyrwał gwoździe, spojrzał na podłogę, schylił się i pomacał ręką pod wodą, znajdując jeden z nich. Skierował się do wyjścia. Ten cholerny głupiec zamierzał zostawić ich tutaj. - Gdzie, u diabła, idziecie? - Na pokład. Potrzebujemy ochotników. - Rzucił ukradkowe spojrzenie na Letty. - Kogoś, kto chciałby zejść na dół i naprawić to. - Nie możecie nas tu zostawić. - Richard ruszył w kierunku mężczyzny, ale Harry Bezbrwiowy zatrzymał go, opierając lufę pistoletu o jego pierś. - Posłuchaj - Richard zmarszczył brwi - który ty jesteś? - Bo co?
43 - To Phineas - zaryzykowało Półdiablę. Richard spojrzał na nią wzrokiem, który miał ją uciszyć. - Mam rację, nieprawdaż? - zapytała mężczyznę, ignorując jego spojrzenie jak wszystko, co mówił, kazał jej czy o co ją prosił. Dlatego właśnie nie miała pojęcia o jego planie. Sprawdził dokładnie, czy śpi, gdy wyciągał gwoździe z brezentu. - No. - Phineas odwrócił się do Richarda i spojrzał na jego ranę. - Myślę, że nie narobisz już kłopotów, co? - Och, Richard nie jest w ogóle niebezpieczny. - Letty... - ostrzegł. - No, przecież nie jesteś. To oczywiste, że nie możemy tu zostać. Pan Phineas nie jest przecież okrutny, prawda? Oczywiście, że nie. To widać po jego dobrych oczach. Takie brązowe jak czekolada. Nikt o czekoladowych oczach nie może być okrutny ani nikczemny, czyż nie? Pan ma naprawdę łagodne oczy. Takie jak mój wuj Phineas. - Obdarzyła go uśmiechem tak promiennym, że nawet w Richardzie coś zmiękło. Otrząsnął się i spojrzał na Phineasa, w którego podejrzliwych i ostrych rysach w żaden sposób nie mógł dopatrzyć się dobroci. Aż do tej chwili. Przemytnik wyglądał tak, jakby przed chwilą ktoś mu podarował wór towaru zwolnionego od cła. - Myślę, że nie będzie wielkiej szkody, jak wyjdziecie na górę. - Ona też? - krzyknął Harry tonem, który wskazywał, iż Letty, ważąca niecałe pięćdziesiąt kilogramów, stanowi większe niebezpieczeństwo niż stu Richardów. - Nie możemy jej zamknąć gdzie indziej? - Daj mi pistolety - powiedział Phineas, odbierając mu broń. - Powiedz ludziom, żeby schowali proch w magazynie na rufie. - Spojrzał na Letty. - Będziesz się trzymać z dala od rufy, panienko? Przytaknęła. Harry wypadł w popłochu z ładowni, a jego krzyki rozległy się po całym statku. Richard wyłowił słowa „kobieta" i „pokład". Ze wszystkich stron posypały się przekleństwa i nagle belki nad ładownią zadudniły krokami, jakby mężczyźni nad nimi uciekali w popłochu, ratując życie. Po chwili usłyszeli łoskot przetaczanych na rufę beczek z prochem. Richard podszedł do skrzyń, by pomóc Półdiablęciu zejść. Zanim jednak wyciągnął rękę, zeskoczyła na dół z pluskiem, trzymając spódnicę w jednej ręce, a pantofle z pończochami w drugiej. Chlapiąc wodą, przeszła koło niego. Jej promienna twarz wyrażała zadowolenie zmieszane z podnieceniem. Richard potrząsnął głową i ruszył za nią. Nagle zatrzymał go głośny skowyt. - Chodź, Gus! - zawołała Letty stojąc już w przejściu. Zanim Richard zdążył pomyśleć, a co dopiero poruszyć się, Gus zeskoczył ze skrzyń na równe łapy, trzepiąc energicznie uszami. Wpadł w słoną wodę, rozpryskując ją i chlapiąc na wszystkie strony. Richard otarł piekącą sól z oczu i twarzy w samą porę, by zobaczyć mokry ogon potwora znikający za drzwiami. Powoli brnął przez wodę w stronę wyjścia. Jego plan się powiódł. Co prawda jakoś nie mógł przekonać sam siebie, że jest strategiem na miarę Machiavellego. Czuł lufę pistoletu na mokrych plecach i krople wody kapiące z jego długiego arystokratycznego nosa. Przeklęty pies.
44
11 Letty wyszła na pokład, czując błogi powiew chłodnego wiatru. Wciągnęła do płuc rześki zapach morza, wyganiając zatęchłą woń mokrego drewna i spalonych krokwi. Nad ich głowami krzyczały mewy, a żagle trzepotały i wydymały się na powitanie. Tuląc do siebie pończochy i pantofle, stała przez chwilę nieruchomo, rozkoszując się wolnością - wiatrem rozwiewającym ciężką plątaninę jej włosów i przylepiającym do bosych nóg mokrą suknię, mroźnym pyłem wodnym padającym na twarz i sprawiającym, że poczuła przypływ ożywienia pierwszy raz, odkąd Richard ją pocałował. Nawet słońce wyjrzało zza skłębionej białej chmury i ozłociło ją promieniami. Wokół rozciągało się aż po horyzont srebrnozielone morze; czysty błękit nieba zakłócały tylko dwie chmurki. Nie widać było ani skrawka lądu, jedynie jasny słoneczny blask odbity w lustrzanej tafli morza. Uśmiechnęła się i podeszła do najbliższej pokrywy luku, usiadła na gładkim drewnie i zaczęła wkładać pończochy. Z dołu wyskoczył Gus, zatrzymując się gwałtownie, gdy stanął na pokładzie. Usiadł obok otwartego luku z dziwnie złośliwym wyrazem pyska. Po chwili z otworu wyłoniła się mokra głowa Richarda. Gus podskoczył i otrząsnął chude ciało z każdej kropelki wody, rozpryskując ją z taką energią, jakby pozbywał się pcheł, a nie wilgoci. Letty obserwowała, jak Gus ignorując przekleństwa Richarda, podbiega do niej, by z mokrym plaśnięciem położyć się u jej stóp. Richard zdawał się budzić w nim najgorsze instynkty. A może było na odwrót? Wzruszyła ramionami i podciągnęła swą białą pończoszkę, przytrzymując ją i wiążąc błękitną podwiązkę na idealną kokardkę. Dokonawszy dzieła, poklepała je z zadowoleniem i odwróciła się. Nucąc romantyczną sonatę, sięgnęła po drugą pończochę i pochyliła się, by ją założyć na bosą nogę, poruszając palcami stopy w ostatnim geście wolności, zanim skrępuje je znowu. Podciągnęła pończochę i przypadkiem zerknęła na Richarda. Zamarła. Richard nie patrzył już na Gusa. Jego napięte spojrzenie biegło wprost do jej nóg. Przygryzając wargę, powoli, z narastającym przerażeniem, rozejrzała się wokoło. Załoga stała bez ruchu, jak jeden mąż, a ich twarze miały dokładnie ten sam wyraz, co twarz Richarda. Na nieszczęście statek nie zamarł w bezruchu. Błyskawicznie szarpnęła spódnicę w dół, było jednak za późno. Żagle wypełniały się, wypełniały... aż szoty wyślizgnęły się z rąk mata. Wyskoczyły gwałtownie z kipów i pofrunęły na wietrze jak włosy syreny morskiej. Żagle uderzyły o siebie z głośnym trzaskiem, po czym załopotały wolno na pokładzie. Rozległ się krzyk. Maszt zaskrzypiał. Ktoś zaklął głośno. Letty odwróciła się do mężczyzny, który wołał swoją matkę. Wsłuchała się dokładniej: tak, to było to. Harry, marynarz bez brwi, wisiał na jednej z lin masztowych, wrzeszcząc wniebogłosy. Biedak musiał być okropnie przerażony, skoro krzyczał tak o swojej matce. Zanim jednak zdążyła się zastanowić, jak mu pomóc, załoga ożyła, w biegu i wrzasku łapiąc łopoczące na wietrze liny. W sekundę później statek powoli pochylił się ku zachodowi. Powoli, ale nieuchronnie, Letty zaczęła się zsuwać. Chwyciła kurczowo pokrywę luku. Statek pochylił się jeszcze bardziej. Krzyki załogi brzmiały jak kanonada. Baryłki toczyły się po pokładzie, wpadając z hukiem do morza. Za nimi podążyła miotła, - którą z rumorem goniły turlające się kubły ze szmatami. Jeden z nich zahaczył o luk, którego trzymała się Letty, oblewając jej ręce i ramiona mydlinami. Trzymając się krawędzi pokrywy, uniosła głowę i zobaczyła, że maszt pochyla się pod naporem dziko szarpiącego żagla. Jej palce zaczęły się ześlizgiwać. Rozległ się głośny trzask. - Richard! - krzyknęła, trzymając się resztką sił. Powietrze przeszył psi skowyt. - Gus! - Rozpaczliwie starała się obejrzeć, szukając psa wzrokiem. Straciła oparcie dla rąk i zaczęła się zsuwać. Bezradnie usiłowała złapać się czegokolwiek, ale pod dłońmi czuła tylko gładkie, mokre deski. Statek przechylił się jeszcze bardziej. Jeszcze chwila i burta dotknie powierzchni morza. - Och, nie! - krzyknęła i zjechała po śliskim pokładzie, szepcząc ostatnią modlitwę.
45
12 Słowa Richarda w niczym nie przypominały modlitwy. Raz tylko spojrzał na Półdiablę zjeżdżające po pokładzie i zaklął siarczyście. Szarpnął się, próbując ją złapać. Gus wpadł na niego pierwszy, skowycząc i rozpaczliwie drapiąc pazurami mokre deski pokładu. Richard zachwiał się. - Do stu diabłów! Gus wczepił się zębami w kostkę Richarda, ściskając ją z całych sił i tłukąc wszystkimi czterema łapami w pokład, jakby ubijał masło. Obydwaj, mężczyzna i pies, zaczęli się ześlizgiwać, Gus, uczepiony jego nogi ściągał ich w dół. Richard spróbował dosięgnąć nadburcia. Chybił. Poślizgnęli się znowu. Złapał to, co było najbliżej - burtę łodzi ratunkowej. Statek pochylił się ponownie i Letty przejechała obok niego, mamrocząc: .,Ojcze nasz". Spróbował chwycić ją za nogę, lecz złapał tylko skraj jej sukienki. Rozległ się trzask rozrywanego materiału, któremu towarzyszyła pobożna prośba, by Bóg odpuścił Richardowi jego winy. Okręcał materiał z jej sukienki wokół dłoni, przyciągając ją do siebie na tyle blisko, by mogła się go uchwycić. - I nie wódź go na pokuszenie... - Przestań się za mnie modlić, do cholery! I uspokój się! - Poczuł, jak Gus warczy, nie puszczając jego kostki, i parsknął wściekle. - I ty też, przeklęty kundlu! Łódź zaskrzypiała, Richard wiedział jednak, że jest przymocowana do pokładu. Jeszcze parę minut temu ta właśnie łódź była częścią jego planu ucieczki, póki nie zobaczył, że wokół nie ma żadnego lądu. Teraz łódka i kilka jardów jedwabiu były wszystkim, co ratowało całą ich trójkę od wpadnięcia w morze. Statek zadrżał. Richard poczuł to przez przeszywający ból w ramieniu. Rana paliła jak ogień. Zacisnął zęby, czerpiąc siłę ze spadku po przodkach - swego uporu. Przyciągnął Letty do siebie, pomimo pulsowania w ranie, kołysania i przechyłu statku, pomimo chaosu, jaki zapanował na pokładzie, i cholernego psa, który zdołał wcisnąć się pomiędzy jego nogi, zaciskając ostre zęby na jego obutej na szczęście kostce; i, co najbardziej niezrozumiałe, pomimo świadomości, że gdyby ją po prostu puścił, skończyłyby się wszystkie jego kłopoty. Zacisnął rękę na burcie łodzi. Spojrzał na Półdiablę, które wciąż ze złożonymi do modlitwy rękami i zaciśniętymi mocno powiekami mruczało coś o zbawieniu go od złego. - Letty! Otworzyła przerażone oczy i spojrzała na niego. - Wyciągnij te cholerne ręce i spróbuj się mnie złapać! Sięgnęła w jego kierunku i szarpnęła go za ramię. Ostry jak sztylet ból przeniknął go po czubki palców. Jej twarz była biała jak płótno, czuł niemal, jak zaczyna drżeć z przerażenia. Zaciskając zęby, podciągnął ją znowu, nie zważając na pot, który zalał mu oczy. - Półdiablę! Ich oczy spotkały się. - Spróbuj jeszcze raz. Wyciągnęła ręce, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Jej palce zacisnęły się na jego przedramieniu. Westchnąwszy z ulgą, wyszeptała jego imię. Usłyszał, jak Gus warczy przy jego kostce. Niewdzięczny łajdak. Letty wyciągnęła ku niemu drugą rękę. - Nie za ramię! - ostrzegł. - Chwyć się... Chwyciła go za ramię dokładnie w miejscu, w które go postrzeliła.
46 Wyrzucił z siebie najbardziej plugawe słowa, jakie znał. Przed jego oczami rozbłysły gwiazdy, setki, tysiące gwiazd. Widział tylko światłość. Później zapadła ciemność. Przez długie sekundy istniał tylko palący ból w ramieniu. Trzeba jednak przyznać, że nie puścił. Letty również. Byłoby mniej bolesne, gdyby go jeszcze raz postrzeliła. W to samo miejsce. Z bliska. Ze sto razy. - W pasie! - wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby. - Chwyć mnie w pasie! - Nabrał powietrza i krzyknął: - W pasie, do cholery! Jego zamglony wzrok przejaśnił się i ujrzał zdumioną twarz dziewczyny. Jej oczy rozszerzyły się, gdy zrozumiała. Objęła go wolną ręką w pasie i puściła jego ramię. Przywarła do niego z całej siły, mamrocząc mu w brzuch coś, co brzmiało jak „kochany" i „przepraszam". Pokład drgnął ponownie i Richard przygotował się na kolejną ciężką walkę, lecz ku jego zdumieniu statek zamiast powoli zanurzyć się w morskich odmętach, zaczął się prostować. Zdziwiony Richard, rozejrzał się wokół. Załoga zdołała opanować grot, który ponownie wypełnił się wiatrem. Grotmaszt jednak nie był już prosty. Prawdę mówiąc, dziwnie wygięty. W łuk. Podążył wzrokiem w górę masztu, gdzie jaskrawe jak ogień piekielny słońce oślepiło go na chwilę. W jego polu widzenia przemknął duży cień, który zniknął, po czym jak wielki ptak pojawił się znowu. Gdy jego oczy przywykły do blasku, Richard zrozumiał, dlaczego maszt jest wygięty. Jakiś nieszczęsny marynarz, którego noga uwięzła w pętli liny, zwisał jak wahadło z masztu, miotając tak siarczyste i jadowite przekleństwa na żeńską połowę ludzkości, że nawet Richard się wzdrygnął. Półdiablę przylgnęło mocniej do niego. - On przed chwilą strasznie wyzywał swoją matkę. - Swoją matkę? - Zmarszczył ze zdziwieniem brwi. Spojrzała na niego i odparła poważnie: - Krzyczał w kółko „durna mać". - Rozumiem - odparł Richard tłumiąc uśmiech. Poczuł jakąś dziwną więź z biednym Harrym, który wciąż kiwał się wysoko ponad nimi, ciskając straszliwe groźby. - Słyszałeś, co on przed chwilą krzyczał? - Owszem. - Nie sądzisz chyba, że miał na myśli mnie? - Jesteś jedyną kobietą na pokładzie. - Czy on naprawdę mógłby - przerwała, szeroko otwierając oczy w przerażeniu - zrobić to? Richard potrząsnął głową. - Nie jest to fizycznie możliwe. Pomysłowe. - W zamyśleniu potarł palcem brodę. - To interesujące. Ale chyba niemożliwe. Oczywiście, gdybym był na jego... hm, miejscu, mógłbym znaleźć przyjemność w myśli o zawiązaniu ci nóg na szyi. Zadrżała nagle, patrząc na niego bezradnie. Wiedziony impulsem zrobił coś zupełnie idiotycznego. Niewątpliwie winien był temu głód, ból i utrata krwi. Objął ją. „Głupiec". - Nie pozwoliłbyś im mnie skrzywdzić. Roześmiał się. - Nie? - Nie. - W jej głosie brzmiała pewność. - Nie pozwoliłbyś. Jej ręka przesunęła się po jego zdrowym ramieniu, przytuliła się do niego mocniej, jak gdyby mogło ją to uchronić od niebezpieczeństw. Poczuł znów to niepojęte wzruszenie, które kazało mu na nią spojrzeć. Zobaczył znajomą, splątaną burzę kręconych brązowych włosów. Zmarszczył brwi, ponieważ nie rozpoznawał tego uczucia do chwili, gdy znalazł dla niego nazwę - dawno zapomnianą - zwało się czułością. Uniosła głowę. W jej niebieskich oczach widniało uwielbienie. Patrzyła na niego, jak gdyby właśnie uwolnił świat z grzechu. Walczył ze sobą, by zignorować ten ucisk w piersi i niezrozumiałą chęć zatrzymania jej tak blisko siebie. Mrugała oczami, by zetrzeć z twarzy wzruszenie, które przeraziło go piekielnie, po czym oderwała łagodne spojrzenie od jego twarzy i wsunęła dłoń w jego rękę, dotykając jej delikatnie. Odwróciła ją wnętrzem do góry i wpatrywała się w nią długą chwilę.
47 Patrzył na jej pochyloną głowę, po czym zapytał; - Szukasz dziur po gwoździach? Westchnęła z takim głębokim i przerażającym rozmarzeniem, iż zrozumiał, że znajduje się znów w swoim świecie, którego nie pojmował. I nie chciał pojąć. Prawdopodobnie go nie usłyszała, a jeśli nawet, to i tak nie zrozumiała. Jego ironiczne uwagi i gorzki cynizm nie docierały do niej; aby być zgorzkniałym, trzeba bowiem mieć nienawiść w sercu; aby zrozumieć cynizm, trzeba patrzeć na świat zawistnym okiem. Jej serce nie znało nienawiści goryczy ani szyderstwa. Były jej tak obce jak marne i bezużyteczne życie, jakie wiódł. Co prawda okazywano jej nieraz podobne uczucia. Karnawał londyński wystawił ją na pośmiewisko ludzi, których jedynym zajęciem było szydzenie z tych, których nie rozumieli i którzy myśleli lub postępowali inaczej niż oni. Ona jednak nie przyswoiła sobie żadnej z tych nędznych cech, które Londyn uwielbiał i określał mianem „obycia". Trudno było uwierzyć, że ktoś życzliwy mógł wypuścić w świat dziewczynę, która w sposób tak niewinny potrafiła wywrócić wszystko do góry nogami. Dziewczynę tak jednocześnie bezbronną, że Richard czuł dojmującą potrzebę chronienia jej, chociaż właściwie powinien uciec jak najdalej. Uciec, gdyż mógłby się stać wobec niej bezradny. Mogłoby się okazać, że potrzebuje kogoś. Richard nie potrzebował nikogo. Nie liczył na nikogo, nie chciał nikogo. Zawsze miał uczucie, że jego droga życiowa została dawno ustalona przez Boga, los czy inne przeznaczenie. Teraz jednak bronił się przed nagłym wzruszeniem, którego nie rozumiał. Mimo pozorów obojętności stał bez ruchu, patrząc na nią tak, jakby to ona kierowała jego losem.
48
13 Delikatnie odwróciła jego dłoń grzbietem do góry i przesunęła po niej palcami, po czym przykryła swoją dłonią. Spojrzał na ich złączone dłonie i nagle zauważył, jak bardzo kruche i małe są jej ręce. Pomimo delikatnych, kobiecych kosteczek, cienkich żył i miękkiej skóry, była to jednak ręka, która częściej niż się wydawało mogła jednym niewinnym ruchem zmienić oazę spokoju w rumowisko. Niszczycielskiej siły nie było wszak po niej widać, była taka blada i krucha. Przez głowę Richarda przemknęła myśl, że gdyby tylko chciał, mógłby ją zgnieść w swojej dłoni. - Oto ręka, która ocaliła mi życie - szepnęła. - Ponownie. Słowa te, wypowiedziane z taką czcią, miały ostrzegawczą siłę strzału armatniego. - Nie - odparł szorstko, wyszarpnął rękę i machnął nią przed jej rozmarzoną twarzą. - To jest ręka, która zrobi ci wielką krzywdę, jeżeli jeszcze raz uniesiesz spódnicę wyżej niż do kostki. Milczała. Jej ręce objęły go w pasie, a głowa powoli skłaniała się ku jego piersi. - Rozumiesz? Milczenie. Pełne rozmarzenia milczenie. - Letty! - Uhmmm... - Słyszałaś, co powiedziałem? - Słyszałam, że mi grozisz, ale nie zwracam na to uwagi, ponieważ naprawdę wcale tak nie myślisz. Wysunął się z jej objęć i chwycił za nadgarstki, potrząsając nią lekko. - Otwórz oczy. Spojrzała na niego zamglonymi oczami, które prosiły go o rzeczy niemożliwe. Po chwili znów je zamknęła. - Letty! - Słucham? - zapytała, wzdychając ciężko. - Otwórz oczy. - Tak, Richardzie. Wrrrrr... Richard puścił ją i z wolna przeniósł spojrzenie na piekielne bydlę, którego zęby wciąż czuł na swojej kostce. Para przekrwionych oczu łypnęła złowrogo, wyzywająco i zbyt inteligentnie jak na zwykłego psa. - Puszczaj! - Potrząsnął nogą. Gus trzymał się mocno. - Ależ Gus - zbeształa go Letty, grożąc palcem - bądź słodki. Przebiegłe psie ślepia rzuciły mu ostatnie spojrzenie, w którym widniało niedwuznaczne poczucie przewagi i siły. Zanim spojrzał na swą panią, potwór zacisnął kły trochę mocniej, po czym niechętnie puścił but i usiadł, zwieszając łeb i spuszczając wzrok - żywy obraz skruchy. - Dobry piesek... - pochwaliła Letty, klepiąc go lekko po wielkim łbie. Richard chętnie poklepałby go po łbie, na przykład kotwicą. Na pysku Gusa widać było zadowolenie z siebie, jego ogon radośnie tłukł o deski pokładu. - To psisko gryzie zbyt często! - On zrobił to odruchowo. - Powinien docenić swe szczęście, że ja nie działałem odruchowo. - Nie skrzywdziłbyś Gusa - powiedziała tonem, który brzmiał tak, jakby chciała znów nazwać go „głuptasem". - Oczywiście, że nie. Wiem o tym. Wy obaj po prostu lubicie denerwować się nawzajem. Siostry Pringle robią to samo. - Kto? - Siostry Pringle. Musisz przecież... Och... - Przerwała. - Zapomniałam. Oni się sprowadzili, gdy ciebie już nie było. Jakież to...
49 - Niemądre - dokończył. Przechyliła głowę. - Skąd wiedziałeś, że chciałam to powiedzieć? - Instynkt. - Stajemy się duszami pokrewnymi - powiedziała w podnieceniu. - Zaczynasz myśleć tak jak ja. „Jakież Bóg ma dziwaczne poczucie humoru". - Wyglądasz, jakbyś chciał coś powiedzieć. - Nic istotnego. - Na czym to ja skończyłam? Ach, tak, na siostrach Pringle. One mieszkają w domku Crestmoor, na północnych błoniach. Myślę, że wiesz, gdzie to jest, gdyż niedaleko mieści się Taverna Boarhouse, a ty, jako hulaka, na pewno uwielbiasz tawerny, salony gry i podobne miejsca. Nie jest to rodzaj przybytku, który powinno się odwiedzać, ale szanowna pani Poppit twierdzi, że mężczyźni są niestali i ulegają wpływom tych, z którymi się zadają, a ponieważ ty przebywasz wśród rozpustników i przemytników, w twoim przypadku to bardziej niż zrozumiałe. - Spojrzała na niego, uśmiechając się promiennie. - Poza tym prosiłam Boga, by ci przebaczył. - Słyszałem. Położyła dłoń na jego piersi, koło serca. - Nie musisz się martwić z powodu swojej przeszłości. Założę się, że Bóg już ci wybaczył. Może nawet teraz, gdy rozmawiamy. To mi przypomina o... Czy nie rozmawialiśmy o siostrach Pringle? - To ty mówiłaś. Richard założył ręce na piersi i oparł się o łódź ratunkową. „I znowu to samo od początku". - Oczywiście, że to ja mówiłam. One zamieszkały w naszej okolicy po twoim wyjeździe. To znaczy, że ich nie znasz. Muszę ci powiedzieć, że są to najbardziej zabawne osóbki, jakie znam. No, może prawie najbardziej. Można by uznać, że Matilda Kenner i lady Emily Harding są podobne do sióstr Pringle. Ale one nie są siostrami. - Dlaczego nazywasz je siostrami Pringle, jeśli siostrami nie są? - Nie o nich mówię. Zmarszczył brwi. - Mówię o lady Emily Harding i Matildzie Kenner. Siostry Pringle są oczywiście siostrami. W innym przypadku nie nazywano by ich siostrami. To nie miałoby żadnego sensu. - Zaczynam się zastanawiać, czy cokolwiek jeszcze będzie miało jakiś sens. - Życie potrafi być takie skomplikowane, prawda? Na przykład siostry Pringle. Są siostrami, więc tak się o nich mówi. Czasami jednak nazwy nie mówią o rzeczach, które nazywają. Czy wiesz, że na przykład ogórek wcale nie jest warzywem? Jest owocem. Dynia także. Nikt nie pomyślałby, patrząc na dynię, że nie jest warzywem. Nie jest przecież nawet specjalnie słodka, jak większość owoców, na przykład czereśnie, brzoskwinie czy jabłka. A jednak nie jest warzywem. Siostry. Dynie. Ogórki. Czereśnie. Brzoskwinie i jabłka. Potok słów bez związku, przypominający myśli kogoś, kto niedawno przeszedł uraz głowy, pomyślał Richard. - Jestem pewna, że je znasz. Jedna ma włosy koloru dojrzałych daktyli. To też owoc, dlatego to mówię. A druga ma włosy tycjanowskie. - Westchnęła. - Z całą pewnością, jeśli się postarasz, przypomnisz je sobie. Nie sądzę, by jakikolwiek mężczyzna mógł zapomnieć kogoś o tycjanowskich włosach. Jak myślisz? - Owoce o tycjanowskich włosach? - powtórzył ogłuszony. - Nie, głuptasie. Mówiłam o kobietach. - Siostrach Pringle? - O lady Emily Harding i Matildzie Kenner. - Nie rozumiem, o czym ty, u diabła, mówisz. - Och! Nie słuchałeś? Trwało długą chwilę, zanim odpowiedział. Liczył do dziesięciu, i to trzy razy. - Jaki związek ma lady Harding, Matilda Kenner i owe obrzydliwe siostry Pringle z tym, co ja mówiłem? - Och, znów ci się wszystko pomieszało. To ja mówiłam o siostrach Pringle. Ty ich nie znasz.
50 - Wydawało mi się, że coś mówiłem. - Groziłeś mi. - Nie groziłem. Rzuciła mu wyrozumiałe, macierzyńskie spojrzenie, które nie poprawiło specjalnie jego nastroju. - Po prostu masz zły humor, bo jesteś głodny. - Nie jestem głodny. - Oczywiście, że jesteś. Gus zjadł twój gulasz. Rozumiem, że brak pożywienia może przygnębić człowieka. - O ile sobie przypominasz, nie mówiłem nic o tym, że jestem głodny. - Oczywiście, że sobie przypominam. Nie jestem osobą, która miewa kłopoty z zapamiętaniem, kto co mówił. - Nie jestem głodny! Jego spojrzenie musiało mówić, że gotów był skręcić jej kark. Zrobił krok naprzód. Cofnęła się. - Ależ Richardzie... Warczenie, głośne i wyraźne, nie zdziwiło nikogo. Oboje spojrzeli na Gusa. - Teraz sobie przypominam, o czym mówiłeś. O Gusie. Krzyczałeś: „puszczaj", a ja kazałam mu być słodkim. - Nawet beczka melasy... - wycedził, postępując za nią, a ona z niepokojem cofała się małymi kroczkami. - Sto worków cukru... - Napierał na nią, z satysfakcją patrząc, jak jej oczy rozszerzają się coraz bardziej. Zrobił większy krok. Odskoczyła do tyłu. - I cały miód Devon nie może uczynić tego cholernego potwora słodkim! Wpadła na burtę. - On potrafi być bardzo słodki. Ty go po prostu nie rozumiesz. Chodź tutaj. Gus! Chodź, piesku! - Gus przybiegł do swej pani i usiadł z głupim uśmiechem na pysku, po czym spojrzał na nich. Letty poklepała pokrywę luku. - Hop, Gus! Pies wskoczył na górę i usiadł, czekając, co będzie dalej. Letty rzuciła Richardowi spojrzenie, w którym wyraźnie brzmiało: a-nie-mówiłam. Zacisnął szczęki. - Poturlaj się! Gus przeturlał się, powiewając uszami i młócąc długimi łapami powietrze. Potem usiadł, opierając łapy na pokrywie luku. - Teraz będzie zabawna sztuczka: Gus, zdechł pies! - A potrafiłby zrobić to naprawdę? - Nie zwracaj na niego uwagi, Gus. Pokażemy mu, jaki potrafisz być miły. Zdechł pies! Gus przewrócił się na grzbiet, wyciągając łapy do góry i odwracając łeb w jedną stronę tak, że jego obwisłe wargi niemal dotykały podłogi. Trwał nieruchomo jak kamień. - Miałaś rację, Półdiablę, to bardzo dobre. Zostawmy go tak już na zawsze. Nagły krzyk przeszył powietrze. Statek wyprostował się nagle i równie szybko przechylił się znowu. Richard chwycił Letty, zanim zdążyła się ześlizgnąć. Przycisnął ją do nadburcia i trzymał mocno, przygniatając własnym ciężarem. Usłyszeli ogłuszający skowyt. - Gus! - krzyknęła Letty. Wycie ucichło w oddali. Gus wpadł do morza.
51
14 - Co ty sobie, u diabła, myślisz? Jak to, muszę go uratować? To pies myśliwski. Umie pływać. Richard zlekceważył błaganie w oczach Letty i rozejrzał się po pokładzie. Załoga wyrównała statek i próbowała zamocować liny od żagli i opuścić wreszcie Harry'ego na pokład. - Nic widzę go. O mój Boże, nie widać go! Chwytając się nadburcia, wspięła się na palce i wychyliła. Richard z ociąganiem osłonił oczy ręką i spojrzał na wodę. Złapała go za ramię. - Widzisz go? W oddali spod wody wynurzył się brązowy łeb, zaskomlał i znów zniknął. - Jest tam. Wskazał na Gusa, który znów wynurzył się na powierzchnię i pływał w kółko, skamląc rozpaczliwie. - Och, Gus... Zadarła spódnice i zaczęła wspinać się po nadburciu. Richard ściągnął ją stamtąd i szarpnięciem opuścił jej suknię w dół. - Nie ma mowy, byś skakała do wody za tym psem! - Wiedziałam, że go ocalisz. - Nie zamierzam go ratować. - Oczywiście, że zamierzasz. - Nie. - Więc ja to zrobię. - Zaczęła się wyrywać. - Nie pozwolę ci skakać do morza, żeby ratować psa. - Wobec tego ty musisz go uratować. - W jej głosie brzmiała panika. Stał w milczeniu, twardy i nieporuszony. Spojrzała na niego przerażona i trochę rozczarowana. - Gus... - Jej głos załamał się. Zrobiła jedyną rzecz, która mogła zmusić go, by uratował tego psa. Rozpłakała się. Rozpaczliwym, skręcającym wnętrzności szlochem. Usiłował zignorować ucisk w żołądku. Łzy, powiedział sobie, są tylko sposobem zmiękczenia go. Płakała jednak coraz bezradniej, a brzmiało to tak szczerze, że poruszyło go bardziej, niż chciał przyznać. - Och, Gus... - Wpatrywała się w wodę szlochając. - To mój jedyny przyjaciel. - Pociągnęła nosem. - Tylko jego mam... - Jej oddech zaczął się rwać i wyjąkała: - Na ca... całym św... świecie. - Przestań płakać, do diabła! Richard zachwiał się na jednej nodze, ściągając but. Nie mogła nabrać powietrza, a kiedy jej się udało, zabrzmiało to jak długie, wzniosłe westchnienie. Odrzucił but na bok i ze złością ściągnął drugi. - Już idę. - Poooospiesz się, proooszę! Proooooszę! - poganiała go, zanosząc się płaczem. Odwrócił się i rzucił jej ciężkie spojrzenie. - A ty chwycisz się nadburcia. Statek może znów się przechylić. Rozumiesz? Skinęła głową, rozmazując łzy na twarzy. - Teraz. Zanim skoczę. Chwyciła się nadburcia. - Obiema rękami. - Szybciej, prooszę! Spojrzał na nią jeszcze raz. - Nie waż się puścić. - Trzymam się. Tylko go uratuj! Przeszedł pod barierką i stanął na odbojnicy. W sekundę później szybował już w dół sypiąc przekleństwami. Uderzył w wodę. Była lodowata. Jej chłód ukoił jednak palący ból w ramieniu.
52 Wypłynąwszy na powierzchnię rozejrzał się i zwrócił w kierunku, z którego dochodził rozpaczliwy psi lament. Płynął nierówno, powłócząc jedną ręką, w stronę tego głupiego kundla, który gardził Richardem w tym samym stopniu, co Richard nim. Rozgarniał wodę i pytał sam siebie, dlaczego znajduje się w lodowatym morzu, ranny, i to dlatego, by ratować psa, który gryzł, skowyczał jak zmora i uczynił jego życie piekłem. Zatrzymał się na chwilę, spojrzał w stronę statku i dostrzegł Letty, trzymającą się relingu i obserwującą go z napięciem. Richard westchnął. - Dlatego - odpowiedział sobie. Kiedy znalazł się o pięć stóp od Gusa, obrzydliwy pies spojrzał na niego, przestał wyć i obnażył kły warcząc. Richard stanął w wodzie pionowo. - Słuchaj, ty skur... Auuuuuu! Auuuuuuuuuu! Richard skrzywił się i potrząsnął głową, w uszach mu dzwoniło. Spojrzał w stronę statku Letty wciąż była na miejscu. Jej ramiona ciągle drżały, co jakiś czas ocierała oczy. Zrezygnowany odwrócił się do bestii. Gus uciekał od niego, z zapałem przebierając łapami. - W tej chwili tu wracaj! Natychmiast! Gus zmienił kierunek i zaczął pływać w kółko. Wokół Richarda. - Masz minutę, żeby przyciągnąć tu swój niewdzięczny tyłek. Potem wracam na statek! Zacisnął zęby i wycedził: - Bez względu na czyjekolwiek łzy. Gus kontynuował swoje rundki. Richard odczekał minutę, potem następną. Zerknął na statek i dostrzegł Letty, która wychylała się przez burtę, machając rękami i nie trzymając się niczego. Jeśli statek się przechyli, wleci do wody głową naprzód. Ruszył w stronę statku. Auuuuuu! Auuuuuuuuu! Auuuuuuuu! Richard płynął. Niech go diabli wezmą, jeśli pozwoli temu psu rządzić sobą. Letty wykrzykiwała jego imię, oczekiwał więc znajomego warczenia. Gus był dziwnie cichy. Richard uznał to za swoje zwycięstwo i płynął dalej, niezgrabnie i nierówno rozgarniając ramionami wodę. W chwilę później usłyszał gwałtowny chlupot z tyłu. Wiedział bez patrzenia, że Gus płynie tuż za nim. Nie dał mu tej satysfakcji i nie zaszczycił go spojrzeniem. Płynął naprzód. To samo robił pies. Zbliżywszy się do Richarda, zrównał się z nim. Obydwaj przecinali lodowatą toń, nie patrząc na siebie. W pewnej chwili Gus nagłym zrywem zdystansował mężczyznę o trzy długości swego ciała. Wyglądało to tak, jakby pies w przerażeniu chciał ratować życie. Marszcząc brwi, Richard zerknął do tyłu, spodziewając się zobaczyć goniącego ich potwora morskiego lub coś równie niebezpiecznego. Nic z tych rzeczy. Richard odwrócił się powoli, wbijając wzrok w psa, po czym zerknął na statek, skąd machała ku nim Letty. Nie. Nie było za nim węża morskiego ani innego srogiego potwora z rozwartą paszczą. Takiego szczęścia nie miał. Ten wcielony diabeł był, według oceny Richarda, niewiarygodnie zadowolony, że znalazł się z przodu. Poza zasięgiem jego rąk. Richard płynął znowu, co było o tyle łatwiejsze, że potworne zimno odebrało mu czucie w ramionach. Kiedy dzieliły ich już tylko jakieś trzy pociągnięcia ramion, Gus spojrzał na niego i zmłócił wodę jak sam szatan. W tym momencie Richard zrozumiał - Ten cholerny pies - którego miał uratować i dla którego wskoczył do wody - ścigał się z nim. Letty wychylała się za burtę, patrząc jak Richard i Gus płyną w jej kierunku. Wydawało się, że nic im się nie stało, dopóki pies nie zaczął tłuc łapami wody tak gwałtownie, że widziała tylko brązowy łeb wśród fontann rozbryzgiwanej wody. Wyglądał na tak przerażonego, że zastanawiała się, czy nie jest ranny. Richard także zaczął płynąć szybciej. Był już niemal przy statku, gdy Gus, który został nieco z tyłu, nagle zatrzymał się. Auuuuuuu! Auuuuuuuuu!
53 Brzmiało to, jakby zdychał, a Richard wciąż płynął do statku! Nie mogła uwierzyć, że nie słyszy tego wycia. W panice złapała to, co miała pod ręką - zwój lin powiązanych węzłami i przymocowanych do relingu. Szybko rozsupłała węzły mocujące i cisnęła liny do wody. Spadły tuż koło Richarda, który wpadł prosto na nie i zaplątał się. Rzucił jej wściekłe spojrzenie. Wyglądał jak ryba w sieci. - Po co, u diabła, to zrobiłaś? Szarpnięciem zerwał z siebie liny. - Spójrz! - Wskazała. - Gus jest ranny! Odrzucił liny na bok i spojrzał w tył. Letty złożyła ręce i krzyknęła błagalnie: - On już nie może płynąć! Richard nie poruszył się. - Może ma skurcz! Pomarszczony, brązowy łeb powoli znikał pod wodą. - On utonie! Z wściekłą miną Richard popłynął z powrotem. Chociaż było to tylko parę jardów, wydawało się, że nigdy nie dotrze do miejsca, gdzie zniknął Gus. Nie odrywała pełnych nadziei oczu od tego miejsca. Gus wciąż nie wypływał. Richard przeszukiwał wodę, ona zaś rozpaczliwie wpatrywała się w powierzchnię, szukając ukochanego brązowego łba. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Oczy Letty wypełniały się palącymi łzami, serce biło jak oszalałe. W sobie czuła pustkę. W końcu Richard zanurkował. Letty wstrzymała oddech w oczekiwaniu. Wypłynął na powierzchnię, otrząsnął wodę z głowy i zanurkował ponownie. - Och, Gus... Och, Gus... Proszę, Boże, tak Cię proszę! Głowa Richarda pojawiła się znowu. Rozejrzał się szybko, nabierając powietrza i zniknął pod wodą. Letty otarła wilgotne oczy. Richard go ocali. Wiedziała to na pewno. Zamknęła powieki i szybko zmówiła modlitwę. Hau! Jej serce podskoczyło. Przez chwilę myślała, że wyobraziła sobie ten głos. Brzmiał tak blisko. Hau! Zdrętwiała. Wychyliła się przez burtę. Gus radośnie pływał w kółko tuż przy burcie statku. Na widok jego uśmiechniętej mordy bezwładnie oparła się o reling i odetchnęła z ulgą. Po czym, przypomniawszy sobie o Richardzie, wyprostowała się i odwróciła w momencie, gdy znów wychynął na powierzchnię. Przyłożyła ręce do ust i krzyknęła; - Richard! Otrząsnął wodę z włosów. Ignorując dobiegające z dołu warczenie, machała rękami, by zwrócić jego uwagę. Spojrzał na nią. W podnieceniu wskazała w dół na Gusa. - Spójrz! Richard spojrzał. Hau! Spod wody wynurzył się swawolnie brązowy ogon. Gus podpłynął do burty statku i triumfalnie pacnął w nią łapami, szczekając radośnie. Richard płynął w stronę Gusa z niezwykłą determinacją w ruchach. Zawsze wiedziała, że jest nadzwyczaj silny. Teraz ukazywał tę siłę, płynąc z taką prędkością mimo rany. Westchnęła z rozmarzeniem, a kiedy znów na niego spojrzała, zaniepokoił ją wyraz twarzy jej bohatera. W jego oczach, wbitych w Gusa, widać było dziwne napięcie. Pobladła lekko. Wyglądał na wystarczająco wściekłego, by zamienić morze we wrzątek. Naprawdę nie lubił Gusa. Ani trochę. Richard zniknął z pola jej widzenia i nie mogła zobaczyć ani jego, ani Gusa nie wychylając się znów za burtę. Nie była pewna, czy chce tam spojrzeć. - Richard. Usłyszała pomruk, który uznała za odpowiedź.
54 - Czy Gusowi coś się stało? - Jeszcze nie. - Pamiętaj, że jest biednym zwierzęciem, które Bóg zesłał na ziemię, by pomóc ludzkości. - Wiem dobrze, jak pomóc ludzkości. W sekundę później Gus zawarczał głucho. - Gus! - zawołała. - Bądź grzeczny. On przecież chce ci pomóc. - Właśnie! Gus, chodź tutaj... - Richard podniósł głos. - Pozwól, że ci pomogę. Wysunęła głowę ponad nadburcie i zerknęła w dół. Dzieliły ich jakieś cztery stopy wody. Gus warczał, a Richard wyciągał doń ręce. - Ugryzie cię, jeśli złapiesz go za blisko gardła - ostrzegła Letty. - Może byłoby warto - mruknął, po czym zapytał: - Jeśli on zamierza mnie ugryźć, jak mam go uratować? - Nie wiem. On tonął i musieliśmy coś zrobić. To była jedna z tych chwil, kiedy działa się nie myśląc. Poza tym nie pozwoliłeś mi po niego skoczyć, więc z nas dwojga zostałeś tylko ty. Spojrzał na nią gniewnie. - Dokonywanie czynów bohaterskich nie jest takie straszne. - Zawsze wiedziałam, że pod całym cynizmem masz niewątpliwie bohaterską naturę. Potrzebowałeś tylko mnie, żebym pomogła ci to odkryć. Stale ci to mówię, ale ty mi nie wierzysz. Uratowanie Gusa, biorąc pod uwagę twój do niego stosunek, było z pewnością czynem bohaterskim. Bohaterowie działają instynktownie. Tak jak ty to zrobiłeś. Nigdy ci tego nie zapomnę. - Przerwała, czekając na odpowiedź. Nie nadeszła. - Richard? Czemu nic nie mówisz? - Jest mi potwornie zimno. - Och, przepraszam! - Znów wychyliła się za burtę. - Ale zdaje się, że zapomnieliśmy o czymś jeszcze. - O czym znowu? - W jaki sposób zamierzasz wrócić na pokład? - Tam jest drabina. - Aha. To dobrze. - Rozejrzała się po pokładzie, po czym pomyślawszy chwilę, odwróciła się znowu. - Ale czy będzie dość długa? - Co? - Pytałam, czy ta drabina będzie wystarczająco wysoka? Nie odpowiedział. - Skąd można wiedzieć, jak długa drabina może się przydać, jeśli się nie wie, jaka głęboka będzie woda? To nie ma sensu. - Ona wisi przy relingu, Letty. - Aha. - Woda jest lodowata. Wyrzuć tę drabinę za burtę! Potoczyła wzrokiem po pokładzie. - Nie widzę tu żadnej drabiny. - Powinna być przy kabestanie kotwicznym! - Co to jest kabestan? - krzyknęła. - Taka korba z rączką! - odkrzyknął. Odnalazła korbę i rączkę, ale nie było tam nic, co przypominałoby drabinę. - Nie ma tu żadnej drabiny! - Ona jest ze sznura! Letty przygryzła wargi, czując przenikający ją dreszcz przerażenia. - Czy ona była przywiązana do tej barierki? - Tak! - Czy miała takie duże węzły? - Tak! Stała nieruchomo i trochę bezradnie. - Letty! - Jestem. - Więc wyrzuć tę przeklętą drabinę za burtę! - krzyknął Richard. - Och... ja... już to zrobiłam.
55
15 Półtorej godziny później Richard siedział w małej kabinie, zawinięty w cienki koc i trząsł się z zimna. Wyglądał dziwnie niebiesko. Jego dłonie były niebieskie. Spojrzał na swoje stopy, miały kolor niebieski. Wyjrzawszy przez iluminator zobaczył błękitne wody Kanału. Spędził w nim godzinę, która zabarwiła świat na niebiesko. Zadrżał, pomimo cienkiej warstwy błękitnej wełny, która z trudnością udawała koc. Wiele dałby w tej chwili, by zobaczyć żółto-czerwone płomienie. Nie było jednak ognia, nie było piecyka na węgiel, była tylko goła kabina statku przemytniczego, który, o ile dobrze pamiętał, pomalowany był na cholerny niebieski kolor. Nigdy w życiu nie było mu tak zimno. Zmarzł na kość nawet w tych miejscach, o których nie wiedział, że mogą zmarznąć. Było mu zimno nawet w gardło. Był to prawdopodobnie skutek ciskania przekleństw, gdy zorientował się, że Półdiablę wyrzuciło drabinę w głębię błękitnego morza. Spojrzał na nią, siedzącą cicho w kąciku, z niebieską sukienką rozpostartą tak, by piekielny pies mógł się na niej położyć. Głowa sennie przechyliła się na bok. W ciągu ostatnich paru minut jej niebieskie oczy zmorzył sen. Policzki zabarwiły rumieńce, wywołane ostrym morskim wiatrem, a splątane włosy okryły ją jak płaszcz. Jak na ironię, jej twarz wyrażała absolutny spokój. Zbyt wiele czasu upłynęło, odkąd w jego duszy gościło uczucie choćby podobne do spokoju. Nie należał do tego gatunku ludzi. Odwrócił wzrok, rozglądając się po małej, obskurnej kabinie w poszukiwaniu napoju, który był najlepszą i najszybszą metodą rozgrzania ciała i uspokojenia duszy. Nie było tu jednak żadnych butelek. Żadnego porto. Ani baryłek z koniakiem. Złapał się na tym, że z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny patrzy na Półdiablę. Pytała go, czemu pije. Jej twarz mówiła wówczas, że nigdy go nie zrozumie. Jego życie nie składało się z marzeń i bajek. Stanowił je szereg złych uczynków i błędów. Szereg lat strawionych głównie na sprzeciwianiu się żądaniom ojca. W jego świecie nic się nie liczyło, ponieważ nie miał nikogo. Pustka wypełniona jedynie wszystkimi przeklętymi błędami, które popełniał. Przeszłości tej już nic nie zmieni. Pił, ponieważ... zastanowił się przez chwilę, czyjego nałóg zrodził się z buntu przeciw ojcu, czy z poczucia winy. Doszedł do wniosku, że świat oglądany przez opary alkoholu jest znośniejszy. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że jest jedna rzecz, która lepiej wygląda w jasnym świetle dnia. Mianowicie Półdiablę. Letitia Hornsby nie była już małym, pulchnym stworzeniem o wielkich oczach, które jadąc na krowie wpadło na most, i to prosto na niego. Czas zmienił brzydkie kaczątko w łabędzia. Rozsądek kazał mu odwrócić wzrok, nie zrobił tego jednak. Dziwnie wzruszony patrzył, jak śpi. Nagle poczuł się jak podglądacz. Po raz pierwszy uświadomił sobie jej urodę: biała skóra, gładka, pachnąca i miękka, pełne młode usta, małe uszka, twarzyczka w kształcie serca, którą można było zmieścić w dłoni, gdyby chciało się całować ją delikatnie i z czułością. Nie było jednak czułości w sposobie, w jaki ją do tej pory całował. Ze zdumieniem stwierdził u siebie kłujące poczucie winy. Wyglądało na to, że jednak ma sumienie. Dziwne, że właśnie ona potrafiła poruszyć w nim te struny. Myśl ta zaintrygowała Richarda, chociaż interesowało go tak mało, a nudziło tak wiele. Jej pierś unosiła się i opadała powoli równomiernym oddechem. Ponad krawędzią dekoltu zabrudzonej kurzem i popiołem sukienki widział ciemniejszą smugę w miejscu, gdzie spotykały się jej piersi. Pamiętał ich krągłość w swojej dłoni, w jego myślach pojawił się nagle obraz skąpanych w porannym słońcu kremowych ud, które widział, gdy wkładała pończochy. Szarpnęły nim uczucia o wiele bardziej żywiołowe niż tylko zaciekawienie. Tak gwałtowne, że jego sumienie znów zareagowało. Poruszyła się lekko, obejmując ramionami swojego kundla i opierając głowę o jego kark. Uderzył go kontrast, jaki tworzyli: wielka, ciężka, brązowa bestia i dziewczyna żyjąca w mgiełce idealizmu, która przed laty obdarzyła dziecięcym uczuciem pozbawionego zasad hulakę, uznając go za bohatera z bajki.
56 Po raz pierwszy, zamiast myśleć o niej jak o nieznośnej pladze zakłócającej mu życie, zastanowił się, jakie musiało być życie Letty pozbawionej przyjaciół i pozycji towarzyskiej. Zawsze była wpatrzona w niego, jakby był całym jej światem. Co nieodmiennie go irytowało. Uważała tego potwora za swojego jedynego przyjaciela. Może i była to prawda. Przytuliła się do psa przez sen, jakby bała się go utracić. Przeszło mu przez myśl, że musiała ponieść jakąś straszliwą stratę w życiu i dlatego trzymała się teraz tak kurczowo tego, co kochała. Jemu nie zależało na niczym z wyjątkiem swego własnego uporu. Chociaż to, że nie miał niczego, nie potrzebował niczego, nie chroniło go wcale. Zamknął oczy, gdyż tylko wtedy mógł zajrzeć w głąb siebie. Właściwie było coś, czego się trzymał - Alkohol i gorzkie wspomnienia: kariery, której nie zrobił, uwielbianego starszego brata, i ojca, który domagał się tego, czego Richard nie mógł spełnić. Wszystko to przeminęło razem z resztkami młodzieńczego idealizmu, jeśli w ogóle go kiedyś posiadał. Zmusił się do otwarcia oczu. Twarz Letty była pierwszą rzeczą, jaką zobaczył. Może był to sposób, w jaki przytulała swego przeklętego psa, może jej klęski życiowe, o których wiedział, a może jeszcze coś innego, w każdym razie dostrzegł w niej przytłaczający smutek. Nie czuł jednak litości; wręcz odwrotnie. Nie sądził, by chciała, żeby się nad nią litowano i z jakiejś przyczyny uszanował to. Patrząc jednak, jak śpi oparta o Gusa, dostrzegł jej bezbronność. Dziewczyna, której całym majątkiem była przyjaźń psa. Myśl ta dziwnie przygnębiła go, choć sądził, że doświadczył każdego rodzaju bólu. Potrząsnął głową, by pozbyć się wszelkich uczuć przypominających życzliwość. Nie było w nim życzliwości. Dzięki Bogu. Siedział nieruchomo, patrząc w przestrzeń i nie myśląc o niczym, aż wreszcie podniósł wzrok. Dziwne, że jego spojrzenie nieustannie podążało ku jej twarzy. Sekundy zamieniały się minuty, a on nic mógł oderwać od niej wzroku. Stracił poczucie czasu. Patrzył, jak śpi, i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że on i Półdiablę mają ze sobą coś wspólnego. Samotność, jak się zdawało, dotknęła ich oboje.
57
16 Obudził ich wystrzał armatni. Drugi wystrzał obudził Gusa, który, powęszywszy chwilę i zamrugawszy ślepiami, zaczął skowyczeć rozpaczliwie przy akompaniamencie gwizdu kul. - Cicho bądź, Gus! - Letty chciała się podnieść, ale potknęła się, gdy kolejny wybuch zatrząsł statkiem. Działa i pies nie przerywały swej kakofonii, a w sekundę później przez kabinę przeleciał niebieski koc, lądując wprost na bestii, która zamilkła nagle. Marszcząc groźnie brwi, Letty sięgnęła ku niepokojąco nieruchomemu kocowi. Richard rzucił jej twarde spojrzenie. - Dotknij tego koca, a zwiążę cię nim. - Ale... Zagrzmiał kolejny wystrzał i następna kula uderzyła w wodę tuż koło statku. Krypa, i tak ledwo trzymająca się na wodzie, zadrżała gwałtownie, skrzypiąc dość głośno, by było to słychać mimo tupotu nóg biegającej w popłochu załogi i powtarzających się wystrzałów. Letty upadła do tyłu, a Richard złapał się koi. - Musimy się stąd wydostać. Natychmiast! - Zerwał się i przeszedł przez kabinę. Statek przechylił się. Richard szarpnął drzwiami. Nie drgnęły nawet. Przeszukał wzrokiem pomieszczenie. - Rozejrzyj się, czy nie znajdziesz czegoś, czym można by wyważyć te drzwi! Odsunął się o krok i kopnął z całej siły. Statek zadrżał od kolejnego wybuchu. Rozległ się stłumiony skowyt. Spod koca wynurzył się obwisły, brązowy pysk. Gus powęszył w powietrzu. Koc zwisał z jego wielkiego łba jak kwef. Spojrzał na Letty z miną tak rozbawioną, jakby uważał to za doskonałą zabawę. Jego ogon zatańczył wesoło, wprawiając w falujący ruch cały koc. Słysząc gwizd następnej kuli uniósł pysk i zawył znowu. - Ciii... - ostrzegła go Letty, po czym odwróciła się i zaczęła się rozglądać za czymś, co mogłoby pomóc Richardowi. Przeszła od drzwi do szafki, ale nic nie znalazła. Otworzyła ostatnią szafkę, odkrywając w niej jedynie kawałek starego przegniłego sznura. - Odsuń się, ty skur... - Usłyszała wściekły głos. Hau! Odwróciła się błyskawicznie. Gus siedział przed drzwiami, machając ogonem i przygryzając uniesiony w górę but Richarda. - Gus! Pomrukując gniewnie, Richard oswobodził stopę. Hau! Gus podskoczył i złapał w zęby but - razem ze stopą lorda - jakby to był patyk rzucany mu dla zabawy. - Gus! Przestań! Richard jest bohaterem! Spojrzenie, jakie posłał jej Richard, wystarczyło, by gwałtownie zamknęła usta. Wyszarpnął nogę z pyska Gusa i przeszedł przez kabinę. Odskoczyła do tyłu. Postanowiła być dzielna i nie zasłaniać oczu. Wiedziała, że nie uderzy jej, niezależnie od tego, jak był wściekły. Minąwszy ją, podszedł do koi, odrzucił siennik i wyrwał szeroką deskę z łóżka. Wrócił do drzwi i uniósł drewno wysoko ponad głowę. Letty krzyknęła rozpaczliwie. Zamarł. - Nie bij Gusa! Richard przyglądał jej się przez chwilę zdumiony.
58 - Choć jest to w tym wypadku niezwykle kuszące, nie mam zwyczaju katować zwierząt. Odwrócił się i spojrzał na Gusa. - Chociaż temu psu najwyraźniej brak rozumu, inaczej dawno zszedłby mi z drogi, do diabła! Hau! - Chodź tu, Gus! Tutaj, piesku! - zawołała. Gus podbiegł w podskokach, powiewając oklapłymi uszami i wargami. Richard grzmotnął deską w klamkę drzwi. Drewno pękło na dwoje, ale drzwi stanęły otworem. Klamka opadła, zgięta pod dziwnym kątem. - Chodź. Szybko! Richard złapał ją za rękę i szarpnął tak gwałtownie, że niemal przeleciała nad schodami. Dym spowijał gęstym szarym całunem zmyty wodą pokład. Letty pomachała ręką przed nosem i skrzywiła się. Ciężkie, wilgotne powietrze czuć było paloną siarką i słoną wodą. - Czy widzisz ten drugi statek? - Słabo. - Czy oni nam pomogą? - Nie wiem, co to za statek. - Och! Wysilała wzrok, chcąc dojrzeć statek, z którego strzelano. Zanim jednak zobaczyła cokolwiek, następny wystrzał zasłonił dymem cały widok. Richard jęknął. - To jankeski statek. - Co takiego? Odwrócił się i spojrzał na nią. - Amerykański statek korsarski. Co on tu, u diabła, robi, nie mam pojęcia. - Czy oni nie pomogliby nam, gdybyśmy im powiedzieli, kim jesteśmy? - „Korsarze" to salonowa nazwa dla piratów. - Och. - Skrzywiła się, słysząc kolejny wybuch i machnęła ręką, by rozpędzić dym. - Piraci? Nic dziwnego, że wciąż prowadzimy wojny z Ameryką. - Jankesi mają naturalne skłonności do wojen. - Rozejrzał się po pokładzie, szukając czegoś i mruknął: - Jedyne, czego naprawdę potrzebują, to król. - Moglibyśmy oddać im naszego. - Odwrócił się. Uśmiechnęła się do niego. - Wątpię, czy ktoś by za nim tęsknił. Richard wybuchnął śmiechem, trwało to jednak krótko. Kolejna kula uderzyła tuż koło lewej burty, rozbryzgując wysoko wodę i kołysząc całym statkiem. Załoga biegała w panice po pokładzie, starając się przekrzyczeć huk armat. Phelim stał za najbliższym działem. Letty była pewna, że to Phelim, ponieważ miał na głowie przekrzywiony kapelusz oficera marynarki i opaskę na oku jak Nelson, podniesioną nieco, by mógł lepiej kierować ogniem. W pobliżu stał z założonymi rękami Philbert, patrząc jak załoga odpala jedno z dział. Phineas chował się za masztem, zakrywając rękami uszy i zaciskając mocno powieki. - Pochyl głowę! - krzyknął Richard, pociągając ją za sobą. Gus deptał im po piętach. Zatrzymali się przy maszcie i Richard owinął jej ręce wokół słupa. - Muszę odwiązać tę łódź i opuścić ją za burtę. Trzymaj się masztu i nie waż się puścić. Rozumiesz? Nie puszczaj za nic! Skinęła głową. Nie śmiała mu się sprzeciwić, gdy miał taki wyraz na swej cudownej, bohaterskiej twarzy. - Trzymaj głowę nisko i uważaj na bom! - Co to jest bom? Wskazał poprzeczną belkę ponad jej głową. - To jest bom! Porusza się razem z żaglem! Rozumiesz? Skinęła głową. Richard ruszył w stronę łodzi. Letty zadarła głowę, patrząc na belkę. Jej ręce obejmowały mocno najgrubszą część masztu. Kolejna kula armatnia uderzyła w falę, oblewając ich prysznicem morskiej wody. Letty odwróciła się i zaniepokojona spojrzała na Gusa.
59 Nie powinna była. Pies miał nową zabawę. Skakał rozbawiony wokół Richarda, chwytając go zębami za buty. W powietrzu unosił się gryzący dym i mgiełka wody. Statek kołysał się niepewnie, przechylając się bardziej na stronę, którą Letty z taką perfekcją zniszczyła. Maszty zaskrzypiały i dziewczyna spojrzała w górę w chwili, gdy bom szerokim łukiem zmieniał swe miejsce. Z zapartym tchem kucnęła błyskawicznie, czując powiew wiatru, gdy bom przeleciał nad jej głową. Z oczami szeroko otwartymi patrzyła, jak ciężka belka przesuwa się, ciągnąc długą, szorstką linę po jej ramieniu. Chwyciła mocno linę, szukając miejsca, w którym mogłaby ją umocować. Nie było jednak ani haka, ani zaczepu, nic, oprócz dziury w pokładzie w miejscu, w którym ów uchwyt musiał się znajdować. Usłyszała krzyk, nie wróżący nic dobrego i dziwnie znajomy. Odwróciła się. Ku niej biegło dwóch marynarzy, niosąc w objęciach kule armatnie. Jednym z nich był Harry. Kiedy ujrzał Letty, z jego ogorzałej twarzy odpłynęła krew. Zaklął. Pamiętała jego przekleństwa. Pamiętała, co mówił Richard. Lina wyślizgnęła się jej z rąk, gdy mocniej przytuliła się do masztu. Wiedziała, że na twarzy Harry'ego pojawi się wściekłość. Zerwała się do ucieczki. Nawet Richard nie mógł jej winić. Jednak Harry stał bez ruchu jeszcze chwilę. Maszt zaskrzypiał. Spojrzała w górę. Bom wracał. Schyliła się i zacisnęła powieki. Usłyszała głuchy odgłos. Kule potoczyły się po pokładzie. Uchyliła powieki i zamarła. Obydwaj mężczyźni zgięci wpół wisieli na przesuwającym się bomie. Nawet poprzez huk dział Letty słyszała, jak Harry wyzywa swoją matkę. Z ogromną siłą bom zmiótł obu marynarzy za burtę, gdzie zawiśli przez chwilę, po czym ześlizgnęli się, spadając jak gruszki z drzewa. Stek żywiołowych marynarskich przekleństw zabrzmiał echem, gdy pusty bom powrócił. Letty pochylona wpatrywała się w miejsce, w którym mężczyźni wypadli za burtę. Ich krzyki stłumił plusk wody. Marynarze z pewnością umieją pływać. Zawahała się, po czym rozejrzała wokół, szukając pomocy. Większość załogi zajęta była przy działach. Zawołała na nich, nikt jednak nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy biegali w pośpiechu. Huk dział narastał. Po drugiej stronie pokładu Richard, przykucnąwszy za małą łódką, odwiązywał ją w pośpiechu. Gus był przy nim, wciąż machając ogonem i wciskając się między Richarda a szalupę. - Richard! - krzyknęła. Machnął ręką zza łodzi, chcąc ją uciszyć. Nie rozumiał. - Richard! - spróbowała jeszcze raz. Odwrócił się, rzucając gniewne spojrzenie Gusowi, po czym zerknął na nią z irytacją. Wskazała na drugą stronę statku. - Tam... - Przyłożył palec do ust i potrząsnął głową, marszcząc brwi. - Ale... Jego oczy zwęziły się, obiecując srogą karę za nieposłuszeństwo. Słowa uwięzły jej w gardle, a on zniknął za łódką. Rozejrzała się wokół, zastanawiając się, co robić. I wtedy, w przerwie między wystrzałami, usłyszała krzyki Harry'ego, którym wtórowały przekleństwa drugiego marynarza. Odetchnęła głębiej, po raz pierwszy od długiej chwili. Umarli nie krzyczą. Od najbliższego działa oderwał się majtek i wyjrzał za burtę. Odwrócił się, machając i wołając o pomoc, po czym w pośpiechu wyrzucił za burtę powiązaną w węzły linę. Z westchnieniem ulgi oparła policzek o wilgotne, gładkie drewno skrzypiącego masztu. Trzymając się mocno, patrzyła, jak bom znów przesuwa się na drugą stronę z potężnym szumem żagla. Porzucone kule armatnie przeturlały się obok niej, dudniąc po pokładzie jak grzmot. Oczami wyobraźni znów zobaczyła, jak drewniana belka zmiata z pokładu mężczyzn. Westchnęła nad ich losem. Richard spojrzał ostro na Półdiablę. Miał ochotę ją po prostu wepchnąć do wody. - Powiedziałem... skacz! Stojąc na palcach, wyglądała za burtę. - Nie ma mowy!
60 - Jesteśmy uwięzieni na tym statku, w centrum bitwy morskiej, otoczeni przez przemytników, niezależnie od tego, kim są. Bóg jeden wie, co mogą z nami zrobić. To jedyna nasza szansa. Skacz albo cię wrzucę! Potrząsnęła głową. - Byłaś gotowa skakać, by ratować tego psa. Skacz więc teraz! Mocniej chwyciła się nadburcia. - To było spontaniczne. Gus był już w wodzie. Wtedy działałam odruchowo. - Zerknęła z powątpiewaniem na morze i mruknęła: - Poza tym wiedziałam, że ty to zrobisz. Zawahał się. Groźby nie odnosiły skutku. Przeszedł przez reling i stanął na odbojnicy. - Ta łódka jest naszym jedynym ratunkiem. Czeka tam, na dole. - Wiem... - Chodź, Półdiablę. - Położył rękę na jej dłoni. - Będę cię trzymał za rękę. Znieruchomiała na chwilę i wpatrzyła się w ich połączone dłonie, po czym potrząsnęła głową. Pochylił się do niej, przemawiając łagodnie i lekko głaszcząc jej rękę w sposób, w jaki uspokajałby przerażonego konia, - Skoczymy razem. Ty i ja. - Zawahał się. - Połączone dusze. Westchnęła. - Jesteś taki odważny. - Tak, a ty będziesz równie dzielna i skoczysz ze mną. - Nie. Zacisnąwszy zęby, rozejrzał się po pokładzie, szukając jej psa. W rozpaczy pomyślał, że mógłby wrzucić tego piekielnego kundla najpierw, by skoczyła za nim. Chyba, żeby zażądała, by znów odgrywał bohatera i skoczył sam. Mieli mało czasu i prawie żadnej szansy. Czy powinien po prostu podnieść ją i wrzucić do wody? Spojrzał na dziewczynę, która twierdziła, że go kocha, wmawiała mu, że jest bohaterem i że ocalił jej życie. Na jego ustach zaigrał szatański uśmiech. Opanował go i zrobił krok w jej kierunku, udając, miał nadzieję, że z powodzeniem - błagalne spojrzenie. Jeszcze jeden krok. - Letty - powiedział powoli i wyciągnął ku niej ręce. W tym momencie poślizgnął się i spadł, słysząc gwizd wiatru w uszach - dźwięk, który instynktownie zaczynał mu się kojarzyć z Półdiablęciem. Jak ból. Lodowate zimno odebrało mu oddech. Słyszał, jak woła go po imieniu, pozwolił jednak wodzie powoli wynieść się na powierzchnię, gdzie zaczerpnął powietrza i znieruchomiał, dryfując bezwładnie jak topielec. Zawołała go. I jeszcze raz. Zastanawiał się, jak długo potrafi wytrzymać bez powietrza. Zdawało mu się, że Letty płacze. Uspokoił jednak sumienie, uznając ten dźwięk za chlupot fal. Rozległ się kolejny zdławiony krzyk. Jego płuca domagały się tlenu. Sekundy mijały. „Skacz, do diabła!" Pojedyncze kule wciąż trzęsły statkiem, uderzając w wodę to po lewej, to po prawej burcie. Płuca Richarda niemal pękały. „Skacz! Skacz!" Krzyknęła tak głośno, że słychać ją było zapewne na obydwu statkach, dźwięk ten narastał... i narastał... Wpadła w wodę o dobre dwadzieścia stóp od niego. Kiedy Półdiablę skoczyło, to na całego. Z odgłosu sądząc, zrobiła to z taką samą gracją, z jaką tańczyła: z żadną. Nie wiedział, że można się uśmiechnąć z twarzą pod wodą. A jednak udało mu się to. Letty, chlapiąc wodą, płynęła ku niemu. Ukradkiem odwrócił głowę i nabrał powietrza, nadal bezwładnie unosząc się na wodzie. I co teraz - pomyślał - złapać ją i zaciągnąć do czekającej łódki czy udawać dalej i pozwolić się uratować? Decyzja zajęła mu sekundę. Jeśli następna kula spadnie po lewej burcie statku, złapie ją. Jeżeli po prawej - będzie dalej udawał. Tak, to jest to - pomyślał - napawając się świadomością. że przechytrzył Półdiablę i gratulując sobie, iż w ten sposób przechytrzył też los, przeznaczenie i - może trochę buńczucznie - nawet Boga. Następna kula uderzyła wprost w łódkę.
61
17 Nawet w najśmielszych snach Letty Hornsby nie wyobrażała sobie, że znajdzie się na statku pirackim. Korsarskim, poprawiła się. A jednak było to prawdą. Była znów więźniem, choć bardziej zafascynowanym niż przestraszonym. Z Richardem u boku i Gusem u stóp nie bała się niczego. Wiedziała. że ją obronią. Kiedy wyłowiono ich z wody, z dumą przypomniała Richardowi, że nie jest osobą skłonną do histerii. Jego jedynym komentarzem była uwaga, że nieświadomość to dar, który chroni głupców. Potem dodał coś o głupcach, którzy podejmują idiotyczne decyzje na podstawie zachowania jakichś cholernych kul armatnich. Nie zrozumiała tej uwagi i nadal jej zresztą nie pojmowała. Stała teraz na pokładzie w długim szeregu obok Richarda, Gusa, Phelima, Philberta, Phineasa i reszty przemytników, z wyjątkiem Harry'ego, który leżał nieprzytomny. Jak wszyscy inni, wszedł pod lufą pistoletu na pokład, po czym natychmiast potknął się o łańcuch kotwiczny i uderzył głową w najbliższą armatę. Miał wtedy zamiar udusić ją. Letty rzuciła mu niespokojne spojrzenie i pobladła nieco, przypominając sobie wyraz jego twarzy w chwili, gdy dostrzegł ją na pokładzie. Jego ręce zmieniły się w szpony, które wyciągnął przed siebie. Nawet nie zauważył tego łańcucha. Teraz jednakże wyglądał spokojnie, kiedy tak leżał na pokładzie. Przeszło jej jednak przez głowę, że ma wszelkie powody, by być ostrożna, jeśli zdarzy jej się być w pobliżu niego, gdy się ocknie. Najwyraźniej uważał jej obecność za zły omen. Był to zapewne jeden z marynarskich przesądów o kobietach na statku czy coś w tym rodzaju. Spojrzała na Richarda, który z nieodgadniona miną uważnie obserwował piratów. Jego przenikliwy wzrok skierowany był na mężczyznę o rudych włosach i rudozłotej bródce. Był to zapewne kapitan. Przed chwilą zszedł na pokład i stanął przed nimi w milczeniu. Już na pierwszy rzut oka jego postać uderzała niezwykłością. Człowiek, który musi wyróżniać się z tłumu. Jego ciemna koszula i bryczesy były dość pospolite, jak i wysokie czarne buty. Jednak złowroga czerń ubrania w połączeniu z potężną budową i zwisającym z ramion długim, czarnym, wełnianym płaszczem nadawały mu wygląd demoniczny. Bardziej złowieszcza niż strój była jego poza. Wyglądał na człowieka przywykłego do zwycięstw, jego postawa świadczyła, że często igra z losem, nigdy jednak nie przegrywa. Przenikliwe stalowoczarne oczy przyglądały się każdemu z nich. Wydawało się, że jednym spojrzeniem poznawał ich na wskroś i uważał za niezwykle interesujących. Postawa Richarda wskazywała, że doszedł do podobnego wniosku. Stał wysoki, wyprostowany dumnie, jak pokonany anioł stojący w obliczu szatana, który go zwyciężył. Był jakiś ostrożny, wzajemny szacunek w spojrzeniu, jakie wymienili, coś w rodzaju cichego porozumienia. Letty zerknęła na psa, siedzącego u jej stóp niebywale spokojnie. Nie wykazywał w stosunku do mężczyzny w czerni ani niechęci, ani życzliwości. Zdawało się, że jest zupełnie zadowolony ze swego miejsca przy jej nogach. Letty nigdy nie widziała go tak opanowanego. Pirat oparł się ociężale o nadburcie i wyjąwszy szczyptę czegoś z kieszonki koszuli włożył do ust. Zanim Letty zdążyła się zastanowić, co też to mogło być, machnął lekko ręką, dając komuś znak. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch, odwróciła się i ujrzała innego pirata. Na głowie miał zawiązaną czerwoną chustkę, spod której wystawała biała czupryna. Pomimo siwizny mężczyzna nie był stary. Wydawało się, że czas nie ma do niego dostępu. Może wrażenie to sprawiała jego szczupła, niemal wątła budowa ciała, a może kocia zręczność, z jaką poruszał się między skrzyniami i baryłkami przeniesionymi ze statku przemytników. Tak czy owak. szczupły mężczyzna nie pasował do jej wyobrażeń o twardych, ogorzałych od wiatru i słonej wody piratach. - Gabriel! - kapitan przemówił do niego takim tonem, jakby człowiek ten zawdzięczał mu swoją egzystencję. Dźwięk niskiego głosu kapitana przyprawił Letty o dreszcze. Był spokojny i złowrogi. A ona głupio wmawiała sobie, że się nie boi. Narastał w niej strach zmieszany z chęcią panicznej ucieczki. Histeria. Ona, która nigdy nie ulegała podobnym nastrojom, teraz była bliska wybuchnięcia histerycznym płaczem.
62 Niemal odruchowo wsunęła drżącą dłoń w rękę Richarda i poczuła otuchę bijącą z jego silnego, krzepiącego uścisku. Kątem oka dostrzegła, jak w jego oczach coś rozbłysło, zgasło jednak tak szybko, że nie była pewna, czy to nie złudzenie. Jak gdyby słuchając niemego rozkazu, odwróciła się z powrotem do kapitana piratów. Ten jednak nie patrzył na nich, lecz przeraźliwie długo i z napięciem wpatrywał się w morderczo wyglądający sztylet. Wreszcie strzepnął pyłek z ramienia i zapytał obojętnie: - Jaki dzień dzisiaj mamy, Gabrielu? - Środę, kapitanie Hamish - odparł Gabriel. Miał celtycki akcent. - Ach, tak, rzeczywiście. - Hamish zrobił efektowną pauzę. Napięcie rosło w ciszy. Letty miała wrażenie, że właśnie o to mu chodziło. Jeszcze jedna nie kończąca się chwila i podjął na nowo: - Cóż za nudny dzień. Śmiertelnie nudny. Nogą odepchnął się od nadburcia i powoli uniósł brodatą twarz, przesuwając znudzonym spojrzeniem po szeregu jeńców. Przeszedł obok nich jak kupiec zmuszony ocenić straty w swoim towarze. Zatrzymując się przed Phelimem, Philbertem i Phineasem niedbale podrapał się w kąciku ust koniuszkiem sztyletu. Z leniwą ciekawością przyjrzał się każdemu z braci. - To niebywałe. Zbliżył sztylet do przerażonego Phineasa, który wpatrując się w ostrze zbladł śmiertelnie. Im bliżej widział sztylet, tym bielsza stawała się jego twarz. Jeszcze niecały cal,.. - Nie! - krzyknęła Letty. Biedny Phineas zachwiał się lekko, przewrócił oczami i padł zemdlony na pokład. Hamish spojrzał niezwykle rozbawiony. - Interesujące... Phelim parsknął z wściekłością. Philbert próbował go powstrzymać, mrucząc coś o jego zmysłach, było jednak za późno. Mały rozwścieczony przemytnik wypiął pierś i krzyknął: - Kim jesteś, że śmiesz straszyć tak mojego brata?! - Straszyć? - Hamish skrzywił się, patrząc na rozciągniętego na deskach Phineasa. - Chyba żartujesz. Podniósł wzrok i zmierzył Phelima taksującym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na jego szyi, gdzie wisiała opaska na oko. - A cóż tutaj mamy? - Wyciągnął dłoń i uniósł opaskę na czubku sztyletu. - Hmm. Przepaska na oko? - Rzucił Phelimowi wrogie spojrzenie. - Chcesz zrobić tym wrażenie, nieprawdaż? - Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź. - Widzę, Gabrielu, że srodze zaniedbałem swój strój. W mgnieniu oka jego ręka ze sztyletem wysunęła się ku Phelimowi. Letty omal nie krzyknęła, a reszta więźniów zamarła. Hamish cofnął sztylet, na którym wisiała przepaska. - Cóż, dziękuję ci, przyjacielu - wycedził, posyłając Phelimowi kwaśny uśmiech. - Uważaj to za podział łupów między bracią złodziejską. Odwrócił się, chcąc odejść. Phelim zakipiał wściekłością i otworzył usta. - Ostrzegam - kapitan Hamish odwrócił się błyskawicznie - jeszcze jedno słowo z twoich ust, a będziesz naprawdę potrzebował tej przepaski. Dłoń Philberta zakryła usta brata. Hamish spojrzał z rozbawieniem. - Macic doprawdy szczęście, że jeden z was przejawia trochę rozumu. W chwilę później stanął przed Richardem i Letty. Doleciał ją leciutki zapach goździków. - No, no, no, spójrzcie tutaj. Palce Richarda zacisnęły się na jej ręce. Hamish przyjrzał się drwiąco ich połączonym dłoniom, po czym powoli zmierzył swym ponurym spojrzeniem najpierw Letty, później Richarda. Odczekawszy niezliczoną ilość sekund rozciągnął usta w sztucznym uśmiechu. - Jakież to wzruszające. Powoli obszedł ich naokoło. Letty czuła na sobie jego spojrzenie. Stała sztywno i nieruchomo, doskonale świadoma ogarniającej ją fali strachu, czując jednocześnie dodający odwagi uścisk dłoni
63 Richarda. Jej palce zacisnęły się na jego ręce. Starała się myśleć wyłącznie o nim i zapomnieć o tym, co ją otacza. Zamknęła oczy, usiłując się skoncentrować. Ciepło jego dłoni było jak lina ratunkowa. Czubkami palców wyczuwała tętno. Było spokojne, nie tak nerwowe i spłoszone jak jej własne. Odetchnęła głęboko. Słona wilgoć chłodnego morskiego powietrza nagle przypomniała jej, gdzie się znajdują. Skupiła swe zmysły na nieustannym krzyku mew i skrzypliwym kołysaniu statku, wciąż słysząc złowieszczy stukot butów spacerującego wokół nich Hamisha. - Arystokracja, jak widzę. Jak sądzisz, cóż taki elegant i ta młoda dama mogą robić na pokładzie przemytniczego statku? - Zatrzymał się przed Letty. - Przypuszczam, że mi powiesz, moja droga. Podniosła głowę i spojrzała w jego świdrujące oczy. Nie mogła wykrztusić ani słowa. - Jak myślisz, Gabrielu? Ktoś wyrwał jej język? - Zostaw ją w spokoju - z groźbą w głosie cicho powiedział Richard. Hamish uniósł brwi i spojrzał na Richarda, który odpowiedział twardym wzrokiem, - Aha - powiedział Hamish domyślnym tonem. - Bohater. Richard zacisnął szczęki. Hamish zerknął na Gabriela, po czym wrócił wzrokiem do Richarda i roześmiał się złośliwie. - Założę się, że on posmakował jej języka. Ręka Richarda zgniotła jej dłoń. Jęknęła z bólu i spojrzała na niego przerażona, widząc, jak zaciska pięść. Strzał z pistoletu sparaliżował wszystkich. - Dosyć tego! - zabrzmiał głos tak władczy, że Letty wydawało się, iż przemówił sam Bóg. Odwróciła głowę. Jasne słońce obrysowywało szczupłą, czarną sylwetkę mężczyzny stojącego na górnym pokładzie. Jego postawa świadczyła, że był obeznany z morzem. Stał wyprostowany, na szeroko rozstawionych nogach, amortyzując kołysanie statku. Jego twarz, jak i cała reszta, pozostawała w cieniu. Widoczna była tylko obramowana słońcem sylwetka. Powoli mężczyzna opuścił dłoń z dymiącym pistoletem, - A, jesteś, Dion - odezwał się Hamish łagodnym tonem. - Zastanawiałem się, ile czasu minie, zanim się pojawisz i zepsujesz mi całą zabawę. Pirat Dion zrobił dwa kroki i zeskoczył z kocią zręcznością na niższy pokład. Oddał pistolet Gabrielowi i podszedł do kapitana. - Widzę, że nie możesz opanować swej skłonności do absurdalnych melodramatów, Hamish. Chyba ciąży na tobie jakieś przekleństwo. - Żadne dziewczę nigdy się nie skarżyło. To jedna ze zwodniczych sztuczek czarnej magii. Udowodnię ci to przy pomocy tego wielkookiego kwiatuszka. Nie sądzę, by ten Galahad zrobił coś na tyle głupiego, bym musiał go zabić. Hamish przeniósł leniwie wzrok z Richarda na Letty, mrugając do niej kusząco. Czuła, jak Richard sztywnieje. Tym razem ona ostrzegawczo uścisnęła jego rękę. Nie odpowiedział, więc spojrzała na niego. Jego usta były mocno zaciśnięte, a oczy zwęziły się wyzywająco, jakby chciał wypróbować pirata. Hamish roześmiał się, najwyraźniej uznając gniew Richarda za zabawny. - Przestań go prowokować - ostrzegł drugi mężczyzna. - Och, Dion, przyjacielu, jak zwykle odbierasz mi wszystkie zabawki. - Znów oparł się o burtę, krzyżując nogi i odchylając sztyletem kapelusz. - Co z nimi zrobimy? Wyrzucimy za burtę? Przeciągniemy pod kilem? Jakież znamy inne zabawne figle? Ach, tak, pamiętam. Trochę czasu już minęło. Gwałt, rozbój i grabież. - Hamish uśmiechnął się leniwie. - Mam ochotę na jakąś grabież. Kto pierwszy? Ty czy ja? - Naprawdę masz paskudny charakter. - Staram się. - Czasami za bardzo - odparł Dion, po czym powoli przeszedł przed szeregiem jeńców. Letty czuła wyraźnie, że to on właśnie tu dowodził. W jego zachowaniu widać było inteligencję i pewność siebie. Panował całkowicie nad sytuacją. Odwrócił się i po raz pierwszy mogła mu się przyjrzeć. Miał subtelne rysy, a jego długie, splecione w warkocz włosy były złote jak słoma.
64 Zatrzymał się i spojrzał na unoszący się na falach statek przemytników, przechylony, lecz nie zniszczony. - Czy ładunek przeniesiono? - Co do skrzynki, wszystkie jedwabie, koronki, szkło i coś bardziej interesującego niż baryłki z koniakiem. - Hamish zrobił efektowną pauzę. - Trzy skrzynie z zamkami do karabinów. Dion odwrócił się gwałtownie. - Co takiego? - Zamki do karabinów. - Hamish odrzucił strużynkę drewna w kierunku Phineasa, który właśnie przyszedł do siebie i wstawał z pokładu przy pomocy swych braci. Hamish niedbale wskazał na nich sztyletem. - Trudno uwierzyć, żeby tych trzech się tym zajmowało. prawda? Dion milczał przez kilka sekund, po czym rozkazał: - Pozbądź się ich. Letty rzuciła się naprzód. - Nie! Proszę, nie róbcie im krzywdy! - Wracaj tu! - Richard zacisnął mocniej rękę, usiłując wciągnąć ją z powrotem do szeregu. Z uporem wyszarpnęła dłoń i zwróciła się do Diona: - Jestem pewna, że nie chcieli zrobić nic złego. Prawda? - Spojrzała na braci w chwili, gdy Phineas znów padał zemdlony na pokład. Rzuciła Phelimowi i Philbertowi błagalne spojrzenie. Powiedzcie mu, że nie chcieliście. Powiedzcie cokolwiek. Proszę! - Odwróciła się znowu do piratów. Nie zabijajcie ich. Proszę! Dion patrzył na nią zdumiony, jak gdyby zabrakło mu słów. Hamish wybuchnął głośnym, szyderczym śmiechem. Letty odwróciła się do Richarda i podążyła za jego wzrokiem. W napięciu patrzył na Diona. Nabrała powietrza, by stawić czoło drugiemu wrogowi i spojrzała na Hamisha. - Zabijanie wcale nie jest zabawne. Hamish zaśmiał się jeszcze głośniej i odwrócił się do Diona. - I ty mnie oskarżasz o melodramat? - Stłumił śmiech i schował sztylet do pochwy, po czym oparłszy ręce na biodrach zapytał: - Powiesz jej, czy ja mam powiedzieć? Dion spojrzał na nią przenikliwie swymi szarymi oczami i uśmiechnął się zimno. - Niemądra dziewczyno. Mówiłem o zamkach do karabinów.
65
18 W godzinę później przemytnicy zostali pod eskortą odstawieni na swój przechylony statek, pozbawiony prochu, kul armatnich i pozostałej broni. Z dziwnym poczuciem braterstwa, które nie miało nic wspólnego z więzami krwi, a raczej z krwią wspólnie przelaną Richard patrzył na Harrego przenoszonego przez kompanów na własny statek. Letty miała dużo szczęścia, że się nie ocknął. Zamki do strzelb zginęły w toni morskiej, a resztę łupów umieszczono w ładowni, z wyjątkiem trojga jeńców: Richarda, Letty i Gusa. Z lufą pistoletu poszturchującą go w plecy, co zresztą zaczynało stawać się tak powszednie jak na przykład oddychanie, Richard przeszedł koło Hamisha, schodząc pod pokład i ciągnąc Półdiablę za sobą. Gus podążał za nimi, to człapiąc ciężko, to podbiegając i kłapiąc uszami. Wreszcie korytarz skończył się i stanęli przed wielkimi dębowymi drzwiami. Hamish sięgnął przed nich, wbijając pistolet mocniej w plecy Richarda i otworzył drzwi. Prostując się, spojrzał na Letty. Skinąwszy głową w ukłonie, w którym było wszystko z wyjątkiem grzeczności, z kpiącą fanfaronadą machnął ręką i skrzywił usta w irytującym uśmiechu, który graniczył z obelgą. - Proszę bardzo, kwiatuszku. - Ona zostaje ze mną. - Richard ścisnął mocniej jej rękę. Hamish roześmiał się grzmiąco. - Ogromnie przepraszam. Proszę was oboje, oczywiście. Richard wepchnął Półdiablę do środka przed sobą. Spojrzała na niego z niekłamanym strachem w oczach. Ten dzieciak nareszcie nabiera rozumu. Nie puszczając jej ręki, odruchowo przysunął się do niej. Do kabiny wszedł Dion. Hamish zamknął drzwi i oparł się o nie, krzyżując nogi. Rzucił im sarkastyczne spojrzenie i odezwał się uszczypliwie: - A może to są bliźnięta syjamskie, zrośnięte rękami? Patrząc na niego gniewnie, Letty chciała oswobodzić rękę, Richard trzymał jednak mocno, na swój sposób odpowiadając na złośliwości. Ignorując ich zupełnie, Dion w milczeniu przeszedł przez pokój. Hamish tymczasem uśmiechnął się błazeńsko, jakby oczekiwał odpowiedzi Richarda, po czym uniósł pistolet do wysokości swego przymrużonego oka i powoli wycelował go w Letty. Richard odruchowo wepchnął ją za siebie i spojrzał na Hamisha wzrokiem, który mówił: „strzelaj!" - Miałem rację... - Hamish uśmiechnął się szeroko, odrywając oczy od wychylającej się zza pleców Richarda dziewczyny. - Bohater. Dion milcząc obserwował tę wymianę zdań zza ciężkiego mahoniowego biurka, stojącego przed łukowatą ścianą z okien. Za nim rozciągała się nieograniczona przestrzeń falującego, szarozielonego morza i zachmurzonego nieba. Przez warstwę chmur raz po raz przedzierało się słońce, złocąc fale. Mężczyzna jednak zdawał się nie zauważać żywiołów wkoło, ponad i przed nim. Jego uwaga skupiała się na czymś innym. Na czym, pozostawało dla Richarda tajemnicą. On, który szczycił się tym, że potrafił przejrzeć każdego na wylot, nie mógł przewidzieć, co zamierza ten człowiek. Dion oparł swe szczupłe dłonie na biurku rozkazującym gestem i rzucił Hamishowi znaczące spojrzenie. - Zachowuj się przyzwoicie. Hamish wzruszył ramionami, jak gdyby przestało go to obchodzić i oparł się znów o drzwi z wyrazem leniwego rozbawienia na twarzy. Richard poczuł ogromną chęć starcia tego wyrazu mocnym prawym sierpowym. - Siadajcie. - Dion szorstko wskazał dwa krzesła stojące po drugiej stronie biurka. Richard podprowadził Letty do jednego z krzeseł. Gus poczłapał za nimi i zwalił się ciężko na podłogę u jej stóp, układając łeb na łapach. Richard miał wrażenie, że pies był w najlepszym nastroju, gdy znajdowali się w najcięższych tarapatach. Zwierzę było chyba kompletnie pozbawione instynktu samozachowawczego. Całkowicie beztroskie w przeciwieństwie do Richarda, który stanął za krzesłem Letty, kładąc ręce na oparciu. Spojrzał na mężczyznę.
66 - Wolałbym stać. - Wedle życzenia. Dion usiadł na swoim krześle i wziął z biurka nożyk do otwierania listów. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym odchylił się i pełnym gracji ruchem oparł nogi na rogu biurka. Usłyszeli stuknięcie butów o drewno. W milczeniu pirat obrócił nożyk w rękach i wpatrzył się w widok za szklaną ścianą. W ciszy czas płynął nieznośnie wolno. Półdiablę, dla którego milczenie było torturą, zaczęło się kręcić. Richard przeniósł ręce z oparcia krzesła na jej ramiona, słysząc, jak nabiera powietrza poczuwszy jego dotyk. Uścisnął ją lekko, dodając odwagi, i poczuł na sobie jej wzrok. Nie spuścił jednak oczu, by na nią spojrzeć. Jego ostry wzrok utkwiony był w mężczyźnie siedzącym naprzeciwko. Od chwili, gdy ów zagadkowy człowiek dołączył do nich na pokładzie, Richard miał przedziwne wrażenie, że spotkał go już wcześniej. Imię nie było mu znane, jak również i twarz, a jednak... Richard miał zazwyczaj niezwykle wyostrzone zmysły, z wyjątkiem chwil, gdy był zamroczony alkoholem. Jednak mimo że nic nie pił, czuł się teraz odurzony. Było to niepokojące, gdyż za wszelką cenę starał się przypomnieć sobie, gdzie widział tego mężczyznę lub co w nim było takiego znajomego. W pokoju panowała cisza, wyjąwszy cichy szum morza, jedyny ruch stanowiło łagodne kołysanie statku. Napięcie gęstniało jak mgła. Przerażające, niebezpieczne, niemal dotykalne. Zamknięty w czterech ścianach kabiny Richard odbierał je jako wyzwanie. Czuł gniew, chciał sprzeciwić się tej sile. która była potężniejsza od niego. - A więc - odezwał się Dion łagodnie, nie odrywając wzroku od morza - jak sądzisz, co mamy z nimi zrobić? - Zignorował Hamisha - Zakładam, że powiecie mi, kim jesteście i jak znaleźliście się na tym statku. Richard także potrafił zachowywać się prowokacyjnie. Patrzył bez słowa, pozwalając ciszy zawisnąć znów między nimi. Pirat nie poruszył się i nie spuścił z niego swych zimnych, szarych oczu. Po następnych kilku sekundach napięcia Richard zaczął: - Jestem... Zimna stal lufy pistoletu dotknęła jego skroni. - Nie ty. Ona. Richard zaklął cicho. Zacisnął mocniej ręce na jej ramionach, w Bogu mając nadzieję, że będzie wiedziała, co ma im powiedzieć. Czego im nie powiedzieć. Poczuł spojrzenie Letty na sobie i opuścił na nią oczy. Odchyliła głowę, lecz jej wzrok koncentrował się na pistolecie przy jego skroni. Powoli krew odpłynęła z jej twarzy. Ramiona zadrżały pod jego dłońmi, ścisnął je więc ponownie i odczuł satysfakcję widząc, jak wystraszone oczy spoglądają na niego. - Czekamy. - Łagodny głos był opanowany, zbyt opanowany. - Nazywam się Letitia Hornsby, a to Richard Lennox. Głowa Gusa podskoczyła i pies warknął. Chociaż raz przeklęta bestia przydała się na coś. Richard ostrzegawczo zacisnął palce na jej ramieniu. Zamrugała oczami i spuściła głowę. - Cicho, Gus. - To wszystko moja wina - zaczęła cicho, mówiąc do swych rąk złożonych na kolanach. Jej ramiona drżały, gdy nabierała powietrza. Powoli uniosła głowę i spojrzała piratowi w oczy z cierpieniem kamienowanego świętego. - To by wiele wyjaśniało Jedyne co wydobyło się z ust Richarda był jęk, stłumił go jednak, Cień padający na jego skroń, zniknął i napięcie nieco zelżało. Usłyszał wybuch śmiechu za plecami i poczuł, jak jego szczęki tężeją, - Kochałam go przez połowę mojego życia - westchnęła - śledziłam go tam, na urwisku w pobliżu naszych domów. Jesteśmy bowiem sąsiadami, a ja, widzi pan, schowałam się w spiżarni, chcąc podwędzić z kuchni kilka miodowych bułeczek, jestem okropnym łasuchem, zwłaszcza w nocy, i usłyszałam, jak kucharz rozmawia z jedną ze służących. Mówili, że Richard wrócił do domu. Nareszcie. Nie było go ponad dwa lata. - Uniosła głowę i spojrzała na niego. - Czy masz pojęcie, jak długie potrafią być dwa lata, kiedy się czeka? - Znów nabrała powietrza. - To było jak wieczność. No
67 więc śledziłam go i wtedy Gus zaszczekał, Richard spadł z konia i przemytnicy go złapali. Naturalnie chciałam zostać z nim, bo on jest przecież... Richard zacisnął palce na jej ramionach, nie chcąc, by zdradzała jego tytuł. Usta Letty zamknęły się nagle. Musiał przyznać, że tym razem nie zlekceważyła jego ostrzeżenia, jak się tego spodziewał, ani też nie zapytała głośno, dlaczego ją ścisnął. - Kim jest? - Jest dla mnie całym światem - odparła bez namysłu. Nie podejrzewał jej o taki spryt. Wpatrzył się w okno, usiłując ukryć wrażenie, jakie na nim zrobiła. Dion wciąż obracał w zamyśleniu nożyk do otwierania listów, patrząc jej prosto w oczy. Letty nie odrywała wzroku od swych dłoni. - Co zamierzacie z nami zrobić? - A co uważasz, że powinniśmy? - Najlepiej byłoby, gdybyście odwieźli nas do domu - dodała niemal szeptem. - A gdzież jest ten dom? - W Devon - odpowiedziała, zanim Richard zdołał ją powstrzymać. - Dobrze. Poderwała głowę, na jej twarzy malowało się niedowierzanie. - Zrobicie to? Naprawdę? Nie odpowiadając, Dion podniósł się i przeszedł przez pokój. Richard miał wrażenie, że dzieje się tu coś dziwnego, chociaż nie był pewien, co. Czuł się zwykłym śmiertelnikiem, manipulowanym potężną dłonią, która wykreślała linię jego życia, i to w kierunku zupełnie niezgodnym z jego wolą. Dion otworzył drzwi i spojrzał na Richarda, później na Letty. - Wrócicie do domu. - Kiwnął głową Hamishowi, wskazując mu wyjście. - Kiedyś na pewno. Wyższy mężczyzna wyszedł za nim, tuż przed zamknięciem drzwi dodając: - Jak tylko otrzymamy okup.
68
19 Drzwi zatrzasnęły się: Letty siedziała na krześle jak sparaliżowana, jedynym źródłem życia było ciepło rąk Richarda wspartych na jej ramionach. Jedynym dźwiękiem, jaki ich dochodził, było odległe dudnienie obcasów po schodach. Wypuściła oddech, o którym nawet nie wiedziała, że go wstrzymuje. Zaczęła drżeć. - Nie zamierzasz chyba wpaść w histerię teraz, po tym wszystkim? Spojrzała na niego, nie mogąc opanować drżenia. Jej głos załamał się, gdy wyszeptała: - Nie Żadne jednak brzemię nie mogło zmienić jej uczucia do niego. Miłość stała ponad grzechami śmiertelnika... względu na to, jak splamiona była jego przeszłość, serce Letty nie zmieniłoby się tylko dlatego, że on tego chciał. - Chodź tutaj, Półdiablę. - Otworzył ramiona. Wpadła w nie, szlochając mu w pierś. - Myślę, że mam już dość przygód. Chcę wrócić do domu. - Jej głos drżał, podobnie jak ona sama. Ich ubrania wciąż były mokre. Oparła policzek o jego pierś, wilgotną i ciepłą. Koszula miała zapach słonej wody. Zamknęła oczy, niezdolna do czegokolwiek innego poza przylgnięciem do Richarda. Czuła, jak gładzi jej plecy, i pozwoliła sobie choć przez chwilę być słabą. - Wciągnęłam nas oboje w to wszystko... - mruczała swą spowiedź w jego koszulę. Postrzeliłam cię. Gus cię ugryzł. Musiałeś dwa razy skakać do morza i omal nie umarłeś z głodu. A jednak wciąż jesteś dla mnie taki dobry - westchnęła. - Niezależnie od tego, co powiesz, jest w tym ogromne bohaterstwo. - Bohaterstwo? Nie sądzę. - W jego śmiechu brzmiało szyderstwo i autoironia. - Raczej zapłata za życie, jakie prowadziłem. Stała tak, pozwalając się trzymać w ramionach i zastanawiając się nad jego życiem. Był tak różny od niej - światowy, podczas gdy ona żyła w ukryciu. On pełen goryczy i cynizmu, ona nadziei i marzeń. Jego sercem targał gniew, ona miała bogactwo miłości do ofiarowania. Byli tacy różni, a jednak to właśnie Richarda - jej przeciwieństwo - Bóg przeznaczył dla niej. W głębi duszy wierzyła, że tak jak jutro słońce wzejdzie, tak Richard kiedyś będzie należał do niej. Nie obchodziło jej, że nie potrafi zrozumieć jego przeżyć, które przygniatały go tak ciężkim brzemieniem, iż nie wiedział. Richard nie kłamał mówiąc, że nie wie, czym jest miłość. W przeciwnym wypadku wiedziałby, że chociaż miłość może się zmieniać, rosnąć, uginać się i dojrzewać, nigdy jednak nie umiera. Nigdy. Patrzyła na niego długą chwilę, chcąc nasycić wzrok. Zauważyła, że się zmienił. Jego cera zbladła, ciepła brązowa opalenizna, tak dla niego charakterystyczna, zaczynała znikać. Gęsty ciemny zarost pojawił się wokół ust - ust, które w ostatnich latach tak często były zaciśnięte w wąską, okrutną linię. Szczeciniasty zarost pokrył także ostro zarysowane policzki i kwadratową szczękę. Włosy, jeszcze przed chwilą mokre od wody morskiej, teraz zaczynały wysychać, tworząc czuprynę długą i rozwichrzoną. Kiedy jednak patrzyła na niego, rozczochranego, burkliwego i nieruchomego, widziała go równie pięknym jak owego dnia, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Czas naznaczył jego twarz subtelnym piętnem. W kącikach jego oczu pojawiły się leciutkie zmarszczki, wywołane intensywnym życiem. Brwi nabrały ostrego zarysu, jak gdyby marszczył je zbyt często, a gdy się przyjrzała bliżej, dostrzegła na jego skroniach kilka siwych włosów. Wyglądał na zmęczonego. Obserwowała go, szukając przyczyny. Wiedziała, że to nie tylko fizyczne wyczerpanie. Zdawało się, że jest zmęczony życiem, bezustanną walką i dążeniem, by stać się kimś, kim naprawdę nie był. Może strudziło go życie bez celu. Może znużony był nią.
69 Wiedziona dziwnym wewnętrznym impulsem wyciągnęła dłoń do jego policzka. Pogładziła palcami jego silną, szczękę, ocienioną kilkudniowym zarostem. Dotknęła ust, gdy nagle chwycił ją za nadgarstek. Jego oczy znów tchnęły cynizmem i goryczą. Było w nich jednak coś jeszcze: coś w nim skruszało i Letty wyczuła, że toczy ze sobą zażartą walkę. - Są chwile, Półdiablę, że patrząc w twoje oczy założyłbym się, że widać w nich inny świat. Jej oczy zwilgotniały. Pochyliła głowę, rozpaczliwie pragnąc czegoś więcej, niż mógł lub chciał jej dać. Drwiący wyraz na jego twarzy zniknął. Jak przez szczelinę w skale ukazał się przebłysk tego, co znajdowało się w głębi: krańcowa, beznadziejna rozpacz. - Proszę cię... - szepnęła, zdając sobie sprawę, że musi mu pomóc. Nie miała jednak pojęcia, czego potrzebuje. Żadne z nich się nie poruszyło. - Proszę. Twarde spojrzenie złagodniało, jak gdyby jej błaganie przerastało jego siły. Poddając się z cichym jękiem, ujął jej głowę w obie ręce i nakrył ustami jej wargi. Tym razem w jego dotyku nie było brutalności. Rozluźnił uścisk i zanurzył ręce w jej włosy. Jego język ponownie odkrył jej usta, a ona poddała mu się. Odebrał jej oddech, jak przed laty zabrał serce, dając w zamian marzenia, pragnienia i nadzieje. Jednak żadne marzenie nie mogło się równać cudownemu uczuciu prawdziwego pocałunku. Nigdy nie wyobrażała sobie czegoś tak rozkosznie grzesznego jak ów pocałunek. Napawała się jego smakiem, a był on słodszy niż miodowe bułeczki. które często podkradała. Smak ten był... męski i w jakiś sposób niezbędny, jak gdyby był powietrzem niezbędnym do życia. Rytm w którym jego usta ją pieściły, gdy ręce obejmowały ją zaborczo, że miała wrażenie jakby miały nigdy nie puścić Pragnienie to było tak potężne, tak cudowne, tak niewyobrażalne że nigdy nawet nie próbowała o tym marzyć. Najskrytsze uczucie: że on naprawdę chciałby, aby należała do niego. Wiedziała, że nigdy nie będzie już tą samą osobą, nie będzie śnić tych samych snów. W swej rozbudzonej, dziewczęcej wyobraźni marzyła, by jego pocałunek był jej pierwszym. Teraz chciała, by jej pocałunek był jego ostatnim. Usłyszała ostrzegawczy dzwonek. „Uważaj na swoje życzenia".. Jego pożądanie przeniknęło do jej duszy, a dziewczęce tęsknoty - jakie naiwne zdały jej się teraz znikły jak wczorajszy sen. - No, no, no... Richard zamarł. Oderwał się od niej i zaklął cicho. Letty wyjrzała zza jego ramienia. W drzwiach, opierając się o framugę, stał Hamish. Uśmiechał się złośliwie. - Więc jednak posmakowałeś jej języka.
70
20 Dwa dni później w Wiltshire, Anglia Oczekujący narodzin pierwszego dziecka diuk i duchessa Belmore byli w swym domu, gdy jeździec - o złotorudych włosach wystających spod kapelusza - z tętentem przejechał przez zielone wrota Belmore Park, ściskając w dłoni amulety. W galopie przeskoczył dwa żywopłoty i osadził wierzchowca o parę cali od kamiennych frontowych schodów domu. Przez całe lata było to posępne domisko, gdzie wszystko było tak surowe jak prawa Cromwella, gdzie miłość nie gościła i prawdopodobnie nie zagościłaby nigdy, gdyby nie MacLean, pewna bardzo potężna szkocka czarownica. Ona to, przekroczywszy jednego dnia te progi, postanowiła zabawić się w swatkę i rzuciła odrobinę czarów pomiędzy swą siostrzenicę, Joyous MacQuarric, niezbyt bystrą, ale miłą początkującą czarownicę, a Aleca Castlemaine'a, diuka Belmore. Jeździec zeskoczył z konia i w tym momencie masywne drzwi frontowe otworzyły się i wysypała się z nich gromada ludzi Seymoura wprost do gabinetu księcia. Neil Herndon wicehrabia Seymour, zwany przez przyjaciół najbardziej przesądnym człowiekiem na angielskiej ziemi wetknął swe amulety do kieszonki kamizelki i zdjąwszy rękawiczki rzucił je razem z kapeluszem Hensonowi, głównemu lokajowi Belmore'a. Potem podążył za służącym, stukając obcasami o marmurowe podłogi. Wszedł do gabinetu w chwili, gdy diuk Belmore podniósł się na jego powitanie. - Alec - Seymour przywitał przyjaciela. - Posłaniec od ciebie twierdził, że masz wieści o Richardzie. - Chodź, usiądź. Dziś w nocy otrzymałem żądanie okupu. - Okupu? Dzięki Bogu. - Neil opadł na głęboki, skórzany fotel z ogromną ulgą na twarzy. Oparłszy łokcie o kolana przez długą chwilę wpatrywał się we wzór dywanu. Wreszcie uniósł głowę przenosząc spojrzenie na diuka. - Przynajmniej wiemy, że żyje, do stu diabłów. Richard Lennox, lord Downe, był od ponad dwudziestu lat ich najbliższym przyjacielem. Jego zniknięcie zauważono parę dni temu. W środku nocy wyjechał konno ze swej posiadłości i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział. W swej ludzkiej słabości przyjaciele, mimo najszczerszych wysiłków, nie potrafili się oprzeć czarnym myślom, choć nic wyrażali ich głośno. Alec wręczył przyjacielowi list. - Masz. Przeczytaj. Neil rzucił okiem na kartkę. - Pisane ręką Richarda. Alec skinął głową i usiadł na najbliższym krześle. - Czytałem to co najmniej ze sto razy, szukając jakiejś ukrytej wskazówki, gdzie on może być. Czegokolwiek... jakiegoś słowa z błędem czy czegoś innego, jednak nie ma nic. Wysłałem wiadomość do tamtejszych władz, ale jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi. Jeśli do jutra rana nic się nie zmieni, wyślę jeszcze jednego posłańca. Powinni wyprawić tam kuter policyjny w wieczór poprzedzający wymianę. Mogliby wślizgnąć się do jakiejś ukrytej zatoczki, zakotwiczyć i otoczyć porywaczy. Kiwając głową, Neil podniósł oczy. - On chce, żebym to ja dostarczył okup. - To musisz być ty. Masz jacht i zawsze byłeś najlepszym żeglarzem z nas trzech. Poza tym myślę, że Richard wie, że ja nie mogę i nie chcę zostawiać teraz Szkotki samej. Jeszcze rok temu diuk Belmore nie miał pojęcia, co to jest czułość. Teraz jednak pojawiła się ona na jego twarzy, jak zawsze, gdy mówił o swej żonie. Odłamał kawałek piernika ze stojącej nie opodal tacy i włożył go do ust. Neil przyglądał mu się przez chwilę. - Myślałem, że ty nie cierpisz takiego ciasta. Alec wzruszył ramionami i otrzepał ręce z okruszków.
71 - Chyba polubiłem ostatnimi czasy. - To ciekawe. Miałem wrażenie, że to kobiety mają takie zachcianki w stanie błogosławionym. - Chyba, że jest się mężem Szkotki. - Alec włożył do ust następny kawałek piernika i przełknął. - Wszystkie jej zachcianki zdają się przechodzić na mnie. To dziwne, ale nigdy dawniej nie pomyślałem nawet, by spróbować marynowanego węgorza czy kwaśnej śmietany z truskawkami. Przerwał w zamyśleniu, po czym otrząsnął się i spojrzał na przyjaciela. - Twoje oblicze dziwnie zzieleniało, Seymour. Czytaj dalej. Podczas gdy Neil wrócił do listu, Alec wstał i podszedł do stolika, by nalać solidną porcję brany do kieliszków, jeden z nich podał Neilowi. - Dziewczyna? Jaka dziewczyna? Alec uniósł szklankę w żartobliwym pozdrowieniu. - Napij się, zanim przeczytasz dalej. Wicehrabia powrócił do lektury i po chwili zakrztusił się brandy. Zakaszlał gwałtownie, oczy mu łzawiły. Podniósł głowę i wykrztusił: - Downe został porwany razem z Półdiablęciem Hornsbych? Wymienili wymowne spojrzenia. Przez chwilę panowała cisza, po czym obaj wybuchnęli śmiechem. Alec opanował się pierwszy. - Zdajesz sobie sprawę, że gdyby Richard zobaczył nas teraz, jego słynny prawy sierpowy wylądowałby niewątpliwie na naszych szczękach? - Zgadza się, ale nigdy nas to nie powstrzymywało. - Poważna sprawa. Powinniśmy... Seymour, przestań się śmiać! Uczynić ten wysiłek i potraktować to z powagą, na jaką zasługuje - powiedział Alec, usiłując wyglądać poważnie, lecz z marnym skutkiem. - O, tak, jego życie jest zagrożone... biorąc pod uwagę, kto jest z nim. - Neil ponownie wybuchnął śmiechem. Kiedy Neil wciąż chichotał, Alec wyciągnął rękę i szarpnął za sznur od dzwonka. Po chwili pojawił się służący. Belmore odesłał tacę z piernikiem, po czym kazał przynieść brukselkę, maślankę i marcepan. Odwróciwszy się do przyjaciela, zapytał: - A co dla ciebie? Neil wyglądał, jakby było mu mdło. - Zdaje się, że straciłem apetyt. Alec wzruszył ramionami i przeszedłszy przez pokój oparł się biodrem o biurko, patrząc na leżący tam list. - Zastanawiam się, w jaki sposób zdołał się w to wplątać. - Bardziej prawdopodobne jest, że został wepchnięty. - O czym? O łupkach na jego połamane kończyny? Alec uśmiechnął się leciutko, lecz potrząsnął głową i spoważniał. - Zastanawiam się, jakie będą tego skutki. - Co? - Neil zmarszczył brwi. - W liście twierdzi, że nie ucierpiał. - On nie. Ale reputacja dziewczyny owszem. Jest niezaprzeczalnie i całkowicie skompromitowana. - Alec spojrzał na osłupiałą twarz Neila. - Nie ma wyboru. Musi się z nią ożenić. - Kontaktowałeś się z jej ojcem? - Próbowałem. Wyjechał na jakieś wykopaliska na północ. Nie spodziewają się go prędzej niż za kilka tygodni. Służba zgłosiła na policji, że dziewczyna zaginęła, wysłano też wiadomość do jej ojca i jakiejś ciotki w Londynie, ale nie było odpowiedzi. Alec przechyliwszy się przez biurko otworzył szufladę. Wyjął z niej wypchany skórzany mieszek na pieniądze i rzucił go na blat. - Tu są pieniądze za nich oboje. Neil skinął głową i powstał. - Pójdę już. Wątpię, czy zdołam znieść widok i zapach następnej tacy z jedzeniem, poza tym dotarcie do wybrzeża potrwa cały dzień, a przygotowanie statku - następny. Alec wyprostował się. - Postaram się skontaktować władze z portem w Bideford. Powinni przekazać ci jakąś wiadomość jak najszybciej. Daj mi znać, co zamierzają zrobić.
72 Na jego twarzy widać było rozterkę - chciał być tam, by wspierać przyjaciół, i równocześnie musiał być tu, przy swojej żonie. - Downe zrozumie. Alec skinął głową i przez długą chwilę przyglądał się ogromnemu portretowi duchessy wiszącemu nad kominkiem. - Zastanawiam się, czy kiedy tam dotrę, Richard będzie kompletnie pijany, czy też trzeźwy jak nigdy dotąd. Jeśli to drugie, na pewno wyjdzie mu na korzyść. - Przypuszczalnie... - odparł Alec w zamyśleniu. - Albo też nie. - Znowu wpatrywał się w obraz, po czym dodał: - Zdaje się, że zapomnieliśmy o czymś.
73
21 Jak posiniaczone ramię Neptuna wynurzała się z morza ciemnoszara skalista wyspa zwana Lundy Isle. Na pierwszy rzut oka wyglądała na opuszczony, pozbawiony drzew płaskowyż, wystawiony na kaprysy wiatru i morza. Kiedy jednak barkas podpłynął bliżej południowego krańca wyspy, ujrzeli różowe i fiołkowe plamy na skałach w miejscach, gdzie przycupnęły rododendrony. Na cyplu osłoniętym od silnych porywów zachodniego wiatru wznosiła się samotna sosna. Za nimi, zakotwiczony w błękitnozielonej zatoczce, został statek piratów, zwieszając swe połatane żagle i dziobiąc popołudniowe niebo ostrymi końcami masztów. Wkoło krążyły mewy, krzycząc i nurkując w powietrzu, by za chwilę siąść na kamienistej plaży lub spacerować po wąskim paśmie połyskującego piasku. Dion klęczał na dnie łódki, podczas gdy przysadzisty rudowłosy mężczyzna o przenikliwych czarnych oczach wiosłował. Letty, Richard i Gus siedzieli pomiędzy nimi. Na rufie rozpierał się leniwie Hamish, trzymając w ręku pistolet. Na twarzy miał wciąż ten sam złośliwie rozbawiony grymas. Jeszcze jedno pociągnięcie wioseł i łódka zaszurała po piaszczystym dnie ukrytej zatoczki. Gus przeskoczył przez burtę i rzucił się w kierunku mew, sypiąc mokrym piaskiem na wszystkie strony i ciągnąc za sobą połyskujący ogon wodorostów. Mewy rozkrzyczały się w proteście, zerwały się do lotu, po czym prowokująco przelatywały tuż przed psim nosem, lecz poza zasięgiem łap i zębów. Dion i Hamish wymienili spojrzenie, którego Letty nie zrozumiała, po czym Dion lekko skinął głową. Hamish podniósł się i machnął pistoletem. - Chodź, kwiatuszku. Choć bardzo pragnąłbym cię zatrzymać, Dion nie pozwala mi na żadne igraszki. - Pochylił się nad nią, rozsiewając znajomą woń goździków. Lufą pistoletu połaskotał ją pod brodą. - Co za szkoda. Richard wyglądał, jakby chciał się na niego rzucić z gołymi rękami. Letty odruchowo złapała go za rękę. Z szybkością błyskawicy Hamish skierował broń na niego. Dion podniósł się szybko i rzucił Richardowi zimne spojrzenie. - Nie bądź głupcem. Letty widziała walkę na twarzy Richarda. Wszystko w nim. od zaciśniętych ust po agresywną postawę, świadczyło o tym, że pragnie walczyć, nie chce bezwolnie poddawać się wszystkiemu, co zamierzali ci ludzie. Bronił jej instynktownie, nie myśląc o tym, wątpiła nawet, czy zdawał sobie z tego sprawę. Kochała go jednak za to jeszcze bardziej. Chwyciła go za ramię, rozpaczliwie starając się zwrócić jego uwagę, zanim zrobi coś naprawdę nierozsądnego. Richard powoli oderwał wzrok od władczego Hamisha i spojrzał na nią. Błaganie w jej oczach musiało do niego przemówić, ponieważ sztywno wysiadł z łódki i wyciągnął do niej rękę, nie odezwawszy się ani słowem. Nie musiał zresztą. Jego zawzięte milczenie było równie wymowne jak słowa. Wysiadła z łodzi na plażę i znalazła się w jego mocnych ramionach, które objęły ją opiekuńczo. Stanęli na samotnym brzegu twarzą w twarz z porywaczami. Hamish rzucił pobieżne spojrzenie na wyspę, po czym odezwał się: - Ty i twój Galahad macie teraz swój własny mały raj. Oparł ręce na biodrach i zaniósł się grzmiącym, głębokim śmiechem, głośniejszym niż fale uderzające o skały, niż krzyki mew i naszczekiwanie Gusa. Potem wsiadł do łodzi i spojrzawszy na rudowłosego mężczyznę, rozkazał: - Wiosłuj, Weasel. - Chcecie nas tak po prostu zostawić? - Letty nie mogła uwierzyć, że mogliby ich porzucić na bezludnym skrawku ziemi na środku kanału Bristol. Dion sięgnął za siebie i rzucił im do stóp wypchany worek. - Jak tylko dostaniemy okup, wasi przyjaciele dowiedzą się, gdzie was znaleźć. Spróbowała zrobić krok, lecz Richard przytrzymał ją mocno u swego boku.
74 - Nie ruszaj się, Półdiablę. Spojrzała na niego, nie wiedząc, co robić. Całym sercem pragnęła być blisko niego. Ale jednocześnie rozpaczliwie pragnęła, by podróż, którą tak niemądrze uważała za wspaniałą przygodę, wreszcie się skończyła. W domu wszystko mogło być nudne i zbyt dobrze znane, jednakże przemytnicy, piraci i porwania - wszystko to nie było wcale tak romantyczne, jak sobie wyobrażała. Jak młody ptak, który wypadł z gniazda, stała oszołomiona i zagubiona. Przeniosła wzrok z Diona na Hamisha. - Obiecaliście zawieść nas do domu... Dion milczał jak kamień. Gdy łódź zaczęła się oddalać, Hamish spojrzał na nią i krzyknął: - Być może, kwiatuszku, jesteś bliżej domu, niż myślisz! Zasalutował pistoletem i łódź zniknęła im z oczu.
75
22 Wicehrabia Seymour wspinał się stromą kamienną ścieżką, prowadzącą z portu Lundy do rezydencji właściciela wyspy i sędziego okręgowego, sir Vere Hunta. Seymour zatrzymał się, by złapać oddech, i spojrzał w dół. Pięć małych budyneczków tworzyło grupkę, którą tylko tutejsi mieszkańcy mogli uznać za wioskę. Po drugiej stronie małego baseniku w zatoczce obok jego statku zacumowana była jedna starodawna łódź rybacka i mała lśniąca jolka. Ze swego miejsca wysoko na skale widział poszarpaną linię brzegową północnej części Lundy. Jak się zdawało, był to nie kończący się monolit ilastych klifów wznoszących się ponad pasmami piany morskiej i głęboką zielonobłękitną wodą. Wiatr gwizdał wśród skał, targał jego rude włosy i przynosił żałosne krzyki ptactwa gnieżdżącego się w załomach skalnych. Seymour podniósł kołnierz płaszcza i pokonał ostatnie kilkaset stóp w górę urwiska. U szczytu ujrzał ścieżkę prowadzącą ku grubemu dywanowi zadbanego trawnika i wypielęgnowanym ogrodom, chronionym przed bezlitosnym wiatrem przez gęstą, naturalną osłonę z kasztanów i olch. Podążył obramowaną kamieniami ścieżką i minąwszy żywopłot wszedł do bujnego ogrodu różanego, zdumiewającego tęczą barw. W tle widać było trzypiętrowy dom w stylu gregoriańskim z wybiegającym w ogród tarasem. W późno popołudniowym słońcu rząd przeszklonych drzwi błyszczał jak powitalny uśmiech. Taras obramowany był mnóstwem kipiących bujnymi kolorami kamiennych donic z kwiatami, które strzegły również schodów. Bił z tego miejsca niewiarygodny urok. Każdy zakątek ogrodu, każdy jego szczegół miał w sobie coś radosnego i wyjątkowego, co wywoływało uśmiech: rzeźba kobiety czule tulącej w ramionach niemowlę ozdabiała brzeg sadzawki pełnej lilii, obramowanej kamieniami; fontanna w kształcie żaby w koronie wylewała swe wody do baseniku, w którym pluskały się małe kaczątka, kwacząc przeraźliwie, płonąca czerwonymi i różowymi fuksjami krata tworzyła łuk powitalny u wejścia do ogrodu, a w cieniu rozłożystego angielskiego dębu kąpały się radośnie skowronki i turkawki, dopóki nie wypłoszył ich głośnym krakaniem przelatujący kruk. W nagłej ciszy przyrody usłyszał inną piosenkę: melodyjny kobiecy głos nucił „Pachelbel". Zwrócił się w stronę ogrodu różanego, gdzie gęste, wysokie krzewy błyszczały kolorami w słońcu. Seymour stanął pod drzewem, skąd miał najlepszy widok. Nad kwitnącym krzewem pochylała się młoda kobieta, przycinając go nożycami ogrodowymi. Co kilka sekund, gdy piosenka osiągała wysoki ton, sucha gałąź wylatywała w powietrze ponad jej ramieniem, lądując na bezładnym stosie za plecami. Uśmiechnął się widząc, z jaką przyjemnością dziewczyna pielęgnuje ogród. Dotarła do wysokiego c i kolejny odrost poszybował w stronę stosu. Upadł tuż koło koszyka z kociętami, bawiącymi się jasnożółtym kłębkiem wełny i usiłującymi złapać koronkowy brzeg poruszającej się sukienki. Głową nie sięgnęłaby mu do podbródka. Jej czarne, puszyste włosy błyszczały w słońcu jak skrzydła kruka. Twarz, widziana z profilu była wyrzeźbiona tak idealnie jak ożywiona kamea. Jej skóra połyskiwała delikatnie, jak gdyby pokryta była masą perłową. Hojna ręka natury obdarzyła ją delikatnym nosem i podbródkiem, pełnymi malinowymi ustami, które ozłocił uśmiech, gdy sięgnąwszy po srebrzystą różę, zbliżyła ją do twarzy na tyle, by poczuć jej słodki zapach. Była to twarz, która udowadniała doskonałość Boga. - Na Boga żywego! - wykrzyknął impulsywnie. Młoda kobieta znieruchomiała, zwracając ku niemu oczy ogarnięte nagłym lękiem. Krzyknęła cicho i uniosła ku twarzy dłoń, zakrywając ją, nie dość szybko jednak, by Seymour nie dostrzegł nierównej, pąsowofioletowej blizny przecinającej skądinąd idealnie zarysowany policzek. Czas jak gdyby zatrzymał się w pełnym zażenowania bezruchu, tak jak oni sami. W końcu dziewczyna przesunęła się lekko, tak, że jej zeszpecony policzek zniknął mu z oczu. Poruszała się łagodnie, miękko, jakby obronnym, instynktownym mchem, po czym opuściła rękę z jakąś rozpaczliwą rezygnacją. - Kim pan jest i co pan tutaj robi?
76 Zrobił krok w jej kierunku, ona zaś cofnęła się odruchowo, spłoszona. Wypełniająca ją radość życia nagle zniknęła, pozostawiając tylko kruchość i przestrach. Chciał powiedzieć, że to nie ma znaczenia, lecz nie mógł znaleźć słów, które nie brzmiałyby jak frazesy, słów, których nie słyszałaby najprawdopodobniej tysiące razy. - Doprawdy, nie chciałem pani przestraszyć - wymamrotał w końcu, wciskając ręce do kieszeni. - Jestem wicehrabia Seymour. Przyjechałem zobaczyć się z sir Huntem w pilnej sprawie. - Mój ojciec jest w stajni. - Machnęła nożycami w kierunku słońca. - Po zachodniej stronie domu, po drugiej stronie podjazdu. Mówiła do krzewu różanego, odwracając twarz. Nie uniosła jej, by wyjść naprzeciw jego ciekawemu spojrzeniu. Była zbyt śliczna, by nosić tak ciężkie brzemię. Odczuwał je tak, jakby to jego plecy przygniatał ów ciężar. Chciał z nią porozmawiać, ale zdolność wymowy opuściła go nagle. Chwila pełna napięcia zdawała się przeciągać w nieskończoność. Wreszcie odwrócił się, nieco zasmucony, gdyż nie wiedział, co jeszcze mógł zrobić lub powiedzieć. W zadumie szedł w stronę zachodniej alejki, nie zdążył jednak oddalić się zbytnio, gdy usłyszał gwałtowny trzask zamykanych drzwi. Zatrzymał się i odwrócił, chcąc ostatni raz ją zobaczyć. Była jak cud, który trzeba ujrzeć dwa razy, by w niego uwierzyć. Jednak miejsce przy krzewie różanym było puste. Bezładny stos gałęzi, próżny przewrócony koszyk i porzucone nożyce były jedynymi oznakami, że w ogóle tam była. I wspomnienie najsłodszej piosenki, jaką w życiu słyszał. Głodnym wzrokiem podążył wzdłuż ścieżki rozsypanych kwiatów i liści, biegnącej przez taras ku drzwiom. Przez długą chwilę wpatrywał się w to miejsce, po czym mruknął: - Przepraszam. Jakby w odpowiedzi zasłona za przeszklonymi drzwiami odchyliła się leciutko, ukazując ciemną sylwetkę, bezpiecznie schowaną za odbijającymi promienie słońca szybami. Była to niewątpliwie jej mała figurka. Obserwowała go. Powoli, z wielką ostrożnością podszedł do krzewu róż, i schyliwszy się zerwał ów srebrzysty kwiat, który miała w rękach. Uniósł go do nosa, później zaś nieznacznie przyłożył do ust. Delikatnie wsunął łodygę kwiatu w klapę płaszcza. Subtelny zapach róż wypełnił jego zmysły, na ustach zaigrał cień uśmiechu. Swoim zwyczajem dotknął wypolerowanego amuletu na łańcuszku od zegarka. Zamyślonym wzrokiem spojrzał na różę, potem na amulet w swej dłoni. Może los się do niego uśmiechnął? Jego twarz nagle się rozjaśniła i ruszył ku stajniom raźnym krokiem, pogwizdując tę samą melodię.
77
23 - Co jest w tym worku? - Nie mam pojęcia - odparł Richard gniewnie, przerywając rozplątywanie węzłów, zagradzających drogę do zawartości worka. Powoli spojrzał przez ramię na Półdiablę. Klęczała za nim na piasku, opierając dłonie o jego ramiona i z dziecinną ciekawością starając się coś dojrzeć. - Może ja go otworzę. Nie robisz tego zbyt szybko. - Gdybym nie musiał odpowiadać na tyle pytań, zrobiłbym to szybciej. Przechyliła głowę i poklepała go lekko po ramieniu. - Nie wiedziałam, że nie potrafisz robić dwóch rzeczy naraz. Patrzył na nią, chcąc stwierdzić, czy ona celowo chciała go obrazić. Jej twarz była zupełnie poważna. Przez kilka sekund rozważał swoją odpowiedź, a później przez kilka minut - jej odpowiedź. Wreszcie poddał się, usiadł na piasku i wręczył jej worek. - Proszę, Półdiablę. Wszystko w twoich rękach. Rozwiązała go, zanim zdążył oprzeć rękę o zgięte kolano. - Och... spójrz! Jej głos był stłumiony, gdyż mówiła z głową schowaną w worku. Wstała śmiejąc się radośnie i odgarnęła potargane włosy z twarzy. Jej twarzyczka zaróżowiła się, a w oczach był blask, który niemal przekonał go, że ów stary, poplamiony marynarski worek zawiera skarb. Powiał lekki wiatr, unosząc ze sobą cichnący śmiech. Na jej ustach pozostał uśmiech, jasny, ciepły i taki świeży. Nigdy nie przypuszczał, że uśmiech może mieć taką potęgę, gdy jest szczery i niewymuszony. W jej uroku nie było sztuczności. Myśl ta zaskoczyła go. Była w tej chwili niezwykle piękna, i to pięknem nie tylko fizycznym - idealny nos, twarz w kształcie serca, nieskazitelna cera i usta, w których mężczyzna mógł utonąć - lecz pięknem znacznie rzadszym, tak wyjątkowym, że dotąd nie wiedział o jego istnieniu. Było to piękno duszy. Zaniepokoiło go, że on, który tak szczycił się swym doświadczeniem, mógł być tak żałośnie nieświadomy, jeśli chodziło o nią. Uczucie cichej radości, czerpanej z samego patrzenia na nią, zdziwiło go. Uśmiechnął się, gdyż z jakiejś przyczyny, której wolał nie rozpatrywać, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Siedział na piasku, chłonąc jej pełne życia ruchy, każde jej spojrzenie zmęczonymi oczami, spragnionymi świeżości i odmiany. Próbował przypomnieć sobie, ile czasu upłynęło, odkąd czerpał radość z samego patrzenia na kobietę, która była po prostu sobą. Nie pamiętał jednak, czy w ogóle znał kobietę, która potrafiła tak całkowicie i cudownie być sobą. W każdym razie nie była to żadna kobieta, z którą zawarł bardziej intymną znajomość - myśl ta uświadomiła mu nagle, że w gruncie rzeczy jego życie tchnęło nudą. Jego wzrok znów przeniósł się na Półdiablę. Spędziła około minuty z głową w worku, po czym wyłoniła się rozpromieniona odkryciem jakiegoś nowego skarbu. Richard potarł w zamyśleniu podbródek, zastanawiając się, jak wyglądałaby miłość z kobietą, która nie poszłaby do łóżka dla jego tytułu. Przez chwilę zastanawiał się jeszcze nad czymś, czego nigdy dotąd nie doświadczył i co nawet nie przyszło mu do głowy - czy można znaleźć przyjemność w miłości fizycznej z kimś, kto nie wie nic o seksie. Kobiety, z którymi się dotąd zadawał, nie potrafiłyby napisać słowa „dziewica", a już na pewno nie pamiętały, kiedy takie były. Dziewictwo wiązało się z małżeństwem, a on miał tylko jednego żonatego przyjaciela - Aleca, diuka Belmore. Jego żona, Joy, była niezwykle oryginalna i lubił jej towarzystwo, o ile dało się uniknąć jej pupila - gronostaja. Oprócz tego była chyba jedyną kobietą, oprócz Półdiablęcia, którą nazwałby świeżą.
78 Nie miał z nią jednak kontaktów intymnych. Gdyby spróbował, Alec zabiłby go z pewnością. Richard spojrzał na Półdiablę. Jego kontakt z nią był także niezupełnie intymny. Chociaż to można łatwo zmienić. Patrzył, jak się śmieje, i przyszła mu do głowy szalona myśl - że prawdopodobnie zabiłby każdego, kto śmiałby jej dotknąć i zbrukać czystość tego śmiechu. Każdego, kto chciałby ją skrzywdzić. Może z wyjątkiem siebie samego. Zastanawiające było, że kiedy patrzył na nią teraz, widział kobietę gotową na przyjęcie mężczyzny. Ciało o pełnych kształtach, długa, biała szyja, usta tak zmysłowe, iż czuł ból tylko patrząc na nie. Wspomnienie kształtnych łydek, błękitnych podwiązek i kremowych, miękkich ud ozłoconych słońcem - obietnica najwyższych rozkoszy. Tak, patrzył na Półdiablę... i myślał o uwiedzeniu. Upadł jeszcze niżej. Tymczasem Letty wyjmowała z worka ser, trochę suszonego mięsa, dwa bochenki ciemnego chleba, owoce, puszkę herbatników, dzban jabłecznika i inne produkty, podobne tym, jakimi ich karmiono na statku. Głód, który nim targał, nie miał jednak nic wspólnego z pożywieniem. „Jest taka krucha, a ty zamierzasz ją skrzywdzić." Owszem, mógłby ją skrzywdzić. Myśl ta powiedziała mu, że jeszcze nie osiągnął dna. Zapomniana resztka sumienia tłukła się jeszcze w jego czarnej, ponurej duszy. Pytał jednak sam siebie, na jak długo to wystarczy. Po raz pierwszy od paru dni poczuł gwałtowną potrzebę schronienia się w kojące opary koniaku, rumu, ginu, wina - czegokolwiek, co zagłuszyłoby choć na chwilę jego myśli. Nie miał jednak nic takiego pod ręką. Zamiast tego uświadomił sobie znowu, że się w nią wpatruje. Musiał. Jego wzrok przykuły jej usta. Boże, co za usta! Jakaś przytomna część jego umysłu mówiła mu, że Letty jest całkowicie nieświadoma walki, którą toczył ze sobą. Zbyt zajęta była swoimi skarbami, a nawet gdyby jej to nie pochłaniało, nie zauważyłaby i tak, ponieważ była zbyt niewinna i czysta. „Jest za młoda." Ma dziewiętnaście lat. To w sam raz. „Jest zbyt naiwna." Jest gotowa, może nawet za bardzo. Przeklął swoją nędzną moralność - że też mógł na nią patrzeć i snuć takie myśli. Ostrożnie ułożyła prowiant na swej spódnicy i spojrzała na niego przelotnie. Uśmiechnęła się do niego uśmiechem, który wzruszyłby nawet głaz. Łagodne spojrzenie wystawiłoby na ciężką próbę nawet mnicha. Richard nic był mnichem. Uniósł się na kolana i zaczął posuwać się w jej kierunku. Krew mu wrzała, oczy utkwił w jej ustach, a umysł ogarnęło bolesne pożądanie. „Drań i egoista." Pies z piekła rodem wracał w podskokach z polowania z jęzorem wywieszonym z obwisłego pyska. Poruszał się z wdziękiem słonia. Wyhamował gwałtownie tuż przy Richardzie, obsypując go fontanną piasku. Piach wywołał dokładnie ten sam efekt, co zimna woda. Richard zamarł i oderwał wzrok od dziewczyny, potrząsając głową. Z włosów posypał się piasek. Piasek sypał się z jego spodni. Piasek był w jego butach. Piasek miał za koszulą. Zamknął na chwilę oczy i wziął głęboki, uspokajający oddech. Kiedy je otworzył, poczuł się, jak gdyby zaglądał z zewnątrz do pokoju, do którego nie miał klucza. Gus wetknął nos pod ramię Letty, węsząc i wyciągając pysk po najbliższy bochenek. Półdiablę chwyciło chleb, przesuwając go poza zasięg psiej mordy, i spojrzało groźnie na bestię, której wielki łeb wciąż tkwił pod jej ramieniem. - To niemożliwe, żebyś był znowu głodny. Na pokładzie drugiego statku Gus zdołał ukraść porcję suszonego mięsa Richarda, część jego chleba, ser i jabłko. Całe pożywienie lorda składało się z tego, co zdołał uchronić przed tym przeklętym psem. - Zjadłeś dziś już wystarczająco dużo.
79 Gus zaskomlał i cofnął łeb, jakby poczuł się zdrajcą. Ze zwieszoną mordą odszedł parę kroków i gdy tylko znalazł się poza zasięgiem jej wzroku, począł czołgać się z drugiej strony, powoli zmierzając ku stosowi owoców. Richard sięgnął ku niemu. Pies skoczył błyskawicznie i podniósłszy łeb uśmiechnął się złośliwie, trzymając w pysku czerwone jabłko. Ostrzeżony instynktem, rzucił Richardowi szybkie spojrzenie i pomknął w susach w dół plaży. Richard zerwał się i popędził za nim, biegnąc coraz szybciej i wyrzucając w powietrze tumany piasku. Jego pogoń nie miała nic wspólnego z psem. Ani z jabłkiem. Dużo wspólnego miała natomiast z sumieniem. Uciekał od Letty i od tego, co chciał uczynić, od swych myśli i od samego siebie. Chłodny morski wiatr owionął go i przeniknął, lecz mimo to jego skóra była gorąca i wilgotna. Czuł, jak pot spływa mu po twarzy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio biegł, jeśli w ogóle biegał jako dorosły. Spędził życie uciekając ale w przenośni, nie dosłownie. Teraz zaś biegł, uderzając stopami o piasek tak, jak fale uderzały o brzeg. Czuł krew pulsującą w skroniach. Szybciej. Mocniej. Usłyszał swe serce najpierw w uszach, później w piersi, która walczyła o oddech, biegł jednak dalej. Niespodziewanie wybuchając śmiechem, gdy odkrył ironię sytuacji. Jednak został cholernym bohaterem.
80
24 Seymour pochylił się nad leżącą na biurku mapą i spojrzał na miejsce, które wskazywał sir Hunt. Zgodnie z listem, okup miał zostać złożony następnej nocy w stojącej tam starej, zrujnowanej kapliczce. - Ruiny znajdują się na południowo-zachodnim krańcu wyspy - mówił Hunt - Około mili od Beacon Hill *. - Beacon Hill? - powtórzył Seymour. - W porcie powiedziano mi, że nie ma latarni na Lundy. - Nie ma. Położono jedynie fundamenty, lecz kupcy, którzy ją ufundowali, zbankrutowali w zeszłym roku. Stracili wszystko, gdy ich statek rozbił się przy tym właśnie wybrzeżu. Wciąż używamy armat, by ostrzec zbliżające się statki. Kiedy pojawia się mgła, co dziesięć minut w trzech miejscach na wyspie odpala się osiemnastofuntowe pociski. * Beacon Hill (ang.) Wzgórze Latarni (przyp. tłum.) - Rozumiem. Seymour przyglądał się mapie. Zastanawiał się, czy Downe i dziewczyna są już gdzieś na wyspie. - Jak pan sądzi, czy jest na wyspie jakieś miejsce, gdzie można by trzymać zakładników? Gdzieś niedaleko tej kaplicy? - Wzdłuż brzegu wyspy znajduje się cała masa ukrytych zatoczek i zakamarków między skałami. Zbyt wiele jest też grot, by je policzyć, i mnóstwo zatok, w których mogli zacumować. Seymour wpatrywał się w mapę, głęboko zamyślony. - Powiedział pan, że kuter policyjny ma przybyć dziś wieczorem? - Tak mi powiedziano. Statek ma wyjść z Bideford przy nocnym odpływie, przepłynąć kanał i zakotwiczyć w ukrytej zatoczce niedaleko naszej kapliczki. Seymour badał na mapie zatoczki w pobliżu ruin. - Są trzy zatoki w tej okolicy. - Hunt wskazał na mapie. - Tutaj, tam i ta tutaj, zwana Devil's Slide. To około mili od miejsca, gdzie strzelamy z armat. Seymour wyprostował się i spojrzał na wysoki, stojący zegar. - Przypuszczam, że do jutra nie możemy nic więcej zrobić. Ludzie z kutra policyjnego mają polecenie otoczenia tego miejsca. Powiedziano mi, że jutro rano w pierwszej kolejności złożą raport panu. Hunt skinął głową. - Mamy tu mnóstwo pokoi. Nie ma potrzeby, by nocował pan na statku, jeśli może panu być znacznie wygodniej tutaj. Przed oczami Seymoura stanął obraz niewiarygodnie pięknej twarzy. Ona była tutaj. Gdzieś tutaj. - Jestem pewien, że będzie pan chciał porozmawiać z policją, kiedy tu przybędą kontynuował Hunt. - Wygodniej panu będzie wykorzystać mój dom jako bazę. Doprawdy, to okropne, że ci barbarzyńcy używają mojej wyspy do swoich nikczemnych celów. - Zapewne byłoby to o wiele wygodniejsze. - Seymour posłał Huntowi pierwszy szczery uśmiech. - Poślę po pańskie rzeczy. Czy ma pan załogę? - Tylko dwóch marynarzy. Będzie im lepiej na pokładzie. Rozległo się dyskretne pukanie i drzwi otworzyły się. Pojawił się lokaj oznajmiając, że podano herbatę. - Czy Giana zeszła na dół? - zapytał Hunt. Lokaj spojrzał znacząco na Seymoura, później na Hunta i odparł; - Nie sądzę, sir. - Moja córka zwykle towarzyszy mi przy herbacie. Hunt przerwał. Wyglądał, jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę. W jego postawie, głosie i na twarzy pojawiło się napięcie, którego nie było wcześniej. Był wysokim mężczyzną, a jednak nagle wydał się mniejszy i ogromnie znużony.
81 - Powinienem, jak sądzę, przygotować pana na spotkanie mojej córki. To zwykle ułatwia tę trudną sytuację. Przerwał na chwilę. Seymour spodziewał się tego, co miało nastąpić. - Rozmawiałem z pańską córką. Powiedziała mi, gdzie pana szukać. - Rozmawiał pan z Gianą? - Hunt otworzył oczy ze zdumienia. - Owszem. - To niezwykłe - brwi Hunta uniosły się - ona zazwyczaj unika obcych. - Przyszedłem ścieżką od strony portu i obawiam się, że zaskoczyłem ją w ogrodzie różanym. - Rozumie pan więc, że chciałem pana ostrzec. Seymour spojrzał mu prosto w oczy. - Nie, nie sądzę, bym tego potrzebował. - Wyprostował się nieco i wyjaśnił: - Pańska córka jest najbardziej zachwycającą osobą, jaką widziałem. - Usłyszał w swym głosie ostry ton wyzwania i etykieta zmusiła go, by dodał: - Chyba że zamierzał pan uprzedzić mnie o jej nadzwyczajnej urodzie. Hunt oniemiał na chwilę, po czym przyjrzał się Seymourowi podejrzliwym ojcowskim wzrokiem. Stali tak naprzeciw siebie w wytwornie urządzonej bibliotece, mierząc się nawzajem wzrokiem. Jedynymi dźwiękami zakłócającymi ciszę było tykanie zegara i płomienie strzelające w kominku. Wreszcie Hunt przerwał napięcie i wybuchnął odprężającym śmiechem. - Cóż, młody człowieku, sądzę, że masz rację. Zwrócił się do lokaja, którego chłodna rezerwa stopniała nieco. - Powiedz Gianie, że życzyłbym sobie, by się do nas przyłączyła. Po wyjściu lokaja Hunt odwrócił się i klepnął Seymoura po ramieniu. - Chodźmy, wicehrabio. Przypuszczam, że powinienem przedstawić panu moją upartą córkę. Powinno to być interesujące. Bardzo interesujące.
82
25 Letty skuliła się bardziej pod kocami i drżąc rozejrzała się po ciemnej grocie. Nie była duża, ale zimna i wilgotna. Podłogę stanowiły skały i piasek, a postrzępione ściany zdawały się zwielokrotniać każdy dźwięk. Mały strumyczek wody wił się po jednej ze ścian jak błyszcząca żyła srebra, z pluskiem wpadając do niewielkiego zagłębienia w skale. W oddali słyszała huk fal rozbijających się o brzeg. Dźwięk ten wydawał jej się głośny jak grzmot i tak samo dziki i nieposkromiony. Zawsze uważała morze za potęgę, z którą należało się liczyć, teraz jednak czuła się jak kropelka wody otoczona ogromnym oceanem. Mała. Zupełnie zapomniana. Naciągając koc wyżej na drżące ramiona zerknęła na Gusa, który sapał przez sen w ciemnym kącie jaskini, z brzuchem wypełnionym jabłkami i kradzionym chlebem, wyczerpany dokuczaniem ptasim mieszkańcom wyspy - i Richardowi. Po raz setny, odkąd gęsta mgła wypełzła na brzeg, niespokojnie spojrzała na wejście do jaskini. Nie dostrzegła nic oprócz białej ściany, która jak zimny, wilgotny oddech natury oddzielała ją od świata. Richard był gdzieś na zewnątrz. Zbierał wyrzucone przez morze drewno na ognisko, a wyszedł już tak okrutnie dawno. Czekała więc cicho, zmarznięta i samotna. Wreszcie zamknęła oczy i oparła się o ścianę jaskini, próbując sobie wyobrazić, że jest w domu, w swoim pokoju, przy ciepłym ogniu, i zakopana pod ciepłymi kołdrami popija gorącą, słodką czekoladę. Najpierw usłyszała przekleństwo. Potem kroki i potknięcie. - Nic nie widzę w tej cholernej mgle. Otworzyła oczy w chwili, gdy zmaterializował się u wejścia jak groźny celtycki demon wyłaniający się z wilgotnych chmur. Wydał jej się wyższy, może z powodu niskiego pułapu, a może dlatego, że wyczekiwała go tak bardzo. Z rękami pełnymi drewna zatrzymał się, przeszukując wzrokiem jaskinię. Dostrzegłszy Letty, znieruchomiał. W spojrzeniu, które jej rzucił, było tyle poczucia samotności, chłodu i przygnębienia, jakby nagle został odarty z jakichkolwiek cieplejszych uczuć. Jego twardy wzrok skupił się na jej ustach. Rozchyliła wargi, nabierając powietrza. Zachwiał się, jakby go uderzyła. - Czy coś się stało? Zmarszczył brwi nie wiedząc, jak odpowiedzieć na jej intensywne spojrzenie. Morze grzmiało w oddali, cichło jednak wobec łomotu jej serca. - Nie - odparł z kamienną twarzą. Oderwał od niej wzrok, podszedł bliżej i uklęknąwszy, wypuścił drewno z rąk. Potem zaczął układać mały stos. Przy pomocy krzesiwa podpalił ognisko i dmuchał w nie tak długo, aż rozpaliło się na dobre. - Proszę - powiedziała, wyciągając ku niemu jeden z koców. Czuła się skrępowana i niepotrzebna. Wyprostował się i odwrócił, by na nią spojrzeć. Kropelki wody w jego potarganych wiatrem włosach połyskiwały odbijając światło ognia i mgłę za nim, tak, że wyglądał jak w błyszczącej koronie. Aureola dla upadłego anioła. Zadrżała znowu - tym razem nic z powodu zimnego powietrza, ale chłodu, który ujrzała w jego oczach. Powiadają, że oczy są zwierciadłem duszy, lecz Letty nigdy nie wierzyła, że Richard jest zgubioną duszą, za jaką się uważał. Zbyt ciężko musiał na to pracować. Patrzył teraz na koc w jej wyciągniętej ręce. Przeniósł wzrok na jej drżące ramiona i lekko dzwoniące zęby. Potrząsnął głową. - Ty go weź. - Ale... - Nie kłóć się ze mną, do diabła! Zmartwiała, uderzona ostrością jego tonu. - Co ja takiego zrobiłam? Nie spojrzał na nią. Wpatrywał się w ogień. Minęła cała wieczność, zanim odpowiedział: - To nie twoja wina. To ja.
83 - Nie mogę ci jakoś pomóc? Rzucił je spojrzenie, w jego oczach pojawił się sarkazm. - Gdybyś wiedziała, co mnie gryzie, nie pytałabyś. Wydawał jej się taki odległy. Patrzył w przestrzeń długą chwilę, po czym powiedział: - Idź spać. Pragnęła mu pomóc, nie mogła jednak, jeśli nie chciał jej powiedzieć, co go trapi. Otulona w koce, położyła się na boku twarzą do ognia i oparła głowę na zgiętym ramieniu. Obserwowała płomienie liżące drewno, marząc, by było jej cieplej. Mgła wpełzła do groty i zmieszała się z dymem, tworząc mistyczną, złowróżbną poświatę, która czyniła świat nierzeczywistym. Nawet koce nie pomagały - Letty dzwoniąc zębami drżała od stóp do głów. Było jej tak zimno, a goła ziemia, jak się zdawało, chłodziła ją jeszcze bardziej. Wyczuła moment, gdy na nią spojrzał. Czuła, jak przez nieskończenie długą chwilę przyglądał się jej, wreszcie usłyszała, że się podniósł. Kamienie zachrzęściły pod jego butami. Po paru sekundach stanął nad nią. Wstrzymała oddech, po czym wypuściła go, gdy klęknął obok niej. W chwilę później poczuła ciepło jego ciała, wsączające się w nią powoli. Był od niej dużo większy. Przygarnął ją do siebie, przytulił mocno, czuła jego oddech we włosach. - Lepiej? Skinęła tylko głową, nie mogąc mówić z sercem w gardle. Leżała w jego ramionach, słuchając trzasku ognia, wdychając zapach drewna w wilgotnym powietrzu i patrząc, jak płomienie igrają na ścianach groty. Gdyby była sama, tańczące cienie na pewno by ją przeraziły. Jednak nie była sama. Sama jego obecność rozgrzewała ją niemal tak samo jak ciepło jego ciała. To było najcudowniejsze uczucie: wiedzieć, że jest tu dla niej. Nie wyobrażała sobie, jakby to było mieć go dla siebie zawsze, gdy go potrzebowała. Czuła, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada przy jej plecach, czuła jego biodra przy swoich, jego nogi wzdłuż jej nóg. Zachwycała się jego dotykiem, bliskością, cieszyła się jego zapachem i szmerem jego oddechu. Jej serce było jak gwiazda, płonąca tak jasno, że Letty przeszło przez myśl, że ten blask może widać na zewnątrz. - Dziękuję - szepnęła. Mruknął coś w odpowiedzi. Poruszyła się lekko, wtulając się mocniej w jego ciepło. Westchnęła. Richard jęknął. - Przygniotłam cię? Zapadło długie milczenie, po czym odpowiedział mocniejszym uściskiem jej talii. Wystarczyło jej to. Uśmiechnęła się, a oczy powoli zamknęły się, ukołysane odległym szumem morza i cichym pochrapywaniem Gusa. Ostatnie, co usłyszała, to najpiękniejszy głos na ziemi, słodki jak gorąca czekolada. - Śpij już, Półdiablę.
84
26 Na kanale Bristol mgła była jeszcze gęstsza. Błękitny statek przemytniczy, przechylony na jedną stronę na skutek załatanej brezentem dziury w burcie przedzierał się przez niepogodę bez wyraźnego kierunku - po prostu od wielu godzin zataczał szerokie koła. - Nic, do cholery, nie widzę. Stojąc na mostku Phelim poruszył sterem, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że właśnie nadał statkowi całkiem nowy kurs. Wpatrywał się w otaczającą mgłę i mruknął: - Spójrz na kompas, Bertie, i podaj mi kierunek. - Podać ci kierunek? - odparł Philbert dość cicho, by nie dotarło to do uszu Phelima, po czym parsknął. - A kiedy będę to robił, wylecę ze statku jak na skrzydłach, co? I przejdę po wodzie do brzegu? Phelim rzucił bratu ostre spojrzenie. - Nie stój, jakbyś miał kulę u nogi! - Lepsze to niż mieć kulę we łbie - mruknął Philbert. - Spójrz na ten cholerny kompas! - ryknął Phelim i dodał: - Zawsze pokazuje północ. - Domyślam się, jak to działa. - Philbert przyglądał się kompasowi, jakby wyrosły mu rogi. Ta igła się kręci. - Do diabła z tobą, Bertie. Trzymaj ten ster i daj mi to cholerstwo! - Phelim wyrwał kompas z rąk brata i powtórzył: - Igła się kręci! Ha! Za kogo ty mnie bierzesz, za wariata? - Nie większego, niż jesteś. Stek barwnych przekleństw zagłuszył wszystko z wyjątkiem łomotu kroków Phelima, podchodzącego do wiszącej na żelaznym haku lampy nad drzwiami. Podniósł kompas i wpatrzył się w niego. Drzwi otworzyły się nagle. Rozległ się głośny stuk. Phelim nie miał szczęścia. Jego głowa grzmotnęła o ścianę. Phineas zamarł z ręką na klamce. Spojrzał na Philberta, stojącego z dziwnie skrzywioną twarzą. Mosiężny kompas upadł na podłogę z głośnym brzękiem i potoczył się za drzwi. Z przerażeniem na ogorzałej twarzy Phineas z wahaniem wyjrzał za próg. Phelim stał pomiędzy drzwiami a ścianą, kiwając się nieco. Z jego oszołomionej twarzy spoglądały przez chwilę szklane oczy, które następnie wywróciły białka do góry i przemytnik powoli osunął się w dół. Phineas spojrzał na swego nieprzytomnego brata, nerwowo obgryzając paznokcie i westchnął z rezygnacją. - Tym razem się wścieknie. - Tak myślisz? - zapytał Philbert rozbawionym tonem. - Nie bardzo wiem, czemu walenie drzwiami w jego twardy łeb miałoby go rozwścieczyć. - To może mu nie powiemy? - zaproponował Phineas i spojrzał na Phelima. - Może nie będzie pamiętał? Philbert potrząsnął głową. - Myślisz, że coś mu się stało? - Założę się, że nawet żelazne drzwi nie zrobiłyby temu twardemu łbowi nic złego. - No tak - zgodził się Phineas, wciąż przyglądając się nieprzytomnemu bratu. - Przyszedłem powiedzieć, że Harry poszedł na dziób, żeby się rozejrzeć. - Zobaczył coś? - Nic oprócz mgły - odparł Phineas. - Chociaż przysięga. że woli wszystkie mgły, sztormy, przeklętych piratów i sto głodnych rekinów od spotkania z tą kobietą. Z oddali dobiegł dźwięk podobny do grzmotu. - Słyszałeś? - zapytał Phineas. - Zanosi się na wspaniałą burzę, co? - Dla mnie to brzmi jak twój żołądek. - To nie jest mój żołądek. Przecież nic nie jadłem. To szalejący sztorm, mówię ci! - Powiedz mi więc, jeszcze coś, bracie. Jeśli to sztorm... dlaczego statek się nie kołysze?
85 Phineas podrapał się po głowie. - Nie może być mgły i sztormu jednocześnie. - Philbert spoglądał ponad sterem w gęstą mgłę przed nimi. Znów przetoczył się grzmot. - Działa na lewo! - rozległ się krzyk. Obydwaj bracia odwrócili się, zaskoczeni. Przed nimi stał Phelim z jedną ręką wyjętą ze zwisającego rękawa, w drugiej zaś dzierżył małą kotwicę i wymachiwał nią jak szablą. Przymrużył jedno oko i wykrzyknął: - Działa na prawo! Philbert jęknął. - Och, nie! Znowu udaje Nelsona! - Boże, chroń króla i zniszcz żabojadów! Obsadzić działa, załadować, ognia! - To naprawdę brzmi jak działa - powiedział Philbert w zamyśleniu. - To grzmot - sprzeciwił się Phineas. - Nie. To działo. - Grzmot. - Działo. Dźwięk zabrzmiał bliżej. W dwie minuty później przechylony statek rozbił się o skalisty brzeg Lundy.
86
27 Diuk Belmore opierał się ramieniem o framugę drzwi do salonu i czerpał czystą przyjemność z obserwowania swojej żony czarownicy. Joyous MacQuarrie Castlemaine, duchessa Belmore, stała przed ogromnym lustrem w pozłacanych ramach, krzywiąc się niemiłosiernie. - Nie, to nie tak - mruczała, niecierpliwie stukając palcem w wargi. - Zaraz... - Wyrzuciła ręce w powietrze i wzięła głęboki oddech. - Na oko trytona! Nie, nie, nie... Tak też nie. - Zniżyła głos o oktawę. O siły wszechpotężne Wysłuchać raczcie księżnę. Zgubiła mi się ciotka I nie wiem, gdzie ją spotkać. Beezle zginął mały. Gronostaj ciut ospały. Zniknął też Gabriel biały. Kot, co w oczach miał błękit cały. O gwiazdy, wysłuchać mnie raczcie I drogą do nich wskażcie! Zamachała ramionami przed lustrem, zacisnęła powieki i pstryknęła palcami. Zwierciadło spadło ze ściany. - O mój Boże! - Spojrzała na lustro i zachmurzyła się, po czym rozgniewana uderzyła kilka razy pięścią o pięść. - Znowu zrobiłam to źle! - Dobrze, że lustro się nie stłukło, Szkotko, przyprawiłoby to Seymoura o siedem lat rozpaczy. Odwróciła się gwałtownie, zakrywając rękami usta. - Och, Alec. - Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie. - Mam kłopot. - Widzę. — Spojrzał znacząco na lustro. - No właśnie... - Przerwała i szybko zmieniła temat: - Czy widziałeś ostatnio MacLean? - A sprawdzałaś w schowku na miotły? - Moja ciotka zamieniłaby twoje cenne porto w ratafię za tę uwagę. - Przed zamieszaniem w kotle czy potem? - Muszę powiedzieć, Alec - odparła, krzyżując ręce na swym imponujących rozmiarów brzuchu i stukając małą stopą o podłogę - że są chwile, w których tęsknię za czasami, kiedy nie miałeś poczucia humoru. Alec przeszedł przez pokój i stanąwszy za żoną objął ją, kładąc ręce na jej brzuchu drogocennym miejscu, w którym spał jego przyszły dziedzic. Szepnął jej do ucha: - Nieprawda, Szkotko. Byłem przecież nadętym osłem. Westchnęła. - Owszem, byłeś. Bardzo kochanym nadętym osłem. Wybuchnął śmiechem, w którym nie było już złośliwości, a żona oparła się o jego pierś i położyła mu ręce na ramionach. - Stephen sadzi nowe róże. Powiedziałam mu, żeby najpierw posadził różowe. Uśmiechnęła się. - Zaczął już pracę, więc wątpię, czy zobaczymy go w ciągu najbliższych godzin. - Ogród będzie cudowny, kiedy go wreszcie ukończymy - dodała z roztargnieniem. - Nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie, Szkotko. Co się dzieje? - Nie miałam żadnej wiadomości od MacLean od dobrych paru dni. - O ile znam twoją ciotkę, jest prawdopodobnie gdzieś zajęta sianiem spustoszenia w życiu jakichś biednych, niczego się nie spodziewających śmiertelników. Joy westchnęła. - Ona rzeczywiście lubi wykorzystywać swoją moc, zwłaszcza jeśli może zabawić się w Amora. Jedyna rzecz, która sprawia jej równą przyjemność to zakłady. Alec skrzywił się lekko. - Mnie one jakoś nie wydają się zabawne.
87 - Ponieważ ona cię w nie wciąga, a ty zawsze przegrywasz. Mruknął coś w odpowiedzi, po czym dodał: - Mary MacLean potrafi dbać o siebie. Naprawdę nie masz się czym martwić. Pojawiała się i znikała wiele razy wcześniej. - Wiem o tym. Sądzę, że martwi mnie to bardziej niż zwykle przez tę historię z Richardem. Alec milczał przez chwilę, po czym odpowiedział: - Seymour zawiezie okup na Lundy. Powinien jutro tam dotrzeć. Spojrzała w spoważniałą nagle twarz męża. - Słyszę niepokój w twoim głosie. Mogłeś jechać, Alec. Nie miałabym nic przeciwko temu. Spojrzał na nią z niewzruszoną twarzą. - Ale ja miałbym. - Czuję się doskonale. Naprawdę. - A ja zamierzam dopilnować, by było tak cały czas. - Chciałabym, żeby MacLean tu była. Ona potrafiłaby sprowadzić tu Richarda jednym pstryknięciem palcami. - Przyciszając głos, jakby w zażenowaniu, dodała: - Może ja spróbowałabym rzucić zaklęcie. Alec ostrożnie zerknął na lustro. - Myślę, że nie powinnaś... hm... wysilać się zbytnio w twoim stanie. Aby pomóc Richardowi trzeba czegoś więcej niż magicznego zaklęcia. - Masz na myśli tę dziewczynę? Skinął głową. - Ona go kocha. - Nie wątpię. Ale Downe nie jest jeszcze gotowy do małżeństwa. Parsknęła cichym śmiechem. Spojrzał na nią i zmarszczył brwi. - Co w tym śmiesznego? - Alec, żaden mężczyzna, zwłaszcza tak uparty jak Richard, nie uważa, że jest gotowy do miłości, nie mówiąc już o małżeństwie. Alec objął kobietę, która nauczyła go, czym jest miłość, i kochała go takim, jaki był. Uśmiechnął się do niej. - Jak przypuszczam, potrzebujemy was, kobiet, byście udowodniły, że jest inaczej? - Ktoś musi to zrobić. Gdyby zostawić was samym sobie, nigdy nie zdecydowalibyście się na małżeństwo. Alec roześmiał się. - Wobec tego Downe powinien skorzystać z magii twojej ciotki. Mogę powiedzieć z własnego doświadczenia, że jeśli zajęłaby się tym MacLean, jej potęga czarownicy sprawiłaby, że Richard nigdy nie dowiedziałby się, co u diabła się z nim stało.
88
28 - Do diabła! - zaklął Richard, wypuszczając Półdiablę z objęć. Z niedowierzaniem potrząsnął głową i usiadł. - Dlaczego mnie uderzyłaś? - Kazałeś mi przecież. Spojrzał na nią chmurnie, czując w głowie łomot. Nie wiedział, że można przejść od sennej namiętności do wściekłej pasji w mgnieniu oka, przez jeden celny cios. Nie wierząc własnym uszom, powtórzył: - Ja ci kazałem? - Owszem - odparła z uporem. - Na statku przemytników. Nigdy tego nie zapomnę. Byłeś bardzo zły i powiedziałeś, że powinnam cię była uderzyć za to, że dotknąłeś mojej piersi w ten sposób. Jęknął i potarł obolałą głowę. Jego oddech wciąż był przyspieszony. Na wpół przez sen, odruchowo jej dotknął. Zdawała się szukać w jego twarzy odpowiedzi. Do kroćset, nie znajdował odpowiedzi nawet na własne pytania. - Nie uważałam tego za szczególnie dobry pomysł - przyznała, wciąż go obserwując. - Teraz ty wyglądasz, jakbyś chciał kogoś uderzyć. - Gdzie jest Gus? - Richard! Wrrrrrrr - dobiegło z końca groty. Bestia, oczywiście, spała. - Pamiętam, jak szanowna pani Poppit mówiła, że przemoc rodzi przemoc. Jeśli uderzysz kogoś, on odda tobie. To instynktowne... ludzka natura. Poprawiła sukienkę i usiadła, skubiąc jej rąbek. Zapanowało krępujące milczenie. Powiedziała cicho: - Nigdy bym cię nie uderzyła, gdybyś mi nie powiedział, że powinnam. Kazałeś mi to zrobić. - Wiem - odparł zwięźle, podnosząc kawałek drewna, który upuściła. Przyjrzał mu się ponuro, nie wiedząc, co zrobić. - Miałem na myśli policzek. - Nie powiedziałeś tego. Powiedziałeś: „uderzyć". Nie mówiłeś czym. - Nie spodziewałem się, że rozbijesz mi głowę kawałkiem drewna. - Spojrzał na szczapę ostatni raz i wyrzucił ją przez ramię. - Znowu się na mnie gniewasz, prawda? Siedział wpatrzony w przestrzeń, bezradnie podpierając ręką czoło. Był zły, zły na siebie, na swoją sytuację, na swą przeszłość, jednak nie na nią. - Nie jestem już niczego pewny - przyznał się, wiedząc, że mówi prawdę. Pragnął jej, choć tego nie chciał. Ogarniały go uczucia, które odrzucał. Widział swoją nędzę moralną, i niezdolność panowania nad sobą, gdy był z tą dziewczyną. - Uderzyłam cię tylko dlatego, żeby być posłuszną - powiedziała z tą swoją szczerością, która uświadamiała mu, że mógłby ją wykorzystać. Przechyliła głowę, usiłując zrozumieć go lepiej. Przyglądał jej się długą chwilę i uderzyła go myśl, że może nie o to chodzi, by ona zrozumiała jego, ale by on zrozumiał ją. Właściwie nie rozumiał sam siebie. I nie był pewien, czy chce tego. Zaklął cicho i odwrócił wzrok. - Prawda jest taka - podjęła znowu - że ja wcale nic chciałam, żebyś przestał. Lubię, kiedy mnie tak dotykasz. To sprawia, że moje serce chce wylecieć jak ptak. - Nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał, odwrócił się do niej. Położyła rękę na piersi. - Tutaj, w środku. Prawdę mówiąc, chciałabym, żebyś dotknął także mojej drugiej piersi, bo to było takie cudowne - westchnęła. - Jak gdyby otoczył mnie rój motyli. Jej rozmarzone słowa podziałały na niego jak kubeł zimnej wody. Spojrzał na nią ostro. - Przestań! Do cholery, przestań! Otworzyła szeroko oczy, jakby pytała, co znów zrobiła źle. - Boże... Letty, czy ty nie masz ani odrobiny dumy? Jego słowa zawisły w powietrzu, twarde i okrutne. Cisza stężała. Na jej twarzy pojawił się ból, który powiedział mu, jak straszliwie ją upokorzył.
89 Sekundy mijały, a szorstkie słowa dzwoniły echem w jego myślach. Słyszał je ciągle. Przed oczami miał jeden obraz - dotkliwy ból na jej twarzy. Po raz pierwszy w życiu zapytał sam siebie, jak mógł dojść do tego, że łatwiej mu było kogoś zranić, niż okazać jakiekolwiek cieplejsze uczucie. Spojrzał na Półdiablę, szukając słów, którymi mógłby prosić o przebaczenie, dobrych słów, bał się jednak, że pogorszy tylko sytuację. Milczał więc. Instynktownie próbował odepchnąć od siebie niewiarygodne poczucie winy. Twarz Letty wyrażała cierpienie. Richard poczuł ucisk w piersi, jakby został uderzony. Odwróciła się, skuliła ramiona i pochyliła głowę, wyraźniej niż słowami dając mu odczuć, jak wielkie upokorzenie przeżyła. „Podły... podły... podły..." Coś w nim, jakaś część jego duszy pragnęła cofnąć to, co się stało, wymazać okrutne słowa. Było jednak za późno. Jedno wiedział na pewno: raz wypowiedzianych słów, dobrych czy złych, nie da się cofnąć. Nie patrzyła na niego. Nie winił jej. Sam nie mógłby na siebie spojrzeć w tej chwili. Kiedy się odezwała, jej głos był łagodny, drżący od łez i ledwo dosłyszalny. - Owszem, mam swoją dumę, lecz nie ma to doprawdy znaczenia. Wzięła oddech, głęboki i drżący. Było to, jakby jej serce przestawało bić. Patrzyła w przestrzeń oczami błyszczącymi od łez, łez, które on wywołał. - Myślę, że ty posiadasz aż nadto dumy za nas dwoje.
90
29 W kapitańskiej kajucie statku korsarskiego rozpierał się na krześle Hamish, oparłszy wygodnie nogi na biurku. Czubkiem sztyletu czyścił paznokcie. Dion stał przy oknie, wpatrując się w morze. Po chwili odwrócił się i spojrzawszy na Hamisha, błyskawicznie machnął swą szczupłą ręką. Jak błyskawica pojawił się złoty dym, który powoli opadł. Elegancki pirat zniknął. Na jego miejscu stała uderzająco piękna kobieta. Długie blond włosy opadały złotą kaskadą aż po smukłą talię. Jej twarz pozbawiona była wieku: kremowobiała cera, idealne rysy i przenikliwe szare oczy, którym niewiele zdawało się umykać. Szczupłe palce kobiety ozdabiało pięć złotych pierścieni, ubrana była w fałdzistą białą suknię obszytą złotą nitką. Na jej ustach błądził diabelski uśmieszek. Hamish spojrzał na nią. - Mary MacLean, jesteś doskonałą czarownicą. Roześmiała się. - Jak mawiał pewien amerykański czarownik... Staram się. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Gabriel. MacLean pstryknęła palcami i mężczyzna nagle zmienił się w szczupłego białego kota. Podniosła go i pogłaskała. - Gdzież jest ten gnuśny gronostaj? Kot zeskoczył jej z rąk i podbiegłszy do drzwi, zaczął się o nie ocierać. MacLean uniosła palec i poruszyła nim. Drzwi stanęły otworem. Za nimi opasły rudowłosy marynarz opierał się o ścianę... pogrążony we śnie. - Beezle! — zawołała ostro MacLean. Marynarz skrzywił się, ale nie obudził. Kobieta ponownie strzeliła palcami i mężczyzna zmienił się w gronostaja. Zwierzę powoli otworzyło jedno oko, potem drugie i ziewnąwszy podniosło się, wtaczając do kabiny, by natychmiast zwalić się u stóp Hamisha i zapaść ponownie w sen. MacLean przyglądała się pupilkowi swej siostrzenicy z niesmakiem. - Bezużyteczny. Całkowicie i beznadziejnie bezużyteczny. - Wracając do rzeczy - odezwał się Hamish. - Zostawiliśmy ich w zatoczce... - Dobrze. - Zażądaliśmy okupu. - Dobrze. - Zepsuliśmy pogodę. - Muszę cię pochwalić za tę mgłę, Hamish. Jest fantastycznie gęsta. Pogoda nigdy nie była moją mocną stroną. Milczał przez chwilę, po czym mrugnął okiem i stwierdził: - Staram się. - Schował sztylet do pochwy i założył ręce za głowę. - Co dalej? - Czekamy. - Tak przypuszczałem. Nie powiedziałaś mi dotąd, dlaczego wybrałaś tych dwoje. - Nie pytałbyś, gdybyś widział ich jakiś rok temu. Bez wątpienia stanowili dla mnie największe wyzwanie. Dwoje ludzi tak różnych od siebie, jak tylko można to sobie wyobrazić. Jako przyjaciele mojej angielskiej siostrzenicy byli pod ręką. - Poruszyła palcami. - Poza tym to Anglicy, najbardziej uparte istoty, jakie udało mi się spotkać. Idealna sytuacja, by utrzymać moje moce w dobrej kondycji. - Powinnaś spróbować swych sił na wojnie, MacLean. Zawsze miałem do nich słabość w swej czarnej duszy. - Zajmuj się sam wojnami. Ja wolę romanse. - To musi być wina tego Burnsa. Nie jesteś już tą samą czarownicą, odkąd go poznałaś mruknął. - Ale dość o przeszłości. Co teraz? - Będziemy czekać. Żadnych ruchów przez parę dni. - Wydawało mi się, że Galahad był bliski ulegnięcia pokusie. - Ten lord jest twardy. Jeśli jednak parę dni spędzonych razem z dziewczyną na opuszczonej plaży nie wpłynie na niego - uśmiechnęła się lekko - to tylko czary mogą tu pomóc.
91
30 Seymour stał w salonie z rękami założonymi z tyłu. Na jego twarzy malowało się rozczarowanie. Patrząc przez okno na gęstą nocną mgłę potrząsnął głową zawiedziony. - Kuter policyjny nie wypłynie z Bideford w taką pogodę. - Szczerze mówiąc, wątpię - zgodził się Hunt. - Istnieje szansa, że przypłyną jutro wieczorem. Jeśli nie, zbiorę paru ludzi i sami otoczymy to miejsce. Seymour odwrócił się. - Naprawdę chce się pan w to mieszać? - Jak już mówiłem, nie podoba mi się, gdy ktoś rządzi się na mojej ziemi, zwłaszcza jeśli są to porywacze czy inni barbarzyńcy. To jest mój dom, mój i mojej córki. Chcę mieć pewność, że jest bezpieczna. Zawsze tak było i nie zamierzam dopuścić, by to się zmieniło. Podszedł do Seymoura z kieliszkami brandy w obydwu dłoniach. Wręczył mu jeden. Seymour wziął trunek i odwrócił się w stronę przeszklonych drzwi. Z okien na piętrze padał strumień żółtego światła, rozświetlając taras i snującą się mgłę złotą poświatą. - Przykro mi, że Giana nie towarzyszyła nam przy kolacji. Giana, pomyślał Seymour. Podniósł wzrok i zaciekawiło go, które okna były jej. Giany. - Mówiłem już panu, że ona unika obcych. Seymour łyknął brandy, nie odrywając wzroku od tarasu, po czym odezwał się: - To popołudnie było dla niej trudne. Śmiem twierdzić, że dla mnie było jeszcze gorsze. Roześmiał się krótko. - Czułem się, jakbym mówił do jej włosów. - Bo tak było - odparł Hunt z uśmiechem w głosie. - Nie sądzę, by dała mi drugą szansę. Po chwili milczenia Hunt odpowiedział: - Niech pan spojrzy na taras. Z ciemnego kąta ogrodu różanego wyłoniła się drobna figurka, wchodząc w złotą poświatę. Ubrana była w ciemnoniebieski płaszcz z kapturem, który skrywał jej twarz. Poruszony Seymour odstawił kieliszek i wyciągnął dłoń do klamki. Hunt zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Nie chcę, by stała się jej krzywda. - Nie mam zamiaru jej skrzywdzić, mam natomiast szczery zamiar oświadczyć się jej. Seymour spojrzał mu w oczy. - Za pana przyzwoleniem, oczywiście. - Mnie pan przekonał. Najważniejsze jednak, by przekonał pan ją. Ja nie będę jej zmuszał do niczego. Z dłonią zaciśniętą na swych amuletach, Seymour otworzył drzwi i uśmiechnął się. - Nie będzie pan musiał.
92
31 Z mgły wyłoniła się znajoma postać. Mężczyzna zatrzymał się u wejścia do jaskini, wymachując czymś, co przypominało żelazną część bosaka. - Boże, chroń króla Jerzego! Prowadź nas na starego Boneya! * Wyrwane ze snu Półdiablę usiadło gwałtownie ze zdziwieniem w szeroko otwartych oczach. Gus zerwał się, szczekając na powitanie, po czym merdając ogonem podbiegł, by obwąchać nogi mężczyzny. Richard wpatrywał się w przybysza, nie mogąc uwierzyć w złośliwość losu. To niemożliwe, pomyślał. A jednak. „Phineas? Philbert? Phelim? Tak... to Phelim." Krzywiąc się patrzył, jak ociekający wodą przemytnicy wsuwają się do środka, wnosząc ze sobą mgłę. - Ze wszystkich mórz, ze wszystkich wysp, ze wszystkich zatok i ze wszystkich grot akurat tu... * Tak Anglicy przezywali Bonapartego. (przyp. red.) - Dajcie mi tych parszywych zjadaczy ślimaków, co strzelają do mnie osiemnastofuntówkami! Philbert złapał Phelima za ramię i odebrał mu bosak, zanim wylądował na jego głowie. - Przestań się wydzierać, lordzie Nelson. Twój cholerny statek zatonął. - Och! Jakiż świat jest mały! - Półdiablę przebudziło się wreszcie. Mężczyźni spojrzeli na nią tak, jakby zobaczyli ducha. Była tu naprawdę, choć żaden nie mógł w to uwierzyć. Uśmiechnęła się do nich, radośnie wykrzykując: - Odnaleźliście nas! - Niezupełnie - odparł Philbert z entuzjazmem idącego na śmierć skazańca. - Piraci zostawili nas tutaj, czekając na okup. I nagle zjawiacie się wy! Możecie nas teraz zabrać do domu. Wstała i ruszyła w stronę przybyłych, jakby chciała uściskać ich na powitanie. - Nasz statek rozbił się na skałach. - Philbert wskazał brodą zatoczkę za ich plecami. - Och. - Jej uśmiech zgasł. - Czy ktoś jest ranny? Philbert potrząsnął głową i kropelka krwi stoczyła się po jego policzku. - Ależ pan jest ranny! Podeszła do niego i otarła delikatnie rankę rękawem. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, odwróciła się i zamarła w połowie ruchu. Z mgły u wejścia jaskini wyłonił się Harry. Ich spojrzenia spotkały się. Na długą chwilę zapanowała pełna napięcia cisza. Marszcząc brwi Harry potrząsnął lekko głową i spojrzał na Letty jeszcze raz. Po czym krzyknął rozpaczliwie, jakby zobaczył śmierć i w mgnieniu oka zniknął. Echo jego krzyku umilkło w oddali i w grocie zapanowała wymowna cisza. Wszystkie spojrzenia skierowane były na puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Harry. Jeden z braci zamrugał oczami i zapytał: - Czy ktoś nie powinien sprowadzić go z powrotem? - Lepiej zostań z „admirałem", Phineas. Ktoś musi mieć na niego oko. Może wziąć kogoś za starego Boneya. Philbert podniósł szczapę i wetknął ją w ogień, czyniąc z niej pochodnię, po czym dał znak jednemu z kompanów i obaj wsiąkli w mgłę. Po dziesięciu minutach powrócili, wciągając opierającego się Harry'ego do jaskini. Ręce i nogi marynarza związane były sznurem, a starej chustki, którą zwykle nosił na szyi, użyto jako knebla. W miejscu gdzie kiedyś Harry miał brwi, zaczynał znów pojawiać się czarny meszek. Poniżej jego oczy wrzały mieszaniną wściekłości i przerażenia. Pomimo knebla wykrzykiwał: - Krrrrrrm...ć! Krrrrrrm...ć! Zdyszany Philbert z odrazą puścił nogi Harry'ego, które łupnęły o ziemię. Jego twarz była pąsowa i zroszona potem zmieszanym z kroplami mgły. Drugi przemytnik wydawał się mniej zadyszany. Oddychając ciężko zdołał wykrztusić:
93 - Znaleźliśmy tego wariata na skałach, gdzie rozbił się nasz cholerny statek. Próbował skoczyć do morza i odpłynąć. - Krrrrrrrrm...ć! Krrrrrrrrrm..ć, krrrrrrrrrm...ć! Kin nim...ć! Richard przyglądał się Harry'emu przez chwilę. Założyłby się o swego najlepszego wierzchowca, że ten człowiek klął siarczyście spod swego knebla, Albo może się modlił. Półdiablę stało zagryzając wargi i kołysząc się lekko na piętach. Obserwowała Harry'ego wzrokiem, który mówił, że w każdej chwili gotowa jest uciekać. Sytuacja była idiotyczna. Jak wiele innych w ostatnich dniach. Richard poczuł, że ogarnia go śmiech, obawiał się jednak, że jak zacznie, nie będzie w stanie przestać. Tak groteskowy i absurdalny był widok mężczyzny pozbawionego włosów, brody i brwi, który spojrzawszy na Półdiablę krzyczał jak opętany i uciekał, gdzie pieprz rośnie. Było to żałosne, śmieszne, lecz całkowicie zrozumiałe. Jeśli ktokolwiek potrafił zrozumieć Harry'ego, to na pewno Richard. Pocieszył się myślą, że gdyby się nudził, może zawsze usiąść koło tego biedaka. Moglibyśmy porównywać swoje obrażenia, pomyślał z rozbawieniem. Chociaż było coś, czemu nie mógł zaprzeczyć. Ani razu od chwili, gdy zostali porwani, Richard nie czuł znudzenia. Był postrzelony, głodny, pijany, na wpół utopiony, znieważony, wściekły jak wszyscy diabli, ale nie znudzony. Niezwykłe. Doprawdy, było to niezwykłe. Przeszłość w jego pamięci stanowiła jedynie szereg nudnych i pustych dni. Nawet uczynki, które szanowna pani Poppit uznałaby niewątpliwie za rozpustne, nie rozpraszały tej nudy. A jednak ci ludzie tutaj przykuwali jego uwagę bardziej niż cokolwiek przedtem, z wyjątkiem może koniaku, chociaż nawet alkohol nie stanowił dla Richarda tej ucieczki, co dawniej. Nie miał już dokąd uciekać. Myśli o ucieczce pierzchły, gdy spojrzał na otaczającą go grupę. Oparłszy się wygodnie o ścianę jaskini, wyciągnął nogi przed siebie i z rozbawieniem obserwował rozgrywające się przedstawienie. Zdrzemnął się na chwilę, nie mając pojęcia, na jak długo. Zresztą nic miało to znaczenia. Nie wybierał się nigdzie. Siedzieli wszyscy w ciszy wokół małego ogniska. Gus deptał po piętach swej pani, która rozdzielała pożywienie między obdartych przemytników, oddzielających ją od Hardego, jak mur między dwoma państwami w stanie wojny. Szczeknąwszy cicho, Gus podskoczył i porwał kawał sera wprost z rąk Półdiablęcia tak, że drgnęła ze zdumienia. - Gus! - krzyknęła. - Nie kradnij jedzenia! Bądź miły! Philbert skrzywił się. Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że określenie „miły" w stosunku do Gusa uważa za mocno przesadzone. Richard od razu poczuł sympatię do tego człowieka. Bestia odbiegła radośnie w ciemny kąt, by tam, rzuciwszy się na ziemię, rozszarpać biedny ser na strzępy. Ignorując dobiegające z kąta mlaskanie, Richard oderwał kawałek chleba i zaczął jeść, obserwując uważnie otaczające go osoby i zastanawiając się, czy to jakiś koszmar. A może wypił za dużo? To na pewno zły sen, z którego obudzi się z potężnym kacem. Jednak senne koszmary nie ciągną się całymi dniami. Trwają zazwyczaj jedną noc albo wracają przez całe życie. Doszedł do logicznego wniosku: stwierdził mianowicie, że prawdopodobnie umarł - tak, to było to - i powrócił wprost do sztuki... Moliera. Les Inadaptes. Wyobcowani. To dobre określenie, pomyślał, patrząc na przemytników. Jego spojrzenie przeniosło się na Półdiablę. I nagle to on poczuł się wyobcowany. Wątpił, czy kiedykolwiek był tak naiwny, tak młody, tak pełen wiary w dobro wszystkich i wszystkiego. Jedno było pewne: nigdy nie potrafił marzyć. Ona owszem. Zawsze była marzycielką. Teraz zaś przesuwała się wzdłuż szeregu mężczyzn, rozdając im kawałki chleba i sera tak, jakby to był pokarm bogów, jak gdyby otaczali ją wielbiciele i jakby to był najcudowniejszy moment w jej życiu. Patrząc na jej ożywioną twarz niemal uwierzył, że było w tym coś wyjątkowego. Jednak on wiedział, że jest inaczej. Letty szła dalej, uśmiechając się do wszystkich uśmiechem tak szczerym, ciepłym i przyjaznym, że poruszyło to Richarda bardziej, niż chciał to przyznać nawet przed samym sobą.
94 Ostatnie kilka godzin upłynęło bez uśmiechu. Uczyniwszy uwagę na temat jego dumy, Półdiablę przeszło przez jaskinię i skuliwszy się przy boku psa - swego jedynego na świecie przyjaciela - zasnęło. On zaś siedział, czując się jak nadęty dureń. Targnęło nim gwałtowne poczucie winy, gdy przypomniał sobie, jak wymowne było jej milczenie jeszcze parę minut temu. Teraz stała przed nim trzymając chleb i ser. Dla niego nie miała uśmiechu. Wyglądała, jakby nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, wyciągnęła więc ku niemu jedzenie, wpatrując się w swoje buciki. Poczuł się potępiony jak sam szatan. Wiedział, czego pragnęła. Pragnęła wrócić do domu. Pragnęła być z dala od niego. Powinna nauczyć się tej prawdy - że marzenia się nie spełniają. I że niezależnie od jej starań i wysiłków, on sam nigdy nie stanie się taki, jakim ona chciała go widzieć. Rycerz na białym koniu. W zamyśleniu potarł ciemny zarost na brodzie, przyglądając się Letty jeszcze przez chwilę. Pomyślał, że najlepiej będzie zostawić sprawy tak, jak są. Podała kolejnemu bratu chleb i ser. - Dziękuję, panienko. - Phineas spojrzał na nią i zastanowił się przez chwilę, po czym dodał: Miała panienka wtenczas rację. - Ja? - Uśmiech znów rozjaśnił jej twarz. - Rację? - Na tamtym statku, kiedy panienka nas broniła. Powiedziała panienka, że nie chcieliśmy zrobić nic złego. Nie mieliśmy bladego pojęcia, że te skrzynie były pełne zamków do karabinów, a potem było już za późno. - Zwiesił lekko głowę i dodał: - Może trudno w to uwierzyć, ale - uniósł prawą rękę w górę - na rany Chrystusa, nigdy przedtem nic nie szmuglowaliśmy. Richard uważał, że można w to uwierzyć. Prawdę mówiąc, postawiłby na to cały swój majątek. - Naprawdę? - zapytała, rzucając Richardowi ukradkowe spojrzenie. - Właśnie tak, jak mówiłam. Nie karmi się ludzi, których zamierza się zabić. To nie miałoby sensu. - Odwracając się do Phineasa, dodała: - Widzi pan, Richard twierdzi, że skazani na śmierć otrzymują ostatni posiłek zniżyła głos. - On jest znanym hulaką. - Przerwała, wzdychając dramatycznie, jakby ta myśl była dla niej trudna do zniesienia. - Tak więc wie dość dużo, to znaczy jak na lorda - ciągnęła - o hazardzie, pijaństwie, przemycie, uwodzeniu, egzekucjach a nawet o piratach. Wie pan, że to on mi powiedział, że „korsarz" znaczy to samo, co „pirat"? Ja oczywiście nie wiedziałam tego, ponieważ nigdy nie stykałam się z piratami. Teraz wszyscy mamy to już za sobą, nieprawdaż? Ale wracając do sedna... W którym wcieleniu, pomyślał Richard, ona dotrze do tego „sedna"? - ...myślę, że to dlatego on, mam na myśli Richarda, potrafi być czasami tak okrutny. Teraz on zadrżał. Dotarła do sedna. Bardzo precyzyjnie. - Ale wy nie chcieliście zrobić nam krzywdy, prawda? - kontynuowała. - Jak już wspomniałam, powiedziałam mu to, po tym jak okłamał mnie, że to tylko mała przygoda, o której będę mogła opowiadać naszym, to znaczy moim wnukom. On twierdził, że te zamki do strzelb były przyczyną, dla której nas porwaliście. - Odetchnęła głębiej i przycisnęła chleb i ser mocniej do piersi, przekrzywiając głowę. - A więc dlaczego zabraliście nas ze sobą? Phineas zmarszczył brwi, kiwając głową, jakby próbował przypomnieć sobie wszystko, co powiedziała. Philbert szturchnął go łokciem i szepnął: - Zapomnij o wszystkich poprzednich pytaniach. Odpowiedz tylko na to ostatnie. Bracia wymienili znaczące spojrzenia i odwrócili się do Phelima, który spał pod ścianą. W ślad za innymi Richard skierował wzrok na śpiącego przemytnika. Nie miał już admiralskiego kapelusza ani przepaski na oku, jedynie pusty rękaw koszuli zwisał smutno, a należąca do niego ręka spoczywała na brzuchu mężczyzny jak długi wałek. Jego ogorzała twarz zdradzała lata spędzone na morzu. Tak jak bracia, na głowie miał bujną czuprynę siwiejących włosów, które po wyschnięciu sterczały na wszystkie strony. Richardowi ta głowa marynarza przypomniała czerwony garnek na wodę z dużymi uszami. Założyłby się, że zawierały - i garnek, i głowa - dokładnie to samo. Phineas i Philbert wskazali na Phelima i odrzekli unisono: - On to zrobił! Jedyną odpowiedzią Phelima było głośne chrapanie. - Dlaczego? - zapytała. - Bo stracił rozum - mruknął Philbert.
95 - Bertie, przestań. Wiesz, że Phelim nie zrobiłby niczego takiego, gdyby jego głowa była w porządku. Odkąd wrócił z marynarki, mój brat nie jest już sobą, panienko. - Phineas potrząsnął głową. - Dostał w łeb. Służył we flocie Nelsona przez dwadzieścia długich lat, a Bertie i ja pilnowaliśmy interesu. Przez cały ten czas Phelim walczył z żabojadami, a my dbaliśmy o nasze sprawy. Letty spojrzała na nich. - A więc wy nie byliście w marynarce? Phineas zaprzeczył. Philbert dodał: - Jesteśmy farmerami. Hodowaliśmy bydło mleczne. Richard wziął głęboki oddech i podparłszy ręką czoło, patrzył w ziemię. Zostali więc porwani przez mleczarzy i stukniętych marynarzy. Boże... już słyszał gromki śmiech Seymoura. - Nasza farma była koło Dappledown - powiedział Philbert. - Phineas zwoził mleko i masło do wioski codziennie oprócz szabasu. - Bertie robi najlepsze sery i najbielsze masło w okolicy - dodał Phineas z braterską dumą. - Dzięki. - Nie ma za co. Mówię prawdę. Brak mi tego życia, Bertie, wierz mi. - To było dobre życie — zgodził się Philbert. - Ano. - Dopóki ten cholerny parlament nie ogłosił Aktu o Ogradzaniu. Odebrali nam gromadzkie pastwiska i zmusili do sprzedania prawie wszystkich krów - wyjaśnił Philbert. - Phelim wrócił do domu zaraz potem. Wiem, że trzeba było zatrzymać go wtedy w domu. Nie powinniśmy byli puszczać go do Londynu. Nie powinniśmy byli. - Służył w marynarce długie lata, Bertie. Walczył za Anglię, za Boga i za króla. To nie była jego wina, to co się z nim stało. - Phineas spojrzał na Półdiablę, rozkładając smutnie ramiona. Straciliśmy farmę, ostatnie dwie krowy, wszystko, co mieliśmy. Oczy Letty napełniły się łzami. Poklepała starego człowieka po ramieniu. - Jak?... - Wyjechał do Londynu z Harrym i innymi. - Philbert rzucił im spojrzenie. - Wszyscy razem byli na wojnie i spotkali się w „Fish and the Tail", portowej tawernie. Okropne miejsce. Phelim nie zdążył się schylić podczas bójki i dostał w głowę. Philbert spojrzał na nich wymownie. - Widzieliście, co się stało. Uważał, że jest Nelsonem i targuje się z wrogiem o skradzioną brygantynę. Zanim wrócił do domu, przehandlował całą naszą małą farmę na statek. - Ależ to widać, że on nie jest całkiem normalny - powiedziała Letty. - Nikt nie powinien brać poważnie takich transakcji. - Próbowaliśmy to wyjaśnić, naprawdę, Bertie i ja - odparł Phineas. - Ale ten człowiek twierdził, że handel to handel. Chciał się osiedlić na farmie. Zostaliśmy więc bez domu, bez dochodów, z tym starym statkiem, który ledwo trzymał się kupy, zanim się rozbił. Mieszkaliśmy na pokładzie, gdy Phelimowi przyszło do tej jego biednej głowy, by zrobić interes z jakimś żabojadem na emigracji. - Zamki do karabinów - powiedział Richard, myśląc głośno. - Właśnie. - Philbert kiwnął głową. - Powiedzieli nam, że mamy przewieźć skrzynie z żywnością, kocami i podobnymi rzeczami do jego rodziny, która wciąż była we Francji. - Twierdził, że nie mają tam z czego żyć - ciągnął Phineas. - Biorąc pod uwagę nasze kłopoty, nie możecie się dziwić, że się zgodziliśmy. Tylko że w skrzyniach nie było żywności. - Ale my o tym nie wiedzieliśmy. Bertie i ja byliśmy na statku. - Właśnie. Jedna ze skrzyń upadła, gdy ładowali ją na łódź. Wtedy pojawiliście się wy i... Philbert wzruszył ramionami. - Phelim przeraził się. Kazał im zabrać was ze sobą. Resztę wiecie. - A co chcieliście z nami zrobić? - Nie sądzę, by Phelim myślał o tym, dopóki nie przeraził się informacją o pańskim tytule i o tym, że porwanie lorda to większe przestępstwo niż przemyt. - Nigdy przedtem nie złamaliśmy prawa - dodał Phineas. Philbert spojrzał na swego brata. - Nie jest zbyt bystry, obojętne, czy uważa się za Nelsona, czy za Phelima Higganbothama. - Co więc zamierzacie teraz zrobić?
96 Bracia wzruszyli ramionami. Letty odwróciła się do Richarda, pierwszy raz patrząc mu w oczy. Znał to spojrzenie i powoli zaczął kręcić głową. - O, nie. - Podniósł rękę. - W żadnym wypadku. - Ależ z pewnością jako lord Downe mógłbyś... - Nie! - Wyprostował się, z uporem krzyżując ręce na piersi. - To nie jest wina jego lordowskiej mości, panienko. Sami się w to wplątaliśmy - powiedział Phineas. - Nie możemy też winić Phelima. Kiedy my siedzieliśmy bezpiecznie w Anglii, on oddał tyle lat życia, swoje najlepsze lata, swoje serce i na końcu... rozum walcząc za nas wszystkich: farmerów, marynarzy, damy, króla, nawet lordów. - Nie. - Richard nie zamierzał się poddać. Wszyscy zwiesili głowy, spoglądając na niego wzrokiem, jakim patrzeć mogły biedne, opuszczone sieroty, a nie starzy farmerzy i marynarze. Gus leżał w kącie i przyglądał się Richardowi przekrwionymi oczami, po chwili zaś opuścił swój wielki łeb na przednie łapy i cicho zaskomlał. A do tego Półdiablę. Patrzyła na niego, jakby miał do dyspozycji księżyc wraz z gwiazdami. - Nie. - Proszę cię. - Dobiegł go łagodny głos. - Nie możesz przecież być aż tak okrutny. - Powiedziałem... nie. - Jego odpowiedź była twarda, niewzruszona, niezmienna. - Mówiłem ci już. Nie jestem bohaterem. Richard był bohaterem. Letty po prostu jeszcze go o tym nie przekonała. Ze swego niewielkiego doświadczenia wiedziała na pewno jedno: prędzej piasek na plaży zamieni się w złoty pył, niż Richard zmieni zdanie. Siedział sztywno pod ścianą z zaciśniętymi zębami, jego zmrużone oczy świadczyły, że zaciął się w uporze. Spojrzała na Philberta. - Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyście się udać? Wzruszył ramionami. Obydwaj bracia potrząsnęli głowami. - Nie ma statku, nie ma domu. Letty zatrzymała wzrok na dwóch młodszych marynarzach, pełniących straż po obu stronach Harry'ego. - A ci dwaj? - Zostali siłą wcieleni do marynarki, kiedy jeszcze byli dziećmi. Uliczne łobuziaki. Żaden z nich nie ma krewnych. Simon, ten po lewej, miał osiem lat. Schoostor nawet nie wie, ile ma lat. - Nie macie rodziny w Anglii? - Jesteśmy ostatnimi z Higganbothamów. - Nie przypuszczam, żebyście mieli jakieś oszczędności - powiedziała bez nadziei w głosie. - Phelim wydał wszystko, by wyposażyć statek. - I zapomniał kupić jedzenie - dodał Philbert. - Właśnie. - Phineas spojrzał na Richarda. - Ten garnek gulaszu był wszystkim, co mieliśmy, nie mogliśmy więc dać jego lordowskiej mości nic więcej. Letty rzuciła spojrzenie Richardowi, chcąc zobaczyć jego reakcję. Nadal siedział nieruchomo, z miną jeszcze bardziej zaciętą. Jego twarz była twarda jak skały wokół nich. Jednak twardość i zaciętość nie powinna kosztować tyle wysiłku. Powinna być bardziej naturalna. Richard nie był tak niewzruszony, jakim chciał się wydawać. - No, cóż - powiedziała Letty, zacierając dłonie. - Może ustalimy, co umiecie. Spróbujemy wtedy wymyślić, co moglibyście robić. Philbert robi masło i sery, a Phineas potrafi powozić, więc myślę, że dałby sobie radę z wozem czy furgonem. - Powozić? - powtórzył Phineas, kręcąc głową. - Mówiliście, że mieliście furmankę. - Zgadza się, ale ciągnął ją jeden stary wół. Nie powoziłem nigdy niczym innym. - Och. - Usiłowała ukryć rozczarowanie i dodała promiennie: - Wobec tego możemy zapomnieć o furgonie, prawda? - Bertie i ja potrafimy wydoić i nakarmić dwadzieścia krów dziennie - powiedział z dumą w głosie Phineas. - A Phelim był sternikiem, kanonierem i pierwszym oficerem. Schoostor szorował pokład. - Krrrrrrm...ć! Krrrrrrm...ć, krrrrrrrm...ć!
97 - Och, byłbym zapomniał. Harry był obserwatorem i pracował w pralni na statku, a Simon potrafi zawiązać sto różnych węzłów i zszyć żagiel, - Co jeszcze? - Patrzyła na wszystkich po kolei. Simon wyprostował się nieco, chcąc się na coś przydać. - Schoostor i ja byliśmy ulicznikami. Potrafimy oczyścić kieszenie każdemu, zanim zdąży mrugnąć okiem. W grocie zapadła nagła cisza, przerwana jedynie stłumionym parsknięciem Richarda. - Och. - Letty posłała marynarzowi wymuszony uśmiech. - Niezupełnie takie umiejętności miałam na myśli. - Odchrząknęła. - Musimy znaleźć pracę dla każdego z was. Jestem pewna, że razem znajdziemy jakieś rozwiązanie. - Od strony Richarda dobiegł kolejny dziwny dźwięk. - Musimy tylko połączyć swoje siły.
98
32 Seymour zamknął drzwi i wszedł w otulającą taras mgłę. Powietrze było ciężkie od wilgoci i zapachu kwitnących róż. Róże Giany. Zatrzymał się na chwilę, niepewny. Tak bardzo pragnął natychmiast znaleźć się przy niej, a jednocześnie nie chciał jej przestraszyć. Powoli, po cichutku, przesunął się wzdłuż tarasu tak, by znaleźć się pomiędzy nią a najbliższymi drzwiami. Był to taktyczny ruch. A jednak wiedziała, że tam jest. Zrozumiał to w chwilę później, obserwując sposób, w jaki stała, chowając twarz w bezpieczny cień kaptura, jak gdyby noc i mgła nie były wystarczającym ukryciem. Jeśli kiedykolwiek pragnął szczęścia, to właśnie teraz. Czas się zatrzymał. Wyczuwał instynktownie, że to, co zrobi czy powie, może zmienić jego życie, dotąd tak monotonne, mimo niecierpliwego szukania czegoś nowego. Może sprawić, że stanie się ono takie, o jakim marzył świeże i czyste, pełne nowych obietnic. Aż do tej pory nie wiedział, że tego pragnie. Spędzić życie z Gianą. - Jestem wicehrabią - odezwał się zupełnie idiotycznie. Zamrugał oczami z niedowierzaniem, po czym jęknął i uderzył ręką w czoło. - Ze wszystkich zdań w języku angielskim musiałem wybrać akurat to! „Jestem wicehrabią" powtórzył z sarkazmem w głosie. Z pasją wsadził ręce do kieszeni i zaczął się gniewnie przechadzać, mamrocząc pod nosem. - Proszę bardzo, oto najważniejszy moment w całym moim nieważnym życiu. Staję przed niewiarygodnie piękną kobietą.,. - Zatrzymał się tuż przed nią i spojrzał w jej przestraszoną twarz. Wie pani, że jest pani najpiękniejszym stworzeniem, jakie udało mi się spotkać? - Odwrócił się i podjął przerwany marsz, nie słysząc, jak gwałtownie nabiera powietrza. - I cóż takiego błyskotliwego mówię? „Jestem wicehrabią" - parsknął z niesmakiem i odwróciwszy się, wyrzucił ręce w powietrze, rozsypując amulety po kamieniach tarasu. - Może powinienem rzucić przekleństwo. Kropla wody z okapu spadła tuż u jego nóg. Zatrzymał się i spojrzał na przynoszący szczęście ząb rekina, który potoczył się właśnie do kałuży obok jego buta. - Do diabła. Te amulety są do niczego, jeśli nie mogą dać mi innych ust, takich, które nie powiedzą: „Jestem wicehrabią". Nadęty, ryczący osioł! Przez chwilę stał w ciszy, słuchając plusku kropel i upewniając się, że jest skończonym durniem. Giana wybuchnęła śmiechem. W pierwszej chwili zmarszczył brwi, zdziwiony jej reakcją. Potem zasłuchał się - jej śmiech był czarujący, czysty i dźwięczny, niemal poetycki. Ze zdziwieniem stwierdził, że sam się uśmiecha, choć przed chwilą był tak zrozpaczony, że wyrwałby sobie język. Głowę odrzuciła do tyłu, tak że ciemny, aksamitny kaptur opadł jej na plecy, ukazując związane z tyłu czarne, kręcone włosy. Jej usta były otwarte, odsłaniając rząd idealnych ząbków. Seymourowi przypomniał się Belmore, który mówił kiedyś coś o sprawdzaniu kobiecych zębów i kłębów - niesmaczny żart o tym, że nie ma różnicy między wybieraniem żony i konia. Dla niego Giana Hunt była koniem czystej krwi. Jej oczy błyszczały jasno spod czarnych atłasowych brwi. Jedno spojrzenie przy kolacji wystarczyło, by wiedział, że te błyszczące oczy mają kolor lawendy. Dziwna rzecz. Kiedy się śmiała, blizna na twarzy bladła, zamieniając się w lekki cień na jej bladej skórze. Ciekaw był, czy o tym wie. Coś w nim pragnęło, by śmiała się tak długo, aż zapomni o tym, co widzą ludzie patrząc na nią. Jej śmiech ucichł, pozostawiając uśmiech, który sprawiał, że chciałby otrzymać więcej, niż mógł prosić. Spojrzał jej w oczy. - O czym pani myśli? - Że jesteś z pewnością pochlebcą, mój panie, nie zaś kimś, kto potrafiłby rzucać przekleństwa. - Odwróciła twarz.
99 Wyciągnął rękę i uniósł jej podbródek tak, że musiała spojrzeć mu prosto w oczy. - Nie pochlebiam pani. Mówiłem prawdę. Tym razem w jej śmiechu brzmiała gorycz. - Nienawidzę litości. - Nie lituję się nad panią. - Doprawdy? - Dlaczegóż miałbym to robić? Pani wygląd mógłby przyprawić każdą kobietę o bladość. - Bladość? - Jej głos był spokojny, ale czuło się w nim narastający gniew. - Z przerażenia? Ze wstrętu? - Odwróciła głowę tak, by mógł dokładnie zobaczyć jej bliznę. - Proszę spojrzeć na to! Chwila zdawała się trwać wiecznie. Wreszcie odezwał się: - Patrzę. - Proszę nie udawać. - Widzę tę bliznę. Nie odpowiedziała. - Widzę także małe znamię piękności. - Dotknął kropeczki koło jej skroni. - Oraz linię śmiechu. Przeciągnął palcem po delikatnej fałdce na drugim policzku. Ujął jej twarzyczkę i uniósł ją leciutko, przyglądając się uważnie. - Powiedziałbym nawet, że... - Zmarszczył brwi. - Tak, wydaje mi się, że jedno uszko... to tutaj... - Lekko pogładził palcem jej lewe ucho i poczuł, jak zadrżała. - Tak, na pewno - przerwał z premedytacją. - Co takiego? - Jest trochę większe i wyżej osadzone niż to drugie. Jej oczy zwęziły się podejrzliwie. Wpatrywał się w nią, chcąc dostrzec reakcję. Nie było żadnej, dodał więc cicho: - Zauważyłem też inny pani problem. Posłała mu długie i twarde spojrzenie. - Jaki problem? - Z karkiem. Jej ręka powędrowała odruchowo do karku. Zmarszczyła brwi. - Z moim karkiem? - Owszem - odparł poważnie. - Zauważyłem to dziś po południu... Podczas podwieczorku. Otworzyła usta w zdumieniu. - Może ćwiczenia mięśni mogłyby go wyprostować? Zacisnęła wargi. - Mój kark jest zupełnie w porządku. - W głosie brzmiał cień oburzenia. Starał się nie uśmiechnąć. - Ależ coś musi być nie w porządku. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Sądzę, że to słabe mięśnie sprawiają, że pani głowa wciąż jest pochylona. Chyba że lubi pani przyglądać się swoim stopom. Gwałtownie podniosła głowę. Trwało minutę, zanim napięte rysy jej twarzy odprężyły się i zniknęła obronna postawa. Uśmiechnęła się leciutko. - Jak sądzę, zasłużyłam na to? - Nie, po prostu wolę patrzeć na pani twarz niż na czubek głowy. Mimo że jest to nadzwyczaj urocza głowa. Roześmiała się znowu, szczerze i prawdziwie. Seymour poczuł, że wygrał pierwszą bitwę. - A więc, jest pan wicehrabią. Teraz on musiał się roześmiać. - Owszem. Czy robi to na pani należyte wrażenie? - Oczywiście, sir. - Dygnęła lekko. - W rzeczy samej. Więcej niż baron, choć mniej niż lord. Wciąż jednak uważany za dobrą partię. Roześmiała się znowu i potrząsnęła głową. - Chciałaby pani zostać wicehrabiną?
100 Jej uśmiech nagle zgasł. Spojrzała na niego oczami wypełnionymi bólem, który szybko zmienił się w lód. Wyprostowała ramiona, uniosła brodę wyżej i odwróciła się. Złapał ją za ramię. - Nie chcę cię oszukać, Giano. - Ujął jej drugie ramię i odwrócił ku sobie. Patrzyła w ziemię. - Spójrz na mnie. Powoli uniosła ku niemu smutne oczy. Wyrażały ból, który go przeraził. Widział w nich całe jej życie znaczone wstydem i bliznami o wiele głębszymi niż ta na twarzy. W jej oczach nie było żadnych obietnic, żadnych oczekiwań, nadziei. Pragnął, aby na zawsze ten wyraz zniknął z jej oczu. Nie wierzyła mu. Miała to wypisane na twarzy. Setki wyświechtanych frazesów przebiegły przez jego głowę, jednak żaden z nich nie wydał mu się właściwy. Poszedł więc za głosem serca: pocałował ją delikatnie. Poczuł, jak w zdumieniu wstrzymuje oddech. Zesztywniała i zacisnęła pięści na jego piersi. Drżała. Miał nadzieję, że nie z gniewu lub z przestrachu. Nie chciał jej przestraszyć. Pragnęła jednak czegoś - wszystko w niej wołało o pomoc. On mógł jej tę pomoc ofiarować. Miał nadzieję, że była to właściwa odpowiedź. Nadal stała nieruchomo. Jego usta szeptały czułe słowa tuż przy jej wargach, całowały policzki i delikatnie, jakby z czcią, przesunęły się po bliźnie. Była jak kamień. Poczuł, jak przeszedł ją dreszcz. „Nie bój się. Proszę. Zrozum to. Zależy mi na tobie." - Nie... proszę. Proszę przestać. - Jej głos brzmiał na wpół jak szept, na wpół jak łkanie. Odsunęła się lekko. Objął ją ramionami i splótł dłonie na jej plecach, tak lekko jednak, by w każdej chwili mogła się wyswobodzić bez trudu. Ofiarowywał możliwość ucieczki i ukrycia się, odmówienia mu bez używania słów. Nie poruszyła się. Oparłszy czoło o jej głowę, trzymał ją w ramionach. Stali tak w wilgotnej mgle, wsłuchując się w plusk kropli spadających z okapu, w swoje oddechy i zastanawiali się, czy serce może naprawdę bić tak głośno. - Giano - powiedział łagodnie. - Nie ma pan prawa tego robić. Nie wolno panu. Ujął w ręce jej twarz, tę jedyną, najcudowniejszą na świecie. - Rozmawiałem już z twoim ojcem. - Doprawdy? - Tak. - Ależ dopiero co pan mnie poznał. - Znałem cię zawsze. Wiedziałem to od chwili, gdy cię zobaczyłem. Odetchnęła głęboko i spojrzała mu w twarz. Widział, że nieufnie szuka w niej kłamstwa. Patrzył jej prosto w oczy. - Ty też o tym wiesz. Nie zaprzeczaj. - Rozmawiał pan o tym z papą - szepnęła, jak gdyby musiała powiedzieć to głośno, by uwierzyć. - Owszem. Nie do wiary, lecz była teraz jeszcze piękniejsza, niż w chwili gdy zobaczył ją po raz pierwszy tam, w ogrodzie. Na jej twarzy widniało zaskoczenie i oszołomienie. Wyraz osamotnienia gdzieś zniknął. W spojrzeniu, jakie mu rzuciła, pojawiła się nadzieja. Blask oczu powiedział mu wyraźniej niż jakiekolwiek słowa, jak wiele jej ofiarował. Jakże miła była ta myśl. Miał teraz coś, czego nigdy przedtem nie zaznał: cel w życiu. Może mógłby sprawić, by wszystkie otaczające ją cienie zniknęły. - Nie mogę uwierzyć, że stoję tu i pozwalam się panu obejmować i całować. - Podniosła na niego oczy. - Nawet nie znam pana imienia.. - Neil. - Po prostu Neil? - Neil Charles Buford Herndon, ósmy wicehrabia Seymour. - Neil Charles Buford Herndon. - Na jej ustach zaigrał uśmieszek - Wicehrabia.
101 Wybuchnął śmiechem, w którym brzmiała zarówno ulga, jak i szczęście. Chciało mu się krzyczeć, porwać ją na ręce. Pragnął zatrzymać w sobie tę radość na całe życie. Pragnął dzielić ją z całym światem. Uniósł dziewczynę w powietrze, pocałował ponownie i okręcił wokoło, słuchając jej cudownego śmiechu. Zatrzymał się i delikatnie postawił ją na ziemi. Cofnął się o krok, nie puszczając jednak jej dłoni. Stali tak przez chwilę, nieco spłoszeni wypełniającą ich radością, zapatrzeni w siebie tak, że nie widzieli sir Hunta stojącego w oknie. Nie dostrzegli dumy na jego twarzy, gdy patrzył na córkę. Nie widzieli, jak odetchnął głęboko. Nie widzieli, że jego ramiona zaczynają drżeć. Nie widzieli, że płacze.
102
33 Był dla niej bohaterem. Oczywiście, nie znosił tej myśli i bronił się przed bohaterskimi czynami, jak tylko mógł. A jednak Letty nie zabrało wiele czasu przekonanie go do kolejnego bohaterskiego czynu. Trwało to zaledwie chwilę. Przedyskutowała z niedoszłymi przemytnikami wszelkie sposoby zarabiania na życie, od wędrownych naprawiaczy garnków po rozbój na drogach - to ostatnie było propozycją Simona i Schoostora. Opór Richarda załamał się ostatecznie, gdy Letty desperacko ofiarowała im perły swojej matki. - Do stu diabłów! Lord Downe może znaleźć cholerną pracę dla każdego z nich! - Dodał jeszcze zgryźliwie, że woli to niż zeznawać potem na ich procesach. Letty posłała mu najwdzięczniejszy z uśmiechów. Przyglądał się jej ustom tak długo, jakby coś było nie w porządku. Po kilku minutach zaczęła się zastanawiać, czy nie zostały na wargach jakieś okruszki chleba lub sera, i przeciągnęła po nich palcami. Jego twarz przybrała wygląd tak zbolały, jakby został nagle uderzony w żołądek. - Czy źle się czujesz? Nie odpowiedział, spoglądając na nią w ten sam dziwny sposób. Po chwili dotarło do niego jej pytanie i roześmiał się swoim sardonicznym śmiechem. - O, tak. Myślę, że jestem naprawdę chory. Podeszła bliżej i stanęła nad nim. Nie odezwał się. - Dziękuję. Wydał jakiś dziwny dźwięk. - Zmieniłem zdanie wyłącznie dlatego, że wyobraziłem sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdybyście wszyscy połączyli swoje siły. Nie doszukuj się w tym żadnego bohaterstwa. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo starał się zaprzeczyć, ona wiedziała swoje. - Cóż... dziękuję mimo wszystko. Mruknął coś w odpowiedzi. - Chyba ktoś powinien rozwiązać Harry'ego? - Nie boisz się o siebie? Spojrzała na marynarza. - Może gdybym go przeprosiła... Richard potrząsnął głową. - Zajmę się tym. Uśmiechnęła się i zaczęła otwierać usta. Podniósł rękę. - Dobry Boże, nie dziękuj mi znowu. Nie jestem pewien, czy moja niegodziwa dusza zniesie tyle wdzięczności w ciągu jednej godziny. Podniósł się i kucnął obok Harry'ego. Odwróciła się uśmiechnięta, starając się nie roześmiać głośno ze szczęścia. Dostrzegła błyski uczuć w jego oczach. Tak, widziała to. I każdą cząstką swego istnienia modliła się, pragnęła, miała nadzieję, że w głębi duszy Richardowi zależy na niej.
103
34 W sobotnią noc wypadała pełnia księżyca. Nie było tego jednak widać. Mgła była nadal gęsta, zdawała się przy tym gęstnieć z każdym krokiem zbliżającym ich do ruin starej kaplicy. Postacie poruszały się cicho po zboczu wzniesienia, na którym niegdyś stała średniowieczna kaplica. Morze było dziwnie ciche. Nie było wiatru, jazgotliwe zazwyczaj maskonury na skałach milczały jak zaklęte, fale nie uderzały ze zwykłą wściekłością w brzeg. Słychać było jedynie stłumione kroki na ścieżce - kroki wicehrabiego Seymoura, sir Hunta i jego pięciu uzbrojonych służących. Jedna jedyna latarnia służyła im za przewodnika. Kołysała się jak wahadło na ręce Seymoura, rzucając migoczącą, bursztynową poświatę na skalistą ścieżkę i kamienie wokół. Seymour zatrzymał się, by naładować pistolet. Rozejrzał się wokoło. Kilka kroków przed nimi wzniesienie robiło się bardziej strome, lecz była to jedyna rzecz, jaką mógł w tej mgle dojrzeć. Wydawało się, że trwa to już całe wieki, tak powolna była ich wspinaczka. Seymour wiedział jednak, że częściowo sprawia to zdenerwowanie, nie mieli bowiem pojęcia, co czeka ich u kresu drogi. Znał jedynie instrukcje z listu na temat okupu. Zamierzał wypełnić je dokładnie ze względu na Richarda i tę dziewczynę. Przedyskutowali z Huntem możliwość schwytania porywaczy, obydwaj uznali to jednak za nierealne, gdyż bez wsparcia policji mieli do pomocy jedynie kilku lokajów, kamerdynera i woźnicę. Jeden z młodszych służących zaproponował, że pójdzie za człowiekiem, który odbierze okup. Wspólnie zadecydowali, że to musi wystarczyć. Seymour posunął się naprzód i trącił Hunta w ramię. - Daleko jeszcze? - Wydaje mi się, że tylko kilka metrów. Nigdy nie widziałem tak gęstej mgły. Po chwili rzeczywiście dotarli do szczytu wzniesienia. Skupili się wokół latarni. Na wszystkich twarzach widniało napięcie. Hunt pochylił się i zapytał: - Która godzina? Seymour spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. - Dziesiąta. - Dwie godziny. - Hunt odwrócił się i szepnął: - Musimy się rozproszyć i otoczyć to miejsce. Ukryjcie się za murem, skałą lub czymś innym, by móc obserwować sytuację. Mężczyźni jak duchy wsiąkli w mgłę. Seymour podniósł latarnię próbując wyjrzeć ponad nierówny mur, który wznosił się przed nimi. Miał zaledwie metr wysokości. Drgnął, unosząc latarnię wyżej, i powoli, ostrożnie ruszył wzdłuż muru. Słyszał cichy chrzęst butów Hunta idącego tuż za nim. Po chwili dotarli do narożnika. Z tego dogodnego miejsca mieli lepszy widok na ruiny kaplicy. Mgła snuła się wokół, odsłaniając od czasu do czasu kawałek terenu. Seymour dostrzegł zarysy murów. Pomimo zniszczeń widać było, że kamienne mury tworzą kształt prostokąta. Wewnątrz nie było nic poza ciemną wilgotną skałą, porośniętą gdzieniegdzie kępami wrzosu i przysypaną gdzieniegdzie kamieniami. - Widzi pan coś, co przypominałoby ołtarz? - Niech pan podniesie nieco latarnię... - Hunt przerwał, po czym wskazał na coś. - Czy to nie tu? Seymour spojrzał we wskazanym kierunku. Wyglądało to jak nieco większy blok skalny, stojący pod jedyną ocalałą ścianą. Hunt stał za Seymourem, również z pistoletem w dłoni. Był spokojny, lecz czujny i gotów na wszystko. Odezwał się cicho: - Ja zostanę tutaj, poza zasięgiem światła. Mogą już tu być i obserwować nas. - Wątpię, czy zdołaliby nas dostrzec. Są chwile, kiedy z ledwością widzę własne nogi. Najpaskudniejsza mgła, jaką w życiu widziałem. - Rzeczywiście, wydaje się nadzwyczaj gęsta. Nie przypominam sobie takiej pogody w ciągu piętnastu lat, odkąd tu mieszkamy. Ale też nigdy nie wychodziłem na spacer wśród ruin przy takiej mgle.
104 Seymour wyciągnął pistolet i ostrożnie zaczął posuwać się w kierunku ołtarza. Mgła znów na chwilę opadła, by za moment zgęstnieć. Wydawała się poruszać wraz z każdym jego krokiem, jak wzbija się muł na dnie jeziora. Jego wzrok sięgał kilka stóp poza ołtarz i nieco tylko ponad nim. Otaczała go mglista wilgoć, chwilami tylko odsłaniając zarys resztek murów. Postawił latarnię na skalnym bloku i rozejrzał się. Dostrzegł jedynie swój cień. Wyjął skórzany mieszek z pieniędzmi i położył go na ołtarzu, po czym powoli wycofał się poprzez mgłę na swą pozycję obserwacyjną przy narożniku kaplicy. Hunt przykucnął koło niego. - Zauważył pan coś? Seymour potrząsnął głową. - Ja też nie. - Hunt wyjrzał ponad murem. - Sądzę, że niewiele więcej możemy teraz zrobić. Seymour usadowił się w wygodniejszej pozycji i uniósł zegarek do smugi światła, padającej z ołtarza ponad krawędzią muru. Skrzywił się, po czym wyciągnął nogi i skrzyżował je. - Godzina i piętnaście minut. Możemy tylko czekać.
105
35 W marzeniach wszystko było doskonałe. Majestatyczny i tajemniczy kamienny zamek wznosił się dumnie na szczycie wzgórza. Jasne letnie słońce wysoko na niebie igrało z puchatą chmurą, przypominającą kształtem jednorożca. W oddali migotało srebrzyście morze, jak gdyby nocą całowały je gwiazdy, a ciemną, zimową wilgoć wrzosowisk zakrywał letni dywan liliowego kwiecia. Doskonałości obrazu dopełniał rycerz na białym koniu, spieszący ku zamkowi. Gus radośnie biegł u jego boku. Podniesiona przyłbica hełmu rycerza ukazywała twarz, na której widniała bezgraniczna miłość i uwielbienie dla niej. Letty, oczywiście, miała tycjanowskie włosy. W chwilę później usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Otworzyła oczy, czekając, aż znikną złote ramy marzeń. Zobaczyła Richarda. Jego twarz była jak obnażona, pozbawiona zwykłej maski obojętności. Wyczuwała, że coś w nim rozpaczliwie pragnęło kontaktu, chociaż w jego oczach była smutna pewność, iż zatrzaśnięto mu drzwi przed nosem i nigdy już nie dostanie się z zimnej ciemności do ciepłego wnętrza. Ten wyraz osamotnienia na jego twarzy zaparł jej dech. Zawsze patrzyła na Richarda jak na bohatera swych marzeń, rycerza ze snów. Po raz pierwszy ujrzała w nim rozpaczliwie samotnego człowieka. Siedzieli w swym kamiennym więzieniu wraz z sześcioma innymi mężczyznami i Gusem, a jednak w tej chwili oboje wydawali się zupełnie samotni. Rozejrzała się po jaskini, sprawdzając, czy ktoś inny zauważył wyraz jego twarzy. Wszyscy zajęci byli rozmową przy ognisku. A może, pomyślała, tylko ona potrafiła zobaczyć tę część jego duszy, ponieważ kochała go tak bardzo? Wstała i powoli podeszła bliżej, po czym usiadła koło niego, wyciągając nogi tak jak on. Nie odezwała się. Nie spojrzała na niego, wiedziała jednak, że patrzy hipnotycznie w ogień migający na środku groty. Położyła dłoń na jego dłoni. Była zimna i dużo większa niż jej własna, skóra zdawała się twardsza. Twarda jak ów Richard, którego z takim uporem pokazywał światu. Wiedziała jednak na podstawie przelotnych spojrzeń, ulotnych chwil, że owa twardość stanowiła jedynie maskę ochronną człowieka, który sam skazał się na samotność. - Jestem tu - szepnęła. Jego dłoń zesztywniała. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na nią. Na twarzy znów miał nieprzenikniony wyraz. Zastanawiała się, o czym myśli. Oderwał od niej spojrzenie i przeniósł je na ich połączone ręce. Uśmiechając się drwiąco zapytał: - Próbujesz mnie uratować, Półdiablę? W milczeniu wpatrywała się w jego oczy, chcąc ujrzeć, że ten wyraz osamotnienia znika. Tak bardzo pragnęła być mu potrzebną, nawet gdyby miało to trwać tylko chwilę. Wyciągnął dłoń, przesunął palcem po jej ustach i zatrzymał go na podbródku. - Jaka poważna. - Uniósł jej twarz. - Nie mogę być tym, kim chciałabyś mnie widzieć. - Ja po prostu chcę coś dla ciebie znaczyć. Nie proszę o wiele, wystarczy mała cząstka twojego życia, - Mojego życia, Półdiablę? Sądziłem, że pragniesz mojego serca. - Wezmę, co mi dasz. Znowu patrzył w ogień, opierając jedno ramię na zgiętym kolanie. - Potrzebujemy więcej drewna. - Proszę... - szepnęła. Ogień strzelał i syczał. Richard zamrugał oczami i spojrzał na nią. „Nie odpychaj mnie znowu. Proszę."
106 - Nie możesz być częścią mojego życia. Nie potrafisz go zrozumieć ani też... - roześmiał się gorzko - stawić mu czoło. Wstał gwałtownie i otrzepał bryczesy. Odrzucenie bolało, chociaż jakąś częścią duszy spodziewała się tego. Bardziej bolesne było jednak, że musiał od niej uciekać. Wyczytała to wyraźnie w jego twarzy. Zamknęła oczy, sądząc, że gdy je otworzy, już go nie będzie. W końcu łzy zmusiły ją do podniesienia powiek. Wciąż tam stał, wysoki i zamglony od jej łez. - Chcesz mego serca? - zapytał. Skinęła głową. - Nie mam go.
107
36 Hunt wysunął głowę ponad mur i wyjrzał. - Widzi pan coś? Potrząsnął głową. - Okup wciąż tam jest. Ciągle nic. Obydwaj siedzieli w napięciu, czekając już od prawie dwóch godzin. - Myślę, że usłyszymy, jak będą nadchodzić. - Mam nadzieję. Zapadło milczenie. Czas jakby się zatrzymał. Seymour trącił Hunta łokciem, po czym, unosząc pistolet, wskazał brodą na mur. Obydwaj powoli zajęli pozycje. Z bronią odbezpieczoną i wycelowaną w ołtarz, Seymour i Hunt nie odrywali oczu od woreczka z okupem. Tuman mgły przepłynął przed nimi tak powoli, jak mijały sekundy. Światło latarni sprawiało, że mgła wyglądała jak prześwietlona słońcem. Jedenasta pięćdziesiąt osiem. Wciąż nic. Seymourowi po raz pierwszy przeszło przez myśl, że porywacze mogą się nie pojawić. Północ. Cisza dzwoniła w uszach. Mieszek z pieniędzmi leżał wciąż bezpiecznie na ołtarzu. Zastanawiał się, czy mogli tu być przed nimi. Może także się ukryli i czekali, obserwując ich. Dwie minuty po północy. Ciekaw był, jak długo latarnia będzie się paliła. Oliwy było na kilka godzin. Mogła to być zasadzka - kto kogo przeczeka. Trzy minuty po północy. Niech to piekło pochłonie. Ta zabawa szarpała jego nerwy. Hunt poruszył się. Seymour wstrzymał oddech i powoli go wypuścił. Spojrzał na zegarek. Pięć minut po dwunastej. Latarnia zgasła. Która godzina? Seymour spojrzał na zegarek. - Za pięć minut północ. Stać! Nie strzelać! - rozległ się krzyk Seymoura. Za dalszym murem błysnął złoty płomyk. Krzesiwko. Po chwili światło zalało ruiny. Jeden z ludzi Hunta uniósł wyżej latarnię, ściskając w drugiej ręce broń. Przeszedł przez niski murek. Był to służący, który miał śledzić porywacza zabierającego okup. - Spójrzcie! - Hunt wskazał na ołtarz. - Pieniądze zniknęły! - Co? - Seymour odwrócił się gwałtownie. Mieszka nie było. - Nic nie słyszałem - mruknął z niedowierzaniem, idąc w stronę ołtarza. Hunt dołączył do niego. - Ja również. Seymour spojrzał na kamienny ołtarz i spostrzegł małą kartkę leżącą w miejscu, gdzie przed chwilą spoczywał mieszek z pieniędzmi. Wyciągnął rękę. - Seymour... - Co takiego? - Proszę spojrzeć. - W głosie Hunta było napięcie. Seymour oderwał wzrok i rękę od papieru. - Ta mgła. Zniknęła - szepnął Hunt. Wicehrabia rozejrzał się wokół i otworzył usta w zdumieniu. Mgła wyparowała, a noc stała się czysta i klarowna jak nigdy. Księżyc oświetlał jasnym światłem morze i skały. Ciszę przerywały nawoływania maskonurów, a w oddali słychać było fale uderzające w skalisty brzeg. Ani teraz, ani przedtem nie było wiatru. Wyglądało, jakby ktoś po prostu pstryknął palcami i mgła zniknęła. - Czuje pan ten zapach? - zapytał Hunt. Seymour wciągnął powietrze i zmarszczył brwi. - Co to jest? - Jakaś przyprawa. Cynamon? Nie... Jabłka? Nie, też nie to.
108 - Goździki - stwierdził Seymour po chwili. Rozejrzał się uważnie. Wokół nie było nikogo oprócz ludzi Hunta, którzy wyglądali na równie zdezorientowanych jak on. Jeden z mężczyzn przeżegnał się. Inny szeptał psalm. Seymour poczuł dreszcz na plecach i nagle pożałował, że tak lekkomyślnie wyrzucił swoje amulety. - Czy rozdzielimy się i spróbujemy ich znaleźć? - zapytał młody służący. Seymour spojrzał na Hunta, który także oszołomiony przyglądał się gwieździstemu niebu. Zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Dziwne. Doprawdy, bardzo dziwne. - To prawda - zgodził się Seymour. Hunt potrząsnął lekko głową, po czym spojrzał na służącego. - Jeśli ich nie dostrzegliśmy ani nie usłyszeliśmy, wątpię, czy zdołamy ich teraz znaleźć. Rzucił spojrzenie na wciąż leżący na ołtarzu kawałek papieru. - Co tam jest napisane? Seymour uniósł notatkę do mdłego światła latarni, wysilając wzrok. - Tylko dwa słowa. - Uśmiechnąwszy się z ulgą, spojrzał na wciąż spiętego Hunta. - Devil's Slide.
109
37 Letty siedziała cicho w kącie, podczas gdy Phelim, Philbert i Phineas sprzeczali się o coś. Simon zajął się wiązaniem na ich jedynej linie szeregu węzłów o przedziwnych nazwach, a Schoostor ćwiczył zręczność rąk, wyciągając nieświadomym niczego trojaczkom sześciopensówki z kieszeni. Tuż koło niej Gus posapywał spokojnie przez sen. Richard wciąż zbierał drewno na ognisko. Poczuła na sobie czyjeś spojrzenie i zerknęła przez ramię do kąta, w którym spokojnie siedział Harry. Bardzo cicho. Zbyt cicho. Kilka razy czuła, że na nią patrzy, raz nawet zebrała się na odwagę i odwzajemniła spojrzenie. Harry nie był już związany ani zakneblowany i nie wyglądało, jakby chciał jej zrobić jakąś krzywdę. Jego ręce nie sięgały już jak szpony ku jej szyi. Nie wzywał też swojej matki. A jego oczy, choć czujne, nie ciskały już błyskawic gniewu. Letty nie była jednak do końca przekonana, że jego niechęć do niej mogła zniknąć tak szybko. Zagryzła wargę, po raz setny spoglądając ku wejściu do jaskini. Ani śladu Richarda. Westchnęła i popatrzyła na plażę na zewnątrz. Mgła zniknęła. Przynajmniej tak się zdawało. Jeszcze przed chwilą, mokra i gęsta, wypełniała wejście do groty białą zasłoną. A po chwili zobaczyła srebrzysty księżyc odbijający się w morzu i gwiazdy błyszczące na horyzoncie. Zadrżała nagle i przysunęła się bliżej do ognia. Po jej lewej ręce na ścianie jaskini powoli pełznął dziwny cień. Przechyliła głowę i patrzyła, jak się porusza, zastanawiając się, co też mógł przypominać. Ślimaka? - Wieloryb! - zgadywał z zapałem Phineas. Philbert parsknął pogardliwie i opuścił ręce. Cień zniknął. - Wieloryb? Jesteś bardziej ślepy niż jakiś parszywy nietoperz! - Dla mnie to wyglądało jak wieloryb - mruknął Phineas. - I jakim prawem na mnie krzyczysz! To ty nazwałeś mojego zająca kogutem! - Jeśli to był zając, to ja jestem król Jerzy! - To włóż koronę, wasza cholerna mość, i uczyń Betty White damą skinieniem swego parszywego berła! Psiamać, to był zając! - Dla mnie wyglądał jak kogut. Zobaczymy, czy teraz ci się uda zgadnąć. Philbert uniósł ręce, układając je jedna na drugiej i poruszał nimi powoli, jakby unosiły się na falach. Ogień znów rzucił na ścianę jaskini ruchomy, ponury cień. - Phelim, powiedz mi - zażądał Philbert - co to jest, według ciebie? Phelim przymrużył oczy. - To może być „Jenny Bee", jeden z najlepszych statków pływających po morzu! - Wygląda jak wieloryb - mruknął pod nosem Phineas. - To żółw! - parsknął z niezadowoleniem Philbert. Była to trzecia już kłótnia braci, odkąd Richard wyszedł - czyli od momentu, w którym dla Letty czas się zatrzymał. Nie były to już minuty ani godziny, lecz wieki. Odszedł tak obojętnie i ozięble, jakby musiał to zrobić. Zdała sobie sprawę, że to z powodu tego, co mu powiedziała, do czego się przyznała. Zresztą jakakolwiek była przyczyna, wiedziała, że chce trzymać się z dala od niej. Oczywiście, zdarzało się i w przeszłości, że jej unikał, gdy robiła z siebie podnóżek dla niego tak przynajmniej ujął to jej ojciec. Podnóżek czy też nie, Letty po prostu musiała być w jego pobliżu, widzieć go, być częścią jego życia, nawet najmniejszą. Jeszcze parę lat temu bywały chwile, w których sam fakt, że oddycha tym samym powietrzem, co on, wystarczał, by jej serce biło jak oszalałe. Lecz to, co wówczas dla jej dziewczęcej duszy było wyzwaniem, grą, teraz sprawiało nieznośny ból. Mogła pójść za nim, wiedziała jednak, że nie zmieni to niczego. Wpatrywała się w swe złożone i zaciśnięte dłonie. Nigdy nie potrafiła odezwać się do niego właściwie. A tym bardziej właściwie się zachować. Ta myśl raniła, był przecież najważniejszą osobą w jej życiu. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek w życiu zdoła sprawić, by zrozumiał, co czuje, czy zdoła zdobyć dla siebie choć odrobinę miejsca w jego sercu, którego istnieniu zaprzeczał. Nie znajdowała odpowiedzi.
110 Wstała i przeciągnęła się. Znów poczuła na sobie spojrzenie Harry'ego. Zrobiło jej się dziwnie zimno, podeszła więc do ogniska, przy którym zostawiła worek z prowiantem. Gdy Gus ujrzał, gdzie kieruje się jego pani, natychmiast znalazł się przy jej boku, powiewając radośnie oklapłymi uszami i mlaskając jęzorem w oczekiwaniu na nową porcję jedzenia. - Gus. Zjadłeś już więcej niż ktokolwiek z nas. Zwłaszcza Richard. Potwór warknął cicho, po czym zaskomlał, - Wracaj natychmiast na miejsce i połóż się. Pies usiadł, po czym przeturlał się przez grzbiet, prostując łapy w powietrzu, kłapiąc uszami i łypiąc z nadzieją przekrwionymi ślepiami. - Nie. Gus zamknął oczy i wyciągnął łapy, udając zdechłego. - Powiedziałam nie. Pies otworzył ślepia, zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem, po czym usiadł i odwróciwszy się, ze zwieszoną głową poczłapał do swojego kąta, gdzie położył się ciężko odwracając pysk w drugą stronę. - Nie weźmiesz mnie na litość - powiedziała i odwróciła się, kładąc worek z powrotem na ziemię. Pomyślała, że powinna poczekać na Richarda, zanim rozda resztę jedzenia. Przeciągnęła się znowu, czując, jak jej mięśnie zesztywniały od niewygodnych pozycji. W sekundę później Harry wpadł na nią, zamykając ją w swych ramionach i uderzając swym ciałem tak mocno, że oboje upadli na ziemię. Letty poczuła gwałtowny ból w plecach. Straciła oddech. Jak przez mgłę usłyszała jego jęk, gdy upadli i zaczęli turlać się po ziemi. Chwycił ją za spódnicę, lecz nie mogła krzyczeć. - Ty skurwysyński pomiocie! „Richard!" W następnej chwili Harry poszybował w powietrze. Mrugając oczami Letty ujrzała, jak Richard stoi nad nią, ściskając marynarza jedną ręką za gardło. Zadał potężny cios. Harry wyrwał się i uchylił, krzycząc skrzekliwie: - Ogień! Ogień? Letty spojrzała w dół. Jedna strona jej sukienki była nadpalona. Dotknęła jej i materiał zamienił się pod ręką w ciemny popiół. Odwróciła się gwałtownie. Ogień był tuż za nią. O Boże... Richard przycisnął Harry'ego do ziemi. Biedny marynarz nie mógł wykrztusić ani słowa, mając zaciśnięte gardło. - Richard! Przestań! - Podbiegła do nich. - Przestań! On nie chciał mnie zranić! - Zabiję go! Zabiję! - Usłyszała w odpowiedzi. Obejrzała się bezradnie na innych, ale wszyscy siedzieli jak sparaliżowani. W pośpiechu rozejrzała się za czymś, co przyciągnęłoby jego uwagę. Podniosła szczapę drewna i zaczęła walić nią w ziemię obok walczących. - Richard, przestań! Moja suknia się paliła! On chciał mnie uratować! Przestań! Richard nie słyszał. Uderzyła drewnem w ziemię jeszcze bliżej. - Richard! Twarz Harry'ego była wiśniowa. Zaczynał charczeć, dusił się. - Przestań! W tej chwili przestań! Uniosła szczapę do góry i zamknęła oczy. W tym samym momencie Richard się przesunął. Pech chciał, że przesunął się w lewo dokładnie w to miejsce, w które Letty huknęła drewnem z potężnym „łup"!
111
38 Łup! Drzwi do jadalni w Belmore Park otworzyły się. Diuk i duchessa Belmore podnieśli zdumiony wzrok znad posiłku. Do pokoju wkroczył godnie tłuściutki gronostaj. - Beezle! - Joy poruszyła się gwałtownie, usiłując odsunąć do tyłu swe krzesło, co skutecznie uniemożliwiał jej potężnych rozmiarów brzuch. W ślad za gronostajem wbiegł szczupły biały kot. Beezle tymczasem ułożył się ciężko pod krzesłem Joy i natychmiast zapadł w sen. - Joyous, moja droga. - MacLcan wpłynęła przez drzwi jak królowa. Jej długie złote włosy upięte były wysoko na czubku głowy, a rąbek i rękawy białej jedwabnej sukni ozdabiały złote paciorki błyszczące jak promienie słońca. - Tak się martwiłam - powiedziała Joy, wciąż usiłując wstać z krzesła. - Gdzie się podziewałaś ostatnimi dniami? - Och, miałam trochę pracy charytatywnej. Widzę, że zjawiamy się w samą porę na kolację odparła MacLean, zręcznie zmieniając temat. Alec podniósł się i pomógł Joy wstać. - Niestety, MacLean, nie podajemy dziś oczu traszki. - Mhmm, widzę. - MacLean obrzuciła wzrokiem potrawy. - Brukselka z wody, nereczki cielęce, buraczki, maślanka. - Podniosła pokrywę srebrnego naczynia ozdobionego figurką lecącego ptaka. - A to co? Alec wyprostował się nieco, ale Joy odezwała się pierwsza. - Kacze wątróbki. - Kacze wątróbki? - MacLean otrząsnęła się. - To jedna z Aleca... ee... z naszych ulubionych potraw. - Wygląda wprost obrzydliwie. Doprawdy, myślę, że wolałabym już oczy traszki. - Przesunęła się ku następnemu daniu na stole i uśmiechnęła się. - Aha! Widzę tu coś apetycznie znajomego. - Wetknęła długi, szczupły palec w miseczkę z kwaśną śmietaną przybraną truskawkami i posmakowała. - Uch! - Skrzywiła się okrutnie. - Co w tym jest? Marynowane śledzie? Joy przytaknęła. - To tym karmisz swoją córkę? - Syna - poprawił Alec z uporem w głosie. - Od setek lat, Mary MacLean, pierworodny Castlemaine zawsze był chłopcem. MacLean tylko się uśmiechnęła. - Alec... - ostrzegła Joy. - Co sądzisz o małym zakładzie na ten temat, siostrzeńcze? - Z chęcią przystanę. - Alec, proszę. - Joy położyła mu rękę na ramieniu. - Ależ, Szkotko, to sprawa pomiędzy twoją ciotką i mną. - Właśnie, Joyous, słuchaj swego męża. Jest diukiem, do tego Anglikiem i w związku z tym jest absolutnie przekonany, że ma rację. Oczy Aleca zwęziły się. - Jeśli więc będzie to dziewczynka - ciągnęła MacLean tym samym aroganckim tonem, którego użył Alec - nazwiecie ją moim imieniem. - A jeśli chłopiec? - Jeśli, zupełnie przypadkiem, nie jest to mała dama... - MacLean w zamyśleniu stukała palcem o wargi. - Jeżeli to chłopak, przysięgniesz nigdy więcej nie używać swych czarów, chyba że dla żartu. powiedział Alec twardo. - Zgoda. Joy potrząsnęła głową i mruknęła pod nosem: - Znowu to samo.
112 - I życzyłabym sobie - dodała MacLean - żebyś powstrzymał się od uwag o schowku na miotły, kotle i oczach traszki. - Ostrzegałam cię, Alec - powiedziała Joy. - Wy, kobiety, zdajecie się sądzić, że nie potrafię zapanować nad swoim językiem. - Oczywiście, że nie, najdroższy, ale... - Czy mogę coś dodać do naszego zakładu, siostrzeńcze? - MacLean uśmiechnęła się, a w jej szarych oczach zamigotały złośliwe iskierki. - Jeśli sprawi ci to przyjemność - odparł Alec, krzyżując ręce w geście wyzwania. - Świetnie. - MacLean spojrzała mu prosto w oczy. - Jeśli zrobisz jeszcze jedną uwagę pod moim adresem, będziesz musiał nazwać moim imieniem wszystkie dziewczynki, które urodzi ci Joyous. - Zgoda - parsknął Alec. Joy jęknęła. Alec spojrzał na nią z nagłym niepokojem na swej przystojnej twarzy. - Źle się czujesz? - Nie panikuj, nic mi nie jest. - Łagodnie poklepała go po ramieniu. - Zarówno ja, jak i dziecko czujemy się dobrze. - Westchnęła cicho. - Chciałabym tylko, żebyście przestali prowokować się nawzajem do tych idiotycznych zakładów. - Cóż to, Mary - doleciał ich głęboki głos od strony drzwi - znowu bawisz się w te swoje perfidne zakłady? Odwrócili się wszyscy. Kamerdyner Townsend, któremu nie dano szansy zrobić, co do niego należało, zaanonsował szybko: - Pan Mather H. Calvin. W drzwiach stał uderzająco wysoki mężczyzna o ciemnorudych włosach i starannie przystrzyżonej brodzie. Ubrany był w czarny płaszcz i czarne spodnie. Podał Towsendowi swój płaszcz gestem tak zamaszystym, jakby był co najmniej aktorem. - Mather Calvin? - zapytała MacLean ze śmiechem. - Nie brak ci złośliwości, przyjacielu. Mężczyzna uśmiechnął się. - Staram się. - Teraz rozumiem, czemu nie było cię tak długo - powiedziała Joy do ciotki. Alec położył jej ręce na ramionach obronnym gestem. - Moja mała Joyous. - Mężczyzna przeszedł przez pokój i zatrzymał się przed nią. Złośliwe spojrzenie jego ciemnych oczu przeniosło się powoli z jej twarzy na figurę. Alec zacisnął dłonie na ramionach żony i wyprostował się. - Już nie moja, i nie taka mała, jak widzę. MacLean roześmiała się. - Cóż to? Jako duchessa nie możesz już uścisnąć swego wuja Hamisha? Joy wysunęła się z ramion męża i z radością objęła mężczyznę. - Wuja? - powtórzył Alec. Joy odwróciła się i wyciągnęła do niego rękę. - Taki niezupełnie prawdziwy wuj. Ale długoletni przyjaciel rodziny. Joy przedstawiła ich. Przez chwilę obaj przyglądali się sobie podejrzliwie, po czym Hamish odwrócił się do MacLean i skinął głową. - Może być. Alec zgrzytnął zębami. Joy dostrzegła jego minę i szybko rozkazała służącym nakryć na jeszcze dwie osoby, po czym odwróciła się i powiedziała promiennie: - Ciotko, z pewnością chciałabyś napić się odrobinę sherry. Wuju Hamish, czy mogę prosić o obsłużenie damy? Trunki są tam. - Wskazała na stolik w rogu jadalni. - Wuj Hamish? - zapytał Alec stłumionym głosem. - Kim on, u diabła, jest? - Czarownikiem. - Kim?! - Ciiii... Proszę cię, Alec. On jest z Ameryki. - Jakoś mnie to nie dziwi. - Proszę, nie złość się. Pomijając wszystko, przy nim ciotka wydaje się zawsze wielce zajęta.
113 Alec spojrzał na drugą stronę jadalni. Czarownica i czarownik konwersowali od niechcenia, popijając jego sherry i rozmawiając o... O czym, u diabła, mogli mówić? O sztuce rzucania uroków? O mieszaniu w kotle? Czy o cholernych oczach traszki? Joy dotknęła jego ramienia i szepnęła: - Wiem, o czym myślisz. Alec nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła się do tego przyzwyczaić. - Nie mów tego głośno, bo przegrasz zakład. Spojrzał na swoją żonę, małą czarownicę, która posiadła jego serce. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zdał sobie sprawę, co naprawdę liczy się w jego życiu. Przyglądał jej się długą chwilę. - Dobrze, powstrzymam się. Tak, jak robiła to zawsze, poklepała go leciutko ręką po piersi i powiedziała: - Dziękuję. Wsuwając mu rękę pod ramię, pociągnęła go lekko w kierunku gości. - Ja się powstrzymam - mruknął Alec. - Ale kto mi zaręczy, że oni też? Po kilku minutach Joy zdołała odciągnąć ciotkę na stronę, gdzie zapytała ją cicho: - Co zamierzacie zrobić? - My? Ależ nic, moja droga, o co ci chodzi? Co ty zamierzasz? - Wiesz, o czym mówię. Co on tutaj robi? - Co on tutaj robi? - powtórzyła MacLean niewinnie. - Och, masz zapewne na myśli Hamisha? - Przez chwilę przyglądała się czarownikowi, po czym, z cieniem uśmiechu spojrzała na Joy i odparła: - Nie mam pojęcia.
114
39 Był to dzień, którego wielu ludzi z Glasgow nigdy nie zapomni. Dzień pamiętny zwłaszcza dla pewnego dusigrosza nazwiskiem Angus MacFarland, starego kutwy, który właśnie przysłał nakaz eksmisji dla domu sierot przy Glasgow Street. Żadne łzy ani błagania nie zmieniły zatwardziałego Angusa. Osierocone dzieci nic go nie obchodziły. Minął obojętnie szeregi dziewczynek i chłopców, którzy tygodniami modlili się z nadzieją, że ktoś je uratuje. Angus nie spojrzał na żadną zapłakaną twarzyczkę. Po prostu szarpnął drzwi i wypadł na zewnątrz. O tak, pan Angus MacFarland będzie pamiętał ten dzień. Jak również i ci, którzy słyszeli, że stary skąpiec MacFarland złamał nogę na schodach sierocińca. Chodziły słuchy, że potknął się o ciężki skórzany mieszek pełen złota. Ironia faktu, iż sknera złamał nogę na worku pełnym pieniędzy nie umknęła ludziom. Śmiano się jeszcze długo potem. Do mieszka przywiązany był bilecik, na którym napisano: „Dla domu sierot przy Glasgow Street. Wierzcie w magię życzeń". Ktoś powiedział, że to ręka boska zadziałała. Inni twierdzili, że Opatrzność. Jednak dla owych dzieci i dla kobiet, które prowadziły ten dom, była to magia marzeń, które się spełniają.
115
40 - Myślisz , że przyjdzie do siebie? - Zależy od tego, jak mocno go uderzyła. Powracając z błogiej nieświadomości, Richard niejasno zdał sobie sprawę, że rozmawiano o nim. - Tak mi przykro. Tak bardzo, bardzo przykro. - No już, już, panienko. Przestań płakać. Nie chciałaś przecież tak go załatwić. Phineas, idź, przynieś wody i spróbujemy go ocucić. Richard powoli otworzył oczy. Pochylało się nad nim kilka twarzy, z których trzy były identyczne. Zaschło mu w gardle, więc przełknął ślinę i powiedział ostro: - Tylko spróbujcie wylać mi jeszcze raz wodę na twarz, a jedyną pracą, jaką dostaniecie, będzie wywożenie gnoju ze wszystkich stajni w Devon! - Obudziłeś się! - wyszeptało Półdiablę z ulgą. Głowa bolała go potwornie. Zamknął oczy, otrząsając się z ogłuszającego bólu, który ją rozsadzał. Nabrał powietrza i odetchnął nieco, gdy ostre kłucie zelżało. Jakieś kamienie uwierały go w plecy, wydawało mu się też, że ma posiniaczone kostki prawej dłoni. Zdał sobie sprawę, że jego głowa spoczywa na miękkim łonie Letty. Na jego policzek upadło coś mokrego, co Półdiablę szybko starło dłonią. Otworzył oczy i ujrzał zmartwioną twarz o skruszonym i skonsternowanym wyrazie, który był mu dobrze znany już od tylu lat, począwszy od drewnianego mostu dawno temu aż po wnętrze ładowni statku zaledwie parę dni wcześniej. Kolejna łza kapnęła na jego policzek. - Przestań. - Co? - zapytała zdławionym szeptem. - Płakać. Nie mogę myśleć, kiedy płaczesz. - Przepraszam. Zamknął oczy próbując przypomnieć sobie, co się stało. Cały incydent pojawił się wyraźnie przed jego oczami, gdy poczuł gwałtowny ból w prawej dłoni, a zaraz potem łupanie w głowie. Jakaż ironia losu! Tym razem to Harry grał bohatera. A Richard stracił panowanie nad sobą. Całkowicie i absolutnie. Chciał zabić tego człowieka za to, że ośmielił się jej dotknąć. Gdy wszedł do jaskini i zobaczył Harry'ego leżącego na niej, zadziałał instynktownie, nie myśląc. Powodowała nim nagła, nieopanowana wściekłość. - Nie możesz mi tego robić. Nie pozwolę na to - mruknął. Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedział swoje myśli na głos, dopóki nie usłyszał jej odpowiedzi: - Nie chciałam tego zrobić. Nie uderzyłam cię specjalnie. - Jej słowa były pospieszne, jakby w panice szukała usprawiedliwienia. Nie rozumiała, że już za późno, że to, o czym mówił Richard nie miało nic wspólnego z uderzeniem w głowę, a raczej z tym, iż trafiła go w miejsce o wiele bardziej czułe - prosto w serce, choć twierdził, że go nie posiada. Nie zamierzał pozwolić sobie na ten luksus nawet teraz. Nic się nie zmieniło poza tym, że sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej - ponieważ zaczęło mu na niej zależeć. - Wiem, że te wypadki zdarzają mi się ciągle - brnęła dalej - ale przysięgam, że nie powoduję ich celowo. - Rozumiem - powiedział cicho, przygotowując ją na to, co zamierzał zrobić. Co musiał zrobić. - Rozumiesz, naprawdę? - Tak. - Zawahał się, po czym otworzył oczy i spojrzał na nią zimno. Była bardzo cicha. Po chwili powiedziała: - Ja nigdy bym cię umyślnie nie zraniła. „Tak, Półdiablę, wiem o tym, lecz dla twego własnego dobra ja muszę zranić ciebie."
116 - Nie mogłabym cię zranić. Pomimo że wszyscy pozostali starali się nie patrzeć w ich stronę, Richard wiedział, że słuchają. - Widzisz, ja wierzę, że ty mnie potrzebujesz. - Dlaczego tak sądzisz? - Przysunął swą twarz do jej twarzy tak blisko, że czuł jej drżący oddech. - Czy nie dokonałaś już dość zniszczeń? - Ja... - Nie, poczekaj! Teraz już rozumiem. Twoim celem życiowym jest torturowanie mnie i uważasz, że jeszcze nie dokończyłaś dzieła. Zadrżała. Widział, że udało mu się ją upokorzyć. Nie pozwolił sobie na zmianę wyrazu twarzy. Zacisnął dłoń w pięść. Pomagało mu to zwalczyć gwałtowną chęć wyciągnięcia ręki i dotknięcia jej. - Przepraszam. Ja... - Przerwała, gdyż głos zamarł jej w ściśniętym gardle. Powoli opuściła głowę, pokonana, wpatrując się w swe ręce splecione tak mocno, że zbielały jej kostki. Oddychała głęboko, jakby każdy oddech sprawiał jej ból. W końcu zdołała się przemóc i szepnęła cicho: - Choć tak bardzo się staram, wydaje się, że nigdy nie udaje mi się postąpić ani odezwać właściwie. Z wolna uniosła oczy, ostrożnie spoglądając mu w twarz, jakby obawiała się tego, co mogłaby w nich zobaczyć. Wyprostował się i posłał jej spojrzenie, które miało odepchnąć ją bezlitośnie. - Możesz się nie przejmować tym, co do mnie mówisz. Po prostu trzymaj się, do cholery, z dala ode mnie.
117
41 Seymour pierwszy spostrzegł dym unoszący się z jaskini. Wyskoczył z łodzi i przebiegł przez wąski pas piaszczystej plaży. Po chwili stanął u wejścia, z trudem łapiąc oddech. Niedaleko płonęło małe ognisko, rzucając słabe, drżące światło na wnętrze groty. Na widok grupy mężczyzn wyciągnął pistolet, przeklinając sam siebie za to, że nie zaczekał na Hunta i pozostałych. W tym samym momencie dostrzegł jednak, że żaden z mężczyzn nie był uzbrojony. Przeszukał wzrokiem jaskinię, szukając porzuconej broni. Nie znalazł jej, dostrzegł natomiast dziewczynę. Siedziała w kącie obejmując ramieniem wielkiego myśliwskiego psa. Wyglądała jak małe, skrzywdzone dziecko. Potargane włosy okalały głowę splątaną burzą, wskazując wyraźnie, jak długo była uwięziona. Suknia była wilgotna i lekko zwęglona, jakby się paliła. Bardziej jednak niż cokolwiek uderzyła go bijąca od niej rozpacz, jakiś nieutulony smutek sprawiający, że wyglądała jak dziecko, które nie ma na świecie żadnego przyjaciela. Seymour przeniósł wzrok na drugą stronę jaskini i stłumił chęć wykrzyknięcia imienia Richarda. W sposobie, w jaki siedział jego przyjaciel było jednak coś, co go od tego powstrzymało. Szarpnęło nim poczucie winy. Tak niedawno w gabinecie Belmore'a śmiał się z Richarda i z tego podlotka. To, co zobaczył teraz, nie było w najmniejszym stopniu zabawne. Tak jak dziewczyna, Richard milczał. Jego nie ogolone szczęki były zaciśnięte, głowę ciężko opierał na ręce, wpatrując się w ziemię. Nie miał płaszcza. Jego marynarka i koszula były brudne i podarte. Wyglądały tak, jakby w nich pływał. Całe ubranie świadczyło o tym, co jego przyjaciel przeszedł w ciągu tych paru dni. Wyglądał wprost okropnie. Napięcie panujące w grocie było niemal namacalne. Wszyscy pozostali mężczyźni byli speszeni, zbici z tropu, jakby bali się odezwać. Półdiablę wydawało się bezbronne i kruche jak delikatna, porcelanowa lalka. Richard zaś wyglądał, jakby otoczył się murem grubszym niż mur w Newgate. Seymour usłyszał zbliżających się ludzi Hunta i przypomniał sobie, że zamierzał podręczyć Richarda kpinkami na temat jego wyjątkowego pecha - tak, jak to mieli w zwyczaju. Uznał jednak, że jego przyjaciel był dość udręczony i bez tego. Seymour powiedział więc jedynie: - Downe! Richard drgnął i podniósł głowę, poruszał nią lekko, jakby chciał otrząsnąć się z czegoś. Jego twarz była wycieńczona i bledsza, niż kiedykolwiek. - Seymour! Dzięki Bogu. Wicehrabia wyczuł u swego boku obecność Hunta i pozostałych, nie odezwał się jednak. Cała jego uwaga skupiona była na Richardzie. Na jego twarzy widoczne były uczucia, jakich od lat u niego nie widział. Wdzięczność, ulga i coś jeszcze, coś, co go zastanowiło. Mianowicie strach. Richard wstał, w ślad za nim inni. - Pozostali nie ruszać się! - ostrzegł Seymour unosząc pistolet. Marszcząc na moment brwi, Richard przeniósł spojrzenie z Seymoura z powrotem na grupę mężczyzn i odezwał się: - Oni nie zrobią nikomu krzywdy. - Jasne - przytaknął jeden z nich i wszyscy wyciągnęli przed siebie ręce. Richard zrobił krok i zachwiał się. - Jesteś ranny? - Nie. - Richard rzucił szybkie spojrzenie na dziewczynę, która wciąż siedziała bez ruchu. Seymourowi zdawało się, że mała Hornsby wygląda tak, jakby przy najlżejszym poruszeniu miała rozsypać się w proch. W oczach Richarda coś drgnęło, jak gdyby i on mógł się złamać. Jednak tak szybko, jak się pojawił, wyraz ten zniknął, zatarty chłodem, który tak często gościł na twarzy Richarda. Obojętnie przeszedł obok przyjaciela, mówiąc: - Pragnę jedynie wydostać się z tego cholernego miejsca.
118
42 Letty zapaliła jeszcze jedną świeczkę i przechodząc koło leżącego przed kominkiem Gusa ruszyła w stronę łóżka. Zatrzymało ją pukanie. - Proszę! Drzwi otworzyły się powoli. Częściowo ukryta w ich cieniu, na progu ukazała się figurka dziewczyny. - Panna Hunt? - zapytała Letty, czując się równie niepewnie, jak jej gość. Nie miała żadnych przyjaciółek. Nigdy. Za pieniądze ojca mogła mieć, i miała, najlepszą guwernantkę. Ale pieniądze nie mogły kupić jej przyjaciół. Jej pobyt w Londynie okazał się taką katastrofą, że żadna z dziewcząt nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Było wprawdzie kilka odważnych, które próbowały z nią rozmawiać, zostały jednak pospiesznie odciągnięte przez matki, zaniepokojone o ich przyszłość. Zadawanie się z taką osobą mogło im poważnie zaszkodzić. Drzwi otworzyły się szerzej i dziewczyna weszła do oświetlonego świecami pokoju. - Przyniosłam ci parę rzeczy do ubrania. - Dziękuję. - Przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu, ale musiałam dopilnować, żeby wszyscy zostali dobrze przyjęci. Mężczyźni śpią w kwaterach koło stajni - powiedziała. Po chwili, jakby wiedziona nową myślą, dodała: - Lord jest z Neilem i moim ojcem na dole. O ile zrozumiałam, wyjedziecie stąd dopiero w poniedziałek. Masz czas, by odpocząć. Letty skinęła głową. - Proszę. - Dziewczyna sztywno wyciągnęła przed siebie ubranie. Letty zrobiła krok w jej kierunku. Niemal natychmiast potknęła się o brzeg dywanu i wylądowała płasko na ziemi. Świeczka wypadła z jej ręki. Letty podniosła z przerażeniem głowę, patrząc, jak gorący wosk rozpryskuje się po pięknie wypolerowanej podłodze. Frędzle dywanu tuż przed nią płonęły. Panna Hunt błyskawicznie klęknęła przy niej. Ściągnęła Letty z dywanu. - Nic ci się nie stało? Wciąż jeszcze w szoku, Letty potrząsnęła głową i uklękła. Gus skakał za jej plecami, szczekając na płomienie. Dziewczyna rzuciła się przed siebie i chwyciła dwie jedwabne poduszki leżące na otomanie. - Trzymaj! - Cisnęła jedną z nich Letty i zaczęła tłumić mały pożar. Półdiablę z całych sił tłukło poduszką w dywan, roniąc rozpaczliwie łzy ze wstydu i zażenowania. Po minucie płomienie były już poskromione. Klęczały obok siebie na podłodze, nieco zdyszane, z poduszkami w rękach. Gus biegał naokoło, zdenerwowany ogniem. Letty wytarła oczy, spojrzała na wypalony dywan i wosk na podłodze, po czym powoli podniosła wzrok, by spojrzeć na niewielką chmurę dymu unoszącą się nad nimi. Zakaszlała lekko i powiedziała: - Zapłacę za te zniszczenia, to znaczy mój papa zapłaci. Ja... On... - Przerwała, szukając słów, które pomogłyby jej wytłumaczyć się. Nigdy ich nie znajdowała. - Przepraszam. Ja... - Nabrała powietrza i wyrzuciła z siebie, jak tylko mogła najspokojniej: - Obawiam się, że stanowię zagrożenie. - Ależ to był wypadek - odparła dziewczyna. - Mam opinię osoby, której takie wypadki zdarzają się stanowczo za często - przyznała się Letty, wpatrzona w swoje ręce. - Naprawdę? Letty przytaknęła. - Jakoś nie pasuję do londyńskiego towarzystwa. Odesłano mnie do domu w połowie karnawału. - Ja nigdy nigdzie nie wyjechałam - powiedziała dziewczyna cicho. Odwróciła głowę tak, żeby Letty mogła zobaczyć długą bliznę na jej twarzy. - Ludzie nie czują się dobrze, patrząc na to,
119 - Przypuszczalnie nie - przyznała Letty szczerze. - Jak to się stało? - Pytanie wyfrunęło z jej ust, zanim się zorientowała, o co pyta. - Skakałam na koniu przez płot, gdy miałam dziesięć lat - odparła dziewczyna z tą samą prostotą. - Mój koń się potknął i wyleciałam z siodła. - To musiało potwornie boleć. - Blizna, która została, boli mnie bardziej, niż bolała sama rana. - Zaczęła zbierać rozrzucone rzeczy, które upuściła. - Ludzie patrzą na to i albo czują się niezręcznie i uciekają, albo stoją, gapiąc się z przerażeniem i myśląc: Jak to dobrze, że nie mnie to spotkało". - Nagle własne problemy wydały się Letty jakby błahe. - Najgorzej jest, jeżeli próbują coś powiedzieć, by polepszyć sytuację. Nie rozumieją, że nie ma tu nic do powiedzenia. - Czy wciąż jeździsz konno? Dziewczyna skinęła głową. - Mój papa nie pozwoliłby mi zbliżyć się do koni - powiedziała smutno Letty. - A dlaczegóż to? - Właściwie nie do koni, tylko... do stajni. - Ale czemu? - Zalałam je. - Co zrobiłaś? - Zalałam stajnie. Chciałam zbudować kopię rzymskiego akweduktu. Mój papa bardzo interesuje się starożytnością. Odkąd pamiętam, wciąż wyjeżdżał na jakieś wykopaliska i wygłaszał wykłady. Zawsze spędzał więcej czasu poza domem niż w domu. - Westchnęła. - Teraz dopiero zrozumiałam, że przez cały czas pragnęłam po prostu zwrócić na siebie jego uwagę. - Przygryzła wargę. - I udało mi się to. Przelania wody z jeziora do stajni trudno było nie zauważyć. Oczywiście, nie zrobiłam tego specjalnie. Żadnemu koniowi się nic nie stało, chociaż długo potem były bardzo płochliwe. Ogier papy nigdy już nie przeskoczył rowu z wodą, poza tym cały zapas paszy przepadł. Papa nie był ze mnie zbyt zadowolony. - Rozumiem cię. Przez pierwszy rok po tym wypadku chodziłam z głową spuszczoną tak nisko, że nieustannie wpadałam na meble i potłukłam niemal wszystkie cenne wazy i antyki, które były w domu. - Naprawdę? Dziewczyna skinęła głową. - Kiedy przestałam obijać się jak ćma, w domu pozostało już tylko kilka chińskich waz i trochę porcelany. Do dzisiaj nie ma tego wiele. Letty rozejrzała się po sypialni. Był to prześliczny, błękitny pokój, w którym stały palisandrowe meble. Nie było w nim jednak żadnych drobiazgów, ozdób ani wazonów. Jedynie na ścianach wisiało kilka obrazów. Zauważyła też, co było jeszcze bardziej wymowne, że jedyne lustro wisiało za chińskim parawanem. Odwróciła się i przez długą chwilę przyglądały się sobie nawzajem w milczeniu, jakby nie mogły uwierzyć, że ta druga naprawdę istnieje. - Oczywiście teraz, kiedy o tym myślę - powiedziała w końcu Letty filozoficznym tonem uważam, że ten wypadek ze stajnią nie był taki straszny. - Jak to? - Wprawdzie zabroniono mi zbliżać się do koni, ale ostatecznie wszystko obróciło się na dobre. - W jaki sposób? - Papa został w domu przez całe dwa miesiące. Osiągnęłam cel: zwróciłam jego uwagę. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się lekko. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. - Ja mam odwrotny problem. Mój tata jest ze mną bez przerwy. Nie ma w ogóle własnego życia, ponieważ cały czas poświęca mnie. Po moim wypadku tak bardzo chciał mnie uszczęśliwić, tak bardzo starał się, by nasze życie było dokładnie takie, jak przedtem. Musiało minąć sporo czasu, by zrozumiał, że nigdy już nie będzie tak, jak dawniej, że ludzie zawsze nam to utrudnią, niezależnie od jego starań. Wtedy kupił tę wyspę i sprowadziliśmy się tutaj. Odtąd byliśmy tylko we dwoje. -
120 Dziewczyna przerwała, po czym dodała, jakby tknięta nagłym wspomnieniem: - Moja matka zmarła, kiedy miałam trzy lata. Letty spojrzała na nią i zrozumiała, że w tej chwili znalazła przyjaciółkę. - Ja miałam siedem, kiedy straciłam mamę. Zamilkły obydwie, uderzone faktem, że mają ze sobą tyle wspólnego. - Mam na imię Giana. - A ja Letty. Właściwie moje imię brzmi Letitia - zawahała się i dodała: - Letitia Olive Hornsby. Giana skrzywiła się. - Olive? To okropnie! - Jej oczy nagle rozszerzyły się w przerażeniu, gdy zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Zakryła usta dłonią. - Tak mi przykro. Giana oblała się rumieńcem. Letty wybuchnęła śmiechem. - Nie przejmuj się. Mnie też jest przykro. Jest mi przykro, ponieważ to moje imię, które naprawdę jest okropne! Roześmiały się obydwie. W dwie godziny później, gdy słońce budziło się powoli, rozpalając wschodnią część nieba czerwienią, dwie młode dziewczyny wciąż siedziały na łóżku, śmiejąc się i rozmawiając, dwie samotne dusze tak bardzo spragnione przyjaźni. U ich stóp pochrapywał Gus. - Spójrz! - powiedziała Letty wskazując na wschód. - Czyż nie jest to niewiarygodnie piękne? Giana przytaknęła. - Mam róże tej samej barwy. - Naprawdę? - Tak. Nazywają się Tycjany. - Tycjany - powtórzyła Letty z westchnieniem. Spojrzały na siebie i powiedziały równocześnie: - Zawsze chciałam mieć tycjanowskie włosy. Czternaście godzin później Letty siedziała przy stole w eleganckiej jadalni sir Vere'a Hunta na najgorszym z możliwych miejsc - naprzeciwko Richarda. Spojrzała na niego tylko raz, wkrótce po tym, jak gospodarz wprowadził ją do pokoju. Zamierzała właśnie usiąść, gdy napotkała jego wzrok. Nie wyrażał żadnych uczuć. Richard patrzył poprzez nią, jakby w ogóle nie istniała. Nałożyła sobie jedzenie na talerz. Nie była głodna i cieszyło ją to, gdyż za każdym razem, kiedy pomyślała o tym spojrzeniu, czuła, że jej żołądek kurczy się. W jego zachowaniu była wyłącznie chłodna obojętność. Poza dyskusją dotyczącą nagłego zniknięcia piratów i okupu, nie brał udziału w rozmowie. Mówił mało i pił dużo. Letty obserwowała, jak służący po raz siódmy napełnia jego kielich winem. Podano dopiero drugie danie. Dopiero drugie danie, pomyślała, czując, że będzie to jeden z najdłuższych posiłków w jej życiu. Nad stołem rozbrzmiał śmiech Seymoura. Letty odwróciła się. Za każdym razem, gdy wicehrabia patrzył na Gianę, jego twarz rozjaśniała się promiennie. A więc dla swojej przyjaciółki mogła siedzieć tu, uśmiechać się i udawać pogodną. Dla przyjaciółki mogła patrzeć, jak Richard pije i stara się przybrać maskę człowieka, którego tak usilnie udawał przed światem. Pijaka. Hulaki. Człowieka pozbawionego serca. Spojrzała na przyjaciółkę. Giana i wicehrabia wymienili ukradkowe spojrzenie, bardzo osobiste, które wywołało rumieniec na twarzy Giany. Seymour uśmiechnął się do niej i Letty ujrzała w oczach przyjaciółki miłość. Tak, łączyła ich miłość. Oto na jej oczach spełniał się sen: mężczyzna patrzył na kobietę, jakby była całym jego światem. Nie wiedzieć czemu wybrała ten moment, by ponownie spojrzeć na Richarda. Może w swej naiwności miała jednak nadzieję, że stanic się cud i on spojrzy na nią w ten sam sposób. Richard patrzył na jej przyjaciółkę poprzez szkło swego kielicha. Obserwował Gianę, jakby próbował ją ocenić. Potem spojrzał na Letty. Nie mogła odgadnąć, o czym myśli. Patrzył na nią długą chwilę. Oddałaby wszystko, by ujrzeć w jego oczach obietnicę. Znowu pił, a ona miała ochotę podejść i wyjąć mu kielich z ręki. Niezależnie od tego, co myślał czy czuł, był już wystarczająco oszołomiony winem, które wlewał w siebie z taką łatwością.
121 Przedtem myślała, że pije, ponieważ jest hulaką i rozpustnikiem, a tacy muszą pić. Prosty powód. Lecz nieprawdziwy. Twierdził, że pije, by zniszczyć siebie. Spojrzała na niego uważnie i zrozumiała, że kłamał. Nie pragnął destrukcji. Pił po to, by przestało mu na czymkolwiek zależeć. Chciał ukryć, jaki naprawdę jest: człowiekiem o zbyt wielkim sercu.
122
43 Być może dlatego, że przespała większość dnia, a może dlatego, że nazajutrz miała wreszcie odjechać do domu, Letty w żaden sposób nie mogła zasnąć. Przewracała się i wierciła w łóżku, przekładała i trzepała poduszki, układała się inaczej, nic jednak nie pomagało. Usiłowała liczyć owce, liczyła zarysy liści na tapetach. Próbowała wszystkiego, nawet marzeń, sen jednak wciąż nie przychodził. Jej świat fantazji gdzieś się zagubił. Nie znajdowała ani jednego marzenia, które przyniosłoby ulgę, pozwoliłoby zapomnieć o niedoskonałym świecie. Było to dziwne uczucie: pustki i zagubienia. Zamknęła oczy, po czym otworzyła je i spojrzawszy na ciemny pokój, zamknęła je znowu. Wreszcie poddała się i wstała z łóżka, owijając się szlafroczkiem Giany. Przeszła ponad Gusem i stanęła przy drzwiach wiodących na balkon otaczający wschodnią stronę domu. Krzyżując ramiona, oparła się o framugę drzwi i zapatrzyła się w ciemne nocne niebo. W oddali słychać było jedynie huk fal, uderzających o skalisty brzeg. W powietrzu unosił się smutek i żal, jakby wszyscy samotni ludzie na świecie stali jak ona u okien i wpatrywali się w bezmiar czarnego nieba. Zastanawiała się, czy jest na nim choć jedna gwiazda. A może nocne niebo było tak puste jak jej dziewczęce marzenia? Chciała odejść, lecz jakieś odległe wspomnienie kazało jej się zatrzymać. Pewna zabawa, w którą bawiła się jako mała dziewczynka, pytając los o swą przyszłość. „Jeśli świeci choć jedna gwiazda, nie porzucaj myśli o Richardzie. Jeśli niebo jest czarne i puste, taka jest i twoja przyszłość." Z mieszaniną smutku i tęsknoty otworzyła drzwi na balkon. Na dworze było zimno, objęła się więc ramionami, podeszła parę kroków i stanęła przy rzeźbionej balustradzie. Pomimo zimna i wilgoci powietrze było przesycone zapachem róż Giany. Letty przechyliła się i uniosła głowę, szukając choć jednej maleńkiej gwiazdy. Puste, czarne niebo spoglądało na nią zimno. „Proszę... Tylko jedna gwiazdka." W chwilę później usłyszała muzykę i przechyliła głowę, nasłuchując. Tak. To była muzyka. Prześliczna muzyka. Oparłszy się o mokrą od rosy poręcz, przechyliła się ponad balustradą, usiłując dociec, skąd dochodzi muzyka. Na drugim końcu domu, z okien na parterze padało zamglone światło koloru miodu. Wsunęła się z powrotem do pokoju, wzięła świecę i wyszła na korytarz. Po paru minutach była już w północnej części domu, cicho idąc przez hol w kierunku, z którego dochodziły dźwięki fortepianu. Korytarz kończył się błyszczącymi, palisandrowymi drzwiami. Chociaż przyciągnęła ją tutaj muzyka, teraz zatrzymała się, czując wahanie. Nie była u siebie, gdzie mogła się poruszać swobodnie po całym domu. Dźwięki dochodzące zza masywnych drzwi były jednak tak hipnotyczne, że miała wrażenie, iż jeśli odejdzie, przestanie oddychać. Z ręką na klamce i zamkniętymi oczami zasłuchała się w tę muzykę. Melodia skończyła się. Letty przestała kołysać głową, otworzyła oczy i stwierdziła ze zdumieniem, że stoi w otwartych drzwiach. W chwilę później rozbrzmiał koncert na fortepian. Z początku cichy i łagodny, narastał stopniowo, aż wypełnił cały pokój. Letty stała nieruchomo, wpatrując się w szerokie plecy mężczyzny grającego z taką siłą i tak pięknie. Przy fortepianie siedział Richard. Cisnąwszy ciemnoniebieską marynarkę i biały fular na marmurową podłogę, był w samej tylko białej koszuli. Na fortepianie kandelabr rzucał jasne światło na stojącą obok kryształową karafkę. Jedwabny materiał koszuli Richarda połyskiwał, odbijając płomienie i migotanie kryształu, gdy płynnie poruszał palcami po klawiaturze. Weszła do pokoju, gdy skończył się drugi utwór. Po przerwie niewiele dłuższej niż mgnienie oka muzyka rozbrzmiała znowu, z początku cicha, powoli potężniejąca, aż przeszła w grzmiące, ciemne crescendo, które wprawiło powietrze w drżenie.
123 Stanęła nieco w tyle, obserwując go. Intensywność jego gry zapierała dech. Richard pochylał się nad fortepianem, jakby muzyka stanowiła integralną część jego ciała. Wydawał się zagubiony wśród dźwięków i nut, zadziwiony pięknem, które wyczarowywał z tego instrumentu swymi dłońmi. Ponad jego ramieniem świece migotały jak gwiazdy, rzucając roztańczony cień jego sylwetki na podłogę. Muzyka znów zmieniła charakter. Była teraz ciemna i ponura, jakby chciała odpowiedzieć temu, co działo się w jej sercu. Utwór skończył się równie nagle, jak się zaczął. Jego plecy i ramiona stężały. Wyprostował się nieco, po czym sięgnął po na wpół opróżnioną karafkę z trunkiem i nalał do kieliszka, wypijając zawartość jednym długim haustem. Odstawił kieliszek i zaczął grać lekką, szybką melodię. - Jak długo tu stoisz, Półdiablę? - Nie wiem. - Jest późno. - Nie mogłam zasnąć. - Kiedy nie odpowiadał, dodała: - Ten koncert był śliczny. - Aha, to od tej pory tu jesteś. - Nie wiedziałam, że grasz. - To jedna z wielu rzeczy, których o mnie nie wiesz. Przerwał grę, akcentując mocno końcowy akord. Potem nalał kolejny kieliszek i odwrócił się na krześle, odchylony do tyłu. Łokcie opierał ciężko na klawiaturze, która jęknęła w głośnym proteście. Zasalutował jej drwiąco, po czym wypił kolejny kieliszek, zamykając oczy i unosząc podbródek, jakby delektował się palącym smakiem spływającego do gardła alkoholu. Opuścił głowę i otworzył oczy, ogarniając ją ciemnym spojrzeniem, które zuchwale przesunęło się w dół po jej postaci, zatrzymując się celowo - świadczył o tym jego śmiały uśmieszek w miejscach najbardziej intymnych. Krew napłynęła jej do twarzy i szyi. Roześmiał się i nalał sobie ponownie. Oblała się rumieńcem najpierw z zażenowania, później z poczucia winy i zmieszania, nieświadoma, iż nad tym, co czuła, nie mogła zapanować. Uniósł ku niej kieliszek. - Jeśli tak bardzo pragniesz zniszczyć sama siebie, to chodź tutaj. Poczęstuj się. Potrząsnęła głową. Zapatrzył się w szkło. Powietrze nabrzmiewało słowami, których żadne z nich nie mogło i nie chciało wypowiedzieć. Zapanowało zimne milczenie. Obrócił kieliszek w dłoni, jakby zafascynował go płyn migoczący wewnątrz. - Ostrzegałem cię. - Przed czym? - Mówiłem ci, byś trzymała się z daleka. - Próbowałam. Powoli uniósł głowę. Nic nie wyczytała z jego twarzy. Jednym giętkim, płynnym ruchem podniósł się i podszedł do niej. Była jakaś celowość w sposobie, w jaki się poruszał. Gdy patrzyła, jak zmniejsza się dystans między nimi, poczuła nagłą chęć ucieczki. Wiedziała jednak, że nie miałoby to znaczenia. Mogła uciec na najdalszy koniec świata, a on i tak byłby wciąż przy niej, w jej sercu, w pamięci, w niej samej. A gdy spojrzała w twarz mężczyzny, o którym marzyła tyle lat, nie była pewna, czy chce uciekać od niego - czy do niego. Pierwszą rzeczą, jaką poczuła, była jego ręka. Wsunęła się za jej kark, przyciągając jej twarz blisko do jego twarzy. Czuła zapach wina i koniaku, zmieszany z zapachem, który zapamiętała ze swego pierwszego balu: pachniał drzewem sandałowym - Tylko tym razem brakowało świeżego zapachu deszczu. Nie było też bohatera z marzeń. Był po prostu mężczyzna. To, co czuła do niego, było potężniejsze niż sen o miłości. Uczucie to przerażało ją. Żaden rozum nie był w stanie objąć tej potęgi. Jego spojrzenie było gorące i oślepiało tak, jakby patrzyła wprost w słońce. Trzymał ją nie tylko ręką. Obejmował ją myślami, spojrzeniem, czymś, czego tak pragnęła, że napięcie między nimi wydało jej się wprost magiczne. Nie była to jednak magia baśni, bezchmurnego nieba i szczęśliwych zakończeń. Była to czarna magia, tak potężna, że czuła, iż grozi jej zguba.
124 Powietrze wokół nich wibrowało tą magią, jak przed chwilą drżało potęgą muzyki. Dotyk jego dłoni na policzku wywołał gęsią skórkę na jej ramionach. Oddychała szybko i płytko, słuchając głośnego bicia swego oszalałego serca. Powoli odwrócił ją i cofnęli się o krok, później jeszcze jeden, i następny. Jego dotyk był jej potępieniem i zbawieniem. Było to jak ujrzenie najjaśniejszej gwiazdy na nieboskłonie. - Richard... Jego usta znalazły się tak blisko, tak bardzo blisko, spojrzenie miał leniwe i wyczekujące. Jego dłonie gładziły zmysłowo wrażliwą skórę jej szyi i uszu. Pragnęła jego pocałunku tak bardzo, jak chciała, by na niebie pojawiła się ta jedna gwiazda. Jego wargi poruszały się łagodnie, szeptały tuż przy jej brwiach. Zamknęła oczy. Pogładził skórę za jej uszami, trzymając w obydwu dłoniach jej głowę i przechylając ją. Zdawało się, że minęły wieki, zanim jego usta musnęły jej wargi. Tylko musnęły, lekko jak szept miłości. Jęknęła, po czym westchnęła głęboko. - Kocham cię. Pocałował ją znowu tak delikatnie. Z ustami na jej ustach powiedział: - Nie. To nie jest miłość. To coś bardziej przyziemnego. Powinnaś była trzymać się z dala, Półdiablę. Objął ją ramieniem i szybkim, mocnym ruchem przycisnął ją do siebie, podnosząc z podłogi. Oddech zamarł jej w piersiach, chwyciła go za ramiona. Zbliżył się do fortepianu i wolną ręką zrzucił stojące na nim przedmioty. Z brzękiem rozbijanego szkła pokój ogarnęła ciemność. Przycisnął ją swym ciałem, jak gdyby wypełniał go bolesny głód, nad którym nie był w stanie zapanować. Przeciągnął palcami przez burzę jej włosów i ujął mocno jej głowę. Po chwili oczy Letty przywykły do ciemności. Nie poruszał się, jego usta nie muskały już jej warg. Dłonie, które dopiero co tak delikatnie trzymały jej głowę, teraz stały się niewytłumaczalnie napięte. - Nie jestem twoim najpiękniejszym snem. Jestem twym najgorszym koszmarem. Patrzył na nią i widział, że nie rozumie. Oczami zamglonymi od trunku spoglądał na jej twarz. Widział, jak głęboka przepaść ich rozdziela. Nie był pewien, czy potrafi uratować ją jeszcze raz. „Ktoś musi ją uratować." Jego usta nakryły jej wargi, mocno i pożądliwie. Nie wyrywała się z jego objęć, nie broniła się także przed jego ręką, która pieściła jej piersi, ani też, gdy zsunął dłoń niżej. Wsunęła jedynie palce w jego włosy i delikatnie pogładziła go po karku. Wiedział, że pozwoliłaby mu na wszystko, czego pragnął. Oderwał od niej usta i oparł czoło na jej ramieniu. To nie podziałało poprzednim razem. I tym razem nie było inaczej. „Niemądra dziewczyno. Powinnaś była trzymać się z daleka." Odetchnął głęboko i rozluźnił uścisk, jedną ręką podtrzymując jej głowę, podczas gdy drugą gładził ją po policzkach i uszach. Całował ją tym razem delikatnie, rozkosznie, uwodzicielsko wodząc wargami po jej powiekach, policzkach, ustach. Przesuwał ustami, a potem językiem po jej uszach i w dół szyi wciąż od nowa, aż poczuł, że drży. Westchnęła leciutko i szepnęła: - Marzyłam o tym, pragnęłam tego... - Tego właśnie pragniesz? - zapytał z ustami na jej ustach. - Tak, Richardzie. Kocham cię. Całował ją długie minuty, smakując ją językiem i rozkoszując się nią, aż wreszcie musiał przerwać, by nie poddać się pożądaniu, jakie czuł, i gwałtownemu pragnieniu kochania się z nią. Znieruchomiał na chwilę, by odzyskać panowanie nad sobą, po czym powoli pocałował ją w drugie ucho. Pogładził je językiem raz i drugi. - Kocham cię, Letty. - O, Boże... Objęła go tak mocno, że z całej siły musiał się powstrzymywać, by się nic załamać. Zamknął oczy; jego usta wciąż dotykały jej ucha. - Czy tego właśnie chciałaś? Usłyszał w odpowiedzi żarliwe, zdławione:
125 - Tak! Oderwał się od niej. - Otwórz oczy i spójrz na mnie. Patrzyła na niego zamglonymi oczami, w których widać było całe jej serce, duszę, każdą myśl. - Tego chcesz, miłości? - Pogładził jej nabrzmiałe usta palcem. - Chcesz, bym cię kochał? Przytaknęła. Pochylił się i pocałował ją. Jakaś ukryta iskierka przyzwoitości buntowała się w nim i czyniła jego ruchy powolniejszymi i niezgrabniejszymi niż zwykle, były bowiem wymuszone. Zanim jednak jego piekielna słaba wola zdążyła się poddać, spojrzał na nią, wciąż trzymając ją tak blisko siebie, że czuł jej oddech. - Popatrz na mnie, Półdiablę. Otworzyła oczy. - Ja nie kocham kobiet. Ja je wykorzystuję.
126
44 Trwało dłuższą chwilę, zanim zrozumiała, co powiedział. Rozmarzony wyraz na jej twarzy zniknął. Otworzyła usta, po czym uniosła ręce, by je zakryć. - Mogę to bez trudu powtarzać. Kocham cię, Letty. Kocham cię, Emily. Kocham cię, Charlotte. Mówiłem je wiele razy, by uzyskać to, czego chciałem. - Zmusił się do śmiechu. - To są tylko słowa i nie znaczą nic. Pomagają jedynie dostać się pomiędzy damskie nogi. Wyrwała się z jego ramion, jakby nie mogła znieść dotyku jego rąk. Jej twarz wypełniało rozczarowanie i wstręt. Widok ten niemal go załamał. Cofnął się o krok i potknął lekko. Znalazł jednak w sobie tyle siły, by się wyprostować. Skrzyżował ramiona, widząc jej łzy. W jej twarzy nie było już naiwnej niewinności. Jak kartka papieru, którą zmiął w ręku i odrzucił, jej twarzyczka skurczyła się z bólu i upokorzenia. Łzy płynęły z jej oczu tak obficie, że sam bliski był płaczu. Poczuł ucisk w gardle i musiał się odwrócić, by wziąć głęboki oddech i przezwyciężyć to, co czuł. Przeklął swoją słabość, że Letty była mu tak droga, choć tak rozpaczliwie starał się odrzucić to uczucie. Utkwił wzrok w ławce pod ścianą i stał nieporuszony. Dopiero po kilku sekundach zdołał opanować głos na tyle, by przemówić twardym, obojętnym tonem. - Chciałaś mojej miłości - wzruszył ramionami - i dostałaś tyle, ile mogę dać. Słowa bez znaczenia. Jeśli pragniesz aktu, który za tym idzie, zostań. Mogę być twoim kochankiem. Rozległ się zdławiony szloch. Był tak żałosny, że zadawał ból, każdy dźwięk uderzał go w żołądek niczym pięść. Chciał się odwrócić, mówiąc sobie, że nie może do niej podejść, niezależnie od tego, jak bardzo będzie płakać. Wówczas ją ujrzał. Stała zgięta wpół, jakby ją wychłostano, obejmując się ramionami. Włosy zwisały ciężką zasłoną, ukrywając ból i rozpacz na jej twarzy. Ramiona drżały przy każdej próbie zaczerpnięcia oddechu. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. Zmusił się do uniesienia głowy i wbił wzrok w ciemny sufit. - Następnym razem, gdy przyjdzie ci do tej małej, rozmarzonej główki oświadczać mężczyźnie, że go kochasz, przypomnij sobie tę noc. Usłyszał, jak nabiera powietrza. Stał nieruchomo, czekając, aż wyjdzie. Chciał tego. Nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła panować nad sobą. - Kochałam cię naprawdę - powiedziała wreszcie zdławionym głosem. Świat jej marzeń legł w gruzach. - Wciąż to powtarzasz. Powinnaś podziękować mi za lekcję, Półdiablę. Nie trać czasu na mówienie ludziom, że ich kochasz. - Myślisz, że nie wiem, czym jest miłość. Uważasz, że masz prawo udzielać mi lekcji. Uczyć, że mówienie o miłości jest niemądre. Ja nauczyłam się czegoś zupełnie innego, na długo zanim poznałam ciebie. Miałam wtedy siedem lat. Do mojego pokoju przyszła służąca i powiedziała, że matka chce mnie widzieć. Chorowała już bardzo długo i rzadko ją widywałam w ciągu ostatnich tygodni. Byłam tak podniecona, że biegłam jak wiatr długim korytarzem. Pamiętam, że ktoś otworzył mi drzwi i wtargnęłam do sypialni matki, zatrzymując się gwałtownie tuż za progiem. Pokój był ciemny i niesamowity w swej ciszy. W powietrzu unosił się zapach kamfory, siarki i lekarstw. Papa stał w pobliżu łóżka. W pierwszej chwili myślałam, że mama śpi i zostanę zbesztana za wpadnięcie do pokoju z takim impetem, kiedy jednak spojrzałam na ojca, pokazał mi głową, że mam podejść do mamy. Nie uśmiechnął się, milczał. . Odetchnęła i mówiła dalej. - Podeszłam do łóżka zmieszana, było coś dziwnego i w rodzicach, i w tym pokoju. Mama leżała na poduszkach, wyglądała na taką zmęczoną i bladą, wydawała się mniejsza niż ją pamiętałam. Zawsze uważałam ją za wysoką i dumną. Teraz była wątła i krucha jak nagie gałęzie drzew za oknem. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się promiennie, zupełnie jakby nie była chora i zawołała mnie, bym podeszła i zobaczyła coś, co miało być naszą tajemnicą. Wskazała dłonią łóżko obok siebie i
127 pamiętam, jak się tam wgramoliłam. Przytuliła mnie tylko na długą, długą chwilę. Czułam się tak bezpiecznie. Minęło już tyle czasu, odkąd trzymała mnie w ramionach, dając mi to błogie uczucie. Po chwili, dla mnie stanowczo zbyt krótkiej, ojciec odchrząknął i powiedział, że powinnam pozwolić jej odpocząć. Pocałowałam ją na dobranoc i zaczęłam zsuwać się z łóżka, lecz zatrzymała mnie. Ujęła moją twarz swymi szczupłymi rękami, przyglądała mi się, jakby chciała na zawsze zapamiętać każdy szczegół. Musiała przerwać, gdyż głos jej się załamał. Słyszał, jak dwukrotnie z trudem nabiera oddechu. - Papa odprowadził mnie do mojego pokoju. Wciąż milczał. Położyłam się do łóżka i pamiętam, jak nagle przyszła mi do głowy myśl - co ja zrobię, jeśli ona umrze? Była chora tak długo, iż zapewne uznałam jej chorobę za część naszego życia. Nie pomyślałam jednak nigdy o tym, że ta choroba może prowadzić do śmierci. Leżałam drżąc ze strachu, że sama myśl o tym mogłaby wywołać najgorsze. Próbowałam więc myśleć o czymś innym. Słuchałam, jak bije zegar. Skupiłam się na każdym z dziewięciu uderzeń. Następnego ranka dowiedziałam się, że mama umarła o dziewiątej przerwała i łamiącym się głosem dodała: - W podnieceniu poprzedniego wieczora, ponieważ dziecko, jakim wtedy byłam, tak bardzo pragnęło uścisku jej ramion, nie zdążyłam powiedzieć jej, że ją kocham. Nie mogę odejść od kogoś, kogo kocham, nie mówiąc mu tego. Wiedziałam dobrze, jak bardzo kochałam cię przez te lata. Myślisz, że jestem dzieckiem i nie wiem nic o miłości ani o stracie bliskich. Znam samotność, pożegnania i uczucie, że nie dopowiedziało się czegoś do końca. Może dla ciebie słowa te nie mają znaczenia. Ja mówię zawsze to, co myślę. Drzwi zamknęły się cicho. Pozostał sam w ciemnym pokoju. Wciąż patrzył w sufit, czując sztywność w plecach i ramionach. Po policzkach płynęły mu łzy.
128
45 Następnego ranka Seymour znalazł Richarda w pokoju muzycznym. Siedział na stołku z głową na ramionach opartych o klawiaturę fortepianu. Wyglądało na to, że śpi. - Co widzę! Ciężka noc, co? Richard powoli podniósł głowę. - Boże... Rozejrzał się po pokoju, mrugając oczami, po czym ukrył głowę w dłoniach. Pod powiekami miał pełno piasku, przynajmniej tak mu się zdawało. Jęknął, odczekał parę minut, które trwały wieczność, po czym zapytał: - Która godzina? - Dziesiąta. - O której chcesz wypłynąć? - W południe. - Seymour patrzył na szczątki rozbitej karafki i kandelabr leżący na podłodze. Niewiele już takich godzin nam zostało, co? Będziemy mieli lepsze rzeczy do roboty nocami. Roześmiał się. - Kto by pomyślał, że obydwaj zostaniemy usidleni w tym samym roku? Jeszcze niedawno nie dałbym złamanego grosza za ten pomysł. - O czym ty, do diabła, pleciesz? - O nas. - O czym? - O ślubie, rzecz jasna. O końcu naszej wolności, inaczej mówiąc. A myślałeś, że o czym? Jak tylko zacumujemy żaglowiec, pojedziemy prosto do Londynu po zezwolenia. Rozumiem, że będziesz chciał ożenić się za specjalnym zezwoleniem, biorąc pod uwagę okoliczności. Jej ojciec bez wątpienia się zgodzi. Giana nie potrzebuje wielkiej parady, choć zarówno Hunt, jak i ja wykopalibyśmy spod ziemi wszystko, czego zapragnąłby mój anioł. - Chyba się przesłyszałem - mruknął Richard, po czym powoli uniósł głowę i spojrzał chmurnie na Seymoura. - Co, na rany Boga, pozwoliło ci myśleć, że zamierzam się ożenić? To ty jesteś zamroczony. - Nie wiem wobec tego, jak chcesz z tego wybrnąć. Ta dziewczyna jest skompromitowana. Musiałeś przecież zdawać sobie sprawę... - Głos Seymoura zamarł. Jego szczęka opadła w zdumieniu. - Dobry Boże, człowieku! Nie przyszło ci to do głowy po tylu dniach spędzonych z nią sam na sam? Richard nie był w stanie się poruszyć. - I to mnie nazywasz zamroczonym - mruknął Seymour. - O piekło i szatani! - Richard opadł z powrotem na klawisze fortepianu. Rozbrzmiały kakofonią dźwięków, które przeniknęły go od zębów po pulsującą bólem głowę. - Masz cholerną rację. - Oczywiście, że mam rację. Właściwie to muszę przyznać pierwszeństwo Belmore'owi. To on pierwszy o tym wspomniał, gdy mówiliśmy o okupie. Muszę powiedzieć, że dziwnie pozieleniałeś na twarzy. - Nie masz pojęcia, co ja zrobiłem - odparł Richard cicho. Odetchnął, zamknął oczy i roześmiał się cynicznie. - I wszystko na darmo. Niech to piekło pochłonie. - A cóż to? Skrucha? Nigdy nie przypuszczałem, że mogę ujrzeć coś takiego. Lord Downe skruszony. Jaka szkoda, że Belmore tego nie widzi - mruknął Seymour pod nosem. - Jestem głupim osłem. - To prawda, ale lubimy cię mimo to. - Nie bądź taki dowcipny. - Richard wpatrywał się ponuro w podłogę. - Ja ją skrzywdziłem. - Powiesz jej, że nie chciałeś. - Ona wie, że zrobiłem to specjalnie. Nie wie tylko, że to dla jej dobra. Odkryłem, że nie bawi mnie łamanie serc. - Mmmm. Dotyczy to wszystkich serc, czy konkretnie jej serca? - Nie wiem - odparł Richard ostro. Seymour zamilkł. Richard spojrzał na niego. Przyjaciel przyglądał mu się uważnie przez monokl wiszący na łańcuszku na jego szyi.
129 - Czemu tak patrzysz? - burknął Richard. - Nie wierzę własnym oczom. Czy te skrupuły naprawdę ma niegodziwy lord Downe? - Za chwilę zobaczysz z bliska moją prawą pięść, jeśli nie zostawisz tego cholernego szkiełka. Seymour upuścił monokl i uniósł ręce, poddając się żartobliwym gestem. - Już idę, idę. Giana kazała ci powiedzieć, że śniadanie czeka w pokoju porannym. Trzeci pokój od strony holu. - Czy Półdiablę tam jest? Seymour potrząsnął głową. - Zdaje się, że nie czuje się najlepiej. Wiadomość ta znacznie pogorszyła nastrój Richarda. Przyjaciel poklepał go po ramieniu. - Dobrze, że jesteś z powrotem. Richard podniósł wzrok. - Czy ja podziękowałem ci za to, co zrobiłeś dla mnie? - Nie ma potrzeby. Uczyniłbyś to samo. Richard wpatrywał się w przestrzeń. Seymour przystanął w drzwiach i odwrócił się na chwilę. Popatrzył na niego filozoficznie. - Spójrz na to w ten sposób: masz przed sobą całe życie, by naprawić wszystko. Po czym wyszedł. Całe życie, pomyślał Richard, Po tym, co jej uczynił, nie wiedział, czy jednego życia wystarczy, by to naprawić.
130
46 Powóz zaturkotał po żwirowym podjeździe przed domem Hornsbych. Z ramieniem wspartym na pomarszczonym karku psa, Letty wyglądała przez okno. Wracała do domu. Wydawało jej, się, że minął rok, odkąd z niego zniknęła, tyle się zdarzyło, tyle rzeczy się zmieniło. Patrzyła jasnymi oczami na ten sam trzypiętrowy, kamienny dom, stare olchy i kasztany rosnące przy podjeździe, gruby dywan trawy rozciągający się jak zawsze od wschodu i znajome, niedostępne klify piętrzące się za wrzosowiskiem od strony morza. Na niebie bujały alki i mewy, wykrzykując swe codzienne nawoływania. Turkot kół powozu na żwirze był dźwiękiem, który słyszała setki razy. Nic tu się nie zmieniło. Nic z wyjątkiem niej samej. Dla niej nic już nie było takie samo. Pamiętała, ile razy patrzyła na te wrzosowiska i wyobrażała sobie, że Richard jedzie konno, zmierzając ku jej domowi. Wraz z Gusem spędzała całe dnie biegając po plaży pod klifami i marząc, że pewnego dnia będzie tu spacerować, trzymając Richarda za rękę. W leniwe letnie dni kładła się pod kasztanem i wyczarowywała w myśli obraz ich dzieci bawiących się na grubym dywanie soczystej trawy. A głęboką nocą, leżąc w łóżku i mając tylko swe marzenia, które rozświetlały jej samotność, wyobrażała sobie, że słyszy na podjeździe turkot kół powozu Richarda, który przyjechał, by oświadczyć się o jej rękę. Tak, wróciła do domu odmieniona. Jej serce było puste, jej marzenia umarły. Powóz stanął przed wejściem. - Jesteśmy w domu, Gus. Pies dyszał i naszczekiwał niespokojnie, tłukąc ogonem w skórzane siedzenia powozu. Drzwi otworzyły się i Letty spojrzała w twarz Richarda. Stał przed nią, jedną ręką przytrzymując drzwi, a drugą wyciągając ku niej, by pomóc jej wysiąść. Zawahała się. Jakieś nieuchwytne wzruszenie drżało na jego twarzy. Odwróciła oczy i zebrawszy w jedną rękę suknię i płaszcz, podała mu dłoń. Jego długie palce zamknęły się na jej ręce. Zwalczyła chęć odpowiedzenia na uścisk lekkim westchnieniem, nie uniosła też na niego oczu - miała zamiar zerwać z tym zwyczajem. Gdy tylko jej stopy dotknęły ziemi, uwolniła dłoń i wysoko unosząc głowę, poszła w kierunku domu. Podczas dwugodzinnej podróży statkiem unikała go, pozostając w kabinie i wymawiając się bólem głowy. Bliższe prawdy byłoby nazwanie tego bólem serca. Kiedy dopłynęli do portu, zeszła z pokładu z głową uniesioną wyzywająco wysoko, zdecydowana nigdy nie okazać Richardowi, jak bardzo ją zranił. Obserwowała, jak przemytnicy opuszczali żaglowiec wicehrabiego i wsiadali do powozu, mającego zabrać ich do Lockett Manor. Jechali w jaśniejszą przyszłość jako służba lorda Downe. Richard wolał jechać konno obok powozu, co Letty przyjęła z ulgą. Nie wyobrażała sobie, żeby mogła przez całą drogę do domu siedzieć w małym powozie naprzeciwko niego i nie rozpłakać się. Na wszelki wypadek wolała nie patrzeć mu w oczy, chciała bowiem zapamiętać tamten ich wyraz, jaki widziała ostatniej nocy. Nie pragnęła widzieć niczego innego poza tym lodowatym, twardym spojrzeniem i zadowoleniem na jego twarzy, że udało mu się ją tak upokorzyć. Chciała na zawsze zachować je w pamięci, by przypominały jej, jak była niemądra. Zaczęła wchodzić na schody, gdy drzwi otworzyły się. W progu stanął ojciec. W trzech krokach znalazła się w jego ramionach i rozpłakała się - z bólu, wyczerpania, napięcia i poczucia ulgi. - Letitia! - Przygarnął ją do siebie mocno. - Papa - szepnęła, kryjąc twarz na jego ramieniu. - Witam pana, Downe - powiedział ojciec i Letty poczuła, że skinął głową na powitanie. - Witam, sir. - Chodźmy do środka. - Ojciec wprowadził ją do domu. Poruszała się sztywno, jej ciało nagle ją zawiodło, poddając się zmęczeniu.
131 - Niech ci się przyjrzę. - Ojciec ujął jej twarz i uniósł ją ku górze. - Wyglądasz na wyczerpaną. - Skinęła ze znużeniem głową. - Potrzebujesz lekarza, czegokolwiek?... Zaprzeczyła. - Myślę, że powinnam się po prostu położyć. - Idź więc. Porozmawiamy później. Powoli wchodziła na schody, czując znużenie ogarniające jej ciało, duszę i myśli. Mijając półpiętro usłyszała głos Richarda zwracającego się do ojca: - Chciałbym z panem porozmawiać. Dźwięk jego głosu zatrzymał ją. Stanęła i oparła się o ścianę, kryjąc twarz w dłoniach. Wyobraźnia okrutnie podsunęła jej obraz twarzy Richarda i to, co tak wyraźnie zobaczyła w niej tej nocy: że nigdy nie będzie dla niego całym światem. Nie pozwoliłby jej na to - ta to bolesna świadomość, która zajęła miejsce radosnej nadziei. Nigdy nie wejdzie do jego świata. Nigdy. Na tej myśli urwała się jej świadomość. Pukanie do drzwi sypialni obudziło ją nagle. - Letitio? Mogę wejść? - Papa? Zsunęła się z łóżka i otworzyła drzwi. W progu stał ojciec. - Muszę z tobą porozmawiać, dziecko. Otworzyła drzwi szerzej i odwróciła oczy, gdy koło niej przechodził. - Tym razem narobiłam strasznego zamieszania, prawda? Stał, opierając się ręką o kominek i wpatrując się w ogień. - Myślę, że to ja narobiłem zamieszania. Nie ty. - Jakże to może być twoja wina, papo? Przecież nawet cię tu nie było. - I o to właśnie chodzi. Obawiam się, że nie było mnie przy tobie zbyt często, prawda? - Och, papo. Mówiłam ci, że rozumiem. - Naprawdę, córeczko? Zastanawiam się nad tym. Twoja matka była dla mnie całym światem, Letty. Nie wiedziałem, jakim słabym jestem człowiekiem, dopóki jej nie straciłem. Drżę na myśl, co powiedziałaby na to wszystko. Na moje ciągłe ucieczki na północ i pozostawianie cię samej sobie. - Myślę, że byłaby zła bardziej na mnie niż na ciebie. - Nie, moje dziecko, nie. - Jego głos ucichł nagle. Po chwili otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na nią. - Muszę cię o coś zapytać. - Zawahał się na moment. - Czy domyślasz się, o czym lord Downe chciał ze mną rozmawiać? Potrząsnęła głową. - No cóż, mówił mi, że nie rozmawiał z tobą jeszcze. - Nie - odparła cicho. - Nie rozmawiał. Nie zamieniliśmy ani słowa od poprzedniej nocy, pomyślała. - Lord Downe poprosił o twoją rękę. Był bardzo uprzejmy i hojny. Zapewnił mnie, że nie będzie ci brakowało niczego oraz... - Poprosił o moją rękę? - wyszeptała, po czym odwróciła się i powtórzyła: - Poprosił o moją rękę? - Owszem, biorąc pod uwagę okoliczności, nic innego nie mógł zrobić. Wyszedł parę minut temu i pojechał prosto do Londynu. - Po co? - By uzyskać zezwolenie na ślub. Wyjdziesz za mąż jutro po południu. - Nie pytałam, dlaczego pojechał do Londynu. Pytałam, dlaczego się oświadczył? Richard mnie nie kocha. - Letitio, spędziliście wiele czasu sam na sam. Jest to niesłychanie kompromitująca sytuacja. - Ależ nic się nie zdarzyło. - Bardzo mnie to cieszy. - Nic, poza kilkoma pocałunkami. Ojciec zamarł. - On cię całował? Skinęła głową. - Ale tylko dlatego, że go o to prosiłam. Jęknął.
132 - Letitio... - I dotykał mnie dość intymnie, to zrobił z własnej woli, ale... - Co robił?! - Dotykał moich piersi - przyznała otwarcie, zagryzając wargi, gdy twarz jej ojca spąsowiała. Ale uderzyłam go w głowę szczapą drewna - dodała pocieszająco. Ojciec otworzył bezgłośnie usta. - Och, to także był jego pomysł. Powiedział, że powinnam go uderzyć, jeśli kiedykolwiek dotknie mnie w ten sposób jeszcze raz. - Jeszcze raz? - powtórzył słabo. Przytaknęła. Opadł bezsilnie na najbliższe krzesło i potrząsnął głową. - Boże, tak bardzo chciałbym, by była tu twoja matka. - Ja także. Ojciec przez minutę pocierał dłonią oczy, po czym oparł łokcie o kolana, splatając dłonie. Wpatrywał się we wzór na dywanie. - Biorąc pod uwagę to, co zaszło między wami, myślę, że małżeństwo jest najlepszym rozwiązaniem. Co o tym sądzisz? - On mnie nie kocha. Spojrzał na nią. - Przecież to ty, moja droga, spędziłaś ponad godzinę pewnego dnia, oskarżając mnie, że cię nie rozumiem, i twierdząc, że twoja miłość do Richarda Lennoxa jest wieczna? - Tak i nie. Powiedziałam, że trwa już połowę życia, nie wiecznie. Prawie wiecznie. Ale to było przedtem. - Przyglądała się swoim dłoniom. - Teraz rozumiem, że jeśli kocha tylko jedna osoba, to nie wystarczy. Ojciec nagle zamilkł. Wydawał się błądzić myślami setki mil stąd. - Papo? Zamrugał oczami i powiedział: - Chodź, usiądź koło mnie. Podeszła i usiadła u jego stóp, jak to robiła będąc dzieckiem. Położył rękę na jej ramieniu i odezwał się: - Małżeństwo twojej matki i moje było zaaranżowane. - Naprawdę? Skinął głową. - Ja uwielbiałem ją od chwili, w której ją zobaczyłem, ona jednak nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Powiedziała twojej ciotce, że jestem nudny. - Nie jesteś nudny. Może troszkę zbyt zajęty - przyznała - ale nie nudny. Uśmiechnął się. - Twoja matka sądziła inaczej. Dużo czasu upłynęło, zanim udało mi się ją zdobyć. - Jak to zrobiłeś? Widziała, że jego myśl błądzi w przeszłości. Spojrzał na nią i odpowiedział: - Zabrałem ją na wykopaliska. - Pamiętam, że lubiła te wyjazdy, prawda? Potrząsnął głową. - Nie wtedy. Później tak, ale za pierwszym razem nie chciała jechać. Prawdę mówiąc, uprowadziłem ją. - Mamę? - zdumiała się. - Porwałeś ją? - Niezupełnie. Miałem przyzwolenie twojego dziadka. Był przychylny temu związkowi i znużyło go patrzenie, jak wodzi mnie za nos. Pomyślał, że gdybym ją skompromitował, nie miałaby wyjścia, musiałaby mnie poślubić. - Przerwał. - I co? Na jego twarzy pojawił się nieobecny uśmiech pełen zadumy. - Przekonałem ją. Była to wielka wygrana. Może dlatego jej śmierć była takim ciosem. Czułem się tak, jakbym musiał kurczowo trzymać się chociaż myśli o niej. - Mówiłam ci, że rozumiem. - Wiem. Masz ogromną zdolność przebaczania w swym czułym serduszku, Letitio. Dlatego postanowiłem ci to powiedzieć. Niewielu jest rodziców, którzy przyznaliby się swoim dzieciom, że
133 ich małżeństwo było wymuszone. Czasami, córeczko, wystarczy, że kocha jedna osoba. Ktoś o silnej wierze i czułym sercu może nauczyć drugiego miłości. Letty wpatrywała się w podłogę. - To może być prawda w większości przypadków, lecz Richard jest diabeeee... bardzo uparty. - Nie wydawał mi się zbyt niechętny temu małżeństwu, gdy ze mną rozmawiał. - Jest szlachetny - odparła przygnębiona. - W gruncie rzeczy jest bohaterem. Tylko o tym nie wie. Ojciec milczał przez chwilę, po czym powiedział: - Nie jestem pewien, czy powinienem ci to mówić. - Co takiego? - Powiedziałem mu, że nie będę cię zmuszał. Teraz ona była zdumiona. - Naprawdę tak powiedziałeś? - Tak. - A zmusiłbyś mnie? Potrząsnął głową. - A więc nie muszę za niego wychodzić? - To twoja decyzja. - I co powiedział? Zakaszlał leciutko. - Powiedział, że jestem żałosną imitacją ojca i że do wszystkich diabłów ożeni się z tobą, nawet gdyby miał cię siłą zaciągnąć przed ten cholerny ołtarz. - Tak powiedział? Ojciec przytakiwał. - Ma niezły temperament. - Och, na pewno nie chciał ci tak wygrażać. On tylko zawsze chce postawić na swoim. Ojciec roześmiał się. - Dodał jeszcze, że ma ci wiele rzeczy do powiedzenia. Wydaje mi się, że nazwał to małżeństwo „wartym całego życia" i że zamierza dopilnować, żebyś go „cholernie dobrze" usłyszała. - No cóż... - Nie sądzę, Letitio, by takie słowa padały z ust mężczyzny zmuszonego do małżeństwa. A zatem Letitia Olive Hornsby spędziła resztę popołudnia i wieczoru na przygotowaniach do swego ślubu. Było to jak huragan, który przetoczył się przez dom, nie dając jej chwili wytchnienia. Dopiero znalazłszy się sama w swojej sypialni miała czas, by wszystko przemyśleć. Owinęła się szalem i podeszła do okna. Usiadła na obitej perkalem ławeczce, jak to robiła miliony razy w ciągu dziewiętnastu lat swojego życia. W ciągu sekundy Gus zdążył wskoczyć na ławkę i rozsiąść się tuż koło niej. Oparła głowę o jego pomarszczoną szyję i objęła ramieniem wielkie psie cielsko. Gus położył potężną mordę na jej głowie i siedzieli tak razem, patrząc przez okno. - Och, Gus, myślisz, że naprawdę wszystko będzie dobrze? Pies pisnął cicho. Letty wpatrywała się w ciemne nocne niebo, niezmierne i nieodgadnione. Tak jak jej przyszłość. Po niedługiej chwili chmury nagle przerzedziły się, ukazując czyste niebo. Błyszczała na nim jedna mała gwiazdka, mrugając do niej porozumiewawczo. Zegar wybił dziewiątą.
134
47 Nikt dotąd nie kazał lordowi czekać przed ołtarzem. Richard od dziesięciu minut chodził długimi krokami po małej kruchcie kościoła. Powóz Hornsbych powinien zajechać lada chwila. Tu jednak chodziło o Półdiablę, a jej zwyczaje zawsze były odmienne od przyjętych. Jego tytuł nie obchodził jej w najmniejszym stopniu. Zatrzymał się nagle. A jeśli, po tylu latach biegania za nim, nie pojawi się w kościele? Ta myśl zaniepokoiła siedzącego w nim cynika. Brzmiała dość prawdopodobnie, chociaż byłaby to szczególna ironia losu. Nie mógłby jej winić, gdyby tak właśnie uczyniła po tym, jak ją skrzywdził. Niecierpliwie przeciągnął ręką po włosach i zerknął na zegarek. „Do diabła... do diabła... do diabła..." Uderzył lekko o udo trzymanym w ręce bukietem. Na pewno ojciec przysłałby wiadomość, gdyby mu odmówiła. Z drugiej jednak strony Hornsby znany był ze swego braku odpowiedzialności. Ten człowiek powiedział, że nie będzie jej zmuszał do niczego. Tylko obłąkany ojciec mógłby odmówić nakłonienia skompromitowanej młodej kobiety do małżeństwa. Richard znów ruszył ostrym krokiem, lecz po chwili zwolnił. Jego ojciec nie zawahałby się przed zmuszeniem swych dzieci do czegoś, czego sobie życzył. Myśl ta osadziła Richarda w miejscu. Jakiś głos w duszy kazał mu zastanowić się, czy on sam zmusiłby swoją córkę do małżeństwa. Szczerze mówiąc, nie potrafił odpowiedzieć. To zależałoby od kandydata na męża, pomyślał. Przedziwne było, że gdy Seymour wypowiedział słowo „skompromitowana", Richard ujrzał wszystko w innym świetle. Jakież to było proste. Zrujnował jej reputację, więc jedynym sposobem, by ją uratować, było ożenić się z nią. Potrząsnął głową, marszcząc brwi. Zbyt długo przebywał z Półdiablęciem. Jego myśli zaczynały przypominać jej słowa. Przed kościół zajechał powóz. Richard zamarł na moment, po czym wyciągnął szyję i poprawił fular. Dotknął ręką prawej kieszeni. Zezwolenie. Dotknął lewej. Pierścionek. Małe pomieszczenie nagle pociemniało, na podłogę padły cienie. Richard podniósł głowę. Stała w drzwiach, wsparta na ramieniu ojca. Nie widział jej twarzy. Obydwie postacie skąpane były w popołudniowym słońcu. Wiedział jednak, że patrzy na niego. Zastanawiał się, czy wyczuwa jego zdenerwowanie. Boże, pomyślał, moje ręce drżą jak liście osiki. Powinienem był wypić coś przedtem. Nie, poprawił się w myślach. Żadnego alkoholu. - Witaj, Downe - powiedział Hornsby wprowadzając córkę do środka. Richard skinął głową i postąpił krok w ich kierunku. - Giana Hunt je przysyła. Powiedziała, że są dla ciebie. Na dzisiejszą uroczystość. - Podał jej kwiaty, czując się jak szesnastolatek. - Tycjany - powiedziała z nabożeństwem w głosie i uniosła bukiet do twarzy, wdychając ich zapach. Jej twarz rozjaśnił jeden z owych cudownych uśmiechów, jakie kiedyś przeznaczone były dla niego. Musiał przyznać, że brakowało mu ich. Nie tęsknił jedynie za nabożnym uwielbieniem, jakie wyrażały. Widząc je miał wrażenie, że uważa go niemal za Boga. Niezbyt to wygodne dla człowieka, który kroczył drogą grzechu. Nigdy nie chciał, by stawiano go na piedestale. Tak długo i zaciekle walczył o to, by być sobą, a nie kimś, kim inni - niezależnie od tego, czy był to jego ojciec, czy nawet zakochana w nim dziewczyna - chcieli go widzieć. Richard był tylko człowiekiem, który popełniał błędy i chciał, by widziała w nim mężczyznę, a nie boga. Opuściła bukiet. Ujrzał na jej szyi perły. Przepiękne, różowe perły jej matki. Wyglądały jak łzy i przypomniały mu tę noc, gdy szlochała rozpaczliwie, zgięta wpół i załamana. Zebrał się w sobie i powiedział ostrzej, niż zamierzał: - Wielebny pastor czeka. Spojrzała na niego i jej uśmiech zgasł. „Do diabła." Otworzył drzwi i patrzył, jak wchodzi. Wsunął się za nią do środka i położył rękę na jej ramieniu. Znieruchomiała i spojrzała na niego zdziwiona.
135 - Mogę być czasami łajdakiem. Uważnie popatrzyła mu w oczy i odparła: - Owszem, możesz. Ale nie musisz. W progu stanął ojciec i ujął jej ramię, zanim Richard zdążył dodać coś jeszcze. Wielebny Poppit podniósł wzrok znad ołtarza. - O, panna młoda przybyła! Czas więc zaczynać. Tak, tak. Pani Poppit! Pani Poppit! W drzwiach świątyni ukazała się głowa o brązowych myszowatych włosach. Ekspert od rozpusty, pomyślał Richard, podchodząc do stojących przy ołtarzu. Kobieta spojrzała na niego i jej oczy rozszerzyły się. Miał wrażenie, że gdyby była katoliczką, przeżegnałaby się. Albo chociaż wyciągnęła przed siebie krzyż. - Szybciej, pani Poppit. Nie możemy przecież pozwolić, by lord i jego młoda narzeczona czekali na nas! Richard zwrócił się do Letty i wyciągnął rękę. Hornsby włożył dłoń córki w jego dłoń. Symbolika tego gestu nie umknęła Richardowi. Zatrzymał się na chwilę. Oto zawierał małżeństwo, nie tylko dla rodziny, dla podtrzymania rodu, dla honoru i z powodu skompromitowania panny. Brał na siebie odpowiedzialność za całe jej życie. Małżeństwo było czymś więcej niż ceremonią, której dotąd unikał. Oto brał sobie żonę. Spojrzał na nią, marszcząc lekko brwi. Jego żona. Jak błyskawica przeszyła go nagle myśl, że odtąd mieli być razem przez całe życie. Ta dziewczyna o brązowych włosach miała być matką jego dzieci, kobietą, przy boku której się zestarzeje. Wzrok, który na niego podniosła, mówił, że jest równie oszołomiona jak on. Delikatnie położył jej dłoń na swym przedramieniu i nakrył swoją dłonią. Poczuł, że jej palce zaciskają się lekko, jednak nie spojrzała na niego. Wiedział, że obawia się patrzeć na niego, lękając się, co mogłaby zobaczyć. Pragnął powiedzieć coś, co by ją uspokoiło. Tak ważne było, by teraz odezwał się do niej właściwie. Pochylił się i patrzył na nią tak długo, że musiała na niego spojrzeć. - I co teraz z nami będzie? - szepnął. Zmarszczyła lekko brwi i mruknęła: - Nie wiem. Uderzył go nagle jej wygląd - była taka przestraszona, a jednocześnie taka nieskazitelna. Nie było już na jej twarzyczce smug brudu, który pokrywał ich oboje po długich godzinach spędzonych w ładowni statku. Na jej niebieskiej sukience nie było śladów przeżyć. Suknia miała ten sam chłodny, błękitny odcień, który przybierały jej zmartwione oczy tuż po każdej kolejnej katastrofie. W jej brązowe loki upięte wysoko na głowie wplecione były maleńkie różowe kwiatuszki. Z jakiegoś powodu zrobiły na nim ogromne wrażenie, podobnie jak perły na jej szyi. Richard przypomniał sobie ów pierwszy bal. Poczuł podobny przypływ rycerskości, jak wówczas, jakby jej szczęście zależało tylko od niego. Po chwili zerknęła na niego nieznacznie. Podczas gdy pastor krzątał się wokół, szukając swej Biblii, Richard starał się znaleźć jakieś słowa, którymi mógłby uczynić ten moment wyjątkowym. Znowu pochylił się i szepnął: - Zapomniałem cię o coś zapytać. - O co? Zbliżył się tak, by tylko ona go usłyszała. - Czy chcesz zostać moją żoną? Spojrzała na niego zdumiona. - To coś, o czym będziemy opowiadać naszym wnukom. Uśmiechnęła się, a potem roześmiała cicho. - Czy to oznacza „tak"? Zanim zdążyła odpowiedzieć, pastor rozpoczął ceremonię. Skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Richard poczuł się jakby rozczarowany. Po tylu latach uciekania sprzed ołtarza wydawało mu się, że ślub będzie aktem bardziej podniosłym i odzwierciedlającym walkę, jaką przeszedł. A jednak nie. Dopełnili formalności, podpisali się w księdze, odebrali rutynowe gratulacje od wielebnego pastora i jego żony, wszystko to zdawało się takie zwyczajne i doczesne, jak cały ten dzień.
136 Zatrzymali się w kruchcie. Richard widział, jak Letty spojrzała na ojca. Oczy Hornsby'ego były wilgotne. Otworzył ramiona, a Półdiablę wpadło w nie bez wahania. Ojciec wyglądał, jakby nie potrafił, nie mógł jej puścić. Richard odwrócił się. Nie mógł na nich patrzeć, gdyż ogarnęło go jakieś dziwne, przeszywające na wskroś wzruszenie. Było to diabelnie krępujące. Nie rozumiał tego. O ile wiedział, Hornsby wiecznie wyjeżdżał w poszukiwaniu jakichś potłuczonych starorzymskich skorup, podczas gdy Półdiablę całymi latami dziczało samotnie. A jednak uczucie, które dostrzegł między nimi, było prawdziwe. Kochała tego człowieka, mimo że ją tak zaniedbywał. Usłyszał jej głos. - Kocham cię, papo. „Może dla ciebie te słowa nie mają znaczenia. Ja mówię zawsze to, co myślę." Odwrócił się i spojrzał na nią, przypominając sobie jej słowa. Nigdy nie odchodziła od kogoś, kogo kochała, nie mówiąc mu o tym. Letty zwróciła się ku niemu, bezwiednie dotykając pereł na szyi. Przyglądał się jej twarzy. Kruchtę nagle wypełniła cisza, nabrzmiała setkami pytań w jej oczach i bezładną plątaniną słów cisnących mu się na usta. Jego żona patrzyła na niego. Jego żona. Wypuścił z płuc powietrze. Nawet nie wiedział, że wstrzymywał oddech. Nagle zrozumiał, czego się obawiał. Nie tego, że nie pojawi się w kościele. Bał się, że nie potrafi mu wybaczyć. W milczeniu wyszli z kościoła. Richard podniósł swoją żonę, wsadzając ją do powozu. Tego, że zatrzymał dłonie nieco dłużej na jej talii, nie zauważył. To, że usiadł trochę bliżej, niż było to konieczne, też mu umknęło. Także i to, że nie padło między nimi ani jedno słowo, również mu wcale nie przeszkadzało.
137
48 Letty rozejrzała się po pokoju i poczuła się jeszcze bardziej zdenerwowana i zagubiona. Od chwili gdy weszła do kościoła, dzień ten zdawał się składać wyłącznie z trudnych chwil. Między nimi nic się nie zmieniło. Och, zdarzyło się pojedyncze spojrzenie czy dotyk dłoni, ale żadne z nich nie osłabiło napięcia. Stała przy kominku pocierając nerwowo ręce i nasłuchując. Poprzez trzaskanie ognia słyszała dźwięki dochodzące z sąsiedniego pokoju: zamykanie szuflady, przytłumiony głos służącego, skrzypnięcie otwieranych drzwi. Richard. Podniosła głowę. Zamknął za sobą drzwi i odwrócił się. Na sobie miał długi, aksamitny szlafrok koloru ciemnego wina. Szybko zerknęła w dół i spostrzegła jego bose stopy. Powoli przeniosła wzrok na rozchylone klapy. Naga skóra, porośnięta włosami pozwalała przypuszczać, że poza tym nie ma na sobie nic. - Wyglądasz na przerażoną. Półdiablę. - Bo jestem. Zaśmiał się cicho. - Z czego się śmiejesz? - Ze złośliwości losu. - Podszedł do niej. - Uważam to za ogromnie zabawne, iż kiedy próbuję przerazić cię do głębi, masz więcej odwagi niż sam Wellington. Za to w noc poślubną wyglądasz, jakbyś miała zemdleć, gdybym cię tylko dotknął. - Czuję się... inaczej. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale tak jest. Jego ironiczny uśmiech zniknął. - Czy dałoby to coś, gdybym powiedział, że cię przepraszam? - Nie wiem. - Przepraszam. Naprawdę jest mi przykro... - Przerwał, po czym dodał: - Oboje wiemy, że mówiłem wiele rzeczy po to, aby cię zranić. - Udało ci się mnie przerazić - przyznała cicho. - Chciałem cię przerazić. Chciałem cię ocalić przed samą sobą. Wiele mnie to kosztowało. Grałem dla ciebie bohatera, Półdiablę. Spojrzała na niego, nie mogąc uwierzyć, jak różne były ścieżki ich myśli. - To nie jest taki bohater, jakiego w tobie widzę, Richardzie. Nie potrzeba odwagi, by ranić ludzi. Myślę, że trzeba jej o wiele więcej, by kogoś nie skrzywdzić. Przez chwilę zdawał się zastanawiać nad tym. Potem zajrzał jej w twarz, jakby szukał w niej czegoś. - Kiedy ty dorosłaś? Nie umiała odpowiedzieć. Wydawał się to wyczuwać. W pokoju panowała napięta cisza. Wreszcie odezwał się: - Nie jestem pewien, czy wiem, co teraz zrobić. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ależ na pewno robiłeś to już nieraz. Zamrugał oczami, zbity z tropu. Po chwili roześmiał się. - Nie mówiłem o tym. - Och. - Poczuła, że się rumieni. - Przypuszczam, że powinnam była się domyślić, prawda? Zapewne robiłeś to milion razy. Wyglądał tak, jakby siłą powstrzymywał śmiech. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. - Myślę, że czekają mnie niespodzianki. - Nie wydaje mi się - mruknęła, czując się nagle bardzo niezręczna i dziecinna. - Ja nie mam pojęcia, jak to się robi. - Może więc obydwoje się zdziwimy. - Przesunął palce po jej policzku i podbródku, zachwycając się miękkością jej skóry. - Jest taka delikatna. Nie widziałem nigdy tak delikatnej skóry. Od początku bałem się jej dotykać, by cię nie posiniaczyć. Jego dłoń przesunęła się leciutko w dół po jej szyi, łagodnie i czule. Uniósł jej twarz tak, że musiała na niego spojrzeć. - Jak mam cię pieścić teraz, gdy nie zamierzam cię odstraszyć?
138 Poczuła jego usta na swych brwiach i znowu ogarnęło ją owo cudowne uczucie. - Robisz to zupełnie dobrze. Uśmiechnął się i opuścił głowę, delikatnie dotykając ustami jej powiek, potem nosa. W sposobie, w jaki ją obejmował, w jaki jego ręce błądziły po jej ciele, była niezwykła łagodność. Ta czuła i delikatna strona jego duszy, była dotąd ukryta przed światem pod maską cynizmu. Pocałował ją w skronie, po czym przeczesał palcami jej włosy i przechylił jej głowę tak, by ustami móc nakryć jej usta. Pogładził językiem jej wargi raz i drugi, by po chwili rozchylić je i zagłębić się w nich. Jej ręce prześlizgnęły się po jego piersi, zatrzymując się na chwilę, by poczuć bicie jego serca. Uderzało unisono z jej sercem. Objęła go za szyję, pieszcząc jego włosy dotykające kołnierza. Ponownie przesunął usta na jej skroń, a potem do ucha. - Otwórz oczy, kiedy cię całuję i dotykam, niech będą otwarte, gdy będę się z tobą kochał. Chcę widzieć, co czujesz, chcę, by twoje oczy mówiły do mnie. Powoli podniosła powieki i patrzyła na niego spod gęstej zasłony rzęs. Widziała, jak jego głowa zniżyła się, ich spojrzenia były połączone. Rozkoszowała się jego zapachem, pełnym, męskim i podniecającym. Znów poczuła w ustach smak jego języka. Oczy mu płonęły. Jej powieki zrobiły się ciężkie, lecz nie zamknęła ich. Oparła się o Richarda, jakby szukając wsparcia. Oderwał ręce od jej głowy, przeciągając nimi po ramionach, jakby podziwiając każdy mięsień, każdą łagodną linię i zatrzymując się na samym dole jej pleców. Przycisnął ją do siebie. Jęknęła, gdy ją podniósł, by podejść do łóżka. Kołysząc lekko stopami, delektowała się jego pocałunkiem i bliskością ich ciał. Posadził ją na łóżku. Było jej jednak obojętne, gdzie się znajduje; Richard wypełniał wszystkie jej zmysły: jego zapach, dotyk, lekko chrapliwy oddech, gdy pochylał się nad nią, złotowłosy, wysoki i piękny, z twarzą niemal anielską. W jego oczach tliły się iskierki, gdy cofnął się o krok, by na nią spojrzeć. Dopiero po chwili zorientowała się, że jej nie dotyka. Zdumiała się, że zostawia ją teraz, gdy potrzebowała go najbardziej. - Richard... - Poczekaj. Obszedł pokój, gasząc najpierw kinkiet, później jedną po drugiej lampy, pozostawiając jedynie małą świeczkę i ogień na kominku. Wtedy dopiero stanął znów przed nią. Z tyłu jak złoty pył migotało bursztynowe światło. Wyciągnął rękę i rozwiązał pasek jej lekkiego peniuaru, po czym przesunął swym długim palcem wzdłuż rozcięcia, docierając aż do brzegu jej piersi. Wstrzymała oddech, czując falę ognia, ogarniającą całe jej ciało. - Podoba ci się to, Półdiablę? Zsunął jedwabny peniuar z jej ramion jednym lekkim ruchem. Ześlizgnął się po niej jak spływająca woda. Jej nocna koszula była z cieniutkiego batystu, białego i przejrzystego. Jego spojrzenie ogarnęło ją jak ramiona kochanka, zatrzymując się tam, gdzie spod materiału prześwitywały jej piersi, a potem niżej, na obiecującym cieniu pomiędzy nogami. Jego wzrok, gorący i pełen satysfakcji, obsunął się niżej, aż do jej stóp. Później równie powoli jak przedtem, począł studiować oczami zarys jej nóg, bioder i talii. Podszedł bliżej i pochylił głowę, całując pierś przez materiał. Potarł językiem twardy sutek jeszcze raz i jeszcze. Gwałtownie odetchnęła, gdy przesunął się ku drugiej piersi, pieszcząc ją w ten sam delikatny sposób. Ręce prześlizgnęły się po jej bokach, wracając na poprzednie miejsce w talii. Podniósł ją i posadził bliżej krawędzi łóżka, stając pomiędzy jej kolanami. - Połóż się - powiedział. Posłuchała. Stał patrząc na nią tak długo, że poczuła chęć zakrycia się. Zdawał się pragnąć jej widoku, jak potrzebuje się tlenu, by oddychać. Potem nachylił się nad nią, opierając łokcie o łóżko i nakrył jej usta swoimi. Jego oczy płonęły pożądaniem. Ręce opierał na jej nagich ramionach, pocierając niecierpliwie wstążeczki podtrzymujące jej koszulkę. Jego usta były teraz przy jej uchu, szepcząc o jej słodkim zapachu, po czym zsunęły się w dół jej szyi na ramię. Chwycił zębami wstążeczkę i rozwiązał ją jednym ruchem. Szorstką brodą potarł
139 delikatną skórę na jej obojczyku i przesunął wargi ku wstążce na drugim ramieniu. W sekundę i ta również była rozwiązana. Pochylił głowę, by ponownie całować jej piersi i każde żebro przez cienki batyst. Possał lekko jej sutki. Zamknęła oczy, by rozkoszować się każdym wrażeniem. Jej rozpalona skóra pulsowała życiem. Ukrył twarz na jej brzuchu, po czym dotknął ustami wzgórka, który łączył nogi. Jęknęła, gdy materiał potarł najbardziej wrażliwe miejsce. Poczuła wilgoć. Jej kolana osłabły nagle i zwisały bezwładnie po obu stronach jego bioder. Przeciągnął ręką wzdłuż jej ciała, aż dosięgnął koronkowego rąbka koszuli i pociągnął go w dół. Chłodne powietrze owiało jej piersi, talię, brzuch, ostudziło ogień w złączeniu nóg, wreszcie batyst jak skrzydło ptaka zsunął się po jej udach, kolanach i łydkach. Jego dłoń znów była na niej. Pieściła jej piersi. Czubek palca powędrował w dół brzucha, zatrzymał się na ciemnym wzgórku i wsunął się lekko w miejsce najbardziej intymne. Gwałtownie wciągnęła powietrze i instynktownie chwyciła go za nadgarstek, spoglądając z paniką w jego rozpalone oczy. - Nie ma w tobie miejsca, którego nie chciałbym kochać, nie pragnąłbym dotknąć. - Pogładził dłonią jej pierś. - Jesteś taka piękna. Tutaj. Śliczna. - Dotknął sutka drugiej piersi. - I tutaj. - Jego ręce objęły jej talię i zsunęły się niżej, na biodra. - Tutaj. - Zatrzymał się. - I tutaj, zwłaszcza w tym miejscu. - Jego palec wślizgnął się w wilgotne miejsce między jej nogami, pocierając je powoli i delikatnie. Wstrzymała oddech. Spojrzał jej w oczy. - Nie bój się. To właśnie jest miłość. Pozwól mi się poprowadzić. Podsunął się wyżej, lecz nie cofnął ręki pieszczącej tak intymnie. Jego usta lekko całowały jej wargi, potem wsunął w nie język, podczas gdy jego palec wciąż gładził ją w powolnej, dojmującej pieszczocie, która sprawiała, że miejsce to zaczęło pulsować, a kolana rozchyliły się. Jego usta były teraz tuż przy jej uchu, szepcząc, jak miękka i cudownie wilgotna jest w środku. Palec pieścił ją, poruszając się coraz śmielej, kolana poczęły jej drżeć. Wyprostował się nagle, zrzucił szlafrok i położył się na niej. Jego pierś dotknęła jej piersi, a wilgotna dłoń wciąż gładziła ją pomiędzy nogami. - Otwórz oczy. - Nie mogę - szepnęła. - Otwórz - powiedział bardziej stanowczo. - Nie mogę - odparła niemal z płaczem. Zabrał rękę. Gwałtownie otworzyła oczy i krzyknęła. Uniósł się i podciągnął jej kolana w górę, tak że oparła stopy na łóżku. Przysunął biodra bliżej i powoli ocierał się o nią swą męskością. Wyprężyła się, wołając jego imię. Żadne marzenia nie mogły temu dorównać. Żaden najśmielszy sen, najdziwniejsza baśń nie była tak cudowna jak ta rzeczywistość, gdy Richard dotykał jej, całował, kochał się z nią. Zamglonymi oczami spoglądała na jego ciało obrysowane miodowym światłem. Wyciągnęła dłoń i dotknęła go, czując szorstkość włosów rosnących na jego piersi, żebrach i brzuchu. Jej dłoń zsunęła się niżej i musnęła twardość, która czyniła go mężczyzną. Cofnęła rękę spłoszona. - Dotykaj mnie, Półdiablę. Dotykaj mnie, proszę. Niepewnie wyciągnęła dłoń i pogładziła go. Jęknął i przesunął biodra, dotykając swą męskością jej pulsujących warg pomiędzy nogami. Teraz ona jęknęła. Ujął jej dłoń i położył na sobie, poruszając biodrami w przód i w tył i pocierając ją tak, że przesuwała się wraz z nim tak długo, aż krzyknęła. Pochylił się i pocałował ją. - Jesteś cudowna. Wypchnął biodra do przodu, by przesunąć się po niej. Chciał, by poznała jego wielkość i twardą gładkość. Podniosła się i oparła na łokciach. Pocałowała go, powtarzając jego ruchy, drogę jego ust i języka. Gdy dotarła do ucha, jęknął cicho. Pochyliła lekko głowę i polizała jego pierś. Sięgnął ręką pomiędzy ich ciała. Poczuła, jak szeroki czubek jego członka wsuwa się w nią, rozszerzając jej wargi tak, jak jego język robił to z jej ustami. Wysunął się z niej ostrożnie. Jej ciało należało do niego, rozpalone i rozkosznie drżące. Powtarzał ten ruch wciąż od nowa, aż jej ręce objęły gwałtownie i mocno jego pośladki. Pragnęła czegoś, obojętnie czego, co ugasiłoby
140 pożar trawiący jej ciało. Jego biodra wciąż poruszały się lekko, powoli wsuwając się w nią i wysuwając, za każdym razem nieco głębiej. Po kilku minutach czy godzinach - nie wiedziała - wszedł w nią mocniej i zamarł, gdyż natrafił na opór. - Chwyć mnie za ramiona, Półdiablę. Usłuchała. Ponownie zaczął się poruszać. Czuła, jakby tam, pomiędzy nogami, płynęły jej łzy, wilgotne i ciepłe. Z ledwością mogła oddychać. Wygięła się w łuk tak, że pierś jej ocierała się o niego za każdym, najlżejszym nawet poruszeniem. Uniosła biodra wyżej i wyżej, aż miejsce, gdzie w nią wchodził, zaczęło płonąć. Przestała widzieć cokolwiek. Straciła oddech. Przez mgłę pulsującej rozkoszy usłyszała jego głos: - Przepraszam, Półdiablę. Wysunął się znowu. W chwili gdy wyszła mu naprzeciw, pchnął mocno i głęboko. Nagły ból rozszedł się po całym ciele. Chciała krzyknąć, lecz jego wargi zamknęły jej usta. Usiłowała zepchnąć go z siebie. - To boli! Nie... to boli. - Boże... Nie ruszaj się. Przytrzymał rękami jej biodra, unieruchamiając je. Ich oddechy były głośne, nierówne. Z oczu płynęły jej łzy, staczając się po skroniach i ginąc we włosach. Wyglądał tak, jakby to jego przeszywał ból. - Tak mi przykro. - Całował jej policzki, oczy, skronie. Całując ją w ucho dodał: - Wziąłbym ten ból na siebie, gdybym mógł. Czule ujął jej głowę w ręce, całując raz po raz. Wciąż ją wypełniał, głęboko i całkowicie, nie poruszał się jednak i ostry ból przeszedł w dalekie ćmienie, powoli znikające. Całowali się przez długie minuty, smakując i delektując się swą bliskością i połączeniem. - Czy wciąż cię boli? Potrząsnęła głową. - Spróbuj opuścić nogi. Zsunęła stopy wzdłuż jego bioder, kolan i łydek. Jej palce sięgały mu zaledwie do kostek. Myślała o tym, jak długie są jego nogi, gdy poruszył się powoli. Sądziła, że zamierza wyjść z niej i zaczerpnęła powietrza, on jednak nieznacznie wsunął się głębiej. - Czy to cię boli? Potrząsnęła głową. Zrobił to ponownie. Wstrzymała oddech. Zamarł. - Nie chcę ci znowu sprawić bólu. - To nie boli. Zaczął się poruszać, przesuwając w tył i w przód, opierając się na przedramionach. Pogładziła rękami jego ramiona, wyczuwając twardość mięśni i ścięgien, ich potężną siłę. Jej dłonie zsunęły się w dół, nieco spłoszone dotykiem szorstkich włosów na jego ramionach. Wreszcie spoczęły na jego rękach, czując, jak drżą przy każdym poruszeniu bioder. Jęknął, po czym podciągnął się wyżej tak, że gdy znalazł się całkowicie w niej, znów poczuła powracający dreszcz owej przecudownej rozkoszy, płomienie ponownie rozpaliły jej wnętrze. Poruszał się coraz szybciej, głębiej, powtarzając bez końca jej imię. Uniosła instynktownie kolana. Richard wygiął plecy w łuk, chwytając jej biodra w swe silne ręce. Wciąż się poruszał, jego pierś spoczywała teraz na niej, twarz ukrył w jej szyi. Przyciskał ją do siebie tak mocno, że przesuwała się razem z nim. Wypowiadał bezładne słowa o cieple, wilgoci i rozkoszy, jaką mu dawała. Mówił coraz bardziej obrazowo, aż Letty poczuła wypieki na twarzy. Jej ciało, podobnie jak i jego, pokrył pot. Miała wrażenie, że roztapia się od środka. Znów oddychała płytko, gwałtownie, i choć miała otwarte oczy, nie widziała niczego. Poruszali się coraz szybciej, Richard trzymał jej biodra mocno, przyciskał ją do siebie i wywoływał w niej uczucia, których nigdy nie potrafiłaby opisać. Jego słowa ponaglały ją, by przyszła, była jednak ponad tym wszystkim. Czuła tylko rozkosz zmysłów, wiedziała jedynie, że wypełniają całą roztapiając jej wnętrze, wypalając je ogniem, który przewyższał wszelkie fantazje. Trwało to całą wieczność, mierzoną zgodnym biciem oszalałych serc. Krzyknął raz, po czym wygiął się w łuk i wbił się w nią tak mocno, jak nigdy dotąd. Głęboko wewnątrz siebie poczuła, jak jego życie wlewa się w nią pulsującą falą. Spojrzała na niego. Odrzuciwszy głowę do tyłu, trwał nieruchomo, jego mięśnie były napięte, oczy zamknięte, jedynie usta rozchyliły się jękiem odprężenia.
141 Minuty zamieniały się w wieczność. Richard leżał na niej, osłabły nagle, posiadłszy wszystko. Położył głowę na jej szyi i czuła tuż przy uchu jego przyspieszony oddech. Ich serca biły tym samym rytmem, szybkim z początku, z wolna coraz spokojniejszym, aż oddechy wyrównały się. Wyczuwała dłońmi mocne mięśnie jego pleców i wilgoć na skórze. Wszystko wokół było takie zmysłowe. Łaskotanie włosów rosnących na jego ciele. Piżmowy zapach ich miłości, zmieszany z zapachem ogniska i wrzosu, lekko zabarwiony egzotyczną wonią drzewa sandałowego. Leżała nieruchomo, wpatrując się w ciemny sufit, wsłuchana w spokojny oddech męża. Czuła, jak do końca i rozkosznie ją posiadł. Richard nie był bogiem, nie był też jej dziewczęcym ideałem. Był mężczyzną z krwi i kości, a jednak jego władza nad nią była teraz potężniejsza niż gdyby był bóstwem. Wiedziała z całą pewnością, że od tej właśnie chwili w jej życiu nie było już powrotu do przeszłości. Rzeczywistość wspólnych przeżyć, zespolenia ich ciał sprawiła, że wszystkie marzenia, które snuła, wszystkie jej sny i życzenia, niemądre myśli dziewczęcej główki zbladły i straciły swe barwy. Najpierw była dzieckiem, które myślało, że kocha. Potem młodą dziewczyną, która sądziła, że znalazła drugą połowę swej duszy. Teraz, jako jego żona, odkrywała coś tak odmiennego od miłości dusz, że nie potrafiła tego opisać słowami. Czas i myśli odpłynęły w dal, jej oczy zamknęły się. Otworzyła je dopiero, gdy Richard poruszył się lekko. Zastanawiała się, jak długo tak leżeli. Jeśli chodziło o nią, mogli tak pozostać na zawsze. Leżała cicho, rozpamiętując w myślach to, co zdarzyło się przed chwilą. Po kilku minutach odezwała się: - Richard... - Poczuła, że mruczy coś w jej szyję. - Gdzie miałam przyjść? - Mhmm? - Gdzie miałam przyjść? - Kiedy? - Przed chwilą. Podniósł głowę i spojrzał na nią. - O czym ty mówisz? - Nie zrozumiałam, gdzie kazałeś mi przyjść. Zdawało jej się, że się zarumienił, potem zaklął cicho, jęknął i schował głowę na jej ramieniu. - Nieważne - odpowiedział w jej szyję. Zamilkła znowu, słuchając trzasku ognia i absolutnej ciszy, która ich otaczała. Po chwili zamyślenia odezwała się znowu. - Richard... - Słucham? - Ile razy to robiłeś? Milczał. Odwróciła głowę. - Richard? - Bądź cierpliwa. Liczę. - Och. - Odczekała chwilę. Sekundy zamieniały się w minuty, a on wciąż nie odpowiadał. Czy wciąż liczysz? - Ciii... Myli mi się przez ciebie. Zmarszczyła brwi i czekała. Westchnęła i czekała dalej. Ponownie westchnęła. - Jeszcze nie skończyłeś? Spojrzał na nią surowo. - Owszem. - Więc ile? - Milion i jeden raz. Otworzyła w zdumieniu usta. Jego ramiona poczęły drżeć. Wstrzymywał śmiech. - Ty łotrze! - parsknęła. Złapał ją za ręce i przytrzymał, przyglądając jej się z rozbawieniem. - Och, nie. Pomyliłem się. Nie milion jeden. Splótł palce z jej palcami i przylgnął do niej całym ciałem. Pochylił głowę, zbliżając ją tuż do jej ucha. - Milion i dwa razy.
142
49 Słysząc szczekanie Gusa, Letty otworzyła drzwi z impetem i zbiegła ze schodów. Pies wykonał imponujący skok i z hukiem wylądował na ziemi, po czym obiegł powóz trzy razy naokoło, ku rozbawieniu woźnicy i służących, usiłujących rozładować kufry Letty. Ludzie rozbiegali się na boki, gdy Gus w szalonym pędzie wpadał między nich, wzbijając kurz, żwir i przekleństwa. Letty potrzebowała pięciu minut, by go uspokoić. Wreszcie podskakując radośnie u jej boku, wkroczył do nowego domu swojej pani. Minęli drzwi i w sekundę później rozległo się rozpaczliwe miauczenie. Gus gonił jednego z kuchennych kotów. - Gus! Kot pomknął w górę schodów, jego prześladowca tuż za nim, kierując się wprost na podest, na którym zmagał się z umieszczonym na ramieniu ogromnym kufrem jeden ze służących. - Gus! Nie! Pies sadząc susami w ślad za kotem wpadł wprost między nogi służącego. Najpierw spadł ze schodów kufer. Za nim zleciał mężczyzna. Na podłodze foyer leżał rozciągnięty Harry w zielonej liberii. Jego wzrok był mocno oszołomiony, a ogoloną głowę częściowo zakrywała przekrzywiona peruka. Wciąż jeszcze obnosił przed światem podbite oko. Letty rzuciła się ku niemu. - Czy jesteś ranny? Harry uniósł się nieco, zamrugał oczami i potrząsnął głową. - Nic mi nie jest, milady. - Uśmiechnął się do niej niepewnie, był to pierwszy uśmiech, jakim ją obdarzył. - Jak pani wie, mam twardy łeb. - Zdaje się, że to ci się przydaje w mojej obecności, prawda? - Nie jest tak źle. Brwi nigdy nie były mi potrzebne, a pływać umiem. Poza tym, milord i pani daliście mi pracę i ciepłe łóżko. Milord powiedział, że mogę je mieć tak długo, jak będę chciał. Nikt nigdy nie był dla mnie taki dobry. Będę najlepszym służącym, jakiego widzieliście. Zaczął się podnosić. - Och, Harry, mój słodki biedaku! - Ze schodów zbiegła rumiana pokojówka. - Przepraszam, milady. - Uklękła przy Harrym, który opadł znów bezwładnie na ziemię, i przytuliła jego głowę do swego łona. - Czy bardzo się zraniłeś? Harry osłabł nagle. - Ach, powiedz coś, Harry! - błagała pokojówka. Jęknął przeciągle. - Och, pozwól, że Gertie zajmie się tobą, dobrze? - Spojrzała w górę na Letty. - Proszę się nie martwić, milady. Zajmę się tym drogim biedakiem. Letty zerknęła ponad ramieniem pokojówki. Tuliła głowę Harry'ego do swych piersi, gładząc go po czole. Otworzył jedno oko, to czarne; drugie, wraz z nosem, wciśnięte było w jej obfity biust. - Och, ocknąłeś się. Czy możesz się poruszyć, mój drogi biedaczyno? - Nie tak od razu - odparł słabo Harry, mamrocząc niewyraźnie przez jej biust. Pokojówka zagruchała łagodnie, przyciskając go mocniej do łona. Harry spojrzał na Letty. Mrugnął do niej figlarnie i jęknął rozdzierająco. Letty powstrzymała uśmiech. Teraz rozumiała przywiązanie Harry'ego do ciepłego łóżka. Odwróciła się i poszła za Gusem. Richard powiedział jej przy śniadaniu, że wszyscy mężczyźni ze statku dostali pracę. Posiadłość gwałtownie potrzebowała pracowników, jako że nikt tu nie mieszkał przez ponad dwa lata. Podobnie jak Harry, Simon i Schoostor zostali zatrudnieni w domu, Richard rozkazał jedynie trzymać ich z daleka od rodzinnych sreber. Phineas, Philbert i Phelim naprawiali chatki pasterskie w majątku, tak, by można było sprowadzić stado bydła mlecznego z Jersey. Bracia mieli wziąć od Richarda w dzierżawę kawałek ziemi, hodować krowy i zapłacić mu później ze swych zysków. Wydawało się, że wszyscy byli na miejscach prócz Gusa. Letty słyszała, jak grzmiąco biegnie w dół holu. U szczytu schodów na drugim piętrze skręciła w korytarz wiodący do części domu, w której jeszcze nie była.
143 - Gus! Gus! - zawołała. Odpowiedział szczekaniem. Z szerokiego holu weszła do dużej, sześciokątnej sali. Na trzech ścianach znajdowały się drzwi, strzeżone przez średniowieczne zbroje. Pod obitymi tkaniną ścianami stała kolekcja broni. Stanęła przed jedną ze zbroi, wyobrażając sobie Richarda jako rycerza, składającego jej ukłon. Uśmiechnęła się. Byłby pięknym rycerzem. Odwróciła się i spojrzała na troje drzwi. Z zaciekawieniem otworzyła jedne z nich i ujrzała salon, którego meble wciąż zasłaniały pokrowce. W pokoju było ciemno i wilgotno, zapach świadczył, że nie używano go od lat. Marszcząc nosek, zamknęła drzwi i podeszła do następnych. Za nimi znalazła ogromną jadalnię. Pośrodku stał stół, który zdawał się nie mieć końca, a pod jedną ścianą ustawione były krzesła o wysokich oparciach. Tej sali też nie używano od dawna, choć Letty nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo. Przed ostatnimi drzwiami zatrzymała się, gdyż strzegąca ich zbroja leżała na podłodze, jak gdyby ktoś ją przewrócił. Przekroczyła ją i weszła do pokoju. Był to gabinet, najwyraźniej należący niegdyś do mężczyzny, bogato wyposażony w masywne krzesła stojące przy kominku i ogromne mahoniowe biurko, które rozpierało się po królewsku przed szeregiem wysokich okien. Mała biblioteczka leżała przewrócona na podłodze, a książki i różne drobiazgi rozsypały się bezładnie po całym pokoju. Zrobiła krok w przód i nadepnęła na coś małego i twardego. Schyliła się, by to podnieść. Był to mały żołnierzyk, podobny do tych, które widziała na wystawach w Londynie. Nie opodal biblioteczki leżało połamane pudełko, z którego wysypywało się więcej takich żołnierzyków. Koło kominka, w którym wciąż leżał popiół z wygasłego ognia, błysnęło potłuczone szkło. Pokrowiec z jednego skórzanego krzesła był zdjęty i rzucony obok. W pobliżu stał stolik z alkoholem, jedna z karafek nie miała korka. Otomana leżała na boku, jakby przewrócona potężnym kopnięciem. Letty rozglądała się powoli. Pokój zrobił na niej głębokie wrażenie. Sufit, tak wysoki, że sięgał trzeciego piętra, wieńczył ozdobny, śmiało zarysowany gzyms. Rozmiary i głęboki, winny kolor skórzanych mebli wyglądały naprawdę imponująco. Na ścianie naprzeciwko biurka wisiał olbrzymich rozmiarów portret. Podeszła do niego, jakby zmuszona wzrokiem mężczyzny, którego przedstawiał. Mężczyzna podobny był do Richarda, lecz jego ubranie pochodziło z poprzedniej epoki. Pamiętała starego lorda, ojca Richarda, lecz nie przypominała sobie ich podobieństwa. Co prawda, widziała go zaledwie kilka razy, a jego włosy były wówczas siwe, pozbawione złotego połysku. Jednak na portrecie był młodszy, może nawet młodszy niż Richard teraz. Miał takie same ciemne włosy opromienione złotem, te same mocne, kanciaste rysy, zdecydowaną szczękę i usta. Tak jak Richard, był wysoki, wyglądał jednak szczupłej. - Co ty tu robisz? Letty odwróciła się gwałtownie na dźwięk głosu Richarda. Brzmiał dość ostro. - Nie znałam jeszcze tej części domu. Richard wszedł do pokoju i w tym samym momencie wydało się jej, że oddalił się od wszystkiego, co go otacza, z nią włącznie. Patrzył na portret, a w jego oczach pojawił się ten sam jak dawniej wyraz rozpaczy. Osamotnienia. Wyglądał, jakby był samotnym intruzem we własnym domu. Podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. Oderwał wzrok od obrazu i spojrzał na nią. - Dobrze się czujesz? - Zawsze nienawidziłem tego pokoju. - Dlaczego? - Nabierz powietrza. - Co? - Pociągnij nosem. Czym tu, według ciebie, pachnie? - Stęchłym powietrzem, zmieszanym z zapachem tytoniu, popiołu i kurzu. A według ciebie? - Despotyzmem. To zapach mojego ojca. Zamilkł. Letty miała wrażenie, że powrócił w przeszłość. Rozejrzał się po pokoju, a w jego oczach wciąż trwał ów bolesny wyraz. Kiedy przemówił, wydawało się, że zwraca się do pokoju. - Wszystkie walki, jakie ze sobą toczyliśmy, miały miejsce w tym pokoju.
144 Znowu milczał przez chwilę, po czym zwrócił się ku niej. Miała uczucie, że po raz pierwszy od ich ślubu patrzy na nią naprawdę. - Kochasz swojego ojca, prawda? Skinęła głową. - Widziałem to. Wczoraj w kościele. - Zdziwiło cię to? - Bardzo. Myślałem, że twój ojciec nie przebywał z tobą zbyt często, kiedy dorastałaś. - Tak było. - Nie masz do niego żalu? - Nie wiem, może czasami czułam żal. Zawsze pragnęłam, by zwrócił na mnie uwagę, ale jemu nie było łatwo po śmierci mojej matki. Myślę, że za bardzo mu ją przypominałam. - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Nigdy go o to nie pytałam. Ale wiem, że żałuje. Wiem także, że mnie kocha. Spojrzała na Richarda, próbując go przejrzeć. Przesunęła ręce z jego ramion na szyję i oparła głowę o jego pierś. - Tak bardzo chciałabym ulżyć ci w bólu, Richardzie. Spojrzał na nią. - Nie lituj się nade mną, Półdiablę. - Nic nie poradzę. Cierpisz, a ja nie wiem dlaczego. Richard rozejrzał się po pokoju. - Ostatni raz widziałem mojego ojca żywego w tym pokoju. - Znów zwrócił oczy na nią. - Czy wiesz, że chciał, bym został duchownym? Potrząsnęła głową. - Odkąd pamiętam, zawsze chciałem być żołnierzem, nawet jako dziecko. Odsunęła się od niego i otworzyła dłoń, w której wciąż trzymała żołnierzyka. Wziął zabawkę do ręki i zapatrzył się na nią. - Leżał na podłodze - powiedziała. - Pamiętam. Przyszedłem tutaj pierwszej nocy po moim powrocie, zanim wyjechałem na wrzosowiska. Piłem dużo i tak długo, aż byłem na tyle pijany, by nie czuć się winny. - Dlaczego czujesz się winny? - Ponieważ mój ojciec i brat jechali za mną tej nocy, gdy zginęli. Gdybym nie był tak diabelsko uparty, gdybym nie dał znaku tym bandytom tuż pod nosem mojego ojca, żyliby obydwaj. Równie dobrze mogłem sam pociągnąć za spust. - Opadł na krzesło. - Były chwile w ciągu tych dwóch lat, gdy czułem się tak podle, że chciałem z tym skończyć. Tchórzostwem było żyć dalej. - Mylisz się. Nie trzeba odwagi, by umrzeć, Richardzie. Znacznie trudniej jest znaleźć odwagę, by żyć, gdy ci, których kochałeś, odeszli. Nie odpowiedział; wyglądał, jakby walczył w milczeniu ze swymi demonami. Podeszła do okien za biurkiem. - Jak widzisz świat wokół siebie? Milczał przez długą chwilę. - Ty i ja patrzymy innym wzrokiem. Ty widzisz radość, a ja rozpacz. - Myślę, że ja patrzę w przyszłość, a ty w przeszłość. Może powinniśmy coś z tym zrobić. Musisz zobaczyć przyszłość. - Wierzę, że byłabyś lepszym żołnierzem ode mnie, Półdiablę. - Dlaczego tak mówisz? - Ponieważ jesteś nieugięta. Nigdy się nie poddajesz. Ja poddałem się tyle lat temu. - Ja uważam, że jesteś najodważniejszym mężczyzną na świecie. Roześmiał się. - A ty znasz tych mężczyzn tak wielu? - Mówię poważnie. Myślę, że jesteś odważny. Masz, oczywiście, swoje wady. Jesteś też uparty, zawzięty, despotyczny... - Opisujesz mojego ojca. - Doprawdy? Jeszcze nie skończyłam. Zbyt często także udajesz, że nie przejmujesz się niczym, choć w głębi duszy zależy ci bardzo. Wydawał się zdziwiony. Patrzył na portret długą, długą chwilę. - Myślę, że jesteście podobni do siebie bardziej, niż przypuszczasz - powiedziała cicho. Minęło kilka minut. Zwróciła się ku wyjściu, sądząc, że chce zostać sam.
145 Złapał ją za rękę. - Nie odchodź. Przyciągnął ją do siebie, opierając głowę na jej głowie. Gładził jej włosy, trzymając ją w ramionach. Po długim milczeniu odezwał się: - Kiedy patrzę na ciebie, widzę całe dobro świata, i przeraża mnie to. Wiesz, dlaczego? Pokręciła głową. - Ponieważ wtedy, widzę jaki mógłbym być.
146
50 Letty zwiedzała z Richardem zachodnie skrzydło domu. Weszli do galerii, w której prężył się szereg średniowiecznych rycerzy. Nad nimi rozpięty był sztandar, a wysoko na ścianach wisiały trzy średniowieczne arrasy. - Czyż to nie cudowne? Richard oglądał stary berdysz umieszczony pod arrasem. - Dla mnie to smutne. - Uważam, że to strasznie romantyczne. Rycerze i damy, zbroje i potyczki. Marszcząc brwi, Richard uniósł przyłbicę hełmu zbroi z szesnastego wieku i zajrzał do środka. Puścił ją i zatrzasnęła się z głośnym brzękiem. - Chwała Bogu, że rycerstwo wyginęło. - Richard! Wrrrrrrr... Odwróciła się gwałtownie. Gus stał w drzwiach warcząc. - Przestań w tej chwili! - Zwróciła się ku Richardowi i zamarła. - Dlaczego wymachujesz tą maczugą? - Chciałem rzucić ją Gusowi do fosy, żeby aportował. - Nie mamy fosy. Przyglądał się Gusowi. - To ją wykopiemy. Bardzo głęboką fosę. - Pewnego dnia będziecie musieli się pogodzić - powiedziała Letty, spoglądając jeszcze raz na całą kolekcję. Było tam co najmniej dwadzieścia pięć różnych zbroi, cały rząd tarcz, sztandarów i skrzynia pełna kielichów i złotych pater. - Czy bawiliście się tutaj, gdy byliście dziećmi? - Nie. Mój ojciec założył tę galerię, kiedy byłem na uniwersytecie. Prawdę mówiąc, nie widziałem jej dotąd w pełnej krasie. - Wygląda wspaniale. Spójrz na to. - Podniosła miseczkę pełną klejnotów. - Wyobrażasz sobie, jak pięknie było to nosić? - Poczuła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. - Pamiętam, jak matka czytała mi najpiękniejsze bajki o rycerzach, zamkach, księżniczkach i smokach. Zawsze pragnęłam żyć w tamtych czasach, nie wyobrażałam sobie bowiem nic romantyczniejszego niż być porwaną przez rycerza. - Porwaną do zamku o zimnych komnatach, by jeść twardą baraninę i spać na pełnych robactwa siennikach? - Gdzie twój romantyzm? Umilkł na chwilę, po czym zapytał: - Chcesz wiedzieć, co uważam za romantyczne? Przytaknęła. - Tutaj tego nie znajdziesz. Złapał ją za rękę i pociągnął za sobą w dół korytarzem, potem jeszcze jednym, i następnym, wreszcie w górę po małych schodkach, które prowadziły do ciemnego przedsionka. - Gdzie ty mnie prowadzisz? Zapalił świeczkę i ciągnął ją dalej ciemnym labiryntem korytarzyków. Wreszcie zatrzymali się. - Potrzymaj świeczkę. - Sięgnął ponad ich głowami i uwolnił jakiś zatrzask. Drzwi przed nimi otworzyły się. - To właśnie uważam za romantyczne. Zamknij oczy. Usłuchała. Wziął ją za rękę i powoli wprowadził przez małe, ukryte drzwi. - Teraz możesz otworzyć oczy. Otworzyła i zamrugała oczami. - To nasza sypialnia. - Rzeczywiście! - Spojrzał na nią z udawanym zdumieniem, po czym uśmiechnął się figlarnie. - Na czym to stanęliśmy? - Pociągnął ją za sobą na łóżko. - Ach, już pamiętam. Milion szesnaście.
147
51 Richard stał na wzniesieniu, oparty o stary wiąz, i patrzył na rozciągającą się przed nim krainę. Przez ostatnie parę dni spoglądał na swój dom oczami żony i zdał sobie sprawę, że zaczyna lubić to miejsce. Ogarnął wzrokiem horyzont, wzgórza wokół, rzekę i wrzosowiska, klify i morze w oddali. Była w tym krajobrazie jakaś niezmienność, która chroniła dom i wszystko, co go otaczało. Zaczynał rozumieć bogactwo, które posiadał, mierząc je nie miarą pieniędzy, ale zupełnie inaczej. Ta ziemia istniała na długo przedtem, zanim on się tu pojawił. I będzie tu, gdy jego już nie będzie. To było dziedzictwo - jego przeszłość - ale także jego przyszłość. Znalazł w tej myśli dziwne ukojenie, iż można czerpać radość z czegoś, co nie przemija. Lekki powiew wiatru przyniósł radosny śmiech. Serce mu drgnęło. Jego żona. Zawsze sądził, że jest odporny na miłość. Uważał, że nie potrafi ofiarować serca komuś innemu. Kiedy jednak zrozumiał uczucia, które nosił w sobie, zrozumiał także swego ojca. Małżeństwo nauczyło go, że miłość jest czymś, co daje się bez zastrzeżeń. Kocha się kogoś pomimo jego słabości. Półdiablę ofiarowało mu taką miłość, pozwalając mu jednocześnie zrozumieć, kim był jego ojciec - człowiekiem o wielu słabościach, takim samym jak Richard. Odwrócił się w kierunku doliny, gdzie Letty bawiła się ze swym piekielnym psem, rzucając mu patyk. Jej niesforne włosy rozwiewały się, gdy biegła przez wysoką trawę, a suknia obrysowywała łagodne linie jej ciała. Była bosa, porzuciwszy pończoszki i buciki gdzieś na zboczu wzgórza. Jeszcze niedawno obchodziła go tak niewiele, a teraz stała mu się tak droga. Idąc w jej kierunku, czuł, jak go przyciąga, świadomy, że jest kimś więcej niż tylko jego żoną, kobietą, której pożądał. Owszem, pragnął jej swym ciałem. Lecz pragnął jej także swą duszą, całym sobą. Przysiadła na piętach, gdy do niej dotarł i położył się obok w trawie. Spojrzała na niego z radosnym uśmiechem. - Kocham to miejsce. - Widzę. - Mam dla ciebie niespodziankę. Poczekaj tutaj. - Wstała i podbiegła do psa, który leżał z pyskiem ukrytym w norze króliczej. Przez cały zeszły tydzień musieli zamykać bestię za drzwiami ich sypialni, inaczej bowiem wskakiwał do łóżka i warczał wprost do ucha Richarda, gdy ten kochał się ze swoją żoną. Ostatniej nocy Gus nauczył się otwierać drzwi pyskiem. Letty podeszła znów do niego, tym razem z psem u boku. Na twarzy miała promienny i podniecony uśmiech, jakby była to niezwykła chwila. W oczach błyskały tajemnicze iskierki. Zatrzymała się przed nim z rękami założonymi z tyłu. - Jesteś gotowy? Leżąc w trawie, oparł się na łokciach, krzyżując nogi i powoli przesunął po niej spojrzenie. - Zawsze jestem gotowy, Półdiablę. Zarumieniła się. - Nie to jest niespodzianką. Bądź poważny. - Jestem poważny. - Richard... - Uniosła ręce do twarzy. - Co się stało? Opuściła ręce i lekko ściągnęła usta, zanim mruknęła: - Nic. Odwróciła się gwałtownie, tak że jej suknia wydęła się, ukazując smukłą stopę i idealną kostkę. - Gus! Pies szczeknął i podskoczył, sprawdzając, czy nie ma w rękach patyka. Założyła ręce z tyłu i kołysała się lekko na palcach. - Siad. Pies opadł na trawę i spojrzał na nią. Popatrzyła na Richarda.
148 - Teraz słuchaj. - Słucham. - Nie słuchasz, bo mówisz. Milczał. - Richard... - Zerknęła na niego. - Richard... Richard... Richard... - przerwała - zauważyłeś coś? - Znasz moje imię. Oparła dłonie na biodrach. - Gus nie warczy! Richard spojrzał na bestię podejrzliwie. Odczekał chwilę, po czym krzyknął ostro: - Richard! Cisza. - Richard! Gus siedział nieruchomo z wywieszonym jęzorem i tym swoim głupim uśmiechem na pysku. - Jak tego dokonałaś? - Przekupiłam go. - Usiadła koło niego i objęła kolana ramionami. - Czym? - Trzema jabłkami, jagnięcą kością, dwoma kurzymi udkami i talerzem ciastek. - Ha, wobec tego może zamiast wyrzucać go z sypialni co noc, powinniśmy po prostu zamknąć go w spiżarni. Roześmiała się. Wiatr porwał jej śmiech i poniósł go w korony wiązów. Uwielbiał, jak się śmiała. Była w tym taka radość życia. Z przyjemnością pozwolił swojemu spojrzeniu wędrować od jej głowy po nagie palce u stóp poruszające się w trawie. Wyciągnął rękę i musnął palcem czubek jej stopy. - To łaskocze! - Machnęła nogą. - Naprawdę? Złapał jej drugą stopę. Usiłowała ją wyrwać, był jednak silniejszy. Śmiejąc się, turlali się w trawie, szamocząc się jak dzieci, wolne i szczęśliwe. Wciągnął ją pod siebie, przytrzymując jej ręce przy głowie i przygniatając jej nogi swoimi. Ich palce splotły się. Przesunęła się lekko, delikatnie wsuwając nogę pomiędzy jego uda. Śmiech zamarł na ich ustach. Spijał jej widok jak ktoś, kto jest wiecznie spragniony. Całował ją, wielbił swymi ustami. Jej imię było modlitwą na jego wargach, ona wołała go miłosnym szeptem. Ich ubrania osunęły się łatwo, swobodnie. Wszedł w nią, zagubił się w niej całkowicie. Było to cudowne, tak diabelnie cudowne. Jak czysta, zimna woda spływająca po nim, zmywająca brud przeszłości, jak chrzest, oczyszczający z grzechów i jak okno w przyszłość, w której była tylko ona. W niej - w tej dziewczynie, którą znał tak długo, a nie rozumiał nigdy - znalazł coś, o czym nie wiedział, że jest możliwe, gotów był postawić wszystko, że nie istnieje, a z całą pewnością nie istnieje dla niego. A jednak nie miał racji. Ale to istniało, choć życie nie przygotowało go na to, co znalazł w ramionach niewinnej młodej kobiety, która pokochała go wbrew niemu. Richard zwolnił ruchy swego ciała, delikatnie ujmując jej głowę i przekręcając ją tak, że musiała na niego spojrzeć. - Czy to cię boli? Potrząsnęła głową. - Dlaczego więc płaczesz? Usiłowała złapać oddech, lecz nie udawało jej się to. Uniosła się lekko i przycisnęła usta do małej blizny na jego ramieniu. - Postrzeliłam cię. Roześmiał się. - Owszem, a ja zapewne zasłużyłem na to. - Możesz się z tego śmiać, Richard. Ja tak bardzo pragnę, żeby wszystko było idealne. - Powiadam ci, że jesteś tak bliska perfekcji, że bliżej już nie można. Dobry Boże, Półdiablę, nie sądzę, żebym mógł znieść większą doskonałość w pobliżu siebie.
149 - Zawsze kiedy widzę tę bliznę, myślę o tym. - Uleczyłaś więcej głębokich ran niż jesteś w stanie kiedykolwiek mi zadać. Głosem cichszym niż szmer wiatru zapytała: - Czy jesteś szczęśliwy? Dotknął ustami jej warg. - Nie. Nie jestem tylko szczęśliwy. Jestem zakochany.
150
52 Duchessa Belmore powiła córeczkę w ostatnim dniu lata. W jakieś dwa tygodnie później lord i lady Downe oraz wicehrabia i wicehrabina Seymour zostali rodzicami chrzestnymi pierwszej pierworodnej dziewczynki w historii rodziny Castlemaine. - Powiadam ci, Belmore - mówił wicehrabia Seymour, zaglądając do kołyski - że ona ma nos Joy. Mary MacLean, cioteczna babka najmłodszej Castlemaine dodała złośliwie: - Można mieć tylko nadzieję, że mała lady Marion odziedziczy wszystkie cechy swojej matki. Diuk Belmore zakrztusił się winem. - Ostrożnie, siostrzeńcze, dobre wino należy sączyć powoli. - Mary uderzyła go w plecy z dziwnym błyskiem w oku. - Doprawdy? - warknął Alec. - Wszystkie butelki, jakie otwierałem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, miały posmak ratafii. - Naprawdę? To niezwykłe. W drzwiach stanęła Joy. - Chodźcie wszyscy. Richard i Letty odjeżdżają. Podeszła do kołyski, lecz Alec zatrzymał ją. - Ja ją wezmę, Szkotko. Schylił się i wziął na ręce córkę, dołączając do pozostałych w foyer. Zebrali się wszyscy, by pożegnać lorda i jego żonę. Richard zatrzymał się przed MacLean i posłał jej długie, zamyślone spojrzenie. Po chwili zbliżył się do Aleca, stojącego na frontowych schodach i powiedział; - Za każdym razem, gdy widzę ciotkę Joy, wydaje mi się znajoma, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją już widziałem. - Oglądałeś ostatnio „Makbeta"? - zapytał Alec pod nosem. Richard spojrzał na niego i uśmiechnął się. - Gorsza niż teściowa? - Prawdziwa czarownica - odparł Alec, wiedząc, iż Richard nie ma pojęcia, jak bliskie prawdy są jego słowa. Po kilku minutach Richard dołączył do swojej żony i powóz odjechał. MacLean westchnęła, podchodząc do Seymoura i jego żony. Alec i Joy poszli położyć dziecko do kołyski. - Cóż, muszę się zbierać. Mam dziś wieczorem zebranie. - My także wkrótce wyjeżdżamy, Mary. Możesz pojechać z nami, jeśli chcesz. - Giana uśmiechnęła się do niej serdecznie. Mary poklepała ją po ręce. - Dziękuję ci, moja droga. Nie przejmujcie się mną. Mój siostrzeniec łaskawie zaproponował, że zapewni mi środek transportu. Stojąc w rogu pokoju, Alec mruknął: - Moją najlepszą miotłę. - Alec... - jęknęła Joy układając dziecko w kołysce. - Nie mogła mnie słyszeć. - Wyprostował się. Po chwili MacLean wkroczyła do pokoju z kawałkiem papieru w dłoni. Podała go Alecowi. - Co to jest? - Lista imion dla dziewczynek. - Uśmiechnęła się diabelsko, przeszła przez pokój i usiadła. Marianna, Marietta, Mary Elizabeth, Rosemary. Alec wpatrywał się w kartkę. - Zdaje się, że potrzebuję drinka. Odwrócił się, by spojrzeć na żonę i zamarł w półobrocie. Jego kielich z winem powoli płynął w powietrzu. - Szkotko! Otulając dziecko kocykiem, podniosła wzrok. Spojrzała na kieliszek, potem na MacLean.
151 - Ciotko, wiesz, że Alec nie lubi, gdy robimy takie rzeczy przy gościach. MacLean odwróciła się. - Jakie rzeczy, moja droga? - Takie. - Alec zgrzytnął zębami patrząc, jak kieliszek przesuwa się przed jego nosem. - Ja tego nie robię - powiedziała MacLean szczerze. Spojrzał na żonę. - To ty? Potrząsnęła głową i oczy jej się rozszerzyły. Spojrzała na niemowlę i mruknęła: - O mój Boże! Z rękami na twarzy odwróciła się do ciotki. MacLean promieniała zadowoleniem. Klasnęła w ręce i podeszła spiesznie do kołyski. - Och! To cudowne! Ma zaledwie dwa tygodnie. Joyous, tobie udało się to dopiero, gdy miałaś dwa miesiące. Alec złapał kielich i opróżnił go jednym haustem, po czym opadł na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach. - Do wszystkich diabłów...
152
53 Powóz turkotał po drodze. Letty oparła głowę o ramię Richarda i westchnęła. - Zmęczona? - zapytał. - Trochę... - Wiem - powiedział, obejmując ją ramieniem. - Zawsze zasypiasz w powozie. - To kołysanie usypia mnie za każdym razem. Uniósł jej głowę, patrząc na nią leniwie. W jego oczach migotały iskierki. - Nie za każdym razem. - Zaczął ją całować. Rozległ się krzyk. Powóz nagle stanął. Letty wypadła z objęć Richarda i przeleciała na drugą stronę powozu. Wyciągnął ku niej rękę, lecz w tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie. - Wysiadać! Letty patrzyła w pełne nienawiści kaprawe oczy spoglądające na nią zza czarnej maski. W jej głowę wycelowany był pistolet. - Spokojnie, wasza lordowska mość, albo odstrzelę jej głowę. - Kiedy powiem „teraz", schowaj się za mną - szepnął Richard, biorąc do ręki mały pistolet. Powoli pomógł jej wstać i wysiąść z powozu. Trzymał ją przed sobą, broń wsunął do kieszeni płaszcza. Stało przed nimi dwóch uzbrojonych bandytów, jeden na koniu, a drugi pieszo. - Oddajcie nam pieniądze i klejnoty i możecie jechać dalej. Jeden fałszywy ruch, a ona zginie. - Jeden z nich machnął pistoletem w stronę Letty. - Tylko powoli. Richard wyjął portfel z pieniędzmi i rzucił go na drogę, odsuwając się nieco od żony. - Teraz szpilka, zegarek, pierścienie. Ona też. Richard rzucił wszystko na drogę. - Oddaj im swoje klejnoty - powiedział do Letty. Letty zdjęła kolczyki, bransoletkę i pierścionki, podając je Richardowi. - Nie zapominaj o perłach, paniusiu. - Perły nie! - powiedział Richard ostrym głosem. Letty spojrzała na niego. Jego wzrok był pełen wściekłości. - Perły też. - Powiedziałem... Nie. - Nie masz nic do gadania. Zdejmuj perły, paniusiu! - Richard, nie zależy mi... - Ale mnie zależy. - Oddawaj naszyjnik albo... - Teraz! - krzyknął Richard. Letty poruszyła się. Pistolet wypalił. Zachwiała się. Poczuła w sobie ogień. Richard krzyknął jej imię. Wyciągnęła do niego ręce. Świat ogarnęła ciemność.
153
54 Richard biegł z żoną w ramionach, z trudem łapiąc oddech. Potknął się nagle. Zwolnił trochę. Wiedział, że nie może upaść. Nie teraz kiedy była w tym stanie. Spojrzał na nią. Krew była wszędzie. Nigdy w życiu nie widział tyle krwi. Uniósł ją wyżej, i wyciągnął rękę, by przewiązać mocniej ranę koło jej szyi swoim fularem. Jęknęła cicho. - Jestem tutaj, kochanie. Trzymaj się, proszę. Ruszył dalej. „Powóz musi być za następnym zakrętem. Tak. Powóz. Konie. Cokolwiek... cokolwiek." Konie uciekły spłoszone. Jego woźnica nie żył, jeden z bandytów również. Drugi odjechał na koniu. - Letty. Milczała. - Letty, słodkie Półdiablę. Słyszysz mnie? Nic. Przycisnął ją mocniej do piersi, trzymając tak ciasno, jak tylko mógł. Znów zaczął biec. Jego buty dudniły po zakurzonej drodze. Serce tłukło mu się w gardle. Czuł zapach krwi. Jej krwi. Każdy oddech palił w piersiach. Każdy krok przeszywał rozpaczą. Wciąż biegł. Jego ramiona ścierpły, nogi sprawiały ból, gardło piekło jak ogień. Nie wiedział jednak, czy to z wyczerpania, czy przerażenia. Spojrzał na jej twarz. Była szara. Wargi były jak wosk. Kredowobiałe. Nie słyszał oddechu. Pragnął usłyszeć bicie jej serca. Nie mógł jednak stanąć. Biegł dalej. Oddech sprawiał ból. Bieg także sprawiał ból. Musiał jednak. Przyspieszył kroku. Czy powiedział to dzisiaj? Czy powiedział jej, że ją kocha? - Kocham cię - wykrztusił, walcząc o oddech. Przycisnął ją mocniej, zbliżając twarz do jej bezwładnego ciała i omal nie potknął się znowu. - Słyszysz mnie? Kocham cię... Kocham cię... Kocham cię. Proszę, Letty. Nie możesz wątpić, że mówię to szczerze. Naprawdę cię kocham. Powtarzał to przy każdym kroku: - Kocham cię. Powtarzał za każdym oddechem: - Kocham cię. Spojrzał na nią, widząc obrazy, jakie podsunęła mu pamięć: mały podlotek patrzący na niego z mostu. Młoda dziewczyna z sercem na dłoni, która tańcząc z nim uśmiecha się i myli kroki. Widział Półdiablę, patrzące na niego z dojmującą skruchą i mówiące: „To ja cię postrzeliłam". Półdiablę, które powiedziało mu, że go kocha. Widział kobietę, która wierzyła, że jest odważny i wiedziała, że ma serce, chociaż tak bardzo chciał udowodnić, że jest wprost przeciwnie. Widział kobietę, która wierzyła w bajki i spełnione marzenia, wierzyła w miłość. Widział swoją żonę. Swoje życie. Podniósł wzrok. Wzruszenie zamgliło mu oczy, zmieniając krajobraz w zielonobrązową plamę. Jego nadzieja umierała Błagał. „Tylko ją ocal." Przyrzekł zadośćuczynienie i wiarę. „Zrobię wszystko. Boże, nie zabieraj mi jej także." Ofiarował bogactwo. „Weź moją ziemię, mój tytuł."
154 Obiecywał wszystko. „Weź wszystko." Nawet siebie. „Zrobię dla niej wszystko. Przysięgam. Tylko mi jej nie zabieraj." Życie bez niej. Myśl ta przeraziła go bardziej niż wszystko, co potrafił sobie wyobrazić. „Jedyny powód, dla którego żyłem, to to, by ją znaleźć." Patrząc w niebo wykrzyknął: - Boże przeklęty! Słyszysz mnie?! Słuchaj! Wysłuchaj mnie. - Jego głos przycichł. - Niech ktoś mnie wysłucha. Ktokolwiek. - Spojrzał na nią i szepnął: - Musisz dać radę. Nie umieraj teraz. Nie teraz. Łzy płynęły mu po policzkach. Im szybciej biegł, tym rozpaczliwszy był jego płacz. - Richard. - Jej szept był ledwo dosłyszalny. Wyczuł go jednak całym sobą. Jej oczy były otwarte. - Boże... Półdiablę. Słyszysz mnie? Jej twarz była mokra od jego łez. - Pada deszcz? Przełknął ślinę. - Trochę. Jej powieki opadły. - Tak myślałam. - Po chwili dodała: - Znowu bluźnisz. - Tylko dlatego, że myślałem, że mnie nie słuchasz. Jedyną odpowiedzią był nierówny oddech. - Kocham cię. Milczenie. - Kocham cię. Zwilżyła językiem blade usta. - Wiem. - Mówiłaś, że powinienem patrzeć w przyszłość. Widzę naszą przyszłość, kochana. Widzę ją tak jasno. Widzę, jak spełniają się twoje marzenia. Widzę nasze dzieci i wnuki bawiące się na naszej łące. Wiedziałaś o tym? Widzę siebie, starego i siwego, jak patrzę na ciebie i mówię „ dwa miliony". Nie odpowiedziała. - Słyszysz mnie? - W jego głosie brzmiała panika. Patrzyła na niego oczami, w których było niewiele życia, a ta iskierka, która się w nich tliła, przejęta była lękiem. Nie bała się o siebie, wiedział to. Bała się o niego. Nabrał powietrza i usiłował mówić spokojnie. - Wiem, jaki mogę być. Wiem to. - Pochylił się do jej ucha, by nie widziała łez w jego oczach. - Ale nie mogę mieć tego wszystkiego, Półdiablę, jeśli nie będę miał ciebie. Uniósł głowę i spojrzał na nią wilgotnymi ze wzruszenia oczami. Jej powieki opadły. Oparł głowę na jej czole, pragnąc poczuć jej ciepło. upewnić się, że wciąż żyje. Ruszył znów przed siebie, biegł, biegł drogą bez końca, nie wiedząc jak daleko, nie wiedząc jak długo, wiedząc jedynie, że musi biec. Pod jego butami zatrzeszczał żwir. Podniósł głowę znad jej twarzy. Nie miał pojęcia, jak długo biegł. Czas mijał poza jego świadomością. Patrzył na jej bladą twarz i modlił się za nią. Modlił się za siebie. Znów poczuł żwir pod stopami. Podjazd, pomyślał. Dom. Podniósł oczy. Płonącym wzrokiem ujrzał bramę. Bramę jego domu. Zobaczył go. Lockett Manor.
155
55 - Czy możecie to sobie wyobrazić? - mówiła szanowna pani Poppit do członkiń Ligi Dam Broniących Moralności. - Ten dzielny człowiek biegł przez tyle mil z małą Letty Hornsby w ramionach. - Już nie jest Letitią Hornsby. - Matilda Keller spojrzała na panią Poppit. - Była i jest lady Downe. - To nie ma nic do rzeczy - ucięła pani Poppit, unosząc swój wystający podbródek nieco zbyt wysoko, i stwierdziła: - Najbardziej uderzający jest romantyzm całej tej historii. Nawet zanim jeszcze został lordem, dla mnie Richard Lennox zawsze był bohaterem. To wspaniały, porządny człowiek. Cztery inne damy zakrztusiły się herbatą. Po chwili pełnej kaszlu Nyda, jedna z sióstr Pringle, szepnęła: - Podobno straciła tyle krwi, że myśleli, iż umrze. - Lord trwał przy jej boku cały czas - westchnęła lady Harding. - Jest takim oddanym mężem. Nie mogli go namówić, by odpoczął. - Mówią, że diuk Belmore przywiózł jakiegoś wyjątkowego szkockiego lekarza. - Jedna z ich pokojówek mówiła naszej służącej, że przyjechali późno w nocy, gdy wszyscy byli już w łóżkach i nikt nie spodziewał się, że biedna milady przeżyje tę noc. Diuk musiał rozbić na głowie lorda chińską wazę, by można go było wynieść z pokoju i zostawić chorą samą z lekarzem. Lord nie chciał wyjść za skarby świata - powiedziała Nellie Pringle. - Ale w końcu lekarz dokonał cudu. - Czy pokojówka powiedziała, kim był ten lekarz? - Lady Harding przysunęła się do Nellie. - Nikt go nie widział, ale słyszano jego nazwisko. Wszystkie damy pochyliły się. - I jak ono brzmi? - MacLean.
156
Epilog Dopóki są marzyciele, są i marzenia, które się spełniają Letty siedziała na łące, obejmując rękami kolana i czekając na Richarda. W ciągu ostatniej godziny zerwała dość kwiatów. by napełnić dziesięć wazonów, rzucała patyk Gusowi tak długo, że znudzili się oboje, i zadeptała wszystkie mlecze. Spojrzała w stronę domu, lecz nie zobaczyła nic. Z westchnieniem położyła się w trawie i zamknęła oczy, odpływając w magię marzeń. W chwilę później zobaczyła tę samą łąkę pełną dzieci - dzieci, które kiedyś będą mieli. Tak wyraźnie jak chmury na niebie widziała czternastoletniego chłopca o brązowych włosach i ciemnozielonych oczach. Wysoki jak jego ojciec, stał przed nią, zakładając przynętę na haczyk ośmioletniemu jasnowłosemu bratu. Niedaleko stał inny złotowłosy, chyba dwunastoletni uśmiechnięty urwis. Miał podbite oko, ślad po uderzeniu piłki jego siostry. Sprawczyni, dziesięcioletnia blondynka, pobiegła właśnie do sześcioletniej siostry, która bawiła się ze szczeniętami. A wśród mleczy turlał sie mały pędrak, śmiejąc się radośnie. Wiatr porywał ten dźwięk i niósł w korony pobliskich wiązów. Obraz był tak realny i ciepły, że niemal uwierzyła, że gdy otworzy oczy, zobaczy go naprawdę. Głośny brzęk wdarł się w ciszę. Po chwili usłyszała odgłos końskich kopyt i usiadła zdziwiona. Zamknęła oczy i otworzyła je znowu. Potrząsnęła głową i jeszcze raz zamrugała. Zbliżał się ku niej rycerz na białym koniu, z czerwono-żółtym proporcem. Wyglądało, że ma kłopoty z utrzymaniem się w siodle. Wstała szybko. Jej usta były szeroko otwarte ze zdumienia. Rycerz wstrzymał wierzchowca i podniósł przyłbicę. Zsunął się z siodła z brzękiem, który poczuła nawet w zębach. Mamrocząc gniewnie, Richard wyprostował się i zgrzytając zbroją ruszył w jej kierunku. Gus warknął. - Ciii... - Uspokajająco poklepała go po głowie. - To Richard. Gus szczeknął i zerwał się do biegu. Wyskoczył w górę, uderzając łapami w pierś Richarda i obydwaj runęli na trawę z ogłuszającym łoskotem. - Piekło i szatani! Letty oderwała ręce od oczu i zobaczyła Gusa siedzącego na zakutej w blachy piersi Richarda. Pysk miał zanurzony w otworze hełmu. - Richard! Gus! - Letty biegła do nich co sił. Gus lizał twarz Richarda. - Zabierz ze mnie tę bestię! - dobiegł dudniący głos jej męża. Ściągnęła Gusa i kazała mu usiąść. Wciąż leżąc na wznak Richard spojrzał na nią spod podniesionej przyłbicy. - Mówiłem ci, że to bolesne. Śmiała się tak, że nie mogła mówić. - Sądziłem, że będziesz zachwycona moją heroiczną próbą spełnienia twoich marzeń, Półdiablę, a nie, że pękniesz ze śmiechu. Uklękła koło niego, usiłując nie chichotać. - Bardzo cię przepraszam. To takie cudowne, że czuję się, jakby to był sen. - Uśmiechnęła się. - Kocham cię. - I powinnaś. Nie wiem, jak, u diabła, oni zdołali walczyć w tych dybach. Ja ledwo utrzymałem się na koniu. Wsadziło mnie na niego czterech parobków. Podaj mi rękę, z łaski swojej. Podała mu dłoń i podciągnęła do pozycji siedzącej. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt. Richard pochylił się ku niej, chcąc ją pocałować. Zaledwie o cal od jej twarzy przyłbica hełmu zatrzasnęła się. Zaklął i usiłował ją podnieść. Ani drgnęła. - Letty, w tych rękawicach nic nie zrobię. Spróbuj to unieść. Letty spróbowała. Bez skutku. Ponowiła próbę, lecz przyłbica nie poddawała się. Półdiablę przygryzło wargę i odezwało się: - Richard... - Co?
157 - Myślę, że się zacięła. Na długą minutę zapanowało wymowne milczenie, potem jej mąż zaklął soczyście. W trzy minuty później jedna rękawica poleciała na zachód. Po następnych trzech druga poszybowała na wschód. A w jakieś dwie godziny później na zielonym wzgórzu Devon, pośród rozrzuconych bezładnie, pogniecionych części średniowiecznej zbroi lord Downe uśmiechnął się do swojej żony. - Milion dwieście dziewięćdziesiąt trzy.