Beatriz Williams TAJNE ŻYCIE VIOLET GRANT Przełożyła Teresa Tyszowiecka-Tarkowska
Pamięci mojej pięknej babki Sareny...
3 downloads
13 Views
3MB Size
Beatriz Williams TAJNE ŻYCIE VIOLET GRANT Przełożyła Teresa Tyszowiecka-Tarkowska
Pamięci mojej pięknej babki Sareny Merle Baker (1924–2013)
Latem tysiąc dziewięćset czternastego roku urodziwa trzydziestoośmioletnia amerykańska rozwódka, niejaka Caroline Thompson, zabrała syna, Henry’ego Elliotta, lat dwadzieścia dwa, świeżo upieczonego absolwenta Princeton, w podróż po Europie. Wybuch pierwszej wojny światowej z dnia na dzień zmienił ich z turystów w uciekinierów. Podobno przedsiębiorcza pani Thompson zapłaciła w naturze za przerzucenie jej z synem za granicę Niemiec. Niestety, ich walizka została nieodwołalnie po niemieckiej stronie. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku rząd niemiecki odszukał pana Elliotta i ku jego zdumieniu sprezentował mu czek na sto marek w ramach rekompensaty za utratę bagażu. Ani pan Elliot, ani jego matka nie są bohaterami tej powieści.
Część pierwsza To, że mężczyźni i kobiety lecą na siebie,
nie ma nic wspólnego z prawem ciążenia.
Albert Einstein
Vivian, 1964 Nowy Jork Niewiele brakowało, a przegapiłabym wezwanie z poczty, które zsunęło się na bok w skrzynce na listy. Wierzyć się nie chce, że tak banalne rzeczy mogą odmienić bieg czyjegoś życia. W tamtym mieszkaniu mieszkałam dopiero od tygodnia, więc nie byłam zorientowana w kilku istotnych drobiazgach, na przykład takim, że w deszczowe dni woda zbiera się w niewielkim wgłębieniu pod najniższym stopniem schodów, przez co łatwo pośliznąć się na wyszczerbionych marmurowych płytach; że pomocnik rzeźnika zachodzi do mieszkania dozorcy kwadrans po piątej co środa, gdy pan domu dłużej dorabia w fabryce cygar, i przez dwadzieścia minut szturmuje dozorcową swoją kiełbasą, na ten czas zostawiając kotlety w sieni bez dozoru. Co gorsza, nie wiedziałam też, że wezwania mają tendencję do zsuwania się na bok, przez co są niewidoczne, jeśli zamiast porządnie kucnąć, schylasz się tylko do skrzynki, żeby nie pobrudzić nowego płaszcza na niesprzątanej od wieków posadzce, jak ja w tamto piątkowe popołudnie w drodze z pracy do domu. Na szczęście los mi sprzyjał, o ile nie sam Bóg, i wyczułam palcami znajdujący się poza zasięgiem moich oczu papier. I mimo że zaraz po wejściu do mieszkania rzuciłam pocztę na stół i nie przejrzałam jej aż do sobotniego przedpołudnia, kiedy owinięta w podomkę raczyłam się ohydną miksturą – sok pomidorowy, z czym popadnie – w charakterze odtrutki na rozliczne martini i jedną szkocką bez wody, które obaliłam wieczorem poprzedniego dnia, nawet ja, Vivian Schuyler, nie byłam w stanie odsuwać w nieskończoność podstępnych
wyroków losu. Nie to, żebym miała szczególne pretensje do sił wyższych. – Co tam masz? – spytała z kanapy Sally, moja współmieszkanka. Ta rozpustna koleżaneczka zdawała się jeszcze bardziej powalona grawitacją niż ja. O ile moja twarz miała odcień zaledwie ziemisty, o tyle jej – zgniłozielony. – Wezwanie z poczty. – Przestudiowałam świstek. – Po odbiór paczki. – Do ciebie czy do mnie? – Do mnie. – Chwała Bogu choć za to. Spojrzałam na wezwanie. Poczta przy Zachodniej Dziesiątej Ulicy za dwadzieścia trzy minuty miała zostać zamknięta aż do poniedziałku. Byłam rozczochrana i nieumalowana, w ustach miałam lepką maź – efekt kaca i soku pomidorowego. Ale paczka to paczka. Trudno się oprzeć. W dodatku tajemnicza paczka. W moich myślach przesuwał się korowód hipotez. Za wcześnie na Gwiazdkę, za późno na moje dwudzieste pierwsze urodziny (nawet na dwudzieste drugie, ale nie bądźmy drobiazgowi), małe prawdopodobieństwo, że od rodziców. Jednak na kartce tanim fioletowym atramentem stało jak byk, z błędem w imieniu: „Panna Vivien Schuyler, 52 Christopher Street, m. 5C, Nowy Jork”. Mieszkałam tu zaledwie od tygodnia. Kto zdążył już wysłać mi paczkę? Może cioteczna babka Julie przysłała mi coś na ocieplenie wnętrza, a to znaczy, że powinnam pognać na pocztę ekspresowo, zanim ktoś się dowie o tej przesyłce. Cholerny zegar. Dwadzieścia dwie minuty. – Jak masz iść, to leć – stęknęła Sally, zasłaniając oczy dłonią.
Takie właśnie błahe decyzje zmieniają bieg historii. *** Wparowałam na pocztę za osiem dwunasta – tak, moi drodzy, nie bez kozery zapamiętałam czas co do minuty – otrzepałam parasolkę z deszczu i aż mnie zemdliło. W środku kłębił się tłum, co gorsza, przemoknięty. Na dobitkę ów tłum zalatywał skwaśniałą wełną, szczynami i papierosami. Złożyłam parasolkę i stanęłam w kolejce za blondynem w błękitnym dwuczęściowym kitlu chirurga. Rzecz działa się przecież w Nowym Jorku: smród i ludzkość – tak, ludzkość! – były nieodłącznymi składnikami jedynej w swoim rodzaju transakcji wiązanej. Należało się z tym pogodzić. To znaczy, nie musieliście się godzić ze smrodem, z ludzkością i zapchlonym mieszkaniem w Greenwich Village, z wizytami chutliwego pomocnika rzeźnika w środowe popołudnia ani wdzięcznie zapijaczoną współlokatorką, która w weekendy polowała na klientów, żeby utrzymać na skórze stały poziom Givenchy. Zwłaszcza jeżeli byliście panną Vivian Schuyler, od niedawna z Park Avenue, od dawna z East Hampton na Long Island, a do tego prosto z Bryn Mawr College w Bryn Mawr, w Pensylwanii. Prawdę mówiąc, niedawny wybór mieszkania dla moich krewnych był wstrząsem i ściągnął na mnie gromkie potępienie. Spróbujcie sobie wyobrazić kochającą się rodzinkę Schuylerów w komplecie, raczącą się leniwie w samo południe śniadaniem na bazie jajek i Krwawej Mary; letnie słońce leje się patoką przez okna, a służąca w fartuszku wnosi świeżą partię grzanek, żeby zneutralizować arszenik w alkoholu. Mamuś (dobrotliwie): Nie chcesz chyba powiedzieć, że
zamierzasz pracować w tym sprośnym miesięczniku? Ja: Hm, n-no… Prawdę mówiąc, tak. Papcio (czule): Praca to dobre dla jakiejś latawicy, Vivian. Tak więc na własne życzenie wylądowałam na zalatującej moczem poczcie przy Zachodniej Dziesiątej Ulicy, z moim wytwornym schuylerowskim nosem wciśniętym między łopatki błękitnego kitla przede mną. Coś kazało mi wyrwać się z dawnego świata, pogardzić życiem w złotej klatce. Niezasłużone w żaden sposób uprzywilejowanie Schuylerów nie dawało mi cienia satysfakcji. Jednak sytuacja na poczcie była jeszcze mniej satysfakcjonująca: wskazówki zegara zbliżały się do godziny zamknięcia, urzędnicy nie zdradzali oznak pośpiechu, a kolejka oznak posuwania się do przodu. Ludzie przestępowali z nogi na nogę. Mężczyzna za mną, klnąc, zapalił papierosa. Ktoś westchnął teatralnie. Zanurzyłam nos jeszcze głębiej w węchową oazę błękitnego kitla, ponieważ jego właściciel zalatywał tylko środkami do dezynfekcji, a nie uryną, nie mówiąc o tym, że blond to mój ulubiony kolor męskich włosów. Załatwiony petent odszedł od okienka, a jego miejsce zajął pierwszy w kolejce. Kolejka hurmem przesunęła się o oczko do przodu. Z wyjątkiem kolesia w błękitnym kitlu, którego brązowe półbuty twardo tkwiły w miejscu, co jednak zauważyłam dopiero wtedy, gdy wpadłam na jego plecy, a on runął na plamiste linoleum. – Przepraszam. – Próbowałam mu podać rękę. Spojrzał na mnie, mrugając, jak Quincy, mój pies w dzieciństwie, kiedy wytrącałam go z drzemki, którą zwykł ucinać sobie po śniadaniu dla zachowania urody. – Proszę mi wybaczyć. Pan zasnął?
Wstał, wzgardziwszy moją pomocną dłonią. – Na to wygląda. – Bardzo mi przykro. Nic się panu nie stało? – Nie ma sprawy. – I tyle. Odwrócił się w stronę czoła kolejki. Na tym by się pewnie wszystko skończyło, gdyby nie to, że był zabójczo, powalająco przystojny, coś à la Paul Newman: świetliste błękitne oczy i świetliste włosy blond, a rzecz działa się w Nowym Jorku, mieście, w którym nie trwoni się szans. – Już wiem, pan musi być stażystą albo coś w tym stylu w szpitalu Świętego Wincentego. Dobrze mówię? Słyszałam, że potrafią was tam po trzy dni z rzędu trzymać na nogach. Na pewno dobrze się pan czuje? – Tak – zbył mnie, ale zarumienił się aż po czarujące prześwitujące uszy. – Chyba że cierpi pan na narkolepsję – nie dawałam za wygraną. – Nie ma się czego wstydzić. Mój kuzyn Dick Cooper miał to samo. Zasnął na własnym ślubie, akurat przed ołtarzem. Organistka z wrażenia pomyliła marsz weselny z żałobnym. Znowu zapadła ciężka cisza. Z tyłu dobiegł mnie stłumiony chichot. Czyżbym przedobrzyła? – Zmyśla pani – ożywił się niespodziewanie. Miał przyjemny głos, lekko przechodzący w bas, jak Bing Crosby. – Nie zmyślam. Musieli go polać wodą święconą, żeby się obudził. Spłynęło po nim jak woda po kaczce. Skończyło się tym, że wylali mu na łeb pół chrzcielnicy. Dwie osoby odeszły od okienek. Napięcie rosło. Zerknęłam na przekrzywiony czarno-biały cyferblat na ścianie: za dwie dwunasta. Błękitny Kitel nadal nie zaszczycił mnie spojrzeniem, ale jego wydatna – broń Boże końska – szczęka drżała, jakby
z trudem hamował śmiech. – Odtąd mówimy na niego Kaczy Cooper. – Niechże się pani tak nie wysila – mruknął facet za mną. – Podobnie moja ciotka Lou. Nie sposób jej dobudzić. Jak kiedyś poszła na górę, by się zdrzemnąć, to zeszła dopiero następnego dnia na partyjkę brydża. Zero reakcji. – Tamtej nocy podmieniliśmy jej meble w sypialni na ściągnięty ze strychu komplet w odcieniu burdelowej czerwieni – ciągnęłam niezrażona. – Z wrażenia wyszła singlowym asem w nielicytowanym kolorze. Kark nad błękitnym kitlem nabrał odcienia zupy rakowej bez prażynek. Jego właściciel podniósł rękę do ust i zakrztusił się lekko. – Mówiliśmy na nią Lulu Lou. Łopatki zadrżały. – Próbuję tylko panu pokazać, że nie musi się pan wstydzić swojej drobnej ułomności – oznajmiłam. – Każdemu może się to zdarzyć. – Następny proszę – zaordynował urzędnik śmiertelnie znudzonym głosem. Błękitny Kitel zrobił krok do przodu. Mój czas dobiegł końca. Smętnie powiodłam wzrokiem po poczcie, odnotowując z przykrością, że we wszystkich okienkach z wyjątkiem jednego świecą już złowrogo tabliczki z wygrawerowanym napisem STANOWISKO NIECZYNNE. Jedyną pozostałą osobą – jeśli nie liczyć Błękitnego Kitla, któremu właśnie ważono dwa listy lotnicze, co nie znaczy, że go podglądałam – był mężczyzna, który stał twardo przy ostatnim czynnym okienku, pogrążony w zażartej dyskusji z urzędnikiem
na temat wprawy, z jaką ten drugi posługiwał się papierem pakunkowym i taśmą. Mężczyzna (z czułością): UWAŻAJ, CIEMNIAKU, ŻEBYM NIE MUSIAŁ WEJŚĆ TAM ZA LADĘ I NÓG CI Z TYŁKA POWYRYWAĆ! Urzędnik (z rozbawieniem): UWAŻAJ, DEBILU, ŻEBYM NIE MUSIAŁ WEZWAĆ POLICJI! Zerknęłam na zegarek. Minuta do zamknięcia urzędu. Słyszałam, jak ludzie za mną z głośnym westchnieniem odchodzą z kolejki, szczęk otwierania i zamykania masywnych drzwi, październikową ulewę chłoszczącą bezlitośnie chodnik. Mężczyzna przede mną wyrzucił ręce w powietrze, porwał swoją zmaltretowaną paczkę i wybył na ulicę. Zrobiłam krok do przodu. Urzędnik spojrzał na mnie, potem na zegar, po czym wystawił na ladę srebrną tabliczkę z napisem STANOWISKO NIECZYNNE. – Pan chyba żartuje – jęknęłam. Urzędnik uśmiechnął się, popukał w zegarek i odszedł. – Przepraszam! – krzyknęłam za nim. – Proszę zawołać naczelnika. Czekam, od Bóg wie kiedy. Mam bardzo pilną przesyłkę… Urzędnik obejrzał się za siebie. – Jest już południe, droga pani. Pocztę zamykamy o dwunastej. Proszę przyjść po odbiór przesyłki w najbliższy poniedziałek. – Nie zobaczymy się w żaden poniedziałek. Żądam wydania mojej paczki. – Chce pani, żebym poprosił naczelnika? – Tak, chcę bardzo, żeby pan wezwał naczelnika. Będę niezwykle… Błękitny Kitel oderwał wzrok od swoich kopert lotniczych.
– Pani wybaczy… Wzięłam się pod boki. – Bardzo mi przykro, że zakłócam bezszmerowe załatwienie pańskiej sprawy, ale są wśród nas osoby, które nie miały dość szczęścia, żeby dorwać ostatniego urzędnika, zanim zegar wybije południe. – Niechże pani da spokój – zmitygował mnie urzędnik. – Mowy nie ma! Płacę podatki. Sama kupuję znaczki i sama je liżę. Nie zamierzam tolerować tak beznadziejnej obsługi ani przez jedną… – Dość tego! – nasrożył się. – Jakie dość? Jeszcze nie zaczęłam na dobre… – Pani wybaczy – wtrącił Błękitny Kitel. Odwróciłam się do niego. – Lepiej nie wtrącaj się, Błękitny Kitlu. Próbuję bardzo uprzejmie dyskutować z bardzo nieuprzejmym pracownikiem służby pocztowej… Odchrząknął barytonem, jak Bing Crosby. Miał oczy pod kolor kitla, zbyt błękitne, żeby mogły być prawdziwe. – Chciałem tylko powiedzieć, że zaszło nieporozumienie. Ta młoda dama stała w kolejce przede mną. Pani wybaczy, panno… – Schuyler – podrzuciłam półgłosem. – …panno Schuyler, że bezczelnie wepchnąłem się przed panią. – Odsunął się od okienka i machnął zachęcająco w moją stronę. A potem uśmiechnął się i wokół jego oczu wykwitły czarujące zmarszczki Paula Newmana, mogłabym też przysiąc, że jeden z bielutkich zębów nieznajomego puścił olśniewający blik. – Skoro pan nalega… – Nalegam.
Wymijając go, podpłynęłam do okienka i wyciągnęłam wezwanie do odbioru. – Wygląda na to, że mam paczkę. – Wygląda na to, że ma pani paczkę? – uśmiechnął się kpiąco. Gość najwyraźniej naigrawał się ze mnie. Nie bacząc na wyszczerzone ironicznie zęby, podetknęłam mu wezwanie pod nos. – Stoi tutaj jak wół: panna Vivian Schuyler z Christopher Street. No już, raz-dwa. – Raz-dwa, poproszę – doradził Błękitny Kitel. – Poproszę. Z bitą śmietaną i wisienką, raz! Urzędnik wyrwał mi papier i niechętnie udał się na zaplecze. Mój wybawca odchrząknął. – Właściwie nie nazywam się Błękitny Kitel, tylko Paul. – Paul? – Musiałam sama wymówić to imię, żeby mieć pewność, że się nie przesłyszałam. – Naprawdę? – Coś nie tak? Podobało mi się, jak brwi podjeżdżają mu do góry. Podobały mi się śmiałe kreski jego brwi, o kilka tonów ciemniejsze od włosów, nad nieziemsko błękitnymi oczyma. – Ależ skąd. Prawdę mówiąc, pasuje do pana. – Uśmiechnij się, Vivian, upomniałam się w myśli. Podałam mu rękę. – Vivian Schuyler. – Z Christopher Street. – Ujął moją dłoń, ale nie palił się, żeby nią potrząsać. – A, słyszał pan, jak mówiłam? – Tylko głuchy by nie usłyszał – warknął wracający z zaplecza urzędnik. O ile to był on, bo z mojej perspektywy wyglądało, jakby
z wielkiego brązowego pudła wyrosły ręce i nogi, które potrafią chodzić. Całość przypominała Pana Kartoflaną Głowę, tyle że z prostokątnym brzuchem. – Rany kota – wyszeptałam. – To dla mnie? – Nie, dla królowej Saby. – Paczka wylądowała przede mną z takim impetem, że w promieniu wielu mil musiały się rozdzwonić wszystkie srebrne tabliczki z napisem STANOWISKO NIECZYNNE. – Proszę tutaj podpisać. – Jakim niby cudem mam to donieść do domu? – To już pani zmartwienie. Proszę o podpis. Udało mi się otoczyć ręką monstrualne pudło i podpisać kwitek. – Będzie pan miał dla mnie któryś z tych mniejszych wózków bagażowych? – Naturalnie, droga pani. I kosz owoców, żeby powitać miłego gościa w domu. A teraz proszę to zabrać z mojej lady. Powiesiłam torebkę na łokciu i oplotłam rękami paczkę. – Ludzie to są… – Czy mógłbym pani pomóc? – spytał Paul. – Nie, nie. Poradzę sobie. – Zsunęłam paczkę z lady i zachwiałam się. – Ale jeśli w tej chwili nie musi pan akurat nikomu ratować życia… Paul wyjął mi paczkę z rąk, przy okazji, niby przypadkowo, muskając mnie palcami. – Tak się składa, że już wiem, gdzie pani mieszka. Jeśli jestem psychopatycznym mordercą, to i tak za późno. – Bezbłędna diagnoza, doktorze Paul. Nawiasem mówiąc, noże znajdzie pan w szufladzie ze sztućcami obok lodówki. Dźwignął potężne pudło i postawił je sobie na barku. – Dziękuję za cenną wskazówkę. Pani prowadzi. – Proszę tylko nie zasnąć po drodze.
Kiedy prowadziłam do domu mojego najnowszego znajomego z moją najnowszą paczką, byłam na skraju euforii. Nowy Jork miło wstrzelił się w ten nastrój. Spękane schody przed kamienicami połyskiwały od deszczu; powietrze miało świeży zapach, jak to po burzy. Mimo to dla podtrzymania kontaktu fizycznego niosłam parasolkę nad świetlistą blond głową poczciwego doktora. – Czemu pan chociaż nie narzucił płaszcza? – próbowałam go strofować, co prawda bez przekonania. – Chciałem tylko wyskoczyć na chwilę. Nie zauważyłem, że pada; półtorej doby nie byłem na zewnątrz. – Niezłe życie pan sobie zgotował. – Prawda? Skręciliśmy w Christopher Street. Drzwi moich ulubionych delikatesów stały otworem, rozsiewając wokół kuszący zapach knedli z mięsem. W sąsiedniej kamienicy klub Rajska Jabłoń drzemał za zamkniętymi okiennicami, nabierając sił przed nocą, kiedy przebudzą go najszykowniejsze drag queen Manhattanu. Moja dzielnica. Już byłam w niej zakochana, ale teraz pokochałam ją do reszty. Kochałam to całe cholerne miasto. Czy w jakiejkolwiek innej metropolii na środku poczty wyrósłby doktor Paul opakowany w błękitne spodnie i kitel, starannie poskładany z części, z darmowymi superwydajnymi bateriami w pakiecie? Kiedy dotarliśmy do domu, deszcz całkiem przestał padać i tylko krople lśniły w słońcu na żółknących liściach. Odstawiłam parasol na bok, z rozczuleniem wodząc wzrokiem po zaklejonych brudem szparach w drzwiach wejściowych. Zardzewiały zamek ustąpił bez większych zgrzytów. Doktor Paul pochylił się, przechodząc przez drzwi, po czym zatrzymał się w sieni. Słońce wyszło po burzy; jego promienie padały
przez szybkę nad bramą na głowę doktora. Byłam bliska łez. – Tu mieszkasz? – Tylko grzeczne dziewczynki mieszkają w hotelu Barbizon. Czy już wspomniałam, że mieszkam na czwartym piętrze? – Tego się właśnie spodziewałem. – Skierował swój męski tors w stronę schodów i podjął wędrówkę. Ruszyłam w ślad za błękitnym tyłkiem doktora, na każdym zakręcie schodów zastanawiając się, kiedy zadzwoni budzik, czar pryśnie, a ja ocknę się z widokiem na żółty zaciek na suficie nad łóżkiem. – Mogę spytać, jakiż to superciężki obiekt niosę na twój stryszek? Żeliwny koksownik? Zwłoki? Racja, paczka. Całkiem wypadła mi z głowy. – Obstawiam zwłoki. – Nie wiesz, co jest w środku? – Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, kto ją przysłał. Przeniósł nogę na wyższy stopień i przechyliwszy głowę, bacznie przyjrzał się pudłu. – Nic w środku nie tyka. To dobry znak. – Nie ma też żadnych podejrzanych zapachów. Podjął wspinaczkę; muskuły napięły mu się powabnie. Z każdym stopniem pejzaż robił się coraz bardziej upiorny, aż wreszcie sute spłachcie perkalowych tapet i rozżarzone włókna obnażonych żarówek zaanonsowały obskurne drzwi mojej niestosownej rezydencji. W myślach zrobiłam szybki rachunek niepozmywanych naczyń i współmieszkanek w dezabilu. – Właściwie to mógłbyś zostawić to na podeście. Dalej dam sobie radę sama. – Nie gadaj, tylko otwórz drzwi. – Patrzcie go, jaki ważniak. – Włożyłam klucz do zamka
i otworzyłam drzwi. Prawdę mówiąc, mogło być gorzej. Talerze zniknęły – pewnie w zlewie – podobnie jak moja współlokatorka. Ostała się tylko butelka wódki dumnie tkwiąca na półce nad kaloryferem w asyście soku pomidorowego i czarnych koronkowych majteczek. Klnę się na wszystkie świętości, że to nie były moje majtki, tylko Sally. Podeszłam szybko i narzuciłam szalik, żeby zakryć pobojowisko. Rozległ się głuchy łoskot. Doktor Paul odstawił paczkę na stół. – Uff… Na ostatnim podejściu myślałem, że nie wyrobię. – Spokojnie. Na pewno zdążyłabym cię złapać. Przyglądał się paczce, jedną ręką wsparty pod bok, drugą przeczesując włosy tym gestem, na który babki tak lecą. – I co? – I co co? – Nie zamierzasz otworzyć? – To moja paczka. Kobieta ma chyba prawo do odrobiny prywatności. – Chwileczkę. Niosłem to coś przez pięć kondygnacji manhattańskich schodów. Mężczyzna ma chyba prawo do odrobiny ciekawości? Znów ten olśniewający uśmiech. Odepchnęłam się od kaloryfera. – Skoro tak to widzisz. Czuj się jak u siebie w domu. Czy mogę wziąć od ciebie kapelusz i palto? – Nie bądź złośliwa. Wyśliznęłam się z mokrego od deszczu płaszcza i powiesiłam go na stojącym wieszaku Sally, lekko licząc stuletnim, a na sto procent kradzionym. Czapkę umieściłam na haku nad płaszczem, pamiętając, by przy tym wdzięcznie
potrząsnąć kędziorami. Zrozumcie, włosy to mój największy atut: lśniące, kasztanowe z nutą miedzi, falują zalotnie wokół moich uszu, odwracając uwagę od długiej listy braków mojej urody. Jak mogłabym nimi nie potrząsać? Odwróciłam się i dumnie pokonałam dwa kroki dzielące mnie od stołu. Również kradzionego. Wczoraj, przy drugiej kolejce martini, Sally opowiedziała mi jego dzieje: właściciel restauracji, zazdrosna żona, nalot policji. Oszczędzę wam żenujących detali. Tak czy owak, nasz stół był o wiele solidniejszy niż nasze podstawy posiadania go – stabilny, czworokątny, z prawdziwej imitacji drewna, okazał się wręcz opatrznościowy, ponieważ żaden inny mebel nie udźwignąłby mojej nowej własności (mam na myśli paczkę, nie doktora). Monstrualne pudło wylądowało już na blacie, oklejone kolekcją zagranicznych znaczków, z jednym rogiem naddartym, drugim poplamionym. – Zaraz, zaraz. – Zlustrowałam paczkę z lotu ptaka. – Co tu jest napisane? Panna Vivian Schuyler, głosiła naklejka. 52 Christopher Street i tak dalej, tyle tylko, że moje imię widniało nad innym imieniem – przekreślonym – podobnie jak mój adres. – Wygląda, jakby najpierw została wysłana do innego adresata. – Intryga się zagęszcza. – To pismo mojej matki. – Przejechałam palcem po zabazgranych słowach „Piąta Aleja”. – To adres moich rodziców. – To by miało sens. – Stał kilka kroków ode mnie, zachowując przyzwoity dystans, z rękami splecionymi na błękitnej piersi. – Ktoś nadał ją na adres twoich rodziców. – Chyba tak. Ktoś z Zurychu.
– Zurychu? – Rozplótł ręce i wreszcie zrobił krok w moją stronę. – Naprawdę? Masz znajomych w Szwajcarii? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Próbowałam odcyfrować pierwotne imię zakreślone przez moją matkę czarnym atramentem. V coś tam, coś tam. – Jak myślisz, co to może być? – Nie jest to Vivian? – Nie, bo kończy się na t. – Violet? – rzucił po chwili namysłu. – Ktoś chyba pomylił twoje imię. Jak na kogoś, kto przed chwilą maszerował bez palta w strugach październikowego deszczu, doktor Paul był niesamowicie rozgrzany. Chociaż miałam na sobie rozkoszny w dotyku kaszmirowy golf, czułam buchającą z doktora falę żaru – karygodne marnotrawstwo energii cieplnej. Z bliska pachniał szpitalem, co jakoś dziwnie mi nie przeszkadzało. Podeszłam do szuflady ze sztućcami i wyjęłam nóż. – Więc jednak wyszło szydło z worka. Błagam, zrób to szybko. – Po prostu nie mam nożyczek, głuptasie. – Przyjaźnie pomachałam nożem. – Nożyczek! Jesteś prawdziwą profesjonalistką. – Odsuń się z łaski swojej. – Przystąpiłam do oględzin pudła. Papier na stykach był oklejony niezliczonymi warstwami taśmy, jakby zawartość mogła sama wyjść na zewnątrz lub była radioaktywna albo jedno i drugie. – Nie wiem, skąd zacząć. – Nie zapominaj, że jestem doświadczonym chirurgiem. – Co ty powiesz? Rozprułam jedno sklejenie, potem drugie. Dość sprawnie, jeśli chcecie wiedzieć, a to dlatego że w college’u od pierwszego roku pełniłam w jadalni honory gospodyni. Nikt w Bryn Mawr nie potrafił wykrawać najlepszych kąsków polędwiczki tak jak
Vivian Schuyler. Gruba skorupa papieru poddała się, potem ustąpił karton. Weszłam na krzesło, rozgrzebując zawartość. – Spokojnie. – Pomocne dłonie doktora Paula zacisnęły się na oparciu koślawego krzesła, które posłusznie przestało się kiwać. – Skóra – oznajmiłam z głową w pudle. – Skóra, i to gruba. – Potrzebujesz czegoś? Latarki? Mapy? – Nie, jakoś sobie poradzę. Wszystko jest tam, gdzie trzeba: główka, plecki, łożysko. – Chłopiec czy dziewczynka? – Ani jedno, ani drugie. – Sięgnęłam do środka i szarpnęłam oburącz. Poleciałam do tyłu i wylądowałam roztropnie w skwapliwych objęciach doktora Paula. Przeturlaliśmy się przyjemnie, acz dość niezdarnie, po wyliniałym dywanie. – Tam jest walizka. Zaczęłam od telefonu do mamy. – Cóż to za jakąś walizkę mi przysyłasz? – Czy tak dama wita jedna drugą, kochanie? – Nie „wita jedna drugą”, tylko „dama wita damę”. Chicagowskie Kompendium Stylu, rozdział ósmy, wiersz jedenasty. Wesołe szczęknięcie kostek lodu o szkło. – Nie rozśmieszaj mnie, kochanie. Czy tym się właśnie zajmujesz w tym swoim czasopiśmie? – Pytam o walizkę. – Nic mi nie wiadomo o żadnej walizce. – Przecież wysyłałaś mi paczkę. – Naprawdę? – Kolejne szczęknięcie, dłuższe, jakby lód zawirował w szklance. – A, rzeczywiście. Przyszła w zeszłym tygodniu. – I w ogóle nie wiesz, co jest w środku?
– Jakoś mnie to nie interesuje. – A od kogo przyszła? – Kto ją przysłał, kochanie. – Ach, ta nuta triumfu. – Kto ją przysłał, mamuś? – Nie mam bladego pojęcia. – Masz jakichś znajomych w Zurychu? – Niestety, nie. Vivian, śmiertelnie nudzi mnie ta rozmowa. Nie mogłabyś wreszcie otworzyć tej cholernej paczki i sprawdzić sama? – Już ci mówiłam. Tam jest walizka. Nadana w Zurychu do panny Violet Schuyler z Piątej Alei. Jeśli nie do mnie… – Na pewno do ciebie. Nie znam żadnej Violet Schuyler. – „Violet” i „Vivian” to nie to samo. Doktor Paul też tak uważa. To musi być pomyłka. Chwila satysfakcji, gdy mamuś milczy, zbita z wódczanego pantałyku. – Kto to jest doktor Paul? Odwróciłam się i spojrzałam na doktora. Stał oparty o ścianę przy oknie, uśmiechając się kącikiem ust; w ostrym świetle słońca jego błękitny kitel i spodnie okazały się uroczo wymiętolone. – Nikt taki. Po prostu lekarz, którego poznałam na poczcie. Właśnie on przyniósł mi tę paczkę. – Poznałaś lekarza na poczcie, Vivian? – W jej ustach zabrzmiało to jak: w gejowskiej łaźni na Bleecker Street. Wsparłam się biodrem o blat, tuż obok odrapanej brązowej walizki, z nadzieją, że stół nie się załamie pode mną. Miałam na sobie spodnie bez paska, jak to w nudny sobotni poranek, ale doktor Paul zasłużył na to, by wiedzieć, że proporcja mojej talii do bioder była zupełnie nie najgorsza. Nie twierdzę, że wyraz jego twarzy się zmienił, ale chciałam wierzyć, że jego oczy
nabrały głębszego odcienia błękitu. Puściłam do doktora oko i owinęłam kabel słuchawki wokół palców. – Byłabyś zachwycona doktorem Paulem, mamuś. Jest chirurgiem, jest niebywale przystojny, wyższy ode mnie, raczej nie ma braków w uzębieniu. Zdecydowanie do wzięcia, chyba że jest żonaty. – Przycisnęłam słuchawkę do obojczyka. – Jest pan żonaty, doktorze Paul? – Jeszcze nie. Przeniosłam słuchawkę z powrotem do ucha. – Nie, nie jest żonaty, w każdym razie tak mówi. To jakiś książę z bajki, mamuś. Skrzywił się lekko, odepchnął od ściany i wyciągnął rękę. – Ależ, Vivian, nie… – Ostatnie słowa mamy umknęły mi, ponieważ wkładałam słuchawkę w dłoń doktora Paula. Dłoń szeroką, mocną, delikatnie pobrużdżoną od wewnątrz. Już mi się podobała. – Dzień dobry, pani Schuyler… Tak, dobrze się zachowuję… Tak, wniosłem paczkę na samą górę po tych strasznych schodach, bo tak mi nakazują dobre maniery. – Teraz on mrugnął do mnie. – Prawdę mówiąc, uważam, że zaszła jakaś pomyłka. Jest pani pewna, że nikt w państwa rodzinie nie nazywa się Violet?… Absolutnie pewna?… Cóż, jestem lekarzem, proszę pani, więc mam wprawę w diagnozowaniu na podstawie objawów. – Rumieniec zaczął mu pełznąć po karku. – Trudno powiedzieć, pani Schuyler, ale… Wyrwałam mu słuchawkę. – Dosyć już tego, mamuś. Nie pozwolę ci peszyć doktora Paula twoimi uwagami. Nie przywykł do nich. – Naprawdę jest jak z bajki, Vivian. Chylę przed tobą czoło. – Stuk, puk, brzdęk. Szklanka pewnie świeciła już dnem. – Postaraj się nie iść z nim do łóżka od razu, dobrze? To ich
zniechęca. – Znasz się na tym dobrze, mamuś. Głębokie westchnienie zagłuszone dobrze znanym grzechotem pustej szklanki po wódce odstawianej na stolik nocny. – Będziesz jutro na lunchu, prawda? – A mogę nie być? – No to widzimy się punkt dwunasta. – Trzask! Odłożyłam słuchawkę na widełki. – To właśnie jest cała mamuś. Czuję się w obowiązku uprzedzić cię z góry. – Czuję się ostrzeżony. – Nie boisz się teraz? – Ani trochę. Popukałam paznokciem w telefon. – Jesteś pewien, że ta Violet Schuyler w ogóle istnieje? – No, nie. Nie jestem całkiem pewien. Faktem jednak jest, że to nie jest twoja walizka, prawda? Rzuciłam okiem w stronę walizki i zadrżałam. – Jezu, nie. – Może jakaś kuzynka? Ze strony ojca. Zgubiła walizkę w Szwajcarii. – Masz na myśli sto lat temu? – Nie takie rzeczy się zdarzają. Odstawiłam telefon na stół i pomacałam zaśniedziały mosiężny zatrzask mojego nowego nabytku. Walizka, relikt przeszłości, jak cnota mojej matki, była reliktem z innej epoki: popękana i zakurzona, powyginana na wszystkie strony. Z pomarszczonej skóry sączyła się lekka woń stęchlizny. Żadnych nalepek. Zaskoczę was pewnie wyznaniem, że nigdy nie byłam
szczególnie nieśmiała, ani wtedy, ani teraz. A mimo to nie mogłam się zdobyć na to, żeby nacisnąć zatrzask i otworzyć walizkę na samym środku obskurnego mieszkanka na czwartym piętrze w Greenwich Village. W jej stęchliźnie było coś dziwnego, jakaś świętość i nietykalność (co, notabene, odróżniało ją od cnoty mojej matki). Ręka mi opadła. Znów poszukałam wzrokiem telefonu. – Myślę, że czas zadzwonić do cioci-babci Julie. – Mówisz: Violet Schuyler? – Tak, ciociu. Violet Schuyler. Czy ktoś taki istnieje? Znasz go? – Hm. – W słuchawce zapadła cisza. Wyobrażałam sobie ciocię, jak krąży po pokoju, niczym koń na lonży, rozciągając kabel słuchawki do granic wytrzymałości. Oczyma duszy widziałam jej gładką twarz, z którą sześćdziesiąt dwa lata obeszły się tak łaskawie, gładkie czoło, które marszczy się, próbując rozwikłać zagadkę, zadaną ni stąd, ni z owąd pewnej soboty w samo południe. – Ciociu Julie? Jesteś tam? – Jesteś pewna, że tam było napisane Violet? Cudzoziemcy często bazgrzą niemożliwie. – Jestem pewna. Doktor Paul też jest tego zdania. – Kto to jest doktor Paul? – Później ci o nim powiem. Teraz chcę usłyszeć o Violet. Czuję, że to imię coś ci mówi. Westchnęła teatralnie, jakby się osuwała na kanapę. Dobiegł mnie szczęk zapalniczki. Sprawa najwyraźniej była poważna. – Owszem, to imię coś mi mówi. – No więc? Długie westchnienie, tym razem do słuchawki.
– Violet była moją siostrą, kochanie. Starszą siostrą. Naukowcem. W roku tysiąc dziewięćset czternastym w Berlinie zamordowała męża i uciekła z kochankiem. Od tej pory wszelki słuch o niej zaginął.
Violet, 1914 Berlin Anglik wkracza w życie Violet w zwykłe majowe popołudnie. Pachnie skórą i świeżym powietrzem. Nie spodziewa się go. O tej porze Berlin pławi się w świetle, rozpłomieniony słońcem i nadzieją, ale Violet wypędza światło z grubych, ceglanych murów swojego laboratorium w piwnicy. Zamyka drzwi i opada na drewniane krzesło na środku pomieszczenia. Wpatruje się nieruchomo w nieprzenikniony mrok. Z braku pożywki dla wzroku pozostałe zmysły nabierają atawistycznej czujności. Violet liczy stateczne uderzenia serca, sześćdziesiąt dwa na minutę; słyszy kroki na linoleum korytarza prowadzącego do laboratorium. Jej nozdrza chłoną septyczne zapachy pomieszczenia: płyny czyszczące, chemikalia, papier i grafit ołówków. Szóstym zmysłem wyczuwa ciężar sprzętów zakłócających okalającą ją pustkę. Krzesła, stół, aparat radioaktywny, którego za chwilę użyje. Zaczyna dostrzegać kilka cieniutkich kresek światła sączącego się przez szczeliny drzwi w rogu. Kiedy tak siedzi i czeka, a jej źrenice nieznacznie się rozszerzają, zakradające się przez drzwi światło powoli dociera do ścian i mebli, i skomplikowanego konturu czarnego jak sadza aparatu na stole. Wyjmuje z kieszeni zegarek, patrzy badawczo na fosforyzującą tarczę. W bezkształtnej pustce przebywa od dziesięciu minut. Jeszcze dziesięć. Chowa zegarek, zmagając się z chęcią, żeby wstać i obejrzeć aparat. Nastawiała go własnoręcznie; dokładnie sprawdziła każdy szczegół. Przeprowadzała ten eksperyment
niezliczoną liczbę razy. Nie powinno być żadnych niespodzianek. Jednak wraz ze światłem zza drzwi do pomieszczenia wkrada się niepokój. Przebija bańkę pewności i spokoju Violet i wije się wokół jej piersi jak nić za igłą. Ponownie sprawdza puls: sześćdziesiąt dziewięć uderzeń na minutę. Dziwna anomalia. Nigdy jeszcze nie miała podobnych odczuć przed eksperymentem. Jest dokładna i ma stalowe nerwy; właśnie dlatego to jej powierzano wykonanie tego zadania. W pewnym sensie można powiedzieć, że swoją obecną pozycję życiową zawdzięcza stalowym nerwom: pracę, małżeństwo wbrew konwenansom, fakt, że w słoneczny dzień maja tysiąc dziewięćset czternastego roku siedzi w laboratorium w podziemiach berlińskiego Kaiser Wilhelm Institut i czeka, aż jej źrenice rozszerzą się na tyle, że będzie mogła przystąpić do eksperymentu z pogranicza fizyki jądrowej. Jednak nie może się pozbyć dziwnego ucisku w sercu. Ucisku jak najbardziej realnego, co więcej, wymiernego: siedmiu nadliczbowych uderzeń serca na minutę. Ktoś stuka dwukrotnie do drzwi. – Proszę – mówi Violet. Kiedy drzwi się otwierają, przymyka oczy, bo nie chce, żeby wpadające światło zakłóciło proces adaptacji źrenic do ciemności. Słyszy kroki na linoleum; szczękają zamykane drzwi. Prawdopodobnie mąż przyszedł sprawdzić, jak jej idzie. Będzie stał nad nią i pilnował, żeby się nie pomyliła. Żeby niczego nie przeoczyła. Ale na ułamek sekundy przed tym, nim przybyły się odezwał, Violet odgadła, że on nie jest jej mężem. Stąpa za ciężko, zapach skórzanej odzieży, który wnosi z sobą, jest zbyt
intensywny. Zanim mężczyzna wypowie pierwsze słowo, jej zmysły wyczuwają w nim obcego. – Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam, pani Grant. Violet otwiera oczy. – Nazywam się Richardson, Lionel Richardson. Pani mąż zapewniał, że nie będzie pani miała nic przeciwko temu, żebym obserwował eksperyment. „Pani mąż zapewniał”. Nieznajomy przychodzi z polecenia Waltera? Znowu poczuła dziwny niepokój w piersi. Gdyby mogła chociaż zobaczyć gościa. Jego czarny kontur odcina się od jeszcze czarniejszej pustki wokół, doszczętnie zasłaniając światło zza drzwi. Głos mężczyzny wydobywa się z potężnej klatki piersiowej, niski i pełen szacunku; sylaby starannie poprzycinane cążkami brytyjskiej wymowy. „Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam”. – Nie, nie przeszkadza pan – mówi rzeczowo Violet. – Jest pan jego kolegą? – Nie, nie. Byłym studentem. – W ciemnościach macha ręką w stronę aparatu. – Sam też robiłem podobne rzeczy. – Wobec tego nie muszę się panu tłumaczyć z braku światła. Chce pan usiąść? Jej serce przyśpiesza z łomotem, kto wie, czy nie do siedemdziesięciu pięciu uderzeń na minutę. Pewnie z zaskoczenia. Rzadko kto przeszkadza jej w eksperymentach, które są długie, monotonne i mało spektakularne. Zwierzęcy obszar jej mózgu po prostu reaguje na nagłe pojawienie się potencjalnie groźnego obcego organizmu. Nieznanego intruza, który może być Bóg wie kim lub czym, a którego potężna, pachnąca skórą sylwetka nie pasowała do cichych mroków laboratorium.
– Dziękuję. – Krzesło zaszurało po linoleum, jakby Lionel Richardson widział po ciemku. Chyba że wchodząc, w krótkim rozbłysku światła po prostu zarejestrował układ sprzętów. – Czy pani właśnie zaczyna, pani Grant? – Prawie. – Violet znów zerka na zegarek. – Jeszcze trzy minuty. Richardson śmieje się cicho. – Dobrze pamiętam. To było dwadzieścia najdziwniejszych minut w moim życiu. Czas się rozciągał w nieskończoność. Czarna wieczność poza granicami rzeczywistości. W głowie pojawiały się głębokie myśli, których jednak później nie mogłem sobie przypomnieć. Tak, myśli Violet. Właśnie tak. – Przyszedł więc pan powspominać? Znów ten śmiech. – Coś w tym rodzaju. Doktor Grant powiedział mi, że dokładnie w tej chwili ktoś wykonuje moje dawne obowiązki, więc nie mogłem się oprzeć, żeby tutaj nie zajrzeć. Nie przeszkadzam? – Ależ skąd. Oczywiście, że przeszkadza. Lionel Richardson wydaje się zajmować pół pokoju, jakby połknął ciemności, zostawiając tylko własne, potężne kończyny i szeroką pierś wypełnioną głębokim głosem. Violet czuje przypływ gniewu na męża, który powinien mieć dosyć wyobraźni, żeby tu nie przysyłać obcego, który zdominuje laboratorium, gdy ona siedzi w ciemnościach, sama, nie spodziewając się niczego. – Chętnie pomogę pani liczyć – odzywa się Richardson. – To bardzo męczące dla wzroku. – Nie trzeba. Wie pan dobrze, że to wymaga wprawy. – Nadal pamiętam, jak się to robi. Byłem pierwszy wtedy,
w dziewiątym roku, kiedy pani mąż zaczynał swoje eksperymenty. Gdy zamykam oczy, wciąż zdarza mi się widzieć te małe przeklęte wybuchy. Violet śmieje się. – Wiem, o czym pan mówi. Tym razem Violet czuje wręcz namacalnie, że jej serce przyśpiesza. Jak po przeżytym wstrząsie przywraca się sercu normalny rytm? Nie można mu po prostu rozkazać, żeby zwolniło. Nakazać stanowczo jak niesfornemu dziecku: sześćdziesiąt dwa uderzenia – i basta. Serce, narząd sterowany bardziej instynktem niż rozumem, musi czuć, że nie ma się czego bać. Najpierw muszą zniknąć z krwiobiegu chemiczne sygnały niepokoju i zagrożenia. Violet otwiera zegarek. – Już czas. Widzi pan dobrze? – Ledwie widzę. – Jeśli pan chce, możemy jeszcze odczekać kilka minut. – Nie, nie chcę pani zatrzymywać. Niech pani zaczyna. Violet wstaje z krzesła i kierując się bardziej intuicją niż wzrokiem, podchodzi do stołu na środku pokoju. Naciska pstryczek lampy, unikając patrzenia na słabą, niskowatową żarówkę, która oświetla jej notatnik i ołówek w sam raz na tyle, żeby mogła notować. Obrzuca wzrokiem aparat: na jednym końcu mała skrzynka zawierająca mikroskopijną drobinę radu; otwór w boku skrzynki, przez który niewidoczne cząstki promieniowania przelatują w stronę arkusza złotej folii; szklany ekran pokryty siarczkiem cynku; okular z soczewkami powiększającymi. Wyjmuje zegarek, zagląda prawym okiem w okular, mrużąc mocno lewą powiekę. W polu widzenia pojawia się maleńki biało-zielony
wybuch, zwiewny fajerwerk, którego uroda zapiera dech w piersiach. Ale Violet i tak już od dłuższej chwili oddycha z trudem, wzburzona nagłym wtargnięciem Lionela Richardsona do jej laboratorium, więc mikroskopijne rozbłyski nie robią na niej wrażenia większego niż skrzypienie ołówka, którym rejestruje ich liczbę. Skąd ta nadmierna reakcja? Skąd przeczucie nadciągającego niebezpieczeństwa? Czyżby Walter wspominał przy niej o Lionelu Richardsonie? Czyżby w jej podświadomości tkwiło jakieś skojarzenie, z powodu którego zaiskrzyły synapsy w jej mózgu, wysyłając wiązkami neuronów ostrzegawcze sygnały do mięśni, serca i płuc? A może to dlatego, że go nie widzi, nie może się przyjrzeć jego twarzy, ubraniu, osobie, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę, że nie jest nikim nadzwyczajnym, tylko byłym studentem, który złożył wizytę jej mężowi, i że za jego ciekawością nie kryje się podwójne dno. Violet na chwilę odrywa wzrok od ekranu, żeby zerknąć na zegarek. Po upływie pięciu minut postawi pod odnotowanymi wybuchami kreskę i zacznie wszystko od nowa. – Mogę jakoś pomóc? Potrzymać pani zegarek? – pyta intruz. – Nie trzeba. – Violet patrzy na zegarek. Pięć minut. Stawia kreskę. – Nie myli się pani w rachunkach, przenosząc wzrok z ekranu na tarczę? – Zdarza mi się to czasem. – Doktor Grant zawsze wymagał, żebym miał z sobą kogoś do mierzenia czasu. Liczyliśmy na zmianę, żeby wzrok mógł wypocząć. – Obcy doradza jej z szacunkiem, bez cienia typowej dla naukowców arogancji.
– Tu, w Berlinie, brakuje nam do tego personelu. – W tej chwili akurat nie. Nie odrywając wzroku od okularu, Violet lewą ręką ujmuje zegarek i podaje intruzowi. – Doskonale. Skoro pan nalega. Obcy odbiera zegarek, lekko muskając palcami wnętrze jej dłoni. – Odstępy pięciominutowe? – Tak. – Violet przymyka oczy. – W porządku. Gotowe… Cisza, spokój. Zapach skóry wydaje się dodawać swojskości pomieszczeniu. Violet bierze dwa głębokie wdechy. – Start… Violet otwiera oczy i widzi cudownie rozbłyskującą czerń, eksplozje gwiazd w jej prywatnym mikrokosmosie. Ołówek biega po papierze, sumując niestrudzenie. Lionel Richardson siedzi z tyłu bez ruchu, na tyle blisko, że Violet czuje ciepło, które bije od niego. Trzyma w pewnej dłoni zegarek. Złoty zegarek z dewizką, bez żadnych ozdób, prawie męski; zegarek, który jej siostra Christine przed czterema laty wręczyła jej u ujścia Hudsonu na zadymionym trapie, obok napiętych do ostateczności cum potężnego transatlantyku. Zegarek: jedyny pożegnalny prezent od nieaprobujących jej decyzji Schuylerów. – Już – rzuca Lionel. Violet rysuje kreskę, żeby zacząć liczyć od nowa. – I… trzy. Obcy wydaje polecenia pewnym, niskim głosem; nie widzi go, ale czuje, że jest za nią, po lewej stronie. Nie tyle wchłonął ciemność, ile się w nią wtopił. W powietrzu unosi się jego zapach. Violet niestrudzenie stawia kreski w notatniku, pogrążona w świecie biało-zielonych rozbłysków,
równomiernego bombardowania jąder atomowych przez cząstki radioaktywne i w końcu, chyba wskutek tych rytmicznych obrazów, jej serce odzyskuje spokojne tempo, postrzępione końcówki neuronów wygładzają się. Jedynym łącznikiem z rzeczywistością jest twardy, ostry ołówek między kciukiem a palcem wskazującym. – Już – mówi Richardson. – Czy pozwoli mi pani liczyć w tej turze? Muszą już panią nieźle boleć oczy. Oczy. Bolą ją też plecy i krzyż. Odsuwa się od aparatu. – Tak, chętnie się zamienię. Cicho szura krzesło. Violet czuje, że Lionel wstaje za jej plecami. Coś zaciska się na jej prawym łokciu: dłoń obcego pomaga jej okrążyć krzesło i usiąść na jego miejscu. Wkłada jej do ręki zegarek, a sam siada, pokornie skulony, przy okularze, który jest dla niego za nisko. Violet, wpatrzona w cyferblat, podnosi zegarek do oczu. – Zaczynamy? – Chwileczkę. – Przybysz reguluje ostrość okularu w zamszowej oprawie. Violet wreszcie widzi jego profil oświetlony nikłą żarówką nad notatnikiem; rysy zdecydowane i regularne, nos odrobinę za duży, krótkie kruczoczarne włosy nad białym kołnierzykiem. W żółtawym rozproszonym świetle nie udaje jej się wyśledzić ani jednej zmarszczki na wysokim, nachylonym nad okularem czole. – Gotowe. Violet wraca wzrokiem do zegarka od Christiny. – Start.
Vivian Ciocia Violet. A więc miałam stryjeczną babkę o imieniu Violet, cudzołożnicę i morderczynię, o której w życiu nie słyszałam. Naukowca. W jakiej dziedzinie? Popatrzyłam na spoczywającą na stole walizę, po czym odwróciłam się do doktora Paula, żeby przekazać mu niezwykłe nowiny. Niestety, za późno. Nie wiadomo kiedy i jak zległ na mojej kanapie we wgłębieniu pozostawionym przed godziną czy dwiema przez rozpustny zewłok Sally. Był pogrążony w śnie tak głębokim, że zastanawiałam się, czy nie przytknąć mu do ust lusterka od puderniczki i nie sprawdzić, czy na pewno zajdzie parą. Wzięłam się pod boki. – Więc to taki z ciebie zalotnik? Zaraz jednak w komorach mojego serca zaczęły się obracać tryby współczucia. Biedny, kochany doktor Paul. Jedna ręka spoczywała na piersi, druga dyndała przy podłodze. Nogi, o wiele za długie nawet na sute, czerwone krągłości mojej wiktoriańskiej kanapy, zarzucił na najdalszy podłokietnik. Przyklękłam przy doktorze, by musnąć kosmyk włosów, który z wyczerpania opadł mu na czoło. Z bliska widziałam wyraźnie delikatne kurze łapki w kącikach jego oczu. Przytknęłam nos do szyi doktora. O dziwo, nie pachniała wcale środkiem dezynfekującym, tylko solą i czymś wilgotnym i słodkim, chyba mydłem. Przejechałam małym palcem po złocistej sieczce odrostu na podbródku. Doktor nawet nie drgnął. – Co ja z tobą mam – mruknęłam. Pół godziny później do mieszkania wparowała ciocia Julie, pachnąc papierosami i pudrem Max Factor w kremie. Cisnęła
kapelusz na wieszak, ale została w płaszczu, bo zachowawszy mimo szóstego krzyżyka nienaganną figurę, wiecznie marzła. – Gdzie ta twoja walizka? – Zapaliła papierosa. – Chodzi o to, że nie moja. Napijesz się? – Nie czekałam na odpowiedź. Alkohol stał w kuchni na poczesnym miejscu, w specjalnej szafce, i chociaż ciocia Julie mogła mieć obiekcje co do jakości trunku, nie mogła nie docenić jego objętości. Zrzuciła rękawiczki w samą porę, by przyjąć ode mnie Krwawą Mary bez selera. – Jeszcze jej nie otwarłaś? – Jakżebym mogła. Przecież nie jest moja. – Na litość boską, moja droga. Czy twoja matka nie wpoiła ci żadnych zasad? – Wychyliła pół szklanki, odstawiła na stół i pomacała zaśniedziały, mosiężny zatrzask. – Hm. – Zaczekaj! – Rzuciłam się i odciągnęłam jej rękę. – Co ty robisz? – Moim zdaniem nie mamy prawa zaglądać do środka. – Kochanie, nikt się nigdy o tym nie dowie. – Skąd wiesz? – Nie było o niej żadnych wieści przez pięćdziesiąt lat. Przyznasz, że to na coś wskazuje. – Najpierw powinniśmy spróbować ją znaleźć. Ciocia Julie wywróciła oczami i z powrotem wzięła do ręki swój napój orzeźwiający. – Pyszne. Z moich siostrzeńców i bratanków tylko ty jedna potrafisz sporządzić porządnego drinka. – Miałam wybitną nauczycielkę. Pogroziła mi palcem. – Czym skorupka za młodu nasiąknie… – Ciociu, a czy ta cała Violet… Ale ciotka Julie, która właśnie zawróciła do kuchni po
dolewkę, nagle stanęła jak wryta, grzechocząc topniejącymi kostkami lodu. – Vivian, kochanie – wybąkała – tutaj leży mężczyzna. – Nie pochwalasz jego obecności? – Ależ jak najbardziej pochwalam, ale pozwól, że spytam, tak dla porządku, gdzie udało ci się go dorwać w tak krótkim czasie i dlaczego ma tak niestosowny przyodziewek? Podeszłam do niej z tyłu i przytuliłam. – Prawda, że jest cudowny? Całkiem jak z bajki. Znalazłam go na poczcie. – Przesyłka z potwierdzeniem odbioru? – Mmm… Biedaczek, ma w szpitalu potwornie długie dyżury. Ostatkiem sił wniósł paczkę na górę, a potem – bezradnie rozłożyłam ręce – padł. – Mogę to sobie wyobrazić. Co masz zamiar z nim zrobić? – Masz jakieś sugestie? Podjęła przerwaną wędrówkę do szafki z alkoholem. – Po prostu nie idź z nim od razu do łóżka. To ich zniechęca. – Zabawne, mamuś powiedziała mi to samo. Opowiedz coś o Violet. – Nie mam wiele do opowiadania. Prawie nic nie wiem. Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Miałam raptem dziewięć lat, kiedy Violet wyjechała do Anglii. To było chyba w roku tysiąc dziewięćset jedenastym. – Ciocia Julie z drinkiem w dłoni wyszła z kuchni i wsparta o stół, czule spoglądała na doktora Paula. – Dlaczego wyjechała do Anglii? Wysłano ją tam? – Wręcz przeciwnie. Chciała zostać naukowcem, co oczywiście w Schuylerach nie wzbudziło zachwytu. Pamiętam piekielne awantury. W końcu pozwolili jej jechać, pewnie
dlatego, że jak młoda kobieta się uprze, to nie ma siły, a potem umyli ręce. – Przyjrzała mu się z ukosa. – Jakiego koloru ma oczy? – Błękitne. W identycznym odcieniu jak kitel. I przestań mnie wreszcie rozpraszać. – Zmieniłam zdanie. Bierz go do łóżka, pronto. – Obawiam się, że jego podświadomość rejestruje każde twoje słowo. – Na to też liczę. Przydałby ci się romans, Vivian. To jest dokładnie to, czego ci trzeba. Pogroziłam jej palcem. – Jak na cioteczną babcię, w dodatku osobę samotną, jesteś marną przyzwoitką. – Nie jestem osobą samotną, tylko wielokrotną rozwódką. – Tak czy owak, nie mam zamiaru go uwodzić. Spójrz tylko na nieszczęśnika. Jest skrajnie wyczerpany. – Z moich doświadczeń wynika – ciotka łyknęła dżinu – że zwykle jakoś odzyskują siły. Ruszyłam do swojej sypialni – droga nie była długa – i zdjęłam z półki dodatkowy koc. – Porozmawiajmy wreszcie o Violet. Czym zajmowała się w Anglii? – Jak każda roztropna panna wyszła za mąż za swojego wykładowcę. Nie da się ukryć, że była piękna, ale nic się dla niej nie liczyło prócz tych cholernych atomów i molekuł. Wróciłam i narzuciłam koc na doktora Paula, szczególnie troskliwie okrywając jego mężne ramiona. – Ale potem go zabiła. – Prawdę mówiąc, nie znam szczegółów tej historii. W rodzinie na temat Violet panowała zmowa milczenia, nie wspominało się nawet jej imienia. Nie sądzę, żeby doszło
kiedykolwiek do procesu lub czegoś w tym rodzaju. Faktem jest jednak, że facet zginął, a Violet uciekła z kochankiem. Z apartamentu hotelu Adlon, jakżeby inaczej. Zawsze miała wyczucie stylu. A potem nagle pstryk i ślad po niej zaginął. – Musiało za tym stać coś więcej. – Ależ oczywiście. – I nigdy cię to nie ciekawiło? – Vivian, byłam mała. Właściwie prawie jej nie znałam. Najpierw wyjechała do szkół, potem do Anglii. – Ciotka Julie odstawiła szklankę i złożyła ręce na piersi. – Oczywiście, że mnie to ciekawiło. Raz czy drugi, będąc w Europie, próbowałam się czegoś dowiedzieć, ale nigdy mi się to nie udało. Patrzyła na tajemniczą przesyłkę, wyginając szkarłatne wargi w podkówkę. Wyciągnęła szponiastą dłoń i musnęła niczyją walizkę. – Nie wierzę ci – wybuchnęłam. – Wiem, że nie wierzysz. Młodzi nie ufają autorytetom. – Znam cię przecież, ciociu Julie. – Wycelowałam palec w jej kłamliwą pierś. – No już, kawa na ławę. Rozłożyła ręce. – Powiedziałam ci wszystko, co wiem. Była dobrą aktorką. Oczy jak spodki, brwi niewiniątka. Usta zamknięte nieodwołalnie na kłódkę. Splotłam ręce, wystukując na lewym łokciu arpeggio. – W głowie mi się nie mieści, że przez całe życie nikt mnie nie poinformował o tym, że mam o jedną cioteczną babkę więcej. Uśmiechnęła się z politowaniem. – Jesteśmy Schuylerami, moja droga, więc nigdy byś się tego nie doczekała. Z okna wychodzącego na podwórze dobiegł mnie odgłos
tłuczonej zastawy. Niemowlę zakwiliło. Pierwszej nocy, którą spędziłam w tym mieszkaniu ze współlokatorką poznaną tego samego dnia rano, nie zmrużyłam oka: brud i ciasnota tak bardzo odbiegały od Piątej Alei, od Bryn Mawr, od wyrafinowanej ciszy lata na Long Island. Upajałam się każdym kradzionym meblem z naszej eklektycznej kolekcji, obwiązanymi sznurkiem szafkami, którym drzwi dawno powypadały z zawiasów, dobiegającym zza okna harmidrem, przez który czułam, że żyję. – Otwórzmy walizkę – powiedziała ciotka. – Chcę zobaczyć, co jest w środku. – Jezu, nie. A co, jeśli tam jest szkielet? Albo nieboszczyk mąż? – Tym lepiej. Pokręciłam głową. – Nie mogę tego otworzyć, dopóki nie będę miała pewności, że ona nie żyje. – Nie histeryzuj. Jeśli zależy ci na prawdzie, znajdziesz ją w tym kufrze. – Dźgnęła palcem w walizkę. – Tu szukaj. – Kiedy jest zamknięta. W dodatku nie ma kluczyka. Doktor Paul poruszył się na kanapie. – Mają być klamry, a nie śruba – wymamrotał, po czym wcisnął twarz w poduszkę. Zniżyłam głos do szeptu. – Widzisz, co ty wyrabiasz? Bądź już cicho. On musi się wyspać. Nie znałam nikogo, kto potrafiłby wywracać oczami, wkładając w to tyle miażdżącej pogardy co ciotka Julia. Tak też zrobiła, po czym pomaszerowała do wieszaka i zdjęła kapelusz – figlarny pomarańczowy kapelutek, pasujący idealnie do płaszcza z pomarańczowej wełenki. Szkarłatne wargi, pomarańczowy kapelusz; coś takiego mogło ujść tylko ciotce Julie.
Podeszłam i cmoknęłam ją w policzek. – Cmok w bok. Pokiwała głową. – A zatem, nie zamierzasz otworzyć tajemniczej walizki, która leży na twoim stole. Nie zamierzasz iść do łóżka z czarującym doktorkiem, który śpi na twojej kanapie. Otwarłam drzwi i odsunęłam się, żeby ją przepuścić. Ciocia Julia poprawiła szpilkę w kapeluszu i wyszła na upstrzoną pawiami klatkę schodową. – Młodzi beznadziejnie marnują młodość – rzuciła za siebie. Minęły wieki, nim wywietrzał Max Factor ciotki. Przez ten czas sprzątałam mieszkanie w miarę swoich skromnych możliwości i ogólnie rzecz biorąc, ukrywałam wszelkie ślady występków. Nie robiłam tego po to, by doktor Paul po przebudzeniu odniósł korzystne wrażenie (w każdym razie nie tylko po to) ani z umiłowania czystości (którym nie grzeszę), tylko po to, by zająć czymś ręce, w czasie gdy mój mózg borykał się z zagadką, kim tak naprawdę była moja nowa ciocia Violet – problemem. Kobieta naukowiec: to było interesujące i dla mnie do zaakceptowania. Nie dlatego, żebym szczególnie interesowała się nauką, ale mogłam sobie łatwo wyobrazić jej trudną drogę, podobną do mojej, choć dzieliło nas pół wieku tak zwanego postępu. Nieszczęsna Violet nie dość, że była naukowcem, to jeszcze w dodatku naukowcem płci żeńskiej, więc wyobrażałam ją sobie, jak na kolejnych stancjach siedzi samotnie przy stole. Nie mogłam jej winić za to, że wyszła za swojego profesora. Pytanie, czemu go potem zabiła. Moja namiętność do sprzątania wygasła. Z miotełką ze strusich piór opadłam na krzesło przy stole; jak ciocia Julie
przejechałam palcem po grubej skórze walizki. „Tu szukaj”, powiedziała, ale ja czułam, że znajdę Violet gdzie indziej. Chlubne i niechlubne ślady jej egzystencji były rozsiane po świecie, natomiast walizka zawierała prywatne okruchy jej duszy. Nie miałam do nich prawa. Jakby tak ktoś zaczął rozgrzebywać mój bagaż? Po głośnej awanturze na podwórku zapadła nienaturalna cisza, przerywana tylko miarowym tykaniem zegara. Dźwięk ten, nie wiedzieć czemu, uświadomił mi, że nie jadłam lunchu, że w jedno sobotnie popołudnie zużyłam tygodniowy przydział atrakcji, a przez ten czas mogła nadejść pora obiadowa. Spojrzałam na cyferblat. Druga trzydzieści jeden. Wstałam od stołu i weszłam do kuchni. Nalałam wody i nasypałam kawy do ekspresu. Doktor Paul po przebudzeniu będzie potrzebował kawy, dużo kawy. Druga trzydzieści jeden. Znałam doktorka od dwóch godzin i trzydziestu dziewięciu minut, które w większości przespał. Włączyłam ekspres do kontaktu i otworzyłam lodówkę. Masło, ser. W chlebaku musi być jakieś pieczywo. Doktor Paul będzie przecież również głodny. Ach, ten zapach parzonej kawy. Potrafi wyrywać mężczyznę ze słodkiej drzemki skuteczniej od słów: Kochanie, jestem w ciąży. Powieki jego dużych błękitnych oczu zamrugały. Patrzyłam z zachwytem, jak jego wielkie błękitne ciało drga niespokojnie. – Witamy w niebie, doktorku. Przyjrzał mi się, po czym głowa znów opadła mu na poduszkę. – Ach, to ty. – Zrobiłam ci zapiekankę z serem i zupę pomidorową. I kawę.
– Nie wierzę. – Niosłeś moją paczkę, więc chciałabym choć tak się odwdzięczyć. Uśmiechnął się i usiadł, zaspany, rozczochrany i ogólnie w rozsypce. – Nie wiem, jak to się stało, że zasnąłem. – Dla mnie to jasne. Byłeś zmęczony i popełniłeś błąd, jakim było usadzenie biednych, spracowanych pośladków na mojej zbyt wygodnej kanapie. Voilà. Napij się kawy. Przyjął z moich rąk filiżankę i upił łyk. – Chyba się w tobie zakochałem – stwierdził, nie podnosząc oczu. – Nie-s-samowite… Zaczekaj, aż spróbujesz mojej zapiekanki z serem. Znów łyknął kawy. – Marzę o tym, żeby skosztować twojej zapiekanki z serem. Proszę, proszę. Wstałam i poszłam do kuchni po zapiekankę dla doktora Paula, którą trzymałam w piekarniku, żeby nie ostygła. Spojrzał na nas głodnym wzrokiem. Podałam mu talerz. – Opowiedz mi o sobie, doktorze Paul. – Może nie wiesz, ale mam nazwisko. – Ależ doktorze, prawie się nie znamy. Nie wiem, czy nasza zażyłość pozwala mi już zwracać się do pana po nazwisku. – Gdyby jednak, to Salisbury. Paul Salisbury. – Zawsze będziesz dla mnie doktorem Paulem. A teraz bądź grzeczny i zajadaj. Uśmiechnął się i wbił zęby w zapiekankę. Przysiadłam na skraju fotela i przyglądałam się, jak je. Wciąż miałam na sobie biały fartuszek z falbankami; wygładziłam go na podołku jak
rasowa gospodyni domowa. – W życiu nie jadłem lepszej zapiekanki z serem. – To moja specjalność. Kiwnął głową w stronę walizki. – Jeszcze jej nie otworzyłaś? – Racja, walizka. Wyobraź sobie, że należała do mojej tajnej ciotki Violet, która zamordowała męża i uciekła z kochankiem. To diabelstwo jest, rzecz jasna, zamknięte na trzy spusty, jak ostryga z wielką cudowną perłą w środku. Zapiekanka zastygła w ustach doktora Paula. – Mówisz poważnie? – Tym razem tak. Usta domknęły się i szczęki podjęły pracę. – Pozwól, że spytam, czy tego rodzaju zachowania są u was dziedziczne? – Mówisz o mnie czy o niej? – O jednej i o drugiej. Rozsiadłam się leniwie w fotelu. – Cóż, nie powiem, żeby Schuylerowie byli wzorem cnót, choć potrafimy całkiem nieźle zachowywać pozory. Ogólnie rzecz biorąc jednak, psychopatyczne zachowania nie cieszą się naszą aprobatą. – Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło. – Radziłabym jednak nie zapominać, że psychopaci są bardzo zręcznymi kłamcami. – Klasnęłam w dłonie. – Dość już zajmowania się moją skromną osobą. Przyjrzyjmy się teraz czarującemu doktorowi Paulowi Salisbury’emu, jego życiorysowi i karierze, a przede wszystkim temu, ile ma jeszcze czasu do powrotu do szpitala. – Do północy. Wstrzymałam oddech.
– Powinienem teraz spać. Miałem wrócić z poczty do szpitala, przebrać się i wrócić do siebie, żeby się przespać. – A gdzie mieszkasz? – Na Upper East Side. – Wyrazy współczucia. – Dziękuję. Powinienem był poszukać czegoś bliżej szpitala. Zerknęłam na zegar. – Straciłeś już kilka godzin. – Nie nazwałbym tego stratą. Rozplotłam nogi i wstałam, żeby podać zupę pomidorową. – Wybacz, że podaję zupę w kubku. Obawiam się, że nie mamy jeszcze misek. – Wszystko jedno, na pewno jest dobra. – Z uśmiechem wdzięczności odebrał kubek z moich rąk. Ach, ten jego uśmiech, ufny i szeroki, jakby na świecie nie szalało zło. – Wręcz pyszna. Siadaj. – Odsunął talerz i poklepał kanapę obok siebie. Zapadłam się głęboko. Byłam wysoką dziewczyną – ze względu na moją młodzieńczą płochość ktoś mógłby niefortunnie nazwać mnie kozą, ale w sąsiedztwie jego nóg czułam się rozkosznie filigranowa. Weźmy choćby rozmiar jego kolana… Oderwawszy wzrok od nóg doktora, zaczęłam obserwować motorykę jego łokcia, gdy szuflował zupę do ust. W metodycznym szczękaniu metalu o porcelanę pobrzmiewało radosne oczekiwanie, miła pewność, spełnienie. On ci to jest, szeptał głos w mojej głowie. Wyłoniwszy się z odmętów zupy pomidorowej, doktor Paul ujął w dłonie pusty kubek. – Na co byś miała teraz ochotę, Vivian? – Czekałam na to pytanie. Ma pan coś konkretnego na myśli, drogi doktorze?
– Pytam ciebie. – No cóż, moja mama uważa, że nie powinnam iść z tobą od razu do łóżka, bo to cię może spłoszyć. Nie mogę przysiąc na wszystkie świętości, ale klnę się na najlepszą szminkę z mojej kolekcji, że się zarumienił. Gdybym przymknęła oczy, wyczułabym żar na policzku po jego stronie. – Ciotka Julie była tego samego zdania – dorzuciłam. – Przynajmniej na początku. Zanim ci się lepiej przyjrzała. – Mogły się mylić – stwierdził ostrożnie – ale chyba nie ma pośpiechu, prawda? – Sam sobie na to odpowiedz. – Nie, nie ma. Siedzieliśmy obok siebie, stykając się prawie nogami. Doktor Paul obracał kubek w dłoniach, godnych zaufania dłoniach chirurga. Wydawały się starsze i bardziej doświadczone od całej reszty. Miał krótko przycięte paznokcie ze schludnymi skórkami i bielutkimi półksiężycami u nasady. Odchrząknął. – Rzecz jasna, nie twierdzę, że nie miałbym ochoty. Gwoli ścisłości, wielkiej ochoty. – Triumf ducha nad materią? – No właśnie. – Nie chciałabym cię sprowadzić na manowce z drogi cnoty. Znów odchrząknął i znów zarumienił się rozkosznie. Jeśli natychmiast nie ukróci emisji energii termodynamicznej, będę musiała przebrać się w coś, co trudniej zdjąć. – Jasne – wymamrotał. Podniosłam wzrok i w moim polu widzenia pojawił się stół, a na nim walizka mej ciotecznej babki Violet. Cioci Violet, która w tamto pamiętne berlińskie lato uciekła z kochankiem. Czy
udało im się przedostać do Szwajcarii? Gdyby żyła, byłaby po siedemdziesiątce. Gdyby jej się wtedy udało. Doktor Paul wstał z kanapy, rozhuśtując wyliniałą tapicerkę. Podał mi rękę, mocną dłonią do góry. – Chodźmy gdzieś, Vivian. – A co z twoim spaniem? – Później pośpię. Teraz mam ważniejsze sprawy. Przyjęłam jego dłoń i pozwoliłam się podnieść z miejsca. – Jak uważasz. Dokąd chcesz iść? Stał o milimetr ode mnie, stateczny jak błękitny dąb. – Co powiesz na bibliotekę? – Bibliotekę? – Tak, bibliotekę. – Doktor Paul sięgnął do moich pleców, rozwiązał fartuszek z riuszką i zdjął go ze mnie przez głowę. – Musimy dowiedzieć się wszystkiego o twojej ciotce.
Violet „Pani mąż zapewniał, że nie będzie pani miała nic przeciwko”, powiedział Lionel Richardson. Łamała sobie głowę dlaczego. Przez dwa i pół roku, które przeżyli razem, Walter jednemu tylko mężczyźnie pozwalał towarzyszyć jej w zaciemnionym laboratorium: sobie. Ale też, jak to bywa w niekonwencjonalnych związkach, startowali z różnych pozycji. Młodość Violet, jej samotność, jej granicząca z uwielbieniem wdzięczność nie były dostateczną przeciwwagą dla doświadczenia doktora Granta. W wieku dziewiętnastu lat – podobnie jak w każdym innym – niewinność nie zdaje sobie sprawy ze swej władzy, a gdy ją sobie uświadomi, przestaje być niewinna. Kiedy Violet ma gorszy nastrój – tak jak teraz, gdy zamyka za sobą drzwi laboratorium i rusza korytarzem, po którym niesie się śmiech Lionela Richardsona – zmusza się, by przypomnieć sobie chwilę ich spotkania, tę chwilę, w której jej stare życie przestało istnieć. Kiedy zaczęły powstawać pierwsze ogniwa łańcucha, którym przykuł ją do siebie. Wchodzi po schodach do gabinetu męża, z którego dobiega śmiech Richardsona, ale przed oczyma ma tamten elegancki gabinet w Oksfordzie w tysiąc dziewięćset jedenastym roku, a przed jego drzwiami kościstą sylwetkę. To mityczny doktor Walter Grant we własnej osobie, emanujący dostojeństwem od cienkich ust obwiedzionych szpakowatą, schludną bródką po siwiejące włosy lśniące pomadą w ostrym świetle niezliczonych lamp elektrycznych. Nie grzeszył wzrostem, ale też nie był niski. Smukły i prosty jak trzcina, zdaniem Violet niepotrzebnie tuszował swoją szczupłość doskonale skrojoną garderobą.
Kiedy ich wzrok padł na siebie po raz pierwszy, Violet miała lekką zadyszkę. Zdenerwowała się, rozmawiając z prywatną sekretarką, której zadaniem było chronić doktora przed nagłym najściem; w dodatku była zgrzana pod brunatną suknią, bo był koniec sierpnia i rozpalone powietrze drgało w pożółkłych murach uniwersytetu, starożytnego kolosa, który przywarł ciężko do ziemi znużony przedłużającym się latem. Zlana potem, dysząc ciężko, energicznie odgarnęła z twarzy niesforne włosy i przedstawiła się. Doktor Grant nie ukrywał rozdrażnienia. Krzywiąc się, spojrzał pytająco na sekretarkę. – Najmocniej pana przepraszam, ale młoda dama nie chce stąd za nic odejść. Mam kogoś wezwać? – Szorstki, bezosobowy głos sekretarki wyraźnie wskazywał, że nie widzi w Violet ani kobiety, ani nawet ludzkiej istoty, jedynie przeszkodę, którą należy zmieść z drogi czcigodnego doktora Granta. Violet przywykła już do takich reakcji. Przywykła do wrogości, z jaką odniósł się do niej doktor Grant. Przywykła do sekretariatów, w których panował zapach starożytnych mebli, z cierpką domieszką odczynników chemicznych z pobliskiego laboratorium, do stukotu maszyny do pisania, który często zakłócał dostojną ciszę. Zadarła dumnie podbródek i wyciągnęła przed siebie dossier w skórzanej oprawie. – Wybaczy pan, doktorze Grant, nie wyjdę stąd, dopóki się nie dowiem, dlaczego moje podanie do pańskiego instytutu kolejny raz zostało odesłane z powrotem, bez najmniejszego śladu, że ktoś je czytał i rozpatrywał. – Podanie do naszego instytutu – wycedziła sekretarka. – Te młode Amerykanki naprawdę mają czelność. Zaraz zadzwonię po pomoc, doktorze Grant. – Podniosła słuchawkę czarnego zakurzonego aparatu.
Jednak doktor Grant powstrzymał ją ruchem ręki. Spojrzał na Violet, naprawdę spojrzał, a głęboki, niezmącony błękit jego oczu obudził w sercu Violet promyk naiwnej nadziei. – Jak się pani nazywa? – spytał. – Violet Schuyler. Niedawno ukończyłam z wyróżnieniem matematykę i chemię w Radcliffe College, w Massachusetts. Uzyskałam najwyższe oceny, mam listy polecające od… – Kiedy złożyła pani po raz pierwszy podanie do instytutu? – W marcu. Wróciło do mnie w kwietniu. Myślałam, że nie dotarło tam, gdzie trzeba, więc wysłałam je ponownie i… – Dlaczego nie przekazano mi podania panny Schuyler? – zwrócił się do sekretarki. Sekretarka splotła dłonie na biurku i obrzuciła Violet zjadliwym spojrzeniem. – Nie sądziłam, panie doktorze, że… – Że zechcę rozpatrzyć podanie kandydata płci żeńskiej? – Doktorze Grant, instytut… proszę zrozumieć, nikt z naukowców… To wykluczone. W ogóle nie wchodzi w rachubę. Pańskie laboratorium to nie jest miejsce… Doktor Grant odwrócił się do Vivian. W jego spojrzeniu tlił się gniew. – Przepraszam panią, panno Schuyler. Pani podanie zasługuje na równie staranne rozpatrzenie jak pozostałe. Będę zaszczycony, jeśli pozwoli pani ze mną do gabinetu, gdzie je przejrzę od ręki, dodatkowo zaliczając na plus upór, z jakim pani składała dokumenty na przekór trudnościom. – I cofnął się, skinąwszy na nią ręką. Tak właśnie się zaczęło: od wdzięczności Violet w chwili triumfu nad zasuszoną sekretarką w szarym kostiumie. Wkroczyła do gabinetu doktora Granta. Zamknął drzwi stanowczo, jakby chciał odciąć ich oboje od dezaprobaty
sekretarki i zaściankowych rodziców Violet. – Zechce pani łaskawie usiąść. – Podsunął jej czcigodne staroświeckie krzesło obite skórą. Violet usiadła. Wyjął parę prostokątnych okularów i usiadł na swoim krześle za biurkiem. Zegar w rogu tykał głośno, z gałęzi drzewa za oknem dobiegał śpiew rudzika. Doktor zamarł w bezruchu, jakby lektura pochłonęła go bez reszty. Violet splotła dłonie wokół kolana, podziwiając koncentrację Granta i wojskowy dryl jego szczupłej sylwetki. Doktor Grant był trzy lata starszy od jej ojca, ale pod każdym względem był wytworem nowej ery, nowoczesnym aż po końce siwych włosów o metalicznym połysku. Co, na Boga, przywiodło ją tutaj, do angielskiego budynku zaludnionego rasą ludzi, z którymi nic jej nie łączy? Co jej kazało porzucić rodziców, swoje życie, swój kraj, dostatnią przyszłość? Co też zrobiła najlepszego? „Rozsadza cię pycha – powiedziała cicho jej matka tamtego ostatniego wieczoru w Nowym Jorku, kiedy Violet się pakowała. – Jesteś samolubna. Wcale nie jesteś spragniona wiedzy, bo tę możesz czerpać z tych twoich kwartalników. Chcesz być w nagłówkach gazet, chcesz być Marią Curie, wyobrażasz sobie, że jesteś ponad wszystkim. Że inne kobiety to głupie niewolnice, tylko ty jedna jesteś geniuszem”. Po kwadransie doktor Grant podniósł głowę znad dokumentów, zrywając zasłonę milczenia. – Chciałem panią bardzo przeprosić. Uważam, że zaszło potężne nieporozumienie. Jest pani najbardziej predysponowaną do pracy w instytucie osobą, jaka zgłasza się od czterech lat. Pomimo ostrej reprymendy udzielonej sekretarce Violet podświadomie spodziewała się oporu ze strony doktora. Opór napotykała zewsząd: ze strony rodziców, których protesty
i krytyka unosiły się w dusznym powietrzu Piątej Alei; ze strony braci rzucających kpiące uwagi znad sreber i kryształów. Zdawało się, że cały świat wytoczył swoje baterie przeciwko samotnej enklawie Violet. Otwarła usta, żeby odeprzeć atak, ale ten nie nastąpił. – Poinformowano mnie na wstępie, że jest za późno, żeby dostać się w tym roku na uniwersytet – powiedziała tylko niepewnie. Machnął bagatelizująco ręką w białym wykrochmalonym mankiecie. – Załatwię to osobiście. Naturalnie, będzie pani musiała wstąpić do jednego z żeńskich college’ów. Najlepiej, moim zdaniem, do Somerville. Znam dobrze przełożoną; myślę, że nie powinno być problemów. Ma pani jakąś stancję? – Zatrzymałam się w Crown – powiedziała tępo. Czarnym atramentem skreślił kilka słów na kartce. – Zajmę się tym natychmiast. Dwa ciche pokoje, położone na uboczu. Domyślam się, że nie ma pani towarzysza? – Nie, jestem wolna. – To świetnie. „To świetnie”. Violet odnotowała nutę głębokiego zadowolenia w jego głosie, wydobywającym się znad śnieżnobiałego kołnierzyka i pedantycznie zawiązanego czarnego krawata. Nosił tweedową marynarkę z dopasowaną kamizelką, a kiedy wstał, żeby życzyć jej miłego popołudnia, machinalnie rozpiął górny guzik i poły marynarki rozsunęły się, odsłaniając płaski brzuch. Violet spojrzała mu prosto w oczy, niepokojące plamy świetlistego błękitu w gładko wygolonej twarzy, jednak jej uwaga skupiała się gdzie indziej, na rozpiętym rogowym guziku, z którego zwisał strzępek nitki długości może ćwierć cala.
Teraz, gdy znowu staje przed drzwiami gabinetu męża, przypomina sobie tamto nagłe pragnienie, irracjonalne i sprzeczne z jej najszczytniejszymi ideałami, żeby mu odciąć tę nitkę.
Vivian Dochodząc do Dwudziestej Pierwszej Ulicy, trzymaliśmy się już za ręce. Wiem, co myślicie, sama też nie uważam się za jedną z tych dziewczyn, co to prowadzają się za rączkę, ale doktor Paul chwycił moją dłoń, kiedy taksówka wypadła na czerwonych światłach na rogu Piątej Alei i Dwudziestej Ulicy, więc co miałam zrobić? Wyrwać rękę? No i tak już zostało. Wyłoniwszy się z szatni dla personelu z wilgotnymi włosami, wypucowany, ogolony i pachnący mydłem, opakowany z wierzchu w lekką marynarkę z szarej wełny i szafirowy pulower, doktor Paul zaproponował, żeby nie wsiadać do metra, tylko pójść spacerkiem. W tamtej chwili gotowa byłam zgodzić się na wszystko, dlatego szliśmy teraz Piątą Aleją, trzymając się za ręce. Słońce próbowało przebić się przez chmury. – Jesteś dziwnie małomówna – zauważył. – Po prostu trawię dzisiejszy dzień. Tobie pewnie zdarzało się przyprowadzać do domu różne blondynki z poczty, ale dla mnie to nowość. Roześmiał się. – Nigdy nie przyprowadzałem blondynek z poczty ani nie mam takiego zamiaru. – Obiecanki cacanki. – Tak się składa, że wolę brunetki. – A odkąd to? – Od południa. – A co wolałeś przedtem? – Hm. Nie bardzo już pamiętam. Z wdzięcznością uścisnęłam jego dłoń.
– Oczarowałam cię moim karabinem turboplazmowym, przyznaj się. Spojrzał w słońce. – Powiedziałem do siebie: Paulu Salisbury, nie wolno ci wypuścić z rąk dziewczyny, która bez zahamowań nawija o Kaczym Kuprze na środku zatłoczonej poczty w Greenwich Village. – A więc to nie nieodparte piękno mojej twarzy ani ponętne kształty? – Nawet ich nie zauważyłem. Nie mogłam się już doczekać stada galopujących jednorożców. Empire State Building majaczył przed nami, po drugiej stronie tęczy. – Ja z kolei poleciałam na twój błękitny kitel. Od trzynastego roku życia cierpię na kompleks szpitalny. Możesz spytać mojego psychiatrę. – Pomyśleć tylko, że tato nie chciał, żebym studiował medycynę. Przystanęłam na środku chodnika. – Żartujesz ze mnie, przyznaj się. Pokręcił głową. – Przecież każdy chce mieć syna lekarza. Nie wypada się chwalić, że syn jest bankierem czy adwokatem. – Każdy, ale nie mój ojciec. Przyjrzałam mu się spod oka. – Czy ty na pewno jesteś z Ziemi? – Z Kalifornii. Kiwnęłam głową ze zrozumieniem i pociągnęłam go za rękę, podejmując marsz. – Rozumiem. To wszystko tłumaczy. – Wszystko?
– Wszystko. Złocistą poświatę, naiwną gotowość, by iść za obcą dziewczyną na czwarte piętro do obskurnego mieszkanka w Village. Czułam, że nie możesz być rodowitym… – Nowojorczykiem, jak ty. – Jak niewątpliwie ja. Powiedz coś o Kalifornii. Nigdy tam jeszcze nie byłam. Zaczął snuć opowieść o skałach i plażach, zimnych prądach na Pacyfiku, o swoim domu rodzinnym nad zatoką San Francisco, o mgle, która w letnie popołudnia napływa zawsze o tej samej porze i o czerwonopomarańczowym moście Golden Gate na tle błękitnego nieba. Czy wiem, że most jest stale odmalowywany? Kiedy dochodzą do jednego końca, na drugim trzeba już zacząć od nowa… Właśnie byliśmy w trakcie ucieczki z Alcatraz, gdy naszym oczom ukazały się łapy lwów Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. – Wchodzisz pierwsza – zadecydował. – Rozumiem, że powinniśmy zacząć od Violet Schuyler – stwierdził doktor Paul swoim czarownym stłumionym bibliotecznym szeptem. – Nie żartuj. – Jak to? – Drogi chłopcze, czyżbyś nie wiedział, że o wiele łatwiej dotrzeć do informacji o mężczyźnie? Nawet gdyby ciocia Violet była najwybitniejszym naukowcem świata, i tak w najlepszym wypadku doczekałaby się najwyżej krótkiej wzmianki w Encyclopaedia Britannica. Albo jej dokonania przeszłyby bez echa, albo jak spod ziemi wyrósłby jakiś facet i przypisał je sobie. – Naprawdę? – Brew doktora znów powędrowała do góry. – Naprawdę. – A Maria Curie?
– Wyjątek potwierdza regułę. Zresztą, pracowała na spółkę z mężem. – Rozumiem. A jak się nazywał mąż Violet? – Tego właśnie nie wiem. – Ćśś… – syknęła bibliotekarka. W sukurs przyszedł nam „New York Times”. – Urodziła się w rodzinie Schuylerów – wyjaśniłam. – Zamieściliby anons o jej ślubie, nawet gdyby ją wydziedziczyli. – A mówi się, że to my, Kalifornijczycy, mamy nie po kolei. – Spokojnie, jeszcze nas pokochasz. Nas i nasze labradory. – Nie twierdzę, że cię nie kocham. Domyślam się, że nie znasz daty ślubu? – Nie, ale od momentu spotkania do ślubu odliczyłabym przynajmniej kilka miesięcy. – Naprawdę? – Puścił do mnie oko. – Jesteś bezwstydnym podrywaczem, doktorze Paul. – Ćśś… – powtórzyła bibliotekarka. Zaczęliśmy od stycznia tysiąc dziewięćset dwunastego i w pół godziny znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Gwizdnęłam cicho, ściągając na siebie gniewne spojrzenie bibliotekarki, chyba że kierowała nią zazdrość. – Kwiecień. Co, tylko osiem miesięcy? Szybko jak na zaprzysięgłego kawalera. – Szybko nawet jak na córkę Schuylerów. Musiała mieć nieodparty wdzięk. Szkoda, że nie ma zdjęcia. – Całe szczęście, że nie strzeliło im do głowy, żeby popłynąć do Nowego Jorku i przedstawić go rodzicom – zauważyłam. Spojrzał na mnie niepewnie. – Titanic?
– Oczywiście. Wrócił wzrokiem do kruchej pożółkłej stronicy. W zadumie ściągnął brwi. – Dziwnie zwięzłe, nie uważasz? Poszłam za jego spojrzeniem. Zawiadomienie było zwięzłe, ograniczało się do wyliczanki wyznaczników statusu i wyjawiało wyłącznie informacje niezbędne do tego, by czytelnicy „Timesa” mogli zlokalizować szczęśliwych nowożeńców na mapie jedynego liczącego się świata. Panna Violet Schuyler poślubia dr. Waltera Granta. Panna Violet Schuyler, córka państwa Charlesostwa Schuylerów z Piątej Alei w Nowym Jorku i z Oyster Bay na Long Island, zawarła w zeszły poniedziałek związek małżeński z dr. Walterem Grantem z Oksfordu w Anglii. Po ceremonii, która odbyła się w oksfordzkim ratuszu, goście zostali zaproszeni na poczęstunek. Małżonkowie zamieszkają w Oksfordzie, gdzie dr Grant pełni funkcję przewodniczącego Devonshire Institute for Physical Chemistry. – Rzeczywiście, szkoda, że nie ma zdjęcia – przyznałam. – Ciocia Julie mówi, że Violet była śliczna. Była prawdziwym rudzielcem. – Ciekawe, że w zawiadomieniu nie ma słowa o tym, iż Violet też jest naukowcem. – Sam widzisz. To podłość. Doktor Paul wyprostował się. – Tak czy owak, mamy już nazwisko. Violet Grant, doktor Walter Grant. Chyba powinniśmy go znaleźć w encyklopedii. Wertowaliśmy encyklopedię zgodnie ramię w ramię jak dwa łyse konie w zaprzęgu. Czy wspominałam już, że byłam w siódmym niebie? Praca z doktorem Paulem dawała mi ekstatyczne poczucie partnerstwa, czarowny dreszczyk
wspólnych odkryć. Tak właśnie wyobrażałam sobie moją pracę w słynnym miesięczniku, zanim wkroczyłam do redakcji przed dwoma tygodniami i zastukałam do pokoju naczelnego, szykując się na podjęcie pierwszego profesjonalnego reporterskiego wyzwania. Spróbujcie sobie wyobrazić moją dziewczęcą, promienną twarz, gdy stoję z ołówkiem w dłoni w wystudiowanej pozie, jak Rosalind Russell, przed mitycznym biurkiem mitycznego redaktora. Ja (nieśmiało): Jakie obowiązki chce mi pan powierzyć, panie Tibbs? Proces mordercy? Śledztwo w sprawie korupcji? Sesję dla działu mody? Tibby (jowialnie): Bez śmietanki, dużo cukru i nie może być ciepła, tylko ma być gorąca. Wracając jednak do rzeczy. Starsze od moich i bardziej doświadczone palce doktora Paula wertowały wiotkie stronice najnowszego wydania Encyclopaedia Britannica. – Gramofon… Graves… nie, za dalek… o, tu go mamy – Grant – mruczał pod nosem z myślą o mnie, żebym nie czuła się wykluczona. W tandemie z jego rzutkim umysłem przestudiowałam długą na całą stronę kolumnę poświęconą doktorowi Walterowi Grantowi, nie mogąc przy tym za nic uciszyć bigbitu w klatce piersiowej. Doktor Paul odwrócił się do mnie, ściągając w zadumie swoje powalające brwi. – Co o tym sądzisz, Vivian? – padło długo oczekiwane pytanie. Sądzę, że powinniśmy się pobrać i płodzić dzieci. – Sądzę, że niepotrzebnie posunęła się do morderstwa. GRANT, Walter, dr (1862–1914). Fizykochemik, współpracował z Ernestem Rutherfordem, zanim poróżnili się
w kwestiach zawodowych, przewodniczący Devonshire Institute for Physical Chemistry (Oksford), w ostatnich latach życia członek niemieckiego Kaiser Wilhelm Institut für Physikalische Chemie und Elektrochemie w Berlinie. Wczesne eksperymenty Granta, których celem było wykrycie jądra atomowego, przyczyniły się do rozwoju fizyki atomowej, jednak w chwili śmierci, w lipcu 1914 roku, jego badania od kilku lat tkwiły w martwym punkcie i nie dokonał żadnych ważniejszych autorskich odkryć. Urodzony 07.08.1862, jako jedyny z dzieci adwokata z Manchesteru i córki nauczyciela muzyki dożył wieku dorosłego. Naukę rozpoczął w Uppingham School w Rutland, gdzie wyróżniał się w matematyce i grece, zdobywając stypendium King’s College w Cambridge. Okoliczności jego śmierci nigdy nie zostały do końca wyjaśnione, głównie z powodu zakłóceń w działaniu niemieckich organów na progu pierwszej wojny światowej. Według doniesień prasy jego ciało z pojedynczą raną postrzałową w piersi zostało znalezione w mieszkaniu 26 lipca 1914 roku we wczesnych godzinach porannych. Policja wydała nakaz aresztowania żony, Violet Grant, ta jednak zbiegła z Berlina z mężczyzną uchodzącym za jej kochanka i trop się urwał. W związku ze sprawą, która nigdy nie została oficjalnie zamknięta, nie aresztowano nikogo. – Zobacz, jaki przystojny. – Puknęłam palcem między dumne oczy uczonego na małej szarej fotografii. – O ile to ona go zabiła – mruknął doktor Paul. – Piszą, że sprawa nigdy nie została zamknięta. – A kto inny mógł go jeszcze zabić? – Choćby kochanek. Na żywot, dzieło i szpakowatą brodę GRANTA, Waltera,
doktora, padł cień. Wsparty pod boki cień, a wnosząc ze sterczących łokci, doprowadzony do ostateczności. – Ostrzegałam państwa wielokrotnie – syknął z wyrzutem – jednak muszę stanowczo prosić o opuszczenie czytelni. – Ciekawe, kim był ten kochanek Violet – myślałam na głos. – W encyklopedii nie pada nawet jego nazwisko. Doktor Paul wyciągnął długie nogi; wodził palcem po brzegu filiżanki. Siedzieliśmy w boksie przegrzanej kafejki przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, o rzut beretem od dworca Grand Central. Patrząc, jak dłoń doktora krąży bez celu po białej skorupie, czułam irracjonalną zazdrość. – Pewnie jakimś przystojnym kolesiem, bardziej zbliżonym do niej wiekiem. Może dotarło do niej, jaka czeka ją przyszłość, dziesiątki lat przy mężu, który mógłby być jej ojcem, i uznała, że skórka nie jest warta wyprawki. – Co nie jest warte czego? – Jej korzyści z małżeństwa z Grantem. Pieniądze, bezpieczeństwo. – Wzruszył ramionami i wyjął z kieszeni marynarki paczkę papierosów. – Zapalisz? – Chwała Najwyższemu! – Wyszarpnęłam papierosa z pudełka. – Modliłam się, żebyś mnie poczęstował. Roześmiał się i podał mi ogień jak prawdziwy dżentelmen. Może ciutkę za długo nachylałam się nad jego dłonią, ale nie robił wrażenia, jakby miał coś przeciwko temu. – Przysięgłem sobie, że jak skończę staż, zwinę się stamtąd natychmiast – wyznał, wyciągając papierosa dla siebie. – Ja też przysięgłam sobie, że dam z redakcji nogę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zaciągnęłam się upojnym dymem dla podkreślenia wagi moich słów, a następnie ochoczo łyknęłam kawy. Co było robić? Nie mogłam winić kawy za to, że mnie tak kręci, podobnie jak
winstony doktora Paula, męskie i luksusowe. Kawa i tytoń, upojna parka. Minęły wieki od czasu, gdy zamówiłam bułeczkę z rodzynkami; na zapleczu posłano chyba umyślnego po cynamon na Madagaskar. W ogóle nie miałam im tego za złe. – Nie sądzę, żeby jej zależało na jego pieniądzach. To nie było w jej stylu. Gdyby chciała wyjść za mąż dla pieniędzy, zostałaby w Nowym Jorku i znalazła zdecydowanie korzystniejszą partię. – Chyba masz rację. Bezpieczeństwo? Była sama w Anglii. Odcięła się od rodziny. – Może. Ale mogła też być w nim zakochana. – Naprawdę? – Jego głos był tak sceptyczny, że naszła mnie ochota, by wyżąć to powątpiewanie z okolic jego ust, a potem zetrzeć serwetką. – Naprawdę. To często spotykane zjawisko. Coś na kształt inicjacji. Zakochiwanie się w wykładowcach. – Żartujesz? W takim starym gościu? – Mam ci to wytłumaczyć, idioto? Już chciał coś odparować, ale nagle ugryzł się w język. Jego błękitne oczy kolejny raz pociemniały, jakby błysk zrozumienia wywołał jakąś reakcję chemiczną. Teraz już staranniej dobierał słowa. – Mówisz o Violet czy o sobie? Cóż, jak by to powiedzieć… Nie należę do dziewcząt, które unikają wzroku mężczyzny bez ważnego powodu, ale musiałam spuścić oczy, bo przez delikatną mgiełkę dymu snującą się między moimi palcami coś kapnęło do sadzawki smolistej kawy. Tak więc nadeszła chwila prawdy. Zazwyczaj trzeba na nią czekać dłużej, pamiętacie? Co najmniej kilka randek. Czasem w ogóle do niej nie dochodzi, jeżeli nie ma na tyle silnej chemii,
żeby się wysilać. Kluczysz wokół tematu w nieskończoność, aż nie masz już wyjścia: kuferek wyjechał spod łóżka, wieko odskoczyło i pora przejrzeć zawartość. Czy spałaś z kimś? Kiedy? Dlaczego? Ile razy? Odpowiedzi mogą być wymijające bądź zawoalowane – „byliśmy zaręczeni” to jedna z najlepszych – szczegóły należy pozostawić wyobraźni, ważne jednak, by odpowiedź padła natychmiast. Część chłopców chciała usłyszeć, że jesteś biała jak lilia; innym wystarczyła wiadomość, że nie jesteś spod czerwonej latarni. Warto się zorientować, jaki odcień różu mu odpowiada i co z tego wynika, jak również czy tobie odpowiada to, co jemu odpowiada. Ty również możesz wziąć go na spytki – Ach tak? Ile ich było? Co to były za jedne? – a potem dochodzicie do rozstajów dróg i możecie pójść razem albo każde w swoją stronę. Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty to były ciekawe czasy. Już nie tamto, ale jeszcze nie to, fala stojąca na przecięciu pływów. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć na pytanie doktora Paula. Mogłam powiedzieć prawdę, ale nikt, kto ma dobrze w głowie, nie chciałby znać prawdy. – Nieważne – wycofał się. – Nie chcę być wścibski. Podniosłam głowę. – Na pewno? – Na pewno nie po to, żeby cię osądzać, Vivian. Po prostu, żeby cię lepiej poznać. Dowiedzieć się, co cię… – Kręci? – Co robi z ciebie Vivian. Podobał mi się sposób, w jaki wymawiał moje imię, z gardłowym V, prawidłowo rozbijając je na sylaby. Kafejka była cicha, przynajmniej jak na środek Manhattanu, i niezbyt pełna, stwarzając iluzję prywatności, intymną atmosferę konfesjonału. Coś stuknęło o laminowany blat przede mną.
Bułeczka z rodzynkami. – Dziękuję – wybąkałam, nie podnosząc głowy. – Bardzo cię zranił? – spytał współczująco doktor Paul. – Zranił? – Porwałam łapczywie bułeczkę. – Czy wyglądam na typ dziewczyny, który daje się zranić? – Sama wiesz najlepiej. Zaczęłam mówić z pełnymi ustami, co moją matkę zapewne wpędziłoby w przymus sięgnięcia po trzecią szklankę dżinu z limetką, bez lodu. – Zrozum, dziewczyna, każda dziewczyna, która wyjeżdża na uniwersytet, zostaje sama. Bez matki, bez ojca, zwłaszcza bez ojca. Jeśli ma szczęście, poznaje wielu chłopców, beznadziejnych młokosów albo młodych bufonów, i zaczyna zachodzić w głowę, gdzie podziali się prawdziwi mężczyźni, tacy, którzy potrafią rozmawiać i obchodzić się z kobietą jak należy. I wreszcie znajduje jego. Siedzi na froncie, jest specem w swojej dziedzinie, wybitnym i pewnym siebie jak diabli, trzyma całą salę w oprószonej kredą garści, mógł już posłać ci uśmiech albo przetrzymać twój wzrok o sekundę czy dwie za długo. Sama nie wiesz, kiedy idziesz do jego gabinetu porozmawiać o swoich stopniach, no i wpadasz po uszy: on wciąga cię w dłuższą rozmowę. Podsuwa ci krzesło, wiesza twój płaszcz na wieszaku. Jest kulturalny. Jest dorosły, a jednak zachowuje się, jakby nie widział świata poza tobą. – Wyłowiłam z torebki papierosa. Doktor Paul sięgnął po zapalniczkę, ale odprawiłam go gestem ręki i podpaliłam swoją. – Tak się to właśnie odbywa. Kompleks ojca czy jak to tam zwą psycholodzy. Sądzisz, że nic ci przy nim nie grozi, a potem jest już za późno i cyk myk, tracisz cnotę na kozetce w jego gabinecie. – Z tą różnicą jednak – wtrącił staroświecko doktor Paul –
że doktor Grant się z nią później ożenił. – Nawet nie mów. Jeszcze tego brakowało, żebym wyszła za niego. Tak czy owak, mogłam powiedzieć nie, a jednak tego nie zrobiłam. Byłam ciekawa. Rządził mną seks. Nie wierz młodej dziewczynie, jeśli wmawia, że nie o to jej chodzi. – Odczekałam, aż kelnerka doleje mi kawy, zanim odpaliłam kolejną bombę. – W dodatku po mojej mamie kolejne romanse zdawały się spływać jak woda po gęsi. Pomyślałam sobie, do licha, w końcu jestem jej córką, więc muszę mieć we krwi sypianie z żonatymi facetami. – Był żonaty? – Już nie jest. Okazało się, że na oparciu służbowej kozetki karbował każdą swoją zdobycz i jego nieszczęsna żona któregoś dnia, wyklepując poduszki, odkryła ślady. Jak już wspomniałam, to był rodzaj inicjacji, a on rwał się, żeby pełnić funkcję szamana. Doktor Paul odsunął się i zgasił papierosa. Policzki miał lekko zaróżowione, podobnie jak czubek nosa. – Nie wiem, co powiedzieć. – Nie myśl, że tego żałuję. Tak mi się w każdym razie wydaje. Z wyjątkiem tego, że był żonaty. To było podłe, to było głupie i to się więcej nie powtórzy. Wygląda na to, że wbrew genom nie mam zacięcia do cudzołóstwa. – Co za ulga. – Ale podejrzewam, że to samo przydarzyło się Violet. Została uwiedziona. Była też pewnie o wiele bardziej samotna niż ja, zostawiwszy całą rodzinę za oceanem; nie miała przy sobie żadnej kobiety, z którą mogłaby wieczorkiem wypić kakao i pośmiać się do łez. Spaliła za sobą wszystkie mosty, biedaczka. Więc albo doktor Grant uwiódł ją, korzystając z jej naiwności, albo z jej bezbronności, a potem ożenił się z nią pod wpływem
wyrzutów sumienia. Bądź też ona uwiodła jego, a kiedy jeszcze hormony nie ucichły, wymogła na nim obietnicę małżeństwa. – A ty obstawiasz który ze scenariuszy? Oblizałam palce z lukru i dopiłam kawę. Pół papierosa dogorywało w popielniczce, ale już miałam dość inhalacji. – Pewnie trochę tego i trochę tamtego. – Zdusiłam niedopałek trochę mocniej, niż to było konieczne. Doktor Paul przyglądał się mojej dłoni. – I co o tym myślisz? Bystrzak, pomyślałam. Może jeszcze nie czyta w moich myślach, ale czuje pismo nosem. Splotłam ręce i wychyliłam się do przodu. – Wracając do twojego pytania. Gdybym wyszła za mąż za mojego wykładowcę, zamiast rozrzucić około dwustu stron jego najświeższych badań po świeżym śniegu w piękny lutowy poranek… Kącik ust mu drgnął. Wziął moją rękę i przytknął do ust wewnętrzną stroną dłoni. – To…? – To pewnie w końcu też bym go zamordowała.
Violet Violet nigdy nie zdołała precyzyjnie ustalić chwili, w której jej zbożny szacunek, wdzięczność, o ile nie wręcz podziw dla doktora Granta przerodziły się w miłosne fantazje. Dziwnie ją to niepokoiło. Czyż erotyczne pragnienia nie powinny obudzić się od pierwszej chwili? Czyż pociąg seksualny nie był podstawą związków męsko-damskich? Być może myśl, że mogłaby pójść do łóżka z doktorem Grantem, po prostu nie postała jej w głowie. Pomimo oznak niezależności, przekraczając próg instytutu, była wyjątkowo niedoświadczona. Nigdy nie całowała się ani nawet nie trzymała za ręce z mężczyzną. Była zbyt zajęta, zbyt skoncentrowana, żeby przejąć inicjatywę, a wszyscy chłopcy, których poznała na studiach i w Nowym Jorku, byli zgrają nieopierzonych młokosów, mało oryginalnych, płytkich i pozbawionych wyobraźni. Z dumą myślała o sobie jako o istocie aseksualnej, a jej umysł był zbyt zaabsorbowany zawiłymi, abstrakcyjnymi rozmyślaniami, żeby zniżyć się do zwierzęcych popędów. Zatem nie mogła wykluczyć, że jej podziw i wdzięczność w rzeczywistości były wyrazem pragnień seksualnych, wysublimowanych do formy, którą dawna Violet z września tysiąc dziewięćset jedenastego roku była w stanie rozpoznać i zaakceptować. Gdyby jednak Walter czy ktoś inny pytał ją o to, miała z góry przygotowaną odpowiedź. Jest nią scena, która również utkwiła jej w pamięci z najdrobniejszymi szczegółami: dwa tygodnie po rozpoczęciu semestru doktor Grant w swoim gabinecie podsuwa jej krzesło. Zdążył już zamówić dla nich herbatę, która właśnie nadciąga szumnie na wielkiej tacy wniesiona przez sekretarkę w szarym
kostiumie. „Właśnie skończyłem poprawiać pani pierwszy artykuł i jestem zachwycony stylem pani rozumowania”, dociera do uszu Violet. „Zachwycony”, tak właśnie powiedział. Tego właśnie słowa użył. Usiadł na krześle obok niej – nie za biurkiem, tylko tuż przy niej, prawie ocierając się o jej nogę wełnianą nogawką spodni – przyszpilił ją swoimi błękitnymi oczyma i raz jeszcze powtórzył: „Zachwycony”. Kiedy Violet ćwiczy tę opowieść przed wyimaginowaną publicznością, wspomina zwykle, że serce zabiło jej mocniej, przy czym zresztą wcale nie mija się z prawdą. Pamięć jej nie myli i na samo wspomnienie owej chwili budzą się w niej tamte uczucia. Krew zaczyna pulsować w koniuszkach palców, oddech staje się rwący. Znów czuje się tamtą młodziutką osobą: podróżnikiem, który dostrzega w niedosiężnej dali nieznany ląd. Dalej szło tak: – Dziękuję – wybąkała. Sekretarka wyszła, trzasnąwszy lekko drzwiami. Doktor Grant sięgnął po dzbanek i nalał jej herbaty. Spytał, czy używa śmietanki i cukru. Violet odpowiadała grzecznie, choć w środku wrzała. Zachwyciła doktora Waltera Granta stylem swojego rozumowania. Patrzyła, jak jego wytworne dłonie gestykulują przed nią. Rzuciła okiem na wargi doktora, pulchne i czarująco różowe w obramowaniu krótkiej szpakowatej bródki. Kiedy podawał jej filiżankę na spodku, musnął jej dłoń koniuszkami palców. – Mam nadzieję, że wtedy, dwa tygodnie temu, nie zraziłem pani do siebie swoim chłodem. – Nalewa sobie herbaty. – Jestem świadom pani wyjątkowego statusu wśród stypendystów instytutu i nie chciałem ich prowokować, okazując pani
szczególne względy. – Ależ nie oczekuję żadnych szczególnych względów. Jestem takim samym stypendystą jak cała reszta. – Nie, nie takim samym jak inni, panno Schuyler. Jest pani bezwzględnie najbardziej obiecującym z moich studentów. W świetle precyzji i elegancji pani wywodów pańscy koledzy wypadają jak półanalfabeci. Violet wbiła wzrok w mętną herbatę. – Dziękuję. – Moja droga – zaczął z innej beczki, a jego głos nabrzmiał współczuciem – nie myśl, że nie wiem, jak musi ci być trudno samej wśród gromady ograniczonych mężczyzn o ciasnych horyzontach, którzy cię nie rozumieją. Mam rację? – Nie widzę powodów do narzekań. – Oczy ją piekły. Wbiła wzrok w filiżankę. Kręcąc głową, przysunął się do niej. – Moje drogie dziecko, nie myśl, że nie wiem, jak cię unikają, jak usuwają cię poza nawias wspólnych działań, jak choćby lunch czy popołudniowa herbata. Myślisz, że o tym nie wiem? – Szkoda pańskiego czasu na tak przyziemne sprawy, doktorze Grant. Nie skarżę się na nic. – Powiedz mi, moja droga, czy ktoś próbował nawiązać z panią kontakt poza uczelnią? Czy ktoś choć raz wyciągnął do pani przyjazną dłoń? – Nic, co by miało znaczenie. – A więc jednak coś miało miejsce? – Raz czy drugi znalazłam w pokoju liścik z zaproszeniem na herbatę. – Odpowiedziała pani? – Nie. Wydawało mi się to niestosowne. Nawet nie
rozróżniam ich nazwisk. – Posłuchaj, Violet. – Odstawił filiżankę na brzeg biurka i wziął ją za rękę. – Musisz zdać sobie sprawę, że jesteś niezwykle atrakcyjną kobietą, młodą i ewidentnie niedoświadczoną. Obawiam się, że na uniwersytecie nie brak łajdaków, którzy chętnie wykorzystaliby twój brak doświadczenia. Miał ciepłą rękę. – Dobrze wiem, że ludzie są różni, doktorze Grant. Ale jak już wspomniałam, nie odpowiadam na zaproszenia. Moi koledzy nie interesują mnie w ogóle pod tym kątem. – To dobrze. – Przykrył ręką ich złączone dłonie. – Bardzo dobrze. Rad jestem, że tak mówisz. Violet, interesuję się tobą bardziej niż kimkolwiek innym. Uważam się za twojego opiekuna i całym sercem pragnę troszczyć się o twoje dobro. Dobrotliwy głos sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu. Nie chciała, nie mogła mu powiedzieć, jak bardzo jest samotna. Nikt nie odzywał się do niej nawet słowem, oziębłe spojrzenia, stygnące lunche, ciasne, puste pokoje pod koniec dnia. Nic, tylko nauka na okrągło. Rano gospodyni przynosiła jej gorącą kawę okraszoną uśmiechem i był to jedyny uśmiech do powrotu na noc do domu. Obce głosy, pojazdy, architektura, wrześniowa mżawka, przez którą słońce przedzierało się jedynie od święta. W Radcliffe miała przynajmniej kilka koleżanek, ambitnych i inteligentnych jak ona, którym mogła się wyżalić przy wieczornym kakao. Tutaj nie miała nikogo, a właściwie jeszcze gorzej niż nikogo: otaczała ją próżnia wypełniona ludźmi, od których biła nieskrywana wrogość. – Jest pan taki dobry dla mnie – szepnęła. – W ogóle nie ma o czym mówić. W razie jakichś kłopotów, Violet, śmiało przyjdź tutaj. Możesz dzwonić do mnie
o każdej porze dnia i nocy. Myśl o mnie jak o swoim wujku, Violet, dobrym wujku, który cię uwielbia. Choć słowa doktora Granta były jak na wujaszka trochę zbyt egzaltowane, Violet była za bardzo wdzięczna, by zwrócić na to uwagę. Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy, i odwzajemniła uścisk jego ciepłych dłoni. Spojrzała mu prosto w twarz – twarz doktor Granta, słynnego genialnego doktora Waltera Granta, który patrzył na nią z głęboką czułością! W jej piersi wezbrała wdzięczność. – Dziękuję panu. Pokręcił głową z uśmiechem. – W tych czterech ścianach masz się do mnie zwracać: Walter. Jestem twoim wujkiem, czyż nie tak? Twoim najbliższym krewnym tutaj. – Tak, oczywiście – wybąkała, ale nie była w stanie się przemóc, by dodać: Walter. Jeszcze nie. Ostatni raz poklepał ją po dłoni i podniósł filiżankę do ust. – Będziesz mnie teraz odwiedzać co tydzień, Violet. Wydajesz mi się trochę zabiedzona i blada; musisz się lepiej odżywiać. Podtuczę cię trochę ciastem i kanapkami, a potem odeślę z powrotem do nauki. Jak ci się to podoba? – Bardzo – odparła rozpogodzona. I tak oboje z doktorem Grantem zaczęli co tydzień spotykać się w jego wystawnym gabinecie na podwieczorek, który bez szemrania podawała jego osobista sekretarka, gawędzili i żartowali, zwracając się do siebie „doktorze Grant” i „Violet”, podczas gdy liście żółkły i opadały z drzew, a za oknem zmrok zapadał coraz wcześniej, aż wreszcie, kiedy stukała do jego drzwi punkt o czwartej, było już całkiem ciemno. A potem, tydzień przed Bożym Narodzeniem, kiedy w powietrzu czuło się, że zaraz spadnie śnieg, w gabinecie zastała doktora Granta
w towarzystwie dwóch robotników. W mocnym, elektrycznym oświetleniu mankiety jej opiekuna świeciły olśniewającą bielą, wszędzie wokół walały się kable i gips. Zakładają nową linię, wyjaśnił, bezradnie rozkładając ręce. W tej sytuacji będą chyba musieli zjeść podwieczorek u niego, przy Norham Gardens.
Vivian Salon doktora Paula miał duży potencjał, czego nie omieszkałam mu powiedzieć. – Twój salon ma duży potencjał, pod warunkiem że rozpakujesz pudła po przeprowadzce. – Machnęłam pałeczkami w kierunku wspomnianych pudeł, które zalegały pokój w bezładnych stertach jak surrealistyczny komplet. – Nie zaszkodziłoby go też przemalować. Ta biel jest zbyt sterylna. – Fakt. Czuję się tu jak w szpitalu. – Jak ty to znosisz? – Nie bywam tutaj zbyt często. Zwykle sypiam w pustej sali egzaminacyjnej. Gwizdnęłam. – I mieszkasz tutaj od czterech tygodni? Psychiatra zasugerowałby prawdopodobnie, że masz podświadome opory. – W stosunku do mieszkania? – W stosunku do mieszkania. I w stosunku do Nowego Jorku. – Niewykluczone. Z braku jakichkolwiek mebli zlegliśmy na podłodze w pozycji prostopadłej względem siebie; śpieszę dodać, że w pełnym ubraniu. Głowy wsparliśmy na obitym tapicerką elemencie kanapy, który się tutaj wziął nie wiadomo skąd, a białe pudełka z jedzeniem na wynos od Chińczyka szczerzyły się między nami niczym szczęki w oczekiwaniu na wiertło dentysty. Przysunęłam do siebie jedno z pudełek i wbiłam pałeczki głęboko w lśniącą gmatwaninę chow mein. – Chcesz powiedzieć, że już ci się znudziły uroki naszej skromnej mieściny? – Nie chciałbym być nieuprzejmy…
– Czyli że zaraz będziesz nieuprzejmy… – …ale zacznę od tego, że nie zauważyłem żadnych szczególnych uroków. Pracuję w szpitalu, Vivian, i znam Nowy Jork tylko od szarej, brudnej podszewki. Czy wiesz, co powiedział mój pierwszy pacjent? Ośmiolatek przywieziony z wyrostkiem robaczkowym… Odłożyłam pałeczki. – Jesteś chirurgiem dziecięcym? – Tak. Powiedział… – Tego już za wiele. Doktor Paul, ten ideał, jest tak idealny, że ratuje życie słodkich aniołeczków. – Nie jestem ideałem. Odwróciłam głowę na bok, żeby przyjrzeć mu się lepiej. Patrzył w sufit; pałeczki bezczynnie zastygły w jego dłoni, na piersi dyskretnie falowało chop suey z kurczaka. Czarowne włosy opadały na element kanapy w lekkim nieładzie tak blisko, że mogłabym je wziąć do ust. Serce ścisnęło mi się na widok wyrazu jego twarzy. – Z mojego punktu widzenia jesteś nieomal świętym. – Nie mów tak. – Usiadł, złapał pudełko w ostatniej chwili. – Mój ojciec… Mój tato… Jest hazardzistą. – Nieładnie, ale to nie twoja wina. – Kiedy on jest naprawdę hazardzistą. Nałogowym. Do tego pije. Miałem szczęście, że udało mi się w porę stamtąd wyrwać. Dostałem stypendium do Princeton. Bywa, że muszę mu podsyłać pieniądze. – A matka? – Umarła, kiedy miałem dziesięć lat. Na raka. Ale musisz zdać sobie sprawę, że moja rodzina różni się od twojej. Nie jesteśmy nikim niezwykłym. – Dlaczego miałoby mi to robić jakąś różnicę, na Boga?
Moja niezwykła rodzina to jedna wielka porażka. – Wyjęłam mu z ręki pudełko z ryżem, wkładając na to miejsce własną dłoń. – Czy mógłbyś położyć się z powrotem? Czuję się zagrożona. Roześmiał się i opadł na element kanapy, tym razem o milimetr bliżej. Czułam muśnięcia jego włosów i podmuch powietrza, gdy powiedział: – Vivian, ty nigdy w życiu nie czułaś się zagrożona. – Co ty powiesz? A teraz? – Nie masz powodu. Pozwoliłam tej kwestii wybrzmieć w absolutnej ciszy, bo bardzo mi się spodobała. „Nie masz powodu”. Nie masz powodu, Vivian, ponieważ nie jestem zwykłym podrywaczem, tylko doktorem Paulem i zawarliśmy pewien pakt, prawda? – Tak – szepnęłam. – Tak? – Tak, zawarliśmy pewien pakt, prawda? Ścisnął moją dłoń leżącą na gołym parkiecie swego sterylnie białego mieszkania. – Prawda. Gdzieś w tych wszystkich kartonach albo na jakiej niewidocznej półce musiał się zawieruszyć zegar, bo gdy leżeliśmy w naszej prostopadłej komunii, trawiąc ostatnie słowa, w ciszy rozlegało się wyraźne tykanie. Gdybym widziała jego tarczę, wskazywałby zapewne siódmą, ósmą wieczór, co znaczyło, że znałam doktora Paula od siedmiu godzin. Przebiegłam je raz jeszcze w myślach: poczta, moje mieszkanie, spacer do biblioteki, biblioteka, kawiarnia. Potem powędrowaliśmy przed siebie nijakim odcinkiem Madison Avenue, zanim odbiliśmy w bok, do parku; było nam wszystko jedno, gdzie jesteśmy, dopóki łączyła nas pulsująca nić, ów hipnotyczny pomost pomiędzy ty i ja. Usta nam się nie
zamykały. Oczywiście nie opowiadaliśmy o sobie. Krążyliśmy za to wokół innych zajmujących tematów: książek, podróży, przyjaciół, antypatii. Pierwsza godzina trwała minutę, druga kilka ekscytujących sekund; wreszcie spojrzeliśmy z osłupieniem w wieczorne niebo. – Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytał doktor Paul. – Moim zdaniem za tamtymi drzewami widać gmach Guggenheima. To jest muzeum. – Wiem o tym. Mieszkam kilka przecznic dalej. – Niesamowite – mruknęłam. – Prawda? Jesteś głodna? – Mogłabym cię schrupać żywcem. – To może chodźmy do Chińczyka? Zamówiliśmy dania na wynos z małej knajpki na Osiemdziesiątej Dziewiątej Ulicy – POKUSY PEKINU, głosił zachęcająco szyld złotymi literami na tle przyciągającej najwyższą pomyślność czerwieni – a potem doktor Paul powiódł mnie do swojego mieszkania na Lexington Avenue, na drugim piętrze bloku z trupio bladej cegły, którego główną zaletą była niewielka odległość do stacji szybkiego metra przy Osiemdziesiątej Szóstej. – Nie mamy żadnych tajemnic, odkąd dziś rano rozpoznałaś we mnie psychopatycznego mordercę – stwierdził. Odkorkował butelkę taniego czerwonego wina, niezbyt pasującego do chińskiej kuchni, mimo to piliśmy je z papierowych kubków, łyk za cierpkim łykiem. Słuchałam zegara, nieubłaganie odmierzającego upływ sekund i minut. – Powinnam już iść. Przed wyjściem do szpitala musisz złapać kilka godzin snu. – Chyba tak.
Żadne z nas się nie poruszyło. – Nie bardzo mi się to podoba. Jest ciemno, a ta twoja okolica… Parsknęłam śmiechem. – Głuptasie, to miasto nigdy nie zasypia. Nie zauważyłeś? Nic mi nie będzie. Zresztą moi rodzice mieszkają parę kroków stąd. Zawsze mogę się u nich przespać. – Mogłabyś przespać się tutaj. Nasze dłonie – jego prawa z moją lewą – wciąż były kurczowo splecione. Ani w jednej, ani w drugiej nie drgnął nawet mięsień. Doktor Paul kaszlnął. – Gwoli ścisłości wyjaśniam, że mówiąc przespać, mam na myśli przespać. To znaczy, spać naprawdę. Walnę się na kanapę. – Tu jest kanapa? – Gdzieś pod tą stertą pudeł. – Pudeł, do których rozpakowania jakoś się nie palisz. – Zrobię to teraz. – I znów zostawił mi dość czasu, żeby wymowa jego słów mogła przeniknąć mnie na wskroś. Wsłuchiwałam się w kadencję jego oddechu, patrząc w sufit obrzucony białym barankiem. „Zrobię to teraz”. Rozpakuję je dla ciebie, Vivian, bo jeśli Nowy Jork jest twoim domem, to znaczy, że jest też moim. – Nie chcę, żebyś sobie szła, Vivian. – Dlaczego? – Wiesz dlaczego. – Wiem, ale chciałabym, żebyś to powiedział. Przekręcił się na bok, twarzą do mnie. – Boję się, że jeśli pójdziesz teraz, to zepsujemy wszystko. To. – Podniósł nasze splecione dłonie. – To, co się dzisiaj wydarzyło.
– Nie ma obaw. To niemożliwe, nawet gdybyśmy chcieli. – Wyswobodziłam rękę i wstałam. – Idź już do łóżka. Ja posprzątam. Też się podniósł. – Vivian. – Idź do łóżka. – Ani mi się śni. Posprzątaliśmy razem, bo nie chciał nawet słyszeć o tym, żebym zrobiła to sama, dopijając w tym czasie wino. Namówiłam go, żeby rozpakował pudło z napisem KUCHNIA, żebyśmy mogli następnym razem pić z prawdziwych kieliszków. Jego kuchnia, jeszcze mniejsza od mojej, miała kształt litery L, skróconej przez stary drewniany stół wepchnięty pod ścianę, więc sterta talerzy musiała stać na rzężącej lodówce. – Mam pomysł – oznajmił, składając ścierkę do naczyń. – Zdrzemnę się na kanapie, a ty na łóżku, a w drodze do roboty odstawię cię do domu. Choć raz twoja współlokatorka będzie zachodzić w głowę, gdzie ty się szlajasz. – Nawet na to nie licz. Sally w tej chwili zarabia na nowe buty na mieście, a jak się lepiej przyłoży, to i na ładną bransoletkę. Nie zauważy mojej nieobecności, nawet gdybym nie wróciła do domu do poniedziałku. Doktor Paul wyglądał na zaszokowanego. Poklepałam go po policzku. – Ale twój projekt jak najbardziej aprobuję. Gdzie mam złożyć podpis? W jego oczach, znajdujących się niebezpiecznie blisko moich, pojawił się dziwny błysk, który wskazywał na to, że ma jasną koncepcję miejsca, w którym powinnam jego zdaniem złożyć podpis. Oparł dłonie na moich ramionach. Jego błękitne oczy zaczęły mrugać powoli, jak oczy kota, gdy zapada w sen;
dziwne mrowienie skóry poinformowało mnie, że lada moment będzie próbował mnie pocałować. Wyjaśniałam już, że nie należę do nieśmiałych dziewcząt, ale kiedy ciepły oddech doktora obiecująco owionął moją twarz wspomnieniem chop suey, moja reakcja zaskoczyła mnie samą. Chciałam go całować, miażdżyć w objęciach, a jeszcze większą ochotę miałam na to, żeby on miażdżył mnie w objęciach, jednak w ostatniej, decydującej chwili wykręciłam się. Tak, tak, słuch was nie myli. Wykręciłam się. Zamiast uprzejmie zadrzeć do góry twarz, rozchylić wargi, zamknąć oczy przy akompaniamencie krwi łomocącej w żyłach, naparłam na pierś doktora Paula, miażdżąc nos na jego tchawicy. Jego zdumione ręce przygarnęły mnie, fundując serdeczny uścisk w ramach nagrody pocieszenia. Zastygliśmy niezręcznie w naszym rozczarowaniu. Czułam, że muszę się jakoś wytłumaczyć. – Jeśli zaczniemy teraz, nie skończymy nigdy – mruknęłam mu do ucha. – A na to nie możemy sobie pozwolić. Miał niesamowicie wygodną pierś, ten doktor Paul. Solidną i pachnącą czystością, jego oddech zaś wionął winem i reminiscencjami obiadu. Gładził mnie długo po włosach, aż poczułam, że lada chwila zacznę się prężyć jak kot. Było mi przy nim tak dobrze i błogo. – O czym myślisz? – spytał szeptem. – Przypomniałam sobie o Violet. – A więc to jednak ona rządzi twoimi myślami. – Próbuję sobie wyobrazić, jaka była, co się z nią mogło stać później. Jak doszło do tego, że zgubiła walizkę. – Wciągnęłam do płuc kolejną dawkę doktora Paula. – Przyszło mi
do głowy, że mogła wcale nie być szczęśliwa u boku tego swojego profesora. Może wreszcie spotkała kogoś, kogo pokochała i komu zaufała. – Twoim zdaniem to usprawiedliwia jej postępek? – Nie wiem. Nie wiemy, jaka była, prawda? Co z nią robił ten cały doktor Grant. Doktor Paul pocałował mnie w czubek głowy. – Pora się kłaść, Vivian. – Błagam, kładź się do łóżka. Nie ma już czasu na to, żeby wykopywać kanapę. – A ty gdzie się położysz? – Jeśli będę spać, w co wątpię, to po prostu zwinę się z powrotem tu, na tym kawałku kanapy. Cofnął się. – To nie jest zachowanie godne dżentelmena. – Olej to. Idź już i przebierz się w piżamę. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę z cielęcym zauroczeniem, aż w końcu schylił się i złożył na moim czole braterski pocałunek. Zbudziłam się po godzinie na elemencie kanapy, z jedną ręką zdrętwiałą pod twarzą i jedną głową eksplodującą od dziwnych, chaotycznych snów, w których byłam moją cioteczną babką Violet; w moim laboratorium chemicznym stały słoje zawierające osobliwości w rodzaju dwugłowego węża i embrionów królika w formalinie, a goły profesor ścigał mnie wokół lady pocztowej w Stambule. Było tego więcej, ale zapamiętałam tylko tyle. Pewnie zastanawiacie się, skąd wiedziałam, że jest godzinę później? Otóż zlokalizowałam źródło głośnego tykania i w pudle podpisanym SYPIALNIA znalazłam budzik na baterie, nastawiony jeszcze na czas kalifornijski. Cofnęłam wskazówki
o trzy godziny i postawiłam obok siebie, żebyśmy nie zaspali. Budzik wskazywał ósmą dwadzieścia dwie i w mojej zvioletyzowanej oćmie w pierwszej chwili uznałam, że jest ósma rano i jesteśmy ugotowani. Ale ze szczelin w metalowych żaluzjach przezierał mrok, a mój z wolna budzący się z omamów mózg odczuł potężne, dręczące pragnienie, by sprawdzić, jak miły doktor daje sobie radę w zaciszu swojej sypialni. Nawet nie pamiętałam, kiedy poszedł spać. Zapamiętałam tylko, że szklankami pił wodę, żeby wypłukać z organizmu wino; potem udało mi się podejrzeć, jak rozebrany do pasa otwiera drzwi łazienki i znika w środku. A potem ekran wygasł i nadciągnęła Violet, z jej embrionami żółwi i gołym profesorem. Wstałam na nogi, również zdrętwiałe, i pokuśtykałam do sypialni. Było to małe pomieszczenie, w którym mieściła się z trudem żelazna rama z materacem, którą nazywał łóżkiem, i powyginane metalowe krzesło ze stertą książek. W sączącej się przez okno poświacie bezsennego miasta widziałam kontur doktora Paula śpiącego na wznak na środku materaca. Jedną rękę odrzucił za głowę, na poduszkę, zwracając ku niej twarz, jakby szeptem spowiadał się do zgięcia łokcia. Patrzyłam, jak pod białą kołdrą faluje pierś doktora. Nawet we śnie grzywka opadała mu z wdziękiem na oczy, jakby się dopraszała odgarnięcia miłującą dłonią. Musiałam czym prędzej stamtąd wyjść. Sama też wydudliłam kilka szklanek wody, więc zaszłam do łazienki, żeby pozbyć się nadmiaru płynów, a kiedy stałam przy umywalce, przeglądając się w lustrze doktora Paula, mignęło w nim odbicie nie mnie, lecz Violet: jej urody, jej
zażartej ambicji, jej niedawno wywalczonej samodzielności, która podobnie jak moja stała na skraju przepaści. Zdjęłam buty, sukienkę i rajstopy, schludnie wszystko złożyłam. Zorientowałam się nie bez zaskoczenia, że lekko trzęsą mi się ręce. Przyjrzałam się swojemu odbiciu w połyskliwej, jedwabnej halce, swojej kotce na rozgrzanym blaszanym dachu. Pocałowałam koniuszek palca i przytknęłam do lustra. Obudził się w sekundzie, w której wślizgiwałam się pod cieplutką białą kołdrę, chyba że w ogóle nie spał. Tak czy owak, był zdecydowanie przytomny. – Znowu ty? – Jak zły szeląg. Wymacał rąbek mojej połyskliwej, jedwabnej halki i zakasał mi ją nad głowę. – Nie zniechęcam cię? – upewniłam się szeptem. – Bynajmniej – odparł krótko, po czym jego zręczne dłonie chirurga zaczęły się uwijać wokół mnie, rozbierając mnie metodycznie na części, od twarzy, przez szyję, piersi i złaknione młodzieńcze uda. Ujęłam jego twarz w dłonie i zaczęłam całować słodkie usta doktora Paula, słoną skórę i cudowny lśniący brzuch mojego nowiutkiego doktora Paula, i już nic nas nie mogło powstrzymać. To było jak z tym malowaniem mostu Golden Gate: ledwie skończyliśmy, dysząc, zlani słonym potem, a już był czas zaczynać od nowa.
Violet Violet zdaje sobie sprawę z własnej odpowiedzialności za to, co wydarzyło się tamtego dnia. Co prawda to Walter zaprosił ją do siebie, ale choć Violet Schuyler z roku tysiąc dziewięćset jedenastego nie miała jeszcze żadnych doświadczeń erotycznych, nie była przecież pierwszą naiwną. Krocząc po ciemnych płytach chodnikowych Magdalen Street ramię w ramię z doktorem Grantem, który dodawał jej ducha raźną pogawędką, czuła, że jego propozycja spotkania na gruncie prywatnym była dobrze przemyślana. Mogli się przecież udać do herbaciarni przy głównej ulicy, foyer hotelu o dobrej reputacji lub jakiegoś innego publicznego miejsca, ludnego i jasno oświetlonego. Nie było najmniejszego powodu, żeby spotykać się w domu doktora. Właśnie mówił o telefonach. – Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałem za tym urządzeniem. Jako narzędzie komunikacji pozostawia dużo do życzenia. Nie słychać dobrze rozmówcy, nie widać gestykulacji i wyrazu twarzy. Ma wszystkie wady korespondencji, bez jej zalet, jaką jest precyzyjne przekazywanie myśli z wszystkimi niuansami. Nie jestem więc do końca przekonany co do jego przydatności. – Ale przynajmniej działa błyskawicznie. Jeśli trzeba wezwać lekarza, policję… – wtrąciła Violet, która sama nienawidziła telefonów. – Naturalnie, w nagłych przypadkach telefon ma swoje zalety. Ale w sumie jest to porażka komunikacji międzyludzkiej. – A przecież chlubi się pan swoją nowoczesnością. – Fakt – roześmiał się. – Ale widać na jakimś odcinku trzeba pozostać staromodnym.
Przecięli Broad Street oświetloną mdłym oranżem lamp łukowych i nagle, kiedy mijał ich mechaniczny omnibus, oszałamiając turkotem, reflektorami i spalinami, doktor Grant opiekuńczo złapał ją za łokieć. Violet znała drogę; jej kwatera znajdowała się nieopodal imponującego domu doktora Granta. Kątem oka rejestrowała majaczące w mroku typowo oksfordzkie budowle z szarego kamienia, na które lampy łukowe rzucały kręgi upiornego światła. Ludzie mijali ich pośpiesznie, opatuleni w płaszcze, patrząc pod nogi i nie zwracając najmniejszej uwagi na Violet i doktora Granta, którego dłoń przylgnęła już do jej łokcia na stałe. Ciężki, wilgotny chłód przenikał jej płuca. Mogła była powiedzieć: nie. Wciąż jeszcze mogła przystanąć i powiedzieć, że się rozmyśliła, że woli pójść do herbaciarni albo wrócić do domu, usiąść do nauki. Nogi doktora Granta stąpały pewnie obok niej, jego głos brzmiał raźno w mroźnym powietrzu. Doktor Walter Grant prowadził ją do swojej rezydencji na podwieczorek. Wnętrze gotyckiego budynku z czerwonoburej cegły zaskoczyło Violet. Atmosfera wysokich pomieszczeń przypominała klimat mieszkania jej rodziców o eleganckich, proporcjonalnych pokojach, na których rządziła jej matka, z tą różnicą, że jasne ściany i proste meble różniły się diametralnie od staroświeckich, przeładowanych wnętrz w Nowym Jorku. Gospodyni w milczeniu odebrała od Violet płaszcz, a doktor Grant zaprosił ją do saloniku na tyłach, gdzie żadna fotografia w srebrnej ramce nie zdobiła stolika, a ogień buzował przyjaźnie na węglach kominka z pustym gzymsem, jeśli nie liczyć dwóch małych waz z Delft na dwu przeciwległych końcach. Z kwadratowego stoliczka pod ścianą mierzyła w sufit tuba gramofonu.
Doktor Grant podszedł do kominka, wyciągając ręce. – O, jak tu dobrze. Zimno dzisiaj jak diabli. Nie zdziwiłbym się, gdyby spadł śnieg. – Tak, chyba się zanosi. Odwrócił się do niej z uśmiechem. Bez skrępowania wyciągnął teraz ręce do tyłu, ogrzewając je nadal przy ogniu. – Ciebie, naturalnie, grzeje młodość. Ludzie starsi, jak ja, z każdym rokiem marzną coraz bardziej. – Jest pan młody – odparła, tak jak się chyba spodziewał. Ale mówiła szczerze. Chociaż doktor Grant był starszy od jej ojca, należał do zupełnie innej kategorii niż rodzice, wujowie i panowie w średnim wieku, którym kamizelki trzaskały na pękatych brzuszkach. Chodził sprężystym krokiem, jego błękitne oczy miały czyste białka, a wyzierający z oczu umysł był sprawny i błyskotliwy. Wybitny umysł: frapował ją już od lat, na długo przed wyjazdem do Anglii. Wierzyć jej się nie chciało, że stoi w prywatnym saloniku doktora Waltera Granta, czekając, aż gospodyni wniesie herbatę. Że właśnie jej, Violet Schuyler, przypadł ten zaszczyt. – Herbata powinna być zaraz gotowa – odezwał się, jakby czytał w jej myślach – i to dzięki telefonowi, na który tak psioczyłem. Co powiesz jednak w te chłody na łyk brandy? – Uniósł brwi pytająco. – Tak, brandy. Oczywiście. Nalał i podał jej kieliszek; upiła ostrożnie. Nie była przyzwyczajona do brandy. Zapiekło ją od przełyku po pusty żołądek. Zatuszowała wstrząs promiennym uśmiechem. – Wypij do dna, dziecko – polecił. – Brandy rozgrzewa ducha. Violet wypiła posłusznie. Zorientowała się z zaskoczeniem,
że kieliszek leciutko drży w jej dłoni. Doktor Grant podszedł do gramofonu i położył płytę na talerzu. – Lubisz Strawińskiego? – zapytał. Zanim odpowiedziała, metaliczny dźwięk skrzypiec zaczął kreślić zygzaki wokół skośnej krawędzi dzwonów rurowych. Rozległo się stukanie, weszła gospodyni i postawiła tacę z podwieczorkiem na stoliku. Doktor Grant podsunął Violet krzesło i nalał jej herbaty. Usiadła i zaczęła pić, rozmyślając, co by tu powiedzieć ciekawego, a w tym czasie doktor Grant dostawił drugie krzesło do jej krzesła. Usiadł z filiżanką w dłoni. – Jak bosko – westchnął. Z perspektywy czasu Violet nigdy nie potrafiła precyzyjnie określić chwili, w której do ich rozmowy zakradł się ten ton. A może był tam od samego początku, od tamtego ranka, kiedy po raz pierwszy przekroczyła próg jego gabinetu. Może po prostu powoli przybierał na sile, akord po akordzie, tydzień po tygodniu, z kameralnego podwieczorku na podwieczorek, i dlatego Violet nie przeżyła większego wstrząsu, kiedy pół godziny po wejściu do mieszkania doktora Granta jego dłoń spoczęła na jej kolanie. Padło pytanie, czy zostawiła w Nowym Jorku wielu adoratorów. – Żadnego. Byłam na to zbyt zajęta. – Ale przecież musiał być jakiś młody mężczyzna, który wzbudził twoje zainteresowanie? – Nie, nikogo takiego nie było. Spojrzała mu prosto w oczy. Każdym nerwem w ciele czuła nabrzmiały od podtekstów ciężar jego dłoni. Muzyka za nią wezbrała w arytmiczne crescendo, by znów opaść po chwili. Palce doktora leniwie głaskały jej kolano po wewnętrznej stronie. Drugą ręką sięgnął po filiżankę, przytknął do ust
i ostrożnie odstawił na podstawkę. – Słusznie postąpiłaś, moje dziecko, nie folgując popędom cielesnym z bezwartościowymi osobnikami. Młodzi mężczyźni nie zrozumieją cię tak, jak ja cię rozumiem. – Nie przypominam sobie, żebym odczuwała tego rodzaju instynkty. Nie przestawał jej gładzić, przesuwając rękę trochę wyżej. – Nie bądź śmieszna, drogie dziecko. Popęd seksualny jest z gruntu naturalny. Nie powinnaś się wstydzić swoich pragnień ani czuć w obowiązku wypierać się tych skłonności. Wypierać się swojego pożądania do mnie. Kolejny kawałek do góry. Violet kręciło się w głowie z oszołomienia. Do pewnego stopnia spodziewała się tej chwili i na pewnym poziomie była zdecydowana, żeby się jej poddać, kiedy jednak przyszło co do czego, kiedy złożył jej niedwuznacznie szokującą propozycję, poczuła, że jej serce, jej racjonalne serce naukowca łomoce w gardle tak, że nie może wykrztusić słowa. Doktor Grant ujął jej dłoń i przytknął do ust, drapiąc po palcach bródką. – Czyżbym cię wystraszył, moje dziecko? – Nie, nie – odparła, żeby nie wyjść na gąskę. – Jesteś bardzo piękna. To naturalne, że mężczyźni cię pożądają. – P-pewnie tak. Znów ucałował jej dłoń, a potem przysunął twarz do jej twarzy i delikatnie pocałował w usta. Jego bródka łaskotała ją po brodzie, miękkie wargi miały smak herbaty. Drugą rękę wciąż trzymał na jej udzie, międląc w palcach wełenkę jej spódnicy. Jego kciuk, niepokojąco długi, pełzł do góry. – Pozwól, że ja ci to pokażę, moje dziecko. Dam ci to,
czego pragniesz. Nie bój się. – Nie boję się. Doktor Grant ujął jej prawą dłoń i położył sobie na wybrzuszeniu spodni. Pamięć Violet, zwykle rejestrująca wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, w tym punkcie zaczyna zawodzić. Pamięta szok, z jakim odkryła, że członek doktora pod jej dotykiem twardnieje na kość; oczywiście posiadała teoretyczną wiedzę na temat męskiej erekcji, ale doświadczyć jej namacalnie to coś zupełnie innego. Nigdy jednak po wszystkim nie mogła sobie przypomnieć prawdziwej sekwencji wydarzeń: czy znów ją pocałował, a potem zaprowadził na sofę; czy najpierw sam się rozebrał, a potem dopiero nią się zajął. Chyba jednak to drugie. Tak bardzo się palił, żeby ją obnażyć, tak otwarcie adorował jej skórę, gładką jak u noworodka, jej jędrne piersi, pupę, trójkąt u styku nóg, które ściskała na początku, chcąc zachować ostatnie pozory dziewiczej skromności. Ale doktor Grant wyśmiał jej zaciśnięte mięśnie. Odgarnął figowy listek jej dłoni, mrucząc: „Dajże spokój, dziecko, nie bądź śmieszna. Chcę cię zobaczyć”. Wspiął się na nią, łapiąc za krągłą młodą pupę, i wbrew obawom Violet wkrótce już było po wszystkim: pchnięcie, przeszywający ból, szok wywołany naruszeniem miejsc intymnych. Raz i drugi podniósł się i opadł, po czym zastygł, wygięty w łuk w ekstazie, a w pokoju poniósł się wizg skrzypiec. Doktor Grant jęknął przez zaciśnięte zęby, po czym padł jak nieżywy na jej pierś, wyzuty z sił, kłując ją w policzek szpakowatą bródką. Leżała pod nim, też bez ruchu, trochę oszołomiona, przyglądając się ornamentom sztukaterii na suficie. Przez niezasunięte firanki z ogrodu na tyłach domu sączył się mrok. Płyta skończyła się i zastygłą ciszę saloniku przerywał tylko
rytmiczny chrobot igły. Zastanawiała się, jak wyglądaliby w oczach kogoś, kto by się zakradł pod okno: białe plecy doktora Granta przysłaniały jej pierś, jego pośladki spoczywały w objęciach jej ud; jej lewa łydka zarzucona na oparcie sofy, jego prawa noga, siłą faktu, zwieszona poza krawędź wąskiej sofki. Dokonało się: klejnot jej dziewictwa należał już do przeszłości, jak zbędny relikt lub antyczny bibelot na gzymsie kominka jej rodziców. Jeszcze przed kwadransem piła herbatę. Rodzice. Byliby przerażeni, ich zwietrzały świat ległby w gruzach na wiadomość o jej uczynku, o dobrowolnej współpracy we własnym upadku. A może nie? Może po prostu pokiwaliby tylko głowami: „A nie mówiliśmy, że ta cała fiksacja na punkcie nauki nie prowadzi do niczego dobrego?”. Doktor Grant podniósł głowę i spojrzał na nią czule. Twarz nabiegła mu krwią, koniuszek nosa kraśniał jak wiśnia na torcie. – Dobra dziewczynka. – Ucałował jej pierś. – Zuch dziewczyna. Spisałaś się na medal. Nareszcie. Boże, jakie to było fantastyczne. Jak powinna wyglądać odpowiedź w tej sytuacji? „Dziękuję?”. Zdecydowała się na uśmiech połączony z przytknięciem ręki do jego wilgotnej skroni. Doktor Grant wstał i włożył spodnie. Nalał kolejny kieliszek brandy i podał Violet, sadowiąc się na wolnym skrawku adamaszku przy jej gołym biodrze, co wymagało pewnych akrobacji. – Wypij. Usiadła i łyknęła brandy. Tym razem już jej tak nie piekło w gardle, poczuła za to miłe ciepło rozchodzące się po całym ciele. – Jak się czujesz, dziecko?
– W porządku. – Dobra dziewczynka. Wsunął palec pod nóżkę kieliszka i pchnął w stronę jej ust. Kiedy wypiła, wyklepał poduszki za jej plecami, dorzucił do kominka węgla i podał ze stolika ciasto i kanapki, którymi raczył się pospołu, siedząc przy niej, a konkretnie pchając się na nią. Rozwodził się, jak wielką zrobiła mu przyjemność, od jak dawna marzył o niej i jak się czuł, kiedy był w środku. Nazywał rzeczy po imieniu bez najmniejszego skrępowania. Violet starała się patrzeć mu w twarz, ale nie mogła się powstrzymać, by nie rzucać ukradkowych spojrzeń na delikatne, siwiejące włosy na jego piersi, na splot ścięgien na jego ręce, którą podnosił do ust lukrowane ciasto naszpikowane ziarnami maku. Zerkała na wgłębienie jego pępka tuż nad spodniami z kraciastej wełenki i dyndające po bokach szelki. Czuła dziwny skurcz na krawędzi podniecenia i mdłości. Przekroczyła próg bezpowrotnie. Po chwili znowu spytał, jak się czuje, a ona znowu odparła, że w porządku, co zresztą nie odbiegało od prawdy. Pokój był ciepły, brandy wesoło buzowała w żyłach. Szok osłabł, a jego miejsce zajęło uczucie ulgi (ulgi od czego, tego nie była pewna). Doktor Grant przysunął się do niej. Zebrał jej włosy i pocałował. – Te cudowne włosy. Odkąd przestąpiłaś próg mojego gabinetu parę miesięcy temu, wyobrażałem je sobie rozsypane na poduszce tej sofy. Musisz je dla mnie zapuścić, dziecko. – Jak pan sobie życzy. Doktor Grant włożył koszulę, zapiął szelki i wyszedł z pokoju. Wrócił z dużą, czarną gumową gruszką i słojem octu i kazał jej niezwłocznie podmyć się starannie w ubikacji, aby zapobiec konsekwencjom ich poczynań. Violet, która w sprawach zapobiegania ciąży była prawie zielona, uznawszy
autorytet doktora Granta, ściśle zastosowała się do jego wskazówek, choć ocet piekł ją do żywego. Zrobiło się już po siódmej. Doktor Grant pomógł jej się ubrać i odprowadził ją na kwaterę, gdzie długo jeszcze stali u stóp schodów w chłodnej, mrocznej sieni. Gospodyni jakby zapadła się pod ziemię. Violet miała mętlik w głowie. Spytała go, czy ma ochotę wejść na górę, ale z uśmiechem odmówił – tym razem. Zalecił jej przed snem przynajmniej półgodzinną gorącą kąpiel w solach. Na koniec pogładził ją po włosach, pocałował na dobranoc i oznajmił, że już się nie może doczekać ich następnego spotkania.
Vivian Niewidzialny doktor Paul kręcił się obok łóżka jak wysoki na sześć stóp królik Harvey, znany wam – lub nieznany – ze srebrnego ekranu. Po naszym forsownym treningu nie powinnam się była zbudzić, ale jednak. My, nowojorczycy, jesteśmy rasą czujną i dociekliwą. – Pośpij jeszcze – powiedział. – Która jest teraz? Przysiadł na materacu obok mnie. W ciemnościach nie widziałam rysów jego twarzy, ale łuna nad Manhattanem, odbijająca się w jego oczach w postaci białych obwódek wokół źrenic, dodawała mu odrobiny widzialności. – Wpół do dwunastej. Muszę jechać do szpitala. – Odgarnął kosmyk z mojej twarzy i zatknął za ucho, jakbym była dzieckiem, któremu pękł wyrostek robaczkowy, a nie gołą dziewczyną w jego łóżku, zarumienioną i rozanieloną. – To nie było rozsądne z naszej strony – zauważyłam. – Szalenie niebezpieczne – zgodził się. Teraz, dla odmiany, jego kciuk wylądował na moim policzku. Czyżby doktor Paul nigdy się nie kończył? – Ale nie jesteś nowicjuszem. – Nie. – Zawahał się. – Ale nigdy z nikim nie było mi tak dobrze. – No pewnie. Nawet w przybliżeniu. Miałam wrażenie, raczej słuszne, że westchnął lekko. – Vivian… – Czego znów chcesz od nieszczęsnej Vivian? – Czy musisz się wiecznie wygłupiać? Właśnie chciałem powiedzieć, że jesteś powalająca. Jestem powalony. Jestem wstrząśnięty od stóp do głów, przenicowany z lewej na prawą
i… Jezu, Vivian. Nie wiem, jak to powiedzieć. Brak mi słów. Chciałbym po prostu wczołgać się z powrotem pod kołdrę i już do końca życia tylko robić to z tobą. I oczywiście wszystkie inne rzeczy, które robiliśmy dzisiaj. – Sęk w tym, że jesteś żonaty, ale ukrywasz się przed policją? Tam, w San Francisco, czeka na ciebie pół tuzina szkrabów? – Nic z tych rzeczy. Ja… po prostu mam parę niezałatwionych spraw. Muszę się ogarnąć. Ale nie masz powodów do niepokoju. Kiwnęłam głową ze zrozumieniem. – Każdy ma takie sprawy. – Ty też? – Niekiedy. – Spojrzałam prosto w źrenice w świetlistych obwódkach. – Ale teraz akurat nie. Tym razem westchnął z powagą. – Więc dobrze, kiedy znów będę cię mógł zobaczyć? – A kiedy kończysz dyżur? Roześmiał się. – Za dwanaście długich godzin. Ale najpierw muszę się wyspać, tym razem wyspać naprawdę, i posprzątać. A poza tym… – Mam pewne sprawy. – Praktycznie jedną. Więc… poniedziałek wieczór? O szóstej? Obiad? – Nie znasz numeru mojego telefonu. – Ale znam twój adres. Wyciągnęłam do niego ręce. – Proszę o pożegnalny pocałunek, doktorze. Kiedy zbudziłam się po raz trzeci, był już dzień i moje rozkochane ciało leżało zawinięte w kokon z pościeli doktora
Paula. Musiałam się z niego wymotać, zanim sięgnęłam po budzik, i omal nie dostałam zawału. Była dziesiąta. W życiu nie spałam tak długo, inna sprawa, że nigdy jeszcze nie zaznałam luksusu przebudzenia się w łóżku mężczyzny. Aha, myślicie, że przyłapaliście Vivian Schuyler na kłamstwie? No to posłuchajcie. Wyobraźcie sobie mnie, płochą studentkę pierwszego roku, jak pieści spotniały kark swego wykładowcy, patrząc w sufit jego gabinetu oczyma zamglonymi od trunku. Profesor wstaje, zdejmuje prezerwatywę, wygładza spodnie i zapala postkoitalnego papierosa. Ja (w rozmarzeniu): Następnym razem pokochajmy się u ciebie w domu. Przyniosę szampana, a rano zrobię ci naleśniki. Profesor (czule): Spotkajmy się zwyczajnie w bibliotece. Będziemy się pieprzyć za regałem. Co ty na to? Ale to już była przeszłość. Wstałam z łóżka doktora Paula, owinęłam się w prześcieradło i poszłam do salonu po torebkę. Oparłam się o stertę pudeł i zapaliłam papierosa. Mój wzrok padł na karteluszek przyklejony skoczem do lodówki. Vivian! Mleko w lodówce. Kawa w dzbanku. Tost w szafce. Serce w Twoich rękach. Z nieznanych przyczyn w prysznicu kurek z ciepłą wodą trzeba odkręcać w prawo. Wciąż powalony Paul Tak, to był najprawdziwszy liścik miłosny. Pocałowałam słodki skrawek nonsensu i wrzuciłam do torebki. Po dopaleniu papierosa wzięłam prysznic – krótki, bo we wrzątku – i przywdziałam na powrót moje występne szaty.
Włączyłam ekspres do kawy. W pudle z napisem SYPIALNIA znalazłam czyste prześcieradła i pościeliłam łóżko doktora Paula starannie, jak w szpitalu, a potem czule wyklepałam poduszki. Budzik wskazywał teraz jedenastą osiemnaście. Nalałam sobie gorącej kawy, sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do Margaux Lightfoot. – Cześć, Vivs. Jak spędziłaś sobotni wieczór? – Poderwałam chłopaka, moja droga. Gwizdnęła z wrażenia. – Tylko mi nie mów, że…? – Owszem. Właśnie jestem w jego mieszkaniu i piję jego kawę. Ponowne gwizdnięcie. – Nie mów, że z nim… – I to dwa razy. – Zapaliłam kolejnego papierosa i jak przystało na wszetecznicę, zległam na odosobnionym elemencie kanapy, z kablem słuchawki nawiniętym na stopę, prawą. – Zniechęcisz go do siebie – ostrzegła Gogo. – To trudno. Ale teraz wychodzę na niedzielny lunch i potrzebuję twojej pomocy. – Ale jaki on jest, Vivs? Niezłe ciacho? – Ciacho nad ciacha! Ale teraz posłuchaj. Właśnie odkryłam, że mam dawno zaginioną ciotkę, która przed pięćdziesięciu laty zamordowała męża. Jak myślisz, czy udałoby ci się uprosić ojca, żeby mi pozwolił poszperać w archiwum jutro z rana? – Sama nie wiem, Vivs. To jego sanktuarium. Nie wpuszcza tam nawet mnie, chyba że muszę znaleźć coś do artykułu. – Mogłabym z tego zrobić artykuł, Gogo. Dowiedzieć się, co się naprawdę działo, i napisać wielki artykuł, z gatunku
reportażu śledczego. – Kręciłam stopą, na przemian odwijając i nawijając kabel. – Cała historia jest bardzo smakowita, można z niej wiele wycisnąć. Jej mąż był fizykiem, ważną figurą, w Encyclopaedia Britannica i tak dalej, a ona najzwyczajniej… zniknęła. Z kochankiem. Tuż przed wojną. Przyznasz, że to niezły skandal? A ja nawet nie wiedziałam o jej istnieniu! Na linii wyczułam wahanie. Gogo była arcypoczciwa, ale – jak by to ująć? – brakowało jej ducha przygody. – Więc jak, Gogo? Nie sądzisz, że to może być doskonały artykuł? – Jasne, że tak, Vivs – odparła lojalnie. – Tylko widzisz… na razie nie jesteś jeszcze reporterką. W każdym razie nieoficjalnie. – No wiem, że na razie tylko robię staremu Tibby’emu kawę, ale to jest świetny materiał. Naprawdę świetny materiał. Sama wiesz, że mam dar opowiadania. Twój ojciec też o tym wie. To nie jest temat, który by mnie przerósł, Gogo. – Muszę z nim o tym porozmawiać. – Najpierw mu przyrządź martini. Wiesz, że on uwielbia twoje martini. – Włożę w to całe serce, masz moje słowo. Ale teraz przejdźmy do meritum. Opowiedz jeszcze coś o tym twoim facecie. Jak się nazywa? Czym się para? – Zniżyła głos do szeptu. – Co robił z tobą w nocy? – spytała, speszona własną dociekliwością. – O, gwiazdy na wysokim niebie, czego też ze mną nie wyprawiał! – Wstałam. – Teraz jednak nie mam czasu, Gogo. Jeśli niedzielny lunch nie zacznie się punkt o dwunastej, rodzina mnie wydziedziczy. Więc mimo pokus, żeby z nimi zerwać, wolę mieć jakiś spadek na czarną godzinę. – Wobec tego opowiesz mi wszystko ze szczegółami jutro
rano. Zwłaszcza ze szczegółami, które należałoby przemilczeć. – Twojej prośbie stanie się zadość, jeśli załatwisz mi popołudnie w archiwum. Westchnęła z rezygnacją. – Twarda z ciebie sztuka, Vivian Schuyler. – Któraś z nas musi być twarda, moja miła. Idź już i ucałuj ode mnie twojego chłopca. – Posłałam całusa do słuchawki, następnie odłożyłam ją na widełki i patrząc w sufit, dopaliłam papierosa i dopiłam kawę. A to, czy snułam myśli o Violet, czy wspominałam upojną godzinę szaleństwa z doktorem Paulem, pozostawiam już waszej domyślności. Z pewnością bylibyście skłonni sądzić, że imię Vivian noszę po matce, i teoretycznie mielibyście rację. Koniec końców, obie mamy na imię Vivian, czyż nie tak? Do tego niezaprzeczalnie jesteśmy matką i córką. W rzeczywistości historia jest komiczna, po prostu boki zrywać. Ja w każdym razie zaśmiewałam się, kiedy moja matka pewnego wieczoru, gdy miałam trzynaście wiosen, wyjaśniła mi wszystko przy wódeczce. Otóż biedaczka zaczęła rodzić aż dziesięć dni przed terminem, co było jej ogromnie nie na rękę, bo była zaproszona na party. I to nie byle jakie! Przyjęcie wydawali van der Wahlsowie i mieli tam być wszyscy, a mamuś nawet miała sukienkę, która świetnie tuszowała niesmaczną wypukłość ze mną w środku, co zresztą wcale nie znaczy, że brzuch był szczególnie duży przy jej wzroście pięć stóp jedenaście cali (w pończochach) oraz dbałości o to, żeby w żadnej ciąży nie przybrać na wadze więcej niż piętnaście funtów. Tak czy owak, niefortunnie wprosiłam się na świat pięć dni przed rzeczonym przyjęciem, ważąc sześć funtów i dziesięć
uncji i mierząc dwadzieścia dwa wysmukłe cale, a biedna mamuś przy okazji moich starszych sióstr zdążyła się wyprztykać z imion dla dziewczynek, więc nie zbliżając się nawet do kartki „Schuyler, dziewczynka”, którą był opatrzony koszyk ze mną, włożyła wyjściową sukienkę i buty i wypisała się ze szpitala. Udało się uniknąć katastrofy. Niestety, kiedy następnego dnia do szpitala zawitała niania, żeby mnie zabrać, okazało się, że szpital potrzebuje imienia, żeby móc zgłosić fakt moich narodzin, nie wiem po co, ale pewnie po coś. Hm, orzekła po namyśle niania, najbezpieczniej będzie nazwać ją Vivian. Vivian, toż to Vivian, przyklasnęły pielęgniarki i tak już zostało. Trudno w to wszystko uwierzyć, patrząc, jak wpływam promienna do rodowego gniazda Schuylerów przy Piątej Alei na wysokości Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, składam czuły pocałunek na upudrowanym policzku mamuś i wyrywam jej z ręki szklankę, nie czekając, aż mi ją poda sama. – Więc jednak przespałaś się z nim – orzekła. – Jasne, że tak. – Upiłam łyczek. – Ale nie martw się. Praktycznie z miejsca poprosił mnie o rękę. – Vivian, praktycznie to nie to samo co naprawdę. Zakąsiłam oliwką. – Bądź spokojna. Jest ciocia Julie? – Nie, jest na lunchu u Greenwaldów – odparła, dziwnie nadąsana. – Jak też się mają nasi drodzy żydowscy kuzynostwo? Czy Kiki już urodziła? Biedne matczysko nigdy do końca nie pogodziło się z tym, co zwykło nazywać hebrajską skazą na krwi Schuylerów. O czym potem. – Jeszcze nie. Podobno jest gruba jak szafa – parsknęła
z naganą. – Może będą dwojaczki! To by było dopiero! – Odstawiłam szklankę za siebie w drodze do salonu, gdzie ojciec siedział rozwalony na sofie, mając po lewej moją siostrę, a po prawej kilka ociekających jeszcze szklanek (szklanki wódki były jednym z niewielu punktów, co do których moi rodzice byli zgodni). Na mój widok podźwignął się z trudem. – O, papcio, przystojny jak zawsze. – Cmoknęłam go w policzek, tam gdzie zbiegają się dwa przekrwione naczynka. – Wyglądasz w tej sukience jak puszczalska. – Odwzajemnił pocałunek i zwalił się z powrotem na sofę. – Dobrze kombinujesz. I jak sądzisz, udało mi się puścić? – Nie słuchaj go, Vivs. Wyglądasz fantastycznie. – Pepper przyciągnęła mnie do siebie i wyściskała. – Tyle tylko, że wymiętolona – dodała szeptem. – Nie bez przyczyny – odparłam, również szeptem. Wzięłyśmy się pod rękę. Pepper była zdecydowanie moją ulubioną siostrą. Obie dostawałyśmy piany na widok Tinny, która, chwała Najwyższemu, wyszła w czerwcu za mąż za starannie wytypowanego harwardczyka i teraz mieszkała w jakiejś czcigodnej ruinie w Boston Bay, a w jej bogobojnym piekarniku rósł jak na drożdżach chlebuś. Nie wiadomo, skąd się tam wziął. – Błagam o szczegóły – miauknęła Pepper. – To musisz wziąć numerek, bo kolejka jest długa. W drzwiach stanęła mamuś we wdzięcznej pozie, z cygarniczką w ręku. Ruszyła po przekątnej do tacy z drinkami. – Charles, powiedz swojej córce, co sądzą mężczyźni o dziewczętach, które pchają im się do łóżka na dzień dobry. Przyglądał się, jak mamuś grzechoce lodem w szklance. – A jak myślisz, skąd mógłbym to wiedzieć? – wycedził.
Pepper zerwała się na równe nogi, zakrywając uszy rękami. – Ani słowa więcej! Macie natychmiast przestać! Mamuś odwróciła się. Ręce jej opadły, ta z korkociągiem i ta z cygarniczką. To była właśnie cała nasza mamuś. – Co chcesz przez to powiedzieć, Charles? – Papcio chciał tylko, podobnie zresztą jak i my, złożyć hołd twojej sławetnej cnocie. Mamuś podjęła z powrotem preparowanie ze znawstwem drinków. – Róbcie, jak chcecie. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że z was trzech tylko jedna Tinny znalazła męża. – Wolałabym skonać w dziewictwie niż wyjść za Franklina Hardcastle’a – oznajmiłam. – Nigdy nie miałaś na to cienia szansy – mruknęła Pepper. – Przyganiał kocioł garnkowi – odmruknęłam. – Tęsknię za nią – załkała mamuś. – Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – zmitygowałam ją. – Zwłaszcza jeśli rozlanie się zajęło całe wieki. – Choć jedna moja córka wie, co przystoi kobiecie. – Smark, łyk, papieroch. – Ciekawe, gdzie nabyła tej wiedzy – mruknęła Pepper. Jezu, uwielbiam Pepper. Nadajemy na jednej fali, być może dlatego, że przyszłyśmy na świat w rzadko uprawianym odstępie dwunastu miesięcy. Jako nastolatka poświęciłam kiedyś cały ranek na buszowanie w starych listach mamuś, żeby sprawdzić – jesteśmy siostrami przyrodnimi czy rodzonymi. Chyba jednak rodzonymi, zważywszy na pokrewieństwo dusz. Natomiast co do Tinny, to nie dałabym głowy. – Na pewno nie od naszej ciotecznej babki Violet – zaszczebiotałam.
Tatę dopadł nagły atak kaszlu. Mamuś podniosła wzrok znad swoich trucizn i zapytała: – Wszystko w porządku, Charles? – Kto to jest ciocia Violet? – Zaraz, czy to ta od tej paczki? – chciała wiedzieć mamuś. Zaczęłam grzmocić tatę po rozległych plecach, co szczęśliwie poskutkowało akurat w chwili, gdy jego twarz z czerwonej zrobiła się sina. – Oddychaj głęboko – poleciłam. – Jakiej paczki? – zainteresowała się Pepper. – Wczoraj odebrałam z poczty paczkę, którą mamuś przeadresowała na mnie – odparłam, nie przerywając okładania ojca. – Okazało się, że to walizka należąca do Violet Schuyler. Ciocia Julie mówi, że była naszą ciociobabcią i – trzymaj się, bo padniesz – w tysiąc dziewięćset czternastym zamordowała męża i uciekła z kochankiem. Czy to nie urocze? Tato zaczął rzęzić jak astmatyk. – Może szklaneczkę wody, papciu? Pokręcił głową. – Jak widzisz, tato o niej słyszał – zwróciłam się znów do Pepper. – Mówię o tym, żeby pokazać, że w naszej rodzinie istniał precedens kobiety niezależnej. Niezależność mamy we krwi. – Ale przecież mamuś nie jest kobietą niezależną, tylko ma słabość do przyjęć i żonatych mężczyzn – stwierdziła trzeźwo Pepper. – Nie zapominaj, że cię słyszę, wyrodna córko. – Pepper jest inna, bo się nie wdała w Schuylerów – zwróciłam mamie uwagę. – I chwała Najwyższemu – westchnęła. Podeszła do ulubionego fotela i usiadła jak prawdziwa gwiazda ekranu,
balansując wytwornie drinkiem w jednej i dymkiem w drugiej dłoni. – Mam swoje wady, ale przynajmniej nie zabiłam waszego ojca. Przynajmniej na razie. – Dobre chociaż i to. – Tato wreszcie doszedł do siebie. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął poobijaną złotą papierośnicę, która musiała pamiętać czasy, gdy Schuylerowie nie mieszkali jeszcze w orlim gnieździe przy Piątej Alei. – To jakaś niezbyt ładna historia? – próbowałam go przydusić. – Nie wiem, o czym mówisz. – Zapalił papierosa. Ręka mu się trzęsła. – Tato, od tamtej zbrodni minęło pół wieku. Możesz spokojnie puścić parę z ust. – Kiedy nie ma czego puszczać. – Chcesz powiedzieć, że ona w ogóle nie istniała? – Oczywiście, że istniała. – Wypuścił z ust wielki kłąb dymu dla odreagowania, a w wolną przestrzeń zatankował drinka. – Ale wiem tyle samo co ty. Twoi dziadkowie nigdy nie wspominali o tej historii. – Przecież musiałeś słyszeć coś więcej. Jakieś nazwiska, plotki, cokolwiek. Najdroższy papcio obrzucił mnie nieoczekiwanie trzeźwym spojrzeniem. – Czemu tak cię to interesuje? – Zwykła ciekawość, i tyle. Ojciec dźwignął się z sofy i podszedł do jednego z wielkich, wychodzących na park okien w dziesięciojardowej ścianie wytwornego salonu w starożytnym apartamencie Schuylerów, który mój dziadek inaugurował w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym i w którym od tamtego czasu nic się prawie nie zmieniło. Piliśmy z tych samych
kryształowych karafek, krążyliśmy po tych samych perskich dywanach, wysiadywaliśmy na tych samych meblach z mahoniowego drewna pod groźnym wzrokiem tych samych portretów. Wydaje mi się, że mamuś kiedyś powymieniała obicia, ale pozapadane siedzenia były zdecydowanie schuylerowskie… – Cóż, była naukowcem. – Tato zagrzechotał lodem w pustej szklance. – Kilka lat przed pierwszą wojną wyjechała na studia, głowy nie dam, czy do Cambridge, czy do Oksfordu. – Do Oksfordu. – Wyszła za profesora, a potem wyjechali do Berlina, gdzie on pracował w jakimś instytucie. – W Kaiser Wilhelm. Mamuś karcąco ściągnęła brwi. – Skąd ty to wszystko wiesz? – Z bi-blio-te-ki – przesylabizowałam. – To takie miejsce, gdzie się czyta o najróżniejszych rzeczach. Mają tam encyklopedie, czasopisma. Romansidła. Zdziwiłabyś się. Mów dalej, tato. – To ty mów dalej. Widzę, że wiesz więcej ode mnie na jej temat. – Tylko garść faktów. Nic o niej samej. O tym, jaka była. – Nie znałem jej. Urodziłem się podczas wojny. – Ale dziadek musiał coś o niej wiedzieć. Nie mogli przecież udawać, że jej nigdy nie było. – Mogli, mogli – wtrąciła Pepper. – Nie lubili się z moim ojcem – powiedział tato w zadumie. Nadal patrzył na park, jakby liczył, że gdzieś dojrzy sekret utraconej młodości: przystojną twarz, która mu zaskarbiła uwielbienie mojej matki, i ducha przygody, który go pchnął na front drugiej wojny światowej. Zdarzało mi się widzieć
przebłyski takiego taty, kiedy spacerowaliśmy we dwoje po ustronnych alejkach odpornego na upływ czasu Central Parku albo kiedy oglądał mecz, w którym Yankees grali wyjątkowo dobrze. Miałam wtedy wrażenie, że gdzieś znikają obwisłe policzki, skóra powiek napręża się, a tęczówki na powrót nabierają schuylerowskiego błękitu. Z głosu taty ulatniało się ugrzecznienie maskujące wewnętrzny gniew. – Wszystko, co o niej wiem, wiem od cioci Christiny. – A więc nici z informacji. Ciocia nie żyje od wieków. – Vivian, jak możesz – obruszyła się mamuś. Tato uśmiechnął się nieznacznie. – Dwadzieścia pięć lat to dla ciebie całe wieki, kochanie, ale ja pamiętam tamten huragan, jakby to było wczoraj. – Były sobie bliskie z ciocią Christiną? – Tego nie wiem. – Podniósł z tacy z drinkami popielniczkę. – W każdym razie pisywały do siebie. Utrzymywały kontakt. Pamiętam, jak mówiła, że Violet była oryginałem i lubiła chodzić własnymi drogami. Chyba nie była szczęśliwa. – Czy ciocia Christina wiedziała o tamtych wydarzeniach? O zabójstwie? Kochanku? O tym, jak się nazywał? – Nawet jeśli wiedziała, to nie były to sprawy, o których wypadało jej rozmawiać ze mną. – Cokolwiek, tato. Nie wydawał się zaskoczony moją ciekawością. Przymknął w zadumie powieki, podciągając do góry worki pod oczyma. Splótłszy ręce, oparł się o framugę okna. – Coś gdzieś jakbym słyszał, że w grę mogło wchodzić jakieś dziecko. – Charles, nie bądź wulgarny! – A może nie. – Pokręcił głową, rozsiewając smugę dymu.
– Musiałabyś sama ją spytać. – Świetny pomysł. – Mam talerz do wywoływania duchów – podnieciła się Pepper. Sytuację uratowała gospodyni, anonsując lunch, więc przenieśliśmy się do jadalni, w stronę wybornych wędlin, jaj na twardo i sałatek z majonezem. Duch cioci Violet wrócił do nas dopiero pod koniec biesiady, rzucając cień na nasze wzdęte od jaj brzuchy. Naturalnie wszystkiemu była winna Pepper, która namieszała jak Baba-Jaga w kociołku. – Mam pomysł. – Poczęstowała się z papierośnicy mamuś. – Vivian powinna napisać artykuł o cioci Violet do „Metropolitan”. – Nie kpij sobie ze mnie. – Nie jestem złośliwa. To się idealnie nadaje do „Metropolitan”. Kompromitujące fotki i tym podobne. Co o tym sądzisz, Vivian? Wychyliłam ostatni łyk burgunda. – Myślała żem o tym. – Myślałam – poprawił tato. – Ani mi się waż! – syknęła mamuś. – A to czemu? To mógłby być przełom w mojej karierze. – To jest wulgarne. Te… te… tego rodzaju sprawy załatwia się w rodzinie! Mamuś się jąka! To koniec świata. – Chwileczkę. Schuylerowie mieli w nosie Violet przez pół wieku, więc nie wiem, czemu teraz miałaby ich nagle obchodzić. – Nic podobnego, Vivs – włączyła się Pepper. – Niewątpliwie przez ostatnie pół wieku robili, co mogli, żeby nas trzymać w niewiedzy na jej temat. Ale to wcale nie znaczy, że Violet jest nam obojętna. Żądam sprawiedliwości dla Violet!
Precz z tyranią Schuylerów! – Wzniosła do góry zaciśniętą pięść. – Nie zrobisz tego, Vivian. Zabraniam ci – ostrzegła mamuś. – Nie możesz mi zabronić, mam dwadzieścia dwa lata. Poza tym istnieją takie rzeczy jak wolność słowa. Etyka dziennikarska. Pewne niuanse konstytucji, które nas odróżniają od komunistów. – Walnęłam pięścią w poplamiony majonezem obrus, obok kieliszka Pepper. – Żądam głosu dla Violet. – Znów ten cholerny feminizm? – nasrożył się tato. – Nie po to walczyłem z nazistami! – Żaden cholerny feminizm, papciu, tylko po prostu amerykańska wolność prasy. Mamuś załamała ręce. – Sam widzisz, Charles, do czego doprowadziłeś, pozwalając córce robić karierę. – Wymówiła to słowo takim tonem, jakby miała na myśli karierę w pornobiznesie. – Ja jej nie pozwalałem na żadną karierę. – Ja też z pewnością nie. Choć raz byli w jakiejś sprawie zgodni. Z rozczuleniem wodziłam wzrokiem od jednego do drugiego. – Przykro mi, że zakłócam wasze kolejne niesnaski, ale obawiam się, że tym razem nie uda się wam zwalić winy na siebie nawzajem. Tak się akurat składa, że sama sobie udzieliłam pozwolenia na pościg za karierą. Żadne z was nie ma z tym nic wspólnego, jeśli nie liczyć waszych protestów. – Otarłszy kąciki ust starożytną lnianą serwetą, poderwałam się z miejsca w oratorskim zapale, nieustraszona jak John Paul Jones, w mojej obcisłej mini z czerwonego dżerseju, na widok której z peruk ojców założycieli naszego narodu zapewne eksplodowałby proch strzelniczy. – I zamierzam spożytkować tę
cholerną, w pocie czoła wywalczoną karierę, żeby dociec, co się stało z Violet Schuyler. – Brawo! – klasnęła w ręce Pepper. – Jestem z tobą. Tato znów wyjął papierośnicę. – Czy mogłabyś mi, droga córko, przypomnieć, jaki idiota wpadł na pomysł, żeby kobiety szły na studia?
Violet Violet sądziła zawsze, że jej związek z doktorem Grantem, a później zawiadomienie o ślubie były zaskoczeniem dla kolegów z Devonshire Institute. Tyle że jak mogli nie zauważyć, co się święci, przez długie zimowe miesiące, gdy romans się rozwijał? Była tak naiwna i bezbronna, tak straszliwie młoda i ufna, że teraz drży na samo wspomnienie tamtych chwil, ale przecież nie może się o nic winić. Gdyby jeszcze raz była tamtą Violet, a Walter tamtym doktorem Grantem, sprawy potoczyłyby się tak samo. Dzień po tym, jak doktor Grant pozbawił ją dziewictwa w trakcie podwieczorku w swoim salonie, Violet siedziała samotnie w tłocznej jadalni instytutu, jedząc jak co dzień rozgotowany, niedogrzany lunch, kiedy podszedł do niej młody asystent z laboratorium i podał złożoną kartkę zaadresowaną „Panna Violet Schuyler” czarnym, energicznym pismem, na którego widok poczuła dreszcze w brzuchu. Rozłożyła kartkę i przeczytała, że doktor Grant prosi ją o natychmiastowe stawienie się w jego gabinecie w niecierpiącej zwłoki sprawie. Pięć minut później leżała na krawędzi masywnego biurka, posłusznie zadzierając spódnicę, gdy tymczasem przewodniczący Devonshire Institute for Physical Chemistry metodycznie przeprowadzał inwazyjny eksperyment u styku jej nóg. Tamtego wieczoru odprowadził ją na jej kwaterę i wszedł z nią na górę, jednak nie był zachwycony ani jej łóżkiem, wyjątkowo wąskim, ani skąpym światłem jednej jedynej lampy. Spędził u niej zaledwie pół godziny, w którym to czasie zdążył wychylić kieliszek i wypalić papierosa. Był czwartek. Następnego wieczoru spotkali się w domu profesora, w salonie
spożyli obiad z bażanta, popijając margaux rocznik 1894, po czym udali się na górę, do szerokiego, starannie pościelonego łoża doktora Granta. – Pamiętaj, dziecko – mówił, rozpinając guziczki na jej piersi – nie ma nic nienaturalnego w tym, co daje rozkosz mężczyźnie i kobiecie. Popęd płciowy to dzieło Matki Natury. Rano odkryła w szafie trzy nowe sukienki na wieszakach, obok garniturów doktora Granta. Kupił je dla niej, wyjaśnił, żeby miała co nosić, kiedy przychodzi na noc; w szufladzie znalazła też idealnie pasujące na nią kombinacje, a w łazience nową szczotkę do zębów. Gospodyni wniosła tacę z sutym śniadaniem i Violet poczuła, że jest wściekle głodna. W wigilię Nowego Roku doktor Grant zrobił jej niespodziankę: zawiózł ją swoim automobilem do Londynu, gdzie powitali Rok Pański 1912 na balu w hotelu Ritz, spędzając cały weekend w hotelowym apartamencie. Zabrał ją do teatru i do restauracji na obiad, a ostatniego wieczoru obdarował ją parą ciężkich, złotych bransolet wysadzanych brylantami, z grawerowanymi nowoczesną czcionką inicjałami W.G. po wewnętrznej stronie. – Po jednej na każdą rękę – wyjaśnił z uśmiechem, wsuwając bransoletki na przeguby oszołomionej Violet. W tamtych pierwszych tygodniach miała wrażenie, że śni, czy raczej że żyje w jakimś śnie. Nigdy nie fantazjowała o przyszłych kochankach, była też pewna, że nie wyjdzie za mąż; gardziła małżeństwem i zakładała, że kiedyś będzie miała partnera, dwóch, jeśli czas jej na to pozwoli, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby mieć namiętny romans połączony z weekendami w Londynie, drogocenną złotą biżuterią i atłasową pościelą w londyńskim hotelu. Nawet jej to w głowie nie postało. Musiała jednak przyznać, nie bez wstydu,
że całkiem jej to odpowiada. Dawał jej swoją uwagę, dreszcz ekscytacji, poczucie przynależności, wspólny cel. Na terenie instytutu łączył ich sekret: każde z nich pamiętało, jak śmiało poczynali sobie w sypialni doktora zeszłej nocy. Lubiła jego wzrok na sobie, kiedy ją rozbierał, ognistą ekstazę, jaką wzbudzało w nim jej młodziutkie ciało; lubiła, kiedy wzywał ją do swojego gabinetu albo budził w środku nocy, jakby jego pociąg do niej nie mieścił się w rozsądnych ramach czasu. Lubiła sycić jego żądze. Lubiła ociężały, zamglony wyraz jego oczu po tym, jak ją brał, świadomość, że ona i tylko ona, Vivian Schuyler, daje mu taką rozkosz, jakiej pragnął. „Cudownie, dziecko, dobra robota, boskie pieprzenie”, jęczał, a ona puchła z dumy, że udało jej się zaspokoić wytrawnego konesera, doktora Granta, że udało jej się z drugą istotą ludzką zlać w niepodzielną całość. W miarę jak styczeń zbliżał się ku końcowi, dzień zaczął się wydłużać i kiedy popołudniami Violet szła lekkim krokiem przez ulice Oksfordu, światło padało na zamarznięte chodniki, plamy śniegu, brudne zaspy. Ledwie już pamiętała swój marny stan ducha we wrześniu. Wykłady wprowadzające skończyły się i pracowała teraz w laboratorium u boku swego wpływowego kochanka, rozwikłując tajemnice atomu w nadziei, że uda jej się dokonać przełomowego odkrycia. Wpatrywała się w zachwycie w magiczne biało-zielone eksplozje na migotliwym ekranie – zderzenia pojedynczych cząstek alfa ze złotymi atomami, wskazujące niezbicie na istnienie jąder atomowych i wielkich, pustych przestrzeni wokół nich; liczyła każdy rozbłysk, jak klejnot w koronie. Czego dowodziły? Na pewno próbowały jej coś zakomunikować. Może chciały ją naprowadzić na drogocenny trop: ale dokąd? Z czego składa się jądro złocistego atomu? Jak wygląda? I jak się można tego dowiedzieć, skoro nie
sposób go rozbić? Dokonywała pomiarów, korygowała obliczenia, eksperymentowała z kolejnymi izotopami. Ekscytowała ją jej granicząca z obsesją fascynacja, totalne zaabsorbowanie trójwymiarową zagadką tajemniczego, mikroskopijnego uniwersum, który tylko garstka wybrańców miała szczęście oglądać. A wśród nich ona, Violet Schuyler. W lutym jej koledzy z instytutu, niewykluczone, że naśladując doktora Granta, zaczęli się odnosić do niej cieplej, a nawet z nią rozmawiać. Pewnego wieczoru wdała się w rozmowę ze studentem drugiego roku, z którym wychodzili jednocześnie z gmachu – nieśmiałym przystojnym młodzieńcem o życzliwych piwnych oczach. Ani się obejrzała, a już odprowadził ją pod sam dom. Przystanęła, zażenowana, przed czarną niską furtką z kutego żelaza, gdy nagle zza rogu zamaszystym krokiem wyłonił się doktor Grant wracający do siebie, gdzie mieli umówioną schadzkę po zmroku. Powitanie było niezręczne, młody student czuł wyraźnie bijącą od profesora wrogość. Tej nocy w łóżku Walter (wreszcie oswoiła się z jego imieniem) spytał, skąd zna młodego pana Hansbury’ego. – Po prostu wychodziliśmy jednocześnie. Rozmawialiśmy o elektronach. – Nie wyglądało to na rozmowę o elektronach. – Ale było. O czym zresztą moglibyśmy rozmawiać? – Wyglądał, jakby chciał cię pieprzyć. Walter używał przy niej takich słów jak „pieprzyć”, „kutas” czy „zlać się”. Początkowo ją szokowały, ale wkrótce polubiła ich dosadność, wolność od hipokryzji wiktoriańskich eufemizmów. „Kutas mi stoi do ciebie, dziecko”, mawiał Walter
z mrocznym, lubieżnym uśmiechem, komentując fakt oczywisty. Jakiż był sens wypierać się podstawowych popędów cielesnych, zaprzeczać istnieniu bardzo ważnych części ludzkiego ciała i celów, którym miały służyć? – Na litość boską, Walterze, chyba nie jesteś zazdrosny? – Nie powinnaś go była ośmielać. Jeszcze ktoś gotów wywęszyć coś o nas. – Nikogo nie ośmielam, z wyjątkiem, rzecz jasna, ciebie – odparła z uśmiechem. Walter wstał z łóżka, sięgnął do pudełka na biurku po zapałkę i zapalił fajkę. – Nie bardzo rozumiem, jak mogłaś doprowadzić mężczyznę do drzwi domu, w którym mieszkasz, nie dając mu uprzednio jakichś nadziei, moje dziecko. W końcu uspokoiła go i wrócił do łóżka, ale w ich relacje wkradła się nowa nuta i po tamtym incydencie, pod koniec lutego, Walter zaczął nalegać, żeby wychodziła z instytutu tylnymi drzwiami i spotykała się z nim w zaułku, z którego szli już razem do domu. Jeśli zdarzyło jej się spóźnić, szli do domu w lodowatym milczeniu; im bardziej milczenie było lodowate, tym mniej wyrafinowany, a bardziej dosadny charakter miały erotyczne zachcianki Waltera, kiedy lądowali u niego. Służące bezbłędnie wyczuwały jego nastroje. Wystarczyło jedno spojrzenie od progu, a gospodyni z pokojówką znikały na dole, trzymając się jak najdalej od salonu w głębi mieszkania, gabinetu i oszklonej werandy, dopóki Walter nie zadzwonił, żądając podania obiadu. Violet, która nigdy dotąd nie miała kochanka, poczytywała jego nieustanną potrzebę spółkowania – od wielokrotnych, urozmaiconych stosunków, przez kopulację bardzo intensywną, niekiedy wręcz bolesną, aż po seks pod wpływem nagłego
kaprysu – za schlebiający jej dowód szacunku. Kiedy w środku popołudnia zamykał drzwi laboratorium i zadzierał jej spódnicę, popychając ją na stół laboratoryjny, czuła w sobie zwycięską moc i nieodparty czar, któremu nie potrafił się oprzeć nawet sam wielki doktor Walter Grant. Gdy on posiadał jej ciało, ona czuła się właścicielką jego niezłomnej męskiej woli, czyli, w efekcie, jego serca. W kwietniu, kiedy słońce anemicznie przezierało spośród częstych mżawek, Violet pomagała Walterowi stawiać ostatnie akcenty w dysertacji, którą miał przedstawić na konferencji w Brukseli. Zadanie nieomal ją przerosło. Walter straszliwie gryzmolił, pisał niegramatycznie, we wzorach mylił się, przez nieuwagę beztrosko zamieniając minusy na plusy, zmieniając bez żadnych wyjaśnień wartość zmiennych, gubiąc się w najprostszych rachunkach, jak to człowiek nawykły do rozmyślań większego formatu. W nagrodę za jej starania włączył ją do ekskluzywnej grupki członków instytutu zaproszonych do odbycia podróży za kanał. Za dnia traktował ją z niewzruszoną służbową obojętnością, jak wszystkich kolegów. Nikt by się raczej nie domyślił, że gdy tylko wieczorem pustoszały korytarze w hotelu, poważna, niezgrabnie ubrana panna Schuyler zakradała się do pobliskiego apartamentu doktora Waltera Granta, który zdzierał z niej toporny przyodziewek i burząc służbową neutralność, wprowadzał w arkana cunnilingus, siedząc na skraju łóżka i kreśląc uwagi na opracowanych przez nią tekstach. Ciężka praca zaowocowała wielkim sukcesem. Walter z werwą przedstawił dysertację, która spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Violet siedziała u jego stóp, promieniejąc z dumy na widok jego pewności siebie i charyzmy, z jaką prezentował na podium kolejne równania i szkice, które
pieczołowicie dla niego opracowała. Później, podczas obiadu, rozsiadł się w wianuszku wielbicieli, za to Violet zaraz po deserze wymknęła się, żeby czekać, aż sytuacja się unormuje i będzie mogła wśliznąć się do apartamentu Waltera, by złożyć mu prywatne gratulacje, gdy zostaną tylko we dwoje. Około jedenastej wieczór kroki i głosy za drzwiami pokoju Violet zaczęły cichnąć, a ona, nie mogąc się już doczekać, wykradła się na korytarz. Kiedy jednak przekręciła klucz w drzwiach i zajrzała do pokoju Waltera, nie zobaczyła ani śladu po nim. Cóż, nic dziwnego po tak spektakularnym sukcesie. Pewnie jakiś nachalny rozmówca przyparł go do muru pytaniami, ale niedługo się pojawi. Następnego dnia rano mieli się wybrać na tygodniowe wczasy do ustronnego alpejskiego kurortu, o którym Violet nigdy wcześniej nie słyszała. Musiał pewnie pożegnać się z kolegami akademikami, może chlapnąć ostatnią kolejkę. Zdjęła ubranie, powiesiła w szafie i zaczęła się szykować do wspólnej nocy. Jednak minuty mijały nieubłaganie, a ona wciąż leżała w jego łóżku, w rudym świetle sączącym się przez niedosunięte firanki, licząc powtarzające się wzory na kwiecistej tapecie, zasypiając po to tylko, żeby natychmiast się ocknąć, aż wreszcie o trzeciej nad ranem drzwi zaskrzypiały i otwarły się. Udała, że śpi. Walter skierował się do łazienki, odkręcił kurek nad wanną, a kiedy wreszcie się wykąpał i wyczyścił zęby, wsunął się pod kołdrę obok Violet. – Nie śpisz, dziecko? – spytał łagodnie. Nie odpowiedziała, ale kiedy nadszedł ranek i kojące ciało Waltera złączyło się z jej ciałem w promieniach wiosennego świtu, przytknęła czoło do jego spotniałego ramienia i wyznała, że mimo starannej irygacji octem po każdym stosunku
podejrzewa, że jest w ciąży.
Vivian Poniedziałek rano! Nie wiem jak wy, ale ja zawsze byłam zachwycona perspektywą nowego tygodnia, zwłaszcza gdy na samym jego progu doktor Paul miał stanąć u mych drzwi. Ale najpierw – do pracy. Na szczęście nawet praca miała dziś dla mnie pewien urok! Pogwizdując, przebyłam drogę do stacji metra przy Lexington Avenue, a potem, nucąc, przeszłam przez drzwi obrotowe z mosiądzu i szkła do dusznego hallu budynku „Metropolitan” przy Czterdziestej Dziewiątej Ulicy. Gdzieś tutaj, w zaciszu archiwów, czekała na mnie ciotka Violet. Czułam wewnętrzną pewność i byłam zdecydowana ją odnaleźć. – Dzień dobry, Agatho – zaszczebiotałam do recepcjonistki, gdy drzwi windy rozsunęły się na dziesiątym piętrze. – Dzień dobry, panno Schuyler – ni to mruknęła, ni to chrząknęła swoim czarownym głosem. Nie podniosła nawet o cal wylakierowanej siwej głowy znad czasopisma, nawiasem mówiąc, wcale nie znad „Metropolitan”, o nie, no, chyba żeby czarnym markerem zakreślić „Cosmo” i napisać nad nim „Metro”. Zaciągnęła się głęboko dymem, po czym – nadal nie odrywając wzroku od lektury, jak przystało na nowoczesną kobietę – strzepnęła papieros nad popielniczką, zanim długi rulon popiołu oderwał się samoistnie. Tak właśnie w kultowym miesięczniku wygląda przedstawicielka do kontaktów ze światem zewnętrznym. Kiedy mijałam jej biurko, akurat odezwała się centralka. – „Metropolitan!” – rzuciła Agatha do słuchawki tonem oskarżenia. Ale nie martwcie się. Sytuacja ulegała poprawie, w miarę jak wymijałam halę pracowitych maszynistek (z której dzięki Bogu i Gogo udało mi się wywinąć), przechodziłam obok
sekretarek z krwistymi paznokciami i upiętymi kokami i sekretarek z obgryzionymi paznokciami i tłustymi strąkami, mijałam drzwi gabinetów, roztargnionych wydawców i felietonistów z zaciśniętymi szczękami, bębniących dowcipasy na klawiaturach swoich maszyn, aż wreszcie dotarłam do mojego skromnego kącika ze skromnym biurkiem, którego jedyną zaletą była bliskość gabinetu Edmunda Tibbsa, naszego naczelnego, oraz odległość hali maszynistek z jej niecichnącym stukotem. Wrzuciłam torebkę do dolnej szuflady biurka i ruszyłam do kuchenki. Tibby nie żartował, kiedy wydawał dyspozycje odnośnie do cukru i śmietanki. Żądał jednej łyżeczki i ani kryształka cukru więcej, a kawa miała być gorąca i nalana po brzegi, a gdyby choć jedna kropla drogocennego płynu kapnęła na spodek, musiałabym uzupełnić brak własną krwią, z cukrem i bez śmietanki. Jednak jeśli nie liczyć tamtej chwili w sobotę, nim przeszłam przez próg sypialni doktora Paula, nie należę do osób, którym trzęsą się ręce, więc owego poniedziałkowego poranka, jak co dzień, dostarczyłam Tibby’emu jego cudowny lek, nie uroniwszy ani kropli, i stałam teraz z moim najbardziej czarującym uśmiechem, wysuwając moje najbardziej czarujące biodro; wysilałam się tak, pomimo że Tibby i tak miał parę chromosomów XY, a kawa sprostała jego wymaganiom. Skrzywił się przy pierwszym łyku, ale zawsze się krzywił. – Dzień dobry, panie Tibbs. – Witam, panno Schuyler. – Czy mogę coś dzisiaj zrobić dla pana? Posprawdzać jakieś fakty? Gdyby to było możliwe, warknąłby na mnie wzrokiem.
– Sprawdź lepiej swoje biurko. – Już idę, panie Tibbs. Okręciłam się zwinnie na pięcie i sprawdziłam rzeczone biurko, gdzie przez ten czas dwa artykuły zmaterializowały się w siatkowym koszyku, do którego sukcesywnie dokładano teksty do weryfikacji. Tak, moim zadaniem było sprawdzanie faktów, w każdym razie oficjalnym zadaniem; kawę robiłam Tibby’emu za darmo, a jedyną nagrodą była nadzieja, że po roku czy dwóch nienagannego usługiwania naczelnemu mogę zostać skierowana do poważniejszych i bardziej ambitnych zadań. Nie twierdzę wcale, że weryfikacja faktów to jakiś jałowy ugór w żyznej krainie „Metropolitan”. Bynajmniej. Nasi autorzy błyskotliwie wykuwali słowa, cechowała ich elegancja stylu, byli mistrzami prowokacyjnych reportaży, ale niechętnie zgadzali się na to, by jakiś niewygodny fakt zakłócił tok brawurowego wywodu. Moja praca polegała na przyłapywaniu ich na gorącym uczynku – wiem, to brzmi dwuznacznie – innymi słowy, na ochronie „Metropolitan” przed niesmacznym procesem o zniesławienie, jaki mógł potencjalnie wytoczyć ośmieszony mąż, skompromitowany polityk czy zepsuta gwiazdka. Jak się okazało, miałam nosa do kaczek dziennikarskich jak świnia do trufli. Choćby ironiczne podsumowanie którejś z napoleońskich księżnych jako tej, która powiła bliźnięta – „następcę i zastępcę”. Jest to wpadka, skoro ten gorzki żart po raz pierwszy padł z ust Consuelo Vanderbilt dopiero w roku 1895. Absolwent Andover twierdzi, że zafundował młodemu Johnowi Kennedy’emu wstrząs mózgu w czasie meczu z Choate w 1934? Musiałoby się to odbyć w równoległym świecie, w którym gruszki rosną na wierzbach, a Andover w sezonie 1934 grało z Choate.
Jednak tamtego poniedziałkowego ranka coś przeszkadzało mi w weryfikacji faktów, w każdym razie tych, za które pobierałam marne wynagrodzenie. Gdy tak stałam w bibliotece redakcyjnej „Metropolitan”, wpatrując się w hasło „P.G. Wodehouse” w encyklopedii, wzrok mi uciekał mimowolnie do tomu na literę K, w którym spodziewałam się znaleźć hasło poświęcone Instytutowi Maxa Plancka w Berlinie, w czasach cesarskiej świetności Niemiec zwanego Kaiser Wilhelm Institut. A kilka minut później, robiąc notatki o gatunkach herbat indyjskich i tym, co je różni od herbat chińskich, nagle, nie wiedzieć kiedy, przymknęłam oczy, wspominając, jak w tamten sobotni wieczór, gdy wodziłam palcami po frapującym obojczyku doktora Paula, znienacka przewrócił mnie na brzuch, przykrył mnie sobą i delikatnie ugryzł w plecy… – O, tu jesteś, Vivs! – Czy to ładnie zachodzić tak kogoś znienacka? Odwróciła mnie twarzą do siebie. – Jezu, ale jesteś czerwona. Masz gorączkę? Chcesz się napić wody? – Nie, najmilsza. To przelotna przypadłość. Wyglądasz dzisiaj nieziemsko. – Naprawdę tak uważasz? – Potrząsnęła jasnymi włosami i nachyliła się poufnie, w stylu „między nami kobietami”. – Przychodzi do mnie dzisiaj, Vivs. – Kto? Twój cukiereczek? – Tak! – Gogo zerknęła nerwowo przez moje ramię, złapała mnie za rękę i zaciągnęła w najdalszy kąt biblioteki. – Nie chciałam ci o tym mówić, ale już go spisywałam na straty. – Co, pana Idealnego? Myślałam, że jesteście zakochani w sobie do szaleństwa? – Byliśmy. Tak mi się w każdym razie wydawało. Ale
potem… sama wiesz, jak to jest, kiedy czujesz, że jemu już tak na tobie nie zależy. – Westchnęła. – Ale przecież co tydzień widziałam świeże kwiaty na twoim biurku? – Prawie co tydzień. – I… i chodziłaś na randkę w każdą sobotę. – Prawie w każdą sobotę. – No i przecież przeprowadził się do Nowego Jorku, żeby być bliżej ciebie? Po tym wakacyjnym wybuchu dzikiej namiętności. Spiekła raka. – Nic mi nie wiadomo o żadnej dzikiej namiętności… Ujęłam ją pod jej nieskazitelny podbródek. – Przyznaj się, byłaś nieprzytomnie zakochana. – Nieprzytomnie. – Wzięła mnie za ręce. – Jest najbardziej przystojnym, inteligentnym, miłym i dobrze wychowanym… – Et cetera, et cetera, nec plus ultra, aż po krańce terra firma… – Przestań, wiesz, że nigdy nie byłam dobra z łaciny. Uścisnęłam jej dłoń z uśmiechem. – Żebyś widziała swoje promienne oczy! Wielki szczęściarz z tego pana Idealnego. – Vivs, on się nazywa David. Da-vid – powtórzyła dobitnie, jakbym była głucha. – David Idealny. – Machnęłam ręką. – W czym więc problem? Na pewno pan David Idealny chciałby, żebyś została panią Davidową Idealną? Któż się lepiej do tego nadaje niż najpiękniejsza studentka w dziejach Bryn Mawr, nie wyłączając Hepburn? – Co ty opowiadasz… – I najsłodsza.
– Vivs, oszalałaś. – Perlisty śmiech. – Wiem, że byłam niemądra, nie ufając mu; on nie jest typem naciągacza. Musiał być chyba pochłonięty swoją nową pracą. Wiesz przecież, jak wymagający potrafi być jego zawód. Przemierzyłam w myślach zatęchłe kazamaty mej pamięci, poszukując najogólniejszej choćby wzmianki o tym, czym para się pan Idealny. Weryfikując fakty, w tle słyszałam odwijające się kolejne rolki uroczej paplaniny Gogo. Sęk w tym, że bez podpowiedzi nie potrafiłam sobie przypomnieć nawet jego imienia. Kim też mógł być, u licha? Prawnikiem, bankowcem, brokerem giełdowym, lekarzem? He, he, lekarzem. To by była heca! – Wiem – odparłam. – Ten zawód jest cholernie wymagający. – Teraz rozumiesz. I dobrze kombinowałam. Wyobraź sobie – zniżyła głos do poufnego szeptu – zadzwonił wczoraj wieczorem. – Niemożliwe! – Naprawdę. Ma mnie dzisiaj zabrać na lunch. Podobno ma mi coś bardzo ważnego do powiedzenia. – Mało mi nie zmiażdżyła nadgarstków ze szczęścia. – Bardzo ważnego. Vivs, czuję, że chce się oświadczyć. Jak wyglądam? – Okręciła się z wdziękiem. Z ulgą rozmasowałam nadgarstki. – Wyglądasz zawsze tak samo. Tak, że bledną przy tobie wszystkie lampy w promieniu stu mil. Wystawiła swoje perfekcyjne kości jarzmowe pod światło, tak dla sportu. – Vivs, zawsze potrafisz mnie rozśmieszyć. Co sądzisz o sukience? Otaksowałam wzrokiem ciemną zieleń.
– Sprawia, że twoje oczy lśnią niczym szmaragdy, a twoje kształty nabierają bujności i krągłości. Nie raz, lecz po stokroć będzie chciał stanąć z tobą na ślubnym kobiercu. Opadła na pobliskie krzesło, nie zrażając się jego starczym drżeniem; wsparła nieskazitelny podbródek na nieskazitelnej dłoni. – Vivs, jestem taka szczęśliwa. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się czuję. – Pewnie czujesz się czarująca i niesamowita. Mężczyźni padają ci do stóp jak komary podczas oprysków? – Mężczyźni padają mi do stóp, zgadza się, ale po kilku tygodniach… – urwała żałośnie – znikają. – Gogo, co ty… – Rozumiesz, przestają dzwonić. Przysyłać kwiaty. Koniec liścików, czekoladek, obiadków w restauracjach. Zawsze się kończy tak samo. Właśnie kiedy zaczynam sobie robić nadzieje, kiedy dochodzę do wniosku, że to jest właśnie ten, że w czerwcu weźmiemy ślub i będziemy mieli tuzin bobasów i wielki biały dom w Darien z wielkim dębem na trawniku i huśtawką na gałęzi… – Splotła dłonie, studiując paznokcie. – Już zaczęłam myśleć, że coś jest ze mną nie tak. Uklękłam, położyłam ręce na jej kolanach. – Najdroższa, uwierz mi, wszystko jest z tobą jak najbardziej w porządku. Składasz się z samych zalet. Jesteś najcudowniejszą osobą, jaką znam, Gogo Lightfoot. Naprawdę. Masz szczerozłote serce, a jeśli ten cały pan David Idealny zacznie mataczyć, to mu powybijam zęby. – Błagam, nie rób tego, Vivs! – To się właśnie nazywa złote serce. – Ujęłam jej splecione dłonie. A teraz zrobię małą dygresję, ponieważ moje sumienie –
ostatecznie jakieś mam – gryzie mnie. Pora wyprowadzić was z błędu. Zanim przejdę dalej, muszę wyznać wam prawdę i tylko prawdę, licząc się z tym, że się narażę na waszą pogardę. I słusznie. Otóż ze słodką Margaux Lightfoot, najdroższym dziewczęciem pod słońcem, miniaturowym katalogiem kobiecych cnót, istotą o szmaragdowych oczach, bujnych kształtach i macierzyńskim łonie… cóż, zaprzyjaźniłam się z nią tylko i wyłącznie z jednego powodu: żeby dostać posadę w „Metropolitan”. Przyznacie, że to obrzydliwe. Od trzeciego roku w Bryn Mawr umizgiwałam się do niej jak zalotnik. W jeden wieczór udało mi się zostać jej najlepszą przyjaciółką. Ściskałam jej dłonie, dolewając do kieliszka, kiedy absztyfikant numer osiem czmychnął do szczurzej nory, skąd pewnie przyszedł. Pilnowałam, żeby nie piła za dużo na potańcówce ze studentami bratniego uniwersytetu i nie straciła cnoty z ospowatym pierwszoroczniakiem z domku na prerii. Towarzyszyłam jej w kinie i na zakupach, pomagałam wkuwać do egzaminów końcowych. Nie oszczędzałam się, bo wiedziałam, że jej ojcem jest S. Barnard Lightfoot III, właściciel i wydawca „Metropolitan”, a nie było na Manhattanie – czytaj: na świecie – bastionu dziennikarstwa, który pragnęłabym zdobyć bardziej niż cholerny, kultowy „Metropolitan” z jego lśniącą okładką, nieczytelnymi komiksami i całą resztą. Teraz już rozumiecie moje zauroczenie. Ale przez ten czas stało się coś, czego nie przewidziałam: naprawdę polubiłam Gogo. Zaczęło się od przebłysku szacunku, z początku przelotnego, który później się utrwalił, co się zdarza przelotnym stanom. Dobrze, zgadzam się z wami, nie była w moim typie. Nie
znam nikogo, kto by różnił się tak diametralnie od, dajmy na to, Pepper, za to dziewiczą skromnością mógł się równać z Tinny. Ale Gogo jest zwyczajnie… Słodka. Uczciwie, niekłamanie, bezwstydnie słodka. I miałam szczerą ochotę wybić zęby absztyfikantowi numer osiem. W mojej opinii zaprzepaścił życiową okazję. Gogo byłaby piękną, wierną żoną. Wystarczyłoby jej posadzić męża do śniadania i berbecia okrakiem na biodrze, a już, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamieniłaby się w matkę żywicielkę, wzorową gospodynię, wyrozumiałą, uroczą panią domu dla każdego nudziarza, jakiego mógłby przywlec z sobą wyżęty po posiedzeniu rady nadzorczej absztyfikant numer osiem. Reasumując więc, miała wszystkie atuty, których brak mnie. No, może z wyjątkiem lojalności. Jestem lojalna, to jedno muszę sobie przyznać. Tak więc w lipcu, gdy Gogo wróciła po czterotygodniowych wakacjach w Los Angeles – nagrodzie za ukończenie studiów – pełna entuzjastycznych opowieści o Disneylandzie i absztyfikancie numer dziesięć (numer dziewięć nie zasłużył nawet na żadną wzmiankę), cieszyłam się jej szczęściem. To był jakiś porządny gość. Pisywali do siebie przez całe lato. Przyjechał do niej do Nowego Jorku. Więcej, przeprowadził się do Nowego Jorku! Naprawdę to zrobił, rzekomo z przyczyn zawodowych, ale w rzeczywistości dlatego, że chciał być z nią, Margaux Lightfoot, co oznaczało rychły ślub, brzdąca i miłość po grób, przynajmniej dla Gogo, skłonnej zdobyć cum laude tytuł Mrs. – Jesteś naj, najlepszą przyjaciółką na świecie – powiedziała, patrząc na mnie wilgotnymi oczyma z tak głęboką
wiarą we mnie, że sama prawie dałam się nabrać. No, już dobrze, dobrze. Przytuliłam ją. Założę się, że nikt z was nie oparłby się przytuleniu Gogo w chwili, gdy wyglądała jak zagubiony miś koala, który nareszcie się odnalazł. – Czekam na szczegółową relację. Chcę wiedzieć dokładnie, jak ci się oświadczył. Czy ugiął nogę w kolanie i tym podobne. I nikomu nie pokazuj pierścionka, zanim ja go nie zobaczę. Nawet tacie. – Przysięgam – zagruchała wtulona w moje włosy. – Racja. Byłabym zapomniała! – O czym? – spytałam niewinnie, przynajmniej w moim wyobrażeniu. Odepchnęła mnie i pokiwała groźnie palcem. – Jeszcze się nie wyspowiadałaś ze swoich sprawek, panno Femme Fatale. Mów, jak było w sobotę? – Nie mogę teraz, Gogo. To długa historia, a ja jestem – jak pewnie zauważyłaś – w RO-BO-CIE. Pytałaś już swojego staruszka, czy mogę pobuszować w jego archiwum? – Jeszcze nie – odparła niepewnie. – Czułam, że… no, łatwiej będzie mi go spytać o to po tym lunchu. Rozumiesz, kiedy będę mu mogła przekazać radosną nowinę. Jak już wspomniałam, nasza Gogo nie grzeszyła odwagą. – To chyba niezły pomysł. – Potem wpadnę tu do ciebie, a ty, szperając sobie tutaj, opowiesz mi wszyściutko o panu sobotnim. Podoba ci się taki plan? – Nie wiem, jak to powiedzieć, Gogo, ale w pracy oczekują po tobie, że będziesz pracować. – Szczerze mówiąc, nie byłam nawet do końca zorientowana, jaką Gogo pełni funkcję w „Metropolitan”, przynajmniej w hierarchii służbowej. Chyba była kimś w rodzaju sekretarki swojego papy, ale całą robotę,
rzecz jasna, odwalała za nią prawdziwa sekretarka, a Gogo po prostu kręciła się po redakcji, podglądając, jak się pisze na maszynie, i wnosząc z sobą słońce niczym prążkowany rudy kotek, z takim skutkiem, że nawet twarz Tibby’ego czasem łagodniała. Nasza maskotka. Każde czasopismo potrzebuje swojej maskotki, która jednoczy wszystkich w godzinie próby. Wstałam, pociągając ją za sobą. – A skoro już o pracy mowa, to mam kilka faktów do sprawdzenia. Idź, rób to, co robisz, a przed wyjściem doprowadź przed moje biurko pana Davida Idealnego. – Do akceptacji? – Oczywiście. Najpierw musi przejść test Vivian, zanim pozwolę mu poślubić moją Gogo. – Jeśli nie zda? – spytała z nieoczekiwanym smutkiem. Poklepałam ją po policzku. – Musi zdać. Przetarg jest ustawiony. Wyjdziesz za mąż w czerwcu, a ja będę twoją druhną. Porwała mnie w objęcia. – Kocham cię, Vivs! – Ja też cię kocham, Gogo. To była bodaj najlepsza odpowiedź. Tak więc skłamałam. Jakże miałam czekać do po lunchu, zanim przystąpię do zbadania przeszłości ciotki Violet? Opróżniłam siatkowy koszyk do jedenastej i zamiast triumfalnie pognać do gabinetu Tibby’ego z prośbą o dalszą robotę, udałam się do biblioteki redakcyjnej sprawdzić, co się da sprawdzić. Cóż, biblioteka to nie archiwa, ale umiałam podnosić kamienie tak, by spod spodu wypełzło robactwo. Zaczęłam tam, gdzie skończyłam w sobotę, od hasła GRANT, Walter, dr. Coś mi tutaj śmierdziało, mój nos świni do trufli wyczuł podejrzany zapaszek. Miałam przed sobą nagie
fakty, przedstawione z prostotą i kompetencją, ale jak zawsze kryło się za nimi czyjeś życie, prawdziwe życie, zawarte w prywatnych listach, podartych lub spalonych, i urzędowych dokumentach butwiejących w państwowych archiwach. Co zatem było w tym przypadku kluczowym faktem? Czyli tym, który przysłaniał prawdę? Przejechałam palcami po z gruntu nieromantycznej czcionce. Fizykochemik, początkowo współpracował z Ernestem Rutherfordem, zanim poróżnili się na tle zawodowym, przewodniczący Devonshire Institute for Physical Chemistry (Oksford), w latach przed śmiercią członek niemieckiego Kaiser Wilhelm Institut für Physikalische Chemie und Elektrochemie w Berlinie… Przewodniczący Devonshire Institute, członek niemieckiego Kaiser Wilhelm. Mój nos wysyłał sygnały. To wszystko ładnie pięknie, ale… Dlaczego człowiek u szczytu kariery miałby porzucać kierownicze stanowisko w instytucie podległym uniwersytetowi w Oksfordzie – Oksfordzie! – kierowanie całokształtem prac, prowadzenie własnych badań, własną sekretarkę, własne nazwisko na drzwiach, czołobitnych podwładnych, po to tylko, by zostać na obczyźnie szeregowym członkiem instytutu? I to Anglik w dodatku. Wszyscy wiedzą, że Anglicy mają alergię na cudzoziemców, zwłaszcza na Niemców. To wszystko zaraz po ślubie z moją ciotką Violet. Czyżby go na to namówiła? Czyżby już miała kochanka i chciała pojechać za nim do Berlina? Mogły też być inne powody. Przytknęłam palce do papieru i przymknęłam oczy. Sęk
w tym, że nie znałam ani jednego z nich, ani drugiego. Nie wiedziałam, jacy byli. Żeby ich rozgryźć, potrzebowałam źródeł innego typu, bardziej prywatnych. Szkoda, że dziadek z babcią nie żyją, nie ma też już cioci Christiny. Ale przecież miałam walizkę cioci Violet, co prawda bez klucza, a zamek mógł zardzewieć i wykazać odporność na zręczną penetrację spinką do włosów, zwłaszcza że do zręcznej penetracji spinką doszło już zeszłej nocy przed pójściem do łóżka. – Vivian! Jesteś! Runęłam z obłoków na ziemię. – Już pytałam, czy to ładnie tak straszyć mnie, niebogę. Oczy Gogo lśniły ze szczęścia. Cała była w skowronkach, jakby się w nich wytarzała. – Jest tutaj, Vivian! Chodź go poznać. Pan David Idealny. Do tej pory zdążyłam o nim zapomnieć. – Się robi – odparłam. – Pozwól tylko, że odstawię encyklopedię na półkę. Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do drzwi. Mój umysł wciąż obracał się wokół ciotek Violet, Grantów, przeprowadzek do Berlina i zardzewiałych zamków. Przemknęło mi przez myśl, że powinnam chyba poprawić szminkę i przygładzić włosy; w końcu on, na Boga, będzie w pewnym sensie moim szwagrem, a potem skręciłyśmy za róg i on już tam stał, pan David Idealny, śmigły, barczysty, w jego jasnych włosach igrały światła. Doktor Paul.
Violet Violet spodziewała się, że na wiadomość o ewentualnej ciąży Walter przeżyje szok lub wpadnie w gniew, on jednak zareagował bardzo rzeczowo. – Żeż, do diabła! – zaklął, poprawiając się na białych poduszkach i zapalając fajkę. – Co za pech. Obawiam się, że będziesz musiała zaczekać do powrotu z Gstaad, zanim się tym zajmiemy. – Zajmiemy? – Dam ci adres lekarza. Gość jest dyskretny, można mu zaufać. Powoli dotarło do niej, co on ma na myśli. – Mówisz o tym, żeby usunąć, tak? – Oczywiście. – Spojrzał na nią spod oka. – A coś ty sobie, dziecko, u licha, wyobrażała? Usiadła, przyciskając kołdrę do piersi. – Ja… Ja nie myślałam o tym jeszcze… Na razie to są tylko podejrzenia. Odłożył fajkę. – O ile dni się spóźnia? – Trzy albo cztery. Może pięć. – W rzeczywistości osiem. – Ale u ciebie wszystko zawsze chodzi jak w zegarku. – Powody mogą być różne, choćby stres wywołany podróżą. Walter zaklął cicho i wstał z łóżka, szczupły, sprężysty, nieodmiennie wytworny. Pyknął z fajki i spojrzał w okno. – Chyba nie myślisz o tym, dziecko, żeby sprowadzać kolejną istotę na przeludniony świat? To byłoby niemoralne. – Nic takiego nie powiedziałam. – Musiałaś się niestarannie irygować.
– O ile wiem, to nie jest stuprocentowa metoda. Czytałam ulotki na ten temat. Powinnam też była częściej sprawdzać kalendarz. Byliśmy trochę nieostrożni. Znów zaklął, jeszcze ciszej, w stronę okna. Odetchnął z trudem i odwrócił się w jej stronę; na jego twarzy wykwitł łagodny uśmiech. – Cóż, chwilowo poruszamy się tylko w sferze domysłów. Nie zaprzątaj sobie tym głowy, dopóki nie wrócimy do domu. Obiecała nie myśleć o tym, ale kiedy dzień w dzień czekała na próżno na pożądane objawy, kiedy Walter patrzył na nią wyczekująco, ilekroć wracała z toalety, prawdopodobieństwo rosło, rozprzestrzeniając się jak trujący gaz na cały pokój, na cały kosmos ich wzajemnych relacji. Był wczesny kwiecień, lecz alpejska wioska, w której bawili, wciąż tonęła w skrzącym się śniegu, który w popołudniowym słońcu spadał z dachów. W tak romantycznym pejzażu Walter przez cały tydzień kochał się z nią tylko dwa razy, do tego w niechętnym milczeniu, dotykając jej, tylko jeśli było to absolutnie nieuniknione, jakby brzydziło go ciało Violet i to, do czego potencjalnie jest zdolne. Kładł się do łóżka o wiele później od niej; przywykła do odgłosów jego kąpieli, rytualnych ablucji, jakim się poddawał, zanim wsunął się w pachnącą lawendą pościel. – Nie ma co czekać – oznajmił rano po powrocie do Oksfordu, kiedy zerwała się po przebudzeniu i pobiegła do łazienki, z której wróciła spotniała i zielona na twarzy. – Musisz się spotkać z doktorem Winslowem i tyle. Przyjmuje przy George Street. Załatwi sprawę od ręki. – Chyba nie mówisz poważnie. Jest jeszcze bardzo wcześnie. – Im wcześniej, tym lepiej. Po tygodniu wrócisz do normy. – Muszę się zastanowić. Pozwól, że sama podejmę decyzję.
Złapał ją za ramiona. – W tym właśnie szkopuł. W tej chwili nie jesteś w stanie myśleć trzeźwo. Naprawdę myślisz zachować to coś, to dziecko? Zaprzepaścić to wszystko, do czego dążyłaś? Naturalnie, musiałabyś odejść z instytutu i spędzać dni uwiązana w domu, z wyjącym, popuszczającym noworodkiem, zamiast wykorzystywać swój nadzwyczajny umysł na miarę jego możliwości. No i cały ten skandal, na litość boską! Jesteś przecież moją studentką. Violet, to by mi bardzo zaszkodziło. To by mnie zniszczyło. Już otwarła usta, żeby powiedzieć, że są też inne rozwiązania, że mogliby się pobrać i mieć dziecko, a potem znaleźć piastunkę, żeby nie musiała rezygnować ze swoich badań, na pewno jest jakieś wyjście, ale tylko zagryzła wargi i rozpłakała się. Walter wyciągnął ręce i wciągnął ją do łóżka, do siebie. – No już, już, dziecko. Sama widzisz, że nie jesteś już sobą. Ten zlepek obcych komórek zdążył już zawładnąć twoją rozsądną głową, co zresztą jest chyba zgodne z naturą. – Pokiwał z ubolewaniem głową. – Pozwól, że zorganizuję to dla ciebie. Zadzwonię do Winslowa i umówię wizytę. Zadbam o wszystko jak należy, a potem o tym zapomnimy. Czyż życie nie jest cudowne, odkąd jesteśmy razem? Czyż nie rozwijasz przy mnie wszystkich swoich upodobań? Czyż nie jesteśmy stworzeni dla siebie? – Tak – wychlipała. – Więc musisz mi zaufać, Violet. Mam na uwadze twoje dobro. Pociągnął ją na poduszki i zdjął z niej koszulę nocną, tak prawie, jakby nic się nie stało, jakby ich nie zawiodły jej narządy kobiece, a następnego popołudnia wezwał do gabinetu,
gdzie z dobrotliwym uśmiechem wręczył jej karteczkę. – Winslow przyjmie cię jutro o dziesiątej rano. Zaraz po wszystkim możesz wziąć do mnie taksówkę. Nie martw się o pieniądze; rachunek prześlą do mnie.
Vivian Mówią, że w chwili szoku czas zatrzymuje się w miejscu, a metabolizm w organizmie ustaje, ja jednak miałam odwrotne doświadczenie. Czułam z niesłychaną wyrazistością, jak sekundy śmigają w przyśpieszonym tempie, bombardując mnie gradem pojedynczych molekuł. Słyszałam, jak Gogo przedstawia nas sobie, doktor David Paul Salisbury, panna Vivian Schuyler, wymawiając moje nazwisko z żartobliwą emfazą. Widziałam elegancką szarą marynarkę, którą włożył, żeby prosić o jej rękę, niebieściutki krawat, widziałam oddzielnie każdy kosmyk wilgotnych włosów zaczesanych do tyłu. Mogłam policzyć ciemne kreseczki na tęczówkach doktora Paula, gdy wytrzeszczył oczy na mój widok. – To ty – wyszeptałam. – Vivs. – Oczy mu pociemniały, twarz pobladła. – To ty, Vivs. Chryste Panie. Gogo odfrunęła po płaszcz i żeby pożegnać się z papą. Złapałam doktora Paula za rękę, zaciągnęłam do biblioteki i zamknęłam za nim drzwi. – Co ty tu robisz, u diabła? Przyszedłeś oświadczyć się Gogo? Osłupiał. – Nic podobnego. – Ona sądzi, że tak. Więc to ty jesteś abszytyfikantem numer dziesięć. Ty jesteś jej panem Idealnym. Ty. – Zrobiłam krok do tyłu, potknęłam się o krzesło, na którym wcześniej siedziała Gogo, i opadłam na nie. Patrzyłam na jego plecy w szarej marynarce, delikatne kosmyki opadające na szyję. Szyję, na której składałam pocałunki w sobotnią noc, plecy, w które kurczowo wpijałam się palcami.
Będę się smażyć w piekle. Swoją drogą, on też. – Ty kłamliwy synu… psa… podstępnego szczura! Kim jestem, twoim skokiem w bok? Popołudniową przekąską? Mam zostać kochanką męża mojej przyjaciółki? – Męża? – Wykonał piruet. – Jej męża? Nigdy w życiu. Właśnie miałem… Dzisiaj miałem jej właśnie powiedzieć, że nic z tego, że jest kochaną dziewczyną, ale… – Chciałeś z nią zerwać? – Wściekłość rozsadzała mi czaszkę. W ustach tak mi zaschło, że ledwie mogłam mówić. – Tak. I co jeszcze? – To ty mi powiedz. Czubkami palców zaparł się o brzeg stołu. – Vivian, uwierz mi, jesteś dla mnie jedyną. Od tamtej sobotniej nocy… – Co się takiego niby stało wtedy? – Nie mów, że nie czułaś tego samego co ja. Nie mów mi, Vivian, że to nie była najpiękniejsza chwila w twoim życiu. I w moim też. W naszym. – Jesteś nieźle zadufany w sobie jak na zdradliwego szczura. – Wiem, co się nam przydarzyło, Vivian. Wiem, co to jest, bo mi tego zawsze dotąd brakowało. Też o tym wiesz. Coś zakłuło mnie boleśnie w piersi, coś, czego istnienia nawet sobie nie uświadamiałam. Tylko w Nowym Jorku, przemknęło mi przez myśl. Klasyczny nowojorski zbieg okoliczności, wszystkie kulki do jednego dołka, dziewczyna, która siedzi obok ciebie w barze, gdzie wpadłaś na lunch, okazuje się twoją sąsiadką z tego samego piętra. Prawo wielkich liczb. Przynosisz z poczty drogocenną przesyłkę i wpadasz po uszy, zrzucasz starą, zrogowaciałą skórę i skaczesz na głębokie wody w porywie najczystszej, niebywałej ufności, a ten sukinsyn
okazuje się zaręczony z córką twojego szefa. Jedyną dziewczyną pod słońcem, która cię akceptuje, jedyną, która nie podejrzewa, że czyhasz, by dorwać jej mężczyznę w pazerne schuylerowskie szpony. Wstałam. – Nic między nami nie było. Nie chcesz chyba złamać serca Gogo? Nawet nie drgnął. – „Niezałatwione sprawy”. Słodka, poczciwa Gogo była twoją niezałatwioną sprawą. – Zabijasz mnie, Vivian – wyszeptał pobladły. – Masz wyjść z tego pokoju, wziąć Gogo na lunch i nigdy więcej nie łamać jej serca. – U diabła, co chcesz przez to powiedzieć? – Co chcę powiedzieć? Ona spodziewa się pierścionka, ty durny sukinsynu, a ty jej chciałeś powiedzieć: dzięki za miłe wspomnienia, ale kocham się w twojej przyjaciółce? Czy wiesz, co by to z nią zrobiło? Z Gogo. Z jej euforią, spowijającą ją jak różowy obłok. Ze mną. Z moją karierą. Z moim ukochanym, odrapanym biurkiem w kącie „Metropolitan”, moim siatkowym koszykiem na fakty do weryfikacji, z moimi nadziejami, dzień w dzień podawanymi z cukrem i bez śmietanki. – Chyba mnie nie namawiasz, żebym się jej oświadczył? Zacisnęłam dłonie. – Nie. Ale przecież nie możesz… Musisz… – Czego nie mogę, Vivian? Czego nie mogę zrobić? – Jego oczy nie były już ciemne, tylko świetliste i błękitne, jaśniejsze od światła, palące. Zaraz, zaraz. Właściwie czego nie mógł? I co powinien? Nie mogłam pozbierać myśli. Jakaś ciecz rozlała się w moim
mózgu, wywołując zwarcie i upośledzając funkcjonowanie obwodów logicznych. Leżałam z nim goła w łóżku, miałam go w sobie, znałam każdy cal jego ciała. Z wyjątkiem jednego, najważniejszego: cala Gogo. Gogo i doktor Paul. To było nie do zniesienia. – Zwyczajnie weź ją na lunch. Powiedz jej, że jest cudowna. – I ty to mówisz? – Ja to mówię. – Ja jestem zakochany w tobie, Vivian. Ręce miałam jak sople. – Bzdury. Spędziliśmy razem dwanaście godzin, bawiąc się dobrze, i tyle. – Nie będziesz mi mówić, co czuję, a czego nie czuję. Nie mów mi, że to była tylko zabawa. Margaux to kochane dziewczę, cudowna istota, ale to by nie było fair, nie byłoby uczciwe podtrzymywać znajomość z nią, po tym jak… – Jeśli jej złamiesz serce, Paulu Salisbury, w życiu się do ciebie nie odezwę. W życiu. Przestrzeń wokół nas nagle rozpadła się na cząstki, a my staliśmy w próżni, doktor Paul i ja, wpatrzeni w siebie, walcząc o oddech. W życiu się do ciebie nie odezwę. To brzmiało jak wyrok śmierci. – Idź już. Idź na ten lunch. – Porozmawiamy o tym później. – Bierz ją już na ten lunch, Paul. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Gogo. – Jezu, wszyscy już myśleli, że uciekliście razem! Odwróciłam się z uśmiechem szczerym i promiennym jak fałszywe złoto. – Ja tylko poddawałam go testowi Vivian.
– Aha! – Spojrzała na mojego doktora Paula z wyrazem takiej czułości i najczystszego uwielbienia, że nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. – I jak, zaliczył test? Podeszłam do niej, wzięłam ją za rękę i wsunęłam pod prawą, męską, profesjonalną rękę doktora Paula, rękę, która ratowała życie umierających dzieci, która zdarła ze mnie starą, zrogowaciałą skórę i trzymała mnie w mocnym uścisku, kiedy wypełniał mnie sobą. – W stosownym czasie wyniki zostaną podane do wiadomości. Po ich wyjściu zostałam w bibliotece. Wolałam nie myśleć o tym, jak siedzą jak dwa gołąbki przy stoliku w Peninusla albo w 21, a doktor Paul, posłuszny moim rozkazom, mówi Gogo, że jest cudowna. Butelka schłodzonego wina, a może szampan. Pstrąg meunière, młode ziemniaczki ociekające masłem. Sałatka dla przełamania smaku. Deser: czekolada w każdej postaci. Gogo uwielbia czekoladę. „Gogo, przepraszam, że ostatnio tak mało poświęcałem ci uwagi. Byłem bardzo zapracowany. To nie twoja wina. Jesteś cudowną, kochaną dziewczyną. Wspaniałą dziewczyną o szmaragdowych oczach. Wystarczy jeden rzut oka w twoje serce i na twoje puszyste jasne włosy, by wiedzieć, że jesteś na wagę złota”. Bierze ją za rękę. Gogo płoni się, tryska szczęściem, jest nieprzytomnie zakochana w przystojnym młodym doktorze, który siedzi naprzeciwko niej… Brnęłam przez stosy książek. Prześledziłam każdy potencjalny trop, przejrzałam wykazy nazwisk w każdej pozycji z dziedziny fizyki i chemii w księgozbiorze „Metropolitan” (prawdę mówiąc, było ich trzy), ale nigdzie nie trafiłam na najmniejszą wzmiankę o Violet Grant. Nawet akapity poświęcone doktorowi Walterowi Grantowi milczały na jej temat. Była niewidzialna. Gdyby nie ogłoszenie o jej ślubie
w „Timesie”, można by zwątpić, czy w ogóle istniała. Zamknęłam swoją ostatnią nadzieję i wstawiłam na półkę obok biografii Einsteina. Spojrzałam na zegarek. Pierwsza czterdzieści pięć. Gogo i doktor Paul lada chwila powinni wyjść z lunchu. Pora na kolejny punkt strategii: zjednanie sojusznika. Mój widok jak zawsze wprawił go w zachwyt. – Proszę się streszczać, panno Schuyler. Jestem zajęty. Zastygłam dramatycznie przed jego biurkiem, wpijając wymanikiurowane paznokcie w czcigodny, odrapany blat i nachylając się nad rozmówcą. Niestety, chyba nie dorósł do tej kompozycji. – Mam temat. Uniósł sceptycznie brwi. – Temat? – Naprawdę ekstra. Morderstwo, seks, wyższe sfery. – To już było tysiące razy. – Bo to się nigdy nie nudzi. Przyznał mi rację nieznacznym drgnieniem warg. Sceptyczne brwi opadły. Odłożył czarne wieczne pióro marki Cross obok bibularza – Edmund Tibbs był dżentelmenem starej daty – i rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu. – Słucham. Opadłam na skórzany fotel naprzeciwko, zakładając nogę na nogę. W przeciwieństwie do większości redaktorów „Metropolitan” Tibby nie palił, więc nabrałam do płuc czystego powietrza nasączonego lekko skórą i atramentem i przystąpiłam do rzeczy. – Wszystko zaczęło się od walizki, panie Tibbs. Walizki nadanej w Zurychu, która przyszła w sobotę na mój adres. W środku znajdują się pamiątki po mojej ciotecznej babce Violet
Schuyler, po raz ostatni widzianej w Berlinie w lecie tysiąc dziewięćset czternastego roku. – Zrobiłam efektowną pauzę. – Proszę mówić dalej. – Jak się dowiedziałam, ciocia Violet wyjechała z kraju w roku tysiąc dziewięćset jedenastym, żeby studiować fizykę w Oksfordzie. Wyszła za mąż za swojego profesora, kierownika cenionego instytutu, po czym przenieśli się do Berlina, gdzie w dniach poprzedzających wybuch pierwszej wojny znaleziono go zabitego w mieszkaniu. – Kto go zabił? Podniosłam wymownie mały palec. – W tym właśnie sęk. Nigdy nie znaleziono winnego. Niemniej jednak ciocia Violet tamtej upalnej lipcowej nocy ulotniła się z kochankiem, a ja, panie Tibbs – wbiłam paznokieć w drewniany podłokietnik fotela – zamierzam tę zagadkę rozwikłać. Tibby splótł dłonie na swojej służbowej kamizelce. – A to jak, mianowicie? – Po pierwsze, muszę mieć dostęp do archiwów „Metropolitan”. – Proszę mówić dalej. – Po drugie, tak się składa, że zawartość walizki cioci Violet znajduje się w moim posiadaniu. – Zawartość, czyli co? Mój dziarski palec nagle oklapł. – Jeszcze jej nie otworzyłam. – Dlaczego? – Zamek jest trochę zardzewiały. Nikt nie potrafił milczeć tak wymownie jak Tibby. Jego szare oczy taksowały pory skóry na moim czole, białka oczu, stan mojego umysłu.
– Rozumiem. Słucham dalej. Psiakość, ręce zaczęły mi się pocić. Zawsze byłam dumna z moich suchych dłoni. Rozsunęłam leciutko palce, żeby wpuścić ożywczy przewiew. – Zamierzam dokonać śledztwa, opierając się na informacjach, które znajdę w walizce. – Kim był jej kochanek? – Kochanek? – Kochanek Violet. Kim był? – Nie wiem. Jak się łatwo domyślić, nie afiszowali się ze swoim związkiem. – Odważyłbym się zasugerować, panno Schuyler, że punktem wyjścia dla pani poszukiwań powinno być ustalenie nazwiska kochanka… – Zgadzam się z panem w stu procentach, panie Tibbs – zapiałam wniebowzięta. – To absolutny priorytet. – …gdybym miał zamówić u pani ten temat, czego jednak nie zamierzam robić. Byłam zdruzgotana. – Jak to? Przecież dopiero co pan powiedział… – Sugerowałbym, gdybym zamawiał. Tryb warunkowy, panno Schuyler. – Ale dlaczego nie? Tibby ujął pióro i zanurzył w staroświeckim kałamarzu z fioletowego szkła. – Ponieważ, panno Schuyler, pani zadaniem jest sprawdzanie faktów, a nie pisanie artykułów. – Umiem pisać. Poradzę sobie z tematem. – To nie ma znaczenia. Potrzebuję pani do weryfikacji faktów, a nie wymyślania nowych. Zerwałam się na równe nogi.
– Myli się pan. – Bynajmniej. – To jest dobry temat, panie Tibbs. Wspaniały temat i tylko ja mogę się nim zająć. Jestem jedyną osobą w „Metropolitan” zdolną rozwikłać tę zagadkę, więcej, jedyną osobą na świecie. – Jeśli nie liczyć Violet? – Myślę, że można ją spokojnie uznać za zmarłą, inaczej ujawniłaby się do dziś. Wrócił do przerwanej roboty, skrobiąc piórem na kartce leżącej na biurku. – Proszę wracać do pracy, panno Schuyler. Wydaje mi się, że znajdzie pani w koszyku kilka nowych spraw. Wpiłam się paznokciami w biurko, tuż przed kartką i czarną od atramentu stalówką. Moja złota bransoletka od Hermèsa brzęknęła zwycięsko o blat, bardziej szpanerska nawet od Crossa Tibby’ego. – Będę pracować nad tym tematem, nie oglądając się na pańskie zlecenie. Dowiem się, jakie były dalsze dzieje Violet, napiszę artykuł lepszy niż wszystko, co do tej pory ukazało się na szpaltach „Metropolitan”. I jeszcze będzie mnie pan błagał o ten materiał. Nie czekając na odpowiedź, zawróciłam w stronę drzwi i otwarłam je z impetem, zamierzając trzasnąć nimi na do widzenia. – To się nazywa odpowiednie podejście, panno Schuyler – dogoniło mnie jeszcze warknięcie Tibby’ego.
Violet Nawet teraz, gdy Violet wspomina klinikę doktora Winslowa przy George Street, czego raczej unika – bardzo się napracowała, żeby wymazać z pamięci tamte wydarzenia – chwyta ją śmiertelna trwoga. Nie dlatego, żeby doktor Winslow był szorstki i nieprzyjemny. Przeciwnie, powitał ją ciepłym uśmiechem, potrząsnął kordialnie dłonią, posadził na krześle i zaczął odpytywać z najbardziej intymnych faktów tak swobodnie i tak rzeczowo, że po chwili wyzbyła się całkiem skrępowania. Doktor Winslow, kiwając głową, zapisywał jej odpowiedzi w oprawnym w skórę notatniku. Gdy skończył, zamknął go i spojrzał jej w oczy. Był dość młodym mężczyzną, trochę po trzydziestce, szatynem o gładko zaczesanych do tyłu falujących włosach i dużych brązowych oczach, które przypominały Violet oczy wiernego doga ciotki Marthy. – Cóż, panno Schuyler, sądząc z pani relacji, jest pani rzeczywiście przy nadziei. Czy pozwoli pani, że ją zbadam, żebym mógł zorientować się co do jej stanu? Możemy też pobrać krew, żeby mieć stuprocentową pewność, tyle tylko, że na wyniki trzeba będzie poczekać kilka dni. – Myślę, że badanie wystarczy – odparła, więc wskazał jej drzwi do sąsiedniego pokoiku i zostawił samą, żeby zdjęła spódnicę i reformy i została w samym pasie i pończochach. Położyła się na leżance, czekając na nadejście doktora. Miał ciepłe palce, szybkie i sprawne. Czuła je jakby z oddali. – Wygląda na to, że jest pani brzemienna, panno Schuyler – stwierdził, prostując się. – Szyjka macicy jest zdecydowanie rozpulchniona, co wskazuje na ciążę przynajmniej
siedmiotygodniową. O ile jednak dobrze zrozumiałem, ciąża nie jest szczególnie pożądana? – Nie – szepnęła, nie odrywając oczu od sufitu. Dobiegły ją szuranie krzesła i szum wody z kranu, kiedy mył ręce. – Może pani się już ubrać, panno Schuyler. Będę czekał na panią w drugim pokoju, żeby przedyskutować pani sprawę. Kiedy z powrotem usiadła przy biurku doktora Winslowa, czekała na nią filiżanka parującej herbaty. – Pozwoliłem sobie dodać śmietanki i cukru – powiedział z tym swoim uspokajającym uśmiechem. – Dziękuję. – Upiła łyk. – Reasumując, panno Schuyler: gdyby życzyła sobie pani usunąć ciążę, mogę się podjąć zabiegu. Wybaczy pani jednak, jeśli powiem, że na tle odwiedzających mnie w tym celu pacjentek prezentuje się pani dość osobliwie. – Naprawdę? A to dlaczego? Winslow rozsiadł się w fotelu, stykając dłonie koniuszkami palców. – Zwykle są młode i niezamężne jak pani, ale ich sytuacja życiowa różni się od pani. Albo pochodzą z nizin społecznych i nie mają żadnych perspektyw, albo nie mogą się przyznać rodzicom do swojego stanu. Bywają wśród nich prostytutki i kobiety zamężne, które już mają dużo dzieci. Zdarza się, że zostały uwiedzione i porzucone bądź są słabego zdrowia lub z innych powodów nie mają warunków do opieki nad dzieckiem. Generalnie jestem przeciwny zabiegom, które nie dość, że niosą z sobą poważne ryzyko dla zdrowia, to jeszcze są nielegalne i bardzo niejednoznaczne moralnie, a które gdyby ktoś na mnie doniósł, mogłyby przekreślić moją karierę. – Co zatem każe panu to robić? – wyszeptała.
– Boję się, co może się stać, jeśli odmówię pacjentce. Uznałem, że w wielu nieszczęsnych przypadkach zabieg jest w sumie najmniejszym złem pomimo ryzyka dla pacjentki. Nie wszyscy się ze mną zgodzą i ja ich rozumiem. Dźwigam spory ciężar z pełną świadomością tego, co robię: zabijam powstające, nawet jeśli nie w pełni dojrzałe, życie ludzkie, za co kiedyś odpowiem przed Bogiem. Urwał, patrząc przez chwilę na leżący przed nim notatnik w skórzanej oprawie. W gabinecie, położonym na tyłach kamienicy, zapadła głęboka cisza i Violet słyszała wyraźnie w uszach bicie swojego serca, miarowe, spokojne i nieustraszone, zdolne podtrzymać pracę drugiego serca, które trzepotało bezgłośnie w jej wnętrzu, efekt lekkomyślnego związku z Walterem i jej naiwnej ufności. Wstała. – Dziękuję, doktorze Winslow. Był pan bardzo pomocny. Oczywiście dam panu znać, jaką decyzję podjęłam. Taksówka, jak zapowiedział Walter, czekała na dole, ale Violet odprawiła ją, płacąc z własnej kieszeni, i poszła na piechotę, nie do mieszkania Waltera, tylko do siebie. Kiedy przekręciła klucz w zamku, opadła ją woń wiekowego kurzu. Rozejrzała się po małym saloniku z parą wyliniałych krzeseł, okrągłym chybotliwym stolikiem i palnikiem gazowym, na którym stał obtłuczony czajnik. Jej przestrzeń osobista, opłacona ze stypendium, które przyznał jej Walter; tego typu sprawy były w jego gestii. Walter pojawił się o wpół do siódmej, wprowadzony przez właścicielkę mieszkania, która zamknęła dyskretnie drzwi, zostawiając ich sam na sam. – Co ty, u diabła, wyprawiasz? – spytał rozjuszony. – Rozmyśliłam się. Nie usunę tego dziecka. Napijesz się
herbaty? Kłócił się z nią przez pół godziny, ale Violet była nieugięta. Urodzi dziecko, jakoś będzie zarabiać na życie, zawsze może sprzedać zegarek. Ma swój rozum i zaprzęgnie go do roboty, znajdzie jakiś sposób, nawet gdyby to znaczyło, że musi odejść z instytutu. Walter nazwał ją idiotką, oznajmił, że umywa ręce od całej sprawy, a jeśli ona chce zrujnować życie jemu i sobie, ściągając kolejne niechciane dziecko na przeludniony świat, to znaczy, że jest nieodpowiedzialna. – Coś ty sobie ubrdała? Ty miałabyś być matką? Nie ma osoby, która by się do tego mniej nadawała – wycedził z potępieniem tak intensywnym, że czuła je niemal w ciele. – Znajdę jakieś wyjście. Zawsze znajduję. W końcu jestem wyjątkowo silną i inteligentną kobietą, chyba się ze mną zgodzisz? – Jesteś kretynką. Wyszedł, zionąc lodowatą furią, o ósmej wieczór, a Violet zjadła na kolację zupę z puszki i położyła się do łóżka. Dopiero wtedy zaczęła się trząść, najpierw lekko, potem coraz gwałtowniej, jakby całym jej ciałem zawładnęła straszliwa trwoga. Podpełzła do kufra, włożyła najgrubszy wełniany sweter i wróciła do łóżka, ale przenikliwy ziąb nie ustępował.
Vivian Kiedy tego samego wieczoru o siódmej, dzierżąc w ręku kanapkę z pastrami z delikatesów, dochodziłam do mojej kamienicy przy Christopher Street, na schodkach przed wejściem ujrzałam siedzącego mężczyznę. Wciąż miał na sobie szarą oświadczynową marynarkę i niebieściutki krawat pod kolor oczu. Chłodny październikowy wieczór mierzwił mu włosy na czole. Wstał na mój widok. – Późno wracasz. – Mam powody – odparłam i wyminąwszy go, włożyłam klucz do zamka. – Zaczekaj, Vivian. Musisz mnie posłuchać. – Nic nie muszę, doktorze Salisbury. Jestem zajęta. Jego dłoń, nie wiedzieć jak, znalazła się na mojej, która właśnie spoczęła na klamce. – Vivian, pozwól mi wszystko wyjaśnić, proszę cię. Pozwól mi wejść choć na chwilę. Na widok tej dłoni mało mi serce nie pękło. A przecież przysięgłam sobie, że będę nieugięta. – Nie przekonasz mnie. – Wiem. Chciałem tylko, żebyś mnie wysłuchała. Czy można kochać się w czyichś knykciach? – Zgoda. Ale tylko na chwilę. Na klatce schodowej panował ziąb i śmierdziało rzygowinami. Idąc na górę, starałam się oddychać jak najpłycej. Wsłuchiwałam się w pokorne kroki doktora Paula za moimi plecami. Milczał, podobnie jak ja. Otworzyłam drzwi i powitał mnie pozytywny widok Sally rozpartej przy stole z wijącym się spomiędzy palców dymem,
przyodzianej w króciutkie czerwone kimono i ewidentnie nic poza tym. – Co jest w walizce? – spytała, nie podnosząc głowy. Odłożyłam kanapkę i usunęłam walizkę sprzed jej nosa. – Nie twoja sprawa. – Ty niedobra. Papieroska? – Podniosła głowę i spostrzegła doktora Paula. Jej dłonie nerwowo powędrowały w stronę kimona, szukając nadwyżki jedwabiu, której zresztą nie było. – Na Myszkę Miki, kim jest ten blondyn? – Doktor David Salisbury. Doktorze Salisbury, to moja szacowna współlokatorka Sally Finch. Pochodzi z Arizony. – Z Utah. Sally wyciągnęła rękę. – Miło mi pana poznać, doktorze Salisbury. – Mnie również. Proszę mówić do mnie Paul. Tylko tato zwraca się do mnie per David. – Paul. – Poddała się w materii kimona i sięgnęła po paczkę lucky strike’ów. – Mów mi Sally. Palisz? Poklepał się po kieszonce na piersi, ufnie patrząc jej w twarz. – Mam swoje. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzamy. – Ani trochę. – Zerknęła na mnie. – Może chcecie pobyć we dwoje? Mogę się zmyć. – Nie trzeba. Wpadliśmy tylko na parę minut. – Dźwignęłam walizkę, weszłam do mojego pokoju i rzuciłam odrapanego grzmota na łóżko. – Poproszę za mną, doktorze miły. Liczyłam na to, że Sally będzie gdzieś w mieście – szansa, że zastanę ją w domu, była niewielka, ale w sumie dobrze się złożyło. W moim pokoju nie było na czym przysiąść, z wyjątkiem łóżka, a to było zajęte walizką cioci Violet.
Zarumieniony doktor Paul przybrał niewygodną pozycję pod ścianą; stał z założonymi rękami, więc nie stwarzał zagrożenia. Ja też założyłam ręce na piersi. – Słucham. – Nie zamierzasz ułatwiać mi zadania. – A niby czemu miałabym to robić? Jeśli chcesz, możesz zapalić papierosa. Sięgnął z westchnieniem do kieszeni. Lubiłam jego papierośnicę z gładkiego srebra, nieozdobioną nawet monogramem. W moim świecie monogramem opatrywało się wszystko. Brak grawerunku świadczył o skromności właściciela. Nie żebym chciała akurat szczególnie się rozwodzić nad cnotami doktora Paula. Podsunął mi papierośnicę, ale pokręciłam głową. Zapalił i oparł się o ścianę, tuż obok soczystego błękitu i splecionych rąk na moim ulubionym oleodruku Matisse’a. W pokoju zrobiło się za ciepło. Zdjęłam kurtkę i rzuciłam ją na wieko walizki cioci Violet. – Co powiedziałeś Gogo? – A co ona ci powiedziała? – Nic. Nie wróciła do redakcji. Zmełł przekleństwo. – Byłem dla niej dobry, Vivian. Bardzo starałem się być dobry. – Zerwałeś z nią? – Chryste, Vivian, a co innego mogłem zrobić? Zsunęłam się po ścianie i usiadłam, przytykając kolana do czoła. Miałam przed oczyma jej twarz, kiedy szli na lunch, twarz pełną czułego uwielbienia. – O Boże. Biedna Gogo. – Vivian…
– Idź. Idź już sobie. – Vivian, to było zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażasz. Nie wiem, czemu Margaux uroiła sobie, że chcę się z nią ożenić… – Sam sobie na to odpowiedz. – Nie uwodziłem jej. Spotkaliśmy się parę razy i tyle. Spojrzałam na niego przeciągle. Czułam, że mam zaczerwienione oczy, ale było mi wszystko jedno. – Mieliście w lecie romans? Przeprowadziłeś się do Nowego Jorku, żeby być przy niej! – Nieprawda. Po prostu bawiliśmy się dobrze z sobą… – Rozumiem. Bawiliście się. – To twoje określenie, racz pamiętać. Tyle tylko, że w naszym przypadku do niczego więcej nie doszło. Była w towarzystwie rodziny. Ja mieszkałem z przyjaciółmi. Zabrałem ją na obiad, na plażę. Nic poważnego. – Całowałeś się z nią? Zauważył popielniczkę na podnóżku, który służył mi za stolik nocny. – Było parę pocałunków. – Coś więcej? – Niewiele. – Podniósł popielniczkę i machinalnie strząsnął papierosa o kilka razy za dużo. – Mówi, że byliście w sobie zakochani po uszy. – Cóż, bardzo mi przykro z tego powodu. Myślałem, że to po prostu niezobowiązujący letni flirt. Strasznie ją polubiłem; to przemiła dziewczyna. – I do tego piękna. – Zgadza się. Jest piękna. No i co z tego? – Przeprowadziłeś się do Nowego Jorku. – Przyjąłem propozycję pracy tutaj, zanim ją poznałem. Nie
miała z tym nic wspólnego. – Ale natychmiast po przyjeździe odnowiłeś znajomość. – Zrozum, to nie było nic poważnego, przysięgam. Spotykaliśmy się z sobą i tyle. Poza nią właściwie nie znałem w tym mieście nikogo. Skąd mogłem wiedzieć, że kilka tygodni później poznam ciebie? – Zgasił papierosa i natychmiast zapalił następnego. Zanim zdążył zamknąć papierośnicę, podkradłam mu jednego. Podał mi ogień w milczeniu. Dopiero teraz zobaczyłam, że jest blady i wymizerowany. – Ona do tego podchodziła poważnie – zauważyłam. – To samo zaczęło mi świtać. Próbowałem się wycofać. Nie chciałem jej zranić. Cóż, wszystko razem trzymało się kupy. Nie mogłam go winić. Nie zrobił nic złego poza tym, że się zakochał. W dodatku, czyja to była wina? Nie zwodził jej z premedytacją. Nie zrywał z nią, żeby ją dręczyć. Po prostu zrywał. Przysiadłam na rogu łóżka, obok walizki ciotki Violet, zwrócona plecami do Paula. Stary materac zapadł się pode mną. Papieros tlił się w moich palcach, a ja wpatrywałam się w ścianę, którą Pepper w dniu przeprowadzki pomogła mi pomalować na wesoły żółty kolor. – Czy mógłbyś otworzyć okno? Drewno za mną posłusznie skrzypnęło. Poczułam na bluzce chłodny powiew. Materac ugiął się za moimi plecami. Zamknęłam oczy, kiedy dłoń doktora Paula spoczęła na moim ramieniu. – Tak czy owak, chciałem z nią zerwać, Vivs. To było nieuchronne. Powinienem to zrobić wcześniej, ale nie miałem serca jej ranić. – Byłaby dla ciebie idealna. – Nie, nie byłaby. Ja się nie rwę do małżeństwa. Masz
rację, jest piękna i przepoczciwa. Będzie wspaniałą żoną dla kogoś, ale nie dla mnie. – Dlaczego? Kiedy westchnął, jego oddech owionął mi szyję. – Vivian, ona nie jest tobą. Wiem, że to zabrzmi bezdusznie, ale ona mnie nudziła. Nigdy nie rozmawialiśmy o niczym ważnym. Przez kilka miesięcy naszej znajomości nie przeżyłem z nią nawet ułamka tego, co w sobotę przez godzinę z tobą. Ona nie myśli krytycznie. Przyjmuje wszystko bez zastrzeżeń. Prawdę mówiąc, nie wiem, czego mi w niej brakuje. Może jakiejś ciekawości świata? Ja sam nie wiedziałem, czego mi brakuje, dopóki nie stanęłaś za mną w kolejce na poczcie. Wcześniej nawet nie zaświtało mi w głowie, że mógłbym chcieć pewnych rzeczy. Jego ręka oplotła mnie od tyłu i spoczęła na moim brzuchu. Byłam na tyle próżna, że pozwoliłam jej tam pozostać. – Daj mi szansę, Vivian. Błagam, daj mi jeszcze raz szansę, żebym cię poznał. Zaciągnęłam się ostatni raz i odsunęłam od doktora Paula, żeby zdusić niedopałek. Chwila rozłąki i już było mi zimno w plecy. – A jeśli ci się nie spodoba to, czego się dowiesz? – Nieważne. Najważniejsze, że to ty. Jak on to robił? To ty i tyle. To ty, Vivian, a wszystko, co jest w tobie, obojętne, czy piękne, czy występne, zarówno wady, jak i zalety, będę kochał jednako. Co mogłam na to powiedzieć? Brakło mi słów. – Pozwól mi uczynić cię szczęśliwą, Vivian. – Kiedy ja jestem szczęśliwa. – No to szczęśliwszą. – Zaczął rozpinać guziki mojej bluzki. – Opowiedz mi, czym się zajmujesz w tym twoim
miesięczniku. – Sprawdzam fakty. Jak będę duża, chcę zostać dziennikarką, pisać artykuły zapowiadane na okładce, z moim nazwiskiem pisanym dużą czcionką. – To mi brzmi bardzo vivianowato. Nie mogę się już ich doczekać. Przedtem jednak mam pewien fakt do sprawdzenia. – Pocałował wgłębienie nad moim obojczykiem. Moja skóra aż rwała się do tych dobrze znanych ust. Uwielbiałam miętowy zapach jego szamponu, to czyściutkie, ciepłe ciało. Zamknęłam oczy. Trudno. Nie jestem święta. Nie zamierzam się biczować dlatego, że doktor Paul jest tutaj ze mną, mój doktor Paul, gotów mnie kochać, skoro go nie ukradłam Gogo, choćby tylko dlatego, że nigdy nie był jej własnością. Ujęłam chętną dłoń doktora Paula i położyłam na mej chętnej piersi. I właśnie w tamtej chwili, jak grom z jasnego nieba zesłany przez Boga, by obnażyć mój moralny oportunizm, wątłymi drzwiami mej sypialenki wstrząsnęła kanonada. – Ćśś… – Doktor Paul zsunął walizkę na ziemię i pchnął mnie na łóżko. Zdumiony materac stęknął pod naszym ciężarem. – O co chodzi? – wydyszałam. – Telefon do ciebie! – To była Sally. – Powiedz, że oddzwonisz później – mruknął mi do ucha doktor Paul. – Oddzwonię później. – Jutro – podrzucił, nie odrywając ust od mojej piersi. – Jutro! Oddalające się kroki, potem cisza. Złapałam doktora Paula za klapy i zaczęłam go uwalniać od zbędnej marynarki. Na jego twarzy błąkał się wyraz szczęścia i ulgi. Cisnął marynarkę na
podłogę, ujął moją twarz w dłonie i zaczął mnie całować. Wróciła Sally, tym razem już znudzona i zniecierpliwiona. – Vivian! Dzwoni ta twoja psiapsiółka, Gogo. Mówi, że w ważnej sprawie. Gogo. Moje dłonie zamarły we włosach doktora Paula. – Vivian, nie! Oddzwonisz do niej. Nic jej nie będzie. Jest silniejsza, niż myślisz. Nagle spoczywający na mnie ciężar doktora Paula wydał mi się nieznośny. Szamocąc się, odepchnęłam jego pierś. – Vivian… Ale ja już dopinałam swoją występną bluzkę, wygładzając zdradzieckie włosy. Pchnęłam drzwi i podbiegłam do telefonu. – Gogo! – O, Vivs. – Łzy Margaux Lightfoot płynęły tak wartkim strumieniem, że czułam prawie, jak po kablu lecą do mojej słuchawki, skąd kapią mi na rękę. – Gogo, co się dzieje? – Powiedział… – Chlip. – Powiedział… – Chlip. – Nie oświadczył się? – Nie! Powiedział… – Chlip. Opadłam na krzesło, łapiąc się za głowę. Wciąż czułam na skórze ślad ust doktora Paula, sutki mrowiły mnie bezwstydnie. Nerwy, hormony – tałatajstwo bez czci i wiary. Wyjrzałam przez okno. A gdyby tak wyskoczyć? – Gogo. Najdroższa moja. – Vivs, co jest ze mną nie tak? Czemu nikt się nie chce ze mną ożenić? – Dlatego, kochanie, że są bandą idiotów – podsunął mi telepatycznie doktor Paul. – Uważają, że chodzi im o coś innego, ale się mylą. Szukają niezwykłych podniet, nie rozumiejąc, że…
– Nie jestem podniecająca? – Ależ jesteś. Dla odpowiedniego mężczyzny. Właściwy mężczyzna się pojawi, wierz mi. Mądry, cudowny facet, który… – Czy ty też płaczesz, Vivs? – Tak, Gogo, ja też płaczę. Tak mi przykro. Tak… tak mi strasznie przykro. – Podniosłam wzrok. Doktor Paul stał z założonymi rękami, oparty o framugę drzwi. Koszula wyszła mu ze spodni. Wydawał się zmęczony i zbity z tropu. Za nim widniało moje wyrko w mojej manhattańskiej dziupli. – Najgorsze… – Chlip. – Najgorsze jest to, że był taki miły. – To ładnie. – Był dla mnie taki d-do… – chlip – …d-dobry. W kółko powtarzał, jak bardzo mnie lubi, jak bardzo życzy mi szczęścia. Byłam pewna… że lada chwila wyciągnie pierścionek. A potem skończyliśmy jeść, wstajemy… A on mnie całuje w policzek. W policzek! – Znów strugi łez. – I nagle mnie olśniło, o co mu chodzi. Szczęścia! Jak ja mogę być szczęśliwa bez niego? Strumień promieni gamma z moich oczu przeszył na wylot kość czołową w czaszce doktora Paula. – Pozwól, że przyjdę do ciebie. Nie powinnaś być teraz sama. – Nie jestem sama. Mam Rufusa. – Pluszowy miś to trochę za mało. Potrzebujesz martini, pięciu martini. Potrzebujesz… – Przestań… – Trzeba cię wziąć w miasto, porządnie upić, a potem możemy… – Przestań. Ja nie jestem taka jak ty. – Muszę… – Siorb. – Muszę tylko się porządnie wypłakać i tyle. Nic mi nie będzie. Przysięgam.
– Wybacz, ale twoja strategia mnie nie przekonuje. Lepiej spróbujmy mojej. – Kocham cię, Vivs! – Szloch. Odwróciłam wzrok od wdzięcznie upozowanej sylwetki doktora Paula i przyglądałam się, jak mój palec wędruje po gładkiej, ciemnej, plastikowej obudowie telefonu, po spiralnym kablu, widełkach, które mogły rozłączyć nas w każdej chwili. – Ja też cię kocham, Gogo – wyszeptałam. – Dobranoc, Vivs. – Dobranoc, najsłodsza. Nie załamuj się. Szczęknęło na linii. Obiema rękami odłożyłam słuchawkę, wpatrując się w przeklęty aparat, narzędzie sprawiedliwości bożej, czekając, aż doktor Paul odezwie się pierwszy, bo sama nie miałam siły. Przysięgam na Boga, że nie byłam w stanie wymówić słów stosownych w tej sytuacji. Przede mną wylądowała z brzęknięciem filiżanka z gorącą, smolistą cieczą zionącą tanią brandy. – Wnosząc z głosu Gogo, uznałam, że może warto zrobić kawę – powiedziała Sally. – Jesteś niezawodna. – Zaczęłam pić. Stosunek kawy do brandy był dokładnie taki jak trzeba, czyli sześć części kawy na pół tuzina brandy. – A teraz – oznajmiła Sally, owijając się w swe sute kimono – wczołgam się do swojej nory, żebyście mieli trochę spokoju. Jakby co, to w szafce jest jeszcze brandy. Miło było pana poznać, doktorze Salisbury. – Cała przyjemność po mojej stronie. Odczekałam, aż drzwi zamkną się za Sally. – Jest zdruzgotana. Skrzywdziliśmy ją. – Ja ją skrzywdziłem. To nie twoja wina. Ja to mam na sumieniu, nie ty.
– Dżentelmen do samego końca. – To nie jest koniec. Pokręciłam głową. – Obawiam się, że tak. – Czy wreszcie na mnie popatrzysz? Odwróciłam się. Odepchnął się od futryny i stał o własnych siłach. Z jego szeroko otwartych oczu wyzierała rozpacz. – Nie mogę, Paul. Nie mogę tego zrobić. Nie jestem wzorem cnót, Bóg świadkiem, że nie jestem święta. Ale tego nie mogę zrobić, bo to byłby skończony upadek. Dno… – Nic złego jej nie zrobiłaś. To moja wina. To ja ją zwodziłem. – Wcale jej nie zwodziłeś. Sęk w tym, że Gogo… jest romantyczna. To jednak niczego nie zmienia, wręcz pogarsza sytuację. Gdyby zobaczyła nas razem, gdyby się dowiedziała… Doktor Paul pokiwał głową. – Proponuję więc odczekać trochę. Dajmy jej tydzień, dwa… – Nie! W życiu! – Miesiąc. Dwa miesiące. Tyle, ile trzeba. Sami będziemy siedzieć przez ten czas jak mysz pod miotłą. – W życiu. Wykluczone. – Nie mówisz chyba poważnie. Ona to zrozumie, Vivian. Jest piękną dziewczyną. Ani się obejrzysz, jak znajdzie sobie mojego następcę. – Wykluczone. Czy ty nie rozumiesz w ogóle kobiet? Nawet gdyby zakochała się do szaleństwa, wyszła za mąż i miała tuzin dzieci, a my ujawnilibyśmy się po sześćdziesiątce, to i tak nie byłoby fair! Nie i nie. Stał bez ruchu, zgnębiony, cienie na jego twarzy kładły się tak, jakby miał zapadnięte policzki.
– Do tego dochodzi sprawa mojej pracy – ciągnęłam. – Wylecę od Lightfoota z prędkością sowieckiej rakiety. – Twoja praca? – Moja robota, moja kariera. Mam w życiu tylko jedno pragnienie: pisać dla „Metropolitan”. – Są dziesiątki innych czasopism. Spójrz na siebie. Najbardziej oszałamiająca dziewczyna na Manhattanie. Jeszcze będziesz rozchwytywana. Siedzisz tu, Vivian, i robisz, co możesz, żeby nie dopuścić do naszego szczęścia. – Posłuchaj: jest poniedziałek. Budząc się w sobotę rano, nie wiedziałeś nawet o moim istnieniu. – W sobotę rano byłem innym człowiekiem. – Daruj sobie te ckliwe opowiastki. To dobre w kinie. Ludzie nie zakochują się w półtorej minuty. – W dwanaście godzin. To aż za dużo dla szybkiego Billa jak ja. – Raczej debila. Nagle rąbnął pięścią we framugę. Zerwałam się na równe nogi. – Co ty sobie myślisz, u diabła? – Nie uda ci się, Vivian. Nie uda ci się mnie spławić. Nie udawaj, że tego wszystkiego nie było. – Mówił do ściany przy futrynie. – Jestem z Schuylerów, dziecino. Mógłbyś się uczyć ode mnie. – Nie rozumiem, w głowie mi się nie mieści, po co to robisz. – Dobrze wiesz – powiedziałam cicho. Powiem wam, co najbardziej lubię w Nowym Jorku: w tym mieście nie istnieje cisza. Kiedy rozmowa utknie w martwym punkcie, a tak się właśnie stało, miasto podejmuje wątek.
Dźwięk karetki kreśli w oddali trajektorię. Gdzieś trzaskają drzwi. Stare małżeństwo spod 4a kłóci się, kto ma odebrać telefon. Młodzi kochankowie w 2c przeżywają zwierzęcy orgazm. Miliony żywych istot za twoim progiem zajmują się swoimi sprawami, mając głęboko w nosie twoje żałosne problemy. Życie toczy się nieprzerwanie. Doktor Paul, unikając mojego wzroku, wszedł do sypialni i podniósł z podłogi marynarkę. Najpierw narzucił ją na ramiona, potem wciągnął rękawy. Patrzyłam na jego jasnowłosą, wysoką, rosłą postać. Przystanął z ręką na klamce. Żarówka nad wejściem oświetlała jego cudowną szyję. – Jest jeszcze jeden prozaiczny drobiazg po ekscesach sobotniego wieczoru. Czy byłabyś uprzejma zdradzić mi datę swojej ostatniej miesiączki? – Mówisz jak lekarz. – Dziwne, prawda? Bawiłam się papierową torebką, która kryła w swym wnętrzu moją kanapkę z pastrami. – Trzy tygodnie temu. Raczej nie ma powodów do niepokoju. – Zawsze są. Czy zawiadomisz mnie, gdyby jednak? – Oczywiście. Ale w ogóle się nie boję. Nigdy bym… rozumiesz, nigdy bym cię tak nie… Nie jestem aż tak nieostrożna. Otworzył drzwi. – Nie zamierzam się poddać, Vivian. Jestem równie uparty jak ty. Nawet gdybym miał czekać do sześćdziesiątki. – Wierz mi, doktorze, nie jestem tego warta. Pokręcił głową, a więc, z mojego punktu widzenia, potylicą.
– Wierz mi, Vivian. Jesteś tego warta.
Violet Następnego dnia po wizycie u doktora Winslowa Violet ubrała się i powędrowała do instytutu. Nikt jej nie zatrzymał przy wejściu ani też nie powiedział, że nie jest już mile widziana. Jednak przez cały dzień ani razu nie spotkała Waltera. Porozmawiała z kolegami, potem usiadła, by sprawdzić obliczenia z ostatniej serii eksperymentów. O piątej wyszła, kupiła w jadłodajni obiad na wynos i zabrała do domu, choć mdliło ją od zapachu, a kiedy wmuszała w siebie pokarm, przyszło jej do głowy, żeby schować dumę do kieszeni i napisać do Christiny. Może ona coś wymyśli. Violet nie wróci przecież do Nowego Jorku zhańbiona – spotkała ją najgorsza z typowo kobiecych klęsk: ciąża! – nie, tego by nie przeżyła, ale Christina zawsze przychodziła jej w sukurs. Christina była niespokojnym duchem, marzyła skrycie, żeby wyłamać się raz a dobrze z konwenansów, a potem żyć długo i szczęśliwie, pławiąc się w wolności. Może Christina mogłaby przyjechać i pomóc jej przy dziecku; żyliby razem we troje jak bohema z nowoczesnych powieści, na przykład Olive Schreiner. Tyle że Christina zdążyła się już dorobić męża i malutkiego dziecka i wiodła bogobojny żywot zatwierdzony stemplem schuylerowskiej aprobaty. Zmyła talerz i kubek i przebrała się w koszulę nocną i szlafrok na miękkiej kaszmirowej podszewce, pamiątkę krótkiego epizodu w życiu, gdy była młodą damą. Dorzuciła węgla do małego kominka i siadła obok w fotelu z najnowszym numerem „Przeglądu Naukowego”. Musiała zasnąć, bo nagle zbudziło ją ciche stukanie. – Proszę – powiedziała. Drzwi uchyliły się.
– Panno Schuyler, doktor Grant czeka na panią na dole. Czy mam go wpuścić? – spytała gospodyni. Na jej twarzy malował się wyraz współczucia i Violet poczuła, że łzy wdzięczności cisną jej się do oczu. – Tak, bardzo proszę. – Wstała, wygładziła szlafrok i włosy. Najchętniej przypięłaby jeszcze miecz do pasa i zakryła ciało kolczugą. Walter wpłynął do pokoju, jak zwykle nie tracąc tupetu. Zdjął kapelusz i położył na stole. – Dobry wieczór, Violet. Przyszedłem przeprosić – zwrócił się do niej z uśmiechem. – Czyżby? Podszedł do niej śmiało i ujął jej dłonie. – Jak się miewasz, moje dziecko? Wszystko w porządku? – Nie mów do mnie „dziecko”. – Źle, bardzo źle się zachowałem. Miałaś święte prawo się na mnie gniewać. – Podniósł jej ręce i pocałował, drapiąc ją jak zwykle bródką. – Przepraszam, Violet. – A więc przepraszasz. Cóż, przyjmuję twoje przeprosiny. – Usiądź, dziecko. – Pociągnął ją za ręce. Violet przez chwilę opierała się, w końcu jednak pozwoliła usadzić się z powrotem w fotelu. – O co chodzi? – spytała, splatając ręce na brzuchu. Walter przysiadł na taborecie przy kominku. – Uważam, że powinniśmy się pobrać. – Co? – Powinniśmy się pobrać. To byłoby rozsądne posunięcie i oczywiste wyjście z naszego drobnego impasu. Pasujemy do siebie pod każdym względem. Jego słowa dźwięczały jej w uszach. Pobrać się. – I ty to mówisz? Nigdy bym cię nie podejrzewała.
Przecież… przecież ty nie wierzysz w małżeństwo. Sam mi mówiłeś, że małżeństwo to sztuczna instytucja, która godzi w przyrodzoną wolność każdego… każdego… – Nie mogła sobie przypomnieć dokładnie słów Waltera, ale ich znaczenie mocno zapadło jej w pamięć. Prawdę mówiąc, miała podobne poglądy, które wyznawała jak najbardziej szczerze. Pokiwał głową i znów ujął jej dłonie. – Pospolite małżeństwo, dziecko, między dwojgiem pospolitych osobników. Ale nasze małżeństwo to całkiem inna sprawa. Będzie to nowoczesny związek dwojga równych partnerów, pokrewnych dusz, zdolnych nawzajem szanować swoją niezależność. Wolnych od pęt sztywnej, zakłamanej moralności zeszłego stulecia. Oboje będziemy mogli bez ograniczeń hołdować swoim zainteresowaniom i zaspokajać swoje przyjemności. Violet popatrzyła na Waltera: z jego oczu biła szczerość. – Co ty, Walterze, opowiadasz? Powiedz to zwyczajnie, od siebie. – Nie powinienem cię wysyłać do doktora Winslowa. Byłem świadomym współuczestnikiem aktu powołania nowego życia, zdawałem sobie sprawę z ryzyka, więc masz prawo podjąć taką decyzję, jaką ci dyktuje sumienie. – I poszedłbyś na coś takiego? – Violet zatkało z wrażenia. – Poszedłbyś na to, żeby wychowywać ze mną dziecko? – Jeśli tylko tego pragniesz. – Urwał. – Szczerze przyznam, że sam podjąłbym inną decyzję. Ale jestem człowiekiem honoru. Skoro musisz mieć to dziecko, to je miej u mego boku. Jako moja żona, jak wymaga konwenans, lecz z gwarancją związku pod każdym względem partnerskiego. Violet nie mogła wydobyć z siebie głosu; nie mogła pozbierać myśli. Zmiana frontu była tak nagła i niespodziewana,
że w głowie jej się kręciło. Walter chciał się z nią ożenić. Genialny doktor Walter Grant, który przeżył pół wieku jako kawaler, chciał ożenić się z nią, Violet Schuyler. – Co o tym sądzisz, dziecko? – Znów ucałował jej dłonie. – Czy potrzebujesz czasu do namysłu? – Tak – odparła. Oczy jej zaszły mgłą. – To znaczy nie. Nie potrzebuję czasu do namysłu. Wyjdę za ciebie, Walterze. Naprawdę jesteś na to gotów? Przyciągnął ją do siebie. – Naprawdę. Pobrali się dwa tygodnie później, gdy Christina odebrała telegram (rodzice Violet udawali, że żadnego telegramu nie było) i przepłynęła transatlantykiem na skromną uroczystość cywilną w oksfordzkim ratuszu, na którą stawiło się też kilku kolegów z Devonshire Institute i sekretarka Waltera z gniewnym wyrazem twarzy. Violet miała na sobie schludną niebieską marynarkę i niemodny kapelusik, a kiedy wychodzili z budynku, w pobliskim kościele zaczęły bić dzwony. W kwietniowym powietrzu unosił się zapach wilgotnej trawy i pierwszych kwiatów. Po eleganckim weselnym śniadaniu w hotelu Randolph Christina wróciła do męża i dziecka w Nowym Jorku, a Walter z Violet wyjechali na króciutki miodowy miesiąc do Paryża, zatrzymując się w hotelu Crillon, zwiedzając Luwr i Wersal, którego słynne ogrody były właśnie w pełnym wiosennym rozkwicie. Violet przeszła z Walterem przez słynną salę lustrzaną, podziwiając pomnożone w nieskończoność odbicia ich dwojga, męża i żony, połączonych niewidzialnym dzieckiem w jej łonie, wspólnotą ideałów i przyszłymi osiągnięciami na polu nauki. Wsunęła rękę pod rękę Waltera i przycisnęła do
siebie. Co wieczór jedli wystawny obiad. Walter nie zwracał uwagi na jej częste wyjścia do toalety, kapryśny apetyt, na to, że odrzucają ją wino i ostry zapach tytoniu z jego fajki. Dbał natomiast, by każdego popołudnia piła herbatę, którą serwował jej osobiście w salonie ich hotelowego apartamentu, opędzając się od niej żartobliwie, gdy odmierzał liście i dodawał śmietankę i cukier. Kazał jej pić napar do dna. Kiedy wrócili do Oksfordu, rzeczy Violet zostały już spakowane i przeniesione do domu Waltera, gdzie spoczywały w brązowych pudłach, wokół których uwijali się w kombinezonach pracownicy firmy transportowej, rolując dywany i pakując wazony. – Co tu się dzieje? – spytała, rozglądając się z niedowierzaniem. – Niespodzianka, moja miła. – Przyciągnął ją do siebie i pocałował w nos. – Zaproponowano mi stanowisko w nowym Kaiser Wilhelm Institut w Berlinie. Wszystko już załatwione. Jest też posada dla ciebie, to był mój podstawowy warunek. – A… ale dziecko? – Dzieckiem się nie martw – odparł i rzeczywiście, tydzień po przeprowadzce do Berlina Violet wypatrzyła pierwszą plamę krwi na bieliźnie, a pod koniec następnego dnia poroniła w cichej udręce, w asyście miłego niemieckiego lekarza. Od tej chwili Walter przestał jej parzyć herbatkę. Odczekał sumiennie sześć tygodni, zanim zażądał zbliżenia, przedtem jednak otworzył kasetkę z wykonanymi na wymiar prezerwatywami z jelita baraniego z apteki przy Charlottenstrasse. – Nie będziemy więcej grzeszyć nieostrożnością – oznajmił z uśmiechem.
Vivian Kiedy na schodach wybrzmiało metaliczne echo trzaśnięcia bramy na dole, wstałam z krzesła, pokuśtykałam do pokoju i z powrotem położyłam na łóżku walizkę cioci Violet. Łzy mi obeschły. Jeśli życzyłam sobie być nieczuła, to moje życzenie właśnie się spełniło: moje uszy, dłonie i serce straciły czucie. Mój umysł jednak był jasny i ostry jak brzytwa. Chwalić Boga, znów gotów do działania. Żadnych flejowatych wycieków zakłócających działanie starej dobrej inteligencji. Tym razem sięgnęłam po spinkę do włosów z wielką determinacją. Musiałam napisać ten artykuł. To była moja misja życiowa. Zdziwicie się, ale posiadam pewną znajomość arkanów forsowania zamków. Ta znajomość, jak to się mówi, otwiera niejedne drzwi. Z zamkniętymi oczyma zaczęłam grzebać w dziurce delikatnie jak młoda mama wacikiem w uchu noworodka, ale bez skutku: metal trzymał się mocno, ponad siły zwykłej ludzkiej spinki. Pierwsza runda: zamek górą. Postukałam wyżej wspomnianą spinką w zygzakowaty otwór, który wydawał się szczerzyć zardzewiałe zęby, co w moim ówczesnym stanie ducha odebrałam jako zniewagę. – Niech ci będzie, Violet Grant, przebiegła Houdini w spódnicy. Nie dajesz mi wyboru – mruknęłam. Wstałam i udałam się do kuchni, do szafki pod zlewem. Poddany zmasowanemu atakowi preparatu wielofunkcyjnego WD-40 zamek ustąpił; brzegi walizki rozchyliły się zgodnie ze stęchłym wydechem. Otwarłam walizkę na oścież. Zawartość była popakowana niezwykle schludnie. Czy było to dzieło Violet, czy może współczesnego urzędnika, który
znalazł walizkę w jakimś ciemnym zakamarku i próbował ustalić jej właściciela? Sądząc ze stanu zamka, raczej to pierwsze. Na wierzchu – garść ubrań. Być może gdy się ucieka z kochankiem, nie można zabierać dużo z sobą. Brałam garderobę do ręki, sztuka po sztuce. Sądziłam, że w tamtych czasach nosiło się koronki i falbanki, ale letnie sukienki Violet były proste – solidne lniane płótno i bawełna w pastelowych barwach – z wyjątkiem jednej sztuki z niebieskiego, zwiewnego jak obłok jedwabiu. Strzepnęłam sukienkę. Zabrudzenia, zagniecenia. Czyżby na plecach widniały ślady trawy? Oj, nieładnie, ciociu Violet! Potem sweter zrobiony prostym ściegiem, z paskiem w talii. Powąchałam go, ale pachniał tylko wełną i kurzem; żadnych wspomnień użytkownika. Jak pachniała Violet? Pewnie lizolem i odczynnikami chemicznymi. Cierpki zapach kwasów w retortach ulotnił się z walizki przez lata postoju w zakamarkach zuryskich szaf. Pantalony! Do kolan! Wreszcie coś wykończonego koronką, coś, co działało na wyobraźnię. Musiały kryć w sobie wiele tajemnic, zwłaszcza z dodatkiem gorsetu, który właśnie rozwinęłam. Gwizdnęłam z uznaniem. Ciocia Violet, choć romansowała głównie z atomami i molekułami, musiała mieć talię jak osa. Nic dziwnego, że wpadła w oko szacownemu doktorowi Grantowi. Gdyby chciał, mógłby zetknąć dłonie wokół jej pasa. Najwyraźniej chciał. Sięgnęłam do walizki. Ubrania już się skończyły, dalej były tylko książki, papiery i mieszek z filcu, obiecująco wybrzuszony w kilku miejscach. Rozwiązałam troczek i wysypałam zawartość na narzutę. Biżuteria. Para złotych bransoletek, grubych jak kajdanki,
z wygrawerowanym W. na jednej i G. na drugiej. Broszka z ametystem. Naszyjnik z akwamarynowych kwiatków: jak narkotyk dla osoby uzależnionej od wykwintnej biżuterii. I nagle zegarek. Prosty złoty zegarek bez żadnych ozdób, jeśli nie liczyć wygrawerowanego napisu na odwrocie. Dla Violet od jej siostry Christiny 1911 „Więc niechże moją świat będzie ostrygą, którą potrafię szablą tą otworzyć”. Dreszcz przebiegł mi po plecach, jakby ktoś dmuchnął z tyłu. Odwróciłam zegarek i otworzyłam kopertę. O siódmej zero trzy rano lub wieczorem, któregoś dnia w lipcu lub na początku sierpnia roku tysiąc dziewięćset czternastego tyknął po raz ostatni. Obracałam go w palcach, sprawdzając, czy może uda mi się poczuć dotyk Violet, jej szczupłych dłoni naukowca, które go nakręcały, sprawdzały godzinę, chowały do kieszeni. Musiała porzucić walizkę w wielkim pośpiechu, skoro nie wzięła zegarka. Może myślała, że później po nią wróci. Dlaczego nie wróciła? Położyłam zegarek na niebieskiej zwiewnej sukience poplamionej trawą i wydobyłam resztę zawartości walizki. O, rany kota! Pozwolenie na podróż. Niech mnie gęś kopnie! Pozwolenie na podróż. Rzuciłam się łapczywie na papiery. Na wierzchu leżał dokument Violet, gruby arkusz zapisany gotykiem, w rogu przyklejona fotografia. Więc to ona, Violet Grant. Z wyraźnej czarno-białej fotografii patrzyła na mnie niewidzącym wzrokiem swych wielkich zamglonych oczu. To były oczy naukowca? Prędzej już oczy Gibson Girl
spoglądającej z pudeł czekoladek i reklam Coca-Coli niż dziewczyny, która ślęczała nad mikroskopem z włosami osmalonymi palnikiem Bunsena. Czyż ta czarowna istota mogła być Violet? Violet naukowcem, Violet mężatką, Violet cudzołożnicą? Wodziłam kciukiem po krawędzi jej podobizny, studiując szpiczasty podbródek i wydatne kości policzkowe. Z oczami szło mi łatwiej, bo znałam te oczy. Sama skutecznie rzucałam nimi urok. Więc jednak istniała. Stała przed aparatem fotograficznym ze swoimi uwodzicielskimi oczami i z piękną twarzą w kształcie serca. Była konkretną osobą. Imię i nazwisko: Violet Schuyler Grant. Verheiratet. Geburtsdatum, 10 November 1891. Geburtsort, New York City, New York, USA. Fakty zgadzały się co do joty. Nie doszukałam się żadnych nowych informacji. Ale byli z nią inni, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Amerykanie. Jane Johnson Mortimer de Saint-Honoré, rozwódka, urodzona 15 lipca 1878 w Rapid City, Iowa. Pytanie, jaki szczebel zajmowała na naszej ukochanej drabinie społecznej? I Henry Johnson Mortimer, urodzony 9 sierpnia 1894. Przyjrzałam mu się. Syn Jane? Wąska twarz ze śmiertelną powagą wyzierała spod dawno niestrzyżonych włosów. Przyłożyłam ich do siebie z Jane i wstrzymałam oddech. Ten uśmiech – szeroki i czarujący. Patrzyła w obiektyw, jakby był jej najdroższym, najdroższym w sensie łóżkowym. Spojrzenie było jednoznaczne i kto wie, czy nie odziedziczone w genach. To zaproszenie spod ociężałych powiek plasowało się w zupełnie innej klasie niż urok świeżych i niewinnych oczu Violet Grant. Kimkolwiek
była pani Jane Johnson Mortimer de Saint-Honoré, musiała być wielką rozpustnicą. Musiała „wygrzać się w niejednym pysznym łożu”, że zacytuję wieszcza. A data urodzenia Henry’ego Mortimera wskazywała, że musiała zacząć się wygrzewać młodo. Rozłożyłam przed sobą arkusze papieru. Raz, dwa, trzy. Violet, Jane, Henry. Tak więc Henry w lipcu roku tysiąc dziewięćset czternastego miał dopiero dziewiętnaście lat. Ów ponury ciemnowłosy chłopak, podróżujący ze swoją zalotną mamuśką, w żadnym wypadku nie mógł być kochankiem Violet, dla którego zamordowała męża. Pominąwszy sam wiek, absolutnie nie wyglądał na młodzieńca zdolnego rozbudzić w kobiecie płomień czy choćby iskierkę namiętności. Jedyna reakcja, na jaką mógł liczyć, to głośne ziewnięcie z nudów. Wierzcie mi, dobrze znam ten typ. Stale uganiała się za mną sfora młokosów tego autoramentu, próbując się przy mnie wygrzać. Skąd Violet ich dorwała i po co? I gdzie się w tym układzie plasował jej kochanek? Wertowałam na łóżku wydobyte notatniki w skórzanej oprawie z nadzieją, że trafię na jakiś trop. Cokolwiek. Nazwisko, pocztówkę. Wyglądało na to, że zeszyty skrywają naukowe zapiski Violet. Było w nich mnóstwo rysunków, wzorów matematycznych i zagadkowych alf i delt, które dla mnie były abrakadabrą. Ale podobało mi się pismo Violet, męskie i zdecydowane, czyli trochę jak moje. Ostatni zeszyt różnił się od pozostałych. Pismo było inaczej nachylone, grubsze, litery mniejsze. Czarny atrament w ogóle nie zblakł. Na okładce złotymi cyframi wytłoczono: 1912. Przerzuciłam się na sam koniec; wypadła złożona kartka, a z niej
na narzutę na łóżku wysypały się zasuszone płatki róży. Zebrałam ostrożnie płatki do jednej garści, po czym rozłożyłam kartkę. U góry widniał wytłoczony monogram V G S, co sugerowało, że był to papier listowy Violet, jednak pismo różniło się diametralnie od jej pisma: A więc Violet jest jednak w głębi duszy romantyczką. Pocałowałem każdy płatek z osobna, żeby ich nie zabrakło do mojego powrotu. Lionel Ścisnęło mnie w gardle. Lionel. Tak, gwiazdy na wysokim niebie. Lionel. Kochanek Violet. Naprawdę istniał. Trzymając pióro w ręku, pisał te słowa. Historia przekazywana półszeptem, wstydliwy sekret sekretnie bezwstydnych Schuylerów, tragiczny berliński romans: to wszystko naprawdę się wydarzyło. Odnalazłam małżonka Violet, a teraz poznałam jej kochanka. Kochanka imieniem Lionel. Otwarłam dłoń i jeszcze raz przyjrzałam się płatkom. Podniosłam jeden z nich do ust. Po pięćdziesięciu latach utracił zapach i aksamitność, ale zachował resztki koloru, zblakłe wspomnienie szkarłatu. „Pocałowałem każdy płatek z osobna, żeby ich nie zabrakło do mojego powrotu”. Trzymaj mnie, boski Elvisie! Pocałowałem każdy płatek z osobna. Każdy z twoich płatków, Violet, a ty wiesz, co mam na myśli, mówiąc: płatek. Czy można więc mieć za złe Violet? Gdyby ów Lionel wyrósł nagle przede mną w pokoju, nadstawiłabym mu róże do pocałunków, nim zdążylibyście wymówić voulez-vous.
Jeszcze raz z zachwytem spojrzałam na stosik płatków. Słodkie wyblakłe maleństwa. Leżały sobie przez te wszystkie lata w papierze listowym Violet barwy écru, pod jej zwiewną sukienką i pantalonami, w dzienniczku z roku tysiąc dziewięćset dwunastego: tyle warstw chroniło je przez barbarzyńskie półwiecze, które się przetoczyło nad światem, ledwie Lionel zdążył je zakląć dotykiem swych ust – światem tonących w błocie okopów i broni atomowej, rock and rolla, Normana Mailera i bezgłowego kochanka księżnej Argyll. Wsypałam płatki z powrotem do kartki; obchodziłam się z nimi ostrożnie jak z jajkiem. Czułam się powiernicą miłosnych sekretów ciotki Violet. Otworzyłam notes, żeby z powrotem wsunąć kartkę za okładkę, gdy nagle, ku swemu osłupieniu, spostrzegłam w tekście całkiem nieoczekiwane słowo. Zwróciło moją uwagę nie dlatego, żebym go nie znała, ale z powodu kontrastu między jego nowoczesnym, zuchwałym wydźwiękiem a ckliwym całowaniem płatków róż przez Lionela. pieprzonko *** Zamarłam z notatnikiem w jednej i płatkami w drugiej dłoni. Odłożyłam liścik na łóżko i płonąc z ciekawości, zaczęłam wertować kartki dziennika, żeby znaleźć ponownie ów nieprzystojny wyraz. Skąd się tam wziął, u licha? Wyraz, podobnie jak cały tekst w notatniku, nie wyszedł ani spod ręki Violet, ani Lionela; nawet moje niewprawne oko dostrzegło wyraźną różnicę między charakterem pisma liściku miłosnego i naukowych notatek Violet. Zeszyt był niewątpliwie dziennikiem – u góry każdej strony małymi literkami zaznaczono datę – a kiedy przeczytałam w całości jeden z wpisów, poczułam, że się duszę. Zsunęłam się na podłogę
i siedziałam oparta plecami o krawędź łóżka, kurczowo ściskając notatnik w dłoni. Kiedy się już oswoiłam ze staroświeckim krojem liter kreślonych w pośpiechu i prawie nieczytelnych, bez trudu domyśliłam się, spod czyjej ręki wyszły. Czytałam dziennik z mroczną fascynacją, niezdolna oderwać się od lektury. Kiedyś w słoneczny, wiosenny dzień na jednym ze skrzyżowań z Park Avenue natknęłam się na makabryczny widok: taksówka rozjechała przechodnia tak dokładnie, że nie wiedziałabym, czy był za życia mężczyzną, czy kobietą i czy był młody, czy stary, gdyby nie porzucony na środku jezdni, na pasie żółtych i pomarańczowych tulipanów, zgrabny bucik na wysokim obcasie, w którym nadal tkwiła stopa. Próbowałam nie patrzeć w tamtą stronę, tak jak teraz na dziennik, ale przyciągał hipnotycznie moje oczy, jakby chciały zanotować wszystko w najdrobniejszych szczegółach, żeby jakoś oswoić aberrację. Kiedy dotarłam do końca maja, zrobiło mi się niedobrze. Z trudem wzięłam się w garść i zatrzasnęłam notatnik z głośnym klaśnięciem skóry. – Chryste Panie – wyszeptałam do sufitu. – Doktorze Grant, ty podła świnio.
Interludium Violet, 1912 Violet nie potrafi wskazać dokładnie chwili, kiedy dotarło do niej, że Walter sypia z innymi kobietami. Sypia to nie było właściwe słowo. Pieprzy inne kobiety, a potem wraca do domu, do ich małżeńskiego łoża, wykąpać się i przebrać, czasem wypieprzyć również ją, by potem chrapać w łóżku z kutego żelaza w ich wystawnym mieszkaniu przy Kronenstrasse. Świadomość ta nie spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Podejrzenia nurtowały ją coraz bardziej, rozbudzone drobnymi poszlakami i domysłami. Oczy nieznajomej na przyjęciu, lustrujące ją z politowaniem i nagle uciekające na bok. Ślad kobiecych perfum na bieliźnie Waltera, której pokojówka nie zdążyła wyprać. Wyraz współczucia na twarzy Lise. To, jak gładko Walter przełknął wiadomość o jej domniemanej ciąży i jak sprawnie uporał się z problemem, a także jego wcześniejsza znajomość z doktorem Winslowem. Niezliczone dowody zdawały się potwierdzać jej podejrzenie, że Walter zdradzał ją seryjnie, jakby nigdy nic. Z dziwną obojętnością zaczęła go sobie wyobrażać z innymi kobietami: to, jak mogły wyglądać, gdzie mogli się spotykać, tamtą równoległą rzeczywistość, w której nie było dla niej miejsca. Dlatego też naoczna konfrontacja z niewiernością Waltera przyprawiła ją o wstrząs, lecz ani trochę nie zaskoczyła. Wkrótce po przeprowadzce do Berlina, kiedy po poronieniu stanęła na nogi – przynajmniej w sensie fizycznym – zaczęła towarzyszyć mężowi w wyjściach. Uznała to za jeden z małżeńskich obowiązków, zważywszy na to, jak mało kobieco prezentowała się na co dzień: całymi dniami w wygniecionych niemodnych sukniach wysiadywała w mrocznych podziemiach
instytutu jak jakiś jaskiniowiec, zostawiając prowadzenie domu całkowicie w rękach gospodyni. Przy posiłkach gryzmoliła na serwetkach wzory matematyczne i rozmawiała głównie o sprawach zawodowych, w skupieniu marszcząc czoło. Żeby mu to wynagrodzić, tamtego lata i jesieni zmuszała się do wyjścia o szóstej z ciasnego gabinetu, by dotrzymać Walterowi towarzystwa na bankietach, prywatnych koncertach, w operze i balecie, na wieczorkach tanecznych i balach, gdzie zwykle wysiadywała samotnie przy oknie, dumając o postępach i przestojach w pracach laboratoryjnych i rejestracji eksperymentów. Podczas jednego z takich wieczorków, wydanych w wystawnych apartamentach baronowej von Schrager, o rzut beretem od Reichstagu, napięta i sfrustrowana wyjątkowo niejasnym wynikiem prowadzonego tego dnia eksperymentu, pozwoliła sobie na kieliszek czy dwa szampana i dała się porwać do tańca, nie przewidziawszy skutków. Sznur mężczyzn sunął w jej stronę, by zamówić następnego walca, a ona z uśmiechem przyjmowała zaproszenia, rozkoszując się nowym doświadczeniem bycia emablowaną i rozchwytywaną. Po piątym czy może szóstym tańcu zorientowała się, że jest już późno, więc poszła poszukać Waltera. Znalazła go bez trudu w małym saloniku na tyłach. Frak Waltera wisiał na krześle, czarne wieczorowe spodnie opadły do kolan, a białe pośladki kurczyły się rytmicznie, kiedy posuwał od tyłu drobną ciemnowłosą kobietę w szmaragdowej sukni. Kobieta, zgięta wpół, opierała się o francuski sekretarzyk z czasów dyrektoriatu, choć egzemplarz niewysokiej klasy, odnotowała trzeźwo Violet. Upierścienione palce kobiety kurczowo ściskały blat sekretarzyka; z rozsznurowanego gorsetu sukni wylewały się piersi i sznury pereł. Przy każdym pchnięciu młoda dama wyła
zwierzęcym głosem Mein Gott!, toteż nie odnotowała wejścia Violet. Walter jednak usłyszał skrzypnięcie drzwi. Odwrócił czerwoną, nabrzmiałą od chuci twarz i dostrzegł zdumioną żonę. Wzruszył tylko bagatelizująco ramionami i kontynuował miłosne zabiegi. Przez otwarte drzwi napływały pogodne dźwięki Schuberta w wykonaniu orkiestry baronowej von Schrager. Violet zamarła i przez chwilę w zamroczeniu alkoholowym igrała z myślą, by z pobliskiej półki zdjąć posążek kształtnej Afrodyty z brązu i opuścić na głowę Waltera. Jednak nie przeszła od myśli do czynu, tylko wycofała się z pokoju, zamykając za sobą drzwi odrętwiałą dłonią. Wezwała taksówkę i poszła do łóżka z uczuciem, jakby wyśniła cały incydent, choć scena, której nie mogła wymazać z pamięci, była wierną materializacją jej dawnych fantazji. Nie tyle była wstrząśnięta samym wydarzeniem, ile dziwnym uczuciem déjà vu. Następnego ranka zastała Waltera śpiącego obok niej jak niemowlę. Przy śniadaniu przypomniał jej, że są nowoczesnym małżeństwem, związkiem nowej generacji, w którym partnerzy nie narzucają sobie nawzajem żadnych ograniczeń odnośnie do zachowań dających im przyjemność bądź spełnienie. Wziął Violet z sobą do Berlina, załatwił jej posadę w instytucie; ma wszystko, czego chciała, a to dzięki jego nieustającej trosce o nią i wielkim nadziejom, jakie wiązał z jej osobą. To chyba jasne, prawda? Prawda. Sięgnął przez stół i uścisnął jej dłoń, spoczywającą martwo obok parującej filiżanki kawy. Był wielce kontent, że poślubił Violet, jedyną kobietę pod słońcem godną zostać jego żoną,
zajmującą nieodmiennie w jego sercu pierwsze miejsce. Choć jest straszliwą mieszczką o ciasnych horyzontach, na szczęście równoważy to jej umysł – lotny umysł naukowca, powinna więc rozumieć, że mężczyzna od czasu do czasu musi ulec popędom naturalnym, pofolgować prymitywnym chuciom. Naturalnie, tylko ona jest jego żoną. Tak długo będzie sprzyjał jej powołaniu, jak długo ona będzie wspierać jego pasje. To też chyba rozumie? Violet podniosła do ust filiżankę z kawą i sparzyła się w język. Potwierdziła, że rozumie. Wzajemne wspieranie się w dążeniu do szczęścia to podstawa partnerskiego małżeństwa.
Część druga Skoro więc nie ma rady, daj ust i bądź zdrowa – Raczej: żegnaj na zawsze; wolny od tej chwili, Rad jestem, tak, rad z całej duszy, że bez słowa
Wymówki takeśmy się gładko rozłączyli,
Podaniem rąk przecięli, co nam je wiązało, Unieważnili wszelkie przeszłe ślubowania; Że gdy się znów ujrzymy, będzie można śmiało Rzec, iż nie ma w nas śladu dawnego kochania –
Miłości, która, bliska ostatniego tchnienia,
Kona bez głosu, z pulsem cichnącym na wieki,
Z Wiarą na klęczkach obok, z dłonią Zapomnienia
Próbującą jej przymknąć stygnące powieki,
A która wszak, choć niemal w grób się położyła,
Na jedno twe skinienie znowu by ożyła.
Michael Drayton (1563–1631), przeł. Stanisław Barańczak
Vivian We wtorek rano przekroczyłam próg „Metropolitan” bez wczorajszego entuzjazmu, choć starałam się nie dać tego po sobie poznać. – Dzień dobry, Agatho! Skąd wytrzasnęłaś ten grzebyk z piórkiem, który wieńczy twoją fryzurę tak kunsztownie? – Posłałam jej całusa. Przeniosła pilnik z serdecznego palca na mały. – Pan Lightfoot chce cię widzieć. – Zabrzmiało to jak wyrok śmierci. – Rozumiem, dziękuję. Rzucę tylko na biurko teczkę i torebkę i zaraz… – Powiedział: natychmiast. – Sięgnęła po gumę do żucia, odłożyła pilnik i pogrążyła się w lekturze czasopisma. Nachyliłam się nad nią. – Masz taką lekkość słowa, Agatho. Zawsze mnie dziwi, czemu nie piszesz dla „Metropolitan”. – Spadaj! – No i popatrz: kwintesencja zwięzłości. – Machając wesoło teczką, ruszyłam korytarzem do prześwietnego skrzydła, w którym urzędował Lightfoot. – A według mojej matki odpowiedź lakoniczna to odpowiedź chamska. Dwuskrzydłowych drzwi do gabinetu Lightfoota strzegło po lewej biurko Gogo obstawione fotografiami w srebrnych ramkach, kryształami i miseczkami cukierków. Brakowało w tym wszystkim tylko Gogo. Po prawej ze stanowiska dowodzenia o ascetycznym wystroju spoglądała na mnie sekretarka jego wysokości w nienagannym kostiumie nijakiego koloru, z perfekcyjnie pomalowanymi wargami i rzęsami odważnie trzaśniętymi tuszem.
– Zaraz panią zapowiem, panno Schuyler. Podniosła słuchawkę Gorącej Linii Lightfoota i rzuciła coś półgłosem. Przełknęłam ślinę, starając się opanować nerwy. Torebkę przełożyłam do ręki, w której trzymałam teczkę. Sekretarka wstała, wyłaniając zza biurka idealną figurę typu klepsydra, i otwarła drzwi po swojej stronie. – Proszę, panno Schuyler. Ruszyłam śmiało do przodu, kręcąc biodrami. – Witam, panie Lightfoot. Cóż za uroczy początek dnia. Oby tak częściej. Oderwał wzrok od wykrochmalonych szpalt „Wall Street Journal”, enklawy chłodnej logiki na lśniącej politurze biurka, po czym zdjął okulary do czytania, żeby wyraźniej mnie widzieć i rozbierać w myślach. Pozwólcie, że przedstawię wam Barnarda S. Lightfoota III. Miał trzy domy i cztery byłe żony, ale jeszcze bardziej niż edycje specjalne i sekretarki model klepsydra kochał swą córkę Margaux (O S. Barnardzie Lightfoocie IV pozwolę sobie nie wspomnieć). Ponieważ jak już się wam zwierzyłam, ja też posiadam miłe dla oka proporcje talii w stosunku do bioder, Lightfoot złożył mi propozycję już w pierwszym tygodniu mojej pracy w „Metropolitan”. Wymówiłam się z wdziękiem, nie raniąc niczyich uczuć ani nie depcząc niczyjej kariery, i od tego czasu moja noga nie przestąpiła progu jego przybytku. Teraz jednak stałam przed nim ponownie, dzień po tym, jak pękło serce Gogo, i dwa dni po przebudzeniu w zdobytym szturmem łożu absztyfikanta numer dziesięć. Timing był nie najlepszy, żeby nie rzec, całkiem do dupy. – Panno Schuyler. – Siwe oczy taksowały mnie od kostek do piersi, wyznaczając środek geometryczny na biuście. Pan Lightfoot miał twarz jak fasada z ciemnego piaskowca,
dostojną i lekko ogorzałą, jakby właśnie zszedł z pokładu wycieczkowca w Saint-Tropez i jakby za nim zniesiono na ląd dwadzieścia kufrów cygar, fraków i brylantyny. W gruncie rzeczy lubiłam go. Nie udawał lepszego, niż był, i nie owijał w bawełnę. Umiałam brać takich pod włos. – Proszę usiąść. Domyślam się, że pani wie, dlaczego ją wzywam. Usiadłam i postawiłam teczkę przy nodze. – Niełatwo zgadnąć. Mam wiele grzechów na sumieniu. – Moja córka spędzi dzisiejszy dzień w łóżku. W tym tygodniu nie spodziewam się jej już w pracy. – Biedna Gogo! Wieczorem opowiedziała mi o wszystkim. To straszne. Jak się miewa? Czy mogę coś dla niej zrobić? Sięgnął do szkatułki na biurku, wyjął papierosa i zapalił zręcznym ruchem złotej zapalniczki. – Co panią łączy z doktorem Salisburym? – Przepraszam, nie… – O ile wiem, doszło do gwałtownej wymiany zdań pomiędzy wami w bibliotece, zanim wziął moją córkę na lunch i złamał jej serce. Siwe oczy potrafią być bardzo przenikliwe. – Ech, ta siatka donosicieli w miejscu pracy. Mogę zapalić? Nareszcie udało mi się sprowokować jakikolwiek ruch jego brwi. Podsunął mi srebrną szkatułkę. – Proszę się poczęstować, panno Schuyler. Wstałam, wzięłam papierosa i zastygłam nad biurkiem, czekając na ogień. Opadłam z powrotem na krzesło, jedno z tych nowomodnych krzeseł o niskim zawieszeniu, zaprojektowanych tak, żeby zdemobilizować petenta potężną dawką ergonomicznych udogodnień. Jak również żeby usadzić go o dobrą stopę lub dwie poniżej poziomu szefa.
– Będę szczera, panie Lightfoot, o ile mogę liczyć na pańską dyskrecję. – Proszę mówić. – Znam doktora Salisbury’ego. Poznaliśmy się w weekend. Nie wiedziałam, że jest absztyfikantem numer dziesięć. – Absztyfikantem numer dziesięć? Machnęłam ręką w kłębach dymu. – Jak pan wie, jesteśmy blisko z Gogo. – Wygląda na to, że niespecjalnie. – Błagam, panie Lightfoot, niech mi pan pozwoli wyjaśnić sytuację. Gdybym wiedziała, kim jest doktor Salisbury, nigdy bym… – Zatrzepotałam ręką. – Hm – mruknął w zadumie. – Mogę wiedzieć, jak daleko zaszła wasza znajomość? – Nie, nie może pan. – Rozumiem. – Nie wątpię, że pan rozumie. Tak czy owak, pojawił się wczoraj w redakcji, więc dodałam dwa do dwóch z wynikiem trzy, wie pan, co mam na myśli, i powiedziałam mu, że to koniec. To znaczy, zrywam znajomość. Bardzo lubię Gogo i czułabym się fatalnie, będąc szczęśliwa za cenę jej cierpienia. – Spojrzałam mu w oczy z prostotą i uczciwością. Nastąpił pojedynek przenikliwych spojrzeń. – No to czemu, na Boga, zerwał z nią potem? Znów wróciliśmy do punktu wyjścia. Ech, ta Vivian z długą listą jej wad. Nawet jeśli nie był do mnie wcześniej uprzedzony, teraz znielubi mnie na dobre. Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. Jestem, jaka jestem, i tyle. A w tamten wtorek, w przeciwieństwie do poniedziałku, nie miałam już nic do stracenia. I tak straciłam już doktora Paula, na szczęście jednak byłam w posiadaniu walizki pełnej niezgłębionych sekretów
Violet i Lionela. Złożyłam sobie obietnicę, a teraz musiałam jej dotrzymać na przekór słabości ludzkiej natury. Dlatego właśnie wybrałam następującą odpowiedź: – Ponieważ on się we mnie kocha. Do szaleństwa. – Po jednym weekendzie? Wzruszyłam skromnie ramionami. Oczy Lightfoota znów powędrowały w kierunku moich piersi. – Sama jestem tym zaskoczona. Ale wie pan, serce nie sługa. Jak się pan domyśla, rozmowa była trudna dla obu stron. – Zaciągnęłam się głęboko papierosem, patrząc przez okno na prywatny taras Lightfoota obstawiony skrzynkami chryzantem. – On nie przyjmuje tego do wiadomości. Odgraża się, że będzie na mnie czekał choćby do sześćdziesiątki. – Rozumiem. A co pani ma zamiar zrobić w tej sytuacji? Spojrzałam na niego twardo. – Cóż, skupię się na swojej karierze. Będę musiała bez reszty poświęcić się pracy dziennikarskiej, licząc na to, że coś w życiu osiągnę. Prawdę mówiąc, tylko świetlane perspektywy są w stanie oderwać mnie od tamtej historii. Lightfoot słuchał mnie, błądząc wzrokiem. Podniósł papierosa do ust, wypuścił pokaźną chmurę dymu i strząsnął popiół do zgrabnej szklanej popielniczki. Pchnął ją w moją stronę. – Dziękuję. – Zrobiłam, co należy. – Podziwiam pani postawę, panno Schuyler. Naturalnie, służę pani pomocą. – Doceniam pańską propozycję. Tak się składa, że w wolnych chwilach prowadzę na własną rękę śledztwo dotyczące intrygującej historii. – Doprawdy? Właśnie teraz? – Tak. Zagadka morderstwa sprzed pięćdziesięciu lat. Żona
z wyższych sfer zabija w Niemczech męża i rozpływa się z kochankiem bez śladu. Nie wiem, czy „Metropolitan” byłby zainteresowany tego rodzaju materiałem. – Rozmawiała już pani z Tibbym? Wyciągnęłam przed siebie nogi, krzyżując je w kostkach, à la femme fatale. – Obawiam się, że pan Tibbs nie jest szczególnie zainteresowany wspieraniem moich szlachetnych zrywów. – Mogę z nim porozmawiać. – Byłabym panu bardzo wdzięczna. To by mnie czymś zajęło i oderwało na pewien czas od osobistych problemów. – Strzepnęłam niewidzialny pyłek. – Musiałabym mieć dostęp do archiwów „Metropolitan”. – Oczywiście, są do pani dyspozycji. Powiem sekretarce, żeby dała pani klucz. Z wrażenia omal nie udławiłam się papierosem. – To by mi niesamowicie ułatwiło sprawę, panie Lightfoot. Byłabym bardzo wdzięczna. – Hm. – Upuścił niedopałek do popielniczki i wstał. Pojęłam aluzję i rozplotłam nogi. – Cieszę się z naszej rozmowy, panno Schuyler. – Lightfood wyszedł zza biurka i przepuścił mnie przed sobą. – Mam wrażenie, że rozumiemy się doskonale, prawda? – Miło jest spotkać się ze zrozumieniem. Wyminął mnie i oparł dłoń na klamce. Jego głos obniżył się o oktawę. – To wszystko w jeden weekend, hm? Musiała pani chyba rzucić jakiś urok na doktora Salisbury’ego. – To był błąd, który się więcej nie powtórzy. Nigdy. – Rozumiem. – Otworzył przede mną drzwi i podał mi rękę. – Żegnam, panno Schuyler.
– Do widzenia, panie Lightfoot. – Potrząsnęłam jego dłonią. *** Ruszyłam korytarzem, oddalając się od skrzydła Lightfoota. Kiedy doszłam do swojego pokoju, oczy zaczęły mnie szczypać. Postawiłam teczkę na podłodze, włożyłam torebkę do dolnej szuflady. Z drzwi gabinetu Tibby’ego wysunęła się głowa naczelnego. – Gdzie, u diabła, jest moja kawa, panno Schuyler? – warknął zgryźliwie. – Chwileczkę, panie Tibbs. W ostatniej chwili dopadłam ubikacji. Zamknęłam się w najdalszej kabinie, tej, której nikt nigdy nie używał, bo wiecznie zacinająca się zasuwka zdziera lakier z paznokci. Usiadłam na sedesie, złożyłam sześć listków papieru toaletowego i zaczęłam w nie bezgłośnie łkać, uważając, żeby nie rozsmarować tuszu do rzęs. Przed wyjściem osuszyłam oczy papierem, żeby nikt, ale to nikt, nie zorientował się, że płakałam. Do czasu, kiedy przyniosłam Tibby’emu jego kawę, czarną, bez cukru, udało mi się już zdobyć wszystko z wyjątkiem życzliwej współpracy naczelnego. Jego nieżyczliwej współpracy miałam po dziurki w nosie. Rozmowę ze mną zaczął od swojej kawy. Kiedy drugi raz podskoczyła mu grdyka, zorientowałam się, że zapomniałam o cukrze. Udawał, że nic się nie stało. – Twoje obowiązki zostały zlecone jednej z naszych początkujących dziennikarek – oznajmił, wkładając w te słowa tyle jadu, ile mógł, nie narażając się na pozew. – Szczegółowy plan artykułu ma się znaleźć na moim biurku najdalej za tydzień. – To niemożliwe. Czeka mnie niezwykle pracochłonny
research. To bardzo obszerna historia, Tibby. Bardzo, ale to bardzo. Skrzywił się. – Dwa tygodnie. – Odniosłam wrażenie, że pan Lightfoot oczekuje po mnie, że bardzo poważnie potraktuję swoje zadanie. – Trzy albo składam wymówienie. Wyciągnęłam do niego rękę, uśmiechając się olśniewająco. – Umowa stoi. Kiedy wróciłam do siebie, na biurku zastałam białą kopertę z kluczem do mitycznych archiwów „Metropolitan”. Pocałowałam klucz i pomknęłam do windy, nie omieszkawszy pomachać radośnie Agacie, kiedy mijałam jej biurko. Pragnę wyjaśnić jedną rzecz: archiwum „Metropolitan” oficjalnie nie istniało. Nawet nie pamiętam, skąd się o nim dowiedziałam. Wieść o nim krążyła z ust do ust, podawana trwożliwym, zbożnym szeptem pomiędzy trzecią szkocką a piątym martini pod osłoną wyziewów tytoniowych. Gogo napomknęła kiedyś, że mieści się na osiemnastym piętrze, za drzwiami z napisem SKŁAD MEBLI, ale nie sądzę, by następnego ranka pamiętała, że jej się to wymsknęło. Wiedziałam tylko, że muszę się tam dostać, ponieważ jeśli istnieją jakieś ślady historii Waltera, Violet i Lionela, raczej nie znajdę ich w bibliotece publicznej, oficjalnych biografiach, encyklopedii ani w „New York Timesie”. Ta historia rozgrywała się w salonach i alkowach Berlina roku tysiąc dziewięćset czternastego, owocując w lecie tego roku smakowitym skandalem; jeśli jakieś jej echa przetrwały na Manhattanie do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego, to w plotkarskiej korespondencji tych, którzy się nią paśli. Powiedzmy, w liście wysłanym przez berlińskiego
korespondenta „Metropolitan” do redakcji w Nowym Jorku. Wiem, że podoba się wam to, jak pracują tryby mojego umysłu; ja też to lubię. Najpierw chciałabym jednak podzielić się z wami niezwykłym widokiem, jaki roztaczał się przed posiadaczką własnego klucza, gdy otwarła pokancerowane, stalowe drzwi na osiemnastym piętrze opatrzone napisem SKŁAD MEBLI. Oniemiałam z wrażenia. Niekończące się rzędy drewnianych szafek katalogowych pokryte, pewnie tylko dla pogłębienia nastroju, cienką warstwą kurzu. Na środku sufitu wisiała goła żarówka, którą chyba wkręcał jeszcze sam Edison. Przy każdym wdechu i wydechu czułam na języku mroczny, stęchły smak miliardów molekuł powietrza od tygodni trących o siebie. Przede mną roztaczało się istne eldorado. Gdy podeszłam do pierwszej szafki i dotknęłam jej z szacunkiem, jakby była Arką Przymierza, dotarło do mnie, że Lightfoot nie postawił żadnych warunków co do mojego korzystania z archiwum. Żadnych ślubów milczenia, żadnych ograniczeń dotyczących kopiowania, wynoszenia na zewnątrz, nawet niszczenia. Może to wszystko zawarte było już implicite w samym akcie powierzenia mi klucza. Od chwili uzyskania wstępu do archiwum dołączyłam do grona wtajemniczonych, a któż by sam podcinał gałąź, na której siedzi? Wysunęłam pierwszą szufladę. Choć archiwum było tajne, jego zawartość, pedantycznie posortowana według miejsca i daty, znajdowała się w sztywnych teczkach z manili, które nieczęsto oglądały światło dzienne. Z czystej ciekawości zajrzałam do pierwszej z brzegu. Paryż, 1888. Baronowa Pauline Marie Plessis de Meaux prosi pana S. Barnarda Lightfoota o wybaczenie, że nie odzywała się przez cały miesiąc, gdyż była très, très occupée renowacją salonu, teraz jednak pragnie
donieść, że wyścigi w Deauville były boskie, po prostu fantastyczne, i błaga, by pamiętał, że ich korespondencja nie powinna wpaść w ręce osób trzecich, gdyż mogłaby nie przypaść do gustu baronowi i osobom trzecim. Czyż nie miałam racji? Eldorado! Tak więc do roboty. Odłożyłam baronową na miejsce i w ślad za ciekawskim palcem błądzącym po szafkach katalogowych dotarłam wreszcie do roku tysiąc dziewięćset czternastego, który zajmował aż dwie szafki, tak obfity strumień informacji napływał do skrzynki pocztowej S. Barnarda Lightfoota juniora tamtego burzliwego roku (Lightfoot senior szczęśliwie zasnął w Panu w lecie tysiąc dziewięćset piątego, uduszony, jak wieść gminna niesie, obfitym biustem kochanki). Zmagając się z pokusą, przerzucałam teczki zatytułowane: Paryż, Rzym, Londyn, Szanghaj, Tokio, aż dotarłam do tej podpisanej BERLIN, STYCZ-MARZ. Umówmy się, że nie powinno się kogoś tak ciekawskiego jak ja zostawiać samopas w archiwum, jeśli nie wie, czego szuka i gdzie ma tego szukać. Wzięłam pierwszy z brzegu papier – akurat kablogram – i chociaż zamierzałam tylko przebiec tekst wzrokiem, szukając słów w rodzaju: Violet, Walter, Grant albo Lionel, skończyło się tym, że siedziałam, gapiąc się w słowo cunnilingus. Mamma mia, ileż skandalicznych faktów może pomieścić jeden jedyny kablogram! Kim był ów (owa) Lolo i w imię czego zdecydował się (lub zdecydowała) na kompromitujące zdjęcia, które ewidentnie wpadły w ręce berlińskiego korespondenta „Metropolitan”? PALENIE WZBRONIONE, głosił napis nad stołem, na który przeniosłam wyselekcjonowane teczki. Zwykłam popalać, przerzucając w wolnych chwilach sterty plotkarskich czasopism, ale tym razem nie zauważyłam nawet braku papierosa, tak
bardzo wciągnął mnie Berlin roku tysiąc dziewięćset czternastego. Spędziłem całą noc w Bluebird Café, o świcie wytoczyłem się (naprawdę wytoczyłem) na bruk, pisał korespondent 11 marca. Od północy do trzeciej byłem świadkiem co najmniej trzech przypadków cudzołóstwa, słyszałem też od mojego przyjaciela, generała X, że Kaiser znów się kłóci z Kaiserin. Plus ça change. Kabaret był wyśmienity. Lolo jako Dido czy może Dido jako Lolo: granice między faktem a fikcją zacierają się, gdy absynt zmiesza się z ponczem. Potem kwiecień: W tym tygodniu anarchiści przejęli moją ulubioną café przy Unter den Linden, więc byliśmy zmuszeni opuścić naszą placówkę, lądując w nie tak już gościnnych podwojach Café des Westerns, spotniałej, chorej i rozgorączkowanej, jak pisał Brooke. Teraz wiem, co miał na myśli! Przez ten czas rozbolał mnie kręgosłup, oczy zresztą też: wyglądało na to, że berliński korespondent „Metropolitan” większość swoich listów pisał podlany absyntem albo czymś w tym rodzaju i wcale mu się nie dziwię. Wstałam, przeciągając się, i sięgnęłam po torebkę. Okna archiwum były zasłonięte starymi pożółkłymi żaluzjami i zaklejone na amen warstwami starej farby, ale nie dałam za wygraną i w końcu udało mi się lekko podsunąć dolną połówkę i wpuścić podmuch chłodnego październikowego powietrza przesączonego spalinami i arytmicznym staccato klaksonów. Nie bacząc na zakaz, zapaliłam papierosa; obserwowałam pochód mrówek w dole, rozlaną na chodnikach rzekę kapeluszy. Przerwa na lunch. Czy doktor Paul zjadł już dziś lunch? Coś taniego, naprędce, ze szpitalnego automatu? Kanapkę przyniesioną
z domu? A może nie miał czasu na nic? Nagle przyszło mi do głowy, że mogłabym to wszystko jeszcze odkręcić. Mogłabym wyjść z archiwum, zamknąć drzwi na klucz, zjechać windą na dół, na tłoczny nowojorski chodnik. Potelepać się metrem do szpitala Saint Vincent’s, poprosić o zawołanie doktora Davida Paula Salisbury’ego i powiedzieć mu, że bardzo, straszliwie się myliłam, nie mogę bez niego żyć, czy moglibyśmy dać sobie jeszcze raz szansę, pal sześć Gogo, pal sześć Violet i Lionela, pal sześć cały ten cholerny świat, w którym szczęście dwojga ludzi znaczy tyle co… Nie, to jednak nie moja bajka. Zgasiłam papierosa i wróciłam do pracy, i chyba miałam rację, bo już w pierwszym liście w następnej teczce, datowanym 21 maja 1914, nasz dzielny berliński korespondent „Metropolitan” pomiędzy przegląd wojsk w Tiergarten i skandal w zespole baletowym Opery Berlińskiej wcisnął taki oto akapit: Ledwie doszedłem do siebie po wczorajszym wieczorze w Bluebird. Zacznę od tego, że spotkałem hrabinę de Saint-Honoré (de domo Jane Johnson z Rapid City w Iowa, ale nie bądźmy małostkowi, jak większość tutejszych pań, przynajmniej za jej plecami). Jak zawsze wyglądała kwitnąco. Zjawiła się w towarzystwie młodzieńca, osiemnasto-, dwudziestoletniego: syna, jak się domyślam, gdyż ponoć życzy sobie, żeby chłopak studiował pod kierunkiem najtęższych umysłów w Kaiser Wilhelm. (Być może chodzi jej też o to, żeby upolować jakiś niemiecki tytuł do kolekcji. Bardziej podejrzewam ją o to drugie, z kolei jednak jakaż dobra matka oparłaby się pokusie kształcenia swego wunderkinda pod nosem Herr Einsteina i doktora Granta?). Bum, bum, skomentowało moje serce. Tak więc nasza opowieść zacznie się w Bluebird Café.
Violet, 1914 Jedzą obiad w kawiarni przy Unter den Linden, Violet z mężem i Lionelem Richardsonem, w rozgorączkowanej atmosferze papierosów, pieczeni z rożna i szczękania talerzy. Walter hojnie zamawia dwie butelki margaux. – Trzeba godnie uczcić powrót ucznia marnotrawnego – mówi, odkładając menu. – Nie taki znów marnotrawny, ale doceniam pański gest. – Lionel zapala papierosa i rozsiada się wygodnie na krześle. Jego ciało wydaje się rozsadzać delikatny mebel, o ile nie wręcz rozsadzać wnętrze. Marynarka trzaska na ramionach, zbyt muskularnych i witalnych, by dać się wtłoczyć w pokrowiec z szarej eleganckiej wełny. – Porzuciłeś szlachetny znój laboratorium na rzecz Armii Brytyjskiej. Jak się domyślam, chodziło o to, by nałożyć kaganiec biednym dzikusom w Afryce Południowej. – Walter z uśmiechem wyjmuje fajkę z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Masz na myśli tłumienie buntu w koloniach – poprawia Lionel. – No właśnie. Lionel śmieje się, odrzucając ciemnowłosą głowę do tyłu. W elektrycznym świetle wyraźnie widać fałdy na jego szyi. – Jak widzę, nadal jest pan marksistą. Chyba w Berlinie to, jak mówią Amerykanie, miejscowa przypadłość. Zgodzi się pani, pani Grant? – Odwraca się do Violet, wokół jego rozbawionych oczu tworzą się kurze łapki. Violet bawi się kieliszkiem. – Oczywiście, że Walter jest socjalistą. Wszyscy chyba jesteśmy socjalistami, prawda? Każdy postępowy człowiek jest socjalistą. To naturalne stadium historii.
– No tak, rozumiem. Nie możecie nic na to poradzić. – Wypuszcza powoli kolejną smużkę dymu i puszcza oko do Violet, a ona duma nad niesprawiedliwością Matki Natury, która tak hojnie obdarzyła jednego mężczyznę, gdy wokół stoliki berlińskiej kawiarni oblega tłum nijakich wymoczków. Siedział przed nią, prężąc się jak lew, czy wręcz przeciągający się z leniwym wdziękiem, muskularny lampart, z grzywą ciemnych lśniących włosów nad czujnymi szarymi oczyma, roztaczając wokół siebie aurę przyczajonej energii. Kiedy przed dwiema godzinami zapalił światło w laboratorium, mało nie padła z wrażenia. Czy naprawdę przebywała w ciemnym pomieszczeniu z tą drapieżną istotą? Jakby mysz odkryła o poranku, że przez całą noc tuliła się do kota. – Nie ma się z nim co kłócić, moja droga – wtrącił Walter. – Trudno oczekiwać, by syn brytyjskiego para witał z wyciągniętymi ramionami rewolucję i pomagał ciemiężonym podnieść się z kolan. – Trzeci syn. Prawdę mówiąc, bez grosza na koncie. Właściwie powinienem w tej chwili maszerować z sierpem w dłoni. – Na ustach Lionela wciąż błąka się uroczy, lekko krzywy uśmieszek. Patrzy wyzywająco na Violet, jakby chciał ją sprowokować do dalszych pytań na swój temat. Walter śmieje się i dolewa Violet wina. – Strzeż się sztuczek kapitana Richardsona, dziecko. Chłop jak malowanie, ale nie należy do mężczyzn, którzy pozwoliliby kobiecie na karierę naukową. – Co to, to nie. Mojej żonie kazałbym trzymać się z dala od laboratorium. Zachowywałbym się jak typowy macho. – Szczerzy białe zęby do Violet. – Jak nieokrzesany barbarzyńca. – Był pan bardzo uczynny podczas eksperymentu. – O, to zupełnie inna sprawa. Dla cudzych żon jestem
bardzo uprzejmy. – A dla własnej nie? – Nie mam żony, pani Grant. Mówiłem tylko w sensie hipotetycznym. – Nie zazdroszczę tej pańskiej hipotetycznej żonie. – Violet pochyla się przez stolik. – Pewnie będzie typem niewolnicy. Nie pozwoli jej pan na samodzielne myślenie. Jej życie będzie się musiało kręcić wokół pańskiej osoby. – Jasne, że jej życie będzie się musiało kręcić wokół mojej osoby, co zresztą jest bardzo nudnym zajęciem, którego nie życzę nikomu, dlatego twardo nie daję się zakuć w małżeńskie kajdanki. – Trzymając papierosa między palcem wskazującym a środkowym, sięga po kieliszek i ogląda wino pod światło skwierczącej woskowej świecy stojącej na środku stołu. Zachwycająco gładka skóra wokół jego oka znów pęka i tworzą się trzy głębokie rysy. Lionel wzrokiem uspokaja taflę bordowego wina. – Nie wierzę panu. Nie uwierzę, że jest pan wrogiem równouprawnienia kobiet. – Zależy, jakich kobiet. Pani wydaje się jak najbardziej zdolna do podejmowania racjonalnych decyzji, ale strach pomyśleć, co by się stało z narodem brytyjskim, gdyby któraś z papużek paplających w salonie mojej matki uzyskała prawo do głosowania. Jedno pokolenie i bylibyśmy skończeni, zgodzi się pani. – Zależy, na kogo by głosowały. – Zatem nie ma dla pani znaczenia, z jakich pobudek jakaś idiotka głosuje, byle głosowała po pani myśli? – Lionel wzdycha i odstawia kieliszek, nie skosztowawszy wina. – Nie o to chodzi. Nie brak również idiotów, którzy głosują. Chodzi o to, że prawo głosu, pełnoprawnego głosu, należy się
wszystkim obywatelom państwa, czy są głupi, czy ślepi, biedni czy interesowni. Równość powinna leżeć u podstaw wszelkich praw obywatelskich, w przeciwnym wypadku ci, którzy są u władzy, będą według własnego widzimisię decydować o tym, kto ma prawo głosu… – Dosyć, dosyć! – Lionel macha rękami, rozdzielając ich krętą wstążką dymu. – Za bardzo się pani zagalopowuje z tymi propozycjami równości i praw obywatelskich. Jako człowiek apolityczny, w dodatku typ lekkoducha, na pewno bym tego nie poparł. Widzisz? – Odwraca się do Waltera z uśmiechem. – Ostrzegałem cię przed sympatyzowaniem z feminizmem. Podejrzewam, że dziś do poduszki będziecie omawiać sprawy sufrażystek i proletariatu. O ile dobrze pamiętam, to się nazywa „propaganda czynem”? Walter cicho rechoce i kładzie dłoń na dłoni Violet. – Jak sam widzisz, dochowałem się idealnej małżonki. Gwiazdy musiały mi sprzyjać tamtego dnia, kiedy wkroczyła do mojego gabinetu, żądając przyjęcia do Devonshire. Rozbawiony wzrok Lionela wraca do Violet. – Chciałbym to widzieć na własne oczy. Violet też chciałaby przeżyć to jeszcze raz. Patrzy na spokojną dłoń na swojej dłoni i znów zalewa ją fala wdzięczności. Czuje się rozumiana i akceptowana. Podnosi kciuk i leciutko dotyka kciuka Waltera. Jego smukłe jak trzcina – pomimo wszystkich nadużyć – ciało jest jej ostoją i puklerzem, który chroni ją przed Schuylerami, przed złośliwością i lekceważeniem ze strony kolegów w Oksfordzie, a później w Berlinie przed prostackim zadufaniem mężczyzn pokroju Lionela Richardsona. Lionela Richardsona, który znacząco unosi brew, widząc drobną wymianę czułości między Violet i Walterem.
– Moje gratulacje – mówi. – Dziękuję – odpowiada Walter. – Od kiedy jesteście małżeństwem? Całkiem straciłem rachubę czasu. – Od dwóch lat. Lionel gasi papierosa. Znów czarujący uśmiech błąka się wokół kącików jego szerokich ust. Sprawia wrażenie, jakby miał dwa razy więcej zębów niż zwykły człowiek; kiedy rozchyla wargi, stoją karnie jak szereg żołnierzy w lśniących białych uniformach. – Czy zatem można się spodziewać lada chwila tupotu nóżek małego naukowca? Ręka Waltera zsuwa się, odsłaniając dłoń Violet. Nie nosi obrączki – byli zgodni z Walterem, że to odrażający symbol zniewolenia, całkowity przeżytek – a nerwowy ruch szarych oczu Lionela wskazuje, że zauważył ten szczegół. W jej głowie w kółko dźwięczą słowa: „tupot nóżek małego naukowca”. Ten jego uśmiech drapieżnika, Violet patrzy na gładką powierzchnię stolika i w jej duszy zaczyna się rodzić sympatia dla tego człowieka. Czeka, aż siedzący obok niej Walter coś powie, ale on milczy. Zastanawia się, jaki ma wyraz twarzy i czy Lionel go rozszyfrował. – Proszę mi wybaczyć, jeśli popełniłem nietakt – mówi pokornie Lionel, ale zaraz się ożywia. – O, wreszcie idzie obiad! Kelner odchodzi i Lionel zgrabnie zmienia temat. Wyciąga Waltera na wspominki starych dobrych czasów w Oksfordzie, dowcipkuje, poważnie interesuje się wynikami obecnych badań Waltera. Gdy rozmowa zaczyna się obracać wokół spraw naukowych, Violet podnosi głowę znad boeuf en daube z ziemniakami lyonnaise i śmiało włącza się do rozmowy. Jej zdaniem w kwestii neutronów rację ma Rutherford, a nie Walter.
– Bronisz tych hipotetycznych cząstek, jakbyś to ty je stworzyła – żartuje Walter. – Ponieważ one są, tylko ty nie chcesz uznać ich istnienia. Lionel gwiżdże z podziwem. – To ewenement! Sponsoruje badania żony, choć nie podziela jej teorii. – To uprawniona linia rozumowania, choć bardzo przewrotna – mówi Walter. – W przeciwieństwie do hipotez, że elektrony i protony można razem upakować w jądrze atomowym, nie wywołując eksplozji… – Violet peroruje w zacietrzewieniu, wymachując widelcem tak, że jej matka spaliłaby się ze wstydu, i układa groszek na talerzu, żeby zilustrować swój wywód. Nie dociera do niej chrząknięcie Waltera, nie widzi, że Lionel podnosi się z krzesła, do momentu, gdy długi cień pada na uporządkowane porcje jarzyn na jej talerzu. Violet podnosi głowę i niedokończone zdanie zawisa w obłokach dymu. – Najmocniej przepraszam. Czyżbym przeszkodziła w jakiejś straszliwie ważnej sprawie? Wiele dni, wiele lat później, kiedy Violet zamieszka w innym świecie, zaludnionym zupełnie innym gatunkiem ludzi, kiedy wspomnienia z Berlina będą się jej tylko jawić jako ciąg uczuć, wrażeń i katastrof, wciąż będzie pamiętać z najdrobniejszymi szczegółami niebieską jedwabną suknię hrabiny de Saint-Honoré i jej wyrazistą sylwetkę na tle usłużnych czarno-białych kelnerów. Wciąż będzie widzieć wyraźnie skosy rękawów odcinających się od białej skóry, czule obejmujący piersi dekolt, wysoko upięte włosy pod zawadiacko przekrzywionym niebieskim toczkiem. Będzie pamiętać lekko skośne fiołkowe
oczy o czarnych rzęsach, skórę o intensywnej barwie kości słoniowej jak w klawiszach fortepianu, smugi różu na aksamitnych łukach kości policzkowych. A nade wszystko tamten uśmiech, powoli, z pewnością siebie rozciągający zbyt obfite wargi. Ta kobieta ma w sobie coś więcej niż piękno, stanowi alchemiczną wręcz kombinację rzadkich pierwiastków połączonych tupetem i wdziękiem. „Czyżbym przeszkodziła w jakiejś straszliwie ważnej sprawie?”, spytała ciepłym, żartobliwym tonem osoby, która doskonale zdaje sobie sprawę, że zawsze i wszędzie znajduje się w centrum uwagi. „Czyżbym przeszkodziła”. Miała wyraźny amerykański akcent, różniący się od akcentu Violet. Choć cedziła słowa wytwornie, samogłoski w jej ustach brzmiały przeciągle i nosowo. Panowie wstali jak na trzy cztery. – Ależ skąd – zapewnił Walter. – Lionel, na Boga, to ty? – spytała przybyła z głębokim zdumieniem, niekoniecznie prawdziwym. Nic dziwnego, że ta kobieta znała Lionela Richardsona. Byli jakby dla siebie stworzeni: głodny drapieżnik i smakowity łup. Mogło też być na odwrót. – Hrabino – mówi Lionel z nieudawanym zachwytem. Ujmuje jej dłoń w rękawiczce i całuje w uniesieniu. – Co sprowadza hrabinę w maju do Berlina? Saint-Germain musi być w ciężkiej żałobie. – Ha, Paryż pewnie jest rad, że się mnie pozbył. Za to ty! Czy aby nie powinieneś teraz galopować gdzieś w Transwalu, połyskując szabelką? – Jej ręka spokojnie spoczywa w jego dłoni, a jej powieki opadają, a może mrugają, w każdym razie robią coś niezwykle uwodzicielskiego.
Lionel klepie się po nodze. – Mam urlop do końca lata. To cholerne kolano. W środę mam się spotkać z jakimś chirurgiem ortopedą, który ponoć potrafi wyleczyć wszystko, a przynajmniej chrupanie. – To musisz się strasznie nudzić. – A ty, moja droga? Też przyjechałaś do jakiegoś specjalisty czy w interesach? Bo nie powiesz, że na zakupy? Śmieje się. – Nie, nie. Jak możesz mnie podejrzewać o taką rozpustę? Jestem tutaj naturalnie dla Henry’ego. – Wyswobadza dłoń z uścisku Lionela i bierze pod rękę towarzyszącego jej młodego mężczyznę. – Ej, Richardson, kiedy wreszcie przedstawisz swoją uroczą przyjaciółkę? – włącza się Walter. – Dałem plamę. Myślałem, że się znacie. Moja miła, pozwól, że ci przedstawię słynnego fizyka doktora Waltera Granta i jego wybitną i niepokorną żonę Violet Grant. Drodzy doktorostwo Grantostwo, pozwólcie, że przedstawię hrabinę de Saint-Honoré, która jak mniemam, nie wymaga rekomendacji, oraz jej syna Henry’ego Mortimera. – Lionel cofa się o krok i teatralnym gestem wskazuje ręką obecnych. Hrabina de Saint-Honoré wyciąga rękę z olśniewającym uśmiechem. – Ależ ja znam doktora Granta. Właśnie z jego powodu jestem w Berlinie. Violet przygląda się, jak jej mąż ujmuje obleczoną w rękawiczkę z koźlęcej skórki dłoń hrabiny i potrząsa nią. Rumieniec wypełza na jego policzki i koniuszek nosa; dobrze znany rumieniec. – Naturalnie, naturalnie. Teraz już sobie przypominam to nazwisko. Oczywiście, Henry Mortimer. Młody człowiek, który
pragnie zostać fizykiem. – Nie jest to przeciętny młody człowiek, doktorze Grant. Mój syn jest niezwykle inteligentny, uchodzi za geniusza, a jednak nie otrzymałam żadnej odpowiedzi na moje kolejne podania o przyjęcie. Walter przygląda się chłopcu. – Ma dopiero szesnaście lat, madame. – Dziewiętnaście. Dobiega dwudziestki. Zresztą musiał pan widzieć jego listy polecające. Przyjeżdża prosto z Princeton, zrobił absolutorium sześć dni temu, uzyskując celujące oceny z matematyki jako najmłodszy student w historii uczelni. Chcę, żeby został pańskim uczniem, doktorze Grant. Tylko pan jest na jego miarę. W nosowych samogłoskach hrabiny pobrzmiewa władczy ton. Violet patrzy na Henry’ego Mortimera, który powinien konać ze wstydu w cieniu niebieskich jedwabi swej asertywnej matki, ale on stoi tylko z cierpliwym wyrazem twarzy, jakby to wszystko przeżywał już wielokrotnie. Jest wysokim chłopcem, dość przystojnym, ze strzechą ciemnych włosów odgarniętych z wysokiego bladego czoła i z parą poważnych oczu wbitych w ścianę za muskularnym ramieniem Lionela. Granatowa marynarka wisi nieco na chuderlawej sylwetce; śnieżnobiały wykładany kołnierzyk o zaokrąglonych rogach jest chyba za ciasny. Violet zna paru Mortimerów, a przynajmniej znała swego czasu. Ta arystokratyczna bostońska rodzina raczej nie żeniła się z urodziwymi profesjonalistkami z płaskim nosowym akcentem, a już na pewno nie po to, żeby się z nimi później rozwodzić. Ale też Violet niespecjalnie śledziła skandale. Nagle dociera do niej, że zapadła głęboka cisza. Stojący obok niej Walter zdrętwiał. Violet wraca wzrokiem do hrabiny de Saint-Honoré, której płonące oczy bez mrugnięcia powieką
wwiercają się w zdurniałą twarz Waltera. Śmiech Lionela przełamuje impas. – To jest właśnie ta cudowna cecha amerykańskich kobiet. Człowiek zawsze wie, na czym stoi! Hrabina też wybucha śmiechem. – Strasznie mi przykro. Czyżbym zachowała się zbyt obcesowo? Czy zaprosiłby nas pan do stolika, doktorze Grant, gdybym obiecała zachowywać się wzorowo? – Oczywiście, oczywiście. – Walter z ulgą podnosi rękę i wzywa kelnera. Po chwili obsługa przynosi krzesła, Lionel nienaganną niemczyzną zamawia kolejną butelkę wina. Violet wciska się w narożnik, żeby zrobić miejsce dla chuderlawych młodzieńczych ramion Henry’ego. Chłopak rzuca wzrokiem na kupki zielonego groszku na jej talerzu. – Tlen? – pyta cicho. Violet wypuszcza oddech, choć w ogóle nie zauważyła, że go wstrzymywała. – Tak, tlen. Czuje na sobie czyjeś spojrzenie. Podnosi wzrok i widzi Lionela Richardsona, który wpatruje się w nich szarymi cierpliwymi oczami. *** Violet odkłada rozmowę do chwili, gdy Walter przyjdzie do łóżka. Sama już czeka z książką leżącą na kolanach; wieczór jest ciepły i po raz pierwszy od września Violet ma na sobie letnią koszulę nocną z białego płótna, obszytą koronką przy mankietach i szyi. Nie lubi drapiących koronek, czuje się w nich trochę jak w klatce. Walter wraca z łazienki w grubej flanelowej piżamie,
ciągnąc za sobą zapach mydła i proszku do czyszczenia zębów. Co dzień przed wieczornym spoczynkiem bierze kąpiel, nawet o bardzo późnej porze; po raz drugi kąpie się rano, prosto po wstaniu z łóżka, jakby wstawiał sen w klamry czystości. Violet na co dzień irytują jego ablucje, przez które musi czekać w łóżku, aż jej poświęci uwagę, brzydzi ją też jego rozmokła skóra, podobna do skórki cytryny, kiedy kładzie się w końcu do łóżka obok niej. Dziś jednak jakoś jej to aż tak nie przeszkadza. – Uważam, że powinieneś go przyjąć – mówi. Walter mości nogi pod kołdrą. – Kogo? – Tego chłopca, Henry’ego Mortimera. Myślę, że powinieneś go przyjąć. – Naprawdę? – Tak. Uważam, że jest niezwykle inteligentny. Moim zdaniem powinieneś mu dać szansę. – Hm. Violet odwraca się na bok twarzą do Waltera. On już zgasił lampę po swojej stronie łóżka; jej lampa rzuca jeszcze łagodną poświatę. Ich berlińskie mieszkanie jest spore i całkiem nowoczesne, z prądem i telefonem, i wrzątkiem doprowadzanym rozrzutnie do każdej łazienki. W gabinecie i tu, w sypialni, stoją nowiutkie patefony Victroli. Violet gładzi ręką świetlistą obwódkę na krawędzi swojego ciała i odkłada książkę na stolik nocny. – Co o nich myślisz? To znaczy o hrabinie i jej synu. – Będę musiał przemyśleć sprawę. – Odwraca głowę, żeby spojrzeć na nią. W kącikach oczu ma zmarszczki ni to ironii, ni wesołości. – A ty, dziecko? Co sądzisz o niespodziance, którą ci po południu zafundowałem? – Jakiej niespodziance?
– Młodym Richardsonie. – Nie jest już taki młody. Jest starszy ode mnie. – No tak, dziecko, ale ty jesteś jeszcze bardzo młodziutka. Niewiele starsza od pana Mortimera. – Jestem o kilka lat starsza od pana Mortimera. – Uważasz, że jest przystojny? – Kto? Młody Mortimer? Walter śmieje się. – Nie, Richardson. – Chyba tak. Ale właściwie to nie. Walter śmieje się znowu. – To znaczy? – No cóż, chyba zgodzisz się ze mną, że jego uroda odbiega od przyjętych kanonów. Trudno go nazwać adonisem. – Violet przymyka oczy, wspominając czarne lśniące włosy. – Był bodaj najwybitniejszym studentem, jakiego kiedykolwiek miałem. Z wyjątkiem, rzecz jasna, ciebie, dziecko drogie. – Odsuwa się od niej i wstaje z łóżka. Violet patrzy, jak człapie na bosaka do patefonu i zaczyna przeglądać stertę płyt. – I co? – W wieku czternastu lat zabił swojego ojczyma. Violet gwałtownie siada, kołdra zsuwa się jej z piersi. – Co? – Naturalnie nie z premedytacją. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy był mały, stary książę to był kawał drania, jak cała arystokracja, a jego durna matka szybko wyszła za mąż za kolejnego szubrawca, jak to się często zdarza. Według świadków bił ją regularnie. Groził, że ją zabije, w czasie kłótni chwytał za nóż. – Walter wybiera czarny krążek i studiuje pod światło etykietę. – Aż pewnego dnia Lionel uznał, że ma tego dość.
Dorwał skądś pistolet i przestrzelił łobuzowi serce. Sąd orzekł, że działał w obronie własnej, ale rzecz jasna, żadna uczelnia nie chciała widzieć go w swoich progach. Musiałem ostro powalczyć, żeby wylądował u mnie. – Matko święta! – Violet czuje, jak krew pulsuje jej w tętnicy szyjnej. Przypomina sobie opanowane ruchy Lionela, jego muskularne ramiona, drapieżny wdzięk. Widzi wyraźnie przed sobą jego szare, srebrnawe oczy. – Co ci kazało go do siebie ściągnąć? – Jest wściekle inteligentny. Myśli nieszablonowo; ma świeże spojrzenie na każdy problem. Nowatorskie spojrzenie. Naturalnie zdarza mu się mylić, ale zwykle miewa spektakularnie rację. – Walter kładzie czarny krążek na talerz Victroli i przekręca włącznik. – A mimo to uprawiał bardzo zachowawczy styl życia. Polowania z wyżłami przez całą zimę, boks, strzelectwo i tym podobne. Zbudowany jak zawodowy bokser. Podejrzewam, że głosuje na konserwatystów. – Matko święta! Walter śmieje się. – Nie bój się, dziecko. To było lata temu. Teraz jest żołnierzem i może w majestacie prawa folgować swoim barbarzyńskim instynktom. Wybuchają pierwsze nuty Pastoralnej, tną smyczki. Mięśnie Violet napinają się w odpowiedzi, tężeją jej ręce, nogi, szczęka. Serce wali, jakby miało wyskoczyć z piersi. Zmusza się do opanowania oddechu. – Obawiam się, że nie jestem zaskoczona. Znam ten typ. – To porządny chłop. Tylko nieokrzesany. – Słyszałeś, co powiedział? – Violet udaje męski głos, parodiując brytyjską wymowę. – „Jasne, że jej życie będzie się musiało kręcić wokół mojej osoby”. Miałam ochotę go strzelić.
Walter opiera się o komodę i splata ręce na piersi. W świetle lampy jego zęby lśnią żółtobiało. – Mogłoby mu się to spodobać. – Zwierzę – szepce Violet. – Każdy mężczyzna to zwierzę, dziecko – mówi Walter pogodnie i rusza w stronę łóżka. Otwiera szufladę w nocnym stoliku, gdzie robione na wymiar cieniutkie kondomy z jelit baranich czekają już w kasetce z kości słoniowej. Kręta tuba patefonu wzbiera metalicznym wielogłosem skrzypiec.
Vivian Kiedy za kwadrans siódma przyszłam z wizytą, Gogo miała już na sobie różową piżamę w grochy, a może cały dzień w niej chodziła. Oczy miała czerwone jak królik, długie włosy owinęła w pstrokatą, dość niestosownie zielono-żółtą chustkę od Hermèsa. – Wyglądasz jak pisanka wielkanocna. – Cmoknęłam ją w policzki. Zachichotała dzielnie. – Przez cały dzień nie brałam nic do ust oprócz budyniu czekoladowego. Do tego piłam czekoladę. Mama mówi, że to jej metoda. – Mama wie najlepiej – poparłam. Gogo mieszkała ze swoją matką, byłą panią S. Barnardową Lightfoot III, której z dwoma następnymi mężami nie poszczęściło się lepiej niż z pierwszym. Obecnie była zaręczona ze starzejącym się lowelasem, który prawdopodobnie był homoseksualistą. Cóż, póki życia, póty nadziei. – Biedna mama. Jak myślisz, czy my to mamy w genach? – Nie czekając na odpowiedź, wzięła mnie za rękę i pociągnęła obok miękkich pastelowych mebelków i staroświeckiej kolekcji lalek mamy do swojego pokoju, ozdobionego na wszystkie sposoby podobizną indiańskiej księżniczki Pocahontas. – Istnieje taka możliwość. – Usiadłam delikatnie w tym samym co zawsze fotelu w kratkę, a Gogo jak zwykle walnęła się na swoje skotłowane łóżko. – Powiem ci, że to wszystko jakbym skądś dziwnie znała. Gogo przygarnęła Rufusa do piersi i wbiła wzrok w sufit. – Tym razem jest inaczej, Vivs. Ja go naprawdę kochałam. Naprawdę.
– Trzeba mu przyznać, że przystojniak. Niezły okaz. Nic dziwnego, że wpadłaś. Ale… – To nawet nie o to chodzi, Vivs. Czułam, że on mnie rozumie. Jakby nie zwracał uwagi na pozory – machnęła lekceważąco ręką w stronę swojej modelowej figury – a widział to, co jest w środku. Jakbym była ludzką istotą. Wiesz, jakie to jest uczucie? – Nawet sobie nie wyobrażam. Odwróciła się i spojrzała na mnie. Poczciwe oczy wezbrały łzami. – Tak jak ty na mnie patrzysz. Jakbym była ludzką istotą. – O, kochanie. – Pochyliłam się, opierając łokcie na materacu. – Jak możesz być taka, jaka jesteś, Gogo? Ufać ludziom, doszukiwać się we wszystkim piękna. Nie rozumiem cię, nie rozumiem w ogóle. – Nieprawda, właśnie ty mnie rozumiesz. Nie jestem skomplikowaną osobą jak ty. Trudno o kogoś mniej skomplikowanego niż ja. Chcę tylko, żeby ktoś mnie kochał. Chcę mieć rodzinę, o którą mogłabym się troszczyć, dom pełen życia. Tak było, kiedy byłam mała. Ja… – Jej oczy znów wypełniły się łzami. – Powinnam już przestać, prawda? Robię się nudna. – Wcale nie robisz się nudna. – Chciałabym być taka jak ty, Vivs. Chciałabym mieć twojego… sama nie wiem, jak to nazwać. Twojego ducha. Jesteś taka odważna i nowoczesna. – Wcale nie jestem odważna. Najwyżej arogancka. – Nieprawda, jesteś odważna. – Wzięła mnie za rękę i pociągnęła na łóżko przy sobie, obejmując ramieniem w grochy. Różowiutka, jak dzidziuś, pachniała zasypką dla niemowląt. – Czy mogę ci coś wyznać?
– Mów, co tylko zechcesz. – Powiem ci, kiedy poczułam, że jestem w nim zakochana. Starałam się ostrożnie omijać oddechem potencjalne ognisko eksplozji w mojej piersi. Zorientowałam się, że pomaga mi, jak wbijam mocno paznokcie we wnętrze dłoni. – To było pod koniec wakacji – podjęła Gogo rzewnym głosem. – Za kilka dni miał wracać do siebie. Poszliśmy na obiad, wypiliśmy trochę, a ja… chyba przedobrzyłam z szampanem. On zresztą też. – To mi się podoba. – Poszliśmy do mojego pokoju w hotelu. Mama z Gilbertem jeszcze nie wrócili i my… no… zaczęliśmy się całować i… te inne… i zdecydowałam, że to zrobię. Że, no wiesz… że ja z nim… Czułam, że tracę oddech. Dusiłam się twardą bryłą, która rozsadzała mi płuca, czułam, że tonę, idę bezpowrotnie na dno, wsysana w odmęt puszystego materaca Gogo. Gogo gładziła mnie po ręce. Jej palce dotarły pod długi do łokcia rękaw mojej marynarki w czarno-białą pepitkę, mój zgrabniutki mundurek kobiety pracującej. – Więc rozebraliśmy się i leżeliśmy już na łóżku, i… naprawdę, Vivs, czułam się cudownie, kiedy mnie dotykał. Naprawdę. Fantastycznie. Czy to źle świadczy o mnie? – Nie, to nie świadczy źle o tobie. – Bo mama zawsze mówi… – Zawahała się. – Ale było tak cudownie, Vivs. Był taki delikatny. I już mieliśmy… wiesz co… kiedy mu powiedziałam, że… jeszcze nigdy tego nie robiłam. A on… A on… O, Vivs. – Co takiego ci zrobił, kochanie? – Wyszeptałam. W oczach miałam łzy od wbijanych paznokci. Zrobiło mi się trochę za ciepło w wełnianej marynarce i jedwabnych
pończochach. Zrzuciłam buty, które potoczyły się po puszystym różowym dywanie. – Skrzywdził cię? Jej westchnienie wzruszyło nas obie. – Zatrzymał się. – Zatrzymał się? – Zatrzymał się. Powiedział, że powinniśmy zaczekać. Że pierwszy raz to powinno być wielkie święto. Powiedziałam mu, że to jest dla mnie wielkie święto, że jest mi cudownie, rozumiesz. Że bardzo tego chcę. I chciałam. Naprawdę chciałam. Ale on powiedział, że powinniśmy zaczekać. – Smętny chichot wydobył się ze szczeliny w jej pękniętym sercu. – Myślałam, że chce czekać do ślubu. Że to jest znak, a to, że przez te wszystkie lata ciągle zostawałam na lodzie, miało swój sens, bo czekałam na niego. – Kto by pomyślał? – Tak czy owak, wtedy zorientowałam się, że to jest coś naprawdę. Że David jest prawdziwym dżentelmenem, a ja go kocham. – Tak, to było prawdziwe uczucie. – Myślisz, że nie powinnam była iść z nim do łóżka jak pierwsza lepsza? Wyrwałam szpony ze swoich dłoni i ujęłam dłonie Gogo. – Nie, Gogo. Kochałaś się w nim i chciałaś mu dać tego dowody. Nic w tym złego. – Pomyślałam, że mnie kocha. Naprawdę. Bo inaczej dlaczego by przerwał tak nagle? Ano właśnie. Dlaczego? Spojrzałam przez pokój na stojący pod ścianą wielki, wystylizowany na chatkę z piernika staroświecki domek dla lalek, relikt wiktoriańskiego dzieciństwa, perfekcyjny w każdym detalu. Ongiś należał do mamy Gogo, a ta podarowała go córce
na ósme urodziny. Gogo wyznała mi kiedyś, że najchętniej schowałaby go do jakiejś szafy – skończyła już, na litość boską, dwadzieścia dwa lata – ale nie chciała ranić uczuć swojej matki. Kiedy to mówiła, pokładała się na tym samym łóżku, ze wzrokiem wbitym w sufit, ubrana w biały szlafroczek i puszyste pantofelki na skrzyżowanych w smukłych kostkach nogach opartych o ścianę. Musi zaczekać, aż wyjdzie za mąż i będzie mogła oddać domek córce. Nazwie córeczkę Vivian, żeby była moją imienniczką. Zwróciłam jej uwagę, że jeśli do tego dojdzie, to jej mała może się w ogóle nie interesować domkiem dla lalek. Na co Gogo odparła ze śmiechem, że, tak czy owak, będzie musiała bawić się domkiem po to, żeby sprawić przyjemność mamie. Czasem zastanawiałam się, czy Gogo nie rozumie mnie lepiej niż reszta świata. – Czy mogłabyś dziś zostać u mnie na noc? – spytała. – Wybacz, słonko, ale mam mnóstwo roboty. Piszę coś ekstra do „Metropolitan”. – To jest to, o czym mówiłaś przez telefon? – To jest to. – Zakrztusiłam się lekko. – Wiesz co? Nie uwierzysz, ale doczytałam się dzisiaj, że ciocia Violet znała wszystkich najwybitniejszych fizyków swoich czasów. Do wybuchu wojny wszyscy urzędowali w tym samym miejscu, w Kaiser Wilhelm Institut w Berlinie. Einstein. Max Planck. Otto Hahn i Lise Meitner. Po dniu spędzonym w laboratorium spotykali się w domu Plancka na wieczorkach muzycznych. Einstein grał na skrzypcach. – Einstein. Niesamowite! – Wyobraź sobie tylko te wszystkie genialne umysły razem do kupy. Niezły melanż. – Jak w Bryn Mawr. Vivs, nie tęsknisz za starymi dobrymi
czasami? Pamiętasz, jak konałyśmy ze śmiechu? Kiedyś prawie do rana gadałyśmy o tej książce, zaraz, o czym to było… dziedziczka fortuny, której mąż musi przyjąć jej nazwisko, ale jej rodzina nie chce się zgodzić… – Cecilia. Fanny Burney. – Podobała mi się ta książka. – Skubnęła rąbek piżamy. – Czasem żałuję, że musiałyśmy dorosnąć. Wiesz, co tato powtarzał mi w kółko, kiedy byłam mała? – Udała basowy głos Lightfoota. – „Nie rośnij, kwiatuszku. Zostań dokładnie taka, jaka jesteś”. I miał cholerną rację, tak jak zawsze zresztą. Bycie dorosłym jest do kitu. Uścisnęłam raz jeszcze jej dłonie i podniosłam się. – Naprawdę muszę lecieć. – Naprawdę musisz? – Tak. Wzięłam do domu kilka biografii. Einsteina i Meitner. Połknę je przez noc. Poczłapała za mną przez upiorne pokoje mieszkania swojej matki. W przedpokoju wzięłam torebkę i teczkę i odwróciłam się, żeby ją uściskać na pożegnanie. – Dasz sobie radę, prawda? Jeśli chcesz, mogę zostać. – Dam sobie radę. Tato dzwoni co pół godziny. – To dobrze. Też przed zaśnięciem zadzwonię do ciebie. Nagle Gogo zrobiła wielkie oczy. – Vivs, byłabym na śmierć zapomniała! Cóż ze mnie za podła egoistka. Twój chłopak, ten, którego poznałaś w weekend. Nawet cię o niego nie spytałam. Wzięłam teczkę do ręki. – Prawdę mówiąc, to nie było nic poważnego. Zbudziłam się w poniedziałek i stwierdziłam, że bez niego świat się nie zawali. I tyle. Było miło, ale się skończyło. – Naprawdę, Vivs? – Jej smutne oczy przyglądały mi się
badawczo. – Naprawdę, Gogo. Pokręciła głową. – Rany, Vivs. Chciałabym być tobą. Na to nie miałam już odpowiedzi. W skrzynce pocztowej zastałam list. Mało brakowało, a bym go nie otworzyła. Miałam ochotę wyrzucić go do kosza jeszcze w sieni, ale jestem tylko tym, kim jestem. A jestem ciekawska. Przeczytałam go przy stole w saloniku. W sypialni robię się za bardzo sentymentalna, jak Gogo. Droga Vivian! Piszę pomiędzy operacjami, więc wybacz pośpiech. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że myślę o Tobie bez przerwy, jesteś jak szum gdzieś w tyle głowy, nawet kiedy pracuję, a kiedy mam wolną chwilę, żeby napić się kawy, jawisz mi się w elektryzującej poświacie z tym uśmiechem na twarzy, który mnie trafił w pierś od pierwszego wejrzenia. Staram się nie uronić ani chwili, więc wybieram jakąś scenkę z tego weekendu – w kawiarni, w bibliotece albo jak staliśmy przy pomniku Balto w Central Parku, czytając o jego wielkim wyczynie, a ty potem nie chciałaś na mnie spojrzeć i wiem, że płakałaś. Cóż, dzielny stary husky mnie też wzruszył do łez, jakby cię to interesowało. Na razie wolę nie myśleć o tym, co się zdarzyło później, u mnie, i jak nam było cudownie. Te wspomnienia zostawiam sobie na czarną godzinę. Vivian, nie poddam się. Nigdy. Twój Paul O Jezu. O miłościwy Chryste. Już wiem, co będę robić. Będę sobie wyobrażać doktora
Paula i Gogo w tamtym łóżku hotelowym w Los Angeles. Będę myśleć o nagiej Gogo i o nagim Paulu, aż oba obrazy nałożą się na siebie, a odruch wymiotny, który we mnie wzbudzą, podziała jak przeciwieństwo odruchu Pawłowa, aż w końcu na samo wspomnienie doktora Paula będzie mi się chciało rzygać. Będę uleczona. „Po prostu bawiliśmy się dobrze z sobą… Było parę pocałunków… Niewiele więcej…”. Kłamczuch. Przeklęty łgarz. Zmięłam list w kulkę i wyrzuciłam do kosza. Myślałam o tym, żeby zrobić obiad, ale nie byłam głodna, żołądek wciąż podjeżdżał mi do gardła, więc po prostu wzięłam teczkę do łóżka i przebrałam się w ukochaną piżamę w niebieskie prążki. Wyjęłam biografię Einsteina, wsparłam się na poduszce i zaczęłam wodzić wzrokiem po tekście.
Violet, 1914 Jeden rzut oka na oświetlony elektrycznymi lampami wygodny salon muzyczny w domu Plancka uprzytomnił Violet, jak wiele zawdzięcza Walterowi. Waltera jak zwykle nie ma z nimi. Ale jest za to Herr Planck, który w kącie szykuje drinki, i Otto Hahn z żoną, a do tego Lise Meitner. Herr Einstein już siedzi w swoim ulubionym fotelu, w skupieniu strojąc struny skrzypiec. Czyż granie ramię w ramię z Einsteinem nie było warte najgorszych policzków, Bóg wie ilu przystojnych szatynek kopulujących z jej mężem na blacie antycznego sekretarzyka? Obok niej w poważnych szarych oczach Henry’ego Mortimera błyszczą jeszcze powidoki dnia spędzonego w laboratorium. – Oczywiście czytałem wszystkie artykuły naukowe doktora Granta, ale dopiero to, co widzi się własnymi oczyma, jest naprawdę niesamowite. Jakby człowiek zaglądał w głąb jądra atomu. – Jednak w rzeczywistości to, co widzimy, to tylko zderzenia pojedynczych protonów. – Siedzą razem na ławie fortepianowej. Violet otwiera skórzaną teczkę i wyjmuje nuty, na dzisiaj Bacha i Dvořáka. Robi to machinalnie, ma dużą wprawę; w tej chwili jest pochłonięta głównie tym, jak ostrzec młodego Mortimera, że romantyzm odkryć naukowych z czasem blaknie w konfrontacji z codziennym mozołem powtarzanych ad nauseam eksperymentów, zdarza się, że bezproduktywnych i wymagających iście oślego uporu. To był jej przypadek. – Oczywiście. To najpiękniejszy widok, jaki oglądałem w życiu. – Henry podnosi do góry swój smyczek. – Miliard
atomów składa się na czubek tego smyczka, a ja widziałem zaledwie kolizje pojedynczych elementów jednego jądra. To jest serce materii, żywe serce materii. – Oswoi się pan z tym widokiem. Henry kręci smyczkiem między kciukiem a palcem wskazującym. Ma smukłe patrycjuszowskie dłonie, schludnie przycięte paznokcie. Odchyla głowę i patrzy na nią łagodnymi oczyma. Jest w nim jakiś ponadczasowy spokój. – Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczny, że przyjęła mnie pani do siebie na lato, pani Grant. Violet, gładząc ręką grzbiet teczki, odwraca się do Henry’ego. Musi być bardzo podobny do swojego ojca, myśli, ponieważ w jego szczupłej twarzy o małych ustach i poważnych oczach podobieństwo do hrabiny de Saint-Honoré jest bardzo nikłe. Tylko rzęsy przypominają matkę, gęste i zbyt bujne, czarne miotełki wokół szarych tęczówek. Siedzi teraz, bawiąc się smyczkiem, i patrzy wyczekująco na Violet. Gruby kosmyk zbyt długich włosów opadł mu na czoło. – Ostateczna decyzja należała do mojego męża – mówi Violet. – Doceniam to w pełni. To niesamowita szansa. Ja… – O, tu się pani schowała, pani Grant. Na pewno chce pani tylko wody? – Tchnąc dostojeństwem, Herr Planck stoi przed nią uprzejmie z kryształowym kuflem w ręku. – Dziękuję bardzo. Tak, tylko wodę. – Odbiera kufel od Plancka. – Szkoda, że pani mąż nie może być dzisiaj z nami. Jakże nienawidzi tego współczującego spojrzenia. – Niestety, miał inne zobowiązania. Obawiam się też, że Walter raczej by słuchał, niż grał. Na sekundę zapada niezręczna cisza, w trakcie której
wszyscy uciekają gdzieś wzrokiem, z wyjątkiem Henry’ego, który opiera skrzypce o ramię i próbuje kilka nut. – Zaczniemy od Bacha? – pyta wesoło Lise. Kochana Lise. Jak inaczej potoczyłoby się życie Violet, gdyby w Devonshire Institute pracowała angielska Lise Meitner. Lise, podobnie jak Violet, musiała sobie wywalczyć pozycję w Kaiser Wilhelm. Ale w przeciwieństwie do Violet Lise cieszy się psychicznym i finansowym wsparciem swoich rodziców, wiedeńskich intelektualistów, do tego jest niezamężna. Pracuje z Ottonem Hanhem w podziemiach gmachu chemii, mozolnie odkrywając izotopy kolejnych pierwiastków radioaktywnych. Obecnie prowadzą badania nad torem. Co Frau Hahn sądzi o ich relacji? Trudno orzec. Lise jest atrakcyjną kobietą, brunetką o wielkich oczach, a między nią i Hahnem wyczuwa się wyraźną poufałość. Violet odwraca się w stronę klawiatury, a Henry wstaje, przyciskając podbródkiem skrzypce, i rusza w stronę wolnego krzesła. Henry gra wszystko z pamięci; Violet nigdy dotąd nie widziała go z nutami w ręku. Zaczynają od Bacha. Violet z laboratorium i Violet małżonka po chwili rozpływają się w eleganckiej symetrii kunsztownych fraz. Gra z kolegami już od miesięcy i czasem to jedno tylko trzyma ją przy życiu, ratując przed szaleństwem, muzyka tworzona w kręgu, poza zasięgiem krytycznego spojrzenia Waltera i jego schludnie przyciętych paznokci, drapiących schludnie przyciętą brodę, gdy studiuje najświeższe zapiski laboratoryjne Violet wskazujące na frustrujący brak postępów. Sonata kończy się i na salon muzyczny Maxa Plancka spływa błoga cisza. Za oknami nareszcie zapada późny letni zmierzch. Pojawia się służąca z tacą sznapsów. Tym razem Violet
przyjmuje poczęstunek. Ostrożnie moczy wargi w kieliszku. Otto i Lise wspominają ze śmiechem czyjś kiks w drugiej części utworu. Kilka jardów dalej ciemna gęsta czupryna Einsteina nachyla się nad skrzypcami. Violet bierze drugi łyk, potem trzeci, odstawia pusty kieliszek i podchodzi do Einsteina. – Dobry wieczór, Herr Einstein – mówi. To chyba najodważniejszy krok w jej życiu. Od miesięcy grają razem Bacha, ale nigdy dotąd nie stanęła twarzą w twarz z genialnym Einsteinem. Świat fizyki wciąż rozbrzmiewał gromkim echem jego rewolucyjnej publikacji z tysiąc dziewięćset piątego roku. Jego sposób wnioskowania przerastał nieskończenie próby Violet, a odwaga rozumowania zapierała dech w piersi! Rozprawiał się bezpardonowo ze statycznym, newtonowskim modelem wszechświata. – Pani Grant. – Einstein odstawia kieliszek i uprzejmie wstaje. – Ależ proszę się nie fatygować. Chciałam tylko podziękować panu za poranny list. Bardzo uprzejmie z pana strony, że zechciał mi pan tak szybko odpowiedzieć. Czarny szczeciniasty wąs podjeżdża w uśmiechu do góry, zmieniając nie do poznania twarz Einsteina, tę twarz z wielkimi ciemnymi oczyma o opadających powiekach, zazwyczaj ociężałą i zastygłą w wyrazie jakiejś wiecznej żałoby. Violet wie o jego trudnym małżeństwie; jego rzadko widywana żona podobno zamierza opuścić Berlin i wyjechać z dziećmi do Zurychu. A może już wyjechała. Walter twierdzi, że Einstein ma kochankę, która jest jego kuzynką: „Widzisz, kochanie. Jesteśmy zwierzętami, wszyscy jak jeden mąż”. Violet co dzień widuje przystojną depresyjną twarz Einsteina i czasem czuje, że więcej łączy ją z nim niż z Walterem. – Zadała pani wyśmienite pytanie, pani Grant – mówi
Einstein. – Mam nadzieję, że moja odpowiedź jest zrozumiała. – Ma pan na myśli pismo czy wzory matematyczne? – śmieje się Violet, czy raczej sznaps śmieje się za jej pośrednictwem, co w sumie jest bardzo miłe. – Jedno i drugie! – Teraz Einstein też się śmieje. – Żartowałam. Nie miałam najmniejszych problemów z odczytaniem pańskiego pisma. Przepisuję wszystkie prace mojego męża, a może mi pan wierzyć, że pisze o wiele gorzej od pana – mówi bez namysłu i ma ochotę ugryźć się w język, widząc błysk współczucia w oczach Einsteina. – Szczerze żałuję, że nie ma z nami doktora Granta – mówi fizyk, speszony. – On chyba nie żałuje. Jest teraz na przyjęciu na Leipzigerstrasse, sama śmietanka, tłumy dworskich oficjeli. – I moja matka. – Henry dołącza do nich z opuszczonym smyczkiem w dłoni. – Nie przepuści żadnej gali. – Dobrze, że chociaż macie siebie nawzajem do towarzystwa. – Einstein przygląda się obojgu z lekkim uśmieszkiem. Violet czuje, że się lekko rumieni. Otwiera usta, żeby odpowiedzieć, ale Herr Planck już zwołuje wszystkich do Dvořáka. Potem, kiedy kończą, Violet próbuje wymyślić jakiś pretekst, żeby raz jeszcze podejść do Einsteina. Salon wypełniają wesoły gwar i lekki rausz – skutek reakcji chemicznej muzyki ze sznapsem. Einstein rozmawia z Lise, oboje są uśmiechnięci. Violet zbiera się na odwagę i podchodzi do nich. Herr Planck kładzie jej dłoń na ramieniu. – Moja droga, jakiś dżentelmen przyszedł po ciebie i pana Mortimera. – Dżentelmen? – mówi zaskoczona Violet.
Planck cofa się, żeby odsłonić przybysza. W progu stoi Lionel Richardson. Ubrany elegancko w czerń, z jedwabnym cylindrem w jednej ręce i laseczką pod pachą drugiej, patrzy na nich spokojnie srebrnoszarymi oczami. Krzepki tors wojskowego rozsadza drzwi. – Tu jesteście – mówi. – Tu jesteśmy – powtarza zaskoczona Violet. Jej ręka bezwiednie wędruje do szyi, żeby ukryć łomoczące z nagła tętno. – Po co pan przyszedł? Wesoły gwar zamiera. Wszyscy odwracają się, patrząc na Lionela tryskającego energią, którą wnosi z zewnątrz wraz z tchnieniem wieczoru. Z założonymi rękami opiera się o futrynę. Bije od niego jakaś świetność. – Po to, żeby was odwieźć do domu, rzecz jasna. Panią i Henry’ego. – Odwieźć do domu? – Dziś wieczorem na ulicach kręci się dużo hołoty. Może to tylko zwykli sobotni zabawowicze, ale nie jest to stosowna kompania dla eleganckiej damy ani młodziutkiego chłopca, jak pan Mortimer. – Uśmiecha się do Henry’ego. Violet kurczowo ściska teczkę. – Spokojnie, mogę sama… – Nie wątpię, ale obiecałem madame de Saint-Honoré, że dopilnuję osobiście, żeby jej syn bezpiecznie dotarł do domu. – Rozumiem. – Puls Violet wyrównuje się. Za jej plecami naukowcy wracają do rozmów, tracąc zainteresowanie sytuacją. Violet zwraca się po niemiecku do Herr Plancka: – Czy możemy już wyjść? – Tak, tak! Idźcie, zanim zrobi się późno. – Święte słowa, Herr Planck. – Lionel odsuwa się od drzwi.
– Ma pani płaszcz? – Nie. Henry staje obok Violet. – To całkiem niepotrzebne, sir. Sami też dalibyśmy sobie radę. – Ależ nie wątpię, nie wątpię. Ale matki mają to do siebie, że lubią się zamartwiać. – Lionel konspiracyjnie puszcza oko do Henry’ego jak mężczyzna do mężczyzny. W jego wzroku wojskowego musi być coś, co sprawia, że Henry pręży się jak struna i sięga po futerał. – Jest pani gotowa, pani Grant? – pyta Lionel. – Tak, jestem gotowa. Violet żegna się z pozostałymi. Einstein potrząsa wyjątkowo serdecznie jej dłonią, a Lise całuje ją w policzek. To są jej przyjaciele, dociera do niej, i to słowo przyjaciele wydaje jej się tak egzotyczne i ekscytujące, że dreszcz ją przechodzi na myśl o tym, co może w sobie kryć. Jest początek czerwca i na dworze jest jeszcze ciepło, a na niebie dogasa po zachodzie słońca amarantowa zorza. Z jakichś okien niosą się pokrzykiwania, skądś dobiega śmiech, gdzieś w oddali gra muzyka. Berlin bawi się tego wieczoru na całego. Taksówka czeka przy chodniku, warcząc niecierpliwie, gdy Lionel otwiera przed nimi drzwi. – Z przyjemnością się przejdę – mówi Violet. – Ale ja nie. – Lionel macha laską. – Byłem operowany zaledwie przed tygodniem i prawdę mówiąc, nie powinienem jeszcze w ogóle chodzić. Violet wsuwa się na tylne siedzenie za Henrym, Lionel zamyka za nimi drzwi i siada z przodu, obok kierowcy. – Französischestrasse, bitte – rzuca półgłosem. – Nie ma pan kul? – pyta Violet.
– Mam. Taksówka odrywa się od krawężnika i włącza w bezładną rzekę pojazdów. Po sennym Oksfordzie Violet wciąż nie może się oswoić ze sznurem trolejbusów i wozów dostawczych na ulicach dynamicznej metropolii, nawet w pierwszą sobotę czerwca o dziesiątej wieczorem. Za oknem przesuwa się chodnik, jakaś rojna kawiarnia, studenci w wyświechtanych brunatnych mundurkach i prostytutki w krzykliwych szyfonach. Wszyscy unoszą się w euforii, jakby mieli jakąś misję, choć naprawdę zbijają bąki w kawiarni, paląc i pijąc. Violet myśli o swoim laboratorium, biało-zielonych eksplozjach energii jądrowej, mikroskali swojego życiowego powołania. – Jak przyjęcie? – pyta. – Mam nadzieję, że nie zepsuliśmy panu wieczoru. – W żadnym wypadku. Na przyjęciu sfora niemieckich dostojników zatracała się, że tak to ujmę, w szampańskiej zabawie. Tak czy owak, szczęściarze, wkrótce rozjadą się stąd, żeby oddawać się letnim uciechom. – Bardzo mi przykro, że musiał się pan stamtąd wyrwać. – Poradzą sobie beze mnie, zapewniam panią. Proszę powiedzieć, panie Mortimer, jak się panu jak dotąd podoba berlińskie lato? – Bardzo, sir. Towarzyszyłem dzisiaj pani Grant w obserwacji wybuchów. W życiu nie widziałem czegoś równie fantastycznego. Lionel śmieje się głośno. – Pamiętam doskonale. Kilka lat temu byłem asystentem doktora Granta, zanim jeszcze pani Grant podbiła jego serce. – Naprawdę? – Matka panu nie wspominała? Tak, to ja pierwszy liczyłem świetliste mikrowybuchy. – Urywa. Siedzi bez cylindra i kontur
gładko zaczesanych czarnych włosów odcina się półokręgiem od granatu nocy. Odwraca się. – Wie pan, co robiło na mnie największe wrażenie? Ta wielka pustka wokół eksplozji. – O tak! – potwierdza z entuzjazmem Henry. Lionel podnosi rękę. W trupio żółtym świetle mijanej latarni jego dłoń w otoczce cienia wydaje się nadnaturalnie duża, jakby energia rozsadzała palce. – Rozumie pan? Że to z pozoru stałe i niezmienne ciało, podobnie jak wszystko wokół nas, składa się tylko z pustej przestrzeni. Próżni, w której wiruje kilka samotnych elektronów. Że tylko jedna cząstka radu na, powiedzmy, dziesięć tysięcy trafi po drodze na jądro, z którym się zderzy. Reszta po prostu przeniknie przez tę cholerną złotą folię nieuchwytna i niezauważona. – Niesamowite, prawda? – Violet nie może oderwać oczu od dłoni Lionela. Lionel opuszcza rękę i przenosi wzrok za okno. Pędzą teraz przez Unter den Linden; za oknem przesuwa się smuga oświetlonych kafejek, przechodniów, nowych hoteli o śmiałej architekturze. – Prawdę mówiąc, byłem wniebowzięty, kiedy zdałem sobie sprawę, że twardy, solidny świat wokół nas jest ulotny jak sen. Kiedy dotarł do mnie bezmiar pustki otaczający każdą drobinę materii we wszechświecie. Taksówka nagle hamuje z piskiem przed kobietą w zwiewnej sukni z czerwonego szyfonu, która na środku jezdni tańczy w transie. Kobieta ma zamknięte oczy i nie widzi paniki, jaką wzbudza wśród kierowców. Latarnie kładą refleksy na skórze jej nagich rozpląsanych rąk. – Mein Gott – mruczy kierowca. Próbuje ominąć kobietę szerokim łukiem. Kiedy zrównuje się z nią, kobieta otwiera oczy
i zagląda przez tylną szybę prosto w twarz Violet. Stuka w szkło długim lakierowanym paznokciem, odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem, po czym znika, rozpływając się w morzu świateł i nadjeżdżających z tyłu samochodów. – To właśnie Berlin – mówi Lionel. – Jakaś pańska znajoma? – Violet ma wciąż przed oczyma głęboki dekolt kobiety, z którego wylewają się ciężkie piersi w obłoku czerwonego szyfonu. Słyszy w uszach szyderczy śmiech tamtej. – Raczej nie przypominam sobie – mówi chłodno Lionel. Samochód skręca we Französischestrasse i staje przed eleganckim piętnastopiętrowym apartamentowcem, którego fasadę pokrywa gąszcz wymyślnych ornamentów. Lionel wyskakuje z taksówki, okręca się z gracją na lasce i otwiera drzwi przed Henrym. – Zaraz wrócę – mówi do Violet. Henry odwraca się. – Dobranoc, pani Grant. – Dobranoc, panie Mortimer. Dziękuję za towarzystwo. Violet patrzy przez przednią szybę. Französischestrasse jest o wiele cichsza od Unter den Linden – ulica ma wyraźnie charakter mieszkalny, ani jednej kawiarni w polu widzenia. W nosie kręci ją od duszących wyziewów spalin, czuje pod sobą lekki dygot siedzenia. Drzwi otwierają się. Lionel wciska się na siedzenie obok niej. – Kronenstrasse. Szesnaście, dobrze zapamiętałem, pani Grant? – Tak, ale nie musi mnie pan odwozić. – Bzdury. Jest mi dokładnie po drodze. – Z powrotem na przyjęcie, domyślam się.
Lionel kładzie laskę w poprzek na kolanach. – Niewykluczone. Do Kronenstrasse nie było daleko, ale minuty i sekundy ciągnęły się w nieskończoność w gęstej ciszy, która zawisła między nimi. Violet wygląda przez okno, żeby nie patrzeć na Lionela, choć i tak czuje obecność jego rosłej postaci, która góruje nad nią, bliska na wyciągnięcie ręki, tak bliska, że Violet czuje ciepło, które bucha jak z pieca, czuje, jak w oddechu pierś Lionela wznosi się i opada, jak siedzenie ugina się pod jego ciężarem. Na Friedrichstrasse utykają w korku na dobre; Lionel klnie pod nosem i wyciąga szyję, żeby ocenić sytuację. Koniec laski ociera się o udo Violet. – Nie wygląda to dobrze. Ma pani coś przeciwko temu, żebyśmy się przeszli? – A pan? Lionel wzrusza ramionami. – To tylko przecznica, dwie. Wysiada, płaci taksówkarzowi i podaje Violet rękę. Oboje są bez rękawiczek. Dłoń Lionela jest ciepła, sucha i mocna; jego kciuk zdecydowanie obejmuje palce Volet, która po wyjściu z samochodu puszcza jego rękę. – Dziękuję panu. Idą w milczeniu. Violet wsłuchuje się w rytm jego kroków na chodniku, delikatne postukiwanie laski obok bardziej zdecydowanego tupotu butów. Lionel utyka prawie niezauważalnie, jakby używał laski tylko jako eleganckiego akcesorium dżentelmena. Dochodzą do kamienicy Grantów. Violet przystaje niepewnie; chce, żeby już sobie poszedł i żeby został z nią jeszcze przez kilka minut, przez godzinę, noc, rok. Lionel stoi
poza zasięgiem światła padającego z sieni, więc Violet nie widzi wyrazu jego twarzy. Jednak wyczuwa jakieś wahanie w patrzącym na nią z góry mężczyźnie: jakby na coś czekał albo nie mógł się zebrać na odwagę. Życz mu dobrej nocy, myśli Violet. Lionel przez chwilę walczy z chrypą. – Czy mogę odprowadzić panią na górę? – Nie ma takiej potrzeby. Pomimo ciemności Violet czuje, że Lionel się uśmiecha. – Chyba należy mi się kieliszek czegoś za fatygę? Poza tym chętnie obejrzę mieszkanie szacownego doktora Granta i jego małżonki: grudki radu wśród bibelotów i tym podobne. – Nic z tych rzeczy. Walter jest bardzo pedantyczny. A co z pańskim przyjęciem? – Pal je diabli! – Uśmiecha się nadal. Reflektory przejeżdżającego automobilu wydobywają z cienia jego twarz, śmiałe oczy, mocny podbródek, zarys ucha. Biel kołnierzyka odcina się wyraźnie od szyi. Violet kapituluje. – No, skoro tak, to zapraszam.
Vivian Nikt nie wydaje takich przyjęć jak mamuś, to jedno trzeba jej przyznać. Zjawiłam się na długo przed godziną zero, żeby uczcić odkorkowanie pierwszego szampana, ale moja mobilizacja jak zwykle nie została należycie doceniona. – Chryste, Vivian – jęknął tato, sięgając po cygaro. – Wiesz, co myśmy robili z kobietami, które tak się ubierały? Wycałowałam go z dubeltówki. – Żeniliście się z nimi? – Coś ty zrobiła z oczami? Wyglądasz jak kocur. – I o to chodzi. – Co ty znów opowiadasz, Charles. – Mamuś wzięła mnie za ramiona i okręciła twarzą do siebie. – Uważam, że wygląda uroczo. Prawda, Pepper, że wygląda uroczo? – Za mało piersi – zawyrokowała Pepper. Mamuś cofnęła się i obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem, przez co rozumiem rozebranie na cząstki połączone z wzięciem na widelec. – Tak. Chyba wiem, co masz na myśli – odparła i przechodząc od słów do czynów, złapała oburącz dekolt mojej sukienki i ściągnęła w dół o dobre dwa cale. Ojciec wydał zduszony dźwięk i ruszył w stronę barku. Pepper z aprobatą skinęła głową. – Teraz jest chyba dobrze. – Co jest dobrze? – Nieważne – uspokoiła mnie mamuś. – Chlapnij sobie szampana. Nie trzeba mieć nosa świni do trufli, aby wywęszyć, że coś śmierdzi w orlim gnieździe Schuylerów, ale nie należałam do dziewcząt, które zaglądają darowanemu bąbelkowi w bąbel,
więc nalałam sobie z czubem i wyciągnęłam Pepper na taras, dymka i spytki. – O co wam idzie? – spytałam, kiedy wstępnym formalnościom stało się zadość. Pepper zdawała się bez reszty pochłonięta swoim papierosem. – O co ci idzie z tym, że nam o coś idzie? – O to, że próbujecie wystylizować mnie na wampa. Mam sobie utlenić włosy i zacząć seplenić jak Marilyn? – Wykonałam improwizację na temat. – Nieźle ci idzie. Naprawdę, całkiem nieźle. – Pepper! Zacisnęła usta. – Nie możesz spiskować z mamuś. Nie możesz mi tego zrobić. Muszę tu mieć jakiegoś sprzymierzeńca. – To może papcio. Papcio dostaje białej gorączki na widok twojego biustu. Chętnie ci pomoże. – Do dziewiątej będzie już leżał pod stołem. – No i dobrze, przynajmniej nie będzie zawadzał. – Łyk, sztach. – Czy tu jest zimno, czy to moja sukienka? – Umówmy się, że twój dekolt też nie… – Nie pozwolę, żebyś zdominowała scenę. – Wzięła mnie pod rękę i zaciągnęła na sam koniec tarasu. – Widzisz? To właśnie rozumiem przez siostrzaną solidarność. Schuylerówny na dachu świata. Spójrz na park, Vivian. Czy ten widok może się kiedyś znudzić? Spojrzałam w dół na pofałdowany prostokąt Central Parku w otoczeniu graniastych, odblaskowych brył wieżowców. Fakt, ten widok nigdy nie mógł się znudzić. Manhattanem nie sposób się znudzić. Pepper ścisnęła mnie za ramię.
– Co tam u naszej Violet? – Grywa na skrzypcach z Einsteinem. W ogóle jej nie rozumiem. Pepper oparła się o donicę z dojrzewającymi sadzonkami czerwonej kapusty. – Jak to? – Nie wiem, jak mogła z nim żyć. Znaczy się, z tym swoim mężem. Musiała przecież wiedzieć, co z niego za ziółko. Co jej kazało się na to zgadzać? – Żartujesz chyba. „Co jej kazało się na to zgadzać?”. A co im wszystkim każe się na to zgadzać? Mamuś, papciowi. Myślę, że warunkiem udanego małżeństwa jest stara dobra pobłażliwość. – Pobłażliwość dla kochanków? – Pobłażliwość dla grzeszków męża. I vice versa. Obstawiam z góry, że mąż pani Pepper Schuyler będzie musiał na niejedno przymykać oko. – W twoich ustach brzmi to wręcz zachęcająco. Skinęła głową w stronę rzęsiście oświetlonych drzwi do mieszkania. – Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, Vivian. To się nazywa transakcja wiązana. Tak czy owak, Violet, o ile dobrze rozumiem, w końcu jednak miała dość? – Raczej coś ją w końcu uruchomiło, a ja próbuję ustalić co. Pepper odchyliła głowę do tyłu, wystawiając twarz na promienie manhattańskiego księżyca. Nagle wydała mi się tak niesamowicie piękna, że aż mnie zatkało. Skrzyżowała kostki opięte lśniącymi paseczkami butów. – Nie zapomnij mi powiedzieć, kiedy się dowiesz. – Dziewczynki, zmarzniecie na kość! Odwróciłyśmy się jednocześnie.
– Kuzynka Lily! – Podbiegłam co sił w moich śmigłych obcasach i wycałowałam ją. Kochana Lily obrzuciła mnie promiennym uśmiechem, zanim Pepper dorwała ją w podobnym celu. – Jak wy tu możecie wytrzymać w tych waszych skąpych sukienczynach? – Twoja też nie jest zbyt obfita. – Podoba się wam? Ciotka Julie wyciągnęła mnie kilka dni temu na zakupy. – Trzeba było od razu tak mówić. Wzięłam Lily pod jedną rękę, Pepper zrobiła to samo z jej drugą ręką i odholowałyśmy szampana, papierosy i kuzynkę z powrotem do salonu, gdzie Nick Greenwald, mąż Lily, zaklinował się w grzecznościowej wymianie zdań z tatą. Kiedy weszłyśmy, rzucił Lily spojrzenie, w którym czuło się ćwierć wieku wspólnych małżeńskich rozkoszy; poczułam ukłucie zazdrości. Muszę coś wyznać. Jako pannica durzyłam się w Nicku, kiedy tylko zaczęłam być zdolna do tego rodzaju uczuć. Nie dość, że był bohaterem wojennym, to jeszcze przystojnym i bardzo wysokim, a ponieważ był półkrwi Żydem, czyli Nie do Końca Jednym z Nas, jak to ujęła mamuś, miał dla mnie urok owocu zakazanego. „On Nie Jest do Końca Jednym z Nas”, mawiała, unosząc wymownie brwi do pionu i gasząc energicznie papierosa w popielniczce. „I dzięki za to Jahwe i jego prorokom”, odpowiadałam jej w myślach. Nick i Lily, na przekór podskórnej niechęci Schuylerów, byli jak opoka. Podziwiałam ich. Lily była córką cioci Christiny i po jej śmierci wychowywali najmłodszą siostrę, Kiki, wraz z piątką własnych dzieci, w tym dwójki urodzonej po wojnie. Może właśnie wtedy zaczęłam podkochiwać się w Nicku. Miałam dwanaście lat, a tu
nagle wysoki jak topola Nick tuli do piersi potomka numer pięć, ostrożnie i z szacunkiem, jakby to było jajo Fabergé (do dziś mam w uszach, jak mamuś z odrazą syknęła: „Czterdzieści trzy lata i znów dała sobie brzuch przyprawić”), więc jak tu było się w nim nie kochać? Nick Greenwald, tak jak i Lily, przekroczył już pięćdziesiątkę, z szatyna zrobił się szpakowaty, w kącikach jego piwnych oczu pojawiły się zmarszczki, mimo to dalej miał w sobie to coś. Zwłaszcza kiedy stał obok papcia, który zdecydowanie nie miał tego czegoś ze swoim brzuchem wydętym od nadmiaru koktajli i twarzą obwisłą od nadmiaru przytyków mamuś. Może dlatego mamuś nie trawiła Nicka. Nie miała na niego haka. Kochał żonę. Kochał dzieci. Był irytująco zadowolony z życia. Przez ten czas do salonu zaczął się wsączać tłum. Pepper uciekła do barku po dolewkę. Chciałam pójść w jej ślady, ale Lily złapała mnie za ramię. – Zaczekaj, rajski ptaszku. Zanim odfruniesz, mam coś dla ciebie. – Prezent? Dla twojej małej Vivian? – Dla mojej małej Vivian. Usiądźmy gdzieś. Moja sukienka nie była przeznaczona do siadania, ale krzyżując nogi, zdołałam zachować pozory przyzwoitości. Lily rozsiadła się obok mnie z niewymuszonym wdziękiem kobiety aktywnej. Na dobitkę, aby mieć kondycję do obsługiwania męża i wesołej czeredki, Lily co dzień pływała – któregoś ranka ścigałam się z nią bezskutecznie w basenie Colony Club – i pisała. Pisała za prawdziwe pieniądze, za czeki wystawiane na jej nazwisko. Najczęściej artykuły poświęcone historii Nowej Anglii i tym podobnym sprawom, ale słyszałam też, że była nominowana do Nagrody Pulitzera za książkę na temat huraganu
w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku. Przez lata nie szczędziła mi cennych uwag, choć nie zawsze brałam je sobie do serca, ale ona się nie zrażała, ponieważ była Lily, gotową podzielić się z tobą ostatnim kęsem chleba i zdjąć z grzbietu ostatnią koronkową halkę. Wsparła się łokciem o sofę i posłała mi konspiracyjny uśmiech. – Jak leci, Vivian? Co słychać w „Metropolitan”? Co u staruszka Tibby’ego? – Lubi kawę bez śmietanki, ale z cukrem. Ale mam pewien plan. – Popukałam się palcem w skroń. Śmichy-chichy. – Czułam, że się nie dasz. A teraz posłuchaj. Julie była u nas na lunchu w zeszłym tygodniu i mówiła, że chcesz wyjąć z lamusa i odkurzyć historię ciotki Violet. Serce zabiło mi mocniej. – Zgadza się. Poklepała torebkę, elegancki niebieski kuferek doskonale dopasowany do eleganckiej niebieskiej sukienki, którą pewnie też wybrała za nią ciocia Julie podczas wspomnianego wypadu na zakupy, gdyż pomimo swych rozlicznych cnót Lily Greenwald nie miała szczególnie, jak by to ująć, wysublimowanego gustu. – Chyba powinnam tutaj mieć listy od Violet do mojej matki. Skwapliwie wyciągnęłam ręce. – Zawsze byłaś moją ulubioną kuzynką! – Chwileczkę, odrobina cierpliwości. – Przytuliła torebkę obronnym gestem. – Tego samego dnia odebrałam też tajemniczy telefon od twojej mamy, właśnie patrzy w naszą stronę, więc nie rób takiej strasznej miny z pytaniem, czy aby
nie jestem w posiadaniu tychże… – To cała mamuś. – …a gdybym była, żebym je spaliła, a potem spuściła w najbliższej publicznej toalecie. – Kazałaś jej iść w diabły? – Vivian, nigdy nie śmiałabym zwrócić się do niej w ten sposób – powiedziała z niezmienną anielską dobrocią. – Powiedziałam jej tylko, że nie mam pojęcia, gdzie mogłabym je znaleźć. Co w pewnym stopniu było prawdą. – W jakim stopniu? – W takim, że nie miałam pojęcia, w którym mogą być pudle. Po śmierci mojej matki schowaliśmy całą jej korespondencję do pudeł i upchnęliśmy w szafie w garderobie. Wtedy ich lektura była dla mnie zbyt bolesna, a potem… cóż, Nick junior właśnie przyszedł na świat i miałam pełne ręce roboty. Nieważne… Na nasze knowające podołki padł cień. Podniosłam głowę. – Mamuś – zaszczebiotałam – właśnie mówiłam Lily, jak cudownie wygląda. Prawda, że jest jej niesamowicie do twarzy w tym odcieniu błękitu? Podkreśla kolor jej oczu. – Niesamowicie. Vivian, kochanie, powinnaś więcej zajmować się gośćmi. – Dlaczego? Odęła wargi. – Ponieważ w ten sposób zawiera się znajomości, moja droga. Ja w twoim wieku byłam już trzykrotnie zaręczona… – To się upiekło szczęśliwcom. – Mama ma rację, Vivian. Nie możesz całego przyjęcia przesiedzieć w kącie ze starą Lily. – Lily wstała i wyciągnęła rękę, żeby mi pomóc wstać. – Chodź, poproszę Nicka juniora,
żeby przedstawił cię swoim kolegom. Mamuś była wniebowzięta, co wygładziło jej twarz skuteczniej niż lifting. – Jak miło z twojej strony, Lily. Vivian interesują tylko bardzo nieodpowiedni młodzieńcy. – Tego po niej oczekiwałam – odparła Lily. – Trzeba odwrócić jej uwagę – szepnęła do mnie na boku. – Opanowałam tę sztuczkę przy dzieciach. Znajdę jakiś sposób, żeby ci podać listy przed wyjściem. Szczerze mówiąc, nie ma ich zbyt wiele, ale mam nadzieję, że znajdziesz w nich coś ciekawego. Ostrzegam jednak, że twoja matka nie życzy sobie, żeby cokolwiek z tej historii wyciekło na zewnątrz. – To już wiem. Lily przystanęła i popatrzyła mi w oczy. – Naprawdę sobie nie życzy. Więc musisz sama zadecydować, Vivian Schuyler, czy skórka jest warta wyprawki. – Co masz na myśli? – To, że wyciągając z szafy szkielet Violet i wystawiając na widok publiczny, możesz wylecieć ze swojskiego światka Schuylerów. A wierz mi – spojrzała na męża ze smutnym uśmiechem – to wymaga nie lada odwagi. Nie wiem, czy można nas nazwać z Nicholsonem Greenwaldem juniorem bliskimi kuzynami, faktem jest, że doszło między nami do pewnych zbliżeń. To znaczy, całowaliśmy się raz, a dokładnie dwa. Ale między nami istniała zawsze pewna, że się tak wyrażę, dodatnia chemia i moje biedne krwawiące serce ciut ożyło, gdy hoże lico gagatka rozpromieniło się na mój widok. – Nick junior, ty stary draniu! – Na oczach kumpli cmoknęłam go energicznie, a potem wymierzyłam mu lekki policzek. – Ile serduszek złamałeś w tym tygodniu?
– Och, Vivian, zawsze musisz mnie skompromitować. – Objął mnie i uszczypnął przyjaźnie, lecz karcąco, w pośladek. – Chłopcy, to moja kuzyneczka Vivian Schuyler. Reszta na własną odpowiedzialność. Wyciągnęłam rękę do najprzystojniejszego z młodzieńców, mrużąc zalotnie swoje kocie oczy. – Bardzo mi miło. – Vivian, miejże dla nich litość – zainterweniował Nick junior. Nie licz na to dzisiaj, drogi kuzynku. W końcu jestem tylko człowiekiem, prawda? Dostałam w dołek, przyładowano mi paskudnie w splot słoneczny, a nic tak nie leczy obrażeń splotu jak błoga kąpiel w leczniczych solach męskiej adoracji. Biegali dla mnie po drinki. Śmiali się z moich dowcipów. Byli gotowi ruszyć ze mną na podbój świata. A mnie było w to graj. Czułam się szalona i narcystyczna, byłam dawną Vivian, która się niczym nie łamie. Zwycięską Vivian, znów na topie. Gdzieś w połowie czwartego kieliszka szampana nadziała się na mnie Pepper. Cofnęło ją lekko. – Cześć, chłopaki. – Panowie, to moja siostra Pepper. Zbiorowy pomruk aprobaty. – Dlaczego mówią na ciebie Pepper? – spytał jeden atletyczny młodzian, trochę jakby bystrzejszy od reszty. – Bo jestem wredna. – Pepper, daj spokój – zmitygował ją biedny Nick junior. – Powiedz im prawdę. – Ani mi się śni – parsknęła. – Vivian? Zacisnęłam usta. – Siostrzana solidarność nie pozwala mi mówić.
– Niezła z was parka! – Nick junior załamał ręce. – I co się dziwić, że nie palę się do tych rodzinnych spędów. Pepper nachyliła się do mnie. – Tak trzymać. Jedzą ci z ręki. – Tak trzymać co? – Nieważne. Masz. – Szturchnęła mnie. Spuściłam wzrok i zobaczyłam w jej ręce plik listów. – Listy od kuzynki Lily? – A od kogo, ciemnoto? Nie zarwij nocy. – Rozpięła moją torebkę i wsunęła kopertę między las pomadek. – Wysoki sądzie, ogłaszam koniec tajnych obrad! – zawołał najprzystojniejszy, pstrykając palcami. Pepper rzuciła mu znad ponętnego ramienia taksujące spojrzenie. – Proszę o pozwolenie na podejście do stołu sędziowskiego. Zanim uszczęśliwiony młodzieniec zdążył otworzyć usta, między nasz konspiracyjny duet wdarła się mamuś. – Najmocniej was przepraszam. I właśnie w tym momencie, moi mili, powinno mnie było olśnić. Powinnam była rozpoznać ten graniczący ze szlochem ton matczynej dumy. Ale przecież byłam bez szans od pierwszej chwili. Zaplanowała wszystko z maestrią urodzonego stratega. Clausewitz nie miałby z nią szans. Zaprosiła Greenwaldów, namówiła Nicka juniora, żeby sprowadził swoich nadskakiewiczów, zawarła pakt z Pepper, podlała mnie szampanem. Ustawiła pionki na wybranych pozycjach, zanim na planszę wskoczył konik w lśniącej zbroi. W tych sprawach była niezawodna. – Vivian, kochanie – zaćwierkała przy moim uchu swoim najmilszym głosem. – Mamy dziś niecodziennego gościa. Zrób
to dla mnie i zaopiekuj się nim. Odwróciłam się. Oczy mamuś lśniły hardo jak kryształy Schuylerów. W jednej ręce trzymała drinka i papierosa, drugą obejmowała uśmiechniętego doktora Paula. Poklepała go po plecach protekcjonalnym gestem przyszłej teściowej. – Vivian, czy mi się zdaje, czy wy się już skądś znacie? Odwróciłam się do siostry. – Pepper. Ty. Wredna. Małpo.
Violet Zanim winda zatrzyma się na ósmym piętrze, dzwoniąc, Violet płonie już rumieńcem ze wstydu. Windziarz patrzy w dal, unikając jej wzroku, a ona ma ochotę krzyczeć: On nie jest moim kochankiem! Nie sprowadza się przecież kochanków do domu męża! A to wszystko przez nią. Gdyby Lionel był rzeczywiście zwykłym znajomym, idąc przez hall do windy, rozmawialiby wesoło. Nie byłoby tego milczenia, skrępowania, tego oczekiwania, napięcia, rumieńca na policzkach Violet. Windziarz odsuwa kratę. – Danke – mówi wyraźnie Violet. Winda otwiera się wprost na ich mieszkanie, które zajmuje całe piętro. Rodzina Waltera przed wiekiem zbiła fortunę na porcelanie i efekty czuje się wokół: mieszkanie wynajęte przy eleganckiej Kronenstrasse, marmurowy przedsionek, gosposia w czarnej sukience i białym fartuszku, która przy odbieraniu palt pyta, czy Violet z gościem będą chcieli się czegoś napić. – Dziękuję, Hildo, ale pan przyszedł tylko na chwilę – mówi po niemiecku Violet. Omijając salon, prowadzi Lionela do małego saloniku za gabinetem, gdzie Walter ma swój barek. Laska Lionela rytmicznie postukuje na wyfroterowanym parkiecie. – Przytulny pokoik. – Walter lubi gości. – A pani? Otwiera barek. – Czego się pan napije? Znajdzie pan tutaj chyba wszystko. – Może być brandy. Wyciąga butelkę i kieliszek i choć jest bardzo skoncentrowana, szkło dzwoni o brzeg kieliszka, zdradzając
lekkie drżenie rąk. Podaje kieliszek w obu dłoniach, żeby ogrzać alkohol. – Widzę, że zna się pani na rzeczy. – Mój ojciec pił ten trunek. Pewnie zresztą pije nadal. Kiedy chciałam go o coś prosić, zaczynałam od kieliszka jego ulubionego napoju. – Doskonały chwyt. Skuteczny? Violet podaje kieliszek Lionelowi i obserwuje, jak podnosi go do ust. – Niekiedy. Proszę, niech pan siądzie. Nie chcę, żeby pański chirurg miał do mnie pretensje. – Niech mi pani da przykład. Violet siada na jednym końcu sofy. Lionel zajmuje fotel, cichym westchnieniem ulgi kwitując odciążenie lewego kolana. Wyciąga przed siebie wyprostowaną sztywno nogę, prawie dotykając skrzyżowanych kostek Violet. Violet splata dłonie na podołku. Światło lampy służy Lionelowi, łagodząc rysy, tak że wydatne kości policzkowe w jego żołnierskiej twarzy miękną, nabierając większego wyrafinowania. Lionel, patrząc gdzieś w bok, sadowi się wygodnie; ewidentnie czuje się dobrze w ulubionym fotelu Waltera. Brandy kołysze się w jego dłoni. Violet nie nadaje się do grzecznościowych rozmów. Czeka, aż Lionel pierwszy przerwie milczenie. Lionel pociąga z kieliszka. – O co go pani prosiła? – Nie rozumiem? – Ojca. O co pani prosiła? – Głównie o wolność. O to, żeby mnie puścił do college’u, a potem do Oksfordu. O to, żebym mogła studiować chemię, a nie anglistykę czy historię.
– A co jest złego w anglistyce czy historii? – W chemii też nie ma nic złego, jeśli się nie jest siedemnastolatką świeżo po maturze, której jedynym życiowym zadaniem jest dobrze wyjść za mąż i błyskotliwie konwersować przy stole. – Ale pani nie była tym typem dziewczyny? – W żadnym wypadku. Violet uśmiecha się i nachyla w stronę Lionela. Jego oczy też uśmiechają się do niej: lśnią jak brandy w jego kieliszku. – Więc dobrze pani wybrała. Tak czy owak, gdyby pani postąpiła zgodnie z konwenansem, nie byłoby pani tutaj teraz. Violet zrywa się z miejsca i podchodzi do okna. – Tak, to byłaby wielka strata. – Ja też byłbym niepocieszony. Pociąg seksualny. Violet wie, co to jest; wie, że odczuwa go w tej chwili, odczuwa, odkąd Lionel przed dziesięcioma dniami zakradł się do ciemnego pomieszczenia jej laboratorium. I jakżeby nie? Lionel Richardson jest okazem zdrowego muskularnego samca w sile wieku, który ewidentnie chce się parzyć. Violet musiałaby być z kamienia, żeby chemia jej ciała nie reagowała na jego bliskość. Ale jak ma się w tej sytuacji zachować? Za oknem ciemna noc spowija Berlin, ale Berlin ma to w nosie. Violet wprawdzie nie słyszy odgłosów zabawy, ale wie, że ludzie śmieją się teraz, piją i palą w kawiarniach przy Unter den Linden i w luksusowych mieszkaniach przy Tiergarten. W jednym z tych mieszkań jej mąż śmieje się, pije i pali, konwersując z przyjaciółmi, politykami, generałami, może z jakimś niemieckim książątkiem albo łowczynią mężów w rodzaju hrabiny de Saint-Honoré. Zdradza Violet w myślach, a może i czynem. Raczej czynem. Przyjęcia to ulubione tereny
łowieckie Waltera: zdobycz jest wystrojona, zrelaksowana i podochocona alkoholem. Niewykluczone, że dokładnie w tej chwili Walter jest z jakąś kobietą. – Czyżbym panią obraził, pani Grant? Odwraca się w jego stronę. – Ależ skąd. Wiem, że pan lubi sobie żartować. Wypił pan już? Domyślam się, że śpieszno panu wracać na przyjęcie. Wcale nie dopił brandy; ledwie napoczął kieliszek. – Prawdę mówiąc, nie palę się, żeby tam wracać. Pani wydaje mi się o wiele bardziej zajmująca od tych wszystkich towarzyskich spędów. – Tak tylko się panu wydaje. – Nieprawda. Jest pani fascynująca. Wie pani, co najbardziej w pani lubię? – Nie mam pojęcia. Prawie się nie znamy. Lionel pstryka paznokciem w pękaty kieliszek. – Między innymi to, że mógłbym z kartką i ołówkiem w ręku przegadać z panią całą noc o cholernych atomach i wiem, że byłaby to jedna z ciekawszych rozmów, jakie prowadziłem od paru lat. – Więc czemu tych parę lat temu porzucił pan instytut, i to w dodatku na rzecz wojska? – pyta cierpko Violet. – Fakt. – Lionel poprawia się w fotelu i przygląda badawczo Violet. – To zabawna historia. – Historia z udziałem Waltera? Lionel nagle podnosi kieliszek do ust i wypija do dna. Violet z zaskoczeniem przygląda się, jak skacze mu grdyka, a on ściska szkło, aż bieleją mu palce. – Wiem, że Walter potrafi być trudny – cicho mówi Violet. Lionel odstawia kieliszek na stolik i wstaje. – Proszę posłuchać, pani Grant…
– Violet – mówi za nią jakaś inna kobieta. – Violet. – Wydaje się smakować sylaby jej imienia; jego zęby lśnią. – Nie będę cię raczył tamtą historią. Wiem, że jesteś mu wierna; to widać. Może nawet podziwiam to w tobie. To zresztą jedna z pozycji na mojej liście twoich zalet, punkt trzydziesty siódmy: Violet jest wierna jak diabli. Ale ośmielę się zasugerować, żebyś zadała sobie pytanie, w jakim stopniu doktor Grant odwdzięcza ci się za to. Palce Violet zaciskają się na framudze okiennej. W wieczorowym ubraniu Lionel wydaje się jeszcze większy niż zwykle: czarny frak opina się na jego muskularnych ramionach, żołnierskich ramionach, które noszą broń; kamizelka nurkuje pod potężną pierś i schludnie dopina się w pasie. W Lionelu wszystko jest ekstremalne. – Walter jest na swój sposób wierny. – Głównie sobie, powiedziałbym. – Lionel kładzie dłoń na wykrochmalonym gorsie białej koszuli. – Bóg świadkiem, że sam nie jestem święty, ale umiem jeszcze odróżnić wierność od niewierności. – Nie wątpię. Lionel sięga do kieszeni marynarki i wyciąga płaski złoty zegarek. – Naturalnie, nie mam zamiaru robić z Waltera jakiegoś łotra. Facet ma sporo niepodważalnych zalet. W instytucie byłem pod wielkim wrażeniem jego inteligencji. – Jak my wszyscy. Lionel odrywa wzrok od zegarka. – No właśnie. Czy mógłbym zajrzeć do jego gabinetu? W gabinecie jest chłodno i ciemno; zasłony z gęstego zielonego adamaszku chroniły go przed słońcem przez całe popołudnie. Violet nerwowo zapala lampę, czując się jak
dziecko, które w środku nocy zakrada się pod choinkę, żeby podglądnąć gwiazdkowe prezenty. – A, to jest to. – Lionel z ręką w kieszeni przemierza pokój, lekko utykając. – Tak to sobie właśnie wyobrażałem. Stary perski dywan; pozwól, że zgadnę: Tabriz? Regały za szkłem, wszystko na klucz, jakżeby inaczej. Czy to są jego notesy? – Ustawia je tematycznie i według dat. – Czy masz dostęp do kluczy? – Oczywiście, że tak. – Violet, oparta o ścianę, przygląda się, jak Lionel krąży po pokoju, muska palcem szybę, odsuwa jedną z zasłon, żeby spojrzeć na ulicę w dole. – To znaczy, powiedział mi, gdzie je trzyma, na wypadek, gdybym musiała wyszukać coś dla niego. Lionel śmieje się. – Zawsze był niesamowicie podejrzliwy. Konkurencja czyha za winklem, podkręcając wąsa, i kombinuje, jak pod nim dołki kopać. – Tak bywa. – Czy czytasz jego rzeczy? Mam na myśli zapiski? – Lionel wodzi palcem po krawędzi zielonego abażura lampy na biurku. Pociąga za łańcuszek z boku lampy i delikatna poświata kładzie się na nieskazitelnie czyste zielone sukno. – Raczej nie. Mam teraz swój kierunek badań. – Racja. Szukasz tego tajemniczego neutronu. – Nieuchwytnego neutronu. – Brandy rozmiękcza Violet na tyle, że pozwala sobie westchnąć. – Pomimo wszystkich zastrzeżeń twoja teoria wydaje mi się bardzo sensowna. Nie sposób upchnąć tych wszystkich elektronów w samym jądrze, poza tym nic nie wyjaśnia istnienia cząstek o zerowym ładunku. Liczba protonów musi się równać liczbie elektronów.
– Walter twierdzi, że neutron to zwykły twór fantazji wymyślony tylko po to, żeby jakoś wyjaśnić fakt, że ciężar atomowy jest dwukrotnością protonów w jądrze. Powołano go do życia dla wygody. – To jednak nie znaczy, że nie istnieje. Nikt z nas nie widział ani nie dotykał tych jakichś elektronów, ale jesteśmy zgodni co do tego, że istnieją. Sama widzisz, jaka jesteś niesamowita. Mógłbym tak z tobą rozmawiać godzinami. Mógłbym siedzieć z tobą do końca świata, licząc te cholerne cząsteczki. – Nie opowiadaj głupstw – wybucha, ale rumieni się i odwraca twarz, obserwując go kątem oka. Lionel siada z powrotem w fotelu. – Elegancki mebel. Różne myśli przychodzą mi do głowy. – Patrzy znacząco na Violet. – Podejrzewam, że w szkole lubiłeś płatać figle przełożonym? Lionel zapada się głębiej w fotel, usuwając twarz z zasięgu światła. – Nie przegapiłem żadnej sposobności. Jak ci się podoba Berlin? – Nie poświęcam mu wiele uwagi. Za bardzo jestem pochłonięta pracą. – Jak to? W ogóle się nie bawisz? – Cmoknął z naganą, kręcąc głową. – Mąż cię nigdzie z sobą nie zabiera? – Wie, że nie służą mi tego rodzaju sytuacje: przyjęcia i niekończąca się paplanina z ludźmi, z którymi nie mam nic wspólnego. – Podejrzewam jednak, że jemu służy życie towarzyskie. Poznaje różnych ważnych gości, a to otwiera mu niejedne drzwi. Czy twoim zdaniem choć trochę tęskni do rodaków? – Lionel
splata dłonie na brzuchu, kręci kciukami. – O, tu jest pełno Anglików. Ale Walter jest kosmopolitą. Uwielbia spotkania z obcokrajowcami. Ze mnie nie ma wielkiego pożytku przy tych okazjach. Czasami przyprowadza ich do nas na obiad, a ja oczywiście robię, co mogę, ale oni są wszyscy tak… – Urywa, bo czuje, że nieostrożne słowa cisną jej się same na usta. Może to mrok, a może konspiracyjna nuta rozmowy w prywatnym gabinecie Waltera. Pewnie sposób, w jaki Lionel rozpiera się w fotelu Waltera, i to, że w jego szarych oczach widać błysk zrozumienia. Łatwo jej się spowiadać ze swoich myśli i strapień. – Nie dziwię się, że cię to męczy. Prusacy to prostaki bez wyobraźni. Będzie z rok temu, jak wydawaliśmy obiad, obiad pułkowy, i zaprosiliśmy kilku wyższych rangą Niemców, którzy byli akurat przejazdem. Diabelnie inteligentni i co tylko chcesz, ale za grosz wyczucia. – Uśmiecha się. – Pod koniec obiadu byłem gotów wyzwać jednego na pojedynek, a on pewnie zachodził w głowę, czemu w kółko rozmawiam o pogodzie. – Ty też dziś mówisz bez ogródek. – Tylko przy tobie. – Wstaje i bębni palcami po biurku. – A więc czułaś się bardzo niezręcznie. A kto was odwiedzał? – Różni jacyś von coś tam. Nie pamiętam dokładnie. To moja pięta achillesowa: nie zapamiętuję poprawnie nazwisk i nie potrafię pozorować zainteresowania kimś, kto mnie nie interesuje. – No, to będzie już trzydziesty ósmy. – Trzydziesty ósmy? – Punkt na mojej liście. Violet nie umie kłamać. Czy mógłbym zapalić? – Naturalnie. Lionel wyjmuje papierośnicę i zapalniczkę z wewnętrznej
kieszeni fraka. Jedwabna podszewka błyszczy w ciepłym świetle lampy. Rozlega się szczęk metalowego zatrzasku, potem chrzęst krzemienia. – Raz tylko przyszedł ktoś ciekawy, bratanek starego generała, tego, który kierował oblężeniem Paryża w latach siedemdziesiątych. – A, von Moltke. Był tu, na Boga? Wiele bym dał, żeby go spotkać. – Tak, był tutaj. Miło się z nim rozmawiało. Prawdę mówiąc, mówił do mnie, jakbym była ludzką istotą, a nie… Lionel uśmiecha się znowu. – A nie szalenie atrakcyjną kobietą? Violet zawsze pogardzała swoją banalną cukierkowatą urodą, wielkimi niebieskimi oczyma i kasztanowymi włosami, ustami jak pąk róży, które bardziej pasowałyby do bombonierki czy reklamy Coca-Coli niż do laboratorium. Gardziła tym, że wygląda młodziej niż na swój wiek, tym, jak mężczyźni patrzą na jej usta, kiedy mówi, nie słuchając tego, o czym mówi. Nie miała zresztą przesadnego wyobrażenia na temat własnej urody. Gdyby była naprawdę piękna, jak hrabina de Saint-Honoré, zabójczo, wręcz nieziemsko piękna, byłoby jej łatwiej. Hrabina miała władzę nad ludźmi, którzy byli gotowi stanąć dla niej na głowie. Jej typ urody, mimo pewnych niedoskonałości, wzbudzał respekt. Istniał jakby sam w sobie, był bóstwem, któremu składano hołd, istotą mityczną. Uroda Violet – jej buzia jak z obrazka, w sumie bardzo stereotypowa kombinacja rysów, na którą ludzkie zwierzę ma zaprogramowaną reakcję – w jej mniemaniu była upokarzająca. Nie jest głupia. Wie, że Waltera, który też jest tylko ludzkim zwierzęciem, jej twarz pociąga co najmniej tak jak jej umysł i że nie byłaby teraz tu, gdzie jest, gdyby nie duże
niebieskie oczy i jędrne piersi. Ale kto wie, może osiągnęłaby w sumie więcej. Może zostałaby w Oksfordzie i jako członek większego zespołu miała większe osiągnięcia niż tu, na wygnaniu, w Berlinie, gdzie prowadzi badania praktycznie sama. Na pewno nie stałaby tu, w elegancko umeblowanym gabinecie przy Kronenstrasse, z osobnikiem pokroju Lionela Richardsona, który taksuje wzrokiem jej wdzięki, sprawdzając jej gotowość, by go nimi raczyć, który czeka, kiedy Violet powie wreszcie: „Tak, błagam, całuj mnie do utraty tchu, pal sześć męża, pal sześć dzieło mojego życia i wszystko inne”. Jej rozpaczliwe pragnienie, by powiedzieć tak, by zatracić się w namiętnych pocałunkach, promieniuje od niej jak fala cząstek alfa eksplodujących biało-zielonym fajerwerkiem w zderzeniu z twardą powłoką jądra, którym jest Lionel Richardson. Dociera do niej dym papierosa Lionela. – Czyżbym zachował się zbyt śmiało? Masz zamiar spuścić mnie ze schodów? – pyta z rozbawieniem. – Ależ nie, skąd. Wiem, że tylko sobie żartujesz. – A jeśli nie żartuję? Violet patrzy na palce Lionela, które wsparte o blat biurka przypominają odnóża wielkiego pająka. – Nie wiem, czy wiesz, że to jest właśnie to cholerne, czcigodne biurko Waltera? – Lionel opuszcza dłoń na blat. – To samo, które miał w Devonshire? – Nie, tamto jest teraz w jego gabinecie w Kaiser Wilhelm. Ale są rzeczywiście podobne do siebie. – Wszystko jak zawsze idealnie czyste. – Tak, Walter lubi porządek wokół siebie. Lionel podnosi się z fotela i gasi lampę na biurku. Bierze opartą o brzeg biurka laskę i rusza w stronę Violet. Kiedy dochodzi do niej, Violet koncentruje się na oddechu,
na zachowaniu absolutnej obojętności. Czarne włosy Lionela, jego ciemne oczy z ciężkimi powiekami: to tylko rysy twarzy, przedmiot jej obserwacji. Dwa schludne białe trójkąty przylegającej do szyi muszki: to tylko część garderoby. – Jak żyję, nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Myślę o tobie bez przerwy. Ile razy twój cholerny małżonek pojawiał się dziś w salonie, szukałem cię wzrokiem. Chciałem porozmawiać z tobą, chciałem zgłębić cię do dna. Stoi stanowczo za blisko. Violet ani drgnie, koncentrując wzrok na wgłębieniu w jego szyi. – A zatem wreszcie ci się udało. I jak, zadowolony? Lionelo ugina się i mimo zamkniętych powiek Violet widzi, że światło zgasło. – Nie śpisz, dziecko? – Hm? – Udaje, że przeciera zaspane oczy. – Czy mi się zdaje, czy w moim gabinecie ktoś palił? Violet podnosi głowę i mruga przez chwilę, zanim otworzy oczy. – Hm? A, to był Lionel. Odprowadził nas od państwa Plancków. To znaczy mnie i Henry’ego Mortimera. – Tak, widziałem, jak Jane wysłała go po syna. Rozumiem, że zaprosiłaś go na drinka? – Kieliszek brandy. Kolano go bolało. – Pieprzyliście się przy okazji? – pyta życzliwie, bez większego zainteresowania, jakby szło o to, co jadła na obiad. – Co? Zwariowałeś? Chyba żartujesz! – Serce Vivian łomoce pod kołdrą. – Wiesz, że nie uda ci się tego ukryć przede mną. – Na litość boską, Walterze, skąd ci to przyszło do głowy? Prawie go nie znam. Wypił kieliszek i tyle. Rozmawialiśmy przez chwilę, a potem wypalił papierosa w twoim nietykalnym
gabinecie. – Odwraca się do niego plecami. – Nie myśl, dziecko, że nie rozumiem twojego zauroczenia. Lionel to kawał przystojniaka z wyższych sfer. O ile wiem, w Oksfordzie miał dziewcząt na pęczki. – To nie znaczy, że miał mnie. Prawdę mówiąc, coraz mniej go lubię. – Znów zamyka oczy; myśli o ustach Lionela, tak blisko jej warg w przyciemnionym narożniku gabinetu. O jego barczystym ramieniu ocierającym się o nią, kiedy gasił papierosa. O subtelnym aromacie jego mydła do golenia, który neutralizuje gryzącą woń tytoniu. O tym wszystkim, czemu się jednak oparła. Wykręciła się od nadciągającego pocałunku, od zaborczości jego rąk, które były tak blisko. Niesprawiedliwość pomówień Waltera rani ją boleśnie. – Mógłbym się przekonać, Violet. Mógłbym się zaraz przekonać. Sprawdzić, czy był w tobie. Chcesz? Violet milczy. Czeka na dobrze znane człapanie, szmer talerza patefonu i skrzypienie igły. To byłby cały Walter: przyłapując żonę na niewierności, przy okazji zrobić sobie dobrze. Ale jej mąż tylko się śmieje, moszcząc się pod kołdrą. – Dobranoc, dziecko.
Vivian Nie mnie pytajcie, jak do tego doszło, że wylądowaliśmy we dwoje z doktorem Paulem w taksówce zmierzającej do Greenwich. Spytajcie moją matkę, która dopilnowała, żebym była dostatecznie nasączona alkoholem, kiedy ona wykona swój mistrzowski ruch. Wpatrywałam się w torebkę na kolanach, która kryła w sobie listy Violet do cioci Christiny. Szampański wir w mojej głowie za nic nie chciał zwolnić. Coś było nie tak z tym szampanem. Powinnam twardo trwać przy wódce. – Ty chytrusie! Ty nędzny, podły, podstępny szubrawcze! – Nie wiem, o czym mówisz. – Był trzeźwy jak świnia. – Twoja matka znienacka zadzwoniła do mnie do szpitala i zaprosiła na party. W gruncie rzeczy uprosiła mnie. Musiałem zamienić się godzinami. Głupio mi było odmówić, skoro tak jej zależało. – Jesteś diabelnie zadowolony z siebie. – Jestem. – A co by było, gdyby zjawiła się Gogo? Co byś zrobił? – Mało prawdopodobne – odparł po chwili wahania. – Naprawdę? – Podziwiałam jego profil w świetle latarń. – Skąd ta pewność? – Dzwoniłem do niej wczoraj spytać, jak się miewa. Gogo jakoś o tym nie wspomniała. Ścisnęłam mocniej torebkę. – To ładnie z twojej strony. – Możesz mi wierzyć albo nie, ale chciałbym zachować się wobec niej przyzwoicie. – A wobec mnie? – Odwróciłam się, żeby podziwiać wirujące światła za oknem. – Nie wspomniałeś słowem, że w Los Angeles omal się z nią nie przespałeś.
Zesztywniał. – Nie, nie wspomniałem. Nie mam zwyczaju zdradzać kobiecych sekretów. Doszedłem do wniosku, że jeśli zechce cię wtajemniczyć w pewne szczegóły naszych kontaktów, zrobi to sama. – Bardzo to sobie wygodnie wykombinowałeś. – Myśl sobie, co chcesz. Nie siebie próbowałem chronić, tylko Margaux. Nie trąbię o swoich podbojach. Ile kieliszków wypiłam, zanim mamuś nasłała na mnie doktora Paula? Dość, żeby uśmierzyć ból na minutę lub dwie. Ale ból zaczął już powracać i tak wylądowałam w taksówce, pijana w sztok, tuż obok źródła mojego bólu, ponieważ on musiał wracać do szpitala, a ja mieszkałam kilka przecznic dalej, więc wszystko cudownie się składa, Vivian! Całus od mamuś, czuły klaps od taty i w drogę! Gdyby tylko światła przestały się tak chybotać. – Rób, jak uważasz, ale to stawia wszystko w zupełnie innym świetle. – Co masz na myśli? – Mam na myśli to, że byłeś z nią w łóżku. – Nie byłem z nią w łóżku. No dobrze, szykowałem się do tego, spędziliśmy miły wieczór, wysyłała stosowne sygnały. Może ja miałem lekko w czubie, może ona. Był ciepły wieczór. Właśnie… właśnie zabieraliśmy się do tego. Ona przejęła… stery. Nie miałem pojęcia, że jest dziewicą. Kiedy mi o tym wspomniała, wycofałem się – powiedział bezbarwnym głosem. – Tak też mówiła. Zachowałeś się jak prawdziwy dżentelmen. – O co ci chodzi, Vivian? Nic się nie stało. Nie dopuściłem do tego, żeby się stało. Nie mam zwyczaju wykorzystywać pijanych dziewic.
– Powiedz mi, Salisbury, oszczędzając danych personalnych – głowa mi się kiwała – czy często ci się to zdarza? – Co? Seks? – Ledwie wymówił słowo „seks”, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki taksówką zarzuciło w bok i poleciałam na doktora Paula. Los chciał sobie ze mnie dziś zakpić. Pozbierałam się z pijacką godnością. – Łatwo ci to przychodzi, przyznaj się. One na ciebie lecą, a ty z nimi śpisz. Zgrywasz się na człowieka honoru, ale to tylko pozory. Korzystasz z każdej okazji. – No dobrze, nie jestem święty, ale co to ma wspólnego z nami? – Bardzo dużo. – Spróbujcie teraz podążyć za moją pijacką logiką. – Chodzi mi o nieuczciwość. – Uważasz, że jestem nieuczciwy wobec ciebie? – N-no tak. Okłamałeś mnie co do tego, co się wydarzyło między tobą a Gogo… – Nie okłamałem, tylko nie powiedziałem ci o tym. Na litość boską, to prywatna sprawa Margaux. Nikomu o tym nie wspominałem. Tak czy owak, masz najlepszy dowód na to, że potrafię nad sobą panować. Byliśmy pijani, ona była zdecydowana, ale ja zastopowałem sytuację. Nie wiem, czy wiesz, ale dla mężczyzny to nie jest zbyt przyjemne. Zwłaszcza kiedy dziewczyna jest napalona. – Jego głos już nie był bezbarwny, tylko wznosił się i opadał jak nóż w dłoni mordercy. – Cóż, nie wiem, ile wiesz o kobietach, casanowo, ale dla Gogo byłoby lepiej, gdybyś skończył, skoro już zacząłeś. – Ale postąpiłem inaczej. – Wiem, ale wstaw się w jej położenie. Leżała z tobą w łóżku rozebrana. Była gotowa ci się oddać. A ty wolałeś
strugać człowieka honoru i wzgardzić jej ofiarą. – Bo jestem człowiekiem honoru. Łajdak brnąłby w to dalej, nie oglądając się na nic. – Cóż, ona zinterpretowała to dokładnie na odwrót. Uznała, że jesteś pod takim wrażeniem jej dziewictwa, że postanowiłeś je odłożyć na noc poślubną. Nareszcie jakieś czerwone światło. Taksówka zahamowała nagle. Dwudziesta Trzecia Ulica. Radio skrzeczało natrętnie o morderstwie na West Side; porachunki ulicznych gangów. Piękne światła mimo postoju wirowały dalej. Miałam wrażenie, że taksówka wciąż jedzie, choć ewidentnie stała w miejscu. – Ha, zatkało cię, co? – Przykro mi, że źle mnie zrozumiała. Obawiam się, że cokolwiek bym zrobił, byłoby nie tak. Pewnie w ogóle nie powinienem iść z nią do jej pokoju, ale stało się i już się nie odstanie, niestety. Tylko że to jest przeszłość. To byłem ja, zanim poznałem ciebie. Przeturlałam głowę z boku na bok po skórzanej tapicerce. – To nie jest przeszłość. Nie możesz, ot tak, uznać, że nic się już nie liczy, tylko dlatego, że się zakochałeś. – Vivian, posłuchaj mnie, na Boga. Czy próbowałem cię w jakikolwiek sposób sondować na temat mężczyzn, z którymi byłaś przede mną? Oboje jesteśmy tacy sami. Żadne z nas nie jest do końca święte. Akceptuję to, olewam i nie zadaję pytań. Akceptuję ciebie. Dźwignęłam ciężką głowę. – Gdybyś zapytał, doktorze Paul, zapytał choćby raz, wiedziałbyś, że spałam tylko z jednym jedynym facetem. Z tamtym wykładowcą trzy lata temu. Taksówka ruszyła ostro. Doktor Paul złapał się klamki w drzwiach.
– Serio? – Serio. – Dlaczego? – Ponieważ mam pewien drobny problem, który wyraźnie ciebie nie dotyczy. Mam ten problem, że przywiązuję się do mężczyzn, z którymi poszłam do łóżka. Ot i tyle. Jestem mniej wyzwolona, niż ci się wydaje. Próbował mnie wziąć za rękę, ale ją wyrwałam. Podskakiwaliśmy na wybojach Piątej Alei. W głowie słyszałam słowa mamuś; wzięła mnie na bok, kiedy brałam płaszcz z jej pokoju. „Nie gniewaj się. Zrobiłam mały wywiad. Okazuje się, że młodszy brat wuja Leo pamięta go z Princeton. Był prymusem swojego roku. A nasz kochany Oscar z rady nadzorczej szpitala mówi, że jest najbardziej obiecującym młodym chirurgiem z całej kadry, ma wrodzony talent i wspaniały stosunek do dzieci. Jest ideałem, kochanie. Ideałem”. Pomyślałam, że musiał jej nieźle zawrócić w głowie, musiał rzucić na nią jakiś urok, skoro nie odstraszyła jej jego rodzina, fakt, że musiał się ubiegać o stypendium, i mgliste korzenie w San Francisco. Czy już wiedziała o jego ojcu hazardziście? – Vivian – głos doktora Paula nałożył się na głos mamuś w mojej głowie – daj sobie coś powiedzieć. Nie zgadniesz, co się wydarzyło kilka dni temu: ojciec Margaux złożył mi wizytę w szpitalu. – Nie gadaj! Sam S. Barnard Lightfoot III we własnej osobie? – Chciałam gwizdnąć, ale mi nie wyszło. – Otóż to. Posadził mnie i zaproponował milion dolarów, jeśli się ożenię z Margaux. – Pierniczysz. – Nie wierzysz mi?
– Milion dolarów? Jeśli ożenisz się z Gogo? Ale ledwie wypowiedziałam te słowa, poczułam, jak życie uchodzi ze mnie z głośnym szelestem, pozostawiając w piersi próżnię, co świadczyło o tym, że mu wierzę, bo Lightfoot był zdecydowanie zdolny do podobnej propozycji: hojnej, ubliżającej i nie do odrzucenia. Mógł liczyć na to, że nikt go nie przebije w żadnej walucie. – Wcale nie musisz mi wierzyć. Tak czy owak, byłem w niezłym szoku, co nie znaczy, że zmyślam. Czułam, że zbiera mi się na wymioty. Wbiłam wzrok w podsufitkę, starając się oddychać powoli. – Milion baksów? To chleba w domu nie zabraknie, młody ogierze. Musiałeś zrobić na nim bardzo korzystne wrażenie. – Połowa w dniu zaręczyn, druga połowa w dniu ślubu, powiedział. Po pierwszym dziecku własny apartament przy Park Avenue. – Tradycyjnie szóstka? – Siódemka. – Trzeba mu przyznać, że nie owija w bawełnę. Kiedy ślub? – Oszalałaś? Odmówiłem. – Ale musiałeś czuć pokusę. Milion dolców. – Potarłam wymownie kciukiem o palec wskazujący. – Przestań. – No to po co mi to opowiadasz? – Żeby ci udowodnić, że nie jestem oszustem. – Jedyne, co mi udowodniłeś, Salisbury, to to, że lubisz zbliżyć się do ślicznej dziewczyny, a potem złamać jej serce. Że gotów jesteś na wszystko, nawet pogardzić milionem, byleby nie naprawić krzywdy, jaką jej wyrządziłeś. – Powtarzam po raz kolejny, że z nią nie spałem. Odwróciłam się do niego.
– Powtarzam po raz ostatni, że to nie ma znaczenia! Ważne jest, jak ona się czuje! – Co ty opowiadasz, Vivian? Czego ty ode mnie chcesz? Powiedz tylko, a zrobię, co zechcesz. Czego chcę? To akurat wiedziałam. Pomacałam torebkę, czując w palcach plik kopert. – Dziwnym zbiegiem okoliczności tak się składa, że we wtorek rano odbyliśmy z S. Barnardem Lightfootem małą konferencję. Dał mi do zrozumienia, że jeśli przestanę się z tobą zadawać, dostanę od „Metropolitan” zielone światło na artykuł o Violet. Krok na drodze do mojej kariery. – I co ty na to? – Jak myślisz? Zgodziłam się. Dziwnym trafem zajechaliśmy pod moją kamienicę. Doktor Paul wyskoczył z taksówki, otworzył drzwi z mojej strony i wytaszczył mnie na zewnątrz. Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i rzucił na tylne siedzenie. – Nie pójdziesz ze mną – zaprotestowałam. – Nie pójdziesz sama w tym stanie. Czułam, że z nim nie wygram. Pozwoliłam mu wyłowić klucze z torebki. – Co to za koperty? – Listy Violet do mojej ciotki. – Cudownie! Czemu mi nic nie mówisz? Pominęłam pytanie milczeniem. Wyprzedziłam go i ruszyłam po schodach na górę. Nie powiem, żebym nie doceniała stabilizującej dłoni doktora Paula, którą podpierał mnie na wysokości kręgosłupa. Trochę się potykałam, nie byłam w szczytowej formie. Kiedy dotarliśmy do mieszkania, musiałam lecieć do łazienki. Gdy wyłoniłam się na zewnątrz, czekał na mnie, wysoki i postawny w swym płaszczu.
– Nie masz jakiegoś szpitala, żeby tam spędzić noc? – Dopiero za godzinę z kawałkiem. – Ja to mam szczęście. Wszedł do kuchni, znalazł w szafce magiczny kufel i napełnił kranówą. – Pij. Rano będziesz mi wdzięczna. Wypiłam posłusznie. – Jesteś niebywała, Vivian. Spalasz się w tym twoim kruchym pancerzu. Jesteś jak Ava Gardner… nie, co ja mówię. Jesteś jak Hepburn, Katharine Hepburn, jakby nie było dla ciebie rzeczy niemożliwych. Ale kiedy wreszcie przyjdzie co do czego, kiedy o północy wszyscy zaczynają się kochać, ty się wykręcasz. Przyznaj się, boisz się obnażyć? – Niczego się nie boję. Jestem po prostu nietypowa i taka moja uroda. – Twoi rodzice musieli coś z tobą zrobić. Albo ten profesorek. Coś uszkodzili w delikatnej Vivian. Powiedz mi, co to było. Walnęłam kuflem w blat stołu, mocno i dobitnie, żeby zagłuszyć nagły ból w piersi. – Przestań mi ciosać kołki na głowie! Zróbże choć raz to, co do ciebie należy. Znasz reguły: kto zniszczył, ten płaci. – Ale ja nie zniszczyłem Margaux. – Pozwól, że będę odmiennego zdania. Wyjął mi z rąk pusty kufel i ponownie napełnił wodą. Wyglądał przy tym jak zbity pies. – Upiłaś się. Sama nie wiesz, co mówisz. – A ty nie chcesz słuchać tego, co mówię! Daję ci szansę, żebyś się poprawił. Żebyś choć raz dla odmiany zrobił coś dla kogoś, a nie tylko dla siebie. Przyglądał się, jak piję wodę. Nie wiedzieć kiedy cofnęłam
się parę kroków. Jeszcze krok, dwa, a moje plecy w obcisłej sukience z głębokim dekoltem zderzą się z drzwiami do sypialni. Nie miałam żadnego manewru. Doktor Paul przesunął się na szachownicy o jedno pole. – Czego się boisz, Vivian? – Niczego się nie boję. Kolejne pole do przodu. – Spójrz na siebie. Przyjrzyj się swoim oczom, Vivian Schuyler. Jesteś śmiertelnie przerażona. Poznaję to po tym, że po raz pierwszy w życiu zachowujesz się, jakby ci rozum odjęło. Namawiasz faceta, którego kochasz, żeby się ożenił z twoją najlepszą przyjaciółką. Ożenił. Kiedy on jest zakochany w tobie. Muszę być dla ciebie jakimś poważnym zagrożeniem. Otworzyłam usta, żeby mu powiedzieć, że jest zarozumiałym sukinkotem i że go wcale nie kocham, ale coś utkwiło mi w gardle. Cóż, jestem tylko istotą z krwi i kości. Stał przy mnie tuż-tuż, ogrzewając grzbiet mego nosa oddechem swych ust i prześwietlając na wylot tymi swoimi błękitnostalowymi oczami Paula Newmana. Musiałabym być nie byle jaką siłaczką, żeby się wyprzeć, że kocham go na zabój. Mimo to zrobiłam kolejny krok do tyłu. – Vivian, Margaux jest już dużą dziewczynką. Nie wymaga opieki. Ma zresztą do tego innych. Ma papę, który gotów jest wyłożyć milion, żeby jej kupić męża. Nic jej nie będzie. Pozwól jednak, że spytam: kto się zajmie Vivian? Oblizałam wargi. Opierałam się już plecami o drzwi. Kufel wypadł mi z ręki i rąbnął o podłogę. – Vivian zajmie się Vivian. – Pozwól sobie powiedzieć, że moim zdaniem trochę ją obecnie zaniedbuje. – Oparł się ręką o drzwi na wysokości mojej głowy. – Gdybym był tobą, wynająłbym jej kogoś do pomocy.
– Na szczęście nie jesteś mną. – Ale jestem wystarczająco blisko ciebie. Żyjesz w moich myślach, Vivian, krążysz w mojej krwi i nie potrafię się od ciebie uwolnić. – Drugą ręką podniósł moją dłoń i pocałował ją jak w jakimś melodramacie, jak ktoś, kto dąży do własnej zguby. Zaparłam się o drzwi sypialni. – A kto się zajmie doktorem Paulem? – Ty.
Violet Przyjęcie we wspaniałym mieszkaniu hrabiny de Saint-Honoré przy Französischerstrasse sięga gwarnego zenitu tuż po pierwszej nad ranem, kiedy lokaj od dawna już nie otwiera drzwi, a niefortunny spóźnialski musi torować sobie drogę sam z zatłoczonego hallu: i do jadalni, w której zrolowano wielki dywan w tygrysie prążki, odsłaniając parkiet do tańca, i do salonu z pogaszonymi światłami, gdzie szampan leje się strumieniami, a goście palą w oknach papierosy. Zza ściany nieustannie dobiega skoczny ragtime; Violet rozpoznaje melodie, choć nie pamięta tytułów. Z kieliszkiem szampana w dłoniach stoi w bibliotece przed ścianą z regałami. Mieszkanie wynajęto za zawrotną cenę od rodziny jakichś pruskich nowobogackich przemysłowców, którzy lato spędzali w Monte Carlo; jeśli tytuły ich książek odzwierciedlały ich gusta, powinni być zachwyceni użytkiem, jaki robiono z ich salonów. Violet zdążyła już otworzyć drzwi i zobaczyć na wpół rozebraną kobietę, która dosiadła okrakiem mężczyznę na chybotliwym krześle; kiedy przed chwilą zajrzała do biblioteki, nakryła inną parę na sofie w ostatnich paroksyzmach stosunku (chwała Bogu, nie był to jej mąż). Przyjaciele hrabiny pociągnęli za nią do Berlina, gdzie korzystali, ile wlezie, z jej szampana, ragtime’u i eleganckich pokoi. Violet odczekała spokojnie, aż para wygładzi garderobę i wstrząsana napadami śmiechu wyjdzie z pokoju. Marzyła o tym, żeby zostać sam na sam z niemieckimi tłumaczeniami de Sade’a i Casanovy. Violet czytała de Sade’a we francuskim oryginale. Walter na samym wstępie ich romansu uraczył ją tą lekturą; powściągliwość i zahamowania Violet jego zdaniem prosiły się
o terapię wstrząsową. Jakby potajemne sypianie ze starszym o kilka dziesiątków lat profesorem, słynnym doktorem Grantem, nie było dostatecznym wstrząsem dla pannicy z Piątej Alei, potomkini starej arystokracji Manhattanu. Violet gładzi grzbiet książki. Walter gdzieś tu jest, w radosnej feerii dźwięków, pali swoją fajkę, pykając gryzącym dymem. Hrabina porwała go zaraz po przyjściu, chcąc niezwłocznie komuś przedstawić. „Droga pani Grant, nie ma pani nic przeciwko temu, że pożyczę sobie pani męża na minutkę?”. Nie, Violet nie miała nic przeciwko temu. Ciche skrzypienie drzwi informuje ją, że nie jest już sama. – Od razu wiedziałem, że tu cię znajdę – słyszy od drzwi głęboki głos Lionela Richardsona. Szukał jej. Natychmiast wypiera tę myśl i stoi z lekko zadartą głową, wodząc wzrokiem po grzbietach książek, jakby przeglądała tytuły. Kurczowo ściska w palcach kieliszek szampana. – Nie było specjalnego wyboru. Chyba nie spodziewałeś się mnie zastać podskakującą w rytm ragtime’u? Lionel nie odpowiada. Przemierza pokój z energicznym stukotem wyglansowanych butów i staje za nią tak blisko, że Violet przez ubranie czuje ciepło jego ciała, wdycha zapach tytoniu, spod którego sączy się ten przyjemny zapach mydła do golenia, to całe ja, Lionel, do którego tak skwapliwie dostraja się jej system nerwowy. Podbródek Lionela znajduje się, na oko, o cal nad czubkiem jej głowy; Lionel patrzy na ten sam rząd książek co ona. – Samo zdrowie – kwituje z rozbawieniem. – Prusacy są najgorsi. Im większy dryl, tym gorsze rozpasanie.
– Mnie nie musisz o tym mówić. – Odsuwa się od Violet i podchodzi do jednego z ogromnych dwunastokwaterowych okien, rozchylając je na kilka cali. Z kieszeni marynarki wyjmuje srebrną gładką papierośnicę i otwiera, odsłaniając równy rządek papierosów w białych bibułkach. Nie częstuje jej; wie, że nie pali. – Co pijesz? – pyta Violet, patrząc na jego kieliszek. – Nie uwierzysz, ale whisky. Starą, dobrą, szkocką whisky single malt, która ostała się pośród koniaków, szampanów i sznapsów. Przyznasz, że miałem szczęście? – Wznosi toast w stronę Violet. – Co tutaj robisz, Violet? Byłem w szoku, widząc cię walcującą w objęciach małżonka. Nie powiesz mi, że to jest twój ulubiony rodzaj rozrywki? – Sama nie wiem. Jakoś mnie dzisiaj nosi. Wyszłam wcześniej z laboratorium i… – Urywa, licząc na domyślność Lionela: czyste czerwcowe powietrze rozbudza w Violet niejasne nadzieje; Walter poprawia krawat w lustrze i patrzy na nią zdziwiony, właściwie spanikowany. Alternatywą dla niej jest czekanie, czekanie bez końca na jego powrót, udawanie, że śpi, szczęknięcie zamka w środku nocy, szum wody napełniającej wannę, znana na pamięć kwaskowata woń wilgotnej skóry, gdy Walter bezszelestnie wślizguje się do niej pod kołdrę. Dawno już pogodziła się z tą rutyną. To część jego pracy, tłumaczył jej Walter. Jego zawód wymaga dyskusji do białego rana, nawiązywania kontaktów w odpowiednich kręgach. To wszystko jest elementem wymiany naukowej. Ale tego dnia Violet też miała ochotę wyjść, spotkać się z ludźmi, ponawiązywać kontakty w czerwcowy wieczór brzemienny nadzieją. Tyle tylko, że wcale nie nawiązywała kontaktów, przeciwnie, zaszyła się z kieliszkiem szampana, słuchając
ragtime’u przez ściany, gdy Walter konwersował i śmiał się w samym epicentrum muzyki, trzęsąc krótko ostrzyżoną bródką. – Tak, dziś jest jeden z tych wyjątkowych wieczorów… – Lionel zapala papierosa; płomień strzela wysoko nad zapalniczkę. W bibliotece panują półmrok i spokój, tylko jedna lampa pali się obok sofy, na której tamta para współpracowała tak ochoczo i bez żadnych zakłóceń, jeśli nie liczyć radosnego zgiełku w sąsiednim pokoju i sporadycznych krzyków i klaksonów z położonej trzy piętra niżej ulicy. W taki wieczór wszystko się mogło zdarzyć. Violet dopija szampana i odstawia kieliszek na brzeg półki. Nie lubi nosić rękawiczek balowych, więc na szkle widać odciski jej palców; nie wiedzieć czemu kojarzą jej się z powieścią kryminalną. – Jak na ciebie, to dość sentymentalna refleksja. – Cóż mogę na to powiedzieć? W głębi duszy jestem romantykiem, pod przykrywką starannie kultywowanego cynizmu. Toteż wybrałem kawalerię, a nie piechotę. – Tak, Walter też powiedział coś w tym stylu tamtego wieczoru, kiedy się poznaliśmy, że nie potrafi cię do końca rozgryźć. – A ty potrafisz? – Nie. Poza tym, że jesteś, jak wspomniałeś w kawiarni, barbarzyńcą. Lionel śmieje się. – A nie cywilizowanym socjalistą jak ty i Walter? Przyznaję się bez bicia. Choć naturalnie ja rozumiem twój punkt widzenia o wiele lepiej niż ty mój. Violet odwraca się do niego, trzymając się za plecami brzegu półki. Ma na sobie swoją najlepszą suknię, prezent sprzed miesiąca czy dwóch od Waltera, modnie wąską,
z podwyższonym stanem, z cienkiego materiału w kolorze fiołkowym, który dobrze się komponuje z jej jasną cerą i ciemnorudymi włosami. Spod biustu połyskuje srebrny pasek; pantofelki też są, do kompletu, srebrne. Violet obawia się, że w tym stroju sprawia wrażenie eterycznej dziewicy. Patrzy na zwartą sylwetkę Lionela Richardsona, który z nogą założoną na nogę przysiadł na parapecie z papierosem niedbale zatkniętym między palce i ze szklanką whisky w drugiej dłoni. Lionel studiuje jej wygląd, myśląc w duchu, że chętnie by ją przebrał w kreację hrabiny de Saint-Honoré: mieniącą się w blasku świec suknię z czerwonego jedwabiu, z głęboko wyciętym dekoltem i odsłoniętymi ramionami. – Nie sądzę, byś mnie rozumiał lepiej niż ja ciebie – mówi Violet. – Wiem. – Lionel rozplata nogi i odwraca głowę w stronę okna. – Czy słyszysz, co krzyczą w dole? – Nie. – Wczoraj w Serbii zginął następca tronu Habsburgów. Zastrzelono go wraz z małżonką podczas oficjalnej wizyty. – To straszne. – Przy mnie nie musisz udawać. Założę się, że w głębi duszy czujesz satysfakcję. Precz z przeżytkiem mocarstwowości! Doigrali się wreszcie i tak dalej. – Wystawia rękę przez uchylone okno i strzepuje popiół na chodnik. – Mylisz się. Jestem przeciwna każdej formie przemocy. – A więc jednak nie jesteś bolszewiczką? Nie jesteś aż tak radykalna? – Nie. Wierzę w naturalną ewolucję, która doprowadzi na świecie do równości i sprawiedliwego podziału majątku. Nie uważam, żeby rewolucja była potrzebna. – Byłbym odmiennego zdania – mówi Lionel. Jego twarz
robi się ociężała, jakby mu brakowało powietrza. – Człowiek lubi walczyć, czyż nie? Przeżyliśmy sto lat bez wojny o europejskim zasięgu. Anglia, Niemcy, Francja przestępują z nogi na nogę jak ogiery, w oczekiwaniu, aż psy zwęszą trop. Potem rozpęta się krwawa jatka. – Nonsens. Jesteśmy zbyt racjonalni, żeby znów wpaść w tę pułapkę. Robotnicy nie będą chcieli walczyć. – Nie? Violet, wszyscy w głębi duszy jesteśmy nacjonalistami. Twój przeciętny Niemiec nienawidzi Słowian o wiele bardziej niż swojego majstra w fabryce i vice versa. To ludzka rzecz. Violet odpycha się od półek. – Tak czy owak, to tylko gdybanie. Nie ma powodu do wojny. – Zawsze się jakiś znajdzie. – Wojna nie jest czymś nieuchronnym. – Prędzej czy później tak. Może nie dziś, może nie w tym roku. Ale w końcu wybuchnie. – Boże, a ja zawsze myślałam, że to ja jestem pesymistką. – Szampan uderza Violet do głowy: czuje się ożywiona, a zarazem jak we śnie. Zaczyna krążyć po pokoju. – Jaka znów wojna? O czym my w ogóle rozmawiamy? – Sam nie wiem. Może nie mam racji. Ile razy mamy jakiś kryzys międzynarodowy, Agadir czy coś w tym stylu, zawsze mnie dopadają najczarniejsze wizje. Czekam, czy to już jest to, czy to jest ta iskra, która wznieci płomień. – Gasi niedopałek o parapet i bierze szklankę. Violet zdejmuje z półki małą chińską wazę i obraca w dłoniach. Krew przyjemnie buzuje w jej żyłach, czuje się ożywiona i podekscytowana. Od pamiętnej rozmowy w gabinecie Waltera starała się jak mogła unikać Richardsona,
żeby znów nie wzniecić tego tajemniczego porozumienia, które iskrzy między nimi, ilekroć się widzą: na obiedzie u niej, na wieczorkach muzycznych u Herr Plancka, na korytarzach Kaiser Wilhelm Institut. To nieoczekiwane przecięcie ich orbit (chyba że oczekiwane, a Violet to wszystko wyreżyserowała) tu, w bibliotece, bez Waltera, hrabiny de Saint-Honoré, Henry’ego Mortimera i całej reszty wydaje jej się czymś bardzo drogocennym i kruchym, co może prysnąć w każdej chwili. – Rozumiem, że myślenie o wojnie to twój zawód – mówi. – Pierwszy byś stanął do boju. – Oczywiście. W końcu jestem wojskowym. – Jesteś i lubisz to, prawda? Lubisz walczyć i zabijać? – Nie, nie sprawia mi to przyjemności. Ale też nie mam większych oporów, jeśli o to ci chodzi. Walka to bardzo pierwotny instynkt. Oddziela ziarna od plew, zabija myślenie, spycha na bok wszystko, co nieistotne dla zwycięstwa. Nigdy nie jest się tak blisko natury jak na polowaniu, kiedy człowiek sam staje się tylko zwierzęciem. Lepszym i bardziej niewinnym niż w bardziej cywilizowanej odsłonie. – Ty raczej nie masz cywilizowanej odsłony. – Mylisz się. Popatrz tylko, jaki jestem spokojny i opanowany, choć stoisz raptem parę stóp ode mnie i światło lśni na twojej skórze, jakbyś była ze złota. Moim zdaniem nie ma lepszego dowodu na potęgę cywilizacji niż fakt, że nie całuję cię w tej chwili do utraty tchu. Violet patrzy na wazę, przecinające się spirale najczystszego błękitu i bieli, lekko rozmyte brzegi ornamentów, obły kształt, który idealnie przylega do jej dłoni. Kątem oka widzi Lionela, który czeka przy oknie. Nie widzi jego twarzy, ale wyobraża sobie jej wyraz: srebrne oczy patrzą cierpliwie i czujnie spod uniesionych wyczekująco brwi. Szczęki,
rzeźbione jak u drapieżnika, zastygły w bezruchu. – Jak twoje kolano? – pyta, nie odrywając wzroku od wazy. Lionel odwraca się do okna i opiera dłońmi o parapet. – Doskonale. Ci niemieccy chirurdzy to prawdziwi cudotwórcy. Już tydzień temu mogłem wracać do domu. – Może rzeczywiście powinieneś wracać do domu. Jedź do Anglii, do swojego pułku, trochę sobie pozabijać. – Mówisz poważnie? Nie potrafi się przemóc, żeby powiedzieć „tak”. Nie umie kłamać w żywe oczy. Odstawia wazę na półkę i przechodzi na drugą stronę pokoju. – Zawsze możesz wznowić romans z hrabiną. – O ile wiem, jest aktualnie zajęta. – Na pewno znajdzie się jeszcze jakiś wakat. Podziwiam jej elastyczność. – Proszę cię, nie rób tego. Violet pocą się dłonie; przyciska je do boków sukni. Dlaczego po prostu nie wyszła? Czemu nie powiedziała: „Życzę miłego wieczoru” i nie zniknęła w drzwiach? Lub – i tu pytanie trafia w sedno sprawy – czemu po prostu nie uległa, kładąc się z Richardsonem chyłkiem na sofie, by zatracić się, jak cały Berlin, tej nocy? Czyżby kierowały nią resztki wierności wobec Waltera lub zabobonny lęk przed złamaniem ślubów małżeńskich? A może bardziej prozaiczna obawa, że zostaną nakryci, a skutki będą przykre? Albo coś jeszcze gorszego: przypuszczenie, na razie w sferze hipotez, że gdyby położyła się na sofie w objęciach Lionela Richardsona, leżałaby tak do końca świata. – Nie rób czego? – pyta odruchowo, bo wszystko jest lepsze od tej drętwej ciszy między nimi. – Nie udawaj, że to, co jest między nami, to prosta sprawa.
– Zdecydowanie nie jest prosta. Mój mąż jest twoim przyjacielem. To mam na myśli. O wiele lepiej będzie ci z kimś w rodzaju hrabiny. Bardziej pasujecie do siebie. – Tak się składa, że już miałem ten zaszczyt, i wcale do siebie nie pasowaliśmy. Jego słowa wstrząsają nią jak nagłe potknięcie: w jednej chwili biegniesz, jak gdyby nigdy nic, a w następnej lądujesz na bruku i nie możesz złapać tchu. – O? A to kiedy? – pyta lekkim tonem, skubiąc obicie sofy, jakby jego odpowiedź nie miała dla niej najmniejszego znaczenia. – Rok albo dwa lata temu, kiedy byłem na przepustce w Londynie, zaraz po jej ostatnim rozwodzie. – Ale nadal jesteście przyjaciółmi. – Czemu nie? Tak bywa, kiedy sytuacja jest prosta. Poznajesz kogoś, flirtujecie, pieprzycie się trochę, żeby zabić jakoś tę cholerną nudę, zapomnieć się chociaż na jedną przeklętą chwilę. A kiedy przepustka się kończy, wracasz do pułku. – Lionel nabiera głęboko w płuca haust berlińskiego wieczoru i odwraca się od okna. – Nie dałbym głowy, czy z tobą potem mógłbym zachować przyjaźń. – W naszym przypadku nie będzie żadnego potem. – Tak, masz rację. Gdybym cię miał, nigdy nie pozwoliłbym ci odejść. – W tej sytuacji chyba lepiej w ogóle nie zaczynać. – Zgadza się. – Lionel bierze do ręki szklankę, przygląda się resztkom whisky pod światło, a potem wypija do dna. – Twój mąż zaprosił mnie, żebym jechał z wami do Wittenbergi. – Naprawdę? I co powiedziałeś? Wyjmuje kolejnego papierosa i zapala błyskawicznym ruchem.
– Powiedziałem, rzecz jasna, tak. Świeże powietrze, słońce, korty tenisowe. Kto by się oparł? – Nie pojadę. Zostanę w Berlinie. Powiem mu, że chcę pracować. – Boisz się śmiertelnie, przyznaj się. – A co z twoim pułkiem? Nie czekają tam aby na ciebie? – Pozwól, że sam zatroszczę się o mój pułk. Violet zaciska dłoń kurczowo na oparciu sofy i wyobraża sobie Wittenbergę, uroczą willę, którą Walter wynajął na lipiec, czyste niebo i wodę, ostre słońce. Wyobraża sobie Lionela rzuconego w sam środek tej sielanki, olśniewającego w białym stroju tenisowym, jak spala niespożytą energię w kolejnym podaniu. – Jest twoim przyjacielem, Lionelu. Nie rób mu tego. – Ach, ta wierna Violet. Nie wiem, czym nasz kochany doktor zasłużył sobie na twoją niezłomną wierność. Ale muszę się tylko uzbroić w cierpliwość. Gość jest dwadzieścia osiem lat starszy od ciebie… – Trzydzieści. – Racja, trzydzieści. W tym wieku wszystko się już może zdarzyć. Zawał serca, upadek, zatrucie przez nieuwagę i tym podobne. Jestem człowiekiem cierpliwym. – Wolałabym, żebyś nie żartował. – Do diabła, Violet. – Lionel odrywa się od okna i ciska opróżnioną szklankę w pusty kominek. Violet podskakuje na brzęk tłuczonego kryształu. Lionel ze spuszczoną głową podchodzi do kominka i rękami opiera się o gzyms. – Bardzo chciałbym żartować. Salwa śmiechu dobiega z sąsiedniego pokoju, niepokojąco blisko, być może tuż zza zamkniętych drzwi biblioteki. Lionel nie porusza się. Z papierosa w jego dłoni wije się smużka dymu,
rozpływając się gdzieś za uchem. – Może po prostu powinieneś wyjechać z Berlina – szepce Violet. – Wierz mi, że zrobiłbym to, gdybym mógł, Violet. Kolejny wybuch śmiechu, którego źródło nagle wyjaśnia się, kiedy drzwi biblioteki otwierają się z rozmachem. Violet podskakuje gwałtownie. Hrabina de Saint-Honoré, roztaczając blask w oszałamiającej czerwonej sukni, unosi podbródek, eksponując łabędzią szyję. – O, tu jesteście! – woła, patrząc najpierw na Violet, potem na Lionela, który już zdążył się odwrócić i stoi wsparty jedną ręką o kominek, uśmiechając się zagadkowo. – Szukaliśmy was. Dopiero teraz Violet zauważa swojego męża. Z rozchełstanym krawatem, stoi obok hrabiny, trzymając ją pod rękę. – Violet, moja droga, czyżbyś cały czas tu siedziała? – Wiesz, że nie lubię przyjęć. – Tak, dlatego się dziwiłem, że tak się uparłaś, żeby przyjść. – Patrzy na Lionela i podnosi do ust chyboczący się kieliszek. – Ale widzę, że nie męczysz się w samotności. Lionel wzrusza barczystymi ramionami. – Rozmawialiśmy o tragicznym incydencie w Sarajewie. – Szokująca historia – przyznaje Walter. – Co się stało w Sarajewie? – zaciekawia się hrabina. – Nic wielkiego, po prostu udany zamach na austriackiego następcę tronu i jego małżonkę – wyjaśnia Lionel. – To nie są sprawy dla pań. Violet gotuje się w środku. Już chce otworzyć usta, ale uprzedza ją perlisty śmiech hrabiny. – Naprawdę, Lionelu, jesteś niemożliwy. Ale żal mi Sophie. Naprawdę bardzo mi przykro. Poznałam ją w zeszłym roku
w Wiedniu. Czarująca, ani cienia snobizmu, co u arystokracji austriackiej jest wyjątkiem. Co się stało? – Zostali zastrzeleni w swoim automobilu podczas oficjalnej wizyty. Jestem pewien, że stoi za tym jakiś przeklęty serbski nacjonalista. Co prawda Habsburgowie nie potrafiliby już nawet upilnować stada owieczek na wiejskim pastwisku, ale królobójstwo do niczego dobrego nie prowadzi. Serbowie mogą się doigrać kopniaka austriackim buciorem. – Rzuca niedopałek do kominka, między odłamki szkła. – Dyplomaci na pewno zażegnają tę sprawę – rzuca Walter bez przekonania. Cisza w bibliotece ostro kontrastuje z odgłosami hulanki za ścianą, jakby tylko we czworo byli uczestnikami jakiegoś tajnego rytuału podczas uczty weselnej. Lionel bębni palcami po gzymsie kominka i wymienia z hrabiną porozumiewawcze spojrzenia. – Moja droga, chodź ze mną – zwraca się hrabina do Violet. – Jest tyle osób, którym chciałabym cię przedstawić. Nawet nie masz pojęcia, jaką jesteś cudowną atrakcją. Violet protestuje, ale hrabina de Saint-Honoré łapie ją za rękę. – Uwierz mi, to nic strasznego. Nikt nie odgryzie ci głowy. Musisz tylko otworzyć usta i powiedzieć cokolwiek. Później, kiedy Violet skończy już obchód w towarzystwie hrabiny, podczas którego pozna czeredę kosmopolitycznych pijaczyn i sama nieźle nabuzuje się szampanem, ragtime’em i męską adoracją, zlegnie na sofie w bibliotece, a Jane będzie ją głaskać po głowie. I Walter, i Lionel jakby zapadli się pod ziemię. – Chyba będziesz musiała tutaj przenocować – mówi Jane. – Nie ma nikogo przyzwoitego, kto by mógł odprowadzić cię do
domu. – Tu od początku nie było nikogo przyzwoitego. Delikatna pieszczota palców Jane, towarzyszący ruchom jej ręki szelest jedwabiu działają na Violet usypiająco. – Widzę, że mam na ciebie niekorzystny wpływ, ale nic na to nie poradzę. Taka jestem i już nawet nie próbuję się zmienić. Po prostu to lubię. – Ale co lubisz? Korowód przyjęć? Romanse? – Tak, jedno i drugie. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż nowy kochanek czy romans na horyzoncie. Jestem od tych rzeczy uzależniona. Powinnaś sama spróbować. Właściwie to już chyba tego skosztowałaś, kiedy zadałaś się z Walterem. – Chichoce cicho. Gdy Violet piła tej nocy, Jane dzielnie dotrzymywała jej kroku. – Nie zrobię tego – mówi Violet, ziewając. – Nie mogę. – Ależ możesz. Dlaczego nie? Lionel oszalał na twoim punkcie. – Jestem mężatką. Jane wybucha śmiechem. – A jakież to ma znaczenie? Sama byłam mężatką już trzy razy. – Nie wiem, jak na to wszystko znalazłaś czas. – Naturalnie, zaczęłam wcześnie. To połowa sukcesu. Uciekłam z moim pierwszym mężem, kiedy miałam piętnaście lat. On miał dwadzieścia siedem i był potworem, ale był dostatecznie bogaty, najbogatszy w Rapid City, a ja musiałam się stamtąd wydostać. Wyrwać się z domu. – Zgarnia z powrotem kilka kosmyków, które wymknęły się z fryzury Violet. – Trudno mi z tym polemizować. – Po roku wzięłam z nim rozwód. Poczciwy sędzia przyznał
mi niezłą sumkę, kiedy zobaczył fotografie. Moja rada to zawsze dbać o dokumentację. – Postaram się zapamiętać. – Kiedy mówię poważnie. Karty są zawsze rozdane na naszą niekorzyść. Nie żal mi kobiet, które nie potrafią zadbać o siebie. Pewnie dlatego kobiety za mną nie przepadają. – Naprawdę? – Cóż, sama bym chyba nie lubiła siebie, gdybym była nimi. Naturalnie mają rację. Nie jestem z nimi, jestem przeciwko nim. Zrozum, nie biorą mnie te historie o trzymaniu się za rączkę, wierności i miłości do grobowej deski. Nie wierzę w to. Lubię flirtować, lubię się kochać. Nie mam żadnych oporów, żeby się przespać z cudzym mężem, kiedy nadarzy się okazja, bo niby czemu nie? To po prostu transakcja dwóch ciał, która daje przyjemność obu stronom, jeśli zostanie prawidłowo przeprowadzona. Nigdy nie pojmowałam, dlaczego kobiety robią tyle szumu wokół… – Machnęła ręką. – Wokół różnych spraw, choćby miłości i dzieci. – Ale przecież sama miałaś trzech mężów. I dziecko. Sofa ugina się pod plecami Violet. Jane wsuwa obie ręce pod jej głowę, zbiera z karku kręcone włosy i podnosi je do góry. – Nosisz je w nocy luzem czy zaplatasz w warkocze? – Luzem. Nie chce mi się ich pleść. Jane zaczyna zaplatać warkocze Violet. Violet zamyka oczy. Wypielęgnowane palce Jane, delikatnie naciągając i skręcając kosmyki Violet, elektryzują skórę głowy. Egzotyczne perfumy Jane walczą z alkoholową mgłą, która spowija umysł Violet. Rozkoszuje się nieznaną jej kobiecą bliskością, gdy tak leży, słuchając zwierzeń hrabiny, która zaplata jej włosy. – Posłuchaj, Violet. Kocham tylko trzy rzeczy pod słońcem:
pieniądze, siebie i swojego syna. W innej kolejności. Dla nich jestem gotowa na wszystko, zwłaszcza dla Henry’ego. – I nikogo poza tym? Nawet swojej rodziny? Żadnego z mężów? – Violet próbuje znaleźć w myślach jakiś potencjalny obiekt uwielbienia Jane. – Boga? – dorzuca niepewnie. – Boga? – Jane śmieje się do rozpuku. – A to za co? Zapewniam cię, że nigdy nie kiwnął palcem w mojej sprawie. Musiałam wszystko dla siebie wywalczyć zębami i pazurami. Nie rozumiem, dlaczego on miałby sobie przypisywać jakiekolwiek zasługi. Z tobą było zresztą tak samo, założę się. Dlatego cię lubię, Violet. Jesteś jedną z nielicznych kobiet, które lubię. – Skończyła zaplatać włosy Violet, ujmuje w dłoń pędzelek na końcu warkocza i lekko pociąga. – Sypiasz z moim mężem? – sennym głosem pyta Violet. – Byłabyś zła? Czy byłoby ci wszystko jedno? Violet nie odpowiada, bo nie wie. Jane rozplata warkocz i rozczesuje włosy palcami. Violet otwiera oczy. W mieszkaniu jest już cicho, goście porozchodzili się, służba w komórce przy kuchni zmywa rzędy kieliszków. Jest już chyba po czwartej nad ranem. – Masz przepiękne włosy, Violet. Założę się, że Walter kocha twoje włosy. Violet patrzy na kremowy sufit biblioteki i jej pamięć wraca na inną sofę pod innym sufitem, gdy inne ciało przytulało się do niej w zimowe oksfordzkie popołudnie. – Zgadłaś. Walter kocha moje włosy.
Vivian Listopad! Mówią, że czas szybko leci, kiedy masz zdradziecki romans. – Lionel pojawił się w jej życiu tego samego dnia co ta cała Jane Johnson – powiedziałam. – Nie uważasz, że to dziwny zbieg okoliczności? – Hm – odparł leżący przy mnie mężczyzna, co znaczyło: zasypiam i nie mam pojęcia, co powiedziałaś przed chwilą, ale nawet w półśnie mam dość rozumu, żeby nie lekceważyć twoich słów, Vivian Schuyler. Szturchnęłam go pod żebro. – Mówię o Violet i Lionelu. – Violet. Najdroższa. – Wtulił twarz w moją szyję i znieruchomiał. – Tylko posłuchaj. Drugi list z dwudziestego pierwszego maja: „Wczoraj do mojego laboratorium wkroczyło bardzo osobliwe indywiduum, dawny student Waltera. Nazywa się Lionel Richardson i jest jakimś tam wojskowym. Z sześć stóp wzrostu, archaicznej budowy, z jaką mogłaś się zetknąć na safari – góra mięśni i proste czarne włosy. Siedząc przy nim, czujesz lęk: wiesz, że mógłby cię połknąć w każdej chwili. Wzięliśmy go potem do kawiarni, gdzie napadła nas jakaś Amerykanka, która chce, żeby Walter przyjął jej syna na lato do laboratorium. Syn, nawiasem mówiąc, nie ma nawet dwudziestu lat. W sumie bardzo niezwykły wieczór”. Niesamowite, prawda? A ten Lionel musiał być chyba niezłym ciachem. – Hm… – Sprawdziłam też w archiwach „Metropolitan”: to był ten sam dzień, w którym korespondent wspomniał o spotkaniu z hrabiną de Saint-Honoré, to znaczy Jane, łowczynią mężów,
i jej synem, w Bluebird Café. – Oparłam głowę na poduszce, westchnęłam głęboko. – Przyznasz, że to fantastyczne uczucie, gdy wszystkie elementy układanki zaczynają pasować do siebie i nagle się orientujesz, że to wszystko byli ludzie z krwi i kości, którzy żyli naprawdę… Słuchasz mnie? Tym razem z ciała doktora Paula nie dobył się już żaden dźwięk; leżało przy mnie, ciężkie i bezwładne, z jedną ręką przerzuconą przeze mnie. W gruncie rzeczy trudno było mieć mu to za złe: wczoraj wieczorem powinien skończyć dyżur o dziesiątej, ale kiedy pojechałam, żeby spotkać się z nim w szpitalu, powiedziano mi, że jest na ostrym dyżurze, nagła operacja, jakieś dziecko wpadło pod samochód, więc będzie za godzinę, a potem jeszcze za godzinę, i koło północy dotarło do mnie, że para, która tuli się do siebie w drugim kącie aseptycznej poczekalni, to rodzice dziecka, bo za każdym poruszeniem klamki w drzwiach z nadzieją podnosili zaczerwienione oczy, a mężczyzna tak kurczowo ściskał kobietę za rękę, że aż kości i stawy przeświecały mu przez skórę. Siedziałam tam ze ściśniętym gardłem, nie wiedząc, co robić. Nie mogłam ot tak, podejść do nich i powiedzieć: „Cześć, kochani, jestem kochanką doktora Salisbury’ego i zapewniam was, że jego zręczne ręce potrafią dokonać cudów”, czy choćby: „Znam osobiście doktora Salisbury’ego i jest najlepszym chirurgiem stażystą, jaki pracował tu od lat, więc jeśli ktoś jest w stanie uratować waszego aniołka, to tylko on”. I kiedy byłam już prawie gotowa, żeby to zrobić – polecieć do nich drugim, nie pierwszym tekstem – drzwi otwarły się i wyszedł doktor Paul we własnej osobie, w niebieskim, poplamionym kitlu, a głęboka żałoba na jego twarzy wskazywała, że wiadomość jest najgorsza, jaka może być. W pierwszym odruchu chciałam podbiec do niego, objąć rękami
w kaszmirowym sweterku i odstawić bezgranicznie oddaną Vivian, ale on nawet mnie nie zauważył. Wyminął moje zgrabne, wdzięcznie założone jedna na drugą nogi i przysunął sobie krzesło do rodziców dziecka. Zamknął dłoń kobiety w swoich dłoniach i wtedy pomyślałam: O Boże, o gwiazdy na wysokim niebie, kocham cię tak straszliwie, że brak mi tchu, serce zamiera mi w piersi, ratunku! Kiedy godzinę później zabrałam go do siebie, myślałam, że od razu pójdzie spać, najwyżej pozwoli się troszkę pocieszyć platonicznie – rozumiecie, dziewczyna może czasem, z ważnych powodów, poczekać – ale on wepchnął mnie do sypialni i dopadł jak lew, jak jakaś dzika bestia, w niemej erupcji energii seksualnej, tak że ja, Vivian Schuyler, ledwie mogłam dotrzymać mu kroku. I kiedy chwilę potem leżał uśpiony, przytulony do moich pleców ufnie i bez czucia, pomyślałam, że jest w tym jakiś sens. Że to była próba zwycięstwa życia nad śmiercią, rewanż. Podniosłam rękę i przejechałam nią po włosach doktora, wciąż wypłowiałych od słońca; teraz, kiedy listopad doświadczał nas, nie omijając nikogo, pojawiły się w nich ciemne odrosty. Ranek sączył się przez szczeliny w żaluzjach. Tęskniłam za kawą i papierosami, ale przecież nie mogłam odepchnąć mojego kochanego biedactwa. Sięgnęłam po złoty zegarek Violet, jak zawsze leżący na moim stoliku nocnym, i przetarłam szkło kciukiem. Nieodmiennie siódma zero trzy. To właśnie wtedy czas zatrzymał się dla Violet i Lionela. – Dalej nie mam pojęcia, kiedy zaczął się ich romans – powiedziałam cicho, żeby nie zbudzić doktora. – Wspomina, że spotkała go na przyjęciu w mieszkaniu Jane i że przechodził rekonwalescencję po operacji. A potem on pojawia się w Wittenberdze, gdzie Walter co lato wynajmuje willę. Ale
wygląda na to, że im bardziej Lionel jej się podoba, tym rzadziej o nim pisze. Spojrzałam na głowę doktora Paula, który spał jak niemowlę wtulony w moją szyję, i musnęłam palcem delikatny płatek jego ucha. – Chyba ją rozumiem – powiedziałam. Mój żołądek zaburczał żałośnie. Wyciągnęłam szyję, żeby złożyć pocałunek na uśpionej głowie doktora Paula, po czym wyplątałam się ostrożnie z naszych kończyn. Poutykałam go z powrotem kołdrą, włożyłam szlafrok i ruszyłam przez sterty ubrań rozrzuconych po podłodze w salonie. Nigdzie ani śladu Sally. Wzięłam się do przygotowywania czegoś na przebudzenie. Nastawiłam kawę i zaczęłam buszować w lodówce. Jeśli kombinacja zapachów bekonu i kawy nie rozbudzi mojego śpiącego ogiera, to już nie wiem, co zrobię. Ubiłam jajka na sztywną pianę i zaczęłam opiekać pierwszą partię grzanek. Właśnie dziabałam widelcem w tosterze, kiedy czyjeś ręce objęły mnie w pasie, a usta spoczęły na mojej skroni. – Znowu ty – mruknęłam. – Jak zły szeląg. Boskie zapachy. Poczęstujesz mnie? – Jeśli będziesz grzeczny i poszukasz talerzy. Ani drgnął. Miał na sobie spodnie, ale nie włożył koszuli. Czułam jego serce między łopatkami. Wyciągnęłam rękę w stronę palnika, żeby przerzucić bekon. – Przepraszam cię za dzisiejszą noc – powiedział. – Nie ma za co. – Czy nic ci… – Odkaszlnął. – Czy nie byłem za bardzo… – Nie zapominaj, doktorze, że masz do czynienia z Vivian. Powiedziałabym, gdyby coś było nie tak. – Mmm… – Kolejny pocałunek. W jego pachnących skórą objęciach czułam się błogo,
gotowa w każdej chwili przypalić bekon i pozwolić jajecznicy usmażyć się samej. – Mmm… się sam – mruknęłam. – Jest… jeszcze coś. – To nie koniec? – Dziś w nocy. W moim dzikim zapamiętaniu. – Hm. Tak. Zapomnieliśmy o czymś, prawda? – O czymś ważnym. To moja wina. Wybacz, Vivian, ale byłem tak… Boże, to było piekło wczoraj… I potem ty się pojawiłaś… Całkiem zgłupiałem. – Wiem, to była też moja wina. Uległam chwili. – Wysunęłam się z jego objęć i nalałam kawy. – Proszę. Napij się kawy Vivian, a zaraz poczujesz się lepiej. – Czuję się lepiej, martwię się tylko o ciebie. – Podniósł kubek do ust, patrząc na mnie smutnymi, zatroskanymi oczami. – Za ile masz mieć? – Niedługo. Ale jeszcze nie na dniach. – Tak naprawdę to w każdej chwili. – Jezu, przysięgam, że to się nie powtórzy. – Wolną ręką pogłaskał mnie po skotłowanych kędziorach. – Jest jeszcze coś takiego jak pigułka. – Coś mi to słowo mówi. – Znam pewnego doktora, który mógłby wystawić ci receptę. – Naprawdę? Niezły pomysł. O ile mamy zamiar częściej to robić. Próbowałam się nie roześmiać. Naprawdę. Robiłam, co mogłam, on zresztą też, ale… – Dziękuję ci za dzisiejszą noc. Uratowałaś mnie. Wiesz o tym. – Zawsze do usług. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Schylił się i pocałował kosmyki moich włosów wystające spomiędzy jego palców. – Kocham twoje włosy. Posłuchajcie mnie teraz. Jeśli mężczyzna trzyma w rękach twoje włosy i je całuje, mężczyzna, który kochał się z tobą ostatniej nocy, radzę nie obejmować jego najdroższej potylicy, całując się zapamiętale, jeśli nie chcecie oboje wpaść na lodówkę, rozlewając kawę po całej kuchni, jęcząc i chichocząc, dławiąc się wzajemnym uwielbieniem. A potem on nagle znieruchomieje i zacznie cię miażdżyć sobą – do tej pory szlafrok już ci się, jakżeby inaczej, rozwiąże, i twoja nagość przylgnie do jego nagości. – To było coś fantastycznego – mówi. – Przez ten miesiąc z tobą czułem się jak w niebie. Co się mówi w odpowiedzi na takie słowa? – Aha. – Ja… Boże, Vivian, tak strasznie cię kocham. Chcę, żebyś o tym zawsze pamiętała, kiedy nie spełniam twoich oczekiwań, kiedy nie daję ci wszystkiego, na co zasługujesz. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak cię kocham. Przysłaniasz mi cały świat – szeptał wzburzony w te moje włosy, które ponoć tak kochał. Czułam, że jeszcze chwila, a gotów się oświadczyć. – Psiakość, chyba bekon się przypala. Czy wspomniałam już, że była środa? No więc była środa i z powodu bekonu i wygłupów wemknęłam się jak szczur do redakcji „Metropolitan” o wiele później, niż zwykłam się spóźniać. A jak może zdążyliście już pewnie zauważyć, nie należę do szczególnie porannych szczurów. Ale teraz wolno mi było się spóźniać! Wszyscy wiedzieli, że należę do protegowanych Lightfoota. Nawet Agatha poprzestała na włożeniu do ust gumy do żucia, kiedy machałam
jej promiennie ręką, dając nura za róg, zanim Gogo namierzy moje pozycje ze swej placówki przed gabinetem ojca. – Cześć, Vivs. Gogo przycupnęła na moim biurku, dokładnie między telefonem a pustym koszykiem na fakty do weryfikacji, z nogą założoną na nogę, kręcąc czarownie stópką. Na jej twarzy kwitł promienny różowy uśmiech, Wie o wszystkim. Badum, badum, odezwało się moje serce. Rzuciłam teczkę na miejsce. – Cześć, kochaneczko. Co dobrego? Kto jej powiedział? Gdzie nas widziała? – Co dobrego? Ty jesteś najlepsza. Jezu, ale kiecka! I te pióra. To jest ten… – Machnęła bezradnie ręką. Kaszlnęłam skromnie. – …nowy styl. – Salon Doktor Paul Deluxe. – Podoba się? – Mmm… Też chcę mieć taką. – Nie byłoby ci w niej do twarzy, koteczko. Jakie plany na dzisiejszy poranek? Czy ty aby nie masz jakichś reklamodawców do oczarowania? Moje serce z galopu przeszło w trucht. Gogo była organicznie niezdolna do fałszu. Gdyby wiedziała o doktorze Paulu, na pewno nie konfrontowałaby się ze mną w tak podstępny sposób. Przyszłaby do mnie wprost, wylewając kubły łez, z tą swoją miną zagubionego misia koali, od której zawsze serce topnieje mi jak wosk. – Nie dzisiaj – roześmiała się. – Przygotowuję dekoracje na przyjęcie urodzinowe Agathy, a potem lecę kupić sobie nową kieckę. – Nic tak nie leczy złamanego serca jak zakupy. – Oczywiście – odparła z błyskiem w oku.
Doktor Paul trafnie ocenił Gogo. Po tygodniu z hakiem żałoby szybko zaczęła odzyskiwać humor. Wróciła do pracy, a na jej twarzy zaczął się pojawiać uśmiech, jakby słońce wyszło zza chmur. Może była silniejsza, niż przypuszczałam, może nie miałam już powodów, żeby czuć się winna. Co jednak nie znaczyło automatycznie, że w jej obecności nie brzydziłam się sobą. Mogłam z powrotem patrzeć jej w oczy. Prawie. Ale nie potrafiłam wrócić do naszej dziewczyńskiej komitywy, walnąć się na jej łóżko i zwierzać. A co by było, gdyby patrząc w moje oczy, wyczaiła skrywane winy przechowywane przez hipokamp? Gdyby się natknęła w mojej korze na wspomnienia doktora Paula i swej psiapsiółki migdalących się na kanapie, przy ścianie, na blacie kuchennym lub w jego łóżku, zaplecionych w perfekcyjny węzeł gordyjski? Wzięła mnie za rękę. – Chodź ze mną. Strasznie mi cię brakuje, Vivs. Zaharowujesz się na śmierć. – Mnie też ciebie brakuje, Gogo. Ale nie mogę, ot tak, wyjść stąd po południu. Są tu tacy, którzy naprawdę pracują, rozumiesz? – No to przyjdź wieczorem do taty. Powiedział, że to świetny pomysł. On też cię zaprasza. – Znów w oczach cień zagubionego koali, żałosne drżenie w głosie. Obiad z Lightfootem. Zadrżałam. Czyżby coś wyniuchał? No, ale chyba nie będzie mnie przesłuchiwać w obecności swojej córki? Mogłam powiedzieć, że jestem zajęta. No, ale jak to ujął rano Paul, kiedy zbiegaliśmy po schodach, spóźnieni i rozchichrani? Nie wyrwie się przed północą. Przyjdzie do mnie. No więc, nie mogłam powiedzieć, że jestem zajęta.
Chyba że bym skłamała. Nie potrafiłam okłamywać Gogo. Wiem, wiem. Mówią, że jak już raz się uwikłasz w Duże Kłamstwo, drobne kłamstewka zbijają się w stadko, by kaczym chodem wyjść z twoich ust, gęsiego lub parami. To nie był mój przypadek. Odkąd zaczęłam swój szczurzy romans z doktorem Paulem, odtąd czułam nieprzezwyciężony przymus, by w pozostałych kwestiach wykazywać się skrajną uczciwością. W ramach pokuty. Uścisnęłam jej dłoń. – Wyrobię się. O której? – Punkt o siódmej. – Zeskoczyła z mojego biurka, obdarzając mnie lepkim różowym całusem. – Tylko się nie spóźnij! Z powrotem do archiwum. Uwielbiałam archiwum. Odpowiadało mojej całkiem nowej potrzebie, by zaszyć się w ciemnej norze, wśród ludzi, których nie ma już pośród żywych. Tylko że trochę zabrnęłam w ślepy zaułek – tak właśnie powiedziałam Tibby’emu, kiedy wkroczył znienacka przez drzwi składu mebli o – zerknęłam na zegarek – pierwszej. – Jak tam postępy w wyszukiwaniach? – Szczerze mówiąc, trochę zabrnęłam w ślepy zaułek – powiedziałam, wpatrując się w jego patrycjuszowski nos. – Zdarza się. – Chciałby pan usiąść? – Nie. Przyszedłem powiedzieć, że jest pani proszona na dół. Zaraz zaczyna się party z okazji czterdziestej rocznicy rozpoczęcia u nas pracy przez pannę Brown. Udział obowiązkowy. – Pannę Brown? – Naszą recepcjonistkę, pannę Agathę Brown. – A, Agathę! Czterdziesta? – Gwizdnęłam. – No to należy
się balanga. – Zgadzam się. Odchyliłam się do tyłu, zakładając zgrabną nogę na nogę. – I nie ma pan nic ciekawszego do roboty niż przychodzić tutaj po mnie? – Tylko ja mam klucz. – Tak się składa, panie Tibbs, że umiem poznać, kiedy mężczyzna chce ze mną porozmawiać na osobności. – Wskazałam mu drugie krzesło, które, wyznam uczciwie, mogło nie wytrzymać konfrontacji z ludzką szynką. – Proszę spocząć. Kamizelka naczelnego wydała z siebie zrezygnowane westchnienie. Tibby usiadł. – Zdaje sobie pani na pewno sprawę, że przekroczyła trzytygodniowy termin. – Nie przewidziałam na starcie, że natknę się na takie rafy. – Jak daleko pani się posunęła? Spojrzałam na rozłożone na stole listy, stertę książek biograficznych i teczkę z archiwów „Metropolitan” podpisaną BERLIN 1914. – Mam listy Violet do domu. Nie jest ich wiele, adresatką wszystkich jest jej siostra Christina, której raczej nie powierzała najskrytszych myśli, rozumie pan, co mam na myśli. Wiem, że poznała Lionela Richardsona w maju tysiąc dziewięćset czternastego roku. W czerwcu został zaproszony do ich letniej willi w Wittenberdze razem z Jane i jej synem. Wygląda na to, że pod koniec pobytu dołączyło do nich pół instytutu. Nawet Einstein. Einstein! – To wszystko w chwili, gdy wojna wisiała na włosku? Czy to nie była aby kolaboracja z wrogiem? – Walter był chyba typem kosmopolity. Tak czy owak, jak pan się zapewne orientuje, wojna była dla wszystkich
zaskoczeniem. Podejrzewam jednak, że Violet zaczęła romans z Lionelem w Wittenberdze, ponieważ tutaj – postukałam w przedostatni list – Violet przestaje w ogóle o nim wspominać. A potem nagle listy się kończą jak nożem uciął i mamy tylko to. – Podałam Tibby’emu widokówkę. – „Byliśmy na cudownej wycieczce. Wszystko w porządku. Niedługo napiszę więcej. Violet”. – Podniósł głowę. – Wiem, co pani ma na myśli. – Ale proszę też spojrzeć na datę na pieczątce. Dwudziesty szósty lipca. To było, zanim Walter został zamordowany w ich mieszkaniu w Berlinie. Z tego wynika, że oboje, a raczej cała trójka, Lionel, Walter i Violet, mieli jakiś powód, żeby wyjechać z Wittenbergi. Pytanie: jaki? Bardzo możliwe, że skłoniło ich do tego rosnące napięcie polityczne, ale z moich lektur wynika, że ostateczne wypowiedzenie wojny było dla wielu zaskoczeniem. Dopóki nie ogłoszono mobilizacji, ludziom, mam na myśli szarych obywateli, przez myśl nie przeszło, że pójdą walczyć z bronią w ręku. Psychologia nazywa to wyparciem. Wszyscy wierzyli, że ostatecznie górę weźmie jednak cywilizacja. Tibby wydobył z kieszeni okulary. Zmrużył oczy. – Nie potrafię odczytać nazwy miasta na pieczątce. – Ja też nie. Jest zbyt zamazana. Ale jedno jest pewne: nie jest to Berlin. Zdjął okulary. – Czy archiwa pomogły pani w poszukiwaniach? – Tak, tyle że nie ma w nich w ogóle żadnej korespondencji z Berlina po dwudziestym piątym lipca, kiedy Austria wypowiedziała wojnę Serbii, uruchamiając reakcję łańcuchową. Domyślam się, że wszyscy raczej wyjeżdżali z Niemiec. – Hm. – Co: hm?
– Dziwna sprawa. Należałoby się spodziewać raczej lawiny doniesień. Każdy dziennikarz z prawdziwego zdarzenia zostałby do ostatniej chwili. – Rozejrzał się po rzędach szaf katalogowych. – Sprawdzała pani w dokumentach zastrzeżonych? – Jakich? – Zastrzeżonych. Zawierających szczególnie delikatne informacje. Inaczej mówiąc, prawdziwe brudy. Poderwałam się na czterocalowe obcasy. – CZY JA DOBRZE SŁYSZĘ? DLACZEGO NIKT MI NIC NIE MÓWI O TYCH CAŁYCH CHOLERNYCH DOKUMENTACH ZASTRZEŻONYCH? Poczciwy Tibby obdarzył mnie wyrozumiałym uśmiechem guwernantki, której misją jest wyplenić ignorancję podopiecznej. Zanurkował dłonią w kieszeń tweedowej marynarki i wyciągnął pęk kluczy. – Właśnie ktoś coś pani o nich mówi – oświadczył, machając mi przed nosem jednym z kluczy.
Violet Willa w Wittenberdze kipi od gości, tak jak lubi Walter. Przyjechali Jane z Henrym i Lionel Richardson, który każdego ranka udaje się z Walterem na polowanie. Violet nawet nie wiedziała, że Walter potrafi strzelać, zakładała, że to sprzeczne z jego światopoglądem, tymczasem wychodzi z domu z dubeltówką na ramieniu tweedowej marynarki jak jakiś angielski ziemianin, podczas gdy Violet z Henrym zaszywają się w improwizowanym laboratorium w powozowni, a Jane leży w łóżku i pisze listy. Lise z Albertem Einsteinem i Otto Hahn wraz z małżonką mieli dojechać wieczorem automobilem Hahna; dzwonili o czwartej z Treuenbrietzen, żeby powiedzieć, że dwukrotnie złapali gumę i na obiad raczej nie zdążą. Obiad zaszczyciło za to dwóch niemieckich dostojników. Jane pełni honory pani domu. Nawet jeśli komuś wydaje się to dziwne, nikt nie daje nic po sobie poznać. Violet, siedząca pośród żon na drugim, pozbawionym głosu końcu stołu, przyjmuje z ulgą, że siedząca po lewej ręce Waltera Jane kieruje konwersacją, flirtując najpierw z jednym, potem z drugim oficjelem, i nie pozostawiając jej nic poza grzecznościową konwersacją z małżonkami obu Niemców i podsuwaniem soli. Zamiast rażącego światła elektrycznego Jane kazała zapalić świece i zapach topniejącego wosku przynosi Violet wspomnienia z dzieciństwa, kiedy podglądała od drzwi, jak rodzice wydają długie i nadęte oficjalne obiady. – Ale przecież nie dojdzie do wojny – mówi Jane bardziej z rozbawieniem niż z obawą. Herr von Karlow rzuca Lionelowi nerwowe spojrzenie. – Naturalnie, nikt nie chce wojny, madame. Mamy jednak pewne zobowiązania.
– Zobowiązania – śmieje się Jane. – Chyba nie sugeruje pan, że Niemcy dałyby się wciągnąć w obronę Austrii przed straszliwym zagrożeniem ze strony małej ubogiej Serbii? Lionel połknął ostatnie kęsy kaczki i bez pośpiechu wybiera śliwkę z misy na środku stołu. Bierze do ręki nożyk, żeby wykroić pestkę. – Tak, ale w grę wchodzi nie tylko Serbia. Rosja zaraz ruszy na pomoc, żeby ratować braci Słowian przed gniewem Austrii. O to właśnie chodzi. Serbia może rzucić wyzwanie Austrii, ponieważ liczy na Rosję, a Austria może rzucić wyzwanie Rosji, ponieważ liczy na Niemcy. Zgrabny klincz, który może w ogóle nie dopuścić do wojny. – Odcina kawałek śliwki i zjada. – Rosja nie powinna się mieszać w sprawy Austrii. – Von Karlow blednie. – Austria ma święte prawo pomścić śmierć arcyksięcia. – Słuszna uwaga. – Lionel wkłada do ust kolejny kawałek śliwki. – Mam głęboką nadzieję, że Austria zrobi, co tylko w jej, niemałej zresztą, mocy, by nie dopuścić do wciągnięcia innych narodów w jej sąsiedzkie porachunki. Ponieważ jeśli Rosja stanie do wojny, Francja będzie musiała ogłosić mobilizację, a wtedy w całej Europie rozpęta się Armagedon. Spokojne słowa Lionela sprawiają, że przy stole zapada cisza, którą przerywa tylko szczęknięcie sztućca o miśnieńską porcelanę. Violet patrzy przez okno na parny dzień; do zachodu zostało jeszcze kilka godzin. Pod jasnym niebem drzemie w bezruchu zielony trawnik. Zza kępy lip wystaje narożnik kortu tenisowego. Ciężkie, upalne lato: wierzyć się nie chce, by wojna mogła przerwać ten marazm. – Naturalnie Niemcy nie powinny dać się uwikłać w wojnę powszechną – wtrąca drugi Niemiec.
– Naturalnie – przytakuje Lionel. Łagodnie zapada zmierzch. Violet po deserze wymknęła się do laboratorium – coś zaczęło jej kiełkować w głowie, zarys jakiegoś pomysłu, który nie daje jej spokoju – a kiedy wreszcie wychodzi przez oszklone drzwi na taras, niebo ma kolor indygo, wokół panuje cisza, w nieruchomym powietrzu swąd tytoniu miesza się z zapachem jaśminu, którego szpaler rośnie pod boczną ścianą willi. Prawym uchem wyławia delikatny dźwięk, męski głos, chyba śmiech. Poznaje głos Lionela. Nie może się powstrzymać, by nie spojrzeć w tamtą stronę, i widzi go natychmiast: na tle kępy lip ciemny zarys sylwetki pogrążonej w konwersacji z potężnym von Karlowem. Kłęby dymu z papierosów obu mężczyzn rozpływają się w mroku jak zjawy. Słyszy też inne dźwięki. Wesoły śmiech Jane dobiega z leżaków na drugim końcu tarasu, gdzie hrabina co wieczór przesiaduje z Walterem. – Pani Grant, zacząłem się już niepokoić o panią. Violet odwraca się gwałtownie i zderza się z Herr Schulmannem. – Najmocniej przepraszam, jeśli panią przestraszyłem. – Niemiec posługuje się bezbłędną angielszczyzną. Jane wyjaśniła jej przy herbacie, że Schulmann jest absolwentem Harrow i Cambridge, że był kiedyś zaręczony z Angielką, ale sprawa miała smutny finał. Violet nie mogła sobie nawet wyobrazić, skąd Jane wie takie rzeczy, jakby pobierała informacje wprost z uniwersalnej wiedzy kosmosu niedostępnej dla zmysłów Violet. – Ależ skąd. – Jak zwykle w tego rodzaju sytuacjach dobre schuylerowskie wychowanie bierze górę. Violet pyta gościa, czyby się czegoś nie napił, i prosi, żeby usiadł. Po obiedzie lokaj
wystawił na taras wózek z kryształowymi karafkami, papierosami, dzbankiem kawy i ptifurkami. Czy mogłaby mu coś przynieść? Schulmann pokazuje pełny kieliszek. – Mam wszystko, co trzeba, dziękuję. Ale widzę, że pani ma puste ręce. Może mógłbym pani coś nalać? Idą do barku na kółkach. Herr Schulmann pije porto i bardzo je sobie chwali; Violet z braku pomysłu pozwala również sobie nalać. Przysiadają na niskim murku na końcu tarasu; gałęzie jaśminu ocierają się o gołe ramię Violet. – Nigdy nie spotkałem równie intrygującej gospodyni – żartuje Schulmann. – Pojawia się pani i znika jak za sprawą czarów. Violet śmieje się. W głowie jej się kręci od ekscytującego odkrycia po południu i od niskiego gardłowego śmiechu Lionela, który dolatuje w jej stronę. – Muszę pana niestety rozczarować: to nie są żadne czary. Po prostu znikam w moim laboratorium. – Większość żon o tej porze kładzie do snu swoje pociechy. – My mamy z doktorem Grantem innego typu potomstwo. – Rozumiem. – Schulmann studiuje swoje ręce, długie palce o zadbanych paznokciach, którymi wodzi po ostrej krawędzi kieliszka. Jest wysokim urzędnikiem państwowym, choć Violet dziwnie nie może sobie przypomnieć, czym się konkretnie zajmuje. – Ze mną jest chyba podobnie. Moją pracę, a ściślej rzecz biorąc, moją ojczyznę, kocham, jak kochałbym rodzoną córkę, gdybym miał dzieci. – Wiem, co pan ma na myśli. Schulmann podnosi na nią wzrok. Nie jest przystojnym mężczyzną – twarz ma chudą, włosy cienkie – ale w sączącym się z okien willi świetle wygląda dość korzystnie: znikły dzioby
na twarzy, oczy nabrały miękkiego, ciepłego wyrazu. – Jest pani Amerykanką, pani Grant, choć pani mąż jest Anglikiem – mówi, wpatrując się w Violet z głęboką powagą. – Czy jest pani patriotką? – Obawiam się, że nie. Niepokoi mnie wyścig między narodami. – To tak jak mnie. – Herr Schulmann wstaje z murka, podchodzi do wózka i drżącą dłonią ponownie napełnia swój kieliszek. Wraca do Violet i siada przy niej, odgarniając poły smokinga. – Wracając do dzisiejszych rozmów przy obiedzie, musi pani zrozumieć, że Niemcy nie rwą się do wojny. Ale jesteśmy osaczeni, pomiędzy młotem a kowadłem. – Rozkłada bezradnie ręce. – Z jednej strony Francja, z drugiej Rosja i Bałkany. Hiszpania też próbuje się sprzymierzać przeciwko nam. – Pociąga z kieliszka. – No i jeszcze Wielka Brytania. – Wielka Brytania jak dotąd chyba jeszcze nie opowiedziała się po żadnej ze stron? – Violet gwałtownie przeszukuje pamięć, w której przechowuje równania i wzory chemiczne, lecz nie może sobie przypomnieć szczegółów aktualnej mapy politycznej Europy. – Oficjalnie nie. Ale ma porozumienie z Francją, w myśl którego jeśli Francja przystąpi do wojny, Anglia pójdzie w jej ślady. A gdyby doszło do wojny, pani Grant, gdybyśmy skoczyli w tę przepaść, to Niemcy, z Francją od zachodu i Rosją od wschodu, znajdą się w potrzasku. Ale będą walczyć, ile sił. Do upadłego. – Wybaczy pan, Herr Schulmann, ale przeraża mnie pan. Wojna w ogóle mnie przeraża. To barbarzyńska i krańcowo brutalna metoda rozwiązywania konfliktów między narodami. Giną mężczyźni, mężczyźni i ich żony, matki i dzieci. Wiele cierpienia, a wszystko to, po co?
Schulmann nagle zamyka dłoń wokół jej dłoni zaciśniętej na kieliszku porto. – Zgadzam się z panią. Nie jestem typem wojownika. Wzdragam się na samą myśl o wojnie. Violet wstrzymuje oddech. Euforia po dzisiejszym popołudniu w laboratorium opuszcza ją; widzi mglisty kontur Lionela na tle lip, żar w oczach Herr Schulmanna. – Więc czemu mówi pan o wojnie, jakby była czymś nieuchronnym? Niemiec rzuca spojrzenie w stronę zalanych światłem księżyca drzew, pod którymi Lionel dyskutuje zawzięcie z von Karlowem. – Ponieważ w naszym rządzie, a ściślej mówiąc we władzach wojskowych, nie brak takich, którzy nie mogą się jej doczekać. Którzy wierzą, że jedno decydujące zwycięstwo może wyrwać nas z tego oblężenia. Którzy sądzą, że należy wypowiedzieć wojnę jak najwcześniej, zanim nasi wrogowie zewrą swoje szeregi. – Dopija wino, odstawia kieliszek i sięga do kieszeni po papierosy. – Czy ma pani coś przeciwko temu, że zapalę, pani Grant? – Ależ bardzo proszę. Pomimo upalnego wieczoru ręce Violet są zimne jak lód. Dopija wino, przyglądając się wytwornym nerwowym dłoniom Schulmanna, który wytrząsa papierosa ze złotej papierośnicy i pociera zapałką o kamień. Migocący płomień kładzie upiorne refleksy na twarzy Niemca. W półmroku niesie się perlisty śmiech hrabiny de Saint-Honoré. Walter przysunął leżak do leżaka Jane, nachyla się do niej, słuchając z uwagą jej słów. Violet rejestruje każdy szczegół, każde włókno, z którego życie tka nowy, śmiały deseń, pełen obietnic zapierających jej dech w piersi.
– Nie zgadzam się z moimi kolegami, pani Grant – mówi Schulmann, kolejny raz zerkając w stronę lip, skąd coraz głośniej dobiega rozemocjonowany głos von Karlowa. – Uważam, że wojna powszechna byłaby katastrofą dla Niemiec, dla Europy i dla całej ludzkości. Ale mój głos jest głosem wołającego na puszczy. – Przykro mi to słyszeć. – Trudno o kogoś bardziej oddanego ojczyźnie niż ja, pani Grant. Żyję dla jednej sprawy: uratować Niemcy przed Niemcami. – Znów patrzy na nią żarliwie, jakby chciał wyznać jej coś wielkiej wagi. – Oby się panu udało, Herr Schulmann. – Violet przykłada dłonie do sukni, próbując je ogrzać. Z lewej strony dobiega ją gniewny, podniesiony głos von Karlowa, a chwilę później głośny stukot jego obcasów na schodach prowadzących na taras. Von Karlow wymija zdumioną Violet i Schulmanna. – Z całego serca życzę panu powodzenia. Violet znajduje Lionela w jego ulubionym miejscu, przy pergoli z pnącymi różami. Ogród zatonął w mroku nocy, więc idzie po omacku, kłując się w palce cierniami, tak długo, aż poczuje dym z papierosa, a wtedy przystaje, czekając, aż jego cień wychynie z ciemności. Lionel łapie ją za rękę, przyciągając do siebie. – Jesteś. – Przepraszam. Niemcy wyjeżdżali; musiałam ich pożegnać. – Obawiam się, że to ja ich wygoniłem. – Śmieje się cicho, a Violet wreszcie widzi go wyraźnie: biała koszula i krawat lśnią w świetle księżyca. Czuje muśnięcie na policzku. – Zerwałem różę dla ciebie, choćby po to, żeby cię rozdrażnić. Violet wyjmuje kwiat z dłoni Lionela.
– Biedna róża. – I tak uschnie i zwiędnie. – Jak twoje względy dla mnie? – Czy chcesz, czy nie chcesz, jest twoja. – Lionel chowa rękę do kieszeni i nie bacząc na ciernie, opiera się o kratę pergoli. – Zawsze możesz ją zasuszyć i włożyć między kartki pamiętnika. – Nie prowadzę pamiętnika, w każdym razie żadnych osobistych zapisków. Prowadzę tylko notatki naukowe. – Otóż to. Dla historyków w przyszłości będziemy smakowitym kąskiem. Ani strony zapisków od serca, które mogłyby nas zdradzić. – Przecież nie popełniliśmy żadnej zbrodni. – Tu, w pobliżu róż, jest chłodniej, ale Violet oblewa się gorącym rumieńcem. Suknia drażni jej skórę. Odsuwa się o krok od Lionela. – Jak dotąd nie. – Mdły pomarańczowy ognik przybliża się do ust Lionela, rozżarza i oddala. Lionel czeka jak zawsze, że Violet przejmie inicjatywę, że wypowie słowa, które zapoczątkują wszystko. – Co powiedziałeś nieszczęsnemu von Karlowowi? Bardzo go rozgniewałeś? Lionel wzrusza ramionami. – Chciał, żebym przyznał, że alianci to łotry, a biedne Niemcy są ofiarą zmowy i osaczenia. Einkreisung, tak to nazwał. Najgorsze, że nie do końca się myli. Violet odrywa liść od łodygi róży. – A wy o czym dyskutowaliście tak zawzięcie z Herr Schulmannem? – Wygląda na to, że o tym samym, tyle że on jest przeciwny wojnie. Błagał mnie prawie, jakbym to ja decydowała o jej wybuchu. – Śmieje się cierpko. – Ja, Amerykanka, naukowiec
i żona Anglika, zawsze jak najdalej od polityki. Lionel prostuje się. – A co mówił konkretnie? – Nie pamiętam dokładnie, ale coś w tym stylu, że chciałby uratować Niemcy przed Niemcami. – Naprawdę? – Lionel wypuszcza powoli dym, rzuca dopalonego papierosa na porośniętą mchem płytę chodnika i przydeptuje. – To ładnie z jego strony. Ciało Lionela znajduje się o kilka cali od Violet, ciało tętniące życiem, krwią, podziałem komórek. Jest przy niej, tu i teraz, a jego siła witalna byłaby zdolna wstrząsnąć Violet i wytrącić z letargu. – Będzie wojna? To chyba mało prawdopodobne. – Nie wiem. – Nic się nie da zrobić? Może twój ojciec albo ktoś… – Pochlebiasz mi – mówi z gorzkim śmiechem. – Chyba przeceniasz jednak moje siły. – Wierzę w ciebie. Uważam, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych. Uosabiasz pewien… gatunek. – Róża została już do końca ogołocona z listków. Violet, ściskając łodygę, patrzy w stronę jasnej plamy, którą tworzy w ciemnościach wsparty o pergolę Lionel. – Violet. – Sylwetka Lionela porusza się. Jego dłoń dotyka jej włosów i wysuwa kilka kosmyków z luźnego węzła na karku. Podnosi je do ust. – Zaczynam się w tobie zakochiwać. – Nie rób tego. – Kładzie dłoń na jego ręce, chcąc ją od siebie odepchnąć, ale jej palce omdlewają na jego czarnym rękawie oblekającym łokieć. Rękaw Lionela, łokieć Lionela, miętowe mydło do golenia Lionela i jego ciepły oddech nasączony brandy. – Violet, pozwól, że cię pocałuję. Ten jeden raz.
– Nie! On się zaraz domyśli. – Jakim cudem? – Wyczuje twój zapach na mnie. Wyczyta w moich oczach. – E tam, zaraz. A nawet gdyby, to przecież tylko pocałunek. – Nie znasz go. – Nie zasługuje na ciebie. Nie zasługuje na twoją wierność. – Lionel przyciska usta do jej włosów. Jego druga ręka jest gdzieś pomiędzy nimi, gotowa odepchnąć Violet lub dotknąć, jeśli mu na to pozwoli. – Tobie się zdaje, że go potrzebujesz, ale to tylko złudzenie. Dasz sobie radę sama. Jesteś silną kobietą, najsilniejszą, jaką spotkałem w życiu, a dałaś się sprowadzić do roli służebnicy, bo jakimś cudem ci wmówił, że istniejesz dzięki niemu. – A ty chciałbyś, żebym była twoją służebnicą. – Nieprawda. – Lionel odsuwa się. Jego twarz jawi się Violet w ciemnych fragmentach: kość policzkowa, błysk na czole, oko uparcie w nią wpatrzone. – Uwierz mi, że chcę czegoś więcej. Chcę leżeć w nocy obok ciebie i wielbić cię. Chcę przyglądać ci się w dzień, patrzeć, na co stać tak niezwykłą kobietę, tak cudowną istotę jak ty. Chcę liczyć wszystkie twoje świetlne erupcje. – Powiedzmy, przez miesiąc czy dwa. – Czemu nie? – pyta chłodno Lionel. – Czemu nie, jeśli będziemy się dobrze bawić oboje? – Nie chcę się bawić. Puszcza jej włosy i odsuwa się. – Prawdę mówiąc, ja też nie. Na moje nieszczęście. Jakiś owad brzęczy za uchem Violet. Na podjeździe słychać chrzęst żwiru i głośne powitania. – Muszę iść. – To idź.
– Jesteś zły. – Zgadza się. Jestem wściekły. Przy tobie czuję się bezradny. Zamieniasz mnie w biernego widza. – Z trzaskiem uderza pięścią w kratę pergoli, wypłaszając spośród róż parę ptaków. Violet bierze głośny wdech. – Przepraszam – mówi Lionel. – Nie ma za co. To przecież tylko róże. Lionel odwraca się do niej. – Idź już, Violet. Idź do tych twoich gości. – Nie mogę cię zostawić w takim stanie. – No to co proponujesz? Sprzed domu dobiega śmiech Jane. Walter rechoce do wtóru. Violet czuje ból w dłoni. Orientuje się, że ściska kurczowo różę, której drobne ciernie wbijają się w skórę. Widzi przed sobą plecy Lionela, który jedną ręką trzyma się krat pergoli; na jego czarnych włosach kładzie się światło księżyca. No, Violet, co proponujesz? Violet obrywa jednym ruchem wszystkie płatki róży i pod wpływem nagłego impulsu robi coś, czego by się po sobie nigdy nie spodziewała: rozsypuje płatki po posągowych plecach Lionela. – Powiedz mi dobranoc – szepce. – Dobranoc, Violet. Violet prześlizguje się pod ręką Lionela i staje przodem do niego. Wspina się na palce i przytyka dłoń do jego policzka. Pocałunek Lionela jest delikatny, jakby się bał jej dotyku albo w jej obecności nie ufał sobie. Violet spodziewa się po zapachu, smaku i dotyku jego ust czegoś nowego, egzotycznego, ale w pierwszej chwili, o dziwo, przywodzi jej na myśl Waltera z jego ciepłą skórą i krągłymi wargami pachnącymi tytoniem
i męskimi trunkami. Ale kiedy pocałunek nabiera intensywności, obraz Waltera rozpływa się, bo podbródek Lionela jest gładko wygolony, jego policzki są aksamitne w dotyku, a jego usta tak delikatne, aż jej serce pęka. Lionel gładzi ją po włosach, po plecach. Jego pierś przy jej piersi jest szeroka i muskularna. Violet zastyga, obejmując ustami jego usta; jej plecami wstrząsa szloch. – Ćśś… – Lionel gładzi ją po szyi. – Ćśś…
Vivian Łatwo możecie sobie wyobrazić świąteczny nastrój, w jakim pięć minut później wkroczyłam do sali konferencyjnej „Metropolitan”, wiedząc, że na górze czeka na mnie fura wspomnianych dokumentów zastrzeżonych. Tibby się uparł, mało – wręcz chwycił mnie za ramię i odmówił wydania klucza, jeśli nie pójdę z nim na jubel z okazji czterdziestej rocznicy podjęcia przez Agathę pracy w „Metropolitan”. – Skoro ja muszę skosztować tortu, to ty też – oznajmił, sugerując domniemaną solidarność między nami, czym przekonał mnie ostatecznie. Kto by pogardził taką komitywą? Promieniejąca Gogo była już na miejscu. Gogo znała Agathę od dziecka. Podejrzewałam, że dekorowała salę własnoręcznie, radykalnie zmieniając wystrój. Girlandy uginające się od chorągiewek, serc i odblaskowych czterdziestek, morze napojów orzeźwiających i tort nawiązujący formą do Agathy. Jubilatka prezydowała wszystkiemu, stojąc na sali z zaciśniętymi ustami i świdrującym spojrzeniem, w szpiczastej czapeczce z papieru na czubku wylakierowanej głowy. – Gratulacje! – Doskoczyłam do niej i cmoknęłam w smugę różu na policzku. – Czterdzieści lat wysługi! W życiu nie dałabym ci więcej niż trzydzieści osiem. Gogo rozlewała szampan do papierowych kubeczków. – Zaraz się chyba rozpłaczę. Pamiętasz, jak zbiłaś mnie po pupie, kiedy zrobiłam bałagan w szufladzie z przyborami piśmiennymi? – Nie żałowałam ręki – oznajmiła Agatha z satysfakcją. – Miałaś dwa i pół roczku.
– Bardzo słusznie, Mary Poppins – pochwaliłam. Ach, ten natłok wzruszeń w sali! Redaktorzy, pisarze, sekretarki, a nawet maszynistki – wszyscy chłeptali szampan Lightfoota, łypiąc okiem na tort jak krokodyl na stadko zebr. Ten tort! Jakiś cukiernik z prawdziwego powołania zbudował trójwymiarowy telefon w polewie czekoladowej; „Gratulacje, Agatho!” – wołały lukrowane zakrętasy z mikrofonu słuchawki, a „Czterdzieści lat wysługi!” – z głośnika. Zachodziłam w głowę, jak będziemy to kroić. Po chwili na tacy stał chyba z tuzin pustych butelek po szampanie, a popielniczki kipiały od petów. Nastrój zaczął siadać. – Myślę, że pora na tort – szepnęłam do Gogo. – Jeszcze nie. Tato chce wygłosić krótką przemowę. – Pan Lightfoot? – Nie posiadałam się ze zdumienia. S. Barnard nigdy nie pojawiał się w redakcji na niczyich urodzinach, zaręczynach czy jubileuszach. Słyszałam, że przez pół godziny zaszczyca swoją obecnością doroczną choinkę w „Metropolitan” po to tylko, by natychmiast odpłynąć swoją limuzyną w siną dal, raczej niezbyt świątobliwą. – Jak to? – Znają się od przedpotopowych czasów. W sali zapadła nagle cisza i tylko słowa przedpotopowych czasów nadal unosiły się jakby nigdy nic nad głowami zebranych. Spojrzałam w stronę drzwi, gdzie pan Lightfoot stał w eleganckim garniturze w grafitowy prążek; z jego butonierki wystawał pedantycznie złożony rożek fularu barwy królewskiej purpury. Przez obłok dymu tytoniowego przebijał charakterystyczny zapach martini, pewnie wspomnienie klubowego lunchu z czołowym reklamodawcą „Metropolitan”. – Panno Brown! – Podszedł do Agathy, chwycił ją za
szponiaste dłonie i ucałował w obwisłe policzki. Ktoś się zakrztusił. Chyba Tibby. Pan Lightfoot, nie wypuszczając ręki Agathy, odwrócił się do gromady swych wasali. Gogo wcisnęła mu w drugą rękę papierowy kubek z szampanem. – Pozwólcie, że opowiem wam o pannie Brown! – zaczął. Zmierzyłam wzrokiem odległość do drzwi. Za daleko. Agatha uśmiechała się tym uśmiechem, od którego podkład pęka na twarzy, a szminka na rozciągniętych wargach pojaśniała, przechodząc ze szkarłatu w cyklamen. – Pannę Brown poznałem trzydzieści dziewięć lat temu. Właśnie skończyłem Phillips Exeter i zanim poszedłem na Harvard, przepracowałem lato w czasopiśmie ojca. Była lufą, jakiej świat nie widział! Boska twarz, lśniące platynowe włosy. Cycki jak głowice rakiet, o, takie – powiódł zamaszyście ręką z kubkiem szampana – i dupa do kompletu. Cisza, jakby makiem zasiał, tylko słowo dupa obijało się po sali echem tak donośnym, że szkło wpadło w rezonans. Kątem oka widziałam pokraśniałą twarz Gogo. – Była uosobieniem snów każdego młodego mężczyzny – wyrzucił z siebie pan Lightfoot z nostalgią, po czym obalił jednym haustem zawartość kubka. Odwrócił się do Agathy, gestykulując dwornie, jakby ją przedstawiał królowej angielskiej. – No i spójrzcie tylko, co z niej zostało! Spojrzałam posłusznie na wylakierowaną głowę Agathy, na szpiczastą czapeczkę i uśmiech od ucha do ucha. Spojrzałam też na przekrwiony nos Lightfoota oraz, z braku dalszych atrakcji, na wielki czekoladowy telefon na środku stołu konferencyjnego: „Gratulacje, Agatho! Czterdzieści lat wysługi!”. Osłupiałą ciszę przerwała burza frenetycznych oklasków. – Brawo, Agatha! – zaintonowała Gogo. – Niech żyje, żyje
nam! – Niech żyje nam! – wybąkaliśmy chóralnie i nagle szampan popłynął szeroką strugą. Kiedy tłum wysączył się z sali konferencyjnej, byłam już za bardzo skuta, żeby zasiąść na osiemnastym piętrze nad cennymi dokumentami zastrzeżonymi. – Zmieniłam plany. Jednak pójdę z tobą na zakupy – zwróciłam się do Gogo. – Muszę tylko zamienić słowo z Tibbym. Z telefonu w bibliotece zadzwoniłam do doktora Paula, licząc na to, że uda mi się wstrzelić w przerwę między operacjami. Odebrał natychmiast. – Vivian! Skąd dzwonisz? – Z biblioteki. Z biblioteki „Metropolitan”. Tęsknię za tobą, doktorku. – Ja też tęsknię za tobą – odparł jakby niepewnie. – Wszystko w porządku? Brzmisz, jakbyś była… – Nawalona? Zgadłeś. Mieliśmy dzisiaj w pracy tort i szampana. Jubileusz czterdziestolecia pracy naszej recepcjonistki. – Musiała być niezła feta. – Feta to mało powiedziane. Posłuchaj, dzisiaj po południu idę na zakupy z Gogo. – Jak to? Dlaczego? – Nie denerwuj się. Po prostu nie mogę jej odmówić swojego towarzystwa, bo zacznie coś podejrzewać. Zaklął pod nosem. – Masz zamiar coś jej powiedzieć? – O nas? Jasne, że nie. Jeszcze nie. A co? – Bawiłam się sznurem telefonu. Czułam się rozluźniona, naszampanowana i niezbyt skłonna do zamartwiania się czymkolwiek, nawet
zranionym sercem Gogo, które zresztą wydawało się szybko goić. – Chcesz, żebym jej powiedziała? – Raczej nie, jeśli nie masz na to ochoty. – Dobrze. Nie powiem. Ale myślę, że miałeś rację, Gogo wraca do siebie. Nasze słodkie Gogo prędziutko wróci do siebie. – To świetnie. Bardzo się cieszę. Posłałam głośnego całusa do słuchawki. – Przyjdziesz wieczorem? – Obawiam się, że będę późno. To będzie długi dzień. – Dlatego właśnie dałam ci klucze. Pożegnaliśmy się, ale zanim wyszłam, udałam się na górę z supertajnym kluczem Tibby’ego i otwarłam supertajną szafę katalogową, a od tego, co zobaczyłam, pijacka kopara opadła mi do ziemi. Spakowałam dokumenty i włożyłam do teczki, co prawdę powiedziawszy, było niedozwolone, ale to słowo szczęśliwie nigdy nie miało nade mną władzy.
Violet Violet po raz pierwszy zbuntowała się w wieku jedenastu lat, gdy zwykłym biegiem rzeczy zakończyła edukację pod okiem guwernantki na drugim piętrze miejskiej rezydencji Schuylerów przy Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy, aby podjąć naukę w prawdziwej szkole, na prawdziwej pensji dla młodych panien. Jej matka życzyła sobie, żeby Violet kształciła się pod okiem panny Porter, na tej samej pensji, na której pani Schuyler też zgłębiała arkana kaligrafii i literatury angielskiej, a do tego przyswajała wiele innych umiejętności przydatnych młodym damom, jak również dyscyplinę i uległość wobec mężczyzn. Violet ze zgrozą studiowała spis zajęć. Zdążyła już wprawić w podziw guwernantkę młodych Schuylerów, przerabiając samodzielnie podstawy algebry, przeczytała też większość lektur obowiązkowych. Marzyła o tym, aby uczyć się, podobnie jak bracia, łaciny i greki oraz wyższej matematyki. Do tego chemii i oczywiście niemieckiego. Obecnie bardzo wielu wybitnych naukowców to byli Niemcy. Ale bunt miał też swoją cenę. Za grzeczność i posłuszeństwo nagradzano ją uśmiechem; karą za nieposłuszeństwo były ściągnięte gniewnie brwi, dezaprobata i ostracyzm. Całe noce przepłakała w łóżku, bijąc się z myślami. Czuła, że musi być niedobrą dziewczynką, do cna zepsutą, skoro ma takie pragnienia, ale kiedy wyobraziła sobie katusze, jakie będzie znosić uwięziona w zakładzie panny Porter, udając, że nie różni się od koleżanek, gdy jej bracia będą słać do domu radosne listy z Saint Paul, opisując swoje wyczyny sportowe i rozwodząc się nad zaletami trenera, chciało jej się wyć w poduszkę. Co zresztą robiła.
Na tydzień przed wyjazdem do Framingham, kiedy matka z gosposią liczyły już sztuki pościeli i wykładały lśniący od nowości kufer papierem nasączonym lawendą, Violet zapukała do gabinetu ojca i oznajmiła, że chce uczęszczać na pensję dla młodych panien w Haddam; była to nowo otwarta szkoła o bardzo rygorystycznym programie, nakierowanym na egzaminy do college’u, której laboratorium chemiczne wyposażeniem ponoć nie ustępowało Saint Paul. Violet nigdy nie zapomni, jak ciepły uśmiech, którym przywitał ją ojciec, ochłódł i zgasł, ani ucisku w piersi na widok gniewnych oczu rodzica. Ale była nieugięta, przekroczyła Rubikon i jej ból z powodu ojcowskiej dezaprobaty był niczym w porównaniu z rozpaczą, jaka czekała ją po powrocie na stary brzeg. Twardo więc stała przy swoim i w końcu posłano ją do Haddam, jednak ból, choć z czasem osłabł, tkwił w niej już zawsze; przez lata lęgł się wokół płuc i serca jak czarna dziura, której nie sposób zapełnić. To były konsekwencje buntu, cena, jaką musiała zapłacić za przekroczenie niewidzialnej linii. Teraz, kiedy Violet omdlewa przy piersi Lionela w przepojony zapachem róż letni wieczór, nie umie powiedzieć, co przeraża ją bardziej: to, że zdradza Waltera, czy to, że wkracza na obce terytorium. Chyba, myśli, słuchając kojącego bicia serca Lionela przez wykrochmalony gors jego koszuli, chyba że nie jest to lęk, tylko prekognicja. – Cśś… – mówi znów Lionel, a jego palce wędrują po jej karku do pasemek włosów, które wymknęły się ze schludnie upiętego węzła. Ten gest uspokaja Violet, nie ma w nim żadnych podtekstów erotycznych, tchnie ukojeniem i akceptacją, więc
Violet zamyka oczy, które zresztą w ciemnościach i tak są niepotrzebne. Ciało Lionela przekazuje jej ciepło, wypełnia próżnię wokół płuc i serca, aż w końcu jej wzburzenie cichnie, ustępując miejsca spokojowi. – Violet. Czy to naprawdę ty? – mruczy w jej włosy. – Tak. – Moja Violet. W ustach każdego innego mężczyzny te słowa brzmiałyby zaborczo, ale w tonie Lionela nie ma nic władczego. Nie ma w nim też cienia groźby lub agresji. Stwierdza po prostu, że Violet i Lionel to jedno, połączeni niewidzialną nicią od chwili, gdy wkroczył do laboratorium i usiadł, by po ciemku pomóc jej w obowiązkach, a może już wcześniej stopieni z sobą w jakimś laboratorium bogów. Równie dobrze mógłby powiedzieć: Twój Lionel. Drugą ręką obejmuje Violet w talii, jakby chciał ją przytwierdzić do siebie na stałe. Teraz już nie będzie mogła uciec, nawet gdyby chciała. – To zakrawa na kosmiczny zbieg okoliczności – mówi Lionel. – Dlaczego właśnie ty, Violet? Właśnie ty, z tysięcy kobiet. Nic z tego nie rozumiem. – Któraś musiała nią być. – Nie, to mogłaś być tylko ty. Krew zaczyna w niej wrzeć, wzburzona obietnicą, jaką niesie w sobie potężne ciało Lionela, budowa jego kości i ścięgien, które wyczuwa dłońmi, policzkiem, piersią. Pod gładkim czarnym suknem fraka, pod białym gorsem i modną muszką kryje się Lionel. Violet słucha bicia jego serca, dowodu, że istnieje. Unosi ku niemu twarz. – Zabijesz mnie – szepce Lionel, mimo to całuje ją, już nie tak delikatnie jak przedtem, ujmując jej głowę w dłonie. Nie bacząc na ciernie, opiera się o pergolę i przyciąga Violet do
siebie, całując ją do utraty tchu, potrąca przy tym różę, która sypie z góry płatki na włosy Violet. – Jedźmy – szepcze Violet ustami mokrymi od pocałunków Lionela. – Jedźmy natychmiast, dzisiaj w nocy. Pojedziemy do Berlina twoim samochodem. Lionel odsuwa twarz. – Jedźmy? – Tak. Przecież nie mogę tutaj zostać, po tym. Lionel nieruchomieje, tylko jego pierś wznosi się i opada. – Dzisiaj w nocy – powtarza w końcu. – Tak, dzisiaj. Nie mogę po tym wszystkim leżeć z nim w jednym łóżku, już nie. – Mam wrażenie, że on sypia z Jane. Violet płonie twarz. – Tak, ale… ale zawsze wraca o północy. Lionel nie porusza się, ale Violet czuje, jak jego ręce tężeją. – Rozumiem. – Nie, nie rozumiesz. Nie dotknął mnie ani razu od wyjazdu z Berlina. On kocha się w niej. – Jezu! – No właśnie. Jedźmy dziś, nikt nas nie powstrzyma, masz samochód. Spakuję kilka rzeczy, zostawię kartkę. – Wpija mu się w usta i całuje go namiętnie, szaleńczo. – Jedźmy! – Violet. – Bierze ją za ramiona i odsuwa. – Zaczekaj. Nie mogę dzisiaj. Mam… parę spraw do załatwienia. – Nie rozumiem. Odpycha ją i zaczyna się przechadzać wzdłuż ściany róż. – O czym ty mówisz? – Głos Violet brzmi histerycznie, ale zaraz udaje jej się opanować. – Jak możemy tu zostać? Jak możesz kochać się ze mną, a potem odsyłać mnie do jego pokoju, do jego łóżka…
– Ale ja nie kochałem się z tobą. Całowaliśmy się tylko i tyle. Tylko i tyle. Ciepłe powietrze nocy świszcze w uszach Violet. Wydaje jej się, że upada, ale chodnik pod nogami nawet nie drgnął, róże tkwią przy jej twarzy nieporuszone, mimo to ma ochotę uczepić się kraty, żeby nie upaść. – Rozumiem – mówi, przemagając się. – Zatem powinnam ci podziękować za wspólnie spędzony czas i życzyć dobrej nocy. – Violet. Wygładza lewitujące falbany szyfonowej sukni. – To bardzo ładnie z twojej strony, że starasz się być twardy za nas oboje… – Przestań, Violet. – Odwraca się. – Myślę i tyle. Nie spodziewałem się tego, nie dzisiaj. Muszę to przemyśleć. – Ależ myśl, proszę cię bardzo. Lionel przyciąga Violet do siebie. – Na litość boską, Violet, to nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Mówisz o porzuceniu męża, mówisz… właściwie, o czym? O odejściu z instytutu? Co będziesz robić? – Znajdę sobie miejsce gdzie indziej. Na pewno coś wymyślę. Najważniejsze to wyjechać stąd. Uciec od niego. – A ja? – Możesz robić, co ci się podoba – mówi buńczucznie Violet. Czuje jego oddech na włosach, na czole. – Nie, nie mogę. Gdzie ty, tam ja, już nie mam wyboru. Ale błagam cię, Violet… Pierś Violet znów zaczyna falować ciężko, z trudem tłocząc powietrze do jej płuc. – Coś wymyślę. Poproszę Einsteina i Plancka o listy polecające. Wiem, że mi nie odmówią. Możemy jechać do
Anglii… – Dobrze, ale nie dzisiaj. – Całuje ją w czoło. – Błagam, nie dzisiaj. Daj mi dzień, góra dwa, więcej nie potrzebuję. – Dlaczego? – Dzień, góra dwa. – Czy to… czy to dlatego że… Austria i Serbia… – Znów usiłuje odtworzyć w pamięci mapę Europy, zagmatwane meandry granic, linie kolejowe w biało-czarny prążek, sporne granice znaczone czerwonymi kreskami. Ten zastrzelony arcyksiążę: jak też on się nazywał? Jakim prawem przesądził o jej życiu, o życiu milionów? To zresztą pewnie tylko strachy na Lachy. – Czy musisz zameldować się w pułku? – pyta szeptem. – Ćśś… Wracaj teraz do domu, Violet. Czekaj na mnie. Zaufaj mi, słyszysz? – Szuka dłoni Violet i ściska jej palce. – Spójrz na mnie. – Prawie cię nie widzę. – Ufasz mi, Violet? – Tak. Ufam ci. – To dobrze. – Jeszcze raz ściska jej dłoń i puszcza wolno. – Wracaj do domu. Bądź gotowa i czekaj na mnie. Rozumiesz? – Tak. – Jej palce błądzą po jego policzkach, mocnym karku, obsypanych płatkami ramionach. – I jeszcze jedno. – Tak? Znowu przyciąga ją do siebie. – Nie pozwól, żeby cię tknął – szepce jej do ucha. – Nigdy w życiu. To koniec. – Pamiętaj: jeśli cię tknie, zabiję go, klnę się na Boga. Kiedy Violet wchodzi do sypialni, którą dzieli z Walterem, orientuje się z ulgą, że pokój jest pusty. Widzi w lustrze swoją
rozpaloną twarz, szkarłatne płatki we włosach. Zdejmuje je po jednym. Tak jak mówiła Lionelowi, nie prowadzi pamiętnika, dlatego wsypuje płatki w złożoną kartkę papieru listowego i chowa do szuflady z bielizną. Rozbiera się i ponownie przegląda w wielkim tremie w sypialni. Teraz wygląda już normalnie. Jej twarz odzyskała spokój, rumieńce zbladły, wargi z powrotem mają niewinny odcień różu. Tylko piersi ją zdradzają, z sutkami sterczącymi jak rodzynki, choć w ciepłym pokoju powinny być miękkie. Słysząc trzaśnięcie drzwi w głębi domu, podskakuje. Myje twarz i zęby; przebiera się w długą, workowatą koszulę nocną i wczołguje pod kołdrę, w najdalszy narożnik łóżka. Gasi światło. Wydaje jej się, że jest zbyt podekscytowana, żeby zamknąć oczy, zbyt szczęśliwa, by zasnąć. Nie wiadomo, jak długo spała, kiedy budzi ją wejście Waltera, nie tyle dźwiękiem drzwi i kroków, ile dziwnym naładowaniem, które wnosi z sobą. Miota się po sypialni jak nakręcony, bierze kąpiel, przebiera się, wszystko w gęstych oparach brandy. Po wejściu do łóżka po raz pierwszy od wyjazdu z Berlina zaczyna się do niej dobierać, choć leży jak kłoda, odwrócona do niego plecami. Violet kuli się z odrazy, ale udaje jej się nie drgnąć. Wyobraża sobie, że jest kamiennym posągiem, chociaż serce jej dudni, kiedy Walter obmacuje ją chutliwie. – Violet – mówi z naciskiem na drugą sylabę, z nutą groźby w głosie. Przewraca ją na brzuch. – Zostaw mnie, Walterze – mówi słabym głosem. Zadziera jej koszulę nocną, drapiąc paznokciami po nogach. – Nie – mówi teraz już dobitnie, odpychając go, wijąc się, żeby go z siebie zrzucić, ale jego ciało krępuje ją jak sznur,
wtłaczając jej pierś i twarz w materac. Chwyta ją za nogi. Jest za silny, nie ma szans go zrzucić, miękki materac nie daje dość oparcia, żeby się odepchnąć. – Leż spokojnie, dziecko – syczy jej do ucha. – Walter, jestem… niedysponowana – udaje jej się wydusić. – Mam okres. Walter zawisa nad nią. – Dostałam… wieczorem, zaraz po obiedzie. – Leży, zaciskając nogi, oddychając z trudem, modląc się, by Walter nie włożył jej ręki między nogi, szukając potwierdzenia jej słów – bez powodzenia. Dyszy jej w plecy, a jego oddech jest przesiąknięty brandy. A co, jeśli nie stracił rachuby tygodni? Jeśli orientuje się w jej kalendarzyku? Może jednak jest zbyt pijany? I czy w ogóle jeszcze interesują go jej cykle? Klnie przy jej uchu i stacza się z niej. Violet leży bezwładna, nie ma siły nawet się trząść. Kiedy wybrzuszenie w spodniach Waltera opada, Violet ostrożnie zwija się w kłębek na skraju łóżka, wpatrując się w ścianę. Teraz już na pewno nie zaśnie.
Vivian Kiedy skończyłam zakupy z Gogo i dowlokłam się w oparach amoniaku na górę, do siebie, wytrzeźwiałam na tyle, że spokojnie mogłabym przystąpić do lektury tajnych akt z „Metropolitan”. Niestety, brakowało mi na to czasu. Musiałam się przebrać i z powrotem jechać na górny Manhattan, do rezydencji Lightfoota na rogu Siedemdziesiątej i Park Avenue. Próbowałam zadzwonić do cioci Julie, ale nikt nie odbierał. Z braku wyboru zadzwoniłam do kuzynki Lily. – Ukrywasz coś przede mną – rzuciłam do słuchawki. – Ależ skąd. Coś na temat Violet? Popukałam moim sceptycznym palcem, pociągnęłam moim… dobrze wiecie, jaki mam nos. – Mam cię! Ukrywasz, inaczej wypowiedziałabyś te zdania w odwrotnej kolejności. – Vivian, czemu miałabym…? Jestem z tobą – ciągnęła tonem niewiniątka. – Ponieważ to dotyczy twojej matki. – Wierz mi, Vivian, to kropla w morzu przestępstw mojej matki. – Rozumiem. Dlaczego na jesieni tysiąc dziewięćset czternastego roku niejaka Christina Schuyler Dane wystosowała list do niejakiego S. Barnarda Lightfoota juniora z prośbą, by z archiwów swojego miesięcznika usunął wszelkie wzmianki o Violet Grant? Długa cisza. – Nic mi o tym nie wiadomo. I co, spełnił jej prośbę? – Nie do końca. Po prostu zamknął całość na klucz. Ale co ty miałaś na myśli? Gdzieś zza Lily słyszałam niewyraźne, jojczące maa-maa.
Dziecię numer pięć. (Nie muszę chyba dodawać, że nie było już dzieckiem, lecz dość apodyktyczną młodą damą na progu dorosłości). Z bliska dochodziła mnie seria chrząknięć, jakby Lily zbierała się, żeby coś powiedzieć. – Lily – warknęłam groźnie. – Chyba mam dla ciebie jeszcze jeden list. – Chyba czy masz? Maa-maa! To brzmiało jak beczenie kozy i przybliżało się nieubłaganie. Czy doktor Paul będzie chciał mieć piątkę dzieci? Mam nadzieję, że nie. Chociaż… z maleństwami na rękach na pewno wyglądałby równie czarująco jak Nick Greenwald. – Chwileczkę, kochanie. Mam list. Rozumiesz, w końcu mnie zmobilizowałaś do tego, żeby przejrzeć stare listy mamy, które jak to mama, pedantycznie posortowała według nadawców. Myślałam, że dałam ci wszystko, aż nagle… nie mam pojęcia, czy odłożyła go gdzieś indziej specjalnie, czy przez pomyłkę. Znając ją, podejrzewam, że specjalnie. – I? – Hm… – mruknęła wymijająco. – Myślę, że powinnaś przeczytać go sama. – Czytałaś? – Oczywiście, że czytałam, Vivian. Nie myśl, że jestem już wyzbyta z resztek ciekawości. Chcesz, żebym ci go jutro podrzuciła do pracy? – Mam lepszy pomysł. Za pół godziny jadę na górny Manhattan. Wpadnę do ciebie po drodze. – Świetnie. Vivian? Stałam już z kablem od słuchawki naciągniętym jak proca, gotowa w każdej chwili wystrzelić. – Co, Lily? – Powinnaś się upomnieć o te zamknięte dokumenty, jeśli
ich jeszcze nie czytałaś. Oczywiście, że czytałam. Nie sądzicie chyba, że taki drobiazg jak malowanie ust mógł stanąć na drodze mojej ciekawości. Czytałam przed lustrem, czytałam, przypinając pończochy, czytałam, wyciągając lokówki z włosów i potrząsając głową, żeby napuszyć loki. Lektura głównie dotyczyła lawinowego tempa, w jakim kolejne posunięcia dyplomatyczne prowokowały wybuch wojny, i notorycznych napadów schadenfreude, z jaką amerykański korespondent obserwował staczającą się w przepaść Europę. Aż wreszcie trzydziestego lipca, między informacją o mobilizacji w Rosji a komentarzem na temat rozpaczliwych prób brytyjskiej interwencji, trafiłam na taki kąsek: W odpowiedzi na wasz telegram z pytaniem o sprawę Grantów nie mam bladego pojęcia, tzn. wiadomo ogólnie, co się stało, ale jak dotąd nikomu nie udało się złapać sprawców ani dowieść im winy. Podobno koła naukowe nabrały wody w usta. Nawet Einstein, który przed tygodniem bawił u Grantów w Wittenberdze, milczy jak zaklęty. Wygląda na to, że żona uciekła z kochankiem, ale są chronieni, nikt się nie kwapi do nieoficjalnych komentarzy, nie mówiąc już o oficjalnych. W gazetach nieliczne wzmianki toną w powodzi doniesień o wojnie. To najcichszy skandal, z jakim się kiedykolwiek spotkałem, a to znaczy, że musi tam być jakaś smakowity kąsek, zwłaszcza że w historię zamieszana jest nasza dobra znajoma, hrabina de S.H., która utrzymywała z dr. Grantem stosunki intymne, z czym się bynajmniej nie kryła. Pociągnąłbym ją za język, ale też wyjechała z miasta. Wkrótce zostanę tu sam jak palec, mając tylko Niemców do rozmowy, ale ci ostatnio chętniej wolą mówić o wojnie niż o łóżkowych skandalach. Zerknęłam na zegar. Miałam pół godziny, żeby dotrzeć na
obiad, a po drodze musiałam jeszcze odebrać od Lily list Violet. Włożyłam telegram z powrotem do teczki. A kiedy wygrzebywałam płaszcz, czapkę i torebkę z bezładnej sterty przy wejściu, targnęło mną nagłe przeczucie, że mogą mi być potrzebne mocne nerwy. *** Rzeczone nerwy puszczały mi co rusz w drodze ze skromnego, dziesięciopokojowego mieszkanka Greenwaldów w Gramercy Park do rezydencji Lightfootów na Wschodniej Siedemdziesiątej, wcale zresztą nie wskutek lektury listu cioci Violet do siostry. Los zesłał mi w przebraniu nowojorskiego taksówkarza mistrza jazdy po bandzie, schylonego nad kierownicą przymuła, który odpowiadał monosylabami, biorąc mnie najprawdopodobniej za rekruterkę do Daytona 500. Kto jak kto, ale ja powinnam była przejrzeć go od razu. Nigdy, przenigdy po wejściu do nowojorskiej taksówki nie proś kierowcy, żeby dał gazu. Fakt, było bardzo późno! Nie przewidziałam, że Five-O będzie chciała mi obszernie zrelacjonować wydawany przez piątoklasistki z Nightingale-Bamford obiad z okazji Święta Dziękczynienia (wspomnę gwoli porządku, że kuchnia miała być indyjska) ani że Nick junior zjawi się za kwadrans siódma i zacznie mnie łajać za moje zachowanie na bibce u Schuylerów przed miesiącem: „Po dziś dzień ścierają szminkę z mojego policzka, Vivs. Sześciu poprosiło mnie o twój telefon! Konsekwencje będą mnie prześladować latami”. Tak więc kiedy Lily wreszcie przepędziła wszystkich i zadzwoniła do portiera, żeby złapał dla mnie taksówkę, zostało mi już tylko pięć minut na przejazd pięćdziesięciu przecznic w czwartkowy wieczór. Niech pan da gazu, powiedziałam
taryfiarzowi i w następnej sekundzie, wskutek nagłego przyśpieszenia, siła grawitacji wgniotła mnie w fotel. Przyciskałam kurczowo torebkę do brzucha jak pas bezpieczeństwa na tonącym statku. Zanim dotarliśmy do Trzydziestej Czwartej, dwukrotnie wjechaliśmy na chodnik i najprawdopodobniej skosiliśmy parkomat. Dopiero kiedy czerwone światła wymusiły na nas głośne hamowanie przy dworcu Grand Central, byłam w stanie zdjąć z klamki na drzwiach zesztywniałą dłoń i wyjąć list od Violet. (Jak to? Tak to! Nie myśleliście chyba, że będę z tym czekać, aż wrócę do domu). Zdążyłam już oswoić się z charakterem pisma Violet; było dla mnie równie czytelne jak moje własne. Przysunęłam list do okna i zaczęłam czytać w wystarczająco mocnym świetle latarni. Moja droga Christino, wreszcie odchodzę od Waltera… Taksówką zarzuciło w bok, aż wyleciałam do góry. Po powrocie do poprzedniej pozycji próbowałam kontynuować lekturę, ale teraz latarnie migały za oknem i światło było za słabe. …odchodzę od Waltera… Jaka była data listu? Do diabła, nawet tego nie sprawdziłam. Data miała kluczowe znaczenie. Czy najpierw odeszła od niego, a on jej groził – zdążyłam już poznać Waltera na tyle, żeby założyć, że pycha nie pozwoliłaby mu bez walki zrzec się kontroli nad żoną – i potem doszło do zabójstwa? Czy może zebrała się na odwagę, zabiła go i porzuciła za jednym zamachem? I jaka była w tym wszystkim rola Lionela Richardsona? Kim był Lionel Richardson? Pędziliśmy zieloną falą po Park Avenue. Silnik pracował na pełnych obrotach, z triumfalnym rykiem nabierając szybkości.
Podskoczyliśmy na wyboju i koła oderwały się od jezdni, na chwilę przenosząc nas w stan nieważkości. Moja dusza lewitowała w powietrzu jeszcze dłużej. Czułam, że umrę, umrę z listem od Violet. Spojrzałam nad oparciem na przednią szybę i zobaczyłam, że światła zmieniają się na czerwone. Silnik zawył, taksówkarz wcisnął gaz do dechy i zanim zdążyłam zwrócić się do Pana, by miał litość nad moją osmaloną grzechem duszą, skręciliśmy za róg na Siedemdziesiątą Ulicę, hamując z piskiem przed szlachetną fasadą z piaskowca rezydencji Lightfoota. Wysiadłam na chodnik, lekko roztelepana, ściskając w dłoni list Violet, a pod pachą przyciskając torebkę. Otworzyłam torebkę i udało mi się wyłowić kilka szeleszczących banknotów dolarowych. Zerknęłam na zegarek. Siódma zero trzy. Nie dotarłabym wcześniej, nawet gdybym wzięła helikopter z Gramercy Park. – Dzięki, kolego, za moc silnych wrażeń. Doradzam przegląd opon. – Podałam mu szmal przez okienko. Nacisnęłam dzwonek. Kiedy pojawił się lokaj – tak, tak, Lightfootowie mieli własnego Jeevesa do otwierania drzwi – przypomniałam sobie o liście Violet. – Dobry wieczór, panno Schuyler – powitał mnie Jeeves (co nie znaczy, że ja znałam jego prawdziwe nazwisko). – Chwileczkę. – Rozłożyłam list w dłoniach. Na górze nie było daty. Pogrzebałam w torebce i znalazłam kopertę. Jeeves kaszlnął dyskretnie. – W salonie już na panią czekają, panno Schuyler. – Chwileczkę. – Znalazłam pieczątkę i weszłam do rzęsiście oświetlonego foyer domu. Pieczątka była z Berlina. 25 JULI 1914. Czy znaczyło to, że Violet napisała list dwudziestego piątego lipca, czy może napisała go wcześniej,
a nadała dopiero dwudziestego piątego? Jeeves wprawnie wyłuskał mnie z płaszcza. – W salonie, panno Schuyler – powtórzył, teraz już bardziej stanowczo. – Po schodach w górę i w lewo. – Tak, wiem, dziękuję. – Złożyłam list i włożyłam z powrotem do koperty, tę zaś wsunęłam do torebki. W foyer pachniało orchideami. Kiedy biegłam krętymi schodami na górę, w moich rzutkich synapsach przemknęło zaciekawienie. Kapelusz na stojaku. Jakbym go gdzieś już widziała. Dotarłam na piętro i skręciłam w lewo, a kiedy wkroczyłam przez otwarte drzwi do imponującego salonu Lightfoota, moje rzutkie synapsy przesłały mi rozwiązanie zagadki. Ale wtedy biały jak płótno właściciel kapelusza stał już przede mną, ściskając dłoń rozpromienionej Gogo. A jakby tego było jeszcze mało, Barnard Lightfoot we własnej osobie, otrząśnięty z popołudniowych wzruszeń w „Metropolitan”, wstał z fotela, triumfalnie wyciągając w moją stronę dłoń, przy czym uśmiech nie schodził z jego wyglansowanej twarzy. – Jest pani wreszcie, panno Schuyler! W samą porę, żeby wznieść toast za naszą młodą parę.
Violet Lionel Richardson nie pojawia się na śniadaniu. Podano kawę, słodkie bułeczki i owoce, a dla Waltera, po angielsku, jajecznicę z cynaderkami. Każde skrzypnięcie drzwi za plecami wywołuje u Violet skurcz żołądka. Musi walczyć z sobą, żeby nie odwracać głowy. – Lionel? – ziewa Jane, zasłaniając usta dłonią o wysmukłych palcach. – Wczoraj, kiedy się kładłam, widziałam, jak wyjeżdżał samochodem. – Straszna szkoda – mówi Lise Meitner. – Chciałam mu się pochwalić interesującymi wynikami. – Jakimi wynikami? – pyta po niemiecku Violet. – Przed waszym wyjazdem z Berlina odbyliśmy bardzo ciekawą rozmowę na temat promieniowania alfa. – Lise nachyla się nad talerzem. Kawa stygnie nietknięta obok jej łokcia. – Chodzi o wzory heterogeniczne. Udało nam się z Herr Hahnem wyodrębnić bardzo czystą próbkę toru, która… Jane dzwoni widelcem o talerz. – Przy stole nie ma tajemnic! – To żadna tajemnica, mamo – studzi ją Henry. – Rozmawiają o sprawach zawodowych. – Wybacz, Jane. Łatwiej mówi się o tych sprawach po niemiecku i tyle – tłumaczy Violet. – Hm. – Jane patrzy na nią. Jej oczy są lśniące i wypoczęte, skóra aksamitna jak płatek róży; nagle Violet zdaje sobie sprawę ze swojego wyczerpania i napięcia, na karku ciąży jej węzeł, który splotła rano w otępieniu, zanim Walter się zbudził. Na dziwnie obce ciało wdziała starą sukienkę i wyszła na zewnątrz, zaczerpnąć świeżego powietrza albo może spotkać Lionela, ale panował już lepki upał, a Lionel się nie pojawił.
Jane odczytuje historię poranka Violet świetlistymi fiołkowymi oczyma. Unosi brwi i rozgląda się po współbiesiadnikach. Na drugim końcu stołu Walter w milczeniu pije herbatę, zasłonięty angielską gazetą sprzed tygodnia. Einstein siedzi między państwem Hahnami, popijając razowiec kawą z mlekiem, posępny i zamyślony; jego ciemne włosy w porannym świetle błyszczą od pomady. Jane pstryka palcami. – Mam świetny pomysł. Zróbmy piknik! – Matka uwielbia pikniki – wyjaśnia Henry Mortimer, a Violet, która właśnie kończy popijać czwarte jajko faszerowane mocno schłodzonym szampanem, może mu tylko przyznać rację. Dotąd nie zdążyła nawet wziąć do ust niczego z orgii wędlin, peklowanych warzyw, delikatnych kanapek i egzotycznych owoców, aromatycznych serów i ciasta szafranowego wyłożonych na obrusie piknikowym. A dokładnie na trzech obrusach rozpostartych w cieniu lip na zboczu, żeby każdy miał wygodny dostęp do bufetu. Violet półleży, wyciągając długie nogi równolegle do jednego z obrusów; Henry siedzi po jej prawej stronie, a Lise Meitner po lewej. Właśnie skończyli dyskutować na temat toru i możliwych powodów, dla których pomiary promieniowania alfa w ostatnich eksperymentach Lise i Ottona uporczywie przybierają postać wzorów heterogenicznych, podczas gdy wiadomo – a w każdym razie przyjęło się uważać (niezbita pewność to luksus prawie niedostępny dla chemików z Kaiser Wilhelm Institut), że cząsteczki emitowane przez izotopy radioaktywne mają na sobie charakterystyczny podpis danego izotopu. Luźna uwaga Henry’ego na temat upodobań matki ucina dotychczasową rozmowę; myśli Violet, krążące dotychczas wokół zagadnień promieniowania toru, rozpierzchają się, a Lise, jak to ma
w zwyczaju, zapada w coś na kształt transu. – Piknik to świetny pomysł – mówi Violet. Oboje z Henrym rozmawiają po niemiecku ze względu na Lise, której angielski jest niezbyt płynny. – Jak to dobrze, że mamy tutaj kogoś, kto potrafił dopiąć wszystko na ostatni guzik. Ja w tych sprawach jestem do niczego. – Wymarzony dzień na piknik. – Lise wynurza się z zadumy, przeciąga się. Słońce sączy się pomiędzy liśćmi, rzucając na jej ciemne włosy świetliste cętki. – Zauważyłam, że od czasu do czasu warto wyjść z czterech ścian laboratorium, żeby przemyśleć problem. Nic tak nie sprzyja myśleniu jak świeże powietrze. Violet patrzy na Lise. Chemiczka patrzy w dal, spódnicę schludnie obciągnęła na wytwornie skrzyżowanych nogach w prostych trzewikach do kostek. Dystyngowana Lise Meitner, wychowana w uporządkowanym domu wiedeńskich intelektualistów. Czy była kiedykolwiek zakochana? Całymi dniami pracowała w laboratorium z Hahnem; czy marzyła czasami o czymś więcej niż zawodowa przyjaźń? Jeśli nawet, to jest już za późno. Otto i jego żona siedzą obok siebie przy obrusie piknikowym, jego głowa nachyla się czule w stronę jej uśmiechniętej twarzy, może opowiadają sobie coś zabawnego, może pyta ją, co jej podać z frykasów. Einstein leży obok na ziemi z dłońmi splecionymi na brzuchu i patrzy przez liście na mgliste niebo. – Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pójdę się przejść – mówi Lise. – Pejzaż jest tutaj tak uroczy. – Ależ idź, naturalnie. Lise wstaje, strzepuje okruchy ze spódnicy. Jej sylwetka, podświetlona rozżarzonym lipcowym słońcem, tchnie krzepą i zdrowiem. Lise przypina kapelusz do włosów ułożonych
w schludne fale. – Herr Mortimer, czy zechciałby pan mi towarzyszyć? Może pańskie towarzystwo uwolni mnie od dręczącego dylematu? Henry’emu błyszczą oczy, jest szczęśliwy, jakby mu ktoś napluł w kieszeń. Podrywa się z miejsca. – Z najwyższą przyjemnością. Violet, wsparta na łokciach, przygląda się, jak Lise z Henrym wychodzą z cienia na ostre światło słoneczne. Za plecami czuje trzeci obrus piknikowy, przy którym Walter z Jane mają swoje tête-à-tête; poufałość tych dwojga rzuca się w oczy jeszcze bardziej niż czułość Hahnów. Przez cały ranek Violet robiła, co mogła, żeby odepchnąć myśli o Walterze. Nie patrzyła w jego stronę ani podczas przechadzki po łące do miejsca upatrzonego przez Jane na piknik, ani w czasie wyładowywania koszy i ścielenia obrusów, ani podczas samego pikniku. Raz czy drugi kątem oka odnotowała jego siwą głowę i lekką letnią marynarkę; żołądek podjechał jej do gardła, czuła, że w głowie, tak trzeźwej zazwyczaj, ma watę. Słyszy go teraz: głos Waltera przechodzi w śmiech. Dusi ją wściekłość. Ktoś kładzie rękę na jej ramieniu. Violet podrywa się, rozlewa szampana, rozsypuje farsz z jajka, ale to tylko hrabina de Saint-Honoré. Na pięknej, oświetlonej słońcem twarzy Amerykanki maluje się powaga. – Czy dałabyś się namówić na przechadzkę, Violet? Nie gawędziłyśmy z sobą od Bóg wie kiedy. Od wyjazdu z Berlina. – Oczywiście. – Violet rozgląda się za kapeluszem. Nawet w cieniu drzew powietrze jest gorące, ale na otwartej przestrzeni sukienka z cieniutkiego lnu parzy Violet. Włosy
nieprzyjemnie kleją jej się do skroni i karku. Obok niej Jane, chłodna i wytworna, jakby została przeniesiona z innej pory roku. Jane bierze ją pod rękę. Ze swoją parasolką wygląda, jakby się przechadzała po żwirowanych ścieżkach Tiergarten. – Co za upał! Zupełnie jak lato u nas, w Stanach. – A więc jest ci gorąco? Wyglądasz, jakby upał w ogóle na ciebie nie działał. – Może jestem stworzona do upałów. Między innymi. Powiedz, Violet, jak wam się ostatnio układa z Lionelem? Violet zaczyna się krztusić. Wydaje z siebie nieokreślony dźwięk i próbuje wzruszyć ramionami. – Ojej, nie chciałam wścibiać nosa w nie swoje sprawy! Po prostu sama mam aktualnie drobny zgryz, i to z powodu twojego męża. – Wyglądacie, jakby wam dobrze było z sobą. – Aż za dobrze. Trzymałam go na dystans, jak długo się dało, ale… – Wzrusza ramionami. – No cóż, on nie należy do mężczyzn nawykłych do odmowy, wiesz chyba, co mam na myśli. – Jak to? Myślałam, że ty i on… Myślałam, że on… Jane odwraca się do niej z dziwnym wyrazem twarzy. – Że co, że jesteśmy kochankami? Nigdy bym ci tego nie zrobiła, Violet. Nadal jest twoim mężem, a ja cię lubię. Mówiłam ci to, pamiętasz? Migałam się, jak mogłam, i grałam na zwłokę ze względu na Henry’ego, ale zeszłej nocy… No cóż, doszło między nami do lekkiej szarpaniny. Musiałam użyć siły, ale chociaż dziś rano udało mi się trochę… udobruchać biedaka… – Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas… – mówi powoli Violet.
– Ależ Violet! Powinnam się na ciebie obrazić. Nie wyobrażasz sobie chyba, że poszłabym z nim do łóżka pod twoim dachem? Mam swoje zasady, choć zapewne nieszczególnie sztywne. Violet ma mętlik w głowie. Przed nimi łąka nawet nie drgnie, celując w jasne niebo złotobrunatnymi końcami traw. W dusznym powietrzu unosi się aromat rozgrzanych roślin. „Udobruchać biedaka”, powiedziała Jane z całkowitym lekceważeniem i obojętnością. – Mną się nie przejmuj. Możesz z nim… używać do woli. Nic mnie to nie obchodzi. – Wiem, zdążyłam się już zorientować. Wszystkim by to ułatwiło sytuację. Ale widzisz – Jane zakręciła parasolką – przemyślałam sprawę. – Tak? – Zrozum, przywiozłam Henry’ego do Berlina, żeby studiował u doktora Waltera Granta, ale teraz widzę, że to nie jest do końca to. On powinien zostać twoim studentem. – Moim? – Tak, twoim. To ty odwalasz całą robotę, przeprowadzasz eksperymenty w ciasnej suterenie, w laboratorium, które urządziłaś własnymi rękami. Piszesz artykuły. Nie myśl, że nie widzę, co się dzieje. Ty wyprzedzasz epokę, ty i tamtych troje. Staracie się wciągnąć Henry’ego w swoje prace. Walter moim zdaniem starzeje się. Sam już nie robi nic, najwyżej czasem rzuci na coś okiem tylko po to, żeby to skrytykować. Nie dba już o nic poza własną wygodą. Szczerze powiedziawszy – znów zakręciła parasolką, przyciskając łokieć Violet do siebie – specjalnie za nim nie przepadam. Co zresztą nie jest dla mnie przeszkodą, ale skoro nie ma z tego żadnego pożytku, to po co się wysilać?
Przelatująca nad nimi para wróbli zanurkowała znienacka w dół. Violet słyszy furkot piór i czuje lekki wstrząs, kiedy czubek skrzydła zawadza o biały koronkowy parasol hrabiny de Saint-Honoré. – Do takich konkluzji doszłam dziś w nocy – kończy cicho Jane. – Jane, chciałam cię o coś prosić – mówi Violet. Kiedy lunch zostaje zmieciony do ostatniego okruszka, Violet ma wreszcie okazję porozmawiać z Einsteinem. Hahnowie poszli się przejść z Jane i Walterem; Lise i Henry po powrocie pogrążyli się w zażartej dyskusji, w której kraciasty obrus piknikowy symulował układ okresowy pierwiastków; Einstein siedzi samotnie pod jabłonią, studiując źdźbło trawy. – Jak Newton – mówi Violet, wskazując wzrokiem karłowatą jabłonkę nad uczonym. – Pochlebia mi to porównanie – odpowiada z uśmiechem. – Proszę usiąść, Frau Grant. – Klepie trawę obok siebie. – Nie przeszkadzam panu, mam nadzieję? – Byłbym rad, gdyby tak było. Nie mogę się dziś skoncentrować. Violet przyklęka na trawie. – Bardzo mi przykro. Czy pan dobrze spał? – Nie najgorzej. – Einstein bierze źdźbło delikatnie w palce i rozdziera na pół wzdłuż włókien. – Jeśli mam być szczery, Frau Grant, martwię się o panią. – O mnie? – Mam wrażenie, że jest pani nieszczęśliwa. Violet nie odpowiada. – Przepraszam, jeśli z butami ładuję się do pani duszy. – Nie ma za co. Jestem panu wdzięczna za troskę. Einstein drze źdźbło na coraz cieńsze pasemka.
– Zastanawiałem się nad pytaniem, które zadała mi pani kilka tygodni temu, przed jednym z wieczorów muzycznych u Herr Plancka. Pamięta pani? – Tak. – Ma pani bardzo inspirującą wyobraźnię, Frau Grant. Pozwoliłem sobie przejrzeć pani ostatni artykuł dla „Journal”. Postawiła pani przed sobą bardzo monotonne zadanie, a jednak nie poszła pani na skróty. Pomimo bardzo rozległego pola obserwacji pani wnioski cechuje wielka precyzja. – Szczerze mówiąc, nie postawiłam przed sobą takiego zadania. Początkowo obrałam zupełnie inny kierunek poszukiwań… – Walczy o oddech. W oddali widzi Waltera, Jane i Hahnów wspinających się po złocistozielonym stoku. Hahnowie idą przodem, a Jane, w cieniu swojej parasolki, trzyma Waltera pod rękę. Jego postać w oddali jest niewyraźna, ale Violet nieomylnie rozpoznaje sprężysty krok, prostą jak trzcina posturę, pewność siebie w ruchach. – A jaki mianowicie? – Jego łagodne oczy patrzą na nią badawczo. Violet odpowiada śmiałym spojrzeniem. – Chcę rozszczepić jądro atomu i sprawdzić, co jest w środku. – Jak pani rodak, Rutherford. – Nie jest moim rodakiem. Jak pan chyba pamięta, jestem Amerykanką. – Ale pani mąż jest Anglikiem. – Chociaż mówi po niemiecku, słowo Anglik wypowiada jako English, a nie Englisch. – Ale ja nie jestem moim mężem. Einstein upuszcza pasemka trawy na rozgrzany kobierzec zieleni. Sięga po stojącą obok zaparowaną butelkę i zwilża
gardło łykiem lemoniady. – Jak by to powiedzieć, Frau Grant… Nie przyjąłbym zaproszenia, żeby zostać do dzisiaj, gdybym nie liczył na szansę porozmawiania z panią na osobności. – Tak? Einstein obserwuje wspinające się na wzgórze towarzystwo. Nagły poryw wiatru rozwiewa mu włosy z tyłu głowy. – Stawiając sprawę jasno, Frau Grant: jestem gotów w razie konieczności napisać dla pani list polecający. Violet mruga, patrząc na swoje dłonie bez obrączki złożone na wygniecionej sukni. Czuje pot pod pachami, ale jej serce bije miarowo, z ulgą. – Frau Grant? – Einstein patrzy na nią pytająco. Wydaje się melancholijny. – Szczerze mówiąc, właśnie dlatego prosiłam, żeby pan został do dzisiaj. „Czekaj na mnie – powiedział Lionel – zaufaj mi”, ale Violet wie, że nie może już spędzić w willi ani jednej nocy więcej. Zbliża się wieczór, a na podjeździe nie słychać warkotu automobilu. Musi działać na własną rękę. Wchodzi do rozgrzanego, pachnącego kwasem laboratorium i pakuje notatki; nie może wziąć urządzeń ani odczynników. W progu odwraca się: czyste blaty, tylko w powietrzu wirują pojedyncze drobiny kurzu. Na środku pomieszczenia stoi czarna skrzynka wyłożona ołowiem, z okularem i ekranem do obserwacji wybuchów. Przebiera się i czesze do obiadu. Ani śladu Lionela; jakby rozpłynął się w lepkim, upalnym, pruskim lecie. Przez gipsową ściankę dobiega szczęk talerzy i garnków, charakterystyczny,
piskliwy śmiech pokojówki. Walter zjawia się, kiedy Violet wiąże buty, siedząc na taborecie. – Jak się czujesz? – pyta, rozpinając przyklejoną do ciała płócienną marynarkę. – Nie najgorzej – odpowiada chłodno. – Świetnie. – Uśmiecha się i jego schludną brodę przecina biała kreska. – Przyznam, że byłem lekko zaskoczony, kiedy zajrzałem dziś przypadkiem do kosza z brudami. – Przypadkiem. – Okłamałaś mnie. – Coś ci przecież musiałam powiedzieć, żebyś mnie zostawił w spokoju. – Nie powinnaś mnie była prowokować. – Nie przypominam sobie, żebym cię prowokowała. – Hm. – Krążąc po pokoju, wyjmuje spinki z mankietów i rzuca na srebrną tacę na komodzie. – Masz zdumiewająco piękną figurę, dziecko. Wydaje mi się, że biust ci urósł o numer, dwa od czasu, kiedy cię poznałem. Jesteś teraz bardziej kobieca, nie uważasz? – Całkiem możliwe. Miałam wtedy dopiero dziewiętnaście lat. Walter zdejmuje marynarkę i kamizelkę i odwiesza do szafy. – Na pewno się nie mylę. Do dziś mam przed oczyma, jak leżysz na mojej sofie jak świeżo rozpołowiona brzoskwinia. I te wszystkie miesiące potem. Pamiętasz? – Oczywiście. – Przyznasz, że byłem dla ciebie dobry? – Rzeczywiście, bardzo się o mnie troszczyłeś. – Chowa ręce za siebie, żeby Walter nie zauważył, jak drżą jej dłonie.
– A jakżeby inaczej. Mój Boże, byłaś jeszcze taka młodziutka. Zachwycająca. Nie ma dla mężczyzny większej rozkoszy niż stosunek z dziewicą. A ty byłaś niewinna jak niemowlę. Żyłem tylko jednym pragnieniem. Zrzuca spodnie, koszulę, majtki. Violet stoi pod ścianą, trzymając ręce za sobą. Obserwuje rozbierającego się Waltera, starając się nie patrzeć w stronę szafy, w której jej odrapana walizka czeka już spakowana i domknięta. – Tak, byłam wtedy bardzo młoda – mówi rzeczowo. Walter jest nagi. Ma monstrualną erekcję. Bierze z komody fajkę i puszkę tytoniu. – Masz mi coś do powiedzenia, Violet? Paznokcie ranią jej dłonie, ale twarz jest spokojna. – Całowałam się z nim – mówi śmiało. Walter spokojnie pociera zapałkę o pudełko i zapala fajkę. Wsparty łokciem o mebel, odwraca się na pokój, pykając delikatnie, żeby rozżarzyć tytoń; czule obejmuje cybuch fajki. Siwe włosy Waltera, zwykle starannie uczesane, są rozczochrane, a w świetle elektrycznej lampy jego szczupła sylwetka wydaje się cienka i dwuwymiarowa. – To wszystko? – pyta z uśmiechem, wydmuchując długą smugę dymu. – To był cudowny pocałunek. Fantastyczny. – Wydaje mi się, Violet, że coś przede mną ukrywasz. Violet wstaje z taboretu, podchodzi do toaletki i podnosi słoiczek z różem do ust, którego prawie nigdy nie używa. – Wiesz, czego najbardziej nie znoszę w tobie, Walterze? Twojej hipokryzji. – Mojej hipokryzji? A co byś powiedziała na temat żony, która pieprzy się z innym, a potem odmawia stosunku własnemu mężowi? Mężowi, któremu zawdzięcza wszystko?
– Powiedziałabym, że jest zakochana, zakochana po raz pierwszy w życiu. Nagle widzi w lustrze odbicie Waltera; z płonącym spojrzeniem zmrużonych oczu wygląda jak demon. Chwyta ją za ramiona, nieomal parząc fajką. – Jesteś niewdzięczną idiotką – cedzi przez zęby. – Zostaw mnie w spokoju. – Myślisz, że Richardson z tobą zostanie? Myślisz, że cię kocha? – Wiem, że mnie kocha. – Wiesz, ile kobiet miał w Oksfordzie? – Na pewno mniej niż ty – mówi kpiąco. – Nie wiem, czy wiesz, ale już się stąd zabrał. Wziął manele i wyjechał, kiedy już dostał to, co chciał. Violet czuje, że przebrała się miarka. Gwałtownie wyrywa rękę z uścisku Waltera i wali go łokciem w żebro. Walter z głuchym stęknięciem leci do tyłu, fajka wypada mu z rąk. Violet ucieka do łazienki, gdzie pokojówka przygotowała już przybory kąpielowe dla Waltera: mydło, szczotkę, ręcznik, nożyczki, brzytwę, której używa do modelowania schludnego obrysu brody. Violet chwyta za brzytwę, otwiera ostrze i odwraca się na pięcie dokładnie w chwili, gdy Walter staje w drzwiach. Na widok brzytwy zatrzymuje się w bezpiecznej odległości. – Błagam, dziecko, tylko nie rób mi jakichś scen. – Sam mnie do tego zmuszasz. – Jestem twoim mężem, Violet. Twoje dobro leży mi na sercu. Richardson to nicpoń. Stoi przed nią z czujnym uśmiechem. Mięśnie grają w jego żylastym ciele, w oczach czai się instynkt łowcy. Jakże była naiwna, biorąc Lionela za groźnego drapieżnika.
Nigdy nie czuła się bardziej zwierzyną niż w tamtej chwili. Walter robi krok w jej stronę. – Nie wygłupiaj się, Violet. Odłóż tę brzytwę. Czy ja cię kiedykolwiek skrzywdziłem? – Próbowałeś dziś w nocy. – Bo mi się opierałaś. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem. – Chyba mam prawo wyboru? Myślałam, że żyjemy w związku partnerskim. Małżeństwie dwóch wybitnych umysłów. Walter zaciska palce. – Nie będziesz się tarzać w trawie z Richardsonem jak dziwka, a odmawiać własnemu mężowi. To przeczy regułom naszej umowy. Czy kiedykolwiek zaniedbywałem cię pomimo innych przygód? – Rozumiem. Czyli wolno mi mieć kochanków, dopóki będę dopuszczać również ciebie? Może powinniśmy pójść wszyscy razem do łóżka? Czyż nie byłoby to odważne i nowoczesne? – Metal brzytwy, lekkiej i zwinnej, rozgrzewa się w jej dłoni. Zastanawia się, czemu Walter po prostu nie odwróci się na pięcie i nie zostawi jej w spokoju. – Moja droga, nie bądź śmieszna. Odłóż tę brzytwę. – Już nigdy więcej nie dam ci się dotknąć. Nigdy. – Uwierz mi, dziecko, odłóż lepiej tę brzytwę. Jesteś rozemocjonowana. – Wcale nie jestem… Walter błyskawicznym ruchem wytrąca jej brzytwę z dłoni, wykręca ręce za plecami i wypycha z łazienki. Violet szamoce się, ale on prowadzi ją przez pokój z wielką wprawą, jakby to robił już niejeden raz. Przewraca ją na łóżko i przykłada pięści do pleców, tuż nad nerkami. Śmierdzi potem.
– Ty sadysto! – Violet ściska mocno nogi, ale on wpycha kolano między jej uda i rozsuwa siłą. – Nie odmawiaj mi, Violet! – Głośny oddech Waltera świszcze jej w uchu, więc Violet wyłącza się, zamyka oczy, usta, odcina zmysły i rozum, żeby przeżyć jakoś następne dwie minuty. Jest tak bardzo skoncentrowana na tym, żeby nie rejestrować poczynań szorstkiej ręki Waltera, że w ogóle nie słyszy stukania do drzwi ani chrobotu gałki w drzwiach. Jakby z oddali dociera do niej trzask drewna pękającego pod kopniakiem ciężkiego buta. Nagle Walter znika: jego ręce, jego ciężar, smrodliwy oddech. Jakieś krzyki, potem łoskot i głośne stęknięcie. Violet przewraca się na plecy, zasłaniając się rękami. Widzi Waltera na podłodze. Lionel, rozchełstany i nieogolony, stoi nad nim, pocierając pięść. – Chryste, Violet? – Odwraca się i przyciąga ją do siebie. Jest potężny jak filar, mocny jak dąb. – Przepraszam, Chryste, przepraszam. Skrzywdził cię? – Nie… nie zdążył. – Przepraszam cię, Violet. Byłem idiotą. Przepraszam. – Zabiłeś go? Zabiłeś? – Violet tuli twarz do szorstkiej tweedowej marynarki pachnącej świeżym powietrzem, samochodem i Lionelem. – Zabiłem? Niestety nie. Gdybym miał rewolwer, sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Odpycha go; idzie do szafy, przechodząc okrakiem nad Walterem. – Samochód jest na podjeździe? – Tak, ale… – Jedźmy do Berlina.
– Violet, zaczekaj… – Nie. Teraz, zanim się ocknie. – Napina mięśnie i wyciąga walizkę zza sukienek. W głowie ma chaotyczny wir, w którego centrum tkwi jedna jedyna myśl: uciec natychmiast. – Błagam. – Nie możemy ot tak, wyjechać… Violet ciągnie walizkę po podłodze i rzuca do stóp Lionela. Kurczowo chwyta go za klapy, z desperacją zaglądając mu w oczy. – Możemy. Możemy. Możemy. Jane dopilnuje wszystkiego. Zabierz mnie stąd do Berlina. Teraz. Natychmiast – mówi bezładnie. Lionel bierze ją za łokcie. Czoło ma zasępione, poparzone słońcem policzki pokrywa świeży zarost, skóra wokół oczu jest szara ze zmęczenia. Wodzi wzrokiem od Waltera do Violet. Violet chce dotknąć twarzy Lionela, ale boi się puścić klapy marynarki, żeby nie stracić równowagi. Lionel puszcza łokcie Violet i łagodnie zdejmuje jej dłonie z tweedu. Trzymając ją za jedną rękę, podnosi walizkę z podłogi. – Jedźmy więc, skoro tak uważasz. Do Berlina.
Vivian Nie zamierzam was zanudzać długim narcystycznym opisem wydarzeń, które działy się potem w przepojonej wonią orchidei rezydencji Lightfoota w uroczy listopadowy wieczór, na tydzień przed Świętem Dziękczynienia. Na pewno potraficie to sobie sami wyobrazić. Prawdę mówiąc, większość szczegółów wyleciała mi z pamięci, bynajmniej jednak nie dlatego, że obiad przesiedziałam w niemym odrętwieniu. Co to, to nie! To nie Vivian Schuyler. Byłam duszą cholernego towarzystwa. Szkoda, że nie mogliście mnie widzieć! Bylibyście ze mnie dumni. Z tego, jak pocałowałam Gogo w policzek i pogratulowałam doktorowi Paulowi energicznym uściskiem dłoni; jak rozwodziłam się nad długością, szerokością i blaskiem zaręczynowego minerału, który przycupnął na smukłym palcu Gogo. Z tego, jak odwróciłam się do Lightfoota i flirtowałam z nim jak jeszcze nigdy z nikim. Oczywiście bez żadnych erotycznych podtekstów. Po prostu przechodziłam samą siebie w wyrafinowanych pochlebstwach, nie szczędząc mu błyskotliwych wyrazów uznania. Potrafiłam balansować na cienkiej linie, nie tracąc równowagi. Cokolwiek by powiedzieć, szlify pobierałam u samej mamuś, a w trakcie uczty zaręczynowej Gogo uczeń przerósł mistrza. Obiad był zaś, co się zowie! Lightfoot niczego nie odmówił najdroższej córeczce. Wybornie orzeźwiający szampan, aksamitne foie gras, okrąglutkie plastry polędwicy à la Rossini polane gęstym sosem berneńskim. Dodatków nie pamiętam: bodaj sałatka Waldorf? Wyśmienite bordeaux; z najwyższej półki, bez dwóch zdań. Jedząc, przyglądałam się, jak przy każdym ruchu ręki Gogo błyska pierścionek na jej serdecznym
palcu (nie mogłam się jeszcze przemóc, żeby spojrzeć na twarz Gogo). Znając wysokość pensji doktora Paula, mogłam założyć w ciemno, że Lightfoot wybrał pierścionek zaręczynowy na mocy tej samej chłodnej kalkulacji, z jaką wybrał jej kandydata na męża; zastanawiałam się, czy koszty zostały odliczone od półmilionowej wypłaty w dniu zaręczyn i czy pieniądze zmieniły już właściciela, czy doktor Paul będzie musiał zaczekać na gotówkę do ukazania się ogłoszenia w „New York Timesie”. Racja, doktor Paul! Pewnie chcielibyście wiedzieć, co u niego? Cóż, nie mówił wiele. Krew nie wróciła mu do twarzy, chociaż wcinał za dwóch. Obserwowałam ruchy jego wydatnej grdyki, kiedy pił szampana (jemu też nie byłam zdolna patrzeć w oczy) i jego sprawnych dłoni chirurga, kiedy kroił filet mignon. Doktor Paul, samiec rozpłodowy, dorodny buhaj do unasienniania lightfootowskiej trzody, wart każdego zainwestowanego centa. Było miło, oświadczyłam, oblizawszy łyżeczkę po mistrzowskiej bombie lodowej, ale muszę już wracać do domu. Jutro o świcie do tyry, sami wiecie, jak to jest! Panowie wstali. Żebrzący wzrok doktora Paula wciągał mnie jak promienie zasysające emitowane przez statki wrogich kosmitów, ale się nie dałam. Skwitowałam jego oczne przeprosiny śmiechem i słowami: „Tylko ładnie mi się sprawować w nocy, dzieciaki, bo do ślubu jeszcze trochę!”, pocałowałam Gogo, kolejny raz odgrażając się, że jeśli nie zostanę jej druhną, to sama nie wiem co. A potem: „Czy mogę pocałować pana młodego?”, spytałam śmiało, a Gogo odparła ze śmiechem: „Lepiej się pośpiesz, bo jak ja się wezmę raz za niego, to raczej go szybko nie wypuszczę. Spójrz tylko, jaki jest cudowny!”. Ha, ha, hi, hi, do rozpuku.
Przysunęłam się i ostentacyjnie złożyłam na policzku struchlałego doktora Paula całusa, który miał pokazać S. Barnardowi Lightfootowi, jak bardzo mam to wszystko w nosie. A potem… No dobra, obiecałam, że oszczędzę wam narcystycznych wynurzeń. Generalnie gadu, gadu, pierdu, pierdu, i pa, pa. Znacie te klimaty. Drzwi Lightfootów zatrzasnęły się za mną, zostawiając mnie w mrocznej próżni między dwiema anemicznymi latarniami, więc powlokłam się Siedemdziesiątą do Lexigton Avenue, a potem jeszcze dwie przecznice do metra. Nie chciałam brać taksówki. Wolałam, żeby Nowy Jork dudnił wokół mnie, chciałam zostać przygarnięta do łona przez anonimowy śmierdzący tłum, stęchło-kwaśne powietrze wagonów IRT. Tęskniłam za zgiełkiem i ruchem. Chciałam czuć, że tysiące ludzi na wyciągnięcie ręki nic sobie nie robi z mojej żałosnej porażki. Zjechałam metrem do Union Square i powlokłam się utartym szlakiem na południowy zachód. Powietrze zrobiło się mroźne, przeleciało kilka płatków śniegu, dołączając do burej mazi na chodniku. Jest coś takiego jak magia pierwszego śniegu. W marcu mam go powyżej dziurek w nosie, ale w tamten listopadowy wieczór wirujące śnieżynki w swojej dziewiczej czystości wydawały się jakimś znakiem od niebios. Na witrynach sklepów zaciągnięto żelazne żaluzje. Mijałam warzywniaki, księgarnie, pralnie chemiczne i biura podróży. Śnieg siekł coraz mocniej. Czułam, jak z każdym wdechem wpada mi w głąb gardła. Skręciłam za róg Bleecker i Christopher Street. Klientela Rajskiej Jabłoni dopiero zaczynała się schodzić. Przed klubem w czarnym ciepłym płaszczu stał wsparty o latarnię mężczyzna; palił papierosa,
podziwiając balet śnieżynek. Przeszłabym obok niego, nie zatrzymując się, gdyby nie wiązka światła, która ni stąd, ni zowąd padła z okien klubu na jego twarz. Przystanęłam, ale zaraz ruszyłam przed siebie. Jeszcze raz przystanęłam i odwróciłam się. – Nie wiedziałam, że pan pali, panie Tibbs – zagadnęłam półgłosem. Spojrzał na mnie trochę zdziwiony, trochę zrezygnowany, jakby go już nic we mnie nie mogło zaskoczyć. Niewprawnie zaciągnął się papierosem, zasnuwając ulicę kłębem dymu. – Nie palę. Spojrzałam na otwarte na oścież wrota Rajskiej Jabłoni, a potem na Tibby’ego. – Co pan powie na drinka? Dopalił papierosa, rzucił na chodnik i zdeptał. – Nie pogardzę. Sądząc po zapachu, jaki zionął od naczelnego na krótkim odcinku między klubem a moim domem, nie byłby to pierwszy drink Tibby’ego w tym dniu. Może też i nie drugi, ale nie mnie to osądzać. Otworzyłam bramę i ruszyłam przodem na górę. – Widzę, że płacimy pani za mało – stwierdził po przekroczeniu progu mojego mieszkania. Wodził wzrokiem po chlewie w salonie, roznegliżowanej Sally śpiącej na kanapie, opróżnionej do połowy butelce smirnoffa na stole. Rzuciłam płaszcz i czapkę na wieszak i poszłam do kuchni po szkło. – Proszę się czuć jak u siebie w domu. Kiedy wróciłam z taktycznego wypadu do kuchni, zastosował się już do moich zaleceń i odwiesił płaszcz. Siedział teraz w moim ulubionym fotelu ze wzrokiem wbitym melancholijnie w butelkę wódki. Różowy odblask neonu
z naprzeciwka pulsował na policzku Tibby’ego jak serce. Przysunęłam krzesło, postawiłam kieliszki na stole i nalałam wódki. – Cin cin. – Cin cin. Wypiłam pierwsza, wyprzedzając go zaledwie o ćwierć kłębu. Wyjęłam papierosy z torebki. – Papierosa? Jeszcze kieliszek? – I to, i to. Podałam mu ogień, potem sobie i nalałam do pełna. – Czuję się zobowiązana uprzedzić pana, że za godzinę mniej więcej do tego pokoju wpadnie mężczyzna i będzie rozdzierał szaty. Nadal będzie pan mile widziany, ale na własną odpowiedzialność. Tibby trafnie zdiagnozował sytuację: rzeczywiście nie był palaczem. Było coś niezdarnego w tym, jak trzymał papierosa między palcem wskazującym a kciukiem drżącej ręki, którą niósł go nerwowo do ust. Z wyrazem ulgi na twarzy podniósł kieliszek. Z tą akurat trucizną był za pan brat. – Czy ja go znam? – To najnowszy narzeczony Gogo. Wielka niespodzianka. – Rozumiem. – Jak już wspomniałam, nie obędzie się bez melodramatów. – Machnęłam kieliszkiem w jego stronę i gładko wlałam zawartość do gardła. Tibby rozsiadł się wygodnie. Podsunęłam mu popielniczkę. Z ulgą wyrzucił nadpalonego do połowy papierosa. – Jak praca nad artykułem? – Rany, zupełnie zapomniałam. – Wyjęłam z torebki list od Violet, list, który jeszcze kilka godzin temu wydawał mi się śmiertelnie ważny.
Sally poderwała się z okrzykiem i usiadła na kanapie. Jedna pierś wypadła jej ze szlafroczka, druga, jakby po namyśle, wysunęła się za nią. Sally bez pośpiechu zawiązała pasek. – Kto to jest, u diabła? – spytała całkiem już przytomnie. – Sally, poznaj pana Edmunda Tibbsa, redaktora naczelnego, kawa bez mleka, z cukrem – odparłam, nie odrywając wzroku od listu. – Tibby, poznaj Sally. – Bardzo mi miło. – Idę do łóżka – oznajmiła Sally, wstając z kanapy. Tibby sięgnął po butelkę. – Jutro pierwsza rzecz, jaką zrobię rano, to złożę wniosek o podwyżkę dla pani. Wstrząśnięta podniosłam wzrok znad lektury. – To jest to. Wygląda na to, że to jest to. – Że co jest co? – Zamrugał niepewnie. – Niech pan sam spojrzy. – Podałam mu list Violet. Wyciągnął okulary z kieszeni kamizelki i odczytał na głos, nieznacznie tylko sepleniąc. – „Moja droga Christino, wreszcie odchodzę od Waltera. Nie chcę Cię szokować, ale tak się sprawy mają. Zawsze był samolubny i niewierny, ale to jakoś mogłam znieść, teraz jednak doszła do tego przemoc fizyczna, a ja się zakochałam w kimś innym. W Lionelu Richardsonie. Pamiętasz, pisałam o nim. Dziś wieczór, jak tylko uda nam się wymknąć, jedziemy do Berlina. Zajrzę do mieszkania po parę rzeczy, ale mam nadzieję, że nie będę musiała oglądać więcej Waltera ani rozmawiać z nim, o ile nie będzie to niezbędne dla sprawy rozwodowej. Będę miała wszelkie podstawy do wystąpienia o rozwód, o ile dotrę przed nim do mieszkania i znajdę to, o czym myślę. Mam nadzieję, że nie rozczarowałam Cię sobą i w razie konieczności zechcesz wystąpić w roli świadka. Wiem, że popełniłam fatalną pomyłkę.
Spodziewam się, że rodzina mnie wydziedziczy, o ile nie zrobiła tego parę lat temu. Napiszę znów przy najbliższej okazji. Twoja kochająca siostra, Violet. PS Udało się. W Wittenberdze doszło do koszmarnej sceny. Właśnie dotarłam z Lionelem do Berlina. Zaraz nadam ten list”. – Tibby zdjął okulary i spojrzał na mnie. – Nie ma daty. – Jest na pieczątce. Dwudziesty szósty lipca. – O ile rzeczywiście nadała list od razu. – Nigdy nie planowała zabójstwa męża. Widocznie pojechał za nią. W ich berlińskim mieszkaniu musiało dojść do konfrontacji, a potem… – Wzruszyłam ramionami. Telefon rozdzwonił się wściekle. – Nie odbierzesz? – A to po co? Pewnie Gogo. Wiem, co powie. Chce mnie poinformować o swoim szczęściu, że jest w euforii od tygodnia czy dwóch, on zadzwonił, kiedy się tego najmniej spodziewała, i powiedział, że popełnił straszliwy błąd. Chciała mi to powiedzieć, ale on prosił ją o zachowanie tajemnicy, bo coś tam. Ale teraz nie zamierza mi oszczędzić najdrobniejszych szczegółów. Oświadczyny, pierścionek, pocałunek i te de. – Wyciągnęłam kolejnego papierosa. Telefon nareszcie umilkł. Tibby zastygł w bezruchu, co w jego stanie było pewnym wyczynem. Wiedziałam, że patrzy na mój profil. Ja z kolei patrzyłam w popielniczkę, spomiędzy moich palców sączył się dym. Będę musiała stawić czoło doktorowi Paulowi, i to zapewne lada chwila. Ale konfrontacja z Gogo była ponad moje siły, zwłaszcza z telefoniczną Gogo, tryskającą szczęściem po miedzianym drucie z rezydencji Lightfoota do mojej zasyfionej klitki. – Wszystko dobrze – ocknął się Tibby – ale czemu Violet
uciekła, jeśli zabiła go w obronie własnej? Była naukowcem, umiała myśleć logicznie. A logika nakazywała zostać, żeby oczyścić się z zarzutów, a nie uciekać i potem się ukrywać. – Oddał mi list. Rozłożyłam kartkę przed sobą. Zwietrzały atrament wołał do mnie kreślonymi w pośpiechu myślami zakochanej kobiety. Nie mogłam oderwać wzroku od słów „koszmarna scena”. Co się za nimi kryło? – Może wojna miała z tym coś wspólnego – zasugerowałam. – Była Amerykanką. Nic jej nie groziło. – Jej nie, ale Lionelowi tak. Był Anglikiem, oficerem Armii Brytyjskiej. W oddali coś huknęło, aż ściany się zatrzęsły. Brama w sieni. – Szybciej, niż się spodziewałam. – Złożyłam list Violet i schowałam do torebki. Podniosłam papierosa do ust, szacując Tibby’ego wzrokiem. Stał już na chwiejnych nogach, próbując włożyć płaszcz. – Po co ten pośpiech? Niech się pan czuje jak u siebie w domu. – Nie chciałbym zawadzać. – Miało to być suche stwierdzenie, ale wypadło dość łzawo. – O, z pewnością będzie pan zawadzał. Czarownie zawadzał. Czy zechciałby pan dla mnie zdjąć koszulę? – Co to, to nie – obruszył się. – To przynajmniej marynarkę i kamizelkę. – Wstałam i zaczęłam mu rozpinać guziki. – Nie zawadzi też lekko rozluźnić krawat. Proszę lekko zburzyć włosy. Bum, bum, dudniły schody. Te nogi szły na górę nie na żarty.
– On nie jest bardzo duży? – zaniepokoił się Tibby. – Nie jest też bardzo mały. Ale raczej nie jest groźny. A nawet gdyby był, jest lekarzem. Przysięga Hipokratesa et cetera. Etyka lekarska nakazuje mu po wszystkim złożyć pana z powrotem do kupy. Poczciwy Tibby z westchnieniem zdjął krawat i przewiesił przez oparcie sofy. – Pani słowa niesamowicie mnie uspokoiły – powiedział, sepleniąc przy każdym s.
Violet Pędzą szosą, a słońce po lewej obniża się na rozgrzanym do białości niebie. Pęd powietrza omiata twarz Violet. Lionel prowadzi w milczeniu, mocno ściskając kierownicę. Nie ma rękawiczek. Violet patrzy na szosę przez pokrytą rozmazanymi owadami i kurzem szybę. Wciąż ma na sobie cieniutką niebieską suknię wieczorową. Pęd powietrza burzy jej fryzurę, więc wyjmuje po kolei wszystkie spinki, potrząsa głową i rozpuszcza włosy. – Cudownie – mówi Lionel. – Kocham twoje włosy. Nagle, bez uprzedzenia, zęby Violet zaczynają szczękać, a jej piersią wstrząsa szloch. Walczy o oddech, zaciskając palce na drzwiach samochodu, na brzegach pokrytego pokrowcem siedzenia, na wszystkim, co daje jakiekolwiek oparcie. Lionel wciska hamulec i zjeżdża na pobocze. – O, do diabła. O Chryste. – Przyciąga ją do siebie, a ona przestaje walczyć z sobą i szlocha, wtulona w jego tweedową marynarkę. – Przepraszam, Violet, powinienem był wziąć cię z sobą. Co za przeklęty sukinsyn. Obleśny, pieprzony skurwiel. Zmierzch zapada bezgłośnie wokół warkotu silnika. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, więc Lionel zapala reflektory. Powieki Violet robią się ciężkie, głowa opada na dygoczące oparcie siedzenia. Siedzi w narzuconej tweedowej marynarce, która pachnie Lionelem, mydłem, tytoniem i wiatrem. Kiedy się budzi, świat wokół niej jest spokojny i nieruchomy. Podnosi głowę. Na niebie widać tylko skrawek księżyca, w sam raz tyle, żeby jej dać pojęcie, gdzie są. Samochód stoi na poboczu drogi opadającej lekko w stronę łąki upstrzonej niewyraźnymi konturami krów. Kilka jardów od
samochodu majaczy kępa drzew. Lionel śpi jak zabity; odrzucił do tyłu strudzoną głowę, która zsunęła się w szczelinę między oparciem siedzenia a drzwiami. Pomimo nocy jest nadal ciepło. Violet bierze Lionela za ramiona i przyciąga do siebie. Opiera się, mruczy coś niewyraźnie, w końcu jednak ulegle kładzie się na jej kolanach. Violet głaszcze go po włosach, patrząc na srebrzystą łąkę. Krowy leżą w głębokim bezruchu; o ile są to w ogóle krowy, a nie ścięte pnie drzew, krzaki albo snopki siana. Oddech Lionela ogrzewa jej brzuch. Rozkoszuje się jego ciężarem, dotykiem jego włosów, gęstych jak futro z norek. Po godzinie Lionel zrywa się, omal przy tym nie spadając z fotela. Violet łapie go w porę i odwraca twarzą do siebie; na jego czarnych włosach srebrzą się refleksy księżyca, oczy lśnią jak dwa lusterka. Patrzą na siebie niepewnie. – To nie był sen – mówi w końcu Lionel. – Nie. – Violet głaszcze go po głowie. – To nie był sen. Czuje, że inicjatywa spoczywa w jej dłoniach, że Lionel nie zrobi pierwszego kroku, jeśli ona nie da jakiegoś sygnału. Czy postępuje tak ze wszystkimi kobietami, czy tylko z nią? Dotyka jego czoła, spalonej słońcem szyi. Przejeżdża palcem po dwudniowym zaroście na brodzie. – Nie miałem się kiedy ogolić. – Aha. – Violet zaczyna rozpinać guziki jego kamizelki. Rozchyla poły i kładzie głowę na piersi Lionela, śledząc powolne wdechy, łomot serca pod fosforyzującą w ciemnościach koszulą. Lionel żywy. Jakby to był właśnie ten sygnał, Lionel wyciąga do niej ręce i zatapia się w jej szyi, piersiach, w jej ciepłym brzuchu. Tuli ją potem bez końca, dłużej, niż trwało ich wariackie kochanie. Violet przyciska czoło do policzka Lionela; nogami
oplata jego tułów. W każdej komórce ciała czuje pieczęć Lionela wymazującą z niej całą przeszłość: Waltera i Wittenbergę, Oksford i Gstaad, i kobietę w szmaragdowych jedwabiach. Żadne z nich się nie odzywa. Oboje szczytowali zbyt szybko i gwałtownie; wciąż są w ubraniach, wciąż są dla siebie wielką niewiadomą. Majtki i pończochy Violet poniewierają się na siedzeniu pokrytym sfatygowanym pokrowcem; dłonie Lionela zaciskają się na delikatnym niebieskim materiale podkasanej sukni; odrzuca głowę na oparcie fotela i patrzy w niebo. Violet dotyka wilgotnych włosów na jego skroni. – Błagam, tylko nie pytaj, czy nie zrobiłeś mi krzywdy. Lionel śmieje się. – Niestety, założyłem po prostu, że czujesz się tak samo jak ja. – Czyli? – Czyli fantastycznie. Violet opiera się o jego pierś, wypełniona Lionelem po brzegi, zbyt ciężka, żeby się ruszyć; Lionel kciukami głaszcze jej uda. Z pobliskich drzew dobiegają szelest i ciche pohukiwanie sowy. Słodkie wieczorne powietrze wypełnia płuca Violet. Zsuwa się w końcu z Lionela i opada na fotel. Lionel pomaga jej wygładzić suknię. Wysiada z samochodu i wyciąga koc z bagażnika; rozkłada go przy kępie drzew, obok ogrodzenia pastwiska. – Chodź – mówi i bierze ją na ręce. Pod drzewami zdejmuje z niej sukienkę i resztę bielizny; ciało Violet pławi się teraz w świetle księżyca. – Mój Boże – szepce, całując z zachwytem jej skórę, gładką jak u niemowlęcia. Znów kocha się z nią – bez pośpiechu, z czcią, która przenika ją do głębi.
Po wszystkim, owinięci kocem, oglądają gwiazdy, zbyt podekscytowani, by zasnąć. Violet obejmuje ręką nagie plecy Lionela, o tyle szersze od pleców Waltera, muskularne jak u zwierzęcia. Myśli o bezwładnym ciele Waltera na podłodze, powalonego już pierwszym ciosem. – Opowiedz mi o swoim ojczymie – prosi. Lionel nie odpowiada. Violet wysuwa się z jego objęć i idzie naga do samochodu. Lionel wodzi za nią wzrokiem jak księżyc promieniami. Z kieszeni porzuconej marynarki Violet wyjmuje papierośnicę i wraca z nią na koc. Wkłada Lionelowi do ust papierosa i podaje ogień. – Dobrze – odzywa się Lionel, kiedy Violet z powrotem owija się kocem. – Uważam, że masz prawo wiedzieć. Powinnaś wiedzieć. – Nie, jeśli nie możesz o tym mówić. – Fakt, że nikomu o tym nie opowiadałem, w każdym razie od czasu, kiedy musiałem złożyć zeznania. – Wypuszcza powoli kłąb dymu. – Co wiesz o tej historii? – Że był okrutny. Znęcał się nad twoją matką, więc go zastrzeliłeś. – Znęcał się. Bił ją regularnie, kiedy nie puszczał się akurat z kolejnymi kochankami. Był przedstawicielem starej szkoły. Nie wiem, co kazało jej zgadzać się na to; pewnie uważała, że skoro porzuciła przedstawiciela starożytnego rodu dla tego typa, to nie ma już odwrotu. Honor jej nie pozwalał się wycofać. Więc trwała w tym związku. Moja siostra urodziła się po roku albo dwóch… – Twoja siostra? – Charlotte. Na pewno ją polubisz; jest bardzo podobna do mnie, ale ma jedenaście lat i jest o wiele milsza. Jego słowa sugerują, że czeka ich wspólna przyszłość;
Violet szczypie go, on ją też. – Tak czy owak, kilka tygodni po tym, jak Charlotte przyszła na świat, w progu stanęła ciężarna kobieta i stwierdziła, że mój ojczym jest sprawcą jej stanu. Matka dostała histerii. Nie było go w domu; włamałem się do jego biurka, dałem kobiecie sto funtów i odprawiłem ją. – Rany boskie. – Wrócił do domu o pierwszej w nocy. Słyszałam, jaki się kłócą w sypialni. Zaczął ją bić. Próbowałem wcisnąć twarz w poduszkę, żeby tego nie słyszeć, ale bez skutku. Służba pozamykała się w swoich pokojach; zawsze tak robili podczas awantur. Podejrzewam, że bali się go nie mniej niż my. – Urywa, żeby się zaciągnąć papierosem; popiół strząsa na trawę za sobą. – Nagle Charlotte zaczęła płakać; matka karmiła ją sama, więc w sypialni stała kołyska. Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałaś płacz niemowlęcia: nie da się tego słuchać obojętnie. Serce pęka. Violet wtula się w niego; nie chce znać dalszego ciągu tej historii, a jednocześnie płonie z ciekawości. – Nie, nie słyszałam. W każdym razie od wielu lat. – Musiałem jakoś zadziałać, rozumiesz? Poszedłem do jego gabinetu, znowu włamałem się do biurka, do szuflady, w której trzymał rewolwer. Wróciłem na górę i otworzyłem drzwi. On… cóż, wywrócił ją na łóżko. Leżała, jak ty dziś po południu, kiedy wszedłem do pokoju, krzyczała zalana krwią i dziecko też krzyczało. Powiedziałem, że jeśli dotknie ją choć raz, zabiję go. – Co on na to? – Zaśmiał się i powiedział, żebym tylko spróbował. Złapał moją matkę za włosy, szarpnął jej głowę do tyłu i powiedział, żeby sobie popatrzyła, czym się bawi jej synek. Widziałem, że jest pijany w sztok, i nie czułem żadnych oporów: zastrzeliłem
go. Wpakowałem mu dwie kule. – Lionel gasi papierosa i kładzie rękę na trawie, otwartą dłonią do góry. – Prawdę mówiąc, nie chciałem go zabić. Celowałem w ramiona. – Dobrze zrobiłeś. Nie miałeś wyjścia. – Naprawdę? Mogłem zadzwonić po konstabla. Mogłem powyciągać służbę z ich pokojów. – W tym czasie mógł ją zabić. Poza tym byłeś jeszcze chłopcem, bałeś się. – Tak czy owak, sprawdziłem, czy matce nic się nie stało. Była, rzecz jasna, w szoku, więc położyłem ją na łóżku i przykryłem kocem. Owinąłem niemowlę i pobiegłem na górę do pokoju niani, kazałem jej zadzwonić na policję i po doktora, bo postrzeliłem jej pana. Resztę pamiętam jak przez mgłę. – Ile miałeś lat, kiedy to się działo? – Czternaście. – To ty masz tylko dwadzieścia pięć lat? – Zdumiona dotyka jego piersi. – A ty tylko dwadzieścia dwa, a przecież przeżyliśmy już więcej niż inni przez całe życie. Niezła z nas para matuzalemów. – Walter zawsze zwracał się do mnie per dziecko. Mylił się jak pod każdym innym względem. Dłoń Lionela odnajduje jej włosy. – Kiedy wszedłem do tego pokoju i zobaczyłem ciebie, was oboje, zrobiło mi się ciemno przed oczami. Miałem ochotę go zabić. Sam nie wiem, czemu tego nie zrobiłem. – Bo nie musiałeś. Byłeś już dorosły i wiedziałeś, że on nie ma nad tobą żadnej władzy. Lionel odwraca się na bok i zsuwa z siebie koc. – Pozwól, że ci się przyjrzę, Violet. Chcę cię oglądać w świetle księżyca. Violet widzi łzy w jego oczach. Wyciąga ręce i tuli go do
piersi. – Będziemy teraz starzy we dwoje. – I nie damy się nikomu.
Vivian Miał przynajmniej dosyć przyzwoitości, żeby zastukać, a nie otworzyć kluczem. Nie zdążyłam jeszcze zawiązać szlafroka ani powyjmować z włosów spinek, które idąc do drzwi, rzucałam na podłogę. Przekręciłam zamek i zamaszyście otworzyłam drzwi. – Witam, witam! Ktoś, zdaje się, przyszedł przeprosić mnie za to, że się zaręczył z moją najlepszą przyjaciółką. Doktor Paul taksował mnie wzrokiem od stóp do głów. Spod rozpiętego płaszcza wystawał garnitur zaręczynowy, odprasowany po ostatnią pliskę. Doktor prezentował się nienagannie, jeśli nie liczyć jego świetlistych włosów, które wyglądały, jakby po wielekroć zostały przeczesane palcami, i piersi, która falowała gwałtownie. Kapelusz trzymał w ręku. – Piłaś? Swobodnym krokiem podeszłam do stołu. Wzięłam butelkę wódki i potrząsnęłam energicznie. – Coś tam jeszcze zostało na dnie, jeśli masz ochotę. Choć teraz pewnie stać cię już na własny trunek. Pół miliona baksów! A to dopiero początek! Sporo kasy jak na młodego gołodupca z San Francisco. Trudno mieć ci za złe, że zgarnąłeś za jednym zamachem mamonę i blondynę. Stał z ręką na framudze. – Mogę wejść? – Co za różnica? Wszedł do środka. W przypływie słabości zerknęłam na niego raz jeszcze. Nie potrafiłam się oprzeć. W ostrym świetle gołej żarówki nad wejściem jego twarz była wciąż trupio blada z przejęcia i lekko spocona. Nawet z jego bezkrwistych warg jakby uciekło życie. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął srebrną
gładką papierośnicę, ale nie otworzył, tylko obracał ją w palcach. – Zrozum, nie chcę cię prosić, żebyś mi wybaczyła… – Oszczędzasz sobie tylko odmowy. – Wiem, że zrobiłem rzecz niewybaczalną. Byłem tego świadom, kiedy to robiłem. Myślałem, że przetrzymam to jakoś… do chwili, kiedy… kiedy naprawię wszystko, a potem… – A potem będziemy żyli długo i szczęśliwie dzięki pieniądzom Lightfoota i złamanemu sercu Gogo? Zmyślny plan. Powiedziałabym nawet, że przebiegły. Brawo. – Klasnęłam w dłonie. – Zrozum, Vivian… Jego cichy głos mnie ranił. Zrozum, Vivian, powiedziała moja matka, kiedy jako jedenastolatka przyłapałam ją w dezabilu na sofie bibliotecznej z obcym mężczyzną. Zrozum, Vivian, powiedział mój profesor w zimne lutowe popołudnie, blady i nagi, jeśli nie liczyć zwisającej prezerwatywy i śladów szminki innej studentki. Co mi kazało w ogóle ich słuchać? Dlaczego otwierałam się na tyle, by wpuścić do siebie choćby najlżejszy powiew uczuć? Wraz z uczuciami wkraczał ich syjamski bliźniak: ból. Poznałam to aż za dobrze. – Wierz mi, rozumiem cię – odparłam. – Rozumiem pokusę mamony dla chłopca, który studiował tylko dzięki stypendium. Który przez całe życie nas, bogaczy, mógł tylko polizać przez szybę, a tu nagle będzie miał trochę hajsu, wygód, kartę w klubie golfowym. Wiecie, jak to jest z pracą w służbie zdrowia: naharuje się człowiek za… – Ależ ty jesteś jędzą, Vivian. W dodatku snobką – powiedział bez gniewu, jakby dobrze wiedział, czemu to wszystko mówię i dlaczego muszę dopiec mu do żywego.
Otworzył papierośnicę i wyjął papierosa. – Więc uważasz, że zrobiłem to dla pieniędzy? Osunęłam się na kanapę, podkulając nogi pod siebie jak żółw. Nie mogłam na niego patrzeć. Nie mogłam znieść jego regularnych rysów, cudownego ciała w płaszczu w jodełkę, bo zaraz mi się przypominało, jak to ciało wygląda bez ubrania. Jak jeszcze tego ranka to ciało tłoczyło się z moim w ciasnej kabinie prysznicowej, jak całowało mnie tymi swoimi kawowo-bekonowymi ustami, jak mydliło mnie od stóp do głów, badając przy okazji wszystkie końcówki i kończyny, komentując odcień różu, chwaląc stan zdrowia i dorzucając fachową nazwę po łacinie. Jak owinęło mnie w ręcznik, położyło na łóżku i całowało po kręgosłupie, nazywając każdy krąg, a ja myślałam sobie, jak dobrze mieć kochanka lekarza, człowiek ma pewność, że jest w dobrych rękach. A potem nagle to wszystko… jakby mi ktoś skalpelem wyrwał serce z piersi. – Rozumiem, że decydującym argumentem okazał się pieniądz. No bo nie powiesz mi chyba, że to jednak była miłość twojego życia? – Nie, chodziło o pieniądze, zgadłaś. – Zapalił papierosa i zaciągnął się. – Tydzień temu dostałem przesyłkę. Oszczędzę ci tego, co w niej było. Tato popadł w długi w kasynie w Vegas. – Dużo tego było? – Trochę ponad trzysta. – Dolarów? – Tysięcy. Zziębły mi palce u nóg. Nawet gdyby zmyślał, ta kwota, rzucona niedbale w ścianach obskurnego mieszkanka w Village, robiła wrażenie. – A co zamierzałeś zrobić z pozostałymi dwustoma?
– Widzę, że mi nie wierzysz. – Nieważne. Tato popadł w długi, a Lightfoot miał dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Kimże ja jestem, żeby stać ci na drodze? Doktor Paul podniósł butelkę wódki ze stołu i rzucił nią o ścianę. Nawet nie drgnęłam. – Ty nie masz o tym nawet przybliżonego pojęcia. Nie wyobrażasz sobie, jak to jest, nie mieć skąd wytrzasnąć pieniędzy: wyżebrać, pożyczyć, ukraść? Nie wiesz, jak to jest, nie mieć wyboru. Siedzieć i patrzeć tępo w ścianę, wiedząc, że musisz coś zrobić, a cokolwiek zrobisz, to będzie nie tak. Możesz przyjąć pieniądze, oświadczyć się dziewczynie po to, żeby jej potem złamać serce, a przy okazji stracić miłość najcudowniejszej kobiety pod słońcem, największej miłości twojego przeklętego samotnego życia. Albo pozwolić, żeby windykatorzy z Las Vegas obcięli twojemu tacie palce i jaja… – Zaraz tam obcięli. Mogłeś zadzwonić na policję. Spojrzał na mnie i pokiwał z politowaniem głową. – Jesteś taką naiwną gąską, Vivian. Zadzwonić na policję? To jest mafia z Vegas, dziecino. Lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała, co robią po urżnięciu jaj. A wiesz, co robią, kiedy jest po wszystkim? Oddają ciało policji, żeby urządziła mu godziwy pochówek na zaporze Hoovera. Zdrętwiałam. – Mogłeś mi powiedzieć. Pomogłabym ci – szepnęłam. – Jak? Potrafiłabyś wytrzasnąć trzysta tysięcy dolarów w nieznaczonych banknotach w ciągu czterdziestu ośmiu godzin? Pokręciłam głową. Drzwi mojej sypialni skrzypnęły. Pojawił się Tibby, rozmemłany dokładnie tak, jak prosiłam.
– Wszystko u was w porządku? Doktor Paul odwrócił się na pięcie. – Co to za jeden, u diabła? – Przyjaciel. Doktor Paul bez słowa taksował wzrokiem porozpinane guziki Tibby’ego, zmierzwione włosy, brak krawata. Odwrócił się do mnie z kamienną twarzą. Na oparciu kanapy, obok moich podkulonych nóg, wisiał wąski pasek jedwabiu w kolorze nagietkowym. Ciaśniej zasunęłam poły szlafroka. – Rozumiem – powiedział. – Nie wiesz o tym, że zemsta najlepiej smakuje na zimno? – Cierpliwość nie należy do moich cnót. – W porządku. – Włożył na głowę kapelusz. – Jak powiedziałem, nie oczekiwałem po tobie, że mi wybaczysz. Obawiam się, niestety, że sam też sobie nie wybaczę. Chciałem ci tylko wyjaśnić sytuację. – Cóż, dzięki za wyjaśnienia. Teraz wszystko rozumiem. – Nawet nie drgnęłam. Nie mogłam. Czułam się, jakbym była z ołowiu. Telefon znów się rozdzwonił. Przysięgłabym, że brzmiał jeszcze bardziej natarczywie niż poprzednio. Doktor Paul spojrzał pytająco. – Niech sobie dzwoni – powiedziałam. Staliśmy teraz, patrząc na siebie, podczas gdy telefon od Gogo świdrował w tytoniowej zawiesinie. – Wszystko, co ci powiedziałem, odkąd się znamy, to prawda. Dziś rano też. – Mówił, jakby rozchełstany Tibby nie stał w drzwiach mojej sypialni, w których Paul sam stał wielokrotnie, ubrany jeszcze bardziej skąpo niż mój naczelny. Zawrócił do wyjścia i przystanął; kapelusz zsunął mu się na tył głowy, więc wyglądało to trochę tak, jakby dalszy tekst czytał
z sufitu. – Gdybym ci był kiedykolwiek potrzebny, daj mi znać. Wiem, że nie aprobujesz mojej decyzji. Bardzo mi przykro. Pewnie ludzie z twojej sfery zachowaliby się z większym honorem niż ja w godzinie próby, kiedy w pudełku znalazłem ucho ojca owinięte w kleenex. Ale chcę, żebyś wiedziała, że dla ciebie zrobiłbym to samo. Z braku innego wyjścia zawarłbym pakt z samym Chruszczowem, i to nie raz, ale sto razy. Wyszedł, delikatnie zamykając drzwi za sobą. Tibby wbijał się już niezdarnie w staroświecką kamizelkę i marynarkę. – Wie pani, co myślę? Wsparłam czoło na dłoni. – Domyślam się. Zdjął z kanapy nagietkowy krawat i podszedł do wiszącego przy drzwiach odłamka lustra. – Myślę, że stawia pani na złego konia, panno Schuyler. Czuję, że to nie Violet jest kluczem do wszystkich niewiadomych, tylko Lionel. – Lionel? Ręce Tibby’ego szamotały się z materiałem. – Ach, kobiety. Pociąga was sam romans, kolejne stadia cudzołóstwa, punkt kulminacyjny. Dlaczego poszła z nim do łóżka? Kiedy? Aż po ostatni wyuzdany szczegół. Pomyślałam o dzienniczku doktora Granta i skrzywiłam się. Tibby odwrócił się. Węzeł jego krawata pozostawiał wiele do życzenia, ale to, że go w ogóle zawiązał, i tak graniczyło z cudem. – Pomyśl tylko, czy to naprawdę takie ważne, co się zdarzyło w tym berlińskim mieszkaniu? Ona poznała kogoś innego. Jej mąż bywał brutalny. Zabiła go… – Nie wiemy tego na sto procent.
– Fakty mówią same za siebie. To historia stara jak świat, zdarza się pod każdą szerokością geograficzną. Można powiedzieć, do znudzenia. A tak naprawdę w każdym z tych przypadków najważniejsze jest to, co się działo po kulminacji. Dlaczego zniknęli. Dokąd się udali. To jest właśnie zagadka. Tego jeszcze nie wiemy. I to dodaje tej historii pieprzu. – Pieprzu? Mówimy o istotach ludzkich. – Pani mówi o istotach ludzkich, ja mówię o artykule prasowym. Trzeba ich wziąć na jakiś wabik, rzucić im coś na przynętę, powiedzmy, psa pokąsanego przez pana. A po to, żeby zdobyć szczyptę tego pieprzu, trzeba znaleźć Lionela Richardsona. Angielskiego kochanka, mężczyznę, dla którego zastrzeliła męża i któremu później zaufała. Ta zagadka zaczyna się od niego i na nim się kończy. – Ale to przecież Violet… – Doskonale rozumiem, że jest dla pani najważniejsza. W końcu jest pani ciotką. Ale to Lionel liczy się z historycznego, że tak powiem, punktu widzenia. Kim był? Jakim typem człowieka? Dlaczego Violet zniknęła po tym, jak z nim uciekła? Przypominam, że był wojskowym, oficerem Armii Brytyjskiej. Jeśli udało mu się wydostać przez granicę, musiały zostać po nim jakieś ślady. Choćby oskarżenie o dezercję i oficjalne dochodzenie w sprawie jego dalszych losów. Racja, dokładnie to samo powiedziałam doktorowi Paulowi w czcigodnych murach Nowojorskiej Biblioteki Publicznej: o wiele łatwiej dotrzeć do informacji o mężczyźnie. Lionel Richardson niekoniecznie zapisał się na kartach encyklopedii, ale gdzieś coś o nim musi się znaleźć. – Lionel… – Skubałam rąbek szlafroka. – Chyba będę musiała polecieć w tej sprawie do Anglii.
Tibby zdjął z wieszaka swój płaszcz i wbił się w niego jak automat. Wcisnął kapelusz na rozczochraną głowę. – Uważam, że to świetny pomysł. Kiedy wyszedł, wstałam z kanapy i odgruzowywałam kuchnię tak długo, aż znalazłam szufelkę i zmiotkę. Kucnęłam i zmiotłam starannie z podłogi odłamki szkła, a potem lśniącą stertę wsypałam do kubła na śmieci. Kuchenną gąbką przetarłam ścianę i podłogę, starannie usuwając ślady ostatnich wydarzeń. I wtedy zadzwonił telefon, tym razem jakby bardziej rzeczowo. – Czy mogłabyś odebrać ten cholerny telefon, Vivs? – dobiegł mnie głos z sypialni Sally, po czym posypała się wiązka barwnych przekleństw, których wam jednak oszczędzę. Położyłam dłoń na słuchawce. Nie miałam już powodów, żeby się ukrywać. Niestety. – Dobra, Gogo, gadaj, jak było. Ale to wcale nie była Gogo, tylko podminowana mamuś z wiadomością, że mam pędzić do szpitala Lenox Hill, bo ciocia Julie spadła ze schodów w swoim dwupoziomowym apartamencie przy Park Avenue i zapadła w śpiączkę.
Violet Na przedmieścia Berlina wjeżdżają tuż przed świtem. Violet odrywa głowę od ramienia Lionela i w przejrzystym powietrzu widzi różowiejące dachy miasta. – Który jest dziś? – pyta. – Całkiem straciłam rachubę. – Dwudziesty piąty lipca. Serbia ma dzisiaj dać odpowiedź Austrii. – Co to oznacza? – Jeżeli Serbia nie zechce pokajać się przed Austrią, to chyba oznacza wojnę. Lionel mimo wszystko mówi lekkim tonem. Ulice są jeszcze puste, droga znana. Pogwizduje pod nosem. Violet dopiero po chwili poznaje melodię. – Przestań, bo nas zaaresztują – śmieje się. Lionel zaczyna śpiewać tym swoim mocnym, ciepłym barytonem, a mury odpowiadają echem. – Daj mu zwycięstwo, szczęście i chwałę… – Lionel, oszalałeś. Ale on nie milknie. Violet siada na baczność. – O, powiedz, czy widzisz, w pierwszym świetle świtu… – intonuje odważnie. Głos Lionela przybiera na sile. – Pomieszaj im szyki, obnaż ich podłe chwyty… – …Na czyje to pasy i lśniące gwiazdy… – Boże, króla chroń! Pojedynkują się na swoje hymny narodowe, mijając Reichstag i jadąc przez pusty Potsdamer Platz, śmiejąc się i wyśpiewując wniebogłosy, aż w końcu Violet czuje, że zaczyna przyjemnie drapać ją w gardle. Nie damy się nikomu. Samochód skręca w Kronenstrasse i przednia szyba rozjarza się
złotym oranżem wschodzącego słońca. Lionel parkuje przy krawężniku, tuż przed kamienicą Violet. – Pójdę z tobą na górę. – Lepiej nie. Jeszcze cię obsługa zobaczy. – Niech sobie zobaczy. Niech widzą, jak patrzę na ciebie. – Sięga do tyłu po walizkę Violet. – Nie chcę być ani chwili bez ciebie. – No, skoro tak. Lionel obiega samochód i pomaga Violet wysiąść. Razem wchodzą do bramy, kiwając głową zaspanemu portierowi. Lionel łapie ją mocno za rękę. Violet ciągle ma na ramionach jego marynarkę. Windziarz, którego Violet widzi tu po raz pierwszy, patrzy w obity adamaszkiem sufit windy, jakby wolał tego nie widzieć. Serce Violet coraz głośniej łomoce, w miarę jak mijają kolejne piętra. Winda staje z brzęknięciem; windziarz otwiera drzwi i kratę. Violet otacza stęchłe powietrze: zapach miejsc wyludnionych. Cała służba wyjechała z nimi do Wittenbergi. Lionel ciągnie ją za rękę. – Chodźmy już. Nie ma wiele do pakowania. Violet bierze tylko to, co będzie jej potrzebne, zanim zdobędzie nowe rzeczy, nim zacznie nowe życie. Wyciąga z szafy kilka starych sukien, wełniany sweter, który sobie kupiła tamtej zimy w Oksfordzie. Kładzie je ostrożnie na notatnikach i bieliźnie z Wittenbergi i biżuterii od Waltera, którą zamierza sprzedać. Lionel czeka w drzwiach, przyglądając się z założonymi rękami. Violet zatrzaskuje walizkę. Lionel odbiera ją od niej. – Czy to wszystko? – Jeszcze jeden drobiazg. Idzie za nią do gabinetu. Violet zdejmuje książkę z półki,
otwiera i wyjmuje kluczyk z wydrążenia na środku stronic. Lionel ogląda grzbiet książki. – Pies Baskervillów. Bardzo sprytnie. Violet otwiera szklaną gablotę koło biurka i wertuje notesy Waltera, szukając tego. Lionel wsparty o biurko przygląda się jej bezczynnie; walizkę postawił na pustym blacie biurka Waltera, pokrytego na środku zieloną dermą. – Co tam masz? – pyta. – Nic, chciałam tylko zaspokoić ciekawość. – Dokłada notes do walizki i zatrzaskuje wieko. Lionel wyciąga do niej rękę. – Może teraz ja? Podaje mu kluczyk Waltera, a on wkłada go w wydrążenie i wstawia Conan Doyle’a z powrotem na półkę. Odwraca się z uśmiechem do Violet. – Chodźmy. – A konkretnie dokąd? – Myślałem, żeby pojechać do mojego hotelu, umyć się i zjeść śniadanie. Masz coś przeciwko temu? – Podnosi walizkę jedną ręką, drugą wyciąga do Violet. – Absolutnie nic – odpowiada, biorąc go za rękę. Obsługa hotelu Adlon nawet nie mrugnie okiem na ich widok, choć są niechlujni, zakurzeni, zalatuje od nich benzyną. Może działa na nich pewność siebie, z jaką Lionel, pod rękę z Violet, podchodzi do recepcji i prosi o klucz. – Mój bagaż został w samochodzie na podjeździe – mówi po niemiecku. – W daimlerze. Proszę mi go zaraz przysłać na górę. – Brzmi to bardziej jak rozkaz niż prośba. – Tak jest, Herr Richardson. Idą przez marmurowy hall do niezliczonych wind.
– Pod twoją nieobecność rezerwowali pokój dla ciebie? – Na to liczę. Zapłaciłem im z góry za całe lato. Winda sunie szybko do góry. Lionel dalej trzyma walizkę Violet, jakby wolał nie powierzać jej nikomu. Violet trzyma go pod rękę, zastanawiając się, czy woził tą windą inne kobiety. Pewnie Jane albo którąś z kobiet, które poznała u niej na przyjęciu, jakąś majętną baronową lub znudzoną żonę oficjela. Ze zdumieniem słyszy swój głos, gdy zadaje mu to pytanie. Lionel przesuwa rękę i splata palce z jej palcami. – Nie, Violet. – Wybacz, to nie mój interes. – Przestań. Oczywiście, że twój. Dochodzą do jego pokoju, komfortowego narożnego apartamentu z dwuskrzydłowymi drzwiami. – Postawiłem na wygodę, bo miałem tu przesiedzieć całe lato – mówi Lionel, cofając się, żeby przepuścić ją przodem. Pokój jest piękny, urządzony w wykwintnych różach i zieleniach, wielki salon z drzwiami do sypialni po prawej. Przez wysokie okna wlewa się światło wczesnego poranka. Lionel stawia walizkę na biurku. – Chyba zaczniemy od kąpieli? – mówi z uśmiechem, pocierając swój nieogolony policzek. Kąpią się razem w luksusowej emaliowanej wannie, spowici parą, przez którą przebijają ekstatyczne promienie słońca. Violet myje pierś Lionela, nie żałując mydła; ona nabiera piany w dłonie i myje go całego, ręce, nogi, genitalia, palce u nóg, uszy i ostry koniec nosa. – Teraz już jesteś czysty – mówi. – Czyściuteńki, bieluteńki i rozkoszny. – I kłujący. – Dotyka podbródka. – Czyściuteńki, bieluteńki i rozkoszny, i kłujący.
Lionel odwraca ją i opiera o swoją potężną pierś. Wyjmuje spinki z włosów i myje delikatnymi ruchami mocnych palców, a potem płucze do czysta. Kiedy woda zaczyna stygnąć, owija Violet w ręcznik i niesie do łóżka. Violet uwielbia kochać się z Lionelem: jego energiczne ruchy, to, jak podstępnie ją łaskocze albo trąca w najdziwniejsze miejsca, kiedy zaczyna zasypiać; salwy radosnego śmiechu, długie, leniwe przestoje. Uwielbia piękno jego ciała o poranku, czarne włosy i złocistą skórę, jego tężyznę, to, jak światło załamuje się na jego ramionach, kiedy przewraca go, żeby jeszcze raz się z nią kochał. To, jak patrzy na nią, jakby chciał ją połknąć całą, co zresztą potem robi. Składa jej dłonie razem i tak mocno ściska, że Violet musi uciec wzrokiem; dochodzi z dzikim okrzykiem, pod jego nagim spojrzeniem, kiedy porusza się w niej z czułością, a chwilę później sama pomaga mu dojść. Leżą złączeni, omdlali, na zalanym słońcem łóżku. Jego dłonie są splecione z jej dłońmi, jego rozpalona skóra przywiera do jej rozpalonej skóry; Lionel tonie w niej ufnie, najdłużej, jak się da. Violet budzi głośny szum wody. Przez uchylone drzwi łazienki widzi stojącego przy umywalce Lionela. Jego naga muskularna sylwetka ma w sobie zwierzęce piękno; goli się wprawnymi pociągnięciami brzytwy. Violet przeciąga się rozkosznie, pławiąc się w intymności tej idyllicznej scenki. Lionel przechwytuje jej spojrzenie w lustrze i uśmiecha się. – Zbudziłaś się wreszcie? – Nie mów, że spałam długo. – Trzy godziny, śpiochu. Jest już po dziesiątej. – Kończy, wyciera ostrze i osusza twarz ręcznikiem. – Zamówiłem śniadanie, powinno być lada chwila. – Świetnie. Jestem strasznie głodna.
– I nie bez powodu. – Odwiesza ręcznik i wychodzi z łazienki, żeby przysiąść obok niej na rozrzuconej pościeli. Czarne włosy zdążył zaczesać z czoła mokrym grzebieniem. Kładzie rękę na udzie Violet. – Myślałem… – O nie, tylko nie to. – Myślałem, co powinniśmy teraz zrobić. Violet ze śmiechem rusza palcami u nóg. – Mam kilka dobrych pomysłów. Ale Lionel się nie śmieje. – Musimy wyjechać z Berlina jak najszybciej. Wiesz, że nie możemy tu zostać. – Oczywiście, że nie. – Violet przewraca się na wznak i patrzy w sufit. Czuje się rozluźniona i ociężała po gorącej kąpieli, kochaniu z Lionelem i śnie w puchowej pościeli. – Muszę wziąć rozwód z Walterem. – Moim zdaniem im prędzej, tym lepiej. – Jak tylko skontaktuję się z adwokatem. – Niewątpliwie podstaw ci nie brak. Ale zrobimy to w Londynie. Tak czy owak, musimy stąd wyjechać; obawiam się, że wkrótce i tak nas stąd wyrzucą, jeśli sytuacja się bardziej zaogni. Lub, co gorsza, internują. – Urywa. – O czym myślisz, Violet? – Myślę o tym, że chyba powinnam się postarać o przyjęcie do laboratorium Rutherforda w Manchesterze. Obawiam się, że wpływy Waltera sięgają Devonshire; w życiu mnie tam nie przyjmą z powrotem. – Moim zdaniem jest dokładnie na odwrót. – Na odwrót? – Odwraca głowę i patrzy pytająco na Lionela. – Niedawno doszły mnie słuchy, że jest tam skreślony.
Violet siada na łóżku, odruchowo przyciskając kołdrę do piersi. – Skreślony? Co masz na myśli? Są źli, że ich zostawił dla Berlina? Lionel przygląda się jej bacznie, mrużąc jedno oko. – Nie mów, że nie wiesz? Nie masz o tym pojęcia? – O czym? – Kurczowo ściska jego gołe kolano. – O czym? – powtarza. – Wyrzucili go. Nie wiedziałaś? Dlatego wyjechaliście. Ktoś doniósł radzie instytutu o tobie: że cię uwiódł. – Przykrywa jej dłoń swoją dłonią. – Że byłaś z nim w ciąży. – Tak, byłam – szepce Violet. – Ale nikt o tym nie wiedział oprócz mnie i Waltera. No i… – Ściąga z namysłem brwi. – Ale on by go raczej nie wydał. Nie mógł, bo podpisałby wyrok na siebie. – Kto, Violet? – Lekarz. Lekarz, do którego wysłał mnie Walter. – Nie dodaje: po to, żeby usunąć ciążę. Lionel patrzy na nią z powagą, jakby czuł, że coś przed nim ukrywa. Ale jest dżentelmenem, więc nie pyta. – Violet, Granta wyrzucono – mówi, z wyczuciem odczekawszy chwilę. – Wiem to na sto procent. Przypuszczam, że pomogli mu zaczepić się w Kaiser Wilhelm tylko po to, żeby zatuszować skandal. Patrzy tępo w twarz Lionela, jakby nagle uszło z niej powietrze. – To dlatego się ze mną ożenił. To był warunek ich świńskiego paktu – mówi wstrząśnięta. – Nie taki znowu świński. Starali się ciebie chronić. – Skoro chcieli mnie chronić przed nim, to powinni mnie byli trzymać z dala od niego. – Patrzy na swoje dłonie
w dłoniach Lionela. To nie są ręce damy. Nie oszczędzały się w laboratorium chemicznym i choć jest bardzo młoda, ma już pomarszczone knykcie i odciski na poduszkach palców. – I tak straciłam dziecko. – Bardzo mi przykro. – Mówisz, jakby ci było naprawdę przykro. – Bo jest. Rozumiem, że chciałaś je mieć? Oczy jej wilgotnieją. – Tak. W pierwszej chwili nie, ale potem tak. Ale zaraz było po wszystkim. Violet spodziewa się, że Lionel zasypie ją teraz stertą banałów. „Zobaczysz, będziemy mieli dzidziusia” albo „Nie martw się, kochanie, zrobię ci tyle dzieci, ile tylko zechcesz”. Pamięta, jak leżała w łóżku z podkładem ze sterylnego białego płótna między udami, a nad nią stał berliński lekarz z wyrazem profesjonalnego współczucia na twarzy. „Pani już nie będzie miała więcej dzieci, Frau Grant”. Ale ona nie chciała więcej dzieci, tylko tego jednego. Swojego dziecka. Lionel głaszcze ją po udzie w milczeniu. Łatwo odgadnąć, o czym myśli – o tym, że kochali się w zapamiętaniu, bez żadnych zabezpieczeń. Bez prezerwatyw z jelita baraniego z apteki na Charlottenstrasse, bez nieskutecznych irygacji octem, bez wyskakiwania w ostatniej chwili i bez obliczeń zawodnego kalendarzyka. – Masz jakieś dzieci? – pyta Lionela. – Nie. Jezu, nie. Nie jestem… Zawsze uważam. – Tylko nie ze mną. – Tylko nie z tobą. – Siedzi bez ruchu, nie patrząc na nią, pogrążony we własnych myślach. Nie mówi jej, dlaczego potraktował ją inaczej niż tamte. Nie zadaje dalszych pytań, które na pewno kłębią mu się w głowie: na przykład czemu nie
mieli następnego dziecka z Walterem. Albo czy chciałaby mieć z nim dziecko. – Nie wiem, czy mnie dobrze zrozumiałaś – zaczyna z innej beczki. – Chcę się z tobą ożenić, jeśli mnie zechcesz. – Tak. – Tak: zrozumiałaś, czy: tak, zechcesz? Violet podnosi wzrok. – Jedno i drugie. – Doskonale. – Oddycha z ulgą. – Na razie jednak powinienem być trochę ostrożniejszy. Biję się w piersi: dałem się ponieść chwili i tak dalej. – Tak, oczywiście. – Violet od razu zdaje sobie sprawę, że wcale nie ma ochoty uważać. Chce być szaleńczo nieostrożna. Pożąda choćby nikłej szansy powołania nowego życia, jakiegoś trwałego śladu po nich, dowodu, że istnieli kiedyś oboje z Lionelem, że byli zakochani i radośnie kochali się z sobą. Ktoś stuka do drzwi. – Zimmerservice! – woła głos przytłumiony przez drewno i ścianę. – Śniadanie – ożywia się Lionel. – Nareszcie. Lionel pomaga jej się ubrać, Violet zapina mu kamizelkę; po paru podejściach udaje jej się nawet zawiązać mu krawat. – Najchętniej bym się dziś bezwstydnie wylegiwał z tobą w łóżku – mówi, sięgając po kapelusz – ale mam kilka spraw do załatwienia, skoro mamy jechać jutro. Nie masz mi tego za złe? – Broń Boże. Sama muszę jechać do laboratorium. Mało kogo tam zastanę, bo Kaiser Wilhelm na dniach zamyka się na cały sierpień, ale chcę zabrać swoje rzeczy i pożegnać się. – Podwiozę cię. – Bierze Violet za rękę. Jadą w milczeniu do Dahlem. Lionel trzyma ręce na kierownicy; patrzy przed siebie. Violet tym razem nie tuli się do
niego; siedzi z rękami na podołku. Jest ładny dzień, gorący, bez chmur; plamy cienia wydają się niezwykle atrakcyjne. – Co masz do załatwienia? – pyta Violet. – Nic nadzwyczajnego. – Wprawnym ruchem zmienia biegi. – Muszę pożegnać się ze znajomymi. Wypytać Goschena, jakie są rokowania co do wojny, sprawdzić, czy były jakieś wiadomości z mojego pułku. Może już mnie nie wzywają? No i, rzecz jasna, oddać auto. Violet przymyka oczy i wyobraża go sobie w eleganckim mundurze koloru khaki z błyszczącym skórzanym pasem. Widok dość dziwny, a jednak to właśnie jest życie i zawód prawdziwego Lionela. – Kto to jest Goschen? – Sir Edward Goschen. Brytyjski ambasador w Berlinie. – Widzę, że obracasz się w kręgach wysoko postawionych. – Jest przyjacielem mojego ojca. Odkąd tu przyjechałem, był mi niesamowicie przychylny, przecierał szlaki, poznawał, z kim trzeba. – No tak, tego się mogłam spodziewać. – Violet patrzy w bok na przesuwającą się obok nich miejską zabudowę, która w miarę jak zbliżali się do przedmieść, zaczynała się rozrzedzać, przecinana płatami bujnej lipcowej zieleni. – Kochanie, coś nie tak? – Nie, nic – zbywa go jak Waltera, ale potem przypomina sobie, że to nie jest Walter, tylko Lionel, którego jej myśli interesują naprawdę. – To znaczy, nic wielkiego, ale uderzyły mnie pewne zbieżności. – Jakie na przykład? – Na przykład moi rodzice przyjaźnili się z ambasadorem brytyjskim w Stanach Zjednoczonych. – Co ty powiesz? To musiał być Bryce. James Bryce,
dobrze zapamiętałem? – Tak. – Osobiście go nie znoszę. Przed nimi wyłania się biały, nowy gmach instytutu obsadzony młodymi drzewkami. Lionel przelatuje przez puste skrzyżowanie i zwalnia. – Ja też – mówi ze śmiechem Violet. – Sama widzisz! – Samochód zatrzymuje się przy krawężniku. Lionel zaciąga hamulec i wyskakuje, żeby otworzyć drzwi Violet. – Oboje mamy dobrze w głowie. Jesteśmy równi goście, jak mówią u was, w Stanach. Rozumiemy się doskonale, więc wiesz, że pragnę twojego szczęścia. W jego szarych oczach gości powaga. Violet nachyla się i całuje go na pożegnanie, na widoku publicznym, przed samym wejściem do instytutu. – Wierzę ci. – Przyjadę później odwieźć cię do domu. To znaczy, do hotelu. Musimy się spakować. Czwarta ci odpowiada? Spakować. Wyjechać z Lionelem porannym pociągiem z Berlina, uciec z kochankiem. Czy już tego nie zrobiła? Nie porzuciła wszystkiego, by przekroczyć granicę? – Może być czwarta. Violet zagląda do kolejnych gabinetów, ale tylko Maxa Plancka zastaje przy biurku. Widzi przez szybę jego pochyloną głowę i pobrużdżoną twarz. Krzesło sekretarki jest puste. Violet zagląda przez uchylone drzwi. – Herr Planck? – Frau Grant. Myślałem, że pani jest w Wittenberdze. – Zdejmuje okulary, wstaje i macha, żeby weszła. – Wróciłam wcześniej. Strasznie… strasznie mi przykro, ale okoliczności zmuszają mnie do złożenia rezygnacji. –
Wręcza mu żałosny świstek, na którym zrzeka się praw do stanowiska, które nigdy formalnie nie istniało. – Martwi mnie ta wiadomość. Czy mógłbym jakoś pomóc pani zmienić zdanie? Mam nadzieję, że pani decyzja nie jest spowodowana wrzeniem na Bałkanach. – Zacisnął palce na krawędzi biurka. W jaskrawym świetle lampy jego oczy wydają się mroczne i podkrążone, czoło poorane zmarszczkami. – W pewnym stopniu z tego powodu, ale głównie dlatego, że rzuciłam Waltera. Odeszłam od doktora Granta. Mówię to panu na wstępie, bo nie zamierzam się z tym kryć – odważnie recytuje jednym tchem. – Rozumiem. – Planck spuszcza wzrok i bawi się okularami. – Dziękuję za zaufanie. Czy mogę być z panią całkiem szczery? – Jak najbardziej. Planck podnosi na nią oczy. – Cieszę się, że pani to zrobiła. Proszę się absolutnie nie krępować, gdybym mógł coś dla pani zrobić. Listy, rekomendacje, cokolwiek. Violet wbija paznokcie w dłonie. Wszystko na nic; jej oczy i tak zachodzą łzami. – Dziękuję panu bardzo. Doceniam pańską dobroć. Oczywiście napiszę, kiedy już postanowię, co dalej. Jestem… jestem panu bardzo wdzięczna za czas spędzony tutaj. – Pani obecność tutaj była dla nas największą przyjemnością. – Wyciąga do niej rękę. – Życzę pani wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że nasze drogi jeszcze się przetną. Violet wchodzi do swojego ciasnego gabinetu z malutkim biurkiem. W pokoju jest duszno i gorąco, pachnie gumką i ostrużynami z ołówków. Wszystko jest w idealnym porządku;
zamknęła swoje sprawy przed wyjazdem do Wittenbergi. Wyposażenie jest skromne: żadnych zdjęć w ramkach, żadnych bibelotów, tylko papiery, czasopisma naukowe i kilka przyborów. Otwiera szufladę i wyjmuje stary suwak logarytmiczny, który przywiozła z sobą jeszcze z Nowego Jorku; farba starła się od częstego używania. Bierze wysłużone drewienko i wsuwa do kieszeni żakietu, a kiedy wyjmuje rękę z kieszeni, trzyma w niej mały, oprawny w skórę notes z gabinetu Waltera. W dolnym prawym rogu oprawy widnieją wytłoczone pozłacane cyfry: 1912. Kładzie go przed sobą i zamyka oczy. Tylko otworzy i zerknie do środka. Nie ma prawa. Ukradła zapiski, prywatne myśli Waltera, do których ma absolutne prawo. Gdyby prowadziła pamiętnik lub jakiekolwiek osobiste zapiski, byłaby oburzona, gdyby nakryła Waltera na ich lekturze. Ale podejrzenia nie cichną. Jeśli nie sprawdzi ich teraz, nigdy nie będzie miała lepszej okazji. Zresztą, to był również jej romans. Kładzie palce na gładkiej skórze notatnika i otwiera oczy. 4 stycznia. Pieprzyłem V w gabinecie (biurko), potem jeszcze 1 raz w domu. Ma rozkoszną ciasną cipkę, bardzo jędrną i umięśnioną, cudownie pulsuje, kiedy V ma orgazm (nieczęsto). 5 stycznia. Wypieprzyłem V szybko z rana, potem do laboratorium w świetnym humorze. Jakżeż ona mnie odmładza tym swoim dziecięcym entuzjazmem. Kłótnia z D-d na temat procedur wyodrębniania toru, w kółko powtarza te swoje brednie. Na lunch do Crown. Rozglądałem się za B-e, ale jej nie było. 6 stycznia. Znów lunch w Crown (ciekawe, czy B-e pieprzy się z innymi?). Zastałem ją w kuchni. Stary N-d ewidentnie
nabrał podejrzeń i wczoraj, widząc mnie, wysłał ją na zakupy. Wziąłem ją na górę i wypieprzyłem setnie na stojaka w szafie z obrusami – ha! Szczytowała, aż miło. Uwielbiam jej wielkie mięsiste uda i tyłek, choć najbardziej mi stoi do V i jej dziecięcej cipki. Po południu nie pieprzyłem V, musiała dłużej zostać w laboratorium. Najchętniej wróciłbym do Crown, do B-e, jednak poszedłem do domu. Pchnąłem liścik V, żeby po wszystkim przyszła na Norham Gardens. 7 stycznia. V przyszła wczoraj o 10 wieczór, zmęczona i apatyczna, ale postawiłem ją na nogi kieliszkiem brandy i pocałunkami (pocałunki potrafią rozgrzać nawet cipę z lodu) i dała się wypieprzyć. Długi rajcowny sztos, jak zawsze za drugim razem – miała orgazm. Późno do laboratorium. D-d wpadł przed lunchem do mojego pokoju. Mówi, że dostał list od kolegi, który widział mnie w Ritzu z V w Nowy Rok. Udałem święte oburzenie i wyzwałem od idiotów. V zajęta cały dzień, ale wieczorem przyszła na Nham Gdns. Dopchnąłem ją 2 x przed północą powoli i solidnie, ale nie miała orgazmu. Spałem potem jak zabity. Violet odkłada notatki. Ma zawroty głowy; przed oczami latają jej mroczki, oddzielając jej mózg od czarnych bazgrołów, którymi Walter przelewał swoje skryte myśli na papier. Jeszcze słowo, a zwymiotuje na podłogę ze sterylnego linoleum. – Frau Grant! Nic pani nie jest? Violet chwiejnie wstaje, zasłaniając sobą biurko z dziennikiem Waltera, jakby chciała oszczędzić swojej hańby światu. – Chyba nie, dziękuję panu. To jeden z asystentów laboratoryjnych, młody blondyn o poważnych niebieskich oczach. – Jest pani bardzo blada. Źle się pani czuje?
– To chyba przez ten upał. Młody mężczyzna podchodzi szybko do małego okna; próbuje je rozewrzeć. Violet otwiera usta, żeby zaprotestować, ale nie może wydobyć z siebie głosu. Opada na krzesło i przygląda się, jak mężczyzna mocuje się z dolną połową okna, aż wreszcie nabrzmiałe od upału drewno poddaje się i szyba podjeżdża z brzękiem w górę. – Dziękuję. – Przynieść pani szklankę wody? – Poproszę. Kiedy chłopak przynosi jej wodę, pije drobnymi łyczkami. Jest teraz spokojniejsza, rozjaśnia jej się w głowie. Pamięta tamten wieczór, kiedy przyszła późno do domu z laboratorium, a Walter czekał na nią. Szósty stycznia, jakie to dziwne, że daty nabierają znaczenia w retrospektywie. Był taki czuły i uwodzicielski. Czekał na nią z kieliszkiem brandy i porcją ciasta. Kiedy kochał się z nią, powoli, metodycznie, po raz pierwszy przemknęło jej przez myśl, że chyba jest w nim zakochana, że to musi być miłość: mężczyzna, który czeka na nią z brandy i ciastem i kocha się z nią z taką miłosną inwencją. Wstaje i zaczyna krążyć po pokoju jak zwierzę w klatce; opiera się rękami o framugę okna i wdycha rozpalone powietrze napływające z dziedzińca. Czuje lekki powiew wiatru we włosach. Siada znów, popijając wodę po łyczku, i ponownie otwiera dzienniczek, wertując strony, żeby znaleźć zapis z kwietnia. Tym razem jest całkiem trzeźwa. Czyta o jakiejś innej dziewczynie, o jakiejś żałosnej gąsce, której wydawało się, że zjadła wszystkie rozumy. 24 kwietnia. Mój wykład – ogromny sukces. Bankiet, wyśmienite wino. Po wszystkim z H-nem i F-ym zabawić się.
F-y znał w pobliżu zacny przybytek, miłe dziewczęta, wybrałem wesołą ok. 17-latkę chętną i przy kości i wypieprzyłem 2 x /1 h (wyczyn, który się nie powtórzył od pierwszej nocy z V, a przedtem co najmniej rok wcześniej – ot, wiek średni!). Drzemka, puknąłem dziwkę jeszcze 1 x (ostatkiem sił) i do hotelu. V śpi. 25 kwietnia. Zbudziłem się ze sterczącym kutasem. Miły gładki sztos, V cudownie współpracowała. Zlałem się potężnie. Po wszystkim V powiedziała mi, że może być w c. Szlag by to. Powiedziałem, że trzeba coś z tym zrobić po powrocie, ale ona się nie rwie. Idiotka. Nie będę z nią dyskutować, póki nie ma pewności. Z kobietami w jej stanie nie ma rozmowy. Violet przerzuca kilka kolejnych stron. 2 maja. V wróciła od dr W-w; uparła się na to dziecko. Nie da sobie wybić z głowy, suka. Wściekły poszedłem prosto do dr. W-w. Co jej, u diabła, naopowiadał? Postawiłem sprawę jasno, że mogę donieść, gdzie trzeba, jeśli nie wpłynie na V. On na to, że nie i nie. J-ać wszystkich medyków. 3 maja. Niech to diabli. Rano wezwanie od D-d i rady instytutu: mam się stawić zaraz po lunchu. Ten skwsn W-w ewidentnie mnie sypnął. Mam się ożenić z V i złożyć rezygnację; jeśli to zrobię, pomogą mi się urządzić na Kontynencie. Ożenić!!! J-ny dr W-w. 4 maja. Zaszedłem wieczorem do Violet. Kiedy zgodziła się na ślub, wyrypałem ją solidnie na podłodze, choć nie bardzo jej to przypadło do gustu. W pieskim humorze poszedłem do Crow, ale B-e nie było. J-ać wszystkie baby. Violet przykłada rękę do biodra. Rano, po oświadczynach Waltera, odkryła dwa duże sińce na obu biodrach, efekt łomotania o deski podłogi. Pamięta, jak z dumą oglądała je w lustrze: były świadectwem jej ofiary na ołtarzu przyjemności
Waltera. 8 maja. Ranek w Tuileries. V jako żonka całkiem, całkiem. Jest świetną towarzyszką, żadnych dąsów w łóżku, jak to bywa u kobiet. Nigdy nie powie nie, chyba że ma period. Po południu podałem jej pierwszą herbatkę według przepisu. Czekałem, ale zero reakcji. Na wszelki wypadek odpuszczę jej dziś w nocy. Myśli Violet są spokojne, tak spokojne, że słyszy wyraźnie łomot serca o żebra. 11 maja. Ranek w Wersalu, V czuli się do mnie. Pyszny obiad w hotelu, V 2 x wyszła do klozetu. V dalej się przymila, więc przeleciałem ją krótko przed snem. Po wszystkim obejrzałem dokładnie kutasa; nic. Dalej parzę herbatkę, dodając 2 ziarna extra. Lodowatymi palcami Violet przewraca kilka kolejnych stron, dochodząc do wpisów z Berlina. 18 maja. Hurra!!! V od rana skarży się na bóle. Krew na pościeli. Wezwałem doktora; o 5 stwierdził poronienie. V bardzo smutna, pocieszałem biedaczkę. Po obiedzie poszedłem do Mme G-d, wypiliśmy 2 butelki szampana, po czym wypieprzyłem naszą drogą P-e tak, że ledwie się trzymała na nogach!!! Szczęśliwym trafem, wychodząc, spotkałem gen. von M-e, umówiłem się z nim na jutro po po… Violet zamyka zapiski. To właśnie chciała wiedzieć. Dalsza lektura byłaby ordynarnym podglądactwem. Wsuwa notes do kieszeni, zamyka okno i opuszcza gabinet.
Vivian Nie odwiedzałam Lenox Hill Hospital, odkąd niania wyniosła mnie stamtąd z majtającą u kostki metką „Schuyler, dziewczynka”. Chyba niewiele straciłam. Atmosfera miejsca była mi dosyć dobrze znana. Faktem jest, że w ostatnich kilku tygodniach spędziłam w szpitalnych poczekalniach (zwłaszcza jednej) więcej czasu niż przez resztę swojego dwudziestodwuletniego żywota. Ledwie zaczęłam wdychać kombinację lizolu, pasty do podłóg i bukietu rozgotowanych jarzyn, a już moje bezwstydne gruczoły przystąpiły do buzowania koktajlem hormonów Przywitanie z Doktorem Paulem. A to wszystko, kiedy gnałam przez korytarze i sterylne ślepe zaułki, rozpaczliwie poszukując ciotecznej babki w komie. – Śpiączka. W środku jest mamuś – uprzedziła mnie Pepper, gdy zdyszana zaryłam przed drzwiami wejściowymi z wywieszką HADLEY (w rejestracji na dole nie mogłam sobie przypomnieć za Chiny, który z jej eksmężów był ostatni). – Schodząc na dół po schodach, upadła na głowę i odtąd nie odzyskała przytomności. Doktorzy wyglądają na znudzonych jej stanem. – Jednak twarz Pepper była poważna i zasępiona. Bez szminki wyglądała jak nie ona. – Czy doznała jeszcze jakichś obrażeń? – Próbowałam zajrzeć przez szybę w drzwiach. – Żebra i tym podobne. Musieli jej założyć na czole szew. Nie będzie zachwycona. – Jej chirurg plastyczny poradzi sobie z tym na bank. Drzwi otwarły się z rozmachem i z pokoju wypadli rodzice. – Vivian! Jesteś nareszcie! – Mamuś wzięła mnie w objęcia i zalała się łzami, jakby ciocia Julie była jej rodzoną matką, a nie
krewniaczką, z którą ostrzeliwały się regularnie ponad strefą zdemilitaryzowaną Madison Avenue. Poklepałam ją po plecach. – Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. – Choć raz masz zasłonięte nogi – pochwalił ojciec. – Twoja troska o ciocię jest powalająca. A tak nawiasem, jak się miewa? – Bez zmian – załkała mamuś. – Po prostu leży jak kłoda. Z tym całym bandażem. Od grupy chłopaków w białych kitlach odłączył się lekarz. W jednym ręku trzymał kartę chorego. Dzięki doktorowi Paulowi umiałam się w niej rozeznać (świntuszki, myśleliście pewnie, że w ogóle nie wychodziliśmy z łóżka, co?) i teraz wyrwałam mu ją z rąk ze zręcznością zawodowca. – Hm – mruknęłam, pstrykając przy uchu długopisem młodego lekarza. – To ciśnienie pewnie was trochę niepokoi. – Wygląda na to, że pacjentka ma chronicznie podwyższone ciśnienie. Mamy na to oko. Czyżbym wyczuła rozbawienie? Wycelowałam w niego długopis. – Może grzeczniej, młody człowieku. – Tak, psze pani. – Reszta jest w normie. – Oddałam mu kartę. – Dlaczego wciąż jest nieprzytomna? – Powodów może być wiele, ale najprostsze wyjaśnienie jest takie, że mózg sam się leczy. Doznała wstrząsu mózgu, poważnego, ale nie odkryliśmy żadnych oznak pęknięcia czaszki ani krwotoku wewnątrzczaszkowego. – A ciśnienie płynu mózgowo-rdzeniowego? – Wolelibyśmy, żeby było trochę niższe. Monitorujemy regularnie.
– Ile szwów założyliście na czoło? – Dwanaście. Spora rana, na szczęście powierzchowna. Nie wiem, czy pani wie, ale złamała też trzy żebra. Kiedy odzyska przytomność, będzie ją bardzo boleć. Na to też coś jej zapisałem. – Naprawdę? To jej się spodoba. Ma się rozumieć, dożylnie? – Tak, psze pani. – Kiedy będę mogła ją zobaczyć? Skinął w stronę drzwi. – Nawet teraz, jeśli pani sobie życzy. Właśnie skończyliśmy badanie. Za pół godziny wrócimy sprawdzić stan chorej. Obdarzyłam go tym Szczególnym Spojrzeniem Vivian. Zasłużył sobie. – Doskonale, doktorze… – Miller. James Miller. – Doktorze Jamesie Millerze. – Poszerzyłam dodatkowo swój uśmiech. – Jestem Vivian Schuyler. To na razie tyle. – Do usług, panno Schuyler – powiedział, a miało to znaczyć: kiedy tylko zechcesz, kiwnij małym paluszkiem i poproś doktora Millera, a zmaterializuję się przed tobą jak Flash Gordon w tunelu czasoprzestrzeni. Z zadowoleniem stwierdziłam, że zapewniłam mojej ciotecznej babce Julie najlepszą opiekę dostępną w szpitalu Lenox Hill w tę ciemną listopadową noc. Nie wątpię, że ona zrobiłaby dla mnie to samo. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że otaczają mnie oszołomione twarze. – Co to było, u diabła? – spytała Pepper, kiedy ruszyliśmy do pokoju cioci. – Ot, drobna sztuczka, zwana użyciem czaru osobistego dla
osiągnięcia korzyści. – To wiem. Chodzi mi o te jakieś płynne rdzenie mózgowe. Co to za abrakadabra? – Nie mów mi, moja droga, że nigdy nie sypiałaś z lekarzem? Zaraz jednak otrzeźwił mnie widok cioci Julie z zabandażowaną głową, jak uprzedzała mamuś. Pokój był zaciemniony, a gaza lśniła mroczną bielą nad lewą brwią cioci lub tym, co było jej brwią – starannie wydepilowanym łukiem – nim ją lekarze zgolili. Biedna ciocia Julie. Kiedy obudzi się i spojrzy w lustro, przeżyje szok. Zero makijażu, matowe włosy przyklepane do czaszki, zamiast modnych fatałaszków obciachowa szpitalna koszula z rozcięciem na plecach. Żadnej tarczy z kosmetyków osłaniającej przed bezlitosnym spojrzeniem świata. Właściwie nie wyglądała na starą, tylko na zmęczoną. Musnęłam jej czoło palcami. – To Vivian, ciociu Julie. Jestem przy tobie. Postawiłam twoich doktorków na baczność, będą teraz skakać wokół ciebie. Ani się obejrzysz, a będziesz zdrowa. Ciotka milczała jak zaklęta; jej twarz nawet nie drgnęła. – Leży tak już od czterech godzin – szepnęła Pepper. – Jak Śpiąca Królewna. Czy wiesz, ciociu, że leżysz sobie jak Śpiąca Królewna? Pójdę skombinować jakiegoś księcia, żeby cię zbudził pocałunkiem. Ochotników nie powinno zabraknąć. Jakbym ją słyszała, jak mówi do mnie: „Nie rozśmieszaj mnie, młoda damo”. W poczekalni mamuś odzyskała opanowanie i teraz podawała tacie filiżankę kawy, którą przyjął ze znużeniem. Mamuś odwróciła się i patrzyła, jak zwalam się na krzesło niczym wór trocin.
– Gdzieś ty się podziewała do tej pory, Vivian? Wydzwanialiśmy do ciebie bez końca. – Byłam w rezydencji Lightfootów. Na obiedzie. – Chcesz kawy? – Poproszę. Nalała kawy z termosu w rogu poczekalni i podała mi filiżankę. O dziwo, pamiętała, że nie używam śmietanki. Skosztowałam kawy. – Właściwie to był obiad zaręczynowy Gogo. Nigdy nie zgadniesz, za kogo wychodzi za mąż. Mamuś przysiadła obok mnie. – Jakoś nie mogę się w tym połapać. Czy ona aby nie spotykała się z tym miłym młodym człowiekiem, jakżeż mu tam było… – Wychodzi za doktora Paula. Mamuś strzepnęła z kolan niewidzialny pyłek. – Twojego doktora Paula? Tego z poczty? – Tego samego. – Obawiam się, że nie rozumiem. Popijałam kawę, zastanawiając się, ile można jej powiedzieć. – Bardzo mi przykro, ale nie mogę zdradzić paru paskudnych szczegółów. Powiem tylko tyle, że gdybyś wyszła onegdaj za pana Lightfoota, rezydowalibyście aktualnie w Białym Domu. – Ciekawe – odparła lodowatym tonem. – Wiesz, jak to jest, mamuś. Nie ma zysków bez strat. – Przeciągnęłam się, jak to po kawie, tłumiąc ziewnięcie. – Co ty powiesz? Kiedy trawiłam wymowę oschłych słów mamuś, sugerujących, po zdekodowaniu, Bardzo Złe Rokowania dla Mr.
S. Barnarda Lightfoota III, dotarło do mnie, że moja matka jest w sumie równą babką. Po raz pierwszy od sześciu godzin wątły uśmiech zagościł w kącikach mych ust. Jak Boga kocham, uśmiech. Zgroza! Dudliłam kawę na potęgę. – Czemu się śmiejesz? – spytała mamuś. Szturchnęłam ją łokciem w ramię. – Bo wyobraziłam sobie ciebie w roli Pierwszej Damy. O drugiej nad ranem do poczekalni wkroczył doktor Miller. Wyprostowaliśmy nasze zmęczone ciała na baczność. – Vivian Schuyler? – Patrzył na mnie. Twarz miał wydłużoną ze zmęczenia, ale się uśmiechał. – Pyta o panią. Ciocia Julie była blada, mrugała powiekami, a wokół niej unosił się zapach lekarstw, niemniej jednak była przytomna. Odgarnęłam jej włosy z bandaża. – Proszę tego więcej nie robić, ciociu Julie. – Cholerne schody. – Co mówisz, ciociu? W ogóle cię nie słychać. Następnym razem będziesz patrzeć pod nogi? Ochrypły skrzek. Pogładziłam ręką jej kołdrę, białą i szeleszczącą, jak w dobrym hotelu. – Jak się czujesz, ciociu? Chcesz więcej morfiny? – Tak. – Odpowiedz całym zdaniem. Chcesz więcej morfiny? Powieki jej zatrzepotały i zamknęły się. Doktor Miller natychmiast poświecił jej w źrenicę latarką. – Już dobrze. Nic mi nie jest. – Głos cioci Julie brzmiał jak zeschła łuska wokół tego, co było ongiś wartkim strumieniem mowy. – Powinnaś odpocząć, ciociu. Musisz nam wyzdrowieć. Jak
to dobrze, że znów jesteś z nami. Zbyła mnie niecierpliwym ruchem podbródka, o co nie miałam żalu, bo sama bym tak zrobiła, gdyby to ona do mnie wyskoczyła z podobnym tekstem. – Max – wyrzęziła. – Jaki Max? – Ona. Vivian, to znaczy Violet. Błyskawicznie nachyliłam się nad nią. – Co powiedziałaś? – Violet. Serce załomotało mi w piersi. Delikatnie pogładziłam ciotkę po włosach. Policzyłam w myśli do trzech. – Więc co z tą Violet? – spytałam. – Max. Maxwell. – Wiem, że pani chce dobrze, panno Schuyler, ale naprawdę nie powinniśmy jej jeszcze zmuszać do mówienia – rozległ się za mną uprzejmy głos doktora Millera. – Nie odzyskała jeszcze w pełni władz umysłowych. W tym, co mówi, raczej nie doszukiwałbym się sensu. Tylko ja jedna, dzięki mojej niezwykłej wrażliwości, dostrzegłam błysk urazy w oczach ciotki Julie. – Nie męcz się, ciociu. Potem mi powiesz. – Pochyliłam się nad nią, głaszcząc ją i opatulając troskliwie. – Kim jest ten Maxwell? – spytałam szeptem, kiedy moja głowa znalazła się w pobliżu jej ucha. Bezkrwiste, popękane wargi ciotki Julie poruszyły się. – Instytutem. W Paryżu. *** Siedziałam z ciocią Julie przez dłuższy czas, podczas gdy inni zaglądali tylko na chwilę. Kiedy wróciłam do poczekalni,
wszyscy spali, z wyjątkiem taty, który siedział na twardym krześle, trzymając na kolanach głowę mamy. Głaskał ją po głowie. Kiedy weszłam, odwrócił się w moją stronę, kładąc palec na ustach; dziwna rzecz, wyglądał, jakby mu ubyło dziesięć lat. Uklękłam przy nim. – Już jest dobrze. Teraz odpoczywa, ale wygląda na to, że najgorsze minęło – powiedziałam szeptem. Papcio kiwnął głową. – Dziękuję – odparł bezgłośnie, poruszając tylko wargami. Wstałam i pocałowałam go w czubek głowy. Podeszłam do swojego krzesła. Zebrałam płaszcz i rękawiczki, czapkę i torebkę. Tato przyjrzał mi się podejrzliwie. – Praca – szepnęłam, stukając palcem w zegarek. Nacisnęłam klamkę i wpadłam prosto w objęcia Lily Greenwald. – Vivian! Właśnie znalazłam wiadomość na sekretarce. Co z ciocią? – Chwała Bogu, odzyskała przytomność. Trochę nas przestraszyła. Teraz wszyscy posnęli. – Skinęłam w głąb poczekalni. Położyła rękę na sercu. Na świetlistej brzoskwiniowej cerze wykwitły jej rumieńce. – Bogu dzięki. Wiadomość wspominała o śpiączce. Śmiertelnie się przeraziłam. Roześmiałam się. – To cała mamuś. Poleciała na głowę, ale jak znam ciocię Julie, nic jej nie będzie. Obudź Pepper, ona ci zda szczegółowy raport. – A ty gdzie się wybierasz? – Lecę do Londynu.
Podskoczyła lekko, co mi pochlebiło. – Londynu?! – Research, rozumiesz. – Gestykulowałam z wyższością profesjonalistki. – Tym razem postanowiłam powęszyć wokół tego Lionela Richardsona. – Rozumiem. Położyłam rękę na rękawie jej niebieskiego swetra. – Obiecaj, że będziesz miała na nich oko, jak mnie nie będzie. Lily ścisnęła moją dłoń. – O nic się nie martw. Będę donosić ci o wszystkim na bieżąco. Baw się dobrze… i tyle. – Jak to: baw się dobrze? – Może powinnam to inaczej ująć. Jesteś jeszcze młodziutka, Vivian. Spróbuj po prostu zachować wobec sprawy dystans i spędzać przyjemnie czas. Za naszymi plecami zaturkotał wózek szpitalny, minął nas cichy szmer głosów. Pewnie znów obchód. Oddychałam spokojnie, podczas gdy ciemnoniebieskie, schuylerowskie oczy Lily hipnotyzowały mnie, żeby nawiązać ze mną łączność. – Dobrze, Lily. – No to dobrze. – Uśmiechnęła się i ścisnęła moją dłoń po raz ostatni. – A, byłabym o czymś zapomniała. Lily? – Tak? – Instytut Maxwella w Paryżu. Coś ci to mówi? Zmrużyła oczy, marszcząc czoło. – Instytut Maxwella? Chyba nie. A co? Przewiesiłam torebkę przez ramię i zafundowałam jej uśmiech Mony Lizy Vivian. – Tak tylko pytałam.
Kiedy znalazłam się na ulicy, nad Manhattanem właśnie wstawał świt, delikatna perłoworóżowa zorza, która sprawia, że masz ochotę wsiąść na pokład odrzutowca, by gdzieś daleko zacząć wszystko od nowa. Popatrzyłam na buty, stare sportowe półbuty, które nawinęły mi się pod rękę siedem godzin temu, gdy wybiegałam z domu na złamanie karku. Nagle przyszło mi do głowy, żeby wrócić do domu na piechotę. Pięć, sześć mil terapii trotuarów Manhattanu to skuteczniejsze niż kilka godzin u psychoanalityka. Po drodze kupię sobie bilet na samolot. Solidny marsz, to było właśnie to.
Violet Violet idzie i idzie przed siebie. Dochodzi do granic śródmieścia, gdzie zabudowa się zagęszcza, a łaty zieleni kurczą do zaniku. Słońce pali ją przez denko małego kapelusza, piersi i plecy spływają jej potem. Dociera do niej, że jest głodna, więc zatrzymuje się i kupuje pękatą kiełbaskę u sprzedawcy z Hohenstaufenstrasse. Dokładnie wysmażona skórka chrupie w zębach, farsz jest mięsisty i pyszny. Popija całość butelką zimnej lemoniady i wyciera palce w chusteczkę. Umysł nadal ma jasny. Jest dawną Violet, Violet naukowcem, której emocje nie przyćmiewają rzeczywistości, nie przyprawiają jej serca o łomot, a skóry o dreszcze. Szuka w pamięci niepokojących zachowań Waltera, drobnych sygnałów, które powinny ją ostrzec. W tamtej chwili powinna domyślić się tego; z tych słów odgadnąć tamto: takie-a-takie zachowanie Waltera powinno spotkać się z-taką-a-nie-inną reakcją z jej strony. Korowód przykładów jej ślepoty i uporczywego samooszukiwania przewija się przez jej umysł, który metodycznie szufladkuje wspomnienia. Nogi same prowadzą ją do Tiergarten. Siada na ławce obok Kolumny Zwycięstwa, a masywne, martwe kolumny Reichstagu wznoszą się za nią z milczącą obojętnością. Wokół niej kłębi się zaaferowany tłum berlińczyków; pod nogami ścielą się gazety. Domyśla się, że wszyscy żyją sytuacją na Bałkanach. Nikogo nie obchodzi notes w jej kieszeni. Wszyscy myślą o wojnie, traktatach, nakazie mobilizacji i o tym, jak się potoczy historia Europy. Sama nie wie, od jak dawna tak siedzi. W pewnej chwili chce jej się pić, więc znów kupuje butelkę lemoniady, którą wypija, niecierpliwie obracając w dłoniach gładkie szkło. Jest
taka młoda, a jej ręce wyglądają tak staro. Kiedy tak się porobiło? Słońce przygasa i zaczyna się zbliżać do horyzontu, a jego promienie rozpraszają się na ostrych krawędziach skrzydeł zwycięskiej Nike. Tłum gęstnieje, jak sos na chwilę przed wrzeniem. – Violet, na Boga, gdzie ty się podziewasz? – słyszy czyjś głos obok siebie. Czwarta. Lionel miał o czwartej przyjechać po nią do instytutu. Która jest teraz? Sięga do kieszeni po złoty zegarek, ale Lionel jest już przy niej i wyciąga do niej ręce. Wstaje, ujmuje jego dłonie, patrzy w tę znajomą twarz, która w obramowaniu rozczochranych włosów wygląda obco, na jego płonące policzki i spojrzenie, w którym tli się obłęd. – Wybacz, Lionelu, chyba zupełnie straciłam poczucie czasu. – Violet, co się z tobą, u diabła, działo? – Miażdży jej dłonie w swoich dłoniach, jakby miał lada chwila eksplodować. – Powiedzieli mi, że wyszłaś parę godzin temu, po prostu wzięłaś i wyszłaś. Mało nie osiwiałem. Pojechałem do mieszkania, potem do Adlonu. Właśnie byłem w drodze do Reichstagu, żeby sprawdzić… Violet wyrywa ręce. – Nic mi nie jest. Po prostu poszłam się przejść i tyle. – Przejść? Ale dlaczego? Co się stało? – Lionel przeczesuje włosy rękami, a po chwili opuszcza je bezradnie. Na jego twarzy maluje się rozpacz. – Przyznaj się, opadły cię jednak wątpliwości? Nawet sobie nie wyobrażasz, co ja… Violet wyjmuje z kieszeni notatnik Waltera i podtyka mu pod nos.
– Co to jest? – Dziennik mojego męża. – Niech go szlag! – Poczytaj sobie. – Dźga go notesem w pierś. – Fascynująca lektura. – Nie mogę, Violet. – Mam zamiar go użyć jako dowodu w pozwie, więc tak czy owak, dowiesz się, co tam jest. – Znów trąca go i tym razem Lionel, z wyraźną rezerwą, bierze od niej notatki i siada na ławce. Czyta przez minutę, dwie. Violet obserwuje go bacznie, wypatrując oznak zdziwienia lub gniewu, ale jego twarz i tak jest już czerwona z gorąca i wysiłku. Violet idzie do pobliskiego kosza na śmieci, wyrzuca butelkę po lemoniadzie, po czym przysiada na ławce obok Lionela. Lionel zamyka dzienniczek i oddaje go Violet. – Zabierz to. Nie chcę tego więcej widzieć. Violet chowa pamiętnik Waltera do kieszeni. – Zabiję go. Już dawno powinienem był to zrobić. – Nie mów tak. Już dawno jest po wszystkim. Koniec. Już nie musisz go niszczyć. – To prawda. Jesteś teraz moja, a on… on… – To tylko Walter. Jest taki, jaki jest. Powinnam poznać się na nim wcześniej, a nie chodzić za nim pokornie jak cielę, żebrząc o więcej. Nigdy więcej! – Na Boga, nigdy! Wstaje z ławki i odwraca się do niego. – Naprawdę, Lionelu? Naprawdę niczym nie różnisz się od niego. Mówisz: jesteś moja, ale czy nie jesteś taki sam jak on: chcesz zdobyć kobietę, udawać, że ją kochasz, a jednocześnie chodzić własnymi drogami… pieprząc się, z kim popadnie?
Lionel zrywa się na równe nogi. – Nie, nie jestem taki jak on. Ja ciebie kocham. – Czyżby? – Violet wyjmuje znów dziennik Waltera. – Przyznaj się, znalazłeś tutaj coś, czego byś nie znał? Coś, co cię zaszokowało? Czy możesz uczciwie powiedzieć, że nigdy nie robiłeś żadnej z tych rzeczy? – Czy byłem z innymi kobietami? Tak, byłem, i to z niejedną. Czy szukałem ucieczki od beznadziei w domach tego rodzaju? Tak. Przyznaję, że próbowałem wszystkiego, niech mi Bóg wybaczy. Ale czy robiłem to po tym, jak pozwoliłaś mi usiąść w laboratorium obok siebie? Choćby tylko raz? – Porywa notes Waltera i ciska na żwirowaną alejkę. – Nigdy. Ani razu. Ani razu, choć wiedziałem, że śpisz w łóżku Granta, jesteś jego żoną i musisz mu być uległa. Ani razu. A wiesz dlaczego? Violet sama nie wie, czy kręci, czy kiwa głową. – Bo jestem w tobie zakochany. Bo jest ciebie tak pełno w moich myślach, w moim sercu, że nie mogę bez ciebie. Bo myślałem, w moim szaleństwie, że jeśli będę ci wierny, jeśli będę istnieć dla ciebie i tylko dla ciebie, to może będę miał szansę jakoś sobie na ciebie zasłużyć. Modliłem się do Boga, żeby stał się cud, nim skończy się lato. Oczy mu płoną; zaciska dłonie w pięści. Violet czuje niemal przez warstwę ubrań, jak jego nerwy iskrzą. Nie może mu nie wierzyć, a jednak nie może przemóc dziwnego paraliżu; nogi ma jak z ołowiu. Nie może zrobić nawet kroku w stronę Lionela. – I Bóg dał mi tę szansę, a ja z niej skorzystałem i teraz mam ciebie. A właściwie na odwrót: ty masz mnie. Masz mnie, Violet, moje życie, moje serce jest w twoich dłoniach i sama musisz zdecydować, powiedzieć mi, bo ja muszę wiedzieć, czego ode mnie oczekujesz.
Violet mruga powiekami. Lionel rozpływa się przed nią, bolesne rysy jego twarzy wyostrzają się i rozmywają na przemian. Violet ociera łzy palcami dłoni. Podchodzi do Lionela i dotyka jego rozpalonej twarzy mokrymi rękami. Obwodzi kciukami kontur jego cudownych ust. – Tu i teraz? Chcę przyjąć wszystko, co masz mi do zaofiarowania. Niebo za oknem granatowieje. Lionel porusza się przy ramieniu Violet: całuje jej szyję, ucho, włosy. – Głodna? – Mmm… – To znaczy tak czy nie? – Mmm… Lionel, śmiejąc się, wstaje z łóżka. – Chodźmy. To nasz ostatni wieczór w Berlinie. Spakujemy się po powrocie. Jeśli dobrze pójdzie, będziemy w Londynie jutro po północy, w zaciszu apartamentu w Ritzu. – Mmm… Podaje jej rękę i pomaga wstać, a potem przytula. – Zawsze jesteś taka śpiąca po kochaniu? Kawiarnie pękają w szwach, miasto huczy od pogłosek na temat wojny. Serbia udzieliła wyważonej odpowiedzi, Serbia się pokajała, Serbia odniosła się lekceważąco. Poseł Serbii w Wiedniu został wydalony z Austrii. Nie, został zastrzelony na ulicy. Serbski generał został zaaresztowany. Nie, właśnie został zwolniony z aresztu. Nie, właśnie został zastrzelony na ulicy. Wojna wisi na włosku. Nie będzie żadnej wojny. Wojna praktycznie już się zaczęła. Lionel pije wino i pali papierosa za papierosem. – Muszę cię stąd wyrwać. Austria lada dzień wypowie wojnę. Pozamykają granice.
Violet rozgląda się dokoła, po złotych ścianach kawiarni nowomodnie oświetlonej lampami elektrycznymi, po ożywionych twarzach gości. W zadymionym wnętrzu czuje się niemal namacalny dreszcz podniecenia. – Skąd wiesz? – Wiem i tyle. – Lionel gasi papierosa i rzuca garść monet na stolik. – Chodźmy. Kupimy gazetę. Na Potsdammer Platz kłębi się tłum ogarniętych wojenną gorączką berlińczyków; krzyki, pohukiwania, śpiewy. Deutschland Über Alles. Lionel mocno trzyma Violet za rękę. Łokciami toruje drogę przez zbity tłum robotników i studentów w brunatnych mundurach. Kupuje gazetę od wydzierającego się chłopca w kraciastym kaszkiecie. Wkłada ją pod pachę i z powrotem łapie Violet za rękę. – Nie chcesz czytać? – I tak wiem, co piszą. – No to po co kupować? – Może po to, żeby któregoś dnia pokazać naszym wnukom? *** – Nie wyglądasz na Anglika. – Głaszcze go po zrelaksowanej twarzy. – Ta cera i te włosy. Jak na angielskiego dżentelmena, wyglądasz bardzo egzotycznie. – Przepraszam bardzo, czy ja mówiłem kiedykolwiek, że jestem dżentelmenem? – Tylko oczy masz angielskie, ale i tak są obrośnięte tymi chaszczami. – Przejeżdża palcem po gęstych rzęsach Lionela. – Prawdziwy Anglik prędzej zapadłby się pod ziemię, niż miał takie rzęsy. Jest ich zwyczajnie za dużo. Jesteś włochatym zwierzakiem, Lionelu.
– Tak się składa, że moja matka jest nieodrodną Sycylijką. I co, zadowolona? Violet przyciąga go do siebie i zarzuca mu ręce na szyję. – Nie, Lionelu, jeszcze nie jestem zadowolona. Później, w ciemnościach, chce dotknąć Lionela, ale trafia ręką w próżnię – chłodne, lekko wilgotne prześcieradło. Z salonu dobiegają jakieś hałasy – pewnie Lionel nie może zasnąć i zaczął się pakować. Umysł Violet jest ociężały, przymglony miłością. Bierze poduszkę i tuli do siebie. Jutro Londyn. Ich dwoje, Violet i Lionel, nowe, świetlane życie. Osuwa się w aksamitną czerń bez snów. Czuje jego dłoń na gołym ramieniu. – Violet. Violet, obudź się. – Lionel? – Wybacz, kochanie, ale musisz natychmiast wstać i ubrać się. – Czuje jego ręce wokół ramion i talii: podnosi ją delikatnie. – Która jest godzina? – Wpół do czwartej. Musimy już wychodzić. Mam twoje rzeczy. Jest tak zaspana, że stać ją tylko na posłuszeństwo. Lionel pomaga jej włożyć halkę, gorset, bluzkę i spódnicę. Bezwładne palce Violet nie radzą sobie z guzikami; Lionel musi ją pozapinać. Jeszcze do ubikacji. Słyszy przez drzwi, jak Lionel krąży niecierpliwie, sprawdzając szuflady i szafy. Myje ręce, błyskawicznie szczotkuje zęby, upina włosy i zbiera nieliczne przybory do kosmetyczki. Kiedy wyłania się po chwili, jest już całkiem przytomna. – Co się stało? Światła są pogaszone. Lionel stoi w cieniu przy oknie, patrząc na ulicę przez szparę w ciężkich zasłonach. – Później ci powiem. – Odwraca się do Violet, ale jego
twarz ginie w ciemnościach. – Coś się stało? Waha się. – Tak. Chodź już. Mam twoją walizkę. Potrzebujesz czegoś jeszcze? – Tylko ciebie. Zza okna dobiega ich ciche wycie syreny. – Violet – szepcze i jakimś cudem znajduje w mroku jej usta, a potem prowadzi ją przez sypialnię, salon i przedpokój, by wreszcie cicho zamknąć za sobą drzwi.
Część trzecia Gdy miła klnie się, że nią prawda rządzi, Wierzyć jej pragnę, chociaż wiem, że kłamie.
Jak o młodzieńcu niechaj o mnie sądzi, Nieobznajmionym z świata podstępami. Sądzę więc złudnie, że mnie za młodzika
Bierze, choć przeszły piękne lata moje.
Wierzę z uśmiechem kłamstwom jej języka
I oto prawdę kryjemy oboje. Czemu nie powie, że niesprawiedliwa
Jest? Czemu o mej nie mówię starości?
W miłości ufność najpiękniejsza bywa,
Lecz starość lat swych nie chce znać w miłości.
Ona mi kłamie, ja ją okłamuję;
Tak fałsz fałszowi pochlebiać próbuje.
William Szekspir, Sonet 138, przeł. Maciej Słomczyński
Vivian Kiedy nazajutrz o ósmej rano mój BOAC 707 usiadł na pasie w Londynie, mało nie wybijając mi zębów, miałam już wszystko starannie zaplanowane. Udam się do Brytyjskich Archiwów Narodowych i poszukam karty przebiegu służby wojskowej Lionela Richardsona, o ile takowa istnieje. Zlokalizuję jego rodzinę – znów, o ile takowa istnieje – i sprawdzę, czy da się coś od nich wyciągnąć na jego temat. Przejrzę każdą depeszę, każdą pożółkłą gazetę, jeśli to będzie konieczne. Zatrzymam się w Ritzu, bo w Ritzu wypada się zatrzymywać. O szczenięca naiwności! Wszystko szło jak z płatka do chwili, kiedy ruszyłam do odprawy celnej, licząc na to, że się prześliznę, posyłając zalotne spojrzenia i zmysłowe uśmieszki. Trzeba wam wiedzieć, że wpadłam na pomysł – ubrdałam sobie w nagłym przypływie czułostkowości – że polecę z walizką Violet. Sprawiała wrażenie, jakby mogła przeżyć lot bez uszczerbku. Na tle samsonite’ów robionych na jedno kopyto miała wręcz pewien staroświecki urok. Jej rączka – masywna i w dobrym gatunku – leżała przyjemnie w dłoni. Pielgrzymowałyśmy we dwie z relikwiami minionego życia Violet. Ale funkcjonariusz celny łypnął tylko na odrapaną skórę i zaraz do mnie doskoczył. – To pani walizka? – warknął groźnie, a ja byłam taka zdziwiona i skołowana – wiem, ja i skołowana, ale sami wiecie, co się z człowiekiem dzieje przy tych funkcjonariuszach celnych – że powiedziałam najgłupszą rzecz w całym moim życiu – tym przed i tym po. Coś, czego pod żadnym pozorem nie należy mówić funkcjonariuszom celnym. Powiedziałam mu prawdę.
– Nie, nie jest moja, ale należy do bliskiej mi osoby. Te słowa podziałały na niego jak płachta na byka. – Pozwoli pani ze mną na bok – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Znacie z kina te małe ponure kanciapy z metalowymi krzesłami, metalowym stołem, a może i lustrem weneckim z boku, choć tego się nigdy nie wie na pewno, chyba że się jest po dobrej stronie lustra. Ja byłam po złej. Funkcjonariusz stanął za stołem, na którym w równych stertach piętrzył się dobytek ciotki Violet. Był drobnym mężczyzną o rudawych włosach i nosie kreatywnie skrzywionym w jedną stronę. Trzymał w rękach otwarty dziennik doktora Waltera Granta z roku 1912. Siedziałam, wpatrując się w złoty zegarek Violet. „Więc niechże moją świat będzie ostrygą, którą potrafię szablą tą otworzyć”. – To jest materiał pornograficzny – oznajmił funkcjonariusz, nazwijmy go Małym Rogerem. Przyjrzałam mu się. Był czerwony po uszy. – Wiem. Niezłe kawałki, prawda? Niech pan zajrzy na trzynastego sierpnia, tam są dopiero numery. Da pan wiarę, że gość był pod pięćdziesiątkę? – Gwizdnęłam cicho. – Zgodnie z prawem Zjednoczonego Królestwa… – To prywatny dziennik. Pisany pięćdziesiąt lat temu na użytek własny. Co więcej, przez pańskiego rodaka. Szczerze mówiąc, słyszałam, że Brytyjczycy pod tą ich kindersztubą są obleśnymi zboczeńcami, ale nigdy w to nie wierzyłam, dopóki… Ej, proszę uważać. To jest bardzo kruche. Mały Roger wziął właśnie do ręki liścik od Lionela i byłby rzucał płatki róż na wiatr, gdyby nie to, że w dusznej, wyssanej z powietrza kanciapie wiatry nie wieją. – Nie wolno panu uszkodzić ani jednego – ostrzegłam. –
Mają wartość zabytkową. Patrzył na czubek krętego nosa. – Kim jest Lionel? – Kochankiem mojej ciotki. – To on jest autorem pamiętnika? – Nie. Autorem był jej mąż. To bardzo zawiła historia. – Nie mogłam patrzeć na ten jego nos. – Niech pan posłucha, znam doskonałego chirurga plastycznego w Nowym Jorku, przerobił mojej matce, co się tylko da. Z tego, co widzę – postukałam się po własnym nosie – jest o niebo lepszy od waszych konowałów z Narodowego Funduszu Zdrowia. – Założę się, że miałby pan o wiele większe powodzenie u płci pięknej. Mały Roger odłożył notes Lionela na blaszany stół i wyszedł z pokoju bez słowa. I tyle go, moi drodzy, widziałam. Następny, długi jak tyka, musiał mieć chyba z siedem stóp wzrostu, przynajmniej z perspektywy mojego niskiego stołka, a rękawy munduru sięgały mu żałośnie tylko do połowy włochatego przedramienia. Miał cienkie jasne włosy, które opadały ze spiczastego ciemienia na wszystkie strony jak kapelusz wiotkiego grzybka, i jeszcze mniejsze poczucie humoru niż Mały Roger. – Słyszałem, że jest pani komediantką, młoda damo. – Mówił rozlazłym, prowincjonalnym akcentem, który katował ucho jak narzędzie średniowiecznych tortur. – My tu u nas, w Urzędzie Celnym Jej Wysokości, nie lubimy komediantów. – Wierzyć mi się nie chce, że te słowa padają z ust przedstawiciela kraju, który dał światu The Goon Show. Omiótł wzrokiem stół między nami. Wskazałam mu dziennik doktora Granta.
– Tu jest ta orgia. Nie wątpię, że będzie pan chciał poczytać sobie w spokoju. Czy mogę zapalić? Funkcjonariusz, nazwijmy go Długim Peterem, wyjął z kieszeni munduru parę okularów i włożył na nos. Uznałam to za zgodę. Sięgnął po dziennik, a ja po torebkę. Zapaliłam papierosa. Siedzieliśmy w zgodnej ciszy. Z braku popielniczki strzepywałam popiół na linoleum. Długi Peter czytał powoli i z zainteresowaniem. Patrzyłam, jak oczy latają mu za szkłami. – Trzynasty sierpnia to istna żyła złota – podpowiedziałam. – Ale jest też trzydniowa orgietka w październiku, warta lektury choćby tylko dla opisów dam, które w niej brały udział. Niech pan spokojnie czyta, nie powiem nikomu. Zatrzasnął notes i obrzucił mnie wrogim służbowym spojrzeniem. – Chciałbym, żeby pani wiedziała, młoda panno, że wulgarne amerykańskie siksy, które kręcą tyłkiem w kusych spódniczkach zachwycone sobą, nie robią na nas najmniejszego wrażenia. Skiepowałam papierosa o blaszany stół i nachyliłam się w stronę Długiego Petera. – Dla ciebie, koleś, jestem panną Schuyler – powiedziałam pogodnie. – Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, że mój ojciec zarobił kulę w jaja w obronie waszej wspaniałej ojczyzny tylko po to, żeby pan mógł stać tutaj, sekując jego Bogu ducha winną córkę, która najlegalniej w świecie przybywa do was na wczasy. Pewnie zaczęliście się zastanawiać, czemu go prowokowałam. Cóż, po pierwsze, nigdy nie mogłam się oprzeć, jeśli nadarzył się obiekt, który na to zasłużył. Po drugie, czułam z niezbitą pewnością, z jaką znam mój rozmiar sukienek, że w tej sytuacji należy od razu przeć do góry. Nigdy, przenigdy nie trać czasu na urzędnika z linii obsługi klienta, nakręconego
poczuciem swej nikłej władzy i przysługującymi mu przerwami na kawę. Trzeba żądać wezwania kierownika, i to natychmiast. I w tamtej właśnie chwili po swojemu zmierzałam do wezwania kierownika. Zjawił się niedługo po tym, jak wyszedł Długi Peter. Od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że należy do gatunku, z którym umiem sobie radzić. Wzrok przenikliwy i stalowy, włosy w średnim wieku przyklepane na łysince barwy i rozmiaru dojrzałej brzoskwini. Obrys szczęki wskazywał na spore ubytki po prawej stronie. Ani chybi, były wojskowy. Skończy z tą komedią raz-dwa. – Witam, panno Schuyler. – Kiwnął mi głową i skierował się do stołu. – Nie zamierzam pana pouczać na temat pańskich obowiązków, ale muszę powiedzieć, że dwie żałosne ofermy, które pan tutaj do mnie przysłał, nie stanowią najlepszej wizytówki Jej Wysokości. – Mówi pani, że to nie jej walizka? – Bawił się rączką. – Należała do mojej ciotecznej babki. Zawartość również. Zamierzam jej to zwrócić. Instytut Maxwella? W Paryżu? – Nic mi to nie mówi. – Gmerał w walizce, od czego czułam się, prawdę mówiąc, średnio. Odbierałam to jako pogwałcenie mojej osoby. – To niewielki instytut. Ale on nie słuchał. Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął scyzoryk i zanim zdążyłam się zerwać na nogi i ryknąć z furią, rozciął już podszewkę walizki i wsadził rękę po łokieć, z obleśnym entuzjazmem akuszerki w oborze. – I proszę, co my tutaj mamy, ślicznotko? – Wyjął rękę, w której dzierżył skórzane etui.
Violet Z siódmego piętra hotelu Adlon wymykają się tuż przed czwartą rano. Nie jedną z wielu wind, a potem przez eleganckie marmurowe foyer, tylko schodami ewakuacyjnymi i przez wyjście służbowe na tyłach. W ciemnym zaułku czeka auto. Lionel otwiera drzwi i ponagla Violet, żeby wsiadała. – Lionel, co się…? – Ćśś… Później. – Rzuca walizkę Violet do bagażnika i dopada swojego fotela. Samochód ostro rusza. Violet trzyma się drzwi. Powietrze jest chłodniejsze, niż się spodziewała, wieje jej w twarz z nieosłoniętego szybą boku. Wytęża wzrok w ciemnościach. – Czy już jest wojna? Pozamykano granice? Lionel patrzy w lusterko. – Zaczekaj, aż wyjadę z miasta. Samochód ścina narożnik, ktoś krzyczy za nimi z chodnika. Lionel dodaje gazu. Wiatr wyje w uszach Violet. Podnosi rękę, żeby przytrzymać kapelusz. – Czy ktoś jedzie za nami? – pyta cicho Lionel. Violet odwraca głowę i widzi parę reflektorów. – Tak. Silnik wyje wściekle. Drzwi wibrują w dłoni Violet. Skupia wzrok na małej lśniącej statuetce na przodzie maski, której skrzydlata postać zrywa się do lotu, jakby wiedziona nadzieją. Kolejny zakręt i kolejne wąskie uliczki bez latarń. Lionel pędzi w milczeniu z zawrotną szybkością, ze wzrokiem wbitym nieruchomo przed siebie. Violet zapiera się tak mocno nogami, aż jej drętwieją. Berlin przesuwa się jak czarna smuga; miną lata, nim ponownie ujrzy to miasto. Ulice wydłużają się, budynki rzedną, odsłaniając horyzont,
który nabiera szarości i fioletu przed wschodem słońca. Są już na przedmieściach, po prawej stronie nagle zaczynają się pola, po chwili wyłania się las. Lionel zwalnia, zjeżdża na pobocze, pod czarne gałęzie drzew. Przez chwilę siedzi w bezruchu, oddychając głęboko, a potem prosi Violet, żeby wyjęła papierośnicę z kieszeni jego marynarki. Marynarka, wywrócona na lewą stronę, leży na podłodze. Violet podnosi ją i wyciąga papierośnicę. Muska palcami monogram: LPR; P to musi być drugie imię. Ciekawe jakie. Nie ma pojęcia. W milczeniu podaje mu papierośnicę, a on wyjmuje jednego i machinalnie zapala. Niebo zaczyna się rozjaśniać; biała bibułka papierosa i wąska smużka dymu bieleją w półmroku. – Grant nie żyje – oznajmia obcesowo Lionel. – Twój mąż nie żyje. Powietrze zamiera w płucach Violet. Serce też chyba zamiera jej w piersi, tak jej się w każdym razie wydaje. – Trudno – mówi, ale głos jej drży. – Policja ewidentnie już o tym wie. Musimy jechać na południe, do Szwajcarii. – Dlaczego na południe? – Nie możemy jechać na północ; jest płaska, gęsto zaludniona i wydaje się najbardziej prawdopodobnym kierunkiem ucieczki. Jeśli Niemcy ogłoszą mobilizację, wkrótce zaroi się tam od żołnierzy, porty będą zamknięte, a każdy pociąg, szosa, a nawet bochenek chleba mogą zostać w każdej chwili zarekwirowane. – Pali łapczywie, patrząc w dal. Violet dochodzi do siebie. Wraca jej oddech. – Jak to się stało? – Oto jest pytanie. – Bębni kciukami po kierownicy. – Czy to ważne?
– Nie – zgadza się Violet po chwili wahania. – Wobec tego nie pytaj o nic. – Lionel gasi papierosa i przekręca kluczyk w stacyjce. „Grant nie żyje”. Rzeczowy głos Lionela. „Twój mąż nie żyje”. Jej umysł krąży w odrętwieniu nad tymi słowami, potrącając je, żeby sprawdzić, czy są prawdziwe. Walter. Doktor Walter Grant, jej mąż, wybitny fizykochemik. Jego przenikliwe oczy zgasły, słynny rzutki umysł zakrzepł w rigor mortis. Czuje się jak uderzona w dołek: żal, ulga, niedowierzanie? To niemożliwe. Walter nie może nie żyć. Musiała się przesłyszeć. Samochód znów wyskakuje na szosę i rozpędza się. Niebo jaśnieje coraz bardziej. Lionel gasi reflektory. W poświacie świtu deska rozdzielcza lśni jak płynny miód. – Skąd masz samochód? – pyta Violet. – Pożyczyłem. Jadą przez dwie godziny, zanim Lionel przystanie w wiosce, żeby nabrać paliwa. Kiedy on tankuje do pełna, Violet trafia na piekarnię i kupuje tuzin słodkich bułeczek. Na ladzie stoi kosz z jabłkami, po cztery fenigi sztuka. Kupuje sześć. Lionel trzyma się dróg lokalnych, wąskich, polnych, zaglądając co chwila do mapy. Violet zjada dwa jabłka i bułeczkę, ale jest taki upał, że odechciewa się jeść. Pyta, czy mają wodę. – Z tyłu. Napełniłem dwie butelki w Seehausen. Violet odkręca jedną; piją na zmianę. – Możesz się przespać – mówi Lionel. – To ty powinieneś się przespać. W ciągu ostatnich trzech dni spałeś może ze cztery godziny. – Wyśpię się dzisiaj. Violet nie ma ochoty spać, nigdy nie była wielkim
śpiochem, właściwie nie wie, co to drzemka, ale niski pomruk silnika, lepki upał i kojąca bliskość Lionela sprawiają, że jej myśli zaczynają dryfować, a potem opadają, nieruchomiejąc. Budzi się w popłochu, kiedy samochód zwalnia, żeby się zatrzymać. W jej głowie niosą się echem niewiarygodne słowa: „Grant nie żyje. Twój mąż nie żyje”. Samochód stoi wśród zieleni, w jakimś zdziczałym sadzie. Ze starej stodoły łuszczy się farba. Lionel wyskakuje z auta. – Gdzie jesteśmy? – Kilometr albo dwa przed Hildesheim. Musimy tutaj zostawić samochód i pójść na piechotę do miasta, złapać pociąg. – Pociąg! – Z Frankfurtu do Zurychu. – Lionel szamocze się z wrotami stodoły. Stare drewno ustępuje, owiewając ich falą dusznego powietrza. – Tutaj nie będą szukać. Kim są ci oni? Zapewne policją. Uciekają z Lionelem przed niemiecką policją. Taka jest prawda, tak się przedstawiają fakty. Violet otwiera drzwi i rozkazuje zdrętwiałym nogom wysiąść na podściółkę z rzadkiej trawy i butwiejących liści. Spośród gęstych gałęzi sączy się kilka smużek światła. Violet przygląda się Lionelowi, który mocuje się z drzwiami stodoły, ale przerywa, żeby złapać oddech. Oczy same mu się zamykają. – Jesteś wykończony. Powinieneś złapać kilka godzin snu. – Jeszcze nie teraz. – Kiedy odjeżdża pociąg? Lionel zerka na zegarek. – Za dwie godziny. – Dojście do miasta zajmie nam kwadrans. Połóż się, proszę. Lionel gładzi się po czole.
– Jak teraz zasnę, to przepadło. – Obudzę cię. Będę czuwać. Lionel szacuje ją wzrokiem; znużenie walczy w nim o lepsze z gorączkowym pośpiechem. Twarz ma ściągniętą, szeroka pierś zapadła się. Violet czuje w sercu ukłucie litości. – Chodź. – Obejmuje go. – Połóż się i odpocznij. Zbudzę cię na czas. – Najpierw muszę schować samochód. Lionel wprowadza auto do stodoły. Jest za wysoki, żeby wyciągnąć się na tylnym siedzeniu; Violet rzuca koc na stertę zetlałego siana. Powietrze jest rozgrzane i zatęchłe, jakby zmagazynowane w stodole słońce sprzed lat stopniowo uwalniało swoje ciepło. Lionel mości się na kocu, twarzą do krokwi, splatając dłonie na piersi. Oczy same mu się zamykają. Zasypia w ułamku sekundy. Violet kładzie mu na piersi złoty zegarek, obok splecionych dłoni, żeby mieć jednocześnie oko i na godzinę, i na Lionela, który śpi jak zabity. Jego ciało jest całkiem bezwładne, oddech tak spowolniony, że musi mu sprawdzać puls jak pielęgniarka albo akuszerka. Patrzy, jak kurz unosi się wokół jego twarzy, liczy każdą osiadającą na skórze drobinę. Ma ochotę przytknąć palce do czoła Lionela, żeby dobrać się do jego myśli, zgłębić liczne niewiadome: co przed nią ukrywa, dlaczego ona ufa mu tak bardzo na przekór rozsądkowi? Lionel mruga i otwiera oczy dokładnie dwie minuty przed tym, nim zamierzała go zbudzić. Podrywa głowę, jakby był zaskoczony jej widokiem; zegarek stacza się z piersi na koc. – Która jest godzina? – Wpół do czwartej. – Do diabła. – Głowa opada mu do tyłu. – Moglibyśmy tu zostać i pojechać jutro.
– Nie, możemy jechać tylko tym pociągiem. – Wstaje ociężale, przeciąga się, a potem schyla po koc i zaczyna go składać. W drodze do Hildesheim czarne sportowe półbuty Violet siwieją od kurzu. Ma z sobą torebkę i małą torbę z pieczywem i jabłkami; Lionel niesie w jednej ręce walizkę Violet, a w drugiej swoją marynarkę. Kapelusz nasunął głęboko na oczy. Rozgląda się uważnie wokół, jakby szukał czegoś wzrokiem w oddali. „Grant nie żyje”. Jak to się stało? „Twój mąż nie żyje”. – Zmieniłam zdanie – mówi Violet. – To jednak ma dla mnie znaczenie. Muszę wiedzieć. Lionel wzdycha. – Pewnie tak. – Jak zginął? Od twojego ciosu w Wittenberdze? – Nie. – Lionel przekłada walizkę do drugiej ręki, a marynarkę przewiesza przez ramię. – Pojechał za nami do Berlina. Poszedł do waszego mieszkania. – I tam został zamordowany? – Tak. Strzałem w pierś. – Rozumiem. – Próbuje to sobie wyobrazić, rozszarpaną pierś Waltera, jego serce krwawiące na schludny parkiet ich mieszkania przy Kronenstrasse. Powinna coś czuć, nie powinna być taka trzeźwa. Trzeźwa, a jednocześnie odrętwiała. – Czy cierpiał? – Sądzę, że umarł prawie od razu. Leżał w kałuży krwi. – Byłeś tam. Zatrzymuje się i stawia walizkę na zakurzonej drodze. – Po prostu spytaj mnie, na litość boską. Spytaj, czy to zrobiłem. Violet otwiera usta; dociera do niej, że płacze, dopiero
kiedy łzy spływają jej z warg na język. Próbuje mówić, ale bezgłośny szloch ściska jej pierś. Wyciąga ręce przed siebie, jakby broniła się przed Lionelem, który chce ją objąć. – Nie mogę. Nie potrafię cię o to spytać. – Violet… – Nie mów. Nie chcę nic więcej wiedzieć. Ale Lionel bierze ją w objęcia i tuli na skraju zakurzonego gościńca, kiedy ona opłakuje znienawidzonego męża i kochanka, którego prawie nie zna. – Powiedz – płacząc, dostaje czkawki – powiedz, że nie miałeś wyboru. Że nie dał ci wyboru. Powiedz, że zrobiłeś to dla mnie. Lionel głaszcze ją po głowie. – Wszystko robiłem dla ciebie. *** Stoją na pustym peronie w Hildesheim. Lionel sięga do kieszonki na zegarek, ale nie wyciąga zegarka, tylko złotą obrączkę. – Co to jest? – Nazywamy się Brownowie. Edward i Sylvia Brownowie. Jesteśmy amerykańskim małżeństwem z Nowego Jorku. – Bierze lewą rękę Violet i wsuwa jej obrączkę na palec serdeczny. – Oszalałeś? – Nowe dokumenty. Kazałem je wyrobić, na wypadek gdybyśmy mieli trudności z wyjazdem stąd. – Przez chwilę nie puszcza jej ręki, tylko przygląda się obrączce, jakby szacował jej wiarygodność. – Z powodu Serbii? Patrzy jej w oczy.
– Z powodu Serbii i nie tylko. Choćby dlatego, że w razie wybuchu wojny nie zamierzam jej spędzić w szwabskim obozie dla internowanych. A teraz, jeśli będą o coś pytać, pozwól, że ja będę odpowiadał. Ten jeden raz przełknij swoją czarowną dumę i samowystarczalność. – Ale ty nie jesteś Amerykaninem. – Kochanie, jak trzeba, potrafię być bardziej amerykański niż wasz słynny jabłecznik. – Mówi z bezbłędnym akcentem. Sięga do kieszonki kamizelki i tym razem wyciąga zegarek. Otwiera kopertę i ściąga brwi. – W Niemczech pociągi nigdy się nie spóźniają. – Tylko cztery minuty. Z północnego zachodu dolatuje gwizd parowozu. Lionel chowa zegarek, bierze walizkę Violet i odwraca się wyczekująco w stronę torów. Szyny cicho śpiewają. Złota obrączka ciąży Violet na palcu; nadjeżdżający z łoskotem pociąg powoduje rezonans w okruchu metalu. Lionel bierze ją pod rękę. – Zapraszam, pani Brown. Pociąg hamuje, dygocąc, i ze znużonym sapnięciem wypuszcza kłąb pary. Lionel prowadzi Violet po peronie do wagonu sypialnego pierwszej klasy i pomaga jej wsiąść. Wita ich steward, cały w bieli. – Państwo Brownowie? – Tak jest. – Lionel podaje mu walizkę Violet. – Niestety, skradziono nam bagaż. Potrzebujemy z żoną dwóch kompletów piżam. – Oczywiście, sir. Już się robi. Bardzo państwu współczuję. – Steward prowadzi ich do przedziału, informuje, gdzie są toalety i wagon restauracyjny, podaje spodziewaną godzinę przyjazdu do Zurychu. Violet patrzy tępo w okno. Pociąg rusza
z szarpnięciem, steward znika. – Na pewno chcesz się umyć przed obiadem – sugeruje łagodnie Lionel. – Tak, naturalnie. – Violet otwiera walizkę i wybiera świeżą sukienkę i bieliznę. Lionel w milczeniu pomaga jej się porozpinać. Violet otwiera drzwiczki nad umywalką, czyści zęby, wyjmuje spinki, szczotkuje włosy i upina z powrotem. Odwraca się i widzi, że Lionel rozebrał się do pasa i wyjmuje z walizki przybory do golenia. – Skończyłaś? – Tak, możesz się już golić. Lionel goli się spokojnie, jakby wszystko toczyło się zwykłym trybem, jakby po prostu małżonkowie, państwo Edwardostwo Brownowie z Nowego Jorku, szykowali się do obiadu w ekspresie Hamburg–Zurych. – Jezu, wystarczy odrobina ciepłej wody, a człowiek jest jak nowo narodzony – wzdycha Lionel, osuszając policzki białym cieniutkim ręcznikiem tureckim. – Aha. Violet wyraźnie nie podziela jego entuzjazmu. Lionel siada przy niej na ławie. – Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało – mówi cicho. – Wiem, że to szok dla ciebie. Sam dotąd nie mogę się otrząsnąć. – Wyglądasz, jakbyś szybko wracał do siebie. Lionel zaciska palce na krawędzi ławy i podobnie jak Violet wbija wzrok w niebieską pluszową wykładzinę na podłodze. Violet urzeka zapach świeżo ogolonej skóry Lionela; reaguje jak pies Pawłowa: wystarczy najlżejszy powiew Lionela, a ona już chciałaby przylgnąć do jego szyi, nawet teraz, kiedy jej umysł i serce ciągną ją na dno jak dwie ciężkie kotwice. Czuje
przez suknię nagie ramię Lionela, widzi nogawki jego spodni napięte na muskularnych udach. – Dobrze się czujesz? Przetrzymasz jakoś obiad? Violet kiwa głową. – Będzie dobrze, zobaczysz. Obiecuję ci. Przysięgam. – Wiem. – Teraz przygotuj się na kolejną niespodziankę. W wagonie restauracyjnym ktoś już siedzi przy białym obrusie. – Halo! – woła hrabina de Saint-Honoré, podnosząc kształtną główkę znad menu, które studiuje w skupieniu. – Czy mnie oczy nie mylą? Ed i Sylvie! Co za urocza niespodzianka! Violet udaje się zachować twarz przy zupie i rybie, przy mięsach, deserze i serach, podczas banalnej konwersacji przy stole, pachnącego pudrem pocałunku Jane na dobranoc i mocnego uścisku dłoni Henry’ego, ale ledwie zamkną się za nimi drzwi przedziału, odwraca się do Lionela. – Co się tutaj dzieje? Co to wszystko, u diabła, ma znaczyć? Lionel stoi bez ruchu, zasłaniając okienko w drzwiach przedziału. – Przypominam, że powinnaś się do mnie zwracać per Edwardzie. – Jak śmiesz być taki spokojny? Jak śmiesz żądać ode mnie, żebym mówiła do ciebie Edwardzie? Lionel otwiera usta. – Nie nazywaj mnie Sylvie! Lionel zaciąga zasłonę na okienku i zamyka na zasuwkę drzwi przedziału. Bierze Violet za rękę i nie puszcza, choć ona próbuje się wyrwać. – Co chcesz wiedzieć?
– Sama nie wiem, od czego zacząć. Jane. Co ona robi w pociągu? Czy też jest twoją kochanką? – Nie bądź śmieszna. Jasne, że nie. Prosiła mnie, żebym jej pomógł załatwić bilet z Berlina. Tym właśnie zajmowałem się wczoraj, kiedy byłaś w instytucie. Załatwianiem wszystkiego dla nas. – Czyżby? A co ją skłoniło do wyjazdu? – Racz zauważyć, że wojna wisi na włosku. Violet wyrywa rękę i opada na ławę, którą steward pościelił już na noc. Prześcieradła i koc są naciągnięte tak idealnie, że prawie się nie marszczą, kiedy siada. Obok niej leżą dwie niebieskie wykrochmalone piżamy. – Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć ani komu mam wierzyć. – Wierz mnie. – Coś się za tym kryje. Za tym, że Jane jedzie z tobą. – Nie jesteśmy kochankami, Violet. Dla mnie istniejesz tylko ty. – To są tylko słowa. Lionel podchodzi do umywalki. – Myślałem, że ostatnia noc rozwiała resztki wątpliwości. Chryste, jak możesz po takiej nocy wyobrażać sobie, że coś przed tobą ukrywam? Oddałem ci się bez reszty. Violet milczy. Z umywalki dobiega cichy szum wody: Lionel czyści zęby, odświeża twarz. Violet siedzi na łóżku, a on uwija się wokół; przebiera się w piżamę, wkłada niebieski szlafrok i przewiązuje paskiem. – Idę do toalety. Możesz zostać sama? – Naturalnie. Kiedy wychodzi, Violet przebiera się na noc, czyści zęby, rozpuszcza włosy. Kiedy Lionel wraca, światło jest już
zgaszone, a Violet leży na górnym łóżku z kocem podciągniętym pod sam nos. – Proszę cię, Violet, nie rób tego. Wie, że powinna coś powiedzieć, że zachowuje się dziecinnie i głupio, ale nic nie przychodzi jej do głowy. W ten jeden dzień przeżyła więcej niż przez przeszłe życie. Doszła do granic wytrzymałości. Musi przemyśleć wszystko; musi przestać myśleć. – Nie gniewaj się. Niepotrzebnie robię z igły widły. Nigdy nie miałem zamiaru… Nie wiem, jak to powiedzieć. Za dużo się tego nazbierało. I tak masz dość jak na jeden raz. Czy mogę cię prosić, żebyś mi zaufała? – Odgarnia włosy z jej skroni. – Biedna Violet. W sumie przeszłaś przez piekło. Wybacz, wiem, że nie mam prawa żądać, żebyś mi ufała, a jednak proszę cię o to. Powiem ci wszystko, przysięgam, wtedy zrozumiesz. Nie będę miał przed tobą żadnych tajemnic. Ale najpierw musimy wydostać się ze strefy zagrożenia. Pozwól, że doprowadzę nas w bezpieczne miejsce. Czy mogę cię o to prosić? Violet czuje jego dłoń na swoich włosach, czuje, jak jego słowa sączą się do jej uszu. Czuje, jak spod przymkniętej powieki ścieka jej łza. Lionel też ją zauważył i wytarł ją kciukiem. – Już dobrze, kochanie. Dobranoc – mówi łagodniej, niż się spodziewała. Całuje ją w czoło i kładzie się na dolnej kuszetce. Za firankami przesuwają się granatowe pola. Kuszetka Violet kolebie się monotonnie w takt, du-du-dum, du-du-dum da-dam-du-du-dum, modernistycznej synkopy żelaznych kół toczących się przez niemiecką noc w objęcia szwajcarskiego poranka. Jeszcze nie zdążyła zasnąć na dobre, kiedy rozlega się stukanie do drzwi przedziału.
– Kontrola dokumentów! Lionel wyskakuje z łóżka. – Pozwól, że sam to załatwię. Ty nie otwieraj ust. Mówi zdecydowanym, pewnym siebie głosem. Violet opada z powrotem na poduszkę. Pociąg pędzi po szynach nieprzerwanie, co znaczy, że nie są jeszcze na granicy: raczej zwykłe sprawdzanie dokumentów, żeby nie budzić pasażerów o trzeciej nad ranem. No, chyba żeby jednak coś innego. Policja. – Proszę bardzo – mówi Lionel z amerykańskim akcentem. – Hm. – Szelest papierów, rutynowe sceptyczne pomruki. – Pan Edward Brown? – A niby kto? – Pańska żona? – Śpi tutaj. Troszeczkę niedomaga, wie pan, o czym mówię. Violet oczyma wyobraźni widzi, jak puszczają do siebie oko na znak męskiej sztamy. – Hm – mówi znów kontroler. Kroki zbliżają się do niej. Violet zamyka oczy i przybiera zbolały wyraz twarzy. – Wie pan, jak to jest z tymi kobiecymi przypadłościami, sir – mówi Lionel ze znaczącym śmieszkiem tym swoim nie swoim amerykańskim głosem. Violet jęczy cicho, najżałośniej, jak potrafi. Czuje ostry promień światła na twarzy. – Spokojnie, chyba nie musimy jej budzić? – mityguje Lionel. – Sylvia Brown? – Tak – jęczy Violet. – Z Nowego Jorku? Cierpiętnicze kiwnięcie głową.
– Hm. – Promień latarki zsuwa się z jej twarzy. – To by było na tyle. Dokumenty są bez zastrzeżeń. O czwartej rano wjedziemy do Szwajcarii. W obliczu stanu podwyższonej gotowości wojennej… – Wiem, sir. Dlatego właśnie wyjeżdżamy. Przebrała się miarka. To samiuśko mówiłem Sylvie przy obiedzie: „Kochanie, dobrze, że już wyjeżdża…”. – …pociąg może zostać zatrzymany na granicy. Z góry przepraszam za wszelkie niedogodności. – Tak, tak. Dziękuję. Szelest papierów, kroki wycofują się na korytarz; drzwi się zatrzaskują. Violet otwiera oczy i podnosi głowę. Lionel stoi kilka kroków od niej, na środku przedziału, ciężko oddycha. Promień księżyca wśliznął się przez szparę w firankach, obrysowując jego nieruchomą sylwetkę srebrnogranatowym konturem. – Wszystko dobrze? – Tak. – Możesz już spać z powrotem. – Lionel wsuwa się na dolną kuszetkę. O spaniu nie ma nawet mowy. Violet patrzy w sufit tuż nad głową, wsłuchana w łomot swojego serca i du-du-dum, du-du-dum, da-dam-du-du-dum kół wagonu. – Co znaczy to P? – Jakie P? – W twoim inicjale. Środkowa litera. Lionel wzdycha. – P jak Philip. Lionel Philip Richardson. Violet odrzuca koc na bok i schodzi po drabince boso na dół. Dywan okazuje się bardzo miękki. Klęka przy Lionelu, który z powodu duchoty leży na nietkniętej pościeli, zginając
lekko nogi, bo łóżko jest za krótkie. – Co, Violet? Wyciąga rękę w stronę jego lewej łydki i podsuwa nad kolano luźną nogawkę piżamy w biało-niebieskie pasy. Bada gładką skórę i szorstkie włosy na nodze. – Nie masz blizny – mówi cicho. – Nie mam. – Nie przyjechałeś do Berlina na operację. Chirurg i operacja to fikcja. Wcale nie musiałeś chodzić o lasce. – Zgadza się. – Te nasze nowe dokumenty: Edward i Sylvia Brownowie. Twój akcent amerykański, doskonała niemczyzna. To, jak radziłeś sobie z kontrolerem. – Po prostu spytaj mnie o to, Violet. – Kim jesteś, Lionelu? O ile w ogóle jesteś Lionelem. Lionel śmieje się cierpko. – Ależ jestem, jak najbardziej, Lionelem. Jaśnie Wielmożnym Lionelem Richardsonem, kapitanem Pułku Gwardii Królewskiej. Zamordowałem ojczyma; możesz to sprawdzić. Byłem w Oksfordzie studentem Granta. Dlatego właśnie znalazłem się w Berlinie, że znałem Granta, i dlatego, że doskonale mówię po niemiecku. – Jak mam to rozumieć? Lionel bierze papierośnicę ze składanego stolika pod oknem. – Violet, Grant jest zdrajcą. Miał zbierać dla nas informacje na temat stanu przygotowań wojennych Niemiec, ale tego nie robił. – Zapala papierosa i opiera się z powrotem o ścianę. – Wciskał nam kit: mówił to, co mu jego generałowie i dostojnicy kazali. Podwójny agent, znana sprawa. – Jesteś pewien?
– Tak. – Robił to z własnej woli? Czy był… Czy go do tego zmusili? Lionel sięga po popielniczkę. – To jest właśnie pytanie, na które próbowałem odpowiedzieć tego lata. – I znalazłeś odpowiedź. – Tak. – I dlatego go zabiłeś? – Czy teraz jest ci lżej? Violet zrywa się na równe nogi i odwraca do okna. – A ja… Uwiodłeś mnie, żeby szpiegować Waltera. Kolejny powód, żeby tobie powierzyć tę misję: masz nieodparty urok w oczach zaniedbywanych żon. Staje za jej plecami, opierając się rękami o okno. Z trzymanego w palcach papierosa sączy się smużka dymu. – I tu się właśnie mylisz, Violet. Możliwe, że taki był plan na początku, na samym początku, ale kiedy cię poznałem… – Jasne. Jakże mogłabym zapomnieć? Zakochałeś się we mnie na zabój. Cóż za zbieg okoliczności! Po prostu musiałeś pójść ze mną do łóżka, uwieść mnie, zdobyć moje zaufanie. – Violet… – Poświęciłeś się dla ojczyzny. – Próbuje wymknąć się pod jego pachą, ale on łapie ją za łokieć. – Zaczekaj, Violet. Posłuchaj mnie tylko… – A to, jak oszukałeś kontrolera? Jak udajesz Amerykanina? – Powiedziałem ci prawdę. Odpowiedziałem na każde twoje pytanie, prawda? – Tak samo jak odpowiadałeś na pytania kontrolera. – Nie możesz odejść. Zaaresztują cię beze mnie, bez
naszych dokumentów. – Wszystko mi jedno. – Ale mnie nie jest wszystko jedno. Zabrałem cię z sobą z narażeniem życia, po to, żeby ci zapewnić bezpieczeństwo. Violet opiera się plecami o drzwi, zamyka oczy, żeby go nie widzieć. – Przestań. Przestań już mówić; mdli mnie od słów. – O, Violet, Violet. – Dotyka jej twarzy, rąk. – Przepraszam cię, z całego serca przepraszam. – Przestań już do mnie mówić, błagam. Kuszetka jest niemożliwie wąska. Violet praktycznie leży na Lionelu, mimo to jedna stopa wystaje jej poza krawędź, a kiedy wagonem zarzuca mocniej, uderza plecami w ścianę. Uwielbia siłę Lionela, jego pierś i barki buldoga, rzeźbę mięśni jego nóg, które potrafią ją utrzymać w dość ryzykownej pozycji. Jakaż straceńcza głupota pozwala im leżeć w tym dusznym przedziale, obnażonym i skrajnie bezbronnym, gdy jeden kopniak mundurowego może zerwać zasuwkę na drzwiach i wystawić ich na ludzkie spojrzenia? Skąd u niej ta obojętność? – Domyślam się, że Jane maczała w tym palce? – Czy moglibyśmy nie rozmawiać o niej? – Odpowiedz po ludzku. – Tak. – Ale dlaczego? Przecież jest Amerykanką? – Jest też bardzo utalentowana i pobiera za swoje usługi hojne wynagrodzenie. Czy to wystarczy? Violet leży z uchem przytkniętym do serca Lionela, które po niedawnym orgazmie bije spokojnie i miarowo. Liczy uderzenia jego serca, z utęsknieniem czekając, kiedy znów zadrga bębenek w jej uchu. Lionel przekręca się na bok, tak że leżą twarzą do siebie,
oddech w oddech. – Czy to, co powiedziałem, wystarczy? Czy udało mi się odzyskać twoje zaufanie? Najchętniej powiedziałaby: nie. Chciałaby wsunąć arkusz złotej folii między serce Lionela a swoje, żeby już go nie słyszeć, nie czuć, żeby jej nie mąciło w głowie. Ale jej ciało jest zniewolone przez Lionela, choć jej nienasycona kobiecość ma nad nim władzę. Są zbyt stopieni ze sobą. Przepadło: przepadło wiele dni temu, w chwili gdy przytuliła się do Lionela i dała mu się pocałować pośród róż. Zdaje sobie sprawę, że już jest za późno. To, czy Lionel jest Lionelem, czy nie, nie ma już znaczenia. Liczy się tylko to, że jest z nią. – Jesteś mi potrzebna, Violet. Potrzebuję twojej wiary we mnie. Nie mogę bez niej żyć. – Chcesz, żebym ci wierzyła w ciemno. – Na tym właśnie polega wiara, Violet. Na tym, że wiesz, nawet jeśli nie możesz tego udowodnić. – Nie zapominaj, że jestem naukowcem. – Uśmiecha się smutno. – Pamiętam o tym. A mimo to cię proszę. Violet patrzy na wargi Lionela, ciągle jeszcze gorące od jej pocałunków. Jest tak ciasno, że z trudem wyciąga rękę spomiędzy ich spoconych ciał, żeby zdjąć złotą obrączkę z lewej dłoni i wsunąć do połowy małego palca prawej dłoni Lionela. Budzi się po jakimś czasie, nadal bezpiecznie wtulona w Lionela; w jej uchu jego serce bije nadal w kojącym rytmie. Ale ciało Lionela jest napięte, usta zanurzone w jej włosach wstrzymują oddech. – Co się stało? – szepce. – Stoimy – odpowiada szeptem Lionel. – Zatrzymano pociąg.
Vivian Ledwie przed chwilą błaznowałam w dusznej izbie przesłuchań na londyńskim lotnisku, a już pędzę po A4 policyjnym wozem, światła panicznie migoczą, syrena ćwiczy koloratury. Żyć nie umierać, prawda? Rzecz działa się w Londynie, więc powinien padać deszcz, ale nie padał; niebo bardziej pasowałoby na piknik – modra płachta usiana purchawkami. Samochody karnie rozstępowały się przed nami. – O wiele wygodniejsze od taksówki – powiedziałam do pana Brzoskwini, który siedział ze mną na tylnym siedzeniu i wyglądał, jakby miał ochotę założyć mi kajdanki, bynajmniej nie w celach erotycznych. – Mam nadzieję, że nie wystawi mi pan rachunku za ten kurs. Nie przestawał klepać się skórzanym etui po kolanie. – Nie jest pan szczególnie rozmowny. Nie ma sprawy. Nikt z nas nie jest w szczytowej formie o świcie. Dymka? – Podsunęłam mu paczkę. Pokręcił głową. – Przynajmniej pan mnie słyszy. Nienawidzę, jak mnie ludzie ignorują, a pan? Tym razem pan Brzoskwinia nie raczył odpowiedzieć. Zapaliłam papierosa, uchylając okno bez pytania. Jechaliśmy przez rozlazłe przedmieścia, wzdłuż rzędów byle jakich szeregówek i żałosnych bliźniaków, których ogródki na tyłach wydawały ostatnie jesienne tchnienie. Od lat nie byłam w Londynie, od czasu ostatnich wakacji w Europie z rodzicami, przed pierwszym rokiem w Bryn Mawr. Był koniec czerwca i przez cały tydzień nie zdejmowałam grubego swetra, dopóki z ulgą nie przeprawiliśmy się do Calais, wyrzucając parasolki za burtę. Oprócz deszczu zapadły mi w pamięć rzędy identycznych białych domów z kolumnami przy drzwiach wejściowych, radosny rozgardiasz ulic, zapach popołudniowej ceremonii picia
herbaty. Któregoś ranka wybraliśmy się pociągiem do Blenheim. Chmury rozstąpiły się jak na zawołanie i spacerując po ogrodach, trafiliśmy na miejsce, w którym Winston Churchill oświadczył się swojej małżonce. Ojciec przykląkł na kolanie i ujął rękę mamuś, a ona, cała spłoniona, przyciągnęła ją do piersi, wzdychając z uczuciem: „O, Charles”. Tinny chciała zrobić zdjęcie, ale zanim ustawiła aparat, czar prysł. Chmury znów zaczynały się gromadzić na nudnym nieboskłonie; pierwsze krople zabębniły o nasze kapelusze. Dzisiaj nie zanosiło się na deszcz. Dopaliłam papierosa i zdusiłam w małej popielniczce w drzwiach, a kiedy znów podniosłam wzrok, już szusowaliśmy przez śródmieście. – Nie chciałabym się afiszować z moim wulgarnym jankeskim wścibstwem, ale dokąd mnie pan wiezie? Czy aby nie do Scotland Yardu? To byłby zaszczyt! – Nie. – Pac, pac, pac, klepał się etui po kolanie. – Nie do Scotland Yardu. Kolejne budynki przelatują za oknem, apokaliptyczny wizg hamulców i już hop, siup – Vivian wyskakuje z auta i biegnie po schodkach do góry, wpada przez drzwi i od nowa po schodach, a wokół pełno muskularnych chłoptasiów, którzy wyglądają, jakby powojenne racjonowanie żywności w najmniejszym stopniu nie odbiło się na ich rozwoju fizycznym. – Zechce pani wejść tutaj, panno Schuyler – odzyskał mowę pan Brzoskwinia i już byłam w kolejnej malowniczej izbie przesłuchań. – A co z moją walizką? – zaczęłam, ale kiedy się odwróciłam, żeby rzucić mu w twarz pytanie, drzwi zatrzasnęły się przed moim nosem, wydając złowrogi metaliczny szczęk, który poinformował mnie, że nie masz się już dokąd śpieszyć, panno Schuyler, więc równie dobrze można usiąść i zapalić
papieroska z nadzieją, że ktoś w tym kiciu potrafi przyzwoicie zaparzyć kawę. Cóż, jet lag, mocne przeżycia i cała reszta. Zasnęłam z głową na rękach, rękach opartych o stylowy metalowy stół. Śniłam, że ja i mój doktor, trzymając się za rękę, wspinamy się na kopułę londyńskiej katedry Świętego Pawła, ale za każdym rogiem wyrastają kolejne schody i czuję, że nigdy nie dotrzemy na górę – kamienne schody ad nauseam, do usranej śmierci – ale coś każe nam brnąć dalej, bo myślimy, że w nagrodę czeka nas olśniewający widok. Kiedy się zbudziłam, przede mną stał osobnik w samej tylko koszuli i granatowym krawacie, z łapami jak bochny na smukłych biodrach i barami jak dwa krążowniki. Krótko ostrzyżone ciemne włosy pochłaniały całe światło z sufitu. Oczy przybysza ginęły w cieniu rzucanym przez czoło, zresztą może była to iluzja optyczna. – Czy właśnie nadeszła chwila, kiedy powinnam poprosić o adwokata? Uniósł szyderczo lewą brew. Reszta jego twarzy była śmiertelnie poważna jak zawał serca. Milczał dłuższą chwilę, a potem zapytał: – Panna… Schuyler, o ile dobrze zapamiętałem? – Pan… Bond, o ile dobrze zapamiętałam. James Bond. – Wyciągnęłam do niego rękę. – Bardzo mi miło. Jestem Vivian Schuyler i nie pójdę z panem do łóżka, choćby pan był najbardziej uroczym łotrem. Potrząsnął krótko moją ręką; jego brew straciła swój prześmiewczy skos. – Widzę, że nic nie przesadzili – stwierdził. – Kto? – Moi koledzy. Proszę usiąść. Musi pani być zmęczona.
Osunęłam się wdzięcznie na krzesło, zarzucając nogę na nogę, ale na pończosze obciachowo poszło oczko, więc musiałam dokonać pośpiesznej zamiany nóg. – Właśnie przymierzałam się, żeby poprosić o kawę. Kiwnął głową i podszedł do drzwi. Nacisnął guzik i, bip bip, poprosił o kawę dla panny Schuyler. Polubiłam go. – A teraz, panno Schuyler… – Proszę mi mówić Vivian. – Panno Schuyler. Dokumenty ukryte pod podszewką pani walizki. Gdzie i kiedy weszła pani w ich posiadanie? – Najśmieszniejsze, że ja nawet nie wiedziałam o ich istnieniu. – Proszę odpowiedzieć na pytanie. – Brrr… – wstrząsnęłam się. – To była mocna odzywka. – Dziękuję. Będę ją częściej stosować. – Jeśli pan chce wiedzieć, weszłam w ich posiadanie o dwunastej w południe czternastego października bieżącego roku w urzędzie pocztowym Stanów Zjednoczonych na Zachodniej Czwartej Ulicy w Greenwich Village, w mieście Nowy Jork. Jednak o ich istnieniu dowiedziałam się dopiero parę godzin temu, kiedy pański uroczy kolega, pan Brzoskwinia… – Pan Brzoskwinia? – Koleś z lotniska. Z tą, no… – Zatoczyłam palcem kółko na styku ciemienia i potylicy. – Brzoskwinia, kuma pan? Na bladych policzkach Jamesa wykwitł minirumieniec. Unosząc lewą pięść, kaszlnął dyskretnie. – Proszę mówić dalej. – Właściwie to już wszystko. – Musiała pani skądś dostać tę walizkę. – A, o to panu chodzi. Mama przeadresowała ją na mnie. Została przez pomyłkę wysłana na jej adres na Park Avenue. –
Przez pomyłkę. Brzmienie tych słów pchnęło mój umysł na całkiem nowe tory. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak pomyłka? Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą skórzane etui i walizka z podwójnym dnem. Leciałam do króliczej jamy, leciałam już od chwili, gdy funkcjonariusz celny wziął mnie na bok i kolejne rzekome dno zapadło się pod mną. Prawa ręka Jamesa opadła na brzeg stołu i – pac, pac, pac – zaczęła uderzać o metalowy blat. Jego granatowe oczy spłaszczyły się jak u gada, co mogło zdenerwować dziewczynę z gatunku tych, które się łatwo denerwują. Z szurnięciem odsunął krzesło po drugiej stronie stołu. Usiadł. Kawę dostarczono w skromnym białym komplecie: dzbanek plus kubek, ze śmietanką i z cukrem. Olałam dodatki i podniosłam do ust kubek z czarnym, gorącym, dziewiczym płynem. Miałam wrażenie, że mój współtowarzysz bacznie obserwuje każdy mój ruch. – Panno Schuyler – zwrócił się do mnie, kiedy pani od kawy oddaliła się w stronę nieznanych mi izb przesłuchań – odnoszę wrażenie, że jest pani inteligentną dziewczyną. Może by tak pani inteligentnie opowiedziała mi wszystko od samego początku? Pokiwałam stopą. – Mogłabym, gdybym dostała od pana coś w zamian. – W pani sytuacji raczej nie próbowałbym się targować. Ruch stopy. Łyk kawy. Uśmiech. Bo jedyne, co mi zostało, to iść w zaparte. – Pozwól sobie powiedzieć, James, że jestem odmiennego zdania. Trzy godziny później James – ciągle jeszcze nie
wiedziałam, jak naprawdę się nazywa – osobiście wiózł mnie do Ritza. Co prawda nie astonem martinem: jeździł czymś niedużym w kształcie mydelniczki, bodajże roverem, w którym wyglądał jak buldog w klatce. – A teraz, James, liczę na to, że wywiążesz się z ostatniego punktu naszej umowy – powiedziałam, kiedy zajechaliśmy przed wejście do hotelu i pół tuzina portierów rzuciło się do usług. – Nie masz prawa mnie zawieść. Honor brytyjskich środowisk wywiadowczych spoczywa na tobie. – Czy pani wie, gdzie jest bar w hotelu? – Mam zamiar czym prędzej przetrzeć szlak. – Będę tam czekał na panią wieczorem o ósmej. Mężczyzna w paradnej czerwonej liberii otworzył przede mną drzwi. Wysiadłam z samochodu Jamesa, kiwnęłam małym palcem na pożegnanie i ruszyłam do recepcji. – Schuyler. Vivian Schuyler – zwróciłam się do eleganckiej recepcjonistki w czerwonym kostiumie. – A, już wiem. Panna Schuyler. Pani bagaż jest już w numerze. Apartament Imperial, jeśli mnie pamięć nie myli. – Jak to? – Apartament Imperial. Czy coś nie tak, panno Schuyler? – Obawiam się, że doszło do pomyłki. Zarezerwowałam jedynkę, bez widoku. Zajrzała w papiery na ladzie. – Wygląda na to, że pani rezerwacja uległa zmianie dwie godziny temu. Czy to jakiś problem? – Teraz nie, ale problem, i to niemały, zacznie się za parę dni, kiedy zejdę na dół uregulować rachunek. – Pokój został już opłacony z góry, podobnie zresztą jak wszystkie dodatkowe rachunki. – Jej rumiane angielskie policzki podjechały do góry w służalczym uśmiechu, jakbym była
pierwszą nałożnicą króla Maroka. – Skoro tak, to nie widzę przeszkód – odparłam, zsuwając rękawiczki z czerwonej skórki. Cóż, może i warto było dać się uprowadzić kolejnym wiernopoddańczym mackom wścibskiego rządu Jej Wysokości, żeby wkroczyć przez dwuskrzydłowe drzwi do apartamentu Imperial i ujrzeć na pierwszym planie srebrną szyjkę butelki szampana sterczącą z kubełka z lodem na mahoniowym stoliku, a na drugim pałac Buckingham prześwitujący zalotnie zza szarych bezlistnych drzew. W sypialni bukiet różowo-białych lilii, które dopiero zaczynały otwierać pąki, roztaczał upojną woń bananów w miodowej zalewie. Do bukietu dołączony był bilecik: „Z wdzięcznością, James”. Akcje autora tych trzech zwięzłych słów zdecydowanie poszły u mnie w górę. Odkorkowałam szampana, fachowo strzelając korkiem, i zamówiłam śniadanie imperialnych rozmiarów, choć była dopiero pierwsza w południe. Śniadanie wjechało kwadrans później pod srebrnymi czaszami. Rzuciłam kelnerowi garść drobniaków, licząc na to, że nie pożałuję tego później. Zmiotłam imperialne śniadanie do ostatniego okruszka i listka natki pietruszki i wypiłam pół butelki szampana, po czym walnęłam się twarzą w poduszkę na imperialne łoże, a kiedy się zbudziłam, na dworze było już ciemno. James, jak to Bond, czekał już na mnie w hotelowym barze, a przed nim stały dwie szklanki: bynajmniej nie martini – mieszanego bądź wstrząśniętego – lecz starej dobrej whisky. Pchnął jedną szklankę w moją stronę. – Chciałem zamówić pani koktajl na bazie szampana, ale zreflektowałem się w ostatniej chwili. – Bardzo mądrze. – Pociągnęłam ze szklanki. – Czy ma pan walizkę z sobą?
– Mam, mam. – Poklepał spory przedmiot przy nodze. – Wszystko jest z powrotem na miejscu. Naturalnie, poza dokumentami w podszewce. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, żebyśmy je zatrzymali? – Niech wam będzie. A teraz niech pan zacznie od początku jak inteligentny chłopak. Uśmiechnął się po męsku, bez odsłaniania zębów. – Nie wiem, czy pani wie, że jest pani najbardziej niezwykłą kobietą, jaka przeszła przez izbę przesłuchań od czasu Maty Hari? Gdyby pani szukała posady… – Już dobrze, James. Wracajmy do meritum. Stuknął szklanką o moją szklankę i wychylił zawartość. – Dobrze. Zacznę od środka. Dokument, który pani ciotka Violet wiozła w podszewce, a który ewidentnie przesiedział w Zurychu przez ostatnie pół wieku w jakimś przeklętym biurze rzeczy zaginionych, jest odkryciem najwyższej wagi dla historii wywiadu wojskowego. Gdyby dokument ów dotarł zgodnie z planem do brytyjskiego konsulatu w Szwajcarii, miałby dużą szansę zapobiec wybuchowi pierwszej wojny światowej. Chyba się zakrztusiłam i James musiał mnie walnąć w plecy. – Nie wierzę. Jeden papierek? Tej wojny nie dało się już powstrzymać. Ten, no… efekt domina… – Oczywiście, trudno w tej sprawie wyrokować. Ale taki był zamysł. Dlatego właśnie Lionel Richardson uciekł z Berlina pod koniec lipca tysiąc dziewięćset czternastego roku. Chciał dotrzeć do Szwajcarii, zanim klamka zapadnie i Niemcy przystąpią do wojny. – Lionel Richardson był szpiegiem – stwierdziłam rzeczowo, bez emocji, ponieważ do tego czasu miałam parę godzin, żeby oswoić się z jedynym sensownym wnioskiem, jaki
się nasuwał po tym, jak skórzane etui zostało wyprute z walizki Violet. Chyba że sama Violet była szpiegiem. – Jedna z najlepszych operacji w tamtych latach. – Pokiwał głową. – Tamtego lata pojechał do Niemiec śledzić doktora Granta, który miał zbierać informacje dla nas, ale którego podejrzewaliśmy – jak się okazało, słusznie – o szpiegostwo na rzecz Niemców. – Ja nie mogę! Walter podwójnym agentem? – Tak. Podniosłam szklankę, ale była pusta. James skinął na barmana. Milczałam, więc mówił dalej. – Podobno małżeństwo było nieszczęśliwe, a doktor Grant był… no cóż… był… – Rozpustną świnią. – No właśnie. Tak więc Lionel został wydelegowany… – To nieprawda. Był w niej zakochany. James spojrzał na mnie z troską. – Panno Schuyler, nie wątpię, że pani ciotka była czarowną kobietą, ale Richardson był zawodowcem. W tego rodzaju akcjach był niedościgniony; miał ich już sporo za sobą. Naturalnie, wcześniej nie szczędził starań, żeby wzbudzić w pani ciotce przeświadczenie, że ją kocha, aby pozyskać jej zaufanie… Pokręciłam głową. – Nieprawda. On ją kochał. Byli w sobie zakochani. Barman doniósł ciąg dalszy. Porwałam szklankę i obaliłam jednym haustem. James wyjął z kieszeni papierośnicę i podsunął mi w milczeniu. – Choćby ten liścik, który napisał do niej – powiedziałam, kiedy podał mi ogień. – Ten z płatkami róż.
– Jak już wspomniałem, był w tym bardzo dobry. Mówią, że był lepszym aktorem niż Laurence Olivier, człowiek gotów był uwierzyć mu we wszystko. W dodatku był typem nicponia, czyli takim, dla którego, czort wie czemu, kobiety skłonne są rujnować sobie życie. – Zaciągnął się i zapatrzył w dal. – Dałbym wiele, żeby zobaczyć go w akcji. – Jesteście chorymi ludźmi, pan i pańscy koledzy. Wiem, że ją kochał. – Ma pani na to jakieś dowody, panno Schuyler? Położyłam rękę na piersi. – Wiem. I proszę, nie patrz na mnie z tym kpiącym uśmieszkiem, młody człowieku. – Wcale się nie uśmiecham. Tak czy owak, Richardson i pani Grant mieli romans, co do tego chyba jesteśmy zgodni, dzięki czemu Richardson mógł zdobyć informacje potrzebne nam do wycofania jej męża z gry. Wyposażyliśmy go w pakiet fałszywych danych, co trochę ułatwiło mu sprawę. Ale to była prawdziwa intryga: w Wittenberdze, w letniej willi Granta, gościł wysoki niemiecki urzędnik, w którym perspektywa wojny budziła bardzo mieszane uczucia. Uważał, że Niemcy w ostatecznym rozrachunku słono zapłacą, że wojna może zrujnować Europę i tak dalej. Wieszczył jak Kasandra. Richardsonowi udało się nawiązać z nim kontakt i wspólnie opracowali inny scenariusz, w którym Richardson proponował brytyjskie gwarancje autonomii dla Alzacji… – Alzacji? – Francuskiej prowincji, którą Francja o pokolenie wcześniej, w wojnie francusko-pruskiej, straciła na rzecz Niemiec. Nadzieja na odbicie Alzacji spod wpływów niemieckich mogła skusić Francję do zachowania neutralności, przynajmniej w tamtym krytycznym okresie. W tym czasie ów
Niemiec, kontakt Richardsona, opracował alternatywny plan rozlokowania wojsk niemieckich, polegający na pchnięciu wszystkich sił na wschód. Chodziło o to, żeby brakiem wsparcia ze strony Francji powstrzymać Rosję przed mobilizacją, a tym samym uwolnić Niemcy od bezpośredniego zagrożenia, z powodu którego musiałyby przeprowadzić mobilizację. Efekt domina zostałby zatrzymany już na starcie. – Pan chyba żartuje? – wyszeptałam. – Nie. Odważne, prawda? Richardson pojechał do Berlina… – Z Violet. – Z panią Grant, która ewidentnie porzuciła dla niego męża. Poszedł z planem do ambasadora brytyjskiego, ale Goschen nie mógł mu pomóc, w tamtym okresie nie gwarantował już poufności telegramów ani poczty dyplomatycznej, więc Richardson postanowił sam wywieźć dokument z kraju. Jego ostatni komunikat z Niemiec, szyfrowany telegram wysłany wieczorem dwudziestego szóstego lipca, informował, że jest w drodze do konsulatu w Zurychu. – Czyli w noc zabójstwa doktora Granta. – Oczywiście. W tej sytuacji zdecydował się uciec z panią Grant… – No i widzi pan? Kochał ją. Zostawiłby ją przecież wówczas, gdyby jej nie kochał. – Posługiwał się nią, panno Schuyler. Posługiwał jako kurierką, na wypadek, gdyby został zatrzymany, gdyby wydało się, że jest Brytyjczykiem. To właśnie odkryliśmy dzisiaj. Dokumenty, które umknęły historii, które zaszył pod podszewką walizki pani Grant. – Ale dlaczego? Skoro nie wiedziała, że tam są, skoro się nią, jak pan twierdzi, posługiwał, skąd mogła wiedzieć, co
z nimi zrobić? – Prawdopodobnie udzielił jej jakichś instrukcji. Miał też, jak to się chyba mówi u was w Stanach, plan B na wypadek rozłąki z panią Grant. – A to jaki? – Zdusiłam peta, który sam dopalił się do końca. James zagrzechotał lodem w szklance. Współczująco wyjął z papierośnicy kolejnego szluga, odpalił od swojego i podał mi. Po grzbiecie jego prawej dłoni biegła cienka złowroga blizna, której dotąd nie zauważyłam. Jego palce zetknęły się z moimi. W mojej wyobraźni pojawiła się inna męska dłoń, gładka i niepobliźniona, ze zręcznymi palcami chirurga i starannie obciętymi paznokciami. Dłoń ta spoczywała na mej nagiej piersi, licząc uderzenia serca, bum-bum, bum-bum. „Tętno wydaje się cokolwiek podwyższone wskutek nadmiernej stymulacji, panno Schuyler, ale dołożymy starań, żeby panią rozluźnić”. – Jest pani pewna, panno Schuyler, że chce słuchać o tamtych sprawach? To stare dzieje. Przyznam, że chwila obecna wydaje mi się o niebo bardziej interesująca. Strząsnęłam jego dłoń, żeby podnieść papierosa do ust. – To bardzo interesujące, że wydaje ci się interesująca, James. Jednak wolałabym skończyć to, co zaczęliśmy, zanim uwikłamy się w kolejne intrygi. Umiem zachować priorytety. Nasze nogi zwisające z barowych stołków stykały się z sobą. James siedział swobodnie, wsparty łokciem o blat. Jego oczy nie były już płaskie i gadzie: emanowały ciepłem whisky. – Priorytety, powiada pani? – Jak pielęgniarka z ulubionym pacjentem. James wyjął ze swojej szklanki kostkę lodu i podrapał mnie po grzbiecie dłoni. – Wróćmy więc do tematu. Richardson pracował tamtego
lata z dwójką agentów, Amerykanką i jej synem. Kobietą podającą się za hrabinę de Saint-Honoré i chłopakiem, który notabene wcale nie był jej synem, tylko innym naszym agentem, niesamowicie utalentowanym młodym Amerykaninem, który tamtego lata udawał studenta Granta.
Violet Wagon stoi w miejscu, jak księżyc. Violet podnosi się i opada z powrotem na pierś Lionela, nasłuchując w zastygłym powietrzu. Oddalony krzyk, stłumiony łomot, jakby w drzwi wagonu. Lionel wysuwa się z łóżka i wyciąga Violet za sobą. – Ubierz się. Nie, nie w piżamę. Włóż ubranie. Prędko. Violet próbuje zakryć swój wstyd: mokry brzuch, zarumienioną pierś. Lionel zawiązuje jej gorset spokojnymi dłońmi i podaje pończochy. Sam wskakuje w bieliznę, koszulę, spodnie. Przypina szelki i zakłada na szerokie ramiona. Wyjmuje z walizki ciemny przedmiot i wsuwa za pasek. Oddech zamiera w piersi Violet. Lionel narzuca marynarkę i zatrzaskuje walizkę. – Gotowa? – Na co? Lionel uchyla drzwi przedziału i rozgląda się po korytarzu. Violet słyszy kolejny łomot, tym razem głośniejszy, i naglące głosy; niemieckie. – Chryste – mruczy Lionel. Wyciąga Violet na korytarz i stuka w drzwi sąsiedniego przedziału. W uchylonych drzwiach pojawia się ciemna głowa Henry’ego. – Sir? – Znikamy. – Znikacie? – Trzecie rendez-vous? – pyta Jane. – Tak. Drzwi się zamykają. Lionel ciągnie Violet na koniec wagonu sypialnego; w tej chwili na drugim końcu pojawia się
steward. – Proszę pana? Herr Brown? – woła. – Muszę tylko na chwilkę wyprowadzić panią Brown na świeże powietrze – odkrzykuje pogodnie Lionel. – Proszę pana, nie może pan! Jest policja… Lionel siłą otwiera drzwi, wyrzuca walizkę i skacze na ziemię. Odwraca się, wyciągając ręce. – Teraz! Violet skacze w jego objęcia, w ciepłą noc pełną cieni. Lionel natychmiast bierze ją za rękę, podnosi walizkę i biegnie w stronę ciemnego skraju lasu. Violet biegnie między drzewami, ściskając pewną rękę Lionela. – A steward? – pyta zdyszana. – Nie podniesie alarmu? – Janet się nim zajmie. Przed nimi wyłania się polana. Księżyc zaszedł, ale słabe światło przedświtu oświetla kontury drzew. Lionel zatrzymuje się na skraju lasu, wyjmuje zegarek i wykonuje powolny obrót, odnotowując w mroku charakterystyczne elementy krajobrazu. Violet opada na zwaloną kłodę, próbując odzyskać oddech. Musieli przebiec co najmniej milę. – Gdzie jesteśmy? – Sądząc z godziny i odległości gór na południowym horyzoncie, jakieś pięćdziesiąt mil od granicy. – Pięćdziesiąt! Lionel odwraca się, patrzy na nią. – Dobrze się czujesz? – Nic mi nie jest, tylko chyba… gorset… – Do diabła. No tak, przepraszam. – Rozpina jej bluzkę i zsuwa z ramion. Palcami wymacuje wstążki po bokach gorsetu. – Lepiej? – pyta, poluzowując.
– Nie pytam, skąd tak dobrze znasz się na damskiej bieliźnie. – A ja nie pytam, co u diabła każe ci nosić tak koszmarnie niewygodne rzeczy. – Walter… – Urywa. Walter chce, żebym miała cienką talię i podniesiony biust, myśli. A raczej, Walter chciał. To, co zaczęło się jako próba sprostania wyśrubowanym gustom kochanka, weszło jej w nawyk i próżność nie pozwalała zrezygnować z tej słabości, podobnie jak z coraz dłuższych włosów. Smukła talia i podniesiony biust stały się równie nieodłącznym elementem jej tożsamości, tożsamości Violet Schuyler, jak jej inteligencja. Lionel z powrotem zapina jej bluzkę. – Kiedy pojedziemy do Paryża, żeby ci nakupić nowych rzeczy, skompletujesz garderobę od zera, dobrze? – Tak. – Kupisz tylko to, co będzie tobie odpowiadać. Zresztą mnie jest wszystko jedno, co nosisz w dzień. – Puszcza do niej oko. – Tak – odpowiada z uśmiechem. Stoją Bóg wie gdzie, w środku lasu, wyskoczyli z pociągu w nocy, są ścigani przez niemiecką policję, a Lionel omawia jej garderobę i robi erotyczne aluzje jak gdyby nigdy nic. Jakby od paryskich butików dzieliło ich pół mili. Robi to oczywiście specjalnie, żeby była spokojna, żeby nie wpadła w panikę. Nie mogą sobie teraz pozwolić na jej nerwy. Lionel podnosi walizkę z ziemi. – No to chodźmy. Chwała Bogu, przynajmniej masz wygodne buty. – Człowiek nigdy nie wie, kiedy się trafi wycieczka krajoznawcza o świcie. – Bierze go za rękę.
– Dobrze powiedziane. Godzinę później jadą już na rowerach, które Lionel znalazł w stodole. Stodoła stała we wsi Gomaringen, do której dotarli dokładnie w chwili, gdy dachy domów i lodowce w oddali zaróżowiły się lekko od słońca. Lionel pogwizduje, pedałując. Walizkę przywiązał do roweru kawałkiem wytartego sznurka, też z tamtej stodoły. Violet uparła się, żeby zostawić w stodole kilka marek. – Nie bardzo się nadajesz do tego wszystkiego. – Lionel kręci głową. – Na szczęście nie. Wolę moje laboratorium. – I będziesz je miała, kochanie. Na Boga, będziesz miała najpiękniejsze laboratorium w Europie, choćbym miał nosić cegły na własnych plecach. Violet rozpogadza się, widząc jego dobry humor, słysząc wesołe pogwizdywanie. Oba rowery są męskie, więc musiała zebrać spódnicę w kostkach, jak szarawary. Jedzie ze wzrokiem wbitym w plecy szarej wełnianej marynarki Lionela. Pedałują przez słoneczną dolinę, ale Violet nie obchodzą wspaniałe widoki ani dumne szczyty gór dokoła. Ostatecznie góry będą istnieć do końca świata. Chce patrzeć tylko na Lionela. Po południu, kiedy słońce parzy Violet przez bluzkę i cała spływa potem, Lionel zatrzymuje się nad rzeką. – Cholerny upał – mówi, zsiadając z roweru. – Chodź trochę się ochłodzić. Violet balansuje, nie zdejmując nóg z pedałów. W pobliżu nie ma nikogo, tylko trawa i drzewa, szeroka chłodna rzeka połyskuje oślepiająco. Lionel już zsuwa szelki, rozpina koszulę. Patrzy na Violet z zabawną miną. – No już, chodź.
– Co, bez ubrania? – Jasne, że bez ubrania. – Strząsa buty z nóg i wyskakuje ze spodni. – Tu, na widoku? – Nie ma tutaj nikogo oprócz nas. – Popołudniowe światło złoci jego ciało barbarzyńcy. Nie czekając na nią, wskakuje do rzeki, wzbijając fontannę wody. – Bosko. Chodź ze mną popływać. Chodź ze mną popływać. Violet kręci głową i rozgląda się wokół. Mięśnie ją bolą, skóra piecze od potu, a parę kroków od niej woła chłodna rzeka. Lionel też ją wzywa długimi śniadymi palcami i łobuzerskim uśmiechem. Violet przerzuca nogę nad siodełkiem, opiera rower o drzewo i zaczyna rozpinać spódnicę. Patrzy w stronę rzeki i widzi Lionela, który unosi się na plecach, wpatrując się w niebo, jakby nie był ściganym, który powinien przeć do granicy. – Myślałam, że się śpieszymy – mówi, nieporadnie zakrywając rękami wstydliwe partie ciała. Wzrok Lionela pada na nią. Wstaje. – Boże, jaka ty jesteś piękna. – Wydawało mi się, że się śpieszymy. Wyciąga do niej ręce. – Mało brakowało, a spadłabyś z roweru. Potrzebujesz wypoczynku. Godzina nie zrobi nam różnicy. Violet ostrożnie zaczyna schodzić z brzegu do wody. – Ojej, jaka lodowata. – To wskocz. Umiesz chyba pływać? – Umiem. – Wciąga oddech i walcząc z górskim nurtem, płynie w stronę promiennego Lionela, który wciąż czeka z wyciągniętymi rękami.
Później, kiedy ociekając wodą, wychodzą na brzeg, Lionel odwraca jej twarz ku sobie. – Wierzysz mi, Violet? Ufasz mi, prawda? Sama nie wie, co na to odpowiedzieć. Jak może odpowiedzieć w chwili, gdy jej ciało styka się z jego ciałem, kiedy są całkiem z sobą stopieni? Lionel stoi nieruchomo. Violet czuje przez skórę, że jest gorący. Ujmuje jego twarz w dłonie i całuje. – Violet nigdy nie kłamie – mówi Lionel z bezbrzeżną czułością. Violet ma oczy zamknięte. Skóra Lionela pod jej policzkiem jest rozgrzana, pachnie trawą i czystą wodą. Senna pszczoła wplątała się w jej włosy; omdlała Violet nie ma siły jej strząsnąć. – Jakie to ma znaczenie. Jesteśmy z sobą, tu i teraz. Co z tego, że nie potrafimy czytać w swoich myślach. – Ja umiem czytać w twoich. – I co tam widzisz? – Wątpliwości. – Zgadza się. Czy możesz mi powiedzieć uczciwie, czy możesz przysiąc, że powiedziałeś mi wszystko? Że niczego przede mną nie ukrywasz? Proszę cię, Lionelu, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności. Lionel odsuwa się i sięga do kieszeni marynarki. – Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie – mówi, zapalając papierosa – twoja ufność wobec mnie ma w praktyce wielkie znaczenie. To nie są wakacje. Jesteśmy uciekinierami, Violet. Jeśli znów zrobi się gorąco, jak w pociągu, będziesz musiała robić dokładnie to, co ci każę. Słuchać mnie bez mrugnięcia okiem. Violet obejmuje się nagimi rękami i przygląda Lionelowi;
w spalonym czubku jego nosa odbija się słońce, a włosy odrastają na nieogolonych policzkach. – Ale słuchałam cię w pociągu. – No właśnie. Dlaczego? – Bo czułam, że mnie nie skrzywdzisz. Muszę ci być do czegoś potrzebna, musisz coś do mnie czuć, skoro nie zostawiłeś mnie w Berlinie. – Chryste, Violet. Coś do mnie czuć. Czy to jest to, co jest między nami? Czy my coś tam czujemy do siebie? – Z daleka widać, że jesteś bardzo profesjonalny w swoich poczynaniach. Dbasz o tych, którzy są pod twoją opieką. – Pochlebiasz mi. – Zresztą, w ostatecznym rozrachunku, to dla mnie bez znaczenia. Nie dbam o to, czy kochasz mnie, czy nie, czy mówisz mi całą prawdę, częściową, czy mnie okłamujesz. Czy masz zamiar, kiedy już bezpiecznie znajdziemy się w Szwajcarii, pójść w swoją stronę… – Porzucić ciebie. – …czy też, kiedy już wypełnisz tę misję, przejdziesz do następnej. Ja postawiłam wszystko na jedną kartę. Wypłynę z tobą albo pójdę na dno. Nawet jeśli został mi z tobą tylko dzień, idę na to. – Co chcesz przez to powiedzieć? – A jak myślisz? Lionel z rękami splecionymi za głową patrzy w niebo z papierosem w kąciku ust. – Violet, to brzmi, jakbyś mnie kochała. Czy mogę na to liczyć? – Kocham cię, Lionelu. Zgniata papierosa o drzewo i odwraca się, żeby ją pocałować.
– Już dobrze, dobrze. Widzisz, to wcale nie jest takie straszne. Violet i Lionel coraz bardziej zbliżają się do gór, mijając porośnięte trawą wzgórza i sady uginające się od owoców. Lipiec krzewi się bujnie dokoła. Co trzy, cztery kilometry przy drodze wyrasta wioska, szare dachy drzemią leniwie w promieniach palącego słońca. Mijają kilku wieśniaków, którzy machają do nich, pozdrawiając głośno, jakby cała Europa nie stała na krawędzi wojny. Violet chciałaby, żeby ten dzień nigdy się nie skończył. Chciałaby do końca świata jechać tak przed siebie, zmęczona i szczęśliwa, patrząc, jak szare plecy Lionela pochylają się w rytm pedałowania. Prędzej czy później będą musieli zatrzymać się gdzieś na noc i znów będą się kochać, ledwie zapadnie zmrok, a może jeszcze raz tuż przed świtem. Ile razy będzie się jeszcze kochać z Lionelem? Dwa? Tuzin? Tysiąc? Jeśli będą jechać przed siebie do końca świata, może uda się oddalić nieuniknione? Łagodnie zapada zmierzch. Znajdują jakąś stodołę i urządzają sobie piknik na sianie. Violet boli każda kosteczka. W ciągu dnia przepedałowała co najmniej trzydzieści mil, głównie pod górę, drogami wijącymi się u podnóży Alp. Bluzkę ma rozpiętą, zrzuciła zakurzone buty i pończochy. Przygląda się z fascynacją, jak Lionel krąży po stryszku na siano, ogląda okna i drzwi, cicho pogwizdując, sprawdza rewolwer. Jest w swoim żywiole, robi to, do czego został stworzony: Violet czuje się tak, jakby jej się wreszcie udało rozwiązać równanie z niewiadomą lub idealnie dobrać proporcje składników eksperymentu. Lionel odwraca się, czując na sobie jej wzrok. – O co chodzi? – O nic. O ciebie. Nie wierzę, żebyś chciał rzucić to
wszystko i osiąść z nudną kobietą, naukowcem. Lionel kładzie rewolwer na drewnianej podłodze obok siana i skrada się do niej na czworakach, jak lampart, z którym jej się skojarzył, kiedy poznała go w Berlinie przed tymi wszystkimi tygodniami. – Nie mogę sobie wyobrazić bardziej podniecającej perspektywy. *** Lionel, gdyby chciał, mógłby się wyrwać z jej objęć, delikatnych jak pajęczyna, lecz tego nie robi. Opada na nią, wstrząsany drgawkami konającego. – A więc jesteś gotowa na takie ryzyko, ale nie chcesz mi zaufać – mówi do niej, gdy już odzyskuje oddech. – Raz chcesz, żebym zrobił ci dziecko, kiedy indziej, żebym cię zdradził… – Nie chcę, żebyś mnie zdradził. – Ale uważasz, że jestem do tego zdolny. – Tym bardziej więc powinnam pragnąć dziecka. Z egoizmu. Żeby zachować jak najwięcej z ciebie. Lionel kładzie głowę na trawie obok jej głowy. Oddech jeszcze wciąż ma gwałtowny, urywany, serce mu dudni jak bęben basowy. – Zabijasz mnie, Violet. Jest taki ciężki, rozpalony, jest go tak pełno wszędzie. Jak mogłoby go kiedyś nie być? Pustka po Lionelu to coś niewyobrażalnego. Słoma kłuje ją w plecy. Masywne łokcie Lionela opierają się na jej ramionach; trzyma w dłoniach jej włosy z pietyzmem, jak drogocenną biżuterię. – Pobierzemy się w Zurychu. W konsulacie brytyjskim. Violet nie odpowiada. Obejmując go mocno rękami i nogami, trzyma go w sobie, póki jej sił starczy.
Za oknami zapada zmrok. Tu, na stryszku, nie dociera do nich żaden dźwięk, jakby poza nimi dwojgiem nie było nikogo na świecie: tylko jego oddech i jej, szelest słomy, to wszystko w morzu ciszy. Lionel podnosi się i wciąga spodnie. – Dokąd idziesz? – pyta na wpół senna. Drży, nagle odsłonięta. – Tylko zapalić. – Okrywa marynarką jej piersi i ramiona. Violet słucha, jak trzeszczy drewno, kiedy Lionel schodzi po drabinie ze stryszku i idzie na dół przez klepisko. Pod jego nieobecność cisza ujawnia swoją archaiczną naturę. Violet zwija się w kulkę, tak że cała mieści się pod ciężarem marynarki, i zamyka oczy. Wyobraża sobie Lionela, jak stoi obok stodoły, być może wsparty nagim ramieniem o ścianę, i pali spokojnie w świetle księżyca. Mrużąc szare oczy, wpatruje się w ciemność, krzyżuje ręce na piersi, a siwy dym snuje się w zadumie przy jego twarzy. Kiedy Lionel wraca po bliżej nieokreślonym czasie i zaczyna się mościć na słomie, Violet budzi się nagle. Lionel otula ją całym sobą jak ochronną skorupą. Wciąż ma na sobie spodnie, ale tors ma nagi. – Nie mogę ci mieć za złe – mówi. – Za złe? Czego? – Jak wiadomo, to brudna robota. To, czym się zajmuję. Kłamię, uwodzę, nie wywiązuję się z obietnic. Zmieniam maski bez mrugnięcia okiem. Czasem zabijam. – Nie wątpię, że nie dla przyjemności, tylko z musu. – Aż nagle pojawiasz się ty, czysta jak pierwszy śnieg. Wtula się głębiej w jego objęcia. Nogi bolą ją od pedałowania, plecy bolą od nachylania się nad kierownicą. Jest wygłaskana i wymasowana, cudownie przywrócona do życia.
Przez chwilę myśli o Walterze i jego wymyślnych żądaniach, o tym, jak wiernie mu ulegała, czerpiąc dumę – Boże, ta jej kretyńska duma – ze swojej wielkoduszności. Jakby posłuszeństwo czemuś, co w głowie się nie mieści, dowartościowywało ją. – Nieprawda. Nie byłam wcale taka niewinna. – Na dnie duszy byłaś. Jesteś. Nie ma w tobie żadnego udawania. Choćby to, jak leżysz teraz w moich objęciach, leżysz, dobrowolnie wkładając głowę w paszczę lwa. Zdumiewasz mnie. Violet bierze jego rękę i przykłada do brzucha. Kocha brzmienie jego głosu, jego nasączony tytoniem oddech. Słowa nic już nie znaczą. Lionel odgarnia jej włosy za ucho. – Jesteś taka piękna. Ta twoja cudowna opalona skóra i włosy spłowiałe od słońca. Twój fantastyczny umysł, praktyczne palce. Przywracasz mi wiarę. Zaczynam wierzyć, że to jest jednak możliwe. – Co jest możliwe? – Wszystko. – Całuje jej włosy. – Wszystko, czego zapragnę. *** Lionel budzi ją o świcie, tryskając energią. – Nie bądź nieludzki – marudzi Violet, wciskając twarz w siano. – Wstawaj. – Na otrzeźwienie daje jej klapsa w pupę. – Musimy dzisiaj przejść przez granicę. Dałbym wszystko za dzisiejszą poranną gazetę. – A ja bym dała wszystko za kąpiel. – Wykąpiesz się dziś w naszym hotelu w Zurychu. Umyję cię własnoręcznie. Wstawaj albo będę musiał uciec się do
bardziej drastycznych metod. Violet przewraca go na siano. On wstaje i podrywa ją do góry. Po paru minutach są już w drodze i lekki wiatr wywiewa źdźbła z włosów Violet. Wczesnym popołudniem docierają do granic miasteczka Blumberg. Lionel zatrzymuje się, żeby rzucić okiem na mapę. Trzyma rower między długimi nogami we flanelowych spodniach. Violet odgarnia do tyłu spotniałe włosy. Zostawiła kapelusz w przedziale i słońce pali ją w odsłoniętą twarz. – Gdzie jesteśmy? – pyta chyba po raz dziesiąty od rana, choć tym razem odpowiedź widoczna jest gołym okiem. Na ulicach kwitnie handel, panują zgiełk i pośpiech. Wszyscy są w drodze. Nad dachami niesie się głośne sapanie ruszającej lokomotywy. Violet nie może oddychać. – To główne przejście graniczne. – Lionel podnosi głowę znad mapy. – Tędy. Violet chwyta kierownicę i jedzie za nim uliczkami, między wozami, rozgadanymi piechurami, pojedynczymi samochodami, zbyt zmęczona, żeby myśleć. Lionel zatrzymuje się przed małym hotelikiem i zsiada z roweru. – Jesteśmy na miejscu. – Tutaj? – Violet patrzy niepewnie na stary budynek, który wygląda, jakby udzielał schronienia strudzonym wędrowcom jeszcze w czasach Grand Tour, gdy artyści i zamożni młodzieńcy wędrowali po Europie, żeby kształcić gust i rozwijać ducha. Portyk na kolumnach chyli się w lewo, jakby śnił o dniach dawnej świetności nad zamkniętymi drzwiami, które bronią wnętrza przed skwarnym powietrzem. Grupka zaaferowanych turystów tłoczy się w ukośnym cieniu. – Najdroższa pani Brown. – Lionel pomaga Violet zsiąść
z roweru i całuje ją w rękę, tuż nad obrączką. – Przypominam, że jesteśmy w podróży poślubnej. Nigdzie nie widać portiera, więc prowadzi Violet do środka, niosąc walizkę. W foyer jest ciasno, mroczno i cudownie chłodno. Dwie postaci podnoszą się z obitej czerwonym aksamitem kozetki w kącie, obok której czekają dwie walizki. – Mogłam się tego domyślić – wzdycha z rezygnacją Violet. – Domyślam się, że wiesz więcej ode mnie na temat tego wszystkiego – mówi Violet do Henry’ego. Siedzą przy małym stole w jadalni, popijając słabą lemoniadę, a Jane z Lionelem spokojnie konferują obok. Mimo że plecy Lionela ocierają się o nią uspokajająco, Violet czuje się oddzielona od tamtej dwójki niewidzialną zasłoną. Henry patrzy na poplamiony i podziurawiony blat stołu. – Niewiele więcej. – Czy zwykle ciąga cię z sobą po tych swoich… – Violet szuka odpowiedniego określenia – …swoich misjach? Jego ciemna głowa podnosi się, oczy przyglądają się jej badawczo dojrzałym ponad wiek spojrzeniem. Wszyscy wydają się teraz starsi i mądrzejsi niż w maju, raptem przed dwoma miesiącami. Henry jest chyba bardziej barczysty, szczękę ma wydatniejszą, jakby jego szczapowata sylwetka wreszcie zaczęła obrastać w mięśnie. – Jest jak kot – mówi Henry. – Zawsze spada na cztery łapy. Można się na nią zdać bezpiecznie. Violet patrzy jeszcze raz na ożywioną twarz Jane. – Przyznasz, Henry, że ty i ja mamy z sobą wiele wspólnego? Henry nieoczekiwanie rozpromienia się i w porywie śmiałości ściska jej dłoń.
– Chciałbym, żeby tak było. Lionel odwraca się. – Myślisz, że to dobry pomysł, Violet? – Jaki pomysł? – Żeby przejść przez granicę tutaj, zamiast na mniejszej stacji koło Stülingen? Tam będziemy bardziej rzucać się w oczy wśród miejscowych. – Poszliśmy się przejść wcześniej z Henrym – mówi Jane. – Kłębi się tu gęsty tłum cudzoziemców. Zapewne z powodu sytuacji. – Jakiej sytuacji? – Austria wypowiedziała wojnę – wyjaśnia Lionel. Bębni palcami po drewnianym stole. – Spodziewam się, że Rosja lada chwila ogłosi mobilizację. – Wielkie nieba! Co to znaczy? – Znaczy to, że musimy działać błyskawicznie. Już i tak straciliśmy sporo czasu. – Lionel wstaje od stolika, nie czekając na zgodę Violet, zresztą jej jest wszystko jedno, gdzie przejdą przez granicę, tym bardziej że nie ma na ten temat własnego zdania. Na zewnątrz Violet mruga, oślepiona słońcem. Ulice tętnią życiem, czuje się pośpiech i narastającą panikę, zupełnie nie na miejscu w tej idyllicznej alpejskiej scenerii. Podskakuje nerwowo, słysząc przeraźliwy dźwięk gwizdka lokomotywy. Lionel dotyka ją uspokajająco. Jane bierze ją pod drugą rękę. – Co za zbieg okoliczności, przyznasz, Sylvie? Wpaść tak na siebie właśnie w Niemczech! Będziemy miały o czym opowiadać po powrocie do kraju. – Tak, oczywiście. Jane nie przestaje trajlować, kiedy przepychają się przez
coraz gęstszy tłum. Na krańcach miasteczka dochodzą do kolejki oczekujących na przejściu granicznym. Ogon wije się na drodze, a potem skręca za róg strażnicy obłożonej czerwonym klinkierem. Henry odstawia obie walizki i biegnie kupić gazetę od tłumnie obleganego przekupnia. – Wypraszają wszystkich z pociągu i przepuszczają przez przejście graniczne – wyjaśnia po powrocie. – Dlatego kolejka jest taka długa. – Rozumiem – mruczy Lionel. – Musieli nam koniecznie zepsuć lato – zżyma się Jane. – A zdawałoby się, że Europejczycy to cywilizowani ludzie. Czy Włochy też w to będą zamieszane? Moglibyśmy pojechać do Monte i tam przeczekać wszystko. – Monte Carlo jest w Monako, a nie we Włoszech – prostuje Violet. – Racja. Ale mówią chyba po włosku? – Po francusku. Jane zarzuca na ramiona biały szyfonowy szal. – Coś takiego! A ja zawsze myślałam, że po włosku. Mylą mi się te dialekty. Ciekawe, czy ktoś tu wie cokolwiek? – Szturcha w ramię stojącego przed nią w kolejce jegomościa. Mężczyzna odwraca się, zamiera i zrywa kapelusz z głowy. Jane przyjmuje to z pobłażaniem. – Przepraszam, czy mówi pan po angielsku? Mężczyzna, niepocieszony, odpowiada przecząco. Kolejka posuwa się do przodu. Henry kończy przeglądać gazetę i podaje ją Lionelowi. – Niewiele nowych wiadomości. Violet zerka przez niespokojny tłum na strażników granicznych. Nie zauważa nic niepokojącego. Wszyscy są dobrze zbudowani, ale to raczej oczywiste. W mundurach barwy
feldgrau wyglądają groźnie i urzędowo w trakcie sprawdzania dokumentów na piaszczystej drodze. Najbliższy ma różowy bulwiasty nochal; policzki obwisają mu, gdy podejrzliwie nachyla się nad papierami, które trzyma w wielkim łapsku. – Nie denerwuj się – szepce jej Lionel do ucha, więc Violet tłumi niepokój i nie daje nic po sobie poznać. – Cóż za koszmarny gorąc. – Jane wachluje się. – Mogliby się trochę pośpieszyć. Ręka Lionela dotyka z tyłu talii Violet. – Jak się czujesz, kochanie? Upał nie daje ci się zbyt we znaki? – Nie, nie. – Ma ochotę odwrócić się do niego i przytulić mocno, zabrać go z tej złowrogiej długiej kolejki jak najdalej od strażnika z bulwiastym nosem. Najchętniej zawróciłaby do rowerów i ruszyła z powrotem do stodoły, w której spędzili ostatnią noc, do koryta rzeki, w której pławili się poprzedniego dnia, do hotelu Adlon sprzed dwóch dni, z jego niebem koloru indygo za oknami i szeleszczącą od krochmalu pościelą. „Nawet jeśli został mi z tobą tylko dzień, idę na to”, mówiła wczoraj, ale wczoraj nie wiedziała naprawdę, o czym mówi. W głębi duszy nie wierzyła, że jutro nadejdzie. Była pewna, że czas zatrzyma się dla niej jakimś cudem i nie będzie musiała stać na granicy, tak jak teraz, czując, jak kurczą się ostatnie chwile. Przejeżdża automobil, wzbijając kłęby pyłu, który osadza się w ustach. Dwóch mundurowych wyskakuje z samochodu i podchodzą do strażnika z bulwiastym nosem. Ten podnosi głowę i toczy wzrokiem po kolejce, poruszając wargami. Co oni mówią do siebie? Violet wyczuwa napięcie i czujność Lionela w ręce, którą dotyka jej pleców, w jego ciele, które znajduje się tuż obok niej; Lionel przygląda się rozmowie równie bacznie jak ona.
Strażnik nagle wybucha śmiechem. Tamci dwaj wtórują mu, po czym idą do wartowni. – No proszę! A wydawałoby się, że jest wojna – dziwi się Jane. – Jeszcze nie. – Lionel bierze do ręki walizkę i przesuwa się razem z kolejką. – Klamka jeszcze nie zapadła. Mija kolejna godzina. Strażnicy pracują niezwykle sprawnie; teraz już tylko jedna grupka podróżnych oddziela ich czwórkę od kontroli dokumentów. Zostają rozdzieleni między dwóch strażników. Violet wodzi wzrokiem od jednego do drugiego, zastanawiając się, który pierwszy będzie wolny. Nie chce przypaść w udziale temu z nochalem: nie podoba jej się jego krzywe spojrzenie i policzki obwisłe jak fafle posokowca nad sztywnym szarym kołnierzykiem. Drugi strażnik daje znak sprawdzanym, że mogą przejść przez bramkę, i wzywa następnych w kolejce. Dłoń Lionela zamyka się na dłoni Violet krzepiąco, po mężowsku. – Zmęczona, kochanie? – Straszny upał. – Zaraz będzie po wszystkim, obiecuję. Violet widzi, jak strażnik kiwa głową do nerwowego mężczyzny, który jest pierwszy w kolejce. Mężczyzna chwyta walizkę i z ulgą podchodzi do szlabanu. Wzrok strażnika zatrzymuje się na Violet, ale zaraz przenosi się na Jane. Przywołuje obie skinieniem ręki. Jane energicznie podaje mu swoje dokumenty. – Jane Mortimer z Nowego Jorku. I mój syn Henry. Strażnik bierze od niej dokumenty i przegląda. – Boże, cóż za uroczy kraj – mówi Jane. – Szalenie podziwiam waszą sprawność. Jesteście taką silną, muskularną rasą.
Strażnik podnosi głowę. Jane uśmiecha się ujmująco. Jego wzrok przenosi się na Lionela i Violet. – Państwo są razem? Lionel wręcza dokumenty. – Tak. Edward i Sylvia Brownowie z Nowego Jorku. Niezły tu dzisiaj kocioł, no nie? Można by pomyśleć, że wybuchła wojna, he, he. Strażnik przejeżdża kciukiem po grzbiecie podrabianego paszportu Lionela. Otwiera skórzaną okładkę i wertuje kartki. – Edward Brown? – Jak najbardziej. A to moja żona Sylvia. Strażnik rzuca okiem na Violet i wraca do lektury. Słowo żona dziwnie uspokaja Violet, choć nie ma nic wspólnego z prawdą; Lionel łże w żywe oczy. Podoba jej się brzmienie tego słowa wymówionego z amerykańskim akcentem, ze swadą, jakby naprawdę była żoną Lionela, a on jej mężem. – Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku – wtrąca Jane. – Zawsze coś poplączę z tymi urzędowymi znaczkami. Wzrok strażnika pada przez chwilę na jej biust, na aksamitną skórę jej szyi. Odwraca się do Lionela i Violet i odprawia ich energicznym ruchem głowy. – Możecie już iść. – Ale nie możemy… – protestuje Violet. – Chodźmy, Sylvie – mówi Lionel. – Dogonią nas. – No idźcie już – dołącza Jane. – Musiałam znów o czymś zapomnieć. Violet patrzy na Henry’ego z przestrachem. – Ale… – Idziemy. – Lionel mocno chwyta ją za ramię. Violet ustępuje. Lionel prowadzi ją śmiałym krokiem Jankesa w stronę szlabanu, który posłusznie podnosi się na ich
widok. Od Szwajcarii, bezpieczeństwa i końca podróży dzieli ich parę kroków. Krew zaczyna szybciej płynąć w żyłach Violet. Nagle ktoś coś krzyczy za ich plecami. Violet odwraca się, ale Lionel ciągnie ją do przodu. – Idziemy, Sylvie! No, już! – Schliessen Sie! Schliessen Sie das Tor! Wartownik z łoskotem opuszcza szlaban. Patrzy w stronę wartowni. W powietrzu unosi się obłok pyłu. Ręka Lionela ściska ramię Violet jak imadło. – Przepraszam, ale nam już sprawdzono dokumenty. Para strażników – tych z samochodu – kroczy w stronę szlabanu, machając rękami. – Koniec! Na dzisiaj koniec! – wołają po angielsku do kolejki. Pomruk oburzenia przelatuje nad zgrzanym zakurzonym tłumem. Ktoś głośno pomstuje po włosku. – Na dzisiaj koniec – powtarza wyższy z dwóch strażników. – Ale nas już przepuszczono – tłumaczy Lionel. – Rozporządzenie odgórne – mówi wartownik, wzruszając ramionami. Siedzą przy stole w gołych ścianach izby w wartowni, wszyscy czworo: Lionel z Violet i Jane z Henrym. Strażnik z nosem jak kartofel okupuje krzesło w rogu. Gapi się w kształtną pierś Jane jak sroka w kość. Wraz z kilkoma grupkami podróżnych zostali wyłuskani z tłumu i skierowani do izby, podczas gdy reszta kolejki zawróciła do hoteli i restauracji, gdzie mogła dawać do woli upust słusznemu gniewowi. – To śmieszne – mówi Jane. – Jesteśmy obywatelami amerykańskimi. Żądam wyjaśnień od zwierzchności. Strażnik nie odpowiada.
Zegar tyka za plecami Violet, nienaturalnie głośno w przegrzanej martwocie izby. Wyobraża sobie, że przed nią na stole stoi szklanka wody, wysoka i chłodna. Widzi prawie, jak podnosi ją do ust i pije wielkimi haustami. Obok niej Lionel siedzi swobodnie na krześle, z marynarką przewieszoną przez oparcie; jego muskularne ciało trwa w stanie głębokiego spoczynku. Lionel ich z tego wyciągnie. Lionel wie, co robić. Lionel niezwyciężony. Violet składa ręce na podołku i oddycha głęboko. Na jej palcu serdecznym tkwi złota obrączka, gruba i kojąca. Ufać: bez względu na to, co to słowo znaczy. Ufać przynajmniej w to jedno, że Lionel znajdzie jakiś sposób, żeby ich wydostać z wartowni. Że nie ma powodów, żeby bać się tej izby i tej chwili. Drzwi otwierają się, skrzypiąc. Strażnik zrywa się na baczność. Do izby wchodzi smukły blondyn w ciemnym garniturze w towarzystwie mężczyzny w policyjnym mundurze z szeroką opaską na ramieniu. Wydaje komendę strażnikowi, który z hurgotem opada na krzesło. – Kogo my tutaj mamy? – Blondyn z uśmiechem skierował się w stronę stołu. – Edward i Sylvia Brownowie, zgadza się? – zwraca się do nich bezbłędną angielszczyzną. – Owszem. Żądam wyjaśnień, dlaczego moja żona i ja zostaliśmy w ten sposób zatrzymani. – Lionel uderza pięścią w stół. – Już dobrze, dobrze. Wy, Amerykanie. – Blondyn uśmiecha się. – Inna sprawa, że bardzo mi pan przypomina młodego człowieka, którego pamiętam z czasów studiów w Oksfordzie, niejakiego Richardsona. Z Merton College.
– Richardsona? – Lionel krzywi się. – Miałem w szkole jakiegoś Richardsona. Nawet dwóch. Richardsonów jest jak psów. – Przybywa pan z Berlina, panie Brown? – Przyjechaliśmy z Nowego Jorku. Wyrozumiały uśmiech. – Mam na myśli ostatnio. Przyjechał pan z Berlina? Tak informuje pański paszport. – Tak, tak. Zwiedzaliśmy. Jesteśmy z żoną w podróży poślubnej. – Lionel głaszcze Violet po dłoni. – Jeździmy po Europie, niestety, widzę, że mają państwo własne plany na lato. Właśnie miałem wziąć Sylvie i pokazać jej… – Bardzo przepraszam – wtrąca się Jane – skoro pan tu przyjechał indagować pana Browna, dlaczego zatrzymujecie mnie z synem? – Pani wybaczy, pani… – Wzrok blondyna pada na dokumenty na stole. – Pani wybaczy, madame de Saint-Honoré. To pani? – Tak. I chciałam panu powiedzieć… – Nie sądzi pani, madame, że to nie jest bezpieczny czas dla obywatelki Francji, żeby podróżować po Niemczech? – Spędzałam lato w Berlinie. Mój syn tam studiował. Zresztą jeden były francuski mąż nie robi chyba ze mnie dozgonnie obywatelki Francji? O co więc chodzi? – No właśnie – dołącza Lionel – niech pan wreszcie powie, o co chodzi, albo puści nas wolno, bo inaczej będę musiał zwrócić się do konsulatu Stanów… Blondyn przerywa mu machnięciem ręki. – Zgoda, będę się streszczał. Droga madame de Saint-Honoré, proszę mi wybaczyć obcesowość mojego pytania, ale niestety, aby formalności stało się zadość, muszę je zadać.
Czy zabijając niejakiego Waltera Granta, zamieszkałego w Berlinie obywatela brytyjskiego, działała pani sama, czy z pomocą osób trzecich?
Vivian Po późnym obiedzie pozwoliłam Jamesowi odprowadzić się przed drzwi apartamentu Imperial. – Nawet nie wiem, jak pan się naprawdę nazywa – powiedziałam, już z ręką na klamce, głosem filuternym od wina. – I nie dowie się pani. – Mógłby mi pan dać choćby jakąś podpowiedź? Przekrzywił głowę w zadumie. – Matka mojej matki była z domu Merriwether. – Merriwether – zagruchałam. – James Merriwether. Roześmiał się miłym gardłowym głosem. Patrzyłam, jak grdyka rozkosznie drga mu na szyi. Miłej sfatygowanej szyi, trochę rumianej w przyćmionych złotych światłach na korytarzu. Mogłam ją sobie wyobrazić, jak wymyka się sztyletom zamachowców i gładko łże w razie konieczności. – Więc to wszystko – zmieniłam temat. – Trop urwał się gdzieś w okolicach granicy szwajcarskiej i wszelki słuch zaginął i o Lionelu Richardsonie, i o tamtych. – Właśnie tak. Ale teraz wiemy przynajmniej, że komuś z nich udało się dotrzeć do Szwajcarii. – Myśli pan, że przeżyli? – Myślę, że ktoś dopadł i zabił Richardsona, inaczej prędzej czy później wyrósłby gdzieś jak spod ziemi. Co do reszty, nie umiem powiedzieć. Istnieją sposoby na to, żeby zniknąć, zwłaszcza gdy rozpętał się Armagedon. Prawdę mówiąc, mało mnie to obchodzi w tej chwili. – Położył swoją pobliźnioną dłoń na mojej ręce spoczywającej na klamce. Oczyma zamglonymi trunkiem patrzyłam na jego ciepłe palce. Piątek wieczór. Piątek wieczór w Nowym Jorku. Co teraz
robi doktor Paul? Czy spędzili gdzieś wieczór z Gogo? A wczoraj? Czy poszli do niego? Byli teraz zaręczeni, a wiadomo, co w tamtych czasach znaczyły zaręczyny. Dawały swoistą bezkarność, co znaczyło, że nawet cnotliwa Gogo mogła po zmroku wśliznąć się do mieszkanka doktora Paula, żeby leżeć z nim jak ja na podłodze, patrząc w obrzucony barankiem sufit. A Paul? No cóż, posmarowano mu hojnie, co tu mówić. Nie miał odwrotu. Dostał pół miliona dolarów zaliczki, żeby opiekować się Gogo, uszczęśliwiać ją, kupić jej na przedmieściach duży kolonialny dom w cieniu dębów i napchać brzuch dzidziusiami, do których tak ją ciągnęło. A może już sumiennie pokochał się z nią na tym swoim białym łóżku. Delikatnie pozbawił ją dziewictwa: „Spokojnie, kochanie, jestem lekarzem, w ogóle nie będzie bolało”, a potem tulił ją, gdy szlochała ze szczęścia. No, może jednak nie. Ale prędzej czy później Lightfoot dopilnuje, żeby to zrobił. I szafa gra. Gogo dostanie swojego chłopca, jej chłopiec dostanie swoje pieniądze, a Vivian zachowa swoją posadę. Saldo wypada dodatnio dla każdej ze stron. Każdemu według jego potrzeb. – Niech pan nie robi sobie żadnych nadziei, panie Merriwether, Jamesie Merriwether. Już panu powiedziałam, że nie pójdę z panem do łóżka. – Liczyłem na to, że mimo wszystko uda mi się zrobić na pani wrażenie. Oparłam się plecami o drzwi, odwracając do Jamesa. Jego dłoń wciąż spoczywała na mojej. – Niestety, my, amerykańskie dziewczęta, wymagamy ciut więcej od tych, którzy chcą na nas zrobić wrażenie. James wypuścił walizkę cioci Violet z drugiej ręki i oparł się przedramieniem o drzwi, tuż przy mojej głowie. Pocałował
mnie w szyję, usta, mocno, z pewnością siebie, wprawą, smakując winem i gruszkami au Grand Marnier. Miał potężny tors, którym zasłaniał światła na korytarzu, kiedy oparta o jedwabistą farbę na drzwiach apartamentu markowałam pocałunki i wyginanie się w łuk z rozkoszy, dopóki James nie odsunął ust. – Otwórz oczy, Vivian. Otwarłam. Niechętnie. Czarne oczy Jamesa były zdecydowanie za blisko. – Tak naprawdę wcale nie masz na to ochoty. Jakieś cholerstwo wylało się z kącika mojego oka. James zmełł pod nosem przekleństwo i cofnął się o krok. Objęłam się rękami; stałam ze wzrokiem wbitym w czerwony, lekko wydeptany dywan, na który padała spod drzwi kreska światła. Wyobrażałam sobie, że wygładza garderobę, i czekałam na słowa: „Wobec tego zmywam się, miłego wieczoru, pa”, jednak James oparł się obok mnie o ścianę; powietrze wypełniła woń rozżarzającego się papierosa. – Jak się ten nieszczęśnik nazywa? Wysępiłam jednego dla siebie. – Paul. Jest doktorem. Wziął milion dolarów za małżeństwo z córką mojego szefa tylko dlatego, że jego tato podpadł mafii z Las Vegas, a on musiał skądś wytrzasnąć kasę. – Tak powiedział? – parsknął James. – Tak powiedział. – Pozwól, że ja opowiem. Pewnego dnia listonosz przynosi ucięty palec taty, szok i zgroza, a on, pozwól, że zgadnę, nie ma się do kogo zwrócić. – Konkretnie, to było ucho. – Dobrze to wymyślił. Znakomicie. Tego rodzaju szczegół wzbudza od razu współczucie. Bardzo profesjonalnie. –
Zaciągnął się dymem. – Tak więc chce mieć milion dolarów i jednocześnie schrupać słodkie ciastko na boku. – Ciastko wypadło z jadłospisu. – I dobrze. Nie jest ciebie godzien, Vivian. – A ty jesteś, James? – Nie sądzę. – Odwrócił się bokiem i położył rękę na mojej lewej piersi, jakby próbował przez sukienkę liczyć uderzenia mojego serca. – Nie wiem, czy wiesz, jaka jesteś fantastyczna. Powiedz słowo, Vivian. Jedno cholerne słowo. Będziemy kochać się jak bogowie. – Cholera jasna. – Zacisnęłam powieki. Ręka Jamesa opadła. – Co za idiota. – Ale ja kocham tego idiotę. Zasranego idiotę. Kocham go nieprzytomnie. – Zjechałam po drzwiach, lądując bez wdzięku na pupie z rozkraczonymi nogami, jakby ten akt upodlenia mógł zahamować strumień łez cieknących mi po policzkach spod powiek, choćbym je zaciskała nie wiem jak, a z policzków za kołnierz. – Dlaczego, James? Czy dziewczyna nie może zrobić czasem skoku w bok? Czy wszystko musi być tak cholernie trudne? Zsunął się obok mnie i siedzieliśmy ramię w ramię z walizką Violet u nóg. – Bo takie już jest życie, Vivian. Takie jest życie, każdy jest samotną wyspą. Taki jest porządek rzeczy. Raz na jakiś czas los się do nas uśmiechnie i wtedy trzeba łapać szczęście za ogon, póki się da. – Biedna Violet. Ciszę przerwało łagodne stukanie w szybę. Deszcz – niemrawy, angielski – bębnił w okno na końcu korytarza i dach nad nami. Leżeliśmy zasłuchani; w końcu James dopalił
papierosa, pocałował mnie w ramię i wstał. Nie ruszyłam się z miejsca. – Dasz sobie radę? – Zawsze dam sobie radę, James. – Nie bujałam. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki karteczkę i długopis. – Zadzwoń do mnie, jak będziesz w lepszym nastroju. Albo wcześniej, gdybyś czegoś potrzebowała. Gdybym ci mógł w czymś pomóc. Akurat. – Dzięki. – Podniosłam rękę, a on wetknął karteczkę między moje palce. – Możesz zostać tu, jak długo zechcesz. Wszystko jest załatwione. – Rozumiem. – Podniosłam głowę i zobaczyłam jego twarz pobrużdżoną głęboką troską. James Merriwether, dziwny model. Świat roi się od takich. Można ich mieć na pęczki. Rodzą się na kamieniu. Ich asortyment nigdy się nie wyczerpie. Nie ma się co łamać i wylewać łez za tym, którego już nie ma. Usta Jamesa spoczęły na moim czole. – Bądź mądra, Vivian. *** Rano znalazłam pod drzwiami wiadomość z recepcji. Wczoraj o dwudziestej pierwszej trzydzieści osiem miałam telefon zamiejscowy od niejakiej Margaux Lightfoot. Będzie do mnie dzwonić dzisiaj w południe. Zwinęłam kartkę w kulkę i cisnęłam do kosza. Rozległo się stukanie do drzwi. „Obsługa”. Otworzyłam z promiennym seksownym uśmiechem. – Proszę zabrać to wszystko na dół. Czy byłby pan też
uprzejmy poprosić portiera, żeby zamówił dla mnie taksówkę na lotnisko? – Naturalnie, panno Schuyler. Dokąd to się dziś wybieramy? Przerzuciłam płaszcz przez ramię i wzięłam torebkę do ręki. – Jak to dokąd? Do Paryża!
Violet W dusznej przegrzanej wartowni Violet zrywa się na równe nogi. – Ty? Ty go zabiłaś? – Hm. – Blondyn wyrównuje stertę papierów. – Pani Brown, czyżby pani znała nieszczęsnego doktora Granta? Violet otwiera usta. Oczy wszystkich zawisły na niej. Jane siedzi z nieodgadnionym wyrazem twarzy; Henry, który aż wychylił się z krzesła, oblewa się rumieńcem. Violet może sobie tylko wyobrazić wyraz twarzy Lionela. Po tym, jak dał z siebie wszystko, po pracochłonnych przygotowaniach, nagle to. Głupiutka Violet wpada gładko w ordynarną, grubymi nićmi szytą pułapkę. Podrywa się, szurając nogą od krzesła. – Tak. – Chowa w fałdach spódnicy zdradzieckie, wilgotne dłonie. – Znamy doktora Granta. Cóż za wstrząsająca wiadomość. Musieliśmy go spotkać raz czy dwa na jakimś przyjęciu. Chyba u Jane, prawda, kochanie? – Chyba tak – potakuje Lionel. – Albo może na wieczorku u baronowej. Biedny facet. Mówi pan, że go zamordowano? – Kręci głową z niedowierzaniem. – Owszem. To bardzo krwawa zbrodnia, przyzna pani, madame? – zwraca się blondyn do Jane. – To jakiś absurd – obrusza się Lionel. – Jane nie umiałaby nawet skrzywdzić muchy. Blondyn uśmiecha się do Violet. – A pani, pani Brown, też musiała przecież poznać uroczą żonę doktora Granta, dziwnym trafem Amerykankę, tak jak pani. Violet opada na krzesło. – Chyba tak. Nie pamiętam jej za dobrze.
Blondyn ponownie nachyla się nad dokumentami, przeglądając je po kolei. – Może to poprawi pani pamięć. Wzrost nieco powyżej średniej, rudawe włosy, niebieskie oczy. Ładna młoda kobieta, lat około dwudziestu dwu. – Podnosi wzrok znad papierów. – Prawdę mówiąc, trochę jak pani. – To jakiś absurd – powtarza Lionel. – Co pan konkretnie sugeruje? Że moja żona była jednocześnie żoną doktora Granta? Albo że w jakiś sposób była zamieszana w jego morderstwo? Blondyn odpowiada uśmiechem. – To pańskie słowa, nie moje. – Chwileczkę. – Ton Lionela zaostrza się. – Zatrzymuje pan grupę turystów pod pretekstem pomówień o morderstwo z premedytacją – morderstwo z premedytacją! – bez cienia dowodów rzeczowych czy choćby zeznań świadków. U nas, w Ameryce, hołdujemy zasadzie domniemania niewinności: niewinny, dopóki wina nie zostanie dowiedziona. – Amerykański system wymiaru sprawiedliwości jest oczywiście ósmym cudem świata. – Kąciki ust blondyna drgają z rozbawieniem. – Niestety, nasz kraj właśnie został postawiony w stan mobilizacji, co daje policji zdecydowanie bardziej wolną rękę w wypełnianiu jej zadań. – Kładzie dłoń na stercie papierów. – Tutaj mam zeznania świadków, którzy widzieli parę, której opis pasuje do państwa, w czasie popełnienia zabójstwa wchodzącą do mieszkania doktora Granta i wychodzącą z niego. Co gorsza, widziano również parę opuszczającą miasto w pośpiechu. Pozostaje też kwestia pani Grant. – Kieruje wzrok na Violet, szczerząc się w uśmiechu jak kocur na widok bezbronnego kanarka. – Jaka znów kwestia pani Brown? Co pan sugeruje? – zżyma się Lionel.
– Sugeruję, miły kolego, że nie jesteście Edwardem i Sylvią Brownami z Nowego Jorku. Sugeruję, że jesteście Anglikiem Lionelem Richardsonem i jego kochanką panią Violet Grant. Że zamordowawszy doktora Granta z zimną krwią w jego własnej bibliotece, uciekacie z Berlina wraz z panią de Saint-Honoré, o której powszechnie wiadomo, że była kochanką doktora. – Blondyn rozkręca się coraz bardziej, zdążając do dramatycznego finału. Zrywa się z miejsca. – A teraz próbujecie uciec z Niemiec do Szwajcarii. Ale zapewniam pana, panie Richardson, po moim trupie! – Wali pięścią w stół, jakby chciał przypieczętować swoje słowa. Violet głos grzęźnie w gardle. Chyba śni, to przerasta jej wyobraźnię. Co się mówi w obliczu takich oskarżeń? Kiedy zapędzona we wnyki patrzysz w twarz kłusownika, który tylko się oblizuje, żeby cię wrzucić do garnka? A brakowało raptem kilku kroków. Tylko tyle dzieliło ich od szlabanu w chwili, gdy opadł. Lionel zamarł w całkowitym bezruchu, patrząc bez mrugnięcia okiem na blondyna. Jego spokój kontrastuje ze wzburzeniem Violet, która wciąż trawi słowa: „Uciekacie z Berlina, z kochanką doktora, zamordowawszy go z zimną krwią”. Gdzieś z tyłu cicho tyka zegar. Henry chce coś powiedzieć, ale Lionel powstrzymuje go ruchem dłoni. – Dobrze, Herr… – Von Engel. – Jak pan wie doskonale, mówi spojrzenie Niemca. – Herr von Engel. Jestem gotów przyznać się do winy i w pełni współpracować z policją w tej przykrej sprawie. – Przyznaje się pan, że zamordował doktora Granta? – Przyznaję, że popełniłem ten czyn, działając
w pojedynkę. Oddam się w pańskie ręce, ale pod jednym warunkiem. Von Engel, nie ukrywając satysfakcji, rozsiada się na krześle. – Warunkiem, powiada pan? Co pozwala panu stawiać mi jakiekolwiek warunki? – Wiele rzeczy – mówi spokojnie Lionel. – Mogę wnieść sprzeciw sądowy. Mogę zadzwonić do konsulatu amerykańskiego. Do konsulatu brytyjskiego. Mogę złożyć protest na ręce wielu wpływowych osobistości. Ale mogę też oddać się dobrowolnie w pańskie ręce, współpracować z panem podczas śledztwa, chwaląc na lewo i prawo pańską biegłość i profesjonalizm. Oczywiście decyzja należy tylko do pana. Violet podziwia go: jego spokój, staranny dobór słów, aurę wzgardliwej wyższości, z jaką traktuje zajadłego von Engla. „Oddać się dobrowolnie w pańskie ręce”. Nie wierzy, że Lionel odda się dobrowolnie. Musi mieć jakiś plan, co do tego nie ma wątpliwości. Lionel potrafi przechytrzyć wszystkich. Von Engel bawi się swoim piórem. Dostał tiku w skroni. Słowa: „chwaląc na lewo i prawo pańską biegłość i profesjonalizm” rozbrzmiewają w jego głowie jak upojna melodia. Lionel przejrzał go na wylot. – Więc co to za warunki, panie Richardson? – Puści pan wolno moich przyjaciół. Zostaną odprowadzeni przez pańskich strażników na sam początek kolejki i przepuszczeni niezwłocznie na szwajcarską stronę. Nie kiwnę palcem i nie powiem słowa, dopóki nie zobaczę, że wsiedli bezpiecznie i bez szykan do pociągu do Zurychu i znaleźli się w rękach Szwajcarów. Violet wpada w osłupienie. Jane chce coś powiedzieć, ale Lionel gromi ją wzrokiem.
– Pan wie, że to niemożliwe. To podejrzani, świadkowie w sprawie o morderstwo z premedytacją. Lionel wzrusza ramionami. – W tej sytuacji obawiam się, że pańska kariera może doznać uszczerbku. Na szczęście zaraz zacznie się wojna, więc będzie pan mógł wstąpić do wojska. Zarzucić broń na ramię, wykopać parę rowów. Czołgać się w błocie w ogniu karabinów maszynowych. Tik w skroni von Engla ustaje, za to czoło nagle zaczyna lśnić. – Umówmy się, że moje warunki nie są zbyt wygórowane. Ma pan podejrzanego. Ma pan zeznania. Nie będzie pan musiał nawet kierować sprawy do sądu. Bohater dnia, dzielny detektyw. Von Engel wstaje. – W porządku. Zgadzam się na pańskie warunki, panie Richardson. – Odwraca się do strażnika. – Wziąć tych troje do granicy i odprowadzić na drugą stronę – szczeka po niemiecku. – Jak to? – pyta strażnik w osłupieniu. – Natychmiast. Violet ma sekundę, by rzucić Lionelowi rozpaczliwe spojrzenie. Lionel kręci głową. – Nie zapomnij bagażu, kochanie. – Dźwiga walizkę z podłogi i podaje Violet. Rączka jest ciepła. Ich palce się stykają. Lionel nachyla się do ucha Violet. – Czekaj na mnie w Zurychu – szepce. Pięć słów. Violet powtarza je sobie w drodze do drzwi, podczas zamieszania ze strażnikami i z bagażem, kiedy Henry Mortimer kładzie uspokajająco dłoń na jej plecach. Powtarza je sobie, kiedy wsiadają do pociągu, a ona rozpaczliwie szuka wzrokiem niskiego budyneczku ze
szlabanem, z którego okien Lionel na pewno ich obserwuje. Powtarza te słowa bez przerwy przez dwadzieścia mil telepania się pociągiem do Zurychu, w którym znajdują hotel i zamawiają obiad, zanim pomarańczowe słońce zajdzie jak gdyby nigdy nic. „Czekaj na mnie w Zurychu”.
Vivian Paryż! Miasto miłości! A może miasto świateł? Tak czy owak, Wielka Dama prezentowała się wspaniale z okien samolotu, nawet przyobleczona w listopadową szarość, z połyskliwym wężem Sekwany przy piersi i twarzą poprzecinaną szerokimi bulwarami. Nie sposób oglądać Paryża z lotu ptaka bez skaczącej w piersi piłeczki pingpongowej. Nie sposób się powstrzymać od niecierpliwego tap, tap, tap szpiczastym czubkiem pantofelka, który aż się rwie, żeby meandrując między psimi kupkami, wybiec do najbliższej café i przysiąść tam, na widoku, z minikawusią i długim świeżutkim papierosem. Ale. Najpierw. Obowiązki. Wyrwałam mamuś ze snu o siódmej rano, żądając raportu ze stanu cioci Julie, jak również informując o zmianie moich współrzędnych geograficznych. – Na litość boską, Paryż? – zatrzeszczała po kablu przez Atlantyk. – Tak! – wrzasnęłam. – Jestem w Georges Cinq! Chyba nie masz nic przeciwko przesłaniu biednej dziewczynie paru franków? – Vivian, jesteś niemożliwa. Powinnam była odmówić odebrania tego telefonu. Domyślam się, że dalej zajmujesz się tą swoją historią. – Tą, o której zabroniłaś mi pisać? Tak. – Jesteś niemożliwa – powtórzyła. – Mam więc rozumieć, że nie udzielisz mi swojego błogosławieństwa? – Co cię oczywiście i tak nie powstrzyma. Innymi słowy: „Dobrze, Vivian, rób, jak uważasz, zrób całej rodzinie w plecy, mam to w nosie”. Uśmiechnęłam się do
słuchawki. – Oczywiście, że nie. Jak się miewa ciocia Julie? – O wiele lepiej. Jutro wraca do domu. Kończ już, Vivian. Kiedy wracasz? – To zależy. Mogę zostać na zawsze. – Nie rozumiem? – Na zawsze! Westchnienie mamuś spiętrzyło fale oceanów. – Prześlę pieniądze do oddziału American Express przy Avenue de l’Opera. I na litość boską, nie chodź do łóżka z Francuzami. Jeszcze złapiesz od nich jakieś paskudztwo. – Skarbnico matczynych porad, do usłyszenia. Przez chwilę leżałam na łóżku, nie wypuszczając z rąk telefonu. Uwielbiałam paryskie pokoje hotelowe z ich wysokimi sufitami, miłym uczuciem, że śpisz w sercu czyjejś historii. Moja klitka nie miała nawet startu do apartamentu Imperial, dzieliło je parę gwiazdek, ale byłam wyznawczynią teorii, że najgorszy pokój w najlepszym hotelu jest lepszy od najlepszego pokoju w hotelu nie aż tak dobrym. Poza wszystkim, konsjerżem w Georges Cinq był Pierre-Auguste. Podniosłam słuchawkę i połączyłam się z nim. – Mademoiselle Schuyler! Czym mogę dzisiaj służyć? – Kocham ten tekst. Czy mógłbyś znaleźć dla mnie adres Instytutu Maxwella? – Instytutu Maxwella. Może panienka się orientuje, w jakiej to jest dzielnicy? – Nie mam bladego pojęcia, ale nie mam cienia wątpliwości, że potrafisz go dla mnie znaleźć, Pierre-Auguste. – Już się robi, panienko. Ten tekst też kochałam. Podziękowałam, odłożyłam słuchawkę i spuściłam nogi na podłogę. Miałam na sobie swój
najlepszy żakiet od Chanel – triumf jakości nad ilością, jak zwykła mawiać mamuś – bardzo twarzowy, z rękawkami trzy czwarte i dopasowanym toczkiem. W Paryżu należy wyglądać, podobnie zresztą jak wszędzie. Ale nigdzie aż tak jak w Paryżu. Wstałam i podeszłam do lustra, przed którym poprawiłam toczek i różową aksamitną pomadkę do ust. Zadzwonił telefon. – Pierre-Auguste? – Nie, centrala hotelowa. Ma pani telefon z Nowego Jorku. Opadłam na fotel, kładąc nogi na łóżku. – Dajcie ją. Ale to nie była mamuś, tylko… – Cześć, Vivs. Nie poznałam jej głosu – zniekształconego przez zamorskie połączenie i tchnącego nieznaną pewnością siebie. Ale tylko jedna osoba mówiła do mnie „Vivs” w ten sposób. – Gogo! Jak się miewasz, najdroższa? – Uczepiłam się oparcia fotela, żeby nie spaść. – Vivs, kochanie. A jak ty się miewasz? – Nie narzekam. Bawię się przednio w Paryżu. Robię research do mojego artykułu. – Twoja mama powiedziała mi, gdzie cię szukać. Bucząca cisza. Oczyma duszy widziałam, jak Gogo nawija sznur od słuchawki na palec i odwija z powrotem. Obraz był tak realny, że sama zaczęłam okręcać kabel, jakbym się chciała nim udusić. – Niezawodna mamuś – bąknęłam. – Vivs, dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Jak mogłaś? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami. – Jesteśmy przyjaciółkami. Co się stało, Gogo? – David powiedział mi wszystko. Wczoraj rano, a raczej w porze lunchu, przyszedł do redakcji i przy kawie powiedział
mi o wszystkim. Dlaczego nic nie mówiłaś? – Jak mogłam ci powiedzieć? Byłaś w nim zakochana. Byliście dla siebie stworzeni. – Nawinęłam kolejną pętlę kabla. – Jesteście dla siebie stworzeni. Ja jestem… dziewczyną na jedną noc, Gogo. Nie nadaję się do kochania. Jestem bezwstydną egoistką i taką zostanę na wieki. – Vivs, nie opowiadaj głupot. Jesteś piękna i dzielna, i wspaniała, a on cię kocha. – Miłość a miłość to dwie różne sprawy, koteczko. Jeśli on nie umie ich rozróżnić, to znaczy, że jest durniem. – Tak czy owak, oddałam mu pierścionek. – Co mu zrobiłaś? – Oddałam mu pierścionek. – Śmiech przebił się przez szumy, zlepy, ciągi. Gogo mówiła teraz zdecydowanym głosem, mocnym i jasnym. – Po wszystkim poszłam do gabinetu taty i powiedziałam mu, żeby wziął tę swoją forsę i się nią wypchał. A potem poszłam się schlać. Schlać, Vivs! Z Agathą! – Salwa śmiechu. – I było bosko, i zadzwoniłam do Londynu, żeby ci o tym powiedzieć, ale cię nie zastałam. – Jezu, Gogo, dobrze się czujesz? – Zajebiście. Klawissimo. Jak Boga kocham. Patrzę na mój palec, Vivs, i jestem za-chwy-co-na, że nic na nim nie ma. – Posłuchaj, Gogo. Musisz usiąść i… przemyśleć wszystko… Nie jesteś teraz sobą. Zaraz lecę do Nowego Jorku. Czekaj na mnie… nie wychodź z domu. – Wstałam, przyciskając słuchawkę do ramienia, i porwałam stojącą przy ścianie walizkę. Ręce mi się trzęsły. – Vivian, przestań! Wyobrażasz sobie, że jestem dzieckiem? Bezbronnym maleństwem? Wiem, wszyscy tak myślicie, ale mylicie się! Jestem dorosła i nie zamierzam – kolejna porcja śmiechu – nie zamierzam wychodzić za gościa,
którego papa przekupił milionem dolarów i który kocha się w mojej najlepszej przyjaciółce… „Mojej najlepszej przyjaciółce”. Zakryłam oczy. – Gogo, wiem, że jesteś mu droga. Tu nie chodzi tylko o pieniądze. – Ale nie tak droga jak ty. Powinnaś była widzieć jego oczy, Vivs. – Ten fragment był ledwie słyszalny z powodu serii trzasków na linii. – Wyglądał jak strzęp człowieka. – Jak co? – Jak strzęp człowieka. Tak czy owak, oddałam mu pierścionek. Wmusiłam mu go z powrotem. Powiedział, że mogę go sobie zatrzymać, jeśli chcę, ale ja byłam nieugięta. Jak hartowana stal. – Stanowczy głos Gogo przebił się przez zakłócenia na linii. W lustrze mignęła mi moja spopielała twarz pod złotożółtym toczkiem. – A co na to twój ojciec? – Co mówisz, Vivs? Mów głośniej! – Twój ojciec! Co na to? – Ojciec? Naturalnie mnie zwymyślał. – Ha, ha, hi, hi. – Powiedział, że radziłby, żeby David oddał mu pieniądze. No i David, naturalnie, je odda, a wtedy… no cóż. – Wtedy co? – Chciałam, żebyś wiedziała, Vivs, że dzwonię do ciebie dlatego, że możecie… możecie robić, co się wam tylko podoba. O mnie się nie martw. Jestem dużą dziewczynką, poradzę sobie. – Wiem. Jesteś wielka. – Przycisnęłam palec do lustra, aż czubek zbielał, a tafla wokół powlekła się parą. Gogo, jedyna, która wyjdzie z tej historii z podniesioną głową. – Cóż, do widzenia, Vivs. Wspaniałej zabawy w Paryżu.
Przysyłaj widokówki. – Masz to jak w banku. Szczęk odkładanej słuchawki. Ja też odłożyłam swoją i spojrzałam w lustro na swoje blade lico, swoje kocie oczy zredukowane do dwóch szparek, swoją różową szminkę, nagle żałośnie krzykliwą. „Wyglądał jak strzęp człowieka”. No cóż, zasłużył sobie na to. Zasłużyliśmy oboje. Oboje byliśmy strzępami ludzi. A jeszcze bardziej tymi, którzy strzępią innych. Przyszła pora na deser po wszystkim, na gruszki au Grand Marnier naszpikowane cierpkimi goździkami. Mogłam się tylko modlić, żeby opowieść Paula o żądaniach okupu okazała się nieprawdziwa. Za nic w świecie nie chciałabym podpaść Lightfootowi, nawet za milion dolarów. Ciągle jeszcze trzymałam telefon w ręku, kiedy rozdarł się tym kretyńskim: drryńdrryńdrryń. Mało nie dostałam zawału. – Słucham. – Mademoiselle Schuyler! Mówi Pierre-Auguste. Bardzo mi przykro, ale nikt nigdy nie słyszał o żadnym Instytucie Maxwella, ani w samym Paryżu, ani pod. Sprawdzałem w książce telefonicznej, szukałem na mapach. Pytałem nawet kierownika. – Jesteś pewien? – Mogę szukać dalej, proszę panienki, ale… – urwał znacząco. – Nie, nie trzeba. Tak czy owak, dziękuję ci bardzo. – Zawsze do usług, mademoiselle. Oderwałam wzrok od lustra. – Dziękuję, Pierre-Auguste. A! Zaczekaj chwileczkę. Może mógłbyś wysłać telegram. – Naturalnie.
– Telegram do pani Julie… zaraz, jak jej tam… Hadley. Pani Julie Hadley, szpital Lenox Hill, Nowy Jork. Odpowiedź przyszła po dwóch godzinach, o czwartej po południu. INSTYTUT MAXWELLA NIE STOP MORTIMERA STOP CHOLERNA MORFINA STOP CAŁUJĘ JULIE
Violet Telefon dzwoni za kwadrans piąta, kiedy Violet właśnie wstaje od biurka, kończąc pracę w tym dniu. Obecnie nie pracuje już tak długo jak kiedyś, ale wybacza to sobie. Człowiek nie osiągnie wieku, w którym kości klekocą w stawach, jeśli nie przyzna sobie prawa do robienia, co mu się podoba. Podnosi słuchawkę. – Oui, j’écoute. – Jakaś młoda dama chce się z panią widzieć. Panna Vivian Schuyler. Violet zamiera. Od lat nie słyszała tego nazwiska, a jednak, jak zapach z dzieciństwa, budzi w niej natychmiastową reakcję chemiczną. Krew tętni szybciej w żyłach, słuch ulega wyostrzeniu. Wzrok Violet pada na fotografię na biurku, w ramce z lanego srebra; patrzy na nią przez chwilę, licząc uderzenia serca, podczas gdy panna Bernard wyrozumiale czeka na linii. Siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. – Powiadasz, Vivian Schuyler? – Oui, madame. Vivian Schuyler. To musi być córka Charlesa, ta, która studiowała w Bryn Mawr, a teraz pracuje dla jakiegoś modnego nowojorskiego czasopisma. Violet trafiła na jej zdjęcie w prasie kilka lat temu, kiedy dziewczyna podróżowała z rodzicami po Europie. Wyglądali na zgraną paczkę. Vivian wydawała się czarująca. Na zdjęciu uśmiechała się, rozchylając lekko czarno-białe usta, jakby zaraz miała coś palnąć, nie oglądając się na nic. Violet wstaje z krzesła ze słuchawką przy uchu. – Proszę jej pomóc się rozgościć, a ja natychmiast schodzę na dół. Gdyby pani też mogła ustalić, panno Bernard, gdzie
przebywa mój mąż, i poprosić go do nas. No, może nie tak natychmiast. Ale Violet wciąż rusza się żwawo, co przypisuje aktywnemu życiu, latom spędzonym w laboratorium na stojąco i bieganiu przy dzieciach w chwilach wolnych od zajęć. Swojemu mężowi, który dostarcza jej bodźców intelektualnych, który ją rozśmiesza, który wciąż jeszcze, gdy powieje mocniej wiatr, kocha się z nią ochoczo w ich łożu z baldachimem na pierwszym piętrze dawnego Hôtel de Saint-Honoré, paryskiej rezydencji arystokratycznej rodziny o tym samym nazwisku. Wygładza suknię, przeglądając się w lustrze na ścianie, obok drzwi. Jej serce wciąż bije jak młotem. Wyszczypuje policzki i nakłada odrobinę szminki, którą zawsze nosi w torebce. Koniec końców, to wielkie święto. Czekała na nie przez lata, przez dziesięciolecia, aż wreszcie nadeszło… prawdę mówiąc, w głowie jej się nie mieści, że powietrze w pokoju nawet nie drgnie w tak wiekopomnej chwili. Otwiera drzwi i schodzi po szerokich schodach do salonu na parterze. Młoda kobieta w modnym złotożółtym tweedowym żakiecie stoi, wpatrując się w portret nad kominkiem. Odwraca się i Violet wstrzymuje oddech na widok wielkich schuylerowskich niebieskich oczu, zadartych po kociemu do góry, umiejętnie podkreślonych tuszem do powiek i gęstym tuszem do rzęs. Szerokie usta dziewczyny świecą aksamitną różową szminką. Kości policzkowe dzielnie unoszą całość. Wystające spod toczka kasztanowe pasma włosów kołyszą się zalotnie, odsłaniając kształtne uszy. Vivian jest olśniewająca. – Violet? – mówi ciepłym piersiowym głosem. Jej oczy błyszczą od wzbierających łez. – Ciocia Violet? – Tak. Tak, kochanie. To ja – szepce Violet.
Vivian podaje tułów do przodu, jakby chciała ruszyć przed siebie, ale coś ją trzyma w miejscu. Gestykuluje w stronę swoich nóg i Violet nagle zauważa stojącą na podłodze skórzaną walizę. – Przywożę ci twoją walizkę. – Moją walizkę? – Tę, którą zostawiłaś… zostawiłaś w Zurychu. – Głos jej się łamie. – Moja dzielna dziewczynka – mówi Violet drżącym głosem. A potem Vivian porywa ją w objęcia, śmieją się i płaczą, a Violet kręci się w głowie od zapachu paczuli, papierosów i młodości, szorstkiego dotyku złotożółtego tweedu na ramionach Vivian. – Jesteś wyższa, niż przypuszczałam – szlocha Vivian. – Jesteś prawie tak wysoka jak ja. Drzwi skrzypią i Violet z dumą odwraca się w stronę szpakowatego mężczyzny, który z ręką na klamce przygląda się obu kobietom z wyrazem nieskrywanego zdumienia. – Kochanie, to moja cioteczna wnuczka Vivian Schuyler. Droga Vivian, poznaj mojego ukochanego męża Henry’ego Mortimera.
Vivian Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to to, że Henry Mortimer nie ma prawej ręki. Oczywiście starałam się patrzeć na jego twarz, która wypełniła się znacznie od czasów sepiowych fotografii z roku tysiąc dziewięćset czternastego, zmieniając się w twarz krzepkiego mężczyzny o mocnym podbródku, pomimo podeszłego wieku przystojnego na swój sposób. Ale moją uwagę przykuwał głównie pusty rękaw. Kiedy i jak ją stracił? Ujął moją dłoń lewą ręką i pocałował, wyrażając głębokie zadowolenie, ba, swój zachwyt z powodu, że wreszcie może poznać stryjeczną wnuczkę Violet. Domagał się, żebym została na obiedzie – na Boga, brak wieczorowego stroju nie jest żadną przeszkodą – nie mówiąc już o tym, że nie powinnam mieszkać w hotelu, nawet w Georges Cinq, skoro mam bliskich w Paryżu. Przystałam na obiad, ale nie na nocleg, bo nie chciałam burzyć ich spokoju. Przy okazji wypatrzyłam, że ręka była amputowana tuż nad łokciem. – Pobraliśmy się pod koniec wojny – mówiła Violet, przyjmując od męża podany z czułością kieliszek madery. – Henry został ranny, jak widać, pod Meuse-Argonne, a kiedy wrócił na rekonwalescencję do Hôtel de Saint-Honoré – po przyjeździe do Paryża w roku tysiąc dziewięćset czternastym, przerobiliśmy z Jane jej rezydencję na prywatny szpital – ostatecznie przekonał mnie do idei małżeństwa. – Jak na naukowca, Violet jest strasznie przesądna. – Posłał jej ciepły uśmiech. – Ale odwołałem się do jej rozumu. Po pierwsze, oboje chcieliśmy po wojnie zamienić szpital na prywatny instytut naukowy, po drugie, skoro mieliśmy mieszkać pod jednym dachem przez Bóg wie, ile lat… – Wzruszył
ramionami. – Zresztą, spodziewaliśmy się kolejnego dziecka – spokojnie oznajmiła Violet, sącząc maderę. Właśnie podniosłam kieliszek do ust i mało się nie zakrztusiłam. – Kolejnego… dziecka? – Tak, pierwsze urodziło się na wiosnę w roku tysiąc dziewięćset piętnastym. Pod koniec kwietnia. Dziewczynka. Właściwie Henry był jej tatą od urodzenia. Mogę tak chyba powiedzieć, kochanie? – Przyznam, że zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. – Charlotte była czarującym dzieckiem. A potem nagle dorosła! – Violet roześmiała się, a Henry jej zawtórował. Przysiadł przy niej na boku zdecydowanie angielskiego fotela, w którym jego żona siedziała z wdziękiem, prosta jak trzcina, patrząc na mnie schuylerowskimi oczami o lekko uniesionych kącikach. Włosy miała białe jak wata cukrowa, ale cerę gładziutką i świetlistą jak młoda dziewczyna. Miałam nadzieję, że zawdzięczała to schuylerowskim genom, do których jestem następna w kolejce, ale czułam wyraźnie, że blask, który od niej bije, jest głównie pochodną uczucia łączącego ją z mężczyzną, który właśnie nachylał się nad nią opiekuńczo, radosnego wirowania jonów nad fotelem. – Pamiętasz, jak podprowadziła paczkę od Rutherforda? – ciągnęła Violet, nieświadoma mojej zazdrości. – Tę z radem? Prezent wartości stu tysięcy dolarów. Charlotte wzięła ją sobie do zabawy w pocztę z braciszkiem. – Wezwaliśmy policję, która wczołgała się pod każdy mebel. – Henry pokręcił głową. Spod siwych pasem przebijały czarne włosy, które pamiętałam z fotografii. – Aż wreszcie, chwała Bogu, znalazła się, kiedy Jane poszła do pokoju
dziecinnego na podwieczorek. Na szczęście chłopcy od Rutherforda zapakowali przesyłkę bardzo starannie. – A Jane? Oczy Violet przygasły, skinęła głową w stronę wiszącego nad kominkiem portretu w stylu abstrakcjonizmu międzywojennego, z monstrualnym czerwonym lewym okiem i wielkim budzikiem w tle à la Salvadore Dali. – Umarła pięć lat temu. Zapisała nam dom w prezencie ślubnym. – Musieliście być tutaj bardzo szczęśliwi. – Byliśmy rodziną. – Oczy Violet próbowały przekazać mi coś, jak Schuyler Schuylerowi, jakby odwoływały się do identycznych segmentów w naszych chromosomach, jakiejś pamięci genetycznej; byłam głęboko poruszona. – Po Berlinie, po tym wszystkim, co się wydarzyło. Wiesz przecież, co się wydarzyło? – W bardzo ogólnym zarysie. Wiem, że wyjechaliście razem z Berlina, ty, Jane, Henry… i Lionel. – Ugryzłam się w język, bo raczej nie wypadało mi zadawać prostackich pytań mojej ciotecznej babce, zgodzicie się? Nawet ja, Vivian Schuyler, nie byłam aż taką tupeciarą. A już zwłaszcza widząc, jak dłoń Henry’ego Mortimera zamyka się i otwiera nerwowo. Mogłam sobie pozwolić najwyżej na pytające uniesienie brwi i smętne spojrzenie. – Henry, kochanie, czy mógłbyś powiedzieć madame Marone, że będziemy mieli na obiedzie gościa? Ach, ten porozumiewawczy uśmiech starego, kochającego się małżeństwa. – Ależ oczywiście, moja droga. – Henry wstał i skłonił się lekko. – Przesiądźmy się na sofę – zaproponowała Violet, kiedy
w korytarzu ucichły kroki. – Przyznasz, że do zwierzeń to nie ma jak sofa. Przyznałam. Usiadłyśmy razem na dużej, obitej adamaszkiem sofie i Violet ujęła moją dłoń w swoje ręce, wyglądające nieoczekiwanie staro. To były dłonie, które w życiu nie próżnowały. – Powiedz mi jedno, Vivian. Moją historię chcesz opisać w tym swoim czasopiśmie? Osłupiałam. – Tak. – Tak myślałam. – Postukała się po głowie. – Lata myślenia dedukcyjnego. No cóż, sądzę, że po pół wieku nikomu to już nie zaszkodzi. Co chcesz wiedzieć? Z zaskoczenia wydałam z siebie najpierw kilka nieartykułowanych dźwięków. – Zależy mi chyba na szczegółach. Mam już szkic, może mogłabyś go przejrzeć i uzupełnić luki. Naturalnie tylko do chwili waszego wyjazdu z Berlina, bo nie wiem nic o tym, co się działo potem, poza tym, że z miasteczka na granicy wysłałaś kartkę do cioci Christiny. – Zgadza się. Dotarliśmy do granicy we czworo i już byliśmy prawie po drugiej stronie, kiedy złapała nas policja. W sprawie morderstwa, jak się domyślasz. I wtedy… wtedy Lionel przyznał się do zabicia mojego męża. – To Lionel go zabił? – Nie. – Uśmiechnęła się. – To nie on go zabił. Ale specjalnie ściągnął podejrzenie na siebie, żeby strażnicy puścili pozostałych. – Żebyś z Mortimerami dostarczyła walizkę do Zurychu. – Żeby znalazła się za granicą. Lionel dobił z nimi targu: udzieli im szczegółowych zeznań, obiecuje wszechstronną
współpracę, a oni w zamian za to pozwolą nam natychmiast przejść na drugą stronę. – Więc co się stało? – Co się stało? Przeszliśmy przez granicę i dojechaliśmy do Zurychu, ale to wszystko na nic się zdało, bo walizka zaginęła. – Spojrzała w róg salonu, gdzie walizka stała, ciągle zamknięta. Ani Violet, ani Henry nie zaproponowali ani razu, żebym ją otworzyła. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że stoi sobie tutaj po tych wszystkich latach. To zakrawa na cud. – Nie korci cię, żeby do niej zajrzeć? Spojrzała na nasze dłonie, splecione na moich kolanach: starą sękatą i młodą poplamioną atramentem. Uścisnęłam jej rękę. – Nie musisz, jeśli nie masz ochoty. – Nie, nie, zajrzyjmy do środka. Prawie już nie pamiętam, co tam było. Wstałam, przyniosłam walizkę i położyłam ją na sofie między nami. – Mogę? – Tak, otwórz. Nacisnęłam metalowy zatrzask, a potem podniosłam wieko i zaczęłam wykładać na kolana Violet całą zawartość: ubrania, notatniki, dokumenty, biżuterię. Wyjęłam złoty zegarek i włożyłam jej do rąk, a ona tylko głośnio wciągnęła powietrze i ręce zaczęły jej się trząść tak gwałtownie, jakby go miała zaraz upuścić, ale trzymała go dzielnie, patrząc na tarczę i pocierając szybkę, tak jak ja wiele razy. Siódma zero trzy na wieki wieków. Odwróciła zegarek grzbietem do góry, przeczytała inskrypcję i dopiero wtedy z jej oczu polały się łzy. Wyjęłam z torebki chusteczkę i włożyłam jej do rąk. – Wiem, że to głupie. W końcu to tylko zegarek.
– Ale to twój zegarek. – Fakt. – Spojrzała na kolana, na stertę rzeczy wokół siebie. Musnęła palcem cieniutką niebieską suknię. – Miałam ją na sobie, kiedy wyjechaliśmy z Wittenbergi, tamtej nocy, kiedy rzuciłam Waltera. Lionel wiózł nas samochodem. To była dopiero jazda. Pamiętam każdy szczegół. Zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć – poprzedniej nocy nie zmrużył oka – i zasnął na moich kolanach jak niemowlę. Byłam wtedy gotowa dla niego na wszystko. Tyle mu zawdzięczałam. Był moim wybawcą. Przysięgam, że nagle przeszedł mnie dreszcz. Miałam wrażenie, że za moimi plecami stoi duch Lionela, uśmiechając się do moich jędrnych piersi, gdy tak klęczałam na podłodze u kolan Violet. – I dlatego wzięłaś z sobą dziennik Waltera? Żeby ci przypominał, dlaczego go porzuciłaś? Drgnęła, a potem zamarła. – Dziennik Waltera? – Nie pamiętasz? – Oczywiście, że tak. Ale… na Boga. – Zaczęła wertować zeszyty, aż wreszcie go znalazła, sprośny pamiętnik doktora Waltera Granta relacjonujący małżeństwo z jego punktu widzenia. Wzięła go z naturalną odrazą jak zużytą pieluszkę niemowlęcia. – Domyślam się, że go czytałaś. – Wystarczyły mi próbki. Trochę to dla mnie zbyt dosadne. – Czy wiesz, że przez te wszystkie lata ani razu nie myślałam o nim. Przyznasz, że to niesamowite? A przecież spaliśmy z sobą, żyliśmy razem nie tak znów krótko. Postukałam palcem w sfatygowany róg dziennika. – Nie uwierzę, że zabrałaś go z pobudek sentymentalnych. – Bynajmniej. Potrzebny mi był jako dowód do pozwu rozwodowego.
– Więc nie chciałaś go zabić? Prawie niedostrzegalne wahanie, jakże wymowne jednak. To był ten fakt do weryfikacji. – Czemu mielibyśmy to zrobić? – Dalej wpatrywała się w zeszyt z wytłoczonym złoconym napisem 1912 w rogu, ale jej zniszczone paznokcie mocno wbijały się w dłonie. – My? Podała mi dziennik, a dokładnie pchnęła mnie w pierś zeszycikiem: sprawa jest zamknięta, pilnuj swojego świńskiego noska od trufli, panno z „Metropolitan”. – Możesz go sobie wziąć. Ja już go, jak się domyślasz, nie potrzebuję. – Znów wzięła do ręki zegarek i zawinęła go w skropioną łzami chusteczkę. – W środku jest jeszcze jedna rzecz. Drobiazg. Nie wiem, czy wciąż ma dla ciebie znaczenie. Wyjęłam liścik od Lionela, bardzo ostrożnie, tak żeby nie uronić ani jednego z czternastu wyblakłych płatków róży. Przez sekundę, dwie nie mówiła nic. Uznałam, że widocznie zapomniała. – O mój Boże – wyszeptała. – O Boże. Lionel. Nagle jej ciałem wstrząsnął niepowstrzymany szloch. W gardle dławiły ją szok, żal i Bóg wie co jeszcze. Przestraszyłam się, że Henry może ją usłyszeć i zajrzeć do salonu. Wsypałam płatki z powrotem do kartki. Już otwierałam walizkę, żeby je tam odłożyć, kiedy złapała mnie za nadgarstek. – Zaczekaj. Już dobrze. Pokaż. Z powrotem rozłożyłam kartkę, a ona po kolei dotykała każdego płatka. – Pamiętasz, co było napisane w liściku? – spytałam. – Jakim liściku? Podsunęłam jej kartkę.
A więc Violet jest jednak w głębi duszy romantyczką. Pocałowałem każdy płatek z osobna, żeby ich nie zabrakło do mojego powrotu. Lionel Tym razem nie rozpłakała się, jakby już wyczerpała zapas łez wydobytych z najgłębszych pokładów duszy, jakby z powrotem była Violet naukowcem, w której do głosu doszła wrodzona dociekliwość. – Płatki miałam we włosach tamtej nocy w Wittenberdze, kiedy mnie pocałował. Zawinęłam je w papier listowy. Musiał je znaleźć, kiedy chował dokumenty do mojej walizki – stwierdziła rzeczowo, musnąwszy atrament tylko od niechcenia. – I już nigdy nie zobaczyłaś go po przejściu przez granicę? Studiowała płatek pod światło. – Nigdy już nie zobaczyłam Lionela. Nigdy. Sądzę… czuję, że umarł tamtego dnia. Na pewno próbował uciec. Nie, Lionel Richardson nie przeżył następnej nocy. – Kochałaś go? – Czy go kochałam? Tak. Bardzo. Kochałam go całym sercem. – Jeszcze raz spojrzała na liścik. – Ale powiem ci coś. Moja miłość do Henry’ego, nasza wzajemna miłość jest nieporównanie głębsza, intensywniejsza i subtelniejsza. Była poddawana licznym próbom. Ucieczka do Paryża, głównie na piechotę, bo wszystkie pociągi zostały zarekwirowane przez wojsko. Ta straszliwa niepewność, świadomość, że zawiedliśmy z walizką, odkrycie, że jestem w ciąży, że urodzę dziecko Lionela. A poród był trudny, prawdę mówiąc zabójczy, jednak Henry był taki dobry, taki kochający dla nas obu. Od pierwszej chwili uwielbiał Charlotte. A potem wojna, ten koszmar. Pracowaliśmy w szpitalu, ramię w ramię, do chwili kiedy Stany
przystąpiły do wojny, to było w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym, i już tego samego popołudnia przyszło wezwanie do wojska. Dzieci – w sumie mamy ich czworo. I oczywiście nasza praca. Jako Violet Mortimer mogłam pracować po wojnie, z pomocą tamtych publikować moje prace pod nazwiskiem Henry’ego. – Tamtych? – Lise i Ottona. Max i Albert też zawsze nas wspierali. Nigdy nie puścili pary z ust na temat tego, co się wydarzyło, choć przecież… wszyscy, z wyjątkiem Maxa, byli wtedy w Wittenberdze. Jej głos zaczął zanikać i miałam wrażenie, że duchem przebywa w lecie tysiąc dziewięćset czternastego roku. W drugim końcu salonu pozłacany zegar tykał cicho na gzymsie kominka, pod zdefragmentowanym portretem hrabiny de Saint-Honoré. Za wysokimi oknami zapadał szary zmierzch. W dole, na ulicy, widziałam światła zbliżających się reflektorów. Po chwili przemknął samochód. – Czy myślisz… – Kolejny raz czytałam tych kilka linijek, zastanawiając się, czy to możliwe, żeby Lionel napisał te słowa, nie mając ich naprawdę na myśli. „Człowiek gotów był uwierzyć mu we wszystko”, mówił z szacunkiem James Merriwether. – Czy myślisz, że on cię kochał? Lionel? Odłożyła płatki na kartkę i złożyła ją z powrotem. Zastanawiała się przez chwilę, a kiedy odezwała się, miałam wrażenie, że dobiera słowa z głębokim współczuciem. – Myślę, że kochał mnie na tyle, na ile potrafił. Dochodziła już jedenasta, kiedy przez obrotowe drzwi wkroczyłam do oświetlonego złotym światłem foyer w Georges Cinq. Padałam na twarz ze zmęczenia. Poczłapałam w stronę wind, ledwie rzuciwszy okiem na wysoką postać, która
podniosła się z czerwonej aksamitnej ławki obok pulpitu boya. – Vivian! – zawołał cicho. Gdyby nie to, że foyer było puste, nie usłyszałabym go. Przystanęłam i odwróciłam się. – Znowu ty! Doktor Paul zdjął kapelusz, a cholerne światła zalśniły na jego długich, spłowiałych od słońca włosach, aż ścisnęło mnie w żebrach. Zachowywał pełen respektu dystans. Jakżeby inaczej. – Zadzwoniłem do twojej matki. Powiedziała, gdzie mam cię szukać. – A ty zaraz wskoczyłeś do samolotu? – Złapałem taksówkę prosto do Idlewild. – Wzruszył ramionami. – A co z twoją pracą, doktorze Paul? Z dzieciakami umierającymi w Nowym Jorku? – Nie jestem jedynym chirurgiem na świecie. – Nie. Nie masz nawet na co liczyć. Obracał kapelusz w rękach. – Vivian, czy możemy porozmawiać? – Chyba już omówiliśmy dokładnie pewne sprawy? – Od razu następnego dnia porozmawiałem z Margaux. To był chyba czwartek. Powiedziałem jej wszystko, a ona na to… – Wiem. Mówiła mi. Poruszył nerwowo ramionami dawnego doktora Paula. Tamtymi krzepkimi ramionami, które dźwigały moją paczkę, które dźwigały cały świat. – Jak się czuje? – Wygląda na to, że nad podziw dobrze. Tak więc nie musisz mieć szczególnych wyrzutów sumienia. Choć jest to pewnie policzek dla twojego ego. Odwróciłam się i wcisnęłam guzik windy. O dziwo, mój
palec nie wykazywał najmniejszych oznak drżenia. – Zaczekaj, Vivian. – Zrobił krok do przodu. – Na co? – Ja… przyleciałem z daleka. Tylko po to, żeby z tobą porozmawiać. Co ja mówię, żeby paść ci do nóg. Spojrzeć na ciebie, a wyglądasz pięknie. Ja… – Wyglądam na zmęczoną. Paul, spójrzmy prawdzie w oczy. Bardzo, bardzo zmęczoną i chciałabym pójść już do swojego pokoju odpocząć. Sama. Drzwi windy rozsunęły się. – Zaczekaj! – Doktor Paul desperacko wsunął między drzwi windy swą prawicę obleczoną w rękawiczkę. – Mademoiselle! Mademoiselle Schuyler! Odwróciłam się, bo jak tu zignorować głos rozpaczliwie wykrzykujący twoje nazwisko w luksusowym, pachnącym forsą foyer Georges Cinq w Paryżu? I kogo moje oczy widzą? Pierre-Auguste w granatowej liberii konsjerża z wąziutkim krawatem od Hermèsa nie tyle biegnie, ile sunie w moją stronę zdecydowanym krokiem. – Pierre-Auguste! Co tu jeszcze robisz o tej porze? Powinieneś dawno siedzieć z żoną w domu. Rozłożył bezradnie ręce w typowo galijski sposób. – Moja praca kończy się po północy. Czy mogę prosić panienkę o słowo na stronie? Doktor Paul z miną niewiniątka pilnował drzwi windy. Odwróciłam się w stronę Pierre’a-Auguste’a i jego knowających brwi. Podniosłam ręce do góry. – Gdybym chciała, żeby inkwizycja dopadła mnie przed północą, wybrałabym się do Madrytu, a nie tutaj. Pierre-Auguste wziął moją rękę i ściągnął delikatnie na dół, jakby przywoływał do porządku krnąbrne dziecko.
– Mademoiselle, nie chciałbym się wtrącać w nie swoje… – A jednak to robisz. – …ale kiedy monsieur pojawił się tu przed godziną, w strasznym stanie, tak nieszczęśliwie zakochany – znowu rozłożył ręce bezradnie (to powinno być zakazane, do tego jeszcze ta dłoń na falującej piersi, coś strasznego!) – przyznaję, że on moje serce ugotował. – Stopił. – Stopił, oui. Jak ser w fondue. – Wyjął z kieszeni klucz i wcisnął mi do ręki. – Przeniosłem rzeczy panienki do apartamentu Imperial, który dzięki Bogu i administracji hotelu chwilowo akurat jest wolny… – Śmiało pogrywasz. – …i pozwoliłem go sobie wyposażyć w kilka udogodnień. Proszę, niech panienka nie łamie serca nieszczęsnemu monsieur. Przeleciał dzisiaj taki kawał świata. On bardzo kocha panienkę. Wystarczy na niego spojrzeć. Spojrzałam. Doktor Paul stał teraz przy windach, oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach, i wyglądał jak strzęp człowieka. Posłał mi chmurne spojrzenie spode łba. Ani mi się śniło dać się wrobić swatce, ale też nie miałam ochoty rezygnować z apartamentu Imperial. Podeszłam do doktora Paula, celując palcem między trzeci a czwarty guzik grubego płaszcza z wełny. – Masz dziesięć minut, doktorku. Dziesięć minut, żeby wyłożyć, co masz na swoje usprawiedliwienie. Hop na górę! Uśmiechnął się niepewnie i odepchnął od ściany, na której przezornie zasłaniał przyciski windy. – Vivian, nie przyleciałem tutaj po to, żeby się bronić, tylko żeby choć przez chwilę móc napawać się twoją obecnością.
Napawaliśmy się milczeniem w trakcie całej jazdy na trzynaste piętro (numer piętra powinien był wzbudzić we mnie czujność) do apartamentu Imperial. Widok szampana w kubełku nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia. Rzuciłam rękawiczki i torebkę na stolik przy drzwiach. Zanim sięgnęłam do guzików płaszcza, doktor Paul już pomagał mi go zdjąć i odwieszał do szafy obok swojego. – Dziękuję. Zapalił dla mnie papierosa i drugiego dla siebie. Podszedł do tacy z napojami. – Napijesz się? – Wody. Nawet jeśli był zaskoczony, nie dał nic po sobie poznać. Nalał wody, wsypał lód i wręczył mi szklankę w milczeniu, a potem nalał sobie wody i oparty o ścianę przyglądał mi się jak lekarz, który obserwuje pacjenta. – Jesteś zmęczona – zawyrokował po chwili. – Zgadza się. – Wszystko w porządku? Zagrzechotałam lodem. Prawdę mówiąc, miałam wielką ochotę odpowiedzieć mu na to pytanie. Miałam ochotę zrzucić spiczaste pantofelki i opowiedzieć mu o wieczorze, o Violet, Henrym i Lionelu, o tym, jak mnie cieszyło jej szczęście, a jednocześnie jak dziwny, nieokreślony smutek ściskał mi serce. Chciałam pogadać o tym na sofie, zapleciona z nim jak dawniej w ten nasz węzeł gordyjski, posłuchać, co ma o tym wszystkim do powiedzenia. A potem pokochać się i pójść spać, żeby rano znów się pokochać. Śniadanie, lunch i obiad, i znów śniadanie. Bekon i kawa, i ściśnięci jak sardynki pod prysznicem. Ale…
Gogo. Lightfoot. Windykatorzy mafijni z Vegas, istniejący lub nie. Moje grzechy, jego grzechy. I cała reszta: poczucie winy, obawa przed tym, co jeszcze wyjdzie na jaw, ile trzeba będzie wybaczyć i na ile się zda takie wybaczenie. Stres nieodłącznie związany z tym wszystkim. – Wszystko w porządku. Odwrócił się bokiem, podpierał teraz barkiem tapetę w złote cętki. – Nieprawda. Wyglądasz, jakbyś była czymś bardzo poruszona. Masz wymuszony uśmiech. – Tak to jest, gdy były kochanek pojawia się tam, gdzie go miało nie być. – Vivian. Zapatrzyłam się w szklankę. – Odnalazłam Violet. – Co? – Ruszył w moją stronę. – Mieszkała przez ten cały czas w Paryżu, w Hôtel de Saint-Honoré, który Jane przypadł w udziale po rozwodzie, obecnym Instytucie Fizykochemii Mortimera. Mieszka z Henrym Mortimerem. Pobrali się w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Mają czworo dzieci, a właściwie troje. Pierwsze było Lionela, ale Henry chował je od urodzenia. – O rany! – Jednym słowem, ukrywała się na widoku publicznym. – Dopiłam wodę i ruszyłam przez pokój, żeby ze znajomym grzechotem lodu odstawić szklankę na tacę. Zgasiłam papierosa, zerkając na butelkę szampana. Bollinger. – A co z Lionelem? – Oddał się w ręce policji na granicy szwajcarskiej, żeby puszczono wolno pozostałych. Nigdy go już nie zobaczyła. Violet uważa, że zginął podczas próby ucieczki. – Słowo
„uważa” wymówiłam z lekkim przekąsem. – A co ty o tym sądzisz? – Sama nie wiem, doktorze. Oczywiście imponuje mi jego poświęcenie. Ale podejrzewam, że po prostu wrócił do swojej roboty, do której najbardziej się nadawał. – Już miałam się powołać na Jamesa Merriwethera, ale w porę ugryzłam się w język. – A Lightfoot? Czy zażądał swoich pieniędzy z powrotem? – Nie uwierzysz, ale nie. To jakaś dziwna sprawa. Oddałem mu dwieście i powiedziałem, że zwrócę resztę, jak tylko będę mógł, a on na to, że nie trzeba, mam już czyste konto. Domyślam się, że Gogo musiała mu zrobić pranie mózgu albo chciał jak najszybciej zapomnieć o wszystkim. Tak czy owak, zamierzam mu oddać. Będę odkładał co miesiąc jakąś kwotę, jak hipotekę pod zastaw własnej duszy. – Albo niech mu odda twój tata. To w końcu był jego dług – palnęłam bez namysłu. Czułam plecami, że się poruszył. – Tato? Nie. Tato nie żyje. – Co? – Odwróciłam się na pięcie. Paul patrzył na mnie. Jego oczy wydawały się stare, niebieskie i jeszcze jakieś. Ściśle rzecz biorąc, szkliste. Papieros dopalał mu się w palcach, już prawie parząc. – Powiedzieli, że to był zawał serca. Nie wiedział, że zapłaciłem za niego okup. Tak więc to wszystko i tak było po nic. Przez głowę przemknęła mi cyniczna myśl: świetna wymówka. Wiem, wiem, jestem niezłą zołzą. W ostatniej sekundzie rzucił papierosa do popielniczki i zapatrzył się w swoją szklankę. Smukłym palcem wodził po krawędzi. Kochałam go nieprzytomnie. Czumu to wszystko było
takie trudne? – Wylatuję jutro rano, żeby zamknąć sprawy ojca, załatwić pogrzeb i tak dalej, tak że nie musisz się niczego bać. Nie będę ci się narzucać. Chciałem tylko popatrzeć na ciebie, zanim pożegnam tatę. To wszystko. Możesz mi wierzyć. Chciałem ci tylko powiedzieć, patrząc w oczy, że zrobiłem, co mogłem, żeby wyprostować tę sytuację. A teraz posłuchajcie: w mojej pamięci wypłynął nieoczekiwanie pewien obraz. Zobaczyłam papcia na krześle w szpitalnej poczekalni, jak trzyma na kolanach głowę śpiącej mamuś i kładzie palec na ustach, żeby nikt jej nie zbudził. Usłyszałam też w uszach głos Violet, czysty i życiodajny jak woda: „Kochał mnie na tyle, na ile potrafił”. Nagle olśniło mnie, że to może być prostsze, niż się wydaje. A może jakaś łaska spłynęła na mnie z niebios? Zdjęłam swój złotożółty toczek i potrząsnęłam głową, żeby zrzucić z włosów zapach chłodnej paryskiej nocy. Oparłam się dłońmi o wąski stolik za plecami. – Chcesz, żebym poleciała z tobą pożegnać twojego tatę? – Głos łamał mi się ze współczucia. Doktor Paul podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Wyraz szczęścia na jego twarzy chwycił mnie za serce, które biło jak oszalałe, du-dum, du-dum. – O niczym bardziej nie marzę, Vivian. Zbudziłam się o drugiej w nocy, tknięta dziwnym przeczuciem. Wymknęłam się z łóżka, narzuciłam szlafrok i poszłam do salonu, skąd przez telefon poprosiłam centralę hotelową o wysłanie telegramu na adres pani Vivian Schuyler, Piąta Aleja, Nowy Jork. Odpowiedź podano mi na tacy ze śniadaniem. TAK STOP SPRZEDAŁAM KILKA STARYCH
KLEJNOTÓW STOP Z TWOJEJ CZĘŚCI SPADKU STOP KOCHAM MAMUŚ – Coś nie tak, jak trzeba? – spytał Paul, podnosząc głowę znad swojej kawy. Wsunęłam telegram pod talerz i odebrałam z rąk Paula moją filiżankę. – Spójrz mi w oczy! – zażądał, ale uśmiechał się. Cudownie się uśmiechał. Siadłam na nim okrakiem, oplatając go długimi gołymi nogami, ujęłam jego twarz w dłonie i pocałowałam. Mogłabym całować go bez końca. – Wszystko jak trzeba. Dokładnie tak jak trzeba.
Część czwarta O, nie mów, że me serce fałsz odwrócił,
Choć płomień zdawał się w rozłące gasnąć.
Prędzej bym siebie samego porzucił
Niż skrytą w piersi twej mą duszę własną.
To dom miłości mej. Jak ktoś zbłąkany,
Chcąc wrócić na czas, musi drogi szukać,
Tak i ja wracam. Czas nie przyniósł zmiany:
Przynoszę wodę, by brud z siebie spłukać. Nie uwierz nigdy – choć wszystkie słabości
Krwi ludzkiej moją naturę ogarną,
Że niedorzeczność w niej taka zagości,
By tyle dobra mogła oddać darmo.
Bowiem w tym całym rozległym wszechświecie
Ty jedna, różo ma, istniejesz przecie.
William Szekspir, Sonet 109, przeł. Maciej Słomczyński
Lionel, 1914 Cienki sierp księżyca wschodzi nad dachami hotelu Baur au Lac. Lionel próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział Zurych: czy to możliwe, że zaledwie przed rokiem? Czuł się tak, jakby się to wydarzyło w innym życiu, w innej Europie, innemu Lionelowi. Był tu tylko przejazdem. Kilka szampańskich nocy w Baur, kilka wystawnych obiadów. Była też jakaś kobieta: ciemne włosy, małe zgrabne piersi – żona rosyjskiego dyplomaty, rwała się do współpracy, ale niewiele z tego wynikło. Złote okna, na które teraz patrzy, odciągają go od wspomnień o tamtym dawnym Zurychu. O tamtych czasach. Po pierwsze, ma ważną sprawę do załatwienia, ostatnie, kluczowe zadanie. (Smakuje w myślach to słowo: ostatnie. To jedno niepozorne słowo niesie treść, od której serce zamiera w piersi, świeci jak światełko w tunelu, wytycza przyszłość). Po drugie, za złotymi oknami oddycha Violet. Nie potrafi myśleć o Violet. Jeszcze nie. Woda cicho chlupie o ścianę kanału. Lionel skupia wzrok na klasycznej białej fasadzie hotelu, której elektryczne światła Zurychu nadają niebieskawy odcień. Przygląda się wykwintnym postaciom, które wchodzą i wychodzą przez drzwi hotelu. Wyglądają, jakby się świetnie bawiły. Wszystkie mają na sobie albo czarne fraki, albo suknie obsypane biżuterią. Patrząc na nie, trudno uwierzyć, że armie całej Europy sposobią się do wojny. Przez otwarte drzwi dolatuje kilka taktów walca Straussa, potem drzwi znowu się zamykają. Lionel pali oparty ramieniem o drzewo. Czeka. Mięśnie bolą go po ciężkim dniu, po walce ze strażnikami, po wskakiwaniu w biegu do pociągów, a wie, że to dopiero
początek. Stoi bez ruchu, oszczędzając energię, każdy dżul, który mu jeszcze pozostał. Nie ma gorszych męczarni dla duszy od perspektywy nieuniknionego cierpienia. Ostatni skrawek księżyca zjeżdża za dach. Spod markizy nad wejściem do hotelu wyłania się ciemna sylwetka, kierując się do parku, w którym zaczaił się Lionel. Lionel stoi bez ruchu. Ten profil, ten krok, ten bagaż: wszystko się zgadza. To Henry idzie żwirowaną alejką w stronę kanału Schanzengraben, niosąc w lewej ręce walizkę Violet. Prawą rękę trzyma w kieszeni marynarki albo całkiem bezmyślnie, albo z ostrożności. Młody chłopak wciąż jest zagadką dla Lionela. Czy ta jego nieśmiałość to element jego przykrywki, czy nie? Kiedy Henry już prawie się z nim zrównuje, kiedy jego skórzane podeszwy chrzęszczą tuż-tuż na żwirze, Lionel wyłania się z cienia drzewa. – Dobry wieczór, panie Mortimer. A kuku! Udana zasadzka zawsze poprawia człowiekowi humor. Ale Henry szybko odzyskuje opanowanie. – Richardson! Chwała Bogu! Udało się! – Niesamowite, prawda? Rozumiem, że stracił pan wiarę we mnie. – Nic podobnego. Ani przez chwilę w pana nie wątpiłem. – Ręka Henry’ego drga w kieszeni marynarki. – Domyślam się, że jest pan właśnie w drodze do konsulatu? – Lionel skinieniem głowy wskazuje walizkę. – Tak. Oczywiście. Podjąłem się tej misji pod pańską nieobecność. Jane uznała, że to zadanie dla mnie. – Rozumiem, że popłynie pan łódką. – Jak to? – Idzie pan w stronę Schanzengraben. Domyślam się, że czeka na pana łódź.
– Tak, naturalnie. – Henry przerzuca ciężar ciała na palce stóp. – Wobec tego popłynę z panem. – Rzuca papierosa na ziemię. – Nie trzeba. Musi pan być wykończony. Proszę iść do hotelu, pokazać się paniom. Ja się tym zajmę. – Co? Włożywszy w to tyle serca, mam patrzeć, jak pan przypisuje sobie moje zasługi? Niedoczekanie pańskie! – Sięga po walizkę. – Pozwoli pan, że teraz ja ją przejmę. Henry rzuca się do ucieczki tak błyskawicznie, że Lionel, choć się tego spodziewał, traci kilka drogocennych sekund na obrót i zmuszenie zwichniętej kostki do biegu. Ciemna wysoka sylwetka Henry’ego rozpływa się w ciemnościach bez śladu. Lionel biegnie na wyczucie, kierując się grą cieni. Zakłada, że obaj biegną w stronę kanału. Nie może dopuścić, żeby Henry dotarł na brzeg pierwszy. Henry ma nad Lionelem przewagę wszystkich obrażeń, których Anglik doznał w ciągu długiego dnia. Ale obciąża go walizka, trzymana oburącz, a Lionel, wypatrzywszy wreszcie biały kołnierzyk koszuli, mobilizuje resztki sił i odbija się do skoku. Łapie Henry’ego w pasie i z ogłuszającym hukiem obala na ziemię. Przez sekundę lub dwie obaj mężczyźni leżą obok siebie oszołomieni, ale Henry zaraz przetacza się na bok i kopniakiem się uwalnia. Lionel dopada go nagłym zrywem i teraz turlają się obaj po żwirze, pchając i dźgając się łokciami jak uczniaki, młócąc pięściami, żeby znokautować przeciwnika. Ale choć Henry jest zwinny, Lionel jest silniejszy i mocniej zbudowany; góruje nad młokosem masą swojego ciała i doświadczeniem w brutalnej walce wręcz. W trzecim podejściu udaje mu się
obezwładnić ręce Henry’ego w żelaznym uścisku, jednocześnie wbijając mu kolano w nerki. Wypluwa piasek z ust i nachyla się do ucha Henry’ego. – A teraz, zanim przejdziemy do dalszych spraw, czy mógłbym prosić o zaspokojenie mojej ciekawości? – Zostaw… mnie… sukinsynu… – charcze Henry, próbując wyrwać się z jego objęć. – Czy dałeś cynk policji w Blumbergu dla samej przyjemności sprzątnięcia mnie, czy też chodziło ci o dokumenty? – Nie wiem, o co ci chodzi. Lionel odchyla do tyłu głowę Henry’ego. Dyszy ciężko. – Przyznasz, że zasługuję na jakieś wyjaśnienia? Zafundowałeś mi ciężki dzień. Musiałem zabić biednego von Engla, a nie lubię zabijać chłopców z Merton. Nie jestem dziś w humorze, więc gadaj zaraz, dla kogo naprawdę pracujesz. Dla Niemców? Brytyjczyków? Na własną rękę? – Pierdol się! – Można by sądzić, że dla Amerykanów, a jednak dałeś się zwerbować wywiadowi brytyjskiemu. O ile wiem, zgodziłeś się pomóc Anglii, bo twoja ojczyzna chodzi na pasku Niemiec. Tak mówiłeś. – Bredzisz jak wariat. – Mamy też inny prawdopodobny motyw. Violet. Widziałem, jak na nią patrzysz. Trudno mieć ci to za złe. Uwierz mi, chłopie, jest lepsza, niż sobie wyobrażasz – rzuca słodkim głosikiem, żeby sprowokować Henry’ego. Ręce i nogi Henry’ego nagle tężeją. – Nie mieszaj jej w to! – Więc jednak udało mi się wydobyć jakieś zeznanie. – Lionel mocniej dociska kolanem kręgosłup Henry’ego, żeby
ukarać go za jego myśli, za samcze fantazje na temat Violet. Bolesny krzyk Henry’ego studzi jego wściekłość. Będzie tego dosyć. – Skoro więc mamy już odfajkowane twoje daremne ślinienie się do Violet, porozmawiajmy o zamiarach wobec jej walizki. Chciałeś dostarczyć ją do konsulatu zgodnie z planem, tak? – Oczywiście! – Ponieważ my, Amerykanie i Brytyjczycy, mamy wspólny cel. Chcemy zapobiec wojnie, prawda? Henry mamrocze coś z twarzą w ziemi. – Co powiedziałeś, Mortimer? Chyba nie dosłyszałem. – Powiedziałem: pierdolony pacyfista. – O, tak już lepiej. Więc jednak się nie przesłyszałem. – Lionel czuje w ustach smak miedzi. Musiał się w pewnej chwili ugryźć w język albo Henry przyładował mu łokciem mocniej, niż się wydawało. Twarz Lionela przypomina kotlet siekany. – Pozwól, że zgadnę. Należysz do tej grupy cywilów, którzy nigdy nie mieli na sobie munduru, nigdy nie widzieli człowieka wytatuowanego karabinem maszynowym, którzy uważają, że wojna jest nieuchronna, a wręcz pożądana. Że warto dążyć do tej – jak byś to ujął? – angloamerykańskiej konfrontacji z Niemcami, nim Niemcy urosną w siłę. Dobrze mówię? Chyba że masz bardziej wyrafinowany plan? Chciałbyś, żeby Anglia, Niemcy, Francja i Rosja powykańczały się nawzajem, a wtedy Stany Zjednoczone przyjdą tu zaprowadzić porządek? – Jesteś nędznym skurwysynem i pierdolonym szpiegiem, Richardson. Wypuszczasz się samowolnie, wbrew rozkazom. Mieliśmy unieszkodliwić Granta i tyle, a nie… psiakrew… na własną rękę ładować się w politykę międzynarodową! – Unieszkodliwiliśmy Granta. A dokładnie ty to zrobiłeś swoim przedwczesnym strzałem w serce. Nerwy puściły, co?
A może zwyczajnie miałeś ochotę go palnąć? Był w końcu mężem Violet. Henry miota się i wierzga, ale Lionel trzyma go mocno. – W gruncie rzeczy mało mnie to obchodzi. Nie interesują mnie twoje motywy osobiste. Jednak interesuje mnie pewna sprawa: zostałeś zrekrutowany do jednej konkretnej misji, ponieważ byłeś jankeskim bystrzachą, który potrafi rozprawiać o atomach i molekułach. Po wypełnieniu misji mogłeś się zaszyć z powrotem w laboratorium i zapomnieć o nas na zawsze. Ale uparłeś się, żeby mącić, Henry. Mącić w sprawach, które cię nie dotyczą. – Ktoś musiał cię powstrzymać, a Jane nie chciała się tego podjąć… – Ponieważ Jane trzyma ze mną, Henry. – …a potem miałeś czelność, czerpałeś perwersyjną satysfakcję z używania do swoich celów Violet. Uwiodłeś ją, wykorzystałeś, nędzny psie, a potem… – Zabraniam ci wymawiać jej imię. Zrozumiałeś? – chrypi Lionel Henry’emu prosto do ucha. Henry miota się wściekle w uścisku Lionela. W ciemnościach ktoś woła coś po niemiecku. Lionel na sekundę odwraca się w stronę kanału; nagle w jego głowie eksploduje białe światło i w tej samej chwili Henry się wyrywa. Dźgnął go nożem, cholerny spryciarz. Rzuca się za Henrym, czując piekący ból w boku; krew spływa mu po żebrach. Sam jest sobie winien. Dłoń Henry’ego, drgająca w kieszeni marynarki, jego własna dekoncentracja, gdy rozmowa zeszła na Violet. Sam jest sobie winien. Niech to szlag, niech to szlag, niech to szlag! Dorwać walizkę. Dorwać przeklętą walizkę, zanim…
Chlup! Lionel jednym susem dopada balustrady; widzi Henry’ego dziesięć stóp pod sobą, jak wzywając pomocy, młóci wodę rękami w mrocznej toni kanału Schanzengraben. Walizka! Gdzie ta pieprzona walizka? Lionel zrzuca buty, zrywa marynarkę i skacze z balustrady w wolną przestrzeń między dwiema zacumowanymi łódkami. Woda okazuje się zaskakująco zimna. Lionel wypływa na powierzchnię, żeby nabrać powietrza, a potem, przebierając gorączkowo rękami, nurkuje w głąb. Nic. Czarna toń. Absolutnie nic. Coś uderza go w policzek; łapie to coś z nadzieją i ciągnie, ale to jest tylko stopa, but Henry’ego. Mocnym szarpnięciem wyciąga Amerykanina na powierzchnię. – Gdzie ona jest? – Chwyta Henry’ego za ramiona i potrząsa nim. – Gdzie walizka? – Pierdol się! – pada słaba odpowiedź. Lionel wpycha głowę Henry’ego pod wodę i trzyma – sekundę, dwie, trzy, cztery. – Gdzie walizka?! – ryczy, ale Henry krztusi się tylko i dławi. Coś ciemnego cieknie mu po czole, to nie jest woda. Sprawa jest beznadziejna. Lionel puszcza go i nurkuje ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Ale nie ma i nie ma, i nie ma pusta mroczna toń ani śladu nie ma nic Lionel odchyla głowę do tyłu; z jego piersi wyrywa się
skowyt. – Wer is da? – woła jakiś głos z góry. Lionel czuje nagle nieznośny ucisk w skroni. Chyba śni. Wszystkie starania, całe nerwy i cierpienie – na nic. Czy to możliwe? Wszystko stracone, ostatnie okruchy nadziei, okruchy wątłej nadziei, ale w końcu świat cały jest zbudowany z okruchów wątłej nadziei, więc jednak mogło się udać. Przepadło. Ta bolesna obręcz na skroniach, to brzemię historii. Milion, dziesięć milionów mężczyzn pod bronią. Albo i więcej, jeśli Bóg na swych niedosiężnych wyżynach jest bezlitosnym bóstwem, a nie miłosiernym Panem. Lionel powoli zaczyna płynąć w stronę brzegu. Coś ociera się o niego. Henry. Nagle w jego umyśle rodzi się zaczyn pomysłu. Mruga oczami, nie do końca jeszcze przekonany, po czym obejmuje pierś Henry’ego i płynie, lekko przyśpieszając, do momentu gdy dłonią wyciągniętej ręki trafia na szorstki mur kanału. Gdzieś tu muszą być schody. Lionel ciągnie bezwładne ciało Henry’ego z prądem, aż wreszcie mur się urywa i pod palcami daje się wyczuć pierwszy stopień. Przerzuciwszy Henry’ego przez ramię, Lionel wnosi go po schodach na górę, klepiąc po plecach. Zero reakcji, żadnego wymiotowania wodą czy jakiegokolwiek odruchu. Henry Mortimer wisi na nim jak mokry wór z mąką. Kładzie go na trawie, szuka śladów oddechu czy pulsu. Bez skutku. Na czole chłopaka widać głębokie rozcięcie. Jakim cudem wylądował w kanale? Może zbyt gwałtownie przerzucił walizkę przez balustradę i sam za nią poleciał? Lionel patrzy przez kilka chwil na mroczny zarys ciała
Henry’ego i nagle w jego mózgu zapala się iskierka jak ognik papierosa w ciemnościach. Nie. Mimo wszystko nie. Ale pomysł nie ustępuje, splatając się z kuszącym słowem ostatnie, oszałamiającą perspektywą przyszłości poza swoim obecnym życiem, determinacją, by stworzyć nowego Lionela całkowicie poza obrębem jego dotychczasowej tożsamości. Czuje, jak bardzo Violet czeka na niego w swej doskonałej niewinności za jednym ze złotych okien osadzonych w jasnej, nieskazitelnej fasadzie hotelu Baur au Lac. Oboje są głównymi podejrzanymi w sprawie o morderstwo doktora Waltera Granta. Okazja wydaje się nie do odparcia, jakby ją zesłał sam Pan Bóg, jednak miłosierny. Na pociechę, że się nie udało. W geście niezasłużonej łaski. Lionel odchyla połę marynarki Henry’ego i wymacuje wewnętrzną kieszeń; wie, że nie powinien się łudzić, że nie powinien na nic liczyć, jednak na przekór wszystkiemu jego palce natrafiają na plik wilgotnych kartek w skórzanej oprawie. Wyciąga je na wierzch. Serce bije mu jak szalone, w uszach czuje puls uderzeń. Otwiera okładkę i w środku znajduje wilgotny, ale wciąż, dzięki skórzanej oprawie, czytelny, paszport amerykański: Henry John Mortimer, miejsce urodzenia Boston, Massachusetts, wzrost sześć stóp, waga sto sześćdziesiąt funtów, ciemny szatyn, oczy szare. Lionel wsuwa paszport do wewnętrznej kieszeni własnej marynarki. Z małego palca Henry’ego zdejmuje pamiątkowy sygnet college’u i wciska na swój palec. Opróżnia pozostałe kieszenie i wsypuje do środka żwir. Zdejmuje z Henry’ego marynarkę i buty, koszulę z wyhaftowanym monogramem,
wszystko, co mogłoby pomóc w identyfikacji ciała. Ciągnie zwłoki na najdalszy koniec parku, gdzie kanał Schanzengraben wpływa do Jeziora Zuryskiego. Modląc się szeptem, przerzuca Henry’ego przez balustradę. Patrzy przez chwilę na nurt, w którym migają fragmenty odpływającego w nieznane ciała. Słysząc ciche stukanie w drzwi, Violet otwiera natychmiast. Lionel widzi zdumienie w jej niebieskich oczach, jej okrągłe czerwone usta układające się w literę O, jej białą, nieskazitelną cerę i głos więźnie mu w gardle. – Lionel. Wchodzi do środka, zamyka za sobą drzwi i tuli ją do siebie tak mocno, jakby chciał wciągnąć ją w siebie i zastąpić jej duszę swoją duszą. – Lionel, co się stało? Jesteś cały mokry! O Boże! Twoja twarz! – Doszło do incydentu. Zostaliśmy wystawieni. W głębi pokoju ktoś głośno wstrzymuje oddech. Jane. – To Henry? – pyta szeptem. Lionel zdejmuje ciężkie ręce z Violet. – Chryste, cały jesteś we krwi, Lionelu! Lionel sięga do kieszeni marynarki i wyjmuje paszport Henry’ego. Otwiera go, rozkłada starannie w wachlarz i kładzie na biurku do wyschnięcia. – Pomyłka. Nie jestem Lionelem. Lionel Richardson nie żyje. Następnego dnia po południu kapitan małej łodzi turystycznej na środku Jeziora Zuryskiego zauważa brązową walizkę na wpół zagrzebaną w zwojach liny na rufie. Podnosi ją do góry. – Nikt z państwa nie zgubił bagażu?
Pasażerowie patrzą po sobie, kręcąc głowami. Kapitan wzrusza ramionami. Po pracy zaniesie walizkę do ratusza. Mają tam ten swój dział rzeczy zaginionych.
Violet, 1964 Violet, szczotkując włosy, przygląda się w lustrze mężowi. Jak zawsze sprawdza okna przed snem: siła nawyku i nigdy niesłabnącej czujności. Przypomina jej się tamta odległa w czasie noc w odległej w czasie niemieckiej stodole, noc, kiedy zrobili Charlotte. (Właściwie nie ma co do tego żadnej pewności, ale tamta noc tak bardzo wryła jej się w pamięć, kochali się tak namiętnie, że Violet przywykła tak uważać). Uśmiecha się do odbicia męża. – Moim zdaniem jest nie tylko piękna, ale też roztacza wokół siebie niezwykłą aurę. Musiała cię oczarować. Lionel zostawia te swoje okna i podchodzi do lustra. Zdrową ręką odgarnia włosy Violet i całuje ją w ramię. – Wystarczy, że jestem oczarowany tobą – mówi jak każdy rozsądny mąż w podobnej sytuacji. Violet lekko uderza go szczotką. – Przyznaj się, nie będę się gniewać. W końcu to moja stryjeczna wnuczka. Musiałbyś być z kamienia, żeby jej nie zauważyć, a nie można tego o tobie powiedzieć. – Tylko dlatego, że przypomina mi ciebie. – O, jest ode mnie o wiele bardziej odważna. Wyjmuje jej szczotkę z rąk i ciągnie w stronę łóżka. – Odważna, ale głównie w mowie. Jesteś i zawsze byłaś najdzielniejszą osobą, jaką spotkałem w życiu, Violet Mortimer. Violet idzie za nim posłusznie i wtula się w swojskie objęcia męża. Zamyka dłoń wokół zaokrąglonego kikuta, którym nieoczekiwanie kończy się jego prawa ręka. – Richardson – szepce. Kiedy leżą razem w łóżku, jakże mogłaby zwracać się do niego inaczej niż: Lionel? Nie potrafiła się tego nauczyć przez te
wszystkie lata. – Mortimer. – Całuje jej włosy. – Czemu nie powiedziałaś jej prawdy? – Bo pisze o tym do tego swojego miesięcznika. Nie chciałam od niej żądać, żeby cokolwiek ukrywała. Poza tym nie czułam się gotowa. Nie musi nic dodawać, Lionel rozumie ją bez słów. Łączy ich pilnie skrywana, niebezpieczna tajemnica, sieć kłamstw i fałszywych pozorów, skupiona wokół żywej osi ich dwojga – Lionela i Violet. Nawet dzieci nie znają prawdy. Ta tryskająca życiem Vivian, błyskotliwa i magnetyczna bratanica: Violet jakoś nie może sobie wyobrazić dzielenia się z nią zgrozą tamtej nocy w Zurychu. Drżącymi dłońmi własnoręcznie zszywała ranę Lionela, spodziewając się w każdej chwili łomotania do drzwi i pokrzykiwań policji. Następnego ranka opuścili hotel, jak gdyby nigdy nic, drżąc jednak na widok każdego spojrzenia w stronę Lionela, który szedł sztywno ze szklistym wzrokiem, bo już dopadła go gorączka, która trawiła go przez straszny tydzień, kiedy wychudł jak szczapa, a jego waga spadła prawie do stu sześćdziesięciu funtów zapisanych w paszporcie. Niestrudzona pomoc Jane, jej niespożyta siła, która spajała ich troje. I wiele, wiele innych wspomnień. Wystarczyłoby tego na dziesięć żywotów. Jak miałaby opowiedzieć to Vivian? Violet odwraca się, żeby spojrzeć na męża. Musi upewnić się, że istnieje. – Ale któregoś dnia będziesz musiała powiedzieć jej o wszystkim – mówi Lionel. – Któregoś dnia jej powiem. Tak więc w kwietniu następnego roku, kiedy Vivian z Paulem wracają do Paryża, tym razem żeby pobrać się
w trakcie skromnej ceremonii odprawionej w salonie Instytutu Mortimera, po którym biega tuzin wnucząt Mortimerów, więc nikt z wyjątkiem matki panny młodej nie przejmuje się tym, że jej brzuch jest lekko zaokrąglony pod kremowym jedwabiem krótkiej sukienki empire, Violet odciąga stryjeczną wnuczkę na bok i z powagą, prosząc o dyskrecję, wyjawia jej całą prawdę. Vivian. Trzepot rzęs, aksamitny róż warg w oprawie białego tiulu. Wywraca wesołymi oczami pod welonem. – Spokojnie, ciociu Violet. Domyśliliśmy się wszystkiego już w okolicach Bożego Narodzenia. Z dołu dobiega łagodne trąbienie. – Czas już jechać, kochanie, jeśli nie chcesz, żeby niecierpliwy pan młody znalazł sobie lepszą partię! – woła od drzwi Vivian seniorka. Vivian wybucha śmiechem, widząc zdumienie na twarzy Violet. Nachyla się, obejmując Violet rękami w kremowych rękawiczkach. – Najdroższa Violet, niesamowita szczęściaro – szepce jej do ucha – jak cudownie, że właśnie dziś zechciałaś mi o tym powiedzieć.
Nota historyczna Czytelnicy i autorzy wywiadów często pytają mnie, skąd czerpię pomysły do swoich książek. Moja odpowiedź jest prosta: zewsząd! Jestem literacką sroczką: to dziabnę jakąś grudkę złota z przeszłości, kiedy indziej podkradnę ciekawą postać. Zaczynem Tajnego życia Violet Grant była historia rodzinna, którą poszerzyłam o rozmaite elementy: od drobnego ogniwa w łańcuchu wydarzeń, które doprowadziły do wybuchu pierwszej wojny światowej, przez zajmujące życiorysy mężczyzn i kobiet – pionierów fizyki jądrowej sprzed stu lat, po mało znany pamiętnik erotyczny z czasów wiktoriańskich. Historia rodzinna opisana na pierwszej stronie powieści przydarzyła się dziadkowi mojego męża panu Henry’emu Elliottowi, którego pierwsza wojna światowa zaskoczyła w Europie, gdzie przebywał ze swoją niekonwencjonalną matką. Rząd niemiecki naprawdę po czterdziestu latach przysłał im czek z rekompensatą za zagubiony bagaż, którego notabene nigdy nie reklamowali, a ja, dla większego efektu, wymyśliłam walizkę, która przychodzi na pocztę na Manhattanie. Nie muszę chyba dodawać, że ani Henry, ani jego matka – w każdym razie na tyle, na ile nam wiadomo – nie byli szpiegami, nie mieli też nic wspólnego ani z żadnym morderstwem, ani z fizyką jądrową. Pozwoliłam sobie również dowolnie przepleść fakty z fikcją w opisie grupy zaprzyjaźnionych naukowców, którzy uchylili ludzkości sekretów budowy atomu, więc śpieszę zapewnić, że doktor Walter Grant jest postacią fikcyjną, a skandal z jego udziałem nigdy nie miał miejsca w Instytucie Cavendish w Cambridge, na którym wzorowałam w książce oksfordzki Instytut Devonshire. Rzeczywistym autorem przypisywanego Grantowi przełomowego odkrycia, że jądro
atomu jest ciałem stałym, był genialny doktor Ernest Rutherford i jego zespół z Cavendish. Ponieważ wiele lat minęło od czasu, gdy sama studiowałam fizykę, oparłam się na książce Briana Cathcarta The Fly in the Cathedral (Mucha w katedrze), opowieści laika o wyścigu do rozszczepienia atomu, lekturze porywającej (nie waham się użyć tego słowa) zarówno wglądem w naturę odkrycia naukowego, jak i otwierającą książkę niezrównaną sceną w mrokach laboratorium. Co się tyczy bezprecedensowego nagromadzenia genialnych umysłów w Kaiser Wilhelm Institut przed pierwszą wojną światową, powiem krótko, że chciałabym być muchą na ścianie salonu Maxa Plancka podczas jego słynnych wieczorków muzycznych. O ile Lionel Richardson i jego ucieczka do Zurychu są tworem mojej wyobraźni, o tyle użycie Alzacji jako przynęty dla stłumienia kryzysu lipcowego zostało rzeczywiście podsunięte w ostatniej chwili przez anonimowego doradcę kanclerza Niemiec Bethmanna-Hollwega, o czym wspomina Barbara Tuchman w swoich Sierpniowych salwach, monumentalnym dziele poświęconym okolicznościom wybuchu pierwszej wojny. „Szansa istniała i kanclerz mógł sam o niej pomyśleć – pisze autorka. – Lecz by ją podchwycić, trzeba było śmiałej wyobraźni, a Bethmann, poza swą dystyngowaną posturą, którą tworzyły wysoki wzrost, ciemne oczy i starannie przystrzyżona bródka w szpic, był człowiekiem – jak powiedział o Tafcie Theodore Roosevelt – który «chociaż żywi najlepsze zamiary, to efekty osiąga słabiutkie»”. Rzecz spełzła na niczym i pierwszego sierpnia wojna została wypowiedziana. Niestety, postać doktora Waltera Granta, z jego haniebnym dzienniczkiem, również powstała na kanwie rzeczywistości. Prowadząc studia na temat obyczajów erotycznych w czasach wiktoriańskich, trafiłam na krańcowo szokujący,
dziewiętnastowieczny pamiętnik erotyczny My Secret Life (Moje tajne życie) prowadzony na przestrzeni ponad czterdziestu lat pod pseudonimem „Walter” przez zbereźnego nienasyconego seksoholika. Lektura wprawdzie dla odważnych, niemniej jednak dostarcza niezrównanego wglądu w filozofię życiową i sztuczki seryjnego uwodziciela, jak również w ubolewania godną łatwość, z jaką psychika nawet najbardziej inteligentnych i niezależnych kobiet dawała się omamić jego manipulacjom. My Secret Life to również bogate źródło informacji na temat życia codziennego w wiktoriańskim Londynie.
Podziękowania Z każdą następną książką rośnie mój podziw dla grupy niezwykłych osób, które wyjmują mi spod ręki rękopis, żeby przełożyć go na półki księgarń – realnych bądź internetowych. Jak zawsze składam najgłębsze podziękowania mojej niezrównanej agentce literackiej Alexandrze Machinist z jej doborową ekipą profesjonalistów z Janklow & Nesbit, która nawiązuje za mnie kontakty i przeciera szlaki, dzięki czemu mogę się skoncentrować na tym, na czym znam się najlepiej. Pragnę również wyrazić swoją głęboką wdzięczność za pomoc i wielorakie talenty mojemu wydawcy, Chrisowi Pepe i wszystkim cudownym ludziom z Putnam Books: przede wszystkim Ivanowi Heldowi, Meaghan Wagner, Katie McKee, Mary Stone, Lydii Hirt i Kate Stark, ale również całej rzeszy adiustatorów, korektorów i tych wszystkich, którzy robią cuda za kulisami. Szczególnie chciałabym podziękować działowi artystycznemu Putnam za jego niesamowitą łatwość uchwycenia esencji książki w jednym obrazku, czego dowodem jest piękna okładka mojej poprzedniej książki, A Hundred Years. Odkąd zostałam autorką, miałam przywilej korzystania ze wsparcia wielu cudownych osób: Sydneya i Caroline Williamsów, Christophera Chantrilla, Vonnie Chantrill, Renée Chantrill Reffreger, Billa i Caroline Featherstonów, Edwarda i Melissy Williamsów, Chrisa i Elizabeth Fullerów, Debory Royce, Davida i Anne Juge’ów, jak również mam opiekujących się drużyną małych piłkarzy w Julian Curtiss School: uwielbiam was wszystkich. Droga Karen White, Lauren Willig, Mary Bly, Saro MacLean, Lindo Francis Lee, Bee Ridgway, Susanno Kearsley i inne drogie koleżanki po piórze (same zgadniecie, że o was mówię!): słów mi brak, by powiedzieć, jak wiele
wniosłyście w moje życie. Na koniec chcę ponad wszystko podziękować mojemu mężowi Sydneyowi i czwórce naszych wspaniałych dzieci za miłość i lojalność, które przenoszą góry.
Spis treści Dedykacja Wprowadzenie Część pierwsza Vivian, 1964. Nowy Jork Violet, 1914. Berlin Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Interludium. Violet, 1912 Część druga Vivian Violet, 1914 Vivian Violet, 1914 Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Część trzecia Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Violet Vivian Część czwarta Lionel, 1914 Violet, 1964 Nota historyczna Podziękowania