Celia Brayfield BOSKI ANDY I PRZYJACIELE Nieważne, co kto mówi, i tak wszystko sprowadza się do tego samego: mężczyzna i kobieta, złamane serce i rozb...
15 downloads
28 Views
2MB Size
Celia Brayfield BOSKI ANDY I PRZYJACIELE Nieważne, co kto mówi, i tak wszystko sprowadza się do tego samego: mężczyzna i kobieta, złamane serce i rozbity dom. John Lee Hooker (1920-2001) Przedstawiam. ANDY „Boski” FORREST: śpiew/gitara basowa Żona Laura; córki Lily i Daisy Percy GEORGE HODSOLL: gitara MICKEY „Smutas” RYDER: gitara Żona Mo; syn Joe SAM „Paluszek” CHUDLEIGH: klawisze Związany z Alice Waters; córka Melanie i syn Jon RHYS „Jajcarz” PRITCHARD: perkusja Żona Barbara; córka Emma i syn Toby TLR ROZDZIAŁ 1 Intro i outro Andy Forrest był dużym mężczyzną. Miał sześć stóp i trzy cale wzrostu, jak ostrożnie chełpiła się jego żona, gdy była pewna, że nie ma go w pobliżu i nie może jej usłyszeć. Mówiąc o tym, wykrzywiała w dół lewy kącik ust, by pokazać, że zdaje sobie sprawę z nuty przechwałki w głosie, no ale co ma począć kobieta, skoro poślubiła mężczyznę, który przynajmniej jest słusznego wzrostu, nawet jeśli brak mu innych zalet. Andy’emu Forrestowi rosła wokół talii oponka tłuszczu, jak wytykała mu córka, kiedy chciała dać mu do zrozumienia, że wie, dlaczego ten wałek tłuszczu nazywa się oponką, a ojcowski filtr zainstalowany w jego mózgu natychmiast automatycznie usuwał ten komunikat. Sam wałek tłuszczu go nie martwił. Powtarzał sobie, że oponka zniknie po kilku tygodniach intensywnej
pracy albo może po wakacjach w jakimś miejscu, gdzie z powodu upału nie będzie chciało się jeść. Powiększanie objętości typowe dla wieku średniego? Coś takiego przytrafiało się rodzicom. A stara, luzacka hawajska koszula dobrze tuszowała niedo-statki figury. Andy Forrest miał pewne ręce, jak mawiali jego dawni przyjaciele z branży reklamowej po tym, jak podali mu zatruty kielich i obserwowali, jak wychyla go jednym haustem, pozwalając, by jego nieokiełznana, dobroduszna natura zmetabolizowała toksyny bez uszczerbku dla zdrowia. Miał też szerokie plecy, jak sam przyznawał, kiedy zwracano mu uwagę, że inni pozwalają sobie wobec niego na zbyt wiele. Naj-ogólniej biorąc, Andy Forrest był człowiekiem, po którym spodziewano się, że będzie wysoko nosić gło-T L R wę. Postawny i przystojny — tak Bóg stworzył Andy’ego, lecz mężczyźni (oraz kobiety, które są, naturalnie, gorsze od mężczyzn) wprowadzili takie zamieszanie, że Andy w gruncie rzeczy nie zdawał sobie sprawy ze swej postury i pozycji. Zazwyczaj uważał się za osobę średniego wzrostu i niepozornej budowy. Póki nie stanął przed mikrofonem. Nie miało znaczenia, jak nędzna była knajpa, jak liche było jej otoczenie oraz jak żałosny i idiotyczny pomysł, by z założenia studencka kapela grała nadal i nie myślała nawet o rozwiązaniu zespołu, albowiem kiedy Andy wpadał na scenę, zajmował centralne miejsce z przodu i zdejmował mikrofon ze stojaka, wszystko to, co przytłaczało go na co dzień i nadwątlało jego pozycję, rozmywało się w dymie i światłach reflektorów. Jego pierś nadymała się jak u Supermana, głowa niemal dotykała sufitu. Dłonie obejmowały mikrofon, a stopy mocno wsparte na deskach scenicznych wydawały się dłuższe i szersze i na pewno nie zawiodłyby go w razie potrzeby. Za nim wskakiwała na scenę czwórka jego przyjaciół. Jednym potężnym susem uwalniali się od swojego drugiego wcielenia. Skakali dlatego, że wiele lat temu George, gitara wiodąca, usłyszał, jak Keith Richards mówił w wywiadzie telewizyjnym, że Rolling Stonesi powzięli decyzję, by wpadać na scenę w podskokach, żeby publiczność poczuła, że oni naprawdę chcą dać z siebie wszystko. A tych pięciu mężczyzn grających dość klasycznego R&B w pubie w zachodnim Londynie w każdy drugi piątek miesiąca także bardzo, ale to bardzo chciało tam
występować. Mimo że robili to już od wielu lat. Z początku słabo zorientowana część publiczności, czyli, ci, którzy nie wiedzieli, czego się spodziewać, ignorowała ich, traktując jak zwyczajną bandę chałturników rzępolących największe cudze przeboje. Muzyka ich nie interesowała, mieli inny plan zajęć. W tętniącej życiem do świtu metropolii celem piątkowego wieczoru jest wlewanie w siebie alkoholu aż do bólu istnienia. Garstka bywalców odwróciła się od baru, żeby słuchać, ale umęczone pracą, zestresowane ludzkie wraki, obnosząc swą ironię w drodze do nieprzytomności i zapomnienia, siedziały zwrócone plecami do sceny nawet wtedy, gdy George uderzył w struny i zagrał kilka śmiałych akordów, dając znak, że zaczyna się set. Potem Andy brał głęboki oddech, wprawiał w ruch wciągnięte powietrze, napinając przeponę, ściskał je żebrami i wypuszczał pod postacią głosu. I to jakiego głosu. Fenomenalnego. Głosu stworzonego z poezji, nasiąkniętego testosteronem, oblanego miodem, przypalonego wściekłością i wyciśniętego z płuc pod okopconymi od papierosowego dymu styropianowymi kasetonami, kilka godzin po tym, jak posinia-czone jesienne słońce zaszło nad czwartym zjazdem z autostrady M4. Rozpoczęli kawałkiem You Give Love a Bad Name. Miłość była pojęciem, pod którym wszyscy mogli się podpisać, tych pięciu mężczyzn, których hormony szalały w ostatnim zrywie, płynąc wzburzo-nym strumieniem w ich tętnicach, budząc żądze, których istnienia dotąd nie podejrzewali. Miłość wy-strychnęła ich wszystkich na dudka, w efekcie czego najbardziej wiarygodnym gestem romantycznym, na jaki potrafili się zdobyć, było obwinianie za wszystko kobiet, tak w ogóle. Na dodatek Andy miał głos łu-T L R dząco podobny do głosu Jona Bon Joviego u zarania jego kariery. Ci spośród publiczności, którzy pamiętali wczesne lata Bon Joviego, wrzeszczeli: „Niech to szlag, wykapany Bon Jovi!”, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Inni, którym wydawało się, że słyszą szept młodego Roda Stewarta, siedzieli cicho, ponieważ gorzkie doświadczenie nauczyło ich, że nie ma sensu próbować kogokolwiek przekonać, że Rod Stewart był kiedykolwiek młody, albo że warto było go słuchać. Przez światła reflektorów i dym Andy dostrzegł błysk zębów, kiedy zaczął rozbawiać knajpiane towarzystwo, i sam się uśmiechnął. Lubił uszczęśliwiać ludzi i uparcie nie chciał zrozumieć, że był to strasz-liwy
życiowy błąd. Andy nie był smukły, nie miał bujnej blond czupryny ani pociągłej twarzy jak Jon Bon Jovi, ani dawniej, ani teraz. Mówił raczej z akcentem z hrabstwa Somerset niż z Rodziny Soprano. Nosił włosy przystrzyżone na pół centymetra, dzięki czemu siwizna najmniej rzucała się w oczy. Był człowiekiem rhythm and bluesa, zagorzałym zwolennikiem tej muzyki. Był odnoszącym sukcesy przedsiębiorcą zajmującym się multimediami i miał biuro na peryferiach, przy The Terrace w Westwick. Tak więc podobieństwo do Jona Bon Joviego dotyczyło jedynie kwestii brzmienia. Kapitalnego. Jeśli Andy był, jak powiedzieliby Francuzi, grubo ciosany, to postać obok niego, na przodzie sceny, można by uznać za skleconą z garstki ścinków. George miał chudą, rachityczną posturę, kościste palce, które wydawały się ledwie muskać struny gitary, i nosił dżinsy, których nogawki łopotały, obijając się o kości. Nos sterczał spomiędzy zapadniętych policzków, ostro zarysowana żuchwa zwisała nad kościstą grdyką, zęby przechylały się niebezpiecznie niczym stare kamienie nagrobne. George Hodsoll, kurier szlachetnie urodzonych i muzyk samouk, którego świat potraktował surowo i wobec którego szczęście zachowywało się jak podła dziwka, na scenie mógł poczuć się jak król i pławić się w miłym stanie euforii bez konieczności faszerowania się prochami albo narażania się na ryzyko upadku z motoru. Kiedy ludzie ochłonęli już z zachwytu nad głosem Andy’ego, zauważali, że wiodący gitarzysta też nieźle daje czadu. Prawdę mówiąc, zupełnie jak wczesny Gary Moore. Przy klawiszach, przykuty do rogu w głębi sceny, siedział niski, okrąglutki, ciemnowłosy osobnik z kroplami potu na gładkiej, oliwkowej skórze, waląc w klawisze stożkowatymi palcami i podskakując w rytm muzyki. Sam Chudleigh nosił się na czarno; miał na sobie ciemny golf. Można by sądzić, że wydawało mu się, że gra w zespole jazzowym, i ta opinia nie odbiegała od prawdy. Jazz, zdaniem Sama, był muzyką odpowiednią dla intelektualisty. W tej kapeli grał jedynie po to, by sprawić radochę innym, przez wzgląd na dawne czasy. Gdy Sam Chudleigh z Chudleigh Estate Services, prawnik specjalizujący się w prawie majątkowym, który miał właśnie wkroczyć w finansową stratosferę, zasiadał przy podłączonym do prądu sprzęcie, można było podziwiać go za wrażliwe frazowanie. Choć głównym wielbicielem talentu Sama był Sam we własnej osobie.
Mickey Ryder, gitara rytmiczna, biegał pomiędzy pozostałymi, kołysząc się i kręcąc na obcasach swych jasnobrązowych kowbojek, które dodawały mu jakże pożądany cal czy dwa cale wzrostu. Włosy, T L R niezupełnie kręcone, ale jeszcze nie posiwiałe, sfrunęły mu z czoła, wesołe oczy, zdumiewająco niebieskie, błyszczały w gąszczu zmarszczek mimicznych. Odbijając się rykoszetem od jednego muzyka do drugiego, wiedziony jakimś instynktem, trzymał się z daleka od perkusji. W swojej branży Mickey był niemal legendą. Nazywano go Wodzem i gdyby nadal miał swoje filmowe portfolio, zawierałoby ono około pięćdziesięciu procent wszystkich nagrodzonych reklam telewizyjnych na świecie. Jednak Wódz oczywiście nie potrzebował portfolio, nie miał go od lat. A na scenie ów legendarny reżyser brzdąkał sobie radośnie na gitarze i mówił czasem do George’a: „Czekam na twój znak, Mr De Mille”. Za perkusją siedział Rhys Pritchard, postać, która wydawała się zbyt porządna jak na tę nieokrzesaną branżę, miała zbyt młodzieńczą twarz, zbyt oklapniętą fryzurę i była, ogólnie rzecz biorąc, zbyt chłopięca, by zrzucić telewizor z hotelowego balkonu, wjechać samochodem do basenu albo choćby grać z tą bandą drani. Krótko mówiąc, był to mężczyzna, którego czarna skórzana kamizelka nie mogła zwieść nikogo i u którego nie dziwiłyby ani trochę dżinsy uprasowane na kant. Siedząc bezpiecznie za swymi instrumen-tami, Rhys Pritchard, dobry lekarz, dobry ojciec i dość dobry mąż (cokolwiek mówiłaby na ten temat jego żona), walił śmiało z taką mocą, że mógł posiniaczyć sobie ręce. Tak prezentowała się piątka muzyków grających od czasu do. czasu dla rozrywki rock and rolla w sali bankietowej pubu na przedmieściach, zwanego Ulem ze względu na niskie sufity i jeszcze niższe aspi-racje. Zachodni Londyn odegrał swoją rolę w historii brytyjskiego rock and rolla. W Shepherd’s Bush stoi rudera po dawnym klubie młodzieżowym, w którym Pete Townshend miał poznać Rogera Daltreya, zanim stworzyli The Who. W Hammersmith mieszka nadal Paul Cook z Sex Pistols, przy tej samej ulicy, na której dorastał. Chodziły nawet słuchy, że matka Anta, tego z Ant and Dec, mieszkała kiedyś przy Westwick High Street nad pralnią chemiczną. Twierdzili tak ludzie, których mieszkańcy Clerkenwell nazywają Wielkimi Zachodnimi Szowinistami. Ul nie miał pretensji do historii. Przycupnął na nabrzeżu Tamizy po stronie południowej i spoglądał
zazdrośnie ponad mętną wodą na zwieszające się gałęzie wierzb Westwick, kuląc się za brudną drogą szybkiego ruchu, po której z rykiem silników przetaczał się ruch uliczny nawet po godzinach zamknięcia lokalu. Pub zapewniał rozrywkę swoim klientom i oferował scenę sporadycznie występującym gitarzy-stom, którzy chętnie korzystali z takiej okazji. W drugi piątek każdego miesiąca owych pięciu uciekinierów z rzeczywistości przybywało do Ula w poszukiwaniu lepszego życia. Zjawiali się tam odpowiednio wcześnie, by przedyskutować kolejność numerów, a konieczność dokonania tych błahych wyborów sprawiała im przyjemność, bowiem byli w większości ludźmi podejmującymi na co dzień ważne decyzje, dostającymi za to wielkie pieniądze i oblewającymi się potem głęboką nocą na samą myśl o tym, co robią. Gdy dochodzili do porozumienia, Andy pożyczał długopis i gryzmolił nim tytuły piosenek na od-wrocie podstawki pod kufel albo koperty lub na starym kawałku kartonu znalezionym gdzieś na ulicy. An-T L R dy Forrest, który w swym prawdziwym życiu był królem nowoczesnych urządzeń chorobliwie zafascyno-wanym względnymi zaletami palmtopów i notesów elektronicznych, automatycznie notował słowa na papierze i nawet mu się to podobało. Będąc grupą przynajmniej w trzech piątych inteligentną i w trzech piątych wrażliwą, zdawali sobie sprawę, że są gronem białych mężczyzn, którym się w życiu poszczęściło i którzy ciągle mieli obsesję na punkcie czarnej muzyki getta, ponieważ w ich języku brakowało słów na opisanie bólu. Ich łączny wiek przekraczał obecnie dwieście dwadzieścia dwa lata, a oni nadal żywili ciepłe uczucia wobec Ikettes. W tym drugim życiu mieli imiona wymyślone przez George’a, który przejmował mikrofon, gdy grali przedostatni numer, chrypiąc do niego jakiś słownopodobny przekaz w rodzaju „piękne-dziękipanieipanowieee”, grał kilka jękliwych akordów, a następnie zapowiadał swych kolegów muzyków w hołdzie Bonzo Dog Doo Dah Band, dawno zapomnianej kapeli dowcipnisiów z lat sześćdziesiątych, której twórcza spuścizna obejmowała satyrę na tradycyjną praktykę muzyków jazzowych zatytułowaną Intro i outro. — Chciałbym przedstawić państwu dzisiejszego wieczoru… Rhys „Jajcarz” Pritchard na perkusji! Szaleńczy jazgot talerzy. Rhys miał swoją wstydliwą tajemnicę. Podziwiał Dire Straits. Nie przyznawał się do tego z obawy, że inni zmieszają
go z błotem. Dostatecznie naraził się pewnego wieczoru, kiedy oznajmił, że Lady in Red to naprawdę całkiem niezła piosenka. Tak więc, żeby nikt nie posądzał go o upodobanie do kiczu, Rhys przygotowywał przesadnie hałaśliwy numer i walił w talerze, ile sił. — A teraz Mickey „Smutas” Ryder na gitarze! Bdąk, bdąk, bdo-do-dąk! W popisie Mickeya chodziło o maksymalne natężenie dźwięku. Powiedział kiedyś, że chce tak głośnej muzyki, żeby przenikała człowieka do szpiku kości. Wypowiedzenie całe-go zdania było prawdziwym osiągnięciem dla Mickeya, który w pracy posługiwał się wyłącznie efektami wizualnymi. — Oraz… Sam „Paluszek” Chudleigh na klawiszach. Wiele nut. Zbyt wiele nut. Gdyby w tym momencie Sam nie dostał swoich całych pięciu minut, natychmiast by się naburmuszył, potem wpadłby we wściekłość, wybiegłby z baru i wielkimi susami wkroczyłby w mrok nocy, mówiąc, że nie ma pojęcia, po co w ogóle zawraca sobie tym głowę. A trzy tygodnie później Andy’emu powierzono by zadanie zatelefonowania do niego i namówienia go, żeby znów zagrał. — I, panieipanowieee, Andy Forrest, śpiew! Znany też jako Mister Boski! W tym momencie publiczność podnosiła lekką wrzawę, potem Andy robił krok naprzód — ociupinę za szybko, jako że oklaski zawsze go peszyły — ze słowami: „Brawa dla Percy’ego George’a Hodsolla na gitarze!”, po których George dawał czadu, zbierał cały zespół i, jeśli miał trochę w czubie, korzystał z okazji i na wszelki wypadek przedstawiał jeszcze kilku wyimaginowanych muzyków: „I na pełnym luzie — Adolf Hitler na wibrafonie! Pięknieee! W tym drugim życiu wszyscy nie raz i nie dwa dawali George’owi szansę, tymczasem mijał rok po T L R roku, a oni łapali się na tym, że ewoluują w kierunku czterech szacownych obywateli oraz popapranego artysty nieudacznika. Zespół był ich masonerią, oczekiwano od siebie wzajemnego wsparcia. Pierwotna trójka — George, Mickey i Andy — poznała się w szkole plastycznej w Midlands. W drugim roku ich wspólnego grania, kiedy perkusista rzucił szkołę, przeprowadzili rekrutację wśród szerszej braci studenc-kiej i przyjęli najpierw Rhysa, a nieco później, kiedy George oznajmił, że potrzebują klawiszowca, Sama. Bogactwo zagościło w życiu Mickeya na stałe, u Andy’ego na dość
długo, a na Sama miało właśnie spłynąć. Rhys dobrze się ożenił. Cała czwórka, jeden po drugim, bogaciła się, podczas gdy George snuł inne plany. Chwytał każdą okazję i tak naginał okoliczności, że przeciekała mu ona przez palce. Potem uśmiechał się od ucha do ucha, odsłaniając krzywe zęby, za wyprostowanie których wszyscy czworo nieraz ofe-rowali się zapłacić wybranemu przez George’a ortodoncie, i bąkał coś w rodzaju: „Stary George znowu dał ciała, co?” * Weźmy dowolnych pięciu mężczyzn grających w pubie w piątkowy wieczór. Ich muzyka nie zbawi wszechświata, ale pozwoli im zachować zdrowe zmysły. Wkroczyli właśnie w pogodną jesień swych układów hormonalnych, utracili już dwadzieścia procent masy mięśniowej i muszą wypić piwo, które sobie do tej pory nawarzyli. Jednego z nich sprowadzi wkrótce na manowce sportowa corvetta stingray. Innego miłość zaskoczy w najmniej oczekiwanym momencie. Dwóch z nich nie ma bladego pojęcia, że żony przyprawiają im rogi. Trzej spośród nich wkrótce sami zaczną zdradzać swoje żony. Tyle samo poważnie rozważy stosowanie męskiej serii kosmetyków L’Oréal. Czterech z nich policzyło już, ile maksymalnie stosunków seksualnych mają jeszcze szansę odbyć przed śmiercią. Jeden z nich umrze przedwcześnie. Łączna obliczona przez wspomnianą już czwórkę liczba spodziewanych zbliżeń wyniosła czternaście tysięcy pięćset sześćdziesiąt trzy. Żaden z nich nie uznał, że to wystarczająca ilość. Ul był ostatnim pubem w zachodnim Londynie, który zachował własną nazwę. Pozostałe zamieniły się w modne knajpy czy kafejki internetowe albo zaczęły serwować kuchnię fusion, przybierając nowe. nazwy, które George przekręcał i czytał jako Pierd i Kant. W ten sam piątek o piątej rano Andy’ego obudziły hałasy na ulicy. Huk, krzyk. Ciężko pracujący silnik. The Terrace nazywano „Georgiańskim Klejnotem Westwick”. Białe wille z kolumnowymi gankami wychodzącymi na dawne błonia nie były georgiańskie, tylko w stylu regencji, ale w Westwick język angielski został niestety zaśmiecony przez żargon agentów nieruchomości. Na ulicach takich jak The Terrace rzadko słychać było huk, krzyki i charczące silniki o godzinie piątej rano. Poza odległym szumem
samochodów wijących się wężem na autostradzie i dowożących do centrum Londynu pierwszych pracowników, w Westwick zwykle panowała o świcie cisza. Ostrożnie, żeby nie obudzić żony, która ułożyła się na drugim końcu małżeńskiego materaca, Andy usiadł, opuścił stopy na T L R podłogę, po czym wstał i cichutko zszedł na dół do pokoju, który był teraz jego biurem. Dom miał oryginalne okiennice. W świecie rządzonym przez pośredników w handlu nieruchomościami był to symbol najwyższego statusu. Andy odryglował okiennice i odsunął je na boki, by sprawdzić, co wytrąciło go ze snu. Obok sąsiedniego budynku ogrodową ścieżką sunął wielki zielony penis. Miał sześć stóp wysokości. Co najmniej sześć. Może osiem? Przewyższał niosących go mężczyzn. Chaotyczny, półprzytomny o świcie umysł Andy’ego z wielkim trudem usiłował rozszyfrować ten widok. Penis w kolorze zielonym. Taszczony przez czterech mężczyzn. Z podstawą wetkniętą w donicę. Był najwyraźniej ciężki, a mężczyźni dźwigali go ostrożnie. Z zewnątrz pokryty był kolcami. To kaktus. Czwórka mężczyzn wnosiła do sąsiedniego domu gigantyczny roślinny fallus. Na chodniku stał zaparkowany samochód do przeprowadzek. Nowi sąsiedzi. Sąsiedzi, w domu tuż obok — to znaczy, że mieszkam w dzielnicy podmiejskiej. Ten fakt zdumiewał Andy’ego każdego dnia i każdego dnia Andy zastanawiał się, tylko przez nanosekundę, jakim cudem zamieszkał na przedmieściu, nawet jeśli Westwick było najlepszym i najpiękniejszym przedmieściem na świecie. Jego dusza pozostała w getcie. Przeprowadziło się tylko ciało. George’owi spodobałby się widok kaktusa. Andy słyszał w myślach głos George’a: „Jaka jest różnica między kaktusem a klubem starych pierdzieli? Taka, że kaktus kłuje kolcami, a pierdziele kłują w oczy”. Dramatem George’a było to, że urodził się za wcześnie na występy solowe. Przyszedł na świat, kiedy rock and roli był zupełnie nowym zjawiskiem. Andy potarł oczy. Było zbyt wcześnie. Miał na sobie wilgotny od potu podkoszulek. Sypiał w białym podkoszulku Fruit of the Loom i bawełnianych bokserkach, codziennie świeżych. Laura, jego żona, uważała kiedyś ten strój za
seksowny. Poszedł do kuchni, zaparzył sobie herbatę, przygotował weetabiksy dla córek. W łazience na dole wziął prysznic i owinął ręcznik wokół bioder. Z garderoby na piętrze wziął drelichowe spodnie i szary polar, ubrał się i ponownie zszedł na podwyższony parter, gdzie znajdował się pokój zamieniony na jego biuro. „Biuro na peryferiach”, tak je prezentował. Praca na własny rachunek była życiowym wyborem, sposobem łączenia sfery zawodowej i osobistej, nie zaś eufemizmem używanym na określenie bezrobocia. Podobnie jak redukcja nie była równoznaczna z wylaniem z pracy. Teraz pracownicy firmy przeprowadzkowej nieśli okrągłe przedmioty owinięte folią pęcherzykową. Potem stolik z trawionego szkła na chromowanych nogach. Następnie fotel Arne Jacobsena obity klasyczną czarną skórą. Witaj, młody niewolniku stylu, kimkolwiek jesteś. Witaj przy The Terrace, w „georgiańskim klejnocie Westwick”. W rzeczywistości domy te wzniesione zostały, oczywiście, w stylu regencji. Andy niemal słyszał, jak mówi to na głos. Laura nigdy nie miała tak szczęśliwej miny jak w dniu, w którym samochód do przeprowadzki wiozący ich meble zatarasował ruch na The Terrace. Pochodziła z kasty, która lubiła, by dom był możliwie jak najbardziej wiekowy. Jeśli było się człowiekiem wytwornym, mieszkanie na przedmieściu nie stanowiło T L R powodu do zmartwienia pod warunkiem, że budynek liczył co najmniej dwieście lat. Czekali trzy lata, by kupić dom, który dokładnie odzwierciedlałby przebieg ich społecznego awansu oraz wyrażał spójność ich osobistych gustów. W jej wypadku było to przejście z wyższych sfer do meryto-kracji oraz trendu wytyczonego wcześniej przez Ninę Campbell, w jego przypadku z wyższej klasy robotniczej do klasy średniej i wzornictwa postConranowskiego. Drugi wóz przeprowadzkowy ostro zahamował przy chodniku i druga ekipa tragarzy zaczęła wnosić pudła, odciskając ciemne ślady stóp na zmoczonym obfitą jesienną rosą trawniku sąsiedniego domu. Czyjeś palce połaskotały Andy’ego po wałku tłuszczu wokół talii. To Daisy, młodsza córka. Ziewnęła mu prosto w żebra otulone cienką poduszką tłuszczu.
— Zawsze wprowadzają się tak wcześnie? — Sądzisz, że powinniśmy zaprosić ich na herbatę? — Och, tato, ale z ciebie baba. — To życzliwy sąsiedzki gest. — Zatrzymali się przy autostradzie. — Tak tylko sobie pomyślałem. — Ale to dobry pretekst, żeby wybadać, kto się wprowadza. Cała Daisy. Wyszła przeprowadzić dochodzenie ubrawszy się w schludny strój. W dżinsy nadające się do noszenia w szkole, zgodnie z wymogami przedstawionymi w wykazie dozwolonych ubrań w St Nicholas’s High School. Odpowiednie do szkoły, czyli bez rozdarć, rozcięć, wystrzępionych na dole nogawek i bez wyszytych haseł politycznych bądź innych sloganów. Przedstawiała sobą widok, który powinien pokrzepić serca pracowników firmy przeprowadzkowej. Wszyscy ośmiu jak jeden mąż przerwali pracę, by zamienić z nią słowo. — Tak jest, zatrzymali się w kafeterii — zdała relację, wskakując po frontowych schodach stanowiących przedmiot pożądania innych ludzi, schodach, których kamienne podnóżki były wytarte przez stu-lecia dreptania tam i z powrotem. — I będzie tu mieszkać jakiś Charles Holderness, przeprowadza się z Hackney. Mniej więcej godzinę później, kiedy zjawiła się Laura w nienagannym makijażu i stroju do pracy, Andy przekazał nowinę. — Na widok zielonego Westwick dozna lekkiego szoku kulturowego — zauważyła szyderczo, nalewając sobie kawę z ekspresu, którą zaparzył dla niej mąż. — Masz zamiar się dzisiaj ogolić? — Czekałem, aż zwolnicie łazienki. — Tak sobie pytam. Jedyna kobieta, jakiej w życiu pragnąłem, jedyna kobieta, jakiej kiedykolwiek potrzebowałem. Wysoka, jasnowłosa, inteligenta. A do tego pełna wigoru. Był wdzięczny losowi. Krewni, zwłaszcza z jego strony, uważali, że ożenił się zbyt dobrze. T L R Szesnaście lat małżeństwa oraz jej milczenia przypominało skalne sadzawki z jego dzieciństwa, pełne cudów czekających na odkrycie. Laura musnęła ustami powietrze nad jego uchem i odstawiła na ociekacz kubek po kawie, żeby Andy mógł go umyć. Potem wyszła przez szklane drzwi kuchenne, przeszła przez ogród za domem wzorowany na ogrodach
toskańskich, za którym znajdował się garaż z ich samochodami. Andy nie miał tego dnia zaplanowanych spotkań. Piątek to dobry dzień na przeprowadzkę, ale zły na prowadzenie interesów. Wysłał e-maile, pogrzebał coś w arkuszach kalkulacyjnych, zorientował się w perspektywach na nadchodzący miesiąc, posurfował po sieci, wyszukując wiadomości na temat poprawia-jących się wyników firm internetowych w Stanach i podziękował Bogu, że rozpoczął własny biznes z bardziej chodliwym na rynku towarem. Oprogramowanie muzyczne. Programiści byli w Utrechcie, pomoc techniczna dla klienta w Kilmarnock, Andy zaś w swoim biurze na peryferiach przy The Terrace, Westwick, Londyn, Zjednoczone Królestwo tworzył dział sprzedaży, marketingu i rozwoju firmy. I jakoś pro-sperowali. Firma nie przynosiła tak potężnych zysków, jakie miał on sam, kiedy zajmował stanowisko dyrektora do spraw klientów w KKDW, ale jej dochody niewiele tamtym ustępowały. W końcu reklama była młodą branżą. I żyło się dobrze. Około jedenastej z przeciwnej strony nadjechało z cichym warkotem silnika jaskrawożółte lamborghini i zaparkowało zderzak w zderzak z samochodami firmy przeprowadzkowej. Wyskoczył z niego mężczyzna w bojówkach i skórzanej kurtce, trzymający zwój map. Czy mężczyzna z żółtego lamborghini miałby ochotę napić się herbaty? Andy przenosił właśnie ba-zę danych z Kilmarnock do arkusza kalkulacyjnego i zostawił dwa komputery, by uporały się z zadaniem. W głównej łazience przy sypialni ogolił się, obserwując z góry ulicę przez listewki żaluzji. Charles Holderness w brązowej skórzanej kurtce był mocno ożywiony. W podskokach biegał tam i z powrotem po swoich nowych schodach wejściowych, pokazując coś, gestykulując. Charles? Charlie. Charlie-boy. Chaz. Chazza. Chuck? Najwyższy czas się dowiedzieć. Andy ruszył w stronę sąsiedniego domu. Nie mógł nie zauważyć, że na siedzeniu żółtego samochodu leżała ogromna butelka szampana. Czy facet, który wozi ze sobą szampana, skusi się na filiżankę herbaty? Czy od razu przejrzy go na wylot i wpisze na pierwszym miejscu listy wścibskich sąsiadów? Drzwi frontowe były otwarte. Na ścianie holu wisiał plan domu poznaczony pisakami, których ko-lory odpowiadały barwom naklejek na meblach. Charles Holderness stał obok, przeczesując krótkie włosy palcami wolnej ręki. W drugiej ręce ściskał kurczowo podkładkę do pisania.
— Nazywam się Andy, będziemy sąsiadami. Witam przy The Terrace. Gdybyś czegoś potrzebował, krzyknij. — O, cześć. — Uścisk ręki był krótki i lepki od kosmetyku do układania włosów, zdawał się mówić: nie zawracaj mi teraz gitary. — Charles. Bardzo miło z twojej strony. Nie, nie na górę… — Z irytacji zamrugał. Ekipa, która zmagała się z okazałą brzozową biblioteczką, przystanęła na schodach. — Do pracowni, tam, na dole. Przepraszam. — Przeniósł uwagę na Andy’ego. — Lekki koszmar, przynajmniej na T L R razie. — Nie będę przeszkadzać. Jakby co — służę pomocą. Mieszkam obok. Tam. Wyładowywanie mebli ciągnęło się przez cały dzień. Andy miał widok na to, co się działo, z do-wolnego zakątka domu. Miał nadzieję, że zasłony ukryją jego ciekawość. Laura nie używała słowa zasłony. Wolała mówić dekoracje okienne. Przechodząc fazę zainteresowania lekturą pisma „World of Inte-riors”, wezwała żonę Mickeya, która prowadziła firmę dekoratorską pod nazwą La Maison. We dwie zapchały dom francuskimi antykami rustykalnymi i zamieniły pokój gościnny w koszmar wyklejony czerwoną tapetą z maleńkimi postaciami Chińczyków. Toile coś tam. W oknach ich sypialni wisiały leciutkie muślinowe firanki oraz smętne niebieskie zasłony, które zgodnie z tym, co figurowało na fakturze, były francuskimi lnianymi prześcieradłami farbowanymi na kolor indygo. Ani Laura, ani Andy nigdy nie zdołali wykoncypować, jak zasłaniać nimi okno. Laura twierdziła, że one w ogóle nie były przeznaczone do tego, żeby je ruszać. Tak więc wisiały sobie spokojnie, szykownie opadając na podłogę zgodnie z zamysłem dekoratorki, i doskonale kamuflowały sąsiedzką wścibskość. Zmierzchało, kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi. Charles wyglądał teraz młodzieńczo, roztaczał swój wdzięk osobisty pełną parą. Obok niego stał żywy portret młodego mężczyzny pędzla Botticellego, tyle że wyższy, gibki, o twarzy obramowanej lśniącymi czarnymi lokami. Trzymał się z boku i miętosił w palcach brzeg podkoszulka, przysłuchując się ukradkiem rozmowie. — Nie masz przypadkiem śrubokrętu? — zapytał Charles. — Musimy zmontować sofę. A przy okazji, to jest Pascal. Pascal miał największe oczy, jakie Andy widział u mężczyzny. Jego dłoń
wysunęła się naprzód i błagała, by ją uścisnąć. Uścisk był mocny, beznamiętny. A niby dlaczego miałby być inny? — Musieliśmy rozłożyć ją na dwie części, żeby wnieść na górę — wyjaśnił Pascal. Obcy akcent, jakby amerykański, ale z jakąś domieszką. — Charles i Pascal. — Andy poinformował Laurę, gdy zjawiła się w domu dokładnie w chwili, kiedy miał wychodzić do pubu na występ. — Para? — Oboje płci męskiej. Zachichotała. — No proszę, to mi sąsiedztwo. Tamtego piątku George wyruszył w drogę, pełen dobrych intencji, z masą grubych kopert w kufrze swego motoguzzi. Pomknął Cheyne Walk, pragnąc poczuć się wolnym jak mewy pikujące w wody Tamizy. Zamiast tego poczuł się odrobinę samotny. Był to minus pracy kuriera. Jeden z wielu minusów tego zawodu. Oddalił się od rzeki przy Lots Road i zawiózł dokumenty do salonu wystawowego domu aukcyjne-go. Przejechał pędem przez The Bush i dostarczył kasety wideo do BBC. Jadąc dalej na zachód, zawiózł TLR kolejne dokumenty do szklanego pałacu jakiejś firmy farmaceutycznej w pobliżu Great West Road. Na Acorn Junction jakieś wredne babsko w autku z napędem na cztery koła ruszyło na czerwonym świetle i o mało go nie skasowało. Pognał z powrotem jak burza na wschód, by zostawić paczuszkę w prywatnym domu w Putney, potem znowu przejechał na drugi brzeg rzeki i doręczył przesyłkę w Chelsea, a następnie wrócił na West End do jeszcze jednej centrali dużej korporacji z marmurowym atrium. Wtedy George’a dopadło coś więcej niż samotność. Z powodu braku kontaktu z drugim człowiekiem poczuł się jak mumia nie dotykana przez nikogo od milionów lat, jak gdyby jego skóra była szorstka, sucha i spękana na kościach policzkowych, a jego wnętrzności wyjęte z ciała i umieszczone w słoju. Skórzany kombinezon ciążył mu na ramionach, ziębił uda. George był spłukany do ostatnich pięćdziesięciu pensów i nie pogardziłby jakimś lunchem. — Oddałbym królestwo za herbatę — powiedział do siebie. W Barze Italia klienci oglądali dla odmiany futbol. George nie śledził rozgrywek piłkarskich, ale nie miał nic przeciwko piłce nożnej. W gruncie
rzeczy nie interesował się niczym; pasjonowanie się czymś wykraczało poza możliwości jego umysłu. Jego ciągi myślowe szybko się rwały, choć było ich wiele, a niektóre z nich bywały nawet zabawne. — Słyszeliście Arsene’a Wengera? — rzucił ogólne pytanie. — Słyszeliście, co powiedział? „Mój zawodnik wsadził piłkę w siatkę i potem powstało pytanie”. Do was mówię. Słuchanie, jak zarzynają w ten sposób język angielski, to głęboki stres dla uszu. — Taki jest angielski futbol — rozległ się apatyczny głos. — Zdumiewające, że oni w ogóle są w stanie się porozumieć — przyznał George. — Kto powiedział, że się rozumieją? — zapytał ktoś inny. — Wziąwszy pod uwagę, co wyprawiał na boisku Arsenal… George wsypał do herbaty cukier i go-dzinka zleciała. Służbowe radio zostawił na motorze. Było całkowicie bezpieczne na ulicy wśród tylu innych motorów ustawionych rzędem przed barem. Po godzinie wszedł ktoś, kogo George znał. A właściwie ktoś, kogo znał całkiem dobrze. Mężczyzna poszukiwał go, ponieważ u niego na zapleczu George trzymał trzy rękawy foliowe z torfem, z czterema sadzonkami marihuany w każdym. George miał w całym mieście sporą liczbę osób, które pielęgnowały jego ogródki. Mniej więcej raz w miesiącu robił obchód i rozdawał nowe żarówki, raz na dwa miesiące zaś wypadał czas zbiorów. Przyjemny drobny interesik. Kiedy w programach telewizyjnych pytano o opinię, George występował przeciwko legalizacji. Pojawił się drobny problem, ponieważ ów mężczyzna rozstał się z jakąś kobietą i zalegał z czyn-szem. George zgodził się wcześniej odebrać sadzonki. Ni stąd, ni zowąd zrobiła się prawie piąta po południu i trzeba było wskakiwać na motor, jeśli przesyłki pozostawione w kufrze miały zostać doręczone przed końcem dnia. TLR W chwili, kiedy wychodził, do baru weszła nowa dziewczyna. — Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia czy mam przejść obok ciebie jeszcze raz? — zagadnął ją swobodnym tonem. — Spokojnie — odparła z silnym australijskim akcentem. — Nie chciałabym, żebyś z mojego powodu się nadwerężał. — Te leniwe obiboki w biurach kończą pracę o piątej — oznajmił, chcąc przez to powiedzieć, że wcale nie ma ochoty wychodzić, ale musi odwalić swoją robotę.
Potem furgonetka usiłująca przecisnąć się przez wąską uliczkę Soho zahaczyła o jego motor i go przewróciła, doprowadzając tym samym do awantury na chodniku, która mogłaby skończyć się bardzo paskudnie, gdyby nie ujęli się za George’em koledzy z baru. Na koniec dnia George pojechał do biura po odbiór tygodniówki, a szef powiedział do niego: — George, pozwól tu na minutę. Chcę z tobą porozmawiać. Te podchody były George’owi dobrze znane. Resztę historyjki także już kiedyś słyszał. — Wesoły z ciebie kumpel, George. Nie chodzi o to, że nie znajdujemy wspólnego języka. Jednak upominałem cię już wcześniej. Starałem się zachować fair. Ale chyba już nie mam dla ciebie zajęcia. — I to by było na tyle, prawda? Wkurzał go sposób, w jaki to robili. Zawsze byli tacy zdawkowi, jakby chcieli zakończyć sprawę i mieć to z głowy. — Przykro mi. Jak mówiłem, lubię cię, wszyscy cię tu lubimy. Ale nie można na tobie polegać, co? A w naszej branży właśnie to jest najistotniejsze. Liczy się niezawodność. — No dobra. W porządku. — Wypłacam ci dodatkową tygodniówkę, żebyś jakoś przetrwał. Uważaj na siebie, dobra? Z takim tekstem też zawsze wyskakiwali. Jakby miało to coś zmienić. George często rozważał pomysł postawienia wszystkiego na jedną kartę i zajęcia się uprawą na poważnie. Inni goście z tego się utrzymywali, ba, żyli nawet całkiem nieźle. To tylko kwestia dobrej organizacji. Owego piątku rano Rhys wiózł żonę poza Londyn do nowej szkoły ich syna. Gdy tylko naciągnęła na brzuch pasy bezpieczeństwa, rzekła: — Dlaczego, u licha, wyszłam za jakiegoś durnego walijskiego anestezjologa, tego nie zrozumiem nigdy. Tak jakby jego narodowość i zawód były winne jej otyłości. Rhys patrzył na drogę. Czasem uważał się za Walijczyka, czasem nie. Jego ojciec mieszkał obecnie w Walii, ale był Anglikiem. Matka, już nieży-jąca, była Walijką. Dzieciństwo spędził w zachodniej Afryce na osiedlu parterowych domków, w których zakwaterowano ekspertów technicznych z Europy oraz ich rodziny. Nie był głupi, bezmyślnością byłoby strzępić sobie język na sprzeczaniu się z żoną, kiedy już dosiadła swej miotły jak wiedźma.
Inteligencja, to był cudowny dar od losu, błogosławieństwo; Rhys zbudował na niej swe życie oraz T L R życie swojej rodziny. Dziesięć lat młodości poświęcone na koncertowo zdawane egzaminy, a potem — no właśnie. Naprawdę myślał, że mu się udało. Że znalazł się po drugiej stronie, trafił do świata, w którym ludziom na czymś zależy, do świata, w którym ratuje się ludzkie życie. Zamierzał wykorzystać swoją inteligencję tam, gdzie go potrzebowano. Miał szczery zamiar powrócić do Afryki. Myślał o tym każdego dnia i dławiło go poczucie winy, nigdy bowiem tego zamysłu nie zrealizował. Ostatnim przystankiem kariery zawodowej ojca było Sierra Leone. Rhys pojechał tam z nim kiedyś na inspekcję projektów zalesiania. Z okna samochodu widział chłopców w jego wieku stojących na poboczu drogi i handlujących dzikim ptactwem, na które zastawili sidła w buszu, wymachujących swym trzepoczącym się, żywym towarem w tumanie kurzu. Barbarę poznał tuż po ukończeniu studiów. Kobieta, która toczyła się obok niego w samochodzie niczym rozjuszona samica morsa, przypominała niegdyś elfa o niemal białych, opadających na oczy włosach, a jej zaślepiony ojciec był gotów przyłożyć swą książeczkę czekową do rany, którą wyszarpała w sumieniu jego zięcia. Postanowili, że będą mieli czworo dzieci. Pierwsza urodziła się córka, również obdarzona inteligencją dzięki której trafiła na uczelnię medyczną z dala od domu, jak najdalej od kontroli rodziny. Po córce — nic. A raczej nikt, Rhys postrzegał bowiem swe dzieci jako prawdziwe istoty ludzkie na długo zanim przyszły na świat. Radował się rodzicielstwem; Barbara nie. Można by powiedzieć, że popadła w panikę. Zaczęła cierpieć z pasją. Nabawiła się — tak mu zarzucała — endometriozy, zapalenia jajo-wodów i chronicznego bólu krzyża. Jej talia zanikła, brzuch rozdął się jak balon. Długie okresy seksualnej posuchy przerywały chwile namiętnych pojednań, podczas których pragnęła seksu, kiedy tylko Rhys pojawiał się w jej polu widzenia. Specjaliści, którzy ją leczyli, jeden po drugim decydowali się łamać tajemnicę lekarską i tłumaczyli, że nie potrafią znaleźć fizycznej przyczyny jej udręki. A potem, gdy zbliżali się do czterdziestki, urodził się To-by. Utyskiwanie przekształciło się w agresję. W ciągu kolejnych dziesięciu lat Rhys odkrył, że połowę swej inteligencji wykorzystuje tylko w jednym celu: żeby nie zwariować. Wczuwał się w
sytuację żony: ona cierpi. Usprawiedliwiał ją: miała złe relacje z własną matką. Wypierał poczucie winy: jego pacjenci potrzebują go dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Gdy odpuszczał sobie choć na jeden dzień, jego myśli rozsypywały się jak bierki i pogrążał się po uszy w bagnie depresji. Być może głupota była dla Toby’ego najlepszym rozwiązaniem. Na myśl o synu Rhysa zalewała mała fala czułości. Celem ich podróży tego dnia była wywiadówka w szkole Toby’ego, w nowej szkole, ostatniej desce ratunku, w walczącym o uznanie college’u odległym o godzinę drogi od Westwick, college’u, który szczycił się dobrą reputacją w dziedzinie nauk humanistycznych. W czerwcu zeszłego roku Toby miał pewną wpadkę z zapałkami w bibliotece liceum St Nicholas’s. Z St Nicholas’s nie wydalano uczniów. Grono pedagogiczne znało wszystkie sztuczki i wiedziało, jak utrzymać wysoką pozycję w rankingach szkół. Dyrektor szkoły jedynie zalecił, by Toby nie zgłosił się na T L R zajęcia w przyszłym roku szkolnym. — Wydaje się, że Toby trochę się uspokaja — zauważył Rhys. Barbara cisnęła torebkę na kolana, przetrząsnęła jej zawartość w poszukiwaniu grzebienia i opuściła lusterko samochodu, żeby poprawić fryzurę. — Chodzi ci o to, że jak na razie niczego nie podpalił. — Nie, chodzi mi o to, że wydaje się teraz pogodniejszy. — Ani nie ukradł samochodu, nie zwiał i nie nabrał zwyczaju wychylania na śniadanie kufla piwa i rzygania nim na szkolnym apelu. Nie poproszono nas jeszcze o zabranie go ze szkoły, czy to masz na myśli? — Przecież nigdy nie podpalił niczego z premedytacją. — Rhys przyjął pozycję obronną. — Kiedy z nim rozmawiam, sprawia wrażenie szczęśliwego. — Nie powinieneś bez przerwy mu truć. Zostaw go w spokoju. Masz obsesję na jego punkcie. — Rozmowa na jego temat jest głównym punktem dzisiejszego zebrania. — Ależ z ciebie dureń. Głównym punktem dzisiejszego zebrania jest odegranie przez nauczycieli teatrzyku, żebyśmy zamknęli gęby, odpieprzyli się i bulili dalej czesne. Dzieci nie obchodzą ich ani trochę bardziej niż nas. Zapewnianie o swych uczuciach wobec syna byłoby rzeczą nierozsądną,
zatem Rhys posłużył się sprytem i już dalej prowadził samochód w milczeniu. „Toby nie spieszy się z odnalezieniem swego miejsca w klasie”. „Toby? To spokojny chłopiec, prawda?” „Nadal staram się zorientować, czym właściwie Toby się interesuje”. Jeden po drugim nauczyciele leciutko krzywili usta, wsadzali nosy w swoje teczki, z trudem odnajdywali oceny Toby’ego, unikali wzroku rodziców. Nadciągająca nieuchronnie katastrofa, sygnalizowali. Najbardziej optymistyczni sterro-ryzowani przez Barbarę przyznawali, że być może uda się Toby’emu dostać na uniwersytet pod warunkiem starannego wyboru kierunku studiów. — Teraz wszyscy idą na studia. Proszę mi nie wmawiać, że mój syn będzie miał trudności — rzekła Barbara. W drodze powrotnej powiedziała: — Zresztą, niby dlaczego mielibyśmy się przejmować. Oceny, które im wystawiają, nic nie znaczą. Może pójść do pracy. Znacznie lepiej poradzi sobie w prawdziwym świecie. Rhys patrzył na drogę. Pełnił dyżur pod telefonem. Pragnął, żeby zadźwięczał jego pager, dając mu pretekst do wyrwania się na kilka godzin z życia u boku Barbary. Owego piątku Sam Chudleigh odebrał telefon od klientki, która miała kłopoty z uregulowaniem rachunku. Nazywała się Larsen i mówiła z absolutnie uroczym akcentem, który Sam uznał za szwedzki, pani Larsen bowiem przedstawiała się jako córka szwedzkiego milionera, stalowego magnata. TLR — Jestem taka zażenowana — wysepleniła pani Larsen. — Ja… po prostu… nie wiem, co… — przerwa na zaczerpnięcie oddechu — co zrobić. Nienawidzę długów. Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego mi się przytrafi. Mam takie… trudne życie. Wprost nie mogę… nie wiem… Kolejny wdech. Pani Larsen często nabierała powietrza. Chcąc wysłuchać ją lepiej, Sam obrócił się w swym dyrektorskim fotelu, stając się prawie niewidoczny dla Pats, asystentki, która, w jego mniemaniu, miała nadmierną skłonność do łypania okiem w stronę jego gabinetu. Sztandarowa, prestiżowa siedziba Chudleigh Estate Services nie była dostatecznie przestronna, by zapewnić kierownictwu całkowitą prywatność. Sam oparł stopy o okienny parapet i błądził wzrokiem po żółknącym
jesiennym listowiu koron drzew w Westwick. Po obu stronach High Street rosły wysokie platany. Lada dzień zaczną zrzucać liście, zmuszając lokalne władze komunalne do wydania kupy pieniędzy na zamiataczy ulic. Słuchając pani Larsen, Sam plastycznie wyobrażał sobie następstwa głębokich oddechów u kobiety obdarzonej wąską klatką piersiową i pełnym, krągłym biustem. Nie mógł zapomnieć widoku złotego łańcucha z zawieszoną na nim złotą gwiazdą, który nosiła na szyi, oczyma wyobraźni widział, jak owa gwiazda spoczywa na brązowej, delikatnej jak płatki kwiatów skórze jej dekoltu, jak migocze w zagłębieniu między piersiami, mrugając do niego przy każdym poruszeniu. Sam poczuł, że coś chwyta go za serce. Należał do mężczyzn, którzy odbierają niejasne sygnały z organów swego ciała. Oczywiście to nie serce zareagowało na panią Larsen. Była winna jego firmie osiem tysięcy pięćset pięćdziesiąt funtów, tyle wynosiło honorarium za przygotowanie od strony prawnej transakcji zadeklarowanego przez nią kupna luksusowego apartamentu na poddaszu z widokiem na rzekę, z której wycofała się bez podania jakichkolwiek powodów dwa lata te-mu. Dług ciążył na niej od tamtego czasu. Normalną praktyką w Chudleigh Estate Services było podanie dłużnika do Sądu Okręgowego Hrabstwa Helford po sześciu miesiącach i skorzystanie z cudownie opłacalnego trybu drobnych odszkodowań. Jednak od chwili ujrzenia pani Larsen, która przysiadła w recepcji na jednym z krzeseł w stylu Corbusiera z nogą założoną na nogę, Sam miał nadzieję, że będzie mógł uczynić dla niej wyjątek. — Sam, mam na linii Teda Parsonsa — poinformowała go Pats przez interkom. Pats była nową asystentką. Przejął ją wraz z konkurencyjną spółką z Westwick, One-Stop Home Shop, mieszczącą się niegdyś przy Station Road, której właściciel pewnego ranka udał się na lotnisko i słuch po nim zaginął. W ten sposób kryzys wieku średniego jednego mężczyzny zamienił się w doskonałą okazję do ubicia interesu dla drugiego. Kiedyś Sam miał również nadzieję, że będzie mógł zrobić wyjątek dla Pats, jak udawało mu się w stosunku do większości swoich asystentek z wyjątkiem pewnej feministki, na którą kiedyś przypadkowo trafił i która wymknęła mu się z sieci. Pats grała na zwłokę. Upierała się, że musi poświęcić całą swą uwagę na umieszczenie segregatorów One-Stop w
jedynym możliwym miejscu, pomieszczeniu znajdującym T L R się za jego gabinetem, które przeznaczył na salę posiedzeń. Segregatory wisiały tam teraz na stalowych wieszakach za zabezpieczającymi je żaluzjami. Sam uważał, że umniejszają one prestiż sali posiedzeń, mimo że reprezentują biznes wart dziesiątki milionów funtów, z którego prowizje wyniosą go do finansowej stratosfery. Dokonawszy inwazji na salę posiedzeń w ten niepotrzebny sposób, Pats energicznie zabrała się do operacji przenoszenia danych przejętej firmy do ich systemu biurowego. Pats, absolutnie oddana swojej pracy. A jakiż zrobiła ruch w interesie. Pats zasiadała obecnie w sekretariacie, zawsze pod telefonem, i wypisywała nowe hipoteki w nieprawdopodobnym tempie. Może uważała, że należy się jej premia. Wszystko we właściwym czasie. Tygodniowo zakładała dwadzieścia, trzydzieści, nawet czterdzieści nowych hipotek. Miała reprezentacyjny wygląd, jasne spojrzenie, była energiczna, zuchwała, zadowolona z siebie, niezależna i ciągle czymś zajęta; zachowywała się jak rozpieszczony kociak starej panny. Sam zdecydowanie czuł do niej pociąg i niecierpliwie czekał, aż w jej harmonogramie zajęć pojawi się czas na wspólny lunch. Jednak w tej chwili, gdy miał na linii panią Larsen, Pats wydawała mu się mniej więcej tak atrakcyjna jak odgrzewany obiad i zdążył już zapomnieć, że kiedykolwiek miał wobec niej jakieś plany. — Oddzwonię do niego — warknął Sam. — Nie łącz mnie z nikim więcej, Pats. W pewnym sensie Pats wyświadczyła mu przysługę. Gdyby wdał się z nią w romans, nie byłby teraz wolny dla pani Larsen. Wielkie dzięki, Pats, że odstraszałaś mnie swoimi lodowatymi manierami, wy-biórczą głuchotą i dyplomatycznymi oświadczeniami na temat twojego przyjaciela. Przyjaciela, który pewnego popołudnia rzeczywiście zjawił się w recepcji w stroju do gry w tenisa, afiszując się budzącymi re-spekt, długimi, muskularnymi, opalonymi i mocno owłosionymi nogami. Jeszcze dziesięć minut temu taka strategia rozjuszyłaby Sama nie na żarty. Teraz jednak ujrzał rękę opatrzności podrzucającą mu dużo bardziej łakomy kąsek. — Czy rozmowa na ten temat pomogłaby w rozwiązaniu problemu? — zapytał panią Larsen, czule tuląc do policzka słuchawkę telefonu i sięgając po terminarz. — Może zechciałaby pani spotkać się w porze lunchu? Westchnęła, och, jakże głęboko. — Jest pan… bardzo… uprzejmy.
Ponieważ w tętnicach Sama buzowały hormony, nie zadał sobie pytania, jakim cudem rzekomej córce szwedzkiego magnata stalowego może brakować pieniędzy. Gdy w świecie męskich spraw wzbierze fala wydarzeń, może dojść do katastrofy. Taka fala podmyła Mickeya w trakcie zdjęć do reklamy dla Buxton Building Society, kiedy miał na planie tłum złożony z tysiąca statystów w jaskrawozielonych kombinezonach, spędzonych do studia filmowego w Buckinghamshire. Reklamę kręciła agencja Kaplan Krieger Donohue Wallace znana jako KKDW. Aż do tego momentu powodzenie nie opuszczało Mickeya Rydera przez dwadzieścia lat, z którego to powodu Mickey Ryder był nazywany w świecie reklamy Wodzem. — Są do luftu — oznajmił kierowniczce obsady, miłej kobiecie, która martwiła się, że siwieje od T L R pracy przy reklamach. — Wyzuci z emocji. Wyglądają jak sterta wyrzuconych na brzeg śniętych ryb. Nie przypominają żywych ludzi. Dochodziła już piąta po południu pierwszego dnia zdjęć w studiu. Zadaniem tłumu było machanie rękami i uśmiechanie się do kamery. Ludzkie postacie miały zlewać się z ujęciem źdźbeł traw, a potem głos lektora miał wychwalać dbałość o klienta w Buxton Building Society. Głos nie ujawniał, że dział obsługi klienta korzysta z usług informacji telefonicznej w Indonezji. Filmowanie trawy nastręczało nie lada problemów. Dopóki nie potrzebuje się dorodnej, dynamicz-nej, przebojowej trawy, która ma symbolizować prężność nowoczesnej instytucji finansowej, człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak trudno jest znaleźć odpowiedni do celów reklamowych trawnik. Na farmie w Suffolk produkującej trawniki w rolkach specjalnie wysiano pięć różnych mieszanek nasion. Ale o ile na-trafienie na właściwą trawę przysparzało kłopotów, o tyle ludzie okazali się absolutnym pieprzonym kosz-marem. — Możemy posłużyć się komputerem — zaproponował dyrektor do spraw klienta. — No tak, możemy — odparł Mickey. — Cholerny stadion Wembley, dwie sekundy i po sprawie. — Czy ja wiem… — Mickey żywił jakieś nieokreślone uczucia wobec komputerowo wygenerowa-nego tłumu. Zaczęła marszczyć mu się twarz. — Zależy nam, żeby wyglądali po ludzku, tak? — Dyrektor do spraw
klienta pracował z Mickeyem od dawna. Z zaledwie trzech wymamrotanych przez niego sylab potrafił wydedukować pełny sens wypowiedzi. Wodza nie zadowolą stworzeni przez komputer ludzie. — Zlecić kalkulację kosztów, tak? Zatelefonowano, gdzie trzeba, zrobiono kalkulacje, decyzja zapadła, twarz Mickeya się wygładziła. Kierowniczka obsady zgromadziła w studiu tysiąc osób, lecz w oczach Mickeya wrażenie ogólne nadal odbiegało od tego, co on rozumiał pod pojęciem ludzkiego wyglądu. — Ten. — Mickey pokazał wysokiego, chudego mężczyznę o ciemnych włosach i grubych brwiach. — I tamta babka za nim. — Wskazał kobietę o pełnym biuście, pociętej zmarszczkami twarzy i jasnym spojrzeniu. — O takich mi chodzi. Sprowadź mi ich więcej. — To Rosjanie — poinformowała kierowniczka obsady. — Aktorzy z Moskwy. Natknęliśmy się na nich przypadkiem. — W takim razie potrzebni mi Rosjanie. Skombinuj mi na jutro jakichś Rosjan. Wysiłek włożony w sklecenie dziesięciu zdań pozostawił w nim coś w rodzaju traumy. Mickey ka-zał kierowcy zawieźć się do Groucho Club, gdzie zapadł na kilka godzin w otchłań głębokiego fotela, dowcipkując z kilkoma kumplami. Gdy zamknięto klub, nakazał kierowcy odwieźć się z powrotem do studia, po czym uciął sobie kilkugodzinną drzemkę w garderobie. Obudził się, myśląc o fortepianie. W karierze, w której wielokrotnie wspinał się sam na szczyt, fortepian był jego osobistym K2. Incydent z fortepianem miał miejsce pod koniec zdjęć do kręconej w Turcji reklamy opon; wtaszczyli wtedy Steinwaya na imponująco wysoki akwedukt ponad górskim wąwozem. TLR Wedle Mickeya, jeżeli jest most, a na nim fortepian, to aż się prosi, żeby zepchnąć instrument w przepaść. Nie było tego w scenariuszu, nie było tego na planszach z rozrysowaniem poszczególnych ka-drów, ale Mickey nigdy nie kierował się tym, co było na papierze. Jego metoda pracy przedstawiała się następująco: planował jak szalony, a potem ciskał plany do kosza na śmieci. Kazał więc strącić fortepian z mostu i filmować, jak spada. Czekam tylko na pański znak, panie De Mille. Póki nie widziało się na własne oczy lecącego w przepaść fortepianu, nie ma się pojęcia, jak ów instrument się
zachowuje, jak obraca się wokół własnej osi, ale cały czas opada z godnością najpierw nogi, potem wieko. Lśniąca czarna pokrywa odbijała promienie słońca. Wreszcie klawisze wysypały się kaskadą z klawiatury. Instrument wylądował w kępie fioletowych kwiatów. Był to hołd złożony przez Mickeya An-tonioniemu. Nigdy nie wykorzystał tej sekwencji. W branży krążyły na ten temat legendy. Poproszono go o zgłoszenie jej do jakiegoś festiwalu wideo. Pieprzyć to. Sztuka to sztuka, reklama to reklama. Jasno stawiał sprawę. Pewnemu człowiekowi, reżyserowi, wydawało się, że jest artystą, i sterczał z kamerą cyfrową przed Tate Modern, pokazując ludziom jeden ze swoich filmików reklamowych i pytając ich, czy ich zdaniem to sztuka. Pierdoły. Kiedy Mickey stworzy dzieło sztuki — a było to tylko kwestią czasu, sztuka bowiem stanowiła jeden z punktów harmonogramu jego życia — nikt nie będzie musiał mu tego uzmysławiać. Kierowniczka obsady, producent liniowy i wszyscy współpracownicy, asystenci oraz chłopcy na posyłki wyruszyli w miasto szukać Rosjan. Wzięli ze sobą sportowe torby wypchane gotówką i udali się do rosyjskiego kościoła w Westwick, klubu ukraińskiego w Holland Park, klubu polskiego w Hammersmith, kawiarni Daquise w Kensington, Białoruskiego Ośrodka w Helford, Towarzystwa Anglo-Serbskiego w Acton, siedziby Handlu Bałtyckiego w Brondesbury, Przyjaciół Estonii w Fulham oraz delikatesów chor-wackich w Queen’s Park. Przed piątą rano z miejsca zbiórki przed Harrodsem odjechały autokary, wioząc 981 ludzi, którzy mogli uchodzić za Rosjan, z kompletem gości weselnych włącznie. Wśród pierwszych przybyłych do studia było trzynastu mężczyzn z Macedonii przywitanych przez krewnego na terminalu towarowym w Ashford po otwarciu kontenera, w którym ukryli się, żeby przedostać się na drugą stronę kanału La Manche. Nowi ludzie wydawali się Mickeyowi autentyczni, był nimi zachwycony. Machali rękami, uśmie-chali się, wypełnili obiektyw jego kamery ludzkim ciepłem. Macedończyków, którzy z euforią przyjęli szansę zarobienia swoich pierwszych funtów szterlingów, ustawił na przedzie. Sfilmowanie idealnego ujęcia zajęło resztę tygodnia, a już drugiego dnia zdjęć, kiedy wieści rozeszły się po całej wschodnioeuropej-skiej społeczności Londynu, zaczęły się kłopoty z opanowaniem tłumu przed Harrodsem.
W czwartek starszy Łotysz dostał ataku serca, szczęściem pielęgniarka ze studia filmowego na czas odwiozła go do szpitala. Tego samego dnia producent liniowy nakazał barmanom z bufetu w studiu schować towar pod kluczem. W piątek, kiedy w autobusach doszło do kilku bójek, pchnięto nożem młodą T L R Serbkę, na szczęście nie śmiertelnie. W sobotę rano po opuszczeniu studia przez filmowców ekipa sprzątająca znalazła w ciemnym kącie ciało bodajże czternastoletniego chłopca. Był najmłodszym z Macedończyków, wyglądało na to, że zmarł już pierwszego dnia, lecz nikt tego nie zauważył. Przyczyną śmierci była gruźlica. Policja, zadowolona, że spłynie na nią część splendoru, jaki roztacza wokół siebie wszystko, co wiąże się z filmem, nawet jeśli jest to tylko reklama telewizyjna, podała tę sensacyjną wiadomość do lokalnej gazety. I w ten właśnie sposób dowiedział się o wszystkim klient, dyrektor generalny Buxton Building Society, który przypadkiem mieszkał w zbudowanej w stylu Tudorów rezydencji odległej od studia o kilka mil. O Mickeyu Ryderze krążyły opowieści. Był tak wielką postacią w branży reklamowej, że miał wła-sną mitologię. Najczęściej przytaczano historię z fortepianem. Po tych incydentach narodziła się jeszcze jedna legenda. Mickey od dawna był Wodzem. Większość osób mogła liczyć na utrzymanie się na szczycie przez siedem lat, potem była skończona. Dni Mickeya były policzone. „Zwoził Ruskich autobusami”, opowiadano, „i cała historia dotarła do klienta”. Morał tej historii jest taki, że Mickey Ryder posunął się za daleko. ROZDZIAŁ 2 Dalsza droga Tego samego piątku mniej więcej w czasie, kiedy myśli Sama skupiały się beztrosko na pani Larsen, a Mickeya ogarniało przyjemne uczucie usprawiedliwionej euforii płynące z faktu nakręcenia idealnego ujęcia, ich życiowe partnerki jechały samochodem na spotkanie do centrum Londynu. Prowadziła Mo Ryder, jak zawsze, i to w każdym znaczeniu tego słowa. Alice Waters Chudleigh z zachwytem spoglądała w górę na mijane po drodze wysokie budynki. Miały spotkać się z Tedem Parsonsem, człowiekiem słynącym w
Westwick z tego, że wyszedł ze skandalu wokół centrum biurowoprzemysłowego Oak Hill z czystymi rękami oraz nową żoną. Właśnie to jego odejście najbardziej martwiło Westwick. Można wplątać się od czasu do czasu w jakieś obmierzłe oszustwo, takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza w miejscu tak bardzo pożądanym na rynku nieruchomości; można praktykować monogamię seryjną, tak już na tym świecie bywa. Ale nie można tak po prostu opuścić najatrakcyjniejszego przedmieścia w kraju, podając tym samym w wątpliwość wysokość tamtejszych cen nieruchomości. Ted Parsons rezydował teraz w biurze bliżej serca miasta, był deweloperem przebudowującym pod-upadłą część śródmieścia, korzystającym z niskich stóp procentowych i wygórowanych cen, posiadającym doskonały zmysł wyszukiwania terenów pod ponowną zabudowę w atrakcyjnej lokalizacji. Miał również marmurowe atrium, które wywarło ogromne wrażenie na Alice Waters Chudleigh. — O Chryste, ile tu przestrzeni — wyszeptała, gdy brnęły przez śliski ocean połysku. TLR — Na litość boską — mruknęła jej wspólniczka, śmiało stukając klapkami na wysokim obcasie po marmurowej posadzce. — To zwykłe atrium. Zaanonsowały się w recepcji. Mo i Alice z La Maison. Siedziby toile de Jouy, starych klatek dla ptaków, podniszczonych francuskich ściereczek kuchennych, pogiętych wiatrowskazów, dzbanków do ka-wy z odpryśniętą emalią i zardzewiałych prowansalskich kanek na mleko. Adres: Grove Parade, Westwick, pomiędzy delikatesami Parsely & Thyme a kwiaciarnią Pot Pourri. Dla żon z Westwick prowadzenie sklepu La Maison było doskonałym zajęciem. Pozwalało miło spędzać czas. Nadawało ich życiu cel i nie działało na nerwy ich mężom. Stwarzało uspokajającą, choć kompletnie fałszywą iluzję, że w razie recesji będą miały drobny biznes, dzięki któremu utrzymają rodzinę. Od czasu do czasu, gdy jakiś magazyn o urządzaniu wnętrza zamieszczał materiał na ich temat, poprawiało im się samopoczucie i nabierały większej pewności siebie, a Mo otrzymywała bodziec do wyruszania w podróż handlową do Francji kilka razy w roku. Nie powstrzymywało to Sama przed nazywaniem Alice beznadziejną i
nie nadającą się do niczego kreaturą, która nie wnosiła do domu nic poza swymi nieustannymi żądaniami oraz leniwymi bachorami, które były jeszcze większymi nierobami niż ona i miały jeszcze większe wymagania, za to dostarczało Mo dowodów, by przekonać Alice, że Sam jest w błędzie. Do spotkania z Tedem Parsonsem doszło wskutek nieporozumienia. Jego firma deweloperska odsyłała wielu klientów do głównego biura Sama w Westwick i Ted założył, że Sam będzie zadowolony, jeśli firma jego żony zdobędzie duże zamówienie. Mając dobre serce, Ted często błędnie interpretował pobudki innych ludzi. — Windą na dwunaste piętro — poinstruowała recepcjonistka. — Pan Parsons czeka. — Nooo… witam… eee… Mo zauważyła, że Ted nadal musi się pilnować, by nie zwracać się do nich per „dziewczyny”. Wyglądał niemal przystojnie. Może fakt wyprowadzenia się z Westwick wpływał w ten sposób na mężczyzn. — Noo — rozpoczął jeszcze raz, kiedy już znalazły się w bezpiecznym zaciszu jego gabinetu — mam dobrą wiadomość. Zabieramy się do pracy. — Znakomicie — odparła Mo. Usłyszała pisk Alice. — Zgodnie z waszą wyceną — potwierdził. — Sześć pokazowych domów z pełnym wystrojem, łącznie z dywanami, zasłonami, oświetleniem, meblami, ozdobnymi antykami i dodatkami, według… eee… kalkulacji. Mo usłyszała, jak Alice głośno przełyka ślinę. Wyobrażała sobie, jak wybałusza swoje okrągłe oczy. Bywały takie chwile, kiedy można by przysiąc, że Alice jest postacią z kreskówek Zwariowane me-lodie, przeniesioną cyfrowo do świata realnego. — Jaki jest ostateczny termin? — zapytała Mo. — Wykonawcy… — Przez jego twarz przemknął cień cierpienia. — Patrząc realnie, szacuję, że T L R skończą za około sześć miesięcy. — Przecież możemy korzystać z planów. — Oczywiście. — W porządku. Dobrze. A więc. yyy… należałoby ustalić harmonogram płatności. — Mo… — Alice leciutko pociągnęła Mo za rękaw.
— Tak? — Możemy zamienić słowo? — Przyniosę kawę — zaproponował Ted i wymknął się z własnego gabinetu. — Nie możemy się tego podjąć — rzekła piskliwym głosem Alice. — On nie zaakceptuje tego kosztorysu. — Skarbie, on go już zaakceptował. — Jest skandalicznie wyśrubowany. Celowo podałyśmy kosmicznie wysokie ceny, nie pamiętasz? Nie chcemy tej roboty. — Wydawało się nam, że jej nie chcemy, bo uważałyśmy, że nie mamy na nią szans. Teraz, kiedy ją dostałyśmy, sprawa wygląda inaczej. — Wcale nie. Nie możemy przyjąć tego zlecenia. Już zapomniałaś? Wyliczyłyśmy, że będziemy zasuwać z wywieszonym językiem przez sześć miesięcy. Po co nam to? Alice należała do kobiet, których szklanka była zawsze w połowie pusta. Natomiast Mo zaliczała się do tych, których szklanka była zwykle do połowy napełniona i to Jackiem Danielsem, sprytnie zama-skowanym pod postacią dietetycznej coli. Mo cierpliwie zauważyła: — Ależ Alice, zarobimy zawrotną sumę. Alice nie wytrzymała, wstała z krzesła i zaczęła nerwowo chodzić tam i z powrotem przed biurkiem Teda. — Właśnie o to chodzi. To kosmiczna forsa, bo zlecenie też jest z kosmosu. Mamy mały sklepik. Urządzamy prywatne wnętrza. Nie zajmujemy się projektami wnętrz na wielką skalę, Mo. — No to zaczniemy. — To nas wykończy. — Alice miotała się teraz rozpaczliwie po pokoju jak złota rybka w sieci. — Posłuchaj, wszystko będzie dobrze — uspokajała Mo. — To po prostu większe zlecenie. Biorę na siebie odpowiedzialność. Alice przestała kursować po gabinecie. — Cóż, skoro zgadzasz się wziąć to na swoje barki… — Tak, jeśli nie masz nic przeciwko. — No dobra. Zgoda. — Świetnie. — Mo rozprostowała nogi i pomaszerowała ku drzwiom, by zawołać swego najpo-ważniejszego w historii klienta.
* TLR — Przyszło ci kiedyś do głowy, że życie przypomina stół bilardowy? — Mo spytała Alice w drodze powrotnej. — Ludzie są jak bile, turlają się, gdzie popadnie, i choćbyś nie wiem jak starała się wbić którąś do łuzy, to wpadnie tam inna, ta, która znajduje się daleko, po przeciwnej stronie stołu. Powiedzie się nam, zobaczysz. Stół bilardowy! Jakież to podobne do Mo, użyć porównania w stylu wyzywającej rockowej panien-ki. Alice zawsze czuła się bezpieczniej, gdy miała kogo podziwiać. — Można spojrzeć na to z innej strony — powiedziała tytułem przeprosin. Alice potrafiła trafnie i starannie dobierać słowa, tak jakby rozstawiała szklanki na podkładkach. — Czasem tak mocno koncentrujesz się, by pchnąć jedną bilę do łuzy, że nawet sobie nie uświada-miasz, jakie ściągasz na siebie problemy, pozostawiając inne na stole. — Jakież mogą spotkać nas trudności? Damy radę, jeśli staniemy na głowie, sama o tym wiesz. Tego samego piątku wczesnym wieczorem pewna kobieta i pewien mężczyzna siedzieli w barze przy Baker Street odwiedzanym głównie przez turystów. Ściany baru zdobiły zakurzona tweedowa czapka w stylu Sherlocka Holmesa, zasnute pajęczyną skrzypce oraz oprawione w ramki strony z nibywiktoriańskich gazet opisujące wyczyny pana Holmesa. W matowym szkle był wytrawiony ulubiony zwrot słynnego detektywa: „To proste”. Kobieta za żadne skarby nie chciałaby zostać przez kogoś nakryta w tego rodzaju miejscu. Jednak w ten piątek zaletą lokalu była właśnie duża odległość od miejsca jej zamieszkania. Wybrali stolik w głębi, z dala od okien. On zapytał: — Korzystałaś kiedyś z usług Around Midnight? Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi. — A co, niepokoisz się? — W reklamie zaznaczono, że „dyskrecja zapewniona”, prawda? — Napisano również: „inspirujące spotkania z atrakcyjnymi ludźmi, takimi jak ty”. Zastanowili się. W oczach mężczyzny ona była kimś zupełnie do niego niepodobnym. Była typem kobiety wytwornej, wyrafinowanej; blond włosy,
zamożność rzucająca się w oczy, stanowcze zachowanie. I absolutnie nie stresowała się sytuacją. Marzył o poznaniu kogoś takiego jak ona i, jak na razie, rzeczywiście uważał ich spotkanie za inspirujące. W oczach kobiety on był atrakcyjny w dość młodzieńczy sposób; kręcone włosy, chudy jak tyczka, szczery, naprawdę uroczy. Z innej gliny, ale pociągający. Zawsze faceci podobali się jej w jakimś stopniu, zaczynała bowiem rozumieć, że w gruncie rzeczy nie fascynowali jej ani sami mężczyźni, ani seks, ani nawet cała ta zdrożna procedura. Prawdziwy dreszczyk emocji odczuwała dopiero, wracając do męża. — Dojrzałem ją na tyle autobusu — wyjaśnił, mając ciągle na myśli reklamę. — A ja w gazecie — odparła — kilka lat temu. Do tej pory spotkałam się z pięcioma osobami. Nie wszystkie mi się podobały, ale dwie tak. Przeżyliśmy razem miłe chwile. — I nikt się nie dowiedział? — Jak dotąd nie. TLR Z doświadczenia wiedziała, że nie wolno pozwolić im opowiadać o żonach. Krótka historia, kilka zdań gwoli wyjaśnienia, dlaczego się tu znaleźli, to nie przeszkadzało, ale nie należało poruszać zbyt osobistych tematów. — Więc jak? Spotkamy się ponownie? — Traktujesz to… — urwał, starając się znaleźć odpowiednie słowo — z wielkim spokojem. — Tak jest najlepiej. Chciałabym znowu się z tobą zobaczyć. — Tak, dobrze. Ja również. — Świetnie. W hotelu? Musi być gdzieś w pobliżu jakieś przyjemne miejsce. Mogę zrobić rezerwację, jeśli to uprości sprawę. Powiedz, jakie masz życzenia. Nie miał przy sobie notesu. Poprosiła, by wysłał jej do pracy e-mail. — Żadnego ryzyka, maile czytam tylko ja. — U mnie też jest bezpiecznie — odparł, wreszcie się uśmiechając. A potem musiał wszystko zepsuć. — No to — zaczął, przeciągając głoski, jakby miało to złagodzić wymowę pytania — gdzie jest twój mąż? — Pewnie w pubie. — Na kilku piwkach z kumplami?
— Gorzej. On śpiewa. Z zespołem. Z grupą studencką, której wydaje się, że czas się zatrzymał. Młode oczy rozświetlił zielony błysk, smukłe ramiona znieruchomiały w wyrazie szacunku. Pewnie jest jednym z tych, którzy z upodobaniem udają grę na wyimaginowanej gitarze. Ciekawe, dlaczego zawsze na nich trafia. TLR ROZDZIAŁ 3 Jeśli kochanie cię to błąd, chcę tkwić w błędzie Montreuil-sur-Mer to małe miasteczko w Normandii, z którego morze wycofało się wiele stuleci temu. Nadal znajduje się tam wał nadmorski, porośnięta trawą skarpa, która otacza ochronnym pasem tyły zabudowań od nadmorskiej strony głównego placu, choć miasteczko wznosi się ponad trawiastą połacią niezagrożone morskimi falami. Tam, gdzie niegdyś strażnicy patrolowali wybrzeże, wypatrując angielskich piratów, starsi mieszkańcy Montreuil wyprowadzają na spacer swoje mopsy i pudle. Rabusie nadal przybywają z przeciwległe-go brzegu kanału, lecz ich łupem padają teraz tanie składy win w Calais. Poza nadmorskim wałem płaski, bagnisty krajobraz północnej Francji rozpościera się niemal po horyzont, upstrzony skarłowaciałymi drzewami, pozostałościami dawnych żywopłotów. Jedynie w pogodny dzień, gdy powietrze jest przejrzyste, a promienie słońca skrzą się na odległych morskich falach, można zorientować się, że gdzieś w pobliżu znajduje się kanał La Manche. Rhys wyobrażał sobie, że Montreuil przypomina miasteczko z ilustracji w średniowiecznym bre-wiarzu, domki o pochyłych ścianach, dachy tworzące nawisy, sznur architektonicznych perełek. Ściany były złote, dachy czerwone, niebo błękitne, a ludzie — właściwie tylko jedna para — wpatrywali się w siebie z grzesznym pożądaniem, jakie mnisi malowali zawsze na obliczach kochanków w czasach rycer-stwa. Wyobrażanie sobie różnych rzeczy było niebezpieczną rozrywką. Niektórzy latali na paralotniach, T L R inni jeździli w czasie ferii na nartach, a Rhys urządzał sobie wakacje w wyobraźni. W większości wypadków, gdyby pozwolił sobie na zatopienie się w świecie marzeń, mógłby narazić swych pacjentów na niebezpieczeństwo. Dobry lekarz, odpowiedzialny ojciec wiodący życie pełne kompromisów.
Czasem miewał w Anglii wrażenie, że brak mu tchu. We Francji stawał się innym człowiekiem, czuł się wolny. A jeśli chodzi o to, jakim był mężem — cóż, starał się. Trzeba wiedzieć, kiedy sobie odpuścić. Dwa razy w roku Rhys przekonywał Barbarę, która i tak nie słuchała nigdy jego argumentów, że zamorska wyprawa po alkohol to duża oszczędność dla domowego budżetu. Naprawdę warto było kupować francuskie wino po francuskich cenach. Wstrzymywał więc oddech, rezerwował bilet na prom, a gdy nadchodził dzień podróży, wsiadał do auta, ruszał ku wybrzeżu i pakował się na pokład katamaranu wy-pływającego z Folkestone w Anglii i przybijającego do portu w Boulogne we Francji. Po radosnej półgo-dzinnej jeździe od Boulogne zbaczał z drogi głównej i skręcał w wąską, krętą szosę do Montreuil i do raju. Mo nie musiała szukać wymówek. Zaopatrywanie La Maison w zardzewiałe krzesła ogrodowe oraz obtłuczone naczynia emaliowane wymagało sześciu, siedmiu podróży handlowych w roku, jak również bazy, miejsca, w którym mogła gromadzić swe nabytki. Rhys zastanie ją siedzącą przed Café du Port przy pierwszym stoliku po lewej stronie, tym najbardziej nasłonecznionym. „Kochanie”, tym słowem go przywita, nadstawiając twarz do pocałunku i zdejmując okulary przeciwsłoneczne. Jego zadowoli nawet to, chłodny pocałunek i wypowiedziane na wyrost słowo. Te eskapady stały się dla niego rodzajem pielgrzymki, krucjaty po pokój. Pogoń za wytchnieniem powiedzie go przez cudowne, niebezpieczne i odległe obszary w ustalonej z góry kolejności. Wjedzie do Francji, dostanie się do Montreuil, wejdzie do apartamentu Mo, a wreszcie w samą Mo, przyciskając ją mocno do siebie na skrzypiącym rzeźbionym łożu. Potem, splątawszy nogi i ramiona, będą długo leżeć blisko siebie, opuszkami palców kreśląc wzory na nagiej skórze. W apartamencie będzie unosić się woń słodyczy i kurzu, woń słońca w pustej przestrzeni, zapach szansy, perspektyw. Każde z nich otworzy kufer z myślami, które spoczywały tam zamknięte od ostatniego razu, będą wydobywać je na światło jedną po drugiej i się im przyglądać. Jestem w niebie. Taka była pierwsza myśl Rhysa. Jakże pragnąłbym tak żyć. Gdybym odszedł teraz od Barbary, dzieci przyznano by jej. Psychika Barbary to jeden wielki chaos, jest na granicy załamania nerwowego. Dzieci ucierpiałyby tak czy owak. Trzeba poczekać, aż będą starsze. Wszystko mi
jedno, jakie poniosę koszty. Dlaczego tak potoczyły się sprawy? Kiedy się z nią żeniłem, była normalna, co się stało? Czy odeszłaby ode mnie, gdyby się dowiedziała? To jest pomysł. Dzieci oszukiwałbym nadal. Mo chyba nie radziłaby sobie z Tobym. Co ona z tego ma? Dlaczego w ogóle tu jest? Ja na to nie zasługuję. To prawdziwy raj. Przyjemnie. Taka była pierwsza myśl tuż pod wiekiem kufra Mo. Czyżbym wolała to od seksu? Straszne drobnomieszczaństwo z mojej strony, czyż nie? Czuję się tak, jakbym znowu miała dwadzieścia lat, była wolna, bez obowiązków, o nikogo nie musiała się troszczyć. Mam nadzieję, że on nie zrobi się za-T L R nadto przylepny. Biedak. Skazany w domu na taką megierę. Co by zrobił Mickey, gdyby ta sprawa kiedykolwiek wyszła na jaw? W ten sposób nikomu nie dzieje się krzywda, nikt nie cierpi. Wracamy do domu, nasze małżeństwa się umacniają. Przepłaciłam za te kinkiety, powinnam była zwyczajnie wyjść. Nigdy niczego nie kupuj, kiedy dopada cię zmęczenie, bo właśnie wtedy popełniasz błędy. O. Mmm. Bardzo przyjemnie. Pokój wypełniło miękkie, chłodne światło normandzkiego popołudnia. Pośród kremowych ścian słychać było ciche pomruki zadowolenia. — Będę musiała przyjechać tu ponownie w przyszłym miesiącu — powiedziała z głową wspartą na jego ramieniu, wodząc palcami po jego dłoni. — Podłapałyśmy megazlecenie. — Brawo! Co to za robota? — Alice nie podziela twojego entuzjazmu. Dla Teda Parsonsa z Maple Grove Estates. — Tego oszusta? — To nie oszust, tylko deweloper. Boże, Rhys, czasami zachowujesz się jak urzędas z sektora pu-blicznego. Poczuł śmiech wzbierający w jej piersi. — Zlecił nam urządzenie sześciu domów pokazowych. Całkowicie wyczyścimy sklep z towaru. Za to z pewnością nabijemy sobie kabzę. Zastanawiam się nad odwiedzeniem pchlego targu w Saucisson-leMauconfit. To chyba ostatni w tym sezonie. Po drodze mogłabym poszperać w kilku miejscach w Caux. Jest tam wielu drobnych handlarzy starzyzną których już dawno nie odwiedzałam. Nie był pewien, czy zaprasza go ze sobą, czy nie. — Gdzie to dokładnie jest?
— Na południe stąd. Na południe od Dieppe. Ładnie tam. Nazywają to miejsce Alabastrowym Wybrzeżem z powodu białych klifów. Piekielnie zimno. — Nigdy tam nie byłem — rzekł z nadzieją na propozycję wspólnej wyprawy. Zamiast tego Mo zamruczała w jego przedramię: — W tym roku zarobię kupę forsy. Prawie tyle co Mickey. Jeśli tylko ten interes wypali. — Świetnie. — Nie zależało nam na tej robocie, więc niemiłosiernie wyśrubowałyśmy kosztorys. Nie zrozumiał, ale nie zamierzała wdawać się w szczegóły. Jednym z luksusów romansu było to, że nie trzeba było silić się na dyplomację. Można było liczyć na to, że drobne nieporozumienie wygaśnie sa-moistnie, zamiast tlić się przez lata w małżeńskim stadle. — Dlaczego po prostu nie odrzuciłyście propozycji? — Ponieważ jesteśmy kobietami, ty cholerny idioto. Nie chciałyśmy być niegrzeczne. To kolejny z błędów, które ustawicznie popełniam. — Nie mów, że nie potrafisz zachowywać się gburowato — ośmielił się rzec, gładząc jej biodro. Później, kiedy ubierali się, by zgodnie z ustalonym rytuałem zjeść posiłek w restauracji przy uliczce T L R na drugim końcu placu, kiedy naciągał na pierś koszulę i zapinał guziki, poczuła dreszcz pożądania. Rhys był przystojnym mężczyzną. Ciągle jeszcze przystojnym. Marnował się. Przeniosła to uczucie na mgliste wyobrażenie zdobyczy wyszperanych w Caux, stare, wiejskie, dębowe stoły i misy z polewanej gliny. Mo miała zwyczaj łączenia co bardziej kłopotliwych uczuć z przedmiotami; jej sklep był odzwierciedleniem dziesięcioleci emocjonalnych zmagań. — Dobrze byłoby mieć przy sobie silnego mężczyznę — rzekła, jak zwykle nie owijając w bawełnę. — Nigdy nie wiadomo, co się trafi na takim pchlim targu. Widywałam nawet szafy, absolutnie fantastyczne armoires. Będziesz mógł się urwać z pracy? — Zobaczę, co da się zrobić — obiecał. Potem powiedziała jeszcze jedną rzecz, której w gruncie rzeczy nie zrozumiał.
— Mickey nie musi o tym wiedzieć. — O nas? Nagle oboje zastygli w chwili, z której nie potrafili się wyrwać. Zaraz potem przeminęła. — Nie, głuptasie, o tym, ile Ted ma nam zapłacić. Nie musi wiedzieć, póki sama mu nie powiem. Co się z nimi stanie, dokąd zmierzają? — tego tematu nie zgłębiała nigdy, nawet w rozmowach prowadzonych w mydłach. Uważała, że romansowi powinna towarzyszyć aura rozpaczy. Wtedy jest bezpiecznie. Miała nadzieję, że również Rhys nigdy nie poruszy tej kwestii. Kolejny błąd. * W Londynie za wynajęcie najmniejszej nory w najbardziej obskurnym rejonie miasta trzeba było zapłacić dziesięć razy tyle, ile George zarabiał w ciągu całego roku, wliczając dochód z handlu ziołem. To pomieszczenie trafiło mu się jak ślepej kurze ziarno. Wielki, przestronny pokój w wiktoriańskiej kamienicy w Battersea, wynajmowany przez spółdzielnię mieszkaniową. Mnóstwo miejsca na towar. Skonstruował tam podest do spania, na którym rozłożył materac. Quentin Crispin miał rację co do kurzu — po upływie czterech lat już go nie przybywało. Brakowało jedynie okna, lecz z drugiej strony, któż chciałby oglądać ten parszywy świat? George opracował swój patent na życie w oparciu o chwiejne filary rozsądku. Pomieszczenie miało pokaźnych rozmiarów świetlik — ale rośliny rosły lepiej w świetle specjalnych żarówek emitujących światło o spektrum odpowiadającym światłu słonecznemu. W końcu zdarzało mu się zebrać dobry plon w po-mieszczeniach nawet całkowicie pozbawionych okien. Ale spółdzielnia działała podstępnie i o wszelkich możliwych porach dnia i nocy wysyłała ludzi na lokatorskie przeszpiegi. Cóż, zbyt długo sypiał kątem u obcych ludzi, żeby znowu narażać się na ryzyko pozostania bez dachu nad głową. Dlatego namówił innych na uprawianie jego zielska. Wystarczała mu mapa na ścianie z zaznaczonymi markerem miejscami, w których rosły jego ogródki. Czasem zabawiał się, udając, że jest aktorem w filmie z okresu drugiej wojny światowej, Jackiem Hawkinsem albo Trevorem Howardem, maszerował tam i z powrotem i wskazywał laseczką różne punkty T L R na mapie. „Nasi żołnierze są rozmieszczeni tutaj oraz tutaj w Ongar, a także tu, w Hackney Marshes. Ma-my również Marychową Dywizję tutaj, w
Stoke Newington. Patrole nieprzyjaciela operują we wszystkich wspomnianych rejonach, lecz do tej pory nas nie namierzyły. Posiłki, Dwudziesty Pierwszy Pułk Owczare-czek, zostaną posłane tutaj, do Kentish Town, i pod osłoną nocy będą posuwać się dalej wzdłuż Great North Road, by połączyć się z Dywizją F w tym miejscu w Brent Cross. Czy są jakieś pytania? W porządku, panowie. Powodzenia i niech Bóg ma was w swojej opiece”. Po wychyleniu kilku piw w barze Italia zwierzył się potencjalnemu dowódcy posiłków: — Moim marzeniem jest stać się kimś takim, jak te bubki z wyższych sfer w tym filmie, no, jaki on miał tytuł, Dymiące strzelby. Mieć wielki jak jasna cholera magazyn pełen sadzonek i tyle siana, że bez maszynki nie policzysz. — To jest to — potwierdziła, wypijając jednym haustem pół szklanki piwa. — Jakiego miejsca szukasz? — Dużego. — George nie znał się na wymiarach. Podjął próbę obliczenia, ile sadzonek trzeba uprawiać, żeby dało się z tego wyżyć, całą odwrotną stronę koperty pokrył wypisanymi z mozołem cyferkami, po czym złamał grafit w ołówku i dał za wygraną. W pamięci zachował jedynie wizje marihuanowego lasu oraz worków wypchanych banknotami. — Chyba znam takie lokum — rzekła. Nadal pracowała dla tej łajdackiej firmy, z której jego właśnie wylali. Kiedy ją zatrudnili, zgarniając niemal prosto z lotniska, obwoził ją po mieście. Pokazał bar Italia, miejsce spotkań w Covent Garden, Brick Lane Caffe, i nocne stacje benzynowe, wszystkie miejsca, które powinien znać dobrze zorientowany kurier. Była Australijką. Wydawało mu się, że lubi Australijki, uważał, że to kobiety z ikrą i nie strojące fochów. Odrobinę niepokoił go tatuaż, choć z drugiej strony był pociągający. — Brawo, Owczareczko. — Widzę ten opustoszały budynek z okien mojego mieszkania. Wybadam sprawę. — Idź na zwiady i złóż raport, Owczareczko. Do dzieła! — Chyba dość łatwo da się wejść do środka przez dach od tyłu. Kilka dni później w sprzyjające im deszczowe popołudnie, kiedy nikomu nawet nie chciałoby się wyściubić nosa przez okno, zwłaszcza w takiej zapyziałej dziurze jak Kentish Town Road, wyszła z nim przez tylne okno
swego pokoju, poprowadziła go wzdłuż kilku murów i po kilku płaskich dachach i przez sprawnie wybitą okienną szybę wprowadziła do opuszczonych pomieszczeń biurowych. — Miodzio — skonstatował, rozglądając się po widnych, suchych, pustych pokojach. Karteczki o wywiniętych brzegach umieszczone na tablicy ogłoszeń w korytarzu nadal obwieszczały, że mieści się tu lokalny dom kultury. — To budynek komunalny. Prawdopodobnie przez lata będzie świecił pustkami — dodał. — Wygląda tak, jakby już od dawna nic się tutaj nie działo — zauważyła, zrywając zawiadomienie, T L R że spotkania kobiecego klubu gawędziarzy zostały przeniesione na wtorkowe wieczory. — Na kartce jest data tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem. — To pewnie jeden z tych budynków, o którego istnieniu w ogóle zapomnieli. Krokami wymierzyli powierzchnię w jardach, George dlatego, że gardził systemem metrycznym, określając go mianem eurobzdetów, a Owczareczka dlatego, że nie znała innego układu jednostek miar poza angielskim. — Dwadzieścia dwa na siedemnaście — oznajmił. Do kółka na klucze miała przyczepiony kalkula-tor. — Trzysta siedemdziesiąt cztery. Trzeba zostawić miejsce na przejście w środku. Odjąć dwadzieścia dwa, zostaje trzysta pięćdziesiąt dwa. Jeden rękaw foliowy na jard kwadratowy, wystarczy? — Aż nadto. — To daje nam trzysta pięćdziesiąt dwa rękawy. Masz wystarczającą liczbę nasion? Cztery sadzonki na rękaw, trzysta pięćdziesiąt dwa rękawy, wychodzi tysiąc czterysta osiem nasion. — Plus trochę w zapasie, ponieważ nie wszystkie wykiełkują. Mam do cholery nasionek. Gromadzę je za każdym razem, kiedy zbieramy plon. Mozolna robota. — Super, więc są nasiona. — Urodzaj nasion. — Teraz potrzebne nam są rękawy z torfem. Po ile? Dwa funty i sześćdziesiąt pięć pensów za sztukę? To jest dziewięćset trzydzieści dwa funty za osiemdziesiąt rękawów. A niech to! Kupa szmalu, George. — Zgadza się, Owczareczko. Będziemy musieli zrobić skok na bank.
Drgnęła i rzuciła mu trwożliwe spojrzenie. — Tylko żartowałem — wyjaśnił pospiesznie. — Nie myślałaś chyba, że jestem tego rodzaju facetem, co? — Skąd mam wiedzieć? Jestem tu nowa. Z hodowaniem roślinek nie ma problemu, ale nie mam zamiaru pakować się w coś grubszego, jasne? — Dobra, zrozumiałem. Wiadomość dotarła. Nie martw się, Owczareczko, coś wykombinuję. — Motoru nie sprzedam. — Ja swojego też nie. No tośmy ustalili. Pierwszym odgłosem, jaki dobiegł uszu Andy’ego w niedzielę, był donośny klakson samochodu pod bramą, ciche, szybkie kroki Daisy na schodach i dyskretne stuknięcie drzwi wejściowych, gdy wychodziła do samochodu, który miał ją zawieźć do stadniny. Musiało być około szóstej rano. Daisy miała piętnaście lat. Podobnie jak ojciec była mocnej budowy ciała i odznaczała się miłym, taktownym usposobieniem. Uprawiany przez nią sport wymagał butów z cholewami, toczka, ubrania na każdą pogodę oraz całego mnóstwa sprzętu, który szczękał, pobrzękiwał i łomotał o podłogę, ona jednak potrafiła zejść ze schodów tak cichutko, że rzadko budziła rodziców. Gdyby snu Andy’ego nie niweczyły szalejące hormony, nigdy nie usłyszałby, że Daisy w ogóle opuszcza dom. TLR Parę godzin później ich starsza córka wychodziła do kościoła. Lily była smukła, miała blond włosy oraz jasną cerę, jak jej matka, i choć niosła jedynie Biblię i książeczkę do nabożeństwa, robiła dużo więcej rumoru. Andy słyszał tupot jej stóp w pokoju, plusk wody w górnej łazience z natryskiem, a potem jak z łomotem zbiega ze schodów i zatrzaskuje frontowe drzwi z taką siłą, że aż zadrżała ściana. W ten sposób rodzice zostali powiadomieni, że Lily uważa, iż wykorzystuje niedzielny poranek zgodnie z jego przeznaczeniem, i jest przekonana, że rodzina powinna pójść w jej ślady. Kościół stał w odległości piętnastu minut drogi od domu i mieścił się w budynku dawnego klubu młodzieży w Helford; był to Kościół Chwały Chrystusowej należący do Londyńskiego Stowarzyszenia Kościołów Charyzmatycznych. Lało jak z cebra; warstewki wody marszczyły się na nawierzchni ulicy. Andy leżał obok pogrążonej we śnie żony i zastanawiał się, czy nie wziąć prysznica, nie przynieść jej kawy do łóżka i nie zacząć się potem do niej
przystawiać. Szanse były marne, bo wkrótce po oprzytom-nieniu zaczynała myśleć o pracy. Między jednym a drugim stanem mogło upłynąć zaledwie trzydzieści sekund. Wychodziła do pracy w niedzielne poranki w tym samym duchu, w jakim Lily wybierała się na nabożeństwo: żeby wzbudzić wstyd u obserwatorów. Od kiedy seks stał się kwestią lawirowania między wyborem dogodnego momentu a wprowadze-niem w odpowiedni nastrój? Na długo przed pojawieniem się Daisy, jeśli spojrzeć prawdzie w oczy. Przez kilka lat po ślubie wszystko wyglądało pięknie. W niedzielę wstawało się o trzeciej po południu. Bzykanko w łóżku było niemal przyznaniem się do porażki, skoro można było skorzystać z wanny, stołu, blatów kuchennych, sofy, podłogi oraz ścian. I samochodu. I, wkrótce po kupnie tego domu, garażu. Tamten zapach zużytego oleju i wilgoci — na samą myśl o tym włosy na karku stawały mu dęba. Potem nastąpiła jakaś zmiana. Andy nigdy nie przestał jej pragnąć, zaczął jednak odbierać od Laury podprogowe sygnały, które skłaniały go do wahania. Laura przybierała zawstydzoną minę, jakby nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział, że uprawiają seks. Jej ruchy stały się chłodne zamiast naglące, sugerowały, że traktuje akt seksualny jak zadanie do wykonania. Gdy kończyli, wydawała ciche westchnienie, jak gdyby odfajkowywała kolejny spełniony obowiązek. Potem na świat przyszły dziewczynki, a wraz z nimi in-tensywny i pełen chaosu okres rodzicielstwa, no i zaczęło się planowanie. Tego poranka Andy’emu się nie powiodło. Kiedy dotarł z kawą do sypialni, Laura już wciągała na siebie ubranie. Doszedł do wniosku, że słyszała, jak bierze prysznic, i poczuła pismo nosem. Od wielu lat manewrowali wokół siebie niczym okręty wojenne we mgle, po omacku omijając wzajemne pragnienia. Gdy wygasł jej zapał dekoratorski, Laura ponownie podryfowała w świat public relations, dosłownie kilka tygodni po jego utracie pracy w KKDW. Dwaj młodsi od niej mężczyźni, z którymi niegdyś pracowała, zaproponowali jej zatrudnienie w niedawno powstałej firmie. Nowy projekt się powiódł, zapewniając jej jeszcze jedną warstwę ochronną, pod którą mogła się przed nim skryć. Miała własny telefon, obcych ludzi, z którymi mogła porozmawiać, biuro w domu urządzone w dawnym pokoju au-pair, drzwi, które mogła za sobą zamknąć, oraz nieobecne spojrzenie. TLR
Andy przygotował w kuchni tradycyjny lunch — kurczak, ziemniaki, fasolka, tarta kupiona poprzedniego dnia w delikatesach Parsley & Thyme. W czasach, kiedy jeszcze był w stanie przewiązać się w talii kuchenną ścierką, uważał gotowanie za swój wyraz uwielbienia dla Laury i praca w kuchni sprawiała mu przyjemność. Teraz musiał zatykać ścierkę za pasek spodni, a pichcenie posiłków stało się koniecznością. Gdyby nie poszedł do supermarketu, lodówka świeciłaby pustkami. Gdyby nie gotował, nie byłoby niedzielnego lunchu. Wydawało się, że zajął pozycję na linii frontu, by rodzina mogła normalnie funkcjonować. Dzień, w którym sprawi sobie własny fartuszek, miał nadejść już wkrótce. — Halo! Andy, Laura! Jesteście w domu? — Czyjeś obute w adidasy stopy wbiegły na schody przed domem. Kiedy Andy otworzył drzwi, ujrzał Pascala w niebiesko-czarnym dresie z lycry, sapiącego na wycieraczce pod drzwiami. Był przemoczony, po jego policzkach spływały krople deszczu. Błyszczały mu oczy. Powiedział: — W przyszłą sobotę urządzamy małe przyjęcie z okazji urodzin Charlesa i mamy wielką nadzieję, że będziecie mogli do nas wpaść. — Świetnie. Tak, jasne. Terminarz Laury. Będzie musiał ją spytać. — Gotujesz? Uroczo. — Uroczo? Nooo, nie wiem. Napijesz się kawy? — Czy ja jestem jakąś pieprzoną kurą domową, czy co? Andy zadawał sobie to pytanie. Prowadząc gościa do kuchni, wyciągnął ścierkę zza paska i wytarł nią ręce. W kuchni Pascal przejrzał płyty kompaktowe i wybrał coś z jazzu ze słowami: — To jest dobre. Nie znam innej osoby, która tego słucha. Możemy to puścić? — Czemu nie? — Zawsze włączam muzykę, kiedy jestem w domu. Bez niej nie potrafię się skoncentrować. — Nigdy nie słuchałem tej płyty. To składanka, prawda? Dostałem ją od kogoś w prezencie. — Och, powinieneś posłuchać. — Odczytał z okładki nazwiska kilku wykonawców. — Świetny skład. — Nawet nie wiedziałem. Kiedy człowiek zbliża się do mojego wieku, nie jest już, niestety, w stanie przeczytać drobnego druku z okładki. — Andy z miejsca pożałował swych słów.
— Ja też mam z tym trudności — odparł z prostotą Pascal i wcisnął przycisk „play”. Potem podszedł do tablicy korkowej i przyjrzał się fotografiom. — To twoje dzieci. Widuję je przed domem. — Dwie córki. Daisy i Lily. — Która jest która? — Daisy jest młodsza, ale to ta wyższa, z ciemniejszymi włosami. — Podobna do ciebie. Andy przesunął dłońmi po głowie. Krótko ostrzyżone włosy, taktowny mąż w cieniu żony. Taka T L R fryzura minimalizowała optycznie siwiznę, kamuflowała rzedniejącą czuprynę. — Nie mam już tak ciemnych włosów jak kiedyś. — Owszem, masz. Tak uważam. Rozmowa wydawała się bardzo osobista. Trzeba było odciąć ogonki z fasolki i polać ją sosem, lecz Andy nie miał ochoty robić tego na oczach Pascala. Kryzys tożsamości płciowej wisiał w powietrzu. Andy uciekł się do pomocy męskiego atrybutu w postaci mocnego espresso, rozstawił filiżanki i usiadł przy stole. — Lepiej postoję — rzekł Pascal. — Jak usiądę, zmoczę krzesło. — Na ramionach i udach, w miejscach, gdzie dres nasiąknął wodą, widać było lśniące plamy. Gdy rozmawiali już dobrą godzinę, w progu zjawiła się Laura, mówiąc: — Wydawało mi się, że słyszę muzykę. — Moja wina — przyznał się Pascal, wyciągając dłoń na powitanie. — Pascal wpadł zaprosić nas na przyjęcie w przyszłą sobotę. Charles ma urodziny. — Och, jak miło. Przyjdziemy z wielką przyjemnością, prawda, Andy? Biegałeś po dworze? — Nie nazwałbym tego bieganiem. Po prostu zaglądam do parku i straszę kaczki na stawie. Pascal przeczesał włosy palcami i zaczął się przekomarzać, zachowywać wręcz kokieteryjnie. Laura była coraz bardziej skora do śmiechu. Andy wtrącił kilka uwag, lecz nikt ich nie podchwycił. Poczuł cień zazdrości. Laura odmówiła kawy, a w zamian wyjęła z lodówki butelkę wina, do którego Andy musiał po-dać kieliszki, ponieważ ona przestała orientować się, gdzie Andy je przechowuje. Trzaśnięcie drzwi wejściowych oznaczało powrót Lily. Głośno tupiąc,
poszła na górę do swojego pokoju, z nikim się nie witając. Nieco później wróciła także oblepiona błotem Daisy. Za drzwiami ostrożnie zdjęła buty do jazdy konnej i wraz z nimi zostawiła anorak. Niespotykany gwar dorosłych głosów przyciągnął ją do kuchni. — O, witaj… ale co ci się stało? — Twarz Pascala wyrażała pełne współczucia przerażenie, gdy obryzgana błotem twarz wychynęła zza drzwi. — Próbował się tarzać. Ręki nie podam. — Podniosła w górę ubłocone dłonie. — Kto? Ach, twój koń. Nie wiedziałem, że konie robią takie rzeczy. — Ta nowina najwyraźniej wywarła na Pascalu spore wrażenie. — Mój robi tak, kiedy widzi kałuże. Lubi wodę. Gdy zbliżamy się do strumienia, zachowuje się jak dzikus. — Ale dajesz mu odczuć, kto rządzi, co? — No tak, inaczej nie można. — Lunch za dwadzieścia minut poinformował Andy. — Zostaniesz? — Laura spytała Pascala. Zadrżał jak młode drzewko na lekkim wietrze. — Raczej nie — odparł. — Charles jest dzisiaj w domu. Może innym razem. Tak czy owak, dziękuję. TLR Po jego wyjściu Andy zaczął szykować jedzenie, wyjął z piekarnika kurczaka i zostawił do przesty-gnięcia, przyrządzając w tym czasie sos pieczeniowy. Daisy zjawiła się ponownie w czystym ubraniu. — Lily powiedziała, że z nami nie je — obwieściła. — Dlaczego? — zażądała wyjaśnień Laura. — Yyy… może sama ją zapytasz. W rezultacie to Andy udał się na górę. Pokoje córek znajdowały się obok siebie na poddaszu, miały okna mansardowe i skośne sufity. Zastał Lily przy biurku zapisującą coś, co wyglądało na wiersz, w notesie, który widział kiedyś w przelocie i który trzymała w zamkniętej na klucz szufladzie. — Daisy mówi, że nie zejdziesz na lunch — zaczął cichym głosem jak ktoś, kto spędził pół poranka na pichceniu w kuchni. — Nie możecie ode mnie wymagać, bym jadła w jego towarzystwie — oświadczyła ze wzrokiem utkwionym w swojej poezji. — W czyim? Naszego nowego sąsiada? Pascala? — Wszystko jedno, jak się nazywa. To zakała ludzkości. — Poszedł do domu, jesteś całkowicie bezpieczna.
— Na samą myśl o nim robi mi się niedobrze. Odłożywszy pióro, okręcała na palcu pasmo długich, jasnych włosów i lekko bujała się na krześle. Andy przypomniał sobie, jak dokładnie to samo robiła w wieku siedmiu czy ośmiu lat, zmagając się z arytmetyką. Poświęcał wtedy niedzielne popołudnia na cierpliwe pokazywanie jej magii liczb, odliczanie kawałków makaronu na kuchennym stole. Teraz był przekonany, że istnieje równie prosty sposób na poka-zanie magii tolerancji. — Więc o nim nie myśl — zaproponował. — Trzeba mieć w życiu świadomość dobra i zła. — Tak, ale trzeba również jeść. Wyszłaś bez śniadania. — Za dużo jemy. Andy stłumił westchnienie, które, jak wiedział, również by ją zirytowało i postanowił zakończyć rozmowę: — Posłuchaj, skarbie, chciałbym, żebyś zeszła na lunch. Podobnie jak Daisy i twoja mama. Siadamy do stołu za kilka minut, możesz przyjść, kiedy zechcesz, twoje nakrycie czeka. Kiedy będziesz miała ochotę. — On kala ten dom samą swoją obecnością. — Lily zachowywała się tak, jakby go nie słuchała. — Piszę modlitwę. Może zejdę, jak skończę. Jedli we trójkę, bez Lily. Rozmowa, która przy Pascalu toczyła się wartko bez najmniejszego wysiłku, teraz się nie kleiła. Kiedy Daisy zaczęła opowiadać o swoim koniu, Laura odsunęła od siebie na wpół zjedzony deser i rzekła: — Ciągle się zastanawiam, kiedy wreszcie zrezygnujesz z tych koni, Daisy. Większość dziewczyn T L R w twoim wieku przerzuca się z koni na chłopaków. Marnujesz idealny czas na randki. — Kiedy znajdę chłopaka, który będzie równie fajny jak jazda konna, obiecuję, że też tak zrobię — odpowiedziała ich córka bez cienia urazy. — Nigdy nikogo nie znajdziesz, jeżeli cały wolny czas będziesz spędzać z tymi cholernymi zwie-rzakami — nie ustępowała Laura. — Tylko psujesz sobie cerę i unikasz zdobywania umiejętności zachowania się w towarzystwie. — To się liczy do stypendium księcia Edynburga, a po zdaniu egzaminów będą mi płacić za ucze-nie innych — zauważyła Daisy. — Ona potrafi zachować się wśród ludzi. — Andy stanął w obronie córki, która, tak jak on, należa-
ła do osób pogodnych i łatwo zawierała przyjaźnie. Ku jego zdziwieniu Laura źle to przyjęła. Jej oczy zgasły, twarz zastygła i wypełniła się szarymi cieniami. Nalała sobie kawy i wróciła do swego biura. Kobieta, która śmiała się przy Pascalu, była inną osobą, nową, niezależną i władczą Laurą, której dotąd nie znał. — Jestem spadkobierczynią… to właściwe słowo, prawda? Mój ojciec jest w Szwecji milionerem. Multimilionerem, a może i miliarderem, właściwie nie wiem, ile jest wart jego majątek. Oczywiście go ubóstwiam, a on uwielbia mnie. Czasem jednak dochodzi między nami do scysji. Pani Larsen mówiła ze wzburzeniem, słowa siłą torowały sobie drogę, by wydostać się z jej ust, gdy tymczasem język przyciskał je do podniebienia za odrobinę, wprost czarująco wystającymi zębami. Wydawało się, że w jej oczach połyskują łzy. Sam nie zadał sobie pytania, dlaczego córka milionera ma nie-skorygowaną wadę zgryzu. Sam uważał, że jej oczy mają intensywną fiołkową barwę, jak oczy młodej Elizabeth Taylor. Mówiła z lekkim skandynawskim akcentem, artykułując głębokie „o” i „a”, delikatnie sepleniąc przy „w” i „dż”, co w mężczyźnie z rocznika Sama i z takimi pretensjami nieustannie budziło żarliwą i dramatyczną na-miętność, jaką widywało się w filmach Ingmara Bergmana. Żeby umówić się na ten lunch, Sam wykreślił ze swego kalendarza inne spotkania. W biurze została na posterunku Pats. Przynajmniej raz będzie wiedziała, za co jej płacą. Dostanie nauczkę. — Mój ojciec… Pani Larsen zaczerpnęła powietrza, a złoty pentagram na złotym łańcuchu zamigo-tał dokładnie tak, jak wyobrażał sobie Sam w trakcie rozmowy telefonicznej. — On nie daje miłości, tylko pieniądze. To nie jego wina, wcale tego nie sugeruję, po prostu taki już jest. Daje mi pieniądze, tylko to potrafi. Ale kiedy jest na mnie zły, pieniędzy nie ma. — I obecnie jest na panią zły — wydedukował Sam. — Moja mama zmarła, kiedy byłam małym dzieckiem — ciągnęła pani Larsen. — Po policzku spłynęła jej łza i wpadła bezgłośnie do sałatki z pieczonych na węglu drzewnym kalmarów ułożonych na dzikiej rukoli. — Jestem ich jedynym dzieckiem. Przez długie lata ojciec nie kochał żadnej innej kobiety, T L R ale teraz… Ma nową przyjaciółkę. Kolejna łza kapnęła do kalmarów.
— Nie wiem, co robić. Starałam się być miła, cieszyłam się z jego szczęścia, naprawdę. Ona nie pozwala mu nawet ze mną rozmawiać. Słyszę ją, kiedy dzwonię do domu, jest obok w pokoju i krzykiem domaga się, żeby odłożył słuchawkę… — Delikatnie otarła serwetką wilgotne od łez policzki. Sam pożałował, że nie nosi przy sobie chusteczki. — I to wydarzyło się wtedy, gdy miała pani sfinalizować kupno? — Mam z tego powodu okropne wyrzuty sumienia. Kelner zabrał skropioną łzami sałatkę, potem wziął pusty, wymieciony do czysta talerz Sama. Pani Larsen zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem w powietrze ponad ich głowami. Złoty pentagram na szyi połyskiwał znacząco. — Nie wiem, co robić — powtórzyła. — On nie jest taki jak pan. Brak mu obycia, wyrobienia, nie jest, no, wie pan, człowiekiem światowym. Byliśmy właścicielami hut stali. Oczywiście to już przeszłość, wycofał się w odpowiednim momencie, ale czasem odnoszę wrażenie, że rozumie coś tylko wtedy, gdy ma to twardość metalu. — Rozkręcanie biznesu zawsze wymaga hartu ducha. Trzeba walczyć, wstawać wcześnie rano, odbywać wiele trudnych rozmów telefonicznych. Trzeba harować jak wół, wykonywać mnóstwo nielubia-nych rzeczy — trzeba być bezwzględnym, nawet jeśli nie ma się na to ochoty. — Jakież to dziwne. Sama nie wiem dlaczego, ale czułam, że pan zrozumie. — Zapaliła kolejnego papierosa. — Nagle człowiek budzi się dwadzieścia lat później i przekonuje się, że powinien być takim bez-dusznym skurczybykiem. — Sam oznajmił to zadufanym tonem, który, choć sam nigdy by w to nie uwierzył, dawał pani Larsen dokładny wgląd w to, co myśli o nim jego żona, jak również w to, jaki jest jego osobisty stosunek do opinii żony w tej kwestii. — Musiał czuć się strasznie samotny — wyraziła swoje przypuszczenia. Jej piersi uniosły się przy tym, wychylając się zza dekoltu różowego kaszmirowego swetra niczym rosnące ciasto. Uzyskała ten efekt dzięki przyciśnięciu ramion do tułowia. Sam zauważył podniesiony biust, ale sztuczki ze ściskaniem ramion nie dostrzegł. — Zajmowanie wysokiego stołka skazuje na samotność. Nie ma z kim porozmawiać, nie ma nikogo, kto by wykazał zrozumienie. — Byłam wtedy małą dziewczynką, z niczego nie zdawałam sobie sprawy. — Sądzi pani, że z biegiem czasu ta… yyy… sytuacja ulegnie zmianie? Jaka ona jest? Ta kobieta?
— Cóż, moim zdaniem bardzo miła, naprawdę. I bardzo dobra dla niego. Tylko brak jej poczucia bezpieczeństwa, rozumie pan. Są razem od niedawna, ona go kocha, zupełnie mnie nie zna, ja pracuję tutaj, w Londynie… — A czym dokładnie pani się zajmuje? TLR — Pracuję w branży hotelarskiej. Jako dyrektor do spraw rozwoju europejskiego sieci hoteli Embassy. Proszę… Rozpięła pozłacane zamknięcie torebki i wyjęła wizytówkę. Pani E.S. Larsen, dyrektor do spraw rozwoju europejskiego, Embassy Hotels Group. Czerwony herb, zbyt mały, by można było obejrzeć go dokładnie bez wyjmowania okularów. Sam traktował okulary jako zniewagę dla swej męskości i używał ich jedynie wtedy, kiedy owa męskość była niezagrożona. Udało mu się z grubsza odczytać, że siedziba firmy znajdowała się w Mayfair, dzielnicy wysokich czynszów i arabskich pieniędzy, w opinii Sama naj-wytworniejszej części miasta. Kelner zjawił się ponownie z półmiskami ryb. — Pani Larsen, oto, co zamierzam zaproponować moim wspólnikom. — Sam uznał, że okaże szczyt uprzejmości, jeśli ją uspokoi i umożliwi tym samym zakończenie lunchu w miłej atmosferze. Jego osobista przyjemność nie podlegała najmniejszej wątpliwości. — Wyjaśnię okoliczności. Powiem, że zgodziła się pani spłacać nam co miesiąc niewielką kwotę — powiedzmy pięćdziesiąt funtów, czy to pani odpowiada? A potem możemy spotykać się raz na jakiś czas, podobnie jak dziś, a wtedy zda mi pani relację, jak się mają sprawy. — Ach! — Jej usta poruszały się bezładnie i przez moment Sam odnosił wrażenie, że pani Larsen wybuchnie płaczem. Zamiast tego wstała, pochyliła się nad blatem stolika i musnęła wargami jego policzek. W uchu posłyszał jej oddech. Na podłogę spadło kilka sztućców, a rąbek żakietu z różowego tweedu zanurzył się w szampańskim sosie. Serwetką starła szminkę z jego policzka. — Nie mogę uwierzyć, że okazał mi pan tyle zrozumienia, jest pan niesłychanie miły. Nie potrafię wyrazić, jaka to cudowna dla mnie nowina — teraz będę mogła przesypiać noce, czuję, że znowu mogę odetchnąć pełną piersią. Sam poczuł się potrzebny. — Proszę koniecznie zwracać się do mnie po imieniu — zaproponowała.
Sam zaczął się rumienić. Elizabeth Larsen paplała dalej, wykrzykując kolejne podziękowania. Ludzie w restauracji spoglądali w ich stronę. Sam poczuł się ważny. Niegdyś to wrażenie było mu dobrze znane. Problem z Pats tkwił w jej postawie. W wypadku Alice problemem był jej egocentryzm. Stawały się coraz gorsze, jedna i druga. Czas kuć żelazo, póki gorące. Mickey obudził się mokry. Podczas snu spocił się tak obficie, że poszwa kołdry przywarła mu do piersi. Prześcieradło i poduszka były przesiąknięte potem. W pokoju było duszno, gorąco przenikało całe jego ciało. Usiadł i nalał sobie wody do szklanki, która wyśliznęła się z wilgotnych palców i upadła na podłogę. Kiedy zrzucił z siebie kołdrę i wstał z łóżka, zobaczył, że pozostawił na prześcieradle wilgotną plamę odpowiadającą długości jego ciała. Pełen obrzydzenia, lecz zarazem zaintrygowany, sięgnął po kołdrę i ścisnął w rękach jej róg. Na podłogę kapnęło kilka kropli. Była kompletnie mokra, można było ją wy-T L R żymać. Od wykręcania spocił się jeszcze bardziej. W łazienkowym lustrze zauważył, że twarz ma tak czerwoną, jakby uprawiał jogging, a skóra lśniła od potu, który nadal wypływał z porów. Włosy tworzące zazwyczaj puszystą szopę przylgnęły do głowy w prostych strąkach. Puścił chłodny strumień i wszedł pod prysznic. Po chwili przestał czuć się jak żelazny piecyk na drewno, w którym buzuje wielki ogień, i zakręcił wodę. Nagi i mokry, z przyjemnością wystawiając ciało na ożywcze powietrze, zszedł na dół do termostatu centralnego ogrzewania. W domu było jak w saunie. Zapewne Mo podkręciła temperaturę; wiecznie skarżyła się na zimno. Ogrzewanie było wyłączone. Zdumiony poszedł do kuchni i otworzył drzwi, spodziewając się ujrzeć huczący kocioł, który za chwilę pęknie. Nie miał pojęcia, gdzie go szukać, podobnie jak innych domowych urządzeń. Domem zarządzała Mo — w każdym znaczeniu tego słowa, ponieważ to ona w ciągu dziewięciu lat przeprowadziła rodzinę pięciokrotnie, za każdym razem robiąc na tym doskonały interes. Zwykle był dumny z faktu poślubienia kobiety, która potrafiła podwoić wartość każdej dowolnie wybranej nieruchomości dzięki zerwaniu desek podłogowych i przemalowaniu ścian na kolor gardenii. Zaczął odczuwać błogi chłód. Już po wszystkim. Ten incydent nie był odosobniony. Pierwszego ra-zu sobie nie przypominał. Zwrócił uwagę, że
poci się nadmiernie podczas lotu powrotnego z Los Angeles na początku roku. Potem znowu, kilkakrotnie, już po powrocie do kraju. Ostatni taki wypadek miał miejsce w zeszłym tygodniu. Mickey ani nie był hipochondrykiem, ani nie dbał szczególnie o zdrowie. Ta heca z poceniem była jednak na tyle osobliwa, że nie sposób było ją zlekceważyć. Kilka godzin później siedział w towarzystwie doktora Joshuy Carmana w gabinecie lekarskim urządzonym w stylu hoteli sieci Hyatt przy Elm Bank Avenue. Doktor Carman był żylastym, energicznym mężczyzną o mocno przerzedzonych włosach. Fotografie żony oraz dwóch synów oprawione w grube srebrne ramki połyskiwały z rogu biurka. — Hiperhydroza, która jest niczym innym jak terminem medycznym na określenie nadmiernego pocenia się, może mieć wiele przyczyn. Może, na przykład, mieć podłoże emocjonalne lub wynikać ze stresu. Czy obecnie dzieje się coś szczególnego w pana życiu…? Czy przeżywam stres? Mickey się zastanowił. Nie. Wprost przeciwnie. Pokręcił przecząco głową. — W pracy wszystko w porządku? — Chwilowa przerwa w zdjęciach, więc nie mam czym się denerwować. Firma jest w dobrej kon-dycji. W tym roku jak zwykle kandyduje do zgarnięcia wszystkich nagród. Doktor Carman zakasłał, by zaznaczyć, iż kieruje nim wyłącznie ciekawość zawodowa. — A w domu? — Dobrze. W małżeństwie nic nie szwankuje. Syn radzi sobie nieźle, a przynajmniej tak twierdzi, kiedy się z nami kontaktuje… TLR Ich syn Joe był jeszcze bardziej niezależny i zamknięty w sobie niż ojciec. Pracował nad jakimś projektem edukacyjnym w Mexico City i z rzadka wysyłał wiadomości tekstowe brzmiące mniej więcej tak: Ja OK. A Wy? Proszę S+$. Buźka. Doktor Carman odetchnął z ulgą. — Zlecę badania krwi. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o funkcjonowaniu pańskiej tarczy-cy. — Odprężenie doktora przekształciło się teraz w napięcie. Drgnął mięsień w policzku. — Jest jeszcze jedno badanie, którego wykonanie zaleca się w tej przypadłości.
— Tak? — Mickey natychmiast wyczuł zmianę nastroju. — Test na HIV. Potrzebuję na to pańskiej zgody. — Działanie trochę na wyrost, prawda? — Wielka czarna łapa strachu schwyciła Mickeya za gardło i zaczęła ściskać. — Tak. Ale skoro już pobieramy krew do badań, możemy wykorzystać wszystkie środki w celu postawienia prawidłowej diagnozy. — Chodzi o wirus HIV wywołujący AIDS, tak? — Tak. Dobrze byłoby wykluczyć tę chorobę od razu. Tak na wszelki wypadek. — Dobrze, oczywiście, nie widzę przeszkód. Mam coś podpisać? Widział ulgę na twarzy doktora, zatem lekarz musiał spodziewać się oporu. Po upływie kolejnych dziesięciu minut Mickey siedział już za kierownicą samochodu i odjeżdżał z Elm Bank Avenue z malutkim plastrem opatrunkowym przyklejonym w zagłębieniu lewego łokcia, stanowczo odsuwając od siebie myśl o wszystkich kobietach, z którymi uprawiał seks przez ostatnie dwadzieścia lat. Seks bez zabezpieczenia, jak powiedziałyby dzieciaki. Seks i zabezpieczanie się w jego mniemaniu jakoś nie bardzo szły w parze. Te pojęcia wzajemnie się wykluczały. Test jest tylko środkiem ostrożności. Nie ma powodu do obaw. Pocenie się prawdopodobnie wynika ze stresu albo ma tło emocjonalne. Robiło mu się ciepło. Coraz goręcej. Okrągły plaster odlepił się od ramienia. Koszula przywarła do pleców. Znowu to samo. TLR ROZDZIAŁ 4 Śliska nawierzchnia Nadszedł piątek, więc jak zwykle grali w Ulu. W jesienną noc Westwick wyglądało jak naszyjnik rzadkich światełek skrzących się w ciemnych wodach Tamizy. Skąpa ilość świateł była równoznaczna z wielką ilością zaciągniętych zasłon. Rodziny zamieszkujące Westwick ceniły sobie prywatność. Ileż znaczyła lokalizacja! Południowy brzeg rzeki, inny świat, inna planeta, równoległy wszechświat. Ul był oddalony o zaledwie kilka kilometrów w dół rzeki od totalnie zatłoczonych knajp południowego Londynu. Ludzie, którzy tam
wlewali w siebie alkohol, mieli zbyt wiele spraw na głowie, by pamiętać o zasuwaniu zasłon. Zresztą większość z nich zasłon i tak nie miała. Wiodła życie, o którym warto było zapomnieć w morzu alkoholu i przyjaznym gwarze. Dobra fucha, zawsze pełno ludzi; i publiczność doceniająca standardy. Tego wieczoru grali do bani. Choć nikt oprócz nich tego nie zauważył. — Przychodźcie, kiedy tylko chcecie — zapraszał właściciel knajpy, gdy po secie Andy podszedł do baru zamówić pierwszą kolejkę. — Kiedy u nas gracie, mamy zdwojone obroty. Zdarza się nawet, że klienci kupują szampana. — Któraś z naszych żon, jak się spodziewam. — Któraś z żon? Macie szczęście, że was tu puszczają i pozwalają grać. Moja stara wpadłaby w szał. — Zgodzą się na wszystko, byleby pozbyć się nas z domu. Tylko o to im chodzi. TLR To miejsce było na tyle bliskie Mo, że wpadała tam, gdy pracowała do późna. Czasem ciągnęła ze sobą Alice. Laura również kiedyś tam zaglądała, lecz dość szybko znudziło ją odgrywanie podstarzałej fanki zespołu. A co do Barbary — no cóż, wszyscy się cieszyli, że Barbara trzyma się od baru z daleka. Przynajmniej w tym wypadku postępowała właściwie. Granie w zespole nie było rozrywką dla par. Panowie woleli-by, żeby ich kobiety nie były aż tak wyrozumiałe. Zadaniem żony było gderać, a nie wparowywać do knajpy w połowie seta, wymachując przy tym torebką Prady, oraz ochoczo uszczęśliwiać właściciela zamawia-niem szampana. Andy zaniósł piwa do stolika. Nawet gdyby George pogubił się w swojej ostatniej solówce, gdyby Andy’emu wyleciała z pamięci druga zwrotka Mr Pitiful, a Rhys grałby tak, jakby ktoś wrzucił mu do piwa valium, publiczność by się nie zorientowała. Zadekowała się tam na resztę nocy, ściśnięta ramię przy ramieniu, śmiejąc się i szczerząc zęby, wlewając w gardło kolejne wódki. Zespół stłoczył się wokół stolika na skraju knajpianego tłumu. Nie, nie mieli zamiaru przyznawać się do kompromitacji, jeszcze nie teraz. Popatrzyli na George’a. George był obecny wyłącznie ciałem; wpatrywał się zapadniętymi oczyma w zasnutą dymem przestrzeń. Pilnie potrzebowali jakiejś odskoczni. Aż się o nią prosiło. Sam odchrząknął. — Coś wam powiem — oznajmił. — Wyobraźcie sobie, jest w Stanach
pewna firma, która produkuje, no wiecie, luksusowe, świetne jakościowo lalki naturalnej wielkości. — Poważnie? — wtrącił Mickey, rozpoczynając grę. Zacieśnili krąg wokół stolika. — Zupełnie jak żywe; no wiecie, miękkie w dotyku i ciężkie. Można je dowolnie układać, mają ruchome kończyny. Ludzie — to znaczy pary — oszczędzają latami, żeby kupić sobie taką lalkę, a potem trzymają ją w domu i traktują jak członka rodziny. — Nie robią tego z nimi? — Ciekawość Mickeya dodała pikanterii rozmowie. — Jasne, że tak, posuwają je. To tak jak iść do wyrka w trójkącie, wiesz, w czym rzecz? — Z czego są zrobione? — Z jakiegoś silikonu, do złudzenia przypominającego ciało. Piękne piersi, cudne brodawki — dosłownie jak prawdziwe. Widziałem na zdjęciach; mają śliczne włosy i wszystko, co trzeba. Ludzie kupują im ciuchy, koronkową bieliznę, buciki. Można podać wymiary — jakie duże mają być cycki i tak dalej. — To dość przygnębiające — zauważył Rhys. Dwa dni w tygodniu pracował na chirurgii plastycznej. Tego rodzaju praca zmieniała sposób myślenia o kobiecym ciele, nawet jeśli było to ciało na wskroś silikonowego cyborga o żeńskich kształtach. — Dowodzi naszej obsesji na punkcie wizerunku. — Ale to właśnie żony uwielbiają je bez pamięci — zaprotestował Sam. — Kochają stroić je w piękną bieliznę, układać im włosy. — Ile kosztują? — drążył temat Mickey. TLR — Sześć tysięcy dolców. Ile to jest? Cztery tysiące funciaków? A jeśli — i to jest najbardziej niesamowite, wprost wzruszające — jeśli parze znudzi się ich lalka, oddają ją do adopcji innej parze. Nie wy-rzucają na śmietnik. Niektórzy mężczyźni udawali się na najbliższe pustkowie, wyciskali z siebie siódme poty i walili razem w bębny, żeby umocnić swą męskość w obliczu upadku cywilizacji. W Westwick było inaczej. Tutaj mężczyźni zabierali synów na mecze piłki nożnej, stawali się pyszałkowaci niczym szkolni kuratorzy albo angażowali się w zbiórkę pieniędzy na nowy pawilon dla klubu krykietowego Helford Green. Mickey, An-dy, Rhys, a nawet Sam
mieli tego typu rozrywki w pogardzie. Każdemu z nich wystarczała muzyka, by poczuć się prawdziwym mężczyzną. Świńskie dowcipy, psioczenie na kobiety, śliskie gadki o zabawkach erotycznych — oto ogólnie aprobowane rozrywki kulturalnego mężczyzny. Trzech spośród nich miało córki. Fakt ten nieco im przeszkadzał. Gdy nadchodził czas powrotu do domu, któryś z nich musiał dać sygnał do zwinięcia żagli. — Przy tej cenie za sztukę to normalka, że istnieje rynek wtórny — zauważył Andy. — Jak to się w takim razie odbywa? Jak faktycznie wygląda procedura? Korzystają z agencji adopcyjnej, żeby oddać lalkę do dobrego domu, czy dają drobne ogłoszenie w lokalnej gazecie? — Czy ja wiem, przypuszczam, że zaczyna się od ogłoszenia — teoretyzował Sam z miną człowieka, który zjadł wszystkie rozumy. — Może w którymś z tych magazynów towarzyskich. Za pośrednictwem prasy spotykają się na przykład dwie pary. — I urządzają sobie sesję grupową z lalką, upewniają się, że druga strona wie, jak prawidłowo się nią posługiwać? — Właśnie — przytaknął Sam, dodając w myślach: Durny palant, nie połapał się, że to żart. — Ma-ją pretekst. Pewnie tak robią. — Tylko poważne oferty, co? — Jasne, trzeba ludzi sprawdzić. Mickey uważnie śledził rozmowę i nabrał wody w usta. Dzielił świat na kreatywnych i cywili. Cy-wile tworzyli publiczność, byli odbiorcami, których należało zawojować. Kiedy przebywał w towarzystwie cywilów — do tej kategorii zaliczał Rhysa oraz Sama — a trzeba było spędzać z nimi trochę czasu, aby oddalić niebezpieczeństwo nadmiernego zadufania w sobie — miał chwilę wytchnienia. Wtedy nie musiał być Wodzem. Zresztą, nie miało to sensu. Przy George’u zazwyczaj wszyscy wyli ze śmiechu, wystarczyło, że wypowiedział słowo „otwór”, tym razem jednak George był nadal nieobecny. Siedział w milczeniu, łykając piwo dwa razy szybciej niż pozostali, obgryzając od czasu do czasu jakiś paznokieć, obojętny na pomysł rozczłonkowania lalki naturalnych rozmiarów. Wszyscy, nawet Sam, czekali, aż George włączy się do rozmowy i pchnie ten śliski temat w jakimś zwariowanym, komicznym, surrealistycznym kierunku, wykraczającym daleko poza granice dobrego smaku, tak jak tylko jeden jedyny George potrafił. Ale tego wieczoru George nie miał nastroju do
zabawy. TLR Wstał i skierował się ku drzwiom toalety na drugim końcu sali. Rhys doszedł do wniosku, że George nie ma zamiaru położyć kresu tej bzdurnej rozmowie, zatem jemu przypadło w udziale strącić te gigantyczne, erotyczne zabawki z orbity ich zainteresowań. — Można je myć, jak sądzę? — zapytał z poważną miną. — Myć? Nie wiem. — Sam odpowiedział takim tonem, jakby poczuł się urażony. — Muszą nadawać się do mycia — uznał Rhys. Przez głowę zaczęły przemykać im nieprzyjemne obrazy. Andy dopił piwo. — Teraz twoja kolej, Sam, prawda? Gdy tylko Sam znalazł się poza zasięgiem głosu, Andy rzekł do Rhysa: — Dzięki. Robiło się dość upiornie. Sądziłem, że jeśli przycisnę go odrobinę, da spokój, ale on nie pojął aluzji. — Stary Sam nigdy nie jarzy, co? Wrócił George, a wtedy Mickey zainicjował proces poprawiania mu samopoczucia. — W porządku? — zapytał, marszcząc przy tym swe irlandzkie brwi. Jego oblicze było pocięte bezładnie biegnącymi bruzdami, które w mniemaniu anglosaskiego świata stanowiły charakterystyczną cechę irlandzkiej twarzy, lecz to brwi, grube, krzaczaste i nieuporządkowane nadawały mu ten szalony cel-tycki rys. Im był starszy, im spokojniejszy, tym dziksze stawały się jego brwi. Niewykluczone, że całe tkwiące w Mickeyu szaleństwo wrastało powoli w te niesamowite brwi. — Tak — odparł George. — W porządku. — Biznes ogrodniczy prosperuje? — Mickey zaopatrywał się czasem u George’a. Znali się od niepamiętnych czasów, pytanie było absolutnie na miejscu. — Tak, nie mogę narzekać, wiesz, jak jest. — Jesteś jakiś milczący. — Tak? Także i ta rozmowa rozwijała się według rytualnego schematu. — Rzadko się odzywasz. Coś cię gryzie? — Chodzi o motor — wyznał George. — Kilka tygodni temu ktoś go potrącił w Soho, rozwalił de-skę rozdzielczą. Rozbił liczniki,
prędkościomierz, obrotomierz, wszystko. — Kiepska sprawa. — A jak. I do tego kosztowna. — A bez narzędzia pracy ani rusz. — Zgadza się, Moriarty. Mężczyzna nic nie wskóra bez swojego instrumentu. — Nie, wiesz, co mam na myśli. — Wiem, ale chcą ode mnie tysiąc dwieście funciaków. — Jezu, wyśrubowana cena. — Wszystko roztrzaskane, łącznie z szybą. Trzeba wymienić. TLR — Pytałeś gdzie indziej? — A jakże, w warsztacie, z którego korzysta firma, i sprawdzałem w jeszcze jednym miejscu, do którego zazwyczaj jeżdżę. Żadnych kantów, pokazali mi cenniki. Było zupełnie jasne, że George nie miał tych pieniędzy. Tylko czy do Mickeya to dotarło? Z punktu widzenia George’a pozostałej czwórce dobrobyt przesłaniał obraz świata, w którym się obracał. Żaden z nich nie miał w życiu łatwego startu, jednak George wiedział, że wyróżnia się spośród nich, i fakt, że nie osiągnął takiej pozycji jak pozostali, przypisywał jakiemuś tajemniczemu deficytowi szczęścia, pechowi, który prześladował tylko jego. W kokonie zamożności inni mogli zapomnieć, że jemu nie powiodło się tak jak im. Umiejętne postępowanie w takiej sytuacji uświadomi im fakt, że on żyje z dnia na dzień. Przez długie lata tak ich wytresował, że reagowali prawidłowo. — Mogę ci pomóc — powiedział Mickey cichym głosem, ponieważ przy tego rodzaju ustaleniach zachowywano zawsze dyskrecję. — Wpadnij w tygodniu, będę miał forsę. — Dzięki, stary. Jestem ci wdzięczny. Porozumiewawczo kiwnęli do siebie głowami. Sam wrócił z piwem, a George poczuł się upoważniony do włączenia się do rozmowy. — Z taką lalką można zabawiać się dużo fajniej, jeśli weźmie się piłę łańcuchową i porznie ją na kawałki — zasugerował. — Czy nie tak napisano w Biblii? Że jakiś dziadyga coś takiego zrobił? — Nie piłą łańcuchową — sprostował Sam, zazdrosny, że nie znajduje się już w centrum uwagi.
— Po całym mieście rozrzucasz rozpoznawalne kawałki ciała, wywołując zamęt i powszechną trwogę. „Lokalna policycja przyznaje, że to straszliwe zbrodnisko wywołuje ich konsternację”. — Na Boga — zaapelował Rhys, lecz pozostali parsknęli śmiechem. — Można by odciąć ręce i ukryć je w pobliskich miejskich zaroślach pośród opadłych liści, w miejscu, gdzie ludzie wyprowadzają psy na spacer. Mały Fido mógłby dokonać paru makabrycznych odkryć. Wielka radość, psiunio przeszczęśliwy. „Chodź, pieseczku, chodź do pańci, dobry piesek, znalazł śliczną świeżutką kość…” — naśladował zachowanie kobiety, której iloraz inteligencji równał się obwodowi w biuście mierzonemu w centymetrach. — „Och, Fido, co ty tam masz…?” Znowu się roześmiali. — I głowę. — George przewrócił oczami i golnął sobie z kufla, snując dalsze fantazje. — Można wsadzić głowę w betonowy blok i umieścić go w fundamentach nowego budynku komunalnego albo zrobić jak ten japoński popapraniec i cisnąć ją do morza na samiutkie dno i czekać, aż fale wyrzucą ją na plażę ku uciesze starych funkcjonariuszy straży przybrzeżnej. — George zamienił się teraz w spikera odczytującego wiadomości: — Dziś rano w nadmorskiej miejscowości Zdziry w hrabstwie Northamptonshire ujaw-niono makabryczną tajemnicę. Bawiące się na plaży dzieci natknęły się na betonowy blok, który zawiera ludzkie szczątki. Eksperci medycyny sądowej badają obecnie znalezisko, dzieci zaś znalazły się pod opieką psychologów, którzy pomagają im otrząsnąć się po tym przerażającym przeżyciu. — Masz świra, George — powiedział Sam nie całkiem uprzejmie. TLR — Psycholodzy przejdą specjalne przeszkolenie na wypadek niechcianego kontaktu z fragmentami plastikowej lalki. Na uniwersytecie powstanie wydział studiów nad plastikowymi lalkami, któremu zostanie nadana jakaś wymyślna nazwa i na którym będą wykładać starzy brodaci profesorowie. — I znów George zaczął udawać prezentera telewizyjnego: — Dzisiejszego wieczoru gościmy w studiu profesora Norberta Belzebuba Nieopierzonego, wykładowcę Katedry Zabawek Erotycznych na Uniwersytecie Centralnej Rutlandii, dawniej Politechniki Rutlandzkiej. Panie profesorze, proszę powiedzieć, co się kryje za nagłym wzrostem makabrycznych zbrodni dokonywanych na zabawkach erotycznych, jaki obecnie odnotowujemy?
George był w swoim żywiole. Pozostała czwórka rozwaliła się radośnie na krzesłach i miała ubaw po pachy. — „Moje badania wskazują, że załamanie się gospodarki indonezyjskiej, prowadzące do zalewu rynku tanimi silikonowymi cipkami z Sumatry, spowodowało obniżenie ceny zabawek erotycznych wysokiej jakości do poziomu dostępnego dla przeciętnego konsumenta. Podczas gdy dawniej kupno zabawki erotycznej stanowiło poważną domową inwestycję, taką zabawkę hołubiono, traktowano jak pełnoprawnego członka rodziny, ubierano w kosztowną bieliznę oraz buty sławnych projektantów, które w danym momencie były fetyszem w świecie mody, obecnie stała się ona jedynie artykułem wielokrotnego użytku, którego konsument gotowy jest się pozbyć w chwili, gdy na rynku pojawia się nowy model”. Och, to szaleństwo, czyste szaleństwo! Zachodnia cywilizacyja przekształciła się w istne piekło. Wszyscy ryczeli ze śmiechu, nikt nie zadał sobie pytania, czy w sprzyjających okolicznościach byłby gotów pozbyć się poważnej domowej inwestycji na rzecz nowego modelu. — Ale dlaczego ludzie tną je piłami łańcuchowymi na kawałki, które potem podrzucają w miejscach publicznych? — George zażądał odpowiedzi z iście inkwizytorską napastliwością. — „Cóż, bo tak jest dużo zabawniej, niż czekać na zapadnięcie głębokiej nocy i pod osłoną ciemności zakradać się do śmietnika sąsiadów, prawda?” „Nie mam pojęcia, panie profesorze”. „Ależ masz, masz. Potrafię rozpoznać takiego sprośnego sukinsyna jak ty w dziesięć sekund. Wiek średni, klasa średnia, na pozór udane życie, które zatruwają skrywane zaburzenia seksualne — klasyczny profil cichego śmietnikowego zboczeńca. Przyznaj się, bo inaczej sam ujawnię twoje prawdziwe oblicze, ty obleśny dewiancie”. Teraz bawiło to nawet Rhysa. — Ale czy winy za ten stan rzeczy nie ponosi muzyka pop? — Oczywiście, że tak. Dzisiejszy pop to kupa żałosnego hałasu dla dwulatków, którzy na niczym się nie znają. Tworzą tę muzykę młodociani kretyni, którzy nie potrafią ani śpiewać, ani grać na swoich rzekomych instrumentach. Chwytanie za piłę łańcuchową i rżnięcie na kawałki jakiegoś damskiego robota z silikonowymi cyckami stanowi normalną ludzką reakcję na taki szajs. Wielką zaletą tych George’ologów było to, że w ich szaleństwie zawsze tkwiła jakaś moralna polemika.
— Co się stało przy Mr Pitiful? — spytał później Andy’ego Mickey, gdy na ich twarzach wysychały T L R łzy śmiechu. — Nie wiem — przyznał Andy. — Po prostu wyłączyłem się na chwilę. Zapomniałem słów. — No tak, ja też się wyłączyłem — pokiwał głową George, jakby zdumiony tym odkryciem. — Siup, ciup, baj, baj. Demencja starcza. Co nie? Ustąpili miejsca Rhysowi, by i on mógł przyznać się do swego udziału w klęsce, lecz tym razem Rhys sprawiał wrażenie, jakby i on się wyłączył. — Byłeś nieźle dziabnięty — zauważył Sam. — Ja? — spytał z mniejszym przejęciem niż powinien. — Byłbyś dobry dla J.J. Cale’a, z jego mocnym, męskim baserri — wdzięczył się George, naśladując transwestytę — ale my jesteśmy z żeńskiego gimnazjum. — To znaczy? — To znaczy, w jakim pieprzonym układzie słonecznym bujałeś, Rhys? Grałeś jak jakiś wielki oślizły potwór z planety Zog, który zapomniał włączyć w tyłku pomocniczy mózg. — Przepraszam — rzekł Rhys. — Mam teraz mnóstwo spraw na głowie. Pewnie mnie przymuliło. Uznano tę odpowiedź za honorowe zadośćuczynienie i pozwolono Rhysowi postawić następną kolejkę. Gdy czekał przy barze, zaczęły atakować go obrazy desperacko nadlatujące ze wszystkich stron niczym ćmy bombardujące latarnię pośród tropikalnej nocy. Najpierw rozcięta pierś, pierś dwudziestodwuletniej pacjentki, którą operowano tego dnia, pierś, której obfitość nadymała białą skórę niczym balon, gotowy pęknąć w każdej chwili. Zajmowana przez niego zwykle pozycja za głową pacjenta niemal uniemożliwiała śledzenie operacji, lecz tym razem widział, jak robiono pierwsze cięcie. Ten widok go prześladował. Gładkie białe ciało, ciało, które powinno się czcić i adorować, pieścić w intymności, zostało uniesione przez obleczone w gumową rękawiczkę palce chirurga z taką obojętnością, z jaką rzeźnik bierze do ręki stek. Choć przecięta wpół i opadająca jak woreczek z mlekiem, mimo wszystko była to jednak pierś, która poruszała się w ów tajemny, półstały sposób, w jaki tylko pierś potrafi się poruszać, jakby poddawała się miłosnemu dotykowi palców, a nie zwisała z nich niczym kawał mięcha. Rhys poczuł coś na kształt przypływu pożądania. A zaraz potem nagłe
przerażenie: na litość boską, przecież to rozkrojona pierś. Rhys Pritchard i Kuba Rozpruwacz, kumple po fachu? I wreszcie lęk, ponieważ się zdekoncentrował, podczas gdy pacjentka znajdowała się pod narkozą. Siedząc teraz w barze i ciągle jeszcze drżąc na myśl o tamtej operacji, ujrzał w wyobraźni Mo w T-shircie siedzącą naprzeciwko niego w kawiarni oraz reakcję jej piersi przy każdym ruchu ramienia. Potem zobaczył ją leżącą obok na łóżku, dojrzał aksamitne zagłębienia i wypukłości jej ciała, unoszące się i opadające z każdym oddechem. A później ujrzał, jak Mo leży u boku Mickeya. Nie mógł wymazać tego obrazu, pojawiał się w jego myślach coraz natrętniej. Czy Mickey wie? Po tak długim czasie na pewno ma jakieś podejrzenia. Jest T L R bystry, wiedział, co wisi w powietrzu. Chyba tak? Tamtej soboty Sam rozpoczął proces wymeldowywania się ze swego dotychczasowego życia w luksusowym domu w Maple Grove, zaprojektowanym przez znanego architekta Tudora Wilde’a, twórcy estetyki Maple Grove. Domu, który miał wszystko, co należy, wraz z charakterystycznymi dla tej dzielnicy szczytami w stylu holenderskiego domu wiejskiego oraz podwójnym garażem. O pozwolenie na budowę wystąpiono w mistrzowskim stylu i w takimż stylu je uzyskano. Wewnątrz znajdowała się wiejska kuchnia na zamówienie oraz salon z antresolą zabezpieczoną balustradą z ciemnego dębu. Na pierwszym piętrze były sypialnia główna oraz cztery inne, wszystkie z łazienkami, powyżej zaś znajdowały się jeszcze biura i szósta sypialnia-gabinet. Dom nie dość, że był imponujący, to jeszcze Sam zrobił na nim świetny interes, kupił go bowiem w wyniku mistrzowskiego posunięcia handlowego, które miało dla niego urok zen. Kiedy pierwotny właściciel, znany nam już Ted Parsons, przeżywał okres dezorientacji po tym, jak opuściła go jego pierwsza przygłupia żona, a jemu szalenie zależało, by czym prędzej poślubić następną pozwolił Samowi tanio kupić dom. Dlatego calusieńkie trzypiętrowe, wysokie na dwanaście metrów gmaszysko z czerwonej cegły było pomnikiem przedsiębiorczości Sama, która to przedsiębiorczość była synonimem jego męstwa i jurności, i za każdym razem, kiedy Sam otwierał drzwi własnego domu, czuł się jak superman. To poczucie trwało zawsze tylko do momentu przestąpienia przez próg. W środku tłoczyli się ludzie — Alice, od czasu do czasu ich dzieci, Melanie i Jon, oraz cała przeklęta karawana przyjaciół, sąsiadów, sprzątaczek, krewnych, pracowników, ludzi ze sklepu, z tą potworną matką Alice do
kompletu — których Alice nie potrafiła się pozbyć, bo była na to za głupia. Plus ten cholerny ogromny pies i koty, i wszelkie inne zwierzaki, którym udzielała w domu schronienia, ponieważ Alice przygarniała wszystko, co bezdomne. Cała ta ferajna wiecznie pałętała się po jego domu, wyżerała jego jedzenie, okupowała jego przestrzeń, kosztowała go niemało forsy. Teraz gdy, jak się wyrażał, w jego życiu zjawiła się Elizabeth, Sam czuł się jak superman nieustannie, z wyjątkiem czasu, który spędzał we własnych czterech ścianach. Należało dokonać zmian. Tutaj, wewnątrz rodzinnego skarbu, Sam rozpoczął przygotowania do wyprowadzki. Na dobre. Obarczał winą Alice ciągle usiłującą wykrzesać z ich związku więcej niż możliwe. A teraz, jakby tego było mało, pozwalającą innym kończyć za nią zdania. Poświęcił jej dwadzieścia dwa lata. Nigdy nie pragnął poślubić Alice i kamuflował ten fakt, twierdząc, że nie wierzy w jakieś świstki papieru, które nie mają dla niego znaczenia, chyba że zawarte w nich zobowiązania byłyby dla niego korzystne. Sam uważał, że sprawa została jasno postawiona, że Alice rozumie, że on z nią jest i wychowuje ich wspólne dzieci tylko pod warunkiem, że nic się w tej kwestii nie zmieni, ponieważ on nie ma na to ochoty. W końcu nadrzędną funkcją wszechświata było spełnianie zachcianek Sama. TLR Jeśli Alice tego nie pojmowała, to dlatego, że była tępa. Po dwudziestu dwu latach spędzonych z Samem Alice podzielała jego opinię o własnej osobie. Głupia baba, tak siebie postrzegała. Na początku była uroczym głuptaskiem, który go usidlił. Potem bezmózgowcem, który zaszedł w ciążę. Idiotką, która nie potrafiła zrozumieć, że to wszystko nie jest serio. Kretynką, która zakładała — ponieważ Sam dość często sprawiał wrażenie osoby zadowolonej z tego układu — że on jest szczęśliwy i szczerze pragnie w ten sposób żyć. O ile we własnym domu Alice była po prostu głupia, to poza jego murami stawała się nikim innym jak tylko niedorozwiniętą debilką. Nie potrafiła zarządzać domem i zarabiać na tyle dużo, by odciążyć Sama, obijała się po różnych robotach na kawałek etatu, z których ledwo starczało na jedzenie, gdy tymczasem wydawała wraz z dziećmi jego pieniądze, a teraz doszedł jeszcze najnowszy idiotyzm, durnowata zabawa w sklep, razem z Mo.
W oczach Sama Mo była twardą sztuką zapewne feministką albo kimś w tym rodzaju. Mimo że Mickey trzymał ją pod kontrolą każdy głupi by zauważył, że z Mo nie będzie lekko, i tylko jakiś dureń mógłby wejść z nią w interes. Ktoś tak tępy jak Alice. Na ten temat powstała cała symfonia, która nosiła tytuł Alice, Alice z wielkimi cielęcymi oczyma, cienkimi, niesfornymi, włosami oraz zwyczajem wzruszania ramionami i gwałtownego łapania powietrza, kiedy chciała, by ktoś inny dokończył za nią zdanie. Przez dwadzieścia dwa lata człowiekiem kończącym zdanie był Sam. A teraz pojawiła się Mo. Boże drogi, Sam miał rację co do Mo. Była niebezpieczna! Zaproponowała Alice, by została jej wspólniczką w La Maison, a Alice, sądząc, że sprawi tym przyjemność Samowi, wyraziła zgodę, tym samym krępując swego męża podwójnymi więzami. To był jej pierwszy błąd. Nieświadoma swej pomyłki Alice zaczęła patrzeć na Mo własnymi oczami. Skwapliwie wygłaszane przez męża opinie nie wpływały już na sposób postrzegania przez nią świata i już wkrótce Mo, zamiast Sama, kończyła za Alice zdania. Czasem pozwalała Alice samodzielnie dokończyć wypowiedź. Zastra-szający zwyczaj. Istny obłęd! Drugą fatalną omyłką Alice było odniesienie sukcesu. „Ja biorę na siebie odpowiedzialność”, zadeklarowała Mo. Ani nie rozwarła się ziemia, by ją pochłonąć, ani nie opuściła się z niebios karząca ręka boska i nie raziła ją gromem. Oczy Alice ze zdumienia wyszły z orbit, na wpół przerażone, niczym oczy dziecka przyglądającego się bójce dorosłych. Sterta papierzysk zalała przytulne biurko Alice w La Maison. Podczas gdy Alice walczyła, by nie utonąć w przepływach gotówkowych, kosztorysach, budżetach i segregowaniu dokumentów — w porządkowaniu papierów była naprawdę niezła — Mo ustalała projekty, wybierała wykonawców, dostawców, zajmowała się zakupami, zamówieniami, a potem nagle — wielkie nieba! Ściany pomalowane, oświetlenie zamontowane, urządzanie pierwszego domu zbliża się ku końcowi. TLR Cholera jasna, to było naprawdę łatwe. Żaden problem. A ile zarobiły! Alice panicznie bała się pieniędzy; wydawało się jej, że banknoty poparzą jej dłonie, jeśli dotknie ich za dużo. Te długaśne rzędy cyfr w budżetach syczały na nią jak węże. Trzynaśśśście tyśśśsięcy dwieście pięćdziesiąt sześć funtów! Za każdym razem, gdy widziała taką liczbę serce podskakiwało jej do gardła.
Sam cierpiał, nie mogła temu zaprzeczyć. Bywała ponura, opryskliwa, zaabsorbowana własnymi sprawami, wracała późno do domu i Bóg jeden wie, jakie jeszcze żonine przestępstwa popełniała. Traciła na wadze, piersi jej zanikały, jedna szybciej niż druga. Alice zakładała, że Sam dostrzegał wszystkie te uchybienia i że czuł się nimi zraniony; ciążyło jej to na sumieniu. Potem przyszło jej do głowy idealne rozwiązanie. Można by wykorzystać to uprzykrzone dodatnie saldo kredytowe na jej koncie i poprawić Samowi samopoczucie. Sam kocha jazz — zabierze go na któryś z festiwali jazzowych, za którymi od czasu do czasu wyrażał tęsknotę. Alice zasięgnęła języka przez telefon, zrobiła notatki, przeszukała Internet i ściągnęła znalezione informacje, zgromadziła broszury, porównała ceny. Dzień wcześniej zadzwoniła do męża. „Sammy, proszę, weź ze sobą do domu terminarz. Pomyślałam, że byłoby miło zaplanować sobie miniwakacje, ponieważ oboje tak ciężko pracujemy”. Oto była sobota, ale Sam o terminarzu nie pamiętał. — Nie powinnaś prosić mnie o takie rzeczy — oznajmił, kiedy rano zbliżyła się do niego z broszurami. — Mam dość na głowie, żeby pamiętać jeszcze o takich bzdetach. — Nic się nie stało — starała się go szybko udobruchać. — Mogę w poniedziałek zadzwonić do biura, a Pats wyszuka dla nas jakiś wolny termin. Tym razem Sama zmroziło, zaczął robić uniki. — Co to za pomysł? Co cię napadło? — zaczął. Nawet kobieta tak głupia, za jaką Sam uważał Alice, wyczułaby niechętny ton początku tej rozmowy i uświadomiłaby sobie, że nie zanosi się raczej na planowanie urlopu w przyjemnej atmosferze. Obdarzona dużo większą inteligencją, niż szacował jej towarzysz życia, oraz dużo większą wrażliwością niż prawdopodobnie w ogóle sobie wyobrażał, Alice poczuła natychmiast przypływ lęku. Ponieważ miała w sobie również znacznie więcej odwagi, niż Sam sądził, nie dała za wygraną. — Słuchaj — przemówiła do niego pogodnym tonem. — Tyle razy opowiadałeś mi o tych cudownych festiwalach jazzowych. Moglibyśmy pojechać do Umbrii. Albo do Montreux. Czy do Marciac… Właśnie, zawsze mówiłeś, że nigdy nie byłeś w Marciac. — Przecież nie interesują cię festiwale jazzowe — rzekł Sam. — Lubiłam, kiedy dawniej chadzaliśmy razem do klubów — przekonywała.
Alice uznała, że jej mąż musi zachowywać się rozsądnie, ponieważ jest mężczyzną, a mężczyźni są rozsądni, ponieważ tak twierdzi Sam, a jej matka i ojciec, popierani przez przeważającą grupę dobrze poinformowanych, mówili tak jeszcze przed Samem. Zupełnie nie mogła uwierzyć, że dyskusja z Samem na dowolnym gruncie to po prostu samobójstwo. TLR — W Soho. Na przykład do Scottiego Rona. — Ronniego Scotta — wyśmiał ją. — To było sto lat temu. Nim urodziły się dzieci. Sam zawsze mówił „dzieci” albo nawet „twoje dzieci”, nigdy inaczej, nigdy nie powiedział niczego, co świadczyłoby o wspólnym zainteresowaniu dwojgiem ludzi, którym wybrali imiona Melanie i Jon. — Ale nadal grają tam taką samą muzykę, prawda? Standardy? Jazz tradycyjny? — A czy ty masz jakieś pojęcie o jazzie nowoczesnym? — zażądał odpowiedzi z wyżyn słuchacza Jazz FM, stacji, której słuchał w samochodzie. — Chciałabym się czegoś o tym dowiedzieć. Chętnie odkryję coś nowego. Chciałabym, żebyśmy zrobili coś wspólnie, Sammy. Coś miłego. Tylko we dwoje. — Gdybym zamierzał marnować pieniądze na wyjazd na któryś z tych festiwali, gdzie zdzierają z człowieka skórę, nie sądzisz, że już dawno bym to zrobił? — Przecież zawsze… — Dobrze wiedziała, że łapanie go za bezmyślnie wypowiadane słowa na nic się nie zda. — Tak czy owak, Sammy, chcę to sfinansować. Zlecenie, które realizujemy dla Teda, to początek wielkiego rozwoju naszego sklepu. Mamy tyle pieniędzy, że nie wiemy, co z nimi robić. Zdaję sobie sprawę, że jestem ostatnio bardzo zaabsorbowana pracą i cię zaniedbuję. W każdym razie tak to od-odczuwam. Pomyślałam więc, że byłoby miło… — …finansować dla odmiany własne potrzeby. Masz tyle forsy, że nie wiesz, co z nią robić, bo nie masz pojęcia, co robi się z pieniędzmi — skonstatował, widząc drogę ucieczki otwierającą się przed nim szeroko i kusząco. — Właściwym sposobem wykorzystania tych pieniędzy jest dołożenie się do domowego budżetu, a nie trwonienie ich na rozrywki. Zamilkł, chcąc przemyśleć sprawę. Sam opracował schemat domowych wydatków, który gwarantował, że dochody Alice, jakie by one nie były,
przeznaczano na rzeczy nieistotne z punktu widzenia prawa. Alice kupowała jedzenie, sprzęty kuchenne, paliwo, zaopatrywała dzieci, płaciła za rozrywki. On opłacał rachunki, podatek lokalny, spłacał hipotekę, odkładał na fundusz oszczędnościowy. Każde z nich wydawało pieniądze z własnego rachunku bankowego. Gdyby nadszedł dzień ich rozstania, co Sam zawsze teoretycznie planował, a teraz wyczekiwał tej chwili z utęsknieniem, Alice mogłaby wystąpić jedynie z nikłymi roszczeniami do ich majątku, który w całości był zapisany na jego nazwisko. Sam błyskawicznie wyliczył rzeczy, za które Alice mogłaby płacić bez narażania na szwank jego zysków kapitałowych. — BUPA — powiedział. — Ubezpieczenie zdrowotne dla całej cholernej rodziny. Masz w ogóle pojęcie, ile to kosztuje? Zamiast szastać forsą, możesz odtąd bulić za nie sama. Przekonasz się, ile ci zostanie, kiedy przejmiesz na siebie kilka obowiązków finansowych. — Sammy, jesteś pewien? — W całym swoim życiu nie byłem niczego bardziej pewien. Płać BUPA. Spraw mi przyjemność. — No cóż, skoro jesteś o tym przekonany… — Nijak się to miało do krótkiego wypoczynku na T L R świetnym festiwalu jazzowym, lecz Alice czuła się zaszczycona, że pozwolono jej wziąć na siebie taką odpowiedzialność. — Zrób to i już. I daj sobie spokój z tymi śmieciami. — Pozbierał jej broszury, cenniki i notatki i cisnął do kosza na śmieci. — Pomieszało ci się w głowie, skoro myślisz, że mogę wziąć urlop z powodu takich dupereli. — To był głupi pomysł — zgodziła się Alice. Co z niej za żona, skoro ma tak mało zrozumienia dla męża? Przez ostatnie kilka tygodni była bardzo zajęta, niemal umknęło jej uwagi, że Sam także straszliwie późno wraca z pracy. Pager od razu zapiszczał, gdy Rhys włączył go, opuściwszy oddział kardiologii i torakochirurgii. Skoro był na kardiologii, oznaczało to, że jest poniedziałek, wtorek albo środa. W czwartki i piątki pracował na chirurgii plastycznej. Trzy dni służby publicznej, dwa dni zarabiania na chleb. Trzy dni spokoju sumienia, dwa dni prostytucji. Tak oto Rhys zdobywał środki na godziwe życie dla Barbary, Emmy i Toby’ego. „Zadzwoń do Barbary”, wyświetliło się na ekranie.
— Co się dzieje? — zapytał, kiedy mógł już korzystać z telefonu komórkowego. — Telefonowali ze szkoły — oznajmiła. — Wzywają cię. — Dlaczego? — Mnie nie pytaj. Ja nie mogę jechać, idę dzisiaj na brydża. — Nic nie mówili? — Najwyraźniej wyniknął jakiś problem. Ponieważ nie mogę się wyrwać, nie było chyba większego sensu o tym dyskutować, nie sądzisz? Kobieta o żelaznej logice, na taką osobę pozowała Barbara. Każda rozmowa z nią znienacka wyrzucała rozmówcę na orbitę, po której krążył bezradnie wokół rozżarzonej kuli jej ego. Ona miała rację, jej potrzeby były nadrzędne, ty zaś byłeś tylko kosmicznym pyłem, wdzięcznym za to, że jej siła grawitacji utrzymuje cię na właściwym miejscu. Pod koniec dnia Rhys wlókł się w żółwim tempie w kierunku szkoły w korku samochodów odwożących ludzi do ich podmiejskich domów. Z auta zatelefonował do Mo. — Jak myślisz, co przeskrobał? — Och, nic, jakaś bójka z kolegami. U Toby’ego wszystko w porządku. Czuję to przez skórę. — Ojcowska intuicja. Chcesz powiedzieć, że ją masz? Już kiedyś dała o sobie znać? — Tak, owszem. Tylko nie drwij. Wiem, kiedy naprawdę rozrabia. To z gruntu dobry dzieciak. Po prostu przeżywa frustracje. — No jasne. I wtedy puszcza z dymem szkołę. — Nie podpalił szkoły. Przecież wiesz. Bawił się tylko zapałkami. — I przypadkowo wzniecił pożar. — Obserwował, jak płonie kawałek papieru. Jak to chłopcy. TLR — A potem wsadził papier do kosza, gdzie setki innych kartek papieru w kuble zajęły się ogniem. Kubeł zaś stał w bibliotece, obok milionów innych papierów. — To był wypadek. Niełatwo było zamknąć Mo usta, a najgorzej radził sobie z tym Rhys. Lubił, kiedy żartowała z jego ojcowskiej obsesji. Znacznie lepiej słuchać przekomarzań Mo, niż być zadręczanym przez Barbarę, nie mógł znieść jej wiecznej krytyki. Czasem Rhysowi wydawało się, że jego serce nie wytrzyma, że ataki Barbary go zabiją.
— Zapalił się kosz na śmieci, a potem ogień przeniósł się na stół. Od stołu zapaliły się pozostałe meble w pomieszczeniu. Płomienie sięgnęły książek. Wkrótce drzwi i korytarz, i klasy stanęły w ogniu, aż wreszcie całe stare skrzydło szkoły St Nicholas’s poszło z dymem. — Nie miał zamiaru podpalić szkoły. Ale dajmy już spokój … — Rhys, dym był widoczny z odległości wielu mil — chichotała jak uczniak. — Widziałam go z La Maison. Ted zauważył go ze swego biura w mieście. Mickey dostrzegł go znad lotniska, kiedy jego samolot czekał na pozwolenie na lądowanie, gdy wracał z Kalifornii. Przyjechało dziewięć wozów strażackich. I tak się zawsze kończyło. On próbował do niej dotrzeć, ona zaś przerywała zabawę i rozpoczynała bezpieczniejszą grę. — Chłopięce eksperymenty — wyjaśnił. — Absolutnie normalna rzecz. Czy twój syn nigdy nie łobuzował? — Nigdy. Joe to złote dziecko. Dziwne, prawda? Nigdy tego nie rozumiałam, był nadzwyczaj grzeczny, nie sprawiał najmniejszych kłopotów. Pamiętam, jak patrzyłam na niego tuż po narodzinach i myślałam sobie: mój Boże, coś ty za jeden? — A jak było z tobą? — dociekał. — W czasach szkolnych. Nie zdarzyło ci się rozpętać burzy, której nie potrafiłaś uciszyć? Tak, ciebie pytam, panno Maureen jakoś tam, ciebie, z nogami po szyję, kroczącą dumnie po szkolnym dziedzińcu, obserwowaną przez kolegów, którym nie pozostawało nic innego jak tylko patrzeć i wzdychać. Rhys wyobraził sobie siebie pośród grupki chłopców, jak zaciąga się fajką, wodząc wzrokiem za dziewczyną z długimi nogami, cudnymi rzęsami i bujnymi, kręconymi włosami rozwiewanymi przez wiatr. — Pewnie się zdarzyło. Sądzę, że Mickey trochę rozrabiał. Ale nie do tego stopnia, żeby trzeba było wzywać dziewięć wozów strażackich, kochanie. Mówiła o tych sprawach z taką nonszalancją. I z głębokim smutkiem; słyszał go w jej głosie mimo urywającego się przekazu telefonicznego, szumu ogrzewania w samochodzie i warkotu otaczających go zewsząd pojazdów. Chroń się, broń, nie pozwalaj nikomu zbliżyć się do siebie na wypadek, gdyby cię nie kochał. Rozmawiaj o nim, nie mów na swój temat. Tęsknił za Mo całym sercem z tysiąca różnych powodów. TLR — Jesteś jeszcze w biurze?
— Oczywiście. Przecież w domu Mickey plącze się pod nogami. — Chryste, to już szmat czasu. — Nawet mi nie mów. Bywało, że siedział w domu przez kilka tygodni między zleceniami, ale tym razem ciągnie się to od miesięcy. W każdym razie od dwóch miesięcy. Dostaję szału. Opowiedz mi, co dzisiaj robiłeś. — Rano rekonstrukcja, trzymiesięczne niemowlę. — To ten zabieg z workami z lodem? — Tak, istny dreszczowiec. Okłada się głowę lodem, wywołuje kriostazę, kieruje krew do oksygeneratora, chirurdzy operują serce, korygują urodę, przywracają przepływ krwi, ogrzewają pacjenta, i wszystko gra. — Grało? — Jak najbardziej. To był maleńki twardziel, z kompletnego zdechlaka zrobiło się normalne niemowlę, gładko, bez hec, bez najmniejszych zakłóceń. — A po południu? — Trzy bypassy. Dwa nagłe wypadki. Sami starsi panowie — pociągną jeszcze kilka lat. — Pewnego dnia powiedzą tak o nas. Rzekła coś kompletnie absurdalnego. I między innymi za to ją ubóstwiał. — A jak tobie minął dzień? — Przyjęłam dostawę czternastu par zasłon z lambrekinami i opaskami do kompletu, odesłałam sofę, która była zbyt duża i nie mieściła się do windy, ani nie dawała się wnieść po schodach, i podpisałam umowę z Pot Pourri na osiemnaście aranżacji kwiatowych wymienianych dwa razy w tygodniu. Muszę sprowadzać cię na ziemię, tego ci potrzeba, prawda? — Nie wiem, jakbym bez ciebie funkcjonował. — Podczas rozmowy z Mo wiele prawdziwych słów wypowiadało się żartem. — To jak, urządzamy sobie wspólną gwiazdkę? — Nie widzę przeszkód. La Braderie de Saucisson-le-Mauconfit, skupisko starzyzny, festiwal bibelotów i ozdóbek, drugi co do wielkości pchli targ w północnej Francji, zawsze w pierwszą niedzielę adwentu. Jakże mogłabym pozwolić ci przegapić taką okazję? Do szkoły dotarł już po zapadnięciu zmroku. Budynek stał opustoszały niczym dom, w którym straszy, personel i uczniowie już dawno wyjechali na ferie. Z wyjątkiem Toby’ego i młodej zastępczyni dyrektorki, których zastał w pokoju dziennym mieszkania służbowego dyrektorki szkoły. — Tato! — wykrzyknął Toby, zrywając się na równe nogi. Tak, miał nieczyste sumienie. Był wysoki. Boże drogi, wzrostem
doścignął już niemal Rhysa. Czy to możliwe, żeby tak wystrzelił w ciągu dwóch tygodni? — Synu — odparł Rhys, mając się na baczności. No dobrze, nagle urósł, ale poza tym był normalnym chłopakiem o brązowych włosach, rumianych T L R policzkach, prostych plecach, wysmukłych kończynach. Cóż takiego mógł zbroić? — Nic się nie stało, tato, niczego nie przeskrobałem — zapewnił go Toby radosnym tonem. — Po prostu nie chciał wyjechać na ferie — rzekła zastępczyni, wstając z sofy w sposób, który każdemu mężczyźnie przywodził od razu na myśl Wenus wyłaniającą się z morskiej piany. — Nazywam się Sweetling. Chyba się nie znamy. Rzeczywiście, słodziutka. Może sprawiały to długie loki w kolorze wanilii, wysypujące się spod dziewczęcej spinki, która miała je przytrzymywać. W każdym razie wyglądała na nie więcej niż szesnaście lat. Za dziesięć lat jego syn i ona znajdą się w okresie poszukiwania stałego partnera. — Nie chciałem wyjechać — Toby powtórzył za nią jak echo. — Schował się, gdy reszta wsiadała do autobusu jadącego na dworzec — wyjaśniła, trzymając swego podopiecznego za ramiona. — Wymknął się z ukrycia, kiedy już wszyscy odjechali. Powinnam była powiadomić któregoś z nauczycieli, lecz nikt nie został. Ale skoro zjawił się pan, nic złego się nie stało. Rhys odesłał syna po walizkę i do toalety. — Czy on sprawia jakieś kłopoty? — zapytał. — Ależ nie, żadnych — zapewniła, wzruszając bardzo spiczastymi ramionami. — Nie ma mowy o rzeczach, które zdarzały się poprzednio. Poinformowano nas, oczywiście, o tamtym incydencie. Jest tylko nad wyraz spokojny, prawda? Ale lubi swoją muzykę. — Spokojny? Cholerne szkoły i te ich eufemizmy. Jeśli coś było nie w porządku, to zapewne można było nazwać to po imieniu? — Nie wykazuje zainteresowania zawieraniem przyjaźni. Jeśli gdzieś znika, zawsze wiemy, gdzie go szukać. W którejś z sal muzycznych. — Gdy wspomina pani o niezawieraniu przyjaźni… — Nic więcej się za tym nie kryje. Dajmy mu czas. Jest tu dopiero pół semestru. Z pewnością się zadomowi. Czasem przychodzi do mnie
porozmawiać. — O czym? O czym rozmawia? Teraz sprawiała wrażenie zaniepokojonej. Coś skrywała i nie miała ochoty ujawnić tego podczas tej rozmowy. — Głównie o operach mydlanych w telewizji. Wszyscy oglądają EastEnders. — Więc co właściwie się stało? — zapytał później syna Rhys, kiedy zatrzymali się na stacji benzynowej przy autostradzie, by zjeść coś, co nie było niczym więcej jak żałosną imitacją normalnego posiłku. — Nie wiem. — Toby wlepił wzrok w brzeg swojej pizzy i zmagał się z gumowym ciastem, wbijając w nie nóż i widelec. — Musisz wiedzieć. — No, ale nie wiem. TLR Chłopak wycofywał się, nie chciał być niegrzeczny. Toby zawsze wolał uciec w milczenie, niż ryzykować obrażenie drugiego człowieka. Rhys dostrzegł w tym zachowaniu siebie i to z taką wyrazistością, że aż go to rozzłościło. — Zwyczajnie stałem wraz z innymi, czekając na wejście do autobusu i… nagle… no, po prostu nie mogłem wsiąść. Odszedłem na chwilę i czekałem, aż odjadą ale potem dotarło do mnie, że nie mam jak dostać się do domu, poszedłem więc odszukać dyrektorkę, tylko że nikogo już nie zastałem. Nie pytaj mnie, dlaczego, tato. Dla mnie to też zagadka. Sam nie wiem, co mnie napadło. Ponieważ nie można było liczyć na lepsze wytłumaczenie, Rhys był zmuszony przyjąć to, co usłyszał, za dobrą monetę. Dziesięć minut później, kiedy ponownie skręcił na pas szybkiego ruchu, otrzymał nagrodę w postaci pytania, którego znaczenia sobie nie uświadamiał. — Czy mama jest w domu? — Pewnie tak. Zwykle jest. — Ale dziś wieczorem? Jest w domu? — Nie, zaraz, wyszła do klubu na brydża. Zazwyczaj wraca stamtąd koło jedenastej. — Dlaczego ona wiecznie siedzi w domu? — Czy ja wiem, lubi być staroświecką mamunią i spędzać czas w domu z rodziną — zasugerował Rhys, nie przekonując tym nikogo, nawet samego siebie.
— Szkoda. Powinna gdzieś wychodzić. Mogę pożyczyć twój telefon? Rhys podał mu komórkę. Jego tajemniczy syn skulił się przy telefonie i przez około dziesięć minut mamrotał coś do słuchawki. Po czym opadła mu na bok głowa i zapadł w sen. Laura nie była jedyną kobietą na przyjęciu urodzinowym Charlesa. Była tam jeszcze kuzynka Jabby w zielonych brokatowych szarawarach i turbanie, wymachująca rękami, na których pobrzękiwały bransolety. Były również dwie dziewczyny z nogami jak fasolki szparagowe, suchymi, kościstymi tyłkami i spiczastymi stalowymi kolczykami wkłutymi w zgrubiałą skórę, na której namalowano kredką brwi. Oprócz tych trzech dziewczyn oraz Laury, pozostałe dwie setki gości składały się wyłącznie z mężczyzn. Czarne skórzane płaszcze leżały zwalone na kupę na łóżku w głównej sypialni niczym skóry zrzucone przez stado dinozaurów. Było to niewielkie podwójne łóżko z czterema narożnymi słupkami z kutego żelaza. Pod ścianą, gdzie w ich własnym domu Laura ustawiła francuską szafę z frontem z drucianej siatki, Charles i Pascal zamontowali płyty z ciemnego drewna, bez uchwytów. Laura odważnie stuknęła w jedną z nich, płyta się otworzyła, ukazując wyłożone lustrami wnętrze oraz półki wypełnione lśniącymi butami na prawidłach. — Imelda Marcos pękłaby z zazdrości — zauważyła. Andy zerknął na własne buty; były na szczęście pokryte warstewką kurzu. — Jak w Różowym Pałacu, co? Andy skrzywił się. Homofobiczne kpiny, bo gospodarz jest gejem? Nie, nie, nie. Z dołu dobiegał donośny gwar rozmów. W suterenie pulsował dyskotekowy rytm. Goście byli też w T L R ogrodzie, palili papierosy. Dzień przed tym, jak nowi sąsiedzi objęli dom w posiadanie, przyjechał przedsiębiorca budowlany i stworzył ogród w hołdzie Luisowi Barraganowi. Stanęły tam różowy mur, duże donice, pojawiły się kamyczki, prostokątna sadzawka z wodą i nie było ani jednej rośliny. Andy i Lama zeszli na dół. — Lepiej się pilnuj. — Laura roześmiała się Andy’emu do ucha, opierając się na nim, gdy wchodzili do salonu, który mógł zdezorientować, bowiem do złudzenia przypominał ich własny, przynajmniej pod względem architektonicznym. — Jeśli poczujesz się zagrożony, kiwnij do mnie głową — poradziła.
Andy stanął w progu. Skrępowanie zawsze czyniło z niego niezdarę. Podłoga z twardego drewna potęgowała robiony przez gości hałas. Okna ziały nagością, żaluzje były podniesione. Całą przestrzeń luźno wypełniały grupki imprezowiczów, jaskrawe światła rzucały wyraźne cienie na puste, białe ściany. Przy oknie na drugim końcu pokoju ustawiono gigantyczny kaktus. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominał penis. Na czubku był jakby nieco napęczniały, a kąt, pod jakim się pochylał, nasuwał czysto obsceniczne skojarzenia. W cieniu kaktusa ujrzeli Pascala obracającego się jak przekrzywiony wiatrowskaz. Z okazji urodzin swego partnera wystroił się w pomarańczowy, nylonowy T-shirt ozdobiony wzorem w chmurki, który marszczył się na ramionach i podwinął się na brzuchu, odsłaniając górę noszonych na biodrach spodni. Przyciskał do piersi wysoką i niemal opróżnioną szklankę i nieustannie odwracał się na wszystkie strony, jakby oczekiwał, że ktoś zagai rozmowę. Tymczasem ludzie znajdujący się w jego pobliżu zachowywali dystans. — Nawalony jak sztucer — orzekła Laura. — Charles powinien uważać. — Dlaczego? — zdziwił się Andy. — Nie zauważyłeś? Poczuł jej ciężar na swym ramieniu, gdy usiłowała szepnąć mu coś poufnie, opuścił więc głowę. — Ma kłopot z Pascalem — wysyczała mu do ucha. — Sadomaso. Granat z odbezpieczoną zawleczką. Coś wisi w powietrzu. Andy zachodził w głowę, skąd ona to wiedziała. Zastanawiało go, jakim cudem w upiciu się Pascala od razu dopatrzyła się grożących Charlesowi kłopotów. — Skąd wiesz? — Widzę, jak zachowuje się Charles, kiedy wraca z biura. Bierze głęboki oddech, nim włoży klucz do zamka. Nie dostrzegłeś tego? Na pewno też zauważyłeś. Z obserwacji Andy’ego wynikało, że Pascal przychodzi i wychodzi o bardzo różnych porach. Charles wiódł uregulowane życie, trzymał się uporządkowanego planu zajęć, wychodził do pracy mniej więcej w tym samym czasie co Laura. — Nikt nie kocha podstarzałego pedała z czterdziechą na karku — usłyszeli gdzieś w pobliżu T L R
mocny, smutny głos. Dobiegał z kręgu stojących obok Laury mężczyzn, a człowiek, który wygłosił tę uwagę, obserwował Pascala sterczącego samotnie pośród swej domowej pustyni i chwiejącego się na niewyczuwalnym wietrze. — To on ma cztery dychy? — zainteresował się ktoś z grupki. — Nie wiedziałem. — Musi tyle mieć — obstawał przy swoim rozmówca. Wyglądał na starszego od pozostałych, miał świecącą, dziobatą twarz. — Inaczej po co by się tak starał? — Ty to nazywasz staraniem? — Wiem, wiem, ciężko w to uwierzyć. — No cóż, niekoniecznie trzeba z tego powodu robić wielką aferę. — Pascal ma po prostu dobrze w czubie, no nie? — Na to wygląda, ale z nim nigdy nie wiadomo. Pewnie ma prochy poupychane w całym domu. Albo dostał coś od swoich koleżków. Wiesz, z kim się zadaje. — Oni tu są? Zaczęli rozglądać się po pokoju, jakby dopiero przyszli i szukali towarzystwa. — Nie widzę żadnego, chwała Bogu. — Tak, ja też nie. Spojrzenie równie chłodne jak snop światła latarni morskiej prześlizgnęło się teraz po Laurze i Andym. — Typowe, prawda? Bardzo do Charlesa podobne. — Udawanie, że wszystko jest cacy, że nikt nie ma problemów. Żeby było miło. Laura śmiało wdarła się do ich kręgu. Andy poczuł, że się wzdryga. — Charles jest sympatyczny — zagaiła. — W każdym razie tak uważamy. Mieszkamy obok. — Och, więc to wy jesteście sąsiadami — najstarszy z mężczyzn usiłował powiedzieć to bez emfazy, ale jego starania spaliły na panewce. — Charles o was opowiadał — rzucił ktoś inny z grupki. Teraz przyglądali się im z zainteresowaniem. Przez jedną absurdalną chwilę Andy’emu wydawało się, że wszyscy wlepiają wzrok głównie w niego. Jako mąż takiej samicy alfa jak Laura, nie był przyzwyczajony do skupiania na sobie uwagi. Może ich spojrzenia spoczywały na nim nieco dłużej dlatego, że był wyższy. — Mam na imię Laura — przedstawiła się, wyciągając drobną, kształtną
dłoń. — A ja Andy — dodał. Wszyscy uścisnęli im dłonie z pewnym zaskoczeniem, ale i z entuzjazmem. — A więc — rzekł najstarszy, kiedy pozostali odsunęli się wyczekująco — mieszkacie w zielonym Westwick, tak? Od jak dawna? Gdy Andy’emu serce kurczyło się na myśl o towarzyskiej pogawędce, Pascal stracił równowagę i upadł na kaktus. Roślina zachwiała się w terakotowej donicy i przechyliła, rozdzielając gości i T L R wydobywając z ich gardeł okrzyki przerażenia, aż wreszcie runęła na podłogę z ciężkim warzywnym plaśnięciem. — Ja pierdolę — wydusił najstarszy. — Ten chwast kosztował majątek — przypomniał sobie ktoś inny. — I co? Połamały mu się kolce? — zapytał ktoś. — O Boże, odpadł czubek — zrelacjonował stojący na przedzie mężczyzna. Tłum zamarł, najpierw ze strachu, potem ze zdumienia, wkrótce zaś, jak Andy zorientował się bez najmniejszego trudu, z niechęci przed zbliżeniem się do Pascala, który leżał na ciemnych deskach podłogi, wijąc się i krzywiąc. — Krwawi? — zapytał ktoś przed Andym. — Stąd nie widzę. — Pascal zawsze krwawi, no nie? — brzmiała odpowiedź. Pascal podciągnął się do pozycji siedzącej, jęcząc przy tym i stękając. Zaraz potem popełnił błąd, ponieważ wyciągnął rękę i usiłował oprzeć się na kaktusie, by wstać. Teraz z kolei wrzasnął on, a był to krzyk przejmujący. Wszyscy stali jak wryci. Ktoś musiał zaradzić sytuacji. Na litość boską, przecież chłopak autentycznie krwawi. Wymaga tego zwykła ludzka przyzwoitość, zwykły zdrowy rozsądek. Zwykły? Kto uważał to za zwykłą rzecz? Z pewnością nikt z tutaj zgromadzonych. Chłopak leżał na podłodze i pojękiwał, a wszyscy stali z boku i rzucali drwiące uwagi. Andy przepchnął się przez tłum, uklęknął przy Pascalu i po-mógł mu wstać. Pascal przesunął dłonią po oczach, jakby coś przesłaniało mu wzrok, i powiedział: — Nic mi nie jest. Zostaw mnie w spokoju. Przez cienki pomarańczowy podkoszulek przesiąkały plamy krwi. — Krwawisz — poinformował go Andy. Materiał koszulki był w kilku miejscach rozdarty. — Powbijały ci się kolce. — Cholerne gówno — zaklął Pascal. Odwrócił się, by kopnąć zwaloną
kupę tego, co pozostało z kaktusa, czubek jego buta wbił się aż po palce w mięsistą łodygę, a Pascal się zatoczył. Gdyby Andy go nie podtrzymał, upadłby ponownie. — O Jezu. — W progu zjawił się Charles, goście rozstąpili się, by mógł podejść do swego pokaleczonego partnera. — Spieprzaj, ty — wybełkotał Pascal. U nasady włosów na czole zaczęła nieśmiało pojawiać się krew. Mając za sobą wieloletnie doświadczenie z George’em, Andy przewidział dalszy przebieg wieczoru w najdrobniejszych szczegółach. Dla niego przyjęcie się skończyło. Dla pozostałych właśnie się zaczęło. Andy resztę wieczoru spędzi na pogotowiu w Helford, w miejscu dobrze mu znanym z wielu pełnych T L R niepokoju chwil ojcostwa. A to niemowlę wypadło z łóżeczka, a to maluch nałykał się sprayu na mszyce, kiedyś Laurze zagrażało poronienie, następnie niemowlak sturlał się z łóżeczka, ośmiolatka spadła z kucyka, dziesięciolatka przebiła sobie błonę bębenkową, a teraz sąsiad pederasta urżnął się jak bela i zrzucił na siebie kaktus. Jak można było przewidzieć, nagle zapadła decyzja, że Pascala trzeba odwieźć do szpitala. Pascal bronił się jak kot przed kąpielą. Towarzystwo go nie słuchało. Pascal uderzył kilka osób, zatoczył się, upadł, rozciął sobie głowę o kant stołu i zemdlał. Kilka głosów przekonywało, że nie zabierze go żadna taksówka. Nikt nie chciał zaoferować własnego auta. Wykorzystanie żółtego lamborghini w charakterze karetki pogotowia nie wchodziło w rachubę. Andy z rezygnacją zwiesił ramiona i zaproponował swoje volvo. Pascal odzyskał przytomność, posłał kilka kopniaków w stronę Charlesa, wrzeszcząc: — Zostaw mnie w spokoju, ty draniu! Znikaj z mojego życia! — Dam sobie z nim radę. — Andy uspokoił Charlesa. — Nie jest mocno pokaleczony. Masz gości, jesteś nam tu potrzebny — przekonywała Laura z udawaną skromnością. — To twoje urodziny. — Skoro tak… — Charles zawiesił głos. Andy zaczął szykować się do odwiezienia Pascala do szpitala. W progu Charles wykrzywił się niczym święty Sebastian i powiedział: — Tak mi głupio. Poradzisz sobie? Kiedy pielęgniarka robiła mu zastrzyk uspokajający przed przystąpieniem do usuwania kolców, Pascal chwycił Andy’ego za rękę i uśmiechnął się jak anioł.
— Jesteś jak mój tato — powiedział. Miał białe, perłowe zęby. — Albo jaki powinien być tato. O piątej nad ranem, kiedy Andy jechał do domu, Pascal mamrotał coś zza bandaży i, sądząc po zapachu, przez wszystkie pory wyparowywał z niego alkohol. Na miejscu zastali Laurę i Charlesa opartych o siebie na sofie. W stojącej na podłodze butelce pozostała kapka Southern Comfort. — Czy kiedykolwiek zdołam ci się odwdzięczyć? — zapytał Charles jak mężczyzna, któremu ktoś zawiózł auto do myjni. Wtedy Pascal ocknął się na tyle, by zamierzyć się na swego partnera. — Lepiej się pożegnajmy — rzekł Charles. — Dam sobie radę. On dojdzie do siebie, jak zwykle. Pascal na niego splunął. Wyszli, a gdy Andy otwierał drzwi domu, Laura oznajmiła: — Bawiłam się doskonale. — Chryste, czasem mnie przerażasz. Andy zatrzasnął drzwi na świat zewnętrzny z pewną satysfakcją. — Musisz przyznać, że ożywili nieco sąsiedztwo. Nie mógł stłumić ziewnięcia. — Tak bym tego nie ujął. — Biedaczysko — Laura ulitowała się nad Andym. — Poczciwy stary Andy, zawsze zajmuje się T L R bagnem, którego nikt inny nie chce tknąć. — Oni by go tak zostawili — bronił się. — I słusznie — odparła. — Matko, ci dwaj to mają problemy. Coś w sposobie modulacji jej głosu sprawiło, że Andy pozostał przy swoim osądzie sytuacji. Oboje byli zmęczeni, ale wcale nie senni, natrafili w telewizji kablowej na powtórkę On the Town i oglądali z błyszczącymi oczami. Kiedy Gene Kelly zaczął kręcić piruety na suchym lodzie i głupawo wywracać przy tym oczami, Andy poczuł zażenowanie. Gene Kelly zawsze popadał jego zdaniem w lekką przesadę. Zaczął rozmyślać o własnym życiu. Po chwili odezwał się do Laury: — A my? Jak uważasz? Czy my mamy problemy? — Ależ skąd, skarbie. Cóż to w ogóle za pytanie? — Osunęła się i wsparła o jego masywne ramię. Czyżby miała ochotę? Kiedy nie byli jeszcze małżeństwem, nim wychodzili do kina czy raczej kiedy on zabierał ją do kina, przytulała się do niego w ten sposób. Andy przesunął palcami po piersi, do której miał
łatwiejszy dostęp. Laura wyprostowała się, jakby miała taki zamiar od samego początku. Niby nic takiego, niby nie można nazwać tego odrzuceniem. W każdym razie było to zdecydowane nie. Mickey był w łazience. Na brzegu wanny osłona maszynki do golenia, na parapecie okiennym pusta szklanka, z której unosił się zapach Jacka Danielsa, ręcznik poplamiony krwią, na podłodze koło klozetu rozbryzgany mocz, na przyklejonej na brzegu wanny kostce mydła kilka włosów łonowych w mysim kolorze, mydelniczka pusta i czysta. Brakowało papieru toaletowego. Tubka pasty do zębów nie miała zakrętki. Właściwie większość tubek była pozbawiona zakrętek — najzwyklejsza pasta Colgate Mickeya, amerykańska pasta z dodatkiem proszku do pieczenia, żel sensodyne, którego używała Mo oraz jej pasta wybielająca genevieve. Jedynie należący do Mo specjalny francuski preparat homeopatyczny do czyszczenia zębów miał jeszcze zakrętkę, tyle że tubka była pusta i spłaszczona, a środek czyszczący wyciśnięty do samego końca. Mickey był również w pokoju dziennym. Telewizor nastawiony jak zwykle na MTV, dźwięk przyciszony. Zegar na magnetowidzie, który Mo ustawiała dziesięć minut naprzód, ponieważ jej życie wypełniło się nagle spotkaniami, przeprogramowany został na dokładny czas. Pięć rozłożonych i przewertowanych gazet leżało w stercie na niskim stoliku obok talerza, na którym zasychała plama keczupu. Od ozdobnego, dziewiętnastowiecznego lakierowanego krzesełka dziecięcego z intarsją odpadła noga. Jeden z czerwonych welwetowych podgłówków miał plamę wielkości dużej tarczy zegarka. Nowa moherowa narzuta w kratę została ściągnięta z oparcia sofy i zamieniła się w kocie legowisko. W jednym z kinkietów brakowało trzech kryształków. Pokój wypełniał odór starego curry i dopiero po bitych dziesięciu minutach poszukiwań Mo udało się znaleźć talerze z zaschniętymi resztkami jedzenia, wciśnięte na górne półki. Mickey był w kuchni. Z kranu ciekła woda. Wokół tostera rozsypane okruszki. W zlewie stał kubek, ucho kubka leżało obok na blacie. Patelnia ze stali nierdzewnej została wyszorowana ostrą myjką i T L R porysowana już na zawsze. W czajniku nie było wody, w dzbanku z filtrem również. Kuchenkę mikrofa-lową wyłączono w połowie cyklu. Mickey wepchnął do lodówki sześciopak piwa, w którym brakowało jednej
butelki, zgniatając przy tym torbę z sałatą którą mieli zjeść na kolację. W salce bilardowej kule były ułożone idealnie na swoim miejscu, wszystkie kije znajdowały się w stojaku, kreda leżała w pudełku, a wszystkie kompakty przy odtwarzaczu były schowane do pudełek. Jedynym śladem obecności Mickeya w tym pomieszczeniu były wypełnione po brzegi popielniczki, które wyniósł do kuchni i postawił obok misy na owoce. Pozostawione w dużej ilości skręty wskazywały, że towarzyszył mu George. Coś nawet zawiodło Mickeya do biura żony. Deska kreślarska ustawiona była poziomo, gdy tymczasem Mo ustawiała ją pod kątem. Kilka szuflad się nie domykało. Pudełko na płyty leżało rozłożone przed monitorem, klawiatura znajdowała się na podłodze. Faks nie działał. Mo przywróciła na biurku porządek i próbowała sprawdzić e-maile. Przez ekran przewaliła się lawina komunikatów o błędzie. Dociekając, co się stało, zauważyła, że został odłączony modem. Pani detektyw wywnioskowała, że ktoś manipulował przy jej stacji roboczej. Kiedy Mickey kręcił reklamy, rzadko bywał w domu, a często w hotelach. Gdy zdjęcia się kończyły, jego dom stawał się miejscem jednocześnie swojskim i obcym. Równie dobrze można by przyjąć pod własny dach włóczęgę z ulicy. Mickey nigdy nie nauczył się, co i jak działa oraz gdzie Mo przechowuje różne rzeczy. Zawsze mu się wydawało, że zaraz zjawi się pokojówka i uprzątnie bałagan. Tym razem zadomowił się na sześć długich, bezładnych, zdezorganizowanych miesięcy, a w tym tygodniu sprzątaczka miała wolne. Był wczesny wieczór. Kiedy Mo wychodziła rano do pracy, w domu panował idealny porządek, a Mickey jeszcze spał. Spędziła cały dzień w pierwszym pokazowym wnętrzu La Maison, tworząc tam piękno i ład dla wyimaginowanych nabywców, którzy będą rozchwytywać taką okazję. Ustaliła, że cały rozgardiasz powstał za sprawą Mickeya pomiędzy godzinami dwunastą a dziewiętnastą, znała go bowiem aż nazbyt dobrze. Mo poszła napełnić szklankę dietetyczną colą i Jackiem Danielsem. Podłączyła na nowo komputer, podniosła z podłogi klawiaturę i sprawdziła pocztę. Ponieważ biuro na zapleczu La Maison tonęło w lawinie tkanin i dodatków pasmanteryjnych, łatwiej było wykonywać pracę papierkową w domu. Pomiędzy listami wysyłkowymi i potwierdzeniami zamówień znalazła się wiadomość od Joe z prośbą o przesłanie petycji dotyczącej przestrzegania
praw człowieka w Afganistanie. Jej nazwisko było ostatnie na liście dwudziestu osób, a Joe nie załączył dla niej pozdrowień. Zrobiła, jak prosił, a potem odpisała: „Walkę z uciskiem jak najbardziej popieram, ale co się dzieje z tobą?” Podkładając wkład do notesu, ustawiła równo stół kreślarski, pozamykała szuflady, ułożywszy uprzednio ich zawartość, zapięła futerał na płyty kompaktowe i odłożyła go na miejsce, przeprogramowała faks. Z nowym drinkiem dla pokrzepienia sił ruszyła do łazienki, gdzie zaczęła od oczyszczenia mydła z T L R włosów i wyszorowania wanny. Szybko i wprawnie sunęła przez pozostałą część mieszkania, odkładając wszystko na swoje miejsce, sprzątając, przywracając ład. Aksamitnego wałka nie dało się uratować, można było jedynie wypić kolejnego drinka i przejść nad plamą do porządku dziennego. Gdy myła popielniczki, poczuła, że ma wilgotne policzki. Była północ. Mo podeszła z ociekającymi wodą popielniczkami do drzwi frontowych, stanęła przed domem i cisnęła je na ścieżkę. Roztrzaskały się, a okruchy szkła połyskiwały na ziemi w słabej żółtej poświacie z ulicy. „O co chodzi?”, spytała samą siebie Mo. Obejmując koniuszkami palców brzeg szklanki zawierającej trunek na frasunek, skrzyżowała nogi, usiadła na wycieraczce i oplotła ramionami kolana. Strzeliste drzewa Maple Grove przesłaniały niebo. Nie drgał ani jeden liść. Blask ulicznych latarni rozmywał barwy drzew. Gęsta rosa późnej jesieni przesycała powietrze wilgotną mgłą. „O co chodzi?”, rzuciła pytanie w pustą przestrzeń i usłyszała, jak jej słowa ulatują w przeraźliwą nocną otchłań ulicy na przedmieściach. „Przecież nie o popielniczki”, wyszeptała do samej siebie. „I chrzanić to mydło. Po prostu chrzanić to”. Łzy, które dotąd sączyły się z kącików oczu, teraz wezbrały pod powiekami i spływały śmiało aż do ust. Otarła je wewnętrzną stroną przegubów dłoni. Czy ja go nienawidzę? Po tylu latach — czy gdzieś w głębi, pod całą tą zewnętrzną irytacją, kryje się jeszcze miłość? Czy ukryta rzeka miłości toczy jeszcze swe wody, czy nie ma już nic? Czy zaczynam go nienawidzić? Czy kiedykolwiek go kochałam? Czy kocham Rhysa? Czy potrafię kogokolwiek kochać, czy moje uczucia wyschły już całkowicie i mam to wszystko poza sobą? Czy coś by się zmieniło, gdybym urodziła jeszcze jedno dziecko? Pragnęli założyć dużą rodzinę. Jej ciało miało jednak inne plany.
Początkowo — złudne poczucie sukcesu. Joe, ich doskonały syn. Idealna ciąża, idealny poród, idealne dziecko. Optymalna przerwa, dwa lata z haczykiem, decyzja o drugim dziecku i odkrycie, że szczęście się wyczerpało. Dwie ciąże zakończyły się przed dwunastym tygodniem, dwa epizody, w które tak trudno było uwierzyć, że czasem wydawało jej się, że są tylko wytworem jej wyobraźni. Mickey, który obchodził się z nią jak z jajkiem; po tych przeżyciach bruzdy na jego czole nigdy nie zniknęły. A potem — nic. Skończyły się miesiączki. Wczesna menopauza. Koszmarne słowo. Co dzień rano podczas mycia zębów przyklejała na udzie plaster HTZ, który podczas wyjazdów Mickeya pozostawał tam przez dwadzieścia cztery godziny, przypominając o porażce. Ostatnio czuła się tak, jakby jej ciało usiłowało zastartować jeszcze raz. Jednego dnia jej piersi rozkwitały, innym razem gwałtownie odzywało się libido. Albo miała wielki apetyt na czekoladę. Albo obrzmiewały jej kostki. Albo wyskakiwał na twarzy pryszcz. Przez mętlik w jej głowie nie przebijały się żadne odpowiedzi. Mo opróżniła szklankę i oparła się o ościeżnicę drzwi. Muszę z tym skończyć. Co wieczór kładę się spać wstawiona. Wreszcie alkohol zrobił swoje i myśli przestały się kłębić. Mo zaparła się piętami o wycieraczkę, podciągnęła się do pionu, zamknęła drzwi i poszła na górę. TLR Kilka godzin później Mickey wrócił z George’em. — Co to? Szyba samochodu? — Szkło zachrzęściło im pod stopami. — Skąd szyba w ogrodzie przed domem? — Wiem, co to jest — powiedział Mickey i na tym poprzestał. — Żonka miała atak furii? — zorientował się George. — Tak to wygląda. Obaj uznali temat za wyczerpany i, nie widząc przeszkód do rozegrania partyjki bilardu, grali tak długo, aż ze zmęczenia nie potrafili złożyć się do kolejnego uderzenia. Rano Mickey zapytał żonę: — Dajesz mi do zrozumienia, że powinienem rzucić palenie? — Nie. — Ubierała się do pracy. Spodnie, bliźniak, biżuteria, usta pomalowane jaskrawą szminką. — W takim razie o co chodzi? Dlaczego nasz ogród jest zasypany
potłuczonym szkłem? — Ponieważ rozbiłam popielniczki, Michael. — Połapałem się, kiedy brnąłem przez odłamki po ścieżce, Maureen. Czy uszkodzony statek można skierować na spokojne wody komedii, czy jest skazany na rozbicie się na rafach kłótni? Spierali się rzadko. Sprzeczka jest jak pas de deux, potrzeba wielu prób, by dobrze wypaść, a Mickey i Mo przebywali ze sobą tak rzadko, że wyszli z wprawy. Mo zakończyła proces kreowania swego wizerunku i stanęła przy końcu łóżka, by wykonać ostatnie zadanie. — Dlaczego nie chcesz zrozumieć? Mam dwa życia. Jedno, kiedy tu jesteś i tworzymy parę. Drugie, kiedy pracujesz i jestem zdana na siebie. Za każdym razem, kiedy wracasz, czuję się tak, jakby ktoś obcy naruszał moją prywatność. Muszę odnaleźć nową tożsamość. Musimy od nowa znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jesteśmy, na nowo nauczyć się ze sobą żyć. Czasem wydaje mi się, że oszaleję. Mickey miał się na baczności. Wiele lat wcześniej zauważył, że Mo potrafi dbać o swoje sprawy. To go dręczyło, budziło w nim niepokój. Ona umie radzić sobie w życiu. Cóż, skoro tak, to nie ma nad czym się rozwodzić. Nic tu po nim. Nie ma się o co martwić. Mo da sobie radę. Dlaczego miałby się denerwować? Dlaczego, do diabła, w jego serce miałoby wbijać się ukradkiem to maleńkie ostrze lęku? Bo jego żona potrafi żyć bez niego? A tam, do cholery. Niech sobie robi, co chce. On ma własne życie, niewiele może tu wskórać. — George pozamiatał — poinformował Mickey. — O Boże, tylko nie George. — Nie ma go tu, poszedł do domu. Nie powinien był iść, ale poszedł. — Teraz rozumiesz? — Tak, rozumiem — przyznał. — Nie wiem tylko, jak temu zaradzić. Muszę wyjeżdżać, muszę T L R wracać. Kiedy nie ma mnie w domu, zarabiam kupę forsy. Jeśli przestanę wracać, nie będziemy dłużej małżeństwem. Mo kiwnęła głową. Mickey wiedział, że Mo się spieszy i że musi zjawić się w pracy na czas, a ponieważ dla niego czas się nie liczył i przez cały dzień nie miał żadnych obowiązków, czuł rozdrażnienie. Mo odsunęła się i włożyła buty. Wyglądały na nowe. Z wężowej skórki,
bez pięt, seksowne. Dlaczego, cholera, miałby się gryźć? — Jeśli wkrótce nie dostaniesz jakiejś roboty, zwariuję — rzekła, lustrując wnętrze torebki, by uniknąć patrzenia mu w oczy. — T y zwariujesz. — Jakoś nieszczególnie cię to obchodzi. — Obchodzi — zapewnił. — Ale zasiłek mi nie grozi. Pieniędzy nam nie brakuje. — Nie chodzi o pieniądze. Rusz się, znikaj stąd, jazda do pracy, masz coś do zrobienia. Zamiast tego Mickey powiedział: — Wczoraj zaproponowano mi reklamę tamponów, to sektor środków higieny dla kobiet. Mam się zgodzić? — Nie zwalaj decyzji na mnie. To twoja kariera. Zrób, jak uważasz. — Chcesz, żebym wziął tę robotę? — Powiedziałam: nie obarczaj tym mnie. — Nie będę reklamował jakichś pieprzonych tamponów tylko po to, żeby nie wypaść z gry. — Żadnych tamponów, to była złota zasada. Reklamy produktów higienicznych dla kobiet miały odpowiednie konotacje. Wiedział, że Mo ma tego świadomość. Złagodniał. — Kochanie, problem nie dotyczy wyłącznie mnie. Cała branża przeżywa kryzys. Coś się wykluje. — Sądziłam, że zyski nigdy nie były wyższe. Gdzieś o tym czytałam. — Och, widzę, że jesteś ekspertem. — Nie dam się sprowokować. — Mo ruszyła ku drzwiom, pragnąc wyrwać się na wolność. — To twoja sprawa. Prowadzę podwójne życie i dostaję od tego pomieszania zmysłów. Więc od czasu do czasu natkniesz się na potłuczone szkło. — Zawsze zależało ci na pieniądzach. — A komu nie zależy? Ja też zarabiam. Biorąc pod uwagę moje obecne zlecenie i twoje podejście do sprawy, w tym roku to ja będę żywicielką rodziny. — Wolałabyś, żebym się wyprowadził — powiedział, zastanawiając się, jak te słowa przeszły mu przez gardło. — Kiedy cię tu nie ma, żyje się dużo łatwiej — przyznała. — Spóźnię się, muszę lecieć. Z łóżka obserwował, jak zatrzaskują się drzwi i jego żona znika. Czy powinien zadzwonić do biura, dowiedzieć się, co słychać? Mickey usiadł na skraju łóżka, pocierając kciukiem brodę i rozważając możliwości. Pokręcić się, T L R
zadzwonić, gdzieś wpaść, zjeść z kimś lunch, dbać o ruch w interesie. Niech to szlag, nie robił tego od lat. Od razu pomyślał sobie o Status Quo, jak zmienili skład, wbili się w stare lewisy, popuścili pasy o kilka dziurek, jak Francis Rossi związał w kucyk swe przerzedzające się na czole włosy i znowu wypchnął swoje stare gnaty na scenę. Takie postępowanie uwłacza godności, zwłaszcza jeśli przez kilka ładnych lat było się na szczycie. Na litość boską, żeby dać babie tak sobą pomiatać! Jak mógł pozwolić, żeby Mo czepiała się go w ten sposób? Ni z tego, ni z owego wydaje jej się, że jest nowo narodzoną superwoman i może go wkurzać. Zmyć się na kilka tygodni, dać jej czas ochłonąć, może to jest dobre rozwiązanie. Odległość ratowała tych dwoje nieraz w ciągu dwóch minionych dekad. Tańczenie cza-czy w sali balowej, w której straszy — oto cała tajemnica ich szczęścia. Kiedy on wyjeżdżał, Mo była w domu. Kiedy miał przerwę w pracy, Mo wyjeżdżała do Francji. Do przodu, do tyłu; do przodu, do tyłu; krok naprzód, krok wstecz; ramiona wyciągnąć, ramiona cofnąć; mówić otwarcie, zamknąć usta; odsuwać się, przysuwać i spotykać w połowie drogi jedynie na tak długo, by nie zdążyć się sobą znudzić. Miała rację, nie chodziło o pieniądze. Największą zaletą jego cholernie błyskotliwej kariery było to, że pozwalała im od siebie odpocząć. Dotychczas ten układ funkcjonował doskonale. I zadziała znowu. Trzeba tylko postarać się o kolejną pracę. Zadzwonił telefon. — Chcielibyśmy przedstawić plan na czwartek — odezwał się w słuchawce serdeczny dziewczęcy głos, który wydawał mu się na wpół znajomy. — A co jest w czwartek? Niech to diabli, chyba powinien pamiętać. — Czwartek. DAD? Nasza reklama dla Hofburga dostała nominację. — To ty, Sandy, tak? — Teraz sobie przypomniał. Znowu ma szansę na zdobycie głównej nagrody w konkursie branżowym. Z pomarszczonej poczwarki, która kilka sekund wcześniej siedziała na łóżku i marnowała czas na rozmyślania o swoim małżeństwie, wydostał się z impetem prawdziwy Mickey. — Tak, Mickey, skoro mamy wtorek, to wiadomo, że dzwoni Sandy.
Posłuchaj, wysyłamy samochód po ciebie i twoją żonę, będzie czekał o piątej pod twoim domem, czyli na… — odczytała adres. Współpracownicy KKDW często przenosili się z miejsca na miejsce. — Najpierw będzie prywatne przyjęcie dla nas, prowadzone przez Liama i Jerry’ego… Co za ulga! Powrót do życia, do rzeczywistości, do rutyny. Mickey znowu był Wodzem. Znowu poczuł, że naprawdę istnieje, zajmuje rzeczywistą przestrzeń w rzeczywistym świecie. Tamten świat, świat, w którym zabijał czas z George’em, spał do południa, w którym żona handryczyła się o brudne popielniczki, w którym budził się w środku nocy zlany potem, w którym czuł się jak miniaturka człowieka — to był tylko zły sen. TLR ROZDZIAŁ 5 Wyśpię się po śmierci Jak rósł ogród? W rękawach foliowych zaścielających rzędami calusieńką podłogę dawnego lokalnego domu kultury gdzieś w okolicach Kentish Town Road. Rośliny były już na tyle wysokie, że chyliły się nad George’em, kiedy kładł się w przejściu między rzędami, wyobrażając sobie, jak będą wyglądały za miesiąc. Gdy stał, najwyższe sadzonki sięgały mu kolan. Sadzonki marihuany wystrzelały z kompostu, rozetki ich liści piętrzyły się jedna na drugiej jak fontanny listowia tryskające z żółtych plastikowych toreb. Nie znał żadnej innej rośliny, która rosłaby z taką ogromną pasją. Ów zapał był niemal tak wielki, jak jego chęć ścięcia sadzonek, wysuszenia, posiekania, rozgniecenia i sprzedania po sto dwadzieścia funtów za uncję. Przestronne pomieszczenie nabierało już soczystego, ostrego aromatu rosnącego zielska. — Dobra robota, Owczareczko — powiedział, splatając dłonie na klamrze paska. Znowu leżał rozciągnięty na wznak, gapiąc się w sufit przez gwiaździste liście. — Pną się w górę jak szalone, co? Małe ślicznotki. Rośnijcie zdrowo dla mamusi. — Krzątała się na drugim końcu pomieszczenia z wężem ogrodowym w ręku. George widział ją pomiędzy łodygami, jak śmigała z miejsca na miejsce niczym papuga. Twierdziła, że ufarbowała włosy na
różowo, ale jego zdaniem były czerwone. Jej głowa pojawiała się i znikała przy każdej z podlewanych roślin. — Zimno tu jak w psiarni, myślałam, że nigdy nie wykiełkują, ale jakoś rosną. — Nie przeszkadza im odrobina chłodu. Póki solidnie nie przemarzną. Poza tym mają tu mnóstwo T L R światła. To twarde sztuki, przetrwają. — Pewnie. Mniej się trzęsą z zimna niż ja, słowo daję. — Wstawimy parę grzejników. Kiedy zrobi się chłodniej. — To bywa tu jeszcze chłodniej? George’owi zaświtała myśl, że być może ona coś sugeruje. — Ziąb ci doskwiera, Owczareczko? — Taki grzejnik przydałby mi się w mieszkaniu. — Częściej wychodź do miasta. — Przecież tu, do cholery, nic się nie dzieje. Co mam robić po pracy? U nas w domu mogłam iść na plażę albo zadekować się w barze nad wodą, albo wpaść do kogoś na imprezę. A tutaj kompletna padaka, no nie? Ludzie tylko harują, a potem idą do domu i walą się do wyra. — Pracują potem wracają do domu, przypalają i dopiero wtedy idą spać — poprawił ją George. — I dzięki nim my, ogrodowe krasnale, główni producenci, nie wypadamy z interesu, nie musimy pracować w ich rozumieniu tego słowa, ponieważ nasza praca polega na dostarczaniu im towaru, dzięki któremu nie dostają świra, wykonując swoją robotę. — Więc powinniśmy cieszyć się z ich pieskiego, pozbawionego sensu życia, bo to pozwala nam zarobić na chleb? — Dobrze zajarzyłaś. — Tak, łebska jestem. Chcesz powiedzieć, że ludzie nie kupowaliby ziela, gdyby mieli lepsze życie? U nas w Australii kupują a żyją sobie całkiem nieźle. A tak w ogóle, to jak te grzejniki mają działać? — Stała teraz przy ścianie, pstrykając włącznikami i demonstrując, że nie ma prądu. — Na olej albo coś podobnego. Na naftę. Gaz. Nie wiem, na cokolwiek. Rozmowa zeszła na inne tory. George postanowił wrócić do tematu. Mniejsza o czerwone włosy, i tak była apetyczna. Miała rozkołysane, kochające swobodę piersi, które często miewają kobiety lubiące grzebać w ziemi. Była prostolinijna, w sposób charakterystyczny dla tego rodzaju kobiet, i miała rozłożyste biodra. Bił od niej jakiś blask i zawsze uśmiechała się łagodnie, wielkodusznie. Wziąwszy wszystko razem, George’owi wydawało się, że ma obok siebie dużą, miękką, dobrotliwą boginię krzątającą
się dookoła i wyczarowującą mocnymi, zabrudzonymi palcami zielony ogród. George przypomniał sobie widok jej tyłka w czarnych, skórzanych spodniach, podskakującego z werwą na siodełku motoru, gdy jechała przed nim ulicą, i nawet on pomyślał, jak energicznie ten sam fragment jej ciała, rozebrany i różowy, mógłby podskakiwać w innej scenerii. Niewiele bogiń pojawiało się na życiowej drodze George’a, tylko nieliczne decydowały się z nim zadawać, a jeszcze mniej kiedykolwiek przyznało, że potrzebują ochrony przed nieprzyjaznym klimatem. Krótko mówiąc, nie miał szczęścia do kobiet. Chudzi faceci bez grosza przy duszy, z zepsutymi zębami, nie trafiali na pierwsze miejsca listy życzeń jakiejkolwiek bogini. Tym razem jednak definitywnie, absolutnie, autentycznie wydawało się, że szczęście zaczyna się do niego uśmiechać. TLR Postanowił ją podpuścić. — Więc uważasz, że w poczciwym, starym Londynie jest trochę za chłodno? — Jeszcze jak. — Podejdź tu — zaproponował, unosząc jak najwyżej ramię — a zobaczę, co da się w tej sprawie zrobić. — Och — rzekła, udając, że jest zaskoczona obrotem, jaki przyjęła ta rozmowa. — No dobrze. Jedną sekundę. Najpierw zakręcę kran, okej? W każdej innej sytuacji byłby zadowolony, że o tym pomyślała. — No więc — zaczęła Laura — jak długo jesteście razem z Pascalem? W nowoczesnej kuchni z krzesłami z metalowej siatki rozmawiali z taką zażyłością, jakby od dawna byli parą. Na tę chwilę zanosiło się od tygodni. — Wpadanie do sąsiadów na drinka. Czy to nie zwyczaj ludzi z przedmieść? — spytał Charles. Najpierw Charles zaczął zaglądać do kuchni Laury, co było o tyle niezręczne, że była to teraz kuchnia Andy’ego i Andy ciągle się tam kręcił, wymachując ściereczkami, nalewając drinki. Czasem Daisy chciała umyć w zlewie buty, a Lily, która bardzo uważała, by przypadkiem nie zbliżyć się do Charlesa na odległość mniejszą niż dziesięć metrów, ciągle wysyłała toksyczne fale dezaprobaty sponad kart Pisma Świętego w swoim pokoju na górze. Kościół Chwały Chrystusowej w Helford wydał Biblię opublikowaną przez Międzynarodową Ligę Kościołów Charyzmatycznych, opasłą księgę oprawioną w sztuczną czerwoną skórę z pozłacanymi gotyckimi literami.
Laura nie miała nic przeciwko religii, nie mogła tylko zdzierżyć tej wyjątkowo ohydnej okładki. Laura i Charles pragnęli poufałości. Chcieli zacieśnić więź. Przejść od zwykłych plotek do wyrażania opinii, od wyrażania opinii do zwierzeń, a następnie do opowiadania o skandalach osobistych, źle ulokowanym zaufaniu, mówiąc przy tym zbyt wiele i zdradzając własne sekrety. Traktując rzecz w kategoriach psychologicznych, każde z nich obnażyłoby przed drugim kark na katowskim pniu i zachęcało do zadania psychologicznego ciosu, do potwarzy. Potrzebowała tego zwłaszcza Laura. Nagle dostrzegła, że jej życie to emocjonalna pustynia, na której Charles jest oazą bliskości. A może był jedynie fatamorganą ale co tam, do licha, poznanie prawdy będzie niezłą zabawą. Laura zaczęła zaglądać do kuchni Charlesa, co było dogodniejsze, ponieważ Pascal zjawiał się tam sporadycznie, snując się z żałosną miną w stronę lodówki i lustrując jej zawartość w poszukiwaniu wódki. Wpadanie na drinka stało się codziennym rytuałem. Ponieważ oboje uwielbiali rutynę, z wzajemnego odwiedzania się uczynili zwyczaj. Charles rozlał wino, postawił przed Laurą oliwki, oliwę i pieczywo. — Od jak dawna jesteśmy razem? Boże, nie mam pojęcia. Za długo. — Zakasłał ze śmiechem i wypił łyk wina. — Musisz pamiętać, kiedy się poznaliście. — Dlaczego muszę? TLR — To chyba ważne, prawda? — Mam wrażenie, że znaliśmy się od zawsze z widzenia. — Machnął wolną ręką, jak gdyby rozpraszał mgłę zawodnych wspomnień. — Pamiętasz doskonale, tylko nie chcesz o tym rozmawiać — stwierdziła. Charles siedział na stołku ze skrzyżowanymi ramionami i splecionymi nogami. Jakież chude miał kończyny; kolana rysowały się tak ostro pod nieskazitelnymi czarnymi spodniami, że mogłyby przeciąć materiał. — To jedno wielkie pieprzone bagno — przyznał wreszcie. — Aż tak źle? — Nawet gorzej, jeśli chcesz znać prawdę. Patrz. — Pochylił się znienacka i odgarnął z czoła błyszczące, ciemne włosy. Palcem wskazującym przesunął wzdłuż linii włosów i po czerwonej bliźnie wijącej się przy
mieszkach włosowych. — Załatwił mnie tak w barze, szklanką. W Quaglino’s. Prowadziliśmy rozmowę, powiedziałem coś, co nie przypadło mu do gustu, więc wcisnął mi szklankę w głowę. — Chryste. — Wyrzucili nas. — Nie dziwota. Restauracje Conrana są jednak dość drobnomieszczańskie. — Prawdę mówiąc, i tak zachowuje się dużo lepiej niż kiedyś. Wiem, że trudno w to uwierzyć. — Korzystał kiedyś z fachowej pomocy? — Zajmowały się nim dziesiątki ludzi. To taka jego gra — wszyscy mają biegać wokół Pascala, usiłując dociec, dlaczego jest takim popaprańcem. Odwiedzał psychologów, kuratorów sądowych i pracowników socjalnych, a jeśli o trzeciej nad ranem nikt nie zwraca na niego uwagi choćby przez dwadzieścia sekund, jest gotów zadzwonić do samarytanów. Ani trochę nie przesadzam. Którejś nocy obudziłem się i zastałem go rozmawiającego przez telefon z samarytanami. — Mówił, że chce popełnić samobójstwo? — Nie. Podrywał faceta na drugim końcu linii, namawiał go, żeby spotkał się z nim w jakimś klubie, gdy skończy dyżur. — Nie żartuj. — Ależ tak. Ugania się za innymi, biega na podryw po całym mieście, znika i nie wraca do domu przez kilka dni… — Wyglądacie na tak oddaną parę. — Och, bo tak jest. Jesteśmy oddani Pascalowi, obydwaj. — Wywal go. Dlaczego tego nie zrobisz? Charles zamieszał wino w kieliszku. Ta myśl już mu kiedyś zaświtała. Prawdopodobnie zastanawiał się poważnie nad wyrzuceniem Pascala z domu przynajmniej raz w tygodniu. Na pytanie Laury nie było dobrej odpowiedzi. — Pewnie by się wtedy zabił. TLR — Cóż, to już jakieś rozwiązanie. — Ho, ho! Twarda z ciebie sztuka. — Charles powtórnie zakręcił kieliszkiem, dopił wino i ponownie rozlał trunek. — Powiedziałabyś tak, gdyby dotyczyło to Andy’ego?
— Andy nie zamieniłby mojego życia w piekło. Nie zrobiłby tego, co Pascal wyprawia z tobą. — Prawdę mówiąc, nie potrafię sobie wyobrazić, żeby Andy zamienił czyjekolwiek życie w piekło. — Byłbyś zdziwiony. — Tak? — Czekał, lecz Laura nie była na razie gotowa wyłożyć kart na stół. Pewne rytuały nowej przyjaźni czekały jeszcze na wypełnienie. — Ja i Pascal jesteśmy ze sobą od dawna. Na zawsze pozostanie częścią mojego życia, dobrze o tym wiem. — Z pewnością jednak nie tą najlepszą. — Nie uwierzysz, zdarzają się nam dobre chwile. — Nie wątpię. — Pod pewnymi względami jest ode mnie znacznie dojrzalszy. Kiedy go poznałem, nie miałem określonej orientacji seksualnej. On niejako pomógł mi się zdecydować. Nie patrz na mnie z taką dezaprobatą. — Nie patrzyłam z dezaprobatą. Nie wiem nawet, jak się to robi. Reaguję całkowicie spontanicznie na to, co dzieje się tu i teraz. — Okej, okej, przepraszam. Przepraszam. — Chciałam uniknąć nieporozumień. — W porządku. Zrozumiałem. W takim razie nie patrz na mnie tak absolutnie spontanicznie. — A więc rozważałeś możliwość przemyślenia na nowo swojej orientacji seksualnej. — Nie rozważałem żadnej możliwości. Serio. Kobiety i już. Laura odrzuciła do tyłu głowę, by pokazać, że jest urażona samą myślą o tym, że mogłaby być żałosnym babskiem, dla którego każdy napotkany gej stanowi wyzwanie seksualne. — I nadal nie masz wątpliwości? — Po co? Klamka zapadła. Poszedłem na spacer do lasu i wybrałem mniej uczęszczany trakt. To moje życie. Nie umiem znaleźć powrotnej drogi, nie ma ucieczki, trzymam się obranej ścieżki do samego końca. — Chciałbyś mieć wyjście? — Tak, czasami. Kiedy patrzę na ciebie i Andy’ego, i na wasze córki, myślę sobie czasem — sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. — Nieprawda, wcale tak nie myślisz. — Masz rację, nie. TLR
Prawda zaczynała uciskać niczym guz. Musi ją z siebie wyrzucić, nim zadręczy ją na śmierć. Słowa były gotowe, czekały. Brakowało tylko odwagi. Jeszcze nie teraz. — Mógłbyś trafić na kogoś takiego jak Lily — powiedziała. — Co prawda to moja córka, ale wiem, że jest potworem. — Nie wyrośnie z tego? — Chyba tylko po to, by wpakować się w coś równie okropnego. Ona jest tylko dowodem na to, że w naszej rodzinie dzieje się coś niedobrego. Nie chciałbyś mieć takiej rodziny jak nasza. — Masz rację, coś u was szwankuje. Więc co jest nie tak z tobą i Andym? Och, coś mi umknęło. Sugerujesz, że on zamienia twoje życie w piekło w jakiś inny sposób? Czy może sama zastanawiasz się nad zmianą orientacji? Teraz albo nigdy. Czas zrzucić zasłonę. Czas podnieść szlaban oddzielający jej dwa życia. — Nie, w pewnym sensie podążam szlakiem Pascala. — Lauro, nie możesz. Zapewniam cię, nie jesteś histeryczką. — Nie, nie przesiaduję nocami przy telefonie i nie wydzwaniam do samarytan, jak również nie spijam się jak bela i nie wpadam na rośliny doniczkowe. — No to co robisz? Chodzisz na podryw? — Można tak powiedzieć. — Lauro! To znaczy, że masz romans? — Nie. Uprawiam nic nie znaczący seks z obcymi ludźmi. Uznał to za żart, a potem spojrzał na jej twarz. Żadnego uśmiechu, tylko błagalne spojrzenie. Weź część tego ciężaru na siebie, zaczynam się pod nim uginać. — Co to za ludzie? — Nie bądź taki zszokowany. Nie mów mi, że ty i Pascal nigdy nie uprawiacie seksu z innymi. — Robimy to wyłącznie z innymi. Taki układ. No mów, co to za ludzie? — Tacy jak ja, którzy mają udane małżeństwa, ale przekonali się, że to im nie wystarcza. — Lauro, nie dowierzam własnym uszom. — Często sama w to nie wierzę. — Ale dlaczego? — Nie rozgryzłam dotąd tej zagadki. Wiem tylko, że moje libido
dosłownie wyło, ale nie zawsze pragnęłam Andy’ego. Pragnęłam kogoś, z kim rzeczywiście mogłabym pójść na całość, rozumiesz. Stanowczo nie własnego męża. — Kiedy to się zaczęło? — Po tym, jak stracił pracę w reklamie. Nie mogłam patrzeć, jak bez przerwy przesiaduje w domu, przygotowuje dziewczynkom śniadanie i tak dalej, i na dodatek sprawia mu to przyjemność. — To należało do twoich obowiązków. TLR — Nienawidziłam ich. Byłam zadowolona, że mnie wyręcza, ale wtedy z kolei przestawał mnie pociągać. — Ach, wy, kobiety. — Ach, wy, mężczyźni. Umowa była taka, że on wychodzi do pracy, a dom jest na mojej głowie. Teraz jest odwrotnie. Nie chciałabym wrócić do poprzedniego układu; uwielbiam swoją pracę i ogromnie lubię swoją pensję. Ale w naszym małżeństwie się zmieniło. Nosiłam w sobie złość, której nie mogłam rozładować. Musiało rzucać się to w oczy, ponieważ jeden facet z pracy zaczął się do mnie przystawiać. — I uległaś? — Nie. Z nim bym tego nie zrobiła. To zbyt niebezpieczne. Ale dzięki temu zorientowałam się, co może rozwiązać problem. A potem zobaczyłam reklamę w gazecie. — Klub samotnych serc. — Klub żonatych samotnych serc. Tylko dla ludzi w związkach małżeńskich. Dwaj pierwsi goście, których poznałam, byli odrażający, trzeci był uroczy. Teraz spotykam się z piątym. — I Andy niczego nie podejrzewa? — Tak sądzę. Byłby zniesmaczony, gdyby się dowiedział. Widzisz, on naprawdę mnie kocha. Wiem, że podejmuję ryzyko, lecz zyskuję w ten sposób jakąś równowagę. Zabrzmi to dość dziwacznie, ale tak jest dla nas najlepiej. Dzięki temu funkcjonujemy. — Pewnie nikomu nie dzieje się krzywda. Pod warunkiem że on się nie dowie. — Jestem ostrożna. Ale czasem trzeba komuś się zwierzyć, prawda? — Cóż… Dzięki, że wybrałaś mnie.
— Sądziłam, że akurat ty mnie zrozumiesz. — Nie będę dociekał, dlaczego. I z głowy. Misja wypełniona, zadanie wykonane, więzy zadzierzgnięte, zaufanie ulokowane właściwie, zażyłość mocno rozwinięta, prawda wyjawiona, guz usunięty. A butelka pusta. — Jeszcze jedną? — zaproponował Charles, pochylając się ku lodówce. Mieli amerykańską dwustronną lodówkę ze stali nierdzewnej, która buczała na końcu kuchni jak szykujący się do startu statek kosmitów. — Czekają na ciebie w domu? — Och, Andy zajmie się dziewczynkami — oznajmiła beztrosko. — Mów. Chcę dowiedzieć się więcej o tobie i Pascalu. Jak to możliwe, że tego nie robicie? A myśmy myśleli, że będziecie parzyć się jak norki. Robiliście to kiedykolwiek? — O tak. Ale było to zbyt wyczerpujące, daję słowo. Nie mówię o bzykaniu, tylko o poprzedzających je kłótniach i walkach. W ten sposób żyje się znośniej. Na widok żony w biżuterii Mickeya ogarnęła nostalgia. Powrócił pamięcią do czasów, kiedy chodzili razem na kurs przygotowawczy w szkole sztuk pięknych i kiedy na specjalne okazje Mo wyciągała swoje świecidełka — całą kolekcję starych drobiazgów ze strasu, od wiszących, T L R dziesięciocentymetrowych kolczyków po koktajlowy zegarek Cartiera z 1927 roku z tarczą tak małą, że żadne z nich nigdy nie było w stanie odczytać z niej godziny, nawet zanim rozleniwione soczewki wieku średniego zaczęły utrudniać ostre widzenie. Błyskotki szły w parze z czarną koronką, a czarna koronka przeszła ewolucję od opinającego ciało elastiku w czasach disco do strojów sygnowanych nazwiskami wielkich projektantów. Fasonem roku była tym razem patchworkowa kreacja z widocznymi szwami i czerwonymi wstawkami z szyfonu, która cudownie przylegała do bardzo długich nóg. Cokolwiek włożyła na siebie jego żona, pięknie podkreślało nogi. Przyglądając się, jak idzie przed nim do samochodu, Mickey zauważył, że nogi nie zmieniły się ani trochę i do dziś zachowały tę samą klasę co biżuteria. — Ciągle super wyglądasz. — powiedział, na co ona odparła tylko: — Tak, nieźle, prawda? Jednak wydawała się zadowolona. Dla odmiany. — Który to już raz? — zapytała w samochodzie.
— Boże, sam nie wiem. Nie będę się pocił, przykazał sobie. Zero pocenia, zero pocenia. Pory zamknięte, termoregulacja sprawna, żadnego przegrzania organizmu. W zasadzie nie pocił się już od wielu tygodni. Ani nie poszedł do lekarza po wynik badań. Nie ma potrzeby. To pewnie jakiś wirus. — Kiedy zdobyłeś pierwszą? — Pierwszą dostałem za farby Delux. — To było w latach siedemdziesiątych? — Chyba w osiemdziesiątych? Niemożliwe, żeby pracował w tej branży już prawie trzydzieści lat. Chociaż… możliwe. Ale nie widać tego na oko. Gdyby ludzie sobie uświadomili, że siedzi w reklamie od niemal trzech dekad — no ale na szczęście nie zdają sobie z tego sprawy. Dzięki Bogu. Chwała Bogu, że to przemysł, w którym pracuje się w szaleńczym tempie, a przeciętny pracownik ma pamięć złotej rybki, i to w znacznej mierze upośledzoną przez nadużywanie alkoholu oraz koki. Z pewnością nikt tak naprawdę nie podejrzewa, że Mickey Ryder para się tą robotą taki kawał czasu. Nagrody DAD to nie Oscary, ale organizatorzy starali się jak mogli. Kolację urządzono w Savoyu, miejscu dobrym jak każde inne do zjedzenia gumowego kurczaka. Kilku fotografów z prasy branżowej oraz z samej agencji sumiennie błyskało fleszami na każdą z par wysiadających z limuzyn przed wejściem do River Room. Sala balowa, od wieków w tym samym bladozielonkawoniebieskim kolorze, zdobiona złoceniami, była ciasno zastawiona stolikami, pomiędzy którymi goście przesuwali się z ożywieniem, sprawdzając, kogo z kim posadzono. Stolik KKDW był ustawiony centralnie na przedzie sali, dokładnie w punkcie, gdzie wydawało się, że najważniejszy spośród namalowanych na suficie cherubinów jest gotów spuścić na czyjąś głowę balasek T L R słusznych rozmiarów. Powoli grupa wybrańców przemieszczała się ku przeznaczonym im miejscom. Z Kalifornii przyleciał Jerry Wallace. Całkowicie zbielały mu włosy, jak, nie przymierzając, pułkownikowi Sandersowi. Miał na sobie ciemnogranatowy aksamitny smoking i usiadł pierwszy, skazując swą nową płowowłosą żonę na samodzielne odsunięcie sobie krzesła. Dołączył do nich Dave Kaplan, którego gumowate usta wydawały się teraz niemal purpurowe i otoczone bardzo głębokimi bruzdami biegnącymi do samego nosa, w towarzystwie Marjorie Kelly z biura w Cape Town.
Brakowało Bena Kriegera, odzyskującego siły w domowym zaciszu po chemioterapii stosowanej przy leczeniu raka płuca. Jako ostatni wtoczył się Liam Donohue, prezentując z daleka czerwone szelki, które wydawały się podtrzymywać mu brzuch. Również i za nim szła, podrygując, nowa żona. Pobliski filar obłożony złoconymi lustrami umożliwiał Mickeyowi przyjrzenie się im wszystkim, gdy rozsiadali się przy stolikach. Czy wyglądał tak staro jak oni? Na początku, lata temu, agencję tworzyli oprócz niego tylko Kaplan i Krieger, i wszyscy troje byli szczupli, piękni i młodzi. Mickey miał najjaśniejsze włosy, a ponieważ nie siwiał, teraz mógł się poszczycić najciemniejszą czupryną. I zachował najlepszą sylwetkę. Kaplan był najbogatszy, Krieger wydawał pieniądze na sztukę, Donohue zdążył się już dwukrotnie ożenić, podobnie jak Wallace. A Mickey był nadal Wodzem i nosił czarną skórę. — Ciągle z tą samą żoną, Mickey? — Donohue opadł na krzesło obok Mo i poklepał ją po ręku. — Zadowalam się tylko najlepszym gatunkiem — odparł Mickey. Przypuszczalnie nikt nie będzie dociekał, co ma na myśli. Nie potrafiłby odpowiedzieć na pytanie. Dwadzieścia lat odszczekiwania się różnym sztywniakom w garniturach uczy człowieka kilku sztuczek. — Za co nas nominowali? — warknął Wallace. — Za Hofburga — pospieszył z wyjaśnieniami kierownik do spraw kontaktów z klientami. Przy tym dwunastoosobowym stoliku był najmłodszy, młodszy od pozostałych o dobre piętnaście lat. Dlaczego tego wieczoru wszystko kręci się wokół wieku? Przystojny chłopak, budzący zaufanie, brunet, przyprowadził ze sobą pełną wigoru dziewczynę z kolczykiem w nosie. W pracy nie stwarza konfliktów — dyskretny, nie narzuca się ze swymi pomysłami. — Widziałem to? — Urządziliśmy firmową projekcję w zeszłym roku. — Przypomnij mi. — Snowboarding. — Wallace nadal nie kojarzył. — W Himalajach. Bardzo błękitne niebo. — Przełomowa reklama? — Uhm… reżyserował Mickey. — Kolejny sukces Mickeya, co? Wiesz, co zawsze podobało mi się w twojej pracy? Schlebiasz widzom. Jesteś ambitny, nowatorski, przecierasz
szlaki. Każdemu, kto ogląda którąś z twoich reklam, poprawia się samopoczucie, wiesz? TLR — Nie zastanawiam się nad tym — skłamał Mickey. — Myślę tylko o tym, żeby robota sprawiała mi przyjemność, żeby dobrze się przy niej bawić. — Kolejny sukces Mickeya — powtórzył Wallace i kiwnął głową, udzielając przedwczesnego błogosławieństwa. Wszyscy przy stole pokiwali głowami. Mo posłała w jego stronę czarujący uśmiech. Trudno było usiedzieć na twardym krześle. I trudno było udawać, że nie słyszał tego od… powiedzmy, zbyt dawna. Na liście nominowanych znalazły się reklamy dla firm Hofburg, Nike, producenta kociej karmy Fritzies, IKEA oraz dla towarzystwa ubezpieczeniowego. Na stół podano jakiś trudny do rozpoznania mus, gumowatego kurczaka oraz coś czekoladowego. Nadal mieli w menu te smażone kulki z ziemniaków obto-czone siekanymi migdałami; niebo w gębie. Teraz jakoś więcej rzeczy wbijało się Mickeyowi między zęby, zwłaszcza orzechy. Lepiej żeby kamera nie przyłapała go z wykałaczką w ustach. W Savoyu nie podawano wykałaczek. Lepiej żeby Wallace nie usłyszał, jak Mickey prosi kelnera o coś takiego. Dłoń Mo spoczęła obok jego kieliszka z winem, po czym umknęła niepostrzeżenie, pozostawiając na stole dokładnie to, czego tak bardzo potrzebował, wykonaną z ptasiego pióra wykałaczkę w papierowej koszulce, jedną z tych, które całymi pudełkami przywoziła z Francji. Czyżby uznała, że Mickey musi dłu-dłubać w zębach? Czy wyglądał na jakiegoś bezzębnego starego dziada, który ma braki w sferze higieny jamy ustnej? Wykałaczki nawet nie tknął. Prowadzący uroczystość trzymał w ręku na wpół otwartą kopertę i odczytywał słowa pochwały: „…wspaniale przeniesiony na ekran scenariusz, świeży, przykuwający wzrok styl, reklama, która ukazuje całą nieskrywaną radość istnienia. Jury podziwia tę pracę za odwagę, ambicję, inspirujące ujęcie ponadczasowego tematu. W tym roku z ogromną przyjemnością przyznajemy nagrodę za reżyserię Draco Dracovichowi za błyskotliwą reklamę mięsnej karmy dla kotów Fritzies Morsels!” — Świetna reklama — obwieścił wspaniałomyślnie Dave Kaplan, klaszcząc w dłonie równie wolno jak tresowany lew morski podczas występu. — Widziałem ją? — spytał Jerry Wallace. Powinien był zmarszczyć w
konsternacji brwi, ale botoks w końcu zrobił swoje i jego oblicze zachowało niezmieniony, pogodny wyraz. — Jest inteligentna, ale na dziewięciu spośród dziesięciu odbiorców nie wywrze szczególnego wrażenia — zażartował Liam Donohue, a Mo skwitowała to salwą śmiechu. — To kawał gówna — zawyrokował kierownik do spraw kontaktów z klientami, patrząc Mickeyowi prosto w oczy. — Dracovich jest teraz po prostu modny. Jeśli na świecie istniało coś, czego Mickey nienawidził bardziej od przegranej, to litości. — Dobra robota — oznajmił, wstając z miejsca. — Draco to łebski chłopak. Zasługuje na wygraną. Ku stopniom prowadzącym na podium zmierzał sprężystym krokiem Dracovich, wysoki, szczupły mężczyzna w groszkowym garniturze wzorowanym na lata czterdzieste, z długą marynarką, w którym wyglądał jak podskakujący ogórek. Wstał od stolika zajmowanego przez nowy, niewielki zespół o nazwie T L R Bates & Bates, stojącego daleko z tyłu, w odległym kącie sali. Czas zacząć krążyć od stolika do stolika. Podejść i pogratulować chłopakowi, pokazać się całej sali, żeby wszyscy to ujrzeli, skupić na sobie cały blask cudzej sławy. W końcu Mickey poznał jednego gościa z agencji Batesów kilka lat temu. — Świetna robota — obwieścił ogólnie całej sali, gdy zaczął lawirować między stolikami w kierunku ekipy Bates & Bates. — Świetny zamysł. I świetny scenariusz, naprawdę doskonały. Sam chciałbym coś takiego nakręcić. Drogę zagrodziło mu krzesło. — Spokojnie — rozległ się jakiś głos z boku. Czyżby mówiono do niego? Rozkojarzony nieomal wpadł na kelnera. Dracovich stał na podium, składając podziękowania, a stolik Batesów oklaskiwał go na stojąco. To stolik Batesów. Chyba tak? Inny kelner złapał go za łokieć i spytał: — Nic panu nie jest, sir? Mickey przestał widzieć niektóre części sali. Jakby się znalazł w Zeszłego roku w Marienbadzie, wędrując czarno-białymi korytarzami, które ciągnęły się bez końca. Wszędzie wokół zacierały się detale, nie potrafił prawidłowo ocenić odległości. Stolik Batesów znajdował się przed nim, widział go teraz wyraźnie, widział postacie Batesów, jak ściskają się, obejmują za ramiona,
widział też długą, zieloną sylwetkę zbliżającego się do nich Dracovicha, lecz wszędzie dokoła dostrzegał głównie oślepiający, biały blask. — Przepraszam, przepraszam — mamrotał na wszelki wypadek, chwytając się oparć mijanych krzeseł. Nie widział drogi przed sobą szedł niemal po omacku. Chryste, czyżby tracił wzrok? Do kurwy nędzy, chyba ślepnie! Na szczęście Dracovich był już blisko. A droga do niego wolna — trzy metry na końcu sali, ominąć kwiatową dekorację na plastikowym słupie, złapać chłopaka za szyję, powiedzieć, że świetnie się spisał. Fotograf już się czaił, więc Mickey odwrócił się, wyszczerzył w uśmiechu pełny garnitur zębów i uścisnął rękę Draco, by ów fakt został publicznie odnotowany. To my jesteśmy mistrzami. W zeszłym roku ja, w tym roku on, w przyszłym — kto wie? Przyjacielska rywalizacja, zdrowe współzawodnictwo, dopingowanie siebie nawzajem. Taki talent, a tak źle ubrany. Ale, mówiąc serio, nie można kwestionować jakości. Z jakiegoś niewiadomego powodu Mo uznała, że należy pójść w ślady męża, zatem oboje znaleźli się przy stoliku agencji Bates & Bates. Dokonano prezentacji, tłum na sali zaczynał się powoli rozpraszać, pojawiły się wolne krzesła, usiedli więc i pożartowali trochę z ekipą Batesów, aż wreszcie, chwała Bogu, oślepiające białe światło przygasło, a drugi plan znowu stał się wyraźny, jak gdyby nigdy nie zamienił się w białą plamę. Mickeya nie opuszczał paniczny lęk, czy przypadkiem nikt nie zauważył, jak fiksował. Wtedy usłyszał jakieś syczenie. Gdzieś obok, w ogólnym szmerze rozmów, świszczący dźwięk pośród gwaru ludzkich głosów. A po chwili pochylił się nad nim Draco i rzekł: — Słyszałem, Mickey, że zwoziłeś Rosjan autobusami. TLR — Tak — przyznał z konsternacją. — Zgadza się. Tysiąc Rosjan. Byli fantastyczni. Rozległ się śmiech. — Jak dowiedział się o tym klient? — dociekał jeden z chłopców Batesów. — Nie wiem — odparł Mickey z uśmiechem. — Nigdy nic na ten temat nie słyszałem. Kolejny wybuch śmiechu. Coś nie grało, lecz nie potrafił zorientować się, w czym rzecz. Wkrótce tłum na sali przerzedził się i można było wyjść bez
wstydu. Z okna samochodu Mickey obserwował migoczące światła Londynu. Przewrócił oczami we wszystkich kierunkach, sprawdzając wzrok. Oślepiającego blasku nie widział, ale nieprędko o nim zapomni. Co go, do cholery, dopadło? Czy to stres? Zioło George’a? Czy ma to jakiś związek z poceniem? Nikt w jego rodzinie nie stracił wzroku. Co się z nim, kurwa, dzieje? Sam wziął głęboki oddech i oznajmił Alice siedzącej w salonie: — Potrzebuję trochę czasu dla siebie. — Oczywiście — zgodziła się. — Mogę pracować w sklepie do późna, jeśli sobie życzysz. W La Maison zajęć nie brakuje. Siedziała na sofie z pudełkiem jakichś rzeczy ze sklepu, skrawków materiału zasłonowego i innych tym podobnych śmieci. Ostatnimi czasy tego rodzaju drobiazgi zaczęły rozprzestrzeniać się z jej biurka w holu na calutki dom. Zupełnie nie potrafiła zapanować nad sprawami zawodowymi, to było oczywiste. Zaczęły wdzierać się do domu jak grzyb, kolonizując parapety okienne, blaty stołów oraz wolne krzesła, tak że żadne miejsce nie było od nich wolne. Mieszkanie Elizabeth wyglądało inaczej. W mieszkaniu Elizabeth stały kryształowe misy z pot pourri i świece zapachowe w szklanych świecznikach ze srebrzonymi brzegami, na ścianach tapety w różowe pasy i onyksowy sfinks na małym stoliku. — Nie mówię o domu — uściślił z irytacją. — Mam na myśli inne miejsce. — Nie widzę problemu — zapewniła. Była taka uczynna, tak bardzo chciała dogodzić innym, była tak cholernie i beznadziejnie głupia, że aż miało się ochotę ją kopnąć. Kobieta, która w taki sposób kompromitowała męski świat, zasługiwała na to, co miało się jej przytrafić. — Zawsze powitam cię z radością. Nie będę specjalnie czekać, możesz więc śmiało zjawić się z powrotem, kiedy tylko przyjdzie ci ochota. Przecież wiesz, że nie będę bezczynnie siedzieć i się zamartwiać. — Nic nie rozumiesz — powiedział, znowu głęboko wciągając powietrze, by nadać swym słowom moc, jaka najwyraźniej była niezbędna, żeby przebić się do jej tępej mózgownicy. — Potrzebuję odmiany. Muszę się stąd wynieść. — Ale czy możemy sobie na to pozwolić? Zawsze twierdziłeś, że dom w Westwick to doskonała inwestycja…
— Nie mówię o nas. Mówię o sobie. Potrzebuję niezależności, swobody, muszę mieć własne miejsce. Muszę się wyprowadzić. Odchodzę. Czy teraz do ciebie dotarło? TLR — Odchodzisz, Sam? — No wreszcie. Pojęłaś. — Jak to odchodzisz? Usiłowała uwolnić się spod próbek materiałów i szamotała się, by wstać. Elizabeth nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Zsuwała razem swe smukłe, zgrabne nogi przykryte nienagannie elegancką, kusą spódniczką i podnosiła się z sofy bez najmniejszego wysiłku. Tak mogła robić kobieta, która o siebie dbała. — A co to zazwyczaj znaczy? Zabieram manatki i się wynoszę. — Cały ten cyrk jest nie do wytrzymania. Jednak trzeba przez to przebrnąć. Przecież musi bronić swoich interesów. Alice zaczęła wybałuszać oczy, jej usta otwierały się i zamykały. Trzepotała rękoma. Przypominała wyrzuconą na brzeg rybę. — Sam, nie możesz tak po prostu odejść. — Owszem, mogę — odparł z satysfakcją, jak gdyby właśnie dowiódł w sporze swych zasadniczych racji. — Ale gdzie się podziejesz? — Mam dokąd pójść. Zadzwonię do ciebie. Dasz sobie radę. — Co to znaczy: zadzwonisz? Dokąd idziesz? — Ta informacja nie jest ci do niczego potrzebna. Powiedziałem, że zatelefonuję. — Sam! Przecież muszę wiedzieć, gdzie cię szukać. Zaczynała wykrzywiać jej się twarz. Alice wyglądała przy tym naprawdę brzydko, zwłaszcza że miała liczne zmarszczki. Elizabeth o siebie dbała. Nosiła perły i jedwabne apaszki. A to wielka różnica. — Nikt w biurze nie może się o tym dowiedzieć. A przede wszystkim Pats. Nie chcę, żeby rozsiewała plotki. Ani nikt z rodziny. Nie życzę sobie, żeby ktoś się mieszał w tę sprawę. — Ale Sam, co z dziećmi? — To już nie są dzieci, poza tym już z nimi rozmawiałem. — Rozmawiałeś? — Przestań powtarzać jak papuga każde moje słowo, Alice. Dzieci wiedzą, powiedziałem im. — Odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
Alice pobiegła za nim. — Sam! Zaczekaj! Czegoś takiego się nie spodziewałam. Nie możemy porozmawiać? — Przestań chodzić za mną krok w krok, Alice. To nie ma sensu, muszę odejść. Wytrzymywałem z tobą dostatecznie długo. Postąpiła zgodnie z jego rozkazem i pozostała na dole schodów, podczas gdy on, głośno tupiąc, poszedł na górę po walizki oraz wolność. — Ale co cię do tego skłoniło, Sam? — zawołała za nim. Zdumiewające, że potrafiła przemawiać tonem, który był żałosny i ostry zarazem. — Poznałeś kogoś? TLR — Nie, nikogo nie poznałem — zagrzmiał z półpiętra. — Na litość boską, daj mi spokój. Muszę spakować rzeczy i się stąd wynieść. Alice z powrotem usiadła na sofie, ale sortowanie próbek tkanin wydawało się w tej chwili rzeczą niewłaściwą. Czuła ucisk w piersiach, piekły ją oczy, a w gardło jakby wżynała się gumowa opaska. Weszła do robionej na zamówienie kuchni w wiejskim stylu i odkręciła gaz. Pojemnik zupy z owoców morza z kukurydzą dodatkową porcją śmietanki i szczypiorkiem, ulubionego przysmaku Sama, stał gotowy w lodówce. Po chwili Sam zniósł na dół walizki i wpakował jedną po drugiej do samochodu, po czym wrócił i zastał na stole w kuchni dwa nakrycia ustawione na prowansalskim obrusie. Alice czekała z parującym rondelkiem. — Pomyślałam, że przed wyjściem zechcesz coś zjeść — rzekła zdumiona, że głos wydobywa się normalnie, mimo ściśniętego gardła. Sam zauważył, że nadal miała wytrzeszczone oczy. Postanowił, że musi wyjść, nim ta kretynka znowu zacznie ryczeć. — Niekoniecznie — rzucił chłodno, sięgając do portfela. — Masz. — Wyjął dwa banknoty pięćdziesięciofuntowe. Wzdrygnęła się przed pieniędzmi. — Na co to? — Sądziłem, że mogą ci się przydać. — Nie potrzebuję pieniędzy, Sam. Chciałabym, żebyś zachowywał się rozsądnie. Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, dokąd się wybierasz i o co ci właściwie chodzi. . — Nie można liczyć na twoją dyskrecję — oznajmił.
Lekkomyślnie jest obrażać kobietę w chwili, gdy trzyma w dłoniach rondel z gorącą strawą. Parząca zupa z owoców morza chlusnęła Samowi w twarz. Ułamek sekundy później poleciał w jego kierunku również i rondel, rąbnął na podłogę pół metra przed nim, a resztka zupy obryzgała mu buty i nogawki spodni. — Odbiło ci — stwierdził, dokonując błyskawicznego szacunku strat. Paliła go twarz. Kawałki ryby i ziemniaków spływały mu po brzuchu. Unurzane w śmietanie ziarenka kukurydzy wpadały za kołnierz koszuli. Elizabeth podziwiała jego nieskazitelne koszule. Podobali się jej mężczyźni w nienagannie skrojonych garniturach i wypucowanych butach. Będzie musiał się przebrać. I przemyć twarz zimną wodą, jak najszybciej. Wszystkie ubrania były już w samochodzie. — Zejdź mi z drogi — poradził Alice — i nie próbuj więcej żadnych idiotycznych sztuczek. Alice posłusznie odsunęła się na bok i patrzyła, jak Sam zostawia za sobą białe smugi zupy, które ciągną się po dywanie przez cały korytarz aż do prysznica na parterze. Tam ściągnął z siebie ubranie i rzucił je bezładnie na podłogę. Owinąwszy ciało w stary szlafrok kąpielowy, czmychnął do samochodu w T L R zimnym i mokrym listopadowym wietrze i wyjął z walizki czysty garnitur oraz koszulę. Ponownie wszedł do domu, zamknął drzwi łazienki na klucz i zabrał się do mycia włosów. Alice stała w kuchni i wpatrywała się w przewrócony rondelek leżący w kałuży zupy. Po chwili odwróciła się i zdjęła ze ściany słuchawkę. Numery do Melanie i Jona były zakodowane na drugim i trzecim miejscu w pamięci telefonu. Obojga nie było w domu. „Mówi mama, proszę, oddzwoń do mnie, kochanie”. Zostawiła wiadomości, zastanawiając się, jakim cudem jej głos brzmi tak normalnie, i zadając sobie pytanie, czy rzeczywiście jest matką dorosłych dzieci, czuła się bowiem jak pięcioletnia dziewczynka. W końcu zobaczyła, jak Sam wyłania się z łazienki, umyty i ubrany. Tam, gdzie bryznęła na niego zupa, jego twarz przybrała barwę wozu strażackiego. Elizabeth nie będzie się to podobało. — Żegnaj — rzucił jej słowo pożegnania prosto w twarz, po czym obrócił się na pięcie w ten swój nadęty sposób i ruszył do wyjścia. Alice patrzyła na zamykające się za nim drzwi tak, jakby nigdy dotąd nie widziała ich zamkniętych. Jakby nie widziała, jak przylegają do ościeżnicy, jak wymownie szczęka
zamek, jak rozpaczliwie gładko i mocno zatrzaskują się za Samem, za zaufaniem, poczuciem bezpieczeństwa, dzielonym wspólnie życiem, wzajemnym towarzystwem, partnerstwem, za rodziną którą tworzyli, za odgrywaną przez nią rolą żony. Czy kogoś równie dobrego jak żona. A na pewno nie gorszego. Była lepsza niż żona. Mimo że nie na papierku. Gdyby serce Alice mogło wyfrunąć z jej piersi i roztrzaskać się na podłodze na tysiące drobnych kawałeczków, zapewne by to w tamtej chwili uczyniło. Poszła podnieść rondel i znalazła się na kolanach w kałuży zupy. Zadzwonił telefon. To Sam. Czyżby czegoś zapomniał? Zmienił zdanie? Pamiętając o oślizłej podłodze, ostrożnie podniosła się z klęczek i ujęła słuchawkę lepką dłonią. — Tak? — Alice? — odezwał się głos Mo. — Och… — Przepraszam, spodziewałaś się sekretnego kochanka? — Nie wygłupiaj się. — Co się stało, Alice? Masz głos, jakby… sama nie wiem. Dobrze się czujesz? — A dlaczego miałoby być inaczej? — Bo masz zmieniony głos. — No… jestem w zupie. — W zupie? — W zupie rybnej. Ugotowałam ją dla Sama. Potem wylała się na podłogę i w nią wdepnęłam. W ściśniętym gardle wzbierał szloch. — Alice, nie jesteś w formie. Co się dzieje? — Sam właśnie odszedł. Odszedł tak, jak się odchodzi. Rozumiesz. TLR — Wyszedł z domu i nie wróci? Szloch nabrzmiał już tak, że groził wybuchem, lecz Alice zdołała jeszcze potwierdzić: — Właśnie tak. — Z powodu zupy? — Nie wiem. Raczej nie. Zupa tylko zatrzymała go na chwilę. — Bo ją zjadł? — Bo ją na niego wylałam. — I dobrze. Chluśnięcie zupą w takiego gnojka to fantastyczne
posunięcie, Alice. Jestem z ciebie dumna. Miotacze zupy na całym świecie, łączcie się. Nie macie nic do stracenia, najwyżej grzaneczki. — Ale zupa rozlała się po podłodze, a potem sama w nią wpadłam. Musiałam się pośliznąć. — Chyba do ciebie przyjadę. — Będzie mi miło. — Nagle wybuchnęła szlochem, który przeszedł w skowyt. Łzy ściekały po rozmazanej na policzkach zupie, na swetrze pojawiły się plamy rozrzedzonego wywaru z ryb. — Odwieś słuchawkę, Alice. Będę u ciebie za pięć minut. Tamtej nocy Sam stał się celem niecodziennych pocisków. Gdy wygramolił się z windy przed mieszkaniem Elizabeth, wyciągając za sobą jedną walizkę po drugiej, drzwi otworzyły się z łomotem, a ona sama ukazała się w nich w satynowym szlafroku i w stanie furii. Ani jego obecność, ani uściski, próby pocałunków oraz brudnożółte róże, po które zatrzymał się na stacji benzynowej — nic nie mogło jej uspokoić. Kilkakrotnie uderzyła go w twarz i cisnęła w niego onyksowym obeliskiem z wyrytymi hieroglifami, prosto w czoło. Mieszkanie było przepięknie umeblowane dwoma identycznymi sofami w stylu Ludwika któregoś tam, o pozłacanych nogach, tyle że sofy były tak wąskie, że nie nadawały się do spania. Sam spędził więc noc na podróbce dywanu z manufaktury w Aubusson, uszytego w jakimś zakładzie zatrudniającym tanią siłę roboczą na Tajwanie, a kupionego w domu towarowym Petera Jonesa. Jak się zorientował, Elizabeth traktowała ten szacowny dom towarowy dla ludzi z wyższych sfer tak, jak dobry muzułmanin traktuje meczet, i zanosiła tam swoje modły kilka razy dziennie. Jej mieszkanie znajdowało się zaledwie kilka przecznic dalej. Był to imponujący, dwupoziomowy, luksusowy apartament na ostatnim piętrze z dwoma tarasami na dachu, położony dogodnie w pobliżu dzielnic Knightsbridge, Westminster i Belgravia. Sam pomacał na czole siniaka i zamknął oczy w przekonaniu, że woli spać na podłodze w tej nirwanie, niż dzielić łoże z Alice na jakimkolwiek atrakcyjnym przedmieściu świata. Był piątek, a w piątek wypadała chirurgia plastyczna. W ten piątek, piątek przed pierwszą niedzielę adwentu, Rhys miał w zaparkowanym na szpitalnym parkingu samochodzie torbę podróżną, a w kieszeni bilet na prom do Boulogne. Był to ostatni rejs dnia, prom wypływał o dziewiętnastej trzydzieści, co oznaczało, że Rhys musi znaleźć się na autostradzie M25 przed piątą po południu, a więc musi wyjść ze szpitala przed czwartą, co z
kolei pociągało za sobą fakt, że ostatnia operacja przewidziana w jego harmonogramie miała rozpocząć się o trzeciej. TLR Pacjentka nazywała się Watson. Pani S.F. Watson; takie nazwisko figurowało na plastikowej bransoletce identyfikacyjnej. Nic nie wskazywało na to, że ta kobieta przysporzy jakichkolwiek problemów. Przywieziono ją już senną wskutek wykonania premedykacji. — Poczuje pani teraz lekkie ukłucie — ostrzegł, nim wbił jej igłę w ramię. — A kiedy się pani obudzi, będzie pani miała śliczny, płaski brzuszek. — Nie mogę się już doczekać, kochanieńki — wyszeptała i chwiejnie podniosła w górę kciuk. Pani S.F. Watson wygrała konkurs na Odchudzającego się Roku ogłoszony przez „Świat szczupłych południowej Anglii”. W ciągu osiemnastu miesięcy straciła sto dwadzieścia sześć funtów, czyli pięćdziesiąt siedem kilogramów, zależnie od tego, jaki przyjąć system wagowy, i pojawiła się na okładce „Świata szczupłych” w kusych szortach i takiejż bluzeczce obok swojego zdjęcia „sprzed”, na którym miała ramiona przypominające udźce jagnięce sterczące z wiskozowego namiotu w kwiatowy deseń. Rodzina, której połowa nadal mieszkała na Jamajce, dała jej pieniądze na tę operację, żeby mogła pozbyć się balonu skóry na brzuchu, która niegdyś okrywała owe pięćdziesiąt siedem kilogramów. Była to najłatwiejsza ze wszystkich operacji plastycznych. Uciąć, zaszyć i gra, i buczy. Obwisły spinaker epidermy wymieniony na nowy, jędrny brzuszek z blizną przebiegającą wzdłuż linii intymnego owłosienia, sprytnie ukrytą w naturalnym zagłębieniu ciała poniżej pępka. Góra piętnaście minut. Przygotował tyle środków znieczulających, by wystarczyło na pół godziny. Pani Watson ochoczo zapadła w stan nieświadomości. Rhys skwapliwie powędrował myślami do Poważnej Rozmowy, jaką planował przeprowadzić z Mo. Rozmowy rzadko przebiegały zgodnie z intencjami Rhysa, dlatego unikał ich inicjowania. Podziwiał sposób przekazywania informacji, jakim ostatnio zaczął posługiwać się Toby — oświadczenie wydane w okolicznościach uniemożliwiających jakąkolwiek ripostę. W ciągu ostatnich kilku tygodni Toby wygłosił niemało stwierdzeń na
temat własnej matki, a Rhys rejestrował je i rozszyfrowywał z rosnącą pewnością siebie. Toby mówił, że wie, iż Barbara sprawia wiele kłopotów, i gdyby rodzice zdecydowali się na rozwód, on nie miałby nic przeciwko temu. W rezultacie Rhys zaczął na nowo planować przyszłość swojej rodziny. Pielęgniarka ściągnęła z pacjentki koszulę operacyjną odsłaniając brzuch pani Watson, pomarszczony i sflaczały. Na brązowej skórze ukazały się białe rozstępy, pasy jasnych linii po bokach brzucha. Narysowana markerem optymistyczna czerwona kreska wskazywała, gdzie należy przeprowadzić cięcie. Rhys przebiegł wzrokiem po wskaźnikach, monitorach, alarmach i urządzeniach rejestrujących. Wszystko w porządku. Można wrócić do przyszłości. Czas rozmówić się z Mo, dowiedzieć się, czego pragnie. Wspólnej przyszłości, oto, czego pragnęła. Kobiety nie są takie jak mężczyźni, dzięki Bogu. Nie wiążą się bez uczuć. TLR Tego dnia operował pan Sydney Debrosser, FRCS Rand, młody, energiczny mężczyzna, który był fanem krykieta. Radio w sali operacyjnej było nastawione na relację z najważniejszych wydarzeń jednodniowego turnieju w Indiach Zachodnich. Gdy wwieziono panią Watson, sędzia meczów reprezentacji narodowych, nowicjusz z Grenady, wydał mocno kontrowersyjną decyzję. Tłum ryczał z wściekłości. Debrosser słuchał z oburzeniem, oparłszy dłonie obleczone w chirurgiczne rękawiczki na okrytych kitlem biodrach. — I co pan na to? To jakiś dziobak z rozbieżnym zezem! Rhys wymamrotał kilka uspokajających słów. Pielęgniarka rozłożyła zielone prześcieradła operacyjne. — Co on wyprawia, do jasnej cholery? — Decyzja trochę nie na miejscu? — zauważył niechętnie Rhys. Krykiet nie był jego pasją. W tej chwili zrobiłby z pasją prawdopodobnie tylko jedną rzecz: otworzyłby drzwi apartamentu Mo w Montreuil-sur-Mer. Czy powinien powiedzieć coś w rodzaju: „Może porozmawiamy o nas?” Nie, to jak tekst piosenki Knopflera. Wyobraził sobie, jak Mo marszczy nos, jak zawsze na każdą wzmiankę o „nas”. A przecież istnieliśmy „my”. Debrosser był głuchy na sprawy, które absorbowały w tej chwili Rhysa. — A niech to, jeszcze jak nie na miejscu — rzekł, chwytając skalpel i kleszcze. — Przez okrągły rok siedzi taki na tyłku w Indiach Zachodnich i
dłubie palcem w nosie, a potem chce pouczać profesjonalistów, co powinni robić. Ludzie pomyślą, że to kawał fiuta, i trudno się dziwić. — Fakt — przytaknął Rhys. Wydawało się, że powieki pani Watson powędrowały w górę. Miała błędne spojrzenie lalki. Pielęgniarka wyciągnęła dłoń i zamknęła pacjentce oczy, lecz po kilku sekundach powieki znowu powoli się uniosły. To czasem się zdarzało, naturalny odruch. Nie zaszkodzi zwiększyć nieco dawkę. Rhys poprawił kroplówkę wprowadzającą środek znieczulający w żyłę pani Watson. — Ignorant — ciągnął pan Debrosser, unosząc kleszczami płat zbędnej skóry i przeprowadzając pierwsze cięcie. — Mały, niedouczony gnojek z tłustym zadem, co? — Ciach i szew, ciach i szew. — Dokąd oni zajdą z takim podejściem? — Cięcie, cięcie, szew, szew. — Sędziował mniej więcej tyle czasu, ile zajmuje małpie puszczenie bąka, i od razu wydaje mu się, że może gadać z Bogiem jak równy z równym. — Cięcie, cięcie, szew, szew, i po robocie. — Chce strugać ważniaka i zaistnieć w prasie. Rhys postanowił odłożyć planowanie rozmowy z Mo na później, uciąć tyradę Debrossera, jak najszybciej wydostać się z sali operacyjnej i ruszyć w drogę. — Tak czy inaczej, nie ma to większego znaczenia, prawda? Turniej prawie się skończył, zawodnicy drużyny gości i tak wygrali. — Ale nie dzięki naszemu szamanowi z Indii Zachodnich — zaznaczył pan Debrosser, pozwalając zszytej skórze ułożyć się na właściwym miejscu. Brzuch pani Watson, choć nadal pocięty smugami rozstępów, leżał teraz gładko pomiędzy T L R wyrostkami kości biodrowych. Debrosser rzucił instrumenty do miski. Pielęgniarka podniosła ją z podłogi. Była dopiero piętnasta dwadzieścia dwie. Z punktu widzenia Rhysa zwyczajne piątkowe popołudnie. I mnóstwo czasu na złapanie promu. — Moglibyśmy wyposażyć to miejsce we wszystko, co trzeba — dumał George. Nie bez powodu mówiło się na marihuanę „zielsko”. Dawne pomieszczenie biurowe zamieniło się teraz w bujny gąszcz konopi. Już kwitły. Rośliny tak wybujały, że George nie widział już Owczareczki, kiedy wypełniała swe ogrodnicze obowiązki. Mógł zlokalizować ją jedynie dzięki szumowi wody i szelestowi liści. Stali się teraz posiadaczami dwóch szklarniowych nagrzewnic olejowych. Powietrze w ogrodzie było ciepłe i
wilgotne; zapach oleju mieszał się z aromatem konopi. — Moglibyśmy zainwestować nasze zyski — kontynuował z rozmachem, zaciągając się próbnym skrętem. — Założyć automatyczny system nawadniający z rurami biegnącymi od łazienki, na lato system chłodzący z wentylatorami zaopatrzonymi we włączniki czasowe, a na zimę system grzewczy z termostatem, a także system wentylacji z przewodami i wszystkim, co tam trzeba, rozprowadzonymi po całym suficie. Poważni plantatorzy mają nawet systemy doprowadzające dwutlenek węgla, zapewniające tym małym potworom odrobinę tego, za czym przepadają. A ściśle mówiąc, całe mnóstwo. Z drugiego krańca marihuanowego lasu odpowiedziało mu milczenie. Choć George bujał w obłokach, gdy jego percepcja rzeczywistości zaczynała dostawać się pod wpływ dobrze rokującego zbioru, to jednak dotarło do niego znaczenie tej ciszy. No tak, znowu to samo. Znowu ten sam cyrk. Zjawiła się kobieta, człowiek trochę pożartował, trochę podupczył, wszystko dobrze się zapowiadało, aż tu nagle ona zaczyna stroić fochy. Nie było żadnej awantury, nikt się źle nie zachował, nikt się nie uchlał i nie powiedział nic niecenzuralnego, nie wydarzyło się nic, w czym można by upatrywać przyczyny, a tu ni z tego ni z owego zaczynają się ciche chwile, potem westchnienia, odzywki w rodzaju „tak sądzę”, „jak chcesz”, może nawet „skoro tak mówisz” albo „ty tu rządzisz”. Najpierw zwiastuny. Potem trudno będzie ją rozbawić. Skończą się śniadanka do łóżka i gadanie o wakacjach. Zamiast tego będzie dostawał kosza, godzinami przesiadywał w pubie ze zbolałą miną. Wyjście na zakupy zamieni się w przepychanki, ona zacznie zwracać uwagę na to, kto i za co płaci. Wszystkie te błahostki, przepusz-czanie czeków przez jej konto, zwracanie pieniędzy za rzeczy kupowane na jej kartę kredytową, to wszystko stanie się nagle okropnym ciężarem. George znał się na rzeczy i wiedział, że przy takim obrocie sprawy trzeba będzie wprowadzić w życie plan B. Plan B zakładał urżnięcie się i zmycie bądź zaszycie się w pubie z jakąś inną dziwką albo zwyczajne zniknięcie. Plan B nigdy nie zawodził. Celem planu B było powrócenie do stabilnej sytuacji, jaka istniała wcześniej. Stabilnie ale w osamotnieniu. Stabilnie ale samemu. W pojedynkę. W odosobnieniu. Samiusieńkiemu jak palec. Zdanemu wyłącznie na siebie. W wieku
czterdziestu siedmiu lat George uświadomił sobie, że nigdy nie będzie jeździł po Paryżu samochodem sportowym, czując ciepły wiatr we T L R włosach. Ani nie doświadczy całej reszty tego rodzaju przeżyć. Stało się boleśnie jasne, że wielkie życiowe przyjemności, rzeczy, które, jak sobie mgliście wyobrażał, pewnego dnia staną się jego udziałem, w rzeczywistości nigdy nie będą mu przeznaczone. Nie był to ulubiony okres w życiu George’a. Nigdy nie sądził, że będzie kiedyś ramolem w papuciach i z fajką w zębach. Ani typem faceta w skórze, jak Mickey, z fajną furą w rodzaju grand cherokee, ani takim jak Sam, z willą jakby przeniesioną żywcem z Algarve, ani jak Andy, z szeregowym domem w stylu georgiańskim, ani takim jak Rhys, co posyła dzieci do prywatnej szkoły. Żywił przekonanie, że trafi mu się coś lepszego, że to coś czai się gdzieś tuż za rogiem i wkrótce nadejdzie. Po wprowadzeniu w życie planu B owo niejasne coś w większym stopniu wydawało się jedynie iluzją. Czyż nie można być typem faceta ze skuterkiem i materacem na podłodze, takim jak on, a mimo to wieść przyjemne życie? Pierwszorzędne konopie, takie jak te, które rosły pod jego nosem, wyprawiały z człowiekiem dziwne rzeczy. Niektórych zaczynało ssać w żołądku. Inni durnieli. Niektórym wydawało się, że w ich włosach buszują skrzaty i grają na instrumentach. Jeszcze inni zamieniali się w automaty do uprawiania seksu, których nie można było zatrzymać, albo pisali wiersze, albo zasypiali. A George popadał w paranoję. Towarzyszyła jej zdolność głębokiego rozumienia świata. George zyskiwał całkowite i skończone poczucie jedności z kosmicznym planem, wszechogarniającą jaskrawą, absolutnie niewyrażalną świadomość, że wie, na czym zasadza się świat, a świat zasadzał się na niesprawiedliwości. Sprawiedliwości nie było. A właściwie było tak niesprawiedliwie, że wszystko przestawało mieć sens, i najlepsze, co można było zrobić, to zwyczajnie wszystko zmarnować, wszyściusieńko, całe zasrane życie. Rozerwać na strzępy, rozbić w drobny mak, podrzeć… — Możemy już iść? — Owczareczka stała przed nim ubrana w płaszcz, uśmiechając się wielkodusznie. — Hm? — Wszystko zrobione. Czas się zwijać. — Jassssne — syknął przez zęby. — Jestem gotów. — Więc się zbierajmy — zasugerowała bardzo rozsądnie. George przypomniał sobie, że Australijczycy mają to do siebie, że są,
ogólnie rzecz biorąc, ludźmi obdarzonymi zdrowym rozsądkiem. Może niesprawiedliwie ją ocenił. Wyszedł za nią posłusznie przez okno i pozwolił zaprowadzić się przez dach do jej mieszkania. TLR ROZDZIAŁ 6 Dla ciebie wszystko Rhys nigdy nie myślał o tym w ten sposób, lecz jego problemy miały swój początek w roku 1108, kiedy to Baudoin Chromy, drugi wicehrabia Dolnej Pikardii, przyznał obywatelom Saucisson-le-Mauconfit prawo do handlu wymiennego rzeczami osobistymi na progu własnego domu w pierwszą niedzielę adwentu. Baudoin był, jak wskazuje przydomek, ułomny, nie mógł zatem osiągnąć prestiżu w chrześcijańskim świecie za sprawą wyruszenia na krucjatę. Zamiast tego postanowił utorować sobie drogę do raju, pomagając swym poddanym świętować Boże Narodzenie tak wystawnie, żeby wieść o jego wspaniałomyślności dotarła do świętego Piotra, nim sam Baudoin zjawi się u bram niebios. Sytuacja uległa pogorszeniu w 1668 roku, kiedy hrabia Auge, miły, nieżonaty mężczyzna, który był niewolniczo posłuszny dyktatom swojej pokojowej, dodatkowo przyznał wszystkim służącym oraz pokojówkom Saucisson-le-Mauconfit prawo do stania na rynku w przejmującym grudniowym wietrze i sprzedawania nienoszonych już ubrań, bibelotów oraz innych drobiazgów swoich pracodawców. Ten podwójny przywilej sprawił, że jeszcze przed rewolucją targ w Saucisson-le-Mauconfit stał się najsłynniejszym jednodniowym pchlim targiem w całej Francji. Tradycja pieczenia przy drodze jabłek w cieście dla pokrzepienia kupców i sprzedających przysporzyła mu jeszcze większej sławy. Po rewolucji lokalny prefekt popsuł nieco zabawę, wydając dekret zakazujący nieobywatelskiego zwyczaju wystawiania na sprzedaż niechcianych żon oraz mężów obok innych niepotrzebnych dóbr T L R domowych. Potem jedynie druga wojna światowa, podczas której Niemcy na wpół zburzyli stojący na rynku krzyż, zahamowała rozwój targu. Konsekwencją tamtych wydarzeń, którą Rhys odczuł na początku
dwudziestego pierwszego wieku, było zniweczenie jego planów na szczęście. Niemal tysiąc lat po tym, jak chrześcijańskie zabobony Baudoina Chromego doprowadziły do utworzenia targu, Rhys i Mo wyjechali z Montreuil o piątej rano i przecięli zerodowany przez wiatr płaskowyż Caux pojemnym renaultem należącym do La Maison. Na pustych drogach jazdy nie opóźniało nic, poza kilkoma traktorami. Za kierownicą siedział zaspany Rhys. Po godzinie drogi zauważył białą furgonetkę. Potem kolejną. Następnie przyczepę do przewozu koni. I przyczepę kempingową. Ze wszystkich kierunków masa pojazdów nadciągała nerwowo w stronę Saucisson-le-Mauconfit. Droga do miasteczka była zakorkowana sznurem pikapów, tranzytów, przyczep, minibusów, minivanów i dużych ciężarówek. Rhys odnotował w popłochu, że nawet oddalone od centrum ulice są zastawione zaparkowanymi samochodami. W samym Saucisson parkingi miejskie były absolutnie zapchane, a żandarmi z groźnymi minami bronili wybrukowanych stref dla pieszych. Rhys z niechęcią przygotowywał się na stratę kolejnych trzydziestu minut potrzebnych na znalezienie miejsca par-kingowego, gdy nagle Mo dźgnęła go palcem w biceps. — Tam — zakomenderowała, wskazując szkolny dziedziniec, gdzie kobieta w kurtce z obszytym futerkiem kapturem szykowała się do wyjazdu. Tył jej citroena xsary był zawalony owiniętymi w gazety nabytkami. — Szybko! Pierwsi już odjeżdżają! Prawda o Mo, przed którą Rhys bronił się, kiedy towarzyszył jej w wyprawach po zakupy, była taka, że Mo prowadziła firmę zajmującą się wystrojem wnętrz głównie dlatego, że kupowanie było jej żywiołem. Kupno czegokolwiek, nawet plastikowej, żółtej popielniczki ze znakiem firmowym „Ricard” wypisanym czarnymi, kwadratowymi literami, zawsze sprawiało jej przyjemność. Kupienie czegoś pięknego cieszyło ją przez wiele dni. Kupienie czegoś pięknego i taniego wprawiało ją w stan ekstazy. Rhys miał dość oleju w głowie, by nie uciekać się do porównań, nie mógł jednak nie odnotować faktu, że wydawała się dużo bardziej szczęśliwa po uwieńczonej powodzeniem wyprawie na zakupy niż po spędzonych z nim chwilach miłosnego spełnienia. Prawdę mówiąc, po seksie zawsze miała smutną minę. Przypisywał to okolicznościom, w jakich oboje się znajdowali.
Tak więc Mo szła szybkim krokiem w stronę rynku, potem przyspieszała coraz bardziej, oczy jej błyszczały, nozdrza nadymały się, wąskie stopy w czarnych botkach pokonywały kolejne metry chodnika jak kopyta zniecierpliwionego konia wyścigowego cwałującego na linię startu. Pędzący u jej boku Rhys nie mógł złapać tchu. — Szukamy czegoś konkretnego? — wysapał. — Żyrandoli, krzeseł do jadalni, wyrobów z drutu — poinstruowała, lustrując drogę przed sobą w poszukiwaniu pierwszego straganu. — Wszystkiego, co ładne. Niewiele już zostało. To tylko pchli targ, a T L R nie targ staroci z prawdziwego zdarzenia. Poza tym jesteśmy zdecydowanie za późno, żeby wyszperać coś naprawdę ciekawego. Pierwsze kilka uliczek wskazywało, że jej pesymizm był uzasadniony. Po obu stronach drogi stały stoły zawalone skandalicznie szpetnymi i bezużytecznymi rupieciami. Gdy przeglądała zakurzone pamiątki — wyszczerbione talerze, tandetne figurki, stare łyżwy i plastikowe zabawki — uśmiech zamierał jej na ustach. Handlarze o posturach zapaśników wagi ciężkiej gawędzili przy straganach, poważne interesy mieli już za sobą. — Powinniśmy byli przyjechać wcześniej — mruknęła. Rhys ściągnął kołnierz płaszcza wokół szyi, czując jak normandzki wiatr smaga mu uszy. Ile jeszcze upłynie czasu, nim będzie mógł zaproponować urwanie się do kawiarni? Wreszcie dotarli do rynku. Tłum falował wokół gotyckiego krzyża z szarego kamienia, a powietrze ogrzewał zapach pieczonych jabłek w cieście. — No, no! — rzekł Rhys, zdumiony widokiem kłębiącej się masy kupujących i sprzedających. — Teraz wierzę, że to największy pchli targ we Francji. Nie było odpowiedzi. Mo zniknęła. Mo wyruszyła z misją. Obracał się na wszystkie strony, szukając w kotłującym się tłumie jej czarnego kapelusza z wełny. W nadziei że gdzieś ją dostrzeże, wskoczył na podstawę kamiennego krzyża. Jest! Rozpoznał jej uroczą ciemną postać w półmroku bocznej uliczki. Świdrujący dźwięk gwizdka i wściekle wymachujący palec żandarma rozkazały mu opuścić ten punkt obserwacyjny. — Excusez-moi, Monsieur. J’ai perdu ma femme — podlizywał się z nadzieją. Ma Femme! Jakże cudownie to brzmiało. Ma femme, Mo. W tych słowach dźwięczała radość, podczas gdy „Barbara, moja żona”
rozbrzmiewało jak bicie dzwonu pogrzebowego. Francja, kraina marzeń, gdzie wszystkie życzenia się spełniały. Mo zatrzymała się przed wiekową bramą zbudowaną dla furmanek, a teraz, jak można było wywnioskować z utrzymującej się w powietrzu woni oleju silnikowego, prowadzącą do jakiegoś warsztatu. Rhys zbliżył się ostrożnie, wyciągnąwszy już wcześniej naukę z jej spojrzeń przypominających wyładowane pogardą pociski, że nie należy psuć jej strategii zakupów niestosownymi przejawami entuzjazmu. Niezobowiązujące „Ach, tutaj jesteś”, było najbezpieczniejszym pierwszym krokiem. — Cześć — odparła, pogrążona w zadumie nad rachitycznym drewnianym krzesłem. Jego nogi i poręcze były rzeźbione i imitowały bambus, a pokryte kurzem siedzenie plecione z sitowia poprzecierane od spodu. — Wygląda na cholernie niewygodne. — Tak sądzisz? — Wiem. Jak usadzą cię na czymś takim podczas proszonej kolacji, będziesz marzyć tylko o tym, T L R żeby się zmyć, nim podadzą kawę. Uliczka była, na szczęście, osłonięta od wiatru. Przyjemne miejsce. Mo westchnęła. — Równie dobrze można usiąść na łóżku fakira — ciągnął, zachwycony, że właściwie odebrał wysyłane przez nią sygnały. Zmarszczyła czoło. Tylko nie przedobrz, kochanie. Sprzedawca, pulchny osobnik w sztruksowej marynarce o zdezorientowanym wyrazie twarzy, oznajmił, że ma jeszcze inne krzesła. — Inne? — powtórzyła rzeczowym tonem, dając sprzedawcy do zrozumienia, żeby zignorował tamtego pajaca. Nie ma bowiem do czynienia z jakąś głupawą turystką, lecz z poważną klientką, z profesjonalnym kupcem, więc niech nie bije piany, tylko wyciągnie najlepszy towar. Ukłoniwszy się, handlarz poprowadził ją przez bramę na podwórko, które zajmowała w całości przyczepa do przewozu koni zawalona nogami, poręczami i siedzeniami sfatygowanych drewnianych mebli. Chętny do sprzedaży, lecz nieskory do wysilania się bez nadziei na godziwą nagrodę, mężczyzna zdjął ze szczytu sterty drugie krzesło imitujące bambus.
Mo uśmiechnęła się promiennie, zachęcając go do dalszej pracy. Wyciągnął następne krzesło, potem czwarte z kolei. Podeszła bliżej, by dokładnie przyjrzeć się towarom. Rhys wiedział, że jego rola w negocjacjach się zakończyła, pomagał więc handlarzowi wyładowywać meble. Wreszcie na nierównej, zatłuszczonej oleistymi plamami ziemi stało dziewięć krzeseł stołowych z drewna imitującego bambus, wyglądających równie nieśmiało jak goście na przyjęciu, którzy oczekują, aż zostaną przedstawieni pozostałym. Nie spiesząc się, Mo sprawdzała, czy nie ma śladów czerwi i zbutwienia. Rhys usiadł na rzeźbionym krześle, które zatrzeszczało pod jego ciężarem. Było tak niewygodne, jak przewidywał. Zapytał sprzedawcę, czy hoduje konie i skąd pochodzi, a mężczyzna udzielił długich wyjaśnień na temat swojej podróży z domu rodzinnego w Suisse-Normande oraz tego, jak z powodu okropnego ruchu na drogach dotarł na miejsce z dużym opóźnieniem i otworzył swój kram tuż przed zjawieniem się Mo. Z jego opowieści wynikało, że nie jest ani zamożnym człowiekiem, ani doświadczonym handlarzem. Mo zachowywała twarz pokerzysty. Znalazła krzesło, któremu brakowało kilka szczebelków i mruknęła: Beaucoup de travail. Sprzedawca nie próbował dyskutować. Zdecydowanym tonem Mo zaproponowała tysiąc franków za wszystko. Wedle przyjętego zwyczaju sprzedawca powinien w tym momencie gwałtownie zaprotestować. Zamiast tego mężczyzna nie zdołał ukryć uczucia ulgi. Targował się bez przekonania; Mo prychnęła i zaproponowała, by stanęło na stu siedemdziesięciu euro. Zawahał się, udawał, że kalkuluje, a potem z ociąganiem pokiwał głową. Uścisnęli sobie dłonie i wdali się w dyskusję nad najlepszą metodą załadowania krzeseł do jej samochodu. Ponieważ przepisy targowe zabraniały ruchu kołowego w obrębie rynku, nabytki musiały czekać do chwili zamknięcia targu o zachodzie słońca, czyli, powiedzmy, do czwartej po południu, bo inaczej trzeba T L R by było taszczyć je przez tłum do auta. Była ósma rano. A tłum gęstniał i wydawał się bardziej hałaśliwy niż kiedykolwiek. Sprzedawca zwrócił uwagę, że wkrótce zaczną napływać turyści. Mo przyznała mu rację. Obiecała wrócić o czwartej swoim renaultem. Dzień od początku wymknął się spod kontroli i miał już taki pozostać. Rhys doszedł do wniosku, że Mo jest na granicy histerii.
— Sztuczny bambus! — ryknęła do niego w kawiarni. — Nie mogę uwierzyć! Rhys, czy zdajesz sobie sprawę, że takie rzeczy są już zupełnie nieosiągalne? — Duszkiem wypiła wystygłą kawę, nie tykając nawet jabłek w cieście, które kupił jej do kawy. W kawiarni panował taki ścisk, że podnoszenie filiżanek do ust było samo w sobie ryzykownym posunięciem. — Kontynuujemy? — zapytał, starając się nie zdradzać swej desperacji. — Jak zawsze! — odpowiedziała. — Skarbie, teraz nic mnie nie powstrzyma! Zerwała się z miejsca i ponownie rzuciła się w tłum. Znał ten nastrój. Opanowana, skupiona, tradycyjna Mo nagle znikała, a na jej miejscu rozpychał się łokciami jej gadatliwy, trzpiotowaty sobowtór, pokrzykujący z entuzjazmem nad byle czym i wdający się w długie pogawędki z całkowicie obcymi ludźmi. Podfruwała do kramów na rynku jak papuga, aż wreszcie przycupnęła na dłużej u straganiarza handlującego rustykalnymi naczyniami ceramicznymi, z którym spędziła bitą godzinę, ucząc się doceniać urodę półmisków i dzbanków z kruszącą się glazurą, toczonych niegdyś na kole garncarskim i używanych przez dojarki z Normandii. Zmęczony chłodem Rhys pokładał swoje nadzieje w lunchu. Kameralnym, spokojnym, à deux. Restauracja zajmowała wszystkie cztery piętra domu z pruskiego muru, stojącego krzywo na rogu rynku. W środku rozchodził się piękny zapach i było cudownie ciepło, lecz nim zdążyli zdjąć płaszcze, rozległ się okrzyk i cała banda brytyjskich kolegów po fachu przywołała Mo do swojego stołu. Rhys przyglądał się z rezygnacją, jak kelnerzy zsuwają razem stoliki i przekształcają jego marzenie o chwilach bliskości w hałaśliwą, suto zakrapianą alkoholem, trzygodzinną rzeczywistość. Kiedy wjechał wyładowanym po dach renaultem na dziedziniec w Montreuil, była już szósta zimnego i ciemnego grudniowego popołudnia. Teraz, obiecał sobie, teraz odbędą tę rozmowę. Za nimi dzień radości, sukcesu, kumplostwa — Mo z pewnością przyzna, że bycie razem to rozkosz, że mają obowiązek wobec tej magicznej synergii, że życie zawsze powinno tak wyglądać. I czyż to nie odpowiedni moment, by zrobić wreszcie ten krok? Nim rozpalił ogień w kominku, Mo zasnęła. Napił się odrobinę brandy i przyglądał się jej, zadając sobie pytanie, jak można było inaczej pokierować sytuacją. Tak się jakoś składało, że życie nieustannie płatało mu niemiłe figle. Jakież wielkie miał na początku ambicje i jak łatwo z nich zrezygnował.
Pragnął podróżować, pracować w Afryce, poświęcić swą młodość na walkę z nierównością na świecie, a zamiast tego zjawiła się w jego życiu Barbara i zażądała, by poświęcił się jej. TLR Chciał odrzucić system przywilejów, zatrudnić się w spółdzielni lekarskiej działającej na obszarach biedy. Urodziły się dzieci. Barbara zachorowała. Znalazł się w Westwick, gdzie sens jego życia sprowadzał się do wypełniania rodzinnych obowiązków i pomnażania majątku rodzinnego. A teraz, gdy poczuł, jak otwierają się bramy więzienia, jak może poruszać wszystkimi członkami i wyciągnąć je ku maleńkiemu światełku wolności, jakie jeszcze pozostało, jego ciało było w stanie gotowości. Nie dostanie tego, czego pragnie. Nigdy nie będzie miał tego, czego chce. Nie zaspokoi swoich pragnień na tym świecie. Stało się to szybciej i w sposób bardziej ostateczny, niż przewidywał George. Postanowili ściąć sadzonki przed Bożym Narodzeniem, żeby wykorzystać świąteczny popyt. W umówiony wieczór poszedł do jej mieszkania, załomotał w drzwi, ale przywitała go cisza. — Owczareczko! — wrzasnął, sądząc, że dziewczyna śpi. Nic. Żadnego odgłosu, żadnego ruchu. Tylko owo szczególnie wymowne nic, które wita człowieka dobijającego się do drzwi pustego pokoju. Spoglądając wstecz, powinien był się połapać. Najbardziej rozdrażnił George’a fakt, że wszystko stało się przez jego wielką chcicę na trawę. Gdyby nie złamał pierwszej reguły dobrego dilera, mógłby lepiej zorientować się w sytuacji. A pierwsza reguła bezpiecznego handlu marychą brzmi: nigdy nie aplikuj sobie własnego towaru. Z budynku, w którym mieszkała, prowadziła jeszcze jedna droga do dżungli. Można było wspiąć się na szczyt schodów, wyłączyć alarm, wyważyć drzwi na schody pożarowe i przejść po dachach. Byłoby idealnie, gdyby potem wspólnik ponownie włączył alarm. Pośle ją z tą misją, gdy wreszcie się zjawi. Światła były zgaszone. Zwykle jarzyły się przez niebieskie płachty folii, które przykleili w oknach. Może przepalił się bezpiecznik. Albo wczoraj przez przypadek pstryknęli wyłącznik. Nie szkodzi; jeden dzień bez szklarniowych żarówek nie zniszczy sadzonek na tym etapie. George ciągle jeszcze znajdował
się pod wpływem wyhodowanej przez siebie trawy. Po wejściu do środka włączył światła. Oświetliły pustkę. W każdym razie nie oświetlały niczego, co warto byłoby posiadać. Albo, co istotniejsze, co można by sprzedać. To znaczy, nie było tam żadnych roślin. Były rękawy foliowe i kompost, tu i ówdzie kilka zgniecionych, pożółkłych liści, mnóstwo śladów ubłoconych butów, i szlauch ciągle podłączony do kranu. Był też ich najnowszy nabytek — końcówka rolki czarnych worków na śmieci z żółtymi tasiemkami. Ale ani śladu sadzonek. Odciski stóp prowadziły do wewnętrznych drzwi, które stały otworem. I dalej korytarzem do zewnętrznych drzwi apartamentu, których nigdy nie używali, ponieważ z wiadomych względów były zamknięte na klucz. Teraz i one były otwarte. Nieruchome, nie zniszczone, nie zamknięte na zamek. Otwarte i cześć. Przez jedną szaloną chwilę George rozważał pomysł zejścia do biura poniżej i spytania, czy nikt nie widział kupy wypchanych czarnych worków na śmieci znoszonych ze schodów. Zamiast tego walił w drzwi, póki nie rozbolała go ręka. Potem kopał je, aż rozbolały go palce u stóp. A wreszcie z łomotem T L R zbiegł na dół i pognał do pubu po drugiej stronie ulicy. Kilka kolejnych godzin stało się na krótko najbardziej bolesnym wspomnieniem jego życia. Niemal wszystkie pieniądze wydał na szkocką. Przy Owczareczce wyzbył się zwyczaju duszenia każdego grosza, ponieważ ona zawsze wydawała się przy forsie. Siedząc w kącie wesołego pubu pełnego porządnych obywateli ślęczących za biurkiem od dziewiątej do piątej i trenujących chlańsko przed sezonem przyjęć biurowych, rozmyślał, jak ona przyjmie tę dramatyczną nowinę. Mo siedziała po turecku na podłodze salonu w swoim apartamencie w Montreuil pośród porozrzucanych wszędzie wokół farb i pędzli. Krzesła z imitacji bambusa zostały odrestaurowane z wielką pieczołowitością. Wszystkie imitacje węzłów zostały przyciemnione, a każda sztuczna łodyga upstrzona malutkimi punkcikami i ozdobiona sztucznymi sękami. Mo zabezpieczyła stelaże przed czerwiami i skleiła obluzowane złącza. Na wszelki wypadek zerwała zakurzone siedzenia wyplatane z sitowia: w Westwick wysoko ceniono pewnego armeńskiego rzemieślnika wyplatającego wiklinę, zleci mu odnowienie siedzisk. Jeszcze tylko jedna warstwa lakieru zmieszanego w idealnym odcieniu starego orzecha i będą gotowe.
Robota zajęła dwa dni. Przychodziły jej do głowy coraz to nowe pomysły. Nie chciała kończyć. Zakończenie pracy oznaczało konieczność powrotu do domu. Bogu dzięki za samotność. Może mimo wszystko nie różniła się tak bardzo od swego syna. Joe zawsze zaszywał się za zamkniętymi drzwiami. Po weekendzie nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pomacha Rhysowi na pożegnanie i zostanie sama ze sobą. Oto ja, czterdziestokilkuletnia kobieta skrępowana hojnością losu w postaci męża i kochanka, podczas gdy w gruncie rzeczy zależy mi jedynie na własnym towarzystwie. Czasami. Nie ma wyjścia. Skończyła kłaść drugą warstwę lakieru. Trzecia nadałaby krzesłom kleisty wygląd. Czas umyć pędzle i zbierać się do domu. Każdy handlarz antyków ma miejsce przypominające apartament Mo. Każdy obdarzony tym szczególnym połączeniem doskonałego wyczucia piękna oraz smykałki do okazyjnych zakupów ma miejsce, w którym gromadzi rzeczy kupione w chwilach, kiedy wyczucie piękna zwyciężyło nad nosem do interesów. Rzeczy, które są zbyt zniszczone, rzeczy, za które przepłacił, rzeczy, które wyszły z mody. Mo zrobiła smutny obchód pokoju, biorąc do ręki swoje piękne nabytki, które nie znalazły kupca. Półmisek z sewrskiej porcelany z wąziutką rysą, flakon Lalique’a z wyszczerbionym brzegiem, lampa z abażurem i pękniętą podstawą, delikatne płótna ze śladami pleśni. Wszystkie przedmioty, których po pierwsze nie powinna była w ogóle kupować, a potem nie miała serca wyrzucić. Przeżywała swe życie za pośrednictwem przedmiotów, kupując w mękach i sprzedając z radością. Czasem przedmioty były jej doradcami. Teraz na przykład pokazywały, że miejsce Rhysa jest tutaj, w tym pokoju darzonych sentymentem odrzutów. Nigdy nie powinna była pakować się w ten romans. To jej wina. I wina weneckiego żyrandola. Małego cacuszka z turkusowymi wisiorkami pomiędzy kryształkami. Podobał jej się tak bardzo, że musiała się nim pochwalić. Wywiesiła go w oknie wystawowym, nim jeszcze zdążyła wymienić przewód. Barbara wparowała do sklepu i kupiła go zTLR miejsca, a następnie posłała Rhysa, żeby go odebrał, gdy będzie gotowy. Taki uroczy, szarmancki mężczyzna. Przystojny, gdyby nie wiecznie smutna mina. Fantastyczne nogi. Uparł się, że sam wespnie się na górę i
zdejmie żyrandol. Ona przytrzymywała drabinę, przynajmniej tyle mogła zrobić. Mając te pięknie ukształtowane łydki zaledwie kilka centymetrów przed nosem, poczuła jak hormony zaczynają szaleć w ostatnim zrywie i nie potrafiła powstrzymać się przed wyciągnięciem ręki i pogłaskaniem tych zgrabnych nóg. Dziesięć sekund, tylko tyle było im potrzeba do cudzołóstwa. Oczywiście do prawdziwego grzechu doszło kilka dni później, najpierw Rhys „wpadał po drodze”, „wstępował na chwilę” i „przejeżdżał obok”, i „no, proszę, znowu cię spotykam”. Do licha, w końcu mieszkali w tej samej dzielnicy. Żeby tego wszystkiego uniknąć, trzeba by nie wyściubiać nosa z domu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. A Rhys wcale nie miał ochoty czegokolwiek unikać. Ona również. Tymczasem Mickey był na zdjęciach w Peru. Nowe ciało po tylu długich latach posuchy. Zgraja hormonów wybiegła pędem i wszczęła strzelaninę w całym przeklętym mieście, wrzeszcząc, szalejąc, siejąc spustoszenie. Więc to już ponad pięć lat. Nadal był piękny, po jej skórze ciągle jeszcze przebiegał dreszcz, gdy jej dotykał. Mówili zbyt wiele, wiedziała o nim więcej, niż chciała. Kiedy Mickey wspominał o Rhysie jako członku ich kapeli, używał zawsze szczególnego tonu, odrobinę lekceważącego. Rozumiała to. Ona i Mic-Mickey nie potrzebowali słów, wiedzieli, że i tak myślą to samo. Będąc z Rhysem, musiała sobie wiele tłumaczyć. Czy go kocham? W pewnym sensie. Tak jak kocham pęknięty półmisek, który zyskuje na urodzie, bo do niczego się nie nadaje. W Westwick wysyłano zaproszenia i sposobiono się do Bożego Narodzenia. W miejscu, gdzie konsumpcja stanowiła formę sztuki, sezon świąteczny przynosił co roku gorączkę zakupów, gdy kupujący i sprzedawcy stawiali sobie za cel pobicie ubiegłorocznych rekordów. Na drzwiach frontowych zawisły wianki. Czy w zeszłym roku wszystko było na biało? Czy tym razem zrobimy biało-srebrne dekoracje? A może wszystko czerwone? Czerwone róże? Czerwone jabłka? Gałązki? Eukaliptus? Kokardy? Albo różowe? Charles i Pascal zrobili ozdoby z galwanizowanego drutu i papryczek chilli. Witryny Parsley & Thyme uginały się od francuskich trufli, belgijskich czekoladek, niemieckich pierników w kształcie serca, włoskich panforte, hiszpańskich nugatów oraz góry angielskich serów stilton. W tym samym czasie w oknie wystawowym Bon Tonu samotny manekin stał wystrojony w cekiny i szyfon. Catchpole and Forge, dostawcy
ekologicznego mięsa zwierząt hodowanych w naturalnych warunkach oraz dziczyzny, otworzyli księgę zamówień, która błyskawicznie wypełniała się zamówieniami na indyki, gęsi, kaczki, na szynki, bażanty, nóżki wieprzowe, żeberka wołowe, kiełbasy, boczek oraz łuskane kasztany. W supermarkecie Magno piętrzyły się rekordowe stosy świątecznych opakowań wszystkiego, co można było sprzedać kilka pensów drożej dzięki rachitycznemu listkowi ostrokrzewu na etykiecie. A w Pot Pourri Marcia rozpakowywała rynsztunek czerwonych, zwężających się ku górze świec, wstążek w T L R szkocką kratę oraz sztucznego śniegu w sprayu i zabierała się do przygotowywania dekoracji na stoły. Dekoracje do rytualnych tortur każdego członka podmiejskiej rodziny były gotowe. Szerzył się świąteczny obłęd. Zdesperowane matki wymieniały się radami, jak zrobić skrzydła anielskie i kije pastusze. Skacowani ojcowie mordowali się w korkach ulicznych, by dotrzeć na koncerty kolęd. Umęczone dzieci kłóciły się o zabawki, których jeszcze nie dostały, a rozgorączkowane nianie zwiewały do barów i zarzekały się, że w następnym roku już na pewno wezmą się na serio do robienia kariery zawodowej. Zgodnie z przyjętą powszechnie tradycją przyjęcia rozpoczynały się w Westwick dopiero wtedy, kiedy wszystkie inne imprezy, biurowe juble, przyjęcia z tańcami oraz firmowe spotkania wreszcie dobiegały końca. Carmanowie zaprosili gości na święto Chanuka. Andy i Laura wydali przyjęcie w ostatnią niedzielę przed Bożym Narodzeniem, a Andy odniósł dziwne wrażenie, że Laura nie jest gospodynią, lecz po prostu jednym z gości. Mickey i Mo, którzy zawsze urządzali wigilię, tym razem postanowili wyjechać do Maroka. Mickey podjął taką decyzję, ponieważ w bieżącym roku tyle naoglądał się własnych czterech ścian, że miał tego widoku po dziurki w nosie aż do końca życia. Tego roku wyprawienie wigilii wypadło na Charlesa i Pascala. Pascal przywdział marynarkę i minę cierpiętnika. Wynajęta przez nich firma cateringowa podała saskimi na łupkowych półmiskach, a goście gorliwie za-zapewniali, że i tak zjedli już za dużo babeczek z bakaliami. Rhys i Barbara, nieszczęśliwi w swoim domu, nigdy nie podejmowali gości. W tym roku sam początek grudnia uświadomił Alice całą zgrozę jej nowego położenia. Opanowała sztukę porannego wstawania i prowadzenia zwykłego życia,
jak gdyby nic się nie stało. Płakała tylko wieczorami. Jak na opuszczoną żonę radziła sobie całkiem nieźle. Aż nagle zamajaczyła perspektywa świąt. Samotnych świąt. — Sam nie ma zamiaru poinformować mnie o swoich planach — żaliła się Mo, gdy dekorowały okno La Maison staroświeckimi szklanymi kulami zawieszonymi na połyskliwych satynowych wstążkach. — Zawsze obchodziliśmy święto Trzech Króli. Nie wiem nawet, czy zamierza zjawić się w domu na święta. Mo usiadła na parapecie plecami do ulicy i wycelowała nożyczki w swoją wspólniczkę. — Alice — powiedziała — musisz z tym skończyć. — Ale co mam robić? Niewiele mogę zdziałać, prawda? Mo odłożyła nożyczki i zaczęła wyliczać na palcach możliwości. — Spotkaj się z adwokatem. Wymień zamki. Zmień numer telefonu. Rusz sprawy, zmąć wodę, narób trochę zamieszania, odszukaj tego drania, na litość boską. Biedne serce Alice zaczęło drżeć. — A dzieci? Chcę tylko wiedzieć, jakie ma plany na pierwszy dzień świąt. — Olać jego plany. Ważne, co ty chcesz robić. Wyjechać na Barbados? — Zawsze wydawaliśmy przyjęcie w święto Trzech Króli. TLR — Jeśli chcesz urządzić przyjęcie, to idź i kup zaproszenia, na rany Boga. Niepotrzebny ci Sam, sama potrafisz zapewnić swoim przyjaciołom miłą atmosferę. Nigdy nie robił nic innego, tylko zataczał się po pokoju i zapuszczał wszystkim żurawia w dekolt. — Mówisz poważnie? — usiłując za wszelką cenę uniknąć konieczności działania, Alice chwyciła się tej chwilowej zmiany tematu jak ostatniej deski ratunku. — Nigdy tego nie zauważyłam. — Wierz mi, Alice, umknęło to wyłącznie twojej uwagi. Mo, uprzedzając Alice, nie dała się odwieść od swego zamiaru. Nie mogła zdzierżyć myśli, że Alice tyle czasu się marnowała. Przez lata patrzyła, jak Sam, który teraz szykował się do zadania ostatecznego ciosu, tyranizuje jej miłą, serdeczną, życzliwą i sumienną przyjaciółkę, zamieniając ją w bezradną kupkę nieszczęścia. — Wyniósł się z domu, nie chciał zdradzić dokąd, i rozpaczliwie pragnie zachować pozory, żeby przypadkiem nikt nie zadawał zbędnych pytań. Coś
tu nie gra, Alice. Musisz podjąć jakieś kroki. — Będzie okropnie zły, jeśli go nie posłucham. — Za to, jeśli go posłuchasz, prawdopodobnie wpakują cię do pudła za zmowę przestępczą. Oczy Alice zrobiły się wielkie jak spodki. — Chyba nie mówisz tego serio? — Owszem, mówię. — Mo chwyciła swoją wspólniczkę za obie dłonie. — Ocknij się, Alice, kochanie. Coś tu śmierdzi. Coś się kroi. — Ale Mo, co ja mogę zrobić? Nie wiem nawet, gdzie on jest. — Jest z inną kobietą, Alice, oto, gdzie jest. Alice głośno przełknęła ślinę. — O Boże, pewnie tak. — A kiedy telefonuje? Wykręciłaś jeden cztery siedem jeden? — Używa komórki albo dzwoni z biura. Jest bardzo ostrożny. — Z domu nie dzwoni? Założę się, że dzwonił do niej z domu. Masz rachunek za telefon? Są tam numery, których nie rozpoznajesz? — Och, Mo, masz milion pomysłów. Alice skapitulowała. Mo bez namysłu zamknęła sklep, nie zważając na do połowy udekorowane okno wystawowe, i zdecydowana odkryć jakiś skandal odwiozła Alice do domu, by przetrząsnąć domowe papiery. Starannie złożony rachunek telefoniczny faktycznie ujawnił powtarzające się rozmowy z nie-znanym Alice numerem. Mo zadzwoniła pod ten numer. — Poczta głosowa — zameldowała. Alice otrząsnęła się z ulgą. — Głos automatu, brak tropu. Nieustępliwa Mo zadzwoniła do informacji telefonicznej, lecz nie zdołała wydobyć z telefonistki informacji o adresie. — Musi być jakiś sposób — obstawała przy swoim, podczas gdy Alice parzyła kawę. TLR W tym momencie na biurku Alice zabrzęczał telefon, jakby ktoś go zaprogramował. Dzwonił Ted Parsons, który roztropnie informował, że wykonawcy przestrzegają tradycyjnej przerwy świątecznej w branży budowlanej, w związku z czym budowa będzie zamknięta na cztery spusty przez najbliższe dwa tygodnie. — Ted, jak sprawdzić adres, dysponując tylko numerem telefonu? — zagadnęła Mo.
— Dowiem się — zaofiarował się Ted. Ted lubił pomagać, jeśli mógł. — Mam paru kumpli, którzy kiedyś pracowali w policji, powinni wiedzieć. Oddzwonię. Co to za numer? Alice strząsnęła do kawy Mo kilka granulek słodziku. — Przestań usługiwać mi jak uczynna żona — rozkazała ostrym tonem jej przyjaciółka. — To mnie wnerwia. Jak ktoś chce słodziku, to go sobie skombinuje. Po dziesięciu minutach zadzwonił Ted i podał im adres. — W Knightsbridge — skonstatowała Mo. — Mieszkanie numer dziewięć, Pont Street trzydzieści sześć, SW1. Jedziemy. — Jedziemy? Dokąd? — pisnęła z przerażenia Alice. — Nie możemy tak po prostu tam pojechać. — Niby dlaczego? Nie wydaje mi się, żeby Sam miał jakieś opory, nie uważasz? W samochodzie Alice paplała jak najęta, póki Mo nie zatrzymała wozu i nie spojrzała jej prosto w oczy. — Posłuchaj, oglądamy tylko budynek. Nic nam nie grozi, chyba że zawali się na nas cały dom, gdy będziemy na niego patrzyły. To tylko blok mieszkalny, Alice. Nie ugryzie cię. — Zachowuję się jak kretynka — przyznała. — A kretynką przecież nie jesteś — zauważyła Mo. — To właśnie mnie w tym wszystkim wkurza. Zrobił z ciebie idiotkę. Do oczu Alice napłynęły łzy. — Przepraszam. Nie to chciałam powiedzieć. — Nic nie szkodzi, rozumiem. — Alice pokiwała głową. — Do diabła, przestań wreszcie być taka wyrozumiała! Ujrzały imponujący, sześciopiętrowy apartamentowiec z czerwonej cegły, położony zaledwie kilka bram od Sloane Street i skupionych przy niej butików wielkich projektantów. Alice stanęła przed nim, dygocząc ze strachu. — Nie możemy tam wejść — zaprotestowała, gdy Mo zbliżyła się do schodów wejściowych. — Owszem, możemy — upierała się przyjaciółka, trzymając ją mocno za ramię. Spojrzały na podany przez Teda adres, a potem przeniosły wzrok na wypolerowane do połysku mosiężne tabliczki przy domofonie. Na każdej z
nich widniał tylko numer, bez nazwiska. — No i już — westchnęła Alice, odwracając się na pięcie. — Wiemy, gdzie to jest. Mo przycisnęła dzwonek przy numerze dziewięć. — Jeszcze nie wróciła. Alice wzbraniała się, umykając do połowy schodów. Następnie odwróciła T L R się i ponownie wspięła się na górę, mówiąc: — O Boże, jestem żałosna, co? Otworzyły się drzwi. Stanęła przed nimi wysoka kobieta o nieskazitelnym wyglądzie, w rzucającej się w oczy złotej biżuterii, o lśniących, idealnie prostych włosach barwy ziemi, odgarniętych do tyłu i przytrzymywanych zamszową opaską. — Jestem tu konsjerżką — rzekła, przeciągając głoski. — Czym mogę służyć? Mo i Alice z wielką łatwością odszyfrowujące znamiona statusu ze stroju innych kobiet natychmiast rozpoznały w niej mobilną społecznie arystokratkę ześlizgującą się w dół na tratwie petrodolarów. Obawy Alice pękły jak bańka mydlana. — Mam dość niecodzienny problem, być może będzie mi mogła pani pomóc — oznajmiła, obdarzając kobietę swym najbardziej zniewalającym uśmiechem. Konsjerżka zawahała się. — Nie zajmę pani dużo czasu — obiecała Alice. — Proszę wejść — zaproponowała dozorczyni. Jej biuro było malowane ręcznie dla uzyskania efektu karaibskiego balkonu. — Świetna robota — skomentowała Mo, sadowiąc się w pękatym fotelu obitym jedwabnym ada-maszkiem. — Pierre Frey, prawda? — Alice zajęła identyczny fotel, gładząc przy siadaniu kosztowną tkaninę. — Tak. Konsjerżka w wyrazie szacunku szerzej otworzyła jasne oczy. — Czy panie są…? — Tak, jesteśmy dekoratorkami — potwierdziła Alice. — Cudownie. Zawsze uważałam, że to musi być wspaniałe zajęcie. — Lubimy tę pracę — uśmiechnęła się Alice. Zadzierzgnięcie więzów przyjaźni dokonało się przy filiżance herbaty Earl Grey. — Sprawa jest następująca — zwierzyła się Alice. — Usiłuję odnaleźć
własnego męża. — Wszystkie mamy podobny problem. Chcę powiedzieć, że pani mąż nie jest wyjątkiem… — Spędziliśmy razem dwadzieścia dwa lata, mamy prawie dorosłe dzieci, a on tak po prostu sobie odszedł. — Ojej — wyrażając współczucie, konsjerżka przypominała cierpiącego na zaparcie charta. Alice pospiesznie opowiedziała całą historię, martwiąc się, że zacznie szlochać albo zaniemówi z żalu. Oczy konsjerżki rozbłysły. — Numer dziewięć! No cóż, sami bardzo się tą lokatorką interesujemy! Powiedziałabym nawet, że nas fascynuje! — Zna ją pani! — I owszem. To pani Larsen, Elizabeth Larsen, jak sama się przedstawia. Przychodzi raz w tygodniu płacić czynsz. Gotówką. — Gotówką… a czy kwota nie jest… TLR — Niebagatelna? Raczej tak… dwa tysiące funtów tygodniowo. — Chce pani powiedzieć, że mój mąż… — Skądże znowu. Mężowie kilku kobiet, moim zdaniem. Głównie z Bliskiego Wschodu. Całkiem sporo stałych klientów. Raczej ich nie widujemy, zwykle przysyłają samochody z hoteli. — Samochody? — Przyjeżdżają po nią. — Przyjeżdżają po nią? — Daje nam pani do zrozumienia, że ona jest call-girl? — przetłumaczyła sobie Mo. — Niemożliwe! — Gdyby tylko oczy Alice mogły wyskoczyć z oczodołów na sprężynach, w tym momencie z pewnością tak by się stało. Ping! Ping! — Call-girl? — A w jakiej innej pracy płacą żywą gotówką, i to takie sumy, i wymagają od kobiety wskakiwania do rollsa kilka razy w tygodniu oraz spędzania nocy w hotelu Dorchester? — Dobry Boże. — Alice wręcz zatrzęsła się wskutek doznanego szoku. — Czy pani mąż jest niewysokim, ciemnowłosym mężczyzną… Co ja mówię, oni wszyscy są niscy i śniadzi. Ale jest Brytyjczykiem, zgadza się? — No… tak. Jak można opisać Sama? Pompatyczny, wytworny, zawsze nienagannie ubrany?
— W takim razie widziałam go. Tylko jeden spośród nich jest Brytyjczykiem. — Kapryśny kurdupel o drobnych dłoniach, chodzi wypinając tyłek jak Hitler — rzekła Mo. — Ten sam. — I ma nieobecne spojrzenie — dodała Alice, która teraz, gdy na osobie Sama nie pozostawiano suchej nitki, nie mogła nie wtrącić swoich trzech groszy. Jakaż to rozkosz! Mieszanie z błotem pana i władcy! — Z pewnością on. Zawsze łypie okiem na moje nogi, jeśli zostawiam uchylone drzwi. A więc Mo miała rację, pomyślała Alice. Pewnie jestem jedyną kobietą w Londynie nieświadomą faktu, że Sam przeobraził się w sprośną mendę. Jednak ta Elizabeth Larsen musi go lubić. A może lubi tylko jego pieniądze. — Oczywiście, węszyła już tutaj policja — ciągnęła konsjerżka ze znaczącym uśmieszkiem. — O tak. Oficjalnie nie chcą niczego zdradzić, ma się rozumieć. Ale ona była już karana. Oszustwo dokonane za pomocą karty kredytowej, nieuczciwe zdobycie majątku, prowadzenie burdelu, tego rodzaju rzeczy. Ostatnio sprawdzali tę sektę, z którą się związała. — Sektę? — Tak, ja też byłam zaskoczona. Najwyraźniej ma coś wspólnego z jakąś sektą religijną. Nie śpiewa mantr, nie stąpa po ogniu, nic z tych rzeczy. Przejęłam się nie na żarty. Przepisy przeciwpożarowe są bardzo surowe w tego rodzaju budynkach. W każdym razie ta sekta nawiązuje do wierzeń starożytnego Egiptu. Policja uważa, że to niegroźne. To znaczy, dla budynku. Nie urządzają tu żadnych spotkań. Gdyby mi o tym nie powiedziano, nigdy bym się nie zorientowała. TLR — Dlaczego się tym zainteresowali? — dociekała Mo. — Wstąpienie do sekty nie jest chyba niezgodne z prawem? Alice popatrzyła na przyjaciółkę z podziwem. Potrafi zadawać właściwe pytania. — Nie odprawiają rytuałów ze zbiorowymi samobójstwami, prawda? — starała się tonem głosu nie zdradzić swych nadziei. — O Boże, nie! Chyba nie sądzi pani… — Wobec perspektywy ostatniego piętra zasłanego workami na zwłoki, przerażona konsjerżka zmarszczyła swe arystokratyczne czoło.
— Nie, nie, nie — natychmiast uspokoiła ją Mo. — Nie wiedziałyśmy o tej sekcie zupełnie nic, póki nam pani nie powiedziała. Proszę się nie martwić, koleżanka tylko snuła domysły. Mówi pani: starożytny Egipt? — Starożytny Egipt. W całym mieszkaniu stoją piramidy i inne takie rzeczy. To wszystko, co wiem. W tym momencie zadzwonił dzwonek i konsjerżka oddaliła się, by dopilnować naprawy pralki pod trójką. Po wyjściu na ulicę Mo i Alice przybiły piątkę. — Co za pacan! Poderwał sobie dziwkę! Nic dziwnego, że się ukrywa! — Przypuszczasz, że on zdaje sobie sprawę, że to dziwka? Cała Alice! Tak niereformowalnie sympatyczna, że usprawiedliwia go nawet teraz! Ale, chwileczkę. Jeśli wziąć pod uwagę jego zadufanie w sobie… Głupotę mężczyzny, który ma o sobie tak wysokie mniemanie. — Teraz będziesz mogła zorientować go w sytuacji — zaproponowała Mo. — Wiem, co to za jedna. — Wiesz, co to za jedna? Alice! Do głowy mi nie przyszło, że masz tak intrygujące znajomości! — Jej nie znam, ale to nazwisko jest mi znane. Jest im winna pieniądze. To znaczy firmie. — Wisi im pieniądze? Za co? — Miała kupić jakiś superluksusowy apartament nad rzeką, ale wycofała się w ostatniej chwili i nie zapłaciła należności. Nigdy nie zapomnę, jak Sam się wtedy wściekł. — Zaczekaj. Twierdzisz, że to jego klientka? Ma romans z własną klientką? — Czy to również coś niestosownego? — Niestosownego?! Alice, to największy błąd, jaki może popełnić prawnik. Uwierz mi, to rzecz straszna. Jeszcze jak. Wielki, wielki błąd. Nie dziwota, że usiłuje cię tyranizować i zmusić do milczenia. Masz go w garści, moja droga Alice. — Jak to w garści? — Jasna sprawa. Darował jej nieuregulowany rachunek, a gdyby dowiedzieli się o tym jego wspólnicy, wpadliby w furię. Gdyby Izba Adwokacka wiedziała, że nawiązał romans z klientką, wszczęłaby dochodzenie. Tym bardziej, że klientka ma przeszłość kryminalną! Musieliby go wywalić.
Pozbawić prawa wykonywania zawodu. Wykreślić z rejestru, czy co oni tam robią z prawnikami. Byłby to T L R koniec jego kariery. Mając takie informacje, możemy do tego doprowadzić. Rozumiesz? — No… aż strach pomyśleć — rzekła Alice. Mo chwyciła słup latarni i udawała, że wali w niego głową. Przechodzący obok ludzie odwracali się i patrzyli. Kobieta waląca głową w uliczną latarnię to nader rzadki widok w Knightsbridge. Kiedy George’owi zabrakło pieniędzy na kolejną szkocką, krew mu się ścięła w żyłach, gdy pomyślał, co najlepszego zrobił. Poszedł do budki telefonicznej i zadzwonił na komórkę Owczareczki. — Gdzie jesteś? Sądząc po odgłosach, siedziała w jakimś barze. — W Soho — odparła. — Co ci do tego? — Wydawało mi się, że byliśmy umówieni. — Byliśmy. Nie zdążyłam. — Mam dobre i złe wiadomości — ciągnął, przypisując jej zaczepny ton wypitemu alkoholowi. — Jakie są te dobre? — spytała. Tak, na pewno, musi być po kilku głębszych. — Że nie musisz już więcej podlewać — odparł. — Zgadza się — przyznała z nadmiernym ożywieniem. — A te złe? — Nie będziesz zadowolona — ostrzegł i poczuł się w tej samej chwili okropnie. — Założymy się? — zaproponowała. — Jestem silna. — Nie mamy nic — wyszeptał, starając się złagodzić wymowę tej katastrofy. — Nasza dżungla zniknęła. Obrobili nas. — Jak to „obrobili”? Biedna kretynka, nic nie rozumie. Nie dociera do niej cała potworność tej informacji. — Uprzedzałem, że to zła wiadomość. Ktoś włamał się i ukradł sadzonki. Co do jednej. — Co ty nie powiesz? Na przekór sytuacji poweselała jeszcze bardziej. — Pewnie masz za dobrze w czubie, żeby cokolwiek zajarzyć — dociął, bo rozczarowanie zaczęło wreszcie przebijać się przez tuman alkoholu. — Twoje przypuszczenia są błędne — zarechotała. Miał właśnie wyjaśnić, że coś takiego zrozumiałaby nawet pijana
Australijka, gdy usłyszał: — Ja mam gorsze wiadomości. — Ktoś musiał mieć klucz. Wynieśli wszystko przez drzwi frontowe i znieśli po schodach. — I trwało to w nieskończoność. — Ostatecznie rósł tam cały cholerny las. Musiało im to zająć dobre kilka godzin. Na pewno ktoś ich widział. — George, ty żałosny stary trawojaraczu, kompletnie nic nie kumasz, co? — Nie, przecież podprowadzili nam cały towar — jęknął. — To ja, ty tępy, stary ćpunie. Ja to zrobiłam. TLR — Ty? — Zaświtała nadzieja. Psiakrew, teraz do niego dotarło. Chryste, zachował się jak ostatni tępak. — Ty masz towar? — Już nie, staruszku, teraz ma go już pewnie pół Londynu. Wyniosłam wszystko wczoraj w nocy. Teraz mam kupę hajcu i bilet lotniczy w kieszeni i jadę do domu na święta. Pa, pa, George. Nie mogę powiedzieć, że było mi miło, ale w ostatecznym rozrachunku na pewno się opłacało. I zakończyła rozmowę. Ta suka zwyczajnie się rozłączyła. I nie odbierała telefonu, kiedy dzwonił ponownie. Zostawiła go kompletnie bez kasy, z niecałymi dwudziestoma pensami przy duszy, w zimną i mokrą grudniową noc. George nie czuł się zbyt dobrze. Usiadł na schodach przy budce telefonicznej i siedział tak nie wiadomo jak długo. Było mu na przemian zimno i gorąco, niedobrze, wszystko go swędziało i czuł się absolutnie, boleśnie trzeźwy. Lily nie było w domu, bo kolędowała, żeby zebrać pieniądze na kościół. Daisy była nieobecna, bo zbierała na stadninę. Laura poszła na biurowe przyjęcie. Andy jak zwykle siedział sam, zastanawiając się, co mu nie gra w tegorocznych świętach. Może to, że dziewczynki były już starsze, a czasy, kiedy po pasterce wysączali z Laurą kilka szkla-neczek grzanego wina i skradali się po domu, zabawiając się w świętego Mikołaja i napełniając podarkami skarpety, minęły bezpowrotnie. Może to była przyczyna. A może było tak dlatego, że od początku miesiąca prawie się z Laurą nie widywali. On chadzał na przyjęcia, ponieważ w jego niepewnej sytuacji właściciela firmy, która potrzebowała zdobyć więcej klientów, nawiązywanie kontaktów było sprawą najważniejszą, numero uno. Ona chadzała na
przyjęcia z tych samych w zasadzie powodów. Raz czy dwa zjawili się nawet na tym samym przyjęciu, pomachali do siebie z dwóch końców sali i nawet nie zdołali zamienić ze sobą słowa. Andy sam ozdabiał dom z pomocą Daisy, Laura bowiem przyznała mimochodem, że aż do wigilii nie będzie miała na to czasu. Może chodziło o nieobecność matek. Do przeszłości odeszły również czasy, kiedy Laura wzdychała i we wrześniu rozpoczynała długie i ostrożne negocjacje na temat tego, czyja matka spędzi z nimi święta w tym roku. Jego matka zmarła na udar dwa lata temu, szybko i nieoczekiwanie, we śnie. Matka Laury równie prędko i niespodziewanie znalazła sobie trzeciego męża i przeprowadziła się do Afryki Południowej. Może chodziło o pieniądze. W dawnych czasach, kiedy pracował w KKDW, święta oznaczały przytaszczenie do domu choinki, która sięgała sufitu, załadowanie lodówki szampanem i zamówienie nowej biżuterii dla Laury. Oznaczały również wyprawę do Knightsbridge po jedwabną bieliznę, która pasowałaby do biżuterii. Teraz zarabiał tyle samo, ale nie czuł się tak samo, bo był sam dla siebie szefem. Konto bankowe na czarną godzinę, fundusz na nieprzewidziane wydatki, rezerwa budżetowa — w porządku, miał te wszystkie zabezpieczenia i to w niebagatelnej wysokości. Wydać równowartość dniówki najwyższej klasy technika na parę majtek? To nie było rozwiązanie — zwłaszcza że Laura jakby zupełnie straciła upodobanie do pięknej bielizny. Już wyobrażał sobie jej minę. TLR Mieli więc skromną, ustawioną na stole choinkę, którą Daisy i tak zdołała obwiesić większością ich ulubionych ozdób, i nie wyglądało to dobrze. Sam Andy także nie czuł się najlepiej. Może problem tkwi we mnie? Rozważał to, otwierając lodówkę i zastanawiając się, czy nie jest za wcześnie na skosztowanie tegorocznej masy na pudding. Uszczknie trochę kremu z masła, cukru i koniaku. Nikt nie zauważy braku jednej łyżeczki. Komu ja, do cholery, mydlę oczy, że święta są dla dzieci? Są dla mnie. Uwielbiam święta, od początku do końca. A problem polega na tym, że w tym roku czuję ich niedosyt. Tak, w tym rzecz. Sam jestem wszystkiemu winien. Pukanie do drzwi. Dziwne, jakby w drzwi drapało jakieś zwierzę. Tylko określony rodzaj ludzi oznajmiał swoje przybycie gołymi rękami, kiedy na ganku był zainstalowany supernowoczesny wideodomofon, a drzwi zdobiła
starodawna, wielgachna francuska kołatka z La Maison. W ten sposób pukały dzieci, ludzie roztrzęsieni z powodu jakiegoś wypadku, a także obłąkani, którzy, przechodząc obok, liczyli na jałmużnę. Stojący pod drzwiami gość nie należał do żadnej z wymienionych kategorii. To był Pascal. Miał na sobie ręcznik kąpielowy owinięty wokół bioder. Co tym razem? — Stało się coś strasznego — oświadczył Pascal, chwytając oburącz ociekające wodą czarne loki. Nie, nic się nie stało. I uważaj na ten ręcznik. — Charles dostanie szału. — Pascal biadolił. Jego niesamowita klatka piersiowa à la Bernini pokryła się gęsią skórką. Na ścieżce przed domem pozostawił ślady mokrych stóp. — Co się stało, Pascal? Instalacja wodna? Powstrzymaj ten uśmiech, nie sprawiaj wrażenia, że traktujesz sąsiada jak głupka, nawet żeby nie wiem, jak sam się o to prosił. — Coś w tym guście. Proszę cię, przyjdź i zobacz. — Pascal trzymał go teraz za ramię i wyciągał z domu. Uważaj na ten ręcznik, na litość boską. — Tylko włożę buty i wezmę klucze, dobra? Nie, to przegięcie. Przecież facet stoi obok w samym ręczniku. Andy chwycił klucze. Też pójdzie boso. A narzędzia? Wyglądało na to, że skrzynka z narzędziami się przyda. — Dwie minuty — obiecał Pascalowi i wytaszczył z szafki skrzynkę. — Musimy się pospieszyć, bo będzie katastrofa! Pascal ruszył ścieżką na pół biegiem, dzięki Bogu przytrzymując wreszcie rękoma ręcznik wokół talii. Ręcznik był niebieski, skóra Pascala oliwkowa, piękna, lśniąca od wilgoci, nieskazitelna jak świeżo spadły śnieg i miękka jak brzoskwinia. Ten chłopak rzeczywiście miał ciało. Gdyby był gejem, Andy uspokajał sam siebie, prawdopodobnie również znosiłby Pascala ze względu na ten jego kształtny zadek, jak u konika do gry w polo. We wnętrzach Różowego Pałacu obłok pary spływał na dół po schodach. — To z łazienki — wyjaśnił Pascal. — Nalewałem wodę do wanny, a potem nie mogłem zakręcić T L R kranu. Mam nadzieję, że woda nie zalała całego domu. Charles dostałby furii, gdyby znowu przeciekła przez sufit. — A więc już kiedyś woda przesączyła się przez sufit, tak? Andy zacisnął
dłonie na uchwycie skrzynki z narzędziami i ruszył po schodach na górę. W łazience było gęsto od pary, a wannę po brzegi wypełniała woda. Wyłącznie gorąca. Andy sprawdził temperaturę i błyskawicznie cofnął rękę. Parzy! Psiakrew! Cel numer jeden: zakręcić kran. Przez ręcznik dotknął wściekle gorących kurków i stwierdził, że ten z gorącą wodą się zaciął. Niech to szlag! W porządku, cel numer dwa: zapobiec przelaniu się wody. Łazienka była utrzymana w stylu współgrającym z estetyką Różowego Pałacu: jasna, minimalistyczna i wymuszająca idealną czystość. Płytki z wapienia, dopasowana do nich mozaika, mnóstwo chromu. Wanna była wyposażona w korek wyciągany za pomocą okrągłej chromowanej gałki, która znajdowała się pod parzącą wodą i bez wątpienia była teraz rozgrzana do czerwoności. Sprawę rozwiązałby klucz francuski, ale klucz zrujnowałby gładką jak lustro powierzchnię. Pascal przyszedł za Andym i miotał się po łazience jak rozjuszony tygrys w klatce, zasypując Andy‘ego lawiną retorycznych pytań: „To poważna awaria? Wiesz, jak to działa? Potrafisz naprawić? Wylecimy z tym wszystkim w powietrze? Nie można czegoś zrobić?” — Gdzie jest zbiornik? — Głupie pytanie, spróbuj jeszcze raz. — Pascal, orientujesz się, gdzie może być zbiornik? Zwykle montuje się go na samej górze. Pascal wytrzeszczył oczy. — Zbiornik na wodę? To my mamy zbiornik? Nie, nie mam pojęcia, gdzie jest. Mieszkali w wysokich, wąskich budynkach. Andy wbiegł po kolejnych dwóch kondygnacjach schodów i dotarł bez tchu na półpiętro przy poddaszu. Na lewo sauna, zimna i pusta, na prawo pomieszczenie pełne nieużywanych rzeczy. Nie pokrytych kurzem, bezładnie porozrzucanych i złożonych na kupę rupieci, lecz rzeczy zmagazynowanych w taki sposób, jak tylko Charles mógłby sobie życzyć, popakowanych w opatrzone naklejkami pudła i ułożonych w architektoniczny stos pod ścianą. Te same pomieszczenia w jego domu pełniły funkcję sypialni córek. A zbiornik, chwała Bogu, znajdował się w tym samym miejscu, co u nich, i można się było do niego dostać przez klapę w suficie składziku. Wskoczenie na warstwy pudeł to pestka, przeciskanie się przez otwór w suficie było trochę niewygodne, ale oto ukazał się zawór odcinający dopływ
wody. Zawór, który niechętnie dał się ruszyć, ale wreszcie ustąpił. W łazience poniżej ucichł hałas płynącej z impetem wody. Pascal popatrzył na niego wzrokiem pełnym uwielbienia. — Jak tego dokonałeś? To cudowne, przestała płynąć. Pozostał problem, co zrobić z zanurzoną w wodzie gałką odpływu, zapieczonym kurkiem i T L R parującym ukropem w wannie. Wypuścić wodę. Andy usiłował posłużyć się kluczem francuskim owiniętym ręcznikiem do rąk, ale nie mógł zacisnąć go na kurku. — Robi się to gumowymi kluczami. Gdybym taki miał, to bym sobie poradził — rzekł właściwie do nikogo, bowiem trudno było oczekiwać, że Pascal coś zrozumie. Wełnianą marynarkę Andy’ego okrył kurz, a teraz na dodatek chlapała na nią woda, postanowił więc ją zdjąć. Pascal mu się przyglądał. — Mam pewien pomysł — zapowiedział, posyłając łobuzerski uśmiech. Podszedł do szafki, otworzył drzwiczki i wyjął z niej małą kwadratową paczuszkę. Na opakowaniu zachwalano: Cieniutkie jak mgiełka, z warstwą nawilżającą supermocne. Jeden szybki ruch — szast-prast — i Pascal rozerwał paczuszkę zębami i wyjął z niej prezerwatywę. Potem drugą. Szast-prast! I gotowe. Proszę bardzo. Trzymając prezerwatywy koniuszkami palców, podał je Andy’emu. — No — powiedział z lekkim chichotem — weź. Prezerwatywy warto było wypróbować, bez dwóch zdań. Andy zaśmiał się z zakłopotaniem i naciągnął śliską jasną gumę na szczęki klucza francuskiego. Przywarła obiecująco do ząbków. Pascal wydłubał paznokciem spomiędzy zębów fragment opakowania po kondomach. Gumowany klucz precyzyjnie chwycił gałkę odpływu i przekręcił ją bez trudu. Korek wyskoczył w górę z cudownym bulgotem i parująca woda zaczęła wypływać z wanny. — Wspaniale! Wspaniale! — pokrzykiwał Pascal, podskakując jak dziecko, póki ręcznik nie obluzował mu się na biodrach i nie opadł na podłogę. Schylił się, by go podnieść. Niespiesznie. Andy zsunął prezerwatywy z klucza i odłożył go do ostygnięcia. Teraz przyszła kolej na kurek. — Andy? — Głos należał do Charlesa i dobiegał od drzwi.
Andy obrócił się za siebie i ujrzał stojącą za Charlesem Laurę. Na rozbawienie malujące się na twarzy Charlesa zaczął nakładać się wyraz bólu. Z twarzy Laury można było wyczytać jedynie szok. Pascal zachichotał bez skrępowania. — To nie to, co myślisz — zapewnił uradowany. I znowu owinął lędźwie ręcznikiem, tym razem popisując się przed publicznością. Andy uświadomił sobie, że jest na pół nagi i klęczy przed niemal całkowicie nieokrytym Pascalem, który był wyraźnie mocno podniecony, choć tylko w sferze emocjonalnej. Na podłodze leżały dwa zużyte kondomy i rozerwane opakowania. Wanna, jego niezbite alibi, była teraz podejrzanie pusta. Nawet para gdzieś się ulotniła, jak gdyby nie chciała mieszać się w nie swoje sprawy. A Laura, jego żona, stała blada jak płótno. Skóra pod jej oczami przybrała barwę niemal zieloną. Działo się tak tylko wtedy, gdy była bardzo, bardzo mocno wzburzona. Wypadek samochodowy, poród — za pierwszym razem — śmierć ojca. W tak ciężkich chwilach. TLR Z drugiej strony, był przecież niewinny. Nawet więcej niż niewinny, wyświadczał tym dwóm nieudolnym ofiarom mody sąsiedzką przysługę. Jak zawsze, kiedy ktoś go prosił. Domagałaby się tego sama Laura, podobnie jak domagała się wszelakich przysług od Charlesa i Pascala, od chwili kiedy się wprowadzili. Na dodatek ocalił im sufit. I zamierzał naprawić instalację wodną. I wspinając się na strych, naciągnął sobie jakieś ścięgno, i bolały go plecy. I nie będzie mógł sprężystym ruchem podnieść się teraz z klęczek. Wyjaśniać? I wyjść na kompletnego durnia i pewnie w dodatku łgarza? Do dupy z tym. Jednak Pascal nie miał zamiaru dawać podstaw do dramatyzowania. — Nie, nie — zaprotestował — nie myślcie w ten sposób. Mieliśmy awarię. Poszedłem wziąć kąpiel, odkręciłem kurki… — Ruszył zademonstrować, jak było, a Andy, zmuszony się odsunąć, powstał ciężko z podłogi, wspierając się na wannie. — I coś się stało z tym z gorącą wodą. — Kolejny chichot z cyklu „nie było na to rady”. — Woda płynęła jak szalona, bardzo gorąca, nie mogłem zakręcić kranu, bałem się, że się przeleje, zniszczy farbę na suficie, poszedłem więc po Andy’ego, a on zjawił się z pomocą. Charles, ta skwaszona ciota, nie wierzył ani jednemu słowu. Pascal mówił dalej; gdy zaczynał się irytować, jego angielski coraz bardziej go zawodził:
— Przyszliśmy więc tutaj i wody było pełno w wannie i bardzo gorącej, i nie można było jej spuścić. Nie patrz tak na mnie, to prawda. I ty też, to twój mąż, powinnaś go znać! Te ostatnie słowa skierował do Laury, dźgnąwszy ją przy tym palcem. Charles opiekuńczo przysunął się do niej i wziął ją za rękę. Paranoiczna zmowa! Co tam, olać to. — Nie wierzysz mi! — zarzucił Charlesowi Pascal, a potem zaatakował Laurę: — A tobie się wydaje, że chcę się pieprzyć z twoim mężem! — Tonacja jego głosu uległa zmianie. Pascal przechodził od niskiego C, które było jego normalnym tonem, do przeszywającego f-moll, którego używał, gdy urządzał scenę. Teraz już wszyscy zdążyli się zorientować, co ta zmiana oznacza. Andy wrzucił klucz do skrzynki narzędziowej i zamknął wieko, następnie zgarnął z podłogi swoją mokrą koszulę. — Kiedy kurki ostygną, możesz jeszcze raz spróbować odkręcić ten z gorącą wodą. Prawdopodobnie zatarł się z powodu przegrzania. Wadliwy model. — Nigdy mi nie ufałeś — zarzucał Charlesowi Pascal. — Cokolwiek złego się dzieje, zawsze ja ponoszę winę. A cokolwiek bym powiedział, i tak mi nie wierzysz. Nie mogę tak żyć. To nie do zniesienia. Ty też jesteś nie do zniesienia. Charles założył ręce i ziewnął. Pascal podniósł głos: — Jesteś człowiekiem pozbawionym inteligencji, serca, wszystkiego. A właściwie chyba nawet nie jesteś człowiekiem, a jakąś maszyną. — Pascal zamienił się w robota i zaczął poruszać się kanciasto po łazience, gestykulując. — Patrz, to ty, w taki sposób myślisz. Nie ma w tobie nic ludzkiego, nie ma w tobie T LR żadnych uczuć. Jesteś głupim przedmiotem z metalu. Zatoczył się ku drzwiom, zmuszając Charlesa i Laurę do odsunięcia się z progu. Charles odwrócił się znienacka i zbiegł na dół po schodach. — Mam nadzieję, że spadniesz i potłuczesz się na drobne kawałki! — ryknął za nim Pascal. — Robi się późno — odezwał się Andy, zdumiony swym rozsądnym tonem. — Powinniśmy się zwijać. Dziewczynki czekają w domu na kolację. Schodząc na dół, cały czas nasłuchiwał, czy idzie za nim Laura, ale słyszał tylko ciszę.
Będzie dobrze. Nikt, kto go zna, nie uwierzyłby, że rzeczywiście zaszło coś między nim a Pascalem. Porządny, konkretny, ojciec dwójki dzieci, Andy Forrest; nikt nawet przez chwilę nie mógłby na serio pomyśleć, że jest gejem. Nawet na etapie wygłupiania się z innymi chłopakami w dzieciństwie. Głos Jona Bon Joviego, styl życia Pana Przeciętniaka, seksualność… no, powiedzmy, Johna Wayne’a. Nikt nigdy nawet nie dał do zrozumienia, że jest postrzegany inaczej niż jako stuprocentowy hetero. Poza tym były dowody. Wcześniej czy później Charles się na nie natknie i zrozumie, że przynajmniej tym razem Pascal mówił prawdę. Klapa w suficie składziku pozostała otwarta, a pudła i skrzynie do przechowywania rzeczy zostały przesunięte tak, żeby można było się po nich wspiąć, a poza tym w pośpiechu, by nie dopuścić do przelania się wody z wanny, zapomniał zgasić światła na poddaszu. Charles posiadał odrobinę inteligencji; wkrótce zorientuje się, co naprawdę się wydarzyło. Kolędowanie wiązało się z marznięciem na dworze. Andy przygotował dla dziewczynek kiełbaski i pieczone ziemniaki. Lily zaniosła podziękowania do Boga, zjadła swoją porcję i była jeszcze na tyle łaskawa, że rzuciła parę słów pod adresem ojca. Daisy nie dokończyła jedzenia i szybko umknęła telefonować. Laura wróciła po północy i spała w pokoju gościnnym z maleńkimi czerwonymi Chińczykami. — Pan ma zupełnie dobry wzrok jak na swój wiek — stwierdził lekarz. A co tu ma do rzeczy mój wiek? Nie przekroczyłem nawet pięćdziesiątki. Siedź, wciągnij bebechy i wyszczerz zęby. Wkrótce zauważy, że to nie ma nic wspólnego z wiekiem. — Skoro tak, dlaczego zacząłem widzieć wszędzie biały tumult? Ponieważ święto Chanuka już minęło, Carmanowie wyjechali na Malediwy, gdzie mieli spędzać Boże Narodzenie, i zostawili swój gabinet zastępcy. Nie był to budzący zaufanie profesjonalista, lecz chudy jak szczapa młody człowiek o blond włosach. Miał na sobie wzorzysty sweter, który zyskałby na wyglądzie, gdyby go uprano, a jego przedramiona pokrywało coś w rodzaju wysypki. Badanie wzroku ciągnęło się w nieskończoność, bo młody człowiek robił zamieszanie, upuszczając karty. Teraz uważnie wczytywał się w zapiski w karcie Mickeya. — Podczas ostatniej wizyty u doktora Carmana skarżył się pan na „problemy z poceniem”. Przy ostatnich słowach zniżył głos do przesłodzonego szeptu.
— Jaki ma to związek z moim wzrokiem? — Widzę, że zlecono kilka badań. T L R Nagły przypływ paniki. Przerażenia, jakiego nie czuł od czasów szkolnych, kiedy opanował do perfekcji umiejętność całkowitego wymazywania z pamięci niestrawnych zadań domowych. W jego świadomości pozostała jedynie niewyraźna blizna w miejscu, gdzie znajdował się niegdyś wyparty element. Usunięty z myśli, wydawał się również wymazany z rzeczywistości. Aż nagle… ktoś dotyka owej blizny. Au! Ból. Poczucie winy. Lęk. Wściekłość, ponieważ wyobrażał sobie, że jest bezpieczny, a tymczasem ciągle groziło mu niebezpieczeństwo. Wściekłość, ponieważ mimo wszystko nie potrafił nagiąć rzeczywistości do swojej woli. Wściekłość, ponieważ teraz będzie musiał wstać i tłumaczyć się, że zadanie domowe pożarł mu pies. Badania. Łącznie z testem na obecność wirusa HIV. Au! I czarna łapa strachu znowu wyciągnęła się, by go zamknąć w swym uścisku. Ale jakie ten pryszczaty gówniarz ma prawo do uprzykrzania mu życia? Żadnego. Czarna łapa zacisnęła się, ule gdzieś obok. Mickey szykował się stawić czoło sytuacji, rozparty na wygodnym krześle dla pacjenta. Nie, teraz jest dorosły. Więcej, jest mężczyzną. A nawet jeszcze kimś więcej, jest Wodzem. I jeśli powie sobie, że coś nigdy nie miało miejsca, to nie miało miejsca. A jeśli zechce, by coś nie istniało, to to coś nie istnieje. Zresztą, zadzwoniliby do niego, gdyby był… powód do zmartwień. Prawda? — Widzę, że doktor nie omawiał z panem wyników badań? — Przypuszczam, że zadzwoniłby, gdyby zachodziła taka potrzeba. — No, dalej, traktuj smarkacza protekcjonalnie. Bagatelizuj sytuację, ale zachowaj wyniosłość. — Skoro wymagałaby tego procedura, zrobiłby to z pewnością. Karta pacjenta składała się z dwóch części. Na ekranie była historia choroby. Doktor Carman skrupulatnie przestrzegał zasady, by pacjenci widzieli ekran monitora, a tym samym czuli, że uczestniczą w procesie konsultacji medycznych, podczas gdy ten smarkacz odwrócił monitor w taki sposób, że tylko on mógł widzieć, co znajdowało się na ekranie. Seledynowa i fioletowo-różowa poświata sprawiała, że wyglądał jak postać z nieznanego obrazu Trieczikowa. Pozostała część karty zawierała kilka dokumentów, pisma do i od laboratoriów diagnostycznych oraz specjalistów, którzy przez lata badali Mickeya. Na jej podstawie wyłaniał się pewien schemat. Mickey miewał
kłopoty zdrowotne, kiedy dysponował wolnym czasem. Kiedy miał plan zdjęciowy, tylko ropień zęba mógłby skłonić go do poszukania porady lekarskiej. Pomiędzy zdjęciami, gdy znajdował czas na zmartwienia, ulegał panice z powodu zagrożeń dla zdrowia, o których aktualnie trąbili lekarze, i dochodził do wniosku, że musi sobie zrobić badania kontrolne. Gówniarz rozkładał każdy świstek papieru znajdujący się w karcie Mickeya, rozprostowywał go na blacie biurka i czytał od góry do dołu bez najmniejszego pośpiechu. Przy Wodzu takich rzeczy się nie robiło. Jeśli mówił: skacz, pytano tylko: jak wysoko? Jeśli mówił: idź, pytano: jak daleko? Jeśli mówił, że ma problem, rozwiązywano go. Mickey oparł się w fotelu i cmoknął. — Wyraził pan zgodę na test na obecność wirusa HIV? — Szczeniak powiedział to w taki sposób, jakby sam fakt wyrażenia zgody był swoistym przyznaniem się do zarażenia. TLR — Oczywiście, dlaczego nie? — Wynik jest ujemny. — Cieszę się. — Pańskie problemy ze wzrokiem mają prawdopodobnie podłoże hormonalne. — Co takiego? — Są wynikiem zaburzeń równowagi hormonalnej. Co za brednie. Kobiety mają zaburzenia hormonalne. Mężczyźni nie. A już na pewno nie Wódz. Smarkacz powrócił do swojego nadskakującego, konfidencjonalnego tonu: — Występuje u pana kilka klasycznych symptomów nieprawidłowości hormonalnych. Są one całkowicie normalnym zjawiskiem u starzejących się ludzi, kiedy produkcja hormonów zaczyna spadać. U starzejących się ludzi? A kto się starzeje? Niby ja? Ten młokos nazywa mnie starzejącym się człowiekiem? Trochę to gruboskórne, prawda? Lekki nietakt mówić człowiekowi, że się starzeje, skoro nie ma nawet pięćdziesięciu lat. Do przyszłego roku. — W wypadku kobiet zjawisko to określa się, oczywiście, mianem menopauzy. W odniesieniu do mężczyzn zaczyna się używać terminu andropauza. Zasadniczo jest to to samo zjawisko, choć naturalnie u kobiet ustaje jednocześnie menstruacja, co jest najbardziej oczywistym skutkiem.
Jednak u obu płci poziom hormonów zaczyna się obniżać, bowiem gruczoły spowalniają pracę i organizm potrzebuje nieco czasu, by przystosować się do nowej sytuacji. Spowolnienie. Zmęczenie. Obniżenie. Ustanie. Na pewno mówisz o mnie? — W procesie adaptacji organizmu człowiek może odczuwać spadek energii, zmęczenie, mogą pojawić się bóle stawów, sztywność mięśni, zmiany w widzeniu, które wyraźnie wystąpiły w pana przypadku, problemy z termoregulacją prowadzące do uderzeń gorąca, w sprawie których zwrócił się pan wcześniej do doktora Carmana. Uderzenia gorąca! Jakieś bzdety! — Skóra może wydawać się przesuszona albo zbyt napięta, może również swędzieć. Może nagle pojawić się trądzik. Zaczyna się zmieniać rozmieszczenie tkanki tłuszczowej. Może wystąpić utrata libido bądź też gwałtowny przypływ popędu płciowego. Można mieć osłabione poczucie równowagi, mogą również wystąpić pewne objawy natury psychicznej — depresja, zmiany nastroju, czasem dość gwałtowne emocje albo stany przygnębienia, niepokoju. — Brednie. Smarkacz się uśmiechnął. Z wyższością, mówiąc ściśle. Cała zwierzęca arogancja młodego samca dążącego do pognębienia starszego samca została zademonstrowana w sposobie, w jaki naciągał rękawy obrzydliwego, przeklętego swetra na swoje wstrętne czerwone kłykcie. — Doktor Carman zlecił szeroki zakres badań krwi, a ich wyniki rzeczywiście wskazują, że ma pan niski poziom wszystkich hormonów. — Jakich cholernych hormonów? T L R — W przypadku mężczyzny głównie testosteronu, oczywiście. Ale podobnie jak organizm kobiety naturalnie produkuje niewielkie ilości testosteronu, organizm mężczyzny wydziela niewielkie ilości hormonów uznawanych za żeńskie. A w pańskim wypadku analiza wykazała, że poziomy wszystkich hormonów mieszczą się w normie przewidzianej dla starszego mężczyzny, lecz są znacząco niższe niż u mężczyzny dwudziestoczy trzydziestoletniego. Sugerujesz, że u mężczyzny tak młodego jak ty, ty zadzierający nosa, pieprzony durniu. Mickey wstał z miejsca. Żadnego osłabienia równowagi, chwała Bogu. Żadnej sztywności mięśni, żadnych bólów stawów, żadnego braku energii. Utrata libido… też mi coś.
— Wydaje mi się, że marnuję czas — oznajmił Mickey. — Jest zalecona terapia — zaprotestował szczeniak. — Nie sądzę, by była potrzebna — oświadczył Mickey. — Zaryzykuję. Kobiety. Chętnie by je wszystkie ukatrupił. George leżał na swoim łóżku, rozmyślając. Przemądrzałe baby. Baby na wysokich obcasach. Młode. Baby, którym wydaje się, że są cholernie seksowne. Baby, którym wydaje się, że są cholernie bystre. Mogłyby wszystkie paść na kolana i czyścić mu buty, a potem on ściąłby im głowy mieczem samuraja i stanąłby w kałuży ich krwi. Do dzieła! Radio mamrotało i świszczało, ale nie chciało mu się go nastroić. Poza tym była pora nadawania samego gówna. Spieszę już na święta, ta-ti-ta-ti-ta. Dziwne, jak absolutnie koszmarnie może brzmieć lekka muzyka. Aż chce się rzygać. Aż chce się wyciągnąć kopyta. Deszcz płynął strumieniami po świetliku. Lało od wielu dni. Od równie wielu dni leżał w łóżku. Jego skóra przypominała w dotyku bandaże na mumii. W pokoju czuć było skwaśniałym mlekiem, które zsiadło się w stojącej obok czajnika butelce. George miał pewien plan. Kilku jego kumpli wyprowadziło się do Walii i plan zakładał odwiedzenie ich w święta. Ona ten plan zarżnęła, suka jedna. W motorze było może z pół litra benzyny; miałby dużo szczęścia, gdyby dojechał na tym choćby do Basingstoke. Dokuczał mu głód. Był głodny jak, nie przymierzając, ludzie z powieści Dickensa, głodny tak, że kwasy żołądkowe przedostawały mu się do krwiobiegu. Jak poruszał rękami czy nogami, było jeszcze gorzej. Jak zamykał oczy, też robiło się gorzej. Na cztery dni zaszył się w czterech ścianach, usiłując obmyślić jakiś plan działania. Przez cztery dni możliwości przewalały się w mazi zalegającej najdalsze zakątki jego umysłu. Zgłosić się jako bezrobotny. Wrócić do pracy kuriera. Dorwać jakąś inną robotę. Sprzedać motor. Sprzedać gitarę. Wziąć gitarę i próbować zarobić coś graniem na ulicy. Odnaleźć jakichś ludzi, wycyganić od nich pożyczkę. Znaleźć kobietę i ją zatłuc. Załatwić je wszystkie. — Wszystko to jest mi znane aż za dobrze — powiedział głośno. Jego głos rozproszył się w tej samotni.
Bardziej niż głód wykańczało go poczucie niesprawiedliwości. Życie przypominało sadystycznego belfra, który się na niego uwziął i nieustannie dręczył. Pech prześladował go od dnia narodzin. TLR Wykombinuje coś. Jeśli zwlecze się z łóżka, może rozwiązanie przyjdzie samo. Jeśli wyjdzie na ulicę, może sprawy przybiorą lepszy obrót. Korytarz domu był zaśmiecony ulotkami reklamowymi. Przy otwieraniu drzwi ludzie odsuwali je na bok i kartki papieru wfruwały w głąb klatki schodowej i leżały tam latami, żółknąc i zwijając się w rulon. Ulotki reklamujące pizzę, produkowane w domu własnym sumptem reklamy usług malarzy i tapeciarzy. Zaproszenia z lokalnych kościołów. A kiedy człowiek faktycznie wybrał się na nabożeństwo, stary pastor wstawał i prawił kazania, że ludzie odwiedzają świątynię tylko w święta. Zapominał, że Boże Narodzenie było jedyną okazją, kiedy cholerny kościół ruszał tyłek i zapraszał wiernych na msze. Ktoś zebrał z podłogi wszystkie listy i położył je na schodach. A to niespodzianka. Coś dla niego. A raczej dwa. Kartka świąteczna. Od Andy’ego. Państwo Andrew Forrest, Lily i Daisy. The Terrace 29, Westwick. Drobnomieszczański pan Kowalski z bliźniaka na przedmieściach; można się po nim spodziewać tak godnego politowania gestu. Była jeszcze szara koperta. Szare koperty nie wróżyły nic dobrego. Formularz. Formularz z firmy kurierskiej. Przypominający oświadczenie podatkowe. Formularz, z którego wynikało, że był oficjalnie i mimowolnie bezrobotny od… ile to już będzie? Pięć, sześć tygodni. A, tak! Zgadza się! Jeśli wyjdzie z domu, coś się nawinie. Formularz podatkowy można zanieść do urzędu pracy i zarejestrować się na jego podstawie jako bezrobotny. Zarejestrować się, opcja numer jeden, odfajkować. Kiedyś przyznawali specjalne zasiłki, kiedy pozostawało się bez pracy przez sześć tygodni. Może, a nuż… Buty znały drogę, pewnie mogłyby same iść do urzędu pracy. Pięć minut później George już tam był, pod ohydnym, brudnym, betonowym straszydłem wciśniętym między remizę strażacką a pocztę. Zamknięte. Lał deszcz, było zimno, ponuro i zapadał zmierzch. Kartka w oknie informowała: Godziny otwarcia w dni świąteczne. Jaki miało to sens, skoro człowiek nie wiedział, jaki jest dzień? — Przepraszam — zaczepił pijanego mężczyznę, który zmierzał w jego kierunku wężykiem. — Jaki dziś dzień?
Wstawiony gość zrobił wielkie oczy i powiedział: — Wigilia Bożego Narodzenia, stary. I poczłapał dalej, zostawiając George’a w tyle. Szczęśliwy, urżnięty człowiek. George nie był urżnięty, był za to bez grosza przy duszy. A do tego była wigilia. Niesprawiedliwe. Wigilia Bożego Narodzenia. Biuro pracy zamknięte na trzy dni. O opcji numer jeden można zapomnieć. I o opcjach numer dwa i trzy — w wigilię nie oferują pracy. I o opcjach numer cztery i pięć — wszystkie lombardy i sklepy lichwiarskie, i biura magazynu Loot, gdzie można sprzedać towary wszelakiego autoramentu, wszystkie są nieczynne. Zasrana Wigilia. Zapomnij o opcji numer sześć — lepiej zdechnąć z głodu, niż wystawać z gitarą na jakiejś stacji metra i grać największe zasrane hity zasranego Paula Simona. Pozostawała więc opcja numer siedem — wyłudzić trochę siana od kumpla. Wzmocnić ścięgna, T L R pobudzić krążenie, zakręcić korbką wskoczyć na motor i hajda na żebry. W Wigilię Bożego Narodzenia. Motor, chwała Bogu, zapalił bez szwanku. George przejechał na drugą stronę rzeki. Delikatna żelazna konstrukcja Albert Bridge obwieszona światełkami migotała niewyraźnie przez krople deszczu na szybce kasku. George skręcił w kierunku Westwick. Andy wysłał, co prawda, kartkę świąteczną, ale nie można było iść do niego po pieniądze, bo popatrzy tylko z tym swoim miłym uśmieszkiem i zapyta, czy dobrze się czujesz. A ta zadzierająca nosa krowa, ta jego żona, będzie pałętać się tam i z powrotem. To samo z Rhysem — Rhys obejmie cię za ramiona i spyta: „W porządku, mój staruszku?”, a George nie znał ani jednej osoby, do której można by zwrócić się per „mój staruszku”. Istniało realne niebezpieczeństwo, że któryś z tych dwóch zaprosi człowieka na świąteczny obiad. Poprosi, by usiąść do stołu, wspólnie zjeść tego pieprzonego indora i słuchać, jak żony napominają bachory, żeby były dla ciebie grzeczne. Szczyt miłosierdzia, ostateczna granica protekcjonalności. Będą mu tak bardzo współczuć, będą uważać, że są od niego o niebo lepsi, zaproszą na obiad w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Przynajmniej Sam będzie szczery. Powie, żeby się odpieprzyć i nie truć. Tak więc celem dzisiejszej wyprawy był dom Mickeya. Mickey miał luz,
więc najprawdopodobniej znajdzie sposób na wetknięcie mu w łapę paru groszy i zrobi to bezboleśnie. Dlatego że Mickey nie chciał wychodzić na jakiegoś ofermowatego eunucha z przedmieść, jak inni. Będzie zadowolony, że ma okazję zachować się jak prawdziwy mężczyzna. George będzie gwarantował Mickeyowi dobre samopoczucie przez kolejny miesiąc. Pozwoli mu udawać, że ciągle jeszcze jest facetem z jajami. Wiedział to wszystko z poprzednich doświadczeń. Boże Narodzenie i George, to się jakoś nie łączyło. Andy powiedział kiedyś: „Komu potrzebny w święta kryzys, skoro jest pod ręką George?” Przez dwadzieścia ileś tam lat, od kiedy założył tę cholerną kapelę, pożyczał pieniądze od każdego z nich. Albo przynajmniej próbował. Sam zawsze był sknerowatym dupkiem. Przyprowadzili go Mickey i Andy, powiedzieli, że jest dobry i że przydałby im się klawiszowiec, ale George osobiście nigdy nie widział sensu w ściąganiu Sama do zespołu. Dwadzieścia ileś lat temu wszyscy byli bez grosza przy duszy. Wszyscy byli chudzi, wszyscy nosili długie włosy i wszyscy pożyczali od siebie nawzajem pieniądze. Mieli kiedyś przechodni banknot pięciofuntowy, który ciągle między nimi krążył, bo gdy tylko ktoś dostawał go w swoje ręce, inny od razu go od niego pożyczał. W tamtych czasach wydatek na kufel piwa był inwestowaniem w przyjemność. Teraz były kufle piwa i popitki, butelki szampana, pijackie rejsy do Calais, pieprzone piwniczki z winem. Wielkie pedalskie bryki z napędem na cztery koła zamiast czekania na autobus, ostentacyjnie wspaniałe chaty zamiast małych, zapyziałych pokoików. George jako jedyny mógł nadal policzyć sobie żebra i własnoręcznie strzyc włosy. Pozostali mieli gładko ogolone twarze i wałki tłuszczu dostatniego życia, wyglądali tak, jakby obłożyli się kotletami. Z wyjątkiem niego. Pieniądze do niego nie lgnęły. Starał się. Imał się różnych zajęć i, jak mu się T L R wydawało, wypruwał z siebie pieprzone flaki. Miał talent, ma go do dziś — swoją grą mógłby zakasować ich wszystkich — ale to oni zbijali kasę, a on był ciągle na dnie, i to oni będą tak cholernie wspaniałomyślni, że zaproszą go na świąteczny obiad, jakby był podopiecznym ich prywatnej organizacji charytatywnej. Nie ma na tym świecie sprawiedliwości. Nie ma. — Po co się szarpać? — zapytał sam siebie, gdy piął się na estakadę, z której zjeżdżało się na odcinek sześciopasmowej autostrady prowadzącej do ronda Acorn i zjazdu do Westwick. — Po co się, kurwa, szarpać?
W Los Angeles zadzierało się kiecki. W Westwick zadzierano nosa. Samozadowolenie Westwick unosiło się z wysadzanych drzewami ulic i pełzło szosą w jego kierunku. Wszyscy w domowych pieleszach byli zajęci ubieraniem swoich pieprzonych choinek i wlewaniem w siebie alkoholu, bo kiedy pili, nie musieli ze sobą rozmawiać. Nie ma na świecie sprawiedliwości. Po co się, kurwa, wysilać? George zobaczył, jak z przeciwnej strony prowadzącej na wschód drogi nadjeżdża potężna ciężarówka z rzęsiście oświetloną szoferką i podświetlaną tablicą na dachu, z której krzyczał napis: „Wesołych Świąt!” Coming home for Christmas. Po co się szarpać w świecie, w którym ludzie słuchają takich kawałków? — Bum. Łubudu. Żegnaj, George, staruszku — powiedział do siebie i odepchnął kierownicę na ty-le, by wylecieć ponad barierkę oddzielającą pasy jezdni, lecz nie dość mocno, by wpaść w poślizg. Bum. Andy wybrał się na pasterkę do St Nicholas’s. Towarzyszyła mu Daisy i przełożyła mu rękę przez ramię, kiedy szli przez skwer oraz rozbrzmiewające echem kroków ulice w kierunku Maple Grove. Z daleka dobiegały odgłosy syren i warkot helikoptera. Od strony miasta widać było zorzę polarną metropolii, migotanie niebieskich świateł wozów ratunkowych na tle czerwonego nieba. Tam, w mieście, ludzie upijali się i kłuli się nożami. Tutaj rodziny pakowały prezenty i szły do kościoła. W zeszłym roku St Nicholas’s stał się bastionem gadżeciarskiego, przeładowanego anglikanizmu. Zadowoleni siedzieli razem, pokasłując, kiedy kapłan machał w ich kierunku kadzielnicą, z której snuły się obłoki kadzidła. Andy starał się nie śpiewać zbyt głośno. Trudno o coś bardziej żenującego niż kiedy własny ojciec ryczy w kościele na całe gardło. Pod koniec musiał jednak pójść na całość, kiedy zagrano Anieli zwiastują. To długie, wysokie C. Cudo. Po zakończeniu mszy Daisy poszła zapalić świeczkę przy żłóbku. Andy obserwował, jak jego córka z wdziękiem opada na kolana, jak poruszają się jej różowe niczym płatki kwiatów usta, gdy szepcze modlitwę. Kiedy znowu znalazła się u jego boku, miała na twarzy rumieńce i unikała jego wzroku. Czyżby mieli mieć dwie zdewociałe córki? Coś wisi w powietrzu. Duża fujara, jak powiedziałby George. Tak czy owak, coś się święci. — Przed domem stoi wóz policyjny — rzekła, gdy przecięli skwer. — Tam najłatwiej zaparkować — uspokoił ją.
— Mam przeczucie — obstawała przy swoim. TLR Przytulił ją. Oczywiście, skarbie. Jesteś dużą córeczką tatusia i masz wielkie serce, tak jak tatuś. Jesteś wrażliwa. Na ganku zastali sierżanta policji. W salonie policjantka stanęła odwrócona plecami do kominka i przypatrywała się choince, jakby zamierzała postawić jej ocenę w skali od jeden do dziesięciu. Lily nie wróciła jeszcze z kościoła. Laura mówiła jak zwykle z roztargnieniem. — Sierżant Clegg — przedstawiła się policjantka. — Jestem z Helford. Helford było najmniej pożądanym sąsiedztwem Westwick, obszarem, na którym lokalizowano wszystkie nieprzyjemne, acz niezbędne instytucje życia społecznego, łącznie ze szpitalem, oczyszczalnią ścieków, biurami samorządu lokalnego oraz komisariatem policji. Czystości Westwick zagrażał jedynie mały posterunek policji zajmujący się wykroczeniami drogowymi oraz koordynujący program Straży Sąsiedzkiej. Daisy zrzuciła płaszcz i niespodziewanie weszła w rolę gospodyni. — Może herbaty? Ma pani ochotę na babeczkę z bakaliami? — To bardzo miłe, ale nie mogę zostać. Mamy pracowitą noc. Nie zajmę państwu dużo czasu. Mogę z panem porozmawiać? — Będę w kuchni — zapowiedziała Daisy, błyskawicznie wypadając za drzwi, jak gdyby była umówiona na spotkanie. — Czy jest panu znany niejaki Percy George Hodsoll? Wysłał pan kartkę świąteczną na to nazwisko. Zadając pytanie, policjantka rozglądała się po pokoju, taksując meble i obrazy z wielkim zdumieniem i ciekawością. Nikt nie łączyłby osoby George’a z mężczyzną, któremu najwyraźniej powodziło się doskonale, chociaż osobiście nie czuł się człowiekiem sukcesu, i który mieszkał przy The Terrace w Westwick. — George, woli to imię. Znam go od… och… z górą dwudziestu lat. Jak opisać tę znajomość? Co tym razem zmalował George? — Chodziliśmy do tej samej szkoły sztuk pięknych. Mamy mały zespół, czasem spotykamy się, żeby razem zagrać. Czy to brzmiało jakoś żałośnie? Policjantka miała współczującą minę. — Głównie rhythm and blues. Czy George… czy jest jakiś problem? — Muszę panu z przykrością donieść, że pan Hodsoll zginął dziś w nocy
w wypadku drogowym, który wydarzył się nieopodal. Biedny George. A więc rzeczywiście na coś się zanosiło. Biedny stary George. Bardzo nie chciałby tego usłyszeć. — Co się stało? — Dokładnie nie wiemy. Jechał na motorze, musiał przeciąć barierkę oddzielającą pasy jezdni i wpadł na przeciwległy pas ruchu. Znaleźliśmy pański adres u niego w domu. To jedyny adres, na jaki się T L R natknęliśmy. Orientuje się pan, jak moglibyśmy skontaktować się z jego rodziną? — Nie, niestety. — Przed oczyma pojawił mu się obraz sprzed dwudziestu paru lat, przedstawiający kobietę o zaciętej twarzy, bardzo jasnych włosach, kościstym nosie George’a oraz piskliwym głosie u boku milczącego, tęgiego mężczyzny z długą brodą. Obraz rodziców George’a, którzy przyszli na jego dyplo-mowy pokaz i przechadzali się po sali z taką miną, jak gdyby cała ta wystawa była czymś, co George zrobił celowo, żeby ich obrazić. — Nie widział się z rodziną od wielu lat. Rodzice mieszkali kiedyś w Londynie. — Był nieco ekscentryczny? Miał rodzeństwo? Teraz policjantka przybrała charakterystyczny wyraz twarzy kobiety, która stara się pozbyć kłopotu. George’owi zawsze przyświecała dewiza, że należy przysporzyć władzy więcej problemów, niż sam jest wart. — Wydaje mi się, że miał siostrę. Proszę zostawić to mnie — powiedział. — Mogę skontaktować się z ludźmi. Zaufała mu, ludzie zawsze na nim polegali, zwłaszcza kiedy chodziło o wzięcie na swoje barki niewdzięcznego obowiązku. — Możemy podać panu adresy przedsiębiorców pogrzebowych w okolicy. — Gdzie on teraz jest? Głupie pytanie. Tworzy krwawą plamę na drodze A31, na wschód od skrzyżowania numer dwa za zjazdem do Westwick. Marc Bolan nie żyje, ale ciągle jest w radiu. I na desce rozdzielczej, i na kierownicy. — W kostnicy w Helford. Będzie dochodzenie, ale koroner zwykle zezwala na wcześniejszy pochówek, jeśli my wyrazimy na to zgodę. Gdyby chciał pan zajrzeć do jego mieszkania, gospodarz budynku może przysłać kogoś z kluczem. Portiernia jest czynna przez całe święta. Po jej wyjściu Andy zszedł do kuchni. Daisy siedziała zwinięta na krześle
w rogu i rozmawiała przez telefon komórkowy. Na jego widok skończyła rozmowę. Na stole stała niewielka taca, a na niej talerz, na talerzu babeczka bakaliowa, kieliszek sherry i marchewka. Ma piętnaście lat, a ciągle jeszcze zostawia przekąskę dla świętego Mikołaja i Rudolfa, Czerwononosego Renifera. Zachciało mu się płakać. Było w pół do trzeciej w nocy. — Cześć, tato — przywitała go promiennie. — Jakieś złe wiadomości? — Tak. Znasz naszą kapelę? Jeden z nich. Gitara prowadząca. Wypadek samochodowy. — Koszmar. — Objęła go ramionami, doskonałymi, mlecznobiałymi ramionami księżniczki z baśni, które ciągle jeszcze mogły opasać Andy’ego w miejscu, gdzie kiedyś miał talię. — Na dodatek w święta. Jakie to smutne. Jest ciężko ranny? — On… zginął na miejscu, skarbie. — Och, tato, tak mi przykro. — Nie wiem, jak powiadomić innych. Nie mogę teraz do nich zadzwonić. TLR — Jasne, że możesz. Oni wszyscy są dużymi, niegrzecznymi, balującymi po nocach rockandrollowcami, tak jak ty. Nie mógł się nie roześmiać. — Jeśli zadzwonię do nich rano, spapram im pierwszy dzień świąt. — Tato, nikt nie przejmuje się tak świętami jak ty. Wszyscy będą znudzeni swoimi rodzinami jak mopsy. Nie zepsujesz im niczego, bo i tak wszystko już zdążą zepsuć. — Tak sądzisz? — Tato, ja to wiem. Powiadom ich jutro. Kto miałby ochotę słuchać przykrych wiadomości w środku bożonarodzeniowej nocy. Teraz idź spać i zajmij się tym rano. Pończochy były już zapakowane, wypchane prezentami i udekorowane, ukryte w tajnej skrytce w dachu nad garażem, której dziewczynkom nigdy nie udało się znaleźć, wraz z pozostałymi podarkami. — No to idę się położyć — postanowił. — A ty jeszcze raz zastanów się nad tym sherry. W tym roku świętemu Mikołajowi przydałaby się duża brandy. ROZDZIAŁ 7 Oślepiający blask sławy
Alice niańczyły jej własne dzieci. Skąd one się tu wzięły? A właściwie kto tu był dzieckiem? Przyfrunęli z powrotem do gniazda, najpierw syn, potem córka, rozlokowali się w swoich dawnych pokojach, wspólnie skakali wokół niej. Nie miała pojęcia, że oni także uważają ją za uroczą, słodką idiotkę. Słodką, starzejącą się idiotkę. Sprzeczność sama w sobie. Alice zastanawiała się, czy nie zacząć zachowywać się asertywnie, ale przemyślała to jeszcze raz i dała za wygraną. W świąteczny poranek obudziła się w pokoju pełnym czerwonych balonów. Do ściany naprzeciwko była przyczepiona absurdalna, zrobiona własnoręcznie z papieru pończocha ozdobiona cekinami i sztucznymi kwiatami w krzykliwym stylu, który ostatnio przypadł do gustu jej córce. — Nie wstawaj — przykazali Melanie i Jon. Pozostała więc w łóżku, gdy tymczasem syn przyniósł na tacy śniadanie podane na najlepszej porcelanie — ze świeżym czerwonym kwiatem w wazoniku — babeczkę z podwójną czekoladą i czekoladowymi wiórkami, szklankę koktajlu z szampana i soku pomarańczowego oraz kawę, która była naprawdę smaczna i zawierała tylko trochę źle zmielonych drobinek. — Skoro tato okazał się totalnym dupkiem, możemy świętować bez niego — oznajmił Jon. — Kiedy będziesz gotowa, zrobię ci hinduski masaż głowy. Nauczyłem się od jednego gościa na uniwerku. Poczujesz się po nim fantastycznie. TLR — A ja zrobię ci pedikiur. — Melanie usiadła na brzegu łóżka jak najlepsza przyjaciółka. — I wcale nie musimy biegać wkoło jakiegoś cholernego indyka w piekarniku, więc przez caluteńki dzień możesz nawet nie zbliżać się do kuchni. Sami damy sobie radę. Pończocha zawierała gumową cegłę, służącą do rzucania w irytujących ludzi, tarczę do gry w rzutki z laminowaną twarzą Sama oraz niewielką książeczkę zatytułowaną Prawda o mężczyznach. Oburzające! Pilnie obserwowali jej reakcję, zrobiła więc zadowoloną minę. Właściwie była zadowolona. Tylko ciut zszokowana, i tyle. Rok temu uczyła ich szacunku dla ojca. — Jaka jest najmniejsza księga na świecie? — czytała na głos Melanie. — O Boże. To przypomina test. Nie znoszę testów. Nie wiem. — Księga męskiej wiedzy.
— Oho, lepiej stąd wiać — stwierdził Jon. — Nie wchodźcie do ogrodu, dobrze? Porządkuję rzeczy, palę śmieci i tak dalej. Włosy przejdą wam zapachem dymu. Zostańcie w domu, okej? — Nie przeszkadza mi dym, lubię ten zapach — zaoponowała Alice. Porządki w ogrodzie? Jej syn? — Nic z tego. Zostań w łóżku, mamo. Możesz mi zaufać. Wrócę za godzinę i zrobię ci masaż. Wysoki, młody mężczyzna z piegami, o jasnym spojrzeniu i z nie schodzącym z twarzy uśmiechem — hm, byłby z niego całkiem fajny chłopak dla jakiejś dziewczyny. Był czarujący, w zasadzie dobrze wychowany, potrafił robić hinduski masaż głowy. Co się stało z wychudzonym, krostowatym dzieciakiem, który tak niedawno wyjechał na studia? A czy to rzeczywiście była jej córka, ta elegancka, opanowana kobieta, która pracowała, zarabiała własne pieniądze i mieszkała we własnym mieszkaniu? Wyglądała jak jedno z tych efektownych młodych stworzeń, których zdjęcia zamieszczano w luksusowych ilustrowanych magazynach, miała na sobie dwa naszyjniki, gustowne kolczyki, modny, przylegający do ciała rozpinany sweterek, ładnie dobrany do haftowanych dżinsów. Gdzie się podziała tamta naburmuszona, blada, zestresowana panienka, wkuwająca przed każdym egzaminem aż do bólu głowy? — Co to jest gros głupoty? — wypytywała Melanie. — Ratunku! Nie mam pojęcia! — Stu czterdziestu czterech mężczyzn w jednym pokoju. Ilu potrzeba mężczyzn do wykręcenia żarówki? — Wysiadam przy dowcipach o żarówkach, przecież wiesz. — Tylko jednego. Oni potrafią wykręcić wszystko i wszystkich. Teraz nie mogła się nie roześmiać. Śmiała się i śmiała. Nawet wtedy, gdy dostrzegła, że Melanie patrzy na nią z pobłażliwym wyrazem twarzy, mówiącym „ulżyj sobie, wyrzuć z siebie wszystko”. Może powinna jej powiedzieć. Może nie. Nie pali się. Jaki właściwie byłby z tego pożytek, gdyby dziewczyna dowiedziała się, że jej ojciec wyprowadził się z domu, żeby zamieszkać z prostytutką nawet jeśli zrobił to z głupoty? Kiedy nadchodzi właściwy moment, by zadać ból własnym dzieciom? TLR W Alice zaczęła narastać panika. Myśl o Samie odkręciła tylko kurek, z którego wytrysnęły strumieniem wszystkie lęki. Bez drogi ujścia, bowiem
nikt inny nie znał całej historii z wyjątkiem Mo. A jak ma powiedzieć o tym Melanie i Jonowi? W te święta chodziła z przyjęcia na przyjęcie ze świeżo przeszczepionym uśmiechem spowitym w bandaże uprzejmości. Kłamała na temat Sama zgodnie z jego przykazaniem. Przyłączała się do kobiet, które gromadziły się w jednym końcu pokoju i rozprawiały o dzieciach, podczas gdy mężczyźni zbierali się w drugim, żeby porozmawiać o pracy, i milczała. Roznosiła półmiski z bruschettą i surowymi warzywami z Parsley & Thyme, dręczona od czasu do czasu przemożną chęcią wskoczenia na kanapę i wywrzeszczenia na cały pokój, że mąż jej nie towarzyszy, ponieważ jest w Knightsbridge z prostytutką należącą do jakiejś sekty. Ale powstrzymywała się. Milczenie ją wykańczało. — No to co z tym pedikiurem — uśmiechnęła się do córki. — Mam wybrać kolor? Może hinduski masaż głowy uwolni w niej pokłady energii, jak zapowiadał Jon. Kiedy zadzwonił telefon, siedziała w kuchni, podziwiając swe świeżo pomalowane na niebiesko paznokcie u stóp, a Jon bębnił opuszkami palców w jej głowę, mówiąc, że „to ma się kojarzyć z kroplami deszczu”. Melanie siedziała na końcu stołu, skrobiąc pasternak. Słaba woń dymu z płonącej sterty śmieci w ogrodzie mieszała się z kuszącym aromatem dobywającym się z piekarnika. Dzwonek telefonu. To Sam, nie przyjdzie, założyła z góry. — Mówi Andy — przedstawił się rozmówca. Znacznie lepiej. Zawsze lubiła Andy’ego. — Czy jest Sam? Zalała ją fala jakiegoś uczucia, prawdopodobnie bólu. — Nie, Sam nas zostawił — powiedziała, zdumiona, że słowa przyszły z taką łatwością. Deszcz na głowie ustał. W słuchawce zaległa cisza. — Sam zostawił nas… och, chyba miesiąc temu. Mieszka w Knightsbridge z jakąś call-girl. Wyczuła za plecami reakcję Jona. Chwyciła jego rękę i przytrzymała. Melanie odcinała właśnie listki z brukselki. Podniosła wzrok, oczy zwęziły się jej w szparki. — Alice, dobrze się czujesz? — Tak. Pewnie myślisz, że postradałam zmysły, prawda? Kazał mi nikomu nie mówić.
Przepraszam, że cię tym obarczam w świąteczny poranek, ale wydaje mi się absurdem utrzymywanie tego dalej w tajemnicy. — Bardzo mi przykro, Alice. Nie miałem pojęcia. Przez wszystkie lata spędzone w Westwick Alice nader często widziała, jak cała gromada zwraca się przeciwko najsłabszemu. Patrzcie, czyją trzymają stronę. Patrzcie, jak mężczyźni trzymają z mężczyznami, jak kobiety trzymają z… no, w każdym razie Mo była po jej stronie. Reszta kobiet prawdopodobnie również opowiedziałaby się po stronie Sama. Nie ma nic gorszego niż żona na przedmieściach, która okazała niesubordynację. TLR — Czy mógłbym jakoś… — Pomóc? Nie wiem, Andy, może kiedy następnym razem spotkacie się na próbie, spróbujesz przemówić mu do rozsądku. — Dlaczego kazał ci trzymać język za zębami? — Widzisz, Andy, wygląda na to, że kobieta, z którą zamieszkał, nie dość, że jest prostytutką, to jeszcze klientką jego firmy, więc cała ta sytuacja jest sprzeczna z etyką zawodową. A może nawet jest przestępstwem. Tak czy owak — teraz była przerażona, jak bohaterka opery mydlanej, która powiedziała za dużo — ma przyjść do nas o jedenastej, więc jeśli wtedy zadzwonisz, powinieneś go złapać. Pod warunkiem że w ogóle się zjawi. Jak zapewne rozumiesz, nie przejmuje się dotrzymywaniem złożonych rodzinie obietnic. Sam poinformował Alice, że odwiedzi ich w pierwszy dzień świąt, ale szybko wróci do Elizabeth, która woli zjeść porządny obiad w hotelu. Słowo „hotel” wypowiadała z twardym „h”, co Sam uważał za szczyt wytworności, więc powtórzył je w taki sam sposób. Zdaniem Alice „hhotel” brzmiało pretensjonalnie i było w złym guście, przyłapała się również na tym, że powtarza to słowo z sarkazmem, modulując głos. Jednak w głębi serca Alice miała nadzieję, że dom będzie wyglądał zachęcająco, dzieci będą zasługiwać na podziw, jedzenie będzie wyśmienite — bo, choć wstyd powiedzieć, żołądek Sama był, przynajmniej do niedawna, tym narządem ciała, któremu najczęściej dogadzał — a przede wszystkim ona sama będzie prezentować się na tyle pociągająco, że Sam zmieni zdanie i zostanie na obiad. A wtedy — któż może przewidzieć? Może jakaś alchemia w sferze uczuć sprawi, że ponownie staną się rodziną. — Bardzo mi przykro, Alice — powtórzył Andy.
— No, wiesz, Andy… cóż mam powiedzieć? — Może tylko chwilowo mu odbiło. Wszystko się ułoży. — Drogi Andy, nie wyskakuj z takimi tekstami, bo zaraz się rozkleję. Kiedy zakończyła rozmowę, Jon rzekł: — Mówił nam, że nie ma nikogo. — Wiem, wiem. O Boże, powinnam była powiedzieć im wcześniej. Teraz są źli również na mnie. — Mnie mówił to samo. Ale wyśledziłyśmy, do kogo dzwonił, i dowiedziałyśmy się, że mieszka z tą… kobietą. — Pokrótce zrelacjonowała najważniejsze punkty swej wizyty przy Pont Street. — Odrażająca, kłamliwa, nędzna kreatura — wyraziła swe zdanie Melanie, która miewała z ojcem zatargi. — Żałosny stereotyp rodem z brukowca — dodał Jon. — Więcej już nie zniosę, wracam do ogrodu. Postanowili otworzyć szampana. Jon wyszedł ze swoim kieliszkiem na zewnątrz. Wrócił po podpałkę. Wkrótce gęste kłęby dymu buchnęły zza dużego krzewu meksykańskiej pomarańczy, który niemal całkowicie zasłaniał widok z domu na trawnik. Jaki zaradny chłopak, potrafił wzniecić huczący T L R ogień, a przecież deszcz padał od tygodni i wszystkie liście oraz gałązki przyciętych krzewów róż musiały być mokre. Sam przybył spóźniony mniej więcej o godzinę, by rozdać wszystkim banknoty pięćdziesięciofuntowe i beznamiętne cmoknięcia w policzek. — Przybierasz na wadze — zauważyła Melanie, wzdragając się przed pocałunkiem ojca. Miał na sobie garnitur i białą koszulę, jak gdyby był to normalny dzień pracy. Pofałdowany, obwisły podbródek wylewał się z kołnierzyka na centymetr, może dwa centymetry. — Mogłabyś być bardziej uprzejma w Boże Narodzenie — odparł rozdrażniony. — Och, czyżby? — przypuścił atak Jon. — No, proszę, powiedz. Jacy to mamy być uprzejmi, skoro nasz ojciec zwiał z domu i zamieszkał z jakąś dziwką? — Nie bądź chamski wobec Elizabeth. Nie pozwolę na to. — Nie jestem chamski, tylko precyzyjny. Ona jest prostytutką. Jak inaczej mam ją nazywać?
Nawiasem mówiąc, czy w tej sytuacji ciebie należy nazwać alfonsem? Nigdy do końca nie rozumiałem, co się za tym słowem kryje. — Skąd, u licha, przyszedł ci do głowy taki pomysł? — Jon! — pisnęła ostrzegawczo Alice, ale za późno. — Mama nam powiedziała. Była tam. Wszyscy mieszkający tam wiedzą w jaki sposób ona zarabia na życie. Wszyscy oprócz ciebie, jak widać. — Elizabeth pochodzi z zamożnej rodziny. Nie musi pracować. Alice, jak śmiałaś naopowiadać dzieciom takie kłamstwa? Nie powinnaś wyładowywać na niej swej zazdrości tylko dlatego, że wolę być z nią. Jestem… jestem oburzony. Byłaś w jej apartamencie? — To zwykłe mieszkanie, Sam. A dlaczego, u licha, miałabym tam nie pójść? — To wtargnięcie na cudzy teren. Napastowanie. Prawo tego zabrania, choć przypuszczam, że nie mogę się spodziewać, byś o tym wiedziała. Jak mogłaś być taka głupia? Wystaram się o nakaz sądowy, żeby przystopować twoje zapędy. Jeśli ośmielisz się… — Och, na litość boską, tato. — Melanie szykowała się do ataku, nafaszerowana świeżo nabytą wiedzą prawniczą na temat deliktu i precedensu. — To nic z tych rzeczy. Jedna wizyta w miejscu publicznym nie wystarczy, by wytoczyć sprawę. Sędzia by cię wyśmiał. — Ostrzegała mnie, żebym tu dzisiaj nie przychodził. Nie chciała mnie puścić. Powiedziałem, że muszę zobaczyć się z dziećmi w Boże Narodzenie, więc zrobiłem jej przykrość i takie dostaję za to podziękowanie. Nie będę tego więcej tolerował. Jesteście dwójką wrednych, nastawionych roszczeniowo smarkaczy, a to są ostatnie pieniądze, jakie ode mnie dostajecie. Zabieram resztę rzeczy, i do widzenia. Ten rozdział mojego życia jest zamknięty. Sam wydał z siebie syknięcie, najpierw był to odgłos wypuszczanego z pogardą powietrza, potem zaś śmiechu duszonego gdzieś w gardle. Sam wytoczył swe cielsko z pokoju. Jego kroki zadudniły na schodach. TLR Zaskrzypiała podłoga nad ich głowami. Usłyszeli stłumione przekleństwo. O podłogę zaczęły uderzać jakieś ciężkie przedmioty, prawdopodobnie szuflady. Trzasnęło kilkoro drzwi. Rozległy się gwałtowne, wzburzone kroki. Wkrótce ściana zatrzęsła się od ciężaru tupiącego wściekle na schodach Sama. Wparował do kuchni. — Co się tu, psiakrew, wyprawia? Gdzie moje rzeczy?
— W ogrodzie — bez namysłu odparł Jon, odsuwając się na bok, by przepuścić ojca. — Co jest… coś ty, do cholery, zrobił? — Sam rzucił się do drzwi i wypadł na trawnik. Smużka dymu nadal unosiła się z miejsca po ognisku. Gdy tylko Sam zniknął im z oczu, usłyszeli ryki wściekłości narastające do crescendo. Ponad ciemnym listowiem krzewu meksykańskiej pomarańczy ujrzeli podrzucane w powietrzu przedmioty: fragment koszuli ciągle lizanej na skraju jęzorami płomieni, poczerniałe etui na płyty kompaktowe. — Jon. — Alice zwróciła się do syna na poły przestraszona i zachwycona. — Coś ty zrobił? — Spaliłem jego rzeczy — wyjaśnił Jon. — Jakie rzeczy? Ile? — Wszystkie. W każdym razie wszystko, co znalazłem. Przejrzałem szafki wczoraj wieczorem, kiedy byłaś na przyjęciu. Garnitury, koszule i tak dalej. Buty. Wszystkie koszmarne kompakty z jazzem. Stereo. Jego kretyński sprzęt do gry w golfa. Mnóstwo pudełek, segregatorów i rupieci z jego biurka. Starą szkolną fotografię. Skoro się wynosi, to na dobre, tak czy nie? — Racja — przyznała Melanie. — Sprytnie pomyślane. Sam wypadł zza krzaka, szarżując jak nosorożec wytaczający się z zarośli. Prychał i zmierzał prosto ku swemu synowi. Jon odsunął się od stołu i gdy ojciec znalazł się w zasięgu jego ręki, uderzył go. Był to piękny cios. Cios, z którego matka mogła być dumna. Cios, którym mogła zachwycić się nawet siostra. Przeciął powietrze idealnym łukiem i osiągnął cel z cudownym, dźwięcznym plaśnięciem. Krew chlapnęła na podłogę. Sam zaskomlał jak pudel, któremu ktoś nastąpił na łapę, i zachwiał się w miejscu. — Ładna robota, Jon — pochwaliła Melanie. Sam chwycił się za twarz i mamrotał coś pod nosem. Krew zaczęła przeciekać mu przez palce. Zbyt ciężki w górnych partiach ciała wskutek otyłości i wysokiego mniemania o własnej osobie zakołysał się na swoich zgrabnych stopach w wyglansowanych do połysku butach i osunął się po ścianie. Zadzwonił telefon, Alice odebrała. — Och, Andy. Tak, jest. Podam mu słuchawkę. Jon spoglądał na swoją dłoń, jakby zdumiony jej nadprzyrodzoną siłą.
— Byłem niezły, co? — dziwił się głośno. — Nigdy dotąd nikogo nie uderzyłem. Może będą to moje najlepsze święta w życiu. — Nie możemy go stąd usunąć? — spytała Melanie, pobrzękując pokrywkami rondli. — Wszystko T L R już gotowe, umieram z głodu, a wkrótce całe jedzenie się rozgotuje. Sam, którego twarz przybrała teraz barwę bladoszarą, z wyjątkiem śladów krwi, szczekał do słuchawki nerwowymi monosylabami. „Och. Dobrze. Okej. Dzięki. Tak. Okej. Cześć”. Odwrócił się w stronę swojej rodziny — groźnego syna, wyrafinowanie obojętnej córki, zaniepokojonej żony. Nie, nie żony. Byłej życiowej partnerki. Alice nagle zrobiło się słabo. Usiadła na najbliższym krześle. Dłonie odmówiły jej posłuszeństwa. Jon uderzył własnego ojca. Zadał mu cios pięścią, a Sam, tak, Sam, który zatoczył się i przewrócił oczami jak zlękniony wół, przestraszył się, bał się własnego syna. A niebiosa jakoś nie runęły, zegar na piekarniku odmierzający czas przygotowania ich świątecznego obiadu tykał nadal, jak gdyby nigdy nic. Krew plamiła słuchawkę telefonu. Plan skuszenia Sama wizją rodzinnych rozkoszy spalił na panewce. — Jeszcze się policzymy — burknął Sam, gestykulując niezakrwawioną ręką. — Skandaliczne zachowanie. Absolutnie haniebne. Wydaje się wam, że jesteście strasznie mądrzy, prawda? — Skończyłeś, tato? — Melanie nieco przesadnie przeciągała sylaby. — Jeśli skończyłeś, możesz już iść, a my będziemy dalej miło spędzać czas. — Nie jesteśmy odpowiednio wyekwipowani na święta, prawda? — Mickey wiercił się na leżaku, usiłując znaleźć najdogodniejszą pozycję, żeby poczuć się tak komfortowo, jak powinien czuć się pod palmą przy basenie w cudownym upale południa w Marakeszu. Pod osłoną nieba to nie było. Żadnego dobiegającego z oddali bicia w bębny, żadnego zawodzenia z mrocznych, średniowiecznych zaułków ani mężczyzn na wielbłądach zakurzonych od pyłu starożytnej drogi do Timbuktu. Casablanca też to nie była, ani śladu Sydneya Greenstreeta w fezie, ubijającego w kawiarni ciemne interesy. Zamiast tego wszystkiego były wyściełane poduszkami leżaki w stylu Beverly Hills ustawione wokół basenu i kelnerzy w białych bluzach snujący się pomiędzy nimi i wypatrujący klientów, którzy będą dobrym obiektem do wyłudzenia pieniędzy albo napastowania seksualnego w krza-kach po zmierzchu. — Co to znaczy nieodpowiednio wyekwipowani?
— Nie mamy dokąd jeździć. — Wydawało mi się, że chciałeś jechać do Maroka? — W tonie Mo pobrzmiewała lekka zaczepka. Jej zastrzeżenia w połączeniu z jego wybrzydzaniem gwałtownie podnosiły wspólny poziom niezadowolenia. — Tak, chciałem. Lubię Maroko. Ale nie powinniśmy mieszkać w hotelu. — Co innego mogliśmy zrobić? Wynajmowanie domu tylko dla nas dwojga byłoby lekką przesadą. Wszyscy mieszkają w hotelach, taki tutaj zwyczaj. — Właśnie, za dużo ludzi. — Tak, to pech. Mo westchnęła. Współczułaby Mickeyowi, lecz on nie chciał, by wczuwała się w jego sytuację. TLR Sprawy skomplikowały się podczas lotu. W chwili, kiedy pilot zezwolił na rozpięcie pasów, mniej więcej dwuletnie dziecko przydreptało do nich między rzędami foteli, za dzieckiem zaś, o zgrozo, przywędrował zakochany w nim ojciec, Draco Dracovich. Draco: wyższy, przystojniejszy i bardziej ogorzały niż zapamiętali, prezentujący się stylowo w luźnych, opadających na biodra spodniach i okularach przeciwsłonecznych bez oprawek, z taką swobodą opiekujący się własnym dzieckiem. Z taką naturalnością, jak mężczyźni z najpopularniejszych plakatów reklamowych, z naturalnością, której nie ma w sobie żaden anglosaski mężczyzna, pięknym ramieniem tulił córeczkę do piersi, demonstrował w ojcowskim uśmiechu idealnie białe zęby. Draco, dziesięć punktów. I jeszcze większa zgroza: Draco oraz jego wiotka żona, prowokująca matka jego dziecka plus, oczywiście, ich cudowna córeczka byli razem z nimi na lotnisku, siedzieli za nimi w autobusie i mieszkali w tym samym hotelu kilka pokojów dalej. Kiedy tylko zapuszczali się w stare zaułki Marakeszu, natykali się na Draco, a cokolwiek robił Draco, radził sobie lepiej od Mickeya. Kolejne dziesięć punktów dla Draco za wypatrzenie w sklepie starego berberyjskiego dywanu, plus dziesięć za bezlitosne targowanie się, i dziesięć za znalezienie jądra w pieczonym w całości baranie, plus dziesięć za pełne wdzięku dowcipkowanie na ten temat, plus dziesięć za wybranie fiakra
zaprzęgniętego w białego konia, i kolejne dziesięć za uprzejmą odmowę wypalenia skręta po kolacji. „Wiecie co, kiedy nie pali się tytoniu, dym przeszkadza”. Nie, Mickey tego nie wiedział — nie mógł wiedzieć tego ktoś, kto kopcił od dziewiątego roku życia. Draco był dużo bardziej na czasie. Mickey wiercił się na leżaku. — Nie. Nie. Nie o to mi chodzi. — Udręka porozumiewania się bez kamery. Konieczność zmagania się z chłodnymi, ulotnymi, szpetnymi, kłamliwymi słowami, okropnymi słowami, które rozpierzchały się jak przerażone ryby za każdym razem, gdy próbował je schwycić. Pokręciwszy się na leżaku, Mickey wreszcie usiadł. — Mam na myśli coś własnego. Powinniśmy kupić gdzieś dom. — Kupić? — Teraz zaniepokoiła się Mo. Kupowanie domów było jej domeną. Miała Montreuil, miała dom dla swojego sekretnego ja. Po co im drugi dom, skoro ledwo bywali w tym, który już mieli? — Francuzi mawiają, że ten, kto ma dwa domy, zatraca duszę. No tak, cała ona. Mickey sięgnął po papierosy. Nigdy nie mówiła wprost, że nie podoba jej się jego pomysł. Robiła niepotrzebne uwagi, które kobiety, dziewczyny — zwłaszcza pokroju Mo — prawdopodobnie nauczyły się robić jeszcze w czasach szkolnych, kiedy dumnie paradowały po szkolnym dziedzińcu, zadzierając nosa. Uwagi, które nie zawierały żadnej treści, lecz sugerowały, że skoro nie rozumiesz, toś głupi. — Czy mam to uznać za odpowiedź? — Wydawało mi się, że nie było pytania. — Pytam, czy chciałabyś kupić dom. Wakacyjny. Dla nas. — Gdzie? TLR — Nie wiem. Gdzie ludzie kupują domy? We Włoszech? W Hiszpanii? Nie, tam jeżdżą wszyscy podstarzali kryminaliści, prawda? I ci, którzy grają w golfa. Może we Francji. — Ja już mam lokum we Francji — ostrzegła go. — Ty tak, ale co ze mną? — Kupowanie domu na wakacje nie miało nigdy sensu, ponieważ ty wiecznie pracujesz — wytknęła, siląc się na lekki ton. — Nigdy nie miałeś czasu na jakiekolwiek wyjazdy. A nasz syn nie ma ochoty na nasze towarzystwo. Nie jesteśmy szczególnie rodzinni. — Twierdzisz, że jestem złym ojcem, bo ciągle mnie nie było? — Nie, Mickey. Joe nas nie potrzebuje. Nigdy nie byliśmy mu potrzebni.
Nasz syn urodził się z głową na karku. Owszem, lubił, gdy byliśmy obok, ale nigdy nie chciał, żeby się z nim cackać. Chyba by umarł, gdybym traktowała go tak, jak Alice traktowała swoje dzieci. Zawsze wystarczyło po prostu być w pobliżu. — Do czego zmierzasz? Mo przewróciła się na drugi bok. Robiła się wiotka. To znaczy, wiotczało jej ciało. W miejscu, gdzie rąbek kostiumu kąpielowego naciągał się na wyniosłości piersi, materiał tak łatwo wpijał się w ciało. Młodsze kobiety miały sprężyste ciało, które nie poddawało się uciskowi ubrania, tylko się pod nim pręży-prężyło. Mickey zaliczył całkiem pokaźną liczbę młodszych kobiet, przynajmniej jedną podczas każdych zdjęć. W promieniach słońca ich skóra opalała się równo. Mo miała piegi. Nigdy dotąd nie widział u niej piegów. Zorientował się, że zauważyła, jak się jej przygląda. Spuściła powieki, jej twarz przybrała całkowicie obojętny wyraz, jak twarz lalki. — Zmierzam do tego — odezwała się rozmarzonym tonem, jakiego używała zawsze wtedy, gdy nie chciała, by myślał, że go atakuje — że gdybyśmy mieli drugi dom, i tak byśmy do niego nie jeździli. Jak to sobie wyobrażasz, Mickey? Że będziemy wieść życie nadzianych emerytów? Że ty będziesz chadzał do klubu golfowego, a ja będę przemykać w kwiecistych szyfonach w charakterze aktywnej babci? — Nie ma potrzeby się złościć. Pomyślałem tylko, że byłoby miło mieć drugi dom. — Sądziłam, że posiadamy już dość rzeczy. — O kim tu mowa? To ty ciągle coś kupujesz. Całe życie upływa ci na uganianiu się za przedmiotami. — Taką mam pracę. — Ale co ze mną? Co ja z tego mam? — Co masz? Masz wolność, Mickey. Ile tylko zapragniesz i kiedy chcesz. Większość mężczyzn by ci zazdrościło. — Czyli nie chcesz kupować drugiego domu? — I nie chcesz odpoczywać. Nie podobałoby ci się ciągłe spędzanie ze mną czasu. Wolisz być gdzieś daleko. Taki już jesteś, Mickey. TLR — Nie chciałabyś mieć gdzieś domu? — Nie, skoro ciągle byśmy się w nim kłócili. — Czy to według ciebie kłótnia?
— Pytania, pytania! Przypomina mi się gra telewizyjna, w której na każde zadane pytanie trzeba odpowiedzieć pytaniem. Wyglądała na odprężoną, wystawiała plecy do słońca, podczas gdy on chodził tam i z powrotem w cieniu. Mo uśmiechała się leciutko. Słońce oświetliło delikatny meszek nad jej górną wargą. Była taka obojętna. Taka zrelaksowana. Taka cholernie zdystansowana. Taka piekielnie wyniosła. Na drugim końcu basenu kobiety Dracovicha zbierały manatki i szły schronić się przed słońcem do środka. Draco pływał w basenie, pokonując kolejne długości. Wynurzenie, zanurzenie, wynurzenie, zanurzenie. Ciął wodę, wzbudzając falę, która obmywała brzegi basenu. Siła, panowanie, ruch. Pieprzyć go. — W porządku? — Mickey przywitał Draco, kiedy ten wyszedł z wody. Czarujący sukinsyn, pewnie nawet nie tyka alkoholu. Ale nie, dał się namówić na piwo w cieniu baru. — Masz już nagraną robotę po powrocie? Oczywiście, że ma. Przecież teraz on jest Wodzem, Draco. Będzie gwiazdą miesiąca, roku, całej cholernej dekady. — Kilka rzeczy. Wiesz, nie chcę brać sobie za dużo na głowę, póki dziecko jest małe. Ten czas już nigdy nie wróci. Tobie nie muszę tego mówić. — Nie. Mmm… nie. Taka gadka o nowym modelu ojca jest nie na miejscu. Kiedyś nawet nie można było udawać. Mogłeś kupić samochód albo telefon albo jakieś inne ustrojstwo, mogłeś zamienić żonę na kociaka, ale skoro urodziłeś się za wcześnie, nie mogłeś być nowym wzorem ojca. — Miałem cię zapytać… — Draco pochylił swój umięśniony tors w poufnym geście. — Ta historia z Ruskimi… — Ach, to. Tak. — A więc to prawda? Zwoziłeś ich autobusami? — Nie wszyscy byli Rosjanami. — Słyszałem, że ten chłopak, który umarł, pochodził z Ukrainy. Społeczeństwo z udziałem mniejszości narodowych też było nie fair. Dawniej, och, jakie wielkie wzięcie mieli chłopcy z północy, wywodzący się z klasy robotniczej, chłopcy tacy jak on. Teraz tacy jak on, och, jakże przebrzmiali i zostali wyparci przez Europę Wschodnią, przez takich jak Draco. Nie można zgrywać tych z Europy Wschodniej, skoro człowiek
urodził się w niewłaściwym miejscu. — Mówi się na ten temat? — Mnie ktoś o tym powiedział, przypuszczam więc, że tak. Smutna historia. TLR — Yyy… tak. Wtedy zadzwonił telefon. Kompletna, absolutna groza, zadzwonił akurat w tym momencie. Kto, u diabła… to był Andy. Jakież to podobne do Andy’ego, żeby zadzwonić z życzeniami wesołych świąt. George. George nie żył. Przeklęty motor. Lider grupy, buntownik bez powodu, nie żyje. — Dzięki, stary. Jestem wdzięczny, że mnie powiadomiłeś. — Złe wieści? — spytał Draco z oczami niemal pełnymi łez. Moda na wrażliwych facetów, to też nie fair. Nie można wiedzieć, jak okazuje się uczucia, jeśli nie zaczęło się treningu odpowiednio wcześnie. Podobnie jest z gitarą. Trzeba zacząć w młodym wieku, nie da się ot tak, nauczyć grać, gdy człowiek ma cztery dychy na karku. — Zginął człowiek. Nasz przyjaciel. Wypadek drogowy. — Straszne. Bardzo mi przykro. — Tak. — Co powiedzieć? Rzucić jakimś dowcipem? Stary George by tak zrobił. Ale Mickey czuł w głowie pustkę, nie mógł sobie przypomnieć żadnego kawału. — Przyjaźniliście się od dawna? — Tak. Od dawna. — Od jak dawna? Od szkoły plastycznej. Dwadzieścia lat, dwadzieścia pięć? Więcej? Lepiej z tym nie wyskakiwać. Człowiek wyjdzie na starego ramola. Dla szczeniaka takiego jak Draco dwadzieścia lat to niemal całe życie. — Tak. Znaliśmy się bardzo długo. I na tym należy poprzestać. Pomyślał o George’u siedzącym na stołku barowym z jedną nogą założoną na drugą, z kościstymi kolanami niemal przebijającymi nogawki dżinsów, ze zwisającymi równolegle goleniami, jakby ciężar butów z cholewkami ściągał je prosto w dół. Łokieć oparty o kolano, ramię ustawione pionowo, skręt ściśnięty między pierwszym a drugim palcem. Zgarbione plecy, garbaty nos, zapadnięte policzki, włosy, jedyne, co pozostało w George’u bujne i zdrowe, opadające na czoło postrzępioną grzywą w stylu Ronniego Wooda, fryzura od wieków ta sama.
George powiedział kiedyś: „Kiedy idę na koktajl i ludzie pytają mnie, co robię, odpowiadam, że jestem nieudacznikiem. Nieudacznictwo to sztuka, którą uprawiam. Niektórzy artyści wstają z łóżka i to jest coś, co wychodzi im najlepiej. Mnie najlepiej wychodzi rozpieprzanie własnego życia. »Komu nie idzie od zarania, może porażka jest mu pisana«. Tak mawiał stary Quentin Crisp. Ludziom wydaje się, że to łatwizna, ale bycie nieudacznikiem wymaga całkowitego zaangażowania. Nie każdy to potrafi. Trzeba się natrudzić, żeby być kompletnie beznadziejnym. Wielcy nieudacznicy nie potrafią nawet zapalić światła bez wysadzenia przy tym w powietrze całego budynku. Widzicie, dla nieudacznika wstanie z łóżka jest przede wszystkim kompromisem wobec mieszczańskiego społeczeństwa. I może tu popełniam błąd”. Uśmiech od ucha do ucha. Spróchniałe zęby. — Pewnie chcesz zostać sam — powiedział Draco. — Pójdę do siebie. Zobaczymy się później. Ależ to cholernie nie fair, cała ta męska uczuciowość. Na dodatek ludzie gadają o Ruskich. Zasrana T L R niesprawiedliwość. Jaka jest właściwie różnica pomiędzy zrzuceniem fortepianu z mostu a przywiezieniem kilku Rosjan? Dlaczego jedno było dziełem sztuki, a drugie zawodowym samobójstwem? Gdyby Rhys kiedykolwiek zapragnął być zamożniejszy, jego teść skutecznie uzmysłowiłby mu głupotę tego pragnienia. Ojciec Barbary, jednoosobowy przykład zgubnych skutków bogactwa, inwestował w dzieła sztuki i mieszkał samotnie w Hampstead. Jego dom był inwestycją samą w sobie — biała rezydencja z betonu zaprojektowana przez słynnego w latach sześćdziesiątych architekta, wzniesiona pośród innych położonych na wzgórzu rezydencji, odgrodzona od pozostałej części miasta wysokim murem, olbrzymimi drzewami oraz niewzruszoną wiarą człowieka w jego własną wyższość intelektualną. — Mam nadzieję, że w tym roku nie poskąpi alkoholu — rzekła Barbara, kiedy otworzyła się przed nimi brama wjazdowa. — Stary, sknerowaty skurczybyk. Powiedziałam mu: „Jestem twoim jedynym dzieckiem i w Boże Narodzenie chcę wypić u ciebie porządnego drinka”. — Mam dyżur telefoniczny, nie zapominaj — ostrzegł ją Rhys, uprzedzając wybuch złości z jej strony, gdy on odmówi pierwszego kieliszka. — No wiesz, Rhys! Jesteś największym nudziarzem, jakiego spotkałam. Dlaczego, do jasnej cholery, nie mogłeś lepiej tego zaplanować?
Poczuł, że Toby trzęsie się z nienawiści. Ich syn został wciśnięty na tylne siedzenie samochodu, dotykał głową dachu. — Przez trzy ostatnie lata miałem wolne. Wypadła moja kolej. — Twoja kolej. Twoja kolej. Nie czeka się na swoją kolej, Rhys. Do ciężkiej cholery, sprawy się załatwia, żeby żyło się wygodnie. Chryste, nie mów tacie, że nie zamierzasz pić. Nie potrzeba mu kolejnego pretekstu do skąpstwa. Toby wyglądał przez okno samochodu. Mijali potężną rzeźbę z brązowego piaskowca, która składała się głównie z pośladków pozieleniałych od glonów. Powietrze w rezydencji przesiąknięte było stęchlizną. Dywany były jasne jak rybi brzuch, a chodziło się po nich jak po mchu, z tym wyjątkiem, że ich włosie od razu się prostowało, nie pozostawiając śladów stóp. Przez szklane ściany widać było ogród, przepojony wilgocią i butwiejący wokół wielkiego kamiennego muru na tyłach. Ściany były całkowicie zawieszone obrazami, dziełami chodliwych artystów, Francisa Bacona, Luciena Freuda. Poddawana torturom farba. Pełne ekspresji abstrakcje. Maźnięcia i dźgnięcia pędzla w burzowych barwach. Dzieła sztuki dostarczał na zlecenie marszand. Taką metodę wzbogacania kolekcji preferował ojciec Barbary. „W moim wieku nie można przejmować się ludźmi”, mawiał. Bogactwo chroniło go przed kontaktem z innymi, gwarantowało, że wszystkie jego relacje międzyludzkie miały charakter handlowy. Zamiast stałej gosposi wynajmował zespół Filipinek, które codziennie przyjeżdżały minibusem sprzątać i gotować. Agencja pielęgniarek przysyłała opiekunki, gdy zachodziła taka potrzeba. Kwiaciarka dwa razy w tygodniu zmieniała bukiety. Prawnik składał wizytę, by zaproponować organizacje charytatywne, których wspieranie należy do T L R dobrego tonu. Prywatna wypożyczalnia zapewniała samochody i kierowców. Codziennie rano przychodził fryzjer, by go ogolić i przyciąć to, co pozostało z jego włosów. Kiedy szedł do teatru, bilety kupował krytyk pozostający na jego usługach; książki, które czytał, wybierała dla niego niewielka rzetelna księgarnia z Chelsea, księgarze dostarczali książki pod wskazany adres, zanosili je do środka, rozpa-kowywali i umieszczali we właściwym miejscu na regałach z odpowiednio posegregowaną literaturą w
taki sam sposób, w jaki handlarz winami wybierał wino i układał butelki na półkach w piwnicy. Toby zasugerował kiedyś, że jego dziadek powinien zapomnieć o prawdziwych krewnych i wynajmować rodzinę na zlecenie. „Mógłby poinstruować ich co do swoich upodobań i przysyłano by mu ludzi, których by aprobował. Byłoby znacznie lepiej”. Starszy mężczyzna przywitał ich drgnięciem ust, które służyło za uśmiech. Wydawało się, że liczy gości, jeden, dwa, trzy, po czym spojrzał oskarżycielsko na Rhysa i spytał: — A gdzie moja jedyna wnuczka? — Jest dzisiaj w pracy — wyjaśnił Rhys. — Na oddziale pomocy doraźnej. Zgłosiła się na ochotnika. — Był z niej dumny. Poznać dobrą krew. Skoro już porzucił własne ideały i zastawił własną duszę, przynajmniej przekazał coś następnemu pokoleniu. — Ja bym na to nie zezwolił — oświadczył starszy mężczyzna. — Brak jej ogłady. Zawsze znajdą się ochotnicy. Mógłby zgłosić się ktoś, kto nie ma rodziny. Usiedli wokół mahoniowego stołu zasłanego haftowanym włoskim obrusem z lnu i zastawionego całym arsenałem srebrnych sztućców. Filipińska ekipa służących wnosiła dania. Szef kuchni, człowieczek niziutki jak dżokej i odziany w nieskazitelną biel, wyłaniał się z kuchni, by metalicznym głosem zapo-wiedzieć każdą potrawę z osobna. Ojciec zajmował miejsce u szczytu stołu, wyglądał młodo jak na swój wiek. Siedział wyprostowany na krześle, chudy w tym samym stopniu, w jakim jego córka była tęga, i nie przepuszczał żadnej okazji do wyrażenia swej dezaprobaty. Barbara z radością włączyła się w tę rozrywkę. — Fe! — Najpierw jego niezadowolenie wywołała salaterka z podanym na lodzie kawiorem. — Sama sól. — Zdecydowanie za dużo soli — zgodziła się Barbara, ładując kawior na trójkątną grzankę i wpychając ją sobie w całości do ust. — Czy to rosyjski? Kelnerka zawahała się, zaniepokojona, czy kogoś nie urazi, lecz oni ją zlekceważyli. — Nie może być rosyjski, oni nigdy nie przesadzają z solą. Na pewno jest irański. — Straszliwie słony. Zostaw. — Tak, nie będę tego jadł. Toby i Rhys na wszelki wypadek jedli danie złożone z siekanego jajka i cebuli. Lata wizyt w domu głowy rodziny utwierdziły ich obydwu w
przekonaniu, że kawior jest pozbawionym smaku, oślizłym, nikomu niepotrzebnym produktem i największym szwindlem w gastronomii. Przy kawiorze pojawiła się innowacja: małe kieliszki wódki na tacy z lodem. Barbara wychyliła T L R swój, a gdy tylko ojciec upił łyczek, skrzywił się i cmoknął, a następnie mruknął: „za zimna”, osuszyła również jego kieliszek. Toby wypił swój przydział jednym haustem. Rhys podsunął mu swój kieliszek w geście współczucia. — Fe. — Trufle w cieście ptysiowym były kolejną obrazą dla podniebienia. Starszy mężczyzna wypluł do serwetki cały kęs. — Z piaskiem. — Pełno piasku! — przyznała mu rację Barbara, przełamując bułkę na pół i zbierając nią sos z talerza. — Zostały niedokładnie umyte. — Zgubne dla zębów. — Okropnie niebezpieczne. Nie jedz. — Nawet ich nie tknę. Ani myślę. — Mógłbyś zgubić koronę. — Wiem, wiem. Byłem u dentysty zaledwie kilka dni temu. Nie mogę ryzykować. Toby i Rhys spałaszowali danie w mgnieniu oka, uznając, że jest wyśmienite. Kelnerka podała starszemu mężczyźnie świeżą serwetkę. Zarówno Barbara, jak i jej ojciec machnięciem ręki odprawili kelnerkę z sorbetem grejpfrutowym. Rhys poszedł za ich przykładem, lecz Toby, który z radością pochłaniał lody w każdej postaci i o każdej porze, przyjął swoją porcję z entuzjazmem. Dziadek obserwował, jak wielka łapa jego wnuka chwyta za łyżeczkę. Dwa kęsy i deser zniknął. Rhys skrzywił się, wiedząc, że ta niewinna radość z pewnością sprowadzi na jego syna ciosy. — To przesada — orzekł starszy mężczyzna. — Sorbet to przesada. — On je o wiele za dużo — zgodziła się Barbara, spoglądając na syna z pogardą. — Roztyje się. — Nie jestem gruby — zauważył Toby — poza tym porcja była malutka i są święta. — To żadne wytłumaczenie — rzekła Barbara. Pojawiły się różowe krążki, nienagannie uformowane wzgórki tatara z dzikiego łososia pływającego w morzu sosu śmietanowego. Napełniono pierwszy z kieliszków do wina. Toby nie ociągał się z jedzeniem i wytarł talerz chlebem, jak przed chwilą uczyniła jego matka, lecz ona spiorunowała go wzrokiem i wydęła
nozdrza. — Fe. — Starszy mężczyzna poruszył się na swym kościstym zadku. — Ryba. Czuć rybą. — Czuć — rzekła Barbara, widelcem rozgrzebując swą porcję po całym talerzu. — Musi być z hodowli. Tylko łososie z hodowli czuć rybą. — Powiedział, że dziki, prawda? — Owszem, ale to wierutne kłamstwo. Na pewno pochodzi z hodowli. Kiedy postawiono przed nimi indyka w sosie żurawinowym, Rhys postanowił uciąć to psioczenie na wszystkie dania. — Świetnie się trzymasz — zauważył, gdy tylko zaserwowano teściowi warzywa. — Nie obrażaj mnie tą zawodową troską — brzmiała odpowiedź. — Nie rozmawiam o swoim T L R zdrowiu przy stole. O czyimkolwiek zdrowiu. To niesmaczne. Bezwzględnie powinieneś o tym wiedzieć. Obrazy; zawsze chętnie rozprawiał o obrazach. Rhys zlustrował ścianę przed sobą w poszukiwaniu tematu do rozmowy. Płótno pokryte szarymi pasami tworzyło ciemną plamę ponad stołem. — Bardzo przejmujące — wyraził swoją opinię, kiwając głową z najbardziej optymistycznym wyrazem twarzy, na jaki potrafił się zdobyć. — Nowe? — Nie mogę go zatrzymać — odparł starszy mężczyzna, jak gdyby pod wpływem aprobaty Rhysa podjął decyzję co do losu tego obrazu. — Jest zbyt duży. Zwrócona twarzą do ojca Barbara zaczęła dławić się i skręcać, rozpaczliwie poruszając ustami. Kiedy już ściągnęła na siebie uwagę wszystkich, podniosła widelec do ust i wypluła przeżuty kawałek indyczego mięsa. — Fuj! — Fuj — potwierdził ojciec. — Twarde. — I żylaste. Pierś indycza powinna być jak masło. — A przypomina gumę. — Powinna dać się kroić samym widelcem i rozpływać się w ustach. — Jest taki dowcip o gościu, który poszedł do chińskiej restauracji — wtrącił Toby, który zmiótł wszystko z talerza w trzydzieści sekund. — Facet mówi: „Kelner, ten kurczak jest gumowy”, a kelner odpowiada: „Dziękuję, sir, przekażę szefowi
kuchni, będzie zachwycony”. — Czy to ma być śmieszne? — spytała z pretensją Barbara. — Nie jesteś odrażającym amerykańskim komikiem z Las Vegas bądź innego miejsca o tej reputacji — rzekł dziadek. — Nie życzymy sobie słuchać twoich dowcipów. Dowcipy nie są częścią konwersacji. Już niedługo. Sałata, ser, deser, wolność. Albo przynajmniej pozwolenie na przerwanie nienawistnego kręgu wokół stołu i przejście do salonu na kawę, po której jak zwykle będzie im wolno poprosić o przechadzkę po parku, a starszy pan utnie sobie drzemkę. Potem krótka męka przy ptifurkach i herbacie earl grey, i wreszcie ucieczka. Sałata została ostro skrytykowana za brak świeżości i przyprawienie niewłaściwie przefiltrowaną oliwą. O stiltonie orzekli, że niedojrzały. Barbara napadła na Toby’ego za to, że wziął do sera dwa kawałki chleba. Z kuchni dobiegł stłumiony wystrzał korka od szampana. Fantasìe de nougat glacé, cage au caramel, avec son coulis de framboises! — zaanonsował szef kuchni. — O rany, super! — Przed Tobym postawiono talerz, na którym umieszczono wszystko, co tylko można wykreować z cukru i śmietany mistrzowską ręką. Lody były przykryte kopułą karmelowych pajęczyn. Toby chwycił za łyżeczkę i plasnął nią o kopułę. Roztrzaskała się ochoczo. Drobinki karmelu rozsypały się po całym stole. TLR — Mój Boże! — krzyknął starszy mężczyzna, a siła jego gniewu poderwała go na wpół z krzesła. — Ten chłopak brudzi stół! — Toby! — Barbara ryknęła na syna. — To obrzydliwe! Co ty wyprawiasz? — Ja tylko… — Co cię opętało, żeby zrobić coś tak ohydnego? O-hyd-ne-go — powtórzyła, dźgając Toby’ego palcem przy wymawianiu środkowych sylab i podnosząc głos do pełnego wzgardy pisku. Toby był bardzo spokojny, mierzył wzrokiem matkę, która dawała upust swej pogardzie. Rhys zauważył, że z twarzy jego syna znika chłopięcy wyraz protestu. Ujrzał nową, dorosłą twarz, poczerwieniałą z wściekłości i pałająca chęcią odwetu. — Przecież nie mogę tego zjeść bez naruszenia góry, prawda? — powiedział Toby, zabierając się do zasadniczej części desera.
Spokojny, lecz prowokacyjny, może to z mojej strony nadinterpretacja, usiłował uspokoić sam siebie Rhys. On wcale z nich nie szydzi. Po prostu chce zjeść deser. Starszy mężczyzna wiercił się na krześle, a na jego szyję wypływał stopniowo czerwony rumieniec. Zaczął skrobać palcami po blacie stołu. — Zachowujesz się jak wieprz. Nie będę tego tolerował. Wydaje ci się, że gdzie, u licha, jesteś? — No, cóż, przypuszczam, że w otoczeniu własnej rodziny. Ponieważ przez cały dzień nie słyszę nic prócz pomstowania, a cokolwiek robię, jest naganne, podobnie jak wszystko, co robią inni, wy zaś zachowujecie się tak potwornie, jak nikt inny nie potrafi, tego rodzaju wniosek wydaje się logiczny. — Jak śmiesz przybierać ten złośliwy ton wobec własnej matki? — Ona ośmiela się zwracać do mnie w ten sam wredny sposób. Może to sprawa genów. — Aha! Zwalasz winę na mnie? Obwiniasz mnie, ty szpetna świnio? — syknęła Barbara przez niemal znieruchomiałe z wściekłości usta. — Może masz rację. Starałam się, wiesz? Starałam się ciebie nie urodzić. Czy ty o tym wiesz? — Dosyć — wtrącił się Rhys. Czy ta awantura zmierzała w kierunku, jakiego się obawiał? Czy ona była aż takim potworem? — O nie! — prychnęła. — O nie! Teraz moja kolej. Dlaczego wszyscy mogą pluć żółcią, gdy zaś rzecz dotyczy mnie, mam zamknąć usta na kłódkę? Mam dość trzymania języka za zębami. Mam dość tego, że wszyscy mnie widzą, ale nikt nie słucha. Mam dość bycia nikim we własnym domu. — Barbaro… — Wygarnę, co mi leży na sercu. Zwróciła się do syna i trzeba przyznać, że jej twarz wyrażała mieszaninę bolesnych uczuć, mimo że to nie ból, na który właśnie się skarżyła, doprowadził ją do szaleństwa, lecz dawna, głębsza rana, którą nosiła w sobie przez całe życie, rana, którą, jak na próżno schlebiał sobie kiedyś Rhys, uda mu się zaleczyć. — Starałam się ciebie nie urodzić — oznajmiła Toby’emu. — Robiłam, co mogłam. Byłam u T L R wszystkich lekarzy w Londynie. Prosiłam, oferowałam każde pieniądze. — Barbaro, przestań — nalegał Rhys, zrywając się z miejsca. Co miał
zrobić, wyciągnąć ją z pokoju za włosy? Starszy mężczyzna uniósł dłoń i wyprostował palec, by przypomnieć Rhysowi, kto tu rządzi. Stojąca za jego plecami kelnerka z zażenowania zastygła w bezruchu. — Zamknij się! — wrzeszczała Barbara. — Stul swój cholerny pysk, ty głupia samolubna gnido. — Porwała z talerza widelec i cisnęła nim w jego kierunku. — Powiem mu, najwyższy czas, żeby się dowiedział. Czas, żebyście dowiedzieli się obydwaj. Nigdy go nie chciałam. Robiłam wszystko, żeby pozbyć się ciąży. Wyjechałam za granicę, do Amsterdamu. Powiedzieli mi, że jest za późno. Jedynym sposobem było rozkrojenie mi brzucha. Nie wierzyłam im, nigdy w to nie uwierzyłam. Cholerni tchórze. Tłumaczyli, że się o mnie obawiają. Starszy mężczyzna kiwał głową, jak gdyby słyszał już kiedyś tę opowieść. Świadomość przeszyła pierś Rhysa z mocą dwóch tysięcy woltów. Stary rzeczywiście musiał słyszeć już to wyznanie. Dla niego nie było ono niczym nowym. Książeczka czekowa tatusia, rozwiązanie wszystkich problemów jego żony. Knuli we dwoje, dwa potwory razem — spiskowali, żeby zabić jego syna. — Bali się, że zwariuję. Wpędzałeś mnie w obłęd, jeszcze zanim się urodziłeś. Brałam pigułki. Po nich krwawiłam. Połknęłam taką ilość, że wylądowałam w szpitalu. — Twierdzili, że to było poronienie zagrażające. — Rhys dobrze to pamiętał; młody, rzeczowy lekarz, jego kolega po fachu. Zatem stary przekupił i jego. — No i? Nie mylili się. Dali mi coś na zatrzymanie krwawienia, ale wyrzuciłam leki do ubikacji. O mały włos sama się nie zabiłam, próbując pozbyć się ciebie. Teraz żałuję, że tego nie zrobiłam. Oszczędziłabym nam obojgu kłopotu. — No to dzięki, mamo. Toby. Uśmiechający się Toby. Z wąskim, cynicznym, krzywym uśmiechem na ustach. Jego synowi nic nie grozi. Przed lodowatym okrucieństwem matki chroniła go gruba warstwa ironii. Chłopak był mądrzejszy od dorosłych. Człowiek sterczy tu jak piąte koło u wozu, gotów zemdleć od atakującej go zewsząd nienawiści i destrukcji, a chłopak wychodzi obronną ręką. Toby zagadnął kelnerkę proszącym tonem: — Czy są jeszcze lody?
Eh-eh-eh-eh. Starszy mężczyzna zaczął się śmiać. Wydawał z siebie mocny, suchy, matowy dźwięk, bardziej przypominający kaszel niż wyraz radości czy zadowolenia. Eh-eh-eh-eh. Poruszył ręką na znak przyzwolenia, a skołowana kelnerka podeszła, by zabrać talerz chłopca. Później, kiedy spacerowali sami po nasiąkniętej wodą darni Hampstead Heath, nie zawracając sobie głowy podziwianiem widoku na pozostałą część Londynu rozciągającą się nieopodal pod mgiełką samochodowych wyziewów, Rhys podjął próbę ograniczenia zakresu wyrządzonych krzywd. — Nie mówiła tego poważnie. Wiesz, jak zachowuje się przy ojcu. W swoim towarzystwie stają się T L R jeszcze gorsi. — Doceniam twoje starania poprawienia mi samopoczucia. — Nie mógł być aż tak nieporuszony sytuacją, jak można by wywnioskować z jego głosu. A może jednak? Toby przemawiał jak dorosły, a zachowywał się jak dzieciak, próbując ślizgać się na błotnistej ścieżce. — Mimo wszystko sądzę, że powiedziała to, co myśli. Dusiła to w sobie latami. Pewnie musiało to kiedyś wyjść na jaw. Święta katalizują takie rzeczy, nie uważasz? — Była czymś przygnębiona. — Na pewno. Ale ją zawsze coś przygnębia, prawda? — Ma chyba pretensje do życia, że źle się z nią obeszło. — Trudno to zrozumieć. Tato, myślisz, że ona jest chora? — Chora? — No wiesz, ma depresję albo postradała zmysły… Wiem, że to mało oryginalne pytanie, ale czego właściwie chcą kobiety? W porównaniu z większością ludzi jesteśmy przecież zamożni. Ma nas dwóch, nam też niczego nie brakuje. Wiem, czasem narozrabiam w szkole, ale nie wałęsam się po ulicach i nie ćpam, nie napadam na ludzi. A ty nie szukasz okazji do wypicia ani nie wdajesz się w romanse… z innymi kobietami. — W połowie zdania Toby stracił pewność siebie. Po chwili jakby podjął jakąś decyzję. I do-dodał: — Choć wcale bym cię nie winił, gdyby było inaczej. Czy Toby wiedział? Czy znał prawdę? Chłopak mógłby całkowicie się załamać i zaciąć w sobie, gdyby dowiedział się, że jego ojciec zdradza matkę. Teraz Toby wlókł się obok niego noga za nogą, z rękami w kieszeniach. Rhys znał tę postawę. Sam nad nią pracował. Pełne troski oddalenie. Zainteresowanie z zachowaniem taktownego dystansu. Pozostawienie drugiej stronie swobody ruchu. I co teraz? Jego syn zręcznie naprowadził go na temat, liczył na zwierzenia. Czy wobec tego nadszedł
odpowiedni moment? Czy od tej chwili będzie można zacząć nowe życie? Obydwaj wciągnęli w płuca powietrze i odwrócili się do siebie w tej samej chwili. Wstrzymane oddechy, nieruchome spojrzenia. To był ten moment. Po chwili Rhys roześmiał się z ulgi i rzekł: — Ty pierwszy. — Dobra. Kim jest M, tato? M w pamięci twojego telefonu. Kiedy pożyczyłeś mi swój aparat, M figurowało na pierwszym miejscu. Wybrałem ten numer przez pomyłkę. Po prostu zapomniałem, że to twój telefon i wcisnąłem jedynkę. Sparaliżowany lękiem Rhys próbował blefować. — Nie pamiętam. Nie korzystam z szybkiego wybierania zapomniałem, jak działa. — Tak czy owak zadzwoniłem pod ten numer. — Toby miał zacięty wyraz twarzy, jak podczas wielu rozmów ze smutnymi lecz nieustępliwymi dyrektorami szkoły, którzy sugerowali, że nie powinien kontynuować u nich nauki w kolejnym semestrze — Udałem, że to pomyłka. Zapytałem, z kim rozmawiam. I w zasadzie wiem, kto to jest. Pani Ryder, prawda? Ta od sklepu. Jestem ciekaw, kim ona dla ciebie jest. Ale właściwie wiem. Pomyślałem tylko, że mógłbyś mi o tym powiedzieć. TLR — Przepraszam. — Proszę bardzo. — Od dawna chciałem ci powiedzieć. — A więc to trwa długo? — Nieco ponad pięć lat. — I jesteś zakochany? — Toby zadał to pytanie w sposób tak absurdalnie uroczysty, jak mógłby zapytać tylko ktoś, kto sam jeszcze nigdy się nie zakochał. — Tak. Ja tak. — To znaczy, że ona nie? — To nie takie proste. Oboje mamy rodziny. Jej mąż jest moim przyjacielem. Te sprawy nie są czarno-białe, Toby. Nie rozmawialiśmy o przyszłości, nie snuliśmy żadnych planów. Wydawał się rozczarowany. Wspinali się z trudem po stromym zboczu, ścieżka była zbyt wąska, by mogli iść ramię w ramię. Toby pognał wielkimi susami naprzód, a gdy droga poszerzyła się, zwolnił i poczekał. Napędzały go nagłe przypływy energii, ruszał i stawał jak zacinający się silnik, to tryskał optymizmem, to ogarniała go niepewność, raz śmiały, a po chwili speszony,
stary, a zaraz potem młody. — Mama oczywiście nie wie, bo byłoby piekło jak w Hiroszimie. — Nie, nie wie. — Masz zamiar jej powiedzieć? — Chciałbym. Musimy przeprowadzić rozmowę. Mo i ja. — No, ma to za sobą. Wyjawił jej imię drugiej osobie, w dodatku własnemu synowi, a grom z nieba jakoś go nie poraził. — Nie było dogodnego momentu. Nie mamy zbyt wiele czasu dla siebie. Każda chwila jest cenna. — Mówisz jak Noël Coward, tato. — Co? Do cholery, co ma z tym wspólnego Noël Coward? Toby przewrócił oczami i przybrał pozę. — „Dziwne, że prosta muzyka może mieć taką moc”. — Nie rozumiem. — Z piosenki When will I see you again. Three Degrees. Philly Sound. Ooo, aaa — zanucił falsetem. — Mój syn parodiuje Dianę Ross? Mój syn jest transwestytą? Mój syn jest gejem? — Nie, tato. Bez obaw. Miałem tylko na myśli te cenne chwile. Rozumiesz. Wiem, że ty nic o tym nie wiesz. Ty, którego życie składa się głównie z wyjącej nudy, okresów nastoletniej chandry, z ciągnących się w nieskończoność, bezcelowych, martwych popołudni, kiedy nie ma nic do roboty; cóż ty możesz wiedzieć o cennych chwilach? Zadzwonił telefon Rhysa. Mam dyżur, mam dyżur. Tak, jestem lekarzem, mam obowiązki, muszę cię przeprosić. — Tu doktor Pritchard. — Rhys? TLR — Andy? Ki diabeł? Uśmiechnięty Andy, okres bożonarodzeniowej dobroci dla wszystkich? — Andy. Przepraszam, dyżuruję dziś przy telefonie. Myślałem, że dzwonią z pogotowia. — Nie, to ja przepraszam. Próbowałem cię złapać, ale miałeś wyłączony telefon. — Jesteśmy u mojego teścia. Ale mów, spacerujemy teraz po Hampstead Heath. Wesołych świąt.
— A, tak. Słuchaj, nie wiem, jak to powiedzieć… Co powiedzieć? Przecież to Andy, kumpel z kapeli. Ja gram na perkusji, on na basie i śpiewa. Wychylamy razem kilka piw, i tyle. Dlaczego dzwoni do mnie w święta i robi takie podchody? Rak. Andy ma raka. Wtedy ludzie robią takie rzeczy. Trapi się, a ja jestem jedynym lekarzem, jakiego zna. Chce zasięgnąć języka na temat swego specjalisty, omówić leczenie i tak dalej. — Proszę, mów śmiało. Mogę rozmawiać. Co się stało? — George. Miał wypadek drogowy. — Jest ranny? — Jechał na motorze, jak zawsze. — Bardzo z nim źle? — Rhys, on nie żyje. — Och… no tak… mmm. No to czego ode mnie oczekujesz? Cóż ja mogę powiedzieć? Stary, nie obarczaj mnie tym swoim pełnym wyczekiwania milczeniem. Nic tu po mnie. — Najprawdopodobniej zginął na miejscu. — No, cóż… — Przynajmniej nie cierpiał. Oczywiście nie utrzymywał kontaktów z rodziną, więc robię, co mogę. — Ładnie z twojej strony. — Podejrzewam, że zespół był mu bliższy niż rodzina. Może więc byśmy się spotkali, omówili, co trzeba załatwić. — Nie wiedziałem, że stronił od rodziny. Tak, jasne, musimy zrobić, co należy. — Może zadzwoniłbyś do mnie jutro albo pojutrze? Zastanów się i daj znać. Albo ja do ciebie zatelefonuję, jeśli tak ci wygodniej. — Dobrze, dobrze. Dzięki, że mnie powiadomiłeś, Andy. Jeszcze kilka zdań, słowny styropian wypełniający przestrzeń, dający poczucie bezpieczeństwa. Potem zakończenie rozmowy. Toby spoglądał na Rhysa szeroko otwartymi oczami. — Jeden z kumpli z zespołu. Miał wypadek. — Z jakiego zespołu, tato? — Przecież wiesz. Zawsze grałem w kapeli. Od czasów studenckich. Poprosili, bym do nich dołączył. Potrzebowali perkusisty. TLR
— Na pewno mi mówiłeś. Musiało wylecieć mi z głowy. Przepraszam. — Nie ma sprawy. Zawracali w stronę drogi; jeszcze tylko kilka metrów brudnej miejskiej trawy, a potem znowu bruk i asfalt jezdni. — Pewnie uważasz, że żałosny ze mnie facet. W związku z Mo. — Jestem za młody, jeszcze do tych spraw nie dorosłem. Nie rozumiem. — Ale mnie nie potępiasz? — Nie. W końcu to twoje życie. Możesz robić, na co masz ochotę. — Co to ma niby znaczyć? Ulga. Powrót do właściwych ról, ja jestem tatusiem, on synem. Czas skończyć tę krępującą, przedwczesną jak na jego wiek rozmowę. Wracamy do normalności. Toby nie maszerował już zamaszystym krokiem. Wlókł się noga za nogą, starając się przeciągnąć spacer jak najdłużej, odsunąć zgubną chwilę, kiedy ponownie będą musieli wkroczyć w mury betonowej rezydencji. — Wiesz o tych wszystkich psychologach, do których wysyłała mnie mama? Koniec końców każdy z nich mówił dokładnie to samo. Nie byli zbyt wylewni, nie używali zbyt wielu słów. Ale wszyscy oceniali sytuację identycznie. Twierdzili, że problem tkwi w mamie. Wychodzili ze skóry, żebym nie miał wyrzutów sumienia z powodu nienawiści do matki. — Czujesz do niej nienawiść? — Tak, tato. A ty nie? — Nie użyłbym aż tak drastycznego określenia. — A ja tak. Właściwie wyraziłbym się jeszcze dosadniej. Kiedy jestem z nią w domu, mam wrażenie, że za chwilę umrę, że ona chce mnie zmiażdżyć, stłamsić. Czy to normalne? Czy to właściwe? Niech to szlag, na studiach medycznych miał zajęcia z psychologii, a nie pamięta z nich kompletnie nic. — Zmierzam do tego, tato, że nie wiem, jak długo dam radę funkcjonować w takim układzie. Jeśli ty nie zrobisz jakiegoś ruchu, być może ja będę zmuszony do tego. — Naoglądałeś się za dużo kiepskich filmów. Znaleźli się na drugim końcu ulicy okazałych rezydencji, a jego syn stanął w miejscu i czubkiem buta kopał zeschnięty liść. — Jeśli zdobędziesz się na ten krok, będę cię popierał, tato. — Czy wobec tego jesteś rozczarowany, że w tej chwili nie podejmuję żadnych działań?
— Cóż… miałem cień nadziei… Zresztą, słuchaj, ja tam nie wracam. Nie mogę. Pojadę metrem albo pójdę do domu na piechotę. Może wstąpię po drodze na jakiś kebab. Nadal chce mi się jeść. Nie martw się, nic mi nie będzie, nie zrobię niczego głupiego. TLR — Cieszę się, że pogadaliśmy. — Ja też. Na razie. Nadszedł czas, by Rhys wykonał jakiś ruch. Najwyższa pora wrócić do żony i teścia, zabierając ze sobą przytłaczające poczucie utraconej szansy. Toby wybrał inną drogę. Rhys machał do niego całym ramieniem, póki nie stracili się z oczu. Później, w półprzytomnym stanie, w jaki zapadał w towarzystwie Barbary, zastanawiał się, co robi Mo, i zorientował się, że Mo w jego myślach przybrała teraz inną postać. Była konkretna, wyraźna, niemal prawdziwa. Koniec z pogrążaniem się w marzeniach o Mo, niczym dziecko rozpaczliwie wtulające twarz w kojący smutki kocyk. — Chciałem z tobą dzisiaj porozmawiać. — Ale nie porozmawiałeś. Gadałeś z chłopakami z zespołu. — Musiałem to załatwić. Niebezpiecznie jest zostać tylko we dwoje po szesnastu latach małżeństwa. Uroczystą kolację zaplanowano na szóstą. Lily miała poświęcić dzień na rozdawanie posiłków bezdomnym w Sono i, jak należało się spodziewać, jeszcze przed świtem wypadła z domu jak burza, nawet nie tykając pończochy z prezentami. Daisy nieoczekiwanie i bez przekonania wyszła na spacer. W swojej pończosze Andy znalazł od niej prezent, purpurowy podkoszulek z napisem: „To nie łysina, tylko panel słoneczny zasilający machinę miłości”. Zapowiedział, że przyzwyczai się do tej myśli. Na dworze lało jak z cebra. Andy i Laura usiedli w pustym salonie, on przy swoim biurku, ona opadła na kanapę. — Nie musiałeś, Andy. — A kto by to zrobił? On nikogo nie miał. — Wszyscy kogoś mają. — Uważałem, że tak trzeba. Ciążyła mi myśl, że to, co z niego pozostało, leży gdzieś w kostnicy, podczas gdy my wszyscy świętujemy Boże Narodzenie. — To był istny koszmar, kiedy zaprosiłeś go do nas na święta. Urżnął się
jak bela. Laura włożyła sukienkę z falbanką na dole. Miała ją od kilku miesięcy. Andy nie lubił tej sukienki. Nie podobało mu, się zwłaszcza że falbanka zwisała wokół kolan. Pasowałaby jakiejś smętnej dziewoi z prowincjonalnej szkoły salsy, lecz na kobiecie na tyle dojrzałej, bogatej i szczupłej, by nosić się elegancko, wyglądała nieco śmiesznie. Laura zawsze ubierała się elegancko. — Stwierdziłem, że trzeba ich powiadomić. — I docenili twój trud, ci twoi przyjaciele? — Nie wiem. Najgorzej rozmawiało się z Rhysem. Przypuszczam, że przywykł do ludzkiej śmierci. — Więc nieszczególnie ich to obeszło? — Nie była to najłatwiejsza rozmowa w moim życiu. — No dobrze. — Poprawiła się na kanapie i przybrała wyprostowaną, oficjalną pozę. — Chciałeś ze mną porozmawiać. A ja chciałabym ci powiedzieć, że naprawdę wolałabym, żebyś tak się nie T L R angażował. Żebyś nie brał na własne barki problemów całej ludzkości. Nie przeżywał za kogoś życia. Wolałabym, żebyś zostawił ich w spokoju i pozwolił im troszczyć się o samych siebie. Oni mają to gdzieś, Andy. Tylko ty się przejmujesz. Nie możesz nikogo zmusić, by odczuwał to, co ty. — Byliśmy dla niego jak rodzina. — Ale to my jesteśmy twoją rodziną czy ci się to podoba, czy nie. — Tyle że ciebie nigdy nie ma w domu, Lauro. Jeśli chcesz, żebym poświęcał ci więcej czasu, nie widzę przeszkód, mam czas, mam mnóstwo czasu. Zwłaszcza od kiedy pracuję na własny rachunek. Ale ty zawsze jesteś gdzie indziej. — Natomiast ty tkwisz tu nieustannie. Gdy wracam do domu, to albo siedzisz w fotelu, albo krzątasz się boso w kuchni. Nie tego oczekuję. W jego pamięci pojawił się obraz domku-barometru, który kupił dla matki na swych pierwszych feriach narciarskich. Malutki drewniany domek z dwojgiem drzwi, skrzynkami na kwiaty w oknach i stosem drewna na zewnątrz. Kiedy Pan Deszcz w swych tyrolskich gatkach wychodził, Pani Słońce w chłopce chowała się do środka. Gdy wychodziła Pani Słońce, w domku znikał Pan Deszcz. W najlepszym wypadku oboje stali w drzwiach, spoglądając przed siebie z wymalowanym uśmiechem. — Więc o to chodzi? Co się stało? Bo coś się popsuło, prawda?
Westchnęła, jak gdyby to pytanie śmiertelnie ją nudziło. — Chyba tak — przytaknęła. Tak! Mimo wszystko dzień nie będzie zmarnowany. Być może dojdą do jakiegoś porozumienia. — Tamtego wieczoru z Pascalem… przecież wiesz, że tylko naprawiałem kran, prawda? — Wiem? — Jak najbardziej. Znasz mnie, Lauro. Co jest do mnie bardziej podobne: naprawianie czyjejś schrzanionej instalacji czy robienie czyjemuś kochankowi laski? Jeśli miałbym wybór i czułbym się na siłach zrobić obie te rzeczy, to na co bym się zdecydował? Usta jej zadrgały. Starała się nie roześmiać. — Czego oczekujesz, Lauro? Powiedz. Możemy nad tym popracować. Przez jej twarz przemknął cień rozdrażnienia. Jasna cholera, jak ona śmie go zniechęcać? Dryfowali od miesięcy, i to wcale nie w tym samym kierunku. Czas wrócić na właściwy kurs. — Jeśli wkurza cię to, że siedzę w domu, mogę wynająć gdzieś biuro. Powodzi się nam dobrze, z pewnością opłaci się to od strony podatkowej. Mam to zrobić? Wtedy wychodziłbym codziennie do pracy, tak jak dawniej. — Nie wiem — odparła. — Nie męcz mnie pytaniami, Andy. Wiecznie ci się wydaje, że ludzie są załamani, a ty możesz rozwiązać ich problemy. Tak nie jest. — Chcesz, żebyśmy zasięgnęli porady? Umówili się z terapeutą? — Dobry Boże, nie. Chyba nie jesteś aż tak zdesperowany? I proszę. Pchnięcie nożem. Zawsze taka była. Tylko się zbliż i au! Dźgnie cię w brzuch. W sam środek bebechów, w główną arterię, w miejsce, z T L R którego możesz wykrwawić się na śmierć. — Odpieprz się — powiedział. Słowa te wyrwały się gdzieś z samej głębi, z okolic zadanej rany. — Ty krowo. Ty nędzna, wredna suko. — Gniew kazał mu zerwać się z krzesła i w jednej chwili wyjść z pokoju. Rezultat był zaskakujący. Jak pociągana za sznurki marionetka podeszła do niego i objęła go za szyję, nim zdążył się odsunąć. Pocałowała go. Jej dłonie dotykały go wszędzie — była podniecona, napalona jak wszyscy diabli. A zarazem smutna i znużona, i zła na samą siebie, i zła na Mickeya, Rhysa oraz Sama za to, że byli zimnymi draniami, i na George’a za to, że jeździł na głupim motorze i że był skończonym dziwakiem, i za to, że na domiar złego w samo Boże Narodzenie wyniósł się
z tego świata. Mógłby ją uderzyć, gdyby należał do mężczyzn, którzy biją kobiety. Nie kochali się przecież od wielu tygodni. A prawdę mówiąc, od miesięcy. I w tej chwili wcale nie miał na to ochoty. Więc ją uderzył. Żeby zachować się jak człowiek dorosły, żeby było to konkretne, czyste starcie, nie zaś dziecinna przepychanka, uderzył mocno. A żeby nie musiał robić tego ponownie, postanowił wyładować się na sukience. Kiedy więc Laura podeszła odparować cios, mocno chwycił za sukienkę i rozdarł materiał. I żeby nie szamotać się głupio z tą cholerną, zwisającą smętnie falbanką, szarpnął z całej siły. Stracili równowagę i upadli razem na podłogę. Na jej twarzy czerwieniał ślad jego dłoni. Rozum go opuścił. Chce seksu, dobrze, dostanie. Potem, kiedy siedzieli nieruchomo w holu na podłodze, opierając się plecami o dwie przeciwległe ściany, wzięła oddech, mając zamiar coś powiedzieć. — Nic nie mów — uprzedził ją Andy. — Nie chcę słuchać. Ponownie zaczerpnęła powietrza. — Powiedziałem, milcz. Nie chcę nic wiedzieć, ani dobrego ani złego. — Wstał z wysiłkiem i poszedł do łazienki. Kiedy wyłonił się stamtąd dużo później, zastał ją w kuchni w jego fartuchu i niekompletnej bieliźnie. Coś się gotowało na kuchence. Zaplanowana przez niego kolacja. Marynaty, farsz, polewa. To nie najlepszy moment, lepiej odpuścić. Podeszła do niego i objęła go w pasie. — Przepraszam — rzekła. — Nie może być aż tak źle, prawda? Nie odepchnął jej. Otoczył ramionami i pocałował w czubek głowy. Nie odezwał się. TLR ROZDZIAŁ 8 Nie trać wiary Spotkali się w pubie. Działalność zespołu nigdy nie należała do rozrywek domowych, którym można było oddawać się w otoczeniu wyposażonym w wykładziny dywanowe, dobrze zaopatrzoną lodówkę oraz czystą hipotekę. Zespół musiał działać z dala od domowych pieleszy, po zapadnięciu zmroku i w świecie nieograniczonych możliwości.
Ważne, by wszystko odbyło się jak należy. Andy zjawił się na miejscu przed czasem. George może i schrzanił swoje życie, lecz ci, którzy go przeżyli, nie są porąbanymi frajerami i pożegnają go po swojemu. Bez kłopotu mogli zająć ten sam stolik co zwykle; po świętach bar świecił pustkami, był wytarty do czysta i przygotowany na kolejny najazd gości. Andy mrugał powiekami. Wszystko miało dużą rozdzielczość, było mocno kontrastowe, hiperrealne. Raziło w oczy. Dostrzegł Mickeya wtaczającego się przez drzwi w skórzanej kurtce usztywniającej ramiona. Zaskakujące, jaki wydawał się drobny, jak pochłonęła go przestrzeń opustoszałej sali. Zbliżał się do stolika niczym postać w japońskiej grze wideo, jego nogi drgały przy każdym kroku, stopy ledwo dotykały podłoża, odwrócił się i usiadł w ten sam sposób, przeskakując przez trzy wymiary. — W porządku? — Tak, świetnie. — Jeszcze ktoś przyjdzie? — Mamy spotkać się wszyscy. TLR Rhys przyszedł jako następny. Zabawne, Rhys zawsze wchodził do baru, jakby znalazł się tam po raz pierwszy w życiu, rozglądał się dokoła zuchwale, butnie, ponieważ musiał pokazać obcym, że nie da się zbić z pantałyku. Chcąc się do nich dosiąść, ruszył ku nim z kopyta niczym lekarz w operze mydlanej przepychający się przez szpitalne dwuskrzydłowe drzwi na ratunek pacjentowi z zatrzymaną akcją serca. — W porządku? — Tak, dobrze. — Co z Samem? — Przyjdzie — odparł Andy. — Co pijesz? Sam wyprowadził się z domu. Tak powiedziała Alice. Nie o tym mają dzisiaj mówić. Zresztą to nie ich interes, że ktoś opuścił swoją rodzinę. Puszka Pandory, lepiej nie otwierać. Andy wstał i poszedł po piwo. Kiedy wrócił, wszyscy zapewniali się nawzajem, że święta upłynęły im przyjemnie. — Sam na pewno przyjdzie? — spytał Rhys. — Andy tak twierdzi. Sam ma tu być, tak? — Tak powiedział. Żonę mógł porzucić, ale nas nie zostawi na lodzie. Czas się dłużył. Bar się nie zapełniał. Automat do gry na drugim końcu sali mrugał światełkami w pustkę. Na klientelę składało się kilku smętnych
typków podpierających ściany w kątach. I oni. Przy tym samym stoliku co zwykle. Był wczesny wieczór — dopiero później zrobi się ruch. — Wiadomo, gdzie jest Sam? — Mickey był najbardziej zniecierpliwiony. — Pewnie jedzie z domu. Nie wybierali się przecież nigdzie na święta — odparł z przekonaniem Rhys. — Doszły mnie słuchy, że nie było go w domu — odważył się zauważyć Mickey, lekceważąc znak ostrzegawczy: pole minowe, uwaga, nie zbliżać się. — Jak to: nie było go w domu? — Mo dowiedziała się od Alice. Jakaś kłótnia małżeńska czy coś podobnego. — Kłótnia? — Wyprowadził się. — Pierwsze słyszę. — Tak powiedziała. Patrzyli teraz oboje na Andy’ego. Znalazł się w niezręcznej sytuacji. Trzymaj język za zębami. Niczego nie zdradzaj. Wdawanie się w szczegóły doprowadzi do wydawania ocen, te doprowadzą do kłótni, a kłótnia do potyczek, waśni, morderstwa, zemsty, wendety, wojny, Irlandii Północnej, Palestyny, Kaszmiru, Macedonii. Nie zapuszczaj się w te rejony, nawet o tym nie myśl. Zataj, zaprzecz, zignoruj. — Nie było go w domu, kiedy do niego dzwoniłem — sprostował Andy. — Zadzwoniłem później jeszcze raz i wtedy go zastałem. Wystarczy. Dwaj pozostali uspokoili się, usatysfakcjonowani, że dowiedzieli się nie więcej, niż T L R wymagały takt i przyzwoitość. Dla pewności, że temat został zamknięty, Andy rozpostarł listę zadań. — Jezu, tylko popatrzcie. — Mickey był wniebowzięty, jego uśmiech rozciągał się na pół twarzy. — Na Andym można polegać, co? — To są sprawy do załatwienia — protestował Andy, ale było mu miło, że droczą się z nim z powodu jego porządnictwa. Kiedyś nabijali się z George’a. Teraz najwyraźniej przyszła kolej na Andy’ego. — Czy naprawdę potrzebny nam plan działania? — Rhys mówił śmiertelnie poważnie. — Niemożliwe, by było aż tyle do obgadania.
— Jest Sam — wskazał Andy. Sam przepychał się w ich kierunku, zgarniając poły płaszcza wokół kolan, jak gdyby niskie progi, w które wstąpił, mogły go pokalać. Otaksowali go wzrokiem, nie dając niczego po sobie poznać, obrzucili przenikliwym spojrzeniem, by wyłapać zmiany. Utył. Nowe, drogie ciuchy. Wielkopańska poza. Ale taki był Sam; potrafił przybrać na wadze, lubił szastać forsą i sobie pokpiwać, gdy wymagała tego sytuacja. Ani śladu kryzysu domowego. Zgoda, odrobina purpury na lewej stronie twarzy, ale może była to kwestia oświetlenia. Żadnych zmian, sytuacja w normie. — W porządku? — przywitali go, pewni, że otrzymają właściwą odpowiedź. — Tak, jasne. Usiadł, poprosił o szkocką, Rhys postawił przed nim dużą szklankę. — No więc — zaczął Sam, jak gdyby czekało go jeszcze jedno spotkanie, na które był już spóźniony — co z George’em? — Co dokładnie się stało? Trzeba poznać fakty. Kiedy Rhys zabierał się do lektury, wybierał klasyczne kryminały. Cadfael był jego ulubionym autorem. — Policja uważa, że skończyło mu się paliwo i wpadł w poślizg. Na autostradzie, tuż przed zjazdem do Westwick. Przeleciał przez barierkę. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka. Z tego, co zdołali ustalić, badając szczątki motoru, bak był pusty. — Wigilia Bożego Narodzenia, co? — Zgadza się. — Czyli jechał w odwiedziny do któregoś z nas. — Na pewno nie wybierał się do Land’s End. — Mickey uniósł brew, by jego słowa nie zabrzmiały zbyt jadowicie. — Tak, wygląda na to, że jechał do mnie wyciągnąć kolejne pięć dych. Andy poczuł wyrzuty sumienia. George był spłukany, a on nie miał o tym pojęcia. — Nie wiedziałem, że aż tak cienko prządł. — Musiało być cieniutko, skoro w baku zabrakło paliwa — wywnioskował Rhys. — Nie chcę o tym gadać — zapowiedział Mickey. — Nie chcę rozmawiać o tym, jakim beznadziejnym był przypadkiem. Był znakomitym muzykiem, bez niego kapela by przepadła, bylibyśmy nic niewarci.
TLR — To drobna przesada. — Sam odsunął swoją szklankę, jakby to ona zawiniła, że jest już pusta. — Wydawało mu się, że jest pieprzonym Garym Moore’em, a nie dorastał mu nawet do pięt. — Mamy jakieś jego taśmy? — spytał Andy. — Taśmy? Raz nagraliśmy taśmę, prawda? Po co ci taśma? — Chce ją puścić na pogrzebie. Zgadza się? — Mickey prawdopodobnie nadal stroił sobie żarty. — To tylko propozycja — bronił się Andy. — Dlaczego mamy wyprawiać pogrzeb? Kto za to zapłaci? — Sam najwyraźniej uważał kwestię finansową za argument rozstrzygający. — Po prostu uznałem… że tak się robi, gdy ktoś umiera. Nie mam racji? Wyprawia się pogrzeb. Stoi się nad trumną i wymienia zalety zmarłego. Pomyślałem… wszyscy znaliśmy go jako muzyka. Może nikt inny nie wiedział o tej jego pasji. Podobnie jak nikt z naszych znajomych nie ma pojęcia, że gramy w zespole. Kto nie znał George’a gitarzysty, miał go pewnie za postać dość smętną, wręcz za świra. Byłoby miło zagrać jego muzykę, któryś z nas mógłby powiedzieć kilka słów… — Kto przyjdzie na ten zasrany pogrzeb? Skończyłoby się na tym, że jeden z nas opowiadałby reszcie to, co sami doskonale wiedzą. Dlaczego musimy organizować pogrzeb? Pytam jeszcze raz. — Sam jedną ręką turlał szklankę, palcami drugiej bębnił o blat stołu. Sprawiał wrażenie, jakby kończył mu się czas. — To tylko spopielenie zwłok. Dziesięć minut. — No właśnie. I będziemy tam my oraz kilku kurierów na motorach, którzy urwą się z roboty. Po co zaprzątać sobie głowę? Nie ma już mogił dla ubogich? Co się dzieje, kiedy umiera ktoś bez grosza przy duszy? Rhys dostrzegł szansę wtrącenia się do dyskusji: — W wypadku bezdomnych za kremację płaci miasto. — Proponuję więc skorzystać z tej możliwości. Do kogo trzeba zadzwonić? — Stary George byłby za tym — rzekł Mickey. — Już słyszę jego głos, a wy? To nie była właściwa rozmowa. Andy spodziewał się po nich tego, co odczuwał sam: pustki, żalu, współczucia, nostalgii, poczucia winy — czy wręcz przerażenia na myśl o utraconym życiu, zgasłej duszy, ciele
rozwleczonym po drodze, którą jeżdżą od zawsze, zmiażdżonym przez ciężarówkę-chłodnię wiozącą mrożone świąteczne indyki do supermarketu Magno w Helford. Po tylu wspólnych latach powinny przecież zostać w człowieku jakieś uczucia. — Na cholerę mi jakiś stary pastor-pedofil z sypiącym się na ramiona łupieżem, ględzący na mój temat, kiedy wyciągnę kopyta — kontynuował Mickey. — Tak by powiedział George. Gdyby tu był, zmieszałby nas z błotem za taki pomysł. — Otóż to — orzekł Sam z triumfem, jak gdyby podstępem doprowadził świadka-krętacza do samooskarżenia. — Wy znaliście go znacznie dłużej. Lepiej wiecie, czego by oczekiwał. TLR Rhys zdrajca. I to ma być etyka lekarska. Czas wziąć sprawy w swoje ręce. — Czy faktycznie tego chciałby George? — Andy spojrzał w oczy każdemu z osobna. — Czy tak by tylko mówił? Przecież on zwyczajnie się zgrywał. Wszystkie te gadki o pożeraniu bogaczy, podpalaniu miasta i sikaniu na trawnik były tylko zgrywą. Doskonale wiedział, że nie daje sobie w życiu rady, i znalazł sobie wytłumaczenie, to wszystko. Spójrzmy prawdzie w oczy, George’owi się nie wiodło. Nie dlatego, że nie miał talentu. Po prostu nie potrafił ułożyć sobie życia. — Na Stratocastera trochę mu brakowało. Mimo to był szczęśliwy — rzekł Sam. — Nie, nie był. — Jak mogli siedzieć tam we trzech, pełni życia, w doskonałej formie, dobrze prosperujący i zaprzeczać cierpieniu George’a? Andy się oburzył. — Wkurzał się. W każdej minucie każdego dnia wściekał się, że nie potrafi zorganizować własnego życia. — Nie — przekonywał Mickey. — Miał się dobrze. Dobrze na swój sposób. George nie był materialistą. Gardził tym wszystkim, miał to głęboko gdzieś. Żył dokładnie tak, jak chciał. Czy oni mówili to serio? Jako jedyny wyjrzał poza odgrywaną przez George’a komedię i zastanowił się, co się za nią kryje. Jednak pozostali wykazywali jakieś zainteresowanie, na swój sposób. — Przecież nie chodzi o to, czego życzyłby sobie George, tylko co sami chcielibyśmy zrobić. Musimy go pożegnać. Dyskutujemy, w jaki sposób to
zrobić. — Nie — zaznaczył Sam. — Rozmawiamy o tym, jak uporządkować pozostawiony przez niego bałagan, ponieważ z jakiegoś bliżej nieznanego powodu ubzdurałeś sobie, że to twój obowiązek, i chcesz nas wszystkich w to zaangażować. Ja w każdym razie nie zamierzam brać w tym udziału. Po co te wszystkie ceregiele z pożegnaniem? Umarł i już, jaki to ma sens? — Naprawdę nic dla nas nie znaczył? — Teraz Andy miał szansę wygrać batalię. Mickey miał niepewną minę. Rhys poczuł się nieswojo, ledwo mógł usiedzieć w miejscu. Sam dotknął sedna sprawy, lecz w sposób brutalny, pozostałych dręczyło więc poczucie winy. — Dla mnie coś znaczył. Nie wstydzę się tego powiedzieć. Zastanawiałem się nad tym ostatnio. Był jakby naszym bukmacherem. My powierzaliśmy mu cząstkę nas samych, tę, którą skłonni byliśmy narazić na ryzyko, a on ją przechowywał. Nie tracił wiary w to, co my obawialiśmy się utracić — Andy — zacietrzewił się Sam — opowiadasz czasem tak niewiarygodne pierdoły, że chyba rozumiem, co położyło kres twojej karierze w branży reklamowej. Nie, nie, nie, mój przyjacielu, tu mnie nie dotkniesz. Mocna tkanka bliznowata, wal z całej siły, nie jestem wrażliwy na ciosy. — Właśnie o tym mówię. Pamiętam cię, Sam. Miałeś zamiar zbić majątek i przed czterdziestką stać się posiadaczem własnej winnicy. A ja nigdy nie widziałem siebie w świecie reklamy. Ani ciebie, Mickey. Ty miałeś być Tarkowskim albo Jeanem Lukiem Godardem, jeździć na festiwale filmowe i zdobywać nagrody. A ja tylko miło zbijałem bąki w szkole plastycznej, póki jakiś facet nie podetknął mi pod nos kontraktu. Moje życie miało skupiać się wokół muzyki. A ty, Rhys, wybierałeś się do Afryki, pamiętasz? TLR — O tak, pamiętam. — Rhys skrzyżował ramiona, by bronić swych skompromitowanych ideałów. Sam miał pochmurną minę. Mickey zastygł w bezruchu. Teraz ostrożnie. Wszystko może jeszcze wziąć w łeb. — I nic z tego nie wyszło. Może zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko marzenia. Człowiek opuszcza college, styka się z rzeczywistością. Musieliśmy ułożyć sobie życie. Znaleźliśmy pracę. Być może wykonywane przez nas zajęcia były dla nas wyzwaniem, doskonaliliśmy się w swojej
pracy, zarabialiśmy pieniądze. Zakochaliśmy się, ożenili. Skończyło się na tym, że wykonujemy zawody, w których nigdy się nie widzieliśmy. Robimy rzeczy, którymi być może pogardzaliśmy w młodości. Ale mniej więcej raz w miesiącu spotykaliśmy się i graliśmy muzykę, bawiliśmy się tak jak kiedyś, jak zawsze. A George nigdy się nie zmienił, zatrzymał się na tamtym etapie. Nie tracił wiary, że i w nas coś pozostało z tamtych czasów. — Naprawdę uważasz, że tak to wszystko wyglądało? Mów za siebie — obstawał przy swoim Sam. — Ja nigdy tak nie myślałem. Był zwyczajnym świrem. Jasne, można było z niego boki zrywać, ale w jego życiu nic nie posuwało się naprzód. Pokazywanie się w jego towarzystwie było żenadą. Zawsze się modliłem, żeby tylko zaczął grać jakąś swoją cholerną solówkę i ciągnął ją jak najdłużej, bo wtedy nie musia-musiałem wysłuchiwać jego niekończących się gadek człowieka przegranego. — Ale to właśnie cały George, prawda? — Chwała Bogu, Rhys przechodził na właściwą stronę. Splótł nogi i ramiona, żeby zebrać się na odwagę i ujawnić swe poglądy, przybrał poważny, rzeczowy wyraz twarzy, chcąc nadać słowom oficjalną wymowę. — Po części lubiliśmy go właśnie za to, że był życiową ofermą. Graliśmy razem szmat czasu, nie zapominajcie. Ponad dwadzieścia lat, z kilkuletnią przerwą po tym, jak się pożeniliśmy. Nasza znajomość trwała tak długo jak małżeństwa większości z nas. W gruncie rzeczy nie chodziło tylko o muzykę. Kiedy tylko coś działo się w naszym życiu, kiedy pojawiały się problemy z dziećmi albo z pracą, czy jakiekolwiek inne trudności, mogliśmy się spotkać, George zawsze był pod ręką, tkwił ciągle w tym samym miejscu, utknął w czasie, kiedy wszyscy mieliśmy po dziewiętnaście lat i poprawiał nam samopoczucie. Pomagaliśmy mu i czerpaliśmy z tego satysfakcję, ponieważ znajdowaliśmy się w na tyle lepszym położeniu, że mogliśmy okazać swoją wielkoduszność. — Psychologiczne bzdety. Ja w to nie wierzę. — Sam przewrócił oczami. — Chcesz powiedzieć, że mógł wzbudzać w nas poczucie winy i zdzierać z nas kasę. No to mówcie, ilu z was pożyczało mu pieniądze? — Ja od czasu do czasu podrzucałem mu pięć dych — potwierdził Mickey. — Ja raz pożyczyłem mu pięćdziesiąt funtów — przyznał Rhys. — Obydwaj wiedzieliśmy, że na wieczne nieoddanie.
— Ja również, lecz kiedy wyniosłem się z KKDW, przestał prosić — rzekł Andy. — Chyba zabolało mnie to bardziej niż wywalenie z pracy. — Wydawało mi się, że twoje stanowisko zostało zredukowane? — złapał go za słowo Sam. TLR — Zostało zredukowane czy mnie wylano, na jedno wychodzi. — Nie, niekoniecznie, wcale nie. — Tak, Sam, na jedno. Tak czy owak, potem George przestał na mnie naciskać. — Rozkręcił własny interes — przypomniał pozostałym Mickey. — Pożyczyłem mu trochę grosza na start. — Jaki interes? — zainteresował się Sam. — Uprawa trawy. — Żaden biznes — obruszył się Sam. — Kilka rękawów z torfem tu i tam. — Nie, znalazł opuszczony budynek i zajął się uprawą na skalę przemysłową. — Ile mu dałeś? — Tysiąc. Powiedział, że ma tysiąc sadzonek, które będą gotowe do zbioru koło Bożego Narodzenia. Spiknął się z tą Australijką. Miła dziewczyna, poznałem ją kiedyś ją przyprowadził. — Tysiąc! Kompletnie ci odbiło? Zdajesz sobie sprawę, że udzieliłeś wsparcia finansowego parze handlarzy narkotyków? Co ci, do jasnej cholery, strzeliło do łba? Współsprawcy przestępstwa! Za taki numer pozbawiono by mnie prawa wykonywania zawodu — Sam gdakał jak zatrwożony indor. — Więc wreszcie mu się ułożyło. — Przejmująca historia. Andy usłyszał, że łamie mu się głos. Głos, symbol jego siły, jak włosy Samsona. — Znalazł sobie kobietę, wykombinował, jak zarobić trochę grosza, a potem pechowo trafił prosto pod koła ciężarówki na autostradzie. Życie potrafi być parszywe, co? — Tak, to rzeczywiście smutne. — Rhys współczująco pokiwał głową. — Słuchajcie, zorganizujmy ten pogrzeb. Jeśli martwisz się o koszty, Sam, pokryję twoją część. Albo podzielimy ją na trzech. — Mickey uniósł brew, patrząc wyczekująco na dwóch pozostałych, którzy przytaknęli ruchem głowy, niemrawo, z obojętnym wyrazem twarzy, z wahaniem, uważając, by nie urazić Sama, ponieważ nabzdyczony Sam zamieniał się w złowrogą bestię.
— Nie mam nic przeciwko — uspokoił ich ten, który dotąd się wyłamywał. — Skoro tak chcecie… — Coś ci się stało w twarz, Sam? Tak to już było z Mickeyem — kiedy już w coś się angażował, szedł na całość. Przypatrzyli się Samowi, zauważyli spuchnięty nos, purpurowe limo pod jednym okiem, wyraźnie widoczny strup pokrywający dość spore rozcięcie na górnej wardze. — Co się stało? Miałeś wypadek czy co? — dopytywał. — Podzielmy koszty na czterech — uciął rozmowę Sam, nie wdając się w dalsze dyskusje. — Decyzja zespołu, dostosuję się. Co za ulga! Tyle obaw i perswazji tylko po to, by skłonić ich do zachowania się… no, po męsku. Według Andy’ego mężczyzną był ten, kto miał szerokie ramiona. Mężczyzna brał na siebie odpowiedzialność, postępował zgodnie z nakazami przyzwoitości i przestrzegał dobrych obyczajów. I to było sedno — przestrzeganie dobrych obyczajów! Drobnomieszczańskie wielosłowie, wyraz twarzy, któremu towarzyszyły ściągnięte usta, papierowe serwetki udające koronki, koronkowe firanki, John T L R Betjeman oraz podnoszenie do ust filiżanki i odstawianie przy tym małego palca. George tak by to podsumował i roześmiałby się z głębi gardła, jak miał w zwyczaju. — Byłby zadowolony, że postanowiliśmy postąpić zgodnie z dobrym obyczajem — zasugerował Andy. — Tak, trzeba przestrzegać manier — zgodził się Mickey, podnosząc szklankę i odstawiając przy tym mały palec oraz ściągając usta w ciup przed wypiciem łyka. — Zróbmy, co nakazuje dobre wychowanie — rzekł Rhys, którego brak wyczucia niuansów objawił się w pełnej krasie. Wszyscy drgnęli, ale nie dali niczego po sobie poznać. — A więc umowa stoi. Czy Boże Narodzenie nie jest przypadkiem okresem szczytu w krematorium? W tym czasie ludzie często ze sobą kończą. — Sam się niecierpliwił, siedział już jak na szpilkach. Chciał wrócić do Kobiety, kimkolwiek była. Wiercił się, zerkał na zegarek. Był wyraźnie udręczony. Wreszcie. Czas przejść do kwestii kosztów. Andy otworzył palmtop. — Jeśli wstrzymamy się do przyszłego tygodnia, powiedzmy do
trzeciego stycznia, zyskamy czas na ewentualny kontakt z jego rodziną. — Jaki kontakt? Z jaką rodziną? Na litość boską gardził swoją zafajdaną rodzinką. — Należy przestrzegać zasad — przypomniał Mickey. — Mają prawo wiedzieć, jak skończył ich syn. Jeśli mieli w tym swój udział, może się zastanowią. — Pod warunkiem że jeszcze żyją — zauważył Rhys. — Ilu z nas ma jeszcze rodziców? — Jeśli kiedykolwiek posiadali zdolność rozumowania, w co osobiście wątpię. Przyszły wtorek? — Sam trzymał w dłoni otwarty czarny terminarz prawniczy. — Mnie pasuje — zgodził się Mickey. — Mogę załatwić sobie na rano zastępstwo — oznajmił Rhys. — Wobec tego przyszły wtorek. Dobra, ktoś jedzie ze mną rozejrzeć się po jego mieszkaniu? Było to pytanie, na które spodziewana odpowiedź brzmiała „nie”, tylko tyle zachował w pamięci ze szkolnych lekcji łaciny, tymczasem odpowiedź, jaką otrzymał, nie pokrywała się z przewidywaniami. — Tak, ja się na to piszę — zadeklarował Mickey. — Dziś po południu? — Do dzieła. Dziwny numer na wyświetlaczu pagera. Centrala szpitalna, numer wewnętrzny, którego nie potrafił rozpoznać. Zastępczyni dyrektora. Pyta, czy nie znalazłby czasu, żeby wpaść na chwilę. I prosi o zabranie ze sobą wszystkich historii chorób dotyczących pacjentów z zeszłego miesiąca oraz terminarza, jeśli nie sprawi mu to kłopotu. Rhys poczuł, że coś tu śmierdzi. Okrutnie zalatuje zdechłym szczurem, jak powiedziałby George. Przez sześć lat nie poznał zastępczyni dyrektora, nawet jej nie widział. Była to kobieta T L R trzydziestokilkuletnia, blada, z dużymi, lekko wyłupiastymi oczami, które oskarżały bez wyrazu; ryba na bloku lodu. Miała na sobie komplet srebrnej biżuterii, wisiorek, bransoletkę i kolczyki w postaci dyndających małych walców, które mogłyby kryć w sobie zwitki papieru z nazwiskiem i adresem. Szary kostium, bardzo długie paznokcie, które wygięły się, gdy otwierała kartę pacjenta. — Dziękuję za przybycie. — Nie ma za co. Po świętach nie mam napiętego harmonogramu.
— Rzecz dotyczy operacji, przy której asystował pan na początku grudnia. Przypomina pan sobie asystowanie doktorowi Debrosserowi przy wykonywaniu abdominoplastyki pacjentce o nazwisku Serena Watson w dniu piątego grudnia? Piątego grudnia? Ta data ciągle tliła się w jego pamięci, piątek przed pierwszą niedzielą adwentu. Zżerało go wtedy pragnienie skończenia pracy i pojechania do Francji na spotkanie z Mo. Chryste, czyżby popełnił jakiś błąd? O niczym nie słyszał, ale były święta, ludzie powyjeżdżali. Rozmowa w cztery oczy, zły znak. Gdzie był Debrosser? Miałby przynajmniej świadka. — Tak, pamiętam. — Przypomina pan sobie pacjentkę? — Tak, bardzo dobrze. Mam przy sobie notes. Była to książeczka formatu A4, a na biurku dyrektorskim piętrzyły się już różne akta. Rhys był zmuszony do kartkowania notesu, który zsuwał mu się z kolan. Czuł się niezdarnie, nieprofesjonalnie, niekompetentnie. Jest, znalazł notatkę o pani Watson. Trzydzieści siedem minut pod narkozą, żadnych objawów bólu, żadnych komplikacji. Podał notes z czystym sumieniem, a zarazem dręczącymi wątpliwościami. — Skarga nie dotyczy sfery medycznej. — Nie? Zatem czego? — Pacjentka twierdzi, że słyszała, jak pan rozmawiał na jej temat, robiąc obraźliwe uwagi. Rasistowskie. — Niemożliwe. Jestem absolutnie pewien, że nic takiego nie mówiliśmy. Zastępczyni dyrektora nie była lekarzem-praktykiem, nikt z zarządu nie był klinicystą. Musiał nakreślić jej obraz sytuacji. — Pacjenci od czasu do czasu twierdzą, że coś słyszeli. Mogą mieć marzenia senne, gdy są pod narkozą, choć zazwyczaj ich nie pamiętają, ponieważ występuje wówczas pewien stopień amnezji. W znieczuleniu ogólnym można zachować świadomość. — Instrumentariuszka powiedziała, że pacjentce otwierały się oczy. Czy tak się dzieje, gdy pacjent zachowuje świadomość? Przepraszam, tą sprawą powinien zajmować się dyrektor do spraw klinicznych, ale wyjechał na święta. Ta kobieta napisała pismo do szefa, a naszą zasadą jest odpowiedzieć
w ciągu pięciu dni. Muszę podjąć dzisiaj decyzję w tej sprawie. — Pacjent zachowuje zdolność słyszenia, kiedy wszystkie inne oznaki świadomości zostają T L R wyłączone. Może więc słyszeć przez kilka ostatnich sekund podawania znieczulenia ogólnego oraz przez pierwszych kilka sekund, gdy się wybudza. Ewentualnie. Na sali operacyjnej zaś może sporadycznie mieć częściową świadomość, jeśli znieczulenie dożylne przestaje działać i środek podawany wziewnie zadziała niecałkowicie. — Czy pacjentka mogłaby mieć taką świadomość przez całą operację, a mimo to nie zgłosić odczuwania żadnego bólu? Utrzymuje, że prowadził pan rozmowę o rasistowskim wydźwięku, lecz nie wspomina nic o odczuwaniu jakiegokolwiek bólu. — Nie, byłoby to doprawdy niezwykłe. Nigdy o czymś takim nie słyszałem, z wyjątkiem rzadkich przypadków w trakcie cięcia cesarskiego, kiedy ze względu na dziecko utrzymuje się dawkę środka znieczulającego na niskim poziomie. Debrosser. Duży, jasnowłosy, rumiany, pełen wigoru. I młody. Wrażliwy, jak wszyscy młodzi. Debrosser prędzej by umarł, niż sprawił pacjentowi tego rodzaju przykrość. — Nie potrafię sobie wyobrazić, by Debrosser mówił cokolwiek o wydźwięku rasistowskim. Absolutnie nie. To ostatni człowiek, którego można by o to posądzać. Wyraża się — ostrożnie, ostrożnie — dosadnie, lecz jest niesłychanie wyczulony na kwestie rasistowskie. Doskonale zdaje sobie sprawę z możliwości obrażenia drugiej osoby. — Pacjentka twierdzi, że przyłapała go na gorącym uczynku. Przypomina pan sobie rozmowę na sali operacyjnej? Rhys sięgnął pamięcią wstecz. Mo śpiąca przed kominkiem. Bambusowe krzesła, gorączkowość pchlego targu, poczucie niepowodzenia splecione z chwilą, w której planował otworzyć serce przed kobietą, którą kochał, złość, że dopuścił do tego, by rozwój wydarzeń popsuł mu szyki. A wcześniej jazda na przystań promową na dużej adrenalinie, sztormowa przeprawa, wymiociny w toaletach, ziąb. Jeszcze wcześniej operacja. Obmyślanie, co powiedzieć Mo. Czyżby jego umysł błądził w przestworzach, czyżby nie sprawdził dawki środka znieczulającego, czy cyfry na zegarach kontrolnych zrobiły jakieś fiku-miku i pozamieniały się miejscami? Wiedział, że coś
takiego może się zdarzyć, niezależnie od stopnia zachowywanej ostrożności. Powieki pani Watson podnosiły się jak u lalki. — Zwykle słucha w radiu jakiejś audycji sportowej. Tak, przypominam sobie. To były rozgrywki krykietowe. Denerwował go mecz. Jakaś decyzja sędziego. Nie pamiętam, o co chodziło, nie znam się na krykiecie. — Rozumiem — przyznała zastępczyni dyrektora. Wydawało się, że ma przynajmniej jako takie rozeznanie w krykiecie. — Pewnie Khan stracił punkty przez jakiegoś Grenadyjczyka. — Zatem nie słyszała całego przebiegu rozmowy? Wywnioskowała błędnie, że mówimy o niej? Krytykowanie sędziego to nie rasizm, prawda? Ostatecznie wszyscy to robią. Zastępczyni dyrektora machnęła trzymanymi w ręku papierami. — Z tych dokumentów wynika, że pacjentce wydaje się, że zachowała świadomość przez cały czas T L R trwania zabiegu i słyszała, jak lekarze prowadzą ze sobą rasistowską rozmowę podczas pracy. Nie skarży się na traumatyczny ból. Ale jeśli nie były to halucynacje wywołane środkiem znieczulającym, faktycznie mogła słyszeć, co działo się w trakcie zabiegu, i teraz utrzymuje, że przez cały czas znieważaliście ją rasistowskimi komentarzami, i grozi nam procesem o — jak to ujęła? — spowodowanie urazu psychicznego oraz emocjonalnej traumy. — Jak to? Twierdzi, że i ja ją obrażałem? Tak napisała? Jestem pewien, że nic takiego nie miało miejsca. Rhys pałał oburzeniem. Uważał, że zna się na zasadach politycznej poprawności. W przeciwieństwie do Sama, który po prostu nie potrafił zrozumieć, że to inny język niosący ze sobą odmienny zbiór wartości. Sam uparcie przeciwstawiał się poglądowi, że barmanka poczułaby się urażona, gdyby zwrócić się do niej per „skarbie” albo w ogóle nazwać ją barmanką. W gruncie rzeczy lubił pozować na dogmatyka. A może był dogmatykiem i żądne pozerstwo nie było tu potrzebne. Poza tym Samowi sprawiało przyjemność obrażanie ludzi dla, jak uważał, dobra sprawy. Jednak Rhys taki nie był. Ani trochę. Rhys był perfekcyjnie skonstruowanym profesjonalistą stosującym się do zasad politycznej poprawności. Rozumiał z pokorą, że osoba jego płci, koloru skóry, wieku i tożsamości etnicznej nie miała szans na niewykształcenie w sobie postawy dyskryminacyjnej w reakcji na uwarunkowania dzieciństwa.
Ale przeszedł ewolucję. Był wrażliwy, przystosował się, rygorystycznie wyplenił każdą niepoprawną myśl i niewłaściwe nastawienie. Co więcej, sposób myślenia, w jakim został wychowany, teraz budził jego odrazę. Ochoczo przyjął dziesiętny system monetarny, miary metryczne, feminizm, przepisy Unii Europejskiej, ścieżki rowerowe i przyjazny pacjentowi strój służbowy, wraz z całą resztą wziął na siebie postkolonialne poczucie winy i doprowadził je do perfekcji, ponieważ wierzył w zasady. Gdy trzeba było wypełnić formularze urzędowe, w rubryce „kolor skóry” zaznaczał kwadracik przy słowie „biały” z odpowiednim poczuciem wstydu. Przez co najmniej dziesięć lat z jego ust nie wyszło ani jedno słowo o zabarwieniu rasistowskim, jeśli nie liczyć dowcipu George’a na temat irlandzkiego zawodnika w programie Kto chce zostać milionerem. — Raport zawiera kilka cytatów z rozmowy. Zwroty takie jak „szaman” i „małpa puszczająca bąka”. Odniesienia do „tubylców”. Nieprzyzwoitości i ogólnie obelżywe określenia. — Wszystko jej się pomieszało. Musiała na przemian zapadać w nieświadomość i odzyskiwać świadomość, słyszeć jedynie fragmenty, strzępy rozmowy. Ani razu nie mówiłem nic na temat pacjentki w kontekście innym niż medyczny. Ani… — Ugryzł się w język. Może zaraz zostać wezwany do złożenia wyjaśnień. — Ani pan Debrosser nie robił tego podczas żadnej z operacji, przy których asystowałem, o ile sobie przypominam. Nigdy w mojej obecności nie wyrażał sympatii rasistowskich — wręcz przeciwnie. Jednym z powodów, dla których lubię z nim pracować jest fakt, iż jest to człowiek prawdziwie tolerancyjny, z zasadami, można by rzec, z dobrymi, liberalnymi zasadami. Pamiętam tylko tyle, że w T L R trakcie tamtej operacji mówił wyłącznie o krykiecie. Pan Debrosser ma niemal obsesję na punkcie krykieta. A właściwie na punkcie sportu w ogóle. Ja bąkałem jedynie „mmm”, „eee”, „tak” i „nie”. Ponieważ kompletnie nie znam się na krykiecie, nie mogłem powiedzieć nic więcej. — Zresztą przez cały czas i tak myślałem o kochance. Proszę cię, Boże, spraw, żeby się o tym nie dowiedzieli. — Proszę posłuchać, doktorze Pritchard, sądzę, że wiem, z czym mamy tu do czynienia. To oportunistyczna skarga złożona w ramach postaw roszczeniowych, które z dnia na dzień stają się silniejsze. Pacjenci mają bardzo wysokie oczekiwania, zresztą zupełnie słusznie. W tym wypadku jednak wygląda na to, że pani Watson pragnie rozgłosu. Od czasu otrzymania nagrody za zrzucenie wagi wiele jej zdjęć pojawia się w
„Westwick and Helford Times”. — Niebezpieczne. — Już widział te nagłówki. „Lekarz wyrwany z miłosnego gniazdka zelżył moją córkę”. „Doktor Prom Flaszka i królowa piękności”. — Musimy zdawać sobie sprawę, że pacjentka może nam zaszkodzić. Przeszłość zawodowa obydwu panów jest bez najmniejszej skazy. Widzę, że pan Debrosser grał w drużynie uniwersyteckiej i w szpitalnej jedenastce. Jest również aktywnym obrońcą praw człowieka — dopiero co zorganizował świąteczną loterię na rzecz Amnesty International i naciągnął mnie na zakup całego bloczka losów. Jest wyjątkowo dobrym chirurgiem i powinien mieć świetlaną przyszłość. A pan jest doskonałym lekarzem z wzorową przeszłością zawodową i nie ma powodu, by ostatnie lata pańskiej kariery zostały przekreślone przez tego rodzaju incydent. Ostatnie lata? Przeszłość zawodowa? No cóż, jest młoda, bezmyślny dzieciak, niewiele starszy od Toby’ego. To był pewnie żart, który miał poprawić mu samopoczucie. Może przydałby się teraz protekcjonalny uśmiech, żeby zorientowała się, że zrozumiał ten żarcik. — Proszę o cierpliwość, ponieważ zamierzam zawiesić obu panów i zarządzić dochodzenie… — Co!? — Które udowodni oskarżającej nas pacjentce, że nie lekceważymy jej zarzutów i traktujemy ją z całkowitą powagą. — Przecież nie zrobiliśmy niczego złego, żaden z nas. Ona czuje się dobrze, prawda? — Lekarz pierwszego kontaktu mówi, że rekonwalescencja przebiega doskonale. — Więc dlaczego mamy ponieść karę? — Nie chodzi o to, co się stało, doktorze Pritchard, tylko jak sprawa wygląda. I co czuje pacjentka. To jest istotne. — Nie, istotne jest to, co zaszło. A ona nie oskarża nas o to, co się stało. Przełączyła się na automatyczną negację. — Wiem, że trudno to zaakceptować, doktorze Pritchard, ale tutaj bardziej liczy się opinia pacjentów. Porozmawiam z dyrektorem do spraw medycznych i najprawdopodobniej od razu przedstawimy jej propozycję satysfakcjonującego odszkodowania. Jeśli ją przyjmie, mamy problem z głowy, będzie po sprawie. Jeśli nie, zaprosimy ją do uczestnictwa w
dochodzeniu oraz współpracy, skoro T L R zależy jej na rozgłosie. Zwykle takim ludziom o to właśnie chodzi. Dochodzenie będzie wewnętrzne, miejmy więc nadzieję, że nie zajdzie potrzeba przedsięwzięcia dalszych kroków. Kiedy otrzymamy raport z dochodzenia, ponowimy naszą propozycję, chyba że już wcześniej zdołamy osiągnąć porozumienie. Na tym etapie pacjenci zwykle idą na ugodę. Taka młoda, taki nieokrzesany język, takie znużenie światem. Mimo to wierzył jej doświadczeniu. — Miała już pani takie przypadki? — Muszę z przykrością potwierdzić. Trzykrotnie w zeszłym roku. W takich czasach żyjemy. Delikatna sugestia, że on jest z innych czasów. Chłodna oscylacja rybich oczu, by dać mu do zrozumienia, że nie może mieć tutaj absolutnej racji, że skazuje go na to jego wiek i nic tego stanu rzeczy nie zmieni. Za stary, a więc nie dość dobry. Winny i bez możliwości zostania uznanym za niewinnego. Rhys wycofał się do stonowanego świata dobrego wychowania i wyszedł z biura najszybciej, jak się dało. Na parkingu wybrał numer pagera Debrossera i przesłał mu wiadomość. Kiedy w drodze do domu otrzymał odpowiedź, zjechał na bok. Nie do pomyślenia, żeby jego, człowieka obdarzonego drobiazgową odpowiedzialnością społeczną który nawet zatrzymywał się na poboczu, by odebrać telefon, oskarżano o rasistowski język. Po co poświęcił całe swoje życie zawodowe profesji, której istotą jest troska o człowieka? On, który przepuścił okazję zdobycia prawdziwego bogactwa, ściągnął na siebie pogardę teścia oraz nienawiść żony, stał się pustelnikiem na uczuciowym pustkowiu po to, by dawać z siebie jak najwięcej dla dobra społeczeństwa, które teraz zamierzało go prześladować. — Czy to nie kawał suki? — spytał Debrosser. — Widziałeś się z nią? — Tak, widziałem. Stara się, jak może, biedna krowa. Trudno się jej dziwić. — Co masz zamiar zrobić? — Nie ustalili daty dochodzenia, prawda? Jak na razie nic nie można zrobić. O ile rozumiem, jesteśmy zawieszeni od chwili obecnej. Póki nie zostaniemy wezwani. Masz jakieś notatki? — Tak, prowadziłem zapiski. Dałem jej notes. — Masz koncepcję, co mogło się stać? Ile jej podałeś? Co to było? Fałszywe wspomnienia, czy co?
— Twierdzi, że nic nie czuła. Mogła zachować świadomość, a zmysł słuchu mógł nadal funkcjonować, kiedy wydawała się nieprzytomna. — Coś takiego już ci się kiedyś przytrafiło? — Nie, ale słyszałem o takich przypadkach. — Znasz kogoś, kto się z tym zetknął? — Nie. — Myślisz, że rzeczywiście słyszała nas mówiących takie rzeczy? Nigdy nie użyłbym takich słów. Nie posługuję się takim słownictwem. To naciągaczka, wszystko zmyśliła. Nie pisnęła ani słowa, kiedy widzieliśmy się później. — Mnie też nic nie mówiła. Minęło parę dni. TLR — Na pewno zmyśla. Rodzina ją podpuszcza. — Rozmawialiśmy o krykiecie. Mogła to słyszeć. — O krykiecie? — Nie pamiętasz? Pomstowałeś na sędziego za jakąś decyzję. — Chcesz powiedzieć, że ona była przytomna? — Musiała mieć jakąś świadomość. Nie czuła bólu, ale coś słyszała… — Jezu, Rhys, to kiepsko. Sympatyczne, szczere współczucie. Takie, jakim jeden uczniak obdarza drugiego, którego czeka kara. Żal mu mnie. Jest mu żal, ponieważ zakłada, że to moja wina. Niewłaściwie znieczuliłem pacjentkę, dlatego na mnie spada odpowiedzialność. — Podałem jej prawidłowe dawki w odpowiednim czasie. Wszystko zostało odnotowane. Mam też własne notatki. — Prowadzisz dziennik z takimi zapiskami? — Zawsze prowadziłem. Na wypadek takich sytuacji. — To znaczy, że wciągnięto cię już kiedyś w takie bagno? — Nie, ale… A zresztą… Nie popełniłem żadnego błędu. — No to jak mogła słyszeć naszą rozmowę? Niemożliwe. Wszak nie mówiliśmy tego, co nam zarzuca? Przypominasz sobie, o czym rozmawialiśmy? Ja, niestety, nie pamiętam. Od tego czasu minął prawie miesiąc. Czy dyrektorka rozmawiała z którąś z pielęgniarek? Szybko i zgrabnie, dokładnie tak, jak Debrosser operował pacjentów. Dwa harmonijne, zamaszyste ruchy skalpela, otwarcie ciała, obnażenie chorych tkanek. Moja wina, ponieważ pamiętałem zbyt dobrze, wygadałem się zbyt pospiesznie i zachowałem własne zapiski, jakbym spodziewał się
kłopotów. Jakbym miał w zwyczaju gromadzenie zarzutów pod własnym adresem. Jednak nawet pomimo notatek z zabiegu wszystko zależy od tego, komu uwierzą — znajdującej się pod wpływem środków znieczulających pani Watson, czy im. Ale Rhys twierdzi, że pamięta, co zostało powiedziane. Dureń, który koniecznie chce mieć wszystko pod kontrolą. — Podobno pielęgniarka pamięta, że tej Watson otwierały się oczy. — A pamięta również, co rzekomo mówiliśmy? — Nie pytałem. Jak mogłem być taki głupi? Usłyszał, jak Debrosser wzdycha. — No, mam powyżej uszu Anglii zimową porą, to jest pewne. Jutro jadę do domu, zobaczę się z rodziną, załapię się na drugą serię rozgrywek. Przypuszczalnie spotkamy się podczas dochodzenia. Trzymaj się, stary. W sposobie, w jaki to powiedział, nie było nic z kumplostwa. Może i użył określenia „stary”, lecz naprawdę miał na myśli: „ty cholerny kretynie”. Chciał zadzwonić do Mo, lecz La Maison było zamknięte do Nowego Roku. Ale — właśnie! TLR Mickey pojechał z Andym do mieszkania George’a. Szybkie wybieranie numeru, niebezpieczne udogodnienie. — Tak mi przykro — odezwał się jej głos w słuchawce. Powiało grozą. Plotki — Westwick buzowało od plotek. Ale, do licha, przecież dopiero co opuścił szpital. — Skąd wiesz? — Mickey mi powiedział. Byliśmy razem, kiedy dostał wiadomość. Razem! Nie, nie, nie. — Więc on tam jest? — Nie. To się stało w pierwszy dzień świąt, tak? — Ach, masz na myśli George’a. Przykro ci z jego powodu. Tak, to był szok. — Wiesz, wydaje mi się, że Mickey jest wstrząśnięty. Po nim trudno coś poznać. Stał się bardzo milczący. Ale tak jest od miesięcy. Sama nie wiem. Co myślisz? — Co myślę? — O Mickeyu. Nie myślę o Mickeyu. Kocham cię od prawie pięciu lat i jestem w stanie
znosić tę sytuację tylko wtedy, gdy nie myślę o wszystkich złych rzeczach, które nas otaczają, włączając w to Mickeya oraz sposób, w jaki o nim mówisz. — Nie po to telefonuję — rzekł. — Nie rozmawialiśmy, od kiedy dotarła do nas ta wiadomość. — Nie miałem jak zadzwonić. Cały czas byłaś w domu. Przynajmniej tak założyłem. Wcale nie obchodził jej Mickey. Nudziła się i tyle, była skazana na siedzenie w domu i nie miała czym zająć myśli. W przyszłym tygodniu znowu będzie normalna. — Więc — już brała się w garść — co u ciebie? — Nie najlepiej. — Gdzie jesteś? — Wracam z Helford. Ze szpitala. — Pracujesz w tym tygodniu? — Nie. Wezwali mnie. Złożono skargę. Przedstawił jej fakty, ona zaś powiedziała dokładnie to, na co liczył, ale nie pomogło. Tak, okazała mu współczucie, ale nie poskąpiła go również Mickeyowi. A Rhys nie chciał się dzielić. Po tylu latach wegetacji z Barbarą miał serce spragnione jak wyschnięta gąbka, jak koryto rzeki na pustyni, jak skóra czciciela słońca; rosa jej zainteresowania wsiąkła i zniknęła. — Możesz wyjść i się ze mną spotkać? — zapytał. — Być może. Nie wiem, dokąd udał się Mickey. Sądziłam, że nadal jest z wami. — Pojechał do mieszkania George’a. TLR — Gdzie to jest? — Gdzieś na południe od rzeki — nigdy tam nie byłem. — Podejrzewam, że będziecie mieli pełne ręce roboty. Pewnie nie pozostawił swych spraw w należytym porządku. — A jakiż byłby tego sens? — spytał z goryczą Rhys. — Można wypruwać z siebie flaki, żeby uporządkować własne życie, a i tak człowiek skończy jak inni. Stary George nie był taki głupi. Klnąc przez całą drogę na ruch uliczny, Sam pędził na złamanie karku z powrotem do Belgravii. Psioczył również na zespół. Banda palantów, którzy narazili go na utratę cennych chwil z Elizabeth. Czas, żeby wymeldowali się z jego życia. On
szedł naprzód, piął się w górę, pozbywał się słabości do żałosnych życiowych oferm. Dostąpił zaszczytu. Elizabeth oznajmiła, że ma czas na zjedzenie z nim kolacji. Większość wieczorów upływała jej na spotkaniach ze wspólnikami ojca. Odgrywała znaczącą rolę w angielskich interesach ojca; on ufał jej opiniom, polegał na niej. Każdy rozsądny człowiek tak by uczynił. Jej czas był cenny, Sam czuł podziw dla siebie samego, ponieważ ona miała ochotę spędzić z nim kilka cennych godzin. Spóźnienie było nie do pomyślenia. Byłby szalony, gdyby narażał ich wzajemne stosunki z powo-powodu infantylnej zabawy w zespół muzyczny. Sprawa krystalizowała się coraz bardziej. Grał w zespole przez wzgląd na innych. Była to dziecinada, którą oni ciągnęli z jakichś własnych powodów. On, Sam, z jego wyjątkowym talentem muzycznym, mógł nadać im szlif, był im potrzebny. Zachowałby się nie fair, gdyby odmówił swego udziału. Od lat nosił się z zamiarem opuszczenia grupy, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. Na tym etapie życia następował rozdział na mężczyzn i chłopców. Andy tracący pracę. Rhys ze swoim głupim sumieniem, narażający się na stres towarzyszący profesji lekarskiej, podczas gdy i tak miał już trudne dziecko, które podcinało mu skrzydła. I Mickey tkwiący po uszy w płytkim świecie reklamy, robiący zamieszanie w przekonaniu, że jest jakimś twórczym geniuszem, gdy tymczasem cała jego twórczość sprowadzała się do sprzedawania piwa prymitywom oraz samochodów ludziom, których nie było na nie stać. Jeśli chodzi o niego, z kapelą koniec. Tak jak z fryzurą, którą nosiło się w wieku dwudziestu lat, bo człowiek nie miał jeszcze o niczym pojęcia. Później przynosiła tylko wstyd, więc najlepiej było o niej zapomnieć. Być może, jeśli miał być szczery — a Sam uważał się za osobę na wskroś uczciwą — zespół spełniał w jego życiu pewną funkcję. Te zmarnowane lata z Alice były pewnie trudniejsze, niż sobie uświadamiał. Nieudany związek wysysał z człowieka wszystkie soki, a gra w zespole dawała swego rodzaju pocieszenie. Pozwalała pozbierać się w trudnych chwilach, teraz jednak była jak para starych butów albo miś z dzieciństwa, coś, co nadaje się wyłącznie do wyrzucenia. Gdy zamajaczyła wielka, różnorodna pod względem architektonicznym bryła Muzeum Historii T L R Naturalnej, gdy zbliżał się do Knightsbridge i eleganckich sklepów,
półkolistych ulic ze zdobionymi sztukaterią domami oraz rezydencjami pilnowanymi przez portierów, pośród których czuł się jak ryba w wodzie, zorientował się, że nadrobił stracony czas. Nie spóźni się. A w zasadzie, jak na dżentelmena przystało, będzie nawet wcześniej o te pięć minut, na które zasługiwała kobieta o tym statusie, co Elizabeth. Usiądzie naprzeciw niej przy stole nakrytym różowym obrusem i poleci kelnerom przynieść wszystko, czego ona sobie zażyczy. Wszędzie wokół będą siedzieć podobne do nich pary, zamożne i szczęśliwe, kobiety w biżuterii, mężczyźni z opalenizną przywiezioną z podatkowego raju. Wkrótce i on nabierze tej opalenizny. Pracuje nad pewnym projektem wespół z ludźmi z Andory. Elizabeth będzie pod wrażeniem. Może zaimponuje to nawet jej ojcu. — No więc, widzisz mnie — oznajmiła, nadstawiając policzek do pocałunku. — Oczywiście, że cię widzę. I wyglądasz prześlicznie. Ignorowała komplementy z wielką klasą. Miała w sobie tyle seksu. Ooo, jest, czuje to szczególne mrowienie, które potrafiła wywołać tylko jej bliskość. — Nie żartuję. Pewnego dnia będziesz mnie szukał, ale mnie nie znajdziesz. Co? Planowała go opuścić? Nie. Nie. Źle ją zrozumiał. Trzeba zmienić temat. Pominąć to milczeniem. Jesteś wspaniały. I ona jest wspaniała. Nie ma o czym mówić. Odwróć jej uwagę. — Przejrzałaś już kartę? Sprawiała wrażenie, jakby siedziała przy stoliku już od dłuższego czasu. Rozsiewała aurę wyczekiwania. Na stole leżała otwarta nowa paczka papierosów, dwóch brakowało. Mały złoty pentagram spoczywał nieruchomo na wzgórkach jej piersi. — Dowiedziałam się dzisiaj czegoś nadzwyczajnego. Powiedzieć ci? — Ależ tak. Błyskotliwa kobieta, dobrze poinformowana. Rozmowa z nią może być fascynująca. — Zostałam wybrana. Wiesz, co to oznacza? — Wybrana? Nie, obawiam się, że nie. Oczywiście, wybrana przeze mnie, mężczyznę obdarzonego wyjątkową przenikliwością, który potrafi dostrzegać coś więcej niż tylko interesy i transakcje, znaleźć partnerkę o najdoskonalszych przymiotach i tym samym postawić w swym uwieńczonym sukcesem życiu kropkę nad i.
— Wkrótce będę pracować w czwartym wymiarze — ostrzegła go Elizabeth, spoglądając poważnymi, okrągłymi oczami. — Będę widoczna tylko podczas pracy w tej częstotliwości. Dlatego powiedziałam, że pewnego dnia będziesz mnie szukać, ale nie znajdziesz. Chcę, żebyś zrozumiał, jakie będą tego konsekwencje. — To mi się nie spodoba. Będę za tobą tęsknił — zapewnił. Była to jakaś kokieteryjna gra, jeden z jej wyszukanych scenariuszy na seks. Miała mnóstwo pomysłów, umiała trzymać go w napięciu. T L R — Twoje upodobania się nie liczą. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy Horus kolejny raz wypowie wojnę Setowi. Oczy jej błyszczały, a Sam poczuł, jak mrowienie w brzuchu wybucha płomieniem. Teraz jej oczy przybrały barwę chmurnego fioletu, niczym oczy perskiego kociaka. — Jak sądzisz, kiedy to nastąpi? — spytał, podejmując grę jak wyrafinowany światowiec, którym przecież był. — Bogowie zjawiają się w regularnych odstępach czasu zgodnie z ziemską świadomością. Pojawiamy się w każdym kraju świata. Może będę musiała tu być przez sto lat. — Czy to oznacza, że jesteś boginią? — Lepiej postępować delikatnie. Mogłaby zrobić się złośliwa, gdyby powiedział coś niewłaściwego, a trudno było uzyskać wskazówki, jaka reakcja jest pożądana. Płomień w jego brzuchu lizał ciało coraz niżej. Sam miał nadzieję, że zaraz po kolacji będzie płonął cały. — Wiesz doskonale, że ja ciebie wielbię. Odchyliła głowę. Tak, to nowa gra. Znakomicie. — Zatem pojawiasz się w innych krajach? — zapytał. — Tylko dwoje spośród nas będzie działać w czwartym wymiarze. Horus działa na ziemi już od dwustu tysięcy lat. — Kawał czasu — skomentował, próbując wychwycić jakąś wskazówkę. Do stolika podszedł kelner. — Zdecydowałaś już, na co masz ochotę? — delikatnie ponaglił ją Sam. Wydawała się zaskoczona. — Ryba jest zawsze wyśmienita — zachęcił. Zmysłowe kobiety często lubią ryby, zwłaszcza filet z soli w sosie szampańskim. — Ryba jest przeklęta — poinformowała go. Bawiła się naszyjnikiem, pozwalając małej złotej gwiazdce ześliznąć się w zagłębienie pomiędzy
piersiami. Płomienie gwałtownie przesuwały się w kierunku południowym. — Ryba z Nilu zjadła członek Ozyrysa. — Nasza ryba pochodzi z Paryża — wyjaśnił kelner, którego angielski nie był, chwała Bogu, na tyle dobry, by mógł pojąć aluzję. Kelner czekał przy stoliku, uprzejmy, pełen szacunku, taktownie odnajdujący się w sytuacji. Samowi wydawało się, że stara się odwracać wzrok od naszyjnika. — Macie kuropatwy? — zapytała, nagle pełna werwy, o bystrym spojrzeniu. — Tak, proszę pani. Codziennie świeże, prosto ze Szkocji. — Nie śmierdzą? — Nie, proszę pani. Szef kuchni nie wiesza młodych ptaków. — Doskonale. Poproszę, z całym zestawem, wie pan… — Ze smażonymi ziemniakami, grzanką i sosem… oczywiście, proszę pani. Sam zamówił to samo. Czuł, że postąpił dość lekkomyślnie, składając zamówienie bez zerknięcia w T L R kartę. Ale po co zawracać sobie głowę, skoro wiadomo, czego się pragnie? — I jakieś znakomite wino — zażądała. — To dla mnie szczególny dzień. Sam nie raczył otworzyć karty win. Lepiej nie liczyć kosztów, nie psuć tej chwili. — I papierosy — brzmiało ostatnie żądanie. — Od jutra rzucam picie i palenie. Moje ciało musi być absolutnie czyste. Nie wiem tylko, czy jesteś godny — powiedziała Samowi, gdy kelner oddalił się zamaszystym krokiem — choćby orderu Omegi. Małżonek bogini musi być gotów do poświęceń. Ty się nie poświęcisz, a to konieczne. — Nie w tym rzecz, że nie mogę się poświęcić. Płomienie przygasły, serce fiknęło koziołka. Tylko nie to. Nie, nie, teraz jej nie rozdrażnij. Nie w tej chwili, kiedy pełna satysfakcja jest tuż-tuż. Kobiety nigdy nie rozumiały męskich problemów, nawet kobieta tak niezwykła jak Elizabeth. — Przeżywam obecnie pewne trudności. Syn bardzo źle znosi tę nową sytuację, sprawia swojej matce mnóstwo kłopotów. A w dodatku właśnie zmarł nasz stary przyjaciel. Właśnie to mnie dzisiaj zaprzątało. Organizujemy pogrzeb.
— Pff. Jeszcze słowo na temat twojej rodziny, a wychodzę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. — Teraz jej oczy były szare i zimne, złowrogie jak Morze Północne zimą. — Oczywiście. Przepraszam. To było nie na miejscu. — Zostałam wybrana — przypomniała. — Sama muszę się poświęcić, ty zaś musisz zrobić dokładnie to samo. Inaczej nie możemy być razem. — Pragnę tylko jednego, żeby być z tobą, Elizabeth. Zrobię wszystko, co konieczne. Nie ma powodu do zmartwień, obiecuję. — Dobrze. Pieścił ją wzrokiem. Doskonalił to zagranie od kilku tygodni, usłyszawszy gdzieś, że kobiety nie potrafią się temu oprzeć. Utkwij w niej spojrzenie, potem głaszcz nim jej ciało, zatrzymując je dłużej na najwrażliwszych partiach. Och! Pięknie się rozgrzewa. — Nie gap się na mnie — rozkazała. — Powinieneś odwracać oczy, gdy masz przed sobą boginię. — Oczywiście — odparł posłusznie. Kiedy wrócili do jej apartamentu, wszystko wskazywało na to, że przerwała zabawę i zamknęła się w łazience. Zgodnie ze wskazaniami pozłacanego zegara podróżnego czekał czterdzieści dwie minuty, a gdy pojawiła się znowu, była owinięta szlafrokiem frotté. — Nie możesz spać ze mną w jednym łóżku — oświadczyła, odpychając go od siebie. — Muszę zachować czystość. Idź już. — Nie mogę. Przecież tutaj jest teraz mój dom. Z tobą. — Nie jesteś godzien. Muszę odprawić rytuały, więc nie możesz tu zostać. — Rytuały? TLR — Idź, proszę. Już. — Otwierała szafki, wyjmowała świeczniki i ustawiała je na stoliku do kawy. — No już. Wyjdź. Profanujesz moje święte miejsce. — Dobrze się czujesz, Elizabeth? — Nie słuchałeś, co mówiłam? Zostałam wybrana. Muszę zachować czystość. Odejdź, bo inaczej wezwę ochronę i każę cię wyprowadzić. Głośno przełknął ślinę. Elizabeth była bardzo nerwowa. Ciskała przedmiotami, zwłaszcza gdy była nie w humorze albo kiedy zaczynała się jej miesiączka. Cóż, ostatecznie był mężczyzną wrażliwym, wiedział, jak obchodzić się z kobietami. Trzeba wykazać takt i zastosować się do jej
poleceń. Dać jej trochę swobody. Zadzwonić następnego dnia. W pokoju czuć było starym dymem papierosowym, wilgocią i skwaśniałym mlekiem. Andy zaniósł cuchnącą butelkę do łazienki na półpiętrze i ją umył. Robi się z niego akuratna gospodyni domowa, pomyślał Mickey. Najprawdziwsza ciocia Nellie. Za chwilę rzuci się do sprzątania. Coś osobliwego w sposobie zwalenia na kupę różnych przedmiotów przyciągnęło wzrok Mickeya. Wszedł na podest i usiadł na materacu. Lepiej się nie zastanawiać, ile lat rozpaczliwego trzepania kapucyna oglądało to łóżko. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po stertach diabli wiedzą czego, po osiadłym na nich kurzu oraz wąskich, wydeptanych w pyle ścieżkach prowadzących od łóżka do stert i z powrotem. Światło wpadające do środka przez okno w dachu bezlitośnie obnażało kurz. Wyglądał ciężko i blado, jak świeżo spadły śnieg w mieście. Sterta ubrań. Sterta narzędzi ogrodniczych — najmniej zakurzonych, często dotykanych. Sterta starych gazet i sterta części do motoru. Potłuczona porcelana, kawałki metalu. Trzy rozczłonkowane gitary. Znak: Uwaga! Roboty drogowe, pogięty, jakby uderzył weń samochód. Wypchana mewa w szklanej gablotce. Niemal cały żeliwny wkład do wiktoriańskiego kominka z zielonymi i żółtymi płytkami. Pudło starych płyt — longplaye, na czterdzieści pięć obrotów, nawet stare etui z płytami na siedemdziesiąt osiem obrotów oprawione w sztuczną skórę, z białymi tekturowymi kopertami na każdy krążek. Sprzęt stereo piętrzył się pod drugą ścianą. Dwa stare głośniki wielkości trumny i stos urządzeń pomiędzy nimi, oraz plątanina kabli. Gitara, na której faktycznie grał, stała na stojaku z przodu. Tu i ówdzie jarzyły się światełka — pomarańczowe, czerwone, w kolorze fluorescencyjnej zieleni, wyświetlacze cyfrowe, zapaćkane zegary. Tam, gdzie z pudeł utworzyły się półki, były ułożone stosy kaset. Starannie. W całym tym brudzie i rozgardiaszu rzędy taśm stały w porządku alfabetycznym według nazwiska wykonawcy. Wrócił Andy przytłoczony tym chaosem, stanął ze zwieszonymi ramionami na wolnym kawałku dywanu. — Wiedziałeś, że on tak mieszka? — Można było się domyślać. — Nie spodziewałem się, że jest aż tak źle. — Trzymał się całkiem dobrze, póki miał pracę. Może pogorszyło się tak
przez ostatnie kilka tygodni. Ten człowiek się nie oszczędzał. T L R — Tak wyglądało tu od lat. Widać po ilości kurzu. — Nie znajdziesz tu gustownego palmtopa z pamięcią załadowaną nazwiskami przyjaciół i członków rodziny George’a, tego możesz być pewien. — Miał taki mały notes, w którym coś gryzmolił. — Nosił go zawsze przy sobie. Chyba w wewnętrznej kieszeni marynarki. Tam wszystko zostało. Umilkli, pomyśleli o krwi, o notesie George’a nasiąkniętym krwią, ze zlepionymi kartkami. Andy podszedł do ściany z kasetami i zaczął oglądać naklejki na pudełkach, przekrzywiając na bok głowę, by odczytać napisy. — W każdym razie w muzyce miał porządek. Tutaj są nasze wszystkie nagrania. — Wskazał na najdłuższy rząd z taśmami ułożonymi według dat. — Ma tego od groma. Jak w archiwum. — Odnoszę wrażenie, że traktował na początku kapelę bardzo serio. — A my wszyscy to niby nie? — Nie. Przynajmniej ja nigdy tak nie myślałem. Dla mnie była to rozrywka. Jak dla wszystkich. — Włącz. Andy wyciągnął pudełko ze środka rzędu, otworzył je ostrożnie koniuszkami palców i włożył taśmę do deka z największą liczbą lampek. Szum, potem kilka przypadkowych akordów gitarowych oraz hałasy publiczności w trakcie w pełni rozkręconego seta, szmer głosów, brzęk szkła. Potem długi, metaliczny jazgot George’a. Rhys walący w perkusję z mocą wiertarki udarowej. Wreszcie cała kapela nabierająca tempa w numerze, którego tytuł wyleciał mu z głowy. — Z którego roku to nagranie? — Z zeszłego. Pamiętasz? — Uśmiechnięty Andy, zawsze suszył zęby. Mickey pokręcił głową. Ostatnio lata zaczynały mu się mieszać. Wydawało się, że zeszły rok wchłonął ostatnie pięć lat, a to, co było wcześniej, należało do zamierzchłej przeszłości. — Posłuchajmy. Prawie cztery minuty, pełny czad. Potem ni z tego, ni z owego głos Andy’ego naśladujący sympatycznego maestro przedstawiającego swoje combo:
— Witajcie, cieszymy się, że jesteście tu z nami i wytrwaliście aż do tej chwili. Mam nadzieję, że podobała się wam muzyka. Wrzawa publiczności. — Przedstawiam — na perkusji Rhys „Jajcarz” Pritchard! Tsss, tsss, bum, bum. — Na gitarze Mickey „Smutas” O’Ryder! Dum, dum, du-du, dum! — Oraz Sam „Paluszek” Chudleigh na klawiszach. . Intensywne brzdąkanie. — George K. Hodsoll, gitara. Dawaj, George! Iiiooołiłoooł. Iiiiiiiił! — Andy Forrest, śpiew. Mówią na mnie „Boski”. Oklaski, gorące, spontaniczne. TLR — Brawa również dla wielkiego Johna Wayne’a na ksylofonie. Nieliczne śmiechy publiczności chwytającej żart. — Ralph Fiennes, gitara — Ralphie, skarbie! Tym razem gromki śmiech. — Richard Branson, cymbały. Taaak! — I w pełni wyluzowany Adolf Hitler na wibrafonie. Pięknie! — Bridget Jones na suzafonie — ohoho. Tym razem histeryczny wybuch śmiechu. — I po raz pierwszy na scenie: Liberace, klarnet. — Deepak Chopra, puzon basowy. — Buster Gonad, stepowanie. Dalej, Buster. Teraz Mickey sobie przypomniał. George ocalił ze śmietnika stary syntezator i ślęczał kilka tygodni nad skompilowaniem taśmy z efektami, by mogli odtworzyć kultową klasykę Bonzo. — David Attenborough na skrzypcach. Iiiiiii-iii-ii. — Na harmonijce ustnej Eminem — super, Em. W tym momencie okrzyki pośród śmiechu. — Dziękuję. W głębi sceny Eric Clapton, ukulele. Pięknie! George zanucił falsetem kilka taktów z Layli. Publiczność przyjęła to dobrze. — Po mojej lewej stronie Betty Boothroyd, saksofon basowy — to dla nas wielki zaszczyt. — I sprowadzone specjalnie dla nas białe nosorożce, vox humana. — Miło patrzeć, jak Darth Vader wydaje harmonijne brzmienia. — Madonna na kwaku. Kwa! Kwa! — Casanova na rogu. To jest to!
— Wydobyty z ziemi Saddam Hussein na akordeonie. Nie szalej tak, Saddam, dziękujemy. — Roy Rogers na cynglu. — James Bond na bongosach — ostrożnie, James. — Orkiestra Counta Basiego na trójkącie — dziękujemy. — Wspaniale usłyszeć Gallagherów na puzonie — Noël i Liam! — Prosto z ostatniej operacji militarnej: Lu Pież na harfie. — I przedstawiciel dzieci kwiatów, Quasimodo na dzwonach. Jak się dynda, Quasi? Hura! — Cudowne dźwięki Courtney Love na eufonium. — Witamy Richarda i Judy we własnych wcieleniach. Cześć! — Czarujący Damien Hirst. George wydał dźwięk naśladujący beczenie owcy i zaczął zawodzić. — Mmmm, świetnie, Damien. — Co za ekipa: Hulk Hogan i Rolf Harris na perkusji. — Wielki faworyt i cudowny wykonawca, specjalnie dla was, zza grobu, J. Arthur Rank na gongu. Bum. Brzdęk. TLR — Dobranoc! Kolejne brawa, których zdecydowanie nie można by określić mianem gromkich, potem gniewny szelest, koniec nagrania i szum taśmy. Publiczność była skonsternowana, nie zrozumiała żartu. Teraz Mickey przypomniał sobie wyraźnie. George się wtedy nabzdyczył. Później doszło do scysji. Andy odwrócił się, miał głowę wciśniętą w ramiona. W ręku trzymał nadal pudełko kasety. Miał zamiar się rozpłakać. Czasem rozklejał się jak baba. Trzeba wyprowadzić go stąd jak najprędzej, zdecydował Mickey. Może sobie poryczeć na pogrzebie, skoro musi. — Chodź. — Mickey wstał z łóżka i ruszył ku drzwiom. — Nie mogę tu siedzieć pośród całego tego szajsu. Niczego tu nie znajdziemy. — Sam idź. — Nie zostawię cię tutaj. — Ktoś musi to uporządkować. — Może się tym zająć gospodarz budynku. Za to bierze czynsz. Dlaczego wszystko miałoby być na twojej głowie? Masz dość roboty z pogrzebem i tak
dalej. To nie nasza brocha. Zresztą jaki ma to teraz sens? Chodź. Rozegrał sytuację perfekcyjnie. Temu głosowi podporządkowało się tysiąc Rosjan, mimo że miał natężenie o trzy czwarte mniejsze niż teraz. Andy podniósł się, pokręcił głową potarł oczy, jakby dopiero co się obudził i skierował się ku drzwiom, mówiąc: — Dobra, masz rację, wynośmy się. W drodze powrotnej do Westwick Andy zapytał w samochodzie: — Czy on gdzieś bywał? W jakimś barze, pubie? Mówiłeś, że miał dziewczynę, nawet się nie dowie, jeśli jej nie odnajdziemy. Będzie siedzieć i zachodzić w głowę, co się stało. — Nie wiem — odparł Mickey. Nie mam ochoty myśleć o wieczorach spędzonych na grze w bilard, o nocach przesiedzianych w pubach, o długich, komicznych rozmowach, o wszystkich podrywach, przygodach, włóczeniu się po mieście. Nie każ mi tam iść. Zamknij się. Po prostu się zamknij. — Zaglądał do jakiegoś baru w Soho, prawda? — Nie wiem. — Tak. Mówiłeś, że widywałeś go tam czasem, jak szedłeś do The Groucho. — Bar Italia. Wszyscy kurierzy chodzą tam oglądać mecze. — W porządku, wyrzucił to z siebie. Katharsis zostało osiągnięte. Teraz przestań gadać. Zwyczajnie zamknij dziób. Tak wiele pytań. Czy chcą zobaczyć ciało? Czy życzą sobie nekrolog? Jakie kwiaty? Jaki model trumny? Czy chcą sami nieść trumnę? Przedsiębiorcą pogrzebowym okazała się kobieta po trzydziestce, krótkowłosa, o szerokich biodrach. Tak wiele pytań i wszystkie nie na miejscu. Andy słyszał głos George’a. „Chciałbym mieć pogrzeb jak gangster. Na przykład jak któryś z Kraysów. Kupa dziwek z natapirowanymi blond włosami i spływającym po policzkach tuszem do rzęs, i T L R kupa wielkich, twardych, starych dziwaków idących za karawanem. I gitara ułożona z kwiatów”. Pomysł z gitarą można zrealizować. Marcia z Pot Pourri z powagą wysłuchała życzenia i obiecała, że postara się je spełnić, widziała takie gitary w Oasis w Covent Garden i jeśli zadowolą się goździkami, nie powinno okazać się to zbyt trudne. — Chcesz, żebym z tobą poszła? — spytała Laura, oczekując odpowiedzi przeczącej. — Mamy w przyszłym tygodniu dużą prezentację, więc jeśli
miałabym iść, będę musiała się zorganizować. — Nie sądzę, by wybierały się tam inne żony. — Może poszłaby z tobą Daisy. — Jest trochę za młoda, nie uważasz? — To tylko kremacja, tak? Nie będzie tych wszystkich ceregieli nad grobem, z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, i takich tam. Chciał, żeby tam była. Chciał, żeby ktokolwiek tam poszedł. Nie Daisy, to nie jest odpowiedni sposób, w jaki jego córka powinna zacząć oswajać się ze śmiercią. Ktoś, kto nie będzie niczego krytykować, kto zwyczajnie usiądzie przy nim na ławce w kaplicy, kto będzie u jego boku. Zdecydował się na nekrolog w „Musician’s Gazette”. Spędził trochę czasu przy komputerze, wydrukował mały plakat w czarnej obwódce i udał się do Soho przekonywać managera Baru Italia, by nakleił go na oknie. Koniec końców do krematorium znajdującego się w Mortlake po drugiej stronie rzeki, za Ulem i dalej w stronę Richmond, przybyło trzydzieści sześć osób. Mo przyszła z Mickeyem i wyglądała znakomicie w czarnych spodniach i toczku z woalką. Liczył zgromadzonych, podczas gdy pastor pełniący tego dnia dyżur w krematorium odczytywał mowę żałobną z notatek, które wręczył mu Andy. „George Hodsoll był człowiekiem niezwykłym”, zaczął pastor i zastanawiał się, dlaczego ludzie tłumią chichot. Andy załatwił, by puszczono Parisian Walkways w wykonaniu samego George’a w chwili, kiedy trumna sunęła na rolkach w stronę pseudogeorgiańskich wrót i kiedy owe wrota się za nią zamknęły. Pa, pa, stary brachu. Może dlatego, że Mickey stał u boku swojej żony, po pogrzebie ludzie skupili uwagę właśnie na nim. Całkiem sporo osób podeszło uścisnąć mu dłoń, chwalili ceremonię, mówili, że podobała im się gitara z kwiatów, że George był zabawnym kumplem, indywidualistą, znaną postacią w Soho. Mickey usłyszał własne słowa: „Może do nas wpadniecie? Napijemy się, co wy na to?” Przyjaźń przesłaniała pewne realia. Między innymi to, jak bogaty był Mickey. W zespole nigdy się o tym nie wspominało. W barze stawiał kolejki jak wszyscy, a ponieważ był mężczyzną oszczędnym w słowach, w naturalny sposób pomijało się milczeniem wszelkie inne wskaźniki zamożności, takie
jak wysokość zeznania podatkowego czy to, jak nowy ma samochód. W Westwick człowiek manifestuje swe bogactwo wielkością swego domu; wielkością, jak również T L R jego rynkową atrakcyjnością, czyli tym, jak bardzo wnętrza domu przypominają zdjęcia z okładki dodatku do gazety poświęconego nieruchomościom. Gdy wysiedli z auta, dom Mickeya górował ponad ich głowami. Trzy piętra. Podwójny garaż. Oranżeria. Błękitne okiennice jak w jakimś cholernym francuskim château. Pokoje nad pokojami. Pięć sypialni, pięć łazienek. Salon, pokój dzienny, pokój bilardowy, pomieszczenie gospodarcze. Sam słyszał o ludziach, którzy mieli specjalne pomieszczenia do układania kwiatów albo pakowania osobiście wybranych prezentów, albo przechowywania kompletu walizek i toreb podróżnych Louisa Vuittona, nie mających sobie równych pod względem pakowności; w domu Mickeya także mogły znajdować się takie absurdalne pokoje. Sam skurczył się trochę w swym nienagannym ciemnym płaszczu. Wraz z ich czwórką przybyło kilku maruderów z krematorium, leserowatych kurierów, których nikt nie chciał odprawić z kwitkiem. Umilkli i rozglądali się wokoło po należącym do Mickeya przepychu, jak gdyby czuli się nim onieśmieleni i zastraszeni. W środku, wielkie nieba, co za wystrój. Wszystko pomalowane na kolor zsiadłej śmietany, sofy wielkie jak okręty liniowe, zabytkowe, bogato zdobione lustra, futrzane dywany jakby żywcem wzięte z dekoracji filmowych z lat trzydziestych. Kotary tak ogromne, że mogłyby posłużyć za kurtynę teatralną, i to nie jedna zasłona na jednym oknie, tylko zasłony na zasłonach, udrapowane i upięte, taniec siedmiu warstw materii w edwardiańskim oknie wykuszowym, które, jak oszacował Rhys, było wielkości jednego z pokojów dzieci w jego domu. I drobiazgi. Drobiazgi wykraczające poza słowniczek heteroseksualnego brytyjskiego mężczyzny. Drobiazgi z metalu, drobiazgi przywiezione z Francji, drobiazgi rzeźbione w drewnie, stare, malowane drobiazgi, drobiazgi porcelanowe, drobiazgi kryte złotem, rzeźby. Drobiazgi zwisające z belek w oranżerii oraz kuchennego sufitu. Drobiazgi na ścianach, na podłodze, na szczytach szafek, na specjalnych małych półeczkach zamontowanych w celu wyeksponowania ich przed zachwyconymi gośćmi. Ładne drobiazgi. Mick. Tak… cóż — w końcu to domena twojej żony.
Rhys prowadził tę konwersację we własnych myślach. Nie rozglądał się zbyt wnikliwie. Zazdrość zalewała go niczym gigantyczna fala zwalająca się na pechowego surfera. Jak człowiek może mieć aż tyle? Tyle pokojów, tyle przedmiotów i taką żonę, która to wszystko zaprojektowała. Całkiem prawdopodobne, że Mickey miał taką kupę forsy, że już sam się w tym gubił. Konta bankowe, o których nie musiał pamiętać, inwestycje, o które troszczyli się opłacani w tym celu specjaliści. I całe to rażące, oburzające, obraźliwe bogactwo było nagrodą Mickeya za namawianie ludzi do kupna rzeczy, których nie potrzebowali oraz filmowania szczupłych modelek, które stanowiły dla młodych kobiet wzór idealnej sylwetki. To amoralne i tyle. Jednakże z drugiej strony Rhys ponuro oskarżał samego siebie, on także posunął się do niemoralności. Cudzołóstwo, złamanie siódmego przykazania, popełnienie grzechu śmiertelnego — to wszystko było jego udziałem. Gorzej, zrobił to z żoną swego najlepszego przyjaciela. Ależ ona się poruszała. Ależ potrafiła T L R prowadzić konwersację. Z jakim wdziękiem zachowywała się we własnym domu, w ich wspólnym domu, domu, który należał również do Mickeya. Jak potrafiła się ulotnić, zniknąć ukradkiem, by mogli pogadać we własnym gronie. A on nie mógł pójść jej śladem. Ucichł skowyt w uszach. Rhys znalazł się na spokojnych wodach. Jak miłość do Mo mogła być złem, skoro jej mąż wzbogacił się na grzechu? Nagle poczuł, że przywraca równowagę w naturze. On jest w porządku, okej; w gruncie rzeczy jest bez zarzutu. — Można by tu zmieścić trzy nasze domy — Rhys odezwał się wreszcie do Mickeya, niepostrzeżenie wbijając mu pod żebra kumplowską szpilę. — No co ty — odparł Mickey, poczuwszy skrępowanie. Podał puszkę piwa. Rhys wziął ją i pociągnął za kółko. Psssst, gaz ulotnił się tak samo jak jego marzenia. — Od kiedy tu mieszkasz? — Chyba z pięć lat. A może sześć. Moja żonka wkrótce będzie chciała się przeprowadzić, zawsze tak jest. — Spłacasz hipotekę? — zainteresował się Sam. — Nie ma sensu, teraz, kiedy odebrano ulgę podatkową. — Taka kupa forsy to obciach — zauważył Sam. W jego mniemaniu mężczyzna, który nie miał hipoteki obciążonej do granic swej zdolności kredytowej, był facetem,
któremu brakowało kilku chromosomów do posiadania prawdziwych jaj. — Pozostałość po modelu wychowania — wtrącił Andy. — Tato Mickeya był taki jak mój, uważał, że pożyczanie pieniędzy to grzech. Nie można mieć spokojnej głowy, gdy żyje się w długach, skoro przez pierwszych szesnaście lat życia co tydzień jadało się niedzielny obiad z panem Micawberem. — Jadałeś niedzielne łobiady, chłopcze? — Mickey szukał w pamięci akcentu z Yorkshire. — Iii, w jakim ty świecie żyłeś? Niedzielny łobiad u nas w chałupie? Czasem tatko przyniósł wróbla, a mama piekła go ze ciutką tłuszczu, a potem przy stole kroiła tak, co by starczyło dla sześciu gąb na pełne trzy posiłki z dokładkami. — liii! Stół! Ty to miałeś piernaty. U nas jadło się z podłogi. A na łeb deszcz kapał i wyngla brakowało, co by wróbla upiekł. Nasz tatko… mmm… to był porządny, twardy chłop i… yyyy… mmm… a, szlag z tym. — Andy nagle poczuł pustkę w głowie. Nadmuchana do połowy bańka dobrej woli zaczęła opadać. — Tak — powiedział Mickey, opacznie pojąwszy sens. — George’a tu nie ma, więc po co się wysilać? — Wesoły był koleś ze starego George’a — rzucił ktoś w pokoju. Żeby się czymś zająć, przenieśli się do sali bilardowej, gdzie Sam w popisie brawury potoczył kilka bil po bezkresie stołu. Uświadomili sobie z podziwem, że nazywanie tego salą bilardową było demokratycznym niedopowiedzeniem. W pokoju znajdował się pełnowymiarowy stół do snookera na T L R masywnych mahoniowych nogach przypominających rzeźbione dynie. — Grasz? — Sam zapytał Mickeya. — Rozegraliśmy z George’em kilka partyjek. — Mickey nalewał drinki śledzony przez oczy szklące się z zazdrości. Piwo, wódka albo whisky. Miał specjalną lodówkę na alkohol w pokoju bilardowym. No nie, to już było… haniebne. — Snooker to oznaka zmarnowanego życia — zauważył Rhys i natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język. — Tak mówią — odparł Sam, nagle przekonany o słuszności kultu pracy. Pozostali stali w pewnej odległości po drugiej stronie zielonej sukiennej prerii, a Rhys odczuwał potrzebę rozmowy, ponieważ emocje boleśnie wzbierały w gardle i musiał dać im wyraz, zanim go uduszą.
Odezwać się. Powiedzieć coś, cokolwiek. — W domu wszystko w porządku? — zapytał Sama. — Wnioskuję, że już słyszałeś — rzekł Sam, całkiem zadowolony, że jego wzniesienie się na nieznane mu dotąd wyżyny seksu i życiowego powodzenia zostało dostrzeżone. — Doszły mnie jakieś słuchy — przyznał Rhys, nagle pogubiwszy się w tym, co właściwie wie oraz kiedy i jak się o tym dowiedział. — Ja… — Sam szukał słów na opisanie Elizabeth i jej finansowej stratosfery. — Poznałem pewną damę — wykrztusił wreszcie. — Bardzo wyjątkową damę. Wyjątkową dla mnie. — A ona…? — Czujemy do siebie to samo. Mamy zamiar rozpocząć wspólne życie. — Świetnie. To super. A… — Jak miała na imię żona Sama? — Alice? W porządku. Ma się zupełnie dobrze. Alice i ja zawsze wiedzieliśmy, że to tylko pewien etap w naszym życiu, coś, co nie będzie trwać wiecznie. Byliśmy ze sobą oczywiście przez wzgląd na dzieci, teraz jednak każde poszło w swoją stronę, już ich nie obchodzimy. — Dzieci nie miały ci za złe? — Rozmawiałem z nimi, oczywiście. Upewniłem się, że rozumieją. Melanie poszła w moje ślady i została prawnikiem, doskonale orientuje się, jak toczy się życie we współczesnym świecie. To naturalne, jak sądzę, by w tej fazie życia związać się z nową partnerką, i z pewnością obserwowały one taką sytuację w wielu rodzinach. Rhysa zauroczyła wizja mężczyzny wymykającego się ze swego małżeństwa z taką samą swobodą z jaką Mo czmychnęła z tego zebrania, przepadając jak kamień w wodę, nie pozostawiając po sobie nawet jednej zmarszczki na powierzchni. Czy to samo byłoby możliwe z Barbarą? Alice i Barbara, obie były kobietami, ale jakże różnymi. Alice, jak uważał Rhys, była raczej wystraszonym królikiem, typem kobiety potulnej jak baranek. Barbara, nim zamieniła się w potwora, miała temperament. Mo także miała charakter. Czy można tak po prostu odejść od kobiety z charakterem? TLR — Jak się z tym uporałeś? — zagadnął, starając się nie okazywać niedwuznacznej ciekawości. — Całkiem prosto. Zwyczajnie wyjaśniłem sytuację. Jestem pewien, że Alice domyślała się, co się kroi, zastanawiała się nad wieloma sprawami,
czasem popadała niemal w obsesję. Musiała wiedzieć. Zachowała się całkowicie spokojnie i rozsądnie. Mam wrażenie, że odczuła ulgę. Żyła własnym życiem od… och, dość dawna. W gruncie rzeczy tylko jej zawadzałem. — I co potem? Tak po prostu wyszedłeś? Wziąłeś walizkę? — Tak, zabrałem trochę rzeczy. W ciągu kilku tygodni wywiozłem cały majdan. Wszystko przebiegło w atmosferze bardzo… przyjacielskiej. W mniemaniu Sama była to święta prawda. Okroił swoją pamięć. Wymazał z niej żenujące wspomnienie gorącej zupy z owoców morza lądującej na gorsie jego koszuli. Wymazał przykry widok twarzy Alice, marszczącej się, czerwieniejącej i przybierającej wyraz zaskoczenia, jak twarz dziecka, które za chwilę uderzy w płacz. Wymazał ognisko, w którym płonął jego dobytek — koszule w płomieniach, topiące się płyty — zadany przez syna cios prosto w nos, lodowate oburzenie córki. Wszystko to usunięte, przetworzone i zapomniane na zawsze. I ten dziwny wieczór z Elizabeth oraz fakt, że musiał nocować w hotelu za rogiem. Gdyby wzięto Sama w krzyżowy ogień pytań, zaprzeczyłby szczerze, jakoby którakolktórakolwiek z tych rzeczy kiedykolwiek mu się przydarzyła. — Szczęściarz z ciebie — rzekł Rhys, starając się nie popadać w tęskny ton. — Zawsze uważaliśmy, że sekret tkwi w porozumieniu — poinformował go Sam. — Dopóki ludzie ze sobą rozmawiają, niewiele może się między nimi popsuć. — Barbara rozmawia. — Rhys aż skrzywił się na tę myśl. — Znakomicie — odparł Sam z szerokim, dodającym otuchy uśmiechem. — Masz zatem bazę. Możesz nad nią popracować. A co, myślisz… rozważasz jakiś poważny krok? — Jak sam powiedziałeś — zaczął ostrożnie Rhys, rozdarty pomiędzy pragnieniem wskoczenia na stół do snookera i wykrzyczenia prawdy oraz ślepym strachem przed wyjściem tajemnicy na jaw — w tej fazie życia to naturalne, prawda? Informacja to potęga, przypomniał sobie. Nigdy nie udzielaj informacji. — Tak uważam. Masz kogoś na oku, jak rozumiem? — Owszem, tak. A zwłaszcza tej informacji. — Znam ją?
Tak, znasz. Znacie ją wszyscy. — Wolałbym o tym nie mówić. Nie na tym etapie. — To dopiero początek, co? Świetnie. Często zastanawiałem się… — Sam urwał, ważąc słowa; zawsze uważał, że Rhys jest z Barbarą z dwóch jakże oczywistych powodów — swego wrodzonego tchórzostwa oraz jej bogactwa. Brnął dalej: — Zastanawiałem się, czy masz powód, by z nią być. Ze swoją T L R żoną. Nigdy nie sprawiałeś na mnie wrażenia… szczęśliwego męża. Słowa chlusnęły z ust Rhysa jak wymioty, niepowstrzymany potok tryskający prosto z trzewi. — Jestem nieszczęśliwy jak jasna cholera — odparł, starannie unikając wzroku Sama. — Dzieci również. Toby ciągle jeszcze mieszka z nami. Sądzę, że Barbara ma… problemy psychiczne, jeśli mam być szczery. To okrutna konstatacja, lecz nic innego nie przychodzi mi do głowy. Twarz Sama drgnęła, co Rhys uznał za przejaw życzliwości. — No i dobrze — wymamrotał Sam. Przypuszczałem, że to coś w tym rodzaju. Świetnie, że zamierzasz się z tego wyrwać. Poświęciłeś jej — ile? Jakieś dwadzieścia pięć lat. Wystarczy. Czas zacząć żyć dla siebie. — Tak — przyznał mu rację Rhys. — Nie pożałujesz. Uciekaj, póki nie jest za późno. — Tak. — Rhys pokiwał głową, przerażony czystym urokiem tej wizji. — To będzie najlepsza decyzja w twoim życiu. Uwierz mi. — Dzięki — rzekł Rhys, opróżniając szklankę. Po czym dołączyli do pozostałych, obydwaj usatysfakcjonowani swymi przygodami na dzikich obszarach uczuć. Mickey zastał Andy’ego w kuchni. Dreptał samotnie wzdłuż kuchennego blatu Mo ze stali nierdzewnej, obracając w dłoniach pustą szklankę. Na szczęście nie płakał, ale jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. — W porządku? — zapytał. — Tak, w porządku — odpowiedział Andy. — Chciałem przez chwilę być sam. Uśmiechnął się. Wiecznie uśmiechnięty Andy, potrafił uśmiechać się nawet na stypie. — Nalać ci? — Dzięki. — Andy podał szklankę, a Mickey ją napełnił, opróżniając butelkę. — Mamy za sobą długi dzień. — Jeszcze się nie skończył.
To był ich katechizm. Wymiana zdań podnosząca na duchu, bez znaczenia, wierna temu, w co wierzyli od tak dawna, że nie było potrzeby definiowania niczego po raz kolejny. — Mimo wszystko frekwencja była dobra. Miał jednak garstkę przyjaciół. — Tak. W końcu wszyscy mają jakichś przyjaciół. Dobrze mu się żyło, wedle własnych kryteriów. Gdyby zapytać starego George’a, tak właśnie by odpowiedział. — A kiedyś go pytałeś? Hola! Spokojnie! Wkraczamy na niebezpieczny grunt. Mickey odparował próbę ataku: — Lubił wolność. Bardzo sobie cenił podróżowanie bez obciążeń. Nienawidził zobowiązań wobec innych. Wiesz, widziałem to, kiedy pożyczałem mu pieniądze. Nie cierpiał, gdy życie zmuszało go do T L R proszenia. Nie znosił, gdy ktoś go ograniczał i dyktował, co ma robić. Nie potrafił radzić sobie w sytua-cjach, gdy ktoś czegoś od niego wymagał. Od niego nie można było niczego wymagać, nie dawał sobie rady, kiedy ktoś oczekiwał od niego zachowywania się w określony sposób albo robienia pewnych rzeczy. — Fakt, tego nie potrafił — zgodził się Andy. — I wiem, co czuł. — Nie mów mi, że w tym otoczeniu czujesz na sobie ciężar wymagań. — Andy machnął szklanką, wskazując na wystrój wnętrza, pokoje, dom, przepych oraz żonę, która potrafiła oddalić się w odpowiednim momencie. Uśmiechnięte usta skrzywiły się z leciutką goryczą. — Nie. Właściwie nie. Czuję… widzisz, po prostu wiem, co mam. Mam dar. Talent. Mówiąc wprost, mogę tworzyć obrazy, które przekazują ludziom jakieś treści. Jestem w tym autentycznie dobry. Mam talent i sądzę, że właśnie on podpowiada mi, co robić. Niech mnie szlag, powiedział do siebie Andy przez gęstniejącą zasłonę whisky. Przemawia posąg. Budzi się kraken. Mickey właśnie powiedział o sobie coś istotnego. Nigdy dotąd tego nie robił. Siedź cicho i przekonaj się, czy chce jeszcze coś dodać. Mickey nie chciał dodać nic więcej. Uznał, że i tak powiedział zbyt wiele. Cholerne pokrętne wyjaśnienia, wymykające się w chwili, gdy człowiek przestaje się mieć na baczności.
— Pogrzeby są dziwne, co? — mówiąc to, odszedł w drugi koniec pokoju. — Często chodzisz na pogrzeby? — Póki co, nie. Pewnie mam to przed sobą. — Ja nie. Bez urazy, ale nie wydaje mi się, by miało mi to wejść w krew. — Na mój przychodzić nie musisz. Nie obrażę się. — No właśnie. Jak człowiek umiera, to umiera. Telepanie się na przedmieścia i patrzenie, jak wynoszą drewnianą skrzynkę niczego nie zmieni. — Pogrzeb jest w zasadzie dla rodziny. Przed oczami Andy’ego przemknął obraz własnej żony wzdychającej z irytacją przy wkładaniu czarnego kapelusza. Mickey miał dziesięciosekundową wizję Mo stojącej przed kaplicą krematorium w towarzystwie innego mężczyzny, dużego, pozbawionego twarzy samca, którego zasadniczą właściwością było to, że nie był Mickeyem. Obydwu przeszedł dreszcz, lecz, oczywiście, nie dali tego po sobie poznać. — To jedna z tych rzeczy — ciągnął Andy w nadziei zamknięcia tego ponurego, zionącego chłodem tematu — przez które człowiek musi przebrnąć. — Kto tak powiedział? — spytał Mickey, marszcząc twarz w uśmiechu. — To moje życie, nie muszę robić niczego, na co nie mam ochoty. — No jasne — zażartował Andy. — Teraz sobie przypominam. Wiedziałem, że był jakiś powód, dla którego tak strasznie spieszyło się nam do dorosłości. TLR W tej samej chwili Mickey i Andy doszli do wniosku, że muszą jeszcze się napić. ROZDZIAŁ 9 To przede mną przestrzegała cię mama Dużo później, kiedy Andy dotarł do domu, odniósł wrażenie, że w środku jest pusto. Włączę muzykę. Muzyka wypełni mój dom i moje serce, i moje życie. Pomagała mi w trudnych chwilach, kiedy jeszcze nie miałem domu, żony i dzieci, teraz zaś czuję się tak samo zielony, jak wtedy, zatem muzyka zrobi swoje. Andy stwierdził, że chce posłuchać Setting of the Mass Vaughana Williamsa. Dziwaczny pomysł, ale właśnie taką miał zachciankę.
Znalezienie tego nagrania zabrało mu sporo czasu. Ani Laury, ani Daisy, ani Lily; wszystkie wyszły. Nie żeby miał jakieś oczekiwania, ale któraś z nich mogłaby zostać w domu i z nim pogadać. To nie po chrześcijańsku ze strony Lily, w tej chwili nawet jedno z jej kazań wypełniłoby trochę pustkę. Andy wyszczerzył do siebie zęby w szklanych frontach szafek kuchennych. Uśmiechnąć się i wytrzymać. Jego tata powtarzał to za każdym razem, kiedy coś się nie układało. VAT, dewaluacja funta, utrata pracy, strajki, Margaret Thatcher w roli premiera — czymkolwiek bombarduje cię życie, uśmiechnij się i wytrzymaj. Przeszklone drzwi kuchenne wychodziły na ogród. Zimowa noc, początek nowego roku, mroźno. Powietrze na zewnątrz krystalizowało się w białą mgiełkę. Laura poleciła kobiecie od Sandsa zaprojektować również ogród za domem, Andy spoglądał więc na taras w stylu toskańskim, z różami przywiązanymi do treliaży i kulami bukszpanu rosnącymi w — jeśli było to właściwe słowo — urnach ustawionych na cokołach. O współczesnym ogrodnictwie nie wiedział nic z wyjątkiem tego, że Charlie Dimmock mogła T L R dokonać inwazji na jego teren w każdej chwili, wiedział jednak, że nie podoba mu się to, co powstało z jego ogrodu. Powinien być miejscem, w którym dzieci rozbijają namioty, mężowie zaś koszą trawniki. Nie w tym rzecz, że akurat marzył o jeżdżeniu kosiarką, ale trawa była dobrym rozwiązaniem. Bardziej przyjaznym niż żwir. Pogoda była absolutnie fatalna; człowiek czuł się przygnębiony, patrząc na spowity deszczem widok, który powinien złocić się w słońcu. Na niektórych krzewach róż zostały jeszcze kwiaty, wytworne, ale zmęczone, trzepoczące płatkami na końcach łukowato wygiętych gałązek. Postanowił popić whisky Mickeya kolejną szklaneczką. Po chwili otworzył drzwi kuchenne i wyszedł na zewnątrz, zatrzymawszy się pośrodku żwirowej murawy. Przynajmniej rosło tam drzewo. Jakąż musiał stoczył walkę o to jedno jedyne drzewo. Laura w końcu się ugięła, demonstrując ten swój jednostronny uśmieszek, który nie obnażał zębów, tylko unosił w górę jeden kącik ust, gdy dawała wyraz czemuś niechcianemu. Powiedziała: „No dobrze, skoro tak zależy ci na tym drzewie, chyba możemy je zostawić”. Na końcu ogrodu rosła stara grusza, teraz równie wysoka jak dom, kilka sczerniałych liści nadal trzymało się gałęzi na szczycie.
Czujniki systemu alarmowego spowodowały włączenie oświetlenia; lampy były sprytnie ukryte, umiejscowione tak, by oświetlać poszczególne elementy ogrodu, jak twierdziła Laura. Andy pragnął ciemności, więc wyłączył światła. Pozostała jedynie krwawoczerwona poświata nocnego miasta. A najbar-najbardziej pragnął rozjaśnionego gwiazdami mroku nocy na otwartej przestrzeni. Westwick może i miało jakieś pretensje, lecz w gruncie rzeczy było po prostu tylko jedną z części brudnej starej metropolii. — To ty, Andy? Jezu! Jasna cholera, kto to? I gdzie jest? — Hej! Nie poznajesz. To ja, Pascal. Jestem tutaj, na murze. Tak, jakiś cień poruszał się w ciemnościach. Andy rozpoznał akcent, zbliżony do amerykańskiego. Sześć stóp nad ziemią Pascal spacerował po szczycie muru oddzielającego ich posesje, machając nad głową ramionami dla zachowania równowagi. Był ubrany całkowicie na czarno, sylwetka ledwo zarysowana w pomroce, Milk Tray Man. — Zaczekaj, idę. Zatrzęsły się gałęzie drzew. Gibki jak pantera to on nie był. Pascal ciężko spadł na ziemię, zatoczył się na boki, stracił równowagę, zaklął, wstał, rozmasował rękę, wydłubał żwir z dłoni. Następnie dał susa naprzód. — Jak się masz, Andy? Uścisk. Ramiona obejmują Andy’ego, pierś przyciśnięta do piersi. Zapach płynu po goleniu i wyrazista woń ciała Pascala. Andy stał niewzruszony; tuli mnie do siebie gej, a ja nie robię z tego problemu, nie zachwieję się. Pascal miał na sobie czarny sweter z golfem, bardzo miękki. Prawdopodobnie z kaszmiru. — A zresztą nie musisz mówić, jak się czujesz — ciągnął Pascal. — Nie? TLR — Jesteś smutny, widzę. Pewnie miałeś niewesoły dzień. — No, tak. — Pogrzeb był ładny? Jeśli pogrzeb w ogóle może być ładny. Sądzę, że to możliwe. — Chyba tak. Ten facet grał z nami w kapeli, wiesz. — Laura nam mówiła. Ja nie wiedziałem. Jesteś muzykiem.
— Właściwie nie. Gramy sobie od czasu do czasu. Inni grają w golfa. — No ale muzyka to supersprawa. Muzyka pomaga mi, kiedy mam podły nastrój. Niski murek otaczał miejsce, które tworzyło niegdyś kwiatową rabatę. Pascal usiadł na nim nieco teatralnie, by jasno zaznaczyć, że po nim nie można spodziewać się żadnych konwencjonalnych zachowań w żadnych okolicznościach. — Możesz poczęstować mnie drinkiem — rzekł. Andy zorientował się, że w jednym ręku trzyma butelkę, w drugim szklankę. — Przyniosę szklankę. — Nie trzeba. Możemy pić z jednej lub któryś z nas może pić z butelki. Wszystko jedno. Idiotycznie było sterczeć tak nad Pascalem, zatem Andy zgiął swe oporne kolana i przycupnął obok. Nalał whisky na dwa palce i podał szklankę Pascalowi, butelkę zatrzymując dla siebie. Pascal wyciągnął rękę, by wznieść toast. — Za tych, którzy odeszli. Tak się chyba mówi, co? — Tak mawiali ci, którzy byli na wojnie. Mój ojciec tak mówił. — Opowiedz mi o ojcu. Nie, opowiedz o przyjacielu. Chcę wiedzieć wszystko, ale najpierw opowiedz o nim. W końcu to jego dzień. A ty się wszystkim zająłeś. Wszystko zorganizowałeś, bo on nikogo nie miał, zgadza się? — Tak przypuszczam. — Andy, zrobiłeś coś wspaniałego. — Każdy postąpiłby tak samo. Nieprawda. Ta sprzeczka o pogrzeb była niespodzianką roku. Do czego by doszło, gdyby nie jego perswazje? Sam i Rhys zrzuciliby odpowiedzialność na miasto. Mogiła dla ubogich. Dziwne, że przez długie lata, a nawet dekady, nazywa się ludzi przyjaciółmi, niby zna się ich na wylot, a tymczasem ma się o nich całkowicie błędne wyobrażenie. — Więc ten twój przyjaciel… Jaki on był? — George. Hm, od czego by tu zacząć? Można rzec, że był zwariowany. Na angielski sposób. Ekscentryczny — Andy recytował komunały, jakimi raczono go przy drzwiach krematorium.
Po chwili w jego pamięci pojawił się kalejdoskop George’a, tysiąc obrazów wirujących przed oczyma wyobraźni. George w rogu pubu z kuflem piwa. George w stroju motocyklowym udający Darma Vadera. George wolno wyciągający woreczek trawy z górnej kieszeni kurtki, nucący tytułowy temat zTLR Hancock’s Half Hour. Kościste palce George’a na gitarze, zakrzywione na szyjce instrumentu, płaskie na strunach. George kopiący jakiś sprzęt, który go drażnił. — Był zabawnym gościem. Wszystkim wymyślał przezwiska. Na przykład gdybyś miał na imię Dave, nazywałby cię Groźnym Davem. Duży Paul. Wściekły John. Nadał przezwiska wszystkim w zespole. Rhys „Jajcarz” Pritchard na perkusji. Sam „Paluszek” Chudleigh. Mickey „Smutas” O’Ryder. Andy „Boski” Forrest, to ja. W ciemności wyczuł uśmiech Pascala. — Pojechałem do jego mieszkania. Właściwie pokoju. To było istne wysypisko śmieci. Fascynowały go wysypiska, kontenery, śmieci, kubły. Nie potrafił się oprzeć, musiał zajrzeć, przeszukać zawartość, coś ocalić. Podobało mu się wszystko, co zepsute, fragmenty starej porcelany, kawałki plastiku, dziurawe wiaderka, krzesła z połamanymi nogami. Jego pokój był składem wszelakich rupieci. Rzeczy bezużytecznych, wyrzuconych, wybrakowanych, niemodnych — to lubił… Opowiadał stare dowcipy kabaretowe, które tak naprawdę wcale nie były dowcipami. Na przykład: „Jeśli jednonoga kaczka potrzebuje pół godziny na opłynięcie koła o średnicy dwóch metrów, ile czasu zajmie karaluchowi przepełznięcie przez baryłkę melasy?” Albo opowiadał kawał o człowieku, który nauczył swego konia żyć powietrzem, czy o starszej damie zwiedzającej stocznie i pytającej robotnika, czy on aluminiuje, czy mie-miedziuje. Pascal zachichotał. — Przepraszam — rzekł, przeciągając dłonią po twarzy, jakby mógł zetrzeć w ten sposób uśmiech. — To śmieszne, sam nie wiem dlaczego. — Tak, śmieszne i nie wiadomo dlaczego. Miał w zanadrzu całą masę takich historii. Pewnie było to konsekwencją jego życia na marginesie. Potrafił mówić backslangiem. Wiesz, co to takiego? Był to język klasy robotniczej, rodzaj żargonu wymysłonego po to, by móc porozumiewać się w
sposób niezrozumiały dla władz. Cockney, rymujący się slang, również należał do tego języka, ale był zaledwie jego cząstką. George mówił, że nauczył się go od matki. Czasem gdy ktoś go zirytował, zaczynał bluzgać na niego w backslangu. Brzmiało to jak gadanina Stanleya Unwina. Kompletne brednie. Zresztą Stanleya Unwina też potrafił parodiować. Zaczął tak kiedyś przy jednym facecie, który władował się do knajpy i go uderzył. Musieliśmy ich rozdzielać. — Jak to brzmiało? Co to w ogóle za jeden, ten Stanley coś tam? — Pewnie o nim nie słyszałeś. Gdzie dorastałeś? — W Kanadzie. Jestem Kanadyjczykiem. Moja rodzina pochodzi z Algierii. Studiowałem w Paryżu, kiedy poznałem Charlesa. Ale mój dom jest w Kanadzie. — Być może coś o nim słyszałeś, ale większość angielskich rzeczy nie wychodzi poza granice kraju. Większość angielskiej muzyki, filmów, komedii. Nie trafiają do innych. Stanley Unwin był komikiem, który mówił zabawnymi, zmyślonymi słowami. George go naśladował. Lubił też Kena Campbella. Wszystkie te szurnięte angielskie pomysły, kompletne wariactwa. Ivora Cutiera. Petera Cooka. TLR Kennetha Horne’a. Iana Dury’ego — słyszałeś o nim? Wyczuwał w mroku niezrozumienie. Chłopak bardzo się starał, lecz nie posiadał właściwych narzędzi. Bez korzeni, bez domu, o określonej orientacji seksualnej, nowoczesny. Jakże miał rozumieć? A jednak próbował. — Filmy z serii Carry on? The Bonzo Dog Doo Dah Band. Neil Innes. Viv Stanshall. To wszystko nic ci nie mówi. Byli jeszcze przed Latającym Cyrkiem Monty Pythona. — Przed Monty Pythonem? — zdumiał się Pascal. — Tak, no, powiedzmy, że pochodzą z tego samego okresu. W każdym razie wywarli wpływ na nasze pokolenie. — Nigdy bym nie pomyślał. Wasze pokolenie. Nie wyglądasz… nie sprawiasz wrażenia osoby w tym wieku. — George był nieco starszy od reszty. Trzymaliśmy się razem w szkole plastycznej. George’a wywalili z kilku szkół, stracił parę lat. Mówił, że urodził się w dniu ZW. Zwycięstwa na wschodzie. Albo w dniu ZE. Zwycięstwa w Europie. Albo ZA. Zwycięstwa na Atlantyku. ZP. Zwycięstwa na Pacyfiku. Albo w dniu ZS. Zwycięstwa w Skandynawii. A może w Szwajcarii.
Pascal otulił się ramionami i rozbawiony wypuścił ze świstem powietrze. — Po wojnie ludzie mówili w taki sposób. W wojsku używało się tylko inicjałów. Werbowano ludzi. — Ty też się zaciągnąłeś? Andy czuł, że nawet w półmroku wielkie czarne oczy błądzą ciekawie po jego ramionach i twarzy. — Nie, werbunek skończył się, zanim dostatecznie urosłem. Ale ktoś starszy o dziesięć, piętnaście lat, musiał brać w tym udział. Twój ojciec, nauczyciel czy szef, z pewnością. Wtedy należało to do kultury. — To wiele wyjaśnia. — Tak? Czuję się lepiej. Jestem odprężony. Chyba dość mocno zmęczony. Ale nie jest mi zimno, co zapewne należy przypisać whisky. Andy napełnił szklankę Pascala i poczuł, że chwieje się na wąskim murku. Spokojnie. Emocji dziś nie brakowało. — Na przykład to, dlaczego ludzie potrafią być tacy chłodni. Można by myśleć, że mają wszystko gdzieś. Wiesz, byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że zrobiłeś tak wiele dla przyjaciela. Sądziłem, że tutaj wszyscy są tacy sami, nie patrzą na siebie na ulicy, z nikim nie rozmawiają. Ale ty jesteś inny. Zauważyłem to od razu. Może i miał ochotę na odrobinę pochlebstwa. W pracy na własny rachunek brakowało tych codziennych wylewnych powitań, jakie były udziałem człowieka najemnego. Najlepszą częścią pracy najemnej. W biurze na zadupiu nikt z człowiekiem nie gadał, nikomu nie opłacało się całować cię w tyłek. Zgoda, to wszystko kit i pierdoły, czasem jednak taki kit pomaga. Dzień w dzień żadnego dzień dobry ani nawet sztucznego uśmiechu recepcjonistki. A za bycie mężem i ojcem nie rozdawali medali, to na pewno. I T L R Pascal o tym wiedział. Po prostu wiedział. Miał szósty zmysł do wykrywania czułych punktów. Od razu przystąpił do działania, zaczął mówić miękkim głosem, spoglądać na Andy’ego co drugie zdanie, chociaż w mroku to spojrzenie sprowadzało się zaledwie do błysku białek oczu. — Pomyślałem sobie, oto cudowny mężczyzna. Okej, masz tyle lat, ile masz, ale jesteś wspaniałym mężczyzną. A do tego porządnym człowiekiem. Porządnym człowiekiem, który robi to, co mu serce dyktuje. Co mam powiedzieć? Czy muszę coś mówić? Cóż mogę rzec, żeby nie brzmiało głupawo?
— Kiedy cię poznałem, poczułem, że jesteś właśnie taki, ale nieszczęśliwy, ponieważ wszędzie wokół ciebie są ludzie inni niż ty, zwykłe maszyny, które nie potrafią czuć tak jak ty. Ty zaś udawałeś, że jesteś tacy jak oni. Przez cały czas, gdzieś w głębi, tutaj… Pascal pochylił się i dotknął czubka głowy Andy’ego, dokładnie w miejscu, gdzie włosy są najrzadsze. Pełny luz. Nie ruszaj się. Żadnej reakcji, wszystko absolutnie w normie. Nie panikuj tylko dlatego, że dotknął cię gej. Jest ciemno, może nie zauważy przerzedzających się włosów. — W głębi duszy, w głębi serca wiedziałeś, jaki jesteś naprawdę. Życie w ten sposób ogromnie wy-czerpuje, nie uważasz? Emocjonalnie jesteś ciągle zmęczony. Chcesz dawać, ale nieustannie dajesz z niczego. Myślę, że takie życie to heroizm. Dobra. Stop. Za wiele. Może to i prawda, ale jak na rozmowę za wiele. Zwłaszcza teraz, po kilku dniach żalu i biadolenia nad utratą przyjaciela w towarzystwie trzech mężczyzn, którzy mieli zamiar udawać, że nic się nie stało, teraz, kiedy bliskość kojarzyła się z ciepłym łóżkiem. A jednak dzieciak używa swoich szarych komórek. Andy przypuszczał, że Pascal myśli wyłącznie o czubku własnego nosa i przysparzaniu kłopotów. Nagle Pascal wyłonił się z mroku tuż przy twarzy Andy’ego i go pocałował. W usta. Jedną ręką przytrzymał jego twarz, drugą otoczył ramiona, przycisnął do siebie i pocałował. Hola. Nie. Bardzo przyjemny pocałunek, miękkie wargi, mocny, chłodny, suchy. Pocałunek pełen intencji, pocałunek złożony z poważnym zamiarem, pocałunek, jakiego można się spodziewać po mężczyźnie z ramionami Berniniego. O Boże, teraz wsuwa język. Jaki napalony! Nie, nie. Przestań, przestań natychmiast, po prostu przestań. Andy znalazł się na żwirze przynajmniej sześć stóp od źródła zagrożenia. Skręcił nogę w kolanie, usta mu płonęły. I coś więcej niż usta. Nie podchodź tam. Whisky rozlała się na ziemię. Butelkę nadal trzymał w ręku. Odstawił ją ostrożnie na narożnik cokołu. — To była pomyłka — oznajmił. Pascal wstał i zbliżył się. Koszmar. Nie stój tak, nie stój, nie stój tak blisko mnie. — Nie — rzekł bardzo łagodnie. — Było miło. Podobało ci się. Lubisz mnie. I ja cię lubię, chcę, żebyś był szczęśliwy. Smucisz się, a ja chcę ci pomóc. To nic złego, prawda? — Nie lubię cię w taki sposób. Jestem hetero i nigdy nie było inaczej. Nie
chcę się w nic pakować. TLR Jestem szczęśliwym mężem. Pascal gładził teraz jego ramię, starając się sprowokować Andy’ego do złapania jego dłoni. — W to nie uwierzę. W ten tekst o szczęśliwym mężu. Nie jesteś szczęśliwy, ja to wiem. Twoja żona też nie jest szczęśliwa. Psiakrew, kolejna puszka Pandory. Skąd on wie? Czy spędzają całe dnie na szpiegowaniu sąsiadów? Czy podsłuchują przy ścianach ze szklankami przy uchu, włamują się do jego komputera, założyli podsłuch na jego telefonie? Nie ich interes. — Jesteśmy małżeństwem od dawna. Od szesnastu lat. Po tylu latach nie żyje się jak para młodych kochanków. — Oczywiście, że nie. Ale ona robi rzeczy, w które nawet byś nie uwierzył. Zwierza się Charlesowi, wiesz. Są jak najlepsi kumple. Jestem naprawdę zazdrosny. Wiesz, co ona wyprawia? Umawia się z facetami. Wiedziałeś o tym? — Nie wierzę. — Wolna wola. Opowiadała Charlesowi, że umawia się i uprawia seks z mężczyznami, których poznaje za pośrednictwem jakiejś agencji kojarzącej pary. Agencji dla ludzi z par małżeńskich. Nieustannie. Każdego tygodnia. Idzie z nimi do hotelu, tylko dla seksu. Pascal usiłuje wsadzić kij w mrowisko. Cieknie mu ślinka na widok mojego tyłka. To wszystko brednie, głodne kawałki. — To jakiś absurd. Laura nigdy by czegoś podobnego nie zrobiła. — Tak mówiła. Byłem tam, słyszałem ich rozmowę. Zresztą, sam mi potem powiedział. Niezwykłe zachowanie, jak na kobietę. — To bujda, Pascal. Zmyślona przez ciebie gra. Nie kombinuj, ja tego nie lubię. — Żadna gra, nic nie kręcę, słowo. Zapytaj ją. Zapytaj, co robi. Ona twierdzi, że to bezpieczne. Pozbawione uczucia, a więc bezpieczne. Może ona nie angażuje w to emocji. Ale zapomina o tobie. — Wyssałeś to z palca, żeby mnie ukarać, bo nie chcę dać się przelecieć. — Cóż, nie przeczę, jestem rozczarowany i bardzo chciałbym się z tobą kochać. Za każdym razem, kiedy cię widzę, mam ochotę cię dotknąć. — Dłoń Pascala objęła ramię Andy’ego niczym bransoleta, zacieśnił uścisk,
wbijając mu palce w ciało. — Mężczyzna taki jak ty, postawny, z krwi i kości, bardzo mnie rajcuje. Jeśli nie masz w tej chwili nastroju, w porządku, wyluzuj. Co mam robić? Ale niczego nie zmyśliłem. Zapytaj ją. To prawda. Mydlisz sobie oczy, jeśli uważasz, że twoje małżeństwo jest szczęśliwe. Andy wyrwał się z uścisku. — Idź do domu, Pascal. — Zapytaj ją, skoro nie wierzysz. — Idź już, Pascal. Idź. TLR Nie popychaj go. Nie dotykaj. Żadnego kontaktu. Nie dawaj mu pretekstu. Nie wdawaj się w przepychankę z młodszym, silniejszym mężczyzną który pragnie cię dotknąć. Pascal podniósł ręce do góry w geście poddania. — Okej, okej, już sobie idę. Zresztą jest zimno. Ale nie zapomnij o wszystkim zaraz po wejściu do domu. Chciałbym powiedzieć, że cię kocham. I nie chodzi mi tylko o seks. Masz problem. Ja jestem rozwiązaniem. Czekam, znajdziesz mnie po drugiej stronie muru. Wyciągnął przed siebie wyprostowane ramię i wycelował palec w pierś Andy’ego, cofając się kilka kroków, następnie odwrócił się i skoczył na treliaż. Teraz było go dobrze widać w świetle padającym z domu na ogród. Zwaliło się kilka gałęzi, trzasnęła kratka, gdy się po niej gramolił. Wreszcie zniknął. Chwała Bogu. Wreszcie spokój. Przynajmniej przez chwilę. Andy wrócił do domu, własnego domu, domu całej jego rodziny, do czterech ścian, które będą go chronić, i zaryglował drzwi kuchenne. — Trochę późno, co? — To była Laura. Stała na drugim końcu pokoju, starając się z całej mocy zachować równowagę na wysokich obcasach, zwrócona plecami do ściany, z założonymi ramionami. Andy miał męczący dzień, a widok Laury uderzył go jak mokra poduszka. — To tylko Pascal. Czego się oba-wiasz? Że wtargnie tu i cię zgwałci? — Nie było cię w domu. — Byłam obok. — Jak zwykle. — Tak, jak zwykle byłam u sąsiadów, rozmawiając z kimś, z kim warto rozmawiać. Absolutnie żadnych emocji. Wszystko dzieje się po drugiej stronie szklanej ściany. Mężczyzna zamknięty w bańce, nic nie może go dotknąć. Dlaczego jej nie zapytasz, skoro mi nie wierzysz? Umawia się z innymi
facetami. Uprawia z nimi seks. Z innymi mężczyznami. Twierdzi, że to bezpieczne, bo odbywa się bez uczuć. Może dla niej. Znajdowali się teraz pośrodku pokoju, mierząc się wzrokiem jak bokserzy na ringu. — I co mi powiesz, Lauro? — Co to znaczy, co powiem? Siedzieliśmy z Charlesem, popijając drinka, kiedy ty i Pascal postanowiliście dostarczyć nam rozrywki. — Znasz Pascala. Chciał narobić bigosu. — Jakoś go nie odepchnąłeś. — Jak również nie przygarnąłem go do siebie i nie wetknąłem mu języka w gardło. Mam cię. Laura prychnęła i ciaśniej otoczyła się ramionami. Kiedyś ten gest wydawał mu się pociągający. Piersi wędrowały w górę, ramiona się prostowały, cała postać nabierała pewności siebie. Choć nie można powiedzieć, by Laurze kiedykolwiek tej pewności brakowało. Teraz jednak ta poza na niego nie działała. TLR — Powiedział mi coś o tobie. — O mnie? Sterczałeś na tym przenikliwym ziąbie, śliniąc się z jakimś lalusiowatym gówniarzem, i twierdzisz, że rozmawiałeś na mój temat? No tak, oto cała Laura. Stawić czoło, zmusić do odwrócenia wzroku, wywrócić kota ogonem, nigdy się nie poddać. Teraz uwierzył. Był pewien. Robiła to naprawdę, ona… zabrakło mu słów na określenie jej występku. Ale w taki sposób zachowywała się zawsze, gdy czuła się zagrożona. Chodzi z nimi do hotelu, tylko dla seksu. — Spałaś kiedyś z innym mężczyzną, Lauro? — Nie bądź melodramatyczny. — Od kiedy się pobraliśmy. Zdradzałaś mnie? Pytanie gdzieś z wyżyn, wysoko ponad strefą uczuć. Powinienem czuć niesmak. Co się dzieje? — Nie, nie zdradzałam. A ty? — Od kiedy jesteśmy małżeństwem nigdy z nikim się nie kochałaś? — Tak żeby było to coś znaczącego — nie. Nie angażuję się uczuciowo, więc jest bezpiecznie. — Co to ma oznaczać? Jaki rodzaj niewierności się nie liczy? Podejście dość filozoficzne. Nie mo-gę uwierzyć, że jestem taki opanowany. Dlaczego nie wydzieram się jak opętany, nie wypłakuję oczu, nie gryzę dywanu?
— No… gdybym miała z kimś romans. Gdybym się zakochała. Niczego takiego nie zrobiłam. A skoro już o tym rozmawiamy, miałam taką okazję. Kolega z pracy. Dałam mu kosza. Nie miałam ochoty ryzykować. Chce mi powiedzieć. Znam tę minę, tę okropnie zlęknioną minę, która oznacza, że chce się przyznać. Nie potrafi dłużej z tym żyć, nawinąłem się jej pod rękę, więc zamierza się wygadać. Nie jestem paranoikiem, znam ten wyraz twarzy. Dlatego zwierzała się Charlesowi, lecz to nie wystarczyło. Może właśnie dlatego tak kieruje rozmową, żebyśmy doszli do sedna i żeby mogła wszystko z siebie wyrzucić. Taka jest Laura, to bardzo w jej stylu. Stali naprzeciw siebie po dwóch stronach kuchni, Laura opierała się o ociekacz, Andy opierał się o kuchenkę, nogi tajały mu w cieple wielkiego domowego statku-bazy. — Nie chciałaś ryzykować. A jakie teraz podejmujesz ryzyko? — Przypuszczam, że ci powiedział. Musiał dowiedzieć się od Charlesa albo czaił się gdzieś w domu. Wiecznie się czai. — To również jego dom, ma prawo. Mów, co to za ryzyko? — Zrobiłam to dla nas. Dla ciebie. Bez zaangażowania. Zaczęło go mdlić. Może zawiniła whisky, w każdym razie poczuł nudności. Wsparł się na obramowaniu kuchenki. — Co zrobiłaś? TLR — Odpowiedziałam na ogłoszenie. W gazecie. Dla małżonków. To agencja, która ułatwia kontakt z ludźmi znajdującymi się w takiej samej sytuacji, którzy mają mężów i żony, którzy są naprawdę oddani swoim małżonkom, lecz pragną czegoś więcej. — Więc spotykasz się z mężczyznami i uprawiasz z nimi seks w hotelach. Tak? — Tak. Przecież nie pójdziemy razem do domu. — Trudno mi połączyć zaangażowanie w związek i włóczenie się z obcymi mężczyznami po hotelach. A jakbyś zareagowała, gdybym ci powiedział, że zadawałem się na przykład z prostytutkami? — Powiedziałabym, że to to samo. Prawie to samo. — Nie czułabyś obrzydzenia? We mnie budzi to wstręt. Robi mi się niedobrze. Fizycznie niedobrze. — Tak jak mnie, gdy przyglądałam się tobie z Pascalem. — Widziałaś to, co chciałaś zobaczyć. Znasz mnie, znasz jego. Już
przerabialiśmy ten temat. — Czy ty nie rozumiesz? — podniosła głos, niczym przedstawicielka rasy panów tłumacząca maluczkim, co się stało. — Co miałam robić? Nie przyszedł mi do głowy żaden inny pomysł. Kiedy straciłeś pracę, bardzo się zmieniłeś. Cały wigor, przenikliwość, wszystko, co w tobie kochałam, nagle zniknęło. Stałeś się… taką kluchą, szwendającą się po kuchni w rozlazłym dresie i bez butów. Bywały takie dni, kiedy po powrocie do domu czułam, że wolałabym umrzeć, niż się z tobą pieprzyć. — Dzięki. — Nie myślałeś o mnie. Pracowałeś o każdej porze, skakałeś wokół dziewczynek, a mnie zaniedbywałeś. — Przepraszam. Dlaczego? Dlaczego to powiedziałem? Usiłuje zrzucić na mnie winę, dlaczego jej na to pozwalam? — Łatwo ci powiedzieć. Nie masz pojęcia, przez co przeszłam. — To mnie wylano z pracy. To ja musiałem spłacać hipotekę. — I wiemy o tym aż za dobrze. Musiałam coś zrobić, Andy. — Ale dlaczego akurat to? Wzruszyła ramionami. Niegdyś wyglądało to tak szykownie. — To było rozwiązanie. Dostawałam obłędu. Niektóre kobiety faktycznie nie przepadają za seksem. Ja do nich nie należę. Cielesność jest dla mnie istotna, a dodatkowa gra w tenisa niezupełnie zaspokajała moje potrzeby. Taki cios w chwili, kiedy człowiek myśli, że najgorsze ma już za sobą. Wydaje mu się, że przetrwał burzę, a tymczasem okazuje się, że znalazł się w oku cyklonu. Andy czuł przenikający go na wskroś chłód, a ciepło kuchenki jedynie przypiekało mu skórę w kilku miejscach. Było mu zimno, jakby był tuszą wiszącą w gigantycznej chłodni, jakby upadł na śnieżnym polu i jakby spowił go świeży opad śniegu. Chłód prawie śmiertelny. Zdał sobie sprawę, że bardzo mocno zaciska dłonie na obramowaniu kuchenki. Kiedy zwolnił uchwyt, drżały mu ręce. Trzęsły się nawet ramiona. TLR W pokoju panowała cisza. Nie szumiało w rurach, wszystkie urządzenia były wyłączone, ucichła muzyka. Słyszał swój nierówny oddech. Śmierć, seks i zdrada, wszystko w jednym dniu. Gdyby był jakąś aparaturą, przestałby działać.
— Rozumiesz, prawda? — Okrutny głos, bezlitośnie tnący powietrze. Żadnego współczucia, żadnego wstydu. — Nie. — Odsunął się od kuchenki i stanął wyprostowany, przygotowując się do odejścia. — Dziś rano pożegnałem się z połową mego życia. W tej chwili nie rozumiem kompletnie niczego. Ponów próbę jutro. — Dokąd idziesz? — spytała, gdy był już prawie przy drzwiach. Tego jeszcze nie przemyślał, ale skoro zapytała, wybrał jedną z opcji. — Spać. I naprawdę nie mam ochoty na towarzystwo, jeśli ci to nie przeszkadza. — No a gdzie ja będę spać? Nie odpowiedział. ROZDZIAŁ 10 Mała czerwona corvetta — To co innego. — Jak to: co innego? — Tampon to tampon. Dla Mickeya zasadniczą sprawą było to, że on się tego rodzaju rzeczami nie zajmował. — To inny produkt. Zależy im na innym sposobie prezentacji. Nowatorskim. To nowy projekt, trzeba stworzyć całkowicie nowy charakter marki. Produkt jest adresowany do dziewczyny dwudziestoletniej, która prędzej padłaby trupem, niż używała tego samego produktu co jej matka. Myśl o dwudziestoletniej dziewczynie była dość pociągająca. Nie odezwał się. Siedem miesięcy i żadnego zlecenia. Nigdy nie bierz roboty dlatego, że jej potrzebujesz. George nie wpadnie już na partyjkę bilarda. Dyrektor do spraw kontaktów z klientami z KKDW nie przestawał trajkotać. — Mickey, byłeś najistotniejszym wabikiem. Mało nie posikali się ze szczęścia, kiedy powiedzieliśmy, że moglibyśmy cię do tego zwerbować. Główny dyrektor artystyczny uważa, że ten numer z fortepianem to dzieło sztuki. Powiedział, że powinno trafić do muzeum. Nie mów, że masz zamiar wysłać mnie na drzewo. — Znaczy zna się na rzeczy. — Bardzo poważny człowiek. Jeden z tych facetów z kozią bródką, którzy co niedziela zabierają dzieci do Tate Modern. Mickey zaprowadził swego syna do galerii raz. Joe miał wtedy jakieś dwanaście lat, na tyle dużo, T L R by się czymś zainteresować. Obleciał wszystko w takim tempie, jak spieszący się do pracy pasażer metra, po czym uznał, że czas wracać do
domu. Absolutnie żadnych przeżyć artystycznych. Mój własny syn, przybysz z innego świata. Czy Draco by się tego podjął? Czy Draco parał się kiedyś reklamą środków higieny? Czy Draco był kiedyś siedem miesięcy bez pracy? Draco znał pewnie więcej dwudziestoletnich dziewczyn niż on. — To potężny rynek, Mickey. Naprawdę chcielibyśmy w to wejść. — Dobra. Biorę. — Super. Naprawdę bomba. Spotkanie odbędzie się w Mediolanie, zaraz poślę po bilety. W jego pamięci pojawił się wyraźny obraz George’a parodiującego Johna Cleese’a: „Zasada numer jeden, żadnych środków higieny. Zasada numer dwa, nie ma zasady numer dwa. Zasada numer trzy, żadnych środków higieny”. Piwo. Pił piwo, nie ma sprawy. Samochody, owszem, jeździł samochodami, z tym też nie ma problemu. Usługi finansowe, korzystał z usług finansowych, okej. Środki higieny dla kobiet. Brak danych. W kuchni zastał Mo pijącą herbatę przed wyjściem do pracy. — Używałabyś tej samej marki tamponów co twoja matka? — Sądziłam, że nie zajmujesz się środkami higieny? Informacja to potęga, nie udzielaj informacji. — No ale czy byś używała? Na początku? — Tampony dopiero zostały wymyślone. Ludzie uważali, że to niemoralny wynalazek. Jeśli któraś mogła go sobie wsadzić, to wiadomo, że się puszczała — A później? Był jakiś problem z używaniem tego co matka? Znowu to samo, ta sama mina, którą zrobiła, gdy przyłapała go, jak przygląda się jej przy basenie. Okiennice zamknięte, światła zgaszone, wyjechałam daleko, tam, gdzie nie można mnie zranić. — Moja matka zmarła w zeszłym roku — rzekła supersłodziutkim tonem zirytowanej nauczycielki, usiłującej nie stracić panowania nad sobą przy nieznośnym dziecku. — A ja nie miałam okresu dłużej, niż sięgam pamięcią. Może zapytasz kogoś innego? — Musisz cokolwiek pamiętać. — Moja matka nie rozmawiała o miesiączkach. Kiedy dostałam pierwszy okres, udawała, że nic się nie dzieje. A ja myślałam, że mam raka albo jakieś
inne paskudztwo i wykrwawię się na śmierć. Po trzecim razie poszłam do szkolnej pielęgniarki i poprosiłam o odesłanie mnie do szpitala. Wszyscy się ze mnie nabijali, ponieważ w mojej klasie zaczęłam miesiączkować jako pierwsza. Miałam dopiero dziewięć lat. W czymś ci to pomogło? — W pewnym sensie. Nigdy nie wiadomo, co może wprawić kobietę w zły nastrój. Następnego dnia o czwartej rano w pomarańczowej poświacie skrzyżowania Acorn Mickey zjechał z drogi do Westwick na autostradę w kierunku lotniska. Jego auto kołysało się na luksusowym zawieszeniu. Nagle zupełnie znikąd przyszła mu do głowy corvetta. Klasyczna corvetta stingray, wczesny T L R model z roku ‘64 albo ‘65, sprzed wersji Jamesa Bonda. Boski wóz. Corvetta wykonywała perfekcyjny manewr, zanim człowiek zdążył zorientować się, co się dzieje. Pusta droga, żadnych wyzwań. Wspomnienia pomagają zabić czas. Mickey poszukał w pamięci wycinków z maszyną swoich marzeń w roli głównej. Znalazł fragment, jak w wieku trzynastu lat stoi na przystanku autobusowym przy ponurej ulicy, kopie jakieś śmieci pod pretekstem rozgrzania się i z pasją marzy o nowej corvetcie stingray. Mała corvetta mknąca za rogiem ulicy jego dzieciństwa. Jeździła zawadiacko, z fantazją, z zadartym kuprem, warcząc przez podwójną rurę wydechową, skrząc się chromem; smuga czerwieni w mroku szczenięcych wspomnień. Doskonale pamiętał, że o niej marzył. A czy ją miał? Musiał mieć corvettę. Miał niemal wszystko, czego pragnął. Nie. Nie przypomina sobie żadnej corvetty. Mickey zmarszczył czoło. Niesprawiedliwe. Był rozczarowany. Znowu w jego pamięci pojawił się George spuszczający wzrok i mówiący: „Wiek rozczarowań bywa niebezpieczny, Cynthio”. Mickey wymyślił nazwę dla swego obecnego auta: „To Coś”. To Coś śmigało pasem szybkiego ruchu. To Coś miało automatyczną skrzynię biegów. Poruszało się jak ciężarna bawolica i go wnerwiało. Na pewno prowadził kiedyś corvettę. Może wypożyczył ją na czas zdjęć. Jedną z niewątpliwych zalet Westwick był fakt, że przy pustej drodze i szybkiej jeździe lewym pasem można było dotrzeć na Heathrow w dziesięć minut. W dali po lewej stronie ujrzał lecący nisko odrzutowiec, blady kształt,
zbiór światełek. Lotnisko wyłaniało się po drugiej stronie autostrady, oślepiający blask za trawiastym wzniesieniem. Mickey jechał do Mediolanu w ponury czwartkowy poranek, by dyskutować na temat tamponów. Jeden z pasów startowych kończył się tak blisko drogi, że samolot musiał przelatywać tuż ponad wysokimi latarniami. Tuż ponad dachem Tego Czegoś. Tuż ponad jego głową. Bardzo w stylu Ridleya Scotta, światła pod spodem, pomarańczowa mgiełka, latarnie na wysokich słupach. Niewiarygodne, jak nisko latają samoloty. Mickeyowi wydawało się, że może niemal podnieść rękę i dotknąć podwozia. Spójrz, kochanie, to puszka pełna ludzi. Czy rzeczywiście miał kiedyś corvettę? I sprzedał? Albo rozbił? Czy ktoś mu ją buchnął? A może tylko wypożyczył ją kiedyś na czas zdjęć? Brakowało danych, które rozstrzygnęłyby te wątpliwości. Nie miał, cholera, pojęcia. Tak więc samochód z jego młodzieńczych marzeń mignął gdzieś na skraju pola widzenia. Kula, której nie słyszysz, zabija cię. Samolot, którego nie widzisz, rozbija się nad twoją głową. Mickey przyłapał własne życie na gorącym uczynku w chwili, kiedy chciało mu się wymknąć. To Coś zapomniało o przyzwoitym zachowaniu. Kierownica skręciła mu się w dłoniach. Autem gwałtownie rzuciło w poprzek drogi. Mickey poczuł, jak wali mu serce. TLR Złapał gumę. Ryk odrzutowca zagłuszył trzask. Odzyskał panowanie nad autem i zjechał na twarde pobocze, omijając kilka ciężarówek. Głupie Coś. Śmierdzi gumą. Przejeżdżając obok, kierowca ostatniej z ciężarówek odwrócił do Mickeya trupio bladą twarz. O tak wczesnej porze na drodze panował słaby ruch. Jedzie do Mediolanu. Praca. Kolejna praca, kolejne spotkanie, kolejny klient, kolejne honorarium. Środki higieniczne dla kobiet. Dwudziestoletnia dziewczyna. Gorączkowe zdjęcia, zastrzyk seksu, sporo wzajemnego poklepywania po plecach, pokaźny czek i może nagroda. Jak w banku. Kolejny sukces nagradzanego reżysera filmów reklamowych, Mickeya Rydera. Nagradzanego reżysera-milionera Mickeya Rydera. W jego życiu wszystko miało być jak w banku. Nadlatywał samolot, którego nie słyszał.
Swąd gumy. Czarny pas na jezdni — to wszystko, co zostało z przedniej lewej opony. Głupie Coś, głupi samochód. Mickey miał czyste paznokcie i nową kurtkę z czarnej cielęcej skóry, aksamitnej w dotyku jak skórka brzoskwini. Miał też umowę z pięciogwiazdkową pomocą drogową oraz najbardziej wypasioną motorolę. W motoroli nie było zasięgu. Może z powodu bliskości lotniska wyłączano przekazy. Mickey wyjął portfel z kieszeni kurtki i zaczął iść poboczem do telefonu alarmowego. Jego ojciec sam zmieniał koła. Zakasywał rękawy i zostawiał zdenerwowaną matkę na siedzeniu pasażera, podczas gdy jego zesztywniałe, stare palce majstrowały przy lewarku. Ojciec nie żył od dawna. Nie było go już wśród nas, jak mawiały jego ciotki. A w opinii własnego syna, nie było go nigdy. Nie jego wina, tylko pokolenia. Mickey czuł się głupio z narzędziami w ręku, a poza tym lubił mieć czyste paznokcie. Przy budce telefonicznej Mickey obrócił się i ujrzał samolot, którego nie słyszał. Mały, tkwiący na niebie ponad głupim autem jak kura sadowiąca się na jajach. Wspaniały widok. Zgoda, trochę oklepany, niemniej jednak piękny. To była sekwencja Johnny’ego Woo. Przednie podwozie zahaczyło o latarnię i ją złamało. Kiedy kadłub otarł się o słup, posypał się deszcz iskier. Wielka masa unoszącego się w powietrzu metalu runęła. Skrzydło się przechyliło, a potem wszystko gruchnęło z nieba. Tak jak ptak, pełen gracji w locie, pokraczny, kiedy ląduje. Spadło na jego głupi samochód. Łomot wypełnił jego głowę, poraził uszy, wstrząsnął kośćmi. Problem z Johnnym Woo był taki, że on wszystko wyolbrzymiał, a i tak pozostawał niedosyt. W miejscu, gdzie dolne skrzydło szurało po nawierzchni drogi, tryskały strumienie iskier. Towarzyszył temu okropny szczęk metalu. W kadłubie w pobliżu dziobu pojawiła się dziura, otwarte drzwi. W rzadkie powietrze świtu buchnął balon czerwonego ognia. Potem zaczął wydobywać się cuchnący dym, przesłonił światła. Pod tym wszystkim znalazł się głupi samochód Mickeya. Mickeyowi przemknął przed oczami obraz fortepianu. Fortepian był punktem kulminacyjnym jego życia. Przynajmniej życia twórczego. Jeśli stawiasz fortepian na moście, musisz go stamtąd strącić. Pokierował się wtedy logiką i dokonał cudu. W tym, co działo się teraz, też była logika. W jego T L R
samochodzie pękła opona, samolot runął na ziemię. Jeśli rozbija się samolot, muszą uznać cię za zaginionego. W drzwiach kadłuba zjawiła się na moment jakaś postać, lecz zaraz przesłoniły wszystko kłęby dymu. Spuszczono rękaw awaryjny. Daleko na przeciwnym pasie drogi kierowca ciężarówki w panice nacisnął hamulec. Wielka naczepa złożyła się w zwolnionym tempie jak scyzoryk i roztrzaskała na dwie części. Z bebechów samolotu wydobywał się czarny dym i unosił się słupem w górę. Mickey biegł w stronę wraku. Słyszał za sobą pisk opon, więcej samochodów starało się objechać ciężarówkę. Przed sobą widział dym. W ręku trzymał portfel. Zatrzymał się. Wybierał się do Mediolanu w ponury czwartkowy poranek. W portfelu miał paszport. Nadal był Wodzem i nie parał się reklamą środków higieny dla kobiet. Zastój, zmęczenie, dosyć, koniec. Olać to. Wyjął paszport. Wyjął kartę kredytową, kartę, której nigdy nie używał, kartę do konta, o którym nikt nie wiedział, a już przede wszystkim urząd skarbowy. Schwycił portfel za róg, ścisnął między palcem wskazującym a kciukiem i rzucił w dym. — Boli mnie pacha. — Pacha. — Doktor Carman przyjrzała się badawczo klatce piersiowej Alice. Doktor Carman, żona tamtego doktora Caimana, miała nowe okulary w cienkich oprawkach w stylu rosyjskich anarchistów oraz, niczym narzeczona Draculi, pasemko białych włosów na samym przodzie, które sterczało nad czołem. Dawno temu, jeszcze w czasach Magpies Montessori, wśród matek na placu zabaw panowało zawsze zgodne przekonanie, że Rachel Carman ma nie po kolei w głowie, teraz zaś sprawiała wrażenie osoby kompletnie zbzikowanej. Ale kimże ja jestem, żeby się na ten temat wypowiadać? Kobietą, która miota w ludzi zupą, która ma jedną pierś większą od drugiej? — Zauważyłam to wczoraj pod prysznicem. Kiedy namydliłam się pod pachami, zaczęło dotkliwie piec. — Zawsze miałaś jedną pierś większą? — Nie wiem. W ciągu ostatnich kilku miesięcy mocno straciłam na wadze. — Jak ci się to udało? Nie dość, że Rachel Carman nosiła dziwaczne okulary i ekscentryczne
białe pasemko, to zawsze była zaokrąglona, a teraz przypominała dwa gigantyczne bajgle ułożone jeden na drugim. Zawsze mówiła swoim pacjentom, że mają niedowagę, i wszyscy wiedzieli, że nie ma sensu pytać jej o nowe cudowne kuracje odchudzające. — Byłam zajęta w pracy, mieliśmy trochę kłopotów rodzinnych. Może słyszałaś. Sam się wyprowadził. Nawet nie mrugnęła. Doktor Carman nigdy nie traciła czasu na jałowe rozmowy. — Kontrolujesz piersi? — Czasem sprawdzam. TLR Chrząknięcie. Ta odpowiedź nie wywarła na Rachel dobrego wrażenia. — No to się im przyjrzyjmy, dobrze? Absolutnie dziwne uczucie stać tak topless przed Rachel Carman, matką Okropnych Bliźniaków, pochylającą się i uciskającą jej piersi. A potem obmacującą pachę. Była wrażliwa na dotyk. Nie, wręcz bolała. Następnie doktor Carman przyjrzała się uważnie jej piersiom i oświetliła je lampką do czytania. A właściwie poświeciła tylko na prawą pierś, tę większą, po tej samej stronie co obolała pacha. — Alice, masz tu spory guzek. — O Boże, naprawdę? Rachel energicznie wyciągnęła z szuflad formularze i zapisała je notatkami kreślonymi dramatycznie dużymi literami. — Natychmiast jedź do szpitala Helford, do kliniki onkologicznej na pierwszym piętrze. Zadzwonię tam i uprzedzę, żeby się ciebie spodziewali. — Powinnam być w sklepie. Mają przywieźć okucia do drzwi. Odpowiedziało jej surowe spojrzenie sponad okularów, pod wpływem którego uginały się nogi nawet dyrektorom szkoły. — Co ważniejsze, Alice: okucia czy zdrowie? — Te guzy są zazwyczaj łagodne, prawda? — Miejmy nadzieję. Jedź natychmiast. — Nie można z tym zaczekać do popołudnia? — Nie można czekać ani minuty, Alice. Ani minuty. Badanie nie trwa długo. Mam nadzieję, że robię tylko z igły widły. — Sięgnęła po słuchawkę i po chwili rozmawiała z sekretarką kliniki, żądając natychmiastowego przyjęcia swojej pacjentki. — Sprawa jest niezwykle pilna. Alice ponownie nałożyła biustonosz, nowy biustonosz o mniejszym
obwodzie i większych miseczkach, z których jedna była za luźna. — Przyjdź do mnie jutro — nakazała Rachel. — Będę już miała wyniki. Jesteś ubezpieczona w BUPA, prawda? — Tak. Osobiście. Sama opłacam swoje ubezpieczenie zdrowotne. Teraz jestem zupełnie dorosła. Z odrobiną dumy Alice włożyła sweter. Nie spytała: „A jak się mają Don i Benny?” Nie można było pytać Rachel o jej bliźniaki. Więzienie i resocjalizacja, wszyscy o tym wiedzieli. Tym razem żadnych komentarzy na temat La Maison. Rachel zazwyczaj miała coś do powiedzenia o cenach antyków Mo. Dzisiaj zabrakło towarzyskiej pogawędki, której należało spodziewać się po kobiecie z Westwick. A więc to rzeczywiście może być coś poważnego. Z drugiej strony, Rachel zawsze miała skłonność do przesady. Jaki dziś dzień? Dzień po pogrzebie George’a. Pogrzeb odbył się trzeciego stycznia. Dziś jest czwarty stycznia. Dzisiaj Daisy wraca do szkoły. Jest ósma z minutami. Powinienem być w kuchni i dopilnować, by zjadła swoje weetabiksy. Powinienem wstać. TLR Andy uniósł głowę. Próbował podnieść także ramiona. Ktoś wypełnił kołdrę ciężarkami i superklejem przylepił mu plecy do prześcieradła. Prawdopodobnie ta sama osoba zszyła mu powieki i skręciła mu zęby stalową śrubą blokując pracę ślinianek, co było wysoce nieprzyjemne. Nacięto mu również mięśnie brzucha. Nie dziwiłby się temu samopoczuciu, gdyby wcześniej wlał w siebie sześciopak piwa. Laura. Moja żona uważa, że ratuje nasze małżeństwo, uprawiając seks z nieznajomymi. Jest nawet klub dla takich jak ona. Usiadł. Wtedy dwa tysiące woltów przepłynęło przez śrubę w jego zębach. Z trudem otworzył powieki. Milion maciupkich, czerwonych chińskich rybaków szczerzyło zęby pod milionem maciupkich, czerwonych drzewek. Tapeta toile de coś tam. Był w pokoju gościnnym. Laura. Ktoś zalał mu betonem kolana. Wstanie z łóżka było kolejnym wyzwaniem. Chwycił się ozdobnego wezgłowia, chcąc się podeprzeć, a wtedy połowa rzeźbionych w zakrętasy pączków róży oderwała się i została mu w dłoni. Laura nie będzie zadowolona. No i dobrze.
Gdy dotarł do kuchni, okazało się, że dochodzi już dziesiąta. Nigdy, od pierwszego dnia, kiedy za-czął pracować w domu, nie wstał aż tak późno. Przez trzy lata. Przez dwa Boże Narodzenia. Ani razu, nawet w weekendy. Jego kręgosłup moralny doznał uszczerbku, Andy musiał wziąć się w garść. Daisy przypuszczalnie już wyszła. Czy przypuszczał słusznie, wziąwszy pod uwagę niezmiernie głęboki sen wieku dojrzewania i niesłychaną umiejętność pozostawania godzinami bez ruchu w pozycji horyzontalnej? Nie. Lepiej sprawdzić. Przepłukał nad urny walką zęby, potarł twarz zimną wodą. “ Taka długa droga na górę. Stromizna, wysokość; droga Inków przez Andy do Machu Picchu gorsza być nie mogła. Wreszcie wdrapał się na najwyższe półpiętro, śruba przewiercona przez jego zęby trzonowe pulsowała od nieludzkiego wysiłku. Drzwi obu sypialni były uchylone. Ani śladu zamieszkania. — Dziewczyny? Jest tu kto? Zapukał, następnie zajrzał do pokoju Daisy. Pusty. Wyszła do szkoły. Spustoszenie tylko odrobinę mniejsze niż po oblężeniu Massari Sherif. Ubrania, kosmetyki do makijażu, czasopisma. Zdaje się, że na jakimś starym papierze firmowym KKDW rysowała pomysły na makijaż oczu — grube, błyszczące maźnięcia turkusu i oranżu. W miejscu, gdzie jeszcze niedawno spoglądał ze ściany nad małym, różowym łóżkiem Cherokee, kolorowy kucyk, teraz na pół nagi idol muzyki pop w podartych dżinsach, wysmarowany nieprzyzwoitą ilością oliwki niemowlęcej patrzył chmurnie, marszcząc brwi. Andy usiadł na łóżku. Obok jego stóp walał się jakiś magazyn z zapraszająco rozłożonymi stronami. Jedno słowo przyciągnęło jego wzrok. PENIS. Droga Wendi, moje koleżanki ciągle opowiadają o „brandzlowaniu się” chłopców, a ja nie wiem, co to znaczy. Wstydzę się zapytać, więc czy możesz mi wyjaśnić? TLR Becci, 14 lat, Newcastle Czternaście? Daisy ma piętnaście. Droga Wendi, chodzę ze swoim chłopakiem od sześciu tygodni i nasze kontakty stają się coraz bardziej intymne.
On mówi, że mnie kocha, ale będzie musiał się ze mną rozstać, bo nie potrafię porządnie mu obciągnąć. Błagam, pomóż. Zrozpaczona, 13 lat, Aberystwyth Droga Zrozpaczona, chłopcy uwielbiają stosunki oralne i dobra technika jest doskonałym sposobem, by Twój chłopak absolutnie oszalał na Twoim punkcie… penis… usta… łagodny ucisk… zęby… w górę i w dół… rytm… napletek… połknąć… ale pamiętaj, że kiedy jest się zakochanym, bardzo kusi, by pozwolić sercu zapanować nad umysłem, to jednak nie powinnaś zgadzać się na robienie czegoś, co Cię krępuje albo jest Ci niemiłe. Połknąć? Nie zjadła swojego weetabiksa. Droga Wendi, w szkole jest taki superchłopak, którego poderwałam dwa miesiące temu. Wiem, że nie można zajść w ciążę za pierwszym razem, więc się nie zabezpieczyliśmy. Teraz bolą mnie piersi i ciągle jest mi niedobrze. Zrobiłam trzy testy ciążowe i dwa z nich były dodatnie. Próbowałam mu powiedzieć, ale nie chce ze mną rozmawiać. Co mam robić? Jestem przerażona. Fanka Steps, 14 lat, Portrush Fanka Steps? W takim razie trudno się dziwić. Czy to ja? Czy ja tak pomyślałem? Całkowicie to odwołuję. Przepraszam wszystkie fanki Steps. Chwała Bogu, że Daisy nigdy nie interesowała się tymi głupimi zespołami dla smarkaterii. Dowody na to, czym obecnie interesowała się Daisy, krzyczały z każdego miejsca. Czarne satynowe stringi na podłodze. Słoiczki fioletowej mazi i jakiejś purpurowej paćki porozstawiane na nietkniętych podręcznikach szkolnych na biurku. Jakaś cukierkowo różowa koronka, która okazała się biustonoszem rzuconym na krzesło. Nie takim zwykłym biustonoszem, tylko z poduszkami powiększającymi piersi. Cześć, chłopcy. Tak, a jakże. Stąd te zmiany, które ledwo zauważał, rozmowy telefoniczne, modlitwy, długie spacery, czerwienienie się, tajemnicze milczenie. Konie, hormony, ogrodnictwo. Jego mała córeczka znajdowała się obecnie w drugiej fazie życia Angielki. Najwyraźniej tej samej, co jej matka. A może także i ojciec. Pascal. O Boże. Gdzieś w jego trzewiach kipiała lawa, gotowa do erupcji, bardziej gorąca
niż ogień piekielny. Słabością Andy’ego była szczerość wobec samego siebie. Nie było na to rady. Podobał mu się tyłek T L R Pascala i już. Jedź. Wsiądź do samolotu. Do pierwszego lepszego samolotu. Nowe niebo, nowy horyzont. Wejdź na szczyt góry, pospaceruj po plaży, usiądź pod palmą. Jestem Wodzem, pójdę za głosem logiki. Dotarcie na lotnisko było najłatwiejszą częścią planu. Pasażerowie wsiadali na pokład samolotu, załoga sprawdzała karty pokładowe. Trzeba mieć kartę pokładową, żeby wsiąść do samolotu, nabyć bilet. Decyzja, dokąd kupić bilet — istny koszmar. Mickey stał w hali odlotów, obserwując ekrany monitorów. Arrecife, Kinszasa, Malaga, Bolonia, Dar-es-Salaam, Casablanca, Bordeaux, Malaga, Kair, Amsterdam, Palma, Paryż, Genewa, Praga, Dubaj. Każdy lot inną linią lotniczą. Postanowił wybrać stanowisko. Przemieszczające się ogonki pasażerów wypełniały salę odpraw. Pierwszym stanowiskiem, przy którym nie utworzyła się kolejka, było przedstawicielstwo linii KLM. Doskonale, Surabaja, Curaçao, nawet Amsterdam. Poza tym Holendrzy zrozumieją. — Potrzebuję bilet, jak najszybciej. Miły młody człowiek, wysoki i szczupły. — Dokąd, proszę pana? — Obojętnie. Pierwszy lot, dokądkolwiek. — Oczywiście. Tylko tyle. Czy to było normalne, codzienne zachowanie? Sprzedaż to sprzedaż, oto cała filozofia. Wyszkolono ich, żeby inkasowali pieniądze i nie zadawali zbędnych pytań. — Mamy lot do Aarhus za około czterdzieści pięć minut. Mogę wpisać pana na listę pasażerów. — Dobrze. Podać kartę. — Klasa turystyczna czy biznes, proszę pana? — Biznes. Podpisał się na paragonie karty kredytowej i wymienił go na wydruk z
komputera. — Odprawa właśnie trwa, wyjście numer czterdzieści sześć. Życzę przyjemnego lotu. Gdzie dokładnie leży Aarhus? Informacja to potęga, nigdy nie sprawiaj wrażenia kogoś, komu potrzeba więcej informacji. Surfuję po swoim przeznaczeniu, nie będę o nic pytać. Niewielki samolot, boeing 737. Zapełnił się szybko, duża grupa zajęła niemal wszystkie miejsca w klasie turystycznej. Głównie młodzi mężczyźni. Dziwnie znajomi; krótkie włosy, chudzi, żylaści, ogorzali, w sportowych ubraniach z naszywkami, znakami firmowymi. Wielu z nich miało czerwone podkoszulki z napisem „Rowery Swindon: dwa kółka do nieba”. W pierwszej klasie tylko dwóch innych pasażerów: mężczyzna w białej koszuli i mężczyzna w niebieskim swetrze. Zgodnie z zapowiedzią pilota lot potrwa godzinę i trzydzieści pięć minut, a w Aarhus pada śnieg. Stewardesa zachęciła do skosztowania prawdziwych duńskich wypieków. Mężczyzna w niebieskim swetrze odłożył teczkę z napisem Dansk Neuroforsknings Center i zaczął jeść ciasto plastikowymi nożem i widelcem. Mężczyzna w białej koszuli czytał gazetę z nagłówkiem „Burze mózgów Lego RCX: wieloczynnikowy system robotyki”. Wszystko jasne: leci do Danii z klubem rowerowym ze Swindon, z T L R konstruktorem robotów oraz psychiatrą. Leci do Miasta Świrów. Dołączył do pochodu maniaków. To nie było w dobrym tonie, pod żadnym względem. Nie ma co się przejmować. To go rajcowało, był jak na haju. Wyrwał się, przeciwstawił się wrogom, ruszył do walki o Mickeya Rydera. Wykonał śmiały skok w nieznaną przyszłość, przypuścił atak na chybił trafił, który przyniesie chwałę. Przełamał się, wreszcie był sobą, czuł, że żyje. Nic innego się nie liczyło. Dwie godziny później brnął przez piętnastocentymetrową śnieżną breję w stronę zabudowań lotniska, wiatr przenikał przez skórzaną kurtkę, deszcz ze śniegiem smagał twarz. Niebo miało kolor starej cyny. Z boku budynku ujrzał dużą tablicę z plamami barw podstawowych: czerwonej, niebieskiej, żółtej. Kolory farb plakatowych. Ponad kolorowymi maźnięciami widniał napis złożony z dużych czarnych liter: WITAMY W AARHUS — NAJMNIEJSZYM WIELKIM MIEŚCIE ŚWIATA.
Znowu usłyszał głos George’a. „Aarhus, wrota Północy. Tutaj, w pięknym centrum Aarhus, zwróćcie uwagę na jaskrawe światła — czerwone, żółte, zielone; zielone, czerwone i żółte, czerwone”. Niczego nie spartoliłem. Ja nigdy nie partolę. Wódz nie partoli. To nie jakiś niskobudżetowy gniot z Johnem Candym. Niech w Mediolanie łamią sobie głowę. Niech Mo martwi się w tym swoim sklepie. Jestem Wodzem i wiem, co robię. Przez okno La Maison, przez noworoczną dekorację, na którą składały się stara maszyna do szycia o kształcie przypominającym łabędzią szyję, dwa inkrustowane wiktoriańskie pudełka na przybory do szycia, kilka szpulek białych i niebieskich francuskich tasiemek, mnóstwo poszewek na poduszki z mono-gramem, ułożonych na wiklinowej kołysce, oraz miska z ceramiki polewanej przywieziona z targu staroci w Saucisson-le-Mauconfit, w której posadzono białe hiacynty, Mo zauważyła wyjątkowe korki na ulicy. Ruch uliczny w Westwick przypominał chorobę autoimmunologiczną. Korki nasilały się, gdy tylko gdzieś coś szwankowało. W Westwick różnie bywało. Czasem działy się rzeczy niezwykłe, niezwykłe dla każdego miejsca, nie tylko tego wyrafinowanego przedmieścia, w którym z założenia miało nie dziać się absolutnie nic, i natychmiast można było to wywnioskować z ruchu na ulicy. Tamtego wieczoru, kiedy zginął George, w wigilię Bożego Narodzenia, panował kompletny chaos. Wszyscy utknęli w korkach, powracając z zakupów albo jadąc na przyjęcia. W dniu, kiedy bojownicy ruchu ekologicznego przejęli kontrolę nad porannym programem w studiach Channel Ten, pierwszą rzeczą, jaka dała ludziom do myślenia, że coś się wydarzyło, było zatamowanie ruchu na Broadway. W tej chwili na Broadway także wszystko stało. Mo włączyła radio, przerzuciła kilka stacji. Sky High. Reporterka przedstawiająca komunikaty dla kierowców w wiadomościach Metro FM jazgotała jak szalona. Błagam, podajcie tej dziewczynie valium. Katastrofa lotnicza na Heathrow. Wszystkie sześć pasów autostrady zamknięte. W obu kierunkach. Całkowicie unikajcie zachodniej części miasta. Trzymajcie się z daleka. TLR Trafiła na jakieś poważne wiadomości. Samolot transportowy z zaledwie czterema osobami na pokładzie. Odnaleziono wszystkich członków załogi.
Nie wiadomo, czy w wypadku uczestniczyli jacyś znajdujący się na autostradzie kierowcy. Trwają poszukiwania czarnej skrzynki. Pilot jest nieprzytomny. Taki wypadek i to zaledwie kilka mil stąd. Może Mickey go widział. Miasto jest dziwnym miejscem. Można siedzieć sobie szczęśliwie we własnym domu, a za ścianą mieć trupa. Mickey nie mógł… nie, nie. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Mo przygotowywała kolejny kosztorys dla Teda Parsonsa. Ted był szczęśliwym człowiekiem. Nawet w martwym sezonie, jakim jest koniec roku, pierwszy dom pokazowy w nowym osiedlu okazał się sukcesem na miarę marzeń. Wyprzedano dziewięćdziesiąt procent mieszkań. Teraz kupił starą fabrykę mydła w Helford, która ma zostać przemianowana na Acorn Studios. Dzielnice położone w dole rzeki ukradkiem podnosiły swój status. Mo wynegocjowała dla La Maison tablice reklamowe. „Domy pokazowe urządzone przez firmę La Maison z Westwick” — tak głosił billboard Teda nad skrzyżowaniem Acorn. Płótna w kolorze indygo? To już przeszłość. Teraz królował aksamit, który przejął funkcję bielizny pościelowej i stołowej. No i co, do jasnej cholery, dekorator wnętrz miał zrobić ze śladami palców na tego rodzaju tkaninie? Alice się spóźni. Alice pojechała do szpitala. A Mickey znowu miał pracę. W dzieciństwie Mo była dziewczynką, która zawsze wypaliła z czymś, co wszyscy myśleli, ale nie śmieli powiedzieć na głos, i co, niestety, gwarantowało przekształcenie każdego rodzinnego spotkania w wojnę ludobójczą. Jako kobieta Mo uważana była za osobę hardą. I przenikliwą. Raz czy dwa nazwano ją wiedźmą. Nigdy dokładnie nie wiedziała dlaczego. Po prostu była czujna, uważna i nie strzępiła bez potrzeby języka. Być może dlatego inni ludzie, hałaśliwi, niespokojni, nadmiernie pochłonięci sobą, nie dostrzegali rzeczy, które dla niej były całkowicie oczywiste. Z wiekiem stawała się coraz bardziej spostrzegawcza. Może wczesna przemiana, jaka zaszła w jej organizmie, sprawiła, że jej umysł zyskał jeszcze na bystrości. Może piętnastoletnie zwolnienie z więzienia hormonów faktycznie dawało jakiś rodzaj mądrości. Mo nie podobał się ostatnio wygląd Alice, nawet jeśli uwzględnić
koszmar uświadomienia sobie, że własny mąż jest dupkiem najwyższej klasy. Była cudownie szczupła, lecz jej włosy straciły blask. Mo nie podobało się również to, co działo się z Mickeyem od czasu pogrzebu. Był jakiś radosny, ożywiony, wygłupiał się, a jego oczy niemal ginęły pośród zmarszczek mimicznych. Mo nigdy się nie modliła, gardziła nawet wypowiadaniem życzeń. Bierz, co ci pisane, i z tego korzystaj, taką wyznawała filozofię. Gdyby jednak była modlącą się kobietą albo gdyby sporządzała listę życzeń do świętego Mikołaja, Alice i Mickey znaleźliby się na samym jej początku. Mickey pierwszy. Bliższa ciału koszula. „Nie można pomóc mężczyźnie, skarbie. Nie można powiedzieć słowa. Trzeba siedzieć cicho, z niczym się nie wychylać i czekać, aż spłynie na niego olśnienie”. Matka powtarzała to za każdym razem, kiedy ojca zwalniano z pracy i kiedy w porze lunchu wymykał się do pubu, a po powrocie do domu rzucał meblami. Pod koniec zdarzało się to raz na dwa, trzy lata. Wzięła sobie tę lekcję do serca. Teoria matki T L R brzmiała: nie dyskutuje się o niczym, co znajduje się poniżej pasa. Nie należała do tych mam, które kupiłyby z córką pierwszą w życiu paczkę tampaksów, ani taką, która poinstruowałaby, jak daleko można się posunąć na pierwszej randce. Jednak w sprawach powyżej pasa była bezbłędna. Mo brakowało matki. Mickeyowi brakowało George’a. A życie toczyło się dalej. Poszukiwanie bielizny pościelowej nie absorbowało uwagi Mo. Myślała o Mickeyu z czasów, kiedy go poznała. Chudy, niecierpliwy, pałąkowate nogi w dżinsach. I te włosy! Długie, anielskie loki, przez większość czasu ściągnięte gumką ponieważ Mickeyowi wydawało się, i słusznie, że w ten sposób wygląda dojrzalej. Co tydzień oglądał pięć lub sześć filmów. Zabrał ją do Londynu do National Film Theatre na całonocny pokaz filmów Josepha Loseya i gdzieś na South Bank przed nastaniem świtu zdołał spłodzić potomka. Joego. Potem fryzura w stylu niemieckiego piłkarza. O Boże. Fryzura Kevina Keegana, całkowicie, absolutnie, totalnie, co do joty identyczna. Przeprowadzili się do Londynu. Wtedy agencja nazywała się po prostu Kaplan & Krieger. Mickey zabrał ją do Edynburga na przedpremierowy pokaz pierwszego filmu Ridleya
Scotta i ślubował iść w jego ślady i zostać reżyserem filmów fabularnych. Teraz uważał, że Ridley Scott zaprzepaścił sprawę. Dojrzały Mickey zdawał się wiecznie wytykać błędy tak zwanym wielkim reżyserom. Nadal chodzili do kina. Może raz w miesiącu. Na branżowe projekcje w BAFTA. Okazja do nawiązania kontaktów: trochę szminki na twarz i kurwibuty. Ludzie mówili, że fryzura na piłkarza wraca do łask, ale mylili się. Za każdym razem, kiedy mówili, że coś wraca, mylili się. Raz czy dwa razy była w galeriach mody w muzeum V&A i oglądała stare zakurzone buty Terry’ego de Havillanda w kolorach, których nikt, ale to nikt nigdy nie kupił. Wzory, nawet nie weszły do produkcji, mogła się założyć. Kiedy tylko słyszała, jak Mickey rozprawia o reżyserach filmowych, którym asystował, i o tym, jak to oni przepadli z kretesem, sznurowała usta i myślała o swoim stosunku do historyków mody. Był mniej więcej taki sam. Nie zasługiwali nawet na rozstrzelanie. Zadzwonił telefon, podniosła słuchawkę. — Czy… pani Ryder? Mo? Poznaliśmy się w zeszłym roku. Na kolacji z okazji rozdania nagród. Pewnie pani nie pamięta. — Nowy chłopak w KKDW, mówiący podenerwowanym głosem. — Ależ pamiętam, oczywiście. W czym mogę pomóc? — Dzwonię z Mediolanu. Oczekiwałem pani męża. Która to godzina? Już popołudnie. Spotkanie było umówione na dziewiątą. — Mickey wyjechał wcześnie rano. Samolot odlatywał około szóstej. — Nie przybył na spotkanie. Sprawdziłem w hotelu, nie zameldował się. — Były problemy na lotnisku. Na Heathrow rozbił się samolot. — Poczuła drganie nozdrzy. OCH, NIE. Nie. Oczywiście, że nie, niemożliwy zbieg okoliczności. — Wie pan, jakimi liniami leciał? Mogę tam T L R zadzwonić i zapytać, czy lot przebiegał normalnie. Mickey wziął ze sobą telefon. — Miał nasz numer tutaj w Mediolanie, ale zna pani Mickeya. Leciał AlItalią. Zapisywanie numerów telefonów było zadaniem innych. Mickey nigdy nawet nie rozgryzł podstawowych funkcji telefonu. Od tego miał asystentów. Mo rozłączyła się i zadzwoniła do biura AlItalii, gdzie w końcu połączono ją z bardzo wyrozumiałą kobietą, która najwyraźniej wydedukowała, że Mickey zwiał z inną kobietą. Tak, poranny samolot do
Mediolanu wystartował punktualnie. Nie, nie można uzyskać przez telefon potwierdzenia, czy konkretny pasażer zgłosił się do odprawy. Ale z danych, którymi dysponuje, wynika, że jego nazwisko nie zostało potwierdzone. To nieoficjalna informacja, proszę nikomu nie mówić, że jej udzieliła. Zadzwoniła do Groucho Club, mówiąc, że ma dla niego wiadomość. Nie zgłosił się, nie ma na dzisiaj rezerwacji. Oddzwoniła do nowego chłopaka w Mediolanie i zrelacjonowała, czego zdołała się dowiedzieć. — Co to, mały kryzysik wieku średniego? — nowy zadał irytujące pytanie. — Cóż, wie pan, jaki Mickey miał stosunek do tego produktu. — To zupełna nowość. Podchodzimy do tego z wielkim entuzjazmem. Jeśli Mickey się wymiga, będzie katastrofa. Katastrofa dla ciebie, chcesz powiedzieć. Nie dla mojego męża, który przyjął twoją parszywą robotę tylko dlatego, że ja suszyłam mu w domu głowę. — Mickey może przecież nie żyć — zauważyła zbyt rozsądnym tonem. — Mówiono w radiu, że nadal usuwają z drogi szczątki maszyny. Prosty segment do mieszkania i pracy, tak wyglądał dom w Little Chelsea w czasach, gdy go zbudowano. Takie domy znajdują się na terenie całego byłego imperium brytyjskiego. W Sydney, w Cape Town, w Toronto, nawet w starych dzielnicach Singapuru. Cały świat zna je z Coronation Street: domy przylegające do siebie tylną ścianą, domki rzemieślników, mieszkania dla dziewiętnastowiecznych robotników. Niegdyś były slumsami, obecnie są w modzie i architekci zachwycają się ich praktycznym rozkładem. Dwa pokoje na dole, stołowy i dzienny. Dwa pokoje na górze, dla rodziców i dzieci. Kuchnia i komórka na węgiel od podwórka. Na zewnątrz miejsce przeznaczone na wyrzucanie starych gratów, suszenie prania oraz oryginalna ubikacja. Jak na angielski gust, minimalna przestrzeń potrzebna do wychowania rodziny, zminimalizowania ryzyka nabawienia się gruźlicy oraz dostarczenia co rano robotnika pod bramy fabryki. Los tych domów był taki sam na całym świecie, z wyjątkiem Singapuru, gdzie ostatnie trzy budynki odmalowano i wyeksponowano jako uroczy relikt dawnych ciężkich czasów. We wszystkich innych miejscach segment wzniesiony dla robotnika, jego żony, ich sześciorga dzieci oraz umierającej babci jest dzisiaj wysoko ceniony jako idealne otoczenie dla pary yuppies. TLR
Tanie, produkowane masowo gzymsy uwydatnia się, malując je na różne odcienie bieli, chropowate sosnowe deski podłogowe piaskuje się i wybiela, komórki na węgiel przerabia się na ogrody zimowe, a nowozelandzkie paprocie drzewiaste pochodzące z hodowli nie naruszających równowagi ekologicznej rozwijają swe pierzaste liście w miejscu dawnego wychodka. Wraz z pojawieniem się pierwszego dziecka odnosząca życiowe sukcesy para yuppies wyrusza dalej na poszukiwania ogrodu z prawdziwego zdarzenia oraz drugiej łazienki. Rhys i Barbara, którym nie powodziło się aż tak dobrze, znaleźli się w potrzasku. Rynek nieruchomości w Westwick kręcił się na wysokich obrotach jak mieniąca się barwami karuzela i nigdy nie zwalniał na tyle, by zdążyli na nią wskoczyć. Rhys odmówił sprzeniewierzenia się własnemu sumieniu i przyjmowania większej liczby prywatnych pacjentów dla pieniędzy. Barbara nie zgodziła się narażać na szwank swego życia towarzyskiego i przeprowadzić się do tańszej dzielnicy. Kiedy Toby miał trzy lata, a jego siostra nie chciała dzielić z nim dłużej pokoju, powiększyli dług hipoteczny i dobudowali bez zgody trzecią sypialnię pod dachem. Gdziekolwiek kichnęło się w budynku, nie uszło to uwagi nikogo z domowników. Mężczyzna w niełasce, mężczyzna zawieszony w pracy, mężczyzna zmuszony nagle do spędzania całego dnia i całej nocy we własnym domu niespokojnie chodzi tam i z powrotem, zdesperowany jak tygrys w klatce. Nawet mężczyzna tak łagodny jak Rhys. Oczywiście fakt, że ożenił się z wiedźmą, wcale nie pomagał. Było już po świętach, więc Barbara mogła powrócić do zwyczaju rozgrywania codziennej partyjki brydża, ale ponieważ nie wstawała z łóżka przed jedenastą, nigdy nie wychodziła z domu przed lunchem, i Rhys całe rano zachowywał się jak trusia. Próbował udawać nowojorczyka i wychodzić na śniadanie z domu. Siedząc w Quando Quando Coffee Boutique przy Broadway i usiłując skupić się na lekturze „British Medical Journal”, odnosił wrażenie, że znajduje się pod ostrzałem całego Westwick. Tam siedzi Rhys Pritchard. Wiesz, ten, którego zawieszono w szpitalu Helford. Wygłaszał rasistowskie komentarze na temat pacjentki. A jego syna wydalono z St Nicholas’s. Chciał podpalić szkołę. Aż cisną się na usta pytania. Widziałeś jego żonę? Waży co najmniej sto trzydzieści kilo. Co się w tym domu dzieje? Rodzina lekarska, kto by pomyślał. Przesiadywanie w kawiarniach wymagało większej anonimowości, niż
Westwick mogło zaoferować. Po kilku dniach starał się wybierać stolik w głębi i kupować gazetę dużego formatu, żeby zasłaniać nią twarz. Próbował zadbać o kondycję. Karta rodzinnego członkostwa w Cedars Health and Racquet Club, nabyta z optymizmem, lecz wykorzystywana właściwie wyłącznie przez Barbarę w wieczory brydżowe, pozwalała mu na codzienne korzystanie z najnowocześniejszych klubowych urządzeń. Mężczyzna na ruchomej bieżni był narażony na ciekawskie spojrzenia wszystkich. Rhys Pritchard. Wiesz, ten lekarz. Zawiesili go, dlatego non stop tu siedzi. Będzie dochodzenie. Uśmiercił kogoś? Nie, gorzej. Rasistowskie uwagi. Słyszałeś o jego synu, prawda? A to jego żona, przychodzi tu tylko na brydża. Wygląda tak, że aż T L R dziwne, że w ogóle ją tu wpuszczają. Ostatecznie to klub fitness. Po kilku dniach Rhys zaczął uprawiać jogging. Jego kolana zaprotestowały. Zapalenie kaletki maziowej. Fizjoterapeuci dzielili poczekalnię z kosmetyczkami. Czy całe Westwick prez calutki dzień było pochłonięte wyłącznie plotkami? Wtorkowy instruktor BodyPump zamieszkał z nową dyrektorką żłobka. Nowa spanielka Marcii oszczeniła się. Ta kobieta z La Maison straciła męża. Ta z jasnymi włosami. Zawsze wyglądała na trochę smutną, prawda? Czy będą w ten sposób plotkować o nim i Mo? Ta kobieta z La Maison odeszła od męża. Ta wysoka. Do innego mężczyzny, oczywiście. Zawsze wyglądała fantastycznie, nie uważasz? Tęsknił za nią. To nie było tępe pobolewanie, tylko paskudny, cholerny, rozdzierający ból. Brakowało mu jej tak, jakby brakowało mu nogi, gdyby nagle ukręciła się jak pałeczka perkusisty. Nie wdając się w rozmowę, fizjoterapeuta zaaplikował jego stawom ultradźwięki. Profesjonalne zachowanie. Rhys postąpiłby tak samo. Czy byłoby to strasznym przestępstwem, gdyby wstąpił do La Maison? Tylko raz? Siedziała przy biurku w głębi, rozmawiała przez telefon, długaśne nogi obciśnięte haftowanymi dżinsami, eleganckie stopy ukryte w czerwonych botkach z zamszu i wężowej skórki. Czerwone botki. Chciało mu się wrzeszczeć z radości. Jego życie było ziemią jałową a kobieta, którą kochał, miała na sobie czerwone botki. Nadzieje, które żywił, nie były bezpodstawne. Podniosła wzrok, gdy wszedł. Powitał go zupełnie nieznany wyraz
twarzy. — Jeśli czegoś się dowiem, zadzwonię — mówiła do słuchawki. — I proszę o to samo, dobrze? — Cześć, Mo. Żadnego pocałunku. Była zdenerwowana i zatroskana. Może to nie był jednak najlepszy pomysł. — Rozmawiałam w sprawie Mickeya. Miał być rano w Mediolanie. Nie dotarł. Wiem, że to głupie, ale niepokoję się tą katastrofą lotniczą, Rhys. Na ulicach zrobiły się korki. Zadzwonię na policję. — Jaka katastrofa lotnicza? — Dziś rano. Na Heathrow. Samolot transportowy spadł na autostradę. — To stąd takie zamieszanie na drogach. Błąd! Jej twarz pociemniała. — Tak, pewnie to jest powodem — rzekła poważnie z ironią. Rozejrzał się za jakimś miejscem do siedzenia i wybrał stary dębowy pojemnik na pościel, na którym piętrzyły się próbki tkanin. Bez uśmiechu pochyliła się, by przesunąć stertę skrawków i zrobić mu miejsce, a drugą ręką wystukiwała numer telefonu, dając do zrozumienia, że jest gotowa tolerować jego towarzystwo bardziej po to, by dochować wierności standardom człowieczeństwa, niż dlatego że faktycznie miała na nie ochotę. Mickey. Żywiła wobec niego jakieś uczucia. Czynnik, który odrzucał przez lata, nagle objawił się w całej oczywistości. Chłodne powitanie, stężała twarz oznaczały, że martwi się o Mickeya. Przesadna reakcja, prawdopodobnie spowodowana wypartym poczuciem winy. Martwiła się tym bardziej, że miała nieczyste sumienie. TLR Cóż, skoro ona się niepokoi, troskliwy, kochający mężczyzna powinien okazać zrozumienie. Miał zdolność empatii, trenował ją każdego dnia. Ze słuchawki telefonu dobiegał niewyraźny odgłos automatycznego systemu zgłoszeniowego. Rhys starał się odezwać troskliwym głosem. — Chyba nie może być w to zamieszany? — Czemu nie? Był tam. Znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Być może po raz pierwszy w życiu, ale pewnego dnia szczęście musi się wyczerpać, prawda? Była szorstka, wręcz opryskliwa. Wypadł nie najlepiej. Policyjny system zgłoszeniowy wygrywał fragment utworu Vivaldiego.
— Ktoś taki jak Mickey nie wpakowałby się w karambol na autostradzie. Jest dobrym kierowcą. — Co za różnica, jakim kto jest kierowcą, kiedy jakiś pieprzony samolot spada ci przed nosem na drogę, a ty ścigasz się z czasem na pasie szybkiego ruchu. Elektroniczny Vivaldi ustąpił miejsca ludzkiemu głosowi. — Macie numer kontaktowy dla osób, które chcą uzyskać informację na temat porannej katastrofy na lotnisku? Przepraszający trajkot w słuchawce. — W takim razie proszę mnie połączyć z posterunkiem w Helford. Zresztą, skąd możesz wiedzieć, jakim Mickey jest mężczyzną? — Znamy się kopę lat. Równie długo jak ty znasz jego. — Ale nie od tej samej strony. Ty tylko walisz w bębny za jego plecami. — Rozmawiamy. — Jeśli można nazwać to rozmową. O rany, była wściekła jak osa. Trzymała w ręku słuchawkę, słuchała kolejnej automatycznej melodyjki z taśmy, wystukiwała numery mocnymi uderzeniami palca wskazującego. Więcej pewności w tonie, ta sztuczka powinna pomóc. — Jestem pewien, że nie znajdował się w pobliżu katastrofy. Nie ma powodu do obaw. — Rhys, on nie odleciał swoim samolotem. Nie odbiera telefonu. Są wszelkie powody do obaw. Skoro twierdzisz, że prowadzicie ze sobą rozmowy, powiedz, co twoim zdaniem go gryzło? — Właśnie do tego zmierzam. Nic nie leżało mu na sercu. Odnosi ogromne sukcesy, ma wspaniałą żonę, udanego syna, absolutnie żadnych powodów do zmartwień… — Dopiero co straciliście wiodącego gitarzystę. Wyobraź sobie, że on całkiem lubił George’a. I znowu ten zabójczy, delikatny sarkazm. — George’a? Spędzali razem trochę czasu. Nie byli bratnimi duszami. — Tutaj bym się z tobą nie zgodziła. Pod pewnymi względami rozumieli się doskonale. Powiedziałabym, że Mickey był dość rozbity. Poza tym nie pracował od wielu miesięcy, musiał godzić się na kompromisy, czego bardzo nie lubił. Wcale nie uważam, że był ostatnio w dobrej formie, Rhys.
— Myślisz, że…? — My. Dwuliterowe słowo. Dwuliterowe słowo, które tak bardzo zapychało mu T L R usta, że nie mógł go z siebie wydusić. Na domiar złego z zazdrości brakowało mu tchu. — Nie, nie sądzę, że o nas wie. Zawsze bardzo się starał, bym nie dowiedziała się o jego asystentkach, charakteryzatorkach i wszelkich innych panienkach, które nawinęły mu się pod rękę i które posuwał. Prawdopodobnie nigdy nie przyszło mu do głowy, że i ja mogę z kimś się widywać. — Na pewno nie? — To nie ma sensu. Nie, nie miała na myśli Nas. Mo rzuciła słuchawkę, wstała i sięgnęła po torebkę. — Słuchaj, zamykam sklep i jadę tam. Alice jest jeszcze w szpitalu. Ma klucz. Przeczesywała szuflady biurka. Wkrótce przekonał się, czego szukała: wywieszki z informacją wypisaną fikuśnymi zakrętasami „Wrócę za pięć minut”. Podniósł się powoli z miejsca, nadal nie rozumiejąc. — Mogę popilnować sklepu. — Nie gadaj bzdur. Wywieszka wisiała już w oknie, a Mo przytrzymywała otwarte drzwi. — Chodź. Stali na ulicy, Mo zamykała drzwi szybciej, niż nadążał śledzić wzrokiem jej ruchy, i ciągnęła: — Nie znasz Mickeya, mówiłam ci. Ja go znam. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś się kroi. Pocałunek w policzek. Krótki i zdawkowy, jeśli o pocałunku w ogóle można tak powiedzieć. Szła w stronę firmowego renaulta La Maison, rzucając przez ramię: — Zadzwoń później. Wrócił do własnego samochodu i siedział tam przez chwilę, pogrążony w myślach. Barbara będzie o tej porze w domu, bezpieczniej jeszcze nie wracać. Najwyraźniej nie był to szczęśliwy moment. Zrobił wszystko, co należy, okazał współczucie, udzielił wsparcia, był przy niej. Kiedy się uspokoi, będzie mu za to wdzięczna. A więc sądziła, że Mickey zabawia się z innymi kobietami. Z osobistymi asystentkami i charakteryzatorkami. Poczuł się urażony. To nie było pochlebne dla niego porównanie. A czy w ogóle miało to być porównanie?
Czy powiedziała to z premedytacją? Próbowała dać mu do zrozumienia, że ich romans jest tylko odwetem za to, co w jej wyobrażeniu kombinował Mickey? Nie. Jest po prostu zdenerwowana, coś sobie ubzdurała w związku z tą katastrofą lotniczą. Wyparte poczucie winy. Zinterpretowawszy tę rozmowę na swoją korzyść i przypomniawszy sobie, że żona będzie jeszcze w domu, Rhys postanowił, że czas podszkolić się w grze w golfa. Do tej pory rzadko oddawał się tej rozrywce. Jego zaniedbania w tej dziedzinie były godne politowania. Płacił kupę forsy za członkostwo w klubie golfowym Royal Richmond-on-Thames. Czas z tego skorzystać. Elizabeth wyraźnie potrzebowała trochę swobody. Swe wierzenia traktowała bardzo poważnie. W przeciwieństwie do Alice, która nigdy nie była typem uduchowionym. Sam czuł, że rozumie. Dzwonił do niej codziennie. Zaproponował wspólny lunch, powiedziała jednak, że jest zajęta. Jego pobyt w Westwick T L R Hotel, absolutnie komfortowym miejscu przy Broadway, może przedłużyć się o kilka dni. Hotel Westwick był mu dobrze znany, ponieważ właściciele byli jego klientami — polska para, która powitała go bardzo serdecznie. Zgodnie z panującymi tu zasadami, których przestrzegania wymagała zwykła uprzejmość, pokoje należało opuścić do godziny dziesiątej. Ze względu na sprzątanie. Nie dlatego, że hotel był niczym więcej jak tylko odpicowanym bed and breakfast. Skądże znowu. Tak więc pięć minut po dziesiątej Sam przybył pieszo do swego biura. Zauważył, że jego miejsce parkingowe zajmuje biały transit. Zaparkowany niezgodnie z przepisami, za szybą nie wystawiono zezwolenia. Powie recepcjonistce, by nakazała strażnikowi bezzwłocznie usunąć wóz. Za biurkiem recepcji zajmowanym zwykle przez Pats siedział wysoki mężczyzna w niezgrabnej, wywatowanej marynarce i z fatalnie obciętymi włosami, który majstrował coś przy centrali. — Jakieś problemy? — zainteresował się Sam, kombinując, jakiego odszkodowania za straty w interesach będzie mógł domagać się od firmy telefonicznej. — Pan Chudleigh? — spytał mężczyzna, zaskakująco prędko zrywając się z miejsca. — Tak jest — przyznał z dumą. Sam Chudleigh z Chudleigh Estate Services. Posiadanie firmy, której nazwa zawierała jego nazwisko, nigdy nie
przestało go ekscytować. — Zechce pan usiąść? — Mężczyzna stuknął w kilka klawiszy i rzekł do mikrofonu: — Przyszedł pan Chudleigh. — Mój gabinet jest tam — wyjaśnił Sam, ruszając ku drzwiom z matowego szkła. — Przykro mi, sir. Nie może pan tam wejść. Ze zdumiewającą szybkością mężczyzna wstał zza biurka i zagrodził mu drogę. Był niesłychanie wysoki, a w wywatowanej marynarce wyglądał również na imponująco szerokiego w barach. Sam był zmuszony cofnąć się o krok. — To mój gabinet i z pewnością mogę do niego wejść — zaprotestował. — Obawiam się, że nie, sir. Dlaczego monter z firmy telefonicznej usiłuje powstrzymać go przed wejściem do biura? — Niech pan posłucha, to moje prywatne biuro — wyjaśnił ponownie Sam. — Ja tu pracuję. Jeśli telefon nie działa, zapewne może go pan naprawić, nie przeszkadzając mi w pracy, bo tak się to zwykle odbywa. — My nie naprawiamy telefonów, proszę pana. Jesteśmy z policji. Z wydziału poważnych przestępstw gospodarczych. Przestępstw gospodarczych? Otworzyły się szklane drzwi i zwalisty mężczyzna odsunął się na bok. Za nim ukazało się w progu jeszcze dwóch ludzi, jeden w bluzie, drugi w garniturze. — Zgadza się — potwierdził Garnitur. — Działając na podstawie otrzymanych informacji, sprawdzamy pewne kulisy pańskich interesów. Oto nakaz rewizji. Garnitur wręczył mu dokument. Na ile Sam zdołał się zorientować, był to rzeczywiście nakaz rewizji. Trzymając się z daleka od spraw kryminalnych w całej swej karierze prawniczej, nigdy dotąd nie T L R widział takiego dokumentu. Był to mały, niechlujny świstek. — O co chodzi? — zażądał wyjaśnień, uważając, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest wściekły. To oczywiście niedorzeczne, lecz odczuwał również niepokój. Złościł “się na to wtargnięcie, niepokoił co do powodu. Na podstawie otrzymanych informacji? Od kogo? Kto chciałby wyciąć mu taki numer? Głupie pytanie. Nie trzeba daleko szukać. Jego niewdzięczny, nie
nadający się do niczego syn, któremu zawsze brakowało jakiegokolwiek taktu i wyczucia. I który robił teraz absurdalną aferę z powodu związania się Sama z Elizabeth. Tak, to sprawka Jona. Wkrótce wszystko wyjdzie na jaw, a wtedy będą czołgać się przed nim i przepraszać. Może dojdzie nawet do bezprawnego aresztowania. Ile by to było, dziesięć kawałków? Sprawdzi najnowsze stawki, gdy tylko dopuszczą go do biurka. — Wolałbym nie zdradzać niczego na tym etapie. Zechce pan usiąść, wkrótce skończymy. Zabieramy pewne dokumenty do analizy. Na wszystkie otrzyma pan pokwitowania. Będziemy chcieli przesłuchać pana we właściwym czasie, a także pańską pracownicę, panią Patricię Green. Czy spodziewa się pan jej przybycia? Pats? Dlaczego ona jest w to zamieszana? — To moja asystentka. Zatrudniłem ją w zeszłym roku, kiedy kupiliśmy inną firmę. Nie, dzisiaj się jej nie spodziewam. Wyjechała na urlop. Na Barbados. To powinno im zaimponować. Jestem człowiekiem majętnym. Nawet moją sekretarkę stać na wakacje na Karaibach. — Na Barbados? Jest pan pewien? — Tak nam powiedziała. Przenieśli się teraz do recepcji. Przez otwarte drzwi Sam dostrzegł kolejnych mężczyzn gorliwie pakujących akta do brązowych, kartonowych pudeł na dokumenty. Jeszcze jeden siedział przy biurku Pats z twarzą oświetloną przez poświatę monitora. Pats. Jak Jon śmiał wplątywać w to także ją? Sam zmierzył wzrokiem Garnitur i doszedł do wniosku, że jest on prawdopodobnie człowiekiem z niemałym doświadczeniem, który zrozumie jego sytuację. — Proszę posłuchać — rzekł, odciągając swego rozmówcę kilka kroków od recepcji i prowadząc w róg pomiędzy fotelami w stylu Corbusiera, gdzie można było zapewnić sobie względną dyskrecję. — Sądzę, że wiem, co się może za tym kryć. Oczywiście nie oczekuję od pana ujawnienia źródła informacji, może jednak przyda się wyjaśnienie, że niedawno rozstałem się z moją życiową partnerką. Mamy dwoje dzieci w wieku dwudziestukilku lat, to nie są małe dzieci, nic podobnego, ale zachowują się w tej sprawie skandalicznie. Zwłaszcza syn, Jonathan Chudleigh. Może posługiwać się nazwiskiem matki, Waters. Mam gdzieś numery telefonu, jeśli
potrzebowałby pan sprawdzić. W ciągu ostatnich kilku tygodni zachowywał się wyjątkowo złośliwie, ma wielką urazę do nowej kobiety w moim życiu. Z pewnością rozumie pan moje położenie. — Dziękuję panu. Jak sam pan zauważył, nie zdradzimy tożsamości naszego informatora. TLR Porozumiawszy się z mężczyznami pracującymi w pokoju z segregatorami, Bluza zawołał z progu: — Jesteśmy gotowi. — W porządku. A teraz prosimy pana z nami. Gdy tylko dokumenty zostaną zgłoszone w komisariacie, wydamy panu pokwitowania. — Oczywiście. — Sam szeroko rozłożył ręce, pokazując, że nie ma nic do ukrycia. Najlepiej otwarcie demonstrować chęć do współpracy. Mając w perspektywie naprawdę lukratywny proces o bezprawne aresztowanie, Sam grał swoją rolę z pełnym zaangażowaniem. — Z radością pomogę policji, panie inspektorze. Niech pan prowadzi. Zdumiewające, jak mała może okazać się willa w stylu regencji z pięcioma sypialniami, kiedy mieszkająca w niej na stałe żona zacznie unikać mieszkającego w niej na stałe męża, Bóg zaś oraz mężczyzna zaczną rościć sobie prawo do mieszkających tam na stałe córek. Andy znowu znalazł się sam w swoich czterech ścianach i czuł się nieszczęśliwy aż do szpiku kości. Po szesnastu latach małżeństwa Laura okazała się obcą kobietą. Może nigdy jej nie znał, tylko mamił sam siebie złudnym szczęściem. Czy to wszystko było urojeniem? Jego umysł nie potrafił ogarnąć tego, że mogła zranić go tak głęboko, w sposób tak klasyczny, i twierdzić, że to dla dobra ich małżeństwa. Ból zmroził mu obwody, nie potrafił zrozumieć. Zazwyczaj bezdenna studnia empatii teraz wyschła. To jedyna kobieta, jakiej kiedykolwiek pragnął, tymczasem ona nie pragnęła go nigdy. Czterdzieści osiem lat w tym samym ciele, a się nie zorientował. Jak jego własna chemia mogła zawieść go w taki sposób? Jego atomy, molekuły, białka, aminokwasy, hormony. Boże, hormony. Pascal płynął w jego arteriach jak gorąca lawa. Oliwkowa skóra. Ramiona Berniniego. Zapach Pascala, ciepły i aromatyczny, utrzymujący się w jego pamięci. Czyżby mylił się przez cały czas? Czy to naprawdę możliwe, że jest gejem? Czy mógłby poprosić kogoś o niezależną opinię, powiedzmy Mickeya? A może Rhysa? Nie. Pomyślał o przyjęciu w Różowym Pałacu. Nie, potrafi sam zdecydować. Nie zalicza się do gejów.
Jakże krucha jest rodzina, nawet po tak wielu latach budowania wspólnego domu. Troska, poświęcenie, czas, myśli, praca, pieniądze: zgarniaj to wszystko na stertę, rok po roku, aż do zakończenia budowy, aż do zakończenia prac, aż dzieci będzie dzielić od dorosłości zaledwie kilka miesięcy, a nagle kilka rzuconych mimochodem słów, kilka samolubnych gestów może wszystko zaprzepaścić, zdmuchnąć jak warstwę kurzu. Fu — i po wszystkim! Chwila egoizmu, przebłysk pożądania, leniwe poddanie się wstrętnemu impulsowi i kaput. Koniec z rodziną. Ból czy wściekłość, od czego zacząć? Cierpiał tylko on, wściekłość była udziałem innych. Laura. Jakże gładko podała powody swej niewierności. Niedobrze się robi od patrzenia, jak błyskotliwy umysł wykorzystany zostaje w tak nikczemnych celach. Pozbawiona serca, pozbawiona wartości, była ich domowym psychopatą, który morduje ludzi dla zabicia czasu. I Pascal, którego cała uroda i czułość koncentrowała się na zaspokojeniu jego potrzeb, wypełnieniu pustego miejsca po George’u. Rany, które się nie zabliźnią złamane życie, którego nie potrafię naprawić, i Pascal, który chce być moją siostrą T L R miłosierdzia. Przepełnia taki smutek, że omal mu uwierzyłem. Jestem smutny czy napalony, jak to właściwie jest? Może to jedno i to samo. Seks. Potrzebuję po prostu seksu. Konam, padam, muszę dostać porcję seksu. Potrzebne mi ciepłe ciało, które będę mógł puknąć i obok którego będę mógł się położyć. Bez angażowania uczuć, zupełnie bez uczucia; żebym nie musiał czuć później obrzydzenia, żeby nie pociągnęło to za sobą zmian w moim życiu. Przez cały dzień Andy siedział przy biurku i stwarzał pozory, że pracuje, oślepiony i ogłuszony własnym nieszczęściem. Niemal nie zauważył, kiedy Lily przyszła ze szkoły, przez pół godziny tłukła się po swoim pokoju, po czym ponownie wyszła bez słowa. Godziny wlokły się bez sensu. Patrzył, jak Laura wraca z biura i idzie prosto do sąsiedniego domu. Wyobrażał sobie, jak pocieszają się z Charlesem. Ech, niech sobie robią, co chcą. On ma czyste sumienie. Jak na razie. Ósma nadeszła i odeszła. Stwierdził, że jest głodny, i zrobił sobie kanapkę. Nie trzeba gotować kolacji, nie ma kto jej zjeść. Dziewiąta. Potrzebował czegoś, co zagłuszyłoby ból. W komputerze były gry. Pobił swój poprzedni wynik w grze Sonic 4. Ponieważ czuję się jak szczeniak, będę zachowywał się jak szczeniak. I dobrze. Ustanowił dla siebie
regułę, że nigdy nie będzie grał przed szóstą. Trzymał się jej przez trzy lata. Całkiem nieźle. W dramatycznym czasie dozwolone są dramatyczne rozwiązania. Dochodziła dziesiąta. Wpół do jedenastej. Ani widu Laury. Ani widu Daisy. Ciemna jak atrament, wietrzna noc styczniowa. Wreszcie trzasnęła żelazna furtka. Daisy. Laura nigdy nie zadawała sobie trudu, by zamknąć bramkę. Postanowił nie wychodzić do drzwi. Jeśli całuje kogoś na dobranoc, wolałby o tym nie wiedzieć. Pięć minut. Przepychanka na ganku. Zdecydowanie jest tam ktoś jeszcze. Dziesięć minut. Cisza, Daisy jeszcze się nie pojawiła. Wreszcie po dobrym kwadransie ciężkie stopy zbiegły w podskokach ze schodów przed domem. To chłopak. Albo mężczyzna. Nie podglądaj. Nie zbliżaj się do okien. Nie chcesz o niczym wiedzieć. Usłyszał klucz w zamku, otwieranie i zamykanie drzwi. — Cześć, tato. — W progu rozejrzała się po salonie. Zaróżowiona twarz, błyszczące oczy, buzujące hormony — córka wróciła do domu. — Cześć, Daze. Zastanawiałem się, gdzie się podziewasz. — Ja z przyjaciółmi poszłam na pizzę. — Poszliśmy z przyjaciółmi na pizzę. — Poszliśmy z przyjaciółmi. — Więc nie będziesz jadła kolacji? — Raczej nie. — Mogłaś nas uprzedzić. — Przepraszam. Wbiegła lekko na górę do swojego pokoju, prawdopodobnie by zasięgnąć mądrości Wendi na temat rodzicielskiej kontroli. Nie, już wraca. Biegiem. Ostrożnie, nie pędź, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Była T L R już przy drzwiach, rumieniec erotycznego pobudzenia prawie zbladł, wyglądała dojrzale i poważnie. Z czym teraz wypali? — Tato, powinieneś to zobaczyć — podała mu list napisany na jej papierze listowym pod tandetnie wydrukowanym ozdobnym nagłówkiem, przedstawiającym kuce z wilgotnymi oczami. — Leżał na moim łóżku. Od Lily. Zaczął czytać niewyraźne, ścisłe pismo. Kochani Rodzice i Daisy,
Biblia mówi, że przez posłuszeństwo jednostki boskim prawom wielu może wstąpić na drogę zacności. Zatem ażeby ocalić Was wszystkich, odchodzę, by podążać za Jezusem. Chociaż wszyscy jesteście sługami grzechu, mogę odkupić Wasze winy przez posłuszeństwo Bogu. Nie będę kroczyć ścieżką cielesności, lecz drogą duchową, i sprowadzę na nas światło i pokój. Nie kłopoczcie się o mnie, będę miała wszystko, czego mi potrzeba. Nie starajcie się mnie odnaleźć. Jeżeli zamierzacie się martwić, martwcie się o siebie, ponieważ gonienie za zaspokajaniem potrzeb ciała to śmierć, darem od Boga zaś jest życie wieczne dzięki Chrystusowi.
Lily Dopiero co, spod tego dachu. Parę godzin temu jego dziecko opuściło dom. Uciekło. A on nawet nie zauważył. — Zajrzałam tam tylko na chwilę — rzekła Daisy — nie widziałam, co zabrała z wyjątkiem plecaka i Biblii. I zdjęła wszystkie plakaty, więc pewnie ma je ze sobą. — Wiedziałaś, że to planuje? — Zawsze powtarzała, że jesteśmy grzesznikami i że nie może dłużej z nami mieszkać pod jednym dachem. Prawdę mówiąc, nie zwracałam na to uwagi. Przypuszczam, że twoje gejowskie zapędy przeważyły szalę. Powiedziała to z taką beztroską że początkowo myślał, że się przesłyszał. Czy powinien pominąć to milczeniem? Nie, nigdy nie odpuszczał. — Co przed chwilą powiedziałaś? T L R — Że zawsze powtarzała, że jesteśmy grzesznikami i nie może już dłużej mieszkać z nami pod jednym dachem, i że niespecjalnie się tym przejmowałam. — Poczuła się odrobinę nieswojo, unikała jego wzroku. — A potem? — Że o jej decyzji mógł przesądzić fakt, że jesteś gejem. — Może wiesz o czymś, Daisy, o czym nie wiem ja, ale nie wydaje mi się, bym był gejem. — Całowałeś się z Pascalem w ogrodzie. Wszyscy widzieliśmy. Wszyscy? Cała rodzina? Z zażenowania przebiegły mu ciarki po całym ciele. Wrażenie bezradnego osuwania się z jednej katastrofy w drugą i pogarszania sprawy z każdym podjętym krokiem narastało coraz szybciej. — To wszystko przez Pascala. Ja nie miałem w tym żadnego udziału. Poniosło go, ja do niczego nie prowokowałem. Pozbyłem się go najszybciej, jak mogłem, nie chciałem być nieprzyjemny. Może Wendi pomoże ci to zrozumieć. — A mama odbyła z nami krótką pogadankę, jak to ma w zwyczaju. Pogadanki Laury. Zmontowane przekazy jej odczuć, emitowane w formie propagandy na rzecz obrony własnej. — Nie wiedziałem. Jaką pogadankę? — Po tym, jak weszła z Charlesem do domu i zastała ciebie i Pascala razem w łazience. Powiedziała, że jej zdaniem chcesz wyprzeć to ze świadomości, ale że pewnego dnia możesz ujawnić swoją orientację seksualną i musimy być na to
gotowe, i że ona nie jest pewna, czy potrafi dzielić się tobą z mężczyzną, a w zasadzie wie, że nie potrafi, i że być może od ciebie odejdziemy, i czy miałybyśmy coś przeciwko zamieszkaniu w mniejszym domu. Myślę, że miała nieźle w czubie, to było wtedy, jak wychyliła z Charlesem kilka drinków. W każdym razie nie była zbyt szczęśliwa. Zauważył, że z jednej strony cała ta historia jest dla Daisy teatrem. Fascynował ją dramat, który odgrywali przed nią poważni, oświeceni dorośli. Opera mydlana rozgrywająca się naprawdę, w której znalazła się rola i dla niej. Z drugiej strony Daisy również brała w tym udział i to zwyczajnie ją przerażało. — Przed świętami? — Tak. — Powiedziałaś: jak to ma w zwyczaju. — No tak. Od czasu do czasu robi nam pogadanki. — O czym? — O tym, co jej zdaniem się dzieje. Zaczęła, kiedy wyrzucili cię z pracy. Myślę, że chce nas urobić i przygotować na coś, co planuje. — Posłuchaj, kochanie. Była w tej chwili uosobieniem niepewności. Stała z założonymi ramionami, oplótłszy jedną nogę T L R wokół drugiej, zwiesiła głowę, tak że włosy wpadały jej do oczu, niezręcznie próbowała się wywinąć. — Chodź tu i usiądź. — O nie, tylko nie kolejna gadka, tym razem ojcowska. — Nie, chcę coś wyjaśnić. Wydąwszy usta, opadła na krzesło. — Niezależnie od tego, co myśli twoja matka, nic z nikim mnie nie łączy. Z nikim prócz niej, ma się rozumieć. Pascalowi wydaje się, że jest we mnie zakochany, i jest to jego sprawa. Twoja matka i ja… — A jednak. Przemawiał jak własny ojciec. — Cokolwiek by powiedzieć, mamy pewne problemy. — Tak właśnie nam tłumaczyła. Zresztą i ślepy by się zorientował, przecież prawie ze sobą nie rozmawiacie. — Sądziłem, że jest po prostu przepracowana. Nigdy niczego mi nie mówiła. Aż do wczoraj. — Na jak wielkiego palanta można wyjść przed własną córką? Przypuśćmy, że Daisy pójdzie w ślady matki i zacznie emanować toksyczną pogardę, która zdaje się zżerać Laurę? — Może znasz stan jej umysłu lepiej niż ja.
— Myślę, że jest zwyczajnie rozpieszczona. — Rozpieszczona? — Tak. Przypomina rozpuszczonego bachora, który zawsze stara się obarczyć winą innych, jeśli nie dostanie dokładnie tego, co chce w tej samej chwili, w której to sobie wymyśli. Pewnie w młodości była naprawdę piękna i przywykła do tego, że wszyscy spełniali jej zachcianki, a kiedy sprawy zaczęły układać się nie po jej myśli, nie potrafiła sobie z tym poradzić. Wygłosiła tę przemowę z łaskawą, wyniosłą pobłażliwością, jakby ze stanowiska wszechwiedzącego mędrca. Przynajmniej odgarnęła włosy z oczu i patrzyła mu prosto w twarz. — Była bardzo piękna w młodości i uważam, że jest taka nadal. — No i w tym rzecz. Twierdzi, że już jej nie kręcisz. — Co? — Lily była zniesmaczona. — Chociaż raz zgodziłbym się z Lily. — Ale to nie powód, żeby się rozwodzić, prawda? Chyba że znajdziesz sobie kogoś innego, zakochasz się albo coś. Wiesz, tato, mógłbyś mi powiedzieć, gdybyś uważał się za geja. Nie przeszkadzałoby mi to, gdybyś był dzięki temu szczęśliwy. Nie znoszę, kiedy snujesz się za mamą z kąta w kąt z miną zbitego psa i starasz się wszystko naprawić sympatycznym zachowaniem. Jeśli jesteś gejem, może byłoby lepiej, gdybyś związał się z kimś, komu rzeczywiście na tobie zależy. Już miał powiedzieć Daisy, że nie rozumie, o czym ona mówi, kiedy przypomniał sobie świat Wendi. Bardzo trudno polemizować z umysłem nafaszerowanym pustymi frazesami, zanim jeszcze zdążył osiągnąć pełną dojrzałość. Zamiast wiedzy podsuwano jej gotową papkę fałszywego wyrafinowania. Przecież ta zatroskana mina, którą właśnie przybrała, była tak samo lipna jak rolex z Bangkoku. — Charles twierdzi, że orientacji seksualnej się nie wybiera, po prostu jest się gejem i już, i T L R najlepsze, co można zrobić, to ujawnić swoje preferencje. Jakież to proste. Dzięki, Wendi. — Skarbie, miło mi, że tak się o mnie troszczysz. Wyraźnie się ożywiła. Tak, to jest właściwa droga. Jak dorosły z dorosłym, tak można ją sobie zjednać. — Jednak nie zgadzam się z Charlesem i uważam, że do przesady odmalowuje wszystko w barwach czarno-białych. Naprawdę nie ma tu czego
ujawniać. Kocham twoją matkę od prawie dwudziestu lat, jakim cudem miałoby to dowodzić mojego skrywanego homoseksualizmu? Pascal zwyczajnie mąci wodę, ponieważ wtedy jest w swoim żywiole. — Chce, żeby ktoś o niego dbał i poświęcał mu uwagę. — Myślę dokładnie tak samo. — I bez przerwy kłóci się z Charlesem. Słyszymy, jak na siebie wrzeszczą. — Próbuje więc znaleźć sobie innego mężczyznę, który go przygarnie. A ja musiałem wyglądać na frajera, którego łatwo będzie złowić, zwłaszcza że twoja matka nieustannie przesiaduje u Charlesa. — Pascal jest kompletnie do bani, no nie? — zachichotała. — Dziś rano obserwowałam, jak szamocze się z oknem, nie potrafił wykoncypować, jak je otworzyć. — Czasem tego rodzaju ludzie zdają sobie sprawę, że powinni dzielić życie z kimś, kto potrafi urządzić się w świecie i, jeśli są naprawdę urodziwi, trafienie na taką osobę nie nastręcza im wielu trudności, podobnie jak wyruszenie na dalsze łowy, gdy zostaną zdemaskowani. Zawsze znajdzie się jakiś idiota gotowy uwierzyć w ich bajeczki. Ale w tym wypadku idiotą nie będę ja. Daisy przetrawiła te wyjaśnienia i uznała je za satysfakcjonujące. Potem rzekła: — W porządku, tato, kumam. A co z Lily? — Naprawdę nie masz koncepcji, dokąd poszła? — Mówiła, że kościół zabrał ich wszystkich w odwiedziny do jakiejś wspólnoty czy czegoś podobnego. Nie pamiętam. Przepraszam, puszczam wszystko mimo uszu, kiedy zaczyna ględzić o Bogu i takich tam rzeczach. Robi się wtedy bardzo agresywna, zawsze wyzywa mnie od ladacznic. Nie mam pojęcia, dlaczego nie może po prostu użyć słowa zdzira i rzucić mi go prosto w twarz. Nie żeby miała ku temu jakiekolwiek powody. Popatrzyła na niego ze śmiertelną powagą, bez uśmiechu. OK. Rozumiem. Dzięki za kontakt. — Ma jakichś przyjaciół, którzy mogliby jej towarzyszyć? — Nie sądzę. Ta wspólnota bardziej przypominała sektę. — Lepiej wybiorę się rano do tego kościoła. Mają tam instytucję pastora? Pokręciła głową i wzruszyła ramionami. — Muszą mieć. I pewnie coś w rodzaju policji. Będziemy działać. Uprzedzę najpierw twoją matkę. Nie martw się, skarbie. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Będzie
dobrze, obiecuję. Podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do sąsiadów. Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności, wpadanie na pogaduszki do Charlesa i Pascala nie było w tej chwili najwłaściwszą rzeczą. TLR „Aarhus to tętniące życiem miasto z wieloma atrakcjami kulturalnymi”. Dlaczego w to powątpiewam? Spytał sam siebie Mickey i usłyszał, jak jego słowa odbijają się echem od ścian hotelowego pokoju. Leżał wsparty o wezgłowie łóżka, czytając bezpłatny magazyn dla turystów, czekając, aż objawi mu się jakieś życiowe rozwiązanie. To mogło się zdarzyć. Był Wodzem, Bóg miał go w swej opiece. Trzeba tylko mieć wiarę, wyluzować się, a coś się zdarzy. Na zewnątrz panowały ciemności i sypał śnieg. Ogromne płatki śniegu unosiły się w kierunku wschodnim zbitymi kupkami, jak gdyby Bóg rozerwał gigantyczną kołdrę i wytrząsał z niej pierze. Ładnie. To nie jest oklepany widok. Odnotował ten efekt w pamięci wzrokowej. „Atrakcyjna Sala Koncertowa (Musikhuset) stanowi tło dla sporej części wydarzeń kulturalnych Aarhus…” Panowała ogłuszająca cisza. Mickey pochylił się i zaczął manipulować przy radioodbiorniku. Z głośników popłynęły wesołe skandynawskie piosenki pop, sklonowane kandydatki do konkursu piosenki Eurowizji. „W Aarhus znajduje się kilka muzeów, między innymi Muzeum Prehistorii, Obserwatorium Ole Romera, Duńskie Muzeum Ratownictwa i Ochrony Przeciwpożarowej oraz Muzeum Kobiet”. Zgasiwszy radio, wstał i włączył telewizor. Pojawili się Przyjaciele z duńskim dubbingiem. Odcinek, w którym Joey wdziera się przebojem na casting do grupy tanecznej i stoi na środku parkietu, wymachując ramionami jak orangutan. „Idealnym sposobem zwiedzania miasta jest przejażdżka rowerowa. Szukajcie specjalnych tras rowerowych (cykelruter). Śnieg sypał coraz gęściej. Na zewnątrz było prawie biało. Padający śnieg niemal całkowicie przysłonił światła okolicznych budynków. W pokoju leżał jeszcze jeden magazyn. „Witajcie w Danii. Dzieci z całego świata uwielbiają odwiedzać słynny duński Legoland”. Zdjęcia plastikowych zamków w barwach podstawowych, sięgających do kolan ośmiolatkom o błyszczących twarzach. Lego to szajs. Najlepszą zabawką konstrukcyjną wszech czasów było meccano. Małe zielone sztabki z metalu łączone ze sobą za pomocą prawdziwych śrub i nakrętek. Jego ojciec mawiał, że bawiąc się meccano,
chłopiec instynktownie uczy się prawidłowo wkręcać śruby i rozumieć takie pojęcia jak nośność czy ładowność. Był do niczego w meccano. Pamięta, jak nudził się do nieprzytomności, podczas gdy jego ojciec konstruował diabelskie koło, ślęcząc całą niedzielę nad zestawem części oraz instrukcją, cierpliwie montował każdy element, potem składał w całość, podłączał mały silniczek, który napędzał koło i zapalał światełka. Pamięta, jak twarz ojca promieniowała dumą kiedy pstryknęli włącznik i wszystko działało. „Proszę bardzo, synu”. Dumą, którą nie miał się z kim podzielić, ponieważ jego syn marzył tylko o tym, by jak najszybciej zasiąść przed telewizorem. W Anglii już tego nie produkowano. Firmę kupili Japończycy. Stare zestawy meccano sprzedawano na aukcjach jako rarytas, razem z drewnianymi konikami na biegunach i porcelanowymi lalkami. A dzieci bawiły się lego i uważały, że to jest coś. Joe miał bzika na punkcie lego. Przez długie lata w domu ponie-wierały się wściekle kolorowe kawałki plastiku, czając się wszędzie, tylko czekając, by dźgnąć człowieka w palec u nogi, gdy wstawał po ciemku do łazienki. Może rozczarowywanie własnego taty było u nich T L R cechą rodzinną. Rozszalała się śnieżyca. Wicher miotał płatkami śniegu, przefruwały za oknem odchylone od poziomu zaledwie o jakieś dziesięć stopni, przesuwały się tak szybko, że zlewały się w białe linie na tle czarnego nieba. Śnieżna zawieja tym razem nie w telewizorze, lecz w rzeczywistości. Wreszcie czymś zaintrygowany podszedł do okna i spoglądał na białe piekło. Hotel był wyższy niż otaczające go budynki, a jego pokój znajdował się na ostatnim piętrze. Gdziekolwiek popatrzeć, w górę, w dół, w prawo, w lewo, wszędzie widać tylko zamieć. Wielkie płatki śniegu w ciemnościach, mniejsze w pobliżu świateł, płatki śniegu niesione przed wiatrem, płatki śniegu zasypujące budynki, płatki śniegu wirujące na rogach ulic, płatki śniegu unoszące się w górę w kominach bezwietrznego powietrza. Wszystko w ciszy, za potrójnymi szybami okien. Cholernie dziwne. Z telewizji dowiedział się, że oglądał zamieć śnieżną przez ponad godzinę. Dwaj poważni panowie najwyraźniej dyskutowali o wpływie polityki Unii Europejskiej na duńską hodowlę świń. Ich rozmowa kojąco szumiała mu w uszach. Wyjął piwo z minibaru, Hofburg, a jakżeby inaczej.
Całkiem niezłe piwo. A na minibarze, w przestrzeni pomiędzy małą lodówką a szafką w stylu biedermeier w okleinie brzozowej, w której ukryty był barek, leżała książka umieszczona tam ręką Boga, by wskazać mu właściwy kierunek. Po angielsku. Mickey czytywał książki. Niezbyt wiele, ale kiedy nadarzała się okazja, kiedy nadchodziły godziny, które trzeba było czymś wypełnić, a nie było innego sposobu zabicia czasu, kiedy wyjeżdżał z domu bez swojego DVD i discmana, kiedy tkwił pośród śnieżnej zawiei w hotelu-wieżowcu w piekle nijakiego, małego miasteczka w Danii, kiedy prawdopodobnie zniszczył własną karierę zawodową, a kosmici zabrali jego doskonałe ciało i zastąpili je jakimś dysfunkcyjnym androidem, który nieustannie fiksował, wtedy zabierał się do czytania. Pogrążył się zatem w lekturze. Rano, po nieprzespanej nocy, zadzwonił na lotnisko i zapytał o pierwszy lot do kraju. Ponieważ z powodu zawiei wszystkie loty z Aarhus zostały odwołane, wynajął samochód i wyruszył w podróż przez wieczne śniegi do Kopenhagi, zatrzymując się w zajeździe dla kierowców ciężarówek dosłownie na chwilę przed tym, jak zasnąłby za kierownicą. Wypił kawę i zażył kapsułki znanej na całym świecie marki, które słyną z tego, że ich moc potrafi postawić na nogi nawet krowę. Wystarczyło, by być przytomnym. Jego mózg prowadził samochód automatycznie. Mógł oddać się odtwarzaniu w myślach filmu. Filmu na podstawie książki. Jego filmu. Miał już pierwsze ujęcie; długa panorama pokoju podobnego do tego, w którym mieszkał George. Kilka godzin później, czekając na prom na nadbrzeżu, w scenerii jak z Uczty Babette, gdzie wszystko jest szare, a wszyscy mają przygnębione miny, pomyślał o Mo. Mogłaby się przydać. Potrafiła załatwić wszystko pierwszorzędnie, nigdy nie straciła swych umiejętności. — Jak się masz? — spytał, gdy wreszcie złapał ją pod numerem jej komórki. — Jak ty się masz? — odpowiedziała pytaniem. — Wszyscy biegają jak kot z pęcherzem. TLR Ponieważ ta informacja wydawała się bez znaczenia, zignorował ją. — Wracam do domu, a że tu szaleje cholerna śnieżyca, zajmie mi to parę dni. Łap za telefon i dowiedz się wszystkiego na temat praw do ekranizacji książki, dobrze? A jeśli ktoś już je kupił, dowiedz się, ile chcą odstępnego. — Podał tytuł książki i nazwisko autora.
— Dobrze się czujesz? — ponowiła pytanie. — Zimno tu jak wszyscy diabli — uzmysłowił sobie. Gdzie, do cholery, podziały się uderzenia gorąca, kiedy tak bardzo by się przydały? — Nigdy nie czułem się lepiej — zapewnił. Mo. Jego żona, dziewczyna o nogach po szyję. Najbardziej odlotowa babka pod słońcem, bez dwóch zdań. Gdzieś poza obrazami spontanicznie powstającymi w jego głowie ujrzał ją siedzącą na krześle w charakterystycznej dla niej pozie, spoglądającą na niego tak, jak zawsze na niego patrzyła. Jej istnienie było cudem. Nigdzie w nadaktywnej świadomości Mickeya nie pojawiała się myśl, że jego czyny mogą budzić w jego żonie jakiekolwiek emocje i że owe emocje mogą być negatywne. Zmartwienie, niepokój, lęk — ani śladu takich uczuć. Nie było też w nim ani cienia poczucia winy czy wyrzutów sumienia. Nie miał powodów, by czuć się winnym. Najważniejsze, że Mo była po prostu Mo. Nagle znowu wybrał jej numer, a kiedy odebrała telefon, odezwał się: — Mmm… eee… Tak sobie dzwonię. — Żeby powiedzieć, że mnie kochasz? — podsunęła. Głos drżał jej odrobinę, ale pewnie były to zakłócenia na linii. — Tak, właśnie. TLR ROZDZIAŁ 11 Chandra, kiepska sprawa Kobieta i mężczyzna siedzieli w barze hotelu Ritz. Maître d’hotel zaprowadził ich do stolika w samym środku restauracji, gdzie często ocierali się o nich przechodzący obok kelnerzy. Ona poprosiła o szampana. Był wczesny wieczór, pora, kiedy plotkująca jeunesse dorée, która spotkała się przy herbatce, ustępuje miejsca zdezorientowanym gościom hotelowym zbierającym się na koktajl. On rzekł: — Korzystałaś już kiedyś z tej agencji? Stolik dla Dwojga? Laura uśmiechnęła się na to pytanie. — Nie, to mój pierwszy raz. Badam rynek. A ty? — Dla mnie to także pierwszy raz. Czy to kłamstwo? Będzie musiała posłużyć się sprytem.
— Reklama zachęca: „poważne kontakty dla poważnych ludzi”. — Przypuszczam, że chcą w ten sposób podkreślić, że u nich nie marnuje się czasu. — Wyszczerzył zęby w znaczącym uśmiechu, podnosząc kieliszek. Lekko napięte mięśnie żuchwy mogą świadczyć o pewnym stłumieniu. — Więc czego konkretnie oczekujesz? — Och, zdecydowanie związku. Liczę na stałego partnera. Nie interesuje mnie przypadkowa relacja. TLR — Mnie również — zapewnił pospiesznie, zastanawiając się, ile ona ma lat. Podał agencji ogólny profil: szczupła, aktywna zawodowo, trzydzieści parę lat. Był zawiedziony, że przysłali kogoś starszego. Dobrze zakonserwowana, zgrabna sylwetka jak na jej wiek, ładnie ubrana, ale miała w sobie pewną zasadniczość, której nabierają starsze kobiety. Pewna siebie, niemal arogancka. Niespecjalnie mu pasuje. W oczach Laury on wydawał się atrakcyjny w dość staroświecki sposób, siwowłosy, porządny, z pewnością nie onieśmielały go pozłacany brąz i kryształowe żyrandole, skwapliwie zamówił szampana. Opalony, widać, że dba o kondycję, dość przystojny, może brakowało mu nieco czynnika X. To naprawdę zdumiewające, jak wielu było wokół zupełnie znośnych mężczyzn poszukujących kobiety. A cała procedura była taka bezbolesna. Wystarczyło zadzwonić, odpowiedzieć na kilka pytań, wyjąć kartę kredytową i już, można zaczynać życie od nowa. Akurat ten facet jej nie pociągał, ale to się zmieni. Być może. — Opowiedz coś o sobie — poprosiła, pamiętając o uśmiechu. — Całe życie pracowałem na Bliskim Wschodzie. Przemysł maszynowy, naftowy. Dobrze płatne zajęcie, dające satysfakcję. Czas powrócić do kraju i zacząć używać życia. Raczej nie próbuje się sprzedać. — Masz rodzinę? — Nie. Tam nie było zbyt wielu okazji. Niewiele Europejek, a jeśli już, to zamężne. — W jego odpowiedzi pobrzmiewała urażona nuta, jak gdyby nie był do końca przekonany, że jej pytanie było uzasad-nione. — A co z tobą? Nie chce odkryć kart, to jasne. Cóż, to całkiem inna gra. Postarała się sprawić wrażenie bardziej przystępnej. — Wyszłam za mąż bardzo młodo. Zbyt młodo. Mamy dwoje dzieci. Są już prawie dorosłe.
— Więc gdzie mieszkasz? — Cały czas mieszkamy we wspólnym domu. Dopiero kiedy go sprzedamy, będziemy mogli rozejść się i przeprowadzić. To dość okropne. Można zgodzić się na separację w przyjaźni, ale zawsze pozo-staje nie najlepsza atmosfera, prawda? Źle, źle. Nie mów o cierpieniu, nigdy nie wspominaj o zgryzotach. Uśmiechnięta, wolna od problemów, taką trzeba być. W każdych okolicznościach. Weź mnie, jestem szczęśliwa. On wyraźnie się zaniepokoił. — Nie mam w tych kwestiach doświadczenia. Milczenie jest złotem. Przylep sobie jeszcze jeden uśmiech, siedź cicho i poczekaj na jego ruch. Pianista brzdąkał na klawiszach. Laura sączyła szampana. Rozpromieniona, szczęśliwa, wolna od problemów i zmartwień. Ostatni goście wstali od stolika, a kelnerzy skwapliwie rzucili się do uprzątania resztek. — Wiesz, czym się zajmuję — rzekł on. — A ty? — Marketingiem. Jestem wspólniczką w niewielkiej firmie. Brak reakcji. Po prostu siedział nieruchomo, lekko marszcząc czoło, wpatrując się w blat stołu. TLR Po chwili milczenia wziął oddech i zapytał: — Interesy idą dobrze? — O tak. Nieźle sobie radzimy. Informacja przeszła bez jakiegokolwiek oddźwięku. Może jej nie wierzył. — Pracujesz pewnie do późna? — Czasami. Sukces sam w sobie jest wyzwaniem. Kiedy ci się powodzi, to się powodzi, wiesz, jak jest. Czasem trzeba iść za ciosem. Znowu żadnej reakcji. Sporządził sobie listę wymagań. Teraz sprawdzał poszczególne pozycje, od-haczając punkt po punkcie. Mężczyzna, z którym spotkała się wczoraj, nawet wyjął taką listę na jej oczach. — Gdzie mieszkasz? — W Westwick. — W Westwick? Tam macie dom? — Pochylił się do przodu, nagle ożywiony, i dolał jej szampana. — Podobno to bardzo ładna okolica, czy faktycznie? — Uważam, że dzielnica jest przyjemna. — Więc sprzedajesz dom w Westwick? — Ze srebrnego talerzyka obok
butelki szampana wziął pełną garść solonych orzechów. — Tak. — I co, dostaniesz połowę? Orzech nerkowca, trach. Migdał, trach. Chrup, chrup, uśmiech, uśmiech. Teraz zainteresował się na serio. Stał się niemal ludzki. — Tak przypuszczam. Przynajmniej połowę. Początkowo był to mój kapitał. Nie wspominaj a dzieciach, pamiętaj, że jesteś wolna od problemów. Ale dostanę znacznie więcej niż połowę, jeśli dzieci zostaną ze mną. Nie zdecydowała jeszcze do końca, co zrobić z dziewczynkami. Z Daisy można się dogadać, lecz z Lily będzie więcej kłopotów, niż to wszystko warte. Andy lubił spędzać czas z córkami, może byłoby najlepiej, gdyby zostały z nim. Jednak prawnik powiedział, że mogłaby zażądać dwóch trzecich, a nawet trzech czwartych wartości domu, gdyby zamieszkała z dziećmi. Dwa, trzy lata, będą miały chłopców, kto wie, co się zdarzy? Uśmiechała się. On również się uśmiechał. O wiele przyjemniej. — Czyli sprzedajesz dom w Westwick, tak? Szczerzył zęby w uśmiechu, odchylał się na niezgrabnym rokokowym krześle i zachowywał się jak ktoś, kto właśnie poderwał zwycięzcę Grand National. — Zgadza się — odparła i zerknęła na zegarek, ponieważ od tego nagłego przypływu zainteresowania powiało grozą. — Czas na ciebie? Czyżbym cię uraził? — Ależ skąd. Nic podobnego. Myślę jednak, że godzina wystarczy, prawda? TLR — Jak na pierwsze spotkanie, tak. Wręcz idealnie. Umówimy się następnym razem na kolację? Byłbym zachwycony. Poprosiła,, by wysłał jej e-maila do pracy. — To zupełnie bezpieczne, nikt poza mną ich nie czyta. Pocałował ją w rękę! Łe! Suchy odcisk przymilnych ust na środku jej dłoni! Obrzydliwe! Chwała Bogu, że byli już blisko wyjścia. Gnana oburzeniem wypadła na chodnik przez szklane drzwi obrotowe jak przerażona łania. Taksówka, szybko. Serce, łomotało jej tak, jakby przebiegła dwa kilometry.
Laura tarła dłonią o siedzenie, starając się usunąć z niej dotyk jego ust. Nim taksówka dotarła do Knightsbridge, wlokąc się w żółwim tempie, jej puls się ustabilizował i zaczęła ważyć uzyskane informacje. Z początku zupełnie bez entuzjazmu, a potem nagle zaczął lgnąć do niej jak mucha do miodu. Doprawdy, można pomyśleć tylko jedno. Posiadanie domu w Westwick było jej najmocniejszą stroną. Z całego pakietu interesowało go wyłącznie to. Czy w takim razie powinna dać za wygraną? Czy szukać nadal, poznać jeszcze kilku mężczyzn, spróbować w innej agencji? Niemożliwe, by wszyscy ci faceci byli tacy upiorni. Prawda? — Twój syn kompletnie wymknął się spod kontroli — zarzuciła Rhysowi Barbara. — Stała w kuchni, wypełniając swoją osobą niemal całą przestrzeń tego malutkiego pomieszczenia przerobionego z dawnej komórki na węgiel w ich domu w Little Chelsea. W jednym ręku trzymała list, drugą ręką maczała zjedzoną do połowy bagietkę w kilogramowym słoju dżemu truskawkowego. Wokół ust była umazana pokaźną porcją dżemu, przez co sprawiała wrażenie, jakby pożerała jakiś krwawy zewłok. — Przeżywa załamanie. Spójrz na te brednie. Rhys wziął list. Powinien był rozpoznać pismo Toby’ego, traumatyczne hieroglify własnego syna. — Pisze, że nie wraca do domu — wydedukował, przechodząc do salonu, by poszukać okularów. — Tyle zrozumiałam. Bóg jeden wie, co ma oznaczać cała reszta. Pismo Toby’ego widziane przez szkła okularów było większe, lecz wcale nie łatwiejsze do odszy-frowania. Wreszcie Rhys odczytał jedno zdanie: „Susie, którą znasz pod nazwiskiem Sweetling, dostała inną pracę, więc teraz w szkole nie powinni się czepiać”. Czego właściwie mieliby się czepiać w szkole? Po kolejnych pięciu minutach rozgryzł, w czym rzecz. — Zakochał się w kimś z personelu. — To pojęłam — rzekła z pełnymi ustami. — Ta dziewczyna chyba zwariowała. Musi mieć ze sobą problemy. Jakim cudem zatrudniono ją przy pracy z dziećmi? — On ma już szesnaście lat. To nie jest niezgodne z prawem. — A powinno. Podła dziwka. „Będziemy mieszkać razem pod tym adresem. Jest stamtąd na tyle blisko do szkoły, że nie będę musiał korzystać z internatu, przez co sporo
zaoszczędzicie na czesnym”. TLR Rhys poczuł się dotknięty. Poświęcił Toby’emu tyle czasu, prowadził z nim delikatne rozmowy na trudne tematy, traktował z poufałością której nauczyło go bogate doświadczenie z ludźmi, a teraz chłopak napisał do matki, nie do niego. Koperta była zaadresowana wyraźnie do Barbary Pritchard. Był zmuszony dowiadywać się wszystkiego od niej. — Ależ nie może tego zrobić. Nie ma jeszcze osiemnastu lat, jest niepełnoletni. W świetle prawa ponosimy za niego odpowiedzialność, możemy tam pojechać i odesłać go do internatu. Uraza, a potem zazdrość. Jego syn i tamta śliczna dziewczyna. Jego syn i szalona pewność pierwszej miłości. Jego syn budujący dom pełen seksu, śmiechu i słońca, bez obciążeń, bez rachunków, bez domowej psychopatki plującej żółcią i miotającej się po domu ciężkim krokiem. — Zdaje mi się, że to przemyślał. — Barbara wepchnęła do ust ostatni kęs bagietki i wyciągnęła z paczki kolejną. — Czytaj dalej. Na drugiej stronie. „…będziecie mieli czas zastanowić się nad własnym życiem bez wymówki, że jesteście razem ze względu na mnie…”. Po tym następował spokojny akapit wyjaśniający, że „mój ojciec od kilku lat znajdował pocieszenie w romansie”. — No i? — zażądała wyjaśnień Barbara, nie przestając poruszać ustami, póki ostatni kęs drugiej bagietki nie został schrupany i połknięty. — Następnie pociągnęła duży łyk kawy, po czym zaczęła wyma-chiwać kubkiem, domagając się odpowiedzi. — Co ty na to? — Co to znaczy: „co ja na to”? — wykręcał się Rhys. — Pytam, czy to prawda, ty dupku. Czy — zrobiła szyderczo słodką minkę — się pocieszałeś? Wabił go nowy świat. Łagodny, życzliwy, uczciwy świat, w którym będzie mógł powiedzieć prawdę i stać z podniesioną głową, i uwolnić się od Barbary na zawsze. Drzwi do tego nowego świata stały otworem. Wystarczyło przestąpić próg. Czy to może być aż tak łatwe, po tylu latach? — Można by tak powiedzieć — odparł. Westchnęła ciężko. — Słuchaj, Rhys, tak czy nie? Posuwasz jakieś panny? — Mam romans — rzekł, walcząc o zachowanie maksimum godności. — Co to za romans? — domagała się prawdy, wychylając kubek do dna i z trzaskiem stawiając go na kuchennym blacie.
— Toby wie. Nie kłamie. Trwa to już od dawna. — Od jak dawna, do kurwy nędzy? — Otarła usta ścierką kuchenną, dłonie wytarła w spodnie. — Od pięciu lat. — Łajdak. Słoik dżemu przeleciał w powietrzu i mocno uderzył go w czoło, powalając go na podłogę. — Zażądam rozwodu! — wrzeszczała nad nim, łapiąc za torebkę, jak gdyby rozwody sprzedawano w supermarkecie w ramach oferty specjalnej, a ona musiała się pospieszyć, by zdążyć przed wyprzedaniem towaru. — Po takim wybryku nie dostaniesz z moich pieniędzy ani pensa. Podobnie jak twoje odrażające T L R bachory. Boże, żeby tak zmarnować sobie życie. Obok jego głowy zatrzepotały poły płaszcza, zatrzęsły się deski podłogowe, następnie trzasnęły drzwi. Rhys czuł się tak, jakby w piersi pęczniało mu serce, napełniając się śmiałością i perspektywami. Zrobił to. Nareszcie jest wolny. Prawie wolny. — Więc naprawdę? W La Maison była przerwa na lunch. Mo i Alice poszły ukryć się przed rzeczywistością, popijając cappuccino w otchłani Quando Quando Coffee Boutique. — Tak. Och, Mo, jest ogromny. Widziałam na prześwietleniu. — Jak mandarynka, cytryna, pomarańcza, grejpfrut? Wielkość guzów zawsze porównywano do owoców cytrusowych. Kolejna niewyjaśniona zagadka. Alice popatrzyła z niedowierzaniem na swoje piersi. Wyglądały absolutnie w porządku. Tylko prawa była nieco większa. Prawie niezauważalnie. Alice nigdy nie była hojnie obdarzona przez naturę. Jeśli złożyć jej piersi razem, ledwie przypominałyby rozmiarem grejpfrut. Jakie to coś mogło być duże? — Może jak pomarańcza? Nie wiem. W każdym razie duży jak na guz. — Mój Boże. — Wiem. Powiedział, że postara się ocalić pierś, ale nie miał zbyt wesołej miny. — I kiedy idziesz na zabieg? — Chcieli zatrzymać mnie w szpitalu od razu. Mieli zamiar posłać mnie prosto na oddział. To przeklęte ubezpieczenie, tak się cieszę, że je
wykupiłam. Alice była tak opanowana i spokojna, jakby siedziała w sklepie, wypisując faktury. Prawie. Tylko ktoś znający jej piski i żywe reakcje uznałby jej wyciszenie i bezruch za coś naprawdę dziwnego. Tylko Mo, która po kilku latach bliskiego kontaktu potrafiła prawidłowo wychwycić wszystkie sygnały, mogła zauważyć apatyczny bezwład we wszystkich jej gestach. Osobliwy spokój wywołany głębokim szokiem. — Dlaczego nie zrobiłaś tak, jak chcieli? Na dodatek bunt był do Alice całkowicie niepodobny, a co dopiero przeciwstawienie się osobie o takim autorytecie jak lekarz. — Ze względu na wszystko to, o co wierciłaś mi dziurę w brzuchu, Mo. Dom, wymiana zamków, testament i tak dalej. Muszę uporządkować sprawy, prawda? To znaczy, gdybym już nigdy nie wyszła ze szpitala, co z dziećmi? Dzwoniłam do Mei, przyjedzie dziś mi pomóc. Dzięki Bogu, że dał mi dzieci. — Powiedziałaś Samowi? — W zasadzie nie chciałam, żeby wiedział. Niemniej jednak próbowałam się z nim skontaktować. Ma wyłączoną komórkę, w biurze nikt nie odbiera telefonu i — Mo, po prostu w to nie uwierzysz. Pojechałam tam, wszystko jest oklejone taśmą policyjną, zamknięte na głucho, a na drzwiach wisi wywieszka informująca, że to miejsce przestępstwa i nie wolno wchodzić. Byli też w domu. Zabrali wszystkie jego rzeczy, telefony, dosłownie wszystko. — Niech to szlag. TLR Mimo to Mo nie była zaskoczona. Ani Alice, nawet w stanie wyczerpania nerwowego, w jakim się znajdowała. — I wyobraź sobie, niewiele mnie to obchodzi. Cała ta historia wydaje mi się bardzo banalna. On sam wydaje się trywialny. Co powiedział Karol II? Umieranie cudownie koncentruje umysł. Czy to był Karol II? Wiem, że jakiś król. W każdym razie, jeśli jest to ostatni dzień mojego życia, nie mam zamiaru marnować ani jednej minuty na myślenie o jakimś głupim facecie, którego własny głupi fiut wpakował w głupie tarapaty. — Alice, to nie jest ostatni dzień twojego życia. — Czy ja wiem, różnie bywa. Muszę zatroszczyć się przynajmniej o Mei i Jona. Skoro Sam odszedł
i narobił sobie bigosu, muszę nas chronić, mam rację? — Zawsze był taki chciwy. Co on mógł wykombinować? Założę się, że zrobił jakiś przekręt. Ta firma, którą przejął, One-Stop Property Shop. Czy przypadkiem facet, który ją założył, nie narobił długów i nie zwiał? — Tak, teraz sobie przypominam, rzeczywiście tak było. Sam był niezmiernie zadowolony z tej transakcji. — Zachichotała z satysfakcją, lecz po chwili się pohamowała. Mo wyciągnęła rękę i objęła wąski nadgarstek przyjaciółki, czując ciepło i pulsujące naczynia krwionośne pomiędzy kruchymi kostkami. — Jestem z ciebie bardzo dumna — rzekła. — Sama jestem z siebie dumna — przyznała Alice, kładąc wolną rękę na przytrzymującej jej nadgarstek dłoni Mo. — Pół roku temu nie odważyłabym się nigdy w życiu. Czy to nie jakiś obłęd, że teraz, kiedy wreszcie pojęłam, na czym naprawdę polega życie, znalazłam się na jego krawędzi? W tym momencie obie się rozpłakały, lecz Mo zdołała burknąć: — Nie pozwolę na takie czarnowidztwo, Alice. — A tak w ogóle — ożywiła się Alice — co u ciebie i Mickeya? Coś nowego? — Tak jak powiedziałaś — głupi facet z głupim fiutem. Ale nie na tyle głupi, żeby nie korzystać z kart kredytowych. Wizyta Mo na posterunku policji w Helford wprawiła dyżurnego oficera w zakłopotanie. Spalony samochód, samochód Mickeya, jak się okazało, ale żadnych ludzkich szczątków. Na tę wiadomość instynkt Mo podpowiedział jej coś, co po paru godzinach obgryzania z nerwów paznokci na twardej ławce w korytarzu okazało się słuszne. Korzystano z jednej z kart kredytowych. Z karty, o istnieniu której nawet nie wiedziała. Wielokrotne przeliterowywanie jego nazwiska i adresu. Karty używano najpierw na lotnisku, następnie w Danii. A potem ta rozmowa telefoniczna. — Powinien jutro być z powrotem — powiedziała z samozadowoleniem osoby, która właściwie oceniła sytuację kryzysową. — Nie mógł wylecieć dzisiaj z Kopenhagi. Myślę, że chce zmienić kierunek. Nakręcić fabułę. Zostać reżyserem filmowym. — Wydawało mi się, że jest reżyserem. TLR — Nie, robi reklamy, a nie filmy fabularne. A zawsze marzył o fabule. Zepchnął to marzenie w otchłań niepamięci. Kiedy wszyscy robią z ciebie
wielkiego bohatera, pewnie niełatwo jest iść naprzód. Człowiek woli raczej zagrzać miejsce i zbierać owoce swojej pracy. Prawdopodobnie Mickey będzie chciał wystawić dom na sprzedaż. — Mo powiedziała to z lekkim zapałem. Była gotowa do przeprowadzki. — Twój śliczny dom? Dlaczego? — Będzie musiał zacząć rozglądać się za źródłem finansowania. Dom jest pewnie wart kilka milionów. W zasadzie go nie potrzebujemy. Bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy widzieli w nim Joego chociaż raz na pięć lat. — Ale tak pięknie go urządziłaś, Mo. — To tylko dom. Tak czy owak, nie zamierzam rezygnować z pracy. Nie umrzemy z głodu. Powinien to zrobić, muszę poprzeć ten pomysł. — Nie zamartwiałaś się na amen? Ja bym rwała włosy z głowy. — I tak, i nie. Jesteśmy małżeństwem od dawna. Kiedy osiągnął swoją pozycję, zawsze chciał zrobić coś jeszcze. Uwolnić się, zacząć coś od nowa. Nie jest, dzięki Bogu, typem siedzącego w domu jękoły czy też gościa, który pójdzie do miasta i się schleje. Znam swojego męża. — Cóż, ja z pewnością nie znałam mojego. Może to i dobrze. Mam dwoje wspaniałych dzieci. Oraz guz wielkości pomarańczy, dodały w myśli, nie wypowiadając tego na głos. Astrologia, feng shui, emocjonalne przyczyny raka — czuły się zbyt dojrzałe, by przypisywać temu jakieś znaczenie. Północne krańce Helford pokrywała sieć ślepych zaułków, przy których stały bliźniaki kryte tyn-kiem kamyczkowym i szarym dachem, komunalna zabudowa z lat trzydziestych, tu i ówdzie tandetnie ozdobiona wykuszami z muru pruskiego albo podrobionymi georgiańskimi gankami. Przed budynkami stało kilka starych samochodów, z okien dobiegało jazgotliwe szczekanie kilku psów. Była sobota i ludzie wracali z niewielkiego dyskontowego supermarketu, taszcząc zakupy na weekend w foliowych torbach. Ten dom różnił się od innych brakiem anteny satelitarnej. Zamiast niej z górnych okien zwisał plastikowy transparent, który głosił: WSPÓLNOTA CHWAŁY CHRYSTUSOWEJ. W samym środku ociekającego deszczem frontowego ogródka stał butwiejący karmnik dla ptaków z brakującą połową daszku. Nie wiedząc, co zastaną na miejscu, ubrali się zupełnie zwyczajnie, Daisy
włożyła szkolne ubranie, Andy dżinsy i nową bluzę z szarego polaru. Nie nazbyt burżujsko, na wypadek gdyby mieli spotkać się z pyszałkowatym marginesem społecznym, ani nie przesadnie niechlujnie, na wypadek gdyby ktoś miał oceniać ich status materialny. Po prostu odpowiednio. Jesteśmy sympatyczną rodziną, nie rzucajcie w nas pierwsi kamieniem. Mężczyzna, który otworzył drzwi, miał włosy tak krótkie jak Andy, ale był jakieś dwadzieścia lat młodszy. Popatrzył im gniewnie prosto w twarz, najpierw spiorunował wzrokiem Andy’ego, potem Daisy, jak gdyby doszukując się w nich ewidentnych oznak grzechu. — Jesteście rodziną — rzekł, ponownie mierząc wzrokiem Andy’ego. — Rozmawialiśmy przez telefon. TLR — Andy Forrest, jestem ojcem Lily. A to jej siostra. — Cześć, mam na imię Daisy. — Na początku wizyta rodziny jest mile widziana. Zawsze obawiają się, że jesteśmy jakąś sektą. Wasze odwiedziny na pewno sprawią jej radość. Hol był wyklejony tapetami imitującymi płytę wiórową a na ścianach wisiały malutkie obrazki kwiatów w tandetnych, filigranowych ramkach. Minęli pokój umeblowany poduchami wypchanymi ku-leczkami oraz kuchnię, w której czuć było zapach smażeniny i w której dwie mniej więcej dwudziestoletnie dziewczyny parzyły herbatę. W najdalej położonym pomieszczeniu z biurkiem i kilkoma drewnianymi krzesłami stała Lily odwrócona plecami do okna. — Obeszłoby się bez tego — oznajmiła. Andy’emu wydała się tęższa w niezdrowy, blady, obwisły sposób. Nie poznał jej ubrań, sfilcowane-go swetra i legginsów. Miała też więcej pryszczy, a w świeżo przekłutym nosie błyszczał nowy kolczyk. Przypatrujący się uważnie mężczyzna skupił wzrok na nowej wyznawczyni. — Mamy wzgląd na potrzeby innych — poinformował. — Próbują mnie stąd zabrać — rzekła, sondując wzrokiem wszystkich po kolei, gorliwie naśladując mężczyznę. — Chcemy się tylko upewnić, czy dobrze się miewasz — powiedziała uroczo spokojna Daisy. — Mówiłam, że nie ma się o co martwić. To ja muszę martwić się o was. Wszyscy się za was mo-dlą. Gdzie mama?
— Nie chciała przyjść. Jest mocno podenerwowana. Daisy rzekła to powściągliwym tonem córki starającej się ukryć głęboki emocjonalny uraz matki, więc tylko Andy zdawał sobie sprawę, że Daisy ubarwia obraz sytuacji. Laura nie wykazywała oznak przygnębienia z powodu Lily. Całkowicie pochłaniały ją własne sprawy. Po przeczytaniu listu Lily, powiedziała: — No cóż, podjęła decyzję. To jej życie. Nic tu nie zdziałamy. Słowa Daisy wywołały w Lily nie-znaczną reakcję, leciuteńkie wahanie, osłabienie nowo nabytej żarliwości. — Za nią będę modlić się szczególnie — rzuciła, jakby była to jakaś odpowiedź na prośbę. — Bóg widzi, jak cierpimy z powodu zła wyrządzanego nam przez bliźnich. Ciągle nie mogąc otrząsnąć się po zdradzie, Andy nie wiedział, co powiedzieć. Wyobrażanie sobie reakcji Lily, gdyby poznała prawdę, nie przynosiło żadnej satysfakcji. Zresztą nigdy się o tym nie dowie. Ani Daisy. Od czego miałby zacząć, gdyby chciał powiedzieć córkom, w jaki sposób ich matka postanowiła ratować małżeństwo? — Nadal chodzisz do szkoły — odezwał się. O tym poinformowali go nauczyciele nerwowym tonem ludzi, którzy odcinają się od wszystkiego, co ich uczniowie wyczyniają poza obrębem szkoły. — To dobrze — dodał. TLR — Oczywiście, że chodzę do szkoły. To nie jest jakaś zgubna sekta, tato. Tylko wspólnota ludzi, którzy pragną żyć z Jezusem. Nie mam zamiaru niweczyć swojego talentu. Muszę osiągnąć pełnię własnych możliwości i wykorzystać je na chwałę Pana. — Zwykle w takich wypadkach staramy się o wzięcie na siebie roli opiekunów zastępczych — wtrącił nie spuszczający z nich oka mężczyzna, jak gdyby mówił o ubieganiu się o zezwolenie na parko-wanie. — Lily ma siedemnaście lat, prawda? W takim razie rada wyrazi zgodę na częściową pomoc w jej utrzymaniu. W innym wypadku nasi młodzi członkowie utrzymują się sami. Dorabiają w soboty i tak dalej. Była to najwyraźniej nowość dla Lily, która wzdrygnęła się i zaraz zatuszowała swoje zaskoczenie skinieniem głowy i głupawym uśmiechem. — Raczej się temu sprzeciwimy — oświadczył Andy. — Nie mamy w rodzinie problemów, które czyniłyby z nas ludzi niezdolnych do pełnienia obowiązków rodzicielskich. Tworzymy porządny dom. — Nie wątpię — odparł gapiący się facet z emfazą osoby, która uważa,
że mężczyzna, który troszczy się o zapewnienie dachu nad głową członkom swojej rodziny, jest w sposób oczywisty pozbawiony wszelkich zasad moralnych. I to podwójnie, z uwagi na to, że dach przy The Terrace, „georgiańskim klejnocie Westwick” został pięknie odremontowany. — Jednakże nie chodzi o rzeczy materialne, prawda? Dla Lily liczy się życie duchowe. To jest najważniejsze dla nas wszystkich. — Nie miałem na myśli dóbr materialnych — wyjaśnił cierpliwie Andy. — Odnoszę również wrażenie, że ma pan jakieś dziwne wyobrażenia na temat naszej rodziny. — Wziął głęboki oddech i ciągnął: — Jako rodzice Lily ponosimy za nią prawną odpowiedzialność. To oznacza, że musimy wyrazić zgodę na jej pobyt tutaj. A w istocie rzeczy musimy być przekonani, że jesteście odpowiednimi ludźmi do sprawo-wania nad nią opieki. Lily i gapiący się facet wymienili spojrzenia, po czym on zajął miejsce za biurkiem, jakby mógł się stamtąd lepiej bronić. — Jako chrześcijanka, Lily wybrała drogę prawdy. Wierzymy w to, co mówi. Gapienie się przybrało na sile. — Ponieważ jest jeszcze dzieckiem — dodał Andy — sądzę, że byłoby rozsądnie uwzględnić fakt, że może nie znać całej prawdy o tym, co wam o nas opowiadała. — Pan i pańska żona rozwodzicie się, żeby mógł pan kontynuować swój homoseksualny związek. Czyż nie tak? — Zostało to powiedziane z uśmiechem wyższości, który mężczyzna usiłował, niestety, za późno, stłumić. — Nic mi o tym nie wiadomo — zapewnił Andy. Lily prychnęła. Daisy z irytacją przewróciła oczami. — Panu nic o tym nie wiadomo. — Teraz mężczyzna świdrował Andy’ego wzrokiem z taką inten-sywnością, jakby przy odrobinie wprawy miał nadzieję uzyskać obraz rentgenowski. — Och, tato, jesteś zwyczajnie podły. — Lily tupnęła nogą tak teatralnie, jakby kazano jej wyłąTLR czyć telenowelę i zabrać się do odrabiania lekcji. — Wiesz, co zrobiłeś. — Owszem, wiem, a ty nie masz o tym pojęcia — zauważył, walcząc o zmazanie winy, która pęczniała na jego zwykle pozbawionym wszelkiej
skazy sumieniu. Czuł, że stojąca obok Daisy gotuje się jak woda w czajniku, która za chwilę zacznie wrzeć. — Nie zrobiłem niczego, co ktokolwiek mógłby uznać za niestosowne na jakiejkolwiek podstawie, a twoja matka i ja nigdy nawet nie poruszyliśmy tematu rozwodu. Miałaś mnie pod ręką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i gdyby cokolwiek cię gryzło albo niepokoiło… — Siedzisz w domu tylko dlatego, że jesteś bezrobotny. — Lily zaczęła popadać w panikę, opierała się o parapet okienny jak bokser na linach ringu. — Wywalili cię i nie możesz znaleźć innej pracy. Bawisz się komputerem, udając, że założyłeś firmę, a to są zwykłe wymysły. Nagle Daisy wydała okrzyk frustracji. — Jak możesz być taką świnią? Tato haruje i troszczy się o nas wszystkich… — Nie haruje, to wszystko kłamstwo! — wrzasnęła Lily, celując w nich palcem. — Sama jesteś podła! Wyssałaś wszystko z palca, żeby usprawiedliwić swój czyn. — Mama mi powiedziała. Chyba wie, co mówi. Andy źle znosił krzyk, zwłaszcza kiedy dobywał się z ust kobiet w jego rodzinie. Po przekroczeniu pewnego natężenia każde słowo robiło wyrwę w jego psychicznej równowadze. — Twoja matka dokładnie orientuje się, jak bardzo prawdziwa jest firma i jak dobrze prosperuje. Ty również mogłabyś mieć tę wiedzę, gdybyś tylko się zainteresowała. Zeszłoroczne raporty leżą w biurze. Mogłaś przeczytać je w każdej chwili. — To nie żadne biuro, tylko salon. Jesteś podły, łżesz jak pies — upierała się Lily. — Masz jakieś urojenia. Mama od ciebie odejdzie. Dlaczego tu nie przyszła? — Nie przyszła, bo ma to gdzieś, ty głupia krowo! — krzyknęła Daisy. — Powiedziała, że podjęłaś decyzję i możesz robić, co ci się podoba. To my się przejmujemy. I dlatego tu jesteśmy. Gapiący się facet wbił wzrok w drzwi, jakby spodziewał się, że przeniknie je jakaś cudowna zjawa i przemówi słowami boskiej mądrości. Obrócił głowę i spojrzał na Lily. — Wydaje mi się, że musimy wziąć pod uwagę dobro naszej wspólnoty jako całości — zaproponował nowym, rzeczowym tonem. — Jeśli Lily jest
nieco zdezorientowana, może powinniście usiąść z nią wszyscy i porozmawiać. Możemy przysłać kogoś z naszej wspólnoty w charakterze mediatora. Niektórzy z nas są wykwalifikowanymi opiekunami rodzinnymi. — Dobrze — zgodził się natychmiast Andy. Lily miała taką minę, jakby odezwał się tylko po to, by ją zdenerwować. — Ja się nie zgadzam — nie ustępowała. — Chcę, żebyście zostali moją rodziną zastępczą. Jak będziecie ich słuchać, przekręcą fakty i będą udawać, że wszystko jest w absolutnym porządku. — To prawda: wszystko jest w porządku — warknęła Daisy do siostry. — Szwankuje tylko jedno: twoja głowa. TLR — Daze, to dość niemiłe. Nagle Lily rzuciła się przez pokój, rozwalając szafkę na dokumenty i zrzucając z biurka stertę papierów. Uderzywszy w ścianę, obróciła się gwałtownie, wymachując ramionami. — Wiedziałam, że tak będzie. Mówiłam, ale nikt mnie nie słuchał. Zawsze wykręcają kota ogonem, żeby racja była po ich stronie. Nie pozwalają mi nic zrobić, nawet jeśli jest to poświęcenie życia Bogu. Próbowali powstrzymać mnie przed chodzeniem do kościoła… — Nieprawda. Nigdy przed niczym cię nie powstrzymywaliśmy. Lily nadal kręciła się niezdarnie w miejscu, obijając się o meble i zataczając. — Nawet kiedy umarła babcia i zostawiła nam po sto funtów, a ty przekazałaś swoją pulę kościołowi, nikt nie powiedział słowa — wytknęła Daisy. Andy starał się ukryć zaskoczenie. W jego mniemaniu niewielka scheda po jego matce nadal bezpiecznie spoczywała w banku. Gdyby wiedział, że Lily chce ją oddać, może miałby coś do powiedzenia. Gapiący się mężczyzna drgnął. Jak na duchowego przywódcę, sprawy materialne zdawały się przemawiać do niego nader skutecznie. To, czego nie udało im się zakomunikować swoją obecnością, sposobem bycia i troską, osiągnęli natychmiast informacją, że kościół otrzymał sto niedozwolonych funtów. — Nie chcemy narażać się na oskarżenia — zaniepokojony podniósł głos. — Sądzę, Lily, że będzie najlepiej… Lily rzuciła się w tył na jego biurko, rozrzucając ramiona na całą
szerokość i gaworząc jak niemowlę. Zeszli jej z drogi jak jeden mąż. To zachowanie wydało się Andy’emu żałosną demonstracją, atakiem szału symulowanym przez rozpieszczone dziecko, które nabiło sobie głowę pomysłami zaczerpniętymi z EastEnders i które nie ma pojęcia, jak wyglądają prawdziwe zaburzenia umysłowe. Daisy przyglądała się temu z wyniosłą pogardą. — Wstań, Lily — rozkazał gapiący się facet przybierającym na sile głosem. Lily zaczęła paplać głośniej. Gapiący się facet zwrócił się do Andy’ego ponad jej młócącymi powietrze ramionami: — Czy ona robi tak w domu? Nie miewa chyba napadów histerii? Na naszych spotkaniach widywała ludzi mówiących językami. — Stroił miny, wykrzywił twarz i porozumiewawczo łypnął na nich okiem. Zabierzcie ją stąd. Nagle Andy ujrzał całą sytuację z perspektywy Lily. Urządziła przedstawienie i nie wie, jak wycofać się z honorem. Chyba że Andy znajdzie jakieś wyjście. Oto ja, John Wayne, spieszę z pomocą. Zrobił krok naprzód, chwycił Lily za ramiona, podciągnął do pionu i nią potrząsnął. — Zamknij się — rzekł, choć nie dość głośno. Stała już niemal całkowicie o własnych siłach, lecz nadal paplała coś w idiotycznym crescendo. — Zamknij się, ty głupia dziewczyno. Lily uderzyła w teatralny szloch i znowu osunęła się po biurku. Nie zamierzała, widział to, przeciągać struny i zwalać się na podłogę. I bardzo dobrze, ponieważ jego kolana nie były chętne do stawiania jej T L R na nogi. — Lily — gapiący się facet starał się ją ułagodzić — nie denerwuj się. Musimy oddać cesarzowi, co cesarskie, Lily. Nie wolno nam łamać prawa. — Trzepotał wokół niej ramionami, świadom, że aby sprawić wrażenie osoby troskliwej, musi być blisko, lecz jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nieodpowiedni dotyk może w tym momencie przynieść więcej kłopotu niż pożytku. — Jedź teraz do domu z tatą — namawiał. — Możesz przyjść do mnie w niedzielę po mszy. Przyjdź na spotkanie świadków, jeśli chcesz. Słysząc, że została odepchnięta, Lily zaczęła płakać na serio. Daisy wyciągnęła rękę w stronę drzwi, mówiąc:
— Możemy już iść? — Ofiara na naszą działalność byłaby mile widziana — rzekł gapiący się facet, idąc za nimi korytarzem i podając brudny anorak. Zawstydzona Lily chwyciła kurtkę i zarzuciła ją na ramiona. Była na nią za mała. — Raczej nie — oznajmił stanowczo Andy, zagarniając ramieniem swą nieszczęsną córkę ku drzwiom i wyprowadzając ją na świeże powietrze Pana Boga. — Jednego nie rozumiem — rzekła Daisy, gdy opadła na tylne siedzenie azylu, jaki dawało stare volvo, i przesłoniła dłonią oczy. — Dlaczego bycie chrześcijaninem oznacza, że wszystko dokoła musi być totalną tandetą. Czy nikt tam nie słyszał o białej farbie? Niby dlaczego trzeba wyglądać jak rozlazła fleja, Lily? Bóg dał ci urodę, tylko trzeba jej trochę dopomóc. Lily prychnęła buntowniczo. Gdy Andy skręcił na południe, kierując się z powrotem ku cywilizacji i The Terrace, zadzwonił jego telefon komórkowy. Kierownik Ula. — Zastanawiam się, czy nie mógłbyś mi pomóc, stary? — Pytanie zakładające odpowiedź twierdzącą. — Zobaczymy. Chętnie pomogę, jak tylko będę mógł. — W piątek. Odwołali mi koncert. Może zechcielibyście zagrać tak z marszu. Oczywiście podniósłbym honorarium. Jak gdyby dołożenie dychy miało przesądzić sprawę. Ale co to za zespół bez George’a? — Nie wiem — odparł Andy. — Słyszałeś, że wydarzyło się nieszczęście, prawda? — Nie. Co się… — Nasz gitarzysta prowadzący. Zginął w wypadku drogowym tuż przed Bożym Narodzeniem. Od tamtej pory nie graliśmy. — To bardzo smutne. Przykro mi, nic nie wiedziałem. Czy to ten… gość z zębami? — Tak, ten. — Ale przecież… To ty jesteś atrakcją, Andy. Ludzie przychodzą dla ciebie. Jest mnóstwo gitarzystów. Mógłbym się popytać, jeśli chcesz. — Już wcześniej znaleźliśmy za niego zastępstwo. Pozwól mi zebrać pozostałych i wyniszczyć T L R sprawę — zasugerował Andy. Mickey mógłby przejąć prowadzenie, gdyby zaistniała taka konieczność. Prawdę mówiąc, byłby chyba naprawdę niezły. Pod warunkiem że
przebywałby w kraju. Pod warunkiem, że miałby odpowiedni nastrój. W dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo. Występ. Ruszyć tyłek i narobić trochę hałasu, zagrać kilka starych numerów, rozbawić gości. Zaśpiewać o miłości, seksie, bólu i śmierci, powygłupiać się, wypić kilka piw. Z dala od żon, córek, interesów. Właściwie, czemu nie? Przez krótką chwilę, przez kilka cudownych sekund przypomniał sobie, jak się czuł jako Andy „Boski” Forrest. Później, po położeniu Lily do łóżka i porozmawianiu z Daisy, Andy postanowił wziąć prysznic i zmyć z siebie wspomnienie gapiącego się faceta, mocno zniszczonych poduch do siedzenia, zapachu starego boczku oraz całej świadomie lichej estetyki Wspólnoty Chwały Chrystusowej. Poszanowanie dla innych było w wypadku Andy’ego głęboko zakorzenionym zwyczajem. Wziął prysznic na dole, by nie obudzić śpiącej żony. Tymczasem w sypialni Laura ciągle jeszcze nie spała, leżąc na łóżku rozkrzyżowana jak rozgwiazda, wsłuchując się w głos swojego instynktu. A instynkt podpowiadał jej, że testowanie rynku w poszukiwaniu mężczyzn nie ma sensu. Wszyscy byli tacy sami, nie różnili się od tych, których już poznała. Niektórzy ludzie po zdobyciu informacji, która nie jest po ich myśli, odwlekają podjęcie decyzji w nadziei, że rzeczywistość zmieni się na bardziej im przyjazną. Laura podejmowała decyzje szybko. — Zarzut oszustwa jest poważny, ponieważ jednak pańska opinia jest jak dotąd nieposzlakowana, jestem skłonny rozczarować tym razem policję i wypuścić pana za kaucją w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy funtów. — Bardzo panu dziękuję — rzekł Sam, wypowiadając każde słowo ze szczerym zapałem. Chwała Bogu, że sędzia pokoju zorientował się, że ma do czynienia z profesjonalistą. Odległość dzieląca Westwick od Helford w rzeczywistości wynosiła zaledwie kilka metrów, lecz kulturowo był to inny świat. Niegdyś biały gmach sądu był brudną wprawką w architekturę faszyzmu i wyglądał jak mauzoleum bałkańskiego dyktatora z ciałami przeciwników wmurowanymi w fundamenty. W jego korytarzach tłoczyli się ludzie o szarych twarzach, z pewnością z marginesu społecznego, oraz pracownicy socjalni, kuratorzy sądowi, policja, specjaliści prawa karnego. Sam tutaj nie pasował. Jego miejsce znajdowało się w dzielnicy Belgravia, pośród różowych obrusów. To jakaś karygodna pomyłka prawna.
Wniesie pozew, wygra spektakularnie, spokojna głowa. A wszystko to robota Pats. Jakąż okazała się przebiegłą żmiją! Transakcje, pokój zapchany segregatorami, nowi klienci, dwudziestu, trzydziestu, czasami czterdziestu tygodniowo. Oszustwo, blef. Wszyscy fałszywi. Prawie wszyscy — miała dość sprytu, by prowadzić kilka autentycznych spraw. Ale przeważająca część działalności, która, jak wierzył, wyniesie go w finansową stratosferę, była niczym innym jak oszustwem. TLR Negocjowała hipoteki na nieistniejących nieruchomościach znajdujących się w posiadaniu nieistniejących osób i sprawdzanych przez nieistniejących rzeczoznawców budowlanych. Pokój pełen fikcyjnych interesów, oto co mu przyniosła. Wszystko to wina banków, kas mieszkaniowych. Zachłanne sukinsyny. Przygotowywali świstek papieru, wypisywali czeki i nigdy nie zadawali pytań, które zadać powinni. Nazwa Chudleigh Estate Services w oczywisty sposób ich uspokajała. Czeki wpłacano na dziesiątki różnych rachunków bankowych, spłaty robiono z dziesiątków różnych rachunków debetowych, system sprawnie funkcjonował przez kilka miesięcy. Dawny szef Pats, założyciel One-Stop Property Shop, zwiał na Kajmany i otworzył tam firmę. Nikt niczego nie podejrzewał, nikt niczego nie podawał w wątpliwość. Kolejny mężczyzna z Westwick cierpiący na kryzys wieku średniego, to było do przewidzenia, normalna rzecz. Najwyraźniej wszystko ukartowali. Tuż przed świętami Pats przelała firmie z Kajmanów tysiące, setki tysięcy, przeklęte miliony funtów i zamknęła wszystkie konta. Potem wsiadła do samolotu i osobiście przebyła tę samą trasę co pieniądze. Okres świąteczny; tak zwany chrześcijański świat siedzi w domowych pieleszach, jedząc i pijąc, pozostawiwszy pracę komputerom. Przemykające liczby, znikające w jednym miejscu, pojawiające się ponownie w innym, przenikające przez filtry i systemy zabezpieczające, nie powodujące żadnych zakłóceń, nie budzące podejrzeń. Do-póki nie przypadły pierwsze terminy spłat w nowym roku, kiedy to poszła w górę czerwona flaga i ktoś wreszcie się zorientował. Do tego sprowadzała się dzisiejsza bankowość. Technologia najwyższej klasy, pracownicy piątej kategorii. Przejmujący wiatr miotał mu w twarz deszcz ze śniegiem, kiedy stał przy
Helford High Street, ponownie wkładając rzeczy osobiste do odpowiednich kieszeni i przegródek i rozglądając się za najszybszą drogą ucieczki. Ani śladu taksówki. Otyłe kobiety drepczące za swymi chudymi dzieciakami, młodzi mężczyźni snujący się bez celu grupkami, skuleni, wciśnięci w kurtki dla ochrony przed chłodem, kopiący puszki i strzepujący popiół z papierosów. Na ulicy prawie żadnego ruchu, tylko autobusy. Wsiadł do autobusu. Po raz pierwszy od wielu lat. Od dziesięcioleci. Ten zapach, ohyda. Na dodatek żądają od człowieka drobnych na bilet. Kiedy autobus z mozołem wtoczył się do Westwick i, stając co rusz, sunął po Broadwayu, Sam zapadł się w siedzenie na wypadek gdyby ktoś go rozpoznał. Sam Chudleigh w autobusie, Boże broń. Autobus zatrzyma się zaraz przy głównej ulicy, jak tu wysiąść, nie zwracając na siebie uwagi? Minął szkołę, kościół, sklepy przy Grove Parade, Maple Grove. Wreszcie autobus skręcił na północ, a Sam wysiadł na przystanku na żądanie przy bocznej uliczce. Wracając pieszo, zadzwonił do Elizabeth. Poczta głosowa. Ich związek najwyraźniej wkraczał w nową fazę. Bardziej dojrzałą, nie tak intensywną. Nie zostawiła dla niego żadnych wiadomości, podczas jego… nieobecności. Słowo „areszt” po prostu nie mogło przedrzeć się do jego myśli, nie wspominając już o słowie „więzienie”. TLR To właściwy moment. Póki nie zostaną wyjaśnione sprawy firmowe, będzie miał okazję spędzić więcej czasu z rodziną. Poświęcić dzieciom trochę uwagi. Rozwiązać sprawy osobiste, w których Alice bez wątpienia narobiła zamieszania. Właśnie tym należy się teraz zająć. Na pewien czas wrócić na łono. rodziny. Ze względu na dzieci. Uszy szczypały go od chłodu, a stopy bolały od długiego marszu, gdy dotarł wreszcie do azylu Maple Grove i zlokalizował swój dom. Ogród wyglądał na zaniedbany, najwyraźniej Alice zupełnie nie panowała nad sytuacją. Dotarł do drzwi frontowych i usiłował włożyć klucz do zamka. Klucz nie pasował. Sam cofnął się na ścieżkę i upewnił się, że stoi przed właściwym budynkiem. Tak, to tutaj. A jego kluczem nie da się otworzyć drzwi. Alice leciała sobie w kulki. W porządku. Lepiej od razu to załatwić. Pójdzie do sklepu i zapyta ją, co ona sobie, do jasnej cholery, wyobraża. W drzwiach La Maison wisiała stara ozdobna wywieszka sklepowa z
wypisaną zawijasami informacją: Fermé. Golf nie był pewnie idealnym sportem na zimę. Na polu nie było żywej duszy. Budynek klubu świecił pustkami, z wyjątkiem samotnego kelnera, który podał mu kawę. Gęsty deszcz zacinał w alei i ledwie było widać pierwszą rzutnię. Zresztą i tak czuł się zbyt zmęczony, by zaliczyć więcej niż dziewięć dołków. A właściwie nie miał nawet siły machnąć kijem. Samo zwleczenie się z łóżka było już poważnym wyzwaniem. Nie tak wyobrażał sobie życie bez Barbary. Wróciła do swojego tatulka zamkniętego w betonowej rezydencji. Z całą pewnością używają sobie na nim, nie pozostawiając suchej nitki, niemal słyszał echo ich plugawych rozmów, odbijające się od intelektualnych wyżyn Hampstead. Nieważne. Na razie dom był je-go. A własne życie odzyskał na zawsze. Oczekiwał uczucia ulgi, może nawet radości. Tymczasem przygniótł go ciężar… czego? Nogi miał jak z ołowiu, bolały go kości. Chciało mu się wyłącznie spać. Każda czynność wymagała najwyższego wysiłku, a nic nie było go warte. Nawet Mo, Mo z jego marzeń, nawet ona wydawała się jakaś bez wyrazu, jak gdyby widział jej odbicie w starym, poszarzałym lustrze. Dochodzenie wisiało nad nim jak chmura gradowa. Ubezpieczyciele przysłali biegłego, który w uprzejmy i sympatyczny sposób omówił z nim wszystkie szczegóły abdominoplastyki pani Watson. „Zostanę oczyszczony z zarzutów, prawda?”, musiał zapytać. „Mamy taką nadzieję”, brzmiała najlepsza odpowiedź, jaką udało mu się uzyskać. Debrosser przebywał ciągle w Cape Town. Nie ma powodu, by taki młody mężczyzna psuł sobie karierę, nigdzie nie było napisane, że powinien wystawić się na cięgi. Zanosiło się na to, że Rhys samotnie stawi czoło dochodzeniu. Nie ustalono jeszcze daty. Siedział przy stoliku przy oknie pochylony nad poranną prasą, czytając o gwałtach, morderstwach, uprowadzeniach, zamieszkach i globalnym ociepleniu. Czy rzeczywiście powinien był płodzić dzieci, by żyły pośród wszystkich tych okropieństw? Z taką matką jak Barbara? W tym potwornym świecie lepiej być bezpłodnym impotentem. Zadzwonił jego telefon, usłyszał głos Mo: TLR — Kochanie, muszę się z tobą zobaczyć. Nigdy dotąd tak nie mówiła. Dlaczego mocniej zabiło mu serce? Dlaczego zamiast radosnego oczekiwania jego sercem zawładnął mroczny
lęk? Chce się z nim zobaczyć. Czy to nie wspaniała nowina? — Dobrze — wymamrotał, odwracając się plecami do pustej sali. — Gdzie jesteś? — W klubie golfowym. — Rhys, przecież ty nie grasz w golfa? Kobieta, którą kochał, nie wiedziała nawet, że on grywa w golfa. — W zasadzie nie. W każdym razie nie dzisiaj. Pada deszcz. — Zaczekaj tam. Przyjadę. Wytłumaczył jej, jak trafić. Westwick miało bardzo dogodne położenie. Okrążały je satelity roz-licznych rozrywek dla zamożnych, otaczały kluby golfowe, ekskluzywne ośrodki rekreacyjne, kluby rugby, kluby tenisowe, suche stoki narciarskie oraz miejsca, gdzie twardzi śmiałkowie mogli nauczyć się pływać na desce surfingowej w zatopionej dawnej kopalni piasku. Mo zjawiła się po niecałych dwudziestu minutach i w jego oczach wyglądała staro. Zupełnie nie jak Mo. — Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Skrzywiła się. Czy i to zabrzmiało zbyt knopflerowsko? Nigdy nie wiadomo. — Pomyślałam, że powinniśmy porozmawiać, Rhys. — O nas? — Ćwiczył tę kwestię milion razy, więc jak to się stało, że zabrzmiała zupełnie nie tak? — Oczywiście, że o nas. I o Mickeyu. — Jak się miewa Mickey? — Dlaczego jesteś taki sarkastyczny, Rhys? To do ciebie niepodobne. Nie interesuje cię, co u niego? — Wiem, że żyje. Wiem, że zdenerwowałaś się, kiedy zniknął ot, tak sobie. Co jeszcze powinienem wiedzieć? — Nie w ten sposób miało się to odbyć. Nie pocałowała go. Przemawiała z jakiegoś innego wszechświata, nie potrafił do niej dotrzeć. I mówił rzeczy, których nie chciał mówić. Spotkanie całkowicie wymknęło się spod kontroli i nie pozostało mu nic innego, jak tylko obserwować, jak spada w przepaść. — Rhys, bardzo cię lubię. Ktoś powinien napisać taką piosenkę Bardzo cię lubię. Okrężna droga, by powiedzieć żegnaj. — Ale Mickey przechodzi teraz kryzys, a ja nie chcę pogarszać sprawy. Mam wyrzuty sumienia, że ciągnęliśmy to tak długo. Od dłuższego czasu miałam zamiar ci o tym powiedzieć. Zawsze jesteś taki kochany, nigdy nie
umiałam się na to zdobyć. Ale musimy z tym skończyć. — Rozumiem — rzekł przez ściśnięte ze złości gardło. — Mickey chce nakręcić film fabularny. To dla niego ważny krok, mogę mu trochę pomóc. Oczywiście przedsięwzięcie jest dość ryzykowne. Filmy niełatwo finansować. Spędziliśmy razem wiele cudownych chwil, prawda? TLR Jasne, jasne. Paryż będzie nasz na zawsze. — Wiesz, że Barbara odeszła? — Masz więc całkowicie wolną rękę, możesz znaleźć sobie kogoś wspaniałego, jak na to zasługu-jesz. Wiesz, zastanawiałam się często, czy to dla ciebie odpowiedni układ. Widywanie się ze mną pomagało ci przetrwać, lecz tak naprawdę trzeba było uwolnić się od niej. To nieszczęśliwa kobieta, ma własne problemy, nie możesz im zaradzić. Szczerze pragnę, żebyś był szczęśliwy, Rhys. — Nie potrafię niczego obiecać. Zaczęła coś mówić, lecz zagryzła wargi. — Pójdę już. To chyba nie jest dobry moment na zwierzenia. Przepraszam. I zgarnęła torebkę tym samym ruchem co zawsze, chwytając smukłymi palcami za górę i przyciąga-jąc ją do siebie, podniosła się z miejsca, rozkrzyżowując swoje długie nogi, stanęła na swych przepięknych stopach i szykowała się do odejścia. Gdzie podziała się ta jedna jedyna rzecz, którą należało powiedzieć, by skłonić ją do pozostania? Rozpaczliwie szukał inspiracji, lecz trafił jedynie na gorycz i nienawiść, wzruszył więc ramionami, odwrócił się i rzekł: — Masz rację. To nie jest odpowiedni moment. Do widzenia? Au revoir? Do zobaczenia później? À la prochaine fois? Na pewno można było powiedzieć coś lepszego, lecz czuł w głowie pustkę. A ona odeszła. Pozostawiła po sobie pustkę. Za nią nie było już nic. Żadnej przyszłości, żadnej nadziei, żadnego życia. Pogoda idealnie dostosowała się do programu dnia. Deszcz lał się bezlitosnymi strugami, smagając krzewy za oknem, tworząc kałuże w alei, chłoszcząc drzewa. Przez ponure niebo przedzierało się coraz mniej światła. Zadzwonił telefon. Mo chce mu powiedzieć, że wszystko odwołuje? Akurat. Nie odbierał. Któż taki mógłby dzwonić, z kim faktycznie miałby ochotę rozmawiać? Pewnie pomyłka. Kelner krzątający się w odległym
końcu sali zerknął w jego kierunku. Telefon umilkł. Rhys zdał sobie sprawę, że musi wyglądać na wariata. Może go wyrzucą. Na chłód i deszcz. Unieważnią członkostwo w klubie. Oto Rhys Pritchard, lekarz. Wiecie, ten, którego wywalili z klubu golfowego Royal Richmond-on-Thames, bo postradał rozum w barze. Kiedy telefon zadzwonił ponownie, Rhys zaczął grzebać w worku golfowym, udając, że nie może znaleźć aparatu. Nie pozostało mu nic innego, jak odebrać. — Tato? — Toby? Co tym razem? — Nie martw się, tato. Dzwonię, żeby zapytać, co u ciebie. — W porządku. — Nie ma potrzeby pytać Toby’ego, co u niego, skoro tuli się w ciepłym łóżku z panną Sweetling i nie przejmuje się absolutnie niczym z wyjątkiem ukończenia pracy okresowej na koniec semestru. Cudownie jest mieć szesnaście lat i żyć jak u Pana Boga za piecem. — Wydajesz się nieco przygnębiony. TLR Dzieci mają niesamowitą zdolność wyczuwania nastroju. — Dzień jest obrzydliwy, deszcz nie pozwala na grę w golfa. — Musisz być w kompletnym dołku, skoro posunąłeś się do gry w golfa, tato. — No… cóż. — Jesteś przybity, czuję to. — Skąd możesz wiedzieć, Toby? Jesteś jeszcze dzieckiem. — Wiem, bo to przerabiałem, tato. To sprawka hormonów, mam rację? Czy zaczynają buzować, czy kończą, pewnie efekt jest ten sam, mącą człowiekowi w głowie. Nie ma przyjemnego, płynnego przejścia ze stanu w stan, tylko kompletny chaos. Tak było ze mną, nie mogłem się pozbierać. Jeśli u ciebie zanika ich produkcja, też dopadną cię różne dziwne emocje. Zanika produkcja? Co to znaczy: zanika? — System hormonalny nie funkcjonuje w taki sposób, Toby. To bardzo skomplikowany i zrównoważony… — Tak, ale wcale tak sprawnie nie działa, co, tato? Żyjesz sobie spokojnie, pilnujesz własnych spraw, aż tu nagle któregoś dnia zwala się na ciebie lawina, czujesz się jak kupa gówna, nie możesz zwlec się z wyra, cały świat cię nienawidzi, łeb masz nabity jakimiś głupotami i zaczynasz mówić
rzeczy, których wcale nie myślisz, i podejmować głupie decyzje. Jestem twoim ojcem. Może od czasu do czasu spapram rozmowę z kochanką, ale nie podejmuję złych decyzji. Zaraz, zaraz. Czy on mówi o sobie? Może powinienem słuchać uważniej. Tak jest, przesta-wić się na odbiór. Pokazać, że się troszczę, przekonać się, czy on chce pogadać. — U ciebie wszystko w porządku? — Logicznie rzecz biorąc, tak, tato. — Nie pokłóciłeś się z… Susie? — W zasadzie nie. Chyba zniżkuje mi dziś poziom hormonów. Poprztykałeś się z… Mo? — W zasadzie nie. Postanowiliśmy na jakiś czas przystopować i tyle. Jej mąż przeżywa lekki kryzys wieku średniego. Chyba tak się to nazywa. — Mam prozac, jakbyś chciał. — Toby, to nie są cukierki, nie można rozdawać ich na lewo i prawo. — Czy ja wiem, ludzie tak robią. Nie mam nic lepszego do zaoferowania. Chyba że chciałbyś na przykład postawić mi lunch. Susie jest w pracy, a ja mam zajęcia tylko przez pół dnia. Całkiem niezła propozycja, jeśli dobrze się zastanowić. Wpadnij do naszego gniazdka miłości, a potem wyskoczymy razem na piwo. Chłopak wykazuje chęć zacieśnienia więzi. Trzeba iść za ciosem, zwłaszcza że dzieci w jednej chwili wydają się superdorosłe, a zaraz potem przylepne i dziecinne. Najwyraźniej ich relacje wkraczają w nową fazę. Toby nadal go potrzebuje, ale w inny sposób. No, dobrze. Tak powinno być. Mogą znaleźć wspólny język. Niebo wydawało się odrobinę jaśniejsze, ulewa zelżała. Rhys odnalazł w sobie przynajmniej tyle T L R energii, by rozważyć pomysł pojechania do Toby’ego i udzielenia synowi wsparcia potrzebnego w tym trudnym okresie życia. — Gdzie to dokładnie jest? To wasze mieszkanko? Alice nie cierpiała kwiatów z supermarketu. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego człowiek obdarzony choć odrobiną dobrego smaku miałby zawracać sobie głowę pospolitymi bukietami, które więdły w wia-derkach w supermarkecie, skoro Marcia z Pot Pourri oferowała przecudne kwiaty jak z wiejskich angielskich ogrodów, hodowane pod folią w Kenii. Gerberami, które nie potrafiły nawet utrzymać główek na własnych łodygach, różami, którym nigdy nie rozwijały się pączki, i chryzantemami — fuj, chryzantemy.
Kwiaty cmentarne; już sam ich widok działał na nią przygnębiająco. Na końcu stolika stał bukiet kwiatów z supermarketu. Gerbery w celofanowym gorsecie miały żółtawą barwę kremu z mleka i jajek, pączki róż były ściśnięte, jakby nie chciały patrzeć na świat, a chryzantemy miały odrażający kolor zaschniętej krwi. Otumaniona mdlącymi lekami Alice usłyszała szelest kwiatów i ujrzała twarz Sama wyłaniającą się z udawaną skromnością zza bukietu. — Cześć — powiedział, łobuzersko unosząc brwi. Podniesienie się do pozycji siedzącej było mordęgą nie zamierzała wysilać się dla Sama. Na rozmowę także szkoda było energii. Fantastyczną stroną choroby był fakt, że miało się tak wiele pretekstów do niegrzecznego zachowania. — Jak się czujesz? — zapytał z troską przysuwając się wzdłuż krawędzi łóżka. Alice poczuła lekki niepokój. Mei nadal gdzieś tu była. Można było również nacisnąć poręczny czerwony guzik i w razie potrzeby przywołać pielęgniarkę. — Przeżyłem okropne chwile, gdy dowiedziałem się, gdzie jesteś. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że masz… problem? Musiałem odnaleźć Maureen. Ma w sklepie zbyt dużo obowiązków, kompletnie nie wie, na czym polega dbałość o klienta. — Tandetny bukiet spoczął na stoliku, a Sam zaczął rozglądać się za krzesłem. Jedynym dostępnym miejscem do siedzenia był niski, obity winylem fotel, w którym głowa siedzącego znajdowała się mniej więcej na poziomie materaca. Przycupnął na poręczy. Nie uszło uwagi Alice, że miał na sobie zmięty garnitur i zadek o około pięćdziesiąt procent bardziej tłusty, niż kiedy ostatnio miała sposobność zauważyć. — Jak się czujesz, Alice? Nie chcą mi nic powiedzieć, ponieważ twierdzą, że nie jestem najbliższą rodziną. Człowiek łudził się, że skoro płaci, to przynajmniej może oczekiwać uprzejmości. Jakże wyczerpująca była sama jego obecność. Nigdy wcześniej nie zdawała sobie z tego sprawy. Tylko pomyśleć, lata życia pod jednym dachem z kimś, kto każdego dnia wysysał z niej w ten sposób energię. Czy zawołać kogoś, żeby go stąd zabrał, czy zdoła pozbyć się go samodzielnie? — Idź stąd, Sam. — Uznała, że jej głos być może nie zabrzmiał dostatecznie głośno, spróbowała więc jeszcze raz, z większą mocą: — Odejdź, Sam. Przy tobie czuję się gorzej.
— Czy leczenie jest bardzo nieprzyjemne? TLR — Nie tak nieprzyjemne jak ty. Idź. — Musisz czuć się okropnie, Alice. Rozumiem. — Nie, nie rozumiesz. Odejdź. — Na jakiś czas wracam do domu. Przemyślałem to. Ze względu na dzieci. A teraz, oczywiście, także z twojego powodu. Mam obowiązki wobec rodziny. — Trochę za późno, Sam. Lepiej nam się wiedzie bez ciebie. — Jesteś słaba, Alice. Porozmawiamy o tym później. — Mam wystarczająco dużo siły. Wyjdź. Oczy Sama strzelały na lewo i prawo, gdy formułował w myślach następne pytanie. Ten wyraz twarzy był jej znany od dawna. Sam kalkulował, kombinował, jakie będzie miał korzyści. Zwyczajnie chce wiedzieć, czy umrę, bo jeśli tak, nie będzie musiał dokładać jakichś szczególnych starań, by przejąć dom, który prawdopodobnie jest jedynym majątkiem, jaki mu pozostał. Albo stanie się jego jedynym majątkiem, jeśli jego biznes padnie z powodu tej afery z oszustwem. No to masz pecha, Sammy. Ja radzę sobie świetnie. Będę zdrowa. Lekarze są bardzo zadowoleni. Sześć tygodni katorgi i będę czysta i wolna od tego świństwa. — Nie masz mi nic do powiedzenia, Sam? Byłam pod twoim biurem. Chyba jest zamknięte. — To tylko nieporozumienie, nie ma powodu do zmartwienia. W pełni współpracuję z prowadzącymi dochodzenie. Kiedy będzie już po wszystkim, będę mógł domagać się odszkodowania. O tak. — A jak twoja przyjaciółka? Dobrze sobie radzi, co? Często wychodzi z domu? Zsiadł z poręczy fotela i ciężkim krokiem wycofał się na koniec łóżka, stanął tam, zaciskając dłonie na poręczy, gorączkowo szukając najlepszego sposobu skierowania rozmowy na inne tory. — Martwię się o ciebie — oznajmił wreszcie. — Udajesz jakąś obcą osobę. — Ja niczego nie udaję, Sam. Jestem bardziej sobą niż kiedykolwiek. Czy zechcesz łaskawie stąd wyjść? — Może powinna usiąść. Łatwiej wydawać rozkazy, kiedy przynajmniej połowa ciała znajduje się w pozycji pionowej. — Dobrze — ustąpił. — Skoro tego chcesz. — Ale nie ruszał się z
miejsca. Kiedy był zły, nadymał się w śmieszny sposób i kołysał, przypominając w tej chwili rozjuszony balon przywiązany do nóg łóżka. Rana w klatce piersiowej znowu zaczęła pulsować, Alice wolała leżeć w spokoju. Nacisnęła dzwonek, a gdy pielęgniarka zjawiła się w pokoju, Alice rzekła: — W tej chwili nie czuję się na siłach przyjmować odwiedzin. Tylko rodzina. I pani Ryder. Proszę nikogo innego nie wpuszczać. — Nie mam dokąd pójść — wypalił niespodziewanie Sam. — Nie mogę dostać się do własnego domu. — A policja zamknęła przed tobą drzwi twojego biura. Nie najlepiej pokierowałeś swoimi sprawami, prawda? Ale to już nie mój problem. — Mogłabyś okazać mi odrobinę współczucia? — zapytał, znowu wypinając pierś, starając się nie T L R spuszczać z tonu. Pielęgniarka zatrzęsła się z oburzenia. — Proszę pana — przemówiła — panna Waters chce, by opuścił pan salę. — Jaka panna Waters? — spytał z irytacją. — Nie układa ci się najlepiej, Sam, prawda? — rzekła Alice, dławiąc śmiech, od którego zaczęłyby ją ciągnąć szwy. — Ja jestem panną Waters i proszę, żebyś wyszedł. — W przeciwnym razie wezwę ochronę — zagroziła pielęgniarka. — W porządku — odparł Sam. — W porządku. Już idę. Nie ma najwyraźniej sensu rozmawiać z nią w tym stanie. Zniknął z pola widzenia Alice, która ujrzała po chwili otwierającą się i zamykającą górę drzwi. Pozostał uspokajający widok okna, sufitu, pielęgniarki widzianej od pasa w górę oraz nocnego stolika. — Czy byłaby pani tak miła i zabrała stąd te kwiaty? — wskazała bukiet, a zaraz potem zobaczyła całą postać uśmiechniętej pielęgniarki. — Na ich widok robi mi się gorzej. Białe żaluzje i potrójne szyby odcinały ją od świata zewnętrznego. Pokój był cichy i biały. Melanie załatwiała wszystkie sprawy, wynajęła prawnika, który przygotowywał porozumienie o separacji. Alice miała tylko jedno zadanie do wykonania: wyzdrowieć. Wierzyła, że mu sprosta. TLR ROZDZIAŁ 12
Próba bisów nr 1 — Nie wiem, czym się przejmowałeś — powiedział kierownik Ula, podając Andy’emu ostatnie z czterech piw. — Ludzie szaleją Nie, nie, piwo na koszt firmy. Na znak szacunku. Jestem wam bardzo wdzięczny. Morze zgiełku. Głośniki jeszcze drżą od wibracji. Mocna, dynamiczna muzyka, najlepszy set w całej historii ich kapeli. Grali jak legendy rock and rolla. No, prawie. Dwustu zachwyconych klientów knajpy podrygujących jak szmaciane lalki zapomniało o całym gównianym tygodniu i dało się ponieść dźwiękom rżniętego metalu w stan szczęścia. Nawet Intro i outro zostało dobrze przyjęte. Może publiczność zaczynała przyzwyczajać się do ich wygłupów w stylu chłopaków z Bonzo. Gdy Andy niósł piwa do stolika, napotykał na poważny problem, bowiem mnóstwo ludzi waliło go w plecy i wrzeszczało mu do ucha: „Niezła jazda!” — No, to był numer dla starego George’a — rzekł Mickey zadowolony z siebie, wyłamując sobie palce. Kiedy puściły wszystkie hamulce, Mickey dawał czadu na gitarze jak wszyscy diabli. Gdy doszły do tego ciężkie dźwięki wygrywane przez Andy’ego na basie, nie było już miejsca na nic innego. — Słucha nas tam w górze — zgodził się Sam. To była bardzo satysfakcjonująca wprawka w zwalnianiu i przyspieszaniu tempa, utrzymywaniu ni-by to niewinnego rytmu. Powinien mieć pokój muzyczny w nowym mieszkaniu. Przynajmniej z małym pianinem. I szykuje się chyba wyprawa do sklepu firmowego Bang & Olufsen. TLR — Za George’a — wzniósł toast Rhys i podniósł szklankę. Boże, bolały go ręce. Nadwerężone włókna mięśniowe już powracały do formy, stawy paliczkowe doznały urazu. Zdumiewające, z jaką siłą reagował organizm. Procesy gojenia się jeszcze nie zostały spowolnione. Unieśli szklanki i przechylili do ust. Andy pociągnął największy łyk. Chryste, ależ miał zdarte gardło. Takie są skutki, kiedy przez kilka miesięcy się nie śpiewa. Narząd nie używany zanika. Postanowił używać. — No to co, robimy powtórkę? — A czy niedźwiedzie srają w lesie? — zapytał Sam.
— Pytam serio. To ty mówiłeś, że najwyższy czas z tym skończyć i że robimy się na te hece za starzy. — Nic podobnego — zaprotestował Sam. — Coś zmyślasz. — Planuję nie ruszać się stąd przynajmniej przez rok — obwieścił Mickey. — Będę zbierał fundu-sze, przygotowywał produkcję. Koniec z podróżami na jakiś czas. Jestem gotów. W końcu cała reszta ciągle występuje i robi sobie obciach. Bob Dylan musi mieć, do cholery, z sześć dych. Czym się przejmować?
— Zgadzam się z tobą — przyznał Rhys. — Skoro Mickey w to wchodzi, ja też. — Przyjaźń, to liczy się najbardziej. Chwała Bogu, że nie posunął się z Mo tak daleko, by zagroziło to jego relacji z Mickeyem. Trzeba mieć szacunek dla mężczyzny, który podejmuje takie ryzyko. — Możemy robić próby u mnie, jeśli chcecie — zaproponował, przypominając sobie o swoim pustym domu. Ponieważ występ udał się znakomicie, postanowili wypić jeszcze dwie kolejki i zapić wódką, po czym załadowali sprzęt do starego volvo Andy’ego i rozjechali się każdy w swoją stronę, w deszcz i chłód. Jedną z licznych zalet The Terrace było to, że ulica wychodziła na historyczne Burnham Green, gdzie Cromwell obozował w noc poprzedzającą bitwę, która przyniosła jemu i Okrągłym Głowom kontrolę nad Londynem. Po drugiej stronie tego przyjemnego skweru, teraz ładnie obsadzonego drzewami wiśnio-wymi, przechodnie mogli podziwiać niczym nie zakłócony widok na georgiański klejnot Westwick, dwadzieścia dwie wille w stylu regencji, których pomalowane na pastelowo tynki lśniły blado w świetle ulicznych latarni. Instynkt nakazał Andy’emu zwolnić, gdy zbliżał się do domu. Napakowany samochód, mokra nawierzchnia, słaba widoczność, kapitan Rozsądny za kierownicą. We wszystkich oknach domu Charlesa i Pascala paliły się światła. Wszędzie najnowocześniejsze żaluzje, a nigdy ich nie spuszczali. Światła uliczne mu nie sprzyjały. Kiedy czekał, gotów skręcić w prawo w
stronę domu, otworzyły się gwałtownie drzwi sąsiadów. Ze schodów zbiegł jakiś mężczyzna i nie zwalniał, póki nie dotarł na ulicę. Szczupły, śniady, gibki. Pascal. Wlókł ze sobą torbę, potem przewiesił ją sobie przez ramię jak żeglarz. Ktoś zatrzasnął za nim drzwi. Buch. Andy usłyszał ten dźwięk nawet w strugach deszczu. Krzyżyk na drogę. I więcej się tu nie pokazuj. Pascal stał przy krawężniku, obracając się to w jedną, to w drugą stronę, drżąc z emocji. I z zimna. TLR Miał na sobie jedynie podkoszulek, bez płaszcza. Torba opadła mu na ziemię, a on rozglądał się po ulicy. Na światłach przejechał przed Andym samochód, Pascal usiłował go zatrzymać. Podkoszulek łopotał na wietrze. Był przemoczony do nitki. Samochód się nie zatrzymał. Zaczynały zmieniać się światła. Andy postanowił skręcić w lewo, objechać kwartał uliczny i wjechać w The Terrace od innej strony. Przechodzenie na drugą stronę ulicy, klasyczny manewr mieszkańców Westwick. Miał dość własnych kłopotów. Pascalem może zająć się kto inny.
Document Outline ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12