Oliver Bowden
ASSASSIN’S CREED PODZIEMIE
przełoży ł
P AWEŁ P ODMIOTKO
Ty tuł ory ginału Assassin’s Creed® Underworld First published in English in 2015 by Penguin Group Penguin Books Ltd, 80 Strand, London wc2r 0rl, England www.penguin.com Copy right © 2016 Ubisoft Entertainment. All Rights Reserved. Assassin’s Creed, Ubisoft and the Ubisoft logo are trademarks of Ubisoft Entertainment in the U.S. and/or other countries. Przekład Paweł Podmiotko Redakcja i korekta Danuta Porębska, Tomasz Porębski, Piotr Mocniak oraz Pracownia 12A | www.pracownia12a.pl Konwersja Tomasz Brzozowski Copy right © for this edition Insignis Media, Kraków 2016. Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-65315-50-2
Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90
[email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wy dawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media
CZĘŚĆ I. Miasto duchów
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl
1
Asasy n Ethan Fry e stał w mroku hali Covent Garden Market oparty o skrzy nię, niemal ukry ty za wózkami handlarzy. Ramiona skrzy żował na piersi, podbródek oparł na dłoni, obszerny miękki kaptur skry wał mu głowę. I stał tak, cichy i nieruchomy, podczas gdy popołudnie ustępowało pola wieczorowi. Patrzy ł. I czekał. Rzadko się zdarzało, by asasy n opierał w ten sposób brodę. Szczególnie, gdy nosił ukry te ostrze (a tak właśnie by ło), którego szpic znajdował się o niecały cal od odsłoniętej skóry jego gardła. Bliżej łokcia by ła umieszczona lekka, lecz bardzo silna spręży na mająca na celu wy sunięcie ostrej jak brzy twa stali; odpowiedni obrót nadgarstka i mechanizm zostałby uruchomiony. W dosłowny m sensie Ethan sam umieścił się na ostrzu noża. Ale dlaczego miałby to robić? W końcu nawet asasy nom mogły się zdarzy ć wy padki czy uszkodzenia sprzętu. Ze względów bezpieczeństwa członkowie i członkinie Bractwa zwy kle trzy mali rękę z ostrzem z dala od twarzy. By ło to lepsze niż ry zy ko upokorzenia lub jeszcze czegoś gorszego. Ethan by ł inny. By ł wy trawny m asem kontrwy wiadu i oparcie podbródka na silniejszej ręce by ło podstępem mający m oszukać potencjalnego wroga, ale też czerpał mroczną przy jemność z igrania z niebezpieczeństwem. I stał tak, podpierając dłonią podbródek, patrzy ł i czekał. „O!”, pomy ślał, „A to co?”. Wy prostował się i strząsnął opary snu z zastały ch mięśni, patrząc na halę targową spomiędzy skrzy ń. Handlarze się pakowali. I działo się coś jeszcze. Zaczy nały się łowy.
2
W uliczce nieopodal Ethana przy czaił się jegomość o imieniu Boot. Miał na sobie obszarpaną kurtkę my śliwską i zniszczony kapelusz i uważnie oglądał zegarek kieszonkowy zwędzony przed momentem pewnemu gentlemanowi. By ło jednak coś, czego Boot o swoim nowy m naby tku nie wiedział, a mianowicie, że jego poprzedni właściciel tego właśnie dnia zamierzał go oddać do naprawy z powodu, który miał wkrótce wy wrzeć ogromny wpły w na ży cie Ethana Fry e’a, Boota, młodego człowieka zwanego Duchem i inny ch osób wplątany ch w odwieczną walkę pomiędzy Zakonem Templariuszy a Bractwem Asasy nów. Boot nie wiedział bowiem, że jego kieszonkowy zegarek by ł niemal godzinę spóźniony. Nieświadomy tego faktu zamknął wieczko, my śląc sobie, że niezły teraz z niego elegant. Następnie wy szedł z uliczki, popatrzy ł w lewo i w prawo, po czy m wszedł do opustoszałej hali targowej. Gdy tak szedł, przy garbiony, z rękami w kieszeniach, spojrzał przez ramię, by sprawdzić, czy nikt go nie śledzi, i zadowolony z wy niku obserwacji ruszy ł dalej, zostawiając Covent Garden za sobą i wchodząc do Kolonii St Giles – dzielnicy nędzy zwanej Old Nichol. Zmianę dało się wy czuć naty chmiast. Wcześniej jego obcasy dzwoniły na kocich łbach, teraz zaś grzęzły w nieczy stościach ulicy, wzbijając falę smrodu gnijący ch warzy w i ludzkich odchodów. Trotuary by ły ich pełne, powietrze cuchnęło. Boot uniósł szalik do ust i nosa, by choć w jakimś stopniu się od tego odgrodzić. Podobny do wilka pies truchtał u jego nóg przez kilka kroków, z jego zapadły ch boków sterczały żebra. Błagał głodny mi oczami w czerwony ch obwódkach, ale Boot kopnął go tak, że pies odskoczy ł i zniknął za jego plecami. Nieopodal w drzwiach domu siedziała kobieta w strzępach ubrania związany ch sznurkiem, z dzieckiem przy ciśnięty m do piersi, i patrzy ła na niego szklany mi martwy mi oczami, oczami slumsu. Mogła by ć matką prosty tutki, czekającą, aż córka wróci do domu z pieniędzmi, i biada dziewczy nie, jeśli przy jdzie z pusty mi rękami. Albo dowodziła szajką złodziei i naciągaczy, którzy wkrótce mieli się pojawić z całodniowy m łupem. A może wy najmowała kwatery. Tu, w dzielnicy nędzy, wspaniałe niegdy ś domy zamieniono na mieszkania i kamienice czy nszowe, które w nocy zapewniały schronienie potrzebujący m: uciekinierom i ich rodzinom, prosty tutkom, handlarzom i robotnikom – każdemu, kto płacił z góry za miejsce na podłodze; łóżko dostawał ty lko ten, kto miał szczęście i pieniądze, lecz zwy kle za posłanie musiała wy starczy ć słoma lub trociny. Chociaż i tak nie można tu by ło liczy ć na spokojny sen: zajęty by ł każdy skrawek podłogi, a ciszę nocy rozdzierał płacz dzieci.
I choć wielu z ty ch ludzi nie mogło, bądź nie chciało pracować, znaczna większość miała jakieś zajęcie. Tresowali psy i handlowali ptakami. Sprzedawali rukiew, cebulę, szproty i śledzie. By li przekupniami, zamiataczami ulic, sprzedawcami kawy, rozklejali afisze i nosili tablice ogłoszeniowe. Zabierali do środka swoje towary, co ty lko wzmagało ciasnotę i odór. W nocy domy by ły zamy kane, wy bite okna zaty kano szmatami lub gazetami, uszczelniano je tak, by nie wpuszczać trującego powietrza, pełnego dy mu, które miasto nocą wy pluwało do atmosfery. Nocne powietrze potrafiło dusić całe rodziny. Takie przy najmniej by ły plotki. A jedy ną rzeczą, która obiegała dzielnice nędzy szy bciej niż choroby, by ła plotka. Więc jeśli chodzi o mieszkańców slumsów, sły nna pielęgniarka Florence Nightingale mogła głosić swoje kazania do woli. I tak będą spać ze szczelnie zamknięty mi oknami. „Trudno ich winić”, pomy ślał Boot. Śmierć by ła zawsze blisko mieszkańców dzielnic nędzy. Szerzy ły się w nich choroby i przemoc. Dzieci narażone by ły na zmiażdżenie przez śpiący ch rodziców. Przy czy na śmierci: uduszenie. Zdarzało się to częściej w weekendy, kiedy cały gin już wy pito i szy nki pustoszały. Ojciec i matka odnajdy wali drogę do domu przez gęstą jak zupa mgłę, wchodzili po wy ślizgany ch kamienny ch stopniach do ciepłego, śmierdzącego pokoju, w który m wreszcie mogli się położy ć na spoczy nek… A rano, kiedy słońce już wstało, choć smog jeszcze się nie rozwiał, slumsy rozbrzmiewają krzy kami nieszczęsny ch rodziców. Boot zapuścił się w głąb dzielnicy nędzy, tam gdzie wy sokie budy nki zasłaniały nawet wątłe światło księży ca, a latarnie żarzy ły się złowrogo otulone mgłą i ciemnościami. Sły szał wrzaskliwe śpiewy dobiegające z szy nków o kilka ulic dalej. Co jakiś czas śpiew stawał się głośniejszy, kiedy zapewne otwierano drzwi, by wy rzucić jakiegoś pijaka na zewnątrz. Przy tej ulicy nie by ło jednak szy nków. Ty lko drzwi i okna pozaty kane gazetami, pranie zwisające ze sznurów nad jego głową, prześcieradła jak żagle statku. Oprócz odległy ch śpiewów sły chać by ło ciurkającą wodę i jego własny oddech. By ł ty lko on… sam. Przy najmniej tak mu się zdawało. A teraz ustały nawet pijackie śpiewy. Sły szał jedy nie dźwięk kapiącej wody. Tupot stóp sprawił, że aż podskoczy ł. – Kto tam? – zapy tał, ale domy ślił się naty chmiast, że to szczur. Ładne rzeczy, kiedy człowiek jest tak przestraszony, że podskakuje, sły sząc szczura. Rzeczy wiście ładne rzeczy. Ale dźwięk się powtórzy ł. Obrócił się i gęste powietrze zatańczy ło, zawirowało wokół niego, rozchy liło się niczy m zasłony i przez chwilę wy dawało mu się, że coś widzi. Cień. Postać we mgle. Potem zdało mu się, że sły szy czy jś oddech. On sam oddy chał szy bko i pły tko, niemal dy szał, ale ten dźwięk by ł głośny i miarowy i dochodził… skąd? W jednej sekundzie zdawało się, że jest przed nim, w następnej – że za nim. Znów usły szał tupot. Przestraszy ł go jakiś trzask, ale ten dochodził z mieszkań nad jego głową. Jakaś para zaczęła się kłócić – on znów wrócił pijany do domu. Nie, to ona znów wróciła pijana do domu. Boot pozwolił sobie na delikatny uśmiech, nieco się rozluźnił. Proszę bardzo, chce uciekać przed duchami, wy straszony przez kilka szczurów i parkę kłócący ch się stary ch lumpów. Jeszcze czego! Ruszy ł dalej. W tej samej chwili mgła przed nim zgęstniała i wy łoniła się z niej postać w długim płaszczu, która chwy ciła go, zanim zdąży ł zareagować, i zamachnęła się pięścią, jakby chcąc zadać cios, ty le że zamiast uderzy ć, obróciła nadgarstek i z jej rękawa z cichy m trzaskiem
wy skoczy ło ostrze. Boot zacisnął powieki. Kiedy je rozchy lił, zobaczy ł mężczy znę w płaszczu i ostrze, które znieruchomiało o cal od jego oka. Boot posikał się ze strachu.
3
Ethan Fry e pozwolił sobie na krótką chwilę saty sfakcji z faktu, że tak perfekcy jnie operował swoim ostrzem, a potem podciął kolana mężczy zny i rzucił go na brudny bruk. Asasy n przy gwoździł go kolanami i przy tknął mu ostrze do gardła. – A teraz, przy jacielu – wy szczerzy ł zęby – może zaczniesz od tego, że powiesz mi, jak się nazy wasz? – Boot, sir. – Mężczy zna wił się, czując ostrze wcinające się boleśnie w jego skórę. – Dobry chłopiec… – powiedział Ethan. – Prawda to zawsze dobry wy bór. A teraz sobie pogawędzimy, co ty na to? Leżący pod nim człowiek zaczął się trząść. Ethan uznał to za potwierdzenie. – Masz za zadanie odebrać szklaną pły tkę z fotografią, mam rację, panie Boot? Ten zadrżał. Ethan wziął to również za przy taknięcie. Jak dotąd wszy stko się zgadzało. Jego informacje miały solidne podstawy ; ten Boot by ł ogniwem łańcucha, który prowadził do sprzedawców eroty czny ch fotografii w niektóry ch londy ńskich szy nkach. – I jesteś umówiony w barze Jack Simmons, gdzie masz tę fotografię odebrać, mam rację? Boot skinął głową. – A jak brzmi nazwisko jegomościa, z który m się masz spotkać, panie Boot? – Nie… Nie wiem, sir… Ethan uśmiechnął się i nachy lił jeszcze niżej nad Bootem. – Mój drogi chłopcze, jesteś jeszcze gorszy m łgarzem niż kurierem. – Nacisk ostrza nieco się zwiększy ł. – Czujesz, gdzie teraz jest? – zapy tał. Boot mrugnął twierdząco. – To tętnica. Twoja tętnica szy jna. Jeśli ją otworzę, pomalujesz miasto na czerwono, mój przy jacielu. No, przy najmniej tę ulicę. Ale żaden z nas nie chce, żeby m to zrobił. Po co psuć taki uroczy wieczór? Więc zamiast tego może lepiej powiesz mi, z kim zamierzasz się spotkać. Boot zamrugał. – Zabije mnie, jeśli panu powiem. – To możliwe, ale jeśli nie powiesz, to ja cię zabiję, a ty lko jeden z nas jest tu z nożem przy twoim gardle i nie jest to on, nieprawdaż? – Ethan zwiększy ł nacisk. – Wy bieraj, przy jacielu. Wolisz zginąć teraz czy później? Właśnie wtedy Ethan usły szał coś po swojej lewej stronie. Pół sekundy później, z ostrzem wciąż przy gardle Boota, trzy mał w drugiej dłoni colta, celując nim w nowe zagrożenie.
By ła to mała dziewczy nka wracająca ze studni. Stała z szeroko otwarty mi oczami, trzy mając wiadro wy pełnione po brzegi brudną wodą. – Przepraszam, panienko, nie miałem zamiaru cię przestraszy ć. – Ethan uśmiechnął się. Rewolwer wrócił pod połę jego płaszcza i wy sunęła się spod niej jego pusta ręka, by upewnić dziewczy nkę, że nie jest zagrożeniem. – Mam złe zamiary ty lko wobec opry szków i złodziei, takich jak ten tutaj. Może lepiej wróć do domu. – Gesty kulował do niej, ale dziewczy nka nigdzie się nie wy bierała, wpatry wała się w nich wy trzeszczony mi oczami, jedy ny mi jasny mi punktami na brudnej twarzy, skamieniała ze strachu. Ethan zaklął w duchu. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to publiczność. Szczególnie jeśli by ła nią mała dziewczy nka patrząca, jak trzy ma ostrze przy czy imś gardle. – W porządku, panie Boot – powiedział ciszej niż poprzednio – sy tuacja się zmieniła, więc będę zmuszony nalegać, żeby ś opowiedział mi dokładnie, z kim zamierzałeś się spotkać… Boot otworzy ł usta. Może zamierzał podać Ethanowi informację, której ten od niego żądał, a może chciał mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić swoje groźby, albo co bardziej prawdopodobne, po prostu wy jęczeć, że niczego nie wie. Ethan nigdy się tego nie dowiedział, bo gdy ty lko Boot zaczął mówić, jego twarz rozpadła się na kawałki. Stało się to ułamek sekundy, zanim Ethan usły szał strzał, odturlał się od ciała i wy ciągnął rewolwer, kiedy usły szał kolejny trzask, i przy pominając sobie o dziewczy nce, obrócił głowę. Zdąży ł zobaczy ć, jak pada na ziemię, a krew try ska z jej piersi i wiadro leci z rąk – umarła, zanim dotknęła bruku, zabita kulą przeznaczoną dla niego. Ethan nie odważy ł się odpowiedzieć ogniem, chcąc uniknąć kolejnej niewinnej ofiary skry tej we mgle. Przy kucnął, oczekując następnego strzału, trzeciego ataku z ciemności. Atak nie nastąpił. Zamiast tego rozległ się tupot stóp, więc Ethan starł z twarzy odłamki kości i strzępki mózgu, schował colta do kabury i wsunął ukry te ostrze z powrotem do karwasza, a następnie skoczy ł na ścianę. Z trudem znajdując na mokry ch cegłach oparcie dla butów, wdrapał się po ry nnie na dach kamienicy, gdzie w świetle nocnego nieba mógł podąży ć za odgłosem kroków uciekającego napastnika. Tak Ethan dostał się do dzielnicy i wy glądało na to, że w ten sam sposób miał ją opuścić, wy konując krótkie skoki z jednego dachu na drugi, cicho i bezlitośnie tropiąc swoją zwierzy nę, wciąż mając przed oczami małą dziewczy nkę, a w nozdrzach woń resztek mózgu Boota. Teraz liczy ło się ty lko jedno. Zabójca zasmakuje jego ostrza, zanim ta noc się skończy. Ethan sły szał w dole kroki strzelca stukające o bruk i śledził go bezszelestnie, nie widział go, ale wiedział, że go wy przedził. Dotarł do krawędzi budy nku i pewien, że ma wy starczającą przewagę, zsunął się na dół, uży wając parapetów, by szy bciej schodzić, aż stanął na ulicy, gdzie przy warł do ściany w oczekiwaniu. Kilka sekund później usły szał stukot butów biegnącego człowieka. Chwilę potem mgła jakby się poruszy ła i rozjaśniła, zdając się zapowiadać pojawienie oczekiwanej osoby, i sekundę później zasłona mgły się rozdarła i ukazała pędzącego co sił w nogach mężczy znę w surducie z bujny mi wąsami i gęsty mi bokobrodami. Trzy mał rewolwer. Z lufy nie unosił się dy m. Ale równie dobrze mogło tak by ć. I chociaż Ethan miał potem powiedzieć George’owi Westhouse’owi, że uderzy ł w samoobronie, nie by ła to prawda. Po stronie Ethana by ł czy nnik zaskoczenia; mógł – i powinien
by ł – rozbroić i przesłuchać tego mężczy znę, zanim pozbawił go ży cia. Zamiast tego wy sunął ostrze i z mściwy m warknięciem wbił je prosto w serce zabójcy, po czy m bez saty sfakcji patrzy ł, jak światło gaśnie w jego oczach. A czy niąc to, asasy n Ethan Fry e popełniał błąd. By ł nierozważny. * – Chciałem przy cisnąć Boota, by uzy skać informacje, które by ły mi potrzebne, by zająć jego miejsce – powiedział Ethan asasy nowi George’owi Westhouse’owi następnego dnia, kończąc zdawać relację – ale nie zdawałem sobie sprawy, że Boot by ł spóźniony na spotkanie. Jego skradziony zegarek się śpieszy ł. Siedzieli w saloniku domu George’a w podlondy ńskim Croy don. – Rozumiem – powiedział George. – W który m momencie zdałeś sobie z tego sprawę? – Hmm, pomy ślmy. To musiał by ć moment, w który m by ło już za późno. George skinął głową. – Jaką miał broń? – Colta Pall Mall, takiego jak mój. – I zabiłeś go? Ogień w kominku trzaskał i wy rzucał iskry, mężczy źni milczeli. Odkąd Ethan pogodził się z dziećmi, stał się refleksy jny. – Zrobiłem to, George, i na nic innego nie zasłuży ł. George skrzy wił się. – Zasługi nie mają tu nic do rzeczy. Wiesz o ty m. – Ale ta dziewczy nka, George. Trzeba ją by ło zobaczy ć. By ła taka malutka. Dwa razy młodsza od Evie. – Mimo wszy stko… – Nie miałem wy boru. Trzy mał w ręku broń. George popatrzy ł na swojego starego przy jaciela z troską i sy mpatią. – To jak by ło, Ethanie? Zabiłeś go, dlatego że na to zasłuży ł, czy dlatego że nie miałeś wy boru? Ethan co najmniej tuzin razy umy ł twarz i wy dmuchał nos, ale wciąż zdawało mu się, że ma na sobie mózg Boota. – Czy te dwie rzeczy muszą się wzajemnie wy kluczać? Mam trzy dzieści siedem lat i widziałem aż nadto zabijania. I wiem, że pojęcia sprawiedliwości, słuszności i kary są znacznie mniej ważne od umiejętności, a umiejętności są podporządkowane szczęściu. Kiedy uśmiecha się do ciebie fortuna i kula zabójcy chy bia celu, kiedy opuszcza on gardę, chwy tasz szansę, zanim jej uśmiech zniknie. Westhouse zastanawiał się, kogo przy jaciel chce oszukać, ale postanowił konty nuować. – W takim razie szkoda, że musiałeś przelać jego krew. Przecież potrzebowałeś dowiedzieć się o nim czegoś więcej? Ethan uśmiechnął się i udał, że ociera pot z czoła. – Miałem trochę szczęścia. Na fotografii, którą miał przy sobie, by ło nazwisko autora, więc
zdołałem ustalić, że zabity przeze mnie i fotograf to ten sam jegomość nazwiskiem Robert Waugh. Ma związki z templariuszami. Jego eroty czne fotografie wędrowały w jedną stronę, do nich, ale też w drugą, do piwiarni w dzielnicach nędzy. George cicho zagwizdał. – Pan Waugh grał w niebezpieczną grę… – I tak, i nie… – Cóż, wcześniej czy później, musiał źle skończy ć. – Zdecy dowanie. – I potrafiłeś ustalić to wszy stko po jego śmierci? – Nie patrz tak na mnie, George. Jestem w pełni świadomy swojego szczęścia i tego, że każdego innego dnia fakt, że impulsy wnie zabiłem Waugha, mógłby mieć fatalne konsekwencje. Tego dnia tak się nie stało. George pochy lił się, żeby rozgarnąć palenisko. – Wcześniej, kiedy powiedziałem, że Waugh grał w niebezpieczną grę, i odpowiedziałeś: „I tak, i nie”, co miałeś na my śli? – A to, że jego ry zy kowne założenie, iż te dwa światy się nie spotkają, w pewien sposób się opłaciło. Zobaczy łem dziś slumsy nowy mi oczami, George. Przy pomniałem sobie, jak mieszkają biedacy. Ten świat jest tak bardzo odrębny od świata templariuszy, że trudno uwierzy ć, że oba leżą w jedny m królestwie, ba, w jedny m mieście. Gdy by ktoś mnie py tał, przekonanie pana Waugha, że ścieżki jego pokrętny ch interesów nigdy się nie przetną, by ło całkowicie uzasadnione. Dwa światy, w który ch działał, leżą na różny ch biegunach. Templariusze nie wiedzą nic o dzielnicach nędzy. Mieszkają w górę rzeki od fabry czny ch brudów, które zanieczy szczają biedakom wodę, a wiatr odpędza smog i dy m, który m oddy chają nędzarze. – Tak jak i my, Ethanie – powiedział George ze smutkiem. – Czy nam się to podoba, czy nie, nasz świat jest światem salonów i klubów dla gentlemanów, adwokackich kancelarii i sal posiedzeń. Ethan patrzy ł w ogień. – Nie wszy stkich z nas. Westhouse uśmiechnął się i pokiwał głową. – My ślisz o swoim człowieku, o Duchu? Jak mniemam, nie nosisz się z zamiarem, by powiedzieć mi, kim ten Duch jest i co robi? – To musi pozostać moją tajemnicą. – Więc co z nim? – No cóż, stworzy łem plan dla zmarłego niedawno pana Waugha i Ducha. Jeśli wszy stko pójdzie dobrze i Duchowi uda się wy konać zadanie, by ć może zdobędziemy artefakt, którego szukają templariusze.
4
John Fowler by ł zmęczony. I zziębnięty. I sądząc z widoku zbierający ch się chmur, niedługo będzie też mokry. I rzeczy wiście, inży nier poczuł pierwsze krople deszczu bębniące o jego kapelusz i przy cisnął do piersi skórzaną tubę z ry sunkami, przeklinając jednocześnie pogodę, hałas, wszy stko. Obok niego stał radny Londy nu Charles Pearson oraz jego żona Mary – oboje wzdry gnęli się, kiedy zaczęło padać. Cała trójka tkwiła w rdzawobrązowy m błocie, wpatrując się z mieszaniną żalu i podziwu w tę wielką szramę na obliczu ziemi, która miała się stać nową linią metra. Jakieś pięćdziesiąt jardów od punktu, w który m stali, ziemia ustępowała miejsca głębokiemu szy bowi, który rozszerzał się, tworząc tak zwany okop o szerokości dwudziestu ośmiu stóp i długości jakichś dwustu dwudziestu jardów, po czy m przestawał by ć rowem czy okopem, a stawał się tunelem. Jego murowane łukowe sklepienie stanowiło bramę do pierwszego na świecie odcinka kolejki podziemnej. Co więcej, by ł to pierwszy działający odcinek kolejki podziemnej: lokomoty wy dzień i noc jeździły po świeżo ułożony ch torach, ciągnąc wagony załadowane żwirem, gliną i piaskiem z położony ch głębiej odcinków. Sapały, sunąc tam i z powrotem, nieomal dusząc dy mem i parą wodną bry gady robotników pracujący ch przy wy locie tunelu i ładujący ch łopatami ziemię do skórzany ch wiader na wy ciągu, który z kolei wy nosił ją na poziom gruntu. To przedsięwzięcie by ło dzieckiem Charlesa Pearsona. Przez niemal dwie dekady londy ński radny walczy ł o budowę linii kolejowej, która pomogłaby zlikwidować zatory na ulicach miasta i jego przedmieściach. Autorem konstrukcji by ł natomiast John Fowler. Tego posiadacza niezwy kle bujny ch bokobrodów znano bliżej jako najbardziej doświadczonego inży niera kolejowego na świecie, co czy niło go oczy wisty m kandy datem na stanowisko głównego inży niera Kolei Metropolitalnej. A jednak, jak powiedział Charlesowi Pearsonowi z okazji objęcia posady, jego doświadczenie można by ło uznać za zerowe. W końcu by ło to coś, czego nikt wcześniej nie robił: linia kolejowa położona pod ziemią. Ogromne, wręcz gargantuiczne przedsięwzięcie. W istocie, by li tacy, którzy mówili, że jest to najambitniejszy projekt budowlany od czasów wzniesienia piramid. Z pewnością by ło to twierdzenie bombasty czne, ale by wały dni, kiedy Fowler się z nimi zgadzał. Fowler zdecy dował, że większa część linii położona na małej głębokości może zostać zbudowana metodą odkry wkową. Drążono w ziemi wy kop o szerokości dwudziestu ośmiu stóp i głębokości piętnastu. Obudowy wano go gruby m na trzy cegły murem ochronny m. Na niektóry ch odcinkach między szczy tami boczny ch ścian montowano żelazne dźwigary. Gdzie
indziej tunel miał ceglane sklepienie. Następnie wy kop przy sy py wano ziemią i stawiano budy nki na powierzchni – w ten sposób powstawał tunel. Oznaczało to zburzenie istniejący ch domów, dróg i w niektóry ch przy padkach konieczność budowy ty mczasowy ch jezdni. Wy magało przemieszczenia ty sięcy ton ziemi, omijania kanałów i rur wodociągowy ch oraz gazowy ch. Oznaczało to rozpętanie niekończącego się koszmaru hałasu i destrukcji, tak jakby w dolinie londy ńskiej rzeki Fleet wy buchła bomba. Albo inaczej – jakby w dolinie rzeki Fleet bomba wy buchała codziennie przez ostatnie dwa lata. Praca trwała całą dobę. Nocami zapalano pochodnie i koksowniki. Dwie główne zmiany dla robotników kolejowy ch sy gnalizowały trzy uderzenia w dzwon w południe i o północy. By ły też krótsze zmiany służbowe, podczas który ch robotnicy zajmowali się inny mi czy nnościami, zamieniając jedną monotonną i miażdżącą kręgosłup robotę na drugą, ale pracowali, ciągle pracowali. Największy hałas pochodził od siedmiu wy korzy sty wany ch przy budowie przenośników, z który ch jeden stał nieopodal: wy sokie drewniane rusztowanie wbudowane w szy b, wznoszące się na dwadzieścia pięć stóp ponad ich głowami, źródło py łu i metaliczny ch dźwięków przy pominający ch uderzenia młota w kowadło. Wy doby wał urobek z dalszej części wy kopu i pracowali teraz przy nim ludzie, całe bry gady. Niektórzy stali w szy bie, inni na powierzchni ziemi, jeszcze inni zwisali z rusztowania jak lemury, mając za zadanie utrzy mać ruch przenośnika wy ciągającego z wy kopu olbrzy mie rozkoły sane kubły z gliną. Na powierzchni ludzie z łopatami mozolili się przy górze wy branej ziemi, przerzucając ją do wozów zaprzężony ch w konie. By ły ich tam cztery i nad każdy m wisiała chmara mew, wirujący ch i nurkujący ch po jedzenie i nieprzejmujący ch się coraz bardziej rzęsisty m deszczem. Fowler obrócił głowę, by popatrzeć na Charlesa, który wy dawał się chory – trzy mał przy ustach chustkę – ale poza ty m zachowy wał dobry humor. Charles Pearson miał w sobie coś niezłomnego, zadumał się Fowler. Nie by ł pewien, czy by ła to determinacja, czy szaleństwo. By ł człowiekiem, z którego śmiano się przez ostatnie dwie dekady, w istocie odkąd po raz pierwszy zaproponował budowę podziemnej linii kolejowej. „Kolej w kanale” – tak wtedy kpiono z tej idei. Śmiali się, kiedy pokazał swoje plany kolei atmosfery cznej, w który ch wagony by ły by pchane przez powietrze sprężone w tubie. Przez tubę. Trudno by ło się dziwić, że przez ponad dekadę Pearson by ł stały m bohaterem saty ry cznego magazy nu „Punch”. Ileż by ło z niego śmiechu. Potem, gdy wszy scy wciąż pękali ze śmiechu, pojawił się nowy projekt pomy słu Pearsona – plan budowy podziemnej kolejki pomiędzy Paddington a Farringdon. Dzielnice nędzy w dolinie Fleet miały zostać oczy szczone, ich mieszkańcy przeniesieni do domów poza Londy nem – na przedmieścia – a ludzie mieliby uży wać tej nowej kolejki, by „dojeżdżać” do pracy. Nadszedł niespodziewany zastrzy k funduszy z Great Western Railway, Great Northern Railway, City of London Corporation i projekt przy brał realne kształty. Sam John Fowler został zatrudniony jako główny inży nier Kolei Metropolitalnej i rozpoczęły się prace nad pierwszy m wy kopem w Euston – od tamtego dnia minęły prawie dwa lata. Czy ludzie wciąż się śmiali? Jeszcze jak. Ty le że teraz by ł to śmiech nerwowy, pozbawiony radości. Powiedzieć, że likwidacja slumsów poszła źle, by ło określeniem łagodny m. Nie by ło żadny ch domów na przedmieściach i jak się okazało, nie by ło chętny ch, by je wy budować. A nie istnieje coś takiego
jak słabo zaludniona dzielnica nędzy. Wszy scy ci ludzie musieli się gdzieś podziać, więc odeszli do inny ch slumsów. Doszedł oczy wiście do tego zamęt spowodowany samy mi robotami: nieprzejezdne ulice, rozkopane drogi, zamy kane przedsiębiorstwa i domagający się odszkodowań właściciele. Mieszkający wzdłuż trasy ludzie egzy stowali w ciągły m chaosie, błocie, huku silników, pośród dzwonienia żelaznego przenośnika, uderzeń kilofów i łopat, wrzasków robotników i w nieustanny m strachu, że zapadną się ich domy. Nie by ło chwili wy tchnienia; w nocy zapalano ognie i wchodziła nocna zmiana, tak aby pracownicy zmiany dziennej mogli robić to, co zwy kle robią mężczy źni po pracy : pić i awanturować się aż do rana. Zdawało się, że Londy n przeży ł inwazję robotników najemny ch; zawłaszczali każde miejsce, w który m się pojawiali – ty lko prosty tutki i karczmarze by li im radzi. By ły też wy padki. Najpierw pijany maszy nista zjechał z torów na King’s Cross i runął w dół na plac budowy. Nikt nie ucierpiał. „Punch” miał uży wanie. Potem, niecały rok później, zawaliły się wy kopy przy Euston Road, pociągając za sobą ogrody, chodniki i druty telegraficzne, niszcząc rury z gazem i wodą, wy bijając dziurę w mieście. Co niezwy kłe, nikt nie ucierpiał. Pan Punch ucieszy ł się i z tego zdarzenia. – Miałem nadzieję usły szeć dziś dobre nowiny, John – krzy knął Pearson, podnosząc do ust chusteczkę. By ła kunsztowna niczy m koronkowa serweta. Pearson miał sześćdziesiąt osiem lat, podczas gdy Fowler by ł czterdziestoczterolatkiem, ale wy glądał na dwa razy więcej; postarzy ły go trudy ostatnich dwóch dekad. Mimo że często się uśmiechał, wokół jego oczu widać by ło ciągłe zmęczenie, a skóra jego obwisły ch policzków by ła jak stopiony wosk na świecy. – Cóż mogę powiedzieć, panie Pearson? – krzy knął Fowler. – Co innego chciałby pan usły szeć niż ty lko…? – Wskazał plac budowy. Pearson roześmiał się. – Ry k maszy n brzmi krzepiąco, to prawda. Ale może powiesz mi też, że znów trzy mamy się harmonogramu. Albo że wszy stkich prawników od odszkodowań w Londy nie trafił piorun. Że Jej Wy sokość Królowa we własnej osobie ogłosiła, że wierzy w kolej podziemną i zamierza przy pierwszej okazji z niej skorzy stać. Fowler przy jrzał się przy jacielowi, po raz kolejny zdumiewając się siłą jego ducha. – W takim razie, panie Pearson, obawiam się, że mam same złe wieści. Wciąż mamy opóźnienie. A taka pogoda jak dziś jeszcze bardziej spowalnia prace. Deszcz prawdopodobnie zaleje silnik i ludzie pracujący przy wy ciągarce będą mieli nadprogramową przerwę. – A więc są i dobre nowiny – zachichotał Pearson. – Jakie mianowicie? – krzy knął Fowler. – Będziemy mieli… ciszę. Silnik zacharczał i zgasł. I przez chwilę rzeczy wiście panowała nadzwy czajna cisza, gdy świat przy zwy czajał się do braku hałasu. Sły chać by ło ty lko pluskający na błocie deszcz. Potem z wy kopu zabrzmiał okrzy k: „obsuwa”, i patrząc w górę, zobaczy li, jak rusztowaniem dźwigu lekko szarpnęło i jeden z ludzi prawie z niego spadł. – Wy trzy ma – powiedział Fowler, widząc niepokój Pearsona. – Wy gląda to gorzej, niż jest naprawdę. Człowiek przesądny zacisnąłby teraz kciuki. Robotnicy nie ry zy kowali i bry gady zaczęły się
wspinać na poziom gruntu, rojąc się na drewniany ch podporach jak piraci na rejach. Zdawało się, że by ły ich setki, i Fowler wstrzy mał oddech, mając nadzieję, że konstrukcja utrzy ma niespodziewany dodatkowy ciężar. Powinna. Musi. Utrzy mała. A mężczy źni wy szli na górę, krzy cząc i kaszląc, dzierżąc łopaty i kilofy, równie dla nich cenne, co własne kończy ny. Zebrali się w gromadkach, wedle podziałów regionalny ch, każdy z nich oblepiony błotem. Fowler i Pearson patrzy li, jak tworzą grupy – londy ńczy cy, Irlandczy cy, Szkoci, przy by sze ze wsi, inni – z rękami w kieszeniach lub owinięty mi wokół tułowia, by się ogrzać, ze stulony mi ramionami i w naciśnięty ch na głowę czapkach dla ochrony przed deszczem. Właśnie wtedy zabrzmiał okrzy k. Fowler odwrócił się i zobaczy ł przy wy kopie jakieś zamieszanie. Robotnicy jak jeden mąż podeszli bliżej i otoczy li krawędź wy kopu, przy glądając się czemuś w dole. – Sir! – Marchant, kierownik budowy, machał do niego, pokazując, by podszedł. Złoży ł dłonie w trąbkę i zawołał: – Sir, musi pan przy jść i to zobaczy ć. W ciągu kilku chwil Fowler i Pearson przedarli się przez błoto, minęli mężczy zn, którzy rozstąpili się, żeby ich przepuścić, i stanęli na krańcu wy kopu, patrząc w dół, obok rusztowania i umilkłego przenośnika, na jeziorko błotnistej wody, które powstało na dnie i wciąż wzbierało. Na powierzchni wody unosiło się ciało.
5
Dzięki Bogu, deszcz zelżał i poziom wody w wy kopie opadł, ale maszy ny wciąż milczały. Marchant, przy trzy mując ręką czapkę, popędził, by zawiadomić swojego bezpośredniego szefa, Cavanagha, dy rektora Kolei Metropolitalnej, podczas gdy innego człowieka wy słano po policjanta. Pierwszy przy by ł stójkowy, młody mężczy zna z krzaczasty mi bokobrodami, który przedstawił się jako posterunkowy Abberline, następnie przeczy ścił gardło i zdjął swój trady cy jny policy jny hełm, żeby zająć się oględzinami zwłok. – Czy ktokolwiek do nich zszedł, sir? – zapy tał Pearsona, wskazując na wy kop. – Miejsce zostało oczy szczone zaraz po ty m, jak odkry to ciało, panie posterunkowy. Jak pan się pewnie domy śla, spowodowało to niemałe poruszenie. – Nikt nie lubi oglądać martwego ciała przed drugim śniadaniem, sir. Zebrani patrzy li, jak policjant wy chy la się niepewnie, by spojrzeć na dno wy kopu, a następnie daje znak stojącemu obok mężczy źnie. – Mógłby ś, kolego? – powiedział i wręczy ł robotnikowi swój hełm, potem rozpiął i zdjął pas, odpiął pałkę i kajdanki, a następnie zszedł po drabinie, żeby obejrzeć trupa z bliska. Ludzie tłoczy li się, żeby zajrzeć do dołu i obserwować, jak obchodzi ciało dookoła, podnosząc jedno ramię, a potem drugie. Po chwili stójkowy kucnął i gapie wstrzy mali oddech w oczekiwaniu, podczas gdy ten odwracał ciało. Na dnie wy kopu Abberline przełknął ślinę, nieprzy zwy czajony do by cia na widoku i żałując, że nie poinstruował ludzi, by się odsunęli. Ci stali wzdłuż obu brzegów wy kopu. By ło tam widać nawet figury Fowlera i państwa Pearson. Wszy scy wpatry wali się w stojącego piętnaście stóp niżej policjanta. W porządku. Przeniósł uwagę z powrotem na zwłoki, odsuwając od siebie całe zażenowanie sy tuacją, tak by skupić się na ty m, co miał w ty m momencie do zrobienia. A więc ciało. Martwy mężczy zna leżący twarzą w błocie, z jedną ręką uniesioną, jakby chciał zatrzy mać dorożkę, miał na sobie tweedowy garnitur. Brązowe buty by ły porządne i w dobry m stanie, choć pokry wało je błoto. „Nie jest to ubranie włóczęgi”, pomy ślał Abberline. Nie zważając na przesiąkające mu przez ubranie błoto, wziął głęboki oddech, chwy cił mężczy znę za ramiona i stękając z wy siłku, przewrócił go na plecy. Z góry dobiegła go reakcja widzów, ale Abberline oczy miał zamknięte, chcąc odwlec chwilę, w której zobaczy twarz mężczy zny. Otworzy ł je w końcu i spojrzał w martwe oczy trupa. Zbliżał się do czterdziestki i miał bujne szpakowate, wy glądające na zadbane wąsy w sty lu księcia
Alberta oraz gęste bokobrody. Nie sprawiał wrażenia bogacza, ale nie by ł też robotnikiem. Podobnie jak Abberline, należał do nowej klasy średniej. Tak czy inaczej, by ł to człowiek, który miał jakieś ży cie, i jego najbliżsi, kiedy ty lko dotrze do nich ta straszna wiadomość, będą chcieli wy jaśnień, jak to się stało, że skończy ł w wy kopie przy New Road. Niewątpliwie – i na my śl o ty m Abberline nie mógł sobie odmówić drobnego, nieco wsty dliwego dreszczy ku emocji – by ło tu potrzebne śledztwo. Oderwał wzrok od niewidzący ch otwarty ch oczu mężczy zny i spojrzał niżej na jego surdut i koszulę. Mimo błota dobrze widoczna by ła plama krwi z regularny m otworem pośrodku. Jeśli Abberline się nie my lił, by ła to rana kłuta. Oczy wiście Abberline widział już wcześniej ofiary takich pchnięć i wiedział, że ludzie uzbrojeni w nóż zazwy czaj dźgali i cięli tak samo, jak bili. Szy bkimi chaoty czny mi ruchami: chlast, chlast, chlast. Ale tutaj by ła pojedy ncza rana prosto w serce. Można to by ło nazwać czy stą robotą. Teraz Abberline już jawnie drżał z emocji. Później będzie się z tego powodu czuł winny, pamiętając, że mimo wszy stko chodziło o martwego człowieka i w rzeczy wistości nie powinno się w tej sy tuacji czuć niczego poza żalem dla niego i jego rodziny, a już na pewno nie ekscy tacji. Ale mimo to… Zaczął pobieżnie przeszukiwać ciało i naty chmiast coś znalazł: rewolwer. „Chry ste”, pomy ślał, „facet miał broń palną i przegrał walkę z nożownikiem”. Wsadził broń z powrotem do kieszeni surduta. – Musimy wy ciągnąć stąd zwłoki – zawołał w kierunku bry gadzistów. – Panowie, pomożecie mi wsadzić go na wóz i przy kry ć. Odwiozę ciało do policy jnej kostnicy. Po ty ch słowach zaczął wspinać się po drabinie, podczas gdy na górze wy dano polecenie i grupa mężczy zn zaczęła schodzić do wy kopu, demonstrując różny stopień gorliwości i zaangażowania. Na górze stał Abberline, wy cierając ubłocone ręce o siedzenie spodni. Jednocześnie patrzy ł na zebrany ch ludzi, zastanawiając się, czy nie ma tu gdzieś zabójcy podziwiającego dzieło swoich rąk. Widział ty lko rzędy brudny ch twarzy, wszy stkie bacznie mu się przy glądały. Inni wciąż tłoczy li się u wy lotu wy kopu, patrząc na wy noszone i kładzione na platformie wozu ciało. Łopotał brezent, który rozwijano, by zasłonić nieboszczy ka, jak całunem skry ć jego twarz. Padało już nie na żarty, ale uwagę Abberline’a przy ciągnął elegancko ubrany człowiek idący w ich kierunku po deskach przerzucony ch przez błoto. Za nim, niosąc dużą oprawioną w skórę księgę z podry gujący mi tasiemkami, biegł w podskokach lokaj, starając się bezskutecznie nadąży ć za swoim panem. – Panie Fowler! Panie Pearson! – zawołał mężczy zna, gesty kulując laską i naty chmiast przy ciągając ich uwagę. Cały plac budowy ucichł, ale w inny sposób. Sły chać by ło szuranie nogami. Robotnicy nagle zaczęli w skupieniu przy glądać się swoim butom. „Ach tak?”, pomy ślał Abberline. „Co my tu mamy ?” Podobnie jak Fowler i Pearson, nowo przy by ły nosił elegancki garnitur, choć z większy m wy czuciem sty lu, sugerujący m, że lubił zwracać na siebie uwagę mijający ch go dam. Nie miał wy datnego brzuszka, a jego ramion nie przy garbiały troski jak u Fowlera i Pearsona. Abberline zauważy ł, że kiedy uchy lił kapelusza, odsłonił włosy sięgające niemal ramion. Ale chociaż
powitał go ciepło, jego uśmiech, mechaniczny, spły wający mu z twarzy równie szy bko, jak się na niej pojawił, nigdy nie znalazł odbicia w jego oczach. Owe damy, na który ch wrażenie robił jego wy sty lizowany ubiór i powierzchowność, mogły zmienić zdanie pod wpły wem tego zimnego i przenikliwego wzroku. Gdy mężczy zna i jego lokaj zbliży li się, Abberline spojrzał na Pearsona i Fowlera. By li zakłopotani; w głosie Charlesa Pearsona, który go przedstawił, by ło to wy raźnie sły chać. – To nasz współpracownik, pan Cavanagh, dy rektor Metropolitan Company. Nadzoruje codzienne roboty. Abberline potarł brew, my śląc w duchu: „W takim razie co masz do powiedzenia?”. – Sły szałem, że znaleziono jakieś ciało – rzucił Cavanagh. Miał dużą bliznę po prawej stronie twarzy, jak gdy by ktoś podkreślił mu kiedy ś oko nożem. – To prawda, sir – westchnął Pearson. – Spójrzmy na nie zatem – zażądał Cavanagh i po chwili Abberline odsłonił brezent, ale dy rektor ty lko potrząsnął głową, nie rozpoznając nieboszczy ka. – Dzięki Bogu, nie jest to nikt znajomy i nie wy gląda na nikogo z naszy ch pracowników. Jakiś moczy morda. Z pewnością pijak jak ten biedak, który śpiewa nam serenady. – Odwrócił się plecami do wozu. – Marchant! Każ ty m ludziom wrócić do pracy. Straciliśmy już dosy ć czasu. – Nie – odezwał się samotny głos, głos pani Pearson. Wy sunęła się przed swojego męża. – Zginął tu człowiek i na znak szacunku powinniśmy wstrzy mać wy kopy dzisiejszego ranka. Cavanagh włączy ł swój wy ćwiczony uśmiech. Naty chmiast zdjął kapelusz z głowy przy milny m gestem i nisko się ukłonił. – Proszę mi wy baczy ć, pani Pearson, cóż za niedbalstwo z mojej strony, zapomniałem, że są z nami osoby o delikatniejszej wrażliwości. Jednakże, co potwierdzi pani mąż, często zdarzają się u nas takie nieszczęśliwe wy padki i obawiam się, że sama obecność trupa nie wy starcza, by zatrzy mać dalsze prace nad tunelem. Pani Pearson odwróciła się. – Charles? Jej mąż w odpowiedzi spuścił wzrok. Jego dłonie w rękawiczkach poruszy ły się niespokojnie na gałce laski. – Pan Cavanagh ma rację, moja droga. Ciało tego biedaka zostało usunięte i roboty muszą by ć konty nuowane. Pani Pearson spojrzała badawczo na męża, który odwrócił wzrok, a następnie uniosła spódnicę i odeszła. Abberline patrzy ł, jak kobieta się oddala, jak Cavanagh z wy razem triumfu wy daje polecenia Marchantowi i robotnikom i z jakim smutkiem na twarzy rozdarty Charles Pearson odwrócił się i odszedł w ślad za żoną. Ty mczasem Abberline musiał zabrać ciało do Belle Isle. Na tę my śl stracił cały zapał. Na cały m boży m świecie trudno by ło znaleźć gorsze miejsce od dzielnicy biedoty Belle Isle. Wśród mężczy zn, którzy dokładnie w tej samej chwili by li popędzani, proszeni, przy muszani i zastraszani przez zarządcę budowy, by wrócili do pracy, by ł młody hinduski robotnik, który wprawdzie na karcie pracy figurował jako Bharat i gdy by który kolwiek z pracujący ch obok mężczy zn by ł dość ciekawy, by zapy tać go o imię, tak właśnie by się przedstawił, w my ślach nazy wał siebie inaczej.
W my ślach nazy wał siebie Duchem. Powierzchowność Ducha niczy m się nie wy różniała. Ubierał się podobne jak inni robotnicy : koszula, chustka na szy ję, kolejarska czapka, kamizelka i kurtka robocza – ale nie nosił butów, chodził boso – i by ł kompetentny m, sumienny m pracownikiem, ani lepszy m, ani gorszy m od inny ch, miły m w oby ciu, gdy się go zagadało, ale niezby t gadatliwy m i zdecy dowanie nie należał do ludzi inicjujący ch rozmowę, choć z drugiej strony nie by ł też szczególnie wy cofany. Ale Duch zawsze patrzy ł. Zawsze patrzy ł. Zauważy ł ciało i szczęśliwy m zrządzeniem losu by ł na ty le blisko, żeby popatrzeć, zanim wy dano polecenie opuszczenia wy kopu. Widział też przy wy kopie pijaka i w cały m zamieszaniu zdołał wy łowić jego wzrok i jakby reagując na swędzenie, potarł sobie pierś, drobny m nieznaczący m gestem, prakty cznie niewidoczny m dla nikogo innego. A potem patrzy ł na przy by cie Abberline’a. Patrzy ł, jak na plac budowy przy by wa zaaferowany Cavanagh, i przy glądał się naprawdę uważnie, jak brezent zostaje odsłonięty i Cavanagh spogląda na twarz nieboszczy ka, i nie daje po sobie poznać, że go rozpoznał. Och tak, by ł w ty m dobry. Duch musiał mu to przy znać. W umiejętności skry wania emocji dorówny wał niemal jemu samemu, ale oczy rozbły sły mu na moment, kiedy spojrzał na tę twarz. On go znał. Teraz Duch patrzy ł, jak Abberline odjeżdża na wozie, z pewnością zabierając ciało do Belle Isle. I patrzy ł, jak krótko po odjeździe Abberline’a odszedł też pijak.
6
Książę Albert nie ży ł już od roku i chociaż sty l zarostu, w jakim gustował, by ł wciąż modny, przestrzeganie zasad przy zwoitości i dobry ch manier, z którego by ł znany, wy raźnie nie zdołało się przebić do szerokiej publiczności. Zdawało się, że jest wręcz przeciwnie; Londy n spowił jakby całun, ciemny i nienawistny. Niektórzy przy pisy wali to nieobecności królowej, która wciąż opłakiwała Alberta i w ty m celu przeniosła się w szkockie góry. Inni twierdzili, że winić należy przeludnienie – straszliwy odór, nędzę i przestępczość; wśród nich by li szaleńcy, którzy uważali, że najlepszy m sposobem na rozwiązanie tego problemu jest stworzenie podziemnej kolei. Jeszcze inni mówili, że to nie wina przeludnienia, ale właśnie budowa kolejki podziemnej pogrąży ła miasto w chaosie. Ci ostatni celnie zauważali, że jak na razie budowa spotęgowała problem przeludnienia przez wy siedlenie ty sięcy lokatorów z ich domów w dolinie rzeki Fleet, największej dzielnicy nędzy w cały m mieście. I by ło to prawdą, tak właśnie się stało. Och, ale przy najmniej pozby liśmy się największego slumsu w mieście, mówili pierwsi. Niezupełnie, sarkali drudzy. Po prostu na pierwsze miejsce wy sunęła się inna dzielnica. Cierpliwości, prosili pierwsi. Nie, mówili drudzy, nie będziemy cierpliwi. Siedząc na koźle wozu, trzy mając luźno lejce w jednej ręce, Abberline zastanawiał się nad ty m, jak ci na górze podejmowali w swoich klubach i salach posiedzeń decy zje, które doty kały wszy stkich. I w jakim celu? Dla wy ższego dobra? Czy ich własny ch korzy ści? Do głowy przy szedł mu ustęp z wiersza Tenny sona o szarży Lekkiej Bry gady „Nie wolno racji dochodzić, ni stawiać py tań zbędny ch ty lko słuchać i ginąć…”*. Jego wóz przejechał ze stukotem przez tory, podążając w stronę Belle Isle, której wy sokie zwieńczone iglicami budy nki wy glądały jak smuga brudu na hory zoncie. Czuł już ohy dny smród końskich rzeźni, gotowany ch kości, topionego tłuszczu, zakładów chemiczny ch produkujący ch sztuczne ognie i fabry k zapałek. Po jego lewej stronie jakiś biedny, naiwny idiota podjął śmiałą próbę uprawy warzy wnego ogródka, zarośniętego jednak rachity czny mi chwastami, które przedostały się przez żelazne ogrodzenie, wy rastając po obu jego stronach. Brudne, niemal nagie dzieci biegały wśród śmieci po obu stronach wozu, obrzucając się nawzajem stary mi blaszany mi puszkami. Ich plac zabaw stanowiła ulica przed nędzny mi chałupami. W każdy m budy nku by ły mieszkania, różne warsztaty i pralnie, a nocami właściciele wraz ze swoimi lokatorami tłoczy li się, podobnie jak w Old Nichol.
Jego wóz minął końskie rzeźnie. Przez bramę wchodziły ży we konie, a węch i insty nkt z pewnością ostrzegały przed ty m, co je czeka – w zakładzie by ły uśmiercane, po czy m w miedziany ch kadziach gotowano ich mięso na karmę dla psów i kotów. Na zewnątrz, na podwórzu, obnażeni do pasa mężczy źni łamali kości za pomocą dwuręczny ch młotów, obserwowani przez wszechobecne grupki dzieci w brudny ch łachmanach zabarwiony ch na żółto przez unoszącą się w powietrzu siarkę. Abberline zobaczy ł grupkę, która najwy raźniej znudziła się patrzeniem – w końcu nie by ła to czy nność przesadnie ciekawa – i zamiast tego urządziła sobie partię kry kieta. Nie mając należy tego sprzętu, improwizowali, uży wając zamiast kija fragmentu starego łóżka, piłką zaś by ła… Abberline skrzy wił się. Boże. Uży wali do tego odciętej głowy kota. Miał już krzy knąć do nich, żeby, na miłość boską, zastąpili piłkę czy mś inny m, kiedy zauważy ł dziecko, które zawędrowało przed jego wóz, zmuszając go, by się zatrzy mał. – Ej! – zawołał, machając ze wzburzeniem ręką na łobuziaka. – Policja. Złaź z drogi, do diabła. Ale obdarty urwis ani my ślał się ruszy ć. – Gdzie pan jedzie, sir? – zapy tał, ujmując w obie dłonie głowę konia i głaszcząc ją. Na ten widok Abberline trochę złagodniał i zapomniał o swojej iry tacji, patrząc, jak chłopiec pociera zwierzęciu uszy, ciesząc się z rzadkiej chwili bliskości między chłopcem i koniem. – Gdzie pan jedzie, sir? – powtórzy ł chłopiec, odry wając oczy od konia i przenosząc swoje łobuzerskie spojrzenie na Abberline’a. – Mam nadzieję, że nie zabiera go pan do rzeźnika. Niech pan powie, że to nieprawda. Kątem oka Abberline wy czuł ruch i odwrócił się, by zobaczy ć trzech inny ch uliczników, którzy przecisnęli się pod ogrodzeniem i wy szli na drogę za nim. „Niech sobie będą”, pomy ślał. „Nie ma tu nic wartościowego”. Chy ba żeby policzy ć ubłoconego trupa i brezent. – Nie martw się, sy nu, jadę do kostnicy, mam tam z ty łu zwłoki. – Zwłoki, naprawdę? – Ty m razem głos dobiegł zza jego pleców. Należał do jednego z łobuzów. Ty mczasem dołączy ło kilkoro dzieci. Dookoła kłębił się już mały tłumek. – Ej, wy tam, odsuńcie się – ostrzegł Abberline. – Nie ma tam nic ciekawego. – Możemy zajrzeć, sir? – Nie, do diabła, nie możecie – zawołał przez ramię. – A teraz odsuńcie się, zanim przetrzepię wam skórę pałką. Pierwszy chłopak wciąż stał, głaszcząc konia, i uniósł głowę, żeby znów odezwać się do Abberline’a. – Sir, dlaczego interesuje się ty m policja? Czy ten ktoś źle skończy ł? – Można tak powiedzieć – odparł zniecierpliwiony Abberline. – Odejdź na bok, sy nu, i daj mi przejechać. Wóz zachwiał się i podskoczy ł i policjant miał już zamiar odwrócić się, aby udzielić repry mendy dzieciakom, które – biedne małe stworki – wy raźnie próbowały zajrzeć pod brezent, gdy wóz podskoczy ł po raz kolejny, i ty m razem poiry towany Abberline, chcąc jak najszy bciej wy nieść się z tej piekielnej Belle Isle, zdecy dowany m ruchem potrząsnął lejcami. – Wio – rozkazał. Jeśli chłopiec chciał stać mu na drodze, to cóż, jego sprawa. Ruszy ł naprzód i dziecko zostało zmuszone zrobić krok w bok. Mijając je, Abberline spojrzał
w dół i zobaczy ł małego urwisa uśmiechającego się do niego zagadkowo. – Powodzenia ze zwłokami, sir – powiedział, doty kając kły kciem grzy wki w kpiarskim geście, który nie wzruszy ł jednak Abberline’a. W odpowiedzi burknął coś ty lko i znów szarpnął lejce, kierując wzrok przed siebie. Minął pozostałe domy i podjechał do bramy kostnicy, gdzie kaszlnął głośno, by obudzić przy sy piającego na drewniany m krześle pracownika, który uchy lił kapelusza i wpuścił go na podwórze. – Co my tu mamy ? – powiedział pracownik kostnicy, wy łoniwszy się z boczny ch drzwi. Abberline zlazł z wozu. Zaspany stróż zamknął bramę wjazdową. Za nim została dzielnica nędzy Belle Isle niczy m smolisty odcisk dłoni na oknie. – Zwłoki, które trzeba potrzy mać w chłodzie do przy by cia koronera – odpowiedział Abberline, uwiązując lejce. Ty mczasem pracownik podszedł do ty łu wozu, uniósł brezent, zajrzał pod spód, po czy m znów go opuścił. – Potrzebujesz rzeźni – powiedział z prostotą. – Że co proszę? – zapy tał Abberline. Pracownik westchnął i wy tarł ręce w fartuch. – Cholera, jeśli to nie jest jakiś twój żart, to mówię, że potrzebna ci rzeźnia. Abberline zbladł, my śląc o spotkaniu z dziećmi w dzielnicy biedoty i o ty m, jak trząsł się jego wóz; wspominając, jak by ć może spry tnie odwrócił jego uwagę chłopiec gładzący szy ję konia. I rzeczy wiście, kiedy podbiegł do ty łu wozu i odsłonił brezent, zobaczy ł, że ciało z wy kopu zniknęło, a na jego miejscu leżał martwy kucy k. * Przełoży ła Anna Bańkowska (przy p. tłum.).
7
Każdego wieczora Duch szedł do domu tą samą drogą prowadzącą przez New Road i obok kościoła Mary lebone. Na przy kościelny m cmentarzu, wśród zaniedbany ch, rozsy pujący ch się kamieni nagrobny ch, by ł jeden taki, na który zawsze patrzy ł, kiedy przechodził obok. Jeśli nagrobek stał prosto, jak niemal każdego wieczora, oznaczało to brak wiadomości. Jeśli by ł przechy lony w prawo, oznaczało to niebezpieczeństwo. Ty lko ty le: niebezpieczeństwo. Duch sam musiał się zorientować, jakiego by ło rodzaju. Jednak kiedy nagrobek by ł pochy lony w lewo, oznaczało to, że jego przełożony chce się z nim widzieć o zwy kłej porze, w zwy kły m miejscu. Po sprawdzeniu sy gnalizacji Duch rozpoczął liczący pięć mil spacer do dzielnicy Wapping i swojej kwatery w tunelu pod Tamizą. Kiedy ś nazy wano go jedny m z największy ch cudów świata i nawet na powierzchni prezentował się imponująco na tle otaczający ch go budy nków: zwieńczony iglicą ośmioboczny marmurowy gmach służy ł jako hol wejściowy. Po wejściu przez drzwi, który ch nigdy nie zamy kano, Duch przeszedł po mozaikowej posadzce. W ciągu dnia przechodnie musieli zapłacić pensa, by wejść i dostać się na schody prowadzące w dół do tunelu, ale w nocy by ło inaczej. Mosiężna obrotowa bramka by ła zamknięta, jednak Duch przeszedł górą, podobnie jak wszy scy inni. Jak wszy stkie inne duchy nawiedzające tunel nocą. Na schodzący ch spiralnie w dół marmurowy ch stopniach utworzy ł się lód, więc kroczy ł ostrożnie z jednego podestu schodów na drugi, aż wreszcie dotarł na dno szy bu, do wielkiej rotundy, ponad dwieście pięćdziesiąt stóp pod ziemią. Kiedy ś by ła ogromna i wy stawna, teraz zaś ty lko ogromna. Ściany by ły brudne, posągi odrapane. Czas zrobił swoje. Wciąż jednak stanowiła imponujący widok: nisze wy kute w zabrudzony ch, zdobiony ch sztukaterią ścianach. We wnękach, zawinięci w worki, spali mieszkańcy rotundy : magicy, wróżki i kuglarze, którzy w ciągu dnia uprawiali swoją sztukę dla ty ch, co odwiedzali tunel, sły nny tunel pod Tamizą. Tunel pod Tamizą, pierwsza tego rodzaju konstrukcja na świecie, ciągnął się od Wapping pod dnem rzeki do Rotherhithe, a jego wy kopanie zajęło piętnaście lat, prawiezmuszając do kapitulacji Marka Brunela i niemal zabijając jego sy na Isambarda, który by ł bliski utonięcia w jedny m z zalewów nękający ch budowę. Obaj mieli nadzieję, że tunel będzie kiedy ś uży wany przez konne powozy, ale nie został ukończony z powodu zby t wy sokich kosztów i zamiast tego stał
się atrakcją tury sty czną: zwiedzający płacili po kilka pensów, aby pokonać jego ty siąc stóp długości, i pod ziemią szy bko wy rósł cały przemy sł obsługujący zwiedzający ch. Musiała pilnować tego policja. Duch przeszedł od holu wejściowego do czarnego otworu właściwego tunelu, którego dwa łuki celowały w niego jak lufy pistoletów. Tunel by ł szeroki, z wy sokim sklepieniem, ale cegły ciąży ły nad głową i każdy krok niósł się echem, a nagła zmiana powietrza sprawiła, że zdał sobie sprawę z tego, jak tu ciemno. Za dnia setki lamp gazowy ch rozpędzały mrok, ale w nocy jedy ne światło dawały migoczące świeczki ty ch, którzy tunel uczy nili swoim domem: handlarzy, magików, tancerzy i treserów zwierząt, śpiewaków, klaunów i uliczny ch sprzedawców. Mówiło się, że na spacer tunelem wy bierały się dwa miliony ludzi rocznie i by ło tak od udostępnienia go jakieś siedemnaście lat temu. Kiedy już ktoś miał miejsce po otwarciu bramek, nie opuszczał go ze strachu, że jakiś inny naciągacz zabierze je w czasie nieobecności właściciela. Przechodząc obok, Duch przy glądał się uśpiony m ciałom handlarzy i arty stów uliczny ch, jego kroki dźwięczały na kamiennej posadzce. Zaglądał do wnęk i unosił swoją latarenkę nad ludźmi śpiący mi pod łukami ciągnący mi się przez całą długość tunelu. Panowała w nim ścisła hierarchia. Handlarze zajmowali miejsca przy wy locie. Potem by li włóczędzy, bezdomni, wagabundzi, nędzarze, a jeszcze dalej złodzieje, kry minaliści i zbiegowie. Gdy nadchodził ranek, handlarze, którzy mieli osobisty interes, by tunel by ł wolny od włóczęgów i tak czy sty jak to możliwe, gorliwie pomagali policjantom w sprzątaniu. Oszuści i uciekinierzy wy chodzili jeszcze pod osłoną ciemności. Pozostali, trampowie, żebracy, prosty tutki szli, zrzędząc i mrużąc oczy przed światłem, przy ciskając do piersi swój doby tek, gotowi przetrwać kolejny dzień bez grosza przy duszy. Latarnia Ducha zamigotała nad śpiącą w mroku jednej z wnęk postacią. Następna nisza by ła pusta. Podniósł latarenkę, by oświetlić łuki powy żej – też by ły puste. Wy czuł, jak skąpe światło cofa się za jego plecami i nagle blask latarenki tańczący na ceglany m murze stał się bardzo wątły. Z ciemności dobiegł go tupot, Duch podniósł latarnię i zobaczy ł postać, która przy kucnęła we wnęce przed nim. – Dobry wieczór, panie Bharat – szepnął chłopiec. Duch podszedł do niego, sięgając do kieszeni płaszcza po grubą pajdę chleba, którą wcześniej tam włoży ł. – Witaj, Charlie – powiedział, podając mu pajdę. Chłopiec drgnął, zby t przy zwy czajony do klapsów i razów pięścią ze strony dorosły ch, ale potem wziął chleb i początkowo ostrożnie, wreszcie łapczy wie wgry zł się w kromkę, wpatrując się w Ducha wdzięczny mi oczami. Powtarzało się to każdej nocy. To samo wzdry gnięcie. Ta sama ostrożność. I każdej nocy Duch, który nie wiedział o przeszłości chłopca nic poza ty m, że by ła w niej przemoc i maltretowanie, uśmiechał się do niego i mówił: – Do zobaczenia jutro wieczorem, Charlie. Uważaj na siebie. I zostawiał chłopca w jego niszy, z bólem serca odchodząc w głąb tunelu. Zatrzy mał się jeszcze raz. W kolejnej wnęce leżał mężczy zna z nogą złamaną po upadku z oblodzony ch schodów rotundy. Duch nastawił mu wtedy kość i teraz, wstrzy mując oddech, by nie czuć smrodu moczu i gówna, sprawdził, czy łubki wciąż są na miejscu i noga się zrasta.
– Dobry z ciebie chłopak, Bharat – mruknął pacjent. – Jadłeś coś? – zapy tał Duch, badając nogę. Nie by ł człowiekiem specjalnie delikatny m, ale trzeba by ło przy znać, że Jake strasznie cuchnął. – Maggie przy niosła mi trochę chleba i owoców – powiedział Jake. – Co by śmy zrobili bez Maggie? – pomy ślał na głos Duch. – Zginęliby śmy marnie, sy nu, ot co. Duch wy prostował się, udając, że ogląda się za siebie, po to, by zaczerpnąć względnie czy stego powietrza. – Noga wy gląda dobrze, Jake – powiedział. – Jeszcze kilka dni i będziesz mógł zary zy kować kąpiel. Jake zachichotał. – Aż tak źle, co? – Tak, Jake – odparł Duch, klepiąc go po ramieniu. – Obawiam się, że aż tak. Duch odszedł w głąb tunelu, aż dotarł do ostatnich uży wany ch do spania wnęk. To tutaj nocowała Maggie i on. Sześćdziesięciodwuletnia Maggie mogłaby by ć jego babcią, ale opiekowali się sobą nawzajem. Duch przy nosił jedzenie i pieniądze i co noc przy świetle świecy uczy ł Maggie czy tać. Maggie ze swej strony by ła tunelową matką, siejącą zamęt rzeczniczką Ducha, kiedy ty lko takowej pomocy potrzebował, budzącą respekt i strach postacią. Nie by ło z nią żartów. Niewielu ludzi waży ło się zapuszczać dalej. Dalej by ła ciemność i Duch nieprzy padkowo postanowił zamieszkać właśnie tutaj. By ł tu kimś w rodzaju strażnika chroniącego mieszkańców tunelu przed łotrami, złodziejaszkami i wszy stkimi uciekający mi przed wy miarem sprawiedliwości, którzy szukali schronienia w jego najciemniejszy ch zakamarkach. Zanim tu przy by ł, wy jęci spod prawa żerowali na mieszkańcach tunelu. Zajęło to trochę czasu. Przelano krew. Ale Duch położy ł temu kres.
8
Tamtej nocy, kiedy Duch po raz pierwszy spotkał Maggie, wracał swoją stałą trasą do domu – jeśli można by ło nazwać „domem” jego miejsce noclegowe, legowisko w tunelu. Czasem, kiedy tak szedł, jego my śli wędrowały z powrotem do jego prawdziwego domu, Amritsaru w Indiach, gdzie się wy chował. Wspominał dzieciństwo i dorastanie, które spędzał w ogrodzie przy domu rodziców, a potem w „katra” – różny ch dzielnicach samego miasta. Pamięć potrafi płatać figle – potrafi sprawić, że rzeczy wy dają się lepsze lub gorsze, niż by ły naprawdę, i Duch by ł tego w pełni świadomy. Wiedział, że grozi mu idealizacja dzieciństwa. W końcu jakże łatwo by ło zapomnieć, że w odróżnieniu od Londy nu, Amritsar nie miał sy stemu kanalizacji, przez co rzadko pachniał jaśminem i ziołami, co tak wy raźnie przecież pamiętał. Mógł zapomnieć, że na ty ch ograniczony ch murami ulicach, które wy dawały się tak ogromne w jego wspomnieniach, gościły postacie równie nieprzy jemne jak gdziekolwiek w Indiach. Miasto pewnie nie by ło dzień i noc skąpane w ciepły m złoty m świetle słońca, które ogrzewało kamienie, rozświetlało fontanny, malowało uśmiechy na twarzach ty ch, co nazy wali Amritsar swoim domem. Pewnie nie. Ale i tak właśnie w ten sposób je pamiętał i jeśli miał by ć szczery, chciał, żeby tak właśnie by ło. Wspomnienia ogrzewały go podczas nocy spędzany ch w tunelu. Urodził się jako Jay adeep Mir. Jak wszy scy chłopcy idealizował swojego ojca, Arbaaza Mira. Matka mawiała, że jego ojciec pachnie pusty nią, i Duch też go tak pamiętał. Od najmłodszy ch lat Arbaaz mówił Jay adeepowi, że czeka go wielkość oraz że pewnego dnia zostanie podziwiany m asasy nem. Jego słowa sprawiały, że przy szłość ta zdawała się równie ekscy tująca, jak nieunikniona. W wy godny m zamknięciu domu ukochany ch rodziców Jay adeep dorastał w poczuciu pewności własnego losu. Arbaaz uwielbiał opowiadać historie tak samo, jak Jay adeep uwielbiał ich słuchać, a ze wszy stkich historii Jay adeep najbardziej lubił tę mówiącą o ty m, jak Arbaaz poznał jego matkę. W tej opowieści Arbaaz i jego młody niemy służący, Raza Soora, starali się zdoby ć diament Koh-i-Noor, Górę Światła. To w trakcie próby odzy skania diamentu z Pałacu Cesarskiego Arbaaz zakochał się w Py arze Kaur, wnuczce Ranjita Singha, założy ciela Imperium Sikhów. Diament Koh-i-Noor by ł, jak go nazy wali, Fragmentem Edenu, jedny m z rozsiany ch po cały m globie artefaktów, jedy ny ch pozostałości cy wilizacji, która poprzedzała naszą. Jay adeep wiedział o ich mocy, bo jego rodzice widzieli ją na własne oczy. Arbaaz, Py ara i Raza by li tam tej nocy, gdy diament został akty wowany. Wszy scy podziwiali ten niebiański
pokaz świateł. Mówiąc o ty m, co widzieli, jego rodzice szczerze opisy wali wrażenie, jakie to na nich zrobiło. Widok ten sprawił, że zy skali jeszcze silniejsze i żarliwsze przekonanie, że tak wielka potęga nie może nigdy wpaść w ręce ich wrogów, templariuszy. Wpoili tę wiarę chłopcu. W tamty ch czasach, dorastając w malowany m na złoto przez słońce Amritsarze i ucząc się u ojca, który by ł dla niego bogiem, Jay adeep nie potrafiłby sobie wy obrazić, że pewnego dnia będzie Duchem i będzie leżał skulony w lodowato zimny m, ciemny m tunelu, sam na świecie, i nikt nie będzie go podziwiał. Szkolenie zaczęło się, kiedy miał cztery czy pięć lat, ale mimo że by ła to wy czerpująca fizy cznie praca, nigdy nie stanowiło to dla niego uciążliwego obowiązku; nigdy nie narzekał ani nie wagarował z bardzo prostego powodu: by ł w ty m dobry. Więcej. By ł znakomity. Naturalny talent od dnia, w który m dostał swój pierwszy drewniany nóż treningowy, kukri. Jay adeep miał dar walki, który rzadko spoty kano w Indy jskim Bractwie. By ł nadzwy czajnie, niemal nadnaturalnie szy bki w ataku i ponadprzeciętnie sprawnie reagował w obronie; mógł się pochwalić wspaniałą umiejętnością obserwacji i przewidy wania. By ł w istocie tak dobry, że ojciec czuł się zmuszony wezwać innego nauczy ciela. W ży ciu chłopca pojawił się Ethan Fry e. Pierwsze spotkanie z Ethanem Fry e’em by ło jedny m z najwcześniejszy ch wspomnień Ducha: ten melancholijny mężczy zna o zmęczonej twarzy, którego skrojony na zachodnią modłę płaszcz zdawał się ciąży ć mu bardziej niż szata należąca do jego ojca. Jako małe dziecko chłopiec nie miał ani ochoty, ani odwagi, by py tać o Ethana Fry e’a. Starszy asasy n mógł dla niego spaść z samy ch niebios, zrzucony na ziemię jak smutny anioł, by zmącić jego doty chczasową idy lliczną egzy stencję. – A więc to jest ten chłopiec? – zapy tał Ethan. Siedzieli wtedy na ocieniony m dziedzińcu, zgiełk ulicy przelewał się ponad murem i łączy ł ze śpiewem ptaków i łagodny m pluskiem fontanny. – To istotnie mój chłopiec – powiedział Arbaaz z dumą. – To jest Jay adeep. – Wielki wojownik, powiadasz. – Przy szły wielki wojownik, a przy najmniej tak sądzę. Sam go szkoliłem i by łem zdumiony, Ethanie, zdumiony jego naturalny mi zdolnościami. – Arbaaz wstał. A w domu za jego plecami Jay adeepowi mignęła matka, tak że zobaczy ł ich oboje jednocześnie. By ć może po raz pierwszy, dzięki obecności tego szorstkiego nieznajomego, zdał sobie sprawę, jak są piękni i pełni wdzięku. Spojrzał na nich jak na ludzi, a nie ty lko własny ch rodziców. Nie odry wając wzroku od chłopca, Ethan Fry e złoży ł dłonie na brzuchu i powiedział przez ramię do Arbaaza: – Nadnaturalne zdolności, powiadasz? – Tak właśnie jest, Ethanie. Oczy miał wciąż utkwione w Jay adeepie. – Nadnaturalne, co? – Zawsze my śli na dwa, trzy ruchy do przodu – odparł Arbaaz. – Tak jak powinien. – W wieku sześciu lat? Ethan znów przeniósł wzrok na Jay adeepa.
– Przy znaję, jest nad wiek rozwinięty, ale… – Wiem, co chcesz powiedzieć. Że do tej pory walczy ł ze mną i łączy nas naturalna więź między ojcem a sy nem, a więc by ć może wy jawiam mu coś, co daje mu przewagę, tak? – Przeszło mi to przez my śl. – Cóż, właśnie dlatego tu jesteś. Chciałby m, żeby ś konty nuował szkolenie Jay adeepa. Zaintry gowany chłopcem, Ethan Fry e zgodził się spełnić prośbę Arbaaza i odtąd zamieszkał w ich domu, ćwicząc chłopca w szermierce. Chłopiec, nie bardzo wiedząc, co powodowało Ethanem, by ł z początku zdezorientowany szorstkimi manierami swojego nowego nauczy ciela i jego surowy m tonem. Jay adeep nie by ł dzieckiem, które łatwo poddawało się surowej dy scy plinie, i musiało minąć kilka miesięcy, zanim między nimi wy tworzy ła się więź nauczy ciel–uczeń, która przestała się charaktery zować cierpkimi uwagami (Ethan), ostry mi słowami (Ethan) i łzami (Jay adeep). W istocie przez pewien czas Jay adeep uważał, że Ethan Fry e po prostu go nie lubi, co by ło dla niego szokiem. Chłopiec by ł przy stojny i chary zmaty czny. Nie wiedział niemal nic o świecie dorosły ch i chociaż takie pojęcia jak urok i perswazja by ły mu obce, insty nktownie opanował do perfekcji umiejętność roztaczania uroku i wy korzy sty wania perswazji, potrafił owinąć sobie rodzinę i służbę wokół małego palca, kiedy ty lko chciał. By ł tego rodzaju chłopcem, którego uwielbiają doty kać dorośli. Nie by ło dziecka, którego czupry na by łaby częściej mierzwiona przez mężczy zn, rzadko zdarzała się godzina, w czasie której jego policzki nie by ły by całowane przez zachwy cające się jego uśmiechem służące w domu kobiet, które jednocześnie wdy chały jego świeży dziecięcy zapach i w ciszy rozkoszowały się miękkością jego skóry. Jay adeep by ł jak narkoty k, od którego uzależniali się wszy scy, którzy go spoty kali. To jest wszy scy oprócz Ethana, który miał wiecznie zamy ślony i zatroskany wy raz twarzy. Co prawda, czasem pojawiało się na niej światło i w ty ch chwilach Jay adeepowi zdawało się, że widzi kawałek tego „starego” czy może „prawdziwego” Ethana, tak jakby by ł jakiś inny Ethan walczący o to, by wy łonić się z mroku. Kiedy indziej zdawało się, że to, co miał w sobie Jay adeep i co tak odurzało inny ch dorosły ch, po prostu nie działało na nauczy ciela. Takie właśnie by ły owe raczej chwiejne fundamenty, na który ch opierały się ich lekcje: Ethan by ł pogrążony w mroczny ch my ślach, Jay adeep – zdezorientowany kontaktem z ty m nowy m gatunkiem dorosłego, który żałował mu wy razów sy mpatii i pochwał. Oczy wiście Ethan by ł zmuszony chwalić umiejętności Jay adeepa w walce. Jak miałoby by ć inaczej? Jay adeep wy różniał się we wszy stkich aspektach sztuki asasy nów i ostatecznie to właśnie ten fakt sprawił, że powstała między nimi nić porozumienia, bo jeśli jest coś, co wprawny asasy n zawsze doceni, a nawet polubi, to z pewnością obiecujący adept. A Jay adeep niewątpliwie kimś takim by ł. A zatem gdy mijały lata, zaś mistrz i uczeń odby wali treningowe walki w cieniu drzew na dziedzińcu, omawiali teorię przy fontannach, a potem wprowadzali te nauki w ży cie na ulicach miasta, Ethan zaczął odnosić się cieplej do swojego młodego podopiecznego i kiedy mówił, że chłopiec powinien przejść już od broni drewnianej do stalowej, w jego głosie niewątpliwie sły chać by ło dumę. Jay adeep ze swojej strony dowiedział się nieco o swoim małomówny m mentorze. I to wy starczająco, by zdać sobie sprawę, że słowo „ponury ” by ło niewłaściwy m przy miotnikiem – bardziej precy zy jnie by łoby powiedzieć „zmartwiony ”. Nawet w ty m wieku miał niezwy kłą intuicję.
Co więcej, pewnego dnia podsłuchał w kuchni rozmowę kobiet. Ćwiczy ł właśnie z Ethanem przekradanie się na terenie domu i nauczy ciel polecił mu wrócić ze zdoby ty mi potajemnie informacjami. Kiedy Duch my ślał o ty m wiele lat później, zdał sobie sprawę, że posłanie małego dziecka, by potajemnie zdoby ło informacje, by ło najeżone wieloma niebezpieczeństwami, choćby takim, że dziecko mogłoby dowiedzieć się czegoś nieodpowiedniego dla młody ch uszu. I okazało się, że właśnie tak się stało. Jak miał się później dowiedzieć, Ethan miał zaskakującą skłonność do podejmowania lekkomy ślny ch i pochopny ch decy zji, a także coś, co można nazwać psotliwością, i po latach Jay adeep pomy ślał, że to ćwiczenie by ło by ć może pierwszą okazją, gdy jego nauczy ciel tak jasno to zademonstrował. Tak więc Jay adeep poszedł wy konać ćwiczenie i dwie godziny później dołączy ł do Ethana przy fontannie. Usiadł na kamieniu obok mistrza, który jak zwy kle wy glądał na zamy ślonego i jak to miał w zwy czaju, zdawał się nie dostrzegać Jay adeepa. Tak jak ze wszy stkim, co się wiązało z Ethanem, Jay adeep potrzebował czasu, by się do tego przy zwy czaić, a by ł to proces przechodzenia od urazy, poprzez zakłopotanie, do akceptacji faktu, że ten brak ciepła by ł swego rodzaju miarą poufałości między dwoma mężczy znami tak odległy mi od siebie i wiekiem, i kulturą, między doświadczony m zabójcą i chłopcem uczący m się, by nim zostać. – Powiedz mi, mój drogi chłopcze, czego się dowiedziałeś – zagadnął Ethan. Ethan nazy wający Jay adeepa „moim drogim chłopcem” – to by ło dość niespoty kane. Jay adeep lubił te chwile. – Dowiedziałem się czegoś o tobie, mistrzu. Może Ethan pożałował wtedy, że posłał swojego młodego podopiecznego z ty m właśnie zadaniem. Trudno by ło sobie wy obrazić, że to zaplanował, ale z drugiej strony kto wie, co by ło w głowie Ethana Fry e’a. Kto to może wiedzieć? Chłopiec nie miał jak się o ty m przekonać, ale jako gorliwy uczeń, i to taki, który by ł szkolony w spostrzegawczości, naturalnie przy glądał się uważnie nauczy cielowi, szukając oznak tego, że go uraził lub przekroczy ł pewną granicę. – Usły szałeś jakąś paplaninę, tak, sy nu? – Paplaninę, mistrzu? – Paplaninę, czy li plotki, a jak ci zawsze powtarzałem, plotka może by ć potężny m źródłem informacji. Zrobiłeś dobrze, starając się wy ciągnąć jak najwięcej z tego, co podsłuchałeś. – Nie jesteś zły ? Na twarzy Ethana pojawił się rodzaj łagodnego spokoju. Tak jakby jakiś wewnętrzny zamęt stopniowo cichł. – Nie, Jay adeepie – powiedział. – Nie jestem na ciebie zły. Bądź tak łaskaw i powiedz mi, co takiego usły szałeś. – Może ci się to nie spodobać. – Nie wątpię. Powiedz tak czy inaczej. – Kobiety mówiły, że miałeś żonę w Anglii, ale umarła, rodząc dwoje waszy ch dzieci. Gdy chłopiec czekał na odpowiedź swojego mistrza, czas jakby się zatrzy mał. – To prawda, Jay adeepie – powiedział Ethan po chwili, wy puszczając powietrze z westchnieniem. – I kiedy próbowałem patrzeć na moje dzieci, Evie i Jacoba, odkry łem, że nie potrafię. Kiedy zaproszono mnie do Indii, można chy ba powiedzieć, że uciekłem, Jay adeepie.
Uciekłem od domu w Crawley i moich dzieci, żeby przy jechać tutaj i oblewać się potem w słońcu razem z tobą. Jay adeep pomy ślał o własny ch rodzicach. Pomy ślał o ty m, jak nie szczędzą mu miłości i czułości, i zaczął współczuć tamty m dzieciom. Nie miał wątpliwości, że by ły pod dobrą opieką, ale mimo to brakowało im ojcowskiej miłości. – Ale już niedługo – powiedział Ethan, jakby czy tając Jay adeepowi w my ślach. Wstał. – Wrócę do Anglii, do Crawley, do Jacoba i Evie. Dopilnuję, aby ś przeszedł od noży drewniany ch do stalowy ch. Upewnię się, że będziesz gotowy do walki, a potem wrócę do domu i tam, Jay adeepie, zrobię to, co powinienem by ł zrobić na samy m początku, będę ojcem dla moich dzieci. W słowach Ethana kry ło się przesłanie, którego Jay adeep nie dostrzegł pomimo swojej nad wiek rozwiniętej intuicji. Na swój sposób Ethan wy znawał Jay adeepowi, że przy jaźń z nim rozbudziła insty nkt ojcowski, którego nie czuł od śmierci żony. Na swój sposób Ethan mu dziękował. Jay adeep usły szał jednak słowo „walka”. I dopiero jakiś czas później – właśnie po ty m, jak chłopiec zaczął uży wać stalowy ch noży – Ethan odkry ł, że Jay adeep miał słabość. Poważną.
9
Owej nocy, gdy Duch poznał Maggie, wracał do swojego legowiska w tunelu, jak zawsze mijając cmentarz przy Mary lebone i jak zawsze zerkając na położenie nagrobka, ale jego uwagę przy kuła scena rozgry wająca się pomiędzy mogiłami. By ło oczy wiście ciemno – działo się to prawie dokładnie przed rokiem, kiedy dni by ły równie krótkie jak teraz – i by ło też zimno, w takie wieczory nie chadza się raczej po ciemny ch cmentarzach, chy ba że ma się ku temu bardzo ważny powód. I takiego wieczora nikt nie miał na ciemny m cmentarzu nic do roboty. Nic, co nie by łoby niegodziwością. I to, co usły szał Duch, by ło rzeczy wiście czy mś bardzo niegodziwy m. Zatrzy mał się na ścieżce przy niskim cmentarny m murze. Słuchał. I uznał, że na skali podłości, gdzie na jedny m końcu by ło coś niezby t podłego (może jakiś akt cudzołóstwa: dokonana za obopólną zgodą transakcja między prosty tutką a jej klientem), sły szał coś z przeciwległego końca. A sły szał głosy kilku mężczy zn – Duch od razu wiedział, że by ło ich pięciu – niektórzy z nich śmiali się i dopingowali inny ch, a także odgłosy przemocy, butów uży wany ch w sposób, którego ich Bogu ducha winien wy twórca nigdy nie planował, a nad ty m wszy stkim głos kobiety – Duch od razu wiedział, że by ła to jedna kobieta – krzy czącej z bólu. Straszliwego bólu. Oczy wiście by li inni przechodnie, którzy sły szeli na cmentarzu hałas, nie do pomy lenia z niczy m inny m krzy ki proszącej o litość kobiety pod gradem ciosów, ale ty lko Duch się zatrzy mał. Nie powinien by ł tego robić. Jego zadaniem by ło wtapiać się w tło. Ale zatrzy mał się, bo by ł asasy nem – wciąż nim by ł – szkolony m przez Arbaaza Mira i Ethana Fry e’a i wpojono mu wartości Bractwa. I diabli by go wzięli, gdy by poszedł dalej, podczas gdy pięciu mężczy zn uczy niło sobie rozry wkę z bicia kobiety. Przesadził niski kamienny murek wy znaczający granicę cmentarza i wszedł głębiej w mrok. Dźwięki nie ustawały. Głosy pijany ch, rozochocony ch mężczy zn. Z ich akcentu Duch wy wnioskował, że dwaj z nich by li dobrze urodzeni, a pozostali trzej pochodzili z nieokreślonej klasy społecznej. Teraz widział blask latarni i w plamie światła w cieniu wielkiego kościoła ujrzał dwóch dobrze ubrany ch mężczy zn i postać na ziemi. – Jak to się nazy wa? – py tał jeden z nich, stojąc okrakiem i wy mierzając jej policzki, podczas gdy drugi śmiał się i pociągał z butelki.
Na pierwszy m planie widać by ło trzech potężny ch mężczy zn, wszy scy nosili meloniki. Stali odwróceni plecami do dwóch gentlemanów i ich ofiary. Ochroniarze. Gdy Duch zaczął manewrować między grobami, żeby się do nich zbliży ć, dostrzegli go. Arbaaz i Ethan doradziliby atak z zaskoczenia; Duch mógłby zabić dwóch z nich, zanim mieliby szansę zareagować. Ale to, co zobaczy ł, rozbudziło w nim pierwotny gniew, poczucie sprawiedliwości, i zapragnął konfrontacji. Chciał wy mierzy ć sprawiedliwość i to tak, by by ło to widać. – Idź sobie, kolego – powiedział jeden z ochroniarzy. Miał ręce skrzy żowane na piersi. – Nie ma tu nic do oglądania, chłopcze. Pozostali dwaj zbliży li się. Jeden miał ręce wciśnięte głęboko w kieszenie płaszcza. Drugi ukry wał je za plecami. – Puśćcie tę kobietę – powiedział Duch. Dwaj mężczy źni przerwali zabawę i odwrócili się od leżącego twarzą w dół, zakrwawionego ciała ofiary. Ta jęknęła z mieszaniną bólu i ulgi i przekręciła się na bok ze zmiętą spódnicą i krwawiącą twarzą skry tą pod plątaniną skołtuniony ch włosów. Biedne, budzące litość stworzenie wy glądało na jakieś sześćdziesiąt lat. – Zostawcie ją – nakazał Duch. Jeden z ary stokratów zachichotał i podał flaszkę drugiemu, który przy tknął do niej usta i chciwie żłopał, aż oczy rozbły sły mu z rozkoszy. Obaj wy glądali, jakby czekali na rozpoczęcie zabawnego spektaklu. Stojąc samotnie przeciwko pięciu ludziom, Duch miał nadzieję, że ich nie rozczaruje. Miał nadzieję, że porwany szlachetnością, nie wziął do ust kęsa, który m się może udławić. Pierwszy osiłek pochy lił głowę i znów się odezwał. Na ucichły m nagle cmentarzu jego słowa padały jak kamienie. – Odejdź, chłopcze, zanim ci w ty m pomożemy. Duch przy jrzał mu się. Obejrzał ich wszy stkich. – Odejdę, kiedy będę pewien, że ta kobieta nie będzie więcej krzy wdzona… – Cóż, to… – I kiedy będę pewien, że ci dwaj ludzie, którzy jej to zrobili, zostali odpowiednio ukarani. Pozostali dwaj ochroniarze wy buchnęli śmiechem, ale herszt uciszy ł ich gestem ręki. – Słuchaj no, nic takiego się nie stanie, bo widzisz ty ch dwóch panów? Pięknie zapłacili za moje i kolegów usługi, dokładnie za to, żeby nie stała im się krzy wda, kiedy zwiedzają mniej przy jemne okolice wspaniałej stolicy naszego narodu, jeśli łapiesz, co mam na my śli. Żeby się do nich dostać, będziesz musiał minąć nas i na pewno wiesz, że nie dasz rady. Za jego plecami dwaj wy soko postawieni poszukiwacze przy gód wciąż chichotali, przekazując sobie butelkę z rąk do rąk, ciesząc się przedstawieniem, przy stawką przed główny m daniem. By li słabi i pijani i Duch wiedział, że może pokonać ich obu z jedną ręką związaną za plecami, ale… Najpierw ochrona. Płaszcz numeru trzy by ł rozpięty, mężczy zna wciąż ściskał ręce za plecami. Albo miał rewolwer, albo u boku wisiał mu kordelas. Wy glądał na niebezpiecznego, ale by ł też nieco zby t rozluźniony, zby t pewny siebie. To samo ty czy ło się numeru dwa. Miał na sobie zapięty pod szy ję, długi do kostek płaszcz i chociaż jego lewa ręka poruszała się w kieszeni, prawa by ła nieruchoma, co oznaczało, że musiał tam mieć krótką pałkę albo nóż.
Dobrze. Miał płaszcz, co nie sprzy jało walce na krótkim dy stansie, no i mimowolnie zdradził Duchowi, skąd wy jmie broń. Z ty ch dwóch powodów Duch miał zamiar zaatakować go w pierwszej kolejności. Najłatwiej go będzie pokonać, a potrzebował broni. Miał nadzieję, że będzie to nóż. Numer jeden by ł spry tniejszy. Nie sądził, aby samotny napastnik stawiał czoła piątce przeciwników bez przy czy ny. Jego ramiona pozostawały skrzy żowane na piersi – może miał pod pachą kaburę? – a oczy błądziły po terenie za plecami Ducha, wy patrując, czy nie czają się tam jakieś posiłki. Kiedy nic nie znalazł, spojrzał na Ducha z jeszcze większy m zainteresowaniem, nieufnością i obawą, odgadując coś, czego jego koledzy nawet nie podejrzewali: że ten hinduski chłopak ma jakiś plan. Że jest kimś inny m, niż się zdaje. Numer jeden by ł by stry. Z nim będzie największy problem. Duch skończy ł ocenę przeciwników. Żałował, że nie miał kukri w jednej ręce i swojego ukry tego ostrza przy piętego do nadgarstka drugiej. Gdy by tak by ło, wy nik walki by łby przesądzony. Co więcej, już by się zakończy ła. Ale i tak miał pewność, że sobie poradzi. Przemawiał na jego korzy ść fakt, że jego przeciwnicy wy raźnie go nie doceniali, że on sam by ł oburzony i mocno zmoty wowany, że by ł świetnie wy szkolony, bardzo szy bki i dużo potrafił oraz że dobrze ocenił dy stans, otoczenie, przeciwników. A teraz pojawiła się jeszcze jedna sprzy jająca okoliczność. Bo gdy numer jeden zaczął wy powiadać słowa: – Dam ci ostatnią szansę, chłopcze… …Duch dodał do tego wszy stkiego przewagę zaskoczenia. I uderzy ł. Numer dwa próbował jeszcze wy ciągnąć ręce z kieszeni płaszcza, kiedy czoło Ducha roztrzaskało mu nos. Ten cios – „brudna sztuczka”, której Arbaaz nigdy w pełni nie popierał, ale do której Ethan miał szczególne upodobanie – miał tę zaletę, że powodował olbrzy mi ból, naty chmiastową, koszmarną utratę krwi i chwilową ślepotę i dezorientację. W pierwszy ch, kluczowy ch momentach walki numer dwa by ł unieszkodliwiony. Wy padł z gry, niezdolny do niczego, gdy Duch obrócił się i uderzy ł go łokciem, by pozbawić go oddechu, a drugą ręką sięgnął do kieszeni płaszcza, by znaleźć… pałkę. Cholera. Ale przy najmniej trochę waży ła, więc wy ciągnął ją z kieszeni, potem machnął w przeciwny m kierunku, tak że pokry ta skórą czarna pałka trafiła w skroń numeru trzy. Duch uderzy ł mocno, z całą siłą, a miał jej naprawdę dużo, i uderzenie niemal zmiotło czubek głowy jego ofiary. Mężczy zna sięgał w ty m czasie do wewnętrznej kieszeni płaszcza, ale nigdy już nie wy ciągnął ręki, więc Duch nigdy się nie dowiedział, co tam miał. Wciąż trzy mał rękę w zanadrzu, kiedy zatoczy ł się na bok z ustami rozdziawiony mi jak ry ba wy rzucona na suchy ląd. Kulka na końcu pałki rozcięła mu bok głowy i z rany buchała krew. Pewnie przeży je, ale z uszkodzony m mózgiem prawdopodobnie spędzi resztę swoich dni, śliniąc się na wózku inwalidzkim, ktoś z pomocą ły żki będzie go karmił jakąś papką i brak mu będzie rozumu, by zastanawiać się, jak zwy kły chłopak z taką łatwością go pokonał. Duch zrobił krok naprzód, uderzy ł dwa razy pięścią w gardło i ciało numeru trzy wciąż jeszcze padało na ziemię, gdy Duch ponowne wy konał obrót.
Wszy stko to działo się w czasie, który wy starczy ł na wy ciągnięcia noża, co właśnie uczy nił numer jeden. Pomiędzy nimi by ł numer dwa, który zataczał się, bo właśnie oberwał głową w nos, ale wciąż usiłował odzy skać kontrolę nad sobą, gdy ty mczasem Duch, nie chcąc stracić impetu, uderzy ł jeszcze raz, machając pałką i trafiając, co prawda, nie całkiem celnie, ale wy starczająco mocno, aby złamać mężczy źnie szczękę. Jednocześnie wy rzucił do przodu nogę, ty m razem cios by ł celny i złamał ochroniarzowi nogę, która złoży ła się pod nim jak scy zory k. Ten mężczy zna nigdy już nie będzie chodzić, a złamana szczęka gwarantuje, że ty lko nieliczni będą rozumieli, co mówi. W ty m samy m ruchu Duch machnął drugą stopą, posy łając latarnię w twarz numeru jeden, który liczy ł na to, że wy korzy sta początek starcia na swoją korzy ść. Bandzior odbił latarnię z okrzy kiem zaskoczenia i rozczarowania, że jego manewr się nie powiódł, co dało Duchowi chwilę, by zebrać siły. Złapał równowagę, odsunął się od przeszkody, jaką stanowił pobliski nagrobek, przerzucił pałkę z jednej ręki do drugiej i z powrotem. Przeciwnik zebrał się w sobie. Podniósł kordelas, zajął pozy cję pomiędzy Duchem i dwoma mężczy znami, którzy wy najęli go, by ich bronił, a potem zawołał do nich przez ramię: – Niech panowie uciekają. Dwaj eleganci nie potrzebowali dalszy ch zaproszeń, poty kając się jeden o drugiego i wpadając na kamienie nagrobne, uciekali hałaśliwie, aż zniknęli w ciemnościach nocy. Została po nich na ziemi butelka jakiegoś mocnego trunku. Duch zacisnął zęby. Nie mógł pozwolić im uciec. – Nie musi pan umierać za takich jak oni – powiedział do ochroniarza, który krótko się zaśmiał. – My lisz się, przy jacielu – odpowiedział. – Umieranie za takich jak oni to dokładnie to, co robią tacy jak ja. Robimy to na cały m świecie. Choć Duch by ł młody, wiedział, jak to działa. Bogaci kupowali patenty oficerskie, więc mogli szy bko wspinać się po szczeblach kariery w armii bry ty jskiej, gwarantując sobie, że przez większość czasu utrzy mają się z dala od krwawy ch wojen i będą korzy stać z wszelakich wy gód. – Nie musi tak by ć – powiedział. – Musi, chłopcze. Kiedy poznasz się na działaniu świata tak, jak znasz się na walce, a Bóg mi świadkiem, znasz się na niej, wtedy zrozumiesz. Duch potrząsnął głową. Tracił czas. – To nie ma znaczenia, sir. Tak czy owak, to nie pan jest mi potrzebny, ale ci, który m pan służy. – Mimo to nie mogę, sy nu – powiedział ochroniarz ze smutkiem. – Nie mogę ci na to pozwolić. Uniósł kordelas, trzy mał przeciwnika na dy stans i jego pozy cja pozostała niewzruszona, ale w jego oczach by ło coś, co Duch rozpoznał. Nadciągająca nieuchronnie klęska. Spojrzenie człowieka, który wie, że został pokonany, którego śmierć lub upadek to ty lko kwestia czasu. – Nie masz wy boru – odpowiedział Duch i by ł już w ruchu, dla przeciwnika wy glądał jak rozmazana smuga, jakby to noc zafalowała i ciemność usunęła się, by zrobić miejsce dla niezwy kłej szy bkości atakującego asasy na. Duch oczy wiście nie popełnił tego błędu, by nie docenić przeciwnika. Przewidział, jak jego
ry wal może się bronić, wziął też pod uwagę, jakiego rodzaju ataku będzie się spodziewał z jego strony. Tak więc wy konał fintę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, czując, jak przecina powietrze jego ciało poruszające się w dwóch różny ch kierunkach, gdy skoczy ł, uży wając nagrobka jak trampoliny, by z wy sokości spaść na ochroniarza z niespodziewanej strony. By ł dla ochroniarza zby t dobry, zby t szy bki i zby t spry tny. Człowiek ten, bez wątpienia szkolony przez angielską armię, by ł od dziecka twardy jak stara podeszwa i zahartowany dodatkowo w niezliczony ch zamorskich kampaniach wojenny ch, ale nie stanowił dla Ducha godnego przeciwnika. Ani trochę. Pałka, lepka od krwi poprzedniej ofiary, spadła z impetem na ty ł jego głowy i mężczy zna zwiesił szczękę, wy wrócił oczy i padł nieprzy tomny na ziemię. Jakąś godzinę później obudzi się z obolałą głową, ale poza ty m cały i zdrowy, i będzie musiał odpowiedzieć na trudne py tania, jak to możliwe, że on i jego dwaj równie zaprawieni w bojach towarzy sze mogli dać się pokonać takiemu lichemu chłoptasiowi. Na razie jednak leżał bez świadomości. Ty mczasem Duch przesadził nagrobek, podchodząc do kobiety, która podniosła się wcześniej na łokciach i patrzy ła teraz na niego z mieszaniną strachu, podziwu i wdzięczności. – Ki diabeł, chłopcze, kim ty, u licha, jesteś, jakimś demonem czy jak? – Idź – powiedział do niej. – Odejdź stąd, zanim nasz przy jaciel odzy ska świadomość. Po ty ch słowach ruszy ł w pogoń za dwójką dobrze urodzony ch poszukiwaczy rozkoszy. Widok posiniaczonej, zakrwawionej i spuchniętej twarzy kobiety by ł dla niego jak ostroga, rozpalił jego gniew, gdy ruszy ł w pościg, podnosząc w biegu porzucony kordelas. Łatwo by ło ich dogonić. By li pijani, głośni i powolni i chociaż by li przerażeni, mieli chy ba pewność, że ich czempion zdoła pokonać żółtodzioba, ponieważ ludzie tacy jak oni nigdy nie musieli się o nic martwić. Zatrudniali inny ch do brudnej roboty, mieli służący ch i lokajów, by odwalali ją za nich. Duch dogonił ich z łatwością, podbiegł do tego, który został w ty le, wpadł na niego, tak że wy soko urodzony elegancik upadł, a Duch bły skawicznie by ł na wierzchu, obracając go i przy gważdżając kolanami do ziemi, wznosząc kordelas i koncentrując swoją wściekłość, pamiętając, że to on – właśnie on – kilka chwil temu śmiał się, kopiąc bezbronną kobietę.
10
Nadszedł czas, by Ethan opuścił Amritsar, ale by ło coś, co go niepokoiło, i zwołał spotkanie rodzinne, którego wy nik miał wstrząsnąć cały m rodem Mirów. Arbaaz spodziewał się, że Ethan ogłosi na nim, iż wy pełnił obietnicę, i czuwając nad oczy wisty mi przecież talentami jego sy na, uformował z nich całość godną asasy na, tak by chłopiec mógł rozpocząć następny etap swojej edukacji, ty m razem bez z góry określonego końca – ten rozdział jego ży cia, który zadecy duje o ty m, co po sobie pozostawi. A jednak… – Uważam, że nie jest gotowy – powiedział Ethan bezceremonialnie, bez ogródek i ostrzeżenia. Arbaaz przełamał chleb i uśmiechnął się. – W takim razie nie możesz wy jechać, Ethanie. Taka by ła nasza umowa. Ci dwaj mężczy źni przeży li wspólnie niezwy kłe przy gody. Czasami rozmawiali o diamencie Koh-i-Noor. O ty m, jak Arbaaz go zdoby ł. Niekiedy obecna by ła też matka Jay adeepa i wówczas wspominali wszy scy troje. Takie osoby jak Alexander Burnes i William Sleeman nic dla Jay adeepa nie znaczy ły, ale dla jego rodziców by ły to bramy do innego świata pełnego ekscy tujący ch wspomnień. – Wy słałem już list. Czekają na mnie w domu i zamierzam dotrzy mać obietnicy, jaką im złoży łem. Wrócę tu, Arbaazie, możesz by ć tego pewien. – W takim razie nie rozumiem. Wedle naszej umowy miałeś szkolić Jay adeepa, aż będzie gotowy do pracy w terenie. Chłopiec siedział koło matki, czując się jak niewidzialny, gdy tak o nim rozmawiali, ignorując jego obecność. Nieraz już tego doświadczy ł; im ważniejszy by ł problem, ty m mniej prawdopodobne by ło, żeby ktoś liczy ł się z jego zdaniem. Nigdy nie konsultowano z nim jego przy szłości ani nie spodziewał się, że tak się stanie; tak by ło po prostu, że aż do odwołania nie miał głosu w sprawach własnego przeznaczenia. – Będziesz mnie musiał oświecić, stary druhu – powiedział Arbaaz. – Przez wszy stkie spędzone tu lata zapewniałeś mnie, że Jay adeep jest jedny m z najbardziej utalentowany ch młody ch asasy nów, jakich kiedy kolwiek spotkałeś, a jak wszy scy wiemy, znaczy to, że według ciebie Jay adeep jest najbardziej utalentowany m asasy nem, jakiego kiedy kolwiek spotkałeś. Bo dlaczegóż by nie? Uczy łem go najpierw ja, a potem twoja szanowna osoba. Sam widziałem, że nie brakuje mu umiejętności, i jeśli przez cały ten czas nie taiłeś prawdy, to też tak sądzisz, a teraz,
w przeddzień swojego wy jazdu, przy chodzisz z nowiną, że chłopak nie jest gotowy. Wy bacz mi moją konsternację. W jakim sensie ten świetnie wy szkolony, niezwy kle wprawny chłopak, którego mentor właśnie wy biera się do domu, nie jest gotowy? A przede wszy stkim dlaczego? W wy powiadanej coraz głośniejszy m tonem przemowie jego ojca by ła wy raźna nuta gniewnej iry tacji. Nawet okruch chleba trzy mający się uparcie jego dolnej wargi w żaden sposób nie osłabił groźnego wrażenia, jakie robił. Jay adeep skulił się w sobie. Nawet jego matka wy glądała na zmartwioną. Ty lko Ethan by ł niewzruszony, odpowiadając na gniewny wzrok Arbaaza swoim własny m nieodgadniony m spojrzeniem. – To prawda, chłopiec ma zdumiewające naturalne zdolności. To prawda, udało mi się uformować ten naturalny dar w asasy na o nadzwy czajny ch umiejętnościach. Sam dużo się od chłopca nauczy łem, co jest jedny m z powodów, dla który ch planuję wrócić do domu, i nie zamierzam zboczy ć z tej drogi, niezależnie od tego, jak wieloma okruchami mnie oplujesz, stary druhu. Arbaaz, zmieszany, otarł usta, a kiedy odsunął od nich dłoń, mignął cień uśmiechu. – A więc dlaczego? – zapy tał. Nie, zażądał odpowiedzi: – Dlaczego zostawiasz nas w ty m kluczowy m okresie, jeśli tak wiele jeszcze trzeba go nauczy ć? Ethan obdarzy ł ich spojrzeniem pełny m ży czliwości i troski. Spojrzeniem, które najpierw posłał rodzicom, a potem chłopcu. – Brakuje mu insty nktu zabójcy. Chłopak potrafi zabić i na pewno to zrobi, ale brakuje mu czegoś, co mamy my, ty i ja, lub może ma coś, czego nam brakuje. Arbaaz uniósł podbródek, robiąc się coraz bardziej purpurowy. – Chcesz powiedzieć, że mój sy n jest tchórzem? – Na litość boską, Arbaazie – odparł lekko już rozdrażniony Ethan. – Do diabła, oczy wiście, że nie. To kwestia usposobienia. Jeśli wy ślesz tego chłopca w teren, to albo zawiedzie, albo… – Nie zawiodę – powiedział nagle Jay adeep, zaskakując nawet samego siebie, spodziewając się, że za ten nieuzasadniony i nieproszony wy buch spotka go bura, a może jeszcze sroższa kara. Ty mczasem ojciec spojrzał na niego z zadowoleniem, wy ciągając rękę, by ścisnąć go za ramię w geście, który wy pełnił serce Jay adeepa dumą. Ethan go zignorował. Odwrócił się do Py ary. – To żaden wsty d – powiedział i widział, jak oczy jej łagodnieją w skry tej nadziei, że jest choć cień szansy, by jej rodzina stała się wreszcie wolna od przelewania krwi. – Może służy ć Bractwu na inne sposoby. Jakże wspaniały m będzie mentorem! Mistrzem takty ki. Polity kiem. Wielkim przy wódcą. A ktoś musi nimi by ć. Ty lko… nigdy… nie będzie wojownikiem. Arbaaz w końcu nie wy trzy mał. Py ara, spokojna i niezachwiana, przy zwy czajona do zachowań swego męża, pozostała nieporuszona, gdy ten eksplodował wściekłością. – Jay adeep, mój sy n, będzie wielkim wojownikiem, Fry e. Będzie wy bitny m asasy nem, mentorem Indy jskiego Bractwa… – I tak może… – Ty lko jeśli dowiedzie swojej wartości w walce. Jako wojownik. Jako asasy n. Ethan potrząsnął głową. – Nie jest gotowy, Arbaazie, i przy kro mi, jeśli łamie ci to serce, ale moim zdaniem nigdy nie będzie.
– Cóż – powiedział Arbaaz, wstając. – Otóż, Ethanie, to ty lko twoje zdanie. Jak my ślisz, Jay, udowodnimy naszemu angielskiemu przy jacielowi, że się my li? Py ara ukradkiem otarła łzę, ale też wstała, lojalna pomimo rozdzierający ch ją emocji. I Jay adeep, chłopiec, który pewnego dnia zostanie Duchem, a teraz nie ma nawet dziesięciu lat, tak rozpaczliwie chciał zadowolić Arbaaza, bo jego ojciec by ł jego królem, powiedział: – Tak, ojcze.
11
Treść listu od Ethana Fry e’a do Arbaaza Mira, odszy frowana z ory ginału: Drogi Arbaazie, minęło sześć lat, odkąd opuściłem Indie i wróciłem do domu do Anglii. Sześć lat, odkąd rozmawialiśmy po raz ostatni, mój stary druhu. O wiele za długo. W tym czasie nauczyłem się opłakiwać stratę mojej ukochanej żony, Cecily, i to w sposób, który sama by pochwaliła, czyli innymi słowy, odrzuciłem swoją dawną urazę, aby zbudować więź z naszymi dziećmi, Evie i Jacobem. Żałuję, że kiedykolwiek uważałem je za odpowiedzialne za moją stratę; zrobiłem, co w mojej mocy, by wynagrodzić im utracone lata dzieciństwa. To lata spędzone z twoim wyjątkowym synem, Jayadeepem, pobudziły mnie do działania i będę za to dozgonnie wdzięczny wam obu. Jayadeep popchnął mnie na ścieżkę oświecenia, która sprawiła, że przewartościowałem swój sposób myślenia. Przykro mi o tym wspominać, Arbaazie, ale to tylko wzmocniło moją determinację w sprawie, która poróżniła nas lata temu i która jest powodem, dla którego znów się z tobą kontaktuję. Powinienem to wyjaśnić. Jako asasyni mamy wpojoną pewną filozofię. W odróżnieniu od templariuszy, którzy dzielą mieszkańców świata na pasterzy i owce, my widzimy miliony jasnych punktów: inteligentne, czujące istoty, z których każda ma swój potencjał i jest zdolna do działania w ramach większej całości. Albo tak chcielibyśmy myśleć. Ostatnio zaczynam się nad tym zastanawiać. Czy zawsze stosujemy tę filozofię? Szkoląc młodych asasynów, wkładamy im w ręce noże, ledwie nauczyli się chodzić. Nauczamy wartości przekazywanych z pokolenia na pokolenie, robiąc z dziecka istotę pełną przesądów i uprzedzeń, a przede wszystkim, w naszym konkretnym przypadku, zabójcę. To, co robimy, jest słuszne. Nie odczytuj tego, proszę, jako wyrazu wątpliwości ideologicznych z mojej strony, bo nigdy nie byłem bardziej pewny, że Bractwo opowiada się za tym, co w tym świecie słuszne. Moje wątpliwości, drogi Arbaazie, dotyczą stosowania tej ideologii i to one nie pozwalają mi w nocy spać, sprawiają, że zastanawiam się, czy nie zawiedliśmy naszych dzieci, lepiąc je na swój obraz i podobieństwo, podczas gdy w rzeczywistości powinniśmy uczyć je, by szły swoją własną drogą. Zastanawiam się, czy nasze przestrzeganie wartości, które wyznajemy, nie jest gołosłowne.
Z moimi dziećmi spróbowałem obrać inną drogę niż ta, którą starałem się podążać w pracy z Jayadeepem. Zamiast narzucać rozwiązania, usiłowałem dawać im narzędzia, dzięki którym będą uczyć się same. Pochlebia mi, że obierają ten sam kierunek co ja. Jak wiesz, aktywność asasynów w Londynie jest od dawna mocno osłabiona. Nasze Bractwo jest tu nieliczne, podczas gdy templariusze pod dowództwem swojego Wielkiego Mistrza, Crawforda Starricka, wciąż rosną w siłę; dotarła do nas informacja, że nasz przeciwnik przeniknął do elity miasta głębiej, niż się obawialiśmy. Niewątpliwie coś szykują. Coś dużego. I pewnego dnia, kiedy będą gotowi, Jacob i Evie dołączą do walczących z nimi. Kiedy będą gotowi. Dobrze to zapamiętaj, Arbaazie. Pozwalam im, by odnaleźli własną drogę, i przestrzegam zasady, by mogli się nazywać w pełni wyszkolonymi asasynami, kiedy będę wiedział, że są przygotowani do wykonywania zadań nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Robię to, wiedząc, że wszyscy jesteśmy indywidualnościami i nadajemy się do różnych rzeczy. Być może nazywamy się asasynami, ale nie każdy z nas może być zabójcą. I tak właśnie jest z Jayadeepem. Rozumiem, jak bolesne musi to być dla ciebie. W końcu to twój syn. Sam jesteś wybitnym asasynem i on też ma potencjał, by nim zostać. Wiem jednak na pewno, że chociaż Jayadeep jest zręczny i utalentowany w zadawaniu śmierci, to nie ma do tego serca. Będzie zabijał. Tak, będzie zabijał, jeśli zajdzie taka potrzeba. W obronie własnej lub tych, których kocha, zrobi to w mgnieniu oka. Ale zastanawiam się, czy zrobi to samo w imię ideologii. Czy zrobi to w imię naszego Credo? Czy zrobi to z zimną krwią? I dlatego piszę ten list właśnie teraz. Doszły mnie niepokojące słuchy, że Jayadeep ma wykonać swoją pierwsza prawdziwą misję. Zabójstwo. Po pierwsze, muszę napisać, że doceniam, iż wziąłeś moje obawy sprzed sześciu lat wystarczająco poważnie, by odłożyć jego chrzest bojowy do czasu, aż skończy siedemnaście lat. Jestem ci za to wdzięczny, a jednocześnie pełen uznania dla twojej mądrości i powściągliwości. Mimo to, moim zdaniem, Jayadeep nie ma fundamentalnej determinacji potrzebnej, by tego dokonać – i nigdy jej nie zdobędzie. Mówiąc wprost, jest inny niż ja i ty. Być może inny niż Jacob i Evie. Co więcej, jestem przekonany – i jest to przekonanie całkowicie zgodne z podstawowymi wartościami Bractwa – że powinniśmy zaakceptować tę różnicę. Powinniśmy pochwalić tę odrębność i obrócić ją na użytek Bractwa, zamiast próbować jej zaprzeczać i formować z niej jakieś niezgrabne i brutalne twory. Innymi słowy, posyłając Jayadeepa do akcji, sprowadzasz na siebie coś znacznie gorszego niż hańba (urojona, jeśli mogę dodać), że twój syn nie potrafi pójść w twoje szacowne ślady, bo zamiast tego może się to skończyć hańbą znacznie poważniejszą: beznadziejną klęską. Błagam cię, zwolnij go z tego zadania, spójrz na niego świeżym okiem, wykorzystaj najlepsze z niezwykłych zdolności swojego syna dla dobra Bractwa, zamiast opierać się na tych najgorszych. Mam nadzieję, że napiszesz mi w odpowiedzi o swojej decyzji, i modlę się, byś okazał tę samą mądrość i powściągliwość, za które już cię chwaliłem. Kiedyś mi zaufałeś, proszę cię, Arbaazie, zaufaj mi ponownie.
Jak zawsze twój, Ethan Frye, Londyn
12
List od Arbaaza Mira do Ethana Fry e’a, odszy frowany z ory ginału: Ethanie, dziękuję ci za twe słowa. Żałuję jednak, że próbujesz budować most nad tak wzburzonymi wodami. Zdolność Jayadeepa do bycia asasynem nie podlega dyskusji. Dałeś mu umiejętności, ja tymczasem ofiarowałem mu kręgosłup moralny konieczny, by wykorzystać je w praktyce. Lubisz ujmować rzeczy prosto, Ethanie, więc też tak teraz zrobię: od czasu kiedy widziałeś Jayadeepa po raz ostatni, minęło sześć długich lat i nie masz już prawa wydawać sądów na temat jego predyspozycji do bycia asasynem. On się zmienił, Ethanie. Rozwinął się i dojrzał. Jestem pewien, że jest gotowy do swojego chrztu bojowego, i dokona zabójstwa według planu. Jego celem jest niski rangą templariusz, którego zlikwidowanie jest konieczne, aby dać naszym wrogom znak, że ich rosnąca aktywność w Indiach nie będzie tolerowana. Przepraszam, Ethanie, jeśli moje dalsze słowa zabrzmią jak szyderstwo wymierzone w ciebie i George’a Westhouse’a w Londynie, ale jesteśmy zdeterminowani, by templariusze nie zapuścili tu korzeni, tak jak to się stało w Londynie, bo wiemy, do czego to prowadzi. Dziękuję ci za twój list, Ethanie. Mam nadzieję i ufam, że fundamenty naszej znajomości są dość mocne, by moja odpowiedź nie zakończyła naszej przyjaźni. Jednak podjąłem już decyzję i tak jak ty przestrzegasz swoich zasad, tak i ja muszę przestrzegać moich. Jak zawsze twój, Arbaaz Mir, Amritsar
13
Wewnętrzna depesza wy słana do George’a Westhouse’a w Londy nie, odszy frowana z ory ginału: Proszę niezwłocznie przekazać Ethanowi Frye’owi: Jayadeep jest w Ciemności.
14
Drzwi zamknęły się za nimi. Przy śrubowane do ścian pochodnie oświetlały kamienne stopnie prowadzące w dół do następny ch drzwi. Przed Ethanem szedł strażnik sali spotkań, Ajay. Podobnie jak Ethanowi, głowę skry wał mu obszerny kaptur, jakby w uznaniu dla posępnej natury tego, co robili w ty m ciemny m, zimny m i bezlitosny m miejscu. Do tego Ajay nosił u pasa zakrzy wioną szablę, a gdy otwierał drzwi Ethanowi, mignęło jego ukry te ostrze. Tak, Ajay spełni swój obowiązek, jeśli będzie trzeba. Oczy wiście z żalem, ale zrobiłby to. Nazy wają to miejsce Ciemnością. Ciąg mały ch izb pod główną salą spotkań Bractwa w Amritsarze. Komnaty by ły przeznaczone do przechowy wania dokumentów i broni, ale ich mroczna aura i układ przy pominający cele więzienne sprawiały, że wciąż krąży ły plotki o ty m, co mogło się tam dziać w przeszłości: planowanie intry g, przesłuchiwanie uwięziony ch wrogów. Mówiło się nawet, że w Ciemności urodziło się kiedy ś dziecko, chociaż mało kto dawał wiarę tej historii. Dziś jednak Ciemność miała zasłuży ć na swoją reputację. Dziś Ciemność miała gościa. Ajay przeprowadził Ethana przez wzmocnione drzwi do słabo oświetlonego, kamiennego kory tarza z szeregiem pomieszczeń po obu stronach. Na końcu przejścia otworzy ł drzwi wy posażone jedy nie w małego judasza, potem stanął z boku z lekkim ukłonem, pozwalając gościowi wejść do środka. Ethan przekroczy ł próg do maleńkiej komnaty, której dawna funkcja by ła nieznana, ale teraz została przerobiona na celę z drewnianą pry czą. Z szacunku do Ethana Ajay położy ł swoją latarnię u stóp asasy na, a następnie wy cofał się, zamy kając za sobą drzwi. I wtedy w świetle latarni padający m na ponure ściany z ciemnego kamienia Ethan ujrzał swojego by łego ucznia po raz pierwszy od sześciu lat i na widok jego upadku pękło mu serce. Jay adeep siedział po turecku w kącie na brudnej słomie pokry wającej posadzkę celi. Spędził tu wiele ty godni, podczas gdy Ethan odby wał długą podróż z Anglii do Indii. Jego nowe miejsce zamieszkania nie by ło zby t świeże i niewątpliwie kiedy ś wy glądał zdrowiej, ale jego obecna powierzchowność i tak by ła dla Ethana uderzająca. Przez wszy stkie te lata zmienił się w przy stojnego młodego człowieka o przenikliwy ch oczach, ciemny ch włosach, które co jakiś czas odgarniał z twarzy, o nieskazitelnej kasztanowej skórze. „Złamie kilka serc”, pomy ślał Ethan, przy glądając mu się od progu. Ale najpierw obowiązek.
Asasy n przy łoży ł rękę do nosa i ust nie ty lko po to, by zastąpić smród celi znajomy m zapachem własnej skóry, ale też po to, by pokazać rozpacz, w jaką wpędzało go fatalne położenie dawnego ucznia. Przy puszczenie, że sam mógł zrobić więcej, by temu zapobiec, ty lko wzmogło jego żal, a spojrzenie Jay adeepa, który przestał kontemplować własne stopy, by popatrzeć na stojącego w drzwiach nauczy ciela, przenikliwe i zarazem chwy tające za serce, pełne wdzięczności, ulgi, smutku i wsty du, ty lko pogorszy ło sprawę. – Witaj, mistrzu – powiedział po prostu Jay adeep. Nie by ło to szczególnie przy jemne, ale Ethan usiadł obok Jay adeepa. Dwaj mężczy źni znów się spotkali, ty m razem w takich okolicznościach; zapach jaśminów by ł ty lko wspomnieniem dawnej i bezpowrotnie utraconej przeszłości. Ethan wy ciągnął rękę i skubnął łachmany, które miał na sobie Jay adeep. – A więc zabrali ci twój płaszcz? Jay adeep spojrzał na niego żałośnie. – Nie ty lko to. – W takim razie może zaczniemy od tego, że opowiesz mi, co się wy darzy ło? Chłopak wy dał z siebie krótkie, smutne pry chnięcie. – Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie wiesz? Przy by wając do Amritsaru, Ethan zastał Bractwo w stanie zamętu, podjęto gorączkowe działania, by zapobiec reperkusjom tego, co zaszło. Oczy wiście znał już tę historię. Ale i tak… – Chciałby m to usły szeć z pierwszej ręki. – Trudno mi o ty m mówić. – Spróbuj, proszę. Jay adeep westchnął. – Twoje szkolenie wy kształciło w moim umy śle i ciele mechanizmy odruchów i reakcji, kombinacje ataku i obrony, kalkulacji, prognoz i przewidy wań. By łem gotowy do akcji we wszy stkim poza jedny m. Miałeś rację, mistrzu, brakowało mi serca. Powiedz mi, skąd wiedziałeś. Ethan odpowiedział: – Uwierzy łby ś, gdy by m ci powiedział, że wszy stko sprowadza się do różnicy między drewniany m treningowy m kukri a prawdziwy m nożem? – Pomy ślałby m, że to część prawdy. Ale ty lko część. – I miałby ś rację, Jay adeep. Bo prawda jest taka, że zobaczy łem w twoich oczach coś, co widziałem w oczach ludzi, który ch zabiłem; ludzi, który ch brak serca do walki by ł słabością, którą wy korzy stałem, by zatopić w nich ostrze mojego noża. – I pomy ślałeś, że widzisz to we mnie? – Tak. I miałem rację, prawda? – My śleliśmy, że się my liłeś. Ojciec sądził, że można mi wpoić ducha walki, potrzebnego, by m został zabójcą. Zabrał się do pokazy wania mi drogi. Ćwiczy liśmy i robiliśmy próby z ży wy mi stworzeniami. – Wbicie noża w zwierzę to coś zupełnie innego niż… – Teraz to wiem. – Te słowa zabrzmiały ostro. Wróciło coś z dawnej relacji mistrz–uczeń i Jay adeep spuścił przepraszająco wzrok. – Teraz to wiem, mistrzu, i uwierz mi, żałuję. – Ale Arbaaz i ty czuliście, że jesteś gotowy, by odebrać ludzkie ży cie, odebrać człowiekowi wszy stko, czy m kiedy kolwiek by ł i kiedy kolwiek będzie, by pozostawić jego rodzinę w żałobie,
wy wołać falę smutku i gory czy oraz prawdopodobnej zemsty i oskarżeń, która może wracać jak echo przez stulecia? Twój ojciec i ty czuliście, że jesteś na to gotowy ? – Mistrzu, proszę, nie utrudniaj. Tak, masz rację, w obliczu tego, o czy m mówisz, nasze przy gotowania mogły się wy dawać strasznie marne, ale z drugiej strony, który asasy n by temu zaprzeczy ł? Wszy stko jest teorią, dopóki nie sprawdzi się tego w prakty ce. I przy szła moja kolej, żeby to zrobić. W ramach chrztu bojowego miałem zabić Hindusa, templariusza Tjindera Daniego. Człowieka, który jak sądziliśmy, planował utworzenie placówki templariuszy w naszy m mieście. – A jaka miała by ć metoda egzekucji? – Garota. Ethan zaklął w duchu. Garota. Akurat to. By uży ć garoty, nie trzeba duży ch umiejętności, ale potrzebna jest determinacja, a Jay adeep miał właśnie ogromne umiejętności, ale nie tak wiele determinacji. Co, u licha, Arbaaz sobie my ślał? Jay adeep mówił dalej: – Pod osłoną ciemności ja i ojciec znaleźliśmy się na ulicy, przy której mieściła się kwatera Daniego. Jeden z naszy ch agentów przekupił nocnego stróża, by dał nam klucz, odebraliśmy go na ulicy, podziękowaliśmy, zapłaciliśmy i odesłaliśmy tego człowieka. „Świadek”, pomy ślał Ethan. Coraz lepiej. – Wiem, co my ślisz. Mogłem otworzy ć zamek wy try chem. – Jesteś w ty m świetny. – Z informacji przekazany ch przez agenta wy nikało, że templariusz Dani spodziewał się ataku i w ciągu dnia towarzy szy ła mu ochrona. Nasi wrogowie liczy li się z ty m, że zamach na jego ży cie za dnia skończy łby się otwarty m starciem. Trzeba by ło za wszelką cenę uniknąć ulicznej poty czki z udziałem asasy nów i templariuszy. To dlatego zdecy dowano się na akcję w nocy i dlatego zebraliśmy jak najwięcej informacji o nocnej akty wności naszego celu. – I to ty to zrobiłeś, prawda? – Tak, i dowiedziałem się, że Dani ry glował na noc drzwi i zakładał pułapki, tak że wejście czy to przez drzwi, czy przez okno skończy się alarmem. Klucz, który dostaliśmy, nie by ł kluczem do pokoju Daniego, a nawet nie do jego kwatery, ale do sąsiadującego z nią magazy nu, gdzie mogłem wejść niezauważony. Na ulicy stało trzech ludzi, którzy wszy stkim inny m wy dawali się ochroną magazy nu, ale wiedziałem, że to strażnicy templariuszy i ich zadaniem by ło dbać o to, by żaden asasy n nie wspiął się ani na budy nek kwatery, ani na magazy n. To by ł spry tny ruch. Kontrolowali okolicę na zewnątrz budy nków, podczas gdy Dani by ł w środku bezpieczny w swoim pokoju. Trzeba by ło działać przebiegle i niepostrzeżenie. Potrafiłem jedno i drugie. Czekałem w ciemności, czerpiąc siłę i otuchę z tego, że nieopodal czeka mój ojciec z końmi, gotowy do ucieczki. Jednocześnie obserwowałem strażników patrolujący ch teren. By łem tam oczy wiście wcześniej nocami, o tej samej porze, i wiedziałem, że strażnicy koordy nowali swoje ruchy tak, by nie dopuścić, żeby ktokolwiek wspiął się po murze. Pod szatami mieli ukry te kusze i noże do rzucania; utrzy my wali bezpieczny dy stans między sobą, by uniemożliwić szy bką likwidację dwóch za jedny m zamachem, więc zabicie jednego z nich zaalarmowałoby inny ch. Nie miałem powodu przy puszczać, że by li niekompetentni. To dlatego miałem klucz, Ethanie. – Klucz do magazy nu?
– Tak. Naoliwiłem dziurkę od klucza tego samego ranka i teraz odliczałem, mierzy łem czas i ruszy łem w odpowiednim momencie. Pomknąłem przez rampę za magazy nem i do ty lny ch drzwi, tam włoży łem klucz do zamka. Dobrze by ł naoliwiony, więc trzask by ł stłumiony i chociaż dla moich uszu brzmiał jak wy strzał z pistoletu, w rzeczy wistości by ł to ty lko kolejny nierozróżnialny nocny dźwięk i po chwili by łem w środku. Zamknąłem za sobą drzwi magazy nu, ale wziąłem klucz. Miała to by ć również moja droga ucieczki. Albo tak mi się wtedy wy dawało. Bo oczy wiście się my liłem. Głowa chłopca znów opadła, wy kręcił ręce dręczony bolesny mi wspomnieniami. – Magazy n by ł pusty. Na kamiennej posadzce widziałem ty lko długi stół z listew i kilka krzeseł. By ć może uży wali ich templariusze. Tak czy inaczej, pomy sł, że to te meble potrzebowały straży, by ł śmiechu wart. Oczy wiście nie kłopotali się zostawieniem strażnika w środku, ale mimo to wdrapując się na górę po schodach, a potem po drabinie na dach budy nku, zachowałem ciszę. Gdy znalazłem się na zewnątrz, pozostałem w ciemnościach i zdjąłem z szy i chustę. Py tasz o mój płaszcz asasy na, tak naprawdę nigdy go nie nosiłem. Miałem na sobie to co teraz. Gdy by jakimś trafem odkry li mnie strażnicy magazy nu, wzięliby mnie za zwy kłego ulicznika, daliby szturchańca i puścili wolno. Gdy by dokładniej mnie przeszukali, dowiedzieliby się, że od urwisa z ulicy różnię się ty lko jedny m – miałem w kieszeni monetę. Ethan kiwał głową, dobrze wiedząc dlaczego. Znał tę broń. Monetę zawijało się w chustę, a tej uży wało jako lumal, rodzaju garoty. Moneta miażdży tchawicę i krtań, przy śpieszając śmierć i uniemożliwiając krzy k. To jedno z najprostszy ch, ale i bardzo skuteczny ch narzędzi asasy na. Ethan zaczy nał rozumieć, dlaczego Arbaaz je wy brał. Zaczy nał nawet rozumieć, dlaczego Arbaaz wy brał do zadania Jay adeepa. – Mów dalej – powiedział. – Przeskoczy łem z łatwością. A potem, trzy mając się w cieniu na dachu budy nku i uważając na strażników, którzy wciąż patrolowali ulicę na dole, podkradłem się do włazu, o który m wiedziałem, że znajduje się w suficie pokoju Daniego. Miałem ze sobą odrobinę smaru za uchem i uży łem go do zawiasów, klapę otworzy łem tak ostrożnie, jak to możliwe, aż w końcu opuściłem się w ciemność na dole. Wstrzy małem oddech, serce waliło mi jak młotem. Ale, jak zawsze mnie uczy łeś, odrobina strachu jest mile widziana. Strach sprawia, że jesteśmy ostrożni. Strach utrzy muje nas przy ży ciu. Jak dotąd w mojej misji nie by ło nic niepokojącego. Wszy stko szło zgodnie z planem. By łem teraz w pokoju Daniego. Widziałem pułapki, jakie umieścił przy drzwiach i w oknie. Układ bloczków połączony ch z dzwonkiem wiszący m pod sufitem, niedaleko włazu, którego właśnie uży łem, by dokonać swojego wielkiego wejścia. A tam, w łóżku, by ł mój cel, człowiek, o który m wiele się dowiedziałem podczas ty godni poprzedzający ch misję. Zacząłem ciężko oddy chać. Krew pulsowała mi w skroniach, jakby ży ły chciały się dostosować do przy śpieszonego ry tmu serca. Tak napinały się moje nerwy … Ethan przerwał mu. – Kiedy zdoby wałeś informacje o Danim, stawał się w twoich oczach człowiekiem, prawda? Zacząłeś o nim my śleć jako o osobie, a nie celu, tak? – Z perspekty wy czasu widzę, że masz rację. Tak by ło. – Kto by się tego spodziewał? – powiedział Ethan, naty chmiast żałując tego niestosownego sarkazmu.
– Mogło by ć za późno, nawet gdy by m się spodziewał. Za późno, żeby zmienić zdanie. Nie by ło odwrotu. By łem asasy nem w pokoju śpiącego człowieka. Mojego celu. Musiałem działać. Nie miałem innego wy boru, jak ty lko wy konać zadanie. Czy by łem gotowy, czy nie, przestało by ć istotne. To nie by ła kwestia gotowości, to by ła kwestia działania. Zabić albo zawieść. – I chy ba obaj wiemy, co tam się stało. – Ethan ponownie pożałował swojego nonszalanckiego tonu, przy pomniał sobie, że kiedy skończy rozmowę, wstanie, otrzepie ubranie ze słomy, wezwie strażnika i zostawi chłopaka samego w ty m ciemny m, wilgotny m miejscu. Nie, to nie by ł czas na bły skotliwe uwagi. Zamiast tego spróbował wy obrazić sobie scenę w pokoju: ciemne wnętrze, śpiący mężczy zna. Czy kiedy kolwiek człowiek wy gląda bardziej niewinnie niż podczas snu? I Jay adeep, wstrzy mujący oddech, ściskający materiał w dłoni, zbierający siły, by zaatakować, wsuwający monetę do chusty i… Moneta wy pada. Uderza o deski podłogi. – Twoja garota – powiedział do Jay adeepa. – Czy moneta ci z niej wy padła? – Skąd wiesz? Nikomu o ty m nie mówiłem. – Wizualizacja, mój drogi chłopcze. Zawsze cię tego uczy łem, nieprawdaż? Na twarzy chłopca pojawił się pierwszy cień uśmiechu, odkąd Ethan wszedł do celi. – Uczy łeś. Oczy wiście, że uczy łeś. Cały czas uży wam tej techniki. – Ale nie wtedy ? Chmura smutku przy słoniła gry mas uśmiechu. – Nie, nie wtedy. Wtedy sły szałem ty lko huczącą mi w głowie krew. Sły szałem ty lko głos ojca przy naglający mnie, żeby m zrobił to, co należy. Dźwięk upadającej monety zaskoczy ł mnie i obudził Daniego, który zareagował szy bciej ode mnie. – Trzeba by ło zaatakować od razu, kiedy znalazłeś się w pokoju – powiedział Ethan i gniew, który wcale nie należał się chłopcu, i tak się na nim skupił. – Trzeba by ło zaatakować w tej samej sekundzie, w której pojawiła się okazja. Twoje wahanie stało się twoją zgubą. Co ci zawsze mówiłem? Co twój ojciec zawsze ci radził? Wahasz się i giniesz, to proste. Zabójstwo to nie akt intelektualny. Wy maga wiele my ślenia, ale całe to my ślenie odby wa się podczas planowania i przy gotowań, kontemplacji i wizualizacji przed samy m działaniem. Wtedy jest czas na przemy ślenie sprawy, ty le ile trzeba, aż będziesz pewien, całkowicie pewien, że jesteś gotowy, żeby zrobić to, co trzeba. Bo w chwili gdy stoisz przed swoim celem, nie ma czasu na wahanie. Jay adeep spojrzał na swojego starego przy jaciela i jego oczy wy pełniły się łzami. – Teraz to wiem. Ethan dodał mu otuchy, kładąc rękę na jego dłoni. – Wiem. Przepraszam. Powiedz, co się stało potem. – By ł szy bki i muszę mu jeszcze oddać, że by ł do tego jeszcze silny : wy skoczy ł z łóżka z prędkością, której nie podejrzewałem u człowieka w jego wieku i z jego tuszą; złapał mnie prakty cznie nieuzbrojonego i pchnął do ty łu, w stronę okna. Wy padliśmy wprost przez nie, Dani i ja. Polecieliśmy wprost przez okiennice i wy lądowaliśmy na bruku ulicy. Na szczęście nasz upadek złagodziła markiza. Kiedy my ślę o ty m teraz, to miałem może nadzieję, że wróci moje wy szkolenie, swego rodzaju insty nkt. Ale wy trenowane umiejętności mnie zawiodły. Nawet kiedy odturlałem się od Daniego, obolały i oszołomiony, desperacko starając się odzy skać władzę nad zmy słami, zobaczy łem twarze w oknach po drugiej stronie ulicy i usły szałem tupanie strażników biegnący ch pośpiesznie
w naszy m kierunku. Odczołgałem się na bok, czując przejmujący ból głowy i biodra. Chwilę później Dani rzucił się na mnie z obnażony mi zębami, bły szczący mi oczami rozszerzony mi z nienawiści, z rękami zaciskający mi się na mojej szy i. Nie usły szał konia. Ja też nie. Wcześniej razem z ojcem strzępami koca owinęliśmy podkowy i teraz nadjechał cichy niczy m zjawa. Zobaczy łem dopiero konną postać w płaszczu, wy łaniającą się zza pleców Daniego, która w jednej ręce trzy mała lejce, drugą zaś wy ciągnęła, zgiętą w łokciu i naprężoną, po czy m wy sunęła ukry te ostrze. Stal zabły sła w świetle księży ca. Ojciec owinął wodze wokół ręki i szarpnął do ty łu, zmuszając konia, by ten stanął na zadnich nogach, i przez mgnienie oka ujrzałem go jako budzącego strach asasy na – wojownika z legend. Zobaczy łem śmiertelny bły sk w oku ojca, a żądza zabijania by ła tak silna i prawdziwa jak broń w jego dłoni. Zobaczy łem człowieka, który m nigdy nie będę. Wtedy właśnie zrozumiałem, że jestem zgubiony. I by ć może również Dani, cel mojego ataku, już wiedział, że śmierć nadchodzi zza jego pleców. Ale by ło za późno i ostrze mojego ojca przebiło się przez jego czaszkę do mózgu, zabijając go w jednej chwili. Oczy mu się rozszerzy ły, potem zapadły w głąb, a usta otwarły w niemy m krzy ku zaskoczenia, pół sekundy straszliwej agonii, aż jego ży cie zgasło, w chwili kiedy widziałem zakrwawioną stal w jego ustach. Ojciec wy szarpnął ostrze, z którego spadły kropelki krwi; machnął nim do ty łu, by przeciąć gardło pierwszego nadbiegającego strażnika, który upadł w fontannie krwi tętniczej, zanim w ogóle zdąży ł wy ciągnąć broń. Ramię ojca wy strzeliło w drugą stronę, ty m razem przed pierś, i stal zadzwoniła w nocnej ciszy ostro i głośno niczy m dzwonek alarmowy Daniego, gdy jego ostrze napotkało nóż drugiego strażnika. Parada zachwiała atakujący m i w mgnieniu oka ojciec by ł na ziemi, wy korzy stując przewagę, wy ciągając drugą ręką szablę i jednocześnie atakując. W ułamku sekundy by ło po wszy stkim. Jak rozmazana plama płaszcza i stali, ojciec zaatakował oburącz. Strażnik insty nktownie wy prostował przedramię, by zablokować cios szablą, ale naraził się w ten sposób na cios z drugiej strony, i dokładnie to zrobił ojciec, wbił swoje ukry te ostrze w pachę strażnika. Mężczy zna upadł, jego tunika by ła już karmazy nowa, kocie łby lśniły od krwi. Musiał się wy krwawić w ciągu kilku chwil. Albo zakrztusić własną krwią, jeśli… – Jeśli ostrze przebiło płuca. Tak, sam cię tego nauczy łem. – Czy pozostali strażnicy zby t wolno nadbiegali, czy też może zobaczy li ojca w akcji i uznali, że dy skrecja sprawdzi się lepiej od męstwa, tego nie wiem. Ojciec bez słowa dosiadł z powrotem konia, podał mi rękę, wciągnął mnie za siebie i odjechaliśmy, pozostawiając za sobą ulicę pogrążoną w śmierci. Nastąpiła długa pauza. Ethan nie wy rzekł ani słowa, odczuwając traumę chłopca niemal jak swoją własną. „Więc tak to by ło”, pomy ślał. To, co zrobił Jay adeep, złamało zasady zapisane w Credo: by ł zmuszony zrezy gnować z kry cia się przed wzrokiem postronny ch; gorzej, by ł zmuszony narazić Bractwo. – Wiem, co my ślisz – powiedział w końcu Jay adeep. – My ślisz, że jestem tchórzem. – Cóż, w takim razie nie wiesz, co my ślę, bo wcale tak nie jest. Jest cały wszechświat między my ślą a działaniem, i wiem o tobie jedno, Jay adeep: nie jesteś tchórzem. – Więc dlaczego nie by łem zdolny do zadania śmiertelnego ciosu?
Ethan wy wrócił oczami. Czy nikt tu, u licha, nie słuchał ani jednego jego słowa? – Bo nie jesteś zabójcą. Znów zapadło milczenie. Z chłopca bił smutek i Ethan pomy ślał: „W jakim świecie ży jemy, jeśli opłakujemy niezdolność do zadawania śmierci?”. – Co powiedział ci ojciec, kiedy wracaliście do domu? – Nic, mistrzu. Nie powiedział nic, ani słowa. Ale oczy wiście jego milczenie by ło bardzo wy mowne i nadal jest. Ani razu mnie nie odwiedził. Matka też nie. W Ethanie zawrzała złość. Cholerny ty ran, żeby zostawić własnego sy na w tej dziurze. – Asasy ni musieli zabronić twojej matce tu przy chodzić. – Tak. I Ethan mógł się z łatwością domy ślić, jak czuł się Arbaaz. Wy obrażał sobie, jak jedzie z sy nem do domu, zostawia Jay adeepa i nakazuje mu iść do swojego pokoju z milczący m wsty dem, a potem odjeżdża, by zobaczy ć się ze swoim mentorem, Hamidem. Chłopak powiedział mu, że spał w łóżku, kiedy obudzono go, zakładając mu na głowę czarną narzutę, i zabrano do Ciemności. Ethan by ł ciekaw, czy jedny m z ty ch, którzy aresztowali Jay adeepa, by ł Arbaaz. Czy jego własny ojciec by ł na czele tego oddziału? Wstał. – Zrobię wszy stko, żeby cię stąd wy ciągnąć, Jay adeep, możesz by ć tego pewien. Ale kiedy wołał Ajay a, po angielsku i w hindi, Ethan miał przed oczami spojrzenie chłopca i to, jak potrząsał głową ze smutkiem w poczuciu beznadziei. Ethan i Ajay przeby li krótką drogę przez kory tarz i w górę, po kamienny ch schodach, do pokoju spotkań. By ła tam druga strażniczka, zniewalająco piękna kobieta, stojąca na lekko rozstawiony ch nogach, z dłońmi na rękojeści dużej szabli, której klinga opierała się na kamiennej pły cie u jej stóp. Przy glądała się Ethanowi nieruchomy m wzrokiem spod kaptura. – To jest Kulpreet – przedstawił ją Ajay, wy konując w jej kierunku ruch nieogolony m podbródkiem. – Jest najlepszą kobietą szermierzem w Bractwie. Ale szabla, którą trzy mała, by ła dłuższa, miała bardziej płaską klingę niż bojowa… – Kiedy ? – zapy tał ją Ethan. – Jutro rano – odpowiedziała. I Ethan widział w jej oczach, że rozmawia z katem Jay adeepa.
15
– Dziękuję, że się ze mną spotkałeś. Ethan miał powody, by się obawiać, że Arbaaz po prostu odrzuci jego prośbę o audiencję. To, co się stało, w najmniejszy m stopniu nie by ło winą Ethana, ale Arbaaz z pewnością obarczał go częścią odpowiedzialności. Pozostawała zresztą kwestia listów, które wy mienili. Ethan nie przy jąłby odpowiedzi odmownej. By ł tu po to, by uratować ży cie Jay adeepa Mira, i nie zamierzał wy jeżdżać, póki zadanie nie zostanie wy konane. Jak można się by ło spodziewać, jego stary przy jaciel powitał go z rezerwą i smutkiem widoczny m w zmęczony ch bezsennością oczach, ze ściągniętą i wy mizerowaną twarzą. Co on musiał przechodzić? Jakie męczarnie w rozdarciu pomiędzy miłością rodzicielską a lojalnością wobec Bractwa? Wy glądało na to, że troski zwolniły go z obowiązków gospodarza. Ethanowi nie zaproponowano chleba, oliwek ani wina, a powitanie by ło chłodne. Poprowadzony przez chłodne marmurowe kory tarze domostwa Mirów, asasy n by ł rozczarowany, że nigdzie nie widział Py ary – mógł mieć w niej sojusznika. Następnie pozostawiono go w jedny m z pomieszczeń na ty łach, w pokoju, którego kiedy ś uży wał do nauczania Jay adeepa. Wtedy wy brał ten pokój ze względu na spartańskie umeblowanie. Nic, co by rozpraszało. Dziś nie by ło tu nawet gorącej herbaty. Ty lko pleciona mata na ścianie, dwa krzesła o prosty ch oparciach, na który ch usiedli, pomiędzy nimi niewy polerowany stół i wy jątkowy nastrój. – Nie odczy tuj błędnie powodów, dla który ch zgodziłem się z tobą zobaczy ć, Ethanie. Jest coś, o co chciałby m cię zapy tać. Ostrożnie, z nadzieją, że będzie miał szansę na przedstawienie swojego stanowiska, Ethan rozłoży ł ręce. – Mów dalej. – Ethanie, chcę wiedzieć, jak zamierzasz to zrobić. – Jak zamierzam co zrobić? – Oczy wiście uwolnić Jay adeepa. Planujesz wy doby ć go z Ciemności, a może uratować go podczas egzekucji? Ilu asasy nów zamierzasz uśmiercić po drodze? Spojrzenie Arbaaza by ło kategory czne i straszne. – Miałem raczej nadzieję, że wcześniej porozmawiam o ty m z tobą, Arbaazie, jako jedny m z moich najstarszy ch i najdroższy ch przy jaciół.
Arbaaz pokręcił głową. – Nie. Nie będzie dy skusji. Co więcej, muszę ci powiedzieć, że będziesz pod obserwacją przez cały, mam nadzieję, krótki, czas twego poby tu w Amritsarze. Musimy zapobiec próbom uwolnienia Jay adeepa. – Dlaczego miałby m uwolnić Jay adeepa, Arbaazie? – zapy tał Ethan łagodnie racjonalny m tonem. Jego rozmówca dłubał paznokciem w sęku w drewnie, przy glądając mu się, jakby spodziewał się, że zareaguje. – Bo ży cie na Zachodzie uczy niło cię miękkim, Ethanie. To dlatego Bractwo w Londy nie zostało prakty cznie zmiecione z powierzchni ziemi i dlatego George i ty jesteście jedy nie niegroźny mi rebeliantami wobec władzy templariuszy. Jesteś słaby, Ethanie. Pozwoliłeś, by wasze Bractwo za oceanem skurczy ło się do nieistotny ch rozmiarów, a teraz chcesz przenieść tu wasze postępowe zasady i my ślisz, że ci na to pozwolę. Ethan pochy lił się do przodu. – Arbaazie, tu nie chodzi o walkę templariuszy przeciwko asasy nom. Tu chodzi o Jay adeepa. Oczy Arbaaza na krótką chwilę zaszły mgłą. – Ty m bardziej powinien zapłacić najwy ższą cenę za swoje… – Co? – Wy kroczenie. – Arbaaz podniósł głos. – Swoje wy kroczenie, swoją niekompetencję, swoje niedołęstwo. – Nie musi zostać stracony. – Widzisz? Przy szedłeś, żeby błagać o jego ży cie. Ethan wzruszy ł ramionami. – Nie ukry wam tego. Przy szedłem, żeby błagać o jego ży cie, ale źle mnie oceniasz, jeśli my ślisz, że jestem słaby lub że sprzeciwiam się twojemu twardemu stanowisku. Wręcz przeciwnie, podziwiam twoją wewnętrzną siłę i determinację. Mówimy w końcu o twoim sy nu. Nie sły szałem o żadny m asasy nie wpędzony m w tak trudną sy tuację, w jakiej się teraz znajdujesz, zmuszony m, by stawiać obowiązek ponad własną rodzinę. Arbaaz rzucił mu z ukosa przenikliwe spojrzenie, jakby nie by ł pewny, jak odczy tać słowa Ethana. Widząc, że jego stary przy jaciel by ł szczery, spuścił nos na kwintę. – Tracę sy na, ale też i żonę – powiedział przy gnębiony m głosem. – Py ara nigdy już na mnie nie spojrzy. Wy raziła się bardzo jasno. – Nie musisz składać tej ofiary. – Jak to? – Wy gnaj go, wy gnaj go pod moją opiekę, mam dla niego ważne zadanie, które jeśli się powiedzie, może pomóc w przy wróceniu pozy cji Bractwa w Londy nie. Misja, Arbaazie, tajna misja, do której Jay adeep ze swoimi szczególny mi zdolnościami świetnie się nadaje. Nie musi umierać. Rozumiesz? Może wrócić ze mną do Anglii i twój honor nie ucierpi. Odbędzie się nad nim sąd, ale będzie ży ł, Arbaazie. Zapewniam cię, że nie będą to wy gody, do który ch jest przy zwy czajony. Mój plan zakłada wy jątkowo kiepską sy tuację finansową. Ale możesz to uznać za część jego kary. W końcu nie musisz tego mówić Py arze. Ty lko to, że jest ze mną. Będę jego opiekunem. Modląc się o dobry skutek przemowy, Ethan obserwował, jak na twarzy przy jaciela odbija
się wewnętrzna walka. – Musiałby m porozmawiać z Hamidem – powiedział Arbaaz w zadumie. – Tak – powiedział Ethan i stłumił westchnienie ulgi. Arbaaz nie chciał patrzeć na egzekucję Jay adeepa; Ethan proponował mu wy jście z sy tuacji, która rozbiłaby jego rodzinę, i to wszy stko bez utraty twarzy. – Co więcej, sądzę, że ta rozmowa okaże się łatwiejsza, niż sobie wy obrażasz – ciągnął Ethan. – Widziałem dziś Ajay a i Kulpreet i jeśli ich nastrój jest taki jak całego Bractwa egzekucja Jay adeepa nie sprawiłaby im więcej radości niż tobie czy mnie. Niech karą będzie banicja. Wielu uważa, że to nawet gorsze od śmierci. – Nie – powiedział Arbaaz. Ethan drgnął. – Słucham? – Karą musi by ć śmierć. – Nie rozumiem… – Jeśli to zadanie jest tak tajne, jak sugerujesz, to czy nie by łoby korzy stnie, gdy by nasz agent nie istniał? Kto powiąże go z Jay adeepem Mirem, skoro Jay adeep Mir nie ży je? Ethan klasnął w dłonie. – Duch? – powiedział z radością. – Arbaazie, to genialne pociągnięcie godne tego wielkiego asasy na, którego znam. Wtedy Arbbaaz wstał, obszedł stół i wreszcie uścisnął starego przy jaciela. – Dziękuję ci, Ethanie – powiedział, gdy asasy n podniósł się niezdarnie. – Dziękuję ci za to, co robisz. I Ethan wy szedł, my śląc, że koniec końców wy konał tego popołudnia kawał dobrej roboty. Nie musiał uży wać listu, który miał w kieszeni, tego, w który m Arbaaz otwarcie odrzucił jego radę, listu, który dowodził, że jakiekolwiek zarzuty o niekompetencję czy niedbalstwo nie należały się Jay adeepowi, lecz właśnie ojcu. Co więcej, ocalił ży cie chłopca, który by ł równie bliski jego sercu jak jego własne dzieci, i dodatkowo prawdopodobnie uratował małżeństwo Arbaaza i Py ary. Przy ty m miał teraz agenta, i to nie by le jakiego. Najbardziej obiecującego asasy na, jakiego miał szczęście szkolić.
16
Dwa lata później Jay adeep, obecnie Duch, klęczał na dobrze urodzony m poszukiwaczu wrażeń na cmentarzu Mary lebone i podnosił długi nóż, gotów zadać śmiertelny cios. I wtedy, zupełnie jak w noc swojego chrztu bojowego, zamarł. Wrócił my ślami do Daniego i ociekającego krwią, ledwo bły szczącego ojcowskiego noża w ustach tamtego umierającego człowieka, i jeszcze raz ujrzał światło gasnące w jego oczach i wiedział, że widzi śmierć: szy bką, brutalną i zadaną bez litości. I nie mógł się zmusić, żeby to zrobić. Bogacz wy czuł swoją szansę. Człowiek ów w ży ciu nie stoczy ł uczciwej walki. Służbę wojskową spędzał w kanty nie oficerskiej na opijaniu swego szczęśliwego losu, podczas gdy niższe szarże szły ginąć w imię królowej. Ale jak każde ży we stworzenie miał insty nkt przetrwania, który mówił mu, że moment zawahania napastnika to jego największa szansa, by przeży ć. Wił się i wierzgał. Pchnął biodrami z tak nagłą, desperacką siłą, że Duchowi przy pomniało się na chwilę, jak będąc chłopcem, ujeżdżał dzikie kucy ki. Potem poczuł, że został zrzucony na bok, wciąż zdezorientowany, z umy słem pogrążony m w chaosie. Długi nóż wy padł mu z palców i przeciwnik rzucił się po niego, wy dając jednocześnie okrzy k triumfu: – Aha! – A potem odwrócił się, gotów do uży cia broni przeciwko Duchowi, równie zadziwiony ty m nagły m korzy stny m obrotem zdarzeń, jak i pełen entuzjazmu, by go wy korzy stać. – Ty mały draniu – wy pluł z siebie, rzucając się naprzód z wy prostowany mi ramionami, celując ostrzem kordelasa w gardło Ducha. Nigdy go nie dosięgnął. Z ich lewej strony dobiegł okrzy k i z mroku wy łoniła się kobieta z rozpuszczony mi siwy mi włosami, która nadbiegła z wrzaskiem i z całą siłą staranowała paniczy ka. Atak nie by ł ładny sty lowo. Nie by ł nawet decy dujący. Ale by ł druzgocąco skuteczny : z okrzy kiem zaskoczenia, bólu i złości wy soko urodzony prostak poleciał, koziołkując, między nagrobki. Próbował znów podnieść broń, ale kobieta by ła szy bsza, skacząc na jego uzbrojoną w nóż rękę i łamiąc ją z wy raźnie sły szalny m trzaskiem, a następnie uży wając swojej drugiej stopy, by nadepnąć mu na twarz, tak że przez moment wy glądało to, jakby tańczy ła na dy wanie z wy ższej klasy. Mężczy zna odsunął się z twarzą wy krzy wioną w gry masie, pomazaną świeżą krwią i zdrową
ręką podniósł broń, usiłując wstać. Kobieta straciła równowagę, upadła i nagle role się odwróciły, a ostatnie słowo miało należeć do noża. Duch zdąży ł już jednak oprzy tomnieć i nie miał zamiaru pozwolić mu skończy ć tego, co zaczął, więc zaatakował, uderzając grzbietem dłoni w jego złamane ramię, przez co tamten obrócił się i wrzasnął z bólu. Krzy k nagle się urwał, kiedy Duch zadał drugi cios – ty m razem śmiertelny – ponownie grzbietem dłoni, ale jeszcze mocniejszy, celując w punkt tuż pod ary stokraty czny m nosem, łamiąc go i wbijając fragmenty kości do mózgu, co spowodowało naty chmiastową śmierć. Pechowy poszukiwacz mocny ch wrażeń ciężko uderzy ł głową w kamień nagrobny, by wreszcie spocząć na niekoszonej trawie. Ciemne strumy ki krwi i pły nu mózgowego ciekły z jego nozdrzy. W chwili śmierci zamrugał jeszcze powiekami. Duch stał, podnosząc i opuszczając ramiona, by złapać oddech. Leżąca za pobliskim nagrobkiem stara kobieta patrzy ła na niego i przez dłuższą chwilę ostrożnie przy glądali się sobie nawzajem: ta dziwna siwa starsza dama, wy nędzniała, ogorzała i zakrwawiona od bicia, i ten dziwny młody Hindus, brudny po cały m dniu pracy w wy kopie. Oboje mieli na sobie podarte i brudne ubrania. Oboje by li wy czerpani i posiniaczeni w walce. – Uratowałaś mi ży cie – powiedział po chwili. Duch mówił łagodnie. Jego słowa zdawały się rozpły wać w ciszy i mroku cmentarza i kobieta, upewniona, że nie by ł to człowiek, który wpadł w szał zabijania i zamierza ją wy kończy ć w ostatnim paroksy źmie nocnej żądzy mordu, z bólem uniosła się na jednej ręce. – Mogłam uratować ci ży cie ty lko dlatego, że ty uratowałeś moje – powiedziała przez połamane zęby i zakrwawione, poranione do ży wego mięsa usta. Widział, że by ła ciężko ranna. Po sposobie, w jaki trzy mała rękę przy boku, odgadł, że prawdopodobnie złamała żebro albo dwa. Jeden ruch i z łatwością mogło dojść do przebicia płuca. – Możesz oddy chać? – Przekroczy ł ciało zabitego ary stokraty, przy który m leżała, i delikatnie położy ł ręce na jej boku. – Co jest? – zaprotestowała, nagle znów zdenerwowana, my śląc może, że mogła nieco przedwcześnie się rozluźnić. – Co ty robisz, u licha? – Próbuję ci pomóc – powiedział z roztargnieniem, szukając złamany ch kości, a potem dodał: – Musisz iść ze mną. – Słuchaj no. Bez głupich pomy słów… – Co sugerujesz? Mamy tu trupa, a tam trzech ranny ch, i gdzieś jest jeszcze jeden człowiek, który będzie szukał policji albo inny ch opry chów, a może jednego i drugiego. A ty jesteś ranna. Możesz tu, rzecz jasna, zostać, ale wolałby m, żeby ś tego nie robiła. Spojrzała na niego nieufnie. – Ale gdzie chcesz mnie zabrać? Masz tu gdzieś pensjonat? Nie wy glądasz na specjalnie zamożnego. – Nie – powiedział. – To nie do końca pensjonat. Przy ty m posłał jej cierpki uśmiech i dla kobiety o imieniu Maggie by ł to niezapomniany widok, jakby słońce wy glądające zza chmur w szary dzień. By ła po sześćdziesiątce, ale by ć może z powodu tego słoneczno-księży cowego uśmiechu Maggie znalazła się pod jego urokiem i poszła z nim do tunelu jeszcze tej nocy. Dowiedziała się od niego, że ma na imię Bharat. Że pracuje jako robotnik przy robotach kolejowy ch w pobliżu Regent’s Park.
Przy zwy czaiła się jakoś do ży cia w tunelu. W nocy Duch i ona spali w niszy, przy tuleni plecami, by by ło cieplej, razem, ale sami ze swoimi my ślami. Maggie nigdy specjalnie nie my ślała o mężczy znach, który ch spotkali tamtej nocy. Dwaj z nich by li oczy wiście zby t zajęci wciąganiem papki, którą karmił ich nieczuły personel szpitalny. Ale pozostali dwaj wciąż gdzieś tam by li. Ostatni opry ch. Ocalały ary stokrata. Oni też widzieli Ducha w akcji. Oni też wiedzieli, że by ł to naprawdę niezwy kły młody człowiek.
17
Gdy posterunkowy Abberline wy brał się z powrotem na Belle Isle, w uszach wciąż brzmiały mu kpiny jego kolegów z policji. Nie tak dawno nazy wali go Freddie Świeży nka z powodu jego entuzjazmu i niezłomnego poczucia sprawiedliwości, i pod ty m względem mieli rację: nie miał żony ani rodziny ; by ł oddany swojej pracy i prawdą by ło, że uważał swoich kolegów za ludzi, co do który ch zawsze można by ć pewny m, że pójdą po linii najmniejszego oporu. A jak przezy wali go teraz? Bezcielesny Glina. Policy jna Pała bez Ciała. Lub lekko przerobione Glina bez Trupa. Żadne z przezwisk nie by ło dowcipne ani zabawne. W sumie z tego, co rozumiał Abberline, opierały się wy łącznie na ry mowaniu słów oznaczający ch martwe ciało i stróża prawa. Ale nawet ta wiedza nie by ła pomocna. Nie złagodziło to silnego bólu, jaki sprawiały mu drwiny jego kolegów, nie mówiąc o ty m, że przecież jakaś prawda w ty m by ła. Koniec końców zgubił ciało. A bez ciała równie dobrze mogło nie by ć żadnego morderstwa. Co znaczy ło… Bardzo chciał znaleźć to ciało. I dlatego znów powlókł się do Belle Isle, ty m razem bez konia i wozu, ale za to nieco mądrzejszy i bardziej świadomy niespodzianek, jakie czekają na niego w dzielnicy biedoty. Na ramieniu wisiał mu worek. Miał w nim swoją tajną broń. Wszedł dalej w głąb Belle Isle, gdzie odór z fabry k i rzeźni by ł już niemal nie do zniesienia. Tego dnia mieszkańców dzielnicy skry wała gęsta mgła. Prawdziwa slumsowa mgła, która kłębiła się i groźnie huczała, w której tańczy ły płaty sadzy oraz gęste wirujące obłoki gry zącego w gardle dy mu. Oddech Szatana. Co jakiś czas Abberline dostrzegał w ty ch oparach różne kształty i miał wrażenie, jakby wokół niego zbierały się jakieś postacie, śledzące, jak zapuszcza się coraz dalej na tę zapomnianą przez Boga ziemię. Dobrze. Właśnie tego chciał. Do tego, co miało nastąpić, potrzebna mu by ła publiczność. By ł już teraz w miejscu, gdzie dzieci zatrzy mały jego wóz i gdzie przy puszczalnie dokonały zamiany : za trupa dostał martwego kuca. Zatrzy mał się. – Ahoj! – zawołał, zaskakując samego siebie, nie wiedząc, co go podkusiło, żeby odezwać się jak żeglarz. – Na pewno mnie pamiętacie. Jestem ty m policjantem, któremu ukradliście zwłoki. By ć może ty lko to sobie wy obrażał, ale czy zza zasłony ciemności usły szał chichot?
– Muszę pomówić z ty m młodzieńcem, który głaskał wczoraj mojego konia. Widzisz, sądzę, że ktoś zlecił ci ten numer. I bardzo chciałby m się dowiedzieć kto. Mgła wciąż milczała. Jej tajemnice pozostawały bezpieczne. – Zapłacił ci? – naciskał Abberline. – Cóż, w takim razie zapłacę ci jeszcze raz… – Zabrzęczał monetami w dłoni, te zabrzmiały jak łagodne dzwoneczki w głuchej ciszy. Nastąpiła pauza i Abberline miał już ujawnić swoją tajną broń, gdy wreszcie nadeszła odpowiedź i młody głos powiedział: – Boimy się, co on zrobi. – Rozumiem to – odparł Abberline, wpatrując się w mrok, jak mu się wy dawało, we właściwy m kierunku. – Na pewno wam groził. Ale obawiam się, że znaleźliście się, jak to się mówi, między młotem a kowadłem, bo jeśli wy jdę stąd bez informacji, który ch potrzebuję, wrócę, i to nie sam. Bo widzicie, przy jadę z jedną z ty ch zamknięty ch karetek, które zabierają do domów poprawczy ch… – Zrobił pauzę dla efektu dramaty cznego. – Ale jeśli uzy skam te informacje, zapomnę o karetkach. Zostawię tu pieniądze, a do tego… Teraz zdjął worek z ramienia, umieścił na ziemi i podniósł kij i piłkę do kry kieta. – Jeszcze to. Nie będzie już trzeba grać w kry kieta głową kociaka, nie kiedy w wasze ręce trafią te ślicznotki. Kosztowało to parę pensów, nie powiem, lepszego sprzętu nie znajdziecie. Znów zabrzmiała odpowiedź. Abberline kręcił głową na wszy stkie strony, wiedząc, że jest w niekorzy stny m położeniu, starając się określić źródło dźwięku. – Boimy się tego, co zrobi – powiedział młody głos. – On jest jak demon. Abberline czuł, jak przy śpiesza mu puls – teraz wiedział na pewno, że miał rację, podejrzewając, że za ty m morderstwem kry ło się coś niezwy kłego. – To jest moja propozy cja – odpowiedział swojemu niewidocznemu mediatorowi. – W jednej ręce mam prezenty. W drugiej poważne konsekwencje. I powiem wam jedno: wrócę tu z ty mi wozami z domu poprawczego, ale przy okazji rozgłoszę, że i tak dostałem informacje, który ch potrzebowałem. Gniew tego demona, chociaż wiecie, że to nie jest demon, ty lko człowiek, jak ja, i tak na was spadnie. Czekał, aż mgła podejmie decy zję. W końcu ta zawirowała, rozsunęła się i wy nurzy ł się z niej ten sam chłopiec, który zatrzy mał go poprzedniego dnia. Brudna twarz. Łachmany. Pusty, głodny wzrok. By ło to dziecko, którego spotkanie z grobem zbliżało się wielkimi krokami. Abberline’owi zrobiło się żal chłopca i tego, że tacy jak on by li wy korzy sty wani przez niego samego i jemu podobny ch. Zrobiło mu się żal, że groził mu poprawczakiem, podczas gdy cały jego świat składał się z gróźb, zimna i głodu. – Nie chcę cię skrzy wdzić. Masz moje słowo – powiedział. Położy ł kij i piłkę na ziemi pomiędzy nimi. Chłopiec spojrzał w dół na sprzęt do kry kieta, potem znów na policjanta. Abberline wy czuł u skry ty ch we mgle postaci atmosferę napięcia. – Będzie pan zły, że zabraliśmy panu ciało – powiedział chłopiec z powściągliwością i ostrożnością wziętą z bolesnego doświadczenia. – Masz rację, nie jestem specjalnie zadowolony, że je zabraliście – przy znał Abberline. – Ale słuchaj, rozumiem, dlaczego to zrobiliście. I powiem ci jedno, gdy by m by ł teraz na twoim miejscu, zrobiłby m dokładnie to samo. Nie będę cię osądzał. Chcę ty lko poznać prawdę. Chłopiec zrobił krok naprzód, raczej żeby zamanifestować większe zaufanie do Abberline’a
niż z jakiegokolwiek innego powodu. – Nie ma już za bardzo o czy m gadać, sir. Ma pan rację. Zapłacono nam, żeby śmy odwrócili pana uwagę i wy mienili zwłoki na kucy ka. Nie powiedziano nam dlaczego, ale też nie py taliśmy. Garść miedziaków to by ła nasza zapłata za dostarczenie trupa. – A rewolwer? – Nie widziałem żadnego rewolweru, sir. – By ł w kieszeni zmarłego. – W takim razie został tam, sir. – A gdzie dostarczy liście nieboszczy ka? Chłopiec zwiesił głowę. Zamiast odpowiedzi podniósł rękę, wskazując miejsce, w który m, gdy by nie mgła, by łoby widać końską rzeźnię. – Paru z nas widziało, jak ten człowiek wchodzi tam z ciałem, a niedługo potem wy chodzi bez niego. – A jak ten człowiek wy glądał? – zapy tał Abberline, starając się, by w jego głosie nie by ło sły chać ekscy tacji, co kompletnie mu się nie udało. Niedługo potem posterunkowy wy dał głębokie, pełne wdzięczności westchnienie ulgi, zostawiając za sobą duszącą mgłę Belle Isle i wracając do względnie czy stego powietrza jego dzielnicy. By ł lżejszy o kilka monet, kij do kry kieta i piłkę, ale jego sumienie by ło na szczęście czy ste i miał opis tego „demona”, którego moty wy by ły tak tajemnicze. By ł to opis, który coś mu mówił. Sły szał już o mężczy źnie ubrany m właśnie w taki, można powiedzieć, ekscentry czny sposób, zamieszany m w jakąś awanturę w Old Nichol jakiś ty dzień wcześniej. Abberline poczuł, że przy śpiesza kroku, kiedy wszy stko to sobie przy pomniał. W innej dzielnicy by ł stójkowy, z który m może porozmawiać, który może wiedzieć o tej dziwnej postaci, z pewnością rzucającej się w oczy – o dziwnej postaci w płaszczu i kapturze na głowie.
18
Ethan nigdy nie mówił Duchowi niczego o swoim ży ciu domowy m. Duch znał oczy wiście imiona – Cecily, Jacob, Evie – ale nic konkretnego oprócz tego, że bliźnięta by ły w podobny m wieku co on. – Mam nadzieję, że pewnego dnia im ciebie przedstawię – powiedział kiedy ś Ethan z dziwną nieodgadnioną miną. – Ale dopiero wtedy, kiedy będę pewien, że są gotowi do walki. Duch wiedział ty lko ty le. Nie by ł wścibski, a poza ty m sam nie mówił Ethanowi niczego o swoim ży ciu. Ethan nie wiedział niczego o Maggie ani o mieszkańcach tunelu, a Duch nie powiedział swojemu opiekunowi, że często leżał, nie śpiąc i drżąc z zimna z oczami wilgotny mi od wspomnień matki i ojca i pachnącego jaśminem Amritsaru. Albo że twarz umierającego Daniego wciąż ukazy wała mu się w koszmarach. Rozchy lone wargi. Zakrwawione zęby. Usta pełne stali i czerwieni. Wiódł dalej swoją egzy stencję, odrabiając zmiany na placu budowy, chowając łopatę w specjalnej skry tce, a potem idąc do tunelu i opiekując się jego mieszkańcami. Aż nagle cztery noce temu – czy li cztery noce przed odkry ciem w wy kopie ciała – Duch wracał do domu i jak zwy kle zerknął na cmentarz – ale ty m razem zobaczy ł, że nagrobek jest przechy lony w lewo. Zamiast wrócić do tunelu, zawrócił i poszedł w przeciwny m kierunku, w stronę Paddington. To będzie długi spacer, ale by ł do tego przy zwy czajony. Wszy stko to należało do jego codziennej pokuty, którą odby wał za swoje… Tchórzostwo, tak czasem my ślał w najmroczniejszy ch chwilach przed świtem, gdy marzł w tunelu. Ale nie, nie by ł tchórzem tamtej nocy, kiedy ocalił Maggie, prawda? Walczy ł o to, co słuszne. Więc może to nie tchórzostwo. Przy najmniej nie to. Raczej niemożność działania. Wahanie lub niechęć – cokolwiek wstrzy mało jego rękę w noc jego chrztu bojowego i naznaczy ło piętnem wielkiej hańby jego i rodzinę. Według prawa powinien by ł zapłacić za to ży ciem – i tak by się stało, gdy by nie interwencja Ethana Fry e’a. Duch czasem się zastanawiał, czy akt jego największego tchórzostwa nie kry ł się w przy jęciu propozy cji starszego asasy na. Odgłosy ulicy : kakofonia podków, okrzy ków handlarzy i melodii skrzy piec ulicznego grajka – wszy stko to uleciało, gdy tak szedł, pogrążony w my ślach, wspominając Ciemność. Tamtego ranka, kiedy otworzy ły się drzwi, miał w nich stanąć jego kat. Tak mu się przy najmniej
wy dawało. Zamiast tego znów pojawił się Ethan Fry e, szczerząc zęby od ucha do ucha. Ethan zreflektował się na widok Jay adeepa, który oczekiwanie śmierci miał wy pisane na twarzy, i zajął miejsce na słomie, tak jak poprzedniego dnia. W tej pozy cji wy jaśnił Jay adeepowi, że jest potrzebny w Londy nie, by wy konać ważną misję; że Arbaaz dał mu swoje błogosławieństwo. Musiał w ty m celu działać pod przy kry ciem. „W głębokiej konspiracji” – tak ujął to Ethan. I kiedy Jay adeep zaczął już my śleć, że by ła to jakaś misja z litości, że Ethan robił wszy stko, co mógł, żeby ocalić młodzika przed ścięciem, został wy prowadzony z błędu. Ethan potrzebował Jay adeepa, bo ten by ł jego najlepszy m uczniem. – Pamiętasz, jak odradzałem wy sy łanie cię na misję asasy na? – powiedział Ethan, a Jay adeep pokiwał ze smutkiem głową. – To dlatego, że zobaczy łem w tobie człowieczeństwo, które jak sądzę, może się przy dać Bractwu. Zadanie, o który m my ślę, w żadny m wy padku nie jest przy jemne. Staniesz się inny m człowiekiem, Jay adeep, wszy stkie ślady po twoim dawny m ja będą skry te pod nowy m przebraniem. Nie będziesz już Jay adeepem Mirem, rozumiesz? Jay adeep skinął głową i wtedy Ethan wy szedł. Ty lko ty m razem drzwi pozostały otwarte. Jay adeep potrzebował paru chwil namy słu, zanim też podniósł się z ziemi i wy szedł, opuszczając wreszcie Ciemność. – Teraz zaczy na się misja – powiedział mu Ethan Fry e następnego dnia o świcie. Ciepło, które Jay adeep zawsze widział w oczach swojego nauczy ciela, gdzieś zniknęło. Poczucie ulgi z uwolnienia Jay adeepa trwało u Ethana krótko. Teraz by ł czas, żeby zająć się następny m zadaniem, następną fazą operacji. Stali sami na nabrzeżu portu. Kadłuby statków lekko uderzały o siebie na falach, mewy pikowały, krzy czały i czy ściły pióra. – Teraz cię zostawię – powiedział Ethan, oglądając chłopaka od stóp do głów, widząc, że ma na sobie strój żebraka, dokładnie tak, jak mu polecił. – Musisz sam dostać się do Londy nu. Znaleźć mieszkanie stosowne dla człowieka o bardzo ograniczony ch środkach. Proszę… – Wręczy ł Jay adeepowi mały woreczek monet. – To na twoje utrzy manie. Wiele za to nie kupisz, więc wy dawaj je mądrze. I pamiętaj, że od tej chwili nie jesteś już Jay adeepem Mirem, sy nem Arbaaza i Py ary Kaur z Amritsaru, przy zwy czajony m do wy gód, bogactwa i przy należnego szacunku ze strony inny ch. Kiedy przy będziesz do Londy nu, będziesz tam mętem społeczny m, ciemnoskóry m outsiderem bez pensa przy duszy, który nawiasem mówiąc, będzie się nazy wał Bharat Singh. Lecz twój pseudonim – imię, pod który m będę cię znał – brzmi Duch. Jay adeep pomy ślał wtedy, że nie cierpi nazwiska Bharat Singh. Bardziej pasował mu Duch. – Kiedy będziesz miał mieszkanie, chcę, żeby ś znalazł pracę – ciągnął Ethan – ale w bardzo konkretny m miejscu. Za kilka miesięcy okaże się, jak bardzo to ważne. Chcę, żeby ś znalazł pracę przy kopaniu Kolei Metropolitalnej na północny m zachodzie miasta. Jay adeep potrząsnął głową zakłopotany. To już by ło za dużo. Nowe ży cie? Nowa praca? Wszy stko to w dziwny m obcy m kraju bez korzy ści z rodowego nazwiska, bez kurateli ojca i wskazówek Ethana. Zdawało mu się, że to, o co prosi go mistrz, jest niemożliwe do zrealizowania. A teraz jeszcze to. Kolej? – W tej chwili jeszcze się o to nie martw – powiedział Ethan, czy tając w jego my ślach. –
Wszy stko stanie się jasne, kiedy będziesz w Londy nie. – Liczy ł na palcach. – Najpierw jakaś kwatera. Kwatera odpowiednia dla człowieka na najniższy m szczeblu drabiny społecznej, potem zaznajomisz się ze swoim otoczeniem, później zapewnisz sobie zatrudnienie na budowie Kolei Metropolitalnej. Czy to jasne? Młody człowiek mógł ty lko pokiwać głową i mieć nadzieję, że te tajemnice w odpowiednim czasie się rozwieją. – Dobrze. Licząc od dziś, masz na to trzy miesiące. Ty mczasem chciałby m, żeby ś to przestudiował… Spod płaszcza starszego asasy na ukazała się oprawiona w skórę, związana rzemy kiem teczka. Jay adeep wziął ją i obrócił w rękach, zastanawiając się, co by ło w środku. – Proszę cię, żeby ś przeczy tał te papiery podczas rejsu, a potem wrzucił je do oceanu. Upewnij się ty lko, że nauczy łeś się zawartości na pamięć. Spotkamy się za trzy miesiące o północy w ogrodach szpitala Foundling przy Gray ’s Inn Road. A oto najważniejszy element tego, co ci mówię: pod żadny m pozorem nie możesz demonstrować, że masz jakiekolwiek umiejętności poza ty mi, który ch można się spodziewać po biedny m jak my sz kościelna siedemnastoletnim indy jskim chłopcu. Nie rzucaj się w oczy. Nie jesteś asasy nem i masz się zachowy wać, jakby ś nim nie by ł. Jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie, wy glądaj na przestraszonego. Jeśli będziesz sprawiał wrażenie zdolniejszego i bardziej kompetentnego pracownika niż twoi towarzy sze, zacznij słabiej się starać. Najważniejsze, żeby ś we wszy stkim wtopił się w otoczenie. Rozumiesz? Duch skinął głową. Woda plusnęła o nabrzeże i słońce wstało, by zacząć nowy dzień.
19
Pogrążony we wspomnieniach swojego ostatniego poranka w domu w Indiach, Duch niemal minął dom, który pełnił funkcję miejsca spotkań jego i jego opiekuna. Numery 23 i 24 przy Leinster Gardens w Paddington wy glądały zupełnie jak każdy inny dom przy tej ulicy, ale ty lko kilka osób – sąsiedzi, budowniczy i co ważniejsze, Duch i Ethan Fry e – wiedziało, że te dwa domy to w istocie fałszy we fasady, które powstały, aby ukry ć dziurę w ziemi. To by ł pomy sł Charlesa Pearsona. Przy budowie swojej kolei naty chmiast natknął się na problem, mianowicie znalezienie odpowiedniego silnika do pracy pod ziemią. Zwy kły silnik parowy ze swoimi wy ziewami od razu udusiłby pasażerów i załogę. Ponieważ jest niedopuszczalne, aby koleje zabijały swoich pasażerów, Pearson zaczął pośpiesznie szukać rozwiązania. Najpierw miał pomy sł, by przeciągać wagony przez tunele za pomocą lin, a potem, kiedy okazało się to nieprakty czne, opracował plan wy korzy stania ciśnienia powietrza. To też by ło nieprakty czne, natomiast stało się oczy wiście wspaniałą poży wką dla liczny ch miejskich saty ry ków. Na odsiecz przy szedł Pearsonowi John Fowler, podobnie jak w wielu inny ch aspektach budowy. Nadzorował konstrukcję silnika, w który m dy m i para miały by ć kierowane do zbiornika za silnikiem. Jedy ny kłopot polegał na ty m, że dy m i parę trzeba by ło w który mś momencie wy puścić i to dlatego domy numer 23 i 24 przez Leinster Gardens w rejonie W2 zostały spisane na straty, tak by tam na dole silniki mogły się dosłownie „wy ładować”. Otwarcie Linii Metropolitalnej miało nastąpić dopiero za rok i to tutaj Duch spoty kał się z Ethanem Fry em. – Jak się masz? – powiedział Ethan tamtej nocy. Siedział na skraju pustki, patrząc w dół, gdzie drewniane belki krzy żowały się pod jego dy ndający m butami. Duch skinął głową, ale nie powiedział nic, by ł jak zamknięta książka. Zajął miejsce obok Ethana. Jego bose stopy dy ndały obok butów mentora, pod nimi rozciągała się wielka ciemność. – Na pewno będziesz zadowolony z wieści, że przechodzimy do kolejnego etapu operacji – powiedział Ethan. – Sprawy wchodzą w fazę kry ty czną. Będą ci się przy glądać. Nie mam żadny ch wątpliwości, że będziesz śledzony, a nasi przy jaciele templariusze sprawdzą twoje referencje. Czy jesteś pewien, że twoja przy kry wka jest absolutnie bezpieczna? Duch rozmy ślał, czy to by ł dobry moment, by powiedzieć Ethanowi o Maggie i jego nieoficjalnej roli strażnika tunelu. By ła to rozmowa, którą odby ł w głowie już wiele razy,
wy obrażając sobie, jak wy jaśnia Ethanowi, że jedno pociągnęło za sobą drugie i że nie miał zamiaru się wy różniać, ty le że nie potrafił stać z boku i pozwolić, by zwy cięży ła niesprawiedliwość. I Ethan z pewnością… Cóż, nawet gdy by tego nie pochwalił, to na pewno by zrozumiał, nieprawdaż? A poza ty m nie by ło przecież tak, że Duch by ł rozpoznawalny m bohaterem z pierwszy ch stron „Illustrated London News”. Ale nie. Trzy mał usta na kłódkę. Nie powiedział nic i zainteresował się następny m etapem planu. – Czy li? – zapy tał. Oczy jego mistrza rozbły sły szelmowsko. By ło to spojrzenie, które Duch nauczy ł się kochać, kiedy by ł dzieckiem w bezpieczny m świecie Amritsaru. Teraz, spoglądając w przepaść i widząc przed sobą ty lko niepewność, nie by ł już taki pewny swoich uczuć. – Będziesz musiał napisać list do naszego przy jaciela, pana Cavanagha. Możesz wy korzy stać swoją wiedzę o nim, by zdoby ć referencje. Szczegóły pozostawiam tobie. Najważniejsze, żeby ś powiedział panu Cavanaghowi, że w jego szeregach kry je się zdrajca i że masz nadzieję zdoby ć jego względy, demaskując owego zdrajcę. Duch skinął głową ze wzrokiem utkwiony m w mroku pod nimi. – Rozumiem – powiedział, kiedy Ethan skończy ł. – I co wtedy ? – Czekaj na znalezienie ciała w wy kopie. – Kiedy ? – Trudno powiedzieć. Jak sądzę, w ciągu najbliższy ch kilku dni, w zależności od opadów. – Rozumiem. A czy mogę wiedzieć, czy je ciało zostanie odkry te? – Pamiętasz naszego przy jaciela templariusza, pana Roberta Waugha? Duch istotnie go pamiętał. – Tego od pornografii? – Właśnie tego. Ty le że pan Waugh nie by ł do końca szczery ze swoimi mocodawcami. Uży wał eroty czny ch zdjęć, żeby zarobić trochę dodatkowy ch pieniędzy, odkry łem tę chałturę zeszłej nocy. – I wtedy go zabiłeś? – Ależ nie, nie zabiłem go. – Ethan serdecznie poklepał Ducha po ramieniu. – Ty to zrobiłeś.
20
Po powrocie ze spotkania z Ethanem Duch pomy ślał o chwili, gdy po raz pierwszy usły szał o człowieku, którego widy wał teraz codziennie na budowie. Człowieku znany m wszy stkim jako Cavanagh. To by ło w drodze z Amritsaru do Anglii, kiedy zrobił to, co mu kazano, i otworzy ł teczkę wręczoną mu przez Ethana na nabrzeżu. W środku by ło wprowadzenie od Ethana, z wy jaśnieniem, że zawartość stanowiły przepisane i rozszy frowane depesze wy kradzione templariuszom. Dokumenty, po skopiowaniu, potajemnie zwrócono; z tego, co wiedzieli asasy ni, templariusze nie mieli pojęcia, że ci by li w posiadaniu ty ch informacji. Depesze skompilowano z bezpośrednich relacji zebrany ch przez archiwistów templariuszy i zaczy nały się całkiem niewinnie od opisu odwrotu Anglików z Kabulu w 1842 roku. Oczy wiście Duch wiedział wszy stko o marszu z Kabulu. Wszy scy to wiedzieli. By ło to jedno z najtragiczniejszy ch wy darzeń w historii angielskiej wojskowości i punkt zwrotny zapomnianej przez Boga wojny w Afganistanie. Szesnaście ty sięcy żołnierzy, ich rodzin i sług obozowy ch wy ruszy ło w dziewięćdziesięciomilową drogę z Kabulu do Dżalalabadu w sty czniu 1842 roku. Ty lko garstce udało się przeży ć. Po pierwsze ży wność mieli ty lko na pięć dni, a poza ty m ich dowódca, generał major William Elphinstone – znany również jako Elphy Bey – miał równie marny umy sł, jak wątłe ciało. By ł nie ty lko idiotą, ale i naiwniakiem, który wierzy ł w każde kłamstwo przy wódcy Afgańczy ków, Akbara Khana. A Akbar Khan nagadał Elphey owi Bey owi mnóstwo kłamstw. W zamian za przekazanie mu przez armię bry ty jską większości swoich karabinów Khan gwarantował bezpieczne przejście, a także zaoferował eskortę przy pokony waniu przełęczy. Obiecał, że pozostawiony m w Kabulu chory m i ranny m nic się nie stanie. Wy starczy ła godzina, żeby Khan złamał słowo. Kolumna ledwie opuściła garnizon, gdy jego ludzie wdarli się do środka, by rabować, palić namioty i zabijać ranny ch. Jednocześnie zaatakowano straż ty lną. Tragarze, słudzy obozowi i indy jscy żołnierze zostali zmasakrowani przy słaby m raczej oporze ze strony regularny ch oddziałów bry ty jskich, Afgańczy cy dokony wali coraz śmielszy ch wy padów, szy bko niszcząc wozy taborowe. Kolumna marszowa ledwie opuściła Kabul, a jej szlak znaczy ły kufry i martwe ciała. Zabrano bardzo mało namiotów, by ły one przeznaczone ty lko dla kobiet, dzieci i oficerów. Tej nocy większość ludzi położy ła się spać w śniegu i następnego ranka ziemia by ła usłana zwłokami
ty ch, którzy zamarzli na śmierć. Wy marznięta i głodna kolumna parła dalej, w nadziei, że pokona najgorszą pogodę i sprosta ciągły m atakom Afgańczy ków. Z powodów znany ch ty lko sobie Elphy Bey zarządził postój już o drugiej po południu, podczas gdy powinien by ł posłuchać rad swoich oficerów i iść dalej przez niebezpieczną przełęcz Chord Kabul. By ć może staruszek całkiem stracił rozum, bo jego decy zja oznaczała oddanie przełęczy Afgańczy kom, który ch strzelcy zajęli pozy cje na półkach skalny ch, podczas gdy kawaleria szy kowała się do kolejny ch szarż. Jak można się by ło spodziewać, kiedy ty lko kolumna marszowa następnego ranka weszła na przełęcz, rozległy się strzały, pochód stanął i podjęto negocjacje. Akbar Khan zgodził się przepuścić kolumnę w zamian za zakładników, ale jego kłamliwość nie miała granic, bo po przekazaniu więźniów znów rozpoczął się ostrzał, a członkowie lokalny ch plemion wjeżdżali na koniach w kolumnę marszową, siekąc bez pardonu cy wilów i żołnierzy, pory wając dzieci. Trzy ty siące ludzi zginęło na tej przełęczy, utracono też całe zaopatrzenie. Tamtej nocy niedobitki obozowały, mając ty lko cztery małe namioty, bez opału i jedzenia. Setki ludzi zmarły z zimna. Masakra trwała przez następne dni. Niektórzy odbierali sobie ży cie, by uniknąć cierpień, inni dezerterowali, chociaż Afgańczy cy nie pozwalali im uciec, oszczędzając ty lko ty ch, za który ch mogli potem dostać okup – oficerów, ich żony i dzieci. Żołnierze, służący i cy wile by li zabijani. Piątego dnia pochód liczy ł ty lko trzy ty siące ludzi – z czego jedy nie pięciuset żołnierzy. Elphy Bey oddał się w ręce nieprzy jaciela, by niebawem umrzeć w niewoli, pojmano również żony i rodziny. Mimo to marsz trwał. Coraz bardziej kurcząca się kolumna została zaatakowana przy grani Jugdulluk i poniosła koszmarne straty. Walki odby wały się w nocy, w metrowy m śniegu, aż ocalali dotarli do Gandamak. By ło ich niecałe cztery sta osób. Zajęli pozy cje na wzgórzu, ale zostali otoczeni przez Afgańczy ków, którzy nakazali im się poddać. „Nic podobnego, do cholery !”, rzucił szy derczo jakiś sierżant i jego riposta stała się później czy mś w rodzaju narodowego angielskiego powiedzonka. Dotrzy mał jednak słowa, do pracy przy stąpili więc afgańscy strzelcy, a potem nastąpił ostateczny atak. Pod granią Jugdulluk nie by ło bitwy, to by ła rzeź. Uciekło sześciu oficerów, z który ch pięciu zostało zaszlachtowany ch na drodze do Dżalalabadu. Udało się przeży ć ty lko jednemu, Williamowi Bry donowi. Afgańska szabla pozbawiła go fragmentu czaszki, ale ocalał dzięki egzemplarzowi „Blackwood’s Magazine” wciśniętemu do kapelusza. „Nie miałem pojęcia, że te szkockie brednie mogą by ć takie poży teczne” – tak to podobno skomentował. Z szesnastu ty sięcy ludzi, którzy wy ruszy li z Kabulu sześć dni wcześniej, by ł jedy ny m, który dotarł do miejsca przeznaczenia. Ty le że… niezupełnie. William Bry don docierający samotnie do Dżalalabadu to by ła dobra historia – tak dobra, że na jakiś czas zdominowała opinię publiczną. Niestety jednak nie do końca prawdziwa, bo by li też inni ocalali. Ty le że metody i środki, dzięki który m się uratowali, nie okazały się tak szlachetne jak stoicy zm doktora Williama Bry dona. Człowiek zrobi wszy stko, by przetrwać, zobaczy ć kolejny wschód słońca, poczuć doty k ust swojej żony i dzieci, śmiać się w pubie ze szklaneczką w dłoni. A zatem tak, by li inni, którzy przeży li ten katastrofalny marsz, ale ich wy czy ny nie by ły potem oklaskiwane, wy sławiane, opiewane ani uwieczniane przez arty stów. Nie by ły to nawet żadne „wy czy ny ” w takim rozumieniu tego słowa, które sugeruje
przy gody i brawurę. By ły to najzwy czajniej w świecie akty przetrwania. Brudne, niskie i bezwzględne, inni musieli zapłacić straszliwą cenę. By ło tak, że w marszu brał udział pewien pułkownik o nazwisku Walter Lavelle. Człowiek ten należał do Zakonu Templariuszy. Nie by ł szczególnie wy soko postawiony, nie by ł też obiektem zainteresowania Bractwa Asasy nów, ale mimo to wiedzieli o nim. Na krótko przed ty m, jak kolumna wy ruszy ła z Kabulu, kapral o nazwisku Cavanagh wprosił się do Waltera Lavelle’a. – Czy mógłby m zamienić z panem słówko, sir? – zapy tał Cavanagh tego ranka. Widząc powagę i wręcz groźbę w oczach tego człowieka, Lavelle skinął głową, mimo że tamten by ł jedy nie kapralem, i skry li się pod cy pry sem, z dala od ludzi ładujący ch wozy i koni uginający ch się pod ciężarem sakw i kufrów. Na dziedzińcu by ło wtedy rojno jak w ulu. Ponad męskimi przekleństwami, odgłosami szamotania się z bagażami i donośnie wy dawany mi rozkazami niosły się ciągłe nawoły wania Lady Florentii Sale, żony generała majora Roberta Henry ’ego Sale’a, kobiety, na której cześć spokojnie mogłoby powstać określenie „budząca respekt”. Lady Sale nie pozwalała nikomu wątpić, że uważała ten marsz za zwy kłą popołudniową przechadzkę, sprawę małej wagi dla potęgi angielskiego wojska i że inna opinia na ten temat by łaby zdradziecko nieangielska. – Och, przestań wreszcie beczeć, Emily, i przy daj się do czegoś – nawoły wała. – Ty tam, ostrożnie. To moja najlepsza madera. A ty uważaj na tę porcelanę, bo moje wieczorki w Dżalalabadzie stracą nieco na finezji. Pierwsze przy jęcie zamierzam zorganizować za dwa dni. Ależ będzie zabawnie spotkać wszy stkie damy z Dżalalabadu. Pod cy pry sem kapral Cavanagh odwrócił się do Lavelle’a i powiedział z pustką w oczach: – To idiotka. By li daleko od pozostały ch, lecz mimo to pułkownik zaczął wy rzucać z siebie z oburzeniem, jak to pułkownicy mieli w zwy czaju: – Czy pan oszalał, sir? Stracił pan, u licha, wszy stkie klepki naraz? Wiesz, człowieku, z kim rozmawiasz? Wiesz, o kim mówisz? To jest… – Wiem doskonale, z kim rozmawiam i o kim mówię, sir – odpowiedział spokojnie Cavanagh (do diaska, ten człowiek miał zimną krew, bez dwóch zdań) – i właśnie dlatego że wiem, z kim rozmawiam, sądzę, że mogę mówić otwarcie. Proszę mi wy baczy ć, jeśli źle oceniłem sy tuację, w takim razie wrócę do mojego plutonu. Udał, że odchodzi, ale Lavelle zatrzy mał go, ciekaw tego, co usły szy od imperty nenckiego kaprala. – Wy słucham cię, człowieku. Ty lko uważaj na słowa, to wszy stko. Ale Cavanagh ani my ślał na nie zważać. Zamierzał powiedzieć, co my śli, i to właśnie zrobił. – Wie pan, jak daleko jest do Dżalalabadu? Dziewięćdziesiąt mil. Mamy tu szesnastoty sięczną armię, ale ledwie ćwierć z tej liczby to żołnierze, reszta to zwy kła hałastra: tragarze, służący, kobiety i dzieci. Mało kto z nich jest zdolny do walki. Sir, czy wie pan, jakie panują tam warunki? Będziemy maszerować w mrozie i śniegu po kolana przez najgorszy teren na ziemi. A co z Akbarem Khanem? Jeździ po górach od jednego wodza do drugiego, zbierając poparcie do dalszy ch wrogich działań. Khan nie dotrzy ma słowa. Kiedy ty lko wy jdziemy za tę bramę, zacznie szarpać nas na strzępy. Lady Sale my śli, że za dwa dni urządzi swój pierwszy wieczorek w Dżalalabadzie. Według mnie będziemy mieli szczęście, jeśli przejdziemy tę trasę w dwa
ty godnie. Nie mamy broni, amunicji, za mało ży wności i sprzętu. Ten marsz jest skazany na zagładę, sir, i my razem z nim, chy ba że połączy my siły i coś z ty m zrobimy. Cavanagh powiedział następnie Lavelle’owi, że mówi znośnie w języ ku paszto, i zaproponował, że będzie jego ordy nansem. Ale Lavelle nie przestawał wy rzucać z siebie kolejny ch frazesów, trochę się do tego przechwalał, a na koniec zbeształ Cavanagha i odesłał go, mówiąc, by nie by ł tak bezczelny i zachował te zdradzieckie my śli o dezercji dla siebie. – Pewnie miałeś nadzieję, że mi się przy pochlebisz, przeklęty wazeliniarzu! – ry knął. – Nie mam pojęcia, skąd ci to strzeliło do łba, ale mówię ci, że do samego końca pozostanę wierny m sługą generała Elphinstone’a. Zanim jeszcze nadeszła pierwsza noc marszu, stało się jasne, że Akbar Khan fakty cznie nie dotrzy mał słowa i że Elphy Bey by ł głupcem. I gdy wszędzie rozbrzmiewały wrzaski ranny ch, a afgańskie ataki nie ustawały, biedni nieszczęśnicy zamarzali zaś na swoich legowiskach, prawdziwy tchórz, jakim by ł Lavelle, zakradł się do namiotu Cavanagha, by zapy tać, czy kapral zgodziłby się zostać jego ordy nansem. – Ja, zwy kły przeklęty wazeliniarz? – powiedział Cavanagh z miną niezdradzającą mrocznej saty sfakcji, jaką czuł na widok paniki w oczach pułkownika. Opierał się i odmawiał, udawał obrażonego, aż w końcu wy musił u roztrzęsionego pułkownika przeprosiny. Następnego ranka, kiedy bry ty jscy lansjerzy ruszy li przeciwko Afgańczy kom w bezowocnej próbie powstrzy mania dalszy ch ataków, Cavanagh, Lavelle i wierny sipaj, którego imię się nie zachowało, opuścili oddział na dobre. Trasa przez wzgórza i przełęcze by ła zdradziecka. Nie waży li się zby tnio zbliżać do kolumny, bojąc się, że wy patrzą ich czy to bry ty jscy żołnierze, czy to atakujący ich Afgańczy cy, ale nie chcieli też oddalać się od znany ch dróg. Afgańska prowincja sły nęła jako jeden z najbardziej nieprzy jazny ch regionów świata, zwłaszcza podczas bezlitosny ch sty czniowy ch mrozów, a co więcej, dezerterzy bali się wpaść w ręce miejscowy ch plemion. Mieli paszę dla koni, ale gdy przedzierali się przez urwiska i szczy ty przełęczy, stało się dla nich jasne, że poważnie się przeliczy li co do ilości jedzenia dla siebie. Więc kiedy późny m popołudniem trzeciego dnia przejmujący wiatr przy niósł zapach gotującego się mięsa, ich żołądki stały się równie czujne jak ich zmy sły. Jak można się by ło spodziewać, wkrótce natknęli się na ścieżce na pięciu afgańskich górali. Doglądali ogniska, na który m piekli kozę; po jednej stronie mieli skałę, po drugiej przy prawiającą o zawrót głowy przepaść. Dezerterzy naty chmiast się ukry li. Jak wszy scy angielscy żołnierze, odczuwali respekt dla afgańskich bojowników – to by ł naród wojowników: mężczy źni by li dobrze wy szkoleni i nieustraszeni, a kobiety cieszy ły się złą sławą ze względu na dokony wane przez nie na jeńcach egzekucje, wśród który ch obdzieranie ze skóry i „śmierć od ty siąca cięć” należały do najmniej sady sty czny ch. Tak więc cała trójka została za wielkim głazem; sipaj, niewzruszony, wzór żelaznej determinacji, mimo że wiedział, jak Afgańczy cy traktują schwy tany ch sikhijskich żołnierzy ; Lavelle, bez sprzeciwu oddający przy wództwo Cavanaghowi, który podziękował Bogu, że tuby lcy nie pomy śleli o wy stawieniu czujki, i szy bko ocenił sy tuację. Cóż, nie można by ło ominąć tego miejsca. Aby pójść dalej ścieżką, Cavanagh, Lavelle i sipaj musieliby stoczy ć z nimi walkę – albo musieli wrócić do oddziału i wy jaśnić powód swej
nieobecności, co najpewniej skończy łoby się rozstrzelaniem za dezercję. A więc walka. By ło ich pięciu, w wełniany ch czapeczkach lub turbanach na głowach i długich szatach. Nieopodal stały uwiązane konie załadowane zapasami, w ty m tuszą drugiej kozy. Afgańskie strzelby, zwane dżezail, by ły ustawione w kształt stożka obok ogniska. Cavanagh dobrze znał dżezail. Długie lufy dawały tej chałupniczo robionej broni znaczącą przewagę w zasięgu nad bry ty jskimi karabinami Brown Bess, w które by li wy posażeni ludzie Elphinstone’a. Afgańscy wojownicy bardzo skutecznie uży wali swoich dżezail przeciwko Bry ty jczy kom, strzelcy wy borowi wy strzeliwali zabójczy grad pocisków, gwoździ, a nawet kamy ków w stronę nękany ch atakami, wy cofujący ch się żołnierzy jakieś osiemset stóp niżej. Strzelby by ły misternie zdobione, jak to Afgańczy cy mieli w zwy czaju; jedna z nich by ła nawet przy strojona ludzkimi zębami. Na szczęście jednak, jak wspomniał z ulgą Cavanagh, dżezail by ł bronią ładowaną od przodu, i wy glądało na to, że te, które stały przed nimi, nie by ły nabite. Tak czy owak, Afgańczy cy sięgną po noże khy ber wiszące im u pasa. Doskonałą broń do walki na krótkim dy stansie. Cavanagh spojrzał na swoich dwóch towarzy szy. Wiedział, że sipaj jest niezły m strzelcem. Nie by ł pewny Lavelle’a, ale on sam ćwiczy ł w akademii mistrza fechtunku Domenica Angela Tremamondo i by ł biegły m szermierzem. (Tu Duch odczy tał notatkę, prawdopodobnie pozostawioną przez tego z archiwistów Bractwa, który zebrał dossier. Piszący dziwił się, jak zwy kły kapral mógł studiować w sły nnej Szkole Walki Angela w Carlisle House w londy ńskim Soho, gdzie pobierała lekcje fechtunku ary stokracja. Można by odwrócić py tanie: jak absolwent tej szczególnej akademii skończy ł jako marny kapral? Do notki dodał uwagę Ethan, by ło to jedno słowo. Duch znał je dobrze ze znienawidzony ch lekcji łaciny, na które nalegał Ethan, umieszczając je w programie nauczania. Brzmiało ono cave, czy li „uważaj”). Cavanagh wiedział, że to jego szansa, by zrobić wrażenie na Lavelle’u i dowieść, że nie jest ty lko zwy kły m dezerterem. Dzień wcześniej, kiedy Lavelle zapy tał go, skąd pomy sł, by mu się przy pochlebić, py tanie pozostało bez odpowiedzi. Tak naprawdę Cavanagh dobrze wiedział o pozy cji Lavelle’a w Zakonie i chciał to wy korzy stać. Cavanagh wy jął w milczeniu swoją szablę, dał własny służbowy pistolet sipajowi i pokazał Lavelle’owi, by ten przy gotował swój. Kiedy dwaj mężczy źni by li na miejscach, wskazał im, by zajęli się dwoma tuby lcami po lewej. Potem uniósł się z przy siadu, rozciągając ły dki. Ostatnie, czego potrzebował, to żeby nogi odmówiły mu posłuszeństwa, kiedy ruszy do akcji. Co też nastąpiło. Ufając, że Lavelle i sipaj będą dokładni, i licząc na element zaskoczenia oraz, co nie bez znaczenia, swoje własne umiejętności szermiercze, Cavanagh wy skoczy ł zza głazu i rzucił się do walki. Zobaczy ł, jak Afgańczy k po lewej obraca się i krzy czy w ty m samy m momencie, kiedy usły szał za plecami wy strzał z pistoletu. A potem zabrzmiał drugi strzał, ty m razem nie tak zabójczy, ale na ty le celny, by drugi człowiek upadł na ziemię, trzy mając się za brzuch. W czasie gdy kolejny Afgańczy k obracał się i sięgał po swój długi nóż khy ber wiszący u pasa, Cavanagh zaatakował szablą, dosięgnął przeciwnika pojedy nczy m cięciem w szy ję, które otworzy ło mu tętnicę, po czy m zwinnie odszedł w bok, by uniknąć fontanny krwi. Anglik wy brał swój pierwszy cios umy ślnie. Afgańscy wojownicy by li twardzi
i niewzruszeni, ale nawet ich musiało wy trącić z równowagi nagłe pojawienie się jasnej tętniczej krwi buchającej łukiem i rozpry skującej się w gasnący m świetle popołudnia. Dwaj pozostali stracili cały animusz; jeden ocierał ręką z twarzy krew towarzy sza, drugą sięgał jednocześnie po zakrzy wiony nóż. Wy ciągnął go zza pasa, ale to by ło wszy stko. Cavanagh obrócił swoją szablę w powietrzu, uderzając na odlew i podrzy nając pechowemu góralowi gardło. Czapeczka spadła mężczy źnie z głowy, a on sam zgiął się wpół na ziemi, zalewając się krwią i wy dając ostatnie bulgoczące rzężenie, ale Cavanaghowi zabrakło czasu, by unieść szablę i zablokować ostatniego przeciwnika. Zza jego pleców huknął strzał i poczuł podmuch powietrza, ale kula chy biła celu. Zby t późno dostrzegł wlatujący w jego pole widzenia nóż i chociaż nie pojawił się naty chmiastowy ból, poczuł gorącą krew spły wającą mu po twarzy. [Uwaga od autora dossier: Notabene Cavanagh nosi tę bliznę po dziś dzień.] Gdy by Afgańczy k wy korzy stał swoją przewagę, mógłby ujść z ży ciem, a może nawet zdoby ć angielski skalp. Ten jednak wy brał ucieczkę w stronę koni. Prawdopodobnie miał nadzieję uciec i ostrzec swoich przy jaciół; może wiedział o naładowany m pistolecie skry ty m w sakwie przy siodle. Nieszczęśliwie dla niego na widok biegnącego w ich kierunku przerażonego człowieka niewzruszone afgańskie wierzchowce stanęły dęba, zerwały postronki i rozbiegły się. „Niech to diabli”, zaklął Cavanagh, patrząc, jak konie, wraz z zapasami, nie mówiąc już o drugiej koźlej tuszy, dają drapaka po ośnieżonej ścieżce i znikają mu z oczu. W ty m czasie Afgańczy k gwałtownie się obrócił i z obnażony mi zębami zamachnął się nożem. Lecz Cavanagh zajął pozy cję szermierczą, kierując swoją szablę w dół, i z pewną saty sfakcją patrzy ł, jak tuby lec przewraca oczami tuż przed ty m, jak zatopił ostrze szabli w jego twarzy. Po walce zapadła cisza. Trafiony w brzuch Afgańczy k zwijał się i jęczał, aż Cavanagh skrócił jego męki, potem otarł swoją szablę o jego szatę, która by ła już tak poplamiona krwią, że stała się bezuży teczna. – Szy bko, bierzcie wszy stkie ubrania, jakie się da, zanim krew je całkiem zaplami – powiedział do Lavelle’a i sipaja, którzy wy łonili się zza głazu. Sipaj spisał się dobrze, co Cavanagh przewidy wał, i kapral mu pogratulował. Lavelle pogratulował Cavanaghowi. Nikt nie pogratulował Lavelle’owi. Trzej mężczy źni z wilczy m apety tem zjedli kozę, która pozostawiona bez opieki podczas poty czki, by ła nieco przy palona. Nie miało to jednak znaczenia dla wy głodniały ch Bry ty jczy ków. Jedli, aż napełnili sobie brzuchy przy paloną koźliną, a następnie przy wdziali szaty i turbany zabity ch, klecąc stroje, tak by nie by ło widać plam krwi. Następnie starannie ukry li trupy i ruszy li w drogę. Jechali przez cały dzień, wciąż wy przedzając wy cofujący się pochód o około milę w linii prostej. Pomimo odległości sły szeli ciągłe huki wy strzałów, a co jakiś czas nawet krzy ki bólu, które przy nosił im zimny wiatr. Cavanagh zaczął czuć się pewniej. Oddalali się od uczęszczany ch tras, znajdując nowy szlak powy żej skalistej przełęczy. A potem, piątego dnia po południu, natknęli się na spory obóz Afgańczy ków. I spotkała ich najtrudniejsza dotąd próba.
21
Kiedy Cavanagh zastanawiał się nad ty m później, doszedł do wniosku, że trafili na obozowisko nomadów należące do jednego z watażków Akbara. Wodzowie wy sy łali z takich baz strzelców, by zajmowali pozy cje na przełęczach nad kolumną marszową, gdzie ze swoich dżezail razili morderczy m deszczem ołowiu maszerujący ch w dole nieszczęśników. W ty m czasie konni zjeżdżali ukry ty mi ścieżkami do podnóży przełęczy, gdzie mogli dokony wać przerażający ch, zabójczy ch szarż na ty lne, gorzej chronione grupy, bezlitośnie ścinając służący ch, kobiety i dzieci, grabiąc resztki zapasów. To tutaj przy dała się znajomość paszto, jaką posiadał Cavanagh. W istocie uratowała im ona ży cie. Wjechali na wzgórze na koniach, który ch kopy ta ślizgały się i poty kały na zamarzniętej na kamień ścieżce, i wtedy zostali zatrzy mani przez stojącego na czatach Afgańczy ka. Dzięki Bogu, człowiek ten zerknął ty lko na ich strój i wziął ich za miejscowy ch. Kiedy zawołał na powitanie, uratował ich refleks i inteligencja Cavanagha, bo zamiast okazać zaskoczenie i uciec, zachował spokój i odpowiedział w ten sam sposób. Na jego sy gnał trzej mężczy źni znieruchomieli. Jakieś dwieście jardów przed nimi wartownik podniósł się zza skał ze swoim dżezail przewieszony m przez plecy. Nie by ło dobrze widać jego twarzy ; przy tknął do ust zwinięte w trąbkę dłonie i znów zawołał w paszto: – Witajcie! My śli przelaty wały Cavanaghowi przez głowę; nie mogli podejść zby t blisko, bo zostaliby rozpoznani jako oszuści. Ale gdy by odwrócili się na pięcie i uciekli, Afgańczy cy ruszy liby w pościg, a ponieważ by li lepszy mi jeźdźcami, nie by łby to pościg długi. Siedzący obok Lavelle zamrugał nerwowo. – Co, u diabła, teraz zrobimy, człowieku? – Zamknij się – sy knął Cavanagh, nie zważając na oburzenie Lavelle’a. – My ślę. Cokolwiek się stanie, nie mów ani słowa, ty lko rób to co ja. Ty mczasem wartownik, ponownie osłaniając dłońmi usta, wołał gdzieś za siebie do niewidoczny ch towarzy szy. Ich twarze wy łoniły się właśnie zza wzgórza. Sześciu lub siedmiu. Chry ste, wpadli niemal prosto w środek obozu. Afgańczy cy stali teraz, patrząc na nich przez oddzielającą obie grupy przestrzeń – jeden czy dwóch osłaniało sobie dłońmi oczy przed gasnący m zimowy m słońcem – i wszy scy niewątpliwie zastanawiali się, dlaczego trzej goście zatrzy mali się, nie dochodząc do obozu. Umy sł Cavanagha pośpiesznie szukał odpowiedzi. Nie mogli uciekać. Nie mogli iść naprzód.
I każda próba dalszego odpowiadania na py tania z pewnością ujawniłaby jego słabą znajomość paszto. Jeden z mężczy zn zdjął z pleców strzelbę, ale zanim zrobił uży tek z broni, Cavanagh uprzedził to, co mogło nastąpić, i zawołał do niego: – Przy jacielu, wracamy z polowania na ty ch bry ty jskich tchórzy. Mamy ze sobą schwy tane sikhijskie ścierwo. Człowieka, który próbował przebrać się w nasz strój i zdezerterować. Z drugiej strony zabrzmiał śmiech Afgańczy ków. Nieznający paszto sipaj siedział, nie wiedząc, co go zaraz spotka. Lojalny, wierny. – Co mówisz, człowieku? – zapy tał Lavelle. – Cicho – uciął Cavanagh. Znów zawołał głośniej. – Macie. Zostawiamy wam nasz łup jako podarek dla waszy ch kobiet i pozwólcie, że was opuścimy. Z ty mi słowami wy ciągnął swój skradziony nóż khy ber i jedny m szy bkim ruchem udał, że rozcina więzy na rękach sipaja. Sipaj odwrócił się w siodle w stronę Cavanagha ze skonfundowaną miną. – Sir? Ale Cavanagh pochy lił się, chwy cił go za stopę i pociągnął ją w górę, wy rzucając go z siodła, i jednocześnie jedny m potężny m i bezlitosny m cięciem noża przeciął nieszczęśnikowi ścięgno Achillesa. Afgańczy cy kpili i śmiali się, idąc w ich stronę, a Cavanagh pomachał im na pożegnanie i razem z Lavelle’em obrócili konie. Ty mczasem sipaj próbował podnieść się z ziemi, ale jego przecięta pięta odmówiła posłuszeństwa, chlustając krwią, padł na ziemię, jęcząc i błagając. – Sir? Sir? Ale tamci zostawili go na pastwę losu i afgańskich kobiet. Czekało go obdzieranie ze skóry lub śmierć od ty siąca cięć. Pozostawili tam bezimiennego sipaja na nieopisanie okrutną śmierć, by sami mogli się uratować. – Chry ste, człowieku, zrobiłeś to z zimną krwią – powiedział później Lavelle, kiedy rozbili obóz wśród skał nad przełęczą. – Albo on, albo my – odparł Cavanagh. Tamtej nocy dobiegł ich huk wy strzałów i wy dawało się, że sły szą też w oddali wrzaski sipaja, gdy afgańskie kobiety zaczęły działać.
22
Duch kipiał z nienawiści do Cavanagha. Jakiś miesiąc później, kiedy starł się z ludźmi na cmentarzu, zrozumiał siłę woli przetrwania. To potrafił zrozumieć. Ale nie pojmował (i może dlatego nigdy nie nadawał się na kogoś ży jącego z przelewu krwi) zdolności do poświęcenia ży cia innego człowieka, wy dania go na śmierć zamiast siebie. I to człowieka, który zawsze okazy wał lojalność. Zastanawiał się, czy twarz tamtego sipaja prześladowała Cavanagha w snach. Czy on w ogóle coś czuł? Czy tał dalej. Cavanagh i Lavelle dotarli do Dżalalabadu dzień po history czny m przy by ciu Williama Bry dona. Ich ocalenie przeszło bez większego echa, choć pojawiły się plotki i podejrzenia. Mimo ich zapewnień i faktu, że z uporem trzy mali się szczegółowo przy gotowanej historii o ty m, jak odłączy li się od oddziału kawalerzy stów i zgubili drogę, w garnizonie w Dżalalabadzie szeptano, że obaj zdezerterowali. Co do Lavelle’a, nic nie sugerowało innego wy jaśnienia, ale kiedy siódmego kwietnia 1842 żołnierze garnizonu zaatakowali siły Akbara Khana, Cavanagh spisał się dobrze, dowodząc, że potrafi by ć nieustraszony w walce. Jego działania zauważono kilka lat po powrocie do Anglii, kiedy miał już pewną pozy cję w Zakonie Templariuszy. Niedługo później pułkownika Waltera Lavelle’a spotkał śmiertelny wy padek. Według dossier asasy ni sądzili, że to Cavanagh nie ty lko doradził, ale i wy konał egzekucję. Aż do tej chwili Duch zastanawiał się, jaka jest jego rola. Dlaczego czy tał o człowieku nazwiskiem Cavanagh? Potem wszy stko stało się jasne. Cavanagh pojawił się znów jako przedmiot zainteresowania asasy nów, kiedy zupełnie niespodziewanie otrzy mał stanowisko w kompanii budującej pierwszą podziemną linię kolejową na świecie. Został dy rektorem Kolei Metropolitalnej i by ł bezpośrednio zaangażowany w wy kopy. Firmowy „człowiek na stanowisku” jak się patrzy. Teraz Duch zaczął rozumieć. Kiedy przy by ł do Anglii, postąpił według instrukcji Ethana. Znalazł miejsce noclegu w tunelu i zdoby ł pracę przy budowie kolei, choć na nieco mniej eksponowany m stanowisku niż człowiek, którego obserwował. A zatem by ł tu, przy New Road, widział, jak pogłębia się szy b. Widział nadjeżdżające drewniane domy na kołach, a potem wagony załadowane stertami bali i desek, ludzi uzbrojony ch w kilofy i łopaty, maszerujący ch obok nich jak jakaś armia.
Kupił łopatę od pijanego człowieka w szy nku, wy ry ł na niej nazwisko Bharat Singh, a potem do nich dołączy ł. Pomógł w ogrodzeniu setek jardów jezdni, kiedy New Road została przekształcona z kawałka historii Londy nu w znaczącą część jego przy szłości. Przy by ły konie, cieśle i armia robotników kolejowy ch, rozległy się odgłosy pracujący ch kilofów, łopat, młotów i silników parowy ch, hałas, który miał niemal nigdy nie milknąć, czy to w dzień, czy w nocy. Wielkie drewniane konstrukcje rosły w równy ch odstępach wzdłuż drogi, wy ty czano miejsca dla szy bów, żelazne ły żki opadały na nawierzchnię drogi, która by ła ściągana, z trudem zdzierana i wy wożona, następnie zrzucana do ziejącej dziury w ziemi; brzmiało to jak burza z piorunami – kolejne dudnienie w oddali dołączało do tego zgiełku, który miał tu teraz panować. Duch by ł tam i widział wszy stkie trudności, na które natrafiała budowa linii. Na papierze by ła to prosta – no, względnie prosta – operacja: z Paddington do Euston Road i z doliny rzeki Fleet do City. Stały im jednak na drodze rury z gazem, magistrale wodne i kanały ściekowe, a pod Euston Road odkry li, że grunt to mieszanina piasku i żwiru, którą trzeba by ło osuszy ć, natomiast w Mount Pleasant zwy kła metoda odkry wkowa została zarzucona na rzecz kopania tunelu. W ty m czasie Duch patrzy ł, jak świat dookoła się zmienia. Widział zniszczenie zapuszczony ch ulic w dolinie Fleet. Zburzono ty siąc domów, a dwanaście ty sięcy ludzi, którzy tam mieszkali (co samo w sobie by ło szokującą liczbą) zostało przesiedlony ch do inny ch dzielnic nędzy. Część z nich przy szła wtedy do tunelu pod Tamizą. By ć może niektórzy skorzy stali z łagodnej ochrony, jaką zapewniał w ty m miejscu Duch. Zdawał sobie sprawę, że by ło to pewnego rodzaju błędne koło. Jego bose stopy by ły czasem przedmiotem uwag na placu budowy, oczy wiście wy różniał go też kolor skóry, ale poza ty m nie robił nigdy nic, by odstawać od inny ch. Nigdy nie skakał tak daleko, jak potrafił. Nigdy nie nosił ciężarów tak duży ch, jak naprawdę mógł. Kiedy ktoś opowiadał dowcip, śmiał się, niezby t głośno i nie wy różniając się. Tak właśnie pozostawał w ukry ciu, upewniając się, że jego przy kry wka jest zawsze szczelna. Tak żeby w przy szłości, kiedy zostanie wezwany do wniknięcia do organizacji, mogła oprzeć się nawet bardzo dogłębnej wery fikacji. Musi by ć Bharatem, biedny m jak my sz kościelna, ale sumienny m indy jskim robotnikiem, godny m pogardy, a więc poza podejrzeniem. Musi kry ć się w ten sposób przez cały czas. Jego kamuflaż by ł niezbędny do przeży cia. Kiedy jego wzrok po raz pierwszy padł na Cavanagha, wy ciągał wiadro z wy lotu wy kopu, aby zrzucić jego zawartość do wozu. Po drodze zobaczy ł otwierające się drzwi ruchomego biura na kołach, w który ch pojawiła się znajoma twarz. Nie Cavanagha, lecz Marchanta, który zajmował się harmonogramem zmian, odznaczał nazwiska i przekazy wał karty pracy pracownikom biurowy m zajmujący m się wy nagrodzeniami. Pojawiali się oni tu co piątek, rozstawiali stolik i wy płacali monety ze zbolały m wy razem twarzy, jakby by ły to ich własne pieniądze. O tak, Duch znał Marchanta. Kawał gnidy z przy milny m nosowy m głosem. A potem wy szedł sam Cavanagh. Dokładnie tak, jak przekazano Duchowi, Cavanagh miał poziomą bliznę pod prawy m okiem o długości prawie dwóch cali. Same oczy by ły zimne. Podbródek sterczał szty wno. Za każdy m razem gdy Duch miał okazję zobaczy ć Cavanagha, nie dało się odgadnąć, co my śli.
– Chcę wiedzieć, co knują – powiedział Ethan. Spotkali się na terenie szpitala Foundling, tak jak to ustalili w Indiach. Ethan zaprowadził Ducha do altany w ogrodach szpitala, gdzie roślinność osłaniała ich przed wzrokiem postronny ch. Mistrz obejrzał dobrze by łego ucznia, oceniając łachmany chłopca i jego zachowanie. – Bardzo dobrze – stwierdził Ethan, kiedy skończy ł inspekcję. – Bardzo dobrze. Pasujesz do swojej roli, to pewne. – Mam pracę na budowie – powiedział Duch. – Tak, jak mi poleciłeś. Ethan uśmiechnął się. – Wiem. Mam cię na oku. – Czy to dobry pomy sł? – Dlaczego nie? W odpowiedzi Duch wzruszy ł ramionami i rozłoży ł ręce. – Należy unikać wszy stkiego, co zwiększa szansę mojej dekonspiracji. – Cóż, widzę, że dobrze cię wy szkoliłem – Ethan uśmiechnął się. – Powinieneś potwierdzać swoje słowa czy nem. – Wy bacz, ale nie będę przy jmował rad od takich szczeniaków jak twoja szanowna osoba. – Ethan udawał, że to drobne przy jacielskie przekomarzanki, ale jego oczy by ły zimne jak stal. – Wiesz – powiedział Duch – nie powinieneś siedzieć z podbródkiem oparty m na swojej silniejszej dłoni. – Ach tak? – Ethan uniósł brwi, zaskoczony. – Uczeń zamienił się w nauczy ciela, tak? Masz dla mnie jeszcze jakąś lekcję, jak by ć asasy nem? – Ry zy kujesz wy padek z ukry ty m ostrzem. – Zwodzę potencjalny ch przeciwników. – Nie ma tu przeciwników. – Ktoś tu jest nieostrożny. – Nie powiedziałem, że jesteś nieostrożny, mistrzu. Ty lko że zdarzają się pomy łki. Najlepszy m z nas. Nie chciał, żeby to ostatnie zdanie zabrzmiało tak znacząco, i przez sekundę miał nadzieję, że Ethan nie zwróci na to uwagi, ale oczy wiście jeśli Ethan tracił koncentrację, nadrabiał to z nawiązką intuicją i wnikliwością. – Uważasz, że jestem nieostrożny ? – Nie powiedziałem tego. – Nie musiałeś. Duch odwrócił wzrok. Nie mógł się doczekać tego spotkania. Jakaś część jego pragnęła pochwały z ust mistrza. Gdzieś po drodze – nie by ł nawet pewien, kiedy to się stało – rozmowa przy jęła zły obrót. Kiedy znów się odwrócił, by spojrzeć na swojego starego przy jaciela i nauczy ciela, zobaczy ł, że Ethan przy gląda mu się zimny m, złowrogim wzrokiem, ale i tak postanowił poprosić go o przy sługę. – Mogę przy mierzy ć twoje ukry te ostrze, mistrzu? – zapy tał. Ethan złagodniał. – A dlaczego miałby ś to robić? Chcesz sprawdzić, czy o nie dbam? – Chciałby m znów je poczuć, przy pomnieć sobie, kim jestem.
– Przy pomnieć sobie, że jesteś asasy nem? Czy przy pomnieć sobie o domu? Duch uśmiechnął się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Może jedno i drugie. Ethan zmarszczy ł brwi. – Cóż, wolałby m tego nie robić. Jest doskonale dopasowane do mnie. Chłopak skinął głową ze zrozumieniem, ale i ze smutkiem. – No, wy jmij wreszcie ten kij z dupy ! – wy buchł Ethan. – Oczy wiście, że możesz przy mierzy ć. I podwinął rękaw płaszcza, by sięgnąć do sprzączek… Jakiś czas później, kiedy załagodzili już niewy powiedzianą kontrowersję, mężczy źni siedzieli w milczeniu. Duch widział ze swojego miejsca w zaroślach światła szpitala Foundling i pomy ślał, jak spokojnie wy glądał i jak trudno by ło uwierzy ć, że zaledwie kilkaset jardów dalej by ł zamęt budowy Linii Metropolitalnej. Nowa kolej podziemna by ła jak wy gięte ramię i siedzieli teraz gdzieś w pobliżu łokcia: Gray s Inn Road, New Road – w oku cy klonu. Siedzący obok niego Ethan kończy ł zakładanie i dopasowy wanie swojego ostrza. To znajome kliknięcie, które by ło sły chać przy wy suwaniu. Ethan miał rację – kiedy Duch je przy mierzy ł, nie zatęsknił za ży ciem asasy na. Zatęsknił za domem. Starszy asasy n poruszy ł dłonią, by sprawdzić, czy nie nastąpi niepożądane zwolnienie ostrza. Klepnął się rękami po udach, zadowolony, że wszy stko by ło w porządku. – Ciekaw jestem, czy to jest ten moment, kiedy wy jawisz mi cel mojej misji – powiedział Duch. – Na pewno odgadłeś, że doty czy naszego przy jaciela Cavanagha? Duch pokiwał głową. – Dossier na jego temat by ło ciekawą lekturą. – Jego stanowisko w Kolejach Metropolitalny ch to przy kład tego, jak dużą władzę templariusze obecnie dzierżą w Londy nie. Ich dominacja jest niewątpliwa. Mają tę przewagę, że wiedzą, jak jesteśmy słabi, choć raczej wątpię, by zdawali sobie sprawę, jak bardzo. „My ” oznacza w ty m kontekście mnie i innego członka Bractwa mieszkającego niedaleko stąd. A teraz również ciebie. – To wszy scy ? – To wszy scy, mój drogi chłopcze. Wszy stko, co możemy robić, by zagrozić ich supremacji, to strzelać na chy bił trafił w nadziei, że zaszkodzimy niektóry m uboczny m aspektom ich działalności. Cóż, możemy robić tak lub możemy zrobić coś innego. Coś innego to znaczy możemy spróbować się dowiedzieć, jaki jest ich plan. – I to jest to? – Tak. Templariusze interesują się, jak sądzimy, ty m kawałkiem ziemi w północno-zachodnim Londy nie. My ślimy, że chcą coś wy kopać. Może jakiś artefakt. – Artefakt? Jak diament Koh-i-Noor? – By ć może to coś w ty m rodzaju. Kto wie? Coś związanego z Pierwszą Cy wilizacją, z Ty mi, Którzy By li Przed Nami. Rzecz w ty m, że tego nie wiemy ani nie mamy środków, by zbadać sprawę dokładniej.
Ma to oczy wiście zaletę. Nie podejmujemy jawny ch działań, więc templariusze nie powinni się spodziewać, że mamy jakieś podejrzenia wobec nich. W rezultacie mogą się stać nieostrożni. Mimo to jesteśmy w złej sy tuacji. Prawda jest taka, że poza garstką nazwisk nie mamy pojęcia, jak głęboko Zakon opanował londy ńską socjetę. Duch skinął głową, jakby zadowalała go ta odpowiedź, lecz miał wątpliwości. Ty mczasem Ethan rozpiął płaszcz i wy ciągnął teczkę z brązowej skóry. Otworzy ł ją i wy ciągnął dossier, oprawione w barwy asasy nów, podobnie jak papiery na temat Cavanagha, i wręczy ł je Duchowi, patrząc bez słowa, jak młodszy mężczy zna zaczy na przeglądać kartki z informacjami o akty wny ch londy ńskich templariuszach. Na czele grupy stał oczy wiście Crawford Starrick, Wielki Mistrz Templariuszy. Właściciel Starrick Industries, Starrick Telegraph Company i Millner Company, został kiedy ś nazwany „wielkim baronem kolejowy m” przez samego Charlesa Dickensa. Dalej Benjamin Raffles, szy cha templariuszy i „szef bezpieczeństwa” Starricka, oraz kolejna szy cha, Hattie Cadwallader, kustoszka National Gallery, która opiekowała się obszerną kolekcją dzieł sztuki Starricka. Jeszcze jedna szy cha: Chester Swinebourne, który jak się wy dawało, przeniknął do policji. Dalej by ł Philip „Plutus” Twopenny, szef Banku Anglii; i Francis Osbourne, jeden z jego dy rektorów. Numerem dwa by ła Lucy Thorne. Specjalizowała się w okulty zmie. Duch widział ją kiedy ś na budowie. Starricka też. Potem by ł Rupert Ferris z firmy Ferris Ironworks. Jego też widy wano na placu budowy. Podobnie jak Maxwella Rotha. Nie by ł to templariusz, ale pomógł im w organizowaniu londy ńskich gangów. Doktor John Elliotson. Ethan znał go osobiście. By ł twórcą Kojącego Sy ropu Starricka. Potem by ła Pearl Attaway, właścicielka Attaway Transport i kuzy nka Starricka. Herszt gangu nazwiskiem Rexford Waugh. Plugawy fotograf Robert Waugh (oczy wiście teraz Duch wszy stko już o nim wiedział). Kolejni: Sir David Brewster, Johnnie Boiler, Malcolm Millner, Edward Hodson Bay ley, James Thomas Brudenell, znany również jako „Lord Cardigan”, żołnierz – porucznik Pearce, uczony o nazwisku Rey nolds… Lista zdawała się nie mieć końca. – To dość obszerne dossier – powiedział wreszcie Duch. Ethan uśmiechnął się z żalem. – Istotnie. A to są ty lko ci, o który ch wiemy. A przeciwko nim? Ty lko nas trzech. Ale mamy ciebie, mój drogi chłopcze. Pewnego dnia sam będziesz werbował szpiegów. Jeden z nich może się kry ć wśród tej menażerii.
23
Wieczorem tego dnia, kiedy znaleziono ciało, Duch ruty nowo zerknął na cmentarz po drodze z budowy do domu, jego oczy jak zwy kle wy szukały nagrobek, którego ułożeniem Ethan się z nim porozumiewał. Nagrobek z reguły by ł… O, wcale nie by ł. Nie dzisiaj. By ł przechy lony w prawo. Niebezpieczeństwo. Co dla Ducha stanowiło ważną informację. Nie chodziło o to, że śledzili go ludzie Cavanagha. To już wiedział. Ale Ethan gdzieś tu by ł, wciąż miał go na oku. Wróćmy do pilniejszy ch spraw. Istotnie jacy ś ludzie go śledzili. Jeden z nich opuścił teren budowy kilka minut przed nim. Kiedy zadzwonił dzwon kończący zmianę, Duch zobaczy ł, jak Marchant dy skretnie kiwa głową do jednego z trzech najemników, który ch zawsze można by ło znaleźć w okolicy biura albo na budowie. Nazy wali się Hardy, Smith i Drugi Hardy – upodobanie Cavanagha do uży wania wy łącznie swojego nazwiska przeniosło się na jego ludzi lub zostało im narzucone – i podawali się za ochronę przy wy płacaniu wy nagrodzeń. Inni robotnicy nazy wali ich „kompanią karną”, szczególny m jej rodzajem, który specjalizował się w biciu na kwaśne jabłko, jeśli ktoś nasy pał im wy starczająco dużo srebrników. Ale chociaż Duch nie wątpił, że by li kimś w rodzaju kompanii karnej, wiedział też, kim są naprawdę: zbirami templariuszy. I to profesjonalny mi. Potężni mężczy źni, sprawni i czujni; nie marnowali czasu na opowiadanie dowcipów czy gwizdanie na kręcące się przy ogrodzeniu prosty tutki, które natrętnie zachwalały swoje wdzięki. By li skupieni na pracy. Ale nie by li aż tak dobrzy, by uszło to czujnej uwadze Ducha; nie by li dość dobrzy, by się przed nim ukry ć. Człowieka, który wy szedł na znak Marchanta – Drugiego Hardy ’ego – dało się potem zauważy ć, gdy opierał się o taczkę z wy studiowaną miną pokazującą znudzenie, tak jakby nie przeczesy wał właśnie wzrokiem tłumu wy chodzący ch na ulicę robotników w poszukiwaniu swojej ofiary. Kiedy Drugi Hardy zauważy ł Ducha, odepchnął się od taczki i ruszy ł krokiem, który można by nazwać spacerowy m, jakby wcale nie zamierzał wciąż utrzy my wać się w odpowiedniej odległości przed Duchem. Jednocześnie ktoś inny miał iść za nim. Pewnie Smith i Hardy. „I dobrze”, pomy ślał Duch, bo chciał, żeby tu właśnie by li. „Mam nadzieję, że lubicie porządne długie spacery, przy jaciele”, powiedział w duchu, a potem resztę drogi to przy śpieszał, to zwalniał, stawiając sobie za punkt honoru, by jak najbardziej utrudnić ży cie śledzący m go ludziom, nie wy jawiając im jednocześnie, że o nich wie.
Aż w końcu dotarł do tunelu. Oczy wiście tłumy pozostały już dawno za nim. Gdy Duch podchodził do zejścia na dół, Drugi Hardy by ł przed nim już niemal samotną postacią. Mężczy zna zatrzy mał się w pewnej odległości, udając, że musi zawiązać sznurowadło, podczas gdy Duch zszedł po schodach do rotundy. Spędził cały dzień pod ziemią, teraz spędzi tu też i noc. Po zejściu na sam dół Duch stał między zaniedbany mi posągami o znękany ch ry sach – niegdy ś tak eleganckimi i luksusowy mi, teraz gnijący mi – i spojrzał w górę, udając, że podziwia widoki. Jak mógł się spodziewać, wy czuł, że postacie na schodach ponad nim wchodzą w cień. Uśmiechnął się. Dobrze. Tak by ło dobrze. Chciał, żeby wiedzieli, gdzie mieszka. – W najbliższy ch dniach mogą tu przy jść pewni ludzie – powiedział potem do Maggie. Wcześniej sprawdził, co u Charliego, i dał mu chleb, a także odwiedził Jake’a i z zadowoleniem zauważy ł, że noga starego recy dy wisty się zrasta. Po wy konaniu ty ch dwóch zadań wszedł dalej, głębiej w grobową ciemność tunelu, mijając nisze pełne zakutany ch w łachmany ciał. Niektórzy spali, inni gapili się na niego szeroko otwarty mi biały mi oczami z wnętrza swoich niegościnny ch kry jówek, patrząc w milczeniu, jak idzie, a jeszcze inni pozdrawiali go gestem ręki: „Cześć, Bharat”, „Witaj, chłopcze”, czy też zwy kły m mrugnięciem na powitanie. Niektóry ch znał z imienia, inny ch po zajęciu: Olly by ł na przy kład „poszukiwaczem skarbów”, czy li zbierał psie łajno, które sprzedawał na targu Bermondsey, miał jednak tendencję do brania pracy do domu. Duch, przechodząc obok Olly ’ego, zatkał nos, ale i tak podniósł na chwilę rękę, by go powitać. Wielu z ty ch ludzi miało świeczki i by ł wdzięczny za to światło; wielu nie miało niczego i leżało, trzęsąc się z zimna w ciemności, sam na sam ze swoim bólem, ze łzami w oczach, wy czekując chłodnego świtu i początku kolejnego dnia niszczącej duszę walki o przeży cie w Londy nie – najnowocześniejszy m mieście świata. Lśniący m klejnocie wspaniałego imperium Jej Wy sokości. A potem dotarł do Maggie, która doglądała małego ogniska. Zajmowało jej to większą część każdego wieczora; nalewała zupę do miski każdego mieszkańca tunelu, który o to poprosił. Wszy scy odbierali swoje jedzenie, które zwali „żarłem”, z mieszaniną wdzięczności i oddania, i odchodzili, dziękując Maggie i wy chwalając ją pod niebiosa; ale przede wszy stkim wszy scy spoglądali z przestrachem za nią, tam, gdzie światło przegry wało z ciemnością i gdzie dosłownie oraz metafory czne królował mrok, i dziękowali Bogu za młodego Hindusa, którego niektórzy znali jako Bharata, inni zaś jako chłopaka Maggie, który zaprowadził porządek w tunelu, dzięki czemu mogli w nocy spać spokojnie w swoich niszach. I tak właśnie siedzieli obok siebie, Maggie i Duch, oparci plecami o wilgotną ścianę tunelu i z dogasający m ogniem u stóp. Maggie miała kolana podciągnięte pod brodę i obejmowała się, by się ogrzać. Jej długie siwe włosy – „moje włosy czarownicy ”, jak o nich mówiła – kładły się na brudnej tkaninie jej szarej spódnicy i chociaż jej buty nie miały sznurowadeł, mówiła, że tak właśnie woli. Nie cierpiała by ć „związana”, tak zawsze powtarzała. Pewnego dnia, dawno temu – „zanim jeszcze by łeś przecinkiem u twojego tatusia w worku” – zobaczy ła na obrazku jakieś orientalne damy ze związany mi stopami i odtąd już nigdy nie nosiła sznurowadeł. Tak, Maggie miała ży we współczucie dla bliźnich. Teraz na jej twarzy malowały się obawa i troska. – Ale dlaczego – zapy tała – będą po ciebie przy chodzić ludzie?
– Będą o mnie py tać – powiedział jej Duch – i mogą te py tania zadawać tobie. Wy dała z siebie oburzone pry chnięcie. – Ja my ślę, do cholery. Tak właśnie powinni zrobić. Maggie lubiła pomagać ludziom, ale lubiła też, kiedy ludzie o ty m wiedzieli. Chciała, żeby jej starania spoty kały się z uznaniem. – Na pewno tak będzie – powiedział Duch z uśmiechem. – I chcę cię prosić, żeby ś uważała na to, co mówisz. Spojrzała na niego przenikliwie. – Co masz na my śli? – Mam na my śli to, że inni mieszkający w tunelu powiedzą, że bronię cię przed złodziejami i włóczęgami, którzy mieszkają dalej, i to jest w porządku; odmalują mój portret jako człowieka, który nie stroni od przemocy, i nie przeszkadza mi to. Ale nie chcę, żeby ci ludzie otrzy mali zby t dokładny opis moich umiejętności w walce. Ściszy ła głos. – Nie zapominaj, że widziałam cię w akcji. Nie ma przesady w ty m, że potrafisz walczy ć. – O to mi właśnie chodzi, Maggie. To jest dokładnie to, czego masz nie mówić. Mogę by ć człowiekiem walki, ale niekoniecznie nadzwy czajny ch umiejętności, czy wy rażam się jasno? – Zaczy nam rozumieć. – Pewnie będą cię py tać o to, jak się poznaliśmy, ale… Powiedz im, co chcesz. Powiedz im, że znalazłaś mnie pijanego w ry nsztoku, ty lko nie mów im o ty m, co się stało na cmentarzu. Wzięła go za rękę. Jej ogorzała dłoń by ła niemal tak ciemna jak jego własna. – Nie masz aby kłopotów, Bharat? – Jestem wzruszony, że się o mnie martwisz. Zachichotała. – Jak mówiłam, widziałam cię w akcji. To inni powinni się martwić, ale… Opuścił głowę. – Ale? – Ale widziałam też, że się zawahałeś, kiedy przy łapałeś tego elegancika na gorący m uczy nku, i widziałam, jak wola walki z ciebie wy cieka, zupełnie jakby ktoś wy ciągnął korek. Widziałam kogoś, kto jest bardzo dobry w zabijaniu, ale nie ma do tego serca. Poznałam wielu paskudny ch drani, którzy z chęcią wy biliby człowiekowi zęby ty lko dlatego, że wy pili za dużo piwa i mieli ochotę poruszać rękami. Paskudny ch drani, co to uwielbiali robić krzy wdę, ale ty lko ty m słabszy m i wrażliwszy m od siebie. Bóg jeden wie, dwaj tacy by li moimi mężami. A do tego widziałam ludzi, którzy umieli się bić, i radzili sobie, kiedy wy buchała bijaty ka, i robili to, co trzeba by ło, i może czuli z tego powodu ponurą dumę, a może nie. Ale nigdy nie widziałam człowieka, który walczy łby tak dobrze jak ty, ale miał do tego tak mało zacięcia. Duch patrzy ł, jak Maggie potrząsa głową z niedowierzaniem, zamiatając siwy mi włosami po spódnicy. – Możesz mi wierzy ć, młody człowieku, że strasznie dużo o ty m my ślałam. My ślałam, że może jesteś dezerterem z wojska, ale nie z tchórzostwa, o nie, nigdy nie widziałam tak odważnego człowieka, ale dlatego, że jesteś jedny m z ty ch, jak im tam? Pacyfistów. Cóż, prawda jest taka, że tego nie wiem, i z tego, co mówisz, pewnie lepiej, żeby m nie wiedziała, ale wiem jedno, że masz wielkie serce, a na ty m świecie nie ma miejsca dla ludzi z takim sercem. Ten świat zjada ludzi
z takim sercem. Zjada i wy pluwa. Py tasz, czy się martwię? Tak, mój chłopcze, martwię się. Py tasz, dlaczego? Oto dlaczego.
24
Czekając wraz z inny mi na rozpoczęcie zmiany, Duch zastanawiał się, czy templariusze znaleźli to, czego szukali: artefakt pozostawiony przez poprzednią cy wilizację, zakopany wehikuł czasu, który czeka na odkry cie. Jaką wspaniałą mocą może by ć obdarzony ? Wrócił my ślami do Amritsaru, jak często robił – wspomnienia to wszy stko, co teraz miał, i odświeżał je co jakiś czas ze czcią, z jaką żarliwy wy znawca odwiedza świąty nię – i pomy ślał o diamencie Koh-i-Noor i zapierający m dech pokazie świateł, którego by ł źródłem, tworząc przejście do inny ch światów, większej wiedzy, głębszego zrozumienia – mapę dla ludzkości z zaznaczoną drogą do lepszego świata. Ale co, jeśli wpadnie w niepowołane ręce? Bał się nawet pomy śleć. Przed oczami pojawiły mu się obrazy zniewolenia. Zobaczy ł wszy stkich ludzi przy gięty ch do ziemi jak ci w tunelu, prakty cznie niewolników, na który ch pluto i który mi pogardzano, traktowany ch jak podludzi przez ich szczerzący ch zęby panów rządzący ch nimi ze swoich luksusowo urządzony ch gmachów. Ludzi, którzy brali sy mbole i zmieniali ich znaczenie, by nagiąć je do własnej ideologii. Zobaczy ł mękę i cierpienie. Zobaczy ł świat pozbawiony nadziei. Zadzwonił dzwon i nowa zmiana, nie pozdrawiając wy chodzący ch mężczy zn, starła się z nimi niczy m wroga armia, ale bez woli walki. Robotnicy wy minęli się w błocie, przy ciskając do piersi swoje cenne narzędzia. Potem Duch zszedł do wy kopu po kilku kolejny ch drabinach, przeszedł wzdłuż torów, aż dotarł do przodka, gdzie konty nuowano kopanie, wy bieranie i wy noszenie – które tak naprawdę nigdy nie ustawało – i wkrótce by ł brudny. Niebawem wszy scy by li brudni. Pod ziemią nie liczy ł się kolor skóry ; ważne by ło ty lko to, czy mogłeś pracować i jak szy bko. Czasami padały wesołe żarty lub pokrzepiające słowa sąsiada. Dzwony miały oznaczać upły w czasu, bijąc co godzinę. Ale Marchant chy ba nie nakazał ich uży wać, a może Duch ich nie sły szał, bo czas po prostu wlókł się bez podziału na odcinki. Kopać, kopać, kopać. Sły chać by ło nieustanne szuranie i dzwonienie łopat i kilofów oraz głosy gawędzący ch mężczy zn wzdłuż wy kopu, niektóre głośniejsze, te należały do wesołków, którzy poprawiali inny m humor. Większość robotników wolała pracę na dźwigach. Mieli tam więcej światła słonecznego. Regularne jak metronomu ruchy dźwigu służy ły im za zegar odmierzający czas, który na dnie wy kopu zdawał się stać w miejscu. Ale nie dla Ducha. Praca w dole by ła dla niego wy tchnieniem od wszy stkiego. Kopać, kopać, kopać jak maszy na. My śli wędrowały do domu,
gdzie znów by ł Jay adeepem. Poza ty m by ł przy zwy czajony do przeby wania pod ziemią.
25
– A niech mnie, jeśli to nie posterunkowy numer 72, Aubrey Shaw z Wy działu F w Covent Garden! – powiedział Abberline. – Zawitał aż tutaj, na Regent Street. Pulchny i dość ponuro wy glądający policjant o czerwonej twarzy z wąsami lśniący mi od piwa wy jrzał znad kufla i wbił nienawistny wzrok w Abberline’a. – A niech mnie – zakpił w odpowiedzi – jeśli to nie posterunkowy numer 58, Frederick Abberline z Wy działu D w Mary lebone, również poza terenem swojej jury sdy kcji, który może wziąć swoje insy nuacje i wsadzić je tam, gdzie słońce nie dochodzi. – Kto insy nuuje? – powiedział Abberline. – Mówię wprost, że migasz się od obowiązków, kolego, i przy łapałem cię na gorący m uczy nku. To prawda. Obaj posterunkowi by li z dala od swoich rewirów, jako że siedzieli właśnie w pubie Green Man przy Regent Street. Abberline pomy ślał, że może tu znaleźć Aubrey a, wiedząc, że nie ma go nigdzie w rejonie, a ma opinię stałego by walca takich lokali. Aubrey uwielbiał kry kieta, a Green Man by ł ulubiony m miejscem spotkań graczy i miłośników tego sportu. W witry nie umieszczono kije, paliki i inne kry kietowe utensy lia, które bez wątpienia by ły dla Aubrey a bardzo przy datne, ponieważ mógł delektować się swoim piwem, ale bez towarzy stwa publiczności gapiącej się przez szy bę na to, jak jakiś krawężnik zrobił przerwę, żeby sobie chlapnąć. – Poza ty m nie migam się. – Więc jak chcesz to nazwać? Migasz się, wagarujesz, wy cierasz stołek w Green Man, żeby wy chy lić parę kufli, to przecież to samo, nieprawdaż? Aubrey opuścił ramiona. – Nie migam się ani nie wagaruję. Raczej waruję. Nie, chwileczkę, wariuję. Ze złości. Ot co. – A dlaczegóż to wariujesz ze złości, co, Aubs? Abberline zajął miejsce przy barze obok niego. Barman w czy sty m fartuchu podszedł do niego, ale Abberline odesłał go ruchem ręki, bo Freddie Świeży nka nie pił na służbie. Siedzący obok Aubrey otworzy ł górną kieszeń bluzy od munduru i wy jął złożoną kartkę papieru, którą wręczy ł Abberline’owi. Na górze widniała ręcznie napisana niezdarna imitacja gazetowego nagłówka. „Czy widzieliście tego człowieka?”, głosił napis, pod spodem zaś znajdował się ry sunek węglem mężczy zny w płaszczu z nieprawdopodobnie długim nożem. – Mówię ci, chłopaki na komisariacie mają ze mnie kupę śmiechu – powiedział Aubrey z żalem.
– A to dlaczego? – Podwójne morderstwo w Old Nichol. Podejrzewam, że o ty m sły szałeś. Mam świadka, który widział… – Człowieka w długim płaszczu. Tak, sły szałem. Aubrey poderwał ręce ze złością. – Widzisz? O to mi właśnie chodzi. Cały cholerny Londy n wie wszy stko o dziwny m człowieku w płaszczu z bardzo długim nożem. Cały cholerny Londy n wie, że szukam człowieka w dziwaczny m płaszczu z długim nożem, ale żaden gałgan poza tą starą wiedźmą ze slumsu go nie widział. Ale wiesz… – Spojrzał z ukosa na Abberline’a. – Wszy scy też wiedzą o twoich zaginiony ch zwłokach, Freddie. Szczerze mówiąc, wy bacz mi, że tak pomy ślałem, ale odkąd usły szałem o niezwy kły m zniknięciu zwłok u Freddiego Abberline’a, pojawiła się iskra nadziei, że dadzą mi przez nie spokój. Abberline zaśmiał się ironicznie. – I co, nie udało się? – Nie udało. To dlatego tu jesteś, tak? Też warujesz? – Nie. I prawdę mówiąc, twój facet w płaszczu pojawił się w mojej sprawie z zaginiony mi zwłokami, wy obrażasz sobie? Szczere niedowierzanie we wzroku Aubrey a ustąpiło miejsca drwinie. – O tak, wiem, w co grasz. – Spojrzał Abberline’owi przez ramię, jakby się spodziewał, że zobaczy śmiejący ch się głośno żartownisiów wy nurzający ch się z ciemny ch głębi lokalu. – Kto cię do tego namówił? – Ależ przy mknij się, Aubs. Mówię ci, że wierzę w twojego człowieka w płaszczu. To już coś, nieprawdaż? – Cóż, jesteś pierwszy. Właściwie jedy ny. Jak powiedziałem, oprócz tej wiedźmy nikt inny nie widział człowieka w płaszczu. Spy tałem każdego handlarza na targu w Covent Garden. Wy py tałem chy ba połowę Old Nichol, a można raczej oczekiwać, że człowiek w płaszczu z niezwy kle długim nożem wy różniałby się w tłumie, nieprawdaż? Przy ciągałby wzrok. Ale nie! Nikt go nie widział. Nikt oprócz tego jednego świadka. Jakby pojawił się, ot tak, a potem zniknął. Abberline się zastanowił. Z jakiegoś powodu współgrało to z jego odczuciami co do nieznajomego w Belle Isle – tajemniczej postaci we mgle o równie tajemniczy ch moty wach. – Więc kim są twoje ofiary ? – zapy tał. – Jeden z nich to męt społeczny znany jako Boot. Drobny złodziejaszek. Pośrednik pracujący dla różny ch gangów z East Endu. – Z pewnością bójki na noże nie by ły mu obce. – Tak, ale nie ty m razem… Został zastrzelony. – Zastrzelony ? A co z drugą ofiarą? – Ech, tutaj robi się smutno, Freddie. To by ła mała dziewczy nka. Wy gląda na to, że wplątała się w to przy padkiem. – I ją też zastrzelono? Aubrey spojrzał na niego. – Freddie, większość ludzi zatrzy muje się na moment, by pomy śleć o tragedii małej dziewczy nki, którą trafiła kula. – Aha, więc została zastrzelona?
– Tak, została zastrzelona. – Dobrze, czy li świadek widział człowieka w długim płaszczu mającego coś, co wy glądało jak potwornie długi nóż? – I to z wąską klingą. Przy pominał raczej coś do szermierki. Jakby rapier. – Nie do krojenia. Do walki. Do dźgania. A jednak zarówno ten twój Boot, jak i mała dziewczy nka zostali zastrzeleni? – Zgadza się. – Czy li szukasz tajemniczej postaci w płaszczu, która zastrzeliła dwie osoby za pomocą noża? – O, mój brzuch. Zaraz pęknie mi ze śmiechu. Abberline westchnął. – Czy znaleziono w ogóle broń? – Nie. A teraz młodszy policjant my ślał o rewolwerze, który znalazł przy zwłokach. My ślał o ranie kłutej, którą znalazł na ciele. – Masz ty lko tego jednego świadka? – Inny widział ty lko jakiegoś uciekającego faceta. – Miał na sobie dziwaczny płaszcz? – Świadek czy ten, co uciekał? – Ten, co uciekał. – Nie. – Więc to on mógł strzelać? Aubrey spojrzał na niego z odrobiną wsty du. – Cóż, chy ba mógł. Jakoś o ty m nie pomy ślałem. Miałem na głowie nożownika w płaszczu, czy ż nie? Abberline wy rzucił ręce do góry. – Niech to licho, Aubs. Wy pij do końca i chodź. Wracamy do Old Nichol. Godzinę później biedny stary Aubrey Shaw by ł jeszcze bardziej przy bity. Jego pierwszego świadka, staruchy, która widziała człowieka w płaszczu, nie dało się nigdzie znaleźć. – Zniknęła, całkiem jak ten mity czny nożownik – lamentował Aubrey. Obaj policjanci wiedzieli, że takie jest koczownicze ży cie dzielnicy nędzy i kobieta pewnie po prostu spakowała się i gdzieś przeniosła. Dzięki Bogu za odrobinę łaski dla policji, bo udało im się odnaleźć drugiego świadka. Abberline pomy ślał, że gdy by nie to, mógłby mieć na sumieniu psy chicznie załamanego kolegę po fachu. – Tu jest – powiedział Aubrey bokiem ust, kiedy zbliży li się do numeru 32. Na schodkach przed pokry tą sadzą kamienicą czy nszową o płaskiej fasadzie siedziała przy gnębiona kobieta. Wpatry wała się w nich pozbawiony m emocji wzrokiem. Przy obnażonej piersi trzy mała dziecko. Aubrey kaszlnął i spojrzał pod nogi. Abberline desperacko starał się trzy mać, ale nie udało mu się i on też poczuł, że się czerwieni, znajdując coś wielce ciekawego na wiszący m nieopodal praniu. Obaj policjanci zrobili to, co powinien zrobić gentleman w takich okolicznościach. Zdjęli wy sokie policy jne kaski.
– Przepraszam panią najmocniej – powiedział Abberline. – Jak mniemam, rozmawiała pani z moim kolegą, tu obecny m posterunkowy m Aubrey em Shawem, na temat czegoś, co widziała pani w noc tego straszliwego podwójnego zabójstwa tu, w Old Nichol. Czy moje przy puszczenie jest słuszne? – A niech mnie wszy scy święci. – Kobieta uśmiechnęła się przez zęby podobne do stary ch nagrobków. – Ale pan ładnie mówi. Abberline nie by ł pewien, czy jego rozmówczy ni wy śmiewa go, czy naprawdę jest miła, ale jej twarz nieco się rozjaśniła, a oczy złagodniały, więc poszedł za ciosem. – Proszę pani, czy widziała pani tej nocy, kiedy doszło do zabójstwa, biegnącego tą ulicą człowieka? Sprawiała wrażenie, że się zastanawia, patrząc w dół na główkę dziecka. Poprawiła niemowlę przy sutku, potem znów przerzuciła wzrok na dwóch policjantów. – Tak, widziałam. – I on po prostu biegł, zgadza się? – Tak, biegł. – Może go pani opisać? Pociągnęła nosem wy niośle. – Jak mówiłam twojemu koledze, my ślę, że nie, nie mogę go opisać… chy ba że dostanę parę pensów. Abberline zmarszczy ł brwi i odwrócił się do Aubrey a. – Chcesz powiedzieć, że mogłeś zdoby ć ten opis za marne kilka pensów? – Cały czas chodziło o faceta w płaszczu, prawda? – Aubrey podniósł ręce w obronny m geście, czerwieniąc się jeszcze bardziej niż zwy kle. – Chodziło raczej o to, że jesteś ży ła. – Skąd miałem wiedzieć, że nagle tak się zainteresujesz jakimś facetem biegnący m ulicą? Zresztą dlaczego tak się ty m interesujesz, do cholery ? Pewnie po prostu zobaczy ł krew albo jeszcze lepiej faceta z nożem i pomy ślał, że lepiej będzie, jak się zmy je. Ty by ś tak nie zrobił? Abberline przestał go słuchać. Wchodził już po schodach, żeby włoży ć kobiecie kilka monet do ręki, szarmancko odwracając przy ty m wzrok od jej nagiej piersi. – Czy teraz może mi pani powiedzieć, jak wy glądał? Spojrzała na swoją dłoń, jakby zastanawiając się, czy się targować, ale się rozmy śliła. – To by ł gość w garniturze, z duży mi puszy sty mi wąsami, co to książę Albert je nosił, zanim wziął i umarł, Boże świeć nad jego duszą. I miał duże gęste bokobrody, o tutaj, trochę jak u pana. – A proszę mi powiedzieć, czy miał coś w ręku. Wy glądała, jakby coś kręciła. Jakby się bała. Abberline nachy lił się do niej, wciąż ze skromnie odwrócony m wzrokiem, ale udało mu się powiedzieć jej do ucha: – Czy przy padkiem nie miał rewolweru? Jej oczy powiedziały „tak”. Abberline podziękował jej spojrzeniem i wy cofał się. Kiedy wy chodził z Aubrey em z dzielnicy slumsów, Abberline try skał energią. – Wiesz, co to znaczy, Aubs? To znaczy, że jest więcej niż prawdopodobne, że twój biegnący człowiek i moje zwłoki to ten sam facet. A twój człowiek w płaszczu to ten sam, który pojawił się w Belle Isle. Przy jacielu, to może wy jaśnić całą sprawę.
– Dzięki Bogu – westchnął Aubrey. – Może uda mi się odzy skać reputację. Abberline również westchnął. – Jest jeszcze taka drobna sprawa jak prawda i sprawiedliwość, Aubrey. Nie zapominajmy o ty m, co? Starszy policjant w odpowiedzi rzucił mu spojrzenie mówiące: „Może i masz zapał, ale musisz się jeszcze mnóstwo nauczy ć”, i powiedział: – Prawda i sprawiedliwość nie przy wrócą do ży cia tej małej dziewczy nki, Freddie. Po powrocie na komisariat Abberline zmusił Aubrey a, żeby ten poprosił dy żurnego sierżanta o rejestr, i kiedy Aubrey poszedł, jak to ujął, „zaparzy ć dobrze zasłużoną herbatę”, Abberline usiadł przy pulpicie na wy sokim krześle i zaczął przeglądać ciężkie stronice w poszukiwaniu osób zgłoszony ch jako zaginione w noc, gdy … O. Jest. Jasny gwint. Ty lko jedna osoba w tej okolicy. Mężczy zna, którego żona zgłosiła zaginięcie wieczorem po rzeczonej nocy. Wy szedł do – oho, pięknie – do Old Nichol, mówiąc jej, że musi tam załatwić pewną sprawę i że niedługo wróci. Ty le że już się nie pokazał. Nazy wał się Robert Waugh. Mieszkał niedaleko stąd. – Aubs – powiedział Abberline, kiedy drugi policjant wrócił do recepcji z dwoma kubkami parującej herbaty. – Nie ma na to czasu, musimy złoży ć komuś wizy tę. Idziemy do domu Roberta Waugha.
26
– Bharat Singh! By ło późne popołudnie, kiedy padło jego nazwisko, odbijając się jak piłka wrzucona do szy bu przekazy wana od jednego do drugiego: „Bharat Singh… Bharat Singh… Bharat Singh…”. I chociaż miał wy kształcony odruch i reagował na przy brane imię, by ł jednak zby t pogrążony w my ślach, żeby odpowiedzieć, dopóki człowiek obok niego, nie przery wając pracy, nie szturchnął go końcówką kilofa: – Ej, Hindusie, wołają cię na górę. Wy szedł po drabinach i spotkał Marchanta, który czekał na niego z trzy osobową asy stą ochroniarzy. Poprowadzili Ducha po deskach, przechodząc na drugą stronę trzęsawiska do ruchomego biura na kołach. W środku znajdował się Cavanagh – dziś panowie Pearson i Fowler by li nieobecni – ty lko Cavanagh, siedzący za szerokim biurkiem z wy polerowanego dębu, na który m nie by ło nic prócz dokumentu, który Duch od razu rozpoznał. Popołudnie przechodziło w zmierzch i w przy ćmiony m świetle blizna Cavanagha zalśniła słabo, gdy podniósł list tak, by zobaczy ł go Duch. – Nazy wasz się Bharat Singh – powiedział bez emocji. – Pochodzisz z Bombaju i jesteś autorem tego listu? Dy rektor Kolei Metropolitalnej mówił tonem bardziej poufały m, niż Duch zwy kł sły szeć, gdy szczekliwie wy dawał polecenia Marchantowi i bry gadzistom w wy kopie. – Tak jest, sir – potwierdził Duch, kiwając głową. Marchant zajął miejsce tuż za swoim szefem z ty m samy m lizusowskim uśmiechem, który zawsze miał przy klejony do twarzy. Stał blisko, tak jakby chciał wy ciągnąć rękę i dotknąć Cavanagha, by przy jąć trochę jego wielkości. Ty mczasem trzej ochroniarze weszli za chłopakiem i ustawili się w półkolu. To było to. To by ła ta chwila, kiedy Cavanagh – jeśli ty lko ma jakieś podejrzenia – powinien działać. Duch rozważy ł możliwości. Wiedział już, który z ty ch mężczy zn jest najsilniejszy, a który najsłabszy. Marchant zajmował zaszczy tne pierwsze miejsce na tej ostatniej liście. Na szczy cie znajdował się jednak człowiek siedzący przy biurku, człowiek, o który m Duch wiedział z jego dossier, że by ł równie bezwzględny, jak szy bki w walce. – I powiadasz, że twój ojciec by ł sipajem w Dżalalabadzie w 1842 roku? – zapy tał Cavanagh, pozwalając, by list opadł na blat biurka. Duch skinął głową.
– Bardzo odważni ludzie z ty ch sipajów – ciągnął Cavanagh. – Znałem kiedy ś szczególnie odważnego. Duch spojrzał na niego, z trudem wierząc własny m uszom i my śląc o nieszczęsny m bezimienny m, martwy m zapewne sipaju, ale Cavanagh przeszedł już do następnego tematu. – I twój ojciec mnie znał? – Słyszał o panu, sir, chociaż jestem pewien, że chciałby mieć szansę pana poznać. Jestem przekonany, że zazdrościłby mi teraz. Cavanagh uniósł brew z lekkim zakłopotaniem. – Ach tak? A dlaczego konkretnie? – Bardzo pana chwalił, sir. Mówił o panu jako o bohaterze, o wielkim żołnierzu, który przetrwał marsz z Kabulu, i że powinienem zapamiętać pańskie nazwisko, bo z pewnością są panu pisane wielkie rzeczy. – Uważał, że „są mi pisane wielkie rzeczy ”? Dlatego że potrafię znieść zimno i umiem się posługiwać szablą? Wy jdź z biura i znajdziesz setkę ludzi, którzy walczy li równie zaciekle jak ja, służy li swojemu krajowi tak jak ja i robili, co mogli, żeby przetrwać, zupełnie jak ja. Żaden z nich nie osiągnął wielkości. Chy ba że uznasz za wielkie osiągnięcie fakt, że Marchant drze się na ciebie dzień i noc. Żaden z nich nie osiągnął mojego stanowiska. Co takiego sprawiło, że twój ojciec uznał, że to ja osiągnę sukces? – Ale miał rację, prawda, sir? Cavanagh przy znał mu słuszność ruchem podbródka, ale… – Py tanie pozostaje bez odpowiedzi. Duch przełknął ślinę. „Oto chwila prawdy ”. – Wspomniał o pewnej organizacji, sir – powiedział. – Organizacji, która zainteresowała się panem z powodu pana talentów. Bardzo potężnej organizacji, sir, i że posiadanie wsparcia tej organizacji z pewnością wy starcza, by osiągnąć awans. – Rozumiem. A czy ta organizacja jakoś się nazy wa? – Zakon Templariuszy, sir. Lizusowski uśmiech Marchanta pozostał na swoim miejscu, ale jego oczy zwęziły się na dźwięk słów „Zakon Templariuszy ”, które zabrzmiały w pokoju jak plusk kamienia wpadającego do nieruchomego stawu. Duch wy czuł napięcie u zbirów za jego plecami. Czy szy kowali się na coś, co może zrobić Duch? Czy Cavanagh? – Zgadza się. Twój ojciec miał rację. – Przelotny uśmiech przemknął przez jego beznamiętną twarz. Blizna się wy krzy wiła w gry masie. – Przy jemnie jest wiedzieć, że spoty kamy się w niższy ch klasach społeczny ch z takim uznaniem. Chwila trwała. Cavanagh oparł się na krześle, oceniając Ducha wzrokiem, jakby starał się rozszy frować sy gnały, który ch młodszy mężczy zna nie chciał wy słać. Cokolwiek uczy ni dy rektor, musi to by ć jego własna decy zja, wy nikająca z zaufania do własnego insty nktu. Nie liczy ło się teraz nic innego, ty lko zdoby cie zaufania Cavanagha. I wtedy człowiek za biurkiem, jak się zdawało, rozluźnił się, wskazując na list. – Drugi ciekawy aspekt twojego pisma to wiadomość doty cząca mojego pracownika, którego zamierzasz zdemaskować jako zdrajcę. Ciekaw jestem, czy ma to może coś wspólnego z moim pracownikiem Robertem Waughiem, którego znaleziono martwego na placu budowy dwa dni temu?
Duch skinął głową. – Powiedz, jak połączy łeś go ze mną? – Widziałem, jak wchodzi do pańskiego biura, sir. – Cavanagh, sły sząc te słowa, spojrzał znacząco na Marchanta. – A potem, kiedy zobaczy łem go w szy nku, wiedziałem, że to on. – I tak dowiedziałeś się, że oddaje się, jak to ująłeś, zdradzieckiej działalności? – Tak, sir, wtedy zacząłem to podejrzewać. – I dlaczego postanowiłeś mi o ty m donieść? Kolejna chwila prawdy dla Ducha. Kolejny punkt na jego konto albo gwóźdź do trumny, w zależności od tego, w co uwierzy Cavanagh. – Po ty m, co powiedział mi mój ojciec, nie mogłem uwierzy ć we własne szczęście, kiedy pana zobaczy łem. Kiedy poznałem pana nazwisko i ujrzałem bliznę, wiedząc, że to ta sama blizna, z którą wrócił pan z marszu przeznaczony ch na zagładę, uznałem, że los sprawił, że znalazłem się w pana otoczeniu, ale to ode mnie zależy, czy dostanę się bliżej. Templariusze dostrzegli kiedy ś w panu utalentowanego człowieka, który może by ć dla nich przy datny. Liczę teraz, że pan spojrzy na mnie tak samo. – W porządku, może to nawet godne pochwały, ale w tej chwili mam ty lko twoje słowo i martwe ciało i nie jestem do końca pewien, że którakolwiek z ty ch rzeczy jest mi do czegoś przy datna. – To ja zabiłem Roberta Waugha w nadziei, że da mi pan potem pracę. Cavanagh chrząknął. – Cóż, to by ło dość bezczelne z twojej strony, nieprawdaż? Bo wracając do tego, co już powiedziałem, mam ty lko twoje słowo, że by ł zdrajcą. – Sprzedawał wasz towar w szy nkach, wy korzy stując do brudnej roboty człowieka znanego jako Boot. Cavanagh wzruszy ł ramionami. – To brzmi prawdopodobnie, ale wciąż brakuje mi konkretny ch dowodów. – Zabiłem go w Old Nichol, sir. Zabrałem mu dowód. Fotografię, którą mam w domu. – W tunelu? Duch zrobił zaskoczoną minę. – Wie pan, gdzie mieszkam, sir? – O tak. Lubisz tunele, co? By liśmy tam i py taliśmy o ciebie, i jesteś kimś więcej niż zwy kły m mieszkańcem tunelu, nieprawdaż? Ze wszy stkich relacji wy nika, że jesteś dla nich kimś na kształt przy wódcy. – Umiem czy tać i pisać, sir. Nauczy łem się, pły nąc tu z Indii. Zdoby łem też trochę wiedzy medy cznej. Z tego powodu oraz dlatego, że czasem sprzeciwiałem się szumowinom, które też mieszkają w ty m tunelu, niektórzy mieszkańcy uważają mnie za swojego przy jaciela. Cavanagh uśmiechnął się z zaciśnięty mi ustami. – Tak czy owak, jawisz się jako bardzo przedsiębiorczy człowiek. Duch ocenił, że to właściwy moment, i pozwolił, by do jego głosu wkradła się odrobina gorliwości. – Człowiek, który może się panu przy dać, sir. Nie polecam panu swoich usług pochopnie, sir. Mam nadzieję, że dostrzeże pan we mnie coś z siebie samego. – Cóż, to się jeszcze okaże. – Cavanagh znów podniósł podbródek, sugerując, że podjął
korzy stną dla Ducha decy zję. Odezwał się do jednego ze zbirów stojący ch za jego plecami: – Smith, idź do tunelu, znajdź tę fotografię, o której mówi. Aha, i bądź miły dla tej starszej pani, dobrze? Z tego, co rozumiem, nasz przy jaciel i ona są sobie bliscy. Spojrzał znacząco na Ducha, który stłumił niepokojącą my śl, i mówił dalej: – Ty mczasem ty, Bharacie Singhu, będziesz towarzy szy ł Marchantowi i panu Hardy ’emu w wizy cie u niedawno owdowiałej pani Waugh. Aha, panie Hardy, jako że jestem pewien, że nasz nowy współpracownik mówi prawdę, nie musisz się przejmować i by ć miły dla pani Waugh. Możesz by ć tak niemiły dla tej starej jędzy, jak ty lko zapragniesz. Hardy wy szczerzy ł się w uśmiechu, odsłaniając złoty ząb. Jego głos brzmiał jak zgrzy t łopat na przodku w tunelu: – Z przy jemnością, sir.
27
– Pewnie nie potrafisz powozić, co, chłopcze? – wy chry piał Hardy, kiedy cała trójka wy szła za bramę budowy, podążając w stronę, gdzie stał ich wóz. I Duch, który by ł doskonały m jeźdźcem, prowadził w ży ciu wiele powozów i potrafił docenić świetnie resorowaną, obitą piękną tapicerką karetę ty pu Clarence, postarał się, by wy glądać jak ciemny kmiotek, za którego wy raźnie brał go Hardy, i wzruszy ł ramionami z wy razem zagubienia na twarzy. – Dobrze – powiedział Hardy, patrząc na niego zimno. Podrapał się po szczeciniasty m zaroście, potem poprawił kapelusz. – Bo nikt nie powozi karetą pana Cavanagha oprócz mnie, pana Smitha albo Drugiego pana Hardy ’ego. Czy to jasne? – Nie mam z ty m problemu, sir – odparł Duch. – Mogę po prostu usiąść z panem Marchantem w środku, w cieple? Hardy posłał mu spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Nie kuś losu”, a chwilę później zajął się zakładaniem szalika, palta i rękawic, szy kując się na krótką jazdę do Bedford Square. Duch ty mczasem stał obok karety, czekając na Marchanta, a kiedy ten się pojawił, otworzy ł mu drzwi. Bez słowa podziękowania Marchant wszedł do środka, a następnie pedanty cznie okry ł się pledem, nie zostawiając ani kawałka dla Ducha, który usiadł naprzeciwko. Kiedy Marchant się usadowił, pociągnął za sznurek, a potem demonstracy jnie ignorował Ducha, wy glądając przez okno karety. Siedzący na koźle Hardy potrząsnął lejcami i powóz ruszy ł w stronę domu pani Waugh. Kiedy przy by li na miejsce, Duch obserwował z nieustający m zainteresowaniem, jak Hardy złazi z wy sokiego kozła karety, zdejmuje rękawice z jedny m palcem i zakłada zamiast nich skórzane, poruszając palcami z groźną i rzeczową miną, jednocześnie nie spuszczając z Ducha złowrogiego spojrzenia. „Uważaj, mam cię na oku”. Następnie Hardy sięgnął do schowka w powozie. Wy jął z niego kastet, który założy ł na dłoń w rękawiczce. Ze schowka wy łoniło się coś jeszcze: gruba drewniana pałka ze skórzaną pętelką, którą owinął wokół nadgarstka, zanim wsunął ją sobie w rękaw. Wreszcie gdzieś z głębi płaszcza wy jął nóż. Zakręcił nim w palcach, bły skając ostrzem, i przez cały ten czas nie spuszczał wzroku z Ducha. „Uważaj, mam cię na oku”. Teraz trzej mężczy źni przy jrzeli się budy nkowi po drugiej stronie ulicy. Okiennice by ły
zamknięte, gdzieś w głębi paliło się ty lko słabe światło. Poza ty m nie by ło widać śladów ży cia, oprócz… Duch to zobaczy ł: lekkie zakłócenie cienia na suficie widoczne przez okienko w drzwiach wejściowy ch. Pokazał pozostałej dwójce gestem, żeby tu zaczekali, przebiegł szy bko przez ulicę, wy obrażając sobie ty lko miny tamty ch, wściekły ch, że rozkazy wy daje im ten nowy. Chłopak. I to hinduski chłopak. Outsider. Wszedł chy łkiem po frontowy ch schodkach i kucnął, żeby podsłuchać przez drzwi. W środku usły szał oddalające się w kory tarzu głosy. Sprawdził drzwi frontowe, ale by ły zamknięte na klucz, więc znów podbiegł do karety. – Ktoś z nią jest – powiedział do Marchanta i Hardy ’ego. – Brzmi jak policjant. – Dawno już nie upolowałem żadnego niebieskiego ptaszka – powiedział Hardy ze złośliwy m uśmiechem. Złoto zabły sło złowrogo w ciemnościach. – Ktokolwiek tam jest, my ślę, że poszedł na ty ł – powiedział Duch. – Może do kuchni. Proponuję oszacować, ilu ich jest, zanim wpadniemy do środka. – Oszacować, tak? – zakpił Hardy. – A może zrobimy inaczej? A może zapukamy do drzwi i weźmiemy ich z zaskoczenia? Jego kastet bły snął, gdy wy konał szy bką bokserską kombinację ciosów, na wy padek gdy by by ły jakieś wątpliwości, co konkretnie miał na my śli. – Mogą mieć przewagę liczebną – ostrzegł Duch, zwracając się do Marchanta. – W końcu jest nas ty lko trzech. Wreszcie sekretarz został zmuszony do podjęcia decy zji. – Dobra. Hardy, schowaj to diabelstwo, zanim ktoś zobaczy. To przy zwoita dzielnica. Ty, Hindusie, idź na ty ł. Pan Hardy i ja będziemy tu czekać na twój sy gnał, że jest bezpiecznie i możemy działać. Jeśli tak będzie, my wejdziemy od frontu, a ty upewnij się, że nikt nie wy jdzie od kuchni. Stoi? Pozostali się zgodzili. Duch zademonstrował na próbę pohukiwanie sowy, które miało by ć sy gnałem, i ruszy ł. Znalazł przejście, które prowadziło na drugą stronę szeregowy ch domów, i przebiegł nim, aż napotkał furtkę prowadzącą na podwórko Waughów. Furtka musiała by ć zary glowana, ale Duch nawet tego nie sprawdzał. Szy bko zerknął w lewo i w prawo, chwy cił wy stęp w murze i zwinnie podciągnął się w górę. Przy kucnął tam na moment, by ł ciemną sy lwetką na tle nocnego nieba, cieszy ł się krótką chwilą dumy w ży ciu, które by ło jej pozbawione. Żałował, że nie miał swojego płaszcza i nie mógł poczuć wagi ukry tego ostrza na przedramieniu, ale to, co by ło, musiało na razie wy starczy ć. Chwilę później opuścił się bezszelestnie na drugą stronę, gdzie poczekał w cieniu krzewów, aż jego wzrok przy zwy czai się do mniej złowrogiej ciemności. Przed nim rozciągał się ogród – dobrze utrzy many, na sprzedaży „eroty czny ch fotografii” ewidentnie można by ło zarobić – zaś po jego lewej stronie znajdował się ty ł domu. Przedostał się tam, odgadując po blasku lamp, które okno należało do kuchni, i przy kucnął pod nim, kry jąc się w ciemności nocy. A potem – bardzo, bardzo ostrożnie – zajrzał do środka. W kuchni stali z kaskami w dłoniach dwaj policjanci. Jeden z nich by ł pulchny m jegomościem o czerwonej twarzy, którego nie znał, a drugim Abberline, posterunkowy, który by ł wtedy na budowie. Duch pamiętał, że policjant przy glądał się uważnie ranie Waugha w piersi. To
brzmiało jak paradoks, ale takie czy ste cięcie by ło ze strony Ethana nieostrożne. Abberline zaczął coś podejrzewać. I to pewnie dlatego stał teraz w kuchni Waughów. Razem z kolegą rozmawiali z kimś, kto wy glądał na podenerwowaną starą pannę w ty powy m stroju z czepkiem i fartuszkiem, która trzy mała wałek do ciasta, jakby kusiło ją, żeby komuś nim przy łoży ć. To musiała by ć pani Waugh. Duch nie mógł czy tać z ruchu jej ust, bo ich nie widział, ale mówiła tak głośno, że dobrze sły szał ją przez szy bę. – Zawsze twierdziłam, że za głęboko się w to pakuje. Zawsze wiedziałam, że igra z ogniem. Coś przy ciągnęło jego wzrok. W drzwiach kuchni, skry ta w ciemnościach, widoczna by ła postać, w której Duch rozpoznał Hardy ’ego. Duch nie miał pojęcia, jak dostał się do domu, ale powodu można się by ło domy ślić po groźny m bły sku jego noża. Dwaj posterunkowi by li odwróceni plecami do Hardy ’ego; nie mieliby szans. Kobieta by ła zby t zajęta gesty kulacją wałkiem do ciasta, żeby go zauważy ć. Żadne z nich nie miało szans. Duch miał sekundę na decy zję: uratować policjantów i narazić na niebezpieczeństwo swoją misję. Lub pozwolić im zginąć dla wy ższego celu.
28
Abberline i Aubrey współpracowali bez większy ch zadrażnień, ale nie można by ło powiedzieć, że za sobą szaleli. Po pierwsze Abberline miał raczej niskie mniemanie o Aubrey u jako policjancie, z kolei Aubrey uważał, że Abberline może nauczy ć się paru rzeczy o elementarny m ludzkim współczuciu. Aubrey wrócił do tej kwestii, kiedy obaj zmierzali do domu państwa Waugh przy Bedford Square. – Wiesz, Freddie, w tej pracy chodzi też o ludzi – powiedział swojemu towarzy szowi, gdy przeciskali się przez zgiełk i krzątaninę Tottenham Court Road. – Służba prawdzie i sprawiedliwości to piękna rzecz. Ale co z pracą dla ludzi? – Po to są właśnie reguły, Aubrey – przy pomniał mu Abberline. – Reguły są dla dobra wszy stkich. Ominęli ry walizujący ch „poszukiwaczy skarbów”, którzy mieli się właśnie pobić o szczególnie pokaźną kupę psiego łajna, ale uspokoili się, widząc zbliżający ch się policjantów, i udawali, że są stary mi kumplami. Aubrey spojrzał na nich z dezaprobatą. – Może i tak – powiedział Aubrey, kiedy już ich minęli i można by ło bezpiecznie wy puścić powietrze. – Jeśli się nie zacznie stawiać reguł na pierwszy m miejscu, a dobra wszy stkich na drugim, ty lko o to mi chodzi. Poza ty m nie zawsze wszy stko jest takie jednoznaczne, nieprawdaż? W końcu jeśli twoja teoria się potwierdzi, to ten twój człowiek z rewolwerem zastrzelił małą dziewczy nkę z zimną krwią. Czy jest jakaś sprawiedliwość w zatrzy maniu człowieka, który zabił jej mordercę? – Cóż, odkry jmy najpierw prawdę, dobrze? Potem będziemy py tać o sprawiedliwość. Dotarli do punktu przeznaczenia, zwodniczo ładnego domu z wy kuszami przy uroczy m placu pełny m inny ch zwodniczo ładny ch domów z wy kuszami. By ło stąd dość blisko do Tottenham Court Road, by niewątpliwie elegancko odziani mieszkańcy codziennie docierali do swoich biur, ale jednocześnie dość daleko, by dźwięki głównej ulicy brzmiały raczej jak daleki gwar niż niekończący się hałas, od którego można by by ło oszaleć, gdy by mieszkać tuż nad nim. Dwaj posterunkowi stali z kciukami za paskiem spodni, przy glądając się rzeczonemu budy nkowi. Okiennice w oknie wy kuszowy m by ły zamknięte. Jedy ny m znakiem ży cia by ło światło w okienku nad drzwiami frontowy mi. Wchodząc po schodkach, by zapukać, Abberline zastanawiał się, czy pani Waugh by ła teraz w środku, szlochając i usy chając z tęsknoty za swoim mężem…
– Gdzie jest ten drań? W jednej kwestii Abberline miał rację. Pani Waugh rzeczy wiście by ła w domu. Kiedy otworzy ła drzwi, jej pokry ta mąką twarz świadczy ła o ty m, że właśnie piekła. Ale szlochy i usy chanie z tęsknoty ? – Wejdźcie – rozkazała dwóm posterunkowy m stojący m na progu. Ze swoją rumianą cerą i biały m fartuszkiem z plamami nieznanego pochodzenia wy glądała jak dobrze odży wiona żona rzeźnika. – Gdzie on jest, u licha? – Nie wiemy … – zaczął Abberline, zaskoczony jej gwałtownością. Nie by ł to najlepszy początek i jak się można by ło spodziewać, pani Waugh – w każdy m razie założy li, że to by ła pani Waugh, chy ba że pani domu miała wy jątkowo wy buchową i bezczelną gosposię – ziry towała się jeszcze bardziej. – Jak to nie wiecie, gdzie jest? Więc po co tu przy chodzicie? Powinniście go teraz szukać. – Wy rzuciła ręce w górę w geście bezsilności, odwróciła się i poczłapała kory tarzem, mamrocząc coś do siebie i zostawiając mączne ślady stóp na posadzce. Abberline i Aubrey spojrzeli po sobie, młodszy policjant zmierzy ł starszego wzrokiem. – Całkiem w twoim ty pie – uśmiechnął się. – Daj już spokój – powiedział Aubrey. – Wchodzimy czy jak? Zamknęli za sobą drzwi, zasuwając ry giel, a potem podąży li za odgłosami kobiecej udręki do kuchni. Znaleźli ją tam z wałkiem, jak wy ładowy wała frustrację na duży m kopcu ciasta, grzmocąc w niego wściekle, niemal niewidoczna zza chmury mąki. Nieopodal wisiała fotografia pani Waugh z mężczy zną, którego ciało zgubił Abberline. By li we właściwy m miejscu. Abberline szturchnął Aubrey a między żebra i wskazał mu głową. – Proszę pani – zaczął od nowa, ty m razem siląc się na większe opanowanie. – Mężczy zna odpowiadający ry sopisowi pani męża by ł widziany w okolicy Old Nichol na miejscu… – Cóż, miał iść do Old Nichol tamtej nocy, kiedy zaginął, więc to się zgadza – powiedziała, nie przery wając wałkowania. „To by ła nowa klasa średnia”, zadumał się Abberline. Jedli równie dobrze jak wy soko urodzeni, ale robili wszy stko sami. Wtedy coś mu przy szło do głowy. – Czy m się zajmował pani mąż? – zapy tał. – Jest fotografem – odpowiedziała tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, co my ślała o tej właśnie profesji. – Fotografem, tak? – powiedział Abberline. – A co ma do roboty fotograf w Old Nichol? Wciąż tłukąc wałkiem, utkwiła w Abberlinie pogardliwe spojrzenie. – Drażni się pan ze mną? Skąd mam, u licha, wiedzieć, co ma do roboty w Old Nichol o dowolnej godzinie? Nie mówi mi, co robi, i szczerze powiedziawszy, nie chce mi się nawet py tać. Jak na gust Abberline’a jej zapewnienia by ły nieco zby t teatralne, ale odłoży ł to na później. – Nie martwi się pani o swojego męża, pani Waugh? Wzruszy ła ramionami. – Nieszczególnie. Jak by się pan poczuł, gdy by pańska żona gdzieś się ulotniła? Pewnie wy dałby pan przy jęcie, czy ż nie? – Nie jestem żonaty. – To niech pan wróci, jak pan będzie, wtedy pogadamy jeszcze raz.
– No, dobrze. Jeśli nie martwi się pani o niego, to dlaczego zgłosiła pani jego zaginięcie? Wzburzenie sprawiało, że pani Waugh podnosiła ton, a by ła już teraz całkiem wzburzona. – Bo kto, u licha, ma za to wszy stko płacić, jeśli go nie ma? – Pani Waugh, chodzi mi o to, że Old Nichol jest miejscem w najlepszy m razie niebezpieczny m, którego szanowany fotograf, jak pani mąż, chy ba nie chciałby odwiedzić. – Cóż – odburknęła – może dlatego wziął swojego gnata. Abberline i Aubrey spojrzeli po sobie, nie wierząc własny m uszom. – Wziął swoją broń, tak? – To właśnie powiedziałam. – Tak, pani Waugh, ty le że człowiek widziany w okolicy Old Nichol i pasujący do ry sopisu pani męża mógł by ć zamieszany w strzelaninę. Teraz przy najmniej odłoży ła wałek. – Rozumiem – powiedziała poważnie. – By łoby wielce pomocne, gdy by powiedziała nam pani, co mógł robić pani mąż w Old Nichol. Jaki by ł cel jego wizy ty ? Może miał się tam z kimś spotkać? Czy wziął ze sobą coś oprócz rewolweru? Czy powiedział pani, o której można się spodziewać jego powrotu? Zignorowała wszy stkie te py tania. Świdrując Abberline’a wzrokiem, powiedziała: – Ta strzelanina. Czy ktoś ucierpiał? – Mamy dwie potwierdzone ofiary śmiertelne, pani Waugh. Małą dziewczy nkę i ulicznego opry szka, zwanego Bootem. Zobaczy ł, jak kobieta krzy wi się, zamy kając oczy z bólem. Znów otworzy ła oczy. – Boot? Robert wy szedł, żeby spotkać się z Bootem. O ile wiem, Boot by ł jego współpracownikiem. – Przepraszam, my ślałem, że przed chwilą powiedziała pani, że nigdy pani nie mówił o swoich sprawach, a pani nigdy nie py tała? – Cóż, coś tam podłapałam, prawda? Tak czy owak, poszedł tam dokonać jakiejś transakcji… – Transakcji? Szy bko zamrugała. Powiedziała już za dużo. – No, tak, jest fotografem. I… – …i robi zdjęcia – powiedział Abberline. – Tak, to właśnie robią fotografowie. Fotografowie robią zdjęcia mężczy zn i ich żon oraz zdjęcia dzieci mężczy zn i ich żon. Wielkie turniury, wy pastowane buty, zapięte surduty i niewy godne, wy krochmalone kołnierzy ki, poważne i nieprzy stępne spojrzenia w obiekty w aparatu, tego ty pu rzeczy. To właśnie robią fotografowie. Nie dokonują nocny ch transakcji z uliczny mi rzezimieszkami. – Niech pan zaczeka, nie powiedział mi pan w końcu, jeśli by ły dwie potwierdzone ofiary, czy to znaczy, że Robert wciąż ży je. Abberline i Aubrey znów spojrzeli po sobie. – Obawiam się, że obecnie nasza najbardziej prawdopodobna wersja jest taka, że pani mąż mógł zginąć z ręki innego napastnika. By łem ciekaw, czy nie ma pani jego fotografii, by można potwierdzić, że to jego ciało znaleziono w wy kopie na budowie Linii Metropolitalnej w północny m Londy nie. Jego prośba by ła formalnością, potrzebną, by przekazać pani Waugh złą wiadomość, ale wzmianka o Linii Metropolitalnej sprawiła, że przez jej twarz przemknął cień.
– A niech to – powiedziała, potrząsając głową z poczuciem straszliwej nieuchronności tego, co się stało. – Zawsze powtarzałam, że za głęboko się w to pakuje. Zawsze wiedziałam, że igra z ogniem. Starając się opanować podniecenie, co zdaniem posterunkowego Aubrey a Shawa, w najmniejszy m stopniu mu się nie udawało, Abberline złapał ją za słowo. – Jak to „za głęboko”? Pani Waugh, proszę nam dokładnie powiedzieć, co pani wie… Okno w kuchni państwa Waugh by ło wy sokie i czarne jak noc, jak okno witrażowe bez witrażu. Kiedy pani Waugh popatrzy ła na Abberline’a, chcąc się odezwać, coś za szy bą przy ciągnęło jego wzrok. I sekundę później okno eksplodowało.
29
Ułamek sekundy trwało niezdecy dowanie Ducha, zanim postanowił, że nie może mieć na sumieniu krwi dwóch niewinny ch policjantów, i zaczął działać. Ostatecznie liczy ł na dwie rzeczy : swoją celność i panią Waugh, która narobi ty le hałasu, że zbudziłaby umarłego. Nie zawiódł się ani na jednej, ani na drugiej. Cele by ły dwa: ocalić policjantów i nie dać im zauważy ć jego, Marchanta ani Hardy ’ego. Poszukał pośpiesznie jakiś kamień, znalazł dużego otoczaka zdobiącego pobliską rabatkę, zacisnął na nim dłoń, a potem, kiedy zobaczy ł, że Hardy napręża się, a srebrzy ste ostrze unosi się do ciosu, ruszy ł do akcji. Duch miał na sobie ty lko łachmany, nic, co ochroniłoby go przed zranieniem, więc kiedy z całą siłą wpadł przez okno, jakby ty siąc noży wbiło się w jego ciało, gdy przebijał się przez szkło i resztki ram, by wy lądować na kredensie po drugiej stronie. Z sufitu zwisała ty lko jedna lampa, jedy ne źródło światła w pomieszczeniu, i Duch rzucił kamieniem w ty m samy m momencie, gdy wpadał przez okno – jego rzut by ł celny, światło zamigotało i zgasło, i niczy m szy bka śmierć w kuchni zapadła noc, równo w tej samej sekundzie, kiedy pani Waugh zaczęła wrzeszczeć. Naczy nia powy padały i rozbiły się, wzmagając łoskot, ale Duch by ł już w ruchu, przeskakując na suszarkę, okrążając panią Waugh, by zbliży ć się do policjantów, nie doty kając podłogi, jak to robią dzieci w zabawie – sam się tak bawił w domu w Amritsarze. Kolejny skok z suszarki i by ł już przy policjantach. Żaden z nich nie widział go ani nie sły szał i nie mieli czasu na reakcję, gdy Duch wy lądował tuż przed nimi i zadał dwa szy bkie ciosy pięścią w gardło, powalając na ziemię najpierw Abberline’a, a potem jego towarzy sza, wszy stko to w ciągu pół sekundy przy wtórze wrzasków pani Waugh. Momentalnie by ło po wszy stkim. Nikt oprócz Ducha nie wiedział, co się stało, i bardzo mu to odpowiadało. Zamęt by ł jego sprzy mierzeńcem. – Bierzcie ją – rozkazał. Hardy i Marchant wdarli się właśnie do kuchni i Duch widział wściekłość i niedowierzanie na twarzy Hardy ’ego. – Bierzcie ją, zanim ściągnie tu inny ch krawężników. Wtedy Marchant zaczął rozkazy wać szczekliwy m głosem, jakby to on tu dowodził, a nie by ł beznadziejnie zagubiony w sy tuacji, która bezpowrotnie wy rwała mu się spod kontroli. – Sły szałeś go. Bierz ją! I do licha ciężkiego, niech ona się zamknie!
Zapewne wdzięczny za możliwość dokonania drobnego aktu przemocy, Hardy przeszedł przez pomieszczenie do wrzeszczącej pani Waugh i Duch zobaczy ł bły sk kastetu, po czy m odwrócił głowę i krzy ki pani Waugh nagle się urwały. Potrzeba by ło wszy stkich trzech, żeby wy nieść ją z domu i władować do karety. Duch upewnił się, że wy chodzi ostatni, i zamknął za sobą drzwi frontowe. Lodowaty wiatr wdzierał się do domu przez wy bite okno w kuchni. Dwaj policjanci leżeli nieprzy tomni na podłodze.
30
To by ł dzień wzajemny ch oskarżeń. Nazwisko Bharat Singh wpadło do szy bu, odbijając się od ścian tunelu, i Duch jeszcze raz wspiął się po drabinach i przeszedł po deskach do biura. Podobnie jak wczoraj, siedział tam Cavanagh wraz z Marchantem, Hardy m, Smithem i Drugim Hardy m. Ty le że teraz by ło inaczej. Jeśli wczoraj Hardy patrzy ł na Ducha co najwy żej z ciekawością, to teraz spoglądał na niego z nieskry waną nienawiścią; Marchant też przy glądał mu się z jakimś dziwny m zainteresowaniem. – Mam dla ciebie ważne wieści, młody Bharacie – powiedział Cavanagh, przy my kając oczy. – Dostaniesz awans. Koniec z pracą w tunelu. Koniec z mordęgą w wy kopie. Odtąd będziesz pracował tutaj, pod kierownictwem Marchanta, robiąc uży tek ze swojej umiejętności czy tania i pisania. Gratuluję, osiągnąłeś wszy stko to, czego chciałby dla ciebie twój ojciec. Cavanagh wy kpiwał teraz podziw jego fikcy jnego ojca i Duch poczuł ukłucie jakby czy stej nienawiści. – By ć może spy tasz dlaczego – ciągnął Cavanagh. – Dlaczego dostałeś awans? Z naszej rozmowy z panią Waugh wy nika, że wszy stko, co nam powiedziałeś, się zgadza. I jak już z pewnością wiesz, pan Smith znalazł fotografię w twojej dziurze w tunelu pod Tamizą. Tak więc twoim pierwszy m zadaniem jest wy konanie wy roku śmieci na zdradzieckim panu Waughu. Ty le że ten wy rok został już oczy wiście wy konany i wy kazałeś się w moich oczach. Duch skinął głową. – Dziękuję, sir. A co z wdową? – Zajęliśmy się nią. Twarz Ducha pozostała nieruchoma, ale w my ślach dopisał mu jeszcze jedną niewinną ofiarę. Ty mczasem Hardy za jego plecami odchrząknął. Cavanagh zareagował, skupiając uwagę na Duchu. – Pan Hardy jest niezadowolony z twoich działań wczorajszego wieczora. Żaden z nich nie jest pewien, co się stało. – Przy ty ch słowach spojrzał uważnie na Marchanta, a potem na Hardy ’ego. – Ale obaj są zgodni co do tego, że działałeś impulsy wnie i naraziłeś ich na niebezpieczeństwo. Duch otworzy ł usta i chciał już zacząć się bronić. – Ale…
Cavanagh wy ciągnął rękę, by go powstrzy mać. – Tak się składa, że nie zgadzam się z panem Marchantem i panem Hardy m. Na naszej budowie znaleziono zwłoki, co budzi py tania. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to dodatkowo dwaj martwi posterunkowi. Liczba py tań, jakie możemy znieść, jest ograniczona. Powinien pan o ty m wiedzieć, panie Hardy. – Może i tak – mruknął Hardy. – Ale ten chłopak urwał się z łańcucha. Umówiliśmy się, że pan Marchant i ja zajmiemy się kuchnią, a on przeszkodzi im w ucieczce ty lny mi drzwiami. Szefie, on się władował przez cholerne okno. Nie by ło to zby t dy skretne, wie pan o co mi chodzi? Cavanagh lekko się uśmiechnął. – Coś mi mówi, że nasz nowy pracownik dobrze wiedział, co robi.
31
Abberline i Aubrey podnieśli się z posadzki w kuchni państwa Waughów, wrócili na komisariat z głowami pękający mi z bólu i podkulony mi ogonami, po czy m poszli się przespać. Krótko po wschodzie słońca, brudni, obolali i wciąż wy czerpani, spotkali się w dy żurce, gdy ogłoszono alarm. Jakaś kobieta wbiegła do środka, krzy cząc coś o samobójstwie. – Gdzie? – W domu przy Bedford Square… Spojrzeli po sobie zszokowani, po czy m jak na komendę ruszy li w stronę drzwi. Niecałe pół godziny później by li znowu w kuchni, którą opuścili nad ranem. Kiedy wy chodzili, by ło ciemno, wiatr wiał przez wy bite okno, na pły tkach posadzki chrzęściło tłuczone szkło; na podłodze leżał też upuszczony wałek do ciasta. Teraz jednak by ło jasno i wszy stko wy glądało tak jak zeszłej nocy, poza jedny m: znów by ła tu pani Waugh. Zwisała z lampy pod sufitem, z pętlą z prześcieradła mocno zaciśniętą na szy i, zwieszoną głową, języ kiem sterczący m spomiędzy siny ch warg i kałużą moczu na kafelkach pod dy ndający mi butami. „Nikt nie lubi oglądać trupa przed drugim śniadaniem”, pomy ślał Abberline, obracając się na pięcie i wy chodząc. – Człowiek sika wtedy w majtki! Cavanagh, Marchant, „kompania karna” i Duch wciąż by li w biurze, kiedy Abberline i Aubrey ogłosili swoje przy by cie głośny m pukaniem mówiący m „otwierać, policja!”, głośno tupiąc, weszli do środka i zaczęli mówić o sikający ch w majtki ludziach. Aubrey by ł czerwony jak zawsze, ale złość sprawiła, że Abberline niemal mu dorówny wał i patrzy ł spode łba to na jednego człowieka, to na drugiego, zatrzy mując się wreszcie na Duchu. – Ty – warknął. – Skąd masz te skaleczenia? – Pan Singh jest robotnikiem, panie posterunkowy – wtrącił się Cavanagh, zanim Duch zdąży ł odpowiedzieć. – I obawiam się, że nie mówi zby t dobrze po angielsku, a wczoraj wieczorem przy darzy ł mu się wy padek w wy kopie. Cavanagh nie próbował nawet by ć wobec Abberline’a czarujący czy przy milny. Po prostu podawał fakty. Jednocześnie dał znak Hardy ’emu Drugiemu, który ruszy ł do wy jścia. – A ty dokąd się wy bierasz? – warknął Abberline, obracając się gwałtownie w stronę Hardy ’ego Drugiego.
– Wy biera się tam, gdzie mu powiem albo gdzie ma ochotę, albo może na pański posterunek, gdy by chciał tam porozmawiać z pańskim sierżantem… Rzecz jasna, chy ba że zamierza go pan aresztować, w który m to wy padku, jak sądzę, wszy scy z ciekawością posłuchamy, pod jakim zarzutem i jakież to niepodważalne dowody pan ma na poparcie ty ch zarzutów. Abberline wy bełkotał coś, nie wiedząc, co powiedzieć. Idąc tu, nie wiedział, jak im pójdzie, ale jedno by ło pewne: nie wy obrażał sobie, że pójdzie im aż tak źle. – A więc mówił pan coś… o ludziach, którzy sikają w majtki? – powiedział Cavanagh oschle. – O jakich dokładnie ludziach mowa? – O takich, którzy wiszą z pętlą na szy i – fuknął Abberline. – Samobójcy ? – Nie ty lko, również ofiary morderstw. Gdziekolwiek znajdzie się jakiegoś powieszonego biedaka, niedaleko będą też odchody. Jelita się opróżniają, rozumie pan. – Zrobił efektowną pauzę. – Na szczęście pani Waugh nie potrzebowała numeru dwa. Powiódł wzrokiem po pokoju: nieodgadniony Cavanagh, chy try Marchant, trzech osiłków, którzy wy glądali, jakby mieli świetną zabawę, i… Hindus. Spojrzenie Abberline’a zatrzy mało się na nim najdłużej i mógłby przy siąc, że coś tam zobaczy ł, przebły sk emocji, i nie by ły to emocje z ry nsztoka, ale prawdziwe. Takie, o który ch Aubrey zawsze mu mówił, że kiedy ś się ich nauczy. Abberline powoli oderwał wzrok od Hindusa, przenosząc go na dry blasa, zbira ze złoty m zębem. – Ty – powiedział. – To by łeś ty, prawda? By łeś w ty m domu. Mężczy zna, „Hardy ”, jeśli pamięć nie my liła Abberline’a, zaprezentował swoją złotą koronkę, a także inne wspaniałe okazy. – Nie, by łem tu całą noc, panie niebieski, co potwierdzi pan Cavanagh. – Uważaj lepiej na jadaczkę, do diaska… – powiedział Abberline do Hardy ’ego. – Tak, panie Hardy – westchnął Cavanagh. – Może by łoby rozsądniej nie ekscy tować naszego gościa jeszcze bardziej. Zaś co do pana, posterunkowy, chciałby m jeszcze raz powtórzy ć, że pan Singh, pan Hardy, panowie Marchant, Smith i Drugi Hardy by li tu ze mną zeszłego wieczora i… Abberline, wy gląda na to, że ma pan gościa. – Abberline, w co ty się tu bawisz, do jasnej anielki? Posterunkowy skulił się, rozpoznawszy dobiegający z ty łu charaktery sty czny głos sierżanta.
32
Wściekły Abberline wy szedł na zewnątrz i zanurzy ł się w hałasie i zamęcie budowy, z usiłujący m za nim nadąży ć Aubrey em. – Czekaj, czekaj, gdzie ty, do diaska, idziesz? – wy dzierał się jego zaczerwieniony towarzy sz, przekrzy kując nieustanny łoskot maszy n. – Z powrotem na Bedford Square, tam, do diaska, idę! – ry knął przez ramię Abberline w odpowiedzi. Sięgnął do drewnianej bramy w ogrodzeniu placu budowy, otworzy ł ją szarpnięciem i przemknął obok zaspanego robotnika kolejowego, którego zadaniem by ło nie wpuszczać do środka hołoty. – Ta banda siedzi w ty m po uszy. Śmierdzi z daleka, mówię ci. Na ulicy wy minęli zbieraninę ludzi, który ch albo przy ciągnęły możliwości zarobku obok budowy – handlarzy, naciągaczy, prosty tutki, kieszonkowców – albo fakty cznie mieli coś do załatwienia w tej części miasta, i zaczęli krótki marsz powrotny do domu pechowy ch państwa Waugh. – My ślisz, że w czy m są po uszy ? – Aubrey przy ciskał kask do głowy, starając się dotrzy mać kroku Abberline’owi. – Tego nie wiem, bo niby skąd? Gdy by m wiedział, moje cholerne ży cie by łoby znacznie prostsze, nieprawdaż? – Zatrzy mał się, odwrócił i podniósł palec jak upominający uczniów nauczy ciel. – Ale powiem ci jedno, Aubrey u Shaw. Oni coś knują. – Pogroził rzeczony m palcem w stronę ogrodzonego placu budowy. – I cokolwiek to jest, nie jest to nic dobrego. Sły szy sz? – Znów ruszy ł. – Bo widziałeś ich wszy stkich, jak tam stali, tak winni, że bardziej się nie da? I ten młody gość, facet z Indii. Cały we krwi. Dupa, a nie wy padek w tunelu. Cały się pokaleczy ł, kiedy wpadł przez okno pani Waugh. – My ślisz, że to by ł on? – Oczywiście, że my ślę, że to by ł on! – wy buchnął Abberline. – Wiem, że to by ł on. Ja wiem, że to by ł on. Oni wiedzą, że to by ł on. Nawet ty wiesz, że to by ł on. Problem, cholera, w ty m, żeby to udowodnić, ale to musiał by ć on. Wskoczy ł przez okno, stłukł lampę, a potem nas. Aubrey zrównał się z nim, mówiąc ury wany m głosem, starając się złapać oddech. – Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziałeś, Freddie? Bo czy nie na ty m twoja teoria się załamuje? Przecież to niemożliwe, żeby on to wszy stko zrobił. Musiałby by ć jakimś akrobatą. By li już teraz z powrotem na Bedford Square, jakby nigdy się stąd nie ruszali, i Abberline wszedł do środka, podczas gdy Aubrey stanął w drzwiach z jedną ręką na framudze, zgięty wpół,
próbując złapać oddech. Z kuchni dobiegało mamrotanie Abberline’a, aż wreszcie dał się sły szeć okrzy k. – Co się stało? – powiedział Aubrey, trzy mając się za bok, i dołączy ł do drugiego policjanta w kuchni. Abberline stał przed doszczętnie zniszczony m oknem. Wskazy wał triumfalnie na poruszony kredens. – Proszę – powiedział. – Co tu widzisz? Czy mkolwiek by ło to, na co wskazy wał, dla Aubrey a wy glądało na plamę krwi i tak właśnie odpowiedział. – Zgadza się, plama krwi pozostawiona przez tego, który wskoczy ł tu przez okno, tak? Tego się należy spodziewać, nieprawdaż? – No tak. – Mogę się założy ć, że to krew tego hinduskiego ty pka, którego widzieliśmy, jak stoi w biurze Cavanagha z miną niewiniątka – powiedział Abberline. – To twoja hipoteza, Freddie. Czy nie uczy li nas zawsze, żeby szukać dowodów, nigdy nie zakładać z góry, ty lko szukać dowodów. – A co powiesz na to, żeby sformułować teorię, a potem znaleźć dowody na jej poparcie? – zapy tał Abberline z bły skiem w oku. „Trzeba mu to przy znać”, pomy ślał Aubrey. „Kiedy się rozkręcił…” – Mów dalej – powiedział. – Widziałeś tego hinduskiego ty pka? Miał bose stopy, nieprawdaż? – Wiem. Jasny gwint, musi oszczędzać parę szy lingów na skórze do butów… – Pamiętaj o ty m, a potem popatrz jeszcze raz na tę twoją plamę krwi. Aubrey zrobił, jak mu kazano, i Abberline patrzy ł, jak twarz jego towarzy sza powoli się rozjaśnia. – Chry ste Panie, masz rację, to odcisk stopy. – Zgadza się. Zgadza się jak cholera, Aubrey. Odcisk stopy. Teraz spójrz, ty i ja staliśmy tutaj. – Pociągnął kolegę do miejsca, w który m by li poprzedniego wieczora, dy skutując z wiecznie wzburzoną panią Waugh. – Teraz musisz sobie wy obrazić, że okno jest nietknięte. To sprawia, że jest jak lustro, zgadza się? Jak czarne lustro. No więc mówię ci, że pół sekundy, zanim to czarne lustro się rozbiło i w jednej chwili zwaliło na nas niczy m siedem lat nieszczęścia, widziałem w nim jakiś ruch. – Widziałeś napastnika, zanim wpadł do środka? – Ty le że sądzimy teraz, że to ten indy jski ty p by ł napastnikiem, nieprawdaż? Ale to nie jego widziałem. Widziałem kogoś znacznie większego. Więc zastanawiam się teraz… zastanawiam się teraz, czy nie widziałem przy padkiem odbicia. – Przy cisnął dłoń do czoła, jakby starał się wy cisnąć rozwiązanie z własnego mózgu. – Dobrze, co powiesz na to, Aubrey ? Co jeśli jeden czy nawet dwóch ty pów z ochrony na budowie stało za nami? Co by ś na to powiedział? – Powiedziałby m, że zary glowaliśmy drzwi, więc jak się tu dostali? – Proszę. – Abberline wy ciągnął Aubrey a z kuchni w stronę drzwiczek do piwniczki na węgiel. By ły otwarte na oścież. Nie by ło w ty m jeszcze nic podejrzanego. Jednak w hałdzie węgla ujrzeli wy raźny ślad wielkości człowieka prowadzący od poziomu podłogi w górę aż do włazu na poziomie ulicy.
– Mam cię! – wy krzy knął Abberline. – A teraz… – Wepchnął Aubrey a z powrotem do kuchni, gdzie wrócili na swoje pozy cje. – Stoimy tutaj, tak? Teraz powiedzmy, że mamy rację i zobaczy łem odbicie faceta, który stoi tuż za nami i ty lko czeka, żeby nas znokautować. Widziałem, jak by ł blisko. I nie zapominaj, że staliśmy ty łem do niego. Chodzi mi o to, że miał nas na widelcu, Aubrey. Miał nas, Aubrey, jak dwie kaczki, utuczone i gotowe na rzeź. Mógł rozwalić nam łby pałką. Mógł poderżnąć nam gardła nożem… A jednak z jakiegoś powodu, mimo że jego kolega zajął pozy cję, ten chłopak z Indii wpada przez zamknięte okno? Abberline spojrzał na Aubrey a. – No więc po co miałby to robić, Aubrey ? Co on, do cholery, robił, wpadając tu przez okno?
CZĘŚĆ II. Zaginione miasto
33
Piętnastoletnia Evie Fry e, córka Ethana i zmarłej Cecily, nabrała nowego przy zwy czajenia. Nie by ła z tego szczególnie dumna, ale nawy k się utrwalił, tak to już z nawy kami jest. Mianowicie zaczęła podsłuchiwać pod drzwiami ojca podczas jego spotkań z George’em Westhouse’em. No, bo dlaczego nie? W końcu czy jej ojciec nie mówił zawsze, że wkrótce sama dołączy do – jak to nazy wał – „walki”? I czy jedny m z jego ulubiony ch zwrotów nie by ł ten, że najlepszy czas to czas teraźniejszy ? Evie i jej brat bliźniak, Jacob, od lat uczy li się sztuki by cia asasy nem i oboje by li zapalony mi uczniami. Jacob, bardziej wy sportowany niż ona, w walce czuł się jak ry ba w wodzie; uwielbiał walczy ć, choć brak mu by ło naturalnego talentu siostry. Nocami rodzeństwo rozmawiało z podnieceniem o dniu, w który m po raz pierwszy zaznajomią się z legendarny m ukry ty m ostrzem. Evie zauważy ła jednak, że interesują ją inne sfery. To, co przy chodziło naturalnie, nie absorbowało jej tak jak brata. Podczas gdy Jacob spędzał całe dnie na podwórzu ich domu w Crawley, wirując jak derwisz i ćwicząc ruchy, który ch nauczy ł ich uprzednio ojciec, Evie często wolała się wy mknąć, tłumacząc się, że nudzi ją ciągłe powtarzanie lekcji fechtunku, i szła do gabinetu ojca, gdzie trzy mał swoje książki. Nauka, oto, co rozpalało wy obraźnię Evie Fry e. Dzieła starszy ch mentorów, kroniki legendarny ch asasy nów: Altaïra Ibn-La’Ahada, którego imię znaczy ło „lecący orzeł”, przy stojnego i szy kownego Ezia Auditore da Firenze, Edwarda Kenway a, Arna Doriana, Adéwalé, Aveline de Grandpré i oczy wiście Arbaaza Mira, z który m jej ojciec spędził ty le czasu, kiedy by li młodzi. Wszy scy dołączy li do walki o powstrzy manie plagi, jaką by li templariusze, bijąc się o wolność w każdy m czasie i miejscu, w który m prakty kowali swoje rzemiosło; większość z nich angażowała się w poszukiwania tak zwany ch artefaktów. Nie by ły to żadne muzealne eksponaty. Artefakty, które tak zajmowały asasy nów i templariuszy, by ły to przedmioty pozostawione przez Ty ch, Którzy By li Przed Nami. Najważniejsze spośród nich wszy stkich by ły Fragmenty Edenu. Moc, którą pomagały okiełznać, by ła podobno biblijna, a wiedza w nich zaszy frowana miała zawierać naukę wszy stkich epok: przeszłości, teraźniejszości i przy szłości. Niektórzy, na przy kład Altaïr Ibn-La’Ahad – Evie przestudiowała transkry pcję jego kodeksu – wy rażali co do nich wątpliwości, zastanawiając się, czy nie są to zwy kłe bły skotki. Evie sama nie by ła pewna i by ć może to właśnie by ło pociągające. Chciała zobaczy ć te artefakty na własne oczy. Chciała ich
dotknąć i poczuć więź ze społecznością, która istniała przed jej własną. Chciała posiąść niepoznawalne moce, które pomogły ukształtować ludzkość. Tak więc kiedy któregoś wieczora usły szała słowo „artefakty ” dobiegające z wnętrza gabinetu jej ojca, została przy drzwiach, żeby słuchać dalej. A potem znowu przy następnej wizy cie George’a Westhouse’a. Czasem py tała się w duchu, czy ojciec wiedział, że ktoś podsłuchuje. Nic nie powiedzieć – to by by ło w jego sty lu. Poczucie winy łagodziło wrażenie, że niekoniecznie miałby coś przeciwko temu. W końcu zbierała ty lko informacje, które wy korzy sta później. – Twój człowiek jest odważny – mówił teraz George Westhouse. – Istotnie. I jest postacią kluczową, jeśli mamy mieć kiedy ś szansę na odzy skanie naszego miasta. Templariusze sądzą, że jest nas mało, George. Niech tak my ślą. Posiadanie agenta wewnątrz ich organizacji daje nam zasadniczą przewagę. – Ty lko jeśli dowie się czegoś, co będzie dla nas uży teczne. Czy tak się stało? Ojciec Evie westchnął. – Niestety nie. Wiemy, że Cavanagha często odwiedza Crawford i że dużo czasu na budowie spędza Lucy Thorne… – Obecność Lucy Thorne na placu budowy oznacza, że jesteśmy na dobry m tropie. – Istotnie. Nigdy w to nie wątpiłem. – Ale nic nie wskazuje na to, kiedy templariusze spodziewają się znaleźć to, czego szukają? – Jeszcze nie, ale kiedy tak się stanie, Duch będzie na miejscu, by to dla nas wy kraść. – A jeśli już znaleźli? – Wtedy, w chwili kiedy zdobędzie ich zaufanie, dowie się o ty m i znów będzie we właściwy m miejscu, by zdoby ć artefakt i oddać go w nasze ręce. Zza pleców Evie dobiegł szept. – Co ty tu robisz? Zaskoczona, prostując się z cichy m chrupnięciem w nogach, Evie odwróciła się i odkry ła, że stał za nią Jacob, jak zwy kle szczerząc zęby. Przy tknęła palce do ust, potem odciągnęła go od drzwi na schody, tak by mogli wrócić do łóżek. Evie powtórzy ła Jacobowi, czego się dowiedziała, mając świadomość, że chociaż będzie wy py ty wał o najdrobniejsze szczegóły, wcale nie będzie mu się chciało słuchać. Historię asasy nów, takty kę, polity kę, artefakty – wszy stkie te aspekty wiedzy Jacob z ochotą odsuwał na później, kiedy ojciec będzie gotów, by ich tego nauczy ć. Z Evie by ło inaczej. Evie łaknęła wiedzy.
34
Od wy darzeń w domu państwa Waugh minęło kilka miesięcy, w ciągu który ch Abberline wiele rozpamięty wał. Czasem rozpamięty wał samotnie. Kiedy indziej wspierał go w ty m Aubrey, który choć nie miał takiej tendencji do rozpamięty wania jak Abberline, to towarzy szy ł mu z sy mpatii, a także dzięki możliwości wy picia jednego albo dwóch kufli ale w pubie Green Man. Przy ty ch okazjach, gdy tak garbili się z przy gnębieniem nad stołem w szy nku i starali się nie wy glądać jak dwaj bumelujący policjanci, Aubrey zwy kle próbował poprawić atmosferę, opowiadając jeden z najlepszy ch nowy ch dowcipów rewiowy ch. – A znasz to, Freddie? Wiesz, dlaczego ściany nie toczą ze sobą wojen? – Nie wiem. Dlaczego ściany nie toczą ze sobą wojen? – Bo między nimi jest pokój. Czasem zaś próbował poprawić atmosferę, opowiadając który ś z najgorszy ch. – A znasz to, Freddie? Wiesz, jak można stracić na wadze? – Nie wiem, jak? – Kupić wagę za pięć funtów i sprzedać za dwa. Kiedy indziej próbował wciągnąć Abberline’a w głębsze i bardziej filozoficzne dy skusje. – Takie rzeczy się zdarzają – powiedział któregoś dnia. – Ale przecież nie ty m razem? – Abberline, który już dawno temu zrezy gnował ze swojej zasady, by nie pić na służbie, osuszy ł kufel. – Gdy by to by ła ty lko jedna z ty ch rzeczy, które się zdarzają, nie przejmowałby m się aż tak. Bo wiesz, co mnie naprawdę drażni, Aubrey ? Niewiedza. To, że kłamcy i mordercy chodzą tam sobie, my śląc, że zrobili policję na szaro. Nie, co też ja mówię? Nie policję, bo wszy stkie te gałgany mają w głębokim poważaniu ludzi w płaszczach i znikające ciała. My śląc, że zrobili na szaro ciebie i mnie, ot co. Aubrey potrząsnął głową ze smutkiem. – Wiesz, w czy m tkwi twój problem, Freddie? Chcesz, żeby wszy stko by ło czarno-białe. Ciągle chcesz dostawać odpowiedzi. Wiesz, czasem po prostu nie ma odpowiedzi i nie ma czerni i bieli, są ty lko różne odcienie szarości, czy li rzeczy są mętne jak dno Tamizy i tak samo cuchną zgnilizną, ale nic na tę Tamizę nie poradzisz i na to też nie. – Nie masz racji. – Abberline pomy ślał chwilę i zmienił zdanie. – No dobrze, może i masz, ale ty lko w połowie. W kwestii dobra i zła są odcienie szarości. Przy znaję ci to i stawiam ci pintę piwa za twoje spostrzeżenie. – Podniósł dwa palce i dostał potwierdzenie z drugiego końca sali. – Ale nie masz racji co do odpowiedzi. Są odpowiedzi. I chcę je poznać.
Aubrey pokiwał głową, spróbował wy ciągnąć z rękawa kolejny dowcip, ale jedy ny, który przy szedł mu do głowy, miał w zakończeniu stry czek, i pomy ślał, że to nieodpowiednie do okoliczności. Więc zamiast tego wy pili w ciszy kolejny kufel i jeszcze trochę podumali nad meandrami losu policjanta. Po opuszczeniu pubu każdy poszedł w swoją stronę Regent Street i Abberline by ł ciekaw, czy mężczy zna z szy nku, który zdawał się nimi nadmiernie zainteresowany, pójdzie za nim czy za Aubrey em. Patrząc w odbicie w witry nie sklepowej, zauważy ł, że to on by ł ty m szczęśliwcem.
35
– A może tak by ś mi powiedział, dlaczego od kilku dni mnie śledzisz? To by ł wy jątkowo poiry towany Abberline, który do odchodzącego od głównej ulicy zaułka zwabił swój „ogon”, by stanąć z nim twarzą w twarz. By ł wy jątkowo poiry towany, bo właśnie tego ranka wezwano go do gabinetu sierżanta w jego wy dziale i dostał repry mendę. Nie, nie zwy kłą repry mendę, ty lko stary dobry opierdol. A dlaczego? Ponieważ niejaki pan Cavanagh z Kolei Metropolitalnej – ten zimnokrwisty łajdak – złoży ł na niego skargę. Według niego posterunkowy Abberline spędzał niewspółmiernie dużo czasu na placu budowy. Zrobił się nieco uciążliwy z ty mi swoimi insy nuacjami, jakoby Cavanagh i pięciu jego pracowników by ło zamieszany ch w morderstwo. I zamierzał raz na zawsze z ty m skończy ć. Tak więc wy jątkowo poiry towany Abberline, czerpiąc siłę ze swojej iry tacji, patrzy ł, jak twarz tamtego robi się purpurowa ponad granatową serżą rękawa jego munduru. Mężczy zna miał na sobie ciemny garnitur i melonik, nieco sfaty gowany, ale poza ty m sprawiający przy zwoite wrażenie. „W gruncie rzeczy ”, pomy ślał Abberline, „w ty m ubiorze nie różni się od detekty wów z mojego wy działu”. Ty le że Abberline znał wszy stkich detekty wów ze swojego wy działu. Znał wszy stkich detekty wów w promieniu kilku mil i ten tuman do nich nie należał. Co naprowadziło go na my śl, że może by ł to całkiem inny rodzaj detekty wa. Wolną ręką obszukał mężczy znę i znalazł małą skórzaną pałkę, którą wsunął do kieszeni munduru. – Pry watny szpicel, co? – zapy tał Abberline. W odpowiedzi mężczy zna pokiwał wściekle głową. – Ghy, ghy, ghy – próbował coś powiedzieć Abberline zwolnił uścisk. – Tak, panie posterunkowy Abberline, jestem pry watny m detekty wem i to takim, który może się panu przy dać, jeśli ty lko pozwoli mi pan mówić – wy dy szał przy ciśnięty do ściany mężczy zna. Ostrożny, lecz zaciekawiony Abberline w końcu go puścił. – Jak się pan nazy wa? – zapy tał. – Leonard. Leonard Hazlewood. – Dobrze, teraz niech pan mówi, o co chodzi, panie Hazlewood, i oby to by ło coś ciekawego. Hazlewood najpierw się wy prostował, poprawił melonik, garnitur i kołnierzy k i dopiero po
ty m konty nuował: – Ma pan absolutną rację, jestem pry watny m detekty wem wy najęty m przez jednego ary stokratę, proszę sobie wy obrazić, że to wicehrabia, który dobrze płaci i raczej średnio obchodzi go, komu płaci, jeśli wie pan, o czy m mówię. – Tak, doskonale wiem, o czy m pan mówi. Co pan na to, żeby m pana aresztował za próbę przekupienia funkcjonariusza policji Jej Królewskiej Mości? – Kto tu kogokolwiek przekupuje, panie posterunkowy ? Znam się na swojej robocie i wiem, że koledzy z wy działu nazy wają pana Freddie Świeży nka i że lubi pan działać zgodnie z regulaminem, i nawet nie pije pan na służbie… Abberline chrząknął zażenowany. „Stary, gdy by ś ty lko wiedział”. – I co z tego? – Więc spodziewam się, że będzie pan równie zainteresowany rozwiązaniem sprawy kry minalnej jak napchaniem sobie sakiewki. Może nawet bardziej. I że jeśli uda mi się pomóc panu w jedny m, a by ć może i w drugim, to może będzie to nie ty le łapówka, ile podarek w uznaniu pana znakomitej pracy policy jnej, który m może pana obdarzy ć mój dobroczy ńca. – Niech pan po prostu powie, co pan ma do powiedzenia, i niech pan to powie wprost. – Ten wicehrabia wraz z towarzy szem zostali napadnięci niedaleko stąd, na cmentarzu Mary lebone. Jego kolega został pobity tak brutalnie, że stracił ży cie. – A więc nie miał daleko na własny pogrzeb, nieprawdaż? – Jeśli mogę by ć szczery, to dość kiepski żart, panie posterunkowy. – Żart jest kiepski, bo umiem rozpoznać stek bredni, a właśnie takowy usły szałem. Gdy by dwaj ary stokraci w mojej dzielnicy zostali napadnięci na cmentarzu i jeden z nich padł trupem na miejscu, to chy ba by m o ty m wiedział, jak pan my śli? – Zarówno mój zleceniodawca, jak i rodzina zamordowanego woleli nie zgłaszać tej sprawy, by utrzy mać ją z dala od zainteresowania opinii publicznej. Abberline uśmiechnął się paskudnie. – Ach tak? Ci dwaj coś tam przeskrobali? – Nie py tałem. Po prostu zostałem wy najęty, by znaleźć i schwy tać złoczy ńcę. – Zatrzy mać, tak? I co wtedy ? Oddać go w ręce policji? Niech pan mnie nie rozśmiesza. Chce mu pan dołoży ć albo go ukatrupić. Hazlewood skrzy wił się. – Czy to ważne? Rzecz w ty m, że zostanie mu wy mierzona sprawiedliwość. – Sprawiedliwość wy mierzają sądy – powiedział Abberline, chociaż ostatnimi czasy zastanawiał się, czy wciąż w to wierzy. – Nie zawsze. – Ma pan rację. Nie zawsze. Nie w stosunku do dwóch ary stokratów, którzy upijają się, biorą na cmentarz jedną czy dwie panienki lekkich oby czajów, a potem dostają wciry od ich sutenerów, mam rację? Chy ba że chcesz mi powiedzieć, że by li tam, by złoży ć wianuszek maków na czy imś grobie? Po ary stokratach można się zawsze spodziewać jednego: że będą się zabawiać kosztem klas niższy ch. Może chociaż raz sy tuacja się odwróciła. Detekty w wzruszy ł ramionami. – To nie by ł sutener. To nie zwy kły alfons kasujący pieniądze zaatakował mojego zleceniodawcę, zabił jego kolegę i doprowadził do ciężkiego kalectwa dwóch z jego ochroniarzy …
Abberline uniósł brwi. – Mieli ochroniarzy, tak? Jasny gwint, naprawdę umie pan wzbudzić w człowieku współczucie, co? Hazlewood zmarszczy ł brwi i ponownie złapał się za kołnierzy k. Jego szy ja poczerwieniała. Nie szło mu najlepiej. – To by ł niebezpieczny mężczy zna, panie posterunkowy. Podobno trudno nawet nazwać go mężczy zną. I by łoby w najlepszy m interesie nas wszy stkich, gdy by na dobre zniknął z ulic. Abberline my ślał o Aubrey u i różny ch odcieniach szarości. My ślał o sprawiedliwości i o ty m, jak to się miało do sy tuacji, w której dwaj ary stokraci wy najmują ochroniarzy na pijackie wy pady do mniej przy jemny ch części miasta. Dlaczego miałby się przejmować ty m, że jakiś samotnik dał ty m draniom nauczkę, spuszczając im srogie lanie? Cóż, dał im wycisk. Abberline wiedział, co powiedziałby na to Aubrey. Brawo dla tego gościa, do cholery. Niech mu pięści służą. Chy ba po raz pierwszy Abberline zdał sobie sprawę, że nie ty le go to nie obchodziło, ile że obchodziło go to nadzwy czaj mało. Zachichotał. – A niech mi pan powie, jak wy glądał ten człowiek, który nie by ł nawet mężczy zną. Mam się rozglądać za… za czy m? Może za jakimś potworem? Sześć stóp wzrostu, uzbrojony po same zęby, ze szponami zamiast dłoni i rozdzierający m noc ry kiem? Pry watny detekty w wy wrócił oczami. – Gdy by m pana nie znał, pomy ślałby m, że pan pił, panie posterunkowy. Nie, kiedy powiedziałem, że nie by ł nawet mężczy zną, nie miałem na my śli, że by ł kimś więcej. Miałem na my śli młodzieńca, chłopaka. – Chłopaka? – Zgadza się. Młodego Hindusa o bosy ch stopach. Który podobno walczy jak sam diabeł. Prawdziwy z niego akrobata. Abberline spojrzał na niego, nagle poważniejąc, bo cała wesołość usunęła się w cień, a wszy stkie okoliczności zeszły na bok. – Powiada pan, akrobata?
36
Następnego dnia Duch stał nad wy kopem, nadzorując prace. Przy ciskał do piersi sznurowaną teczkę pełną wy kazów, list, harmonogramów i grafików – Marchant zrzucił na Ducha niemal całą swoją pracę biurową – i zajmowanie się ty m wszy stkim okazało się bardziej wy magające niż wszy stko, co kiedy kolwiek robił, w ty m nauka najtrudniejszy ch arkanów walki na kukri u Ethana Fry e’a. Jeden z bry gadzistów zbliży ł się, wy cierając nos w rękaw. – Mam zadzwonić na koniec zmiany, panie Singh? Duch patrzy ł na niego niewidzący m wzrokiem, starając się skupić na słowach, do który ch nie by ł przy zwy czajony, a konkretnie: „Panie Singh”. – O tak – powiedział wreszcie. – Dziękuję. A potem patrzy ł, jak bry gadzista nisko mu się ukłonił i odszedł, wciąż nienawy kły do tej nagłej zmiany. „Hindus”, tak mówili na niego pracownicy, póki nie zaczął pracować na nowy m stanowisku. Ale teraz… Pan Singh. By ł w ty m szacunek – a nawet respekt dla władzy. Bo w istocie, czy m by ł szacunek, jeśli nie uznaniem dla władzy ? Po raz pierwszy w ży ciu Duch potrafił zrozumieć urok i powód ciągłej pogoni za władzą. Za władzą szły pieniądze i wpły wy, a może przede wszy stkim oznaczało to by cie wy słuchany m, a te rzeczy by ły równie pożądane jak miłość, przy jaźń i rodzina, pewnie nawet bardziej, bo przemawiały do samolubnego ja, a nie odruchów serca. „Tak”, pozwolił sobie pomy śleć, „w inny m świecie mógłby m przy wy knąć do by cia nazy wany m panem Singh. Mógłby m naprawdę to polubić”. W gruncie rzeczy nie miał wy boru, nie po objęciu nowego, wy sokiego stanowiska na budowie. Za pośrednictwem Marchanta Cavanagh nalegał, by Duch zaczął się lepiej ubierać. – Proszę, kolego, mam tu dla ciebie portki, buty, koszulę i surdut. Kapelusz też, jeśli chcesz. Tej nocy w tunelu Duch przy mierzy ł swój nowy strój i zy skał aprobatę Maggie. – No proszę, co za elegant, wy glądasz jak prawdziwy wielkomiejski modniś – powiedziała mu, kiedy wszy stko włoży ł. – Wszy stkie panny będą za tobą szaleć, jeśli już tak nie jest. Duch uśmiechnął się i Maggie poczuła, jak serce rozpły wa jej się na widok tego uśmiechu, zupełnie jak tamtej nocy, kiedy się poznali. Teraz, tak samo jak wtedy, pomy ślała: „Gdy by m ty lko by ła czterdzieści lat młodsza…”. Ostatecznie Duch pozby ł się kapelusza. Swojej kolejarskiej czapki też nigdy nie lubił. Miał
zamiar dać ją któremuś z towarzy szy z tunelu. Spodnie by ły o wiele za krótkie i Duch pomy ślał, że to pewnie złośliwa sztuczka Hardy ’ego. Ale ochroniarz by łby zawiedziony, wiedząc, że krótsze spodnie łopoczące tuż nad kostką całkowicie Duchowi odpowiadały. Buty oddał Maggie. Ta radośnie wy ciągnęła sznurowadła przed ich założeniem. Stare przekazała komuś biedniejszemu. Tak więc następnego dnia, gdy znów przy szedł na budowę, by ł dosłownie odmieniony m człowiekiem. Praca by ła wy magająca. Trudna jak trening walki na kukri. Cały czas spędzał na wy pisy waniu nazwisk i liczb w rozmaity ch tabelach przy noszony ch mu przez Marchanta, a także na staraniach, by nadąży ć za wciąż zmieniający mi się szy chtami, i na współpracy z bry gadzistami, z który ch jedni przy jęli awans „Hindusa” lepiej, inni gorzej. Co ciekawe, odkry ł, że jedno twarde, ale spokojne słowo, któremu towarzy szy spojrzenie w stronę biura, wy starcza, by przy wołać każdego bry gadzistę do porządku. Wiedział, że to nie szacunek daje władzę. To strach. Tak czy inaczej, główny m celem jego poby tu w ty m miejscu nie by ły rozmy ślania ideologiczne ani nauka nowy ch umiejętności zawodowy ch. Miał szpiegować na rzecz Bractwa, ustalić, co dokładnie planowali templariusze, a w tej sprawie nie miał większy ch osiągnięć. Przede wszy stkim w nowej pracy by ł ciągle zajęty ; poza ty m rzadko miał pretekst do wizy t w biurze, gdzie trzy mano plany. Któregoś dnia ze swojego punktu obserwacy jnego przy dźwigach ujrzał przy by cie Crawforda Starricka i Lucy Thorne, którzy ostrożnie przedostali się na drugą stronę błota, aż w końcu zniknęli w biurze. „Teraz”, pomy ślał i ruszy ł przez błoto, by dostać się do biura pod pretekstem dostarczenia kilku wy kazów – zatrzy mali go jednak Smith i Hardy Drugi, pilnujący drzwi niczy m wejścia do świąty ni. Wzięli dokumenty i odesłali go z powrotem. Wy glądało na to, że włączenie Ducha do kręgu najbliższy ch współpracowników Cavanagha by ło czy sto teorety czne. Może wciąż go sprawdzali; w istocie niedługo potem doszło do incy dentu, który pozostawał dla Ducha zagadką. Stało się to pewnego późnego popołudnia, gdy Duch podszedł do Marchanta stojącego na kładce przerzuconej przez błoto. Krzy cząc tak, by by ło go sły chać przez harmider silnika parowego załadowanego ziemią, chciał wręczy ć zarządcy budowy grafik, jak to robił na końcu każdej zmiany. – Wszy stko w porządku, sir – powiedział, wskazując na gorączkową pracę za swoimi plecami. Na dźwigach roiło się od ludzi, czarne kubły z ziemią koły sały się na tle szarego nieba gasnącego dnia, robotnicy o brudny ch twarzach, z przewieszony mi przez ramię łopatami i kilofami opuszczali wy kop jak pokonani żołnierze w odwrocie. Wy ciąg terkotał, wciąż terkotał. Ale ty m razem zamiast wziąć grafik, jak to zwy kle robił, Marchant wzruszy ł ramionami i wskazał drewniane biuro za nimi. – Tam – powiedział. – Zostaw to z boku obok stołu z planami. Później na to zerknę. Jego oczy niczego nie zdradzały. Duch potwierdził skinieniem głowy i przeszedł na drugą stronę. Nie by ło Cavanagha. Nie by ło Hardy ’ego, Smitha ani Hardy ’ego Drugiego. By ł ty lko Duch wchodzący samotnie do biura, serca operacji. Przy stanął. To by ła próba. To musiała by ć próba. Świadomy tego, że Marchant może mierzy ć mu czas, zapalił lampę, a potem podszedł do stołu z planami. Marchant by ł bardzo konkretny. Stół z planami.
I jak można się by ło spodziewać, na stole leżały zwinięte plany. Stawiając lampę na blacie stołu, Duch nachy lił się, żeby zbadać rulon dokumentów. Jeśli, tak jak podejrzewał, by ła to pułapka, tak właśnie by ją zastawiono, i… jest, zobaczy ł to. Pojedy nczy czarny włos został zwinięty razem z papierami, wy stawał ty lko koniuszek. Z sercem walący m jak młotem, wy ciągnął włos, trzy mając go paznokciami, a potem, modląc się, by to by ła jedy na pułapka, rozwinął plany, Leżał przed nim projekt wy kopu i linii kolejowej, ale nie by ł to projekt oficjalny. Ten ostatni widział, wy ciągając szy ję ponad głowami inny ch robotników, kiedy Charles Pearson i John Fowler demonstrowali swoje dziecko. Tamte plany wy glądały dokładnie jak te, poza jedną podstawową różnicą. Miały herb Kolei Metropolitalnej w prawy m górny m rogu. Ten plan by ł podpisany godłem Zakonu Templariuszy. Marchant będzie się zastanawiał, co robi tak długo. Szy bko zlustrował ry sunek, który miał przed sobą, i jego wzrok naty chmiast podąży ł do jednego z budowany ch odcinków – by ł to odcinek, który właśnie kopali. Zakreskowano tam kółko. W środku widniał jeszcze jeden krzy ż templariuszy. Duch zwinął papiery, umieścił z powrotem włos, zgasił lampę i opuścił biuro. Po ty m jak wy szedł z obrazem planu utrwalony m w pamięci, wrócił my ślami do wy darzeń sprzed kilku dni, gdy przy niesiono skrzy nie i zbudowano prowizory czną try bunę. Cavanagh wspiął się na nią z Marchantem i „kompanią karną” stojący mi po bokach i z żalem zawiadomił przez tubę, że na placu budowy doszło do kilku przy padków kradzieży, że robotnikom skradziono narzędzia. Ta wiadomość wy wołała stłumiony okrzy k. Narzędzia by ły dla ludzi równie ważne jak ich rodziny. W wielu przy padkach nawet ważniejsze. Duch od dawna miał zwy czaj zakopy wać swoją łopatę w pewny m punkcie na obrzeżach placu budowy, ale dla wielu mężczy zn ich łopaty i kilofy nie by ły ty lko środkiem utrzy mania, ale jego sy mbolem. Idąc ulicami z przewieszony mi przez ramię narzędziami, znakami ich rzemiosła, szli wy prostowani, z wy soko podniesiony mi głowami i przechodnie wiedzieli, że widzą ludzi, którzy ciężko pracują, a nie po prostu są brudni. Tak więc sugestia, że jakiś drań kradnie narzędzia… Cóż, taki ktoś mógłby równie dobrze odbierać im jedzenie od ust. Cavanagh owinął ich sobie wokół małego palca i propozy cja, by pracownicy by li odtąd przeszukiwani, gdy opuszczali plac budowy, spotkała się z mniejszy m gderaniem, niż można się by ło spodziewać. Zakończenie zmiany zabierało teraz trzy razy więcej czasu, ale przy najmniej robotnicy mogli by ć spokojni, że Kolej Metropolitalna miała na sercu ich dobrze rozumiany interes. Duch nie dał się oszukać, za to teraz dokładnie wiedział, co kry ło się za tą decy zją. Podjęto ją, ponieważ roboty ziemne w końcu dotarły do zakreślonego na planie obszaru. Koniec by ł blisko i chociaż robotnicy mieli surowy nakaz zgłaszania wszelkich niety powy ch znalezisk – z obietnicą nagrody odpowiadającej wartości przedmiotu – wciąż by ło możliwe, że który ś z nich spróbuje zwy czajnie zwędzić to, co znalazł. By ć może templariusze wiedzieli o ty m artefakcie równie mało jak asasy ni. W każdy m razie nie ry zy kowali. By ł też oczy wiście inny problem, mały kłopot z nieustępliwy m posterunkowy m Abberline’em, który stale pojawiał się na budowie i według Marchanta o coś go oskarżał. – Nie martw się – powiedział Marchant do Ducha. – Jesteś kry ty. Sugerował w ten sposób, że „by cie kry ty m” miało swoją cenę. Zadba o to, żeby im za to odpłacić. O tak, bardzo się o to postara.
Ale teraz Abberline by ł tu z powrotem, a razem z nim kilku mężczy zn. Dwóch z nich rozpoznał – drugiego policjanta, Aubrey a, i sierżanta – zaś dwóch pozostały ch nie – by ł to elegancko ubrany mężczy zna, który miał nawy k ciągłego poprawiania kołnierzy ka, i czwarty człowiek, który … W czwarty m mężczy źnie by ło coś, co Duch kojarzy ł. Przy jrzał mu się lepiej, czując, jakby mózg pracował mu zby t wolno, gdy próbował go dopasować do czasu i miejsca… Marchant szedł w jego kierunku, zbliżał się, pozdrawiając go ze szczurzy m uśmiechem. – Ej, jesteś tam potrzebny … A Duch wciąż wpatry wał się w nowo przy by łego, który stał w pewnej odległości od grupy i również na niego patrzy ł. Gdy ich spojrzenia się spotkały, rozpoznali się nawzajem. To by ł człowiek z cmentarza.
37
Abberline patrzy ł, jak podchodzi. Tamtego ranka wpadł do gabinetu sierżanta, holując za sobą swojego nowego przy jaciela, pry watnego detekty wa Hazlewooda, i oznajmił sierżantowi, że ma coś nowego na Hindusa z wy kopu. – Powtórz mu to, co mi powiedziałeś – nakazał Hazlewoodowi. Mina pry watnego detekty wa mówiła, że wszy stko zby t szy bko wy ślizguje mu się z rąk, jakby nie tak to sobie planował. W jednej chwili wy mieniał się tajny mi informacjami z człowiekiem, który mógł mu pomóc w odszukania Hindusa, w następnej nadmiernie pobudzony Abberline ciągnął go przed oblicze sierżanta. Jak by ło do przewidzenia, sierżant obejrzał go od stóp do głów, zanim przeniósł wzrok na Abberline’a. – A kto to, do jasnej cholery, jest, Freddie? – To pry watny detekty w, ot co. To pry watny detekty w, który, tak się składa, ma informacje doty czące naszy ch przy jaciół z wy kopu. – O nie, ty lko nie ten cholerny wy kop – westchnął sierżant. – Proszę, nie mów, że to znowu ten cholerny wy kop. – Zaraz, zaraz, momencik. – Hazlewood wy ciągnął ręce w stronę Abberline’a i sierżanta jak człowiek, który próbuje zapanować nad mały m tłumem. – Poproszono mnie, żeby m znalazł miejsce poby tu młodego bandy ty zamieszanego w brutalny napad na pewnego ary stokratę, który ży czy sobie, by sprawiedliwości stało się zadość. Nic nie wiem o żadny ch sprawach związany ch z jakimś wy kopem. – To jedno i to samo, kolego, jedno i to samo – zapewnił go Abberline. – Teraz po prostu powiedz mu to, co mi wcześniej powiedziałeś, zanim ja to zrobię, i uwierz mi, niczego nie opuszczę, a mogę nawet dodać od siebie parę kawałków, które nie będą dobrze świadczy ć ani o tobie, ani o twoich zleceniodawcach. Detekty w rzucił mu wściekłe spojrzenie, a potem zwrócił się do sierżanta. – Tak jak mówiłem panu… – zrobił pauzę, by podkreślić swoją pogardę – posterunkowemu, zostałem wy najęty przez wy soko postawiony ch gentlemanów, aby pomóc w ujęciu bardzo niebezpiecznego człowieka. – „Bardzo niebezpiecznego człowieka” – przedrzeźniał Abberline. – Różnie można na to patrzeć. Mówisz, że by ł tam jeszcze jeden ochroniarz, oprócz ty ch dwóch w sanatorium?
– Tak, by ł. – Więc on może zidenty fikować chłopaka. Mogliby śmy zabrać go na budowę i dać mu do rozpoznania człowieka, który zaatakował jego i twojego pracodawcę. – My ślę, że to możliwe… – powiedział ostrożnie Hazlewood. – A dlaczego mieliby śmy to robić? – ry knął sierżant zza biurka. – Od cholernego pana Cavanagha dostałem już opierdol ży cia z powodu twojego zachowania, Abberline, i jeśli my ślisz, że zary zy kuję jeszcze jeden, albo co gorsza, jeśli gość porozmawia z Johnem Fowlerem albo Charlesem Pearsonem i minutę później będę miał na karku komisarza, to przemy śl to jeszcze raz. Abberline mrugnął. – Dzięki naszemu przy jacielowi może się to panu opłacić, panie sierżancie. Sierżant zmruży ł oczy. – To prawda? – zapy tał Hazlewooda. Detekty w przy znał, że to prawda. Istotnie mogło się to sierżantowi opłacić i policjant rozważał przez chwilę tę nową sy tuację. Fakt, istniało ry zy ko, że kolejny raz dostanie opierdol, ale z drugiej strony miał kozła ofiarnego nazwiskiem Abberline. Co więcej, dodatkowe parę szy lingów mogło się przy dać, zwłaszcza że zbliżały się urodziny pani sierżantowej. Tak, zgodził się. Tego ranka zgodził się, że jeśli mogli przy jść z ochroniarzem, to mieli wy starczający powód, by skonfrontować się z hinduskim chłopakiem na budowie, a teraz ten Hindus szedł właśnie przez błoto w ich kierunku. „Jasny gwint”, pomy ślał Abberline, „zrobił się światowy ”. Miał na sobie nową parę spodni, a do tego szelki i rozpiętą na szy i koszulę bez kołnierzy ka. Chociaż wciąż by ł boso, a kiedy podszedł bliżej, by ło widać, że spodnie łopoczą mu przy ły dkach. Jak się zdawało, wszy scy by li zahipnoty zowani przez jego ciemne, nieprzeniknione oczy. – Bharat Singh? – powiedział Abberline. – Miło mi widzieć, że skaleczenia i blizny się zagoiły od czasu naszego ostatniego spotkania. Ledwo ich zauważając, Duch stał przed nimi z teczką przy ciśniętą do piersi i z lekkim zdziwieniem patrzy ł to na jednego, to na drugiego. Abberline widział, jak wzrok chłopaka prześlizguje się po ochroniarzu, i przy pomniał sobie, że jeśli chociaż połowa tego, co mówiono o ty m chłopaku, to prawda, to mógł to by ć bardzo śliski, nie mówiąc już o ty m, że niebezpieczny klient. Przy gotował się. Na co? Nie by ł pewien. Ale i tak to zrobił. – Tak – powiedział do Ducha. – Jeśli pozwolisz, mamy do ciebie sprawę. Ukradkiem wy macał rękojeść swojej pałki, a potem skierował następne py tanie do ochroniarza. – Czy to jest człowiek, który napadł na ciebie i dwóch twoich pracodawców? Przy jrzy j mu się dobrze. Trochę czasu minęło i od tamtej pory nieco się wy stroił. Ale gdy by mnie kto py tał, nie jest to twarz, którą dałoby się szy bko zapomnieć, nieprawdaż? Więc mów, to on czy nie on? Duch przeniósł uwagę na ochroniarza, napotkał jego wzrok. Mężczy zna by ł wy soki, podobnie jak członkowie „kompanii karnej”, ale nie tak pewny siebie i arogancki jak oni. Stał się słabszy m człowiekiem; bójka na cmentarzu zmieniła go, a teraz miał szansę odzy skać część utraconej dumy i godności. Palce Abberline’a zacisnęły się na rękojeści pałki; Aubrey też by ł gotowy, a ludzie z „kompanii karnej” stali ze zmrużony mi oczami i rękami luźno zwisający mi po bokach, gotowi,
by sięgnąć po ukry tą broń, czekając na kolejne rozkazy w przewidy waniu, że poleje się krew. I każdy spodziewał się, że ochroniarz powie „tak”. Ku zaskoczeniu wszy stkich ten pokręcił głową i powiedział: – Nie, to nie on.
38
– Więc jaka jest prawda? – zapy tał Abberline. – Chy ba nie wiem, o co panu chodzi. Spotkanie na budowie skończy ło się i Abberline wy szedł z podkulony m ogonem, a gdy wrócił na komisariat, został porządnie zbesztany przez sierżanta, aż wreszcie, porządnie zbesztany i z podkulony m ogonem, posterunkowy wy ruszy ł na poszukiwanie ochroniarza. Dlaczego? Bo widział jego minę, a do tego widział minę Bharata Singha, i coś by ło na rzeczy. „Nie rozpoznał go? Gówno prawda, ci dwaj się znają”. Między nimi by ł… cóż, dziwnie to brzmiało, ale Abberline powiedziałby, że by ł świadkiem, jak między tą dwójką rodzi się niechętny szacunek. Tak więc następny m punktem by ło odszukanie ochroniarza, co nie okazało się trudne. Udało mu się to już z Hazlewoodem poprzedniego dnia, a tego popołudnia znalazł ochroniarza w ty m samy m miejscu: w pubie Ten Bells przy Commercial Street w Whitechapel, ulubiony m miejscu spotkań prosty tutek i oszustów, sporady cznie jakiegoś posterunkowego i próbujący ch utopić swoje smutki skompromitowany ch by ły ch ochroniarzy. – My ślę, że go kry jesz – powiedział Abberline. Mężczy zna bez słowa wziął swoją szklankę i przeniósł się do stolika w małej salce. Abberline poszedł za nim i usiadł naprzeciwko. – Ktoś ci płaci, żeby ś go kry ł, zgadza się? Przy padkiem nie pewien człowiek w płaszczu z kapturem? Brak odpowiedzi. – A może chronisz go z dobroci serca? – zapy tał Abberline. Teraz mężczy zna spojrzał na niego smutny mi oczami i Abberline wiedział, że jest na dobry m tropie. Poszedł za ciosem. – A gdy by m ci powiedział, że mam podejrzenia co do tego młodego Hindusa? A gdy by m ci powiedział, że by ć może uratował mi kiedy ś ży cie i że w gruncie rzeczy wcale nie chcę wsadzić go do ciupy, ale raczej zaczy nam się zastanawiać, czy nie stoi przy padkiem po stronie aniołów? Kolejna pauza, a potem ochroniarz zaczął mówić burczący m głosem dobiegający m spomiędzy przy garbiony ch ramion. – No, to miałby pan rację, panie posterunkowy, bo gdy by mnie kto py tał, to on naprawdę jest po stronie aniołów. To dobry człowiek. Lepszy niż pan i ja. – Mów za siebie. A zatem by ł tamtej nocy na cmentarzu?
– To prawda, by ł, i nikt na nikogo nie „napadał”. Działo się tam zło, zło, w który m, przy znaję ze wsty dem, brałem udział, zło, które on naprawił. Ludzie, dla który ch wtedy pracowałem, jaśniepanowie, wy ży wali się na jakiejś lafiry ndzie, po prostu dla zabawy, bo mogli. A ja i koledzy ich pilnowaliśmy. Bez zbędny ch py tań i tak dalej. Abberline uśmiechnął się lekko, rozpoznając źródło cy tatu. – I wtedy pojawił się ten młody człowiek, jedy ny przechodzień, który zareagował na jej wrzaski inaczej niż ty lko lekkim zdziwieniem. I kiedy ci dwaj jaśniepanowie nie chcieli przerwać zabawy, on przerwał ją za nich. Mówię panu, nigdy nie widziałem czegoś tak szy bkiego: chłopca, mężczy zny ani zwierzęcia. Pokonał nas wszy stkich, w ty m niżej podpisanego. Zrobił to w mgnieniu oka i należało nam się; każdy z nas na to zasłuży ł. Więc kiedy py ta pan, dlaczego nie zidenty fikowałem go na budowie, i jeśli jest pan szczery, mówiąc, że to porządny człowiek, i jeśli py ta pan przy stoliku w Ten Bells i wie pan, że zaprzeczę na budowie, na komisariacie i przed sądem, to tak, to by ł on. I niech mu szczęście sprzy ja, do diabła. – Oczy wiście, że to by ł on. Marchant i Cavanagh spotkali się z Hazlewoodem w Travellers Club przy ulicy Strand, gdzie usiedli w palarni z widokiem na uliczkę Carlton Gardens. Cavanagh by ł członkiem klubu wprowadzony m przez pułkownika Waltera Lavelle’a, na krótko, zanim Cavanagh go zabił; Marchant, jako jego prawa ręka, też już tu by wał. Natomiast Hazlewood by ł rozemocjonowany, czy też, jak powiedział to potem swojej żonie, „podniecony niczy m pies z dwoma fiutami”. Ludzie tacy jak on nie nawy kli do atmosfery panującej w Traveller’s Club przy ulicy Strand i detekty w wy czuwał tu zapach pieniędzy. I może, jeśli dobrze rozegra swoje karty, szansę na rozwiązanie sprawy oraz zarobienie paru pensów na boku. Nie zapominając oczy wiście o ty m, że bez dwóch zdań by ł to kawałek szy kownego lokalu. Wokół nich sły chać by ło śmiechy i podniesione głosy już podpity ch lordów i gentlemanów, którzy upijali się jeszcze mocniej, ale trudno by ło sobie wy obrazić, by Cavanagh brał w ty m udział. Dy rektor siedział w szerokim skórzany m fotelu z rękami na podłokietnikach, w eleganckim czarny m garniturze, poły skując bielą kołnierzy ka i mankietów. Ale chociaż pasował do towarzy stwa ary stokratów i elegantów, Cavanagh emanował groźbą, i by ło znamienne, że kiedy przechodzący panowie pozdrawiali go gestem ręki, ich uśmiechy naty chmiast gasły, raczej składali mu hołd, niż się witali. – My śli pan, że człowiek, który zaatakował pańskiego klienta, i mój pracownik Bharat Singh to ta sama osoba? – zapy tał teraz Hazlewooda. – Jestem tego pewien, sir. – Co sprawia, że jesteś pewien? – Bo kiedy sły szę podkowy, wy patruję konia, nie zebry. Marchant wy glądał na zdezorientowanego, ale Cavanagh pokiwał głową. – Inny mi słowy, pana zdaniem to logika nakazuje, że to musi by ć ten sam człowiek. – Tak jest, poza ty m rozmawiałem potem z naszy m zaprzy jaźniony m ochroniarzem i by ło dość oczy wiste, że z powodów, które wolałby zachować dla siebie, nie puścił pary z ust. – W takim razie może musimy przekonać tego ochroniarza – powiedział Cavanagh. I Hazlewood pomy ślał: „pieniądze”, zastanawiając się, czy jakaś ich część trafi do jego
kieszeni. – Niech pan mi powie – rzekł Cavanagh. – Jeśli ten młody Hindus napadł na ochroniarza i… Ilu ich by ło? Czterech ludzi? W tak nieuzasadniony i brutalny sposób, to dlaczego ten ochroniarz miałby teraz go chronić? Hazlewood nie patrzy ł mu w oczy. Cavanagh skinął głową i Marchant wy jął z kieszeni zwitek banknotów, kładąc go na stole pomiędzy nimi. „Zaczy na się”, pomy ślał Hazlewood, nakry wając je dłonią. – Cóż – powiedział. – Wiem ty lko to, co mi powiedziano, ale wy gląda na to, że ten hinduski chłopak podjął się uratowania damy w opałach, która by ła, można powiedzieć, zabawką dla ty ch dwóch ary stokratów. Cavanagh pokiwał głową, przesuwając wzrokiem po wy łożonej drewnem sali. Znał ten ty p. – Dobrze się bawili, co? – Z tego, co sły szałem. Wy gląda na to, że pański człowiek, ten Hindus, wirował tam jak derwisz. Stanął do walki z nimi wszy stkimi i wy grał, i z tego, co wiadomo, zabrał ze sobą tę biedną spódniczkę, którą katowali, i rozpły nął się z nią w ciemnościach. – Rozumiem – powiedział Cavanagh. Przerwał, czekając, aż ucichnie śmiech nieopodal. – Cóż, panie Hazlewood, dziękuję panu za szczerość i za zwrócenie naszej uwagi na tę sprawę. Proszę zostawić to nam, chcieliby śmy przeprowadzić własne śledztwo. By ć może, kiedy zostanie zakończone i zakładając, że jego wy nik będzie zgodny z pańskimi podejrzeniami, będziemy mogli połączy ć siły, tak że pozbędziemy się czarnej owcy, a pan dostanie swojego człowieka. Kiedy zadowolony Hazlewood wy szedł z klubu, Cavanagh obrócił się do swojego towarzy sza. – Dotrzy mamy słowa, Marchant. Przy jrzy jmy się bardzo uważnie naszemu interesującemu indy jskiemu koledze.
39
Następnego dnia wcześnie rano Abeerline patrzy ł na trupa, co stawało się dla niego już czy mś zwy czajny m. Obok niego stał Aubrey i dwaj posterunkowi zdjęli kaski na znak szacunku. Znali mężczy znę, który leżał rzucony jak szmaciana lalka na ulicę, choć jego twarz by ła niemal nie do rozpoznania z oczami o tak napuchnięty ch powiekach, że nie mogły by się już otworzy ć, twarz będąca mieszanką fioletowy ch siniaków i otwarty ch ran, ze złamaną szczęką zwisającą pod straszny m kątem. To by ł tamten ochroniarz. – Najwy raźniej ktoś chciał go uciszy ć – powiedział Abrey. – Nie – odparł Abberline w zamy śleniu, wpatrując się w trupa i zastanawiając, ilu jeszcze musi zginąć. – Nie sądzę, żeby chcieli go uciszy ć. My ślę, że chcieli go zmusić do mówienia. Po drugiej stronie miasta Cavanagh siedział przy swoim biurku z Marchantem po jednej stronie i Hardy m po drugiej. Przed nimi, na niewy godny ch krzesłach z prosty m oparciem i z odpowiednimi do sy tuacji minami, zajmowali miejsca Wielki Mistrz Templariuszy Crawford Starrick i Lucy Thorne. Oczekiwali raportu od Cavanagha, człowieka, który obiecał dostarczy ć im artefakt, lecz któremu jak dotąd wy raźnie się ta sztuka nie udawała, i jak zwy kle oczekiwali, by raport zawierał opty misty czne wieści. – Jesteśmy blisko – powiedział Cavanagh. Lucy westchnęła, zmarszczy ła brwi i poprawiła spódnicę. Starrick zdecy dowanie nie by ł pod wrażeniem. – Mówił pan tak ostatnim razem i przedostatnim też. – Jesteśmy bliżej – dodał Cavanagh, nieporuszony iry tacją Wielkiego Mistrza. – Musimy. Jesteśmy w okolicy miejsca, w który m znajduje się artefakt. Zabrzmiało pukanie do drzwi i pokazała się w nich twarz Hardy ’ego Drugiego. – Przepraszam, że przeszkadzam, sir, ale przy jechali państwo Pearsonowie. Starrick przewrócił oczami, ale Cavanagh wy ciągnął rękę, dając znak, że nie ma powodów do niepokoju. – Mimo swojej choroby Pearson woli towarzy stwo robotników kolejowy ch od wy gód biura. Nie martwcie się, najpierw ruszy na swój królewski obchód. Hardy Drugi wy jrzał przez drzwi. – Chy ba wszy stko w porządku. Tak jak pan powiedział, idzie do wy kopu.
– No cóż – powiedział Starrick – sądzę, że to wszy stko z naszej strony. Panna Thorne i ja wy chodzimy. Przy następny m spotkaniu niech się pan postara mieć dla mnie bardziej zachęcające wieści. Po ich wy jściu Cavanagh spojrzał na Marchanta, mrużąc oczy. – To głupiec, wie, że jego czas się kończy. – Jest Wielkim Mistrzem Templariuszy, sir – powiedział Marchant, a potem ze służalczy m uśmiechem dodał: – Na razie. – Otóż to – powiedział Cavanagh. – Na razie. Dopóki to ja nie zdobędę artefaktu. I pozwolił sobie na uśmiech. Widmo uśmiechu. Ty mczasem, kiedy Cavanagh, Marchant i spółka by li zajęci Starrickiem i Thorne – i zanim Duch rozpoczął swoją zmianę – Pearson robił dokładnie to, co przewidy wał Cavanagh, czy li małą rundę wokół placu budowy z żoną Mary pod rękę. Robotnicy uwielbiali Pearsona i mieli okazję, by pokazać mu jak bardzo. Podczas gdy Starrick i Thorne szli do bramy, na schodkach biura Marchant patrzy ł, jak robotnicy zbierają się wokół państwa Pearsonów, i zmarszczy ł brwi, widząc, że, jak się zdawało, przerwali pracę bez ważnego powodu. Zdecy dowanie jednak coś się działo. Przechy lił się przez poręcz i powiedział do Hardy ’ego Drugiego: – Idź tam, co? Zobacz, co się dzieje…
40
To by ło jedno z nieliczny ch wolny ch popołudni posterunkowego Aubrey a Shawa. Chociaż nie, to nie by ła do końca prawda. Po pierwsze, dlatego że wolne popołudnia zdarzały się Aubrey owi całkiem często, a po drugie, dlatego że nie by ło to prawdziwe wolne popołudnie. W każdy m razie nie w oficjalny m, regulaminowy m sensie. Ujmując rzecz dokładniej, należałoby stwierdzić, że posterunkowy policji Aubrey Shaw przebrał się w cy wilne ubranie i migał się od służby. Jak zwy kle wagary Aubrey a miały jakiś związek z kry kietem. Najczęściej oznaczało to osuszanie paru kufli ale w pubie Green Man, dzisiejszy dzień by ł jednak wy jątkowy. Aubrey wy brał się na stadion Lord’s Cricket Ground, żeby obejrzeć coroczny mecz między szkolny Eton kontra Harrow. By ł piękny słoneczny dzień, w sam raz, żeby spędzić go na try bunie (choć by ło tłoczno, gdy ż na spotkanie przy szło kilkadziesiąt ty sięcy ludzi), zjeść pasztecik i może wy pić jakieś piwo albo trzy, by ło też mnóstwo spódnic i czepków przy ciągający ch męski wzrok, a oślepiająca biel strojów kry kiecistów lśniła w słońcu. Jeśli miał by ć szczery, Aubrey nie interesował się specjalnie kry kietem, ale ten dżentelmeński sport by ł rozry wką, którą akceptowała jego żona, a co więcej, wiązały się z nią paszteciki i piwo – a te dwa elementy by ły w ży ciowej podróży Aubrey a kluczowe. Pomy ślał o Abberlinie. Nieżonaty Abberline, nieustannie czy mś zatroskany Abberline – gdy by ktoś py tał Aubrey a, te dwie rzeczy niewątpliwie się ze sobą łączy ły. – Potrzebna ci żona – powiedział Abberline’owi któregoś popołudnia w Green Man, bo gdzież by indziej. – Potrzebny mi kolega z policji, który bardziej zajmuje się pracą, a mniej jej unikaniem – odparł Abberline. Co by ło raczej krzy wdzące; w końcu Aubrey zaangażował się w ich śledztwo prawie tak mocno jak Freddie i… „O nie”, pomy ślał, zajmując miejsce na try bunach, „Dziś nie my ślę o Freddiem. Znikaj, Freddie”. I by zaznaczy ć, że kończy z my śleniem o pracy, zaczął razem ze wszy stkimi donośnie wiwatować na cześć zawodników, z zadowoleniem poddając się ry tmowi meczu. Jeszcze jedna anonimowa twarz w tłumie. Zmartwienia zaczęły odpły wać. A jednak. Nie mógł nic poradzić. Jego my śli wróciły do Abberline’a i jego obsesji na temat, jak to nazy wał, „podejrzany ch sprawek z budowy ”. Dwaj policjanci zadali sobie py tanie, kto
pobił ochroniarza na śmierć. „Jeden z ty ch osiłków z budowy ”, powiedział, jak można się by ło spodziewać, Freddie i ty m razem Aubrey musiał się z nim zgodzić. By ło jasne jak słońce, że ten Cavanagh i spółka mieli coś za uszami. No bo czy nie jest tak z nimi wszy stkimi? Ary stokraci, przemy słowcy i polity cy nie przejmowali się nikim i niczy m i złamanie kilku praw by ło drobną niedogodnością dla kogoś, kto ma wy starczające wpły wy, by je deptać. „Niech to szlag”, pomy ślał Aubrey. „Posłuchaj się ty lko”. Zaczy nał my śleć jak sam Freddie. To by ło zaraźliwe, ot co. Ale mogli się dowiedzieć – tak mówił Abberline. Jeśli wy ciągnęli to od ochroniarza, to Cavanagh i spółka mogą by ć pewni, że Bharat Singh to chłopak z cmentarza. – Jakie by to miało dla nich znaczenie, gdy by to by ł on? – zapy tał Aubrey. – Może żadne, Aubrey, może żadne. Kto wie? To by ła niewątpliwie układanka. Jak te powy cinane drewniane kształty, które trzeba by ło dopasować. Obracasz je w palcach, żeby rozgry źć, jak to zrobić. Zamy ślenie połączone z wy pity m piwem, sporą liczbą inny ch widzów i faktem, że by ł na stadionie w czasie nieoficjalnie wolnego popołudnia, sprawiły, że Aubrey nie by ł świadomy obecności trzech mężczy zn, którzy przepchnęli się przez tłum, żeby zająć miejsca z ty łu try buny. Stali plecami do płotu, z założony mi rękami i zsunięty mi na oczy rondami meloników, w pozach ludzi, którzy nie chcą się rzucać w oczy. Ci trzej mężczy źni nie oglądali spod swoich meloników meczu. Ich wzrok by ł skierowany na Aubrey a Shawa.
41
Ostatnim lokatorem Ciemności by ł Jay adeep Mir – jakieś trzy lata temu. Mimo to pomieszczenia trzeba by ło utrzy my wać w dobry m stanie, więc regularnie jak w zegarku Ajay i Kulpreet schodzili po schodach z sali spotkań, by zamieść izby i je przewietrzy ć, aby choć na jakiś czas pozby ć się przy gnębiającej wilgotnej atmosfery, jaka zazwy czaj tu panowała. I regularnie jak w zegarku Ajay uznawał za świetny dowcip, by zamknąć Kulpreet w jedny m z pomieszczeń. Brzęk. Podkradł się do niej i zanim zdołała go powstrzy mać, znów to zrobił; ty lko ty m razem, zamiast zostać na zewnątrz, rżąc i kpiąc z niej, tak jak to zwy kle czy nił, umknął kory tarzem. Ręce jej opadły przez nużącą nieuchronność całej tej sy tuacji. Czy jemu się to kiedy ś znudzi? Pewnie nie, ponieważ Ajay a nie dało się określić inaczej niż niedojrzały m i mimo że Kulpreet miała w domu męża i sy nka, prawdopodobnie by ł też w niej trochę zakochany. A z jej doświadczenia wy nikało, że to u mężczy zny bardzo uciążliwe połączenie. Rozdrażniona, zawołała przez judasza: – Ajay, znowu?! – I zaklęła ze złości, że temu szczurowi udało się ją tak podejść. Na zewnątrz panowała cisza. Ajay odszedł. Bodajby oślepł. Miała nadzieję, że to nie by ł jeden z ty ch dni, kiedy potrafił przeciągać żart w nieskończoność. Kiedy ś zostawił ją tu na pół godziny. Dzięki Bogu, już dawno nauczy ła się brać ze sobą świeczkę. – Ajay ! – zawołała jeszcze raz, ale jej słowa odbiły się ty lko od wilgotny ch kamieni. Szarpnęła drzwiami, szczęk rozległ się echem w ciemnościach. – Ajay, to już dawno nie jest śmieszne. Otworzy sz w końcu? Zza drzwi wciąż nie dobiegał żaden dźwięk i jeśli się zastanowić, Kulpreet nie sły szała go już od dłuższego czasu. Ajay nie by ł ty pem człowieka, który długo by milczał. Nawet gdy by by ł na górze, zagady wałby, rzucał kiepskie żarty, drażniąc się z nią. W istocie – kiedy ostatnio sły szała cokolwiek innego niż własny głos? Tu, na dole, można by ło stracić poczucie czasu. Aż podskoczy ła na odgłos zza drzwi. – Ajay – powiedziała ostro i podniosła rękę, napinając nadgarstek w gotowości. A potem się pojawił. Twarz w okienku i wy szczerzone zęby. – Ty m razem cię załatwiłem, Kulpreet. My ślałaś, że po nas przy jdą, co? „Jasne”, pomy ślała, podniosła jedną brew i wy sunęła ostrze tak precy zy jnie, by wy strzeliło
przez judasza i dotknęło krawędzi jednego z nozdrzy Ajay a. Kulpreet nie ty lko by ła jedną z najlepszy ch szermierek w Indy jskim Bractwie – by ła też jedną z najlepszy ch w walce ukry ty m ostrzem, i by ł to doskonale skalkulowany, mistrzowsko wy mierzony atak. – Imponujące – powiedział Ajay, zaczy nając nagle mówić przez nos. By ł unieruchomiony przez ostrze, wiedział, że najmniejszy ruch może skutkować przecięty m nosem. My ślał: „A niech mnie, ona je ostrzy na okrągło”. Rzeczy wiście wciąż je oliwiła i regulowała. „Nigdy się nie zatnie, Ajay ”, mawiała, wsuwając ostrze do obudowy z ty powy m dla niej spojrzeniem pełny m dezaprobaty. „W odróżnieniu od niektóry ch inny ch”. Kulpreet nadal trzy mała swoje ostrze przy jego twarzy. – Rzuć mi klucze – powiedziała, a potem, kiedy już zrobił to, co mu kazała, odepchnęła go ze złością, podążając w stronę wy jścia. Na górze zamknęli drzwi i przy gotowali się do opuszczenia Ciemności. Kulpreet umy ślnie ignorowała Ajay a, co jak wiedziała, by ło dla niego znacznie gorszą karą niż wetknięcie ukry tego ostrza w dziurkę nosa. Tak jak każdej nocy umieściła swoją szablę na wbity m w ścianę stojaku, pocałowała palce i dotknęła nimi doskonałej indy jskiej stali, i w końcu dołączy ła do Ajay a przy drzwiach do sali spotkań. Dwoje asasy nów pożegnało się, a następnie wy ślizgnęło na zewnątrz i zamknęło za sobą drzwi. Żadne z nich nie zauważy ło w uliczny m tłumie twarzy, które przy glądały im się z zainteresowaniem – a potem poszły za nimi.
42
„Co za wspaniały dzień”, pomy ślał Aubrey, opuszczając stadion wraz z ty siącami widzów. Prawdę powiedziawszy, by ł trochę podchmielony. Wy starczająco podchmielony, żeby przy milić się do kwiaciarki, by ta dała mu zniżkę na bukiet, wziąć kwiaty do domu, do Marjorie, i powiedzieć żonie, że ją kocha, wy starczająco podchmielony, by zapomnieć o wszy stkim, co doty czy hinduskich akrobatów i tajemniczy ch znikający ch mężczy zn w płaszczach z kapturem, a już zdecy dowanie zby t podchmielony, by zauważy ć trzech mężczy zn, którzy szli za nim z opuszczony mi głowami i rękami w kieszeniach, w ten sposób próbując nie rzucać się w oczy. By ł na ty le podchmielony, że zastanawiał się, czy nie zatrzy mać jednej z dorożek nieustannie kursujący ch tam i z powrotem, ale potem się rozmy ślił. Lepiej trochę otrzeźwieć. Troszeczkę. Szedł dalej, skręcając z głównego traktu w spokojniejsze boczne ulice, zostawiając za sobą tłumy i stukot kopy t, lawirując przez plątaninę ciemny ch ulic, gdzie ciągły dźwięk pły nącej wody przy pomniał mu, że musi się wy sikać, więc zboczy ł w wąską uliczkę, żeby sobie ulży ć. Bo ostatecznie drobne sprawy liczą się tak samo, jak te wielkie: skradziony zegarek z kopertą, który się spóźnia, człowiek, który potrzebuje się wy sikać. Aubrey wy czuł zmianę natężenia światła w uliczce, zanim jeszcze cokolwiek zauważy ł, i zapinając rozporek, spojrzał w jedną stronę, widząc, że u wy lotu zaułka stała jakaś postać. Potem w drugą stronę: jeszcze jedna. Aubrey zadrżał. Każdego innego dnia by łoby to najwy żej paru włóczęgów żerujący ch na biedakach, którzy by li zby t pijani, by stawać opór – i Aubrey oczy wiście poradziłby sobie z nimi bez problemu, czy to trzeźwy, czy pijany. Ale to nie by ł taki dzień. Do tego wy dało mu się, że rozpoznał ty ch dwóch mężczy zn, którzy zablokowali oba wy jścia, i to by ła gorsza sprawa niż para włóczęgów. Szli uliczką w jego stronę. U wy lotu zaułka pojawiła się trzecia postać. Aubrey desperacko pragnął mieć przy sobie swoją pałkę, choć wiedział, że to by mu nie pomogło. Przeniósł wzrok na gruby mur tuż przed sobą w nadziei, że magicznie pojawi się tam jakaś drabina, potem znów na mężczy zn, którzy by li już obok niego. Rozpoznał wy szczerzone gęby chwilę przed ty m, nim zgasło światło. Dokładnie tak, jak się spodziewał. Przemierzając w swoich szatach ulice Amritsaru, Kulpreet i Ajay by li pogrążeni w my ślach. By ć może wiele lat panowania asasy nów w mieście sprawiło, że by li zby t pewni siebie, a może
stało się tak dlatego, że nawet asasy ni nie są wolni od błędów. Jakakolwiek by ła przy czy na, nagle tłum jakby się zdematerializował i stanęło przed nimi siedmiu ludzi w identy czny ch brązowy ch garniturach i coś, na co mieli by ć zawsze gotowi i co mieli zawsze ćwiczy ć, rzeczy wiście się zdarzy ło. Zostali zaatakowani. Kulpreet i Ajay odwrócili się. Ulica pustoszała. Za nimi także stali mężczy źni w brązowy ch garniturach; zaniepokojony tłum odsuwał się od nich jak kręgi na wodzie od rzuconego kamienia. Lęk zaczął narastać, kiedy ludzie w garniturach wy doby li swoje kukri. Kilkanaście noży naprzeciw dwóch. Ajay i Kulpreet spojrzeli po sobie. Kobieta uśmiechnęła się, dodając mu otuchy, i naciągnęła kaptur na głowę, on zrobił to samo, a potem szy bko klepnął ją trzy razy i ścisnął za ramię, na co tamta odpowiedziała skinieniem głowy. Wiedzieli, co robić. Oboje policzy li w my ślach – „raz, dwa, trzy ” – a potem jedny m skoordy nowany m ruchem odwrócili się do siebie plecami, równocześnie wy suwając ostrza, i o ciszy, która nagle zapanowała, świadczy ł fakt, że by ło to sły chać, zaś o pewności siebie ludzi w garniturach – że nawet nie drgnęli, nie wy glądali nawet na zdenerwowany ch. Ten pośrodku by ł przy wódcą. Gwizdnął i zakręcił palcem. Ludzie w garniturach jak jeden mąż ruszy li naprzód, tworząc dwa półkola i zamy kając krąg w nadziei, że zamkną w nim Ajay a i Kulpreet. – Teraz – powiedziała Kulpreet. I ruszy li. Rzuciła się do markizy po swojej lewej stronie, chłopak pobiegł w przeciwny m kierunku i oboje zrealizowali swoje zamiary, nim ludzie w brązowy ch garniturach zdąży li się do nich zbliży ć. Ajay schował ostrze, zanim wpadł w biegu na ścianę, pnąc się bosy mi stopami po kamieniach, dosięgnął parapetu i podciągnął się do góry. Jeszcze dwa stęknięcia z wy siłku i by ł na szczy cie, przemierzając dach budy nku, by zeskoczy ć na ulicę po drugiej stronie i pobiec sprintem wąską uliczką. Na jej końcu by ł mur i Ajay popędził w jego kierunku, wiedząc, że jeśli wdrapie się na niego i przeskoczy na drugą stronę, ujdzie cało. Nigdy tam nie dotarł. Ludzie w brązowy ch ubraniach przewidzieli jego ruch i kiedy Ajay dobiegł do końca uliczki, zaskoczy li go, wy rośli jak spod ziemi. Potknął się i zobaczy ł bły sk kukri, działając insty nktownie, podniósł w obronie wiodącą rękę, wy suwając stalowe ostrze… Ty le że ostrze się nie wy sunęło. Zacięło się.
43
Aubrey nie miał pojęcia, gdzie jest, ale przeczuwał, że to najmniejszy z jego kłopotów. Istotne by ło to, że by ł przy wiązany do krzesła w ciemny m pokoju, nie licząc słabego pomarańczowego światła przy mocowany ch do ścian lampek, podczas gdy przed nim stała trzy osobowa „kompania karna” z beznamiętny mi uśmiechami, szy kująca się do pracy. Hardy zrobił krok do przodu. Założy ł czarne skórzane rękawiczki, a potem z kieszeni kurtki wy jął kastet, który następnie wsunął na palce. Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i cofnęli się w cień, Hardy zaś podszedł do Aubrey a i przy łoży ł swoją dłoń w rękawiczce do twarzy policjanta jak rzeźbiarz sprawdzający konsy stencję swojej niewy robionej jeszcze gliny. Potem odsunął się, a jego stopy przy jęły pozy cję wprawnego boksera i Aubrey pomy ślał, że dobry m pomy słem by łoby teraz zamknąć oczy, co też uczy nił. To zabawne, bo zawsze trudno mu by ło sobie wy obrazić swoją rodzinę, kiedy by ł z dala od niej; zawsze żałował, że tego nie potrafi – żeby mieć ich przy sobie. Ale teraz się pojawili. Doskonały obraz jego bliskich, którego się uczepił, gdy zaczęły na niego spadać ciosy. Chociaż ty le dobrego można by ło powiedzieć o pobiciu. Dzięki Bogu za małe łaski. * Kulpreet obudziła się z obolałą głową i stwierdziła, że patrzy w szary mrok jakiegoś magazy nu: olbrzy mia pusta przestrzeń, w której sły chać ty lko kapanie deszczu wpadającego przez dach i ptaki gnieżdżące się na krokwiach. Rdzewiejące schody prowadziły do rozpadający ch się stary ch suwnic nad jej głową. By ła skrępowana w niety powy sposób. Siedziała u szczy tu długiego stołu z listew; wy glądało to zupełnie, jakby by ła honorowy m gościem na obiedzie – gdy by nie fakt, że honorowy ch gości raczej się nie związuje. Jej krzesło by ło starannie dosunięte do stołu. Nie widziała swoich stóp, ale czuła, że są przy wiązane do nóg krzesła. Natomiast ręce miała wy ciągnięte przed sobą, przy wiązane ściśle do jednej z listew skórzany m rzemieniem, tak by dłonie spoczy wały płasko na blacie. Leżały prawie tak, jakby ktoś miał jej zaraz zrobić manicure. W pewny m sensie tak by ło. Kilka cali od jej palców, specjalnie, żeby je widziała, leżała para kleszczy, tego rodzaju zardzewiały ch kleszczy, który ch można uży ć do wy ry wania paznokci. Oczy wiście znała tę torturę. Narastający ból. Zdaje się, że by ł asasy n, który dotrzy mał do pięciu, zanim się załamał.
Z tego, co widziała, w magazy nie by ło z nią trzech facetów w brązowy ch garniturach. Z zaciśnięty mi zębami patrzy ła, jak jeden z nich bada jej ukry te ostrze, i jeśli by ło coś, co doprowadzało ją do pasji – oprócz tego, że ją schwy tano, oprócz tego, że zabrano jej broń, i tego, że chichoczące postacie w garniturkach powiedziały jej, że Ajay został zarżnięty jak pies na ulicy, to właśnie to. Mieli też ostrze Ajay a. Inny zbir templariuszy stał po drugiej stronie stołu, obracając je w rękach. – To się zacięło – powiedział kolegom, którzy parsknęli śmiechem. „Ale to nie dlatego nie potrafisz go wy sunąć, idioto”, pomy ślała Kulpreet. Chy ba że założy sz je na nadgarstek i ustawisz mięśnie i ścięgna w takiej pozy cji, by precy zy jnie naśladować Ajay a, albo zdołasz nacisnąć przy cisk awary jny, a szczerze mówiąc, mógłby ś go szukać przez resztę ży cia i nadal by ci się nie udało. Najważniejszy brązowy garniturek przerzucił uwagę ze swoich kolegów na Kulpreet. – Jest dopasowany do każdego asasy na z osobna – rzucił przez ramię, podchodząc do Kulpreet. Dwa zbiry za jego plecami znudziły się oglądaniem ostrzy i rzuciły je na stół; chciała na nie spojrzeć, by sprawdzić ich położenie, ale nie miała odwagi. My ślała o przy cisku awary jny m. – No, no, obudziła się – powiedział śledczy, szczerząc zęby w uśmiechu. – Wy gląda na to, że pora zaczy nać. Chwy cił kleszcze, ale udał, że się rozmy ślił, i z brzękiem rzucił je z powrotem na stół. – Może nie będę ich potrzebował – powiedział prawie do siebie. – W końcu py tanie, które chcę zadać, nie jest szczególnie trudne. Uśmierciliście trzy lata temu Jay adeepa Mira czy może zesłaliście go do Londy nu? To naprawdę bardzo proste. Spojrzał na nią, ale jeśli liczy ł na odpowiedź, nie dała mu tej saty sfakcji. Mówił dalej. – Widzisz, moja śliczna, mamy w Londy nie kolegę, by łego oficera armii bry ty jskiej, który spędził trochę czasu w Indiach i dużo sły szał o ty m nadzwy czajny m Jay adeepie Mirze, a teraz spotkał w Londy nie pewnego niezwy kłego hinduskiego chłopaka i łącząc obie te sprawy, zastanawia się, czy ci dwaj nie są aby jedną osobą. Co masz na ten temat do powiedzenia? Nic nie powiedziała, ale kiedy odszedł na bok i podniósł kleszcze, udało jej się wy jrzeć zza niego i sprawdzić położenie ostrzy. Teraz musiała sprawdzić stabilność stołu, więc udała atak bezsilnej wściekłości, szarpiąc więzy, jakby próbowała wy rwać się na wolność. Mężczy źni wy mienili rozbawione spojrzenia, ale dowiedziała się tego, czego potrzebowała: stół nie by ł przy twierdzony do podłogi, ale by ł ciężki, zby t ciężki, by przechy liła go sama. Potrzebna jej by ła pomoc. Ale gdy by go przechy liła, może sięgnęłaby któregoś z ostrzy. – Wody – powiedziała cicho. – Słucham? – nie dosły szał śledczy. Obracał właśnie w dłoni kleszcze, patrząc na nie czule. – Co mówiłaś? Udała, że ma zby t suche gardło, by cokolwiek powiedzieć. – Wody … Nachy lił się trochę bliżej. – Co powiedziałaś? Czy by ł dość blisko, żeby chwy cić go zębami? Miała dwie szanse, żeby to zrobić, i to by ła jedna z nich. Ale jeśli nawali…
Nie. Lepiej zaczekać. Lepiej uśpić go w fałszy wy m poczuciu bezpieczeństwa. I jakby nadludzkim wy siłkiem zdołała wy powiedzieć słowo „woda” wy starczająco głośno, by usły szał to jej śledczy i odszedł uśmiechnięty. – Tak właśnie my ślałem. – Machnął ręką do jednego ze swoich ludzi, który zniknął, a kilka chwil później pojawił się znowu z ceramiczny m kubkiem, który przesłuchujący mężczy zna postawił przed nią na stole. Spróbowała sięgnąć po niego zębami, aż wreszcie poprosiła go wzrokiem i śledczy z uśmiechem podniósł kubek i zbliży ł go do jej ust, podniecony faktem, że ta piękna kobieta by ła pod jego kontrolą do tego stopnia, że potrzebowała pomocy, nawet chcąc wziąć ły k wody. Och, ale będzie zaraz zabawa. Śledczy by ł człowiekiem, który lubi swoją pracę. By ł w ty m dobry ; potrafił po mistrzowsku zadawać… Ból. Jego ręka eksplodowała. Zacisnęła zęby na jego dłoni i nie ty lko go gry zła, ona go pożerała. Mój Boże, pożerała go ży wcem. Wrzasnął w męczarniach. Kubek upadł, ale się nie rozbił. Kulpreet wciąż zaciskała zęby na dłoni śledczego, smakując pot i brud i wy kręcając jednocześnie szy ję, by potęgować jego ból, i uży wając całej swojej siły, by przy ciągnąć go bliżej. Jednocześnie przechy liła się na krześle w jedną stronę, opierając się cały m ciężarem ciała na przedramionach i wy korzy stując nogi krzesła, by walnąć śledczego w ły dki, wy trącając go z równowagi i przy śpieszając upadek, tak że w końcu poleciał na stół, rozbijając twarzą ceramiczny kubek. „Jeśli zadało mu to dodatkowy ból, to świetnie”, pomy ślała Kulpreet, ale nie to by ło jej główny m celem, bo naprawdę chciała teraz… I z całą mocą, wy korzy stując ciężar ich obojga, zwaliła się na stół, który przechy lił się tak, że ostrza zsunęły się po blacie w stronę jej wy czekujący ch palców. Zasłaniał je śledczy, więc nawet ich nie widziała, ale poczuła, jak jedno z nich doty ka jej palców w chwili, kiedy tamtemu udało się wy rwać rękę z jej ust – Kulpreet sama też krzy knęła z bólu, gdy razem z ręką wy szedł jeden z jej zębów. Miała w ustach krew i strzępy tkanki, ale teraz się ty m nie przejmowała; liczy ło się ty lko ostrze, które obracała w dłoniach, szukając przy cisku. Ponad ciałem śledczego widziała pozostały ch dwóch ludzi, którzy spojrzeli po sobie rozbawieni, zanim sięgnęli po swoje kukri, bo w końcu co mogła zrobić? Nie miała większy ch szans. Nawet mając ostrze, wciąż by ła przy wiązana do krzesła, a przeciwko sobie miała trzech mężczy zn i zamknięte drzwi. Przy cały m jej wy szkoleniu, spry cie i szczęściu na cały m świecie nie by ło takiego fartu, by ją teraz ocalić. Oni o ty m wiedzieli i ona też. Wszy scy wiedzieli, jak to się skończy : powie im to, co chcą wiedzieć, a potem zginie. Kulpreet oczy wiście zdawała sobie z tego sprawę. Ale nie chciała zdoby ć ostrzy po to, by uży ć ich przeciwko pory waczom. Lecz po to, by uży ć ich przeciwko sobie. Ale dzięki Bogu za małe łaski, bo miała teraz możliwość, by zabrać jednego z nich ze sobą, i sięgając kciukiem do mechanizmu, zrobiła coś pozornie dziwnego: zbliży ła twarz do gardła śledczego, który wciąż leżał na stole. Zbliży ła twarz do jego gardła, jakby chciała się czemuś przy jrzeć, a z powodu położenia jej ramion wy glądało to tak, jakby tuliła go w miłosny m uścisku, przy ciskając się do niego ciałem. Jeden z pory waczy zdał sobie sprawę, jakie by ły jej prawdziwe zamiary, ale by ło już za
późno. Zdąży ła przy cisnąć obudowę ostrza do szy i śledczego, a potem, wciąż z twarzą przy jego gardle, uruchomiła nóż, który przebił się przez jego ciało, a następnie zagłębił w jej oko. Umierając, Kulpreet my ślała o wszy stkim, czego dokonała. Pomy ślała o czekający ch w domu mężu i sy nku, którzy będą się zastanawiać, gdzie jest. Pomy ślała nawet o biedny m stary m Ajay u – „Cóż, wkrótce się spotkamy, stary druhu”. – Pomy ślała też o Bractwie i miała nadzieję, że będzie mu się wiodło, choć czy niła to z ciężkim sercem, wiedząc, że walka o lepszy i sprawiedliwszy świat będzie musiała toczy ć się dalej bez niej. I kiedy ostrze przechodziło przez szy ję pory wacza i wbijało się w jej własne oko aż do mózgu, Kulpreet wiedziała, że by ła to lepsza śmierć niż ta, którą dla niej przy gotowano, ale zastanawiała się, czy by ła honorowa. Nic im nie powiedziała i miała nadzieję, że to będzie coś znaczy ć. Miała nadzieję, że Rada orzeknie, że zginęła zaszczy tną śmiercią.
44
Dwa dni później trzej mężczy źni w brązowy ch garniturach przechwy cili w porcie posłańca asasy nów. Ci trzej ludzie zabili asasy na, odszukali wiadomość, którą miał przewieźć do Londy nu, a następnie wrzucili jego ciało do wozu z karmą dla świń. Zgodnie z poleceniem dostarczy li depeszę specjalistom od szy frów, którzy zabrali się do jej odczy ty wania, co zajęło im około ty godnia. „Pilne”, głosiła wiadomość po odszy frowaniu. „Możliwe zagrożenie misji. Ajay i Kulpreet zabici, by ć może torturowani, by uzy skać informacje. Sugerujemy naty chmiast przerwać misję”. A potem, na dole strony : „Ethan, zadbaj o mojego sy na”.
45
Abberline by ł w barze Green Man. Ale dzisiaj nie pił. Nie rozpamięty wał i nie topił swoich smutków. By ł tam w pilniejszej sprawie. – Hej, Sam, widziałeś dziś Aubrey a? – Nie widziałem go już od jakiegoś czasu, Freddie – odparł barman. – Nie, oszukałem cię, zajrzał tu przed pójściem na mecz między szkolny na Lord’s Cricket Ground. Freddie posłał barmanowi zdezorientowane spojrzenie i Sam zareagował zdegustowaną miną. – Co ty tu robisz, do diabła, jeśli nie wiesz nawet o meczu Eton przeciw Harrow? – Dobrze, dobrze, nie gorączkuj się… to niezdrowe w twoim wieku. Aubrey wstąpił tu po drodze, tak? Sam zrobił nagle minę, jakby powiedział za dużo. – No, cóż… nie. By ł przecież na służbie, nieprawdaż? Ty m razem zdenerwował się Abberline. – Słuchaj, nie powiesz mi o Aubrey u nic, czego by m już nie wiedział. By ł na wagarach, zgadza się? Sam przerzucił sobie ścierkę przez ramię i posłał Abberline’owi niechętne skinienie głową, które nie ostałoby się przed sądem. – Dobrze – powiedział Abberline. – Teraz coś już mamy. Przy szedł tu, żeby … O, wiem. Przy szedł tu, żeby się przebrać, nieprawdaż? Kolejne niechętne skinienie. – Dobrze – stwierdził Abberline, odsuwając stołek i kierując się do wy jścia. – Kiedy wróci po mundur, powiedz mu, że go szukam, dobra? – Jasny gwint, wszy scy ostatnio szukają starego Aubsa, co? Abberline zatrzy mał się i odwrócił. – Że co proszę? – Mówię, że wy gląda na to, że wszy scy chcą gadać z Aubrey em. – Sam znów miał rozbiegany wzrok, jakby powiedział za dużo. – Dodaj trochę mięsa do ty ch kości, kolego. Kto mianowicie szuka Aubrey a oprócz mnie? – Trzech facetów przy szło tu krótko po ty m, jak wy szedł na mecz. – A jak wy glądali? – zapy tał Abberline, a potem poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła, kiedy Sam opisał mu „kompanię karną”. Nie wiedząc co robić, ruszy ł w stronę Lord’s Cricket Ground, ale naty chmiast tego pożałował,
zderzając się z falami ludzi wy chodzący ch ze stadionu. Dookoła wciąż zatrzy my wały się i odjeżdżały dorożki. Obok niego parsknął i zastukał kopy tami jakiś koń. Napór masy ludzkiej to by ło za wiele dla właściciela jarmarcznej strzelnicy, który zaczął pośpiesznie zwijać kramik. Podobnie by ło z właścicielem straganu, który apelował do napierającego, falującego tłumu, żeby uważać, „uważać na wózek, do cholery ”, podczas gdy małe rączki spry tnie opróżniały go z jedzenia. Jeszcze inny handlarz pchał swój wózek jak najdalej od tłumów, przez morze damskich czepków, męskich kaszkietów i noszony ch na barana dzieci. Abberline poczuł, że coś ciągnie go za ubranie, spojrzał w dół i zobaczy ł zaplątanego w las ludzkich nóg psa. Pomimo tłoku ludzie by li w dobry m nastroju. Wszy scy dobrze się bawili. „Masy zdecy dowanie lubią kibicować szlacheckim sy nom rozgry wający m swój doroczny mecz”, pomy ślał Abberline. Któregoś dnia dobrze urodzona progenitura zacznie robić to, co robili wszy scy reprezentanci klas wy ższy ch: napy chać sobie kieszenie kosztem niższy ch warstw, dobrze się bawiąc, gdzie się da, bo kogo obchodzi, czy niszczy się w ten sposób czy jeś ży cie. I nie, nie znalazł Aubrey a. Znalazł mnóstwo pijaków śpiący ch na drodze. Znalazł mnóstwo kobiet, które chciały sprzedać mu zapałki i bukieciki kwiatów. Znalazł mnóstwo elegantów i damulek w szy kowny ch sukniach patrzący ch na pijaków i sprzedawczy nie zapałek z góry. Ale nigdzie nie by ło Aubrey a. Wrócił do Green Man. Sam potrząsnął głową; Aubrey się tu nie pokazy wał i nie, tamci trzej też nie. „» Kompania karna« , to musieli by ć oni”. Zamierzał znowu odwiedzić plac budowy, chy ba że Aubrey szy bko się znajdzie. By ło jednak jeszcze jedno miejsce do sprawdzenia, więc poszedł do domu Aubrey a w Stepney, gdzie ten mieszkał w żoną i dwojgiem dzieci. Jak się okazało, ich lokum przy pominało jego własne. Oni też zajmowali pierwsze piętro szeregowca z wy kuszami, stojącego między inny mi szeregowcami z wy kuszami, podobnie jak u państwa Waugh, ty le że ten budy nek podzielono na mieszkania na wy najem. Ty lko na ty le by ło go stać za pensję posterunkowego. Praca policjanta nie by ła tak intratna jak pornografia. Pani Shaw otworzy ła drzwi i uspokoiła się, widząc jego mundur. – Proszę nic nie mówić – powiedziała. – Pan Freddie Abberline? Kiedy skinął głową, wy krzy knęła: – Ależ dużo o panu sły szeliśmy ! Dzieci, chodźcie poznać sły nnego Freddiego Świeży nkę. Miała rumiane policzki, ale poza ty m by ła przeciwieństwem Aubrey a pod każdy m względem, podczas gdy on by ł zaży wny, ona by ła drobna, a podczas gdy on miał ciągle zdenerwowany lub zdumiony wy raz twarzy, jego żona by ła z całkiem innej parafii. Emanując gościnnością i narzekając na swoją fry zurę, zapraszała swojego gościa do środka. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczy nka, oboje pięcio-, sześcioletnie, przy biegło i raptownie się zatrzy mało, trzy mając się kurczowo jej spódnicy, i wpatry wało się w niego z tą nieskry waną ciekawością, która ty lko dzieciom uchodzi na sucho. Zaniepokojony o losy Aubrey a Abberline szedł tu z ciężkim sercem, które na ten widok zabolało go jeszcze mocniej. Łatwiej by łoby zachować bezpieczny dy stans do ludzi, który ch Aubrey kochał. Jeśli obawy Abberline’a by ły słuszne, spotkanie z nimi pogarszało ty lko sprawę. Zwy kle zazdrościł mężczy znom takim jak Aubs, którzy wracali do domu do żon i rodzin, ale nie w takich przy padkach. Nie, kiedy widziało się, co człowiek zostawiał po sobie. – Obawiam się, że nie mogę zostać, pani Shaw – powiedział, zmuszając się do przy gaszenia
tego gorącego powitania. – By łem ty lko ciekaw, czy nie wie pani, gdzie Aubrey może się podziewać. Uśmiech spełznął jej z twarzy, naty chmiast ustępując miejsca zatroskaniu. Dzieci, wy czuwając nagłe przy gnębienie matki, chwy ciły się jej spódnicy jeszcze mocniej, otwierając oczy jak przestraszone spodki. – Nie, nie odkąd wy szedł dziś rano – powiedziała. – Do Lord’s Cricket Ground? Zagry zła wargę. – Naprawdę nie wiem. – Wiem, że poszedł na stadion, pani Shaw, ale mecz już się skończy ł i by łem ciekaw, czy wrócił do domu. – Może wstąpił na kufelek do Green Man? – No jasne – powiedział. – Właśnie tak. W takim razie pozwolę sobie pożegnać panią, wszy stkiego dobrego i by łby m bardzo zobowiązany, gdy by dała pani znać Aubrey owi, że go szukam. I Abberline zrobił to, co zapowiedział. Pożegnał się. Na wszelki wy padek wrócił do Green Man, gdzie Sam pokręcił głową, mówiąc, że nie, nie by ło go, po czy m Abberline na wszelki wy padek poszedł na komisariat, gdzie sierżant dy żurny zaprzeczy ł ruchem głowy z podejrzliwą miną, tak jakby wiedział, że Aubrey miga się od pracy. I w końcu Abberline poszedł na plac budowy, gdzie stanął przy ogrodzeniu i spojrzał na wy kop. Praca trwała: jak co wieczór ogniska i pochodnie płonęły na polu błota. Abberline patrzy ł, jak z dalszego odcinka linii nadjeżdża pociąg i praca na drewniany ch żurawiach stała się jeszcze bardziej gorączkowa – robotnicy zaczęli wy ładowy wać ziemię. Ale Abberline tego nie widział. Jego wzrok by ł skupiony na biurze. Patrzy ł, jak otwierają się drzwi i wy chodzi hinduski chłopak z teczką. „Dobrze”, pomy ślał Abberline; ten widok dodał mu otuchy. Z jakiegoś powodu wątpił, by coś mogło się stać Aubrey owi, jeśli ten chłopak by ł w okolicy. „On naprawdę jest po stronie aniołów. To dobry człowiek. Lepszy niż pan i ja”. Obraz, który Abberline zobaczy ł po chwili, by ł jeszcze bardziej pocieszający. Z biura wy chodziła „kompania karna”, cała trójka, swobodnie, jak gdy by nigdy nic. A jeśli by li tutaj, to znaczy, że nie by li gdzie indziej i nie robili krzy wdy Aubrey owi. Abberline zastanawiał się, czy ich szlak nie by ł aby podobny do tego, który sam pokonał. Może poszli do Green Man i odesłano ich na stadion, gdzie tłumy zniechęciły ich do poszukiwań. „Tak”, pomy ślał, odwracając się i zostawiając plac budowy za sobą. „Tak właśnie by ło”. Przy odrobinie szczęścia Aubrey mógł by ć teraz bezpieczny na łonie uśmiechniętej rodziny … Właścicielka jego pokoju mieszkała na parterze i pojawiła się, kiedy ty lko przekroczy ł próg domu. – Pracowity dzień, panie posterunkowy ? – zapy tała. – Można tak powiedzieć, proszę pani – powiedział Abberline, zdejmując kask. – Aż tak, że zapomniał mi pan powiedzieć, że czeka na przesy łkę? Spojrzał na nią gwałtownie. – Przesy łkę?
– Trzech dżentelmenów przy niosło duży dy wan, a przy najmniej tak powiedzieli. Dy wan musiał by ć ciężki jak cholera, bo trzeba by ło wszy stkich trzech, żeby go tam wnieść… Abberline wbiegał już po schodach. Te łotry zostawiły ciało w pozy cji siedzącej na jedny m z krzeseł Abberline’a, tak jakby czekało na jego powrót. Zostawili je tu jako ostrzeżenie. Pobili go na śmierć. Ledwo można go by ło rozpoznać spod obrzękniętego sinego mięsa, napęczniały ch siniaków, zamknięty ch oczu i krwi sączącej się z ran zrobiony ch kastetem. – Ech, Aubrey – powiedział Abberline. Może nie by li przy jaciółmi, ale… Chwileczkę, tak, byli przy jaciółmi, bo przy jaciele wspierają się nawzajem. Do przy jaciela można się zwrócić o radę. Przy jaciel pomaga ci spojrzeć na sprawy inaczej. I Aubrey robił dla niego to wszy stko, a nawet więcej. Zanim zdąży ł się zorientować, trzęsły mu się ramiona i łzy spadały na klepki jego podłogi. – Ech, Aubrey – powtórzy ł przez mokre wargi, chcąc wy ciągnąć ręce i objąć tego człowieka, jego przy jaciela, ale jednocześnie czując wstręt do tego, co mu zrobili, jak rozbili mu twarz na podobieństwo tłuczonego kotleta. Zamiast tego spróbował sobie wy obrazić Aubrey a takiego, jaki by ł kiedy ś, opowiadającego mu w barze Green Man dowcipy z rewii. Opłakującego śmierć dziewczy nki z dzielnicy nędzy. Aubrey miał w sobie za dużo współczucia, to by ł jego problem. Miał zby t wielkie serce na ten świat. I zastanawiał się, jak wy glądały jego ostatnie chwile. Z pewnością domagali się od niego informacji. O Hindusie wiedzieli już od ochroniarza, więc co mógł im powiedzieć Aubrey ? Może o człowieku w płaszczu. Jak gdy by miało to teraz jakiekolwiek znaczenie. Dzień wcześniej Abberline powiedział sobie, że to zabijanie musi się skończy ć, a jednak cała ta sprawa pochłonęła jeszcze jedno ży cie, bardzo cenne. Może Aubrey miał rację. Może nie by ło odpowiedzi. Może raz na jakiś czas trzeba by ło się z ty m pogodzić. Ale na razie po prostu stał przy swoim przy jacielu, Aubrey u Shaw, trząsł się, a łzy pły nęły mu już niepohamowany m strumieniem. – Przy kro mi, stary – powtarzał w kółko. – Jest mi tak cholernie przy kro. I wtedy oczy Aubrey a się otwarły.
46
Minęło kilka miesięcy. W maju kanclerz skarbu Gladstone po odby ciu pierwszej podróży podziemną kolejką przy znał, że by ł zachwy cony. Wspólnie z różny mi dy gnitarzami, wśród który ch by li John Fowler, Charles Pearson i Cavanagh, pokonał całą trasę, pełne cztery mile, od stacji Bishop’s Road w Paddington przez tunele i nieukończone przy stanki – Edgware Road, Baker Street, Portland Road, Gower Street, King’s Cross – aż wreszcie dotarł do Farringdon Road w City. Podróż trwała jakieś osiemnaście minut. Aprobata Gladstone’a by ła dla Kolei Metropolitalnej bardzo ważna, szczególnie iż premier Palmerston zazwy czaj kręcił nosem na ten projekt, oświadczając, że w jego wieku chciałby spędzać jak najwięcej czasu nad ziemią, więc raczej podziękuje. Ale pochwała Gladstone’a poprawiła wizerunek projektu, na który opinia publiczna reagowała w najlepszy m razie lekką podejrzliwością i obojętnością, a w najgorszy m – otwartą niechęcią i wrogością. Jednak reputacja kolejki zepsuła się, gdy miesiąc później pękł kanał rzeki Fleet. Ceglane rury, który mi pły nęła „cuchnąca czarna rzeka” Londy nu, by ły osłabione i w końcu pękły, woda i nieczy stości zalały tunel na wy sokość dziesięciu stóp, opóźniając ukończenie budowy o wiele miesięcy. Pewnego wczesnego poranka pod koniec lipca kareta ty pu Clarence należąca do pana Cavanagha z Kolei Metropolitalnej wy jechała z placu budowy, by zawieźć swojego właściciela do St Katherine Docks. Po przy jeździe powóz zaczekał, aż statek wy sadzi oczekiwany ch pasażerów. By li to trzej Hindusi w brązowy ch garniturach. Dwaj z nich, po doprowadzeniu trzeciego do karety, pożegnali się ukłonem i wrócili na statek. Nowo przy by ły zajął miejsce naprzeciw Cavanagha, który rozpiął mary narkę, ale poza ty m w żaden sposób nie pokazał, że doskwiera mu lipcowy upał. – Witaj, Ajay – powiedział Cavanagh. Ajay spojrzał na niego beznamiętnie. – Obiecano mi pieniądze. Mieszkanie. Nowe ży cie w Londy nie. – A nam obiecano, że podzielisz się z nami całą swoją wiedzą na temat Jay adeepa Mira – powiedział Cavanagh, a potem pociągnął za sznurek sy gnalizacy jny i oparł się wy godnie, podczas gdy Hardy szarpnął lejce i powóz ruszy ł w drogę powrotną na plac budowy. – Zobaczmy, czy obaj zdołamy dotrzy mać warunków umowy, dobrze? Chwilę później powóz zatrzy mał się przed wejściem na plac budowy i Ajay owi polecono wy jrzeć przez okno. Jak to by ło umówione, Marchant przy prowadził niczego
niepodejrzewającego Bharata Singha na umówione miejsce po drugiej stronie ogrodzenia, dość blisko, by Ajay go obejrzał. – To ten człowiek – powiedział Cavanagh. – A jak każe na siebie mówić? – zapy tał Ajay. – Wy stępuje pod nazwiskiem Bharat Singh. – W takim razie musi to by ć dla niego duża degradacja – powiedział Ajay, który opuścił roletę i z powrotem oparł się na swoim siedzeniu – bo ten człowiek do Jay adeep Mir. – Doskonale – powiedział Cavanagh. – Może opowiesz mi teraz wszy stko, co o nim wiesz? By ła taka sztuczka, której uży wali gangsterzy chcący zdoby ć informacje. Nazwali ją „dwa ptaszki”. Gangsterzy zabierali dwóch pechowców na dach, zrzucali jednego z nich i zmuszali drugiego, żeby na to patrzy ł. Dwa ptaszki. Jeden fruwa, drugi śpiewa. Ajay by ł za drzwiami, w chwili gdy Kulpreet ginęła honorową śmiercią. Wiedział, co go czeka: najbardziej bolesny manicure świata lub śmierć. I wtedy złoży ł im ofertę. Mogli go torturować i w takim wy padku ży czy ł im powodzenia, bo zrobi wszy stko, by im się oprzeć, a jeśli im się uda, dowiedzą się tego, czego chcą, ale niczego więcej, a do tego nigdy nie będą mieli pewności, czy to prawda. Albo… jeśli spełnią jego warunki, powie im wszy stko, co chcą wiedzieć, i znacznie więcej. Tak więc templariusze rozgłosili, że Ajay zginął w zaułku, i asasy n – teraz by ły asasy n, zdrajca – dostał zgodę na rejs do Londy nu. A tam, za płotem budowy, dotrzy mał swojej części umowy i powiedział dy rektorowi Cavanaghowi wszy stko, czego ten potrzebował. Powiedział mu, że człowiek, którego znano jako Bharata Singha, w rzeczy wistości nazy wał się Jay adeep Mir. Powiedział mu, że Jay adeep został uwięziony, bo zawiodły go nerwy, i ten aspekt historii szczególnie zainteresował Cavanagha, a potem Ajay powiedział mu, że Jay adeep został oddany pod opiekę Ethana Fry e’a, by wy konać jakąś misję. Nic więcej nie wiedział. – Misję? – zamy ślił się Cavanagh, patrząc z zainteresowaniem na Ducha i widząc go nowy mi oczami. – Czy żby to by ła infiltracja? Cavanagh pomy ślał teraz o informacjach przekazany ch mu przez „kompanię karną”. Hardy numer jeden i dwa oraz Smith wrócili po przesłuchaniu posterunkowego Aubrey a Shawa z wieścią, że za zabicie Roberta Waugha odpowiadał człowiek w długim płaszczu, i teraz, gdy połączy ł to z najnowszy m kawałkiem układanki, wszy stko znalazło się na swoim miejscu. Cóż za ironia losu. Ich najnowszy naby tek, który zdoby ł sobie jego względy, zabijając zdrajcę, zrobił to, planując własną zdradę – i nie by ł nawet właściwy m zabójcą. Ogólnie rzecz biorąc, pomy ślał Cavanagh, rezultat by ł wspaniały. Dawno już zdecy dował, że po ty m, jak zabije Crawforda Starricka i zabierze mu stanowisko Wielkiego Mistrza, kiedy zdobędzie artefakt i stanie się najpotężniejszy m człowiekiem nie ty lko w Londy nie, ale w cały m znany m świecie Zakonu Templariuszy, jego pierwszy m ruchem będzie zmiażdżenie resztek oporu asasy nów w mieście. Teraz jednak pojawiała się szansa, by zrobić obie te rzeczy jednocześnie, sposobność, by osiągnąć rangę Wielkiego Mistrza, zdoby wając kolejne nacięcie na kolbie i artefakt
potwierdzający, że nadaje się do tej roli. Za jedny m zamachem zapewni sobie przewodnictwo nad Zakonem oraz szacunek jego członków. O tak, to by ło bardzo dogodne. – Teraz twoja część transakcji – powiedział Ajay. – Tak, moja część transakcji. – Drzwi karety się otworzy ły i stanął w nich Hardy. – Obiecałem ci bogactwo i mieszkanie w Londy nie i będziesz to miał, ale pod jedny m warunkiem. Mający się na baczności i gotowy na podstęp, planujący już ucieczkę Ajay powiedział: – Tak, a co to takiego? – Będziesz dalej przekazy wał nam wszy stko, co wiesz o Bractwie. Ajay uspokoił się. Przy najmniej tak długo zachowają go przy ży ciu. Mnóstwo czasu, żeby uciec. – Umowa stoi – stwierdził.
47
Minęło kilka miesięcy, w ciągu który ch Aubrey przeby wał w mieszkaniu Abberline’a i Freddie doglądał go, by wrócił do zdrowia. Aubrey miał teraz mniej zębów i mówił inaczej, jakby języ k nie mieścił mu się w ustach, by ły też inne urazy, ale ży ł. I można by ło o ty m powiedzieć wiele dobrego. By ł też dobry m towarzy szem i Abberline wkrótce to odkry ł. Któregoś wieczora, jakieś dwa ty godnie po pobiciu, Abberline przy niósł Aubrey owi trochę bulionu, stawiając go na stoliku przy łóżku i my śląc, że ten śpi, chciał już wy jść, kiedy spojrzał na twarz przy jaciela i zobaczy ł, że jest mokra od łez. Chrząknął i spojrzał na swoje bose stopy. – Hmm, wszy stko w porządku, stary druhu? Nachodzą cię złe wspomnienia i cały ten chłam, tak? My ślisz o ty m, co się stało? Aubrey skrzy wił się z bólu i pokiwał głową twierdząco, a potem powiedział przez połamane zęby : – Powiedziałem im wszy stko, Freddie. Nie by ło tego dużo, ale śpiewałem jak ptaszek. Abberline wzruszy ł ramionami. – I niech im będzie. Oby znaczy ło to dla nich więcej niż dla nas obu. – Ale ja im powiedziałem. Powiedziałem im wszy stko. – Aubrey zatrząsł się od szlochu, jego posiniaczoną twarz wy krzy wiły wsty dliwe wspomnienia. – Hej – powiedział Abberline, przy siadając na brzegu materaca. Wziął Aubrey a za rękę. – To nie ma znaczenia, stary. Tak czy inaczej, nie miałeś wy boru. No i coś mi mówi, że nasz przy jaciel w płaszczu potrafi o siebie zadbać. Siedział tak przez jakiś czas, w ciszy, wdzięczny za ukojenie, które dawali sobie nawzajem. A potem Abberline pomógł Aubrey owi wy pić bulion, aż w końcu opuścił swojego przy jaciela, mówiąc mu, że ten potrzebuje odpoczy nku. Ty mczasem Aubrey a uznano za zaginionego. „Zaginął, przy puszczalnie znudził się pracą w policji i osiadł w Green Man na dobre”, głosiła plotka, ale Abberline wiedział, co ma o ty m my śleć. Wiedział, że atak miał mu dać do my ślenia, i swoim zachowaniem pokazy wał, że przy jął ostrzeżenie. Nie odwiedzał już placu budowy. Zupełnie przy padkowo sierżant przy dzielił mu inny rewir, taki, w który m nie miał szans nawet zbliży ć się do robót kolejowy ch. „Na wy padek, gdy by cię podkusiło”, powiedział, gdy powierzał mu nowe zadanie. „Siedzisz w ty m po same uszy, co?”, pomy ślał wtedy Abberline, patrząc ze skry tą wściekłością na sierżanta po drugiej stronie biurka. Ale patrolował swój rewir i po skończonej
zmianie wracał do domu, ściągał mundur, sprawdzał, czy u Aubrey a wszy stko w porządku, a potem ignorował ostrzeżenia i wracał na plac budowy. Każdej nocy, skry ty w ciemności. Czuwał samotnie, nie wiedząc nad czy m, ale jednak czuwał. Aubrey by ł już teraz na chodzie, choć jego ruchy by ły ograniczone, i po powrocie siadali we dwóch przed kominkiem i ucinali sobie pogawędkę. Abberline opowiadał o śledztwie. By ł nim pochłonięty. Aubrey rzadko mówił o czy mś inny m niż własna rodzina, a konkretniej: o ty m, kiedy ją znów zobaczy. – Nie, Aubs, przy kro mi – powiedział mu Abberline. – Te ty pki sądzą, że zatłukły cię na śmierć, i jeśli odnajdziesz się ży wy, będą chcieli dokończy ć robotę. Zostajesz tutaj jako zaginiony i prawdopodobnie martwy, aż to wszy stko się skończy. – Ale kiedy to się skończy, Freddie? – spy tał Aubrey. Poruszy ł się z bólem w fotelu. Choć jego twarz nie nosiła śladów tego, przez co przeszedł, poza siatką blizn od kastetu na policzku, jego wnętrzności zebrały mocne cięgi i czuł w biodrze ból, który nie zamierzał ustępować. Trudno mu by ło chodzić, czasem trudno mu nawet by ło siedzieć nieruchomo i za każdy m razem, gdy krzy wił twarz z bólu, wracał my ślami do ciemnego pomieszczenia i nieustający ch ciosów pięści uderzający ch w miękkie ciało, ciało, które należało do niego. Aubrey nigdy już nie będzie patrolował ulic, ale za sprawą niedbalstwa „kompanii karnej” i dzięki opiece Abberline’a pozostał przy ży ciu i nigdy nie zapominał, ile przy jacielowi zawdzięcza. Z drugiej strony co to za ży cie, jeśli spędza się je z dala od bliskich? – Jak sądzisz, to wszy stko, cokolwiek to jest, się skończy ? – zapy tał. Abberline wy ciągnął ręce w stronę ognia i posłał przy jacielowi smutny uśmiech. – Prawda jest taka, że nie wiem, Aubs. Naprawdę nie wiem. Ale zapamiętaj moje słowa, chociaż nie mogę powiedzieć, że panuję nad sy tuacją, to jestem blisko. Będę wiedział, kiedy przy jdzie czas, i obiecuję ci, że twoja rozłąka z rodziną nie potrwa nawet o sekundę dłużej, niż to konieczne. Uznali, że będzie bezpieczniej, jeśli jego żona i dzieci nie będą wiedzieć, że ży je, ale dla całej czwórki oznaczało to ży cie w czy śćcu. Któregoś dnia Abberline i Aubrey pojechali policy jną karetką do Stepney i usiedli na ulicy, żeby Aubrey mógł popatrzeć na swoją rodzinę przez okna. Po dwóch godzinach nie potrafił już tego znieść i odjechali. Abberline przy chodził do nich z pieniędzmi i prezentami. Przy niósł im mundur Aubrey a. W oczach pani Shaw nie by ło już światła. Mówiła, że te wizy ty by ły dla niej bolesne. Za każdy m razem gdy widziała stojącego na progu Abberline’a, obawiała się najgorszego. – Bo wiem, że gdy by ży ł, to by łby teraz z panem. A kiedy widzę pana samego, to my ślę, że tak nie jest. – Może wciąż ży je. Cały czas jest nadzieja. – Tak pan sądzi? Nie jestem pewna, czy mogę się zgodzić, ale wie pan, co jest najgorsze? – Że nie ma pani ciała, które można by by ło pochować. Wiem, pani Shaw, i jest mi bardzo przy kro – powiedział Abberline, a potem odszedł, ciesząc się, że może zrzucić z siebie ciężar żałoby po człowieku, który nie ty lko ży ł, ale cieszy ł się względną wy godą i ciepłem jego mieszkania. Dokuczało mu poczucie winy, że musi kłamać. Robił to w imię wy ższy ch celów. Bezpieczeństwo ich wszy stkich zależało od tego, by Cavanagh i spółka my śleli, że ten wątek został zamknięty. Ale jednak. Poczucie winy wciąż mu ciąży ło.
48
– Masz zostać przy jęty do Zakonu Templariuszy – powiedział Cavanagh. On, Marchant i dwaj członkowie „kompanii karnej” – Hardy ’ego nie by ło – oderwali Ducha od obowiązków i wzięli go na stronę, do narożnika placu budowy, organizując zaimprowizowane spotkanie robocze. – Dziękuję, sir – powiedział Duch. Nisko się ukłonił, nienawidząc w tej chwili samego siebie. Kiedy jego wzrok znów spoczął na Cavanaghu, zobaczy ł w jego oczach coś nieodgadnionego, jakby cień drwiny. – Ale najpierw mam dla ciebie zadanie. – Tak jest – odpowiedział Duch. Zachował obojętny wy raz twarzy, ale my śli szalały mu w głowie i czując, jak przy śpiesza mu puls, pomy ślał: „To jest to”. Nakazując swoim ludziom, by zostali na miejscu, Cavanagh wziął Ducha pod ramię i poprowadził go z dala od grupy, w stronę płotu. Duch dostrzegł nieopodal karetę Cavanagha. Koniem zajmował się Hardy, który spojrzał na nich przelotnie, a potem wrócił do szczotkowania szkapie grzy wy. Z dala od hałasu Cavanagh nie musiał już podnosić głosu. – Informacja, którą ci teraz wy jawię, jest znana ty lko członkom Zakonu Templariuszy. Masz dopiero zostać przy jęty, więc zgodnie z prawem nie powinienem ci tego zdradzać, ale dowiodłeś, że możesz by ć przy datny w realizacji mojego przedsięwzięcia, a w twoim zadaniu liczy się moment jego wy konania. Inny mi słowy, musi się to stać, zanim Rada zbierze się, by zadecy dować o twoim przy jęciu. Jestem człowiekiem kierujący m się insty nktem i wolę działać intuicy jnie. Wierzę w ciebie, Bharat. Widzę w tobie wiele ze mnie samego. Duch pozwolił sobie na uczucie triumfu. Wszy stko, co zrobił, miesiące ży cia w tunelu, ży cia w ciele Bharata Singha, wszy stko to wiodło do tej chwili. Cavanagh mówił dalej: – Budowa, na której pracujesz, jak by ć może się już domy śliłeś po moim zaangażowaniu, wiąże się z czy mś więcej, niż to widać na pierwszy rzut oka. Linia kolejowa zostanie oczy wiście ukończona i rzecz jasna będzie sukcesem, ale możesz mi wierzy ć, jest też ukry ty moty w kry jący się za jej powstaniem. Duch skinął głową. – Londy ński Zakon Templariuszy poszukuje artefaktu, który jak sądzimy, zakopano gdzieś na trasie kolei. Określenie jego dokładnego położenia okazało się trudny m zadaniem. Powiedzmy
ty lko, że moim zdaniem wy sokie stanowisko Lucy Thorne w Zakonie nie jest całkiem zasłużone. Przy najmniej sądząc z jej dokonań w tej sprawie. – Lucy Thorne, sir? Cavanagh rzucił mu szy bkie spojrzenie i Duch musiał stłumić nerwowe przełknięcie śliny. Czy dy rektor próbował złapać go z opuszczoną gardą? – Wszy stko w swoim czasie – powiedział Cavanagh. – Musisz jeszcze poczekać na przy jemność obcowania z radą najwy ższą. Na razie wy starczy, żeby ś wiedział, że Lucy Thorne jest wy sokiej rangi templariuszką, której zadaniem jest zlokalizowanie artefaktu. – Ten… artefakt, sir, do czego on służy ? – Widzisz, to jest ten problem ze stary mi pergaminami. Są tak potwornie zagadkowe. Obawiam się, że szczegóły pozostawiono wy obraźni czy telnika; tekst mówi po prostu, że ten, kto go zdobędzie, posiądzie wielką moc. I by ć może nie będzie dla ciebie zaskoczeniem, że to ja chcę go zdoby ć. Wkrótce okaże się, kto znajdzie się u mojego boku, kiedy ten dzień nadejdzie. – Mam nadzieję, że to będę ja, sir – powiedział Duch. Zerknął za płot, gdzie stała kareta. Hardy wkładał szczotkę z powrotem do schowka, ale na oczach Ducha wy jął z niego coś innego, co wsunął do kieszeni. – Cóż, tak jak powiedziałem, to się wkrótce okaże – odparł Cavanagh. Dwaj mężczy źni przeszli jeszcze kilka jardów. Duch nie spuszczał Hardy ’ego z oka. Zbir, po sprawdzeniu sprzączek uprzęży, ruszy ł od powozu w stronę bramy, odpy chając ramieniem dziewczy nę sprzedającą zapałki i budząc kopniakiem robotnika kolejowego, który siedział oparty o słup bramy z czapką opuszczoną na oczy. – Co się okaże, sir? – Okaże się, jak dobrze wy konasz swoje zadanie. Hardy brnął przez błoto jakieś pięćdziesiąt jardów dalej. – A jakie to zadanie, sir? – Masz zabić Charlesa Pearsona. * W ostatnim czasie uznali, że ich spotkania by ły by zby t ry zy kowane; szczególnie Duch nie chciał niczego pozostawiać przy padkowi. Ale teraz by ło inaczej. Teraz wy darzenia mocno przy śpieszy ły i potrzebował rady Ethana, dlatego po komunikacji przez zmianę ułożenia nagrobków na cmentarzu Mary lebone dwaj asasy ni spotkali się przy Leinster Gardens. – Po co? – zapy tał Ethan. – Po co zabijać Pearsona? – Zakon się tego domaga, tak twierdzi pan Cavanagh. – Za duży z niego filantrop na ich gust, co? Chry ste, nie dadzą mu nawet zobaczy ć otwarcia jego ukochanej kolejki. – Cavanagh opracował wszy stko szczegółowo, mistrzu. Teraz, kiedy wznowiono prace po naprawieniu kanału rzeki Fleet, chce pokazać panu Pearsonowi, że odcinek między King’s Cross a Farringdon Street jest całkowicie przejezdny. Do tego chce się pochwalić nowy m zamknięty m wagonem i planuje przejażdżkę do Farringdon Street i z powrotem. Ale na końcu podróży, kiedy państwo Pearsonowie wrócą do wagonu, mam zabić pana Pearsona. – Ale nie panią Pearson?
– Nie. Zapadła długa cisza, a potem odezwał się Duch. – Co o ty m my ślisz? Ethan wziął głęboki wdech. – Cóż, nie jest to pułapka, przy najmniej nie w takim sensie, że chcieliby cię zabić; w ty m celu mogą cię po prostu wezwać do biura. To próba. Duch miał spocone dłonie. Przełknął ślinę i wrócił my ślami do ciepłego pokoju w Amritsarze, znów czując smak strachu, widząc klingę noża w krzy czący ch ustach Daniego, krew i stal bły szczące w świetle księży ca. Musiał zebrać całą siłę, by wy powiedzieć te słowa, i czuł ból, sły sząc własny głos, ale jednak to zrobił. – Jeśli to próba, to z pewnością jej nie przejdę. W odpowiedzi Ethan zamknął oczy ze smutkiem. – Jesteśmy tak blisko, Jay adeep. Niemal szeptał. Duch skinął głową. On też chciał zobaczy ć artefakt. Od lat marzy ł, by by ć świadkiem tego nieziemskiego pokazu świateł. Ale z drugiej strony … – Ten artefakt może by ć niczy m więcej jak ty lko bły skotką. Nawet templariusze nie wiedzą nic o jego prawdziwy m potencjale. – Pergaminy są tajemnicze. O to w nich chodzi. Przez wieki by ły przekazy wane z pokolenia na pokolenie, chy ba nasi przodkowie musieli się uważać za bardziej lotny ch niż my. – Tak. Mniej więcej to właśnie powiedział. – To bardzo trafne z jego strony. Może zwrócił też uwagę, że niezależnie, czy artefakt jest bły skotką, czy nie, jego prawdziwa moc jest mniej ważna od przy pisy wanej mu wartości. Tak, to prawda, to, co leży pod ziemią, może by ć staroży tny m świecidełkiem nienadający m się do niczego oprócz hipnoty zowania starszy ch pań i łatwowierny ch dzieci. Ale asasy ni i templariusze walczy li o artefakty przez stulecia i wszy scy sły szeliśmy opowieści o ich wielkiej mocy : diament Koh-i-Noor, nieziemska siła wy zwalana przez Jabłko Al Mualima… Czy jest możliwe, że te opowieści z czasem obrosły w przesadę? W końcu żaden z ty ch artefaktów nie by ł dość potężny, by przesądzić o wy niku wojny. A pergaminy są równie bombasty czne, co zawiłe. – Moi rodzice… – Twoi rodzice to dobry przy kład, huśtali cię na kolanie i napełniali ci głowę historiami o ich niesamowitej mocy. – Spojrzał na Ducha, który zadziwiony nie odwzajemnił spojrzenia, i sucho się zaśmiał. – Evie jest taka sama. Fascy nuje ją idea artefaktów, tak jak ciebie fascy nuje ten cholerny głupi diament. Duch zacisnął zęby, powstrzy mując gniew, i nic nie powiedział. – To ta fascy nacja, rozumiesz? Sama idea. To stąd bierze się magiczna moc artefaktu. Asasy ni czy templariusze, wszy scy zajmujemy się wciskaniem idei masom i my ślimy, że to właśnie nasze idee uratują świat, ale mamy coś wspólnego: wiedzę, że te artefakty zawierają tajemnice Pierwszej Cy wilizacji. Rozejrzy j się… – Wskazał na fałszy wy dom, w który m siedzieli, tunel, który m wkrótce zaczną jeździć podziemne pociągi, podziemne pociągi. – Mamy energię parową. Wkrótce będziemy mieli elektry czność. Świat idzie do przodu w niewy obrażalny m, nieprawdopodobny m tempie. Niebawem nadejdzie dwudziesty wiek,
a dwudziesty wiek to przy szłość, Jay adeep. Technologia wy korzy sty wana do budowy mostów, tuneli i linii kolejowy ch, ta sama technologia zostanie zaprzężona do konstrukcji śmiercionośnej broni. To jest przy szłość. I jeśli nie chcesz patrzeć, jak ludzkość zostaje zniewolona przez ty ranię, musimy wy grać tę przy szłość dla naszy ch dzieci i wszy stkich późniejszy ch pokoleń, które będą kiedy ś siedzieć z książką i czy tać o naszy ch wy czy nach, i dziękować nam, że nie chcieliśmy im zgotować despoty czny ch rządów. Inny mi słowy, Jay adeep, za wszelką cenę musimy zwy cięży ć. A to znaczy, że zabijesz Pearsona, a misja będzie konty nuowana, aż odzy skamy artefakt. To by ło mocne przemówienie. Duch poczekał, aż w pełni do niego dotrze. Potem powiedział: – Nie. Ethan ze złością poderwał się na nogi. – A niech cię, człowieku! – ry knął zby t głośno jak na spokojną noc. Potem ugry zł się w języ k, odwrócił od otworu wy lotowego dla pary i wściekle spojrzał niewidzący m wzrokiem na fałszy wy ceglany front budy nku. – Nie umiem zabić niewinnego człowieka z zimną krwią – obstawał przy swoim Duch. – Przecież musisz to wiedzieć po ty m wszy stkim, co się wy darzy ło. Czy pożądasz artefaktu tak mocno, że stałeś się ślepy na prawdę, tak jak by ło z moim ojcem? Ethan obrócił się i wy mierzy ł w niego palec. – Nie ty lko on by ł ślepy, mój drogi chłopcze. Z tego, co pamiętam, sam my ślałeś, że jesteś gotowy. – Teraz wiem o sobie więcej, Wiem, że prosisz mnie o coś, czego po prostu nie potrafię. Jego głos się załamał i Ethan złagodniał, widząc chłopaka w takiej rozpaczy : chłopaka wy chowy wanego do zabijania, ale niezdolnego, by to robić. Po raz kolejny pomy ślał, jaki to smutny świat i jaka ohy dna jest jego kondy cja, że opłakujemy niezdolność do zadawania śmierci. – Powiedz Cavanaghowi, że zamierzasz uży ć dmuchawki. Możesz mu powiedzieć, że nauczy łeś się jej uży wać w Bombaju. – Ale mistrzu, nie potrafię zabić niewinnego człowieka. – Nie będziesz musiał.
49
By ł wieczór i Evie Fry e, wstrzy mując oddech, przy kucnęła pod drzwiami gabinetu jej ojca, w który m siedział z George’em Westhouse’em. Mężczy źni rozmawiali tak cicho, że z trudem sły szała ich przez drzwi. Odsunęła włosy za ucho, wy silając się, by coś usły szeć. – A więc jutro, Ethan – mówił George. – Tak, jutro. – I jeśli wszy stko pójdzie dobrze, artefakt… – Podobno są blisko. – Cóż, logika nakazuje, że muszą by ć blisko. W końcu tunel już powstał. – Wciąż trzeba budować dziesiątki tuneli serwisowy ch, przenieść rury kanalizacy jne i gazowe. Będzie jeszcze dużo kopania. Poza ty m kto powiedział, że pęknięty kanał w dolinie Fleet to nie ich sprawka? – Racja… Dokładnie wtedy zabrzmiało pukanie do główny ch drzwi, co zaskoczy ło Evie, która szy bko wstała, nieco zdezorientowana, zanim wzięła się w garść i wy gładziła ubranie, by w końcu otworzy ć. Nie mieli służący ch. Ethan nie pozwoliłby na to, uważając, że sama idea trzy mania służący ch by ła sprzeczna z zasadami ich Credo. I stało się tak, że to właśnie Evie Fry e otworzy ła drzwi wejściowe. Na schodkach stał młody Hindus w brązowy m garniturze. Pomy ślała, że jest przy stojny, a jednak miał w sobie coś, co zabijało urodę, dziki i zaszczuty wzrok, który m na nią patrzy ł, stojąc na szary ch schodkach. Patrzy ł niewidzący mi oczami. Mimo to wręczając list, wy powiedział jej imię. – Evie Fry e. Wzięła złożoną kartkę papieru. By ło na niej napisane: „Do wiadomości Ethana Fry e’a”. – Powiedz mu, że by ł tu Ajay – powiedział mężczy zna na schodach, odwracając się już, żeby odejść. – Powiedz mu, że Ajay powiedział, że mu przy kro i że zobaczą się w następny m ży ciu. Roztrzęsiona Evie ucieszy ła się, że mogła już zamknąć drzwi za ty m dziwny m, udręczony m człowiekiem, a potem pobiegła do gabinetu ojca. Sekundę później cały dom pogrąży ł się w chaosie. – Jacob – zawołał Ethan, wy padając z gabinetu z wy prostowany m przedramieniem, przy pinając jednocześnie ukry te ostrze. – Bierz broń, idziesz ze mną. Evie, ty też. Chodź, George,
nie ma czasu do stracenia. Poruszony do głębi Ethan otworzy ł list, ale wiadomość napisano kodem, którego nie mieli czasu rozszy frować. Ale Ajay, człowiek, który tajemniczo przepraszał… Chy ba nie mógł to by ć ten sam Ajay, który stał na straży w Ciemności? Bo jeśli by ł w Londy nie, to Ethan powinien by ł zostać poinformowany … Ale z drugiej strony kto inny mógłby to by ć? Cała czwórka wy padła na ulicę. Ethan wciąż przy pinał ostrze, wkładał do kabury rewolwer i jednocześnie narzucał płaszcz na oczach dwójki dzieci zelektry zowany ch widokiem ojca w działaniu. – W którą stronę poszedł, kochanie? – powiedział Ethan do Evie. Wskazała ręką. – W stronę Broadway u. – No, to mamy szczęście. Na Broadway u są prace kanalizacy jne; będzie musiał skręcić w Oakley Lane. Evie, Jacob, George, idźcie za nim. Przy odrobinie szczęścia weźmie George’a za mnie i nie będzie podejrzewał, że go wy przedziłem. Idźcie. Idźcie. Dwoje młody ch asasy nów i George ruszy li w kierunku Broadway u. Ethan podbiegł do muru należącego do sąsiada z naprzeciwka i jedny m skokiem, szy bko przebierając nogami, tak jakby kopał mur w powietrzu, by ł na szczy cie i zniknął po drugiej stronie. Rozciągał się przed nim ogród i Ethan, rozglądając się dookoła, przez krótką chwilę poczuł ukłucie zazdrości. Zawsze się zastanawiał, jakiej wielkości jest ogród jego sąsiada, i oto miał odpowiedź. Większy. Dwa razy większy od jego własnego. Trzy mając się w cieniu, pokonał całą jego długość, a potem na drugim końcu, tam gdzie nawet ogrodnicy bali się zapuszczać, wy ciągnął swoje ukry te ostrze, żeby utorować sobie drogę przez zarośla. Z ty łu by ł obrośnięty liśćmi mur, ale wspiął się na niego z łatwością, by potem zeskoczy ć w zaułek po drugiej stronie. Dookoła panowała cisza. Sły chać by ło ty lko wszechobecny szmer pły nącej wody. Wy tęży ł słuch, wy chwy tując dźwięki z dalszy ch części miasta, aż wreszcie to usły szał, odległy, ry tmiczny odgłos biegnący ch stóp po swojej prawej stronie. Doskonale. Ethan pomknął cicho aż do końca uliczki i przy czaił się w ciemności, znów nasłuchując. Tupot stóp by ł teraz bliżej. Dobrze. Ajay widział pościg i starał się go uniknąć. Cała jego uwaga będzie więc skupiona na ty m, co za nim. Ry nna, wy stająca cegła, parapet okienny – i Ethan by ł już na dachu przy ległego budy nku, widoczny na tle księży cowej nocy, ale wiedział, że to mało prawdopodobne, by ścigany spojrzał w górę. By ł prawie dokładnie nad biegnący m i pomknął naprzód, do krawędzi budy nku, a potem przeskoczy ł na wy smołowany dach sąsiedniej kamienicy. Kładąc się na brzuchu, spojrzał w dół, na ulicę pod sobą, i obserwował, jak postać w brązowy m garniturze wbiegła w uliczkę i spojrzała jednocześnie za siebie. Płaszcz Ethana zatrzepotał, gdy ten zawisł na krawędzi dachu, a potem puścił się i zeskoczy ł na bruk, po czy m usiadł na jakiejś skrzy ni i oparł podbródek na dłoni w oczekiwaniu na przy by cie Ajay a.
50
Ajay niczego nie zauważy ł aż do chwili, gdy by ło za późno, a wtedy wszy stko potoczy ło się bły skawicznie. Choć nie by ł już asasy nem, wciąż my ślał jak jeden z nich, naty chmiast więc ocenił sy tuację i wy ciągnął w biegu kukri, odnotowując, gdzie i w jakiej pozie siedział Ethan Fry e – rozluźniony, z ręką podpierającą głowę. I widząc przeciwnika, który by ł zby t swobodny i narażony na atak od swojej słabszej strony, od tej właśnie flanki uderzy ł – szy bko, i gdy by jego ocena by ła właściwa, by łoby to zabójcze uderzenie. Lecz oczy wiście jego szacunki nie by ły właściwe. Opierały się na wrażeniach, które Ethan sam mu podsunął. I kiedy kukri Ajay a bły snęło mu przed oczami, ręka starszego mężczy zny wy skoczy ła spod brody, w ty m samy m momencie wy sunęło się ostrze i zadzwoniła stal, nóż Ajay a został zablokowany w powietrzu, a potem zabrzmiał krzy k bólu, bo Ethan zakończy ł swój ruch skierowany m w dół cięciem, które pozbawiło Ajay a połowy dłoni i posłało ją wraz z jego bronią na bruk. Ajay, mimo bólu i zaskoczenia, zadziałał insty nktownie, pochy lił się, obrócił i kopnął swój nóż z dala od Ethana, nurkując, by uniknąć kolejnego ataku. Ethan wstał i zrobił kilka kroków, wciąż nie mogąc się pozbierać po wstrząsający m odkry ciu – „Ajay, to jest Ajay, skąd on tu się wziął, do diabła?” – podczas gdy tamten sięgnął po broń i przy ciskając poranioną i krwawiącą rękę do piersi, uży ł zdrowej, by podnieść nóż z bruku. – Tej walki już nie wy grasz – zawołał Ethan. Pozostała trójka już się pojawiła. Ajay usły szał ją i odwrócił się, wiedział już, że jego jedy na droga ucieczki by ła zablokowana, i znów obrócił się w stronę Ethana, z pewnością rozumiał, że wszy stko stracone. – Dlaczego przy szedłeś do mojego domu? Dlaczego mnie zaatakowałeś? – Ethan zrobił dwa kroki naprzód, grożąc mu. – Nie chcę cię mocniej ranić, ale zrobię to, jeśli będę musiał. Ajay znów spojrzał za siebie i z powrotem na Ethana, a potem wy prostował się z ramionami do ty łu i przez ostatni żałosny szloch, który wy rwał się gdzieś z jego cierpiącego wnętrza, powiedział: – Przepraszam. Przepraszam ciebie, przepraszam Kulpreet, przepraszam za wszy stko, co uczy niłem. A potem ostrzem noża podciął własne gardło.
51
Później, kiedy dzieci poszły już do łóżek ze świeży m wspomnieniem dławiącego się, rzężącego człowieka, malującego bruk szkarłatem własnej krwi, George i Ethan wrócili do gabinetu. Obaj by li wstrząśnięci ty m, co się stało, i nurtowały ich py tania, na które nie znali odpowiedzi, więc wy pili dwie szklaneczki najlepszej szkockiej whisky z regionu Highlands, zanim który kolwiek z nich coś powiedział. (Co, zakradłszy się z górnego piętra, miała podsłuchać Evie…) – A więc mamy nowy obrót wy padków – powiedział George. – Można tak powiedzieć. – Nieby wałe. Ethan wpatry wał się w pustkę. My ślał o ty m, że przede wszy stkim powinien wy słać wiadomość o zdradzie do Amritsaru. Powiedzieć im, że może im brakować jednego asasy na – i co z Kulpreet? – Szukając weselszy ch stron, przy gotowuje to bliźniaki na ich chrzest bojowy – powiedział. George zaśmiał się sucho, jego przy jaciel znów na niego spojrzał. – Ten list… – Wy jął papier. – Odszy frujemy go? Chwilę później siedzieli przy biurku z dokumentem i otwarty mi książkami kodowy mi asasy nów. I niebawem tłumaczenie by ło gotowe. Wiadomość od Ajay a brzmiała: „Akcja zagrożona, koniecznie przerwać. Przy jaciel”. – „Przy jaciel”, który leży gdzieś tam, nieopodal Oakley Lane. – George odłoży ł list. Wkrótce ciało zostanie odkry te. Dwaj asasy ni spodziewali się, że w każdej chwili mogą usły szeć policy jną kołatkę. – Ten człowiek umarł ze wsty du – powiedział Ethan. Za drzwiami Evie siedziała w kucki, słuchając, my śląc o Ajay u, który umarł ze wsty du. Wiedziała ze swoich lektur, że w annałach asasy nów opisano innego człowieka, Ahmada Sofiana, który odebrał sobie ży cie w ten sam sposób i z podobny ch powodów. – Ze wsty du. Istotnie. Na to wy gląda – mówił George. – Zdradził Credo. Ale jak dużo powiedział nieprzy jacielowi? Co on w ogóle takiego wie? Zawsze bardzo skąpo udzielałeś mi informacji; nie wy obrażam sobie, co mógł im powiedzieć. – Ujmijmy to w ten sposób, George, gdy by połączy ć ciebie i Ajay a, razem znaliby ście większość faktów. Ale osobno? Niemożliwe. – Mimo to musisz naty chmiast poinformować twojego Ducha.
Ethan w zadumie zagry zał od środka policzek. – Nie jestem pewien. Znam Ducha. Będzie nadmiernie ostrożny i przerwie misję. – Ależ to właśnie nakazuje ta wiadomość. – George pochy lił się do przodu z wy razem niedowierzania na twarzy. – Nie jestem całkiem pewien, czy wierzę w to, co sły szę, Ethan. Jeśli zawiadomisz Ducha i ten postanowi konty nuować operację, w najlepszy m razie wy każe przesadny i niebezpieczny opty mizm, a w najgorszy m skłonności samobójcze. Przery wając operację, zrobi to, co należy ; jest to sposób postępowania, jaki sami by śmy zalecili, gdy by śmy my śleli głową, a nie własny mi pragnieniami. Tak czy inaczej, musimy mu powiedzieć, żeby mógł sam zadecy dować. Ethan pokręcił głową. Podjął już decy zję. – Ufam Duchowi. Ufam, że będzie potrafił o siebie zadbać. Ufam, że dokona słuszny ch wy borów. A przede wszy stkim ufam, że zdobędzie artefakt. – W takim razie musisz również ufać, że podejmie właściwą decy zję. – Nie, George. Przy kro mi, nie mogę tego zrobić. Z oddali dobiegł znajomy klekot policy jnego sy gnału.
52
I tak nadszedł ten dzień. Dzień wielkich emocji. Kolej Metropolitalna wy kupiła ogłoszenie w popołudniówkach, by poinformować, że dziś wieczorem zostanie otwarty nowy rozdział kolei: Charles Pearson ma przejechać ponownie otwarty m odcinkiem pomiędzy King’s Cross a Farringdon Street. A do tego pokona tę trasę w zamknięty m wagonie. Zamkniętym wagonie. Gladstone jechał w otwarty m. Nowy, zamknięty wagon miał by ć ostatnim krzy kiem mody i luksusu w dziedzinie podziemnego transportu. W ogłoszeniach można by ło przeczy tać, że obecni będą londy ńscy dy gnitarze, również szeroka publiczność by ła zaproszona do wzięcia udziału w ty m doniosły m wy darzeniu – jeśli ty lko pozostanie po właściwej stronie ogrodzenia. A publiczność przy jdzie. Mimo że wy kopy zamieniły ży cie najbiedniejszy ch mieszkańców w piekło pełne hałasu i błota, sprawiły, że zamknięto zarówno drogi, jak i lokale usługowe, mimo że ty siące i tak trapiony ch już nędzą londy ńczy ków doprowadziły do bezdomności, nie doty kając jednocześnie w żaden widoczny sposób zamożny ch, i mimo że budowa miała już roczne opóźnienie, a jej koszt szacowano obecnie na 1,3 miliona funtów szterlingów. Publiczność przy jdzie. Zatrudniono zespół cieśli, by zbudował schody prowadzące w dół do szy bu King’s Cross. Dwa miesiące wcześniej Gladstone wy ruszy ł na inauguracy jną przejażdżkę z Bishop’s Road, ale podziemna stacja na King’s Cross nie by ła jeszcze zbudowana. Miała powstać w przy szły m roku jako rozbudowa dworca przy magistrali kolejowej. Planowano przeszklony czterospadowy dach pomiędzy ścianami szczy towy mi. Obecne wy kopy, pełniące funkcję prowizory czny ch platform roboczy ch, miały zostać przerobione na właściwe perony ze schodami, kasami biletowy mi, kioskami wbudowany mi w ściany i kładkami na obu krańcach. Ale teraz by ła tu ty lko brzy dka dziura w ziemi i żeby dogodzić gruby m ry bom z kolei i ich żonom, zbudowano schody, wy kopy zaś wy łożono deskami, by jak najbardziej upodobnić je do porządnego peronu, a zamiast pochodni, który ch uży wali robotnicy, wzdłuż górnej krawędzi wy kopu, a także w samy m szy bie miały by ć rozwieszone lampy. Wszy stko to złoży ło się na uroczy sty nastrój. Kiedy w południe dzwon uderzy ł trzy razy, by ł to sy gnał końca zmiany, ale nowe bry gady nie czekały, by podjąć pracę. Robotnicy dostali wolne. Mogli oczy wiście zostać i patrzeć, jeśli ty lko pozostawali po właściwej stronie ogrodzenia, ale mogli też spędzić swój wolny czas, sącząc piwo w szy nkach, takich jak Pickled Hen, Curious Orange czy Rising Sun, lub w domach, z rodzinami; wy bór należał do nich. Tak czy owak, po raz pierwszy od trzech lat północno-zachodni Londy n miał by ć wolny od szczęku narzędzi, ciągłego
terkotu silników parowy ch, koły szący ch się na tle nieba skórzany ch kubłów. Wolny od nieustannego zgrzy tu wy ciągarki. Co nie znaczy, że na budowie nie by ło robotników kolejowy ch. – Chcemy, żeby te szy chy zobaczy ły porządny ch robotników, nie tę cholerną hołotę – powiedział Marchant. Ściągnięto więc oddział „malowany ch” pracowników. Na pierwszy rzut oka owa grupa trzy dziestu, czterdziestu robotników kolejowy ch pasowała do swoich ról, kłębili się bezładnie w uświęcony m trady cją robotniczy m sty lu, ale przy bliższy m oglądzie można by ło zauważy ć, że wy glądali inteligentniej i poważniej od prawdziwy ch robociarzy. Co więcej, kiedy stali w oczekiwaniu na przy by cie dy gnitarzy, nie by ło sły chać żartów ani śmiechów, nie by ło obijania się ani podkradania sobie nawzajem czapek czy improwizowany ch party jek kry kieta. Duch wiedział, że ci potężnie wy glądający robotnicy by li kimś więcej niż ty lko dekoracją. To by li ludzie templariuszy. Patrząc, jak dzień przechodzi w noc, wiedział jeszcze jedno. Nie ty lko nie potrafi odebrać ży cia niewinnemu człowiekowi, ale też nie może pozwolić, by odebrał mu je ktoś inny.
53
Abberline wiedział o pokazowy m przejeździe, ale wcześniej wpadł do domu, by zobaczy ć się z Aubrey em. – My ślisz, że dasz radę pójść? – zapy tał. – Nie, Freddie, ale ty tam zajrzy j, jeśli masz ochotę. Pozdrów ode mnie starą paczkę. Idziesz w mundurze, prawda? Abberline spojrzał na siebie. – Jak sądzę, nasi przy jaciele będą mieli na głowie co innego niż rozglądanie się za mną. A jako policjantowi będzie mi łatwiej przecisnąć się przez tłum. Wciąż są ludzie, którzy szanują prawo. Aha, i jeszcze jedno. Abberline wy jął z szuflady sekretarzy ka małą mary narską lunetę, którą rozłoży ł i złoży ł z przy jemny m kliknięciem. – Chy ba może mi się to przy dać – powiedział i z ty mi słowami wy szedł w ciepły wrześniowy wieczór. Mówiąc szczerze, robił to z lekkim poczuciem winy, że zostawia Aubrey a samego; w końcu nie tak dawno to on, Abberline, ciągle desperował, a Aubrey starał się z cały ch sił, by go z tego wy ciągnąć. I jak mu się Abberline odwdzięczał? No właśnie. Nijak. Szedł pogapić się na jakieś szy chy jeżdżące pociągiem, podczas gdy powinien by ł śledzić kombinacje Cavanagha. Zgady wał, że najprawdopodobniej planuje oszustwo. Jakąś defraudację. Ta niewiedza by ła problemem – do tego dochodził brak pomy słu, jak zapewnić Aubrey owi bezpieczny powrót do rodziny. Pogrążony w my ślach, szedł zatłoczoną ulicą, powietrze zdawało się pękać od wzmożonego ruchu konny ch powozów. Przejechał omnibus pełen mężczy zn tłoczący ch się na górny m piętrze. Abberline pomy ślał, że ich cy lindry wy glądają jak kominy. Prawdziwe kominy, fabry czne, zatruwały w oddali powietrze East Endu wstęgami gęstego czarnego dy mu. Zgodnie z przewidy waniami tłum przy King’s Cross by ł gęsty i Abberline cieszy ł się, że ma swój policy jny uniform, kiedy przepy chał się łokciami do płotu otaczającego ogrodzenie. „Hipokry ta”, pomy ślał. „Nie przeszkadza ci wy korzy sty wanie twojego statusu, kiedy to dla ciebie wy godne”. Wokół niego tłoczy li się prości ludzie, który ch przy ciągają takie wy darzenia: rodziny z dziećmi noszony mi na barana, gapie, mężczy źni w garniturach i kobiety w czepkach – panowała powszechna atmosfera wy czekiwania. Abberline przepchnął się do pierwszego szeregu i stał, trzy mając się rękami sztachet, czuł się jak więzień przy glądający się zza krat placowi budowy.
Cóż za zmiany. Tam, gdzie by ł szy b, zobaczy ł drewnianą konstrukcję z prowadzący mi w dół schodami. Cały plac budowy został posprzątany. Fury i wózki stały w równy m szeregu na drugim końcu terenu i nie by ło nigdzie hałd ziemi czekający ch na swoją kolej, by je wy wieźć. Ty lko puste błotniste pole, rząd zapalony ch pochodni zapewniający ch światło, a dalej sam wy kop, gdzie zawieszono lampy, tak że wy glądał niemal ładnie, jak wesołe miasteczko. Co do tunelu, to by ł w większości zakry ty. To, co przez ty le czasu by ło wielkim rowem, teraz stało się autenty czny m tunelem kolejowy m. To znaczy wszy stko poza jedny m krótkim odcinkiem przy nowo zbudowany ch stopniach, który wciąż czekał na ukończenie. Poza ty m szczegółem Abberline miał przed sobą prawdziwą podziemną linię kolejową. Oto oni, ludzie, którzy pomogli ją stworzy ć: różne szy chy z Kolei Metropolitalnej, który ch nie rozpoznał, oraz kilka znajomy ch twarzy : Cavanagh, Marchant, dwaj członkowie „kompanii karnej”, Hardy i Hardy Drugi (a to ciekawe, gdzie jest trzeci, uroczy pan Smith?). „Trzeba to przy znać ty m morderczy m szumowinom”, pomy ślał. „Cokolwiek to by ło za oszustwo czy jakiekolwiek przestępstwo popełniane w imię tej podziemnej kolejki, udało im się. Zbudowali to diabelstwo”. By ł z nimi hinduski chłopak, Bharat Singh. Abberline wy mierzy ł lunetę w tę przy stojną, nieodgadnioną twarz. „Dziś jest w niej coś intry gującego”, pomy ślał policjant. Jego oczy zdawały się bardziej nerwowe, rozbiegane. Abberline, wciąż z lunetą przy oku, patrzy ł, jak po skończonej prezentacji grupa ruszy ła przez błoto w kierunku nowy ch schodków przy grzeczny ch oklaskach stojący ch obok kolejarzy. Grupa dotarła do schodów, ale zanim zeszła na dół, należało jeszcze powitać bry gadzistów. Państwo Pearsonowie wy stąpili naprzód. By ły kolejne uściski dłoni, gdy Bharat Singh przedstawiał ich bry gadzistom. Kiedy ta część się skończy ła, Cavanagh podziękował bry gadzistom, którzy odeszli, ściskając czapki w rękach. Bharat chciał odejść w ślad za nimi, ale wtedy Abberline zobaczy ł, jak Cavanagh wy ciąga rękę, chwy ta Bharata za ramię i popy cha go w stronę schodów. A potem zniknęli. Oficjele stali, sprawdzając zegarki, czekając na swoją kolej, a szereg robotników kolejowy ch pozostał tam, gdzie wcześniej – jak straż honorowa, a może po prostu straż – i zapadła dziwna cisza. Aż wreszcie z tunelu dobiegł gwizd silnika parowego i wielkie kłęby dy mu wy doby ły się z otwartego odcinka torów, gdy maszy nista podsy cił ogień w palenisku. Pociąg miał zaraz odjechać. Dalej przy płocie by ła zagroda, w której stały powozy wszy stkich dostojników. Czekali przy nich stangreci, gawędząc, paląc fajki lub oporządzając swoje konie. Nie by ło w tej scenie nic niezwy kłego, ale mimo to spojrzenie Abberline’a zatrzy mało się na niej i luneta nie chciała się od niej oderwać. Z jakiegoś powodu by ł pewien, że zobaczy ł tam coś niety powego, jakby wszedł do znajomego pokoju, w który m ktoś przesunął jeden z mebli. Wtedy to do niego dotarło. Jak, u licha, mógł tego wcześniej nie zauważy ć? Przy ogrodzeniu, bezczelnie, na widoku, ze wzrokiem skupiony m na ty m, co działo się w tunelu, stał mężczy zna w biały m płaszczu.
54
Duch widział przy szłość. By ła to przy szłość, w której zostaje przy jęty w poczet templariuszy, a im bardziej mu ufali, ty m bardziej zbliżał się do wąskiego grona przy wódców i ty m cenniejszy by ł dla asasy nów. To oznaczało, że nie pozwolą mu odejść. Nawet kiedy ta operacja się zakończy, zmuszą go, by został, i będzie musiał to zrobić, bo niewinne ży cie Charlesa Pearsona by ło jego biletem do czy śćca. Nie by ł na to gotowy, więc postanowił, że kiedy Cavanagh go odeśle, pójdzie do zagrody dla powozów, tak jak to by ło umówione, i przekaże Ethanowi swoją decy zję. Że odchodzi. Rozbroi Ethana, jeśli to będzie konieczne. Zrani go, jeśli będzie musiał. Ale skończy to tu i teraz. Ty le że Cavanagh go nie odesłał. Zamiast tego dy rektor zaprowadził go na schody. – Wiesz co, zmieniłem zdanie, naprawdę my ślę, że powinieneś to zobaczy ć. – I zszedł razem z resztą grupy. Rzucił swojemu szefowi zdziwione spojrzenie. „Powinienem teraz zająć pozy cję”. Ale Cavanagh zaprzeczy ł, szy bko kręcąc głową: „Nie martw się”. Dlaczego? My śli szalały mu w głowie. Czy będzie czas później? Czy Cavanagh grał w jakąś grę? Czy to wszy stko by ło częścią próby jego charakteru? Czy chodziło o coś innego? Przy prowizory czny m peronie stał parowóz i dwa wagony. Grupa podeszła do pierwszego z nich i Cavanagh wprowadził ją do środka. – Jak państwo widzicie, nasz najnowszy wagon jest bardzo obszerny – powiedział, zapraszając Pearsonów do środka teatralny m gestem. – Przedziały i poręcze w pierwszej klasie uniemożliwiają przepełnienie, podczas gdy obite skórzaną tapicerką siedzenia sprawią, że nawet pasażerowie drugiej klasy zawsze będą się cieszy ć najwy ższy m komfortem. – Nie ma okien – powiedziała pani Pearson z nutką paniki w głosie. – O tak – powiedział Cavanagh. – Ale podziemny pociąg nie potrzebuje okien, pani Pearson. Poza ty m pasażerowie pierwszej klasy będą korzy stać z oświetlenia gazowego. Gaz będzie przewożony w długich kauczukowy ch torbach w skrzy niach na dachach wagonów i kiedy ruszy my, zobaczy pani, że oświetlenie gazowe z łatwością zapewnia dość światła, by czy tać przy nim poranną gazetę. Zajęli miejsca, Pearsonowie i Cavanagh na samy m przedzie, a reszta bardziej z ty łu, przy
drzwiach prowadzący ch do drugiego wagonu. Podekscy towany Pearson wy bijał na deskach podłogi ry tm czubkiem swojej laski. W otwarty ch drzwiach pojawił się maszy nista, uniósł kciuk w rękawiczce na znak, że wszy stko w porządku, wy szczerzy ł zęby w uśmiechu w stronę dy gnitarzy, a potem zamknął drzwi i wrócił do parowozu. Lampy gazowe zamigotały, ale zapewniły jasność, tak jak mówił Cavanagh. Z brzękiem i łoskotem pociąg ruszy ł. Duch poczuł na sobie spojrzenie Marchanta. Smith i Hardy Drugi też się w niego wpatry wali. Wszy scy mieli wzrok głodny ch ludzi patrzący ch na kolację. Zaczęła go gry źć nieobecność Hardy ’ego, jak dotąd niewy jaśniona. Po drugiej stronie wagonu Pearsonowie i Cavanagh prowadzili uprzejmą konwersację, ale Duch nie słuchał. Zastanawiał się, jakie draństwo kry ło się za spojrzeniami jego towarzy szy. Pociąg zatrzy mał się przy Farringdon Street i wy rzucił wielką chmurę dy mu. Chwilę później maszy nista otworzy ł drzwi do wagonu i zajrzał do środka, żeby sprawdzić, co u jego pasażerów, oraz pławić się w blasku komplementów ze strony chwalący ch jego gładką jazdę Pearsonów. Gdy po krótkiej chwili rozpoczęli podróż powrotną do King’s Cross, Pearson sięgnął po swój kieszonkowy zegarek, by sprawdzić, jak długo jadą. – Mój zegarek – powiedział, grzebiąc po kieszeniach, ale nigdzie go nie znalazł. Pociąg pobrzękiwał. – Co się dzieje, kochanie? – spy tała pani Pearson. Cavanagh pochy lił się naprzód z fałszy wą troską. Duch poczuł nowy napły w lęku, mając nadzieję, że radny Londy nu po prostu zawieruszy ł gdzieś zegarek, ale wiedząc, że chodzi tu o coś więcej, wiedząc, że wiązało się to jakoś z nim samy m. Wszy stkie oczy w wagonie by ły teraz skierowane na Pearsona, pasażerowie patrzy li, jak klepie się po brzuchu. – Nie, nie. Mój zegarek i łańcuszek zdecy dowanie zniknęły. – Kiedy miałeś go w ręku po raz ostatni, kochanie? – Konkurując z dźwiękiem silnika, głos pani Pearson zdawał się trząść razem z pociągiem. – Nie pamiętam. Hardy Drugi zawołał z drugiego końca wagonu. – Miał go pan na peronie, sir. – Wy szczerzy ł zęby do Ducha i ciągnął dalej: – Jeśli mogę coś dodać, sir, to widziałem, jak go pan wy ciągał i sprawdzał godzinę. – Och, ulży ło mi, w takim razie musi gdzieś tu by ć… – Pearson oparł laskę o podłogę i podniósł się chwiejnie, walcząc z ruchem pociągu. – Charles, usiądź – upomniała go pani Pearson. – Panie Cavanagh, czy by łby pan tak uprzejmy i poprosił swoich ludzi, żeby poszukali zegarka… – Oczy wiście, proszę pani. Podczas gdy Marchant z dwójką zbirów udawali, że szukają, my śli wirowały Duchowi w głowie, rozpaczliwie starając się znaleźć jakieś rozwiązanie. Ukradkowo sprawdził kieszenie mary narki, na wy padek gdy by podłożono mu tam zegarek, a potem podniósł wzrok na dwóch osiłków, przy łapując ich na skierowany ch do niego drwiący ch uśmieszkach. Nie, nie podłoży li mu zegarka. Jeszcze nie. – Nie, nigdzie go nie ma – powiedział Marchant, opierając się ręką o ścianę wagonu. Duch siedział bez ruchu, jakby oglądał całą tę scenę przez szy bę. Cavanagh trzy mał się
scenariusza, odgry wając fałszy wą troskę o zaginiony zegarek biednego Pearsona. – W takim razie muszę was poprosić o wy wrócenie kieszeni – powiedział. – Nie, jeszcze lepiej… wy wróćcie sobie nawzajem kieszenie. Zrobili, jak im kazano. Odegrali tę farsę. Duch by ł teraz prawie szty wny z napięcia. Wiedział, dokąd to wszy stko zmierza, ale nie umiał nic z ty m zrobić. Poczuł, jak ktoś szarpie jego surdut. – Ojej, sir – powiedział Smith, czy może Hardy Drugi, ale nie miało to znaczenia, bo pułapka się zatrzasnęła. – Chy ba znalazłem zegarek pana Pearsona. Miał go w kieszeni młody Bharat. Smith zaniósł zegarek Pearsonowi, który go rozpoznał, i spoglądając z żalem na Ducha, włoży ł go z powrotem do kieszeni spodni. Ty mczasem Cavanagh wstał, wy glądając jak uosobienie wściekłości, człowiek, którego zaufanie zostało zdradzone w najgorszy m możliwy m momencie. – Czy to prawda? – wpatry wał się gniewnie w Ducha. – Ukradłeś ten zegarek? Duch nie powiedział nic, patrzy ł ty lko na niego w milczeniu. Cavanagh odwrócił się do swoich gości. – Panie Pearson, pani Pearson, proszę przy jąć moje najszczersze przeprosiny. To wy darzenie bez precedensu. Bharat zostanie aresztowany. Pani Pearson, czy jeden z moich ludzi może towarzy szy ć pani do sąsiedniego wagonu, z dala od tego młodego złodzieja? Obawiam się, że może się stać niebezpieczny. – Tak, moja droga – powiedział Pearson z troską wy ry tą na twarzy. – Powinnaś pójść. Marchant podszedł chy botliwie do pani Pearson, uśmiechając się do niej przy milnie i podając jej ramię, by wy prowadzić ją z miejsca, w który m zaraz zacznie się robić niebezpiecznie. Wy szła, potulna jak owieczka; przechodząc obok Ducha, rzuciła mu przestraszone, nierozumiejące spojrzenie. Zostali sami. I kiedy pociąg zatrzy my wał się na King’s Cross, Cavanagh wy ciągnął nóż z perłową rękojeścią i zatopił go w piersi Pearsona.
55
Cavanagh otworzy ł drzwi wagonu, zawołał maszy nistę, pogratulował mu gładkiej jazdy i powiedział, że niebawem wy siądą. A potem zamknął drzwi i znów odwrócił się do Pearsona, który leżał, kopiąc słabo nogami, podczas gdy ży cie bezpowrotnie z niego uchodziło. Cavanagh wbił nóż dokładnie w serce i kiedy wy ciągnął klingę, Pearson nie wy dał nawet dźwięku; jego żona siedziała w sąsiednim wagonie, nieświadoma tego, że dy rektor Kolei Metropolitalnej właśnie zadźgał jej męża na śmierć. Spodziewając się, że Duch może chcieć coś zrobić, dwa zbiry złapały go, przy ciskając do siedzenia. Cavanagh uśmiechnął się. – O Boże – powiedział. – Ten młody hinduski bandy ta właśnie zabił Charlesa Pearsona. – Wy tarł nóż do czy sta o ciało Pearsona i schował go do pochwy, potem spojrzał na Ducha. – Nigdy by ś tego nie zrobił, nieprawdaż? Duch popatrzy ł na niego, nic nie mówiąc, starając się niczego nie zdradzić, choć wy czuwał, że i tak by ło już na to za późno. – „Dmuchawka”, to by ło dobre – powiedział Cavanagh. – Podobało mi się to. Mówiąc, że chcesz uży ć dmuchawki, dałeś mi wszy stko, co chciałem wiedzieć. Również panu Hardy ’emu powiedziało to wszy stko, co chciał wiedzieć, bo poszedł z oddziałem ludzi, by zatrzy mać, a może zabić, co niespecjalnie by mnie zmartwiło, twojego przy jaciela, a mojego wroga, Ethana Fry e’a. Lokomoty wa wy puściła parę i pociąg jakby się rozluźnił. Duch pomy ślał o Ethanie. Ethan, urodzony wojownik, specjalista od walki w najróżniejszy ch sy tuacjach. Ale też Ethan nieostrożny, popełniający błędy. – Jest już trupem, Jay adeep, tak jak i ty. Och, jesteś zaskoczony, prawda? Że wiem, jak masz na imię. Wiem, jak masz na imię, wiem, jaką masz słabość, wiem, że twój opiekun miał tu by ć, by wy konać zadanie, do którego brak ci by ło hartu ducha. Obawiam się, że wszy stko się wy dało. Grałeś dobrze, ale przegrałeś. Pan Pearson nie ży je, asasy ni są skończeni, a ja mam artefakt. Duch po raz kolejny nie umiał ukry ć zaskoczenia. – O tak, mam artefakt. – Cavanagh uśmiechnął się, ciesząc się chwilą. – Czy też raczej – sięgnął po laskę Pearsona – mam go teraz. Podniósł laskę do góry i Duch zauważy ł, że jej gałka by ła kulą w kolorze brązu i o średnicy trzech cali. – O – powiedział Cavanagh i jego oczy zapłonęły, wargi cofnęły się, odsłaniając zęby,
dziwacznie i brzy dko wy glądała ta miłość od pierwszego wejrzenia. – To jest ten artefakt. Robotnicy znaleźli go kilka ty godni temu i dali panu Pearsonowi na znak szacunku. A panu Pearsonowi tak się spodobał, że zrobił sobie z niego gałkę od laski. Ale pan Pearson przechadza się teraz z aniołami. I laska nie będzie mu potrzebna. Stojąc na miejscu dla powozów, Ethan Fry e obserwował, jak dy gnitarze schodzą po schodach, i zastanawiał się, dlaczego wzięli ze sobą Ducha, i starał się odpędzić niepokojące przeczucie, że coś mogło pójść nie tak. Potem zobaczy ł, jak pociąg bucha dy mem i odjeżdża z King’s Cross, i czekał, aż dojedzie do Farringdon Street i z powrotem, stojąc cierpliwie i czekając na pojawienie się państwa Pearsonów, mając nadzieję, że wszy stko jednak odbędzie się zgodnie z planem. „Przepraszam, panie Pearson”, pomy ślał i sięgnął po skry tą pod płaszczem dmuchawkę. Ethan by ł obserwowany zza powozów. Obserwował go człowiek, który wy ciągnął lśniący w świetle księży ca nóż i uśmiechnął się, pokazując złoty ząb. Zbliży wszy się, Abberline zobaczy ł, że w kierunku skupiska powozów idzie nie ty lko on. Z tłumu wy łoniła się grupa robotników, która również ruszy ła w tę stronę. Zatrzy mał się i podniósł lunetę, przechy lając się przez płot, by wy celować ją w mężczy znę w płaszczu. Ten stał tam gdzie wcześniej, nieświadomy nadciągającego niebezpieczeństwa, wciąż świetnie widoczny, choć zarazem w jakiś dziwny sposób ukry ty. Abberline zauważy ł, że mężczy zna trzy ma u boku coś, co wy gląda jak… Dobry Boże, czy to dmuchawka? Teraz przesunął lunetę, by zajrzeć w gąszcz powozów. Robotnicy wciąż się zbliżali, ale by ł tam też… Abberline wstrzy mał oddech. A niech go, jeśli to nie by ł jego stary znajomy Hardy. Zbir by ł do niego odwrócony plecami, ale nie dało się go z nikim pomy lić. Abberline patrzy ł, jak Hardy, dostrzegając jednego z robotników, puszcza do niego oko. Pułapka zaraz się zatrzaśnie. Abberline ruszy ł szy bciej w stronę zagrody. Nie dbał już o ludzi w płaszczach ani o to, czy walczy li w imieniu dobra czy zła. Dbał ty lko o to, by przekazać Hardy ’emu pozdrowienia od Aubrey a, i z pałką w dłoni przepchnął się przez tłum, a potem pokonał płot zagrody. Lawirował między zaparkowany mi powozami. Po raz kolejny ucieszy ł się, że ma policy jny uniform, gdy jeden z nadchodzący ch robotników kolejowy ch zauważy ł, że się zbliża, ży wo obrócił się na pięcie, udając, że zainteresowało go coś za nim. By ł teraz o kilka stóp od Hardy ’ego, a zbir, odwrócony do niego plecami, wciąż obserwował mężczy znę w płaszczu. To, co miał z nim wspólnego, to fakt, że obaj uważali się za my śliwy ch, a nie zwierzy nę, i to dlatego Abberline zdołał zajść Hardy ’ego od ty łu niezauważony. – Przepraszam pana, ale czy mogę spy tać, jaki interes ma pan w zagrodzie dla powozów? – Interes? – powiedział Hardy, odwracając się. – To nie twój zakichany interes, ot… Nigdy nie wy mówił słowa „co”. Jak się miało okazać, miał już nigdy nie wy mówić słowa „co”, bo Abberline machnął pałką tak mocno, jak ty lko potrafił, i by ł to brutalny atak niegodny funkcjonariusza policji, ty le że
Abberline przestał my śleć jak funkcjonariusz policji. My ślał o cały ch ty godniach bólu. My ślał o bliznach po uderzeniach kastetem. My ślał o człowieku zostawiony m na pewną śmierć. I machnął pałką z całą swoją mocą, a chwilę później Hardy miał usta pełne własnej krwi i zębów i leciał na spotkanie ziemi u swoich stóp. Abberline zobaczy ł po swojej prawej stronie potężnego robotnika, który z twarzą wy krzy wioną gry masem szedł w jego kierunku z pałką w ręku. Zbliżali się też inni robotnicy, ale między powozami mignął Abberline’owi człowiek w płaszczu, który by ł już teraz świadomy, że za jego plecami coś się dzieje. W ty m samy m momencie Abberline poczuł pałkę robotnika kolejowego na własnej skroni i padł na ziemię oszołomiony z oczami pełny mi łez i głową pękającą z bólu, ledwie o kilka stóp od miejsca, gdzie Hardy właśnie podnosił się na kolana z podbródkiem wiszący m pod dziwny m kątem i oczami rozpalony mi wściekłością – i z nożem, który wy chy nął z ciemności i zbliżał się szy bko do Abberline’a. Abberline odturlał się, ale został przy gwożdżony przez stopy robotnika, i spojrzał w górę na stojącego nad nim mężczy znę z nożem. – Jest mój – powiedział Hardy. Chociaż z powodu urazu brzmiało to bardziej jak „jefmój”, robotnik zrozumiał jednak, o co mu chodzi, i wstrzy mał rękę, gdy ty mczasem Hardy z dolną połową twarzy zalaną krwią podszedł chwiejny m krokiem do Abberline’a, zamierzając zadać cios nożem. – Stać – powiedział człowiek w płaszczu. I Hardy zatrzy mał się gwałtownie w połowie ruchu, czując na szy i mechanizm ukry tego ostrza asasy na. – Odwołaj swojego człowieka – powiedział Ethan. Usły szeli tupot nadbiegający ch posiłków. Hardy odezwał się i przez złamaną szczękę i wy bite zęby wy dostało się coś w rodzaju „iźfofabła”, ale Ethan Fry e wiedział, co tamten ma na my śli, i wy sunął ostrze, które przebiło Hardy ’emu gardło, wy chodząc z drugiej strony pod brodą, bły szcząc od krwi. Jednocześnie Ethan wy ciągnął drugą ręką rewolwer. Huk wy strzału rozdarł ciszę nocy i przy gniatający Abberline’a robotnik poleciał na ziemię. Ethan obrócił się. Jego rewolwer odezwał się jeszcze kilkukrotnie i kolejne ciała padały między powozami. Po pierwszy m strzale tłum ogarnęła panika i ludzkie krzy ki spłoszy ły konie. Przerażeni stangreci rzucili się na ziemię. Ethanowi skończy ły się naboje, ale atak się załamał, więc przy skoczy ł do miejsca, gdzie leżał Abberline. – Nazy wam się Ethan Fry e – powiedział, podając policjantowi rękę, by pomóc mu się podnieść. – I wy gląda na to, że jestem panu winien przy sługę. Nie zapomnę panu tego, posterunkowy Abberline. Bractwo spłaca swoje długi. A teraz proszę mi wy baczy ć, ale mam pilniejsze sprawy do załatwienia. Z ty mi słowami przesadził ogrodzenie i ruszy ł przez błoto w kierunku szy bu. Mężczy źni w garniturach rozproszy li się na widok tej dziwacznej postaci pędzącej po deskach w ich kierunku. Co ważniejsze, zauważy ła go też bry gada robotników u wy lotu tunelu, ale jako że pomiędzy nim a schodami by ło ich ty lko czterech, nie speszy ło go to specjalnie, więc wy ciągnął ty lko z zanadrza dmuchawkę. Wciąż w biegu wy szarpnął z pasa dwie strzały, włoży ł je między zęby, podniósł dmuchawkę do pierwszej z nich, załadował i wy strzelił. Najbliższy mężczy zna upadł z zatrutą strzałką w szy i. Przez szacunek do Pearsona Ethan
przy rządził drogą truciznę, która zabijała bezboleśnie i szy bko. Oprócz ukłucia w szy i niczego by nie poczuł. Ethan pomy ślał, że gdy by wiedział, że będzie uży wał ich przeciw templariuszom, maczałby je w czy mś tanim. Wy pluł drugą strzałkę. Kolejny człowiek padł na ziemię. Trzeci wy jął z zanadrza kurtki kordelas i podszedł bliżej, przeklinając Ethana. Miał usta lśniące od śliny i by ł powolny ; Ethan nie czuł szczególnej dumy, blokując jego pierwszy cios, przewidując łatwy atak od dołu, a potem podchodząc blisko i wbijając w niego ostrze. Obrócił się szy bko, by uniknąć krwawego kaszlu umierającego, i jednocześnie starł się z ostatnim przeciwnikiem. Ten by ł lepszy, szy bszy, trudniejszy do pokonania. Tak jak poprzedni miał kordelas i tak jak poprzedni zaczął od cięcia, które Ethan sparował, zadając jeszcze dwa ciosy, zanim ostatecznie trafił. Inni robotnicy by li coraz bliżej, ale Ethan dotarł do konstrukcji pierwszy, nie dbając o właściwe schody i zbiegając po drewniany ch wspornikach, aż jego buty dotknęły desek prowizory cznego peronu, gdzie widniał unieruchomiony pociąg. Na pierwszy rzut oka nie by ło w nim nic dziwnego. Wtedy poczuł, jak rusza się ziemia. Dudnienie. Ruch by ł wy raźny. Wy starczająco silny, by zachwiał się na nogach. Belki z dachu nieukończonego tunelu zaczęły lecieć na ziemię. Wewnątrz wagonu Duch patrzy ł, jak Cavanagh wy gina i łamie laskę, ściągając kulę z trzonu, który odrzucił na bok. Uśmiechnięty, triumfujący dy rektor uniósł artefakt, by mu się przy jrzeć. Chciwy wzrok przesunął się z kuli na Ducha; dwa zbiry wy trzeszczy ły oczy i nawet Duch poczuł drżenie czegoś nieokreślonego w powietrzu, tak jakby artefakt znalazł swoich wy znawców i ukazy wał im się w pełnej krasie. Pomy ślał o pokazach świateł, nieskończonej wiedzy i pojmowaniu, a potem ujrzał śmierć i zniszczenie, i wielkie eksplozje na polach bitew, i zastanawiał się, co pomógł rozpętać. Jego zadaniem by ło zdoby ć artefakt. A przy najmniej nie pozwolić, by wpadł w ręce wroga. Poniósł klęskę. – Czujecie to? – mówił Cavanagh. Kula zdawała się jaśnieć w jego dłoni i jeśli nie by ła to zbiorowa halucy nacja, czuli to wszy scy. Artefakt buczał. Nagle drzwi do drugiego wagonu rozwarły się na oścież i znów pojawił się Marchant, który trzasnął drzwiami, odcinając ich od pani Pearson, niczego nieświadomej pani Pearson, która niewątpliwie zastanawiała się, kiedy będą wy siadać. – Ethan Fry e tu idzie – powiedział zdy szany Marchant. Fale energii, którą zdawała się emanować kula, naty chmiast przy brały na sile. – Co? – zapy tał Cavanagh. – Pani Pearson chciała, żeby ją wy puścić, więc otworzy łem drzwi i zobaczy łem Ethana Fry e’a na szczy cie schodów. – Widział cię? – By ł plecami. By ł odwrócony plecami do… Drzwi do wagonu się otworzy ły. Jednocześnie szy bki jak bły skawica Cavanagh obrócił się i rzucił nożem, a od drzwi dobiegł ich krótki krzy k. „Ethan”, pomy ślał Duch. Ale to ciało maszy nisty wpadło do wagonu.
Wszy scy to poczuli. Ziemia zdawała się ruszać. Dało się sły szeć wy raźne dudnienie i Cavanagh spojrzał na trzy many przez siebie przedmiot, skupiając na nim straszliwe, pijane władzą spojrzenie. I czy Duchowi się ty lko wy dawało, czy artefakt zaczął świecić jaśniej – niemal chełpliwie. „Patrzcie na mnie. Patrzcie, co potrafię”. I wtedy świat się zawalił.
56
Osunięcie gruntu dotknęło skarp wy kopu. I chociaż tunel wy trzy mał, prowizory czny dach zerwał się i spadł z łoskotem, rozbijając się o znajdujący się pod nim wagon. Dach pociągu popękał i ugiął się, obsy pując pasażerów gradem odłamków, co dało Duchowi tak potrzebną szansę. Wy rwał się zbirom. – Ethan! – zawołał i wy padł przez drzwi do sąsiedniego wagonu, gdzie siedziała przerażona pani Pearson, wrzeszcząc i trzy mając ręce nad głową; na widok Ducha wrzasnęła jeszcze głośniej. Szarpnął za klamkę i otworzy ł drzwi na zewnątrz, wy skoczy ł na peron i niemal wpadł na Ethana Fry e’a. – Zabić go – zawołał Cavanagh głosem, który zabrzmiał, jakby dobiegał z samej otchłani piekieł. – Zabić ich obu. Dwaj członkowie „kompanii karnej” wy padli przez drzwi wagonu, blokując im drogę naprzód, podczas gdy nadbiegający robotnicy kolejowi zamknęli ich od ty łu. Hardy Drugi sięgnął do kieszeni surduta i w jego dłoni znalazł się rewolwer, który wy mierzy ł w Ducha. Duch starł się z nim bez wahania. Żałował, że nie ma noża, ale zadowolił się stwardniałą krawędzią swojej bosej stopy, zrobił niemal pełny obrót w wy skoku, wy bijając Hardy ’emu Drugiemu rewolwer jedny m kopnięciem, a potem odrzucając jego głowę do ty łu uderzeniem drugiej stopy w podbródek. Rewolwer poszy bował i obaj walczący padli na deski, ale Duch zareagował wcześniej, ty m razem kopiąc mężczy znę od dołu w podbródek, i usły szał chrzęst oznaczający, że zbir by ł albo martwy, albo znokautowany. Duch specjalnie się ty m nie przejął. Ty mczasem Ethan miał przy jemność spędzić czas w towarzy stwie Smitha. Drugi zbir wy ciągnął szkocki dirk o długim ostrzu i ruszy ł naprzód, tnąc na chy bił trafił, bez najmniejszy ch szans, by pokonać asasy na. Jak można się by ło spodziewać, Ethan spry tnie odszedł w bok i poczuł krzepiące łaskotanie mechanizmu na przedramieniu, gdy ostrze się wy sunęło, a potem wbiło w szy ję przeciwnika. Nagle poczuli, jakby trzęsienie ziemi przy brało na sile, a jednocześnie Cavanagh wy szedł z wagonu na peron. Jego nóż wciąż tkwił w ciele maszy nisty, ale teraz nie by ł mu potrzebny. Teraz miał artefakt. Ten świecił i zdawało się, że pulsuje w ry tmie wstrząsów. Dwadzieścia stóp od niego Ethan i Duch wy mienili pełne niepokoju spojrzenia, podczas gdy Cavanagh trzy mał artefakt przed sobą, jakby składał go w ofierze bogom… Rozległ się głośny jęk
pękającego drewna, a potem dach zaczął się coraz bardziej zapadać. Gdzieś daleko, na górze, sły chać by ło krzy ki widzów, przerażony ch trzęsieniem ziemi. Twarz trzy mającego świecący artefakt rozdarł szalony uśmiech, jego oczy się zmieniły. Cavanagh przez całe ży cie zabijający w sobie człowieczeństwo na rzecz ambicji i zepsucia, teraz jego resztki uśmiercił ostatecznie. Nie zauważy ł, że przy suwa się do niego Marchant. Nie widział, że Marchant wy ciągnął nóż z perłową rękojeścią z ciała maszy nisty. – Crawford Starrick przesy ła pozdrowienia – zawołał kancelista, przekrzy kując łoskot walącego się wokół szy bu, a potem wbił nóż pod pachę Cavanagha. Oczy dy rektora rozszerzy ły się od bólu, szoku i niezrozumienia tego niespodziewanego obrotu wy darzeń. Ry tmiczne pulsowanie artefaktu od razu ustało, a Cavanagh padł na kolana i przód jego garnituru pociemniał od krwi. Przeniósł wzrok z Marchanta na dwóch asasy nów, potem padł twarzą naprzód. I by ć może w tej ostatniej chwili wróciło coś z jego prawdziwego ja, dość, by pomy śleć o cały m złu, które wy rządził, i gdy opuszczał ten świat, dławiąc się, gdy tonęły mu płuca, aż wreszcie utopił się we własnej krwi, Duch miał nadzieję, że bezimienny sipaj czekał na niego w piekle. Na peronie za nimi zaroiło się od robotników i Marchant chwy cił artefakt – a Ethan Fry e rzucił się naprzód, by mu go odebrać, lecz wszy stko to wy darzy ło się o ułamek sekundy, zanim od spadającego kawałka drewna eksplodował zbiornik z gazem na dachu pociągu i nowiutki zamknięty wagon Kolei Metropolitarnej stanął w płomieniach.
57
Ethan i Duch ukry li się w tunelu. Za nimi by ło pandemonium ognia, łoskotu, a po chwili, kiedy następstwa wy buchu przy gasły, usły szeli, jak Marchant krzy czy do robotników: – Łapać ich! Dorwać ich! Zerwali się na nogi i skierowali na zachód, z powrotem w stronę Paddington. – Muszę ci coś powiedzieć – powiedział Ethan w biegu. Pędzili pomiędzy szy nami kolejowy mi w całkowitej ciemności, a wy ostrzone zmy sły prowadziły ich wzdłuż tunelu na ty le szy bko, na ile starczało im odwagi, aż wreszcie znaleźli się pod upustem pary przy Leinster Gardens, gdzie podciągając się na rękach, wy dostali się na górę w bezpieczne miejsce. Jak można się by ło spodziewać, grupa robotników przebiegła pod nimi. Nawet nie spojrzeli w górę. Przez chwilę panowało milczenie; obaj uciekinierzy bezskutecznie próbowali zrozumieć, co się właśnie wy darzy ło. – Co musisz mi powiedzieć? – zapy tał Duch, łapiąc oddech i bojąc się tego, co usły szy. Ethan westchnął. – To wszy stko moja wina – powiedział. – Dostałem ostrzeżenie. – Jak to „ostrzeżenie”? Ethan opowiedział Duchowi o Ajay u i patrzy ł, jak twarz chłopaka wy krzy wia smutek. – Jak mogłeś? – powiedział wreszcie Duch. Ethan by ł zdruzgotany. – My ślałem, że tak będzie najlepiej. – Źle my ślałeś. Znów zapadła cisza, przerwana przez Ethana, który powiedział łagodnie: – Czy ty lko ja popełniłem błąd? Jak udało im się ciebie zidenty fikować, Jay adeep? Duch posłał mu wściekłe spojrzenie. – Wszy stko, co zrobiłem, brało się z chęci pomocy ludziom. Czy to nie jest właściwa droga? Czy to nie jest droga asasy nów? – Jest. Ale jeśli usprawiedliwiasz się z tego powodu, to mnie również należy się usprawiedliwienie, bo to, co zrobiłem, zrobiłem dla dobra wszystkich ludzi. – By łeś opętany przez artefakt tak samo jak on. – Jeśli to prawda, to by łem też opętany pragnieniem, by nie wpadł w złe ręce, i teraz, gdy zobaczy łem jego działanie, wiem, że miałem rację.
Duch spodziewał się pokazu świateł i artefaktu będącego piękny m talizmanem. Zamiast tego by ł świadkiem czegoś zupełnie innego. – Cóż, teraz jest w zły ch rękach – powiedział. – Nie na długo. Z dołu dobiegło wołanie. – Chodźcie, chłopaki. Mamy iść do tunelu. – Niedługo będzie można ruszać – powiedział Ethan, z frustracji bębniąc rękami o ziemię. – Ale artefakt pewnie jest już w połowie drogi do Starricka. Duch nie słuchał. Niech Ethan szaleje na punkcie artefaktu. Ducha już to nie obchodziło. My ślał o rozkazie, który właśnie sły szeli. „Tunel”. Templariusze wiedzieli o Maggie – wiedzieli, że przez nią prowadziła droga do niego, a przez niego do Ethana, i może samo zdoby cie artefaktu im nie wy starczało. Chcieli też zmiażdży ć asasy nów. – Muszę iść do Maggie. – Muszę zdoby ć artefakt – powiedział Ethan. – Dy ktuje mi to sumienie, podobnie jak twoje mówi ci, że musisz iść do tunelu. – Więc powinieneś ruszać po swój cenny artefakt – powiedział Duch i wstał. Między Leinster Gardens a tunelem pod Tamizą by ło jakieś sześć mil, a do tego ludzie templariuszy mieli przewagę i jechali powozem; Duch by ł jednak szy bki i zdeterminowany i dobrze znał trasę, dzięki czemu dotarł na miejsce w godzinę. Mimo to by ł spóźniony. Powozy stały już wokół ośmiokątnego marmurowego holu wejściowego do tunelu. Postacie kłębiły się dookoła, niektóre z zapalony mi pochodniami i latarniami. Zobaczy ł biegający ch ludzi, usły szał krzy ki i dźwięki uderzeń pałką i odpowiadające im wrzaski. Mieszkańcy tunelu by li przy zwy czajeni do tego, że ktoś dokony wał na ich schronienie inwazji, ale nie z taką brutalnością, nie z taką zaciętością i w jasno określony m celu. Jaki to by ł cel? Porwać Maggie. Ale on nie zamierzał im na to pozwolić. Ty m razem nie zawiedzie. Dookoła panował chaos, ale przez tłum ludzi Duch zobaczy ł Hardy ’ego Drugiego. Ostatni pozostały przy ży ciu członek „kompanii karnej” stał przy powozie z rewolwerem w jednej ręce, drugą trzy mał się za zranioną twarz, wy krzy kując rozkazy. – Dawać tu tę kobietę, dawać tu starą. Nie by ło śladu Marchanta i Duch pomy ślał, że Ethan pewnie miał rację: artefakt by ł w drodze do Crawforda Starricka. „Powodzenia, Ethan. Dokonałeś wy boru”. Duch przebiegł obok bijący ch się na zewnątrz ludzi i wpadł do ośmiokątnego holu. Przy stróżówce walki by ły najbardziej zajadłe. Zobaczy ł siwe włosy Maggie w kłębowisku ciał, z który ch jedne należały do mieszkańców tunelu, a inne do zbirów. Krzy czała i głośno klęła, podczas gdy najemnicy templariuszy próbowali przeciągnąć ją przez bramkę. Ludzie z tunelu starali się ją uratować, ale nie by li uzbrojeni. Pałki i noże templariuszy wznosiły się i opadały, a okrzy ki sprzeciwu zamieniały się we wrzaski bólu odbijające się echem od ścian i okien. Duchowi wy dało się, że gdzieś w tej wielkiej masie ludzi widzi detekty wa Hazlewooda, ale potem jego twarz zniknęła. Sekundę później zdał sobie sprawę, że ponaglające okrzy ki Hardy ’ego
Drugiego ustały, a potem usły szał za sobą głos mówiący : – Ty mały draniu… Hardy Drugi by ł praworęczny. Rewolwer Webley trzy mał właśnie w tej ręce. Duch wziął to pod uwagę, jednocześnie schy lił się i obrócił, wchodząc pod tę rękę Hardy ’ego, która trzy mała broń, i z zadowoleniem usły szał, jak pocisk przecina powietrze dobre sześć cali od jego głowy. Ktoś wrzasnął. Jeden ze zbirów templariuszy padł. „O jednego mniej”, pomy ślał Duch, łamiąc Hardy ’emu rękę, sięgając po wiszący u jego pasa dirk, a potem wbijając mu go w pierś. Hardy Drugi zbliży ł się do niego i ich twarze znalazły się ledwie o kilka cali od siebie, gdy Duch zobaczy ł, jak światło ży cia gaśnie w oczach tamtego – i ogarnęło go coś, co w połowie by ło mdłościami, a w połowie rozpaczą, wielka pustka wewnętrzna, gdy odebrał mu ży cie. Zobaczy ła go Maggie. – Bharat! – wrzasnęła z epicentrum bijaty ki przy bramce i zbiry odwróciły się plecami do zamieszania, zobaczy ły Ducha stojącego nad ich szefem, który osuwał się bez ży cia na mozaikową posadzkę, i ruszy li do ataku. Duch przerzucił nóż z jednej ręki do drugiej, dezorientując osiłka, który szedł przodem. Odważny człowiek. Głupi człowiek. Zginął w kilka sekund i teraz Duch miał dwa noże, dirk i kordelas, i uży ł ich obu, by rozpruć gardło drugiego napastnika, potem obrócił się, dźgając na odlew kordelasem i otwierając jamę brzuszną trzeciego. By ł specjalistą od szermierki, wprawiony m w zadawaniu śmierci. Nie czerpał z tego przy jemności. Po prostu by ł w ty m dobry. Ty mczasem Maggie została odbita przez mieszkańców tunelu i zabrana z powrotem do azy lu, jaki dawały schody. Najemnicy templariuszy zdawali się już rozumieć, że gra skończona; może ujrzawszy, jak trzej ich towarzy sze polegli tak szy bko z ręki bosego Hindusa, uznali, że dy skretna ewakuacja będzie lepsza od męstwa; a może śmierć Hardy ’ego Drugiego odebrała im resztki bojowego ducha, bo podniosły się okrzy ki: – Pora wracać, chłopaki, pora wracać. Walki ustały, a zbiry opuściły budy nek i skierowały się do swoich powozów. W ciągu kilku chwil wejście do tunelu opustoszało i atak się zakończy ł. Duch stał, łapiąc powietrze. Wy puścił dirk i kordelas, które spadły na posadzkę z głuchy m brzękiem, a ten rozszedł się echem po całej sali, a potem ruszy ł w stronę bramki, przeszedł górą i skierował się na dół, do swojego legowiska. Rotunda by ła pełna ludzi, którzy wiwatowali na jego cześć, kiedy schodził. – Maggie? – zapy tał znajomą kobietę, która wskazała tunel. – Zabrali ją w bezpieczne miejsce – powiedziała, a potem skradła mu całusa i poklepała po plecach. Mieszkańcy tunelu wciąż wiwatowali, gdy szedł przez rotundę i wkraczał do właściwego tunelu, zostawiając ścisk, szok i podniecenie bitwą za sobą. Podjął już decy zję, że przestanie by ć członkiem Bractwa; nie odezwie się też więcej do Ethana Fry e’a. Niech asasy ni i templariusze biją się między sobą. On zostanie tutaj, ze swoimi ludźmi. Tu by ło jego miejsce. Przy szło mu coś do głowy. „Zabrali ją w bezpieczne miejsce”. Kto zabrał ją w bezpieczne miejsce? Przy pomniał sobie, że widział wśród walczący ch twarz pry watnego detekty wa. Zaczął biec.
– Maggie! – krzy knął, pędząc przez tunel do ich wspólnego legowiska, gdzie doglądała ognia, rozlewała zupę i przy jmowała należne jej jako tunelowej matce dowody miłości. Leżała na ziemi. Ten, kto ją zabił, pchnął ją wiele razy, rozry wając jej koszulę na strzępy. Jej siwe włosy czarownicy by ły upstrzone krwią. Jej oczy, tak często rozpalone od furii, radości i pasji, by ły matowe i martwe. Przy pięli jej do piersi karteczkę. „Uznajemy dług za spłacony ”. Duch opadł na kolana i przy tulił Maggie. Położy ł jej głowę na swoich kolanach i mieszkańcy tunelu usły szeli, jak wy krzy kuje swój żal i rozpacz.
CZĘŚĆ III. Bunt metropolii
58
Czując ziąb, wilgoć i przy pły w melancholii, asasy n George Westhouse dy gotał, stojąc przy jedny m z torów bocznicy w Croy don. Czy całun zmęczenia zawisł nad całą Anglią? Czy wisiał ty lko nad nim? „Zanosi się na burzę”, pomy ślał. „Dosłownie i w przenośni”. By ł luty 1868 roku, pięć lat po nieszczęsny ch wy padkach na Kolei Metropolitalnej. On sam, Ethan Fry e i Duch wy cofali się po nich w niesławie: Duch do swojej kry jówki w tunelu pod Tamizą, zamknął się w więzieniu żalu i poczucia winy. Ethan zajął się wy chowaniem następnego pokolenia ruchu asasy nów, które nie będzie obciążone rozczarowaniem i klęską, które zatruły generację ich rodziców. Nowe pokolenie, ambitne i entuzjasty czne, z nowy m sposobem działania. Sam George zaszy ł się w Croy don, gotując się na najgorsze. „Jaka szkoda”, pomy ślał George, „że Ethan nigdy nie ujrzy go w akcji”. Ethan miał zaledwie czterdzieści trzy lata, kiedy umarł kilka ty godni temu; długo wcześniej chorował na zapalenie opłucnej. Przez wiele godzin spędzony ch przy łóżku Ethana George patrzy ł, jak jego stary przy jaciel usy cha niczy m owoc na gałęzi. – Znajdź artefakt, George – nalegał Ethan. – Wy ślij po niego Evie i Jacoba. Przy szłość Londy nu leży teraz w ich rękach. Bliźnięta, ty i Henry, zostaliście ty lko wy. – Cicho, Ethan – powiedział George i oparł się na krześle, by ukry ć szczy piące go w oczy łzy. – Będziesz tu, by nas poprowadzić. Jesteś niezłomny, Ethan. Niezniszczalny jak jeden z ty ch piekielny ch pociągów, które dzień i noc przetaczają się przez Croy don. – Mam nadzieję, George. Naprawdę mam taką nadzieję. – Poza ty m Rada nie zatwierdziła żadny ch operacji w ty m rejonie. Uważają, że jesteśmy zby t słabi. – Wiem lepiej od każdej Rady, kiedy będziemy gotowi, i teraz jesteśmy. Henry zapewni wsparcie, Jacob i Evie będą działać. – Cóż, w takim razie lepiej się pośpiesz i wy zdrowiej, wtedy sam poinformujesz Radę, nieprawdaż? – George łajał go łagodnie. – Tak zrobię, George, tak zrobię… Ale Ethan zaczął kasłać tak mocno, że muślinowa szmatka, którą przy łoży ł do ust, pokry ła się plamkami krwi. – By liśmy tak blisko, George – powiedział inny m razem. By ł teraz jeszcze słabszy, słabł z każdy m dniem. – Artefakt by ł o kilka kroków ode mnie, odległość by ła taka jak między tobą a mną. Prawie go miałem.
– Zrobiłeś, co mogłeś. – Widać za mało mogłem, bo operacja zakończy ła się fiaskiem, George. Przeprowadziłem nieudaną operację. – Pojawiły się okoliczności, na które nie miałeś wpły wu. – Zawiodłem Ducha. – On też popełnił błędy. Nie mam pojęcia, czy to przy znał; nie potrafię też stwierdzić, czy jego błędy wpły nęły na fiasko operacji. Ale faktem jest, że się nie udała. Teraz musimy się skupić na przeorganizowaniu. Ethan obrócił głowę, by spojrzeć na Georga, i ten z trudem powstrzy mał się przed wzdry gnięciem. Prawda, osiągnięcia Ethana jako asasy na nigdy nie dorównają wy czy nom Altaïra, Ezia czy Edwarda Kenway a, ale mimo wszy stko by ł chlubą Bractwa i by ł człowiekiem, który nawet pogrążony w melancholii emanował chęcią ży cia. Sprawiał wrażenie kogoś wewnętrznie skonfliktowanego, kto miota się raz w jedną, raz w drugą stronę, ale nigdy nie spoczy wa na laurach, zawsze idzie naprzód. Jednak teraz skóra, która kiedy ś jaśniała ży ciem, by ła blada i ściągnięta, oczy, w który ch płonęła pasja, zapadły się i zmatowiały. Ethan nie miał już w sobie chęci ży cia; szedł długą drogą w stronę śmierci. Najpierw zapadł na gry pę; potem, kiedy zdawało się, że choroba minęła, pojawiły się bóle w piersi i nieustający suchy kaszel. Kiedy zaczął kasłać krwią, lekarz, którego wezwano, zdiagnozował zapalenie opłucnej. „Benjamin Franklin umarł na zapalenie opłucnej”, powiedział lekarz flegmaty cznie. „William Wordsworth też”. Mimo to lekarz zapewnił rodzinę, że to ty lko infekcja i jeśli pacjent będzie leżał w łóżku, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że choroba ustąpi. Mnóstwo pacjentów wy szło z zapalenia opłucnej. Ty lko nie Benjamin Franklin czy William Wordsworth, to wszy stko. I jak się okazało, nie asasy n Ethan Fry e. Każdego dnia choroba zdawała się odciskać swoje piętno jeszcze mocniej i strasznie by ło słuchać jego kaszlu, chrzęszczącego grzechotu wy doby wającego się z głębi płuc, które nie funkcjonowały już, jak powinny. By ło go sły chać w cały m domu. Ethan przeniósł się do pokoju na poddaszu, – Nie chcę by ć ciężarem dla bliźniaków, kiedy jestem chory – mówił. Ale jego kaszel niósł się schodami na dół, gdzie brat i siostra dzielili się swoim zatroskaniem, zagry zając usta, spuszczając wzrok i wy mieniając spojrzenia, czerpiąc siły od siebie nawzajem. W pewny m sensie straszną historię postępującej choroby ojca można by ło opisać poprzez reakcje jego dzieci: wy wracanie oczu, kiedy zaczął chorować, tak jakby przery sowy wał swoje dolegliwości, żeby musiały go obsługiwać, potem zmartwione spojrzenia, kiedy stało się przerażająco pewne, że nie wy jdzie z tego w ciągu najbliższy ch dni, a nawet ty godni. Później nastąpił czas, kiedy wzdry gali się, sły sząc odgłos jego kaszlu, a ich oczy napełniały się łzami; w ostatnim okresie wy glądali, jakby chcieli, żeby to wszy stko się już skończy ło, żeby cierpienia ich ojca mogły się skończy ć. Ograniczy ł ich wędrówki do swojej sy pialni. Chcieli by ć u jego boku dzień i noc, tak jak i on kiedy ś siedział przy swojej ukochanej żonie Cecily. Może właśnie tamto doświadczenie przekonało go, że łoże boleści ukochanej osoby nie jest miejscem, przy który m należy spędzać cały swój czas.
Niekiedy jednak, gdy czuł się nieco lepiej, wzy wał ich do swojego pokoju, mówił, żeby zmazali z twarzy te zmartwione miny (bo nie by ł jeszcze martwy, do cholery ), a potem wy dawał im instrukcje, jak mieli stać się nową awangardą oporu przeciwko templariuszom. Powiadomił ich, że napisał do Rady i poprosił o zgodę, by posłać bliźnięta do akcji, gdy ty lko nadejdzie czas. Ethan wiedział, że ma mało czasu. Wiedział, że niedługo opuści ten świat. By ł jak szachista ustawiający swoje figury na pozy cjach, gotowy do ostatecznego ataku, który m już nie pokieruje. Ale chciał, żeby wszy stko by ło na swoim miejscu. Może to by ł jego sposób na odkupienie. Doprowadzał go do furii fakt, że Rada odmówiła mu udzielenia swojego błogosławieństwa; w istocie Rada wstrzy mała się z jakąkolwiek decy zją o działaniach w Londy nie do czasu, aż potwierdzą się informacje, że sy tuacja do tego dojrzała. Pat. Któregoś wieczora odwiedził go George. Jak zwy kle rozmawiali przez jakiś czas, a potem przy jemne ciepło poddasza ukoły sało George’a do snu. Obudził się przestraszony, jakby szósty zmy sł szturchnął go, by wrócił do świadomości, i zobaczy ł, że Ethan leży na boku z rękami na piersi, zamknięty mi oczami i otwarty mi ustami, z który ch na przepoconą pościel ciekła cienka strużka krwi. Z niewy obrażalnie ciężkim sercem George podszedł do ciała, układając je na łóżku, podciągając Ethanowi kołdrę pod brodę i ocierając chusteczką usta z krwi. – Przepraszam, Ethan – powiedział. – Przepraszam, że zasnąłem, kiedy powinienem by ć na posterunku i pomóc ci przejść na tamten świat. Zakradł się po cichu na dół. Znalazł bliźnięta w kuchni. Evie i Jacob zaczęli nosić swoje stroje asasy nów, tak jakby potwierdzając, że to oni przejmą teraz pałeczkę, i oboje mieli je na sobie tamtej nocy, siedząc z kapturami na głowach przy pusty m stole kuchenny m z migoczącą pomiędzy nimi świeczką, w ty m pozbawiony m słów smutny m dialogu, w który m by li pogrążeni od wielu ty godni. Trzy mali się za ręce, jak zauważy ł, i spoglądali na siebie nawzajem spod kapturów, i by ć może już wiedzieli, by ć może poczuli tę samą energię, która zbudziła George’a ze snu. Bo przenieśli na niego wzrok, kiedy stanął w drzwiach kuchni, i w ich oczach by ła ta straszna wiedza, że ich ojciec nie ży je. Nie wy powiedziano ani słowa. George po prostu posiedział z nimi, a potem, o świcie, wrócił do domu, by zająć się powiadomieniem Rady, że jeden z braci odszedł. Do domu wy słano kondolencje, ale zgodnie z trady cją asasy nów pogrzeb by ł cichy m, niewy różniający m się wy darzeniem, na który m pojawili się jedy nie George, Evie i Jacob – ty lko trzech żałobników i ksiądz, który odprowadził Ethana do grobu. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Przez jakiś czas egzy stowali w stanie zawieszenia. Dopóki do George’a nie dotarła wiadomość, że artefakt z metra by ł blisko. Nie miał czasu, by prosić Radę o zatwierdzenie operacji jego zdoby cia; prawdopodobnie i tak zażądaliby więcej informacji. A on wiedział dokładnie, jakie by ło ży czenie Ethana. Jego przy jaciel przekazał mu je przed śmiercią. Evie i Jacob by li gotowi. Wejdą do akcji.
59
George spotkał się z bliźniętami po raz pierwszy od pogrzebu ich ojca. Miało to miejsce na bocznicy w Croy don, należącej do firmy Ferris Ironworks, w mroczny m świecie buchający ch dy mem parowozów, pobrzękujący ch wagonów i jęczący ch żałośnie hamulców. Jak zawsze uderzy ła go ich uroda: Jacob miał chary zmę ojca, te same oczy, które zdawały się migotać z mieszanką figlarności i zdecy dowania; za to Evie by ła lustrzany m odbiciem matki. By ła może nawet piękniejsza. Miała władczy podbródek, upstrzone piegami policzki, piękne, przenikliwe oczy i pełne usta, które zdecy dowanie zby t rzadko rozchy lały się w szerokim uśmiechu. Jacob miał na głowie cy linder. Kaptur Evie spoczy wał na jej ramionach. Ich stroje by ły swobodne, ale w odpowiednich miejscach dopasowane: długie płaszcze spięte paskiem, do tego dy skretnie opancerzone kamizelki oraz buty z cichy mi podeszwami i subtelnie wzmocniony mi stalą czubkami. Na rękach mieli rękawice z ukry ty m ostrzem, w którego uży waniu by li świetni (według Ethana, Evie mogła by ć nawet bardziej biegła od Ethana), palce obejmowały im stalowe ochraniacze, które służy ły jednocześnie za kastet. W powietrzu czuć by ło nadciągającą burzę; George patrzy ł, jak idą wzdłuż bocznicy do miejsca, w który m ukry ł się za jedny m z wagonów. Dzięki ich urodzie i strojom trudno by łoby sobie wy obrazić dwie bardziej rzucające się w oczy postacie. Ale ojciec, który sam by ł mistrzem kamuflażu, dobrze ich wy szkolił, całą swoją wiedzę przekazując potomstwu. W sposobie ich powitania by ło coś z Ethana. George zawiadomił ich wcześniej listownie o zadaniu, ostrzegając jednocześnie, co za sobą pociąga. Przed śmiercią Ethan powiedział bliźniakom bardzo mało o Fragmencie Edenu, który by ł celem jego nieudanej misji w 1862 roku. W końcu nie by ł to szczególnie chwalebny epizod w historii Bractwa. Wiedzieli, że to przedmiot o wy jątkowej mocy, którego nie należy lekceważy ć. Poza ty m niewiele dało się powiedzieć przed rozpoczęciem misji. To miał by ć ich chrzest bojowy. Przy kucnęli. Jacob, w cy lindrze wciśnięty m na głowę pod swoim zwy kły m zawadiackim kątem, by ł bardziej zuchwały, bardziej nieokrzesany, niecierpliwy, a kiedy mówił, to warkotliwy m języ kiem ulicy. Evie by ła bardziej wnikliwa i oczy tana. Pozorna łagodność kry ła stalowe wnętrze. – Stąd rusza transport żelaza – powiedział George, wskazując fabry kę. – Templariuszem, który ty m zarządza, jest Rupert Ferris, nasz pierwszy cel. Numerem dwa jest Sir David Brewster,
który trzy ma łapę na naszy m świecidełku. Poradzicie sobie? Brat i siostra by li młodzi, pełni zapału i nieustraszeni, a by ć może, pomy ślał George, odwracając się, by zobaczy ć, że oboje wspięli się już na szczy t wagonu, okażą się też spry tni. – Panie i panowie – powiedział z uśmiechem. – Oto niepokonane rodzeństwo Fry e. Do zobaczenia co wieczór w Covent Garden. Evie rzuciła mu spojrzenie ty pu: „Nie martw się”. – George, naprawdę przestudiowałam plan laboratorium i znam każdą trasę. – A ja wszy stko, czego potrzebuję, mam tutaj – powiedział Jacob, wy suwając ostrze. Odwrócił się, sły sząc gwizd pociągu. – Jacob… – powiedział George. – Przekażę twoje pozdrowienia Ferrisowi – odparł tamten. Razem z Evie patrzy li, jak pociąg toczy się po bocznicy w ich kierunku. Przy kucnęli na dachu własnego wagonu, gotowi, by wy skoczy ć. – Evie… – powiedział George ostrzegawczo. – Pogawędzimy później, George, nadjeżdża nasz pociąg – powiedziała Evie, a potem oboje skoczy li, lądując bezszelestnie i z gracją drapieżny ch kotów na dachu przejeżdżającego pociągu. Pomachali George’owi i misja się rozpoczęła. – Niech Credo was prowadzi, wędrowcy – zawołał do nich George, ale nie sądził, żeby mogli to usły szeć. Zamiast tego patrzy ł na nich z dziwną mieszaniną emocji: zazdrością o ich młodość, wdzięk i zmy sł równowagi oraz obawą, że Ethan jednak się my lił, że te bliźniaki nie by ły jeszcze gotowe do walki. Nie do operacji o takiej skali. Ale przede wszy stkim miał nadzieję – nadzieję, że ty ch dwoje niezwy kły ch młody ch asasy nów zdoła odwrócić bieg wy darzeń.
60
– Biedaczy sko, jeszcze bardziej przestraszony niż zwy kle. Czas nie obszedł się z nim łaskawie – powiedziała Evie do Jacoba, przekrzy kując ry k parowozu. George wołał do nich: „Niech Credo was prowadzi, wędrowcy ”, ale jego słowa niemal w całości zginęły w hałasie. – Evie Fry e – zbeształ ją Jacob – skąd ty to bierzesz? – Stąd, skąd i ty, Jacob – odparła i ich oczy spotkały się w tej wy mownej wy mianie spojrzeń, którą upamiętnili i uczcili swoich rodziców. Wiedzieli, że mają teraz ty lko siebie. – Baw się dobrze – powiedział Jacob. Zbliżali się do huty żelaza, jadąc po torze, który wił się między ciemny mi budy nkami fabry czny mi i wielkimi kominami wy rzucający mi dławiący dy m. Jacob jedny m dobrze wy ćwiczony m ruchem ściągnął z głowy cy linder, złoży ł go i ukry ł gdzieś w fałdach płaszcza, a następnie założy ł kaptur. Evie zrobiła to samo. By li gotowi. – Nie daj się zabić – powiedziała swojemu bratu, a potem patrzy ła z mimowolnie ściśnięty m gardłem, jak ten kuca z rękami po bokach na dachu pociągu i rozczapierza palce. Kiedy pociąg zrównał się z hutą i nieprzy jazne ciemne cegły gwałtownie się do nich zbliży ły, a wagon i cały pociąg przechy lił się na szy nach, Jacob skoczy ł – kolejny doskonale wy konany skok – i znalazł się na parapecie na pierwszy m piętrze huty. Sekundę później by ł już w środku. Patrzy ła, jak się oddala. Nie będzie miała o nim wieści, aż usły szy huk eksplozji po ty m, jak ucieknie z huty zbry zgany krwią Ruperta Ferrisa. Na razie jednak przy klękła na jedno kolano, dłonie w rękawiczkach opierając na dachu wagonu; pęd powietrza szarpał jej kaptur, podczas gdy pociąg przejeżdżał przez obrzeża Croy don do stacji załadunkowej położonej nieco dalej. Według planów przesłany ch im przez George’a, by ło tam laboratorium, w który m trzy mano artefakt; jeśli informacje George’a by ły prawdziwe, pracował nad nim Sir David Brewster. Co wiedziała o artefakcie? By ły oczy wiście informacje pochodzące ze staroży tny ch zwojów, ale zwoje cechowała pewna niejednoznaczność. Jej ojciec jednak fakty cznie widział go w akcji. Mówił, że artefakt świecił, i zdawało się, że ży wił się wewnętrzną energią człowieka, który go trzy mał, przetwarzając coś mrocznego i pierwotnego w prawdziwą niszczy cielską siłę. – Nie rób takiej miny, Evie – dodał wtedy z odrobiną złości. – To nie jest coś, co należy podziwiać albo czego należy pragnąć. Trzeba to traktować z największą ostrożnością jak broń, która nie może pozostać w rękach wroga. – Tak, ojcze – powiedziała posłusznie. Ale jeśli miała by ć szczera, pociąg do tego przedmiotu
przeważał u niej nad poczuciem zagrożenia. Tak, należało się go bać, czuć wobec niego respekt. Ale mimo wszy stko… Port, do którego zmierzał pociąg, stał się jeszcze lepiej widoczny na hory zoncie, więc odwróciła się i przeszła bokiem wzdłuż dachu pociągu, aż dotarła do luku. Jej palce podważy ły i podniosły klapę włazu i chwilę później Evie wskoczy ła do wnętrza wagonu. Ściągnęła kaptur, zdmuchnęła kosmy k włosów z twarzy i rozejrzała się dookoła. Stała między skrzy niami, wszy stkie by ły oznaczone napisem STARRICK INDUSTRIES. Crawford Starrick. Sam dźwięk jego nazwiska wprowadzał jej ojca w bolesną zadumę. By ł Wielkim Mistrzem Templariuszy, człowiekiem, którego Jacob i ona przy rzekli obalić. Nieważne, co mówił George. Nieważne, czy zatwierdzi to Rada – bliźniaki uznały, że najlepiej wy konają testament ojca, usuwając Crawforda Starricka z jego stanowiska; zdoby cie artefaktu, likwidacja jego przy boczny ch, pokrzy żowanie planów biznesowy ch – wszy stko to by ły kroki na drodze prowadzącej do śmierci i hańby Crawforda Starricka. Właśnie wtedy drzwi wagonu się otworzy ły i Evie skry ła się za skrzy niami. Wszedł jakiś mężczy zna: by ł ty lko sy lwetką w ciemności, stojącą niepewnie w otwarty ch drzwiach. „Przy sadzisty ”, pomy ślała, i jej wrażenie zostało potwierdzone, gdy rozbły sła hubka i mężczy zna podniósł zapaloną latarnię, by rozejrzeć się w ciemności. – Gdzie to jest? – zapy tał przez ramię, zwracając się do niewidoczny ch towarzy szy. – Gdzie jest dostawa Brewstera? To by ło nazwisko, które rozpoznała. Brewster. Przy kucnęła w cieniu i czekała. Ten człowiek będzie jej pierwszy m. Pierwsze prawdziwe zabójstwo. Obróciła nadgarstek, czując na przedramieniu dodający otuchy ciężar mechanizmu w rękawicy, pły nny i cichy ruch poszczególny ch segmentów. Powiedziała sobie w duchu, że by ła do tego szkolona. Jednocześnie przy pomniała sobie to, co zawsze mówił jej ojciec – że nie ma takiego szkolenia, które przy gotuje cię do odebrania człowiekowi ży cia. „Odebrania mu wszy stkiego, czy m kiedy kolwiek by ł i kiedy kolwiek będzie, by pozostawić jego rodzinę w żałobie, wy wołać falę smutku i gory czy oraz prawdopodobnie zemsty i oskarżeń, co może wracać echem przez stulecia”. Jej ojciec wiedział, że można by ło by ć gotowy m i gotowym. I Evie by ła gotowa, ale czy by ła naprawdę gotowa? Musiała by ć. Nie miała wy boru. Mężczy zna wy zy wał towarzy sza od tchórzy. Schowana za skrzy nią Evie poprawiła kaptur, pozwalając, by materiał ułoży ł jej się na głowie, czerpiąc siłę i pociechę z sy mboliki tego gestu, a potem wy sunęła ostrze. By ła teraz gotowa i cicho gwizdnęła. – Kto tam? – zapy tał facet, podnosząc latarnię nieco wy żej i robiąc dwa kroki w głąb wagonu. Zrównał się z Evie i ta wstrzy mała oddech, czekając na odpowiedni moment. Jej oczy podąży ły od końca ostrza do punktu tuż za uchem strażnika, w które zaraz się wbije, przeszy wając czaszkę aż do mózgu. Bły skawiczna, bezbolesna śmierć… Ale jednak śmierć. Opierała już ciężar ciała na śródstopiu, obcasy jej butów podniosły się z desek wagonu, utrzy my wała równowagę z jedną ręką na podłodze i drugą z ostrzem przy gotowany m do ciosu. Jest jej wrogiem, powtarzała sobie w duchu. Człowiekiem stojący m u boku ty ch, którzy ich prześladowali, dąży li do despoty zmu, nie podzielali ich wartości. I by ć może ten człowiek nie zasłuży ł, by zginąć. Ale zginie w służbie sprawie, która by ła
ważniejsza od ich obojga. I z tą my ślą wy skoczy ła w górę ze swojej kry jówki i ostrze trafiło w cel, a ofiara wy dała niemal niesły szalny dźwięk, ostatnie chry pnięcie, a potem Evie pomogła jej cicho opaść na brudną podłogę wagonu. Trzy mała tego obcego człowieka, gdy umierał. „By łeś moim pierwszy m”, pomy ślała i w ciszy oddała mu cześć, zamy kając oczy trupowi. „To nigdy nie jest nic osobistego”, powtarzał jej ojciec. Ale potem dodawał: „Prawie nigdy ”. Położy ła ciało zabitego na ziemi i zostawiła. To nic osobistego. „Dobra”, pomy ślała, gdy pociąg zatrzy my wał się przy laboratorium, „potrzebuję czegoś, co odwróci ich uwagę”. Gdy by ty lko udało jej się odczepić wagony … Na zewnątrz stał drugi zbir. Przy sy piał i z łatwością sobie z nim poradziła. Ojciec zawsze mawiał, że z czasem robi się łatwiej, i miał rację; jej drugi cel nie wzbudził w niej niemal żadnej refleksji. Nie kłopotała się zamy kaniem mu oczu i dobry mi my ślami; zostawiła go tam, gdzie zginął, i ruszy ła w stronę parowozu. W następny m wagonie musiała się kry ć, by uniknąć dwóch plotkujący ch strażników. – Jak Sir David dogaduje się z panną Thorne? – py tał jeden z nich. – Wy skoczy ła tu jak filip z konopi, co nie? – odpowiedział jego towarzy sz. – Stawiam pięć szy lingów, że to, co się tu dzieje, nie odpowiada jej. – W takim razie to nie najlepsze wieści dla Sir Davida. Lucy Thorne. Eve oczy wiście znała to nazwisko. A więc by ła z Brewsterem? Przepuściła strażników, a potem przebiegła szy bko przez ostatni wagon w stronę sprzęgu między parowozem a resztą pociągu. Miała mało czasu; zaraz odkry ją ciała ludzi, który ch zabiła, więc ciesząc się, że ma rękawiczki, rozstawiła szeroko nogi i sięgnęła po uchwy t sworznia. Smagana wiatrem, widząc, jak szy ny przesuwają się pod jej stopami, stęknęła z wy siłku i wy szarpnęła go. Mądrze przeszła na lokomoty wę, patrząc, jak wagony zostają w ty le. Dookoła zabrzmiały okrzy ki pracowników stacji dziwiący ch się, że wagony zostały oddzielone, i nadbiegający ch, by to sprawdzić. Ty mczasem Evie wspięła się na dach parowozu, starając się rozejrzeć po okolicy, podczas gdy pociąg zatrzy my wał się na stacji ze zgrzy tem hamulców i żałosny m jękiem metalu. Po jednej jej stronie poły skiwała ciemna woda zakola Tamizy, po drugiej by ł teren stoczni z jej żurawiami i bocznicami kolejowy mi, niekończący mi się szeregami budy nków biurowy ch i… To rzeczy wiście ciekawe. Evie rozpłaszczy ła się tak, że stała się niemal niewidzialna, bo od razu zauważy ła dwie postacie: Sir Davida Brewstera i Lucy Thorne. Przy glądali się zamieszaniu, które wy buchło dookoła nich, a potem odwrócili się i znów ruszy li w stronę powozu i stangreta stojący ch w pobliżu bramy wjazdowej. Evie zeskoczy ł z parowozu, ciesząc się, że jej dy wersja okazała się tak skuteczna, nie mówiąc o zadowoleniu z obecności dy mu zwisającego nad terenem portu jak wieczny całun pogrzebowy. „Industrializacja ma swoje dobre strony ”, pomy ślała, idąc w ślad za Brewsterem i Thorne w cieniu ogrodzenia, i dobrze przy jrzała się zwierzy nie, na którą polowała. Lucy Thorne nosiła się na czarno. Czarny kapelusz, długie czarne rękawiczki i czarna kry nolina oraz zapięta wy soko pod szy ją suknia z turniurą. By ła młoda, ale jej urodę psuł gry mas niezadowolenia, który pasował do jej mrocznego stroju, i gdy tak szła, przecinając warstwy
dy mu, wiszącego nad słabo oświetlony m podwórzem jak hamaki nad pokładem statku, sama by ła jak cień. Jak uosobienie ciemności odpy chającej światło. Drobiący u jej boku Sir David Brewster by ł pewnie trzy razy starszy od niej, miał nerwową twarz i długie bokobrody. Starszy od Lucy Thorne, wy glądał jednak na zdominowanego, przy gniecionego przez jej mroczną aurę. By ł to człowiek uznawany za wy nalazcę kalejdoskopu i urządzenia znanego przez Evie jako stereoskop soczewkowy, cokolwiek to by ło. Nerwowy, przy najmniej w tej chwili, przy tłoczony obecnością Lucy Thorne, z trudem dotrzy my wał jej kroku i powiedział z rozwlekły m szkockim akcentem: – Potrzebuję jeszcze dwóch ty godni pracy z urządzeniem. Rozgniewana Lucy Thorne odparła: – Pańskie wątpliwe działania zaczy nają wzbudzać niepożądane zainteresowanie. Dostał pan aż nadto czasu, by uzy skać rezultaty, Sir Davidzie. – Nie wiedziałem, że mam biegać z wy wieszony m jęzorem jak cocker spaniel. – Pozwolę sobie przy pomnieć panu o pańskich zobowiązaniach wobec Zakonu. Brewster pry chnął z iry tacją: – Panno Thorne, traktuje mnie pani jak konia wy ścigowego. Kiedy doszli do powozu, stangret zdjął trójgraniasty kapelusz, ukłonił się nisko i otworzy ł drzwi Lucy Thorne, która pozdrowiła go władczy m skinieniem głowy, siadając na swoim miejscu i poprawiając spódnicę, aż wreszcie wy chy liła się przez otwarte drzwi, by odezwać się do Brewstera po raz ostatni. – Sir Davidzie, wrócę tu jutro. Jeśli do tego czasu nie rozwikła pan zagadki urządzenia, może pan zapomnieć o psach i koniach. Rzucę pana na pożarcie wilkom. Do widzenia. I z ty mi słowami specjalistka od okulty zmu Zakonu Templariuszy dała znak stangretowi, który zamknął drzwi, mrugnął imperty nencko do Brewstera i zajął miejsce na koźle, by popędzić konie i wy wieźć Lucy Thorne z zamętu stoczni. Kiedy powóz odjechał, Evie patrzy ła, jak osłupiały Brewster pochrząkuje, po czy m jego uwagę przy ciągnęła grupka mężczy zn nieopodal. Spojrzenie Evie podąży ło w to samo miejsce, gdzie zobaczy ła kilku strażników prowadzący ch przez podwórze krzy kliwie ubranego mężczy znę, którego właśnie zatrzy mali i który teraz głośno protestował. – Wielmożni panowie, zaoferowano mi ty lko wy cieczkę po okolicy. – Kto cię przy słał? – zapy tał jeden z ludzi templariuszy. Kolejny włączy ł się do rozmowy. – To jeden ze szpiegów Greena. Ale Brewster już do nich wołał: – Weźcie tego człowieka na przesłuchanie. A potem chcę go mieć w laboratorium. Evie wciąż go obserwowała. Potem przeniosła wzrok na niebo nad nimi. By ło czarne od zbierający ch się chmur, a w powietrzu czuło się napięcie i elektry czność, burza by ła pewna. Widziała, że Brewster też tak pomy ślał; obrócił się na pięcie i podszedł do czegoś, czego wcześniej nie zauważy ła. Metalowy słup wbity w ziemię pośrodku podwórza. Może to coś w rodzaju piorunochronu? Rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie na zbierające się chmury, Brewster pobiegł żwawy m truchtem i zniknął za drzwiami budy nku, pozostawiając cały zgiełk za sobą. Zaczęły spadać pierwsze krople deszczu; pracownicy wciąż próbowali na nowo doczepić wagony do parowozu, sprawdzając jednocześnie, dlaczego się odłączy ły.
Sprawczy ni zamieszania, Evie, ty lko się uśmiechnęła, wślizgując się przez drzwi za Brewsterem i kiedy ty lko to zrobiła, dało się sły szeć pierwsze uderzenie gromu, a niebo rozświetlił bły sk oślepiającego białego światła. Po wejściu do środka przy lgnęła do ściany, trzy mając się z dala od światła lamp i jednocześnie wy suwając ukry te ostrze. Jej oczy przesuwały się po pomieszczeniu w taki sposób, jak by ła szkolona: badała przestrzeń kawałek po kawałku, identy fikując wrogów, oznaczając słabe miejsca, my śląc jak prawdziwy asasy n, który m by ła. Jednak to, co tu zobaczy ła, różniło się mocno od jej oczekiwań.
61
Spodziewała się laboratorium. Zgodnie z planami George’a Westhouse’a – ty mi samy mi, które studiowała w domu w Crawley – tu, gdzie teraz stała, dokładnie w tym miejscu powinno by ć laboratorium. Nie by ło go jednak. Stała natomiast w parowozowni, jakimś jej przedsionku, i nie by ło tu śladu sprzętu laboratory jnego. Nie by ło wrogów. Nie by ło słaby ch punktów do wy korzy stania. Nie by ło niczego. Chociaż nie, co to? Zza drzwi naprzeciwko dobiegł krzy k i rzuciwszy szy bkie spojrzenie na podwórze, gdzie mocno już padało, a robotnicy wciąż krzy czeli i wy klinali się nawzajem, Evie zamknęła drzwi wejściowe i podeszła do drugich drzwi, które by ły uchy lone. Stała tam przez chwilę, kontrolując oddech, i ostrożnie zajrzała do środka. Działo się tam dokładnie to, co nakazał Brewster: przesłuchanie. Ludzie templariuszy przy wiązali schwy tanego dandy sa do krzesła i zaczęły się py tania. By ć może więzień spodziewał się, że stanie przed gentlemanem o wy sokiej pozy cji społecznej, który przeprosi go z całego serca za to, jak brutalnie został potraktowany przez strażników, po czy m poczęstuje go w kantorku kieliszkiem brandy i cy garem, a następnie zwolni dy scy plinarnie paru ludzi. Niestety nic z tego. Został rzucony na krzesło i związany, a krępy śledczy zaczął zarzucać go py taniami. – Wielmożny panie – mówił – py tam ty lko, czy gentleman nie może spacerować po torach. – Jak włamałeś się do laboratorium? Wejście jest ukry te – warknął jeden z ludzi. By ł odwrócony plecami do Evie, ale zauważy ła, że zakłada czarne skórzane rękawiczki. Oczy więźnia podąży ły od rękawiczek do twarzy śledczego, ale jeśli szukał tam śladów litości lub współczucia, to się przeliczy ł. – O czy m mam opowiedzieć, wielmożny panie? Ton jego głosu stał się przy milny, pobrzmiewały w nim wy raźnie złe przeczucia. – Kto cię przy słał? – zażądał odpowiedzi śledczy. Poruszy ł palcami w rękawiczkach. Evie usły szała, jak inny, niewidoczny mężczy zna rechoce, nie mogąc się doczekać fascy nującego widowiska. – Ależ wielmożny panie, przy słałem się sam. Przy szedłem tu na własny ch nogach. Drugi zbir wszedł teraz w jej pole widzenia, obaj zasłonili więźnia przed wzrokiem Evie. – Daj, przepuszczę mu palce przez wy ży maczkę… – Jeszcze nie – pierwszy powstrzy mał swojego kolegę. – Jeszcze nie. – Wrócił do więźnia. –
Czy to Green? – Ani Green, ani Black, ani Brown – zażartował mężczy zna na krześle. – Henry Green – powiedział człowiek, którego Evie nie widziała. – Aha, Henry Green… kto to taki? Niewidoczny człowiek zaczął grozić. – Twoje ży cie wisi na włosku… Przy znaj się albo zabierze się za ciebie mój poiry towany przy jaciel. Wrócisz do domu z niczy m. Evie usły szała charaktery sty czny dźwięk noża wy jmowanego z pochwy. I oczy wiście nie mogła pozwolić, by go uży to. Zacisnęła palce w rękawicy, wy sunęła ostrze, a potem weszła do pokoju, by stanąć z nimi do walki. By ło ich trzech. Ta misja stawała się powoli próbą jej umiejętności. Co ty m razem? Kilku przeciwników naraz. Zmierzy ła ich wzrokiem, oceniła sy tuację, a potem uderzy ła, ruszając taneczny m krokiem w stronę szczerzącego zęby zbira po prawej, ale w ostatniej chwili niespodziewanie zrobiła unik i cięła ostrzem przez pierś mężczy znę stojącego pośrodku. Przeturlała się na bok i podniosła się, trzy mając ostrze przed sobą, wbijając je w gors opry cha po prawej. Ostatni, który by ł najwolniejszy, ledwo zdąży ł wy ciągnąć nóż, gdy Evie zgięła nogę w kolanie i wy konała wy sokie kopnięcie stalowy m noskiem swojego buta. „Cholera”, pomy ślała, patrząc, jak jej przeciwnik zatoczy ł się do ty łu. Płaszcz ograniczy ł zasięg jej kopniaka i zamiast znokautować, ty lko wy trąciła go z równowagi. Przy ty m pozostało mu wy starczająco dużo przy tomności, by uży ć broni, i kiedy Evie łapała równowagę, by się obronić, tamten ruszy ł naprzód, demonstrując nieco więcej przebiegłości i spry tu, niż przewidy wała. „Głupia. Głupia amatorka”. Evie obróciła głowę akurat w porę, by uniknąć stalowej klingi wy mierzonej w jej twarz. Szy bko oceniła sy tuację i stuknęła lewą dłonią w prawe przedramię, by schować ostrze. Następnie obróciła się w stronę jego wy ciągniętej ręki ruchem, który w połowie by ł krokiem taneczny m, a w połowie uściskiem, ty le że zabójczy m, bo zakończy ła go ciosem rękawicą w twarz, po czy m wbiła mu ukry te ostrze w oczodół. Krew, mózg i pły n z gałki ocznej spły nęły mu po policzku, gdy osunął się na podłogę. Oczy ściła ostrze i schowała je, po czy m odwróciła się do mężczy zny na krześle, który posłał jej speszone, lecz jednocześnie rozbawione spojrzenie. – Ach, najuprzejmiej dziękuję – powiedział. – Jeszcze chwila i zacząłby m cienko śpiewać, a tu coś takiego! Przy szłaś mi na ratunek. – Gdzie ukry te jest laboratorium? – spy tała go. Mężczy źni, który ch przed chwilą pokonała, wciąż umierali. Tłem rozmowy by ł charkot, przedśmiertne rzężenie i dźwięk butów skrobiący ch spazmaty cznie o cegły w ostatnim słaby m zry wie ży cia. – Rozwiąż mnie, moja damo, i wtedy możemy przy stąpić do negocjacji – targował się unieruchomiony więzień. Evie stanęła okrakiem nad mężczy zną i zrobiła zamach pięścią. Na jego twarzy pojawiła się mieszanina strachu i niezdecy dowania. Widział jej ostrze w akcji. Widział Evie w akcji. Nie miał ochoty na bliskie spotkanie ani z nim, ani z nią. By ł to człowiek, który już wiele razy dał się zwieść pięknej buzi i nie zamierzał na to pozwolić po raz kolejny.
– Śpieszy mi się – powiedziała, na wy padek gdy by jej intencje nie by ły jeszcze jasne. – Gadaj, ale już. – Jest pod ziemią. – Przełknął ślinę, wskazując podbródkiem coś, co wy glądało na swego rodzaju tabliczkę w ścianie parowozowni. – Potrzebny jest klucz. Mój gwizdnął jeden ze strażników, bezczelny ty p. – Dziękuję – powiedziała i odsunęła się, kierując się do wy jścia. – A teraz mnie rozwiąż. Pokręciła głową. – Dostałeś się tu. Wierzę, że potrafisz się wy dostać. Wołał do niej, gdy wy chodziła. – Nie martw się, moja damo, wciąż pamiętam kilka sztuczek z mojej cy rkowej przeszłości. „A więc powodzenia”, pomy ślała, wy chodząc przez inne drzwi w poszukiwaniu strażnika, który miał klucz. Bogu niech będą dzięki za kłapiący ch dziobami najemników templariuszy. Skry ła się w cieniu kory tarza, podsłuchując, jak dwaj z nich rozmawiają o ty m właśnie kluczu, którego szukała. – Co ty robisz? Schowaj ten klucz głęboko w kieszeni, inaczej panna Thorne zrobi sobie z twoich flaków podwiązki. – Więc zapuśćmy żurawia na dół. Chcę zobaczy ć ten artefakt. „Ja też”, pomy ślała Evie Fry e, po czy m zapisała na swoje konto kolejne ofiary i zdoby ła klucz. Wróciła do parowozowni, decy dując, że uwolni jeńca, jeśli klucz zadziała, ale spóźniła się – nie by ło go, krzesło leżało przewrócone, a sznur walał się po podłodze. Napręży ła się czujnie na wy padek, gdy by planował się na nią rzucić, ale nie, zniknął. Wobec tego skupiła uwagę na tabliczce i wreszcie udało jej się dostać do tajnej części budy nku. Ściany w środku by ły ciemne i mokre. Przy tłumiły odgłosy burzy, a jednak zdawało się, że tutaj ży wioły by ły najbardziej rozszalałe. Jak to możliwe? Przy pomniała sobie piorunochron i pomy ślała, że energia by ła przesy łana tu, na dół. Może by ła to energia potrzebna w podziemny m laboratorium? I wtedy się na nie natknęła. I wiedziała, że miała rację – że stoi w samy m epicentrum skupionej energii burzy. I że artefakt jest blisko.
62
Kamienne pły ty rozciągały się od drzwi, w który ch stała, tworząc posadzkę dużego sklepionego podziemnego pomieszczenia. Różne instrumenty naukowe leżały na stołach pomiędzy cewkami Tesli i ustawiony mi pionowo piorunochronami – wszy stko to pulsowało stale kumulującą się energią. Czy nie zby t wielką? Pod sufitem laboratorium wisiały wiązki przewodów i pomosty. Bły skawice zdawały się wić między nimi, iskrząc się i bły skając, oświetlając pomieszczenie nagły m oślepiający m światłem fosforescency jnej bieli. Na drugim krańcu laboratorium by ło coś, co wy glądało jak wielka probówka, a w środku umieszczono artefakt. Nieopodal stał Sir David Brewster z asy stentem; obaj przy glądali się uważnie przedmiotowi znajdującemu się po drugiej stronie hartowanego szkła, kulistemu złotemu Jabłku. Nawet z tak dużej odległości Evie by ła porażona ty m widokiem. Ty le lat badań nad Fragmentami Edenu i oto by ł przed nią jeden z nich. Evie stała blisko drzwi i mimo że oświetlały ją rozbły ski bły skawic, mężczy źni by li zby t zaabsorbowani swoją pracą, by ją zauważy ć. Podkradła się bliżej, wciąż zahipnoty zowana widokiem Jabłka, ale teraz mogła podsłuchać słowa Brewstera i jego asy stenta. – Na Jowisza, w niebieskim świetle staje się całkowicie przeźroczy sty ! – wy krzy knął uczony. Brewster w niczy m nie przy pominał człowieka, którego widziała wcześniej: słabego i małego w mroczny m cieniu Lucy Thorne. Teraz by ł panem swoich włości, znów panował nad sy tuacją i czuł się wy starczająco pewnie, by rzucić pod jej adresem kilka kpiarskich uwag. – Ależ ta kobieta ma tupet – zawołał, przekrzy kując brzęczenie piorunochronów, sy k cewek Tesli, ry tmiczne sapanie automaty czny ch miechów. – Mówię ci, powinienem wy wieźć ten cholerny artefakt do Edy nburga. – Jeśli mogę coś wtrącić, by łby to wy jątkowo zły pomy sł – zaoponował jego towarzy sz. – Dlaczego? To Jabłko należy do Boga, nie do nich. Wy stawiłby m je na widok publiczny. Darwin zostałby ośmieszony. Uciekłby ze wsty dem na te cholerne Galapagos, siedzieć na gałęzi ze swoimi ukochany mi ziębami. – Panna Thorne dostałaby na talerzu pana głowę, a pan Starrick resztę – odparł jego kolega. – Wiesz co, Rey nolds? Może warto zary zy kować! – wy krzy knął Brewster. – Sir Davidzie, chy ba nie mówi pan poważnie. – To ty lko żarcik, Rey nolds. Gdy już rozwiążemy tajemnicę artefaktu, templariusze będą mieli Londy n w garści. Asasy ni upadną i Darwin będzie niczy m więcej jak ty lko brodaty m
wspomnieniem. Podkradła się bliżej, wy chodząc teraz na otwartą przestrzeń, gdzie mężczy źni mogli ją z łatwością zauważy ć, i widziała, jak Jabłko świeci własny m światłem. Coraz jaśniej. Rozpalał je wzmagający się deszcz iskier. Nadszedł czas, by trafiło w jej ręce. Wy sunęła ostrze i zaatakowała; asy stent osunął się na ziemię, pozostawiając ślady krwi na stali, zanim Brewster w ogóle zauważy ł jej obecność. Jego wzrok padł na martwego towarzy sza, potem znów na Evie Fry e, wstrząśnięty uczony starał się ogarnąć umy słem jej nagłe, niewy tłumaczalne przy by cie. A potem Evie skoczy ła i zabiła go. – Czas spocząć, Sir Davidzie Brewsterze – powiedziała, pozwalając mu opaść na ziemię. – Ale mam jeszcze ty le do odkry cia. Jego powieki zamigotały. Oddy chał nierówno. – Nie bój się – powiedziała mu. – Nie boję się. Bóg mnie ochroni. – Będę konty nuowała twoje ekspery menty – powiedziała, widząc wy raźnie swoją dalszą drogę. Będzie dalej zdoby wała wiedzę, jak to się zaczęło w bibliotece jej ojca w Crawley. Jej misją będzie zlokalizowanie wszy stkich artefaktów, okiełznanie ich mocy i wy korzy stanie jej dla dobra ludzkości. W imię szczęścia, nie cierpienia. – Nie powstrzy masz Starricka – powiedział Brewster z głową na jej kolanach. – Panna Thorne znalazła już kolejny Fragment Edenu, potężniejszy od tego. – Ten też wam odbiorę – powiedziała Evie i przez całe doty chczasowe ży cie nie by ła niczego bardziej pewna. – Walczy my, by zdoby ć coś, czego nie możemy zabrać ze sobą – powiedział Brewster. – To leży w naszej naturze. I umarł. Evie wy jęła chusteczkę i zgodnie z ry tuałem przekazany m jej przez ojca – który według jego słów by ł hołdem dla ceremonii pióra prakty kowanej przez samego Altaïra – dotknęła nią rany Brewstera, nasączając materiał jego krwią. Złoży ła chusteczkę i schowała ją w zanadrzu. W tej samej chwili wszy stko zaczęło się toczy ć bły skawicznie. Trzech strażników wbiegło pośpiesznie do laboratorium. Odkry li trupy, wiedzieli, że do obiektu wdarł się intruz, i łaknęli krwi. Evie stanęła i wy sunęła ostrze, szy kując się do walki, gdy nagle moc elektry czności gwałtownie wzrosła i artefakt jakby napęczniał od nowego przy pły wu energii – a potem eksplodował. Evie znajdowała się wprost pod szklany m zbiornikiem, ale chronił ją cokół, na który m stał. Strażnicy nie mieli jednak ty le szczęścia. Zostali naszpikowani odłamkami i wy glądało to tak, jakby zniknęli we mgle z krwi i szczątków pomieszczenia, gdy z góry zleciały na nich belki, pomosty i wiązki przewodów. Evie zerwała się na równe nogi i pomknęła w stronę drzwi, na ułamek sekundy zanim zaczęła się reakcja łańcuchowa, piorunochrony stanęły w płomieniach i cała maszy neria wy buchła z głuchy m bum. A na zewnątrz cieszy ła się, że może dołączy ć do ty ch, którzy biegli sprintem jak najdalej od budy nków rozry wany ch na strzępy przez serię eksplozji.
63
– Co to by ł za wy buch? Spotkała się z Jacobem na tej samej bocznicy, tak jak by ło umówione. Jego wy gląd wskazy wał. że od ich rozstania dużo się wy darzy ło. Oboje przeszli swój chrzest krwi. – Fragment Edenu wy buchł i pogrzebał laboratorium – wy jaśniła Evie, kończąc swoją opowieść. Jacob wy dął usta. – Ten jakże wy sławiany kawałek metalu? Jestem wstrząśnięty. Przewróciła oczami. Wszy stkie te noce, kiedy mu czy tała. Kiedy przekazy wała mu wiedzę. To wszy stko naprawdę by ło na nic. – To, że nigdy nie ceniłeś ty ch fragmentów, nie znaczy … Stara kłótnia miała już zacząć się na nowo, gdy pojawił się George Westhouse. – Wszy stko poszło zgodnie z planem? – spy tał starszy asasy n ironicznie. – By ły pewne… komplikacje – odpowiedziała Evie z zawsty dzoną miną. – Laboratorium wy buchło – powiedział Jacob, wskazując brwiami na siostrę. „Jeśli chcesz kogoś winić, oto ona”. – Wy koleiłeś pociąg – przy pomniał mu George Westhouse. – Ach tak? – powiedziała Evie. Jacob wzruszy ł ramionami. – Cóż, pociąg się wy koleił, a ja akurat w nim by łem. Zlikwidowałem swój cel. A zatem Rupert Ferris z Ferris Ironworks, organizacji, która nie ty lko by ła w rękach templariuszy, ale też wy korzy sty wała do pracy dzieci, by ł martwy. – Brewster też nie ży je – powiedziała Evie. – Zatem koniec końców misja się udała, i to pomimo waszy ch wy siłków – powiedział George. – Co z Londy nem? – zapy tał Jacob. Evie spojrzała na brata. Wy darzenia tego wieczora by ły dla niej objawieniem, wskazówką co do ich dalszej drogi. Czy tak samo by ło z Jacobem? – A co ma by ć? – spy tał George ostrożnie. – Tracimy tu czas – powiedział Jacob, wskazując ręką tory dookoła i całe przedmieścia. Londy n by ł tak blisko, a jednocześnie poza zasięgiem. – Wiesz równie dobrze jak ja, że Londy n od stu lat jest bastionem templariuszy. Są wciąż
o wiele za silni. Cierpliwości. „Ethan sądził inaczej”, przy pomniał sobie George, widząc, że poglądy przy jaciela mają się dobrze i ży ją w jego dzieciach. – Ale templariusze znaleźli nowy Fragment Edenu – powiedziała Evie. George wzruszy ł ramionami. – Sir David nie ży je, nie wiedzą, jak go uży wać. Rada wskaże nam drogę. To dobry pomy sł, któremu wasz ojciec by przy klasnął. Do zobaczenia w Crawley. Brat i siostra patrzy li, jak George odchodzi, ze smutkiem i w pewny m sensie z urazą. Ogień, który płonął w nich tak jasno, został całkowicie zgaszony przez George’a i jego słowa o Radzie. Rzecz jasna oboje wiedzieli, że ich ojciec z pewnością nie zgodziłby się z koncepcjami starszy ch asasy nów. I oboje wiedzieli, że nie mają zamiaru usłuchać ani George’a Westhouse’a, ani przeklętej Rady. Stukoczący pociąg powoli przejechał obok nich i zagwizdał. – Co nas powstrzy muje? – powiedział Jacob, wskazując głową w jego kierunku. – Londy n czeka na wy zwolenie. Zapomnij o Crawley. – Ojciec ży czy łby sobie, żeby śmy posłuchali… – Och, ojciec. Możesz konty nuować jego dziedzictwo w Londy nie. – Wy zwalając przy szłe pokolenia z niewoli miasta rządzonego przez templariuszy. Wiesz, Jacobie Fry e, może i masz rację. – A więc? – Chodźmy. Z ty mi słowami pobiegli i wskoczy li do pociągu jadącego do Londy nu. Tam postanowili, że spotkają się z Henry m Greenem, człowiekiem, o który m nic dotąd nie wiedzieli. „Asasy n czuwający nad Londy nem”, ty lko ty le im powiedziano. Nie znali jego prawdziwej historii.
64
Po wy darzeniach na Kolei Metropolitalnej Duch pozostawał w tunelu pod Tamizą przez ponad rok. Nadal dodawał swoją obecnością otuchy inny m mieszkańcom tunelu, chociaż w gruncie rzeczy by ł ty lko sy mbolem. Większość tego czasu spędził, siedząc lub leżąc w swojej niszy, opłakując Maggie i pozostałe niewinne ofiary nieudanej operacji mającej na celu zdoby cie Fragmentu Edenu. Przeklinał wielowiekowe uganianie się za bły skotkami, gardził asasy nami i templariuszami i ich obsesją na punkcie ty ch świecidełek. Ethan przy szedł do niego do tunelu, ale Duch oddalił swojego dawnego mentora. Nie miał ochoty widzieć się z Ethanem Fry e’em. Przy szedł też George i tłumaczy ł, że Bractwo potrzebuje w mieście swojego człowieka. – Można powiedzieć, że to kolejna tajna operacja, Jay adeep. Coś, co lepiej pasuje do twoich zdolności. Sły sząc to, Duch zaśmiał się cicho. Czy Ethan Fry e nie powiedział mu dokładnie tego samego lata temu w Amritsarze? Coś, co lepiej pasuje do jego zdolności. Widać, jak to się skończy ło. – Miałby ś ty lko za zadanie stworzy ć przy kry wkę, fałszy wą tożsamość, i to wszy stko – powiedział wtedy George. – Nie wchodzi w grę żadne szpiegostwo, przenikanie. Wręcz przeciwnie. Chcemy, żeby twoja przy kry wka by ła wy starczająco wiary godna, by uniknąć wy kry cia, ale na ty le luźna, aby ś mógł zacząć budować sieć szpiegów i informatorów. Masz by ć odbiornikiem, Jay adeep, zbieraczem informacji, niczy m więcej. Masz coś takiego w sobie. – George wskazał na tunel. – Ludzie ci ufają. Ludzie w ciebie wierzą. Duch podniósł głowę spomiędzy ramion, które skrzy żował na kolanach. – Nie nadaję się na przy wódcę, panie Westhouse. George przy kucnął, krzy wiąc się, gdy jego stare kości jęknęły żałośnie, ale chciał usiąść koło Jay adeepa, nieświadomy, że jest to echo tego, co Ethan zrobił w Ciemności. – Nie będziesz przy wódcą, nie w trady cy jny m rozumieniu – powiedział George. – Chcemy, żeby ś inspirował ludzi, bo wiemy już, że to potrafisz. Bractwo cię potrzebuje, Jay adeep. Potrzebowaliśmy cię wcześniej i potrzebujemy teraz. – Wcześniej was zawiodłem. George wy dał z siebie krótkie pry chnięcie zniecierpliwienia. – Przestań użalać się nad sobą, człowieku. Nie jesteś bardziej winny niż Ethan, ja sam czy Rada, która zdaje się by ć pochłonięta umożliwianiem, by nieprzy jaciel bez przeszkód umacniał
swoją pozy cję. Proszę, zrób dla mnie chociaż ty le. Przemy ślisz to? Duch pokręcił głową. – Jestem potrzebny w ty m tunelu bardziej niż w jakiejkolwiek wojnie. – Ten tunel niedługo przestanie istnieć – powiedział mu George. – W każdy m razie w obecny m kształcie. Kupiła go East London Railway Company. Rozejrzy j się dookoła, nikogo tu nie ma. Nie ma tu już zwiedzający ch, nie ma handlarzy, którzy by ich obsługiwali, i ty lko najwięksi desperaci przy chodzą tu spać. Jesteś tu ty lko ty i kilku pijaków odsy piający ch, nim wrócą do domu do żony i będą ją okłamy wać, że zostali obrabowani z wy płaty. Masz rację, kiedy ś cię potrzebowali. Ale już nie. Jeśli chcesz służy ć zwy kły m ludziom, poświęć się naszemu Credo. Duch zwlekał z decy zją. Dalej pogrążony by ł w marazmie, aż po kolejny ch kilku miesiącach ktoś go ponownie odwiedził. I to by ło dziwne, bo Duch spędził ty le nocy w ty m właśnie tunelu, śniąc o nich i o domu, że kiedy zjawili się przed nim rodzice, uznał, że to też by ł sen, że śnił na jawie, przy widziało mu się, że stoją przed nim Arbaaz i Py ara. Minęło jakieś pięć lat i emanowali taką samą światłością, jak ich zapamiętał, a obskurna ciemność tunelu zdawała się od nich odsuwać, gdy tak stali przed nim ubrani w jedwabne stroje indy jskiego Bractwa, a łańcuszek ciągnący się od kolczy ka phul w nosie jego matki aż do jej ucha poły skiwał w łagodny m pomarańczowy m świetle latarni. Nic dziwnego, że z początku pomy ślał, że śni. Wy glądali etery cznie, jak z innego świata. Ucieleśnione wspomnienie. Duch wy czuł, że z ty łu, w ciemności, stoją inne postaci, i rozpoznał George’a i Ethana. A więc to nie by ł sen – zerwał się na nogi i oparł rękami o mokrą ścianę tunelu, by utrzy mać równowagę. Podniósł się tak gwałtownie, że poczuł zawroty głowy, by ł słaby po długich miesiącach spędzony ch w nędzny m tunelu, do tego emocje spły nęły na niego, gdy znów zobaczy ł matkę i ojca, wszy stko to sprawiło, że chwiał się niepewnie, kolana się pod nim uginały, aż ojciec podszedł, by go podtrzy mać. Dołączy ł do niego Ethan i czworo asasy nów wy prowadziło Jay adeepa z tunelu. Z mroku.
65
Rodzice zajmowali ty mczasowo apartamenty przy Berkeley Square. Duch spał w łóżku po raz pierwszy od bardzo dawna; dobrze jadł i cieszy ł się matczy ny mi pocałunkami, z który ch każdy by ł jak błogosławieństwo. Ty mczasem atmosfera pomiędzy Duchem a jego ojcem by ła zatruta. Czy Arbaaz by ł jedny m z ty ch, którzy aresztowali Jay adeepa i wtrącili go do Ciemności? Co zrobił – lub czego nie zrobił – Arbaaz w sprawie wy roku śmierci wy danego na jego sy na? Ty ch py tań nigdy nie zadano. Nie padły też odpowiedzi. Pozostały wątpliwości i podejrzenia. Tak więc Duch w naturalny sposób ciąży ł ku matce, która stała się pośrednikiem między starszy m asasy nem a krnąbrny m młodzieńcem. To ona powiedziała mu, że nie wróci do Amritsaru. Nie teraz. Może nigdy. Jego obecność w mieście budziłaby zby t wiele py tań, zresztą będzie najlepiej służy ł Bractwu, jeśli pozostanie w Londy nie. Duch wy czuwał w ty ch decy zjach podszepty Ethana Fry e’a i George’a Westhouse’a, ale wiedział, że jego matka zgadzała się z nimi, że sama ich obecność w Londy nie by ła ry zy kowna, ale powrót Jay adeepa do domu nieporównanie bardziej. Zastanawiał się oczy wiście, czy nie odejść. Ale wciąż by ł asasy nem, a nie da się tak łatwo odrzucić swoich przekonań. Duch widział przerażającą moc artefaktu i wiedział, że należy go odzy skać. Fakt, że poprzednio poniósł porażkę, nic nie zmieniał. Któregoś dnia, w czasie tego cudownego miesiąca przy Berkeley Square, jego matka zaprosiła Ducha na spacer, ty lko we dwoje. Przechadzali się ulicami pełny mi londy ńczy ków, którzy gapili się na jego matkę, jakby nie ty lko by ła z innego kraju, ale i należała do całkiem innego gatunku. Jej szata by ła jedwabna, ale pozbawiona ozdób i pozostawała w ostry m kontraście do turniur, fiszbinowy ch gorsetów, nieporęczny ch kapeluszy i wy my ślny ch parasolek miejscowy ch kobiet. A mimo to żadna z nich nie dorówny wała urodzie matki. Nigdy nie by ł z niej bardziej dumny niż w tej chwili. – Jak sądzę, zdajesz sobie sprawę, za jakimi dalszy mi działaniami opowiadają się pan Westhouse i pan Fry e? – zapy tał, gdy szli ulicą. Ręce Py ary zwisały swobodnie po bokach, ramiona miała proste, unosiła dumnie podbródek i przy jmowała wszy stkie spojrzenia z niewzruszoną godnością. – Matko, oni chcą, żeby m by ł kimś, kim nie jestem. – Chcą, żeby ś by ł kimś, kim absolutnie jesteś – powiedziała z naciskiem. – Kimś przy datny m dla Bractwa.
Zapomniał na chwilę o swojej dumie i zwiesił głowę, oddając się wspomnieniom. – Nie, nigdy kimś takim nie by łem i boję się, że nigdy nie będę. – Cicho! – zbeształa go. – Co za stek bzdur. Czy wy chowaliśmy cię po to, żeby ś teraz przy jmował klęskę z otwarty mi ramionami? Czy patrząc w twoje oczy, nie widzę niczego poza kapitulacją? Obawiam się, że wy czerpiesz moją cierpliwość, jeśli dalej będziesz się tak użalał nad sobą. – Użalał nad sobą? Naprawdę? Uważasz, że się nad sobą użalam? Przechy liła głowę z uśmiechem. – Tak, kochanie, może troszkę. Odrobinkę. Zastanowił się nad ty m. Potem powiedział cierpko: – Rozumiem. Szli dalej, zbaczając nieco z utartego szlaku, w stronę mniej przy jazny ch dzielnic miasta. – Uraziłam twoje uczucia – powiedziała. – Nikt nie lubi my śleć o sobie jak o nadąsany m dziecku – przy znał. – Nigdy nim nie by łeś, a ja sama, po ty m jak przy jechałam tu, by cię zobaczy ć, stwierdziłam, że moje dziecko wy rosło na mężczy znę. Pry chnął szy derczo. – Też mi mężczy zna. Niezdolny do przejścia chrztu bojowego. – A ty znowu… – Przepraszam, matko. Kręty mi boczny mi uliczkami doszli do Whitechapel, aż w końcu znaleźli się przed wejściem do jakiegoś sklepu, gdzie jego matka przy stanęła, obróciła się i ujęła twarz sy na w dłonie. – Jesteś teraz sporo wy ższy ode mnie. – Tak, matko. – Widzisz? Jesteś już mężczy zną. Mężczy zną gotowy m odrzucić tak dziecinne fanaberie, jak wy rzuty wobec samego siebie, poczucie winy, wsty d czy jakie tam jeszcze emocje zatruwają ci głowę, i zaakceptować następny etap swojego przeznaczenia. – Czy takie jest twoje ży czenie? Opuściła ręce i obróciła się ze śmiechem. – Co za py tanie, Jay adeepie. Drogi, kochany Jay adeepie, który wy rosłeś w moim ciele, którego urodziłam i wy karmiłam. Jaka matka marzy o ty m, żeby jej sy n wy rósł na zabójcę? – Asasy na, matko. Wielkiego asasy na, nie zabójcę. – Jay adeepie, możesz by ć wielkim asasy nem, nie będąc zabójcą. Tego ci teraz ży czę. To dlatego tu jesteśmy. Bo przy jąłeś teraz swoje nowe ży cie. Oto ono. Wskazy wała na sklep, przed który m stali. Jego wzrok podąży ł w tamtą stronę, padł na przy kurzone bibeloty, starocie i świecidełka. – Sklep z osobliwościami? – Akurat dla takiego dociekliwego umy słu jak twój – odpowiedziała. – Mam by ć sklepikarzem – powiedział apaty cznie. – Może wejdziemy do środka? Wy ciągnęła spod szaty klucz i chwilę później weszli do zagraconego, ale ujmującego pomieszczenia sklepu. Wnętrze wy dawało się ciągnąć daleko w głąb widmowy ch i tajemniczy ch otchłani i kiedy zamknęli drzwi, odcięli się od dźwięków ulicy. Kurz wirował w promieniach
światła przesączającego się przez brudne okna przy słonięte stertami świecidełek. Półki uginały się od najrozmaitszy ch towarów, które by ły ty lko niewy raźny mi mroczny mi kształtami. Od razu mu się tu spodobało. Ale mimo wszy stko – sklep. – To chy ba Napoleon powiedział, że Anglia jest krajem sklepikarzy. – Matka uśmiechnęła się do sy na. Widziała, że jest zaintry gowany i że zby t mu się podoba to miejsce, by z góry je odrzucić. – Więc jakże stosownie będzie zostać jedny m z nich. Przeszli wąskim kory tarzem między regałami jęczący mi pod ciężarem wszelkich możliwy ch ozdóbek. Na jednej półce upchnięto zakurzone książki, inna wy glądała, jakby groziło jej, że po prostu zawali się pod ciężarem stosów porcelany, które na niej ułożono. Zobaczy ł zasuszone kwiaty pod szkłem i stwierdził, że wciąż potrafi je nazwać dzięki matczy ny m naukom w Amritsarze. Zauważy ła, że na nie patrzy, i wy mienili spojrzenia, a on zaczął się zastanawiać, jak starannie wy brano i umieszczono tu wszy stkie te przedmioty. W końcu matka wy raźnie by ła tu wcześniej. Gdy tak szli przez wąskie przejście, pokazy wała mu inne rzeczy, które jak sądziła, mogą go zainteresować: tackę z częściami mechanizmu zegarowego, które od razu wzbudziły jego wzruszenie, przy pominając mu inne, niemal zapomniane godziny z dzieciństwa, kiedy ślęczał nad zepsuty mi zegarami i nakręcany mi zabawkami. Kawałek dalej sekretarzy k uginał się pod ciężarem mnóstwa szklany ch kul, jakby sklep odwiedziła szajka spłukany ch do cna wróżek, i przy pomniał sobie, że ty m też fascy nował się, kiedy by ł mały. Zabrała go na zaplecze sklepu, gdzie zaciągnęła grubą, sięgającą od podłogi do sufitu zasłonę, prowadząc go do położonej dalej pracowni, wręczając mu leżący tam zielnik. – Proszę. To rodzaj bry ty jskiej rozry wki. Otworzy ł go i zobaczy ł, że jest pusty. – Żeby ś sam go wy pełnił – powiedziała. – Matko, pamiętam, jak zbierałem kwiaty z tobą, w domu. – Wiesz, wszy stkie mają sy mboliczne znaczenie. – Często mi to mówiłaś. Zachichotała, a potem, kiedy odłoży ła zeszy t, powiodła ręką dookoła. – Co o ty m my ślisz? – zapy tała. Spojrzał na nią, my śląc, że zaraz serce mu pęknie z miłości. – Podoba mi się – powiedział. Na biurku w pracowni by ły złożone ubrania i rulon, który mu wręczy ła. – Oto akt własności. Teraz należy do ciebie. – Henry Green – przeczy tał głośno, kiedy rozwinął dokument. – Tak mam się teraz nazy wać? – Zawsze podobało ci się imię Henry, przy ty m masz na głowie zielony kapelusz – powiedziała Py ara. – A poza ty m to angielskie sklepikarskie nazwisko dla angielskiego sklepikarza. Witaj w swoim nowy m ży ciu, Henry. Stąd będziesz mógł nadzorować walkę asasy nów o odzy skanie miasta i kontrolować siatkę informatorów. Kto wie? Może uda ci nawet czasem sprzedać jakiś bibelot, skoro już tu jesteś. A teraz… – Sięgnęła do stosiku z ubraniami. – Oto strój, z którego wreszcie będziesz mógł by ć dumny. Odwróciła się skromnie, kiedy się przebierał, a potem znów spojrzała w jego stronę, by go podziwiać. Stał tam, olśniewający w powłóczy stej jedwabnej szacie wy szy wanej złotem, ze skórzany m paskiem przechodzący m przez pierś, w miękkich pantoflach.
– Nie będzie już chodzenia boso, Jay adeepie, czy raczej Henry – powiedziała jego matka. – A teraz ostatnia rzecz, by dopełnić obrazu… Sięgnęła do pudełka, które też leżało na stole. Henry widział już takie pudełka, dobrze wiedział, co się w nich mieści, i wziął je z mieszaniną wdzięczności i niepokoju. By ło to oczy wiście jego stare ostrze. Przy piął je do przegubu, ciesząc się, że po ty ch wszy stkich latach znów czuje jego doty k. Nie by ł już Duchem. By ł Henry m Greenem.
66
Wróćmy jednak do bliźniaków. – Dwoje asasy nów – powiedział Henry na dachu z widokiem na miasto. – Tego samego wzrostu. Kobieta i mężczy zna. Po dwadzieścia lat i te szelmowskie uśmiechy. Musicie by ć rodzeństwem Fry e. Od razu ich ocenił: tak, ich uśmiechy by ły bardzo „ethanowskie”. Co do reszty, wy dawali się dość różni. Jacob – arogancki, niecierpliwy, nieco nieokrzesany ; Henry z początku miał wobec niego ambiwalentne uczucia. Za to Evie… – A ty to…? – zapy tała. Jego szata załopotała na wietrze, gdy krótko się ukłonił. – Henry Green, do usług, panienko. – Zrobił pauzę. – Z żalem przy jąłem wieść o śmierci waszego ojca. – Dziękuję – powiedziała i jej oczy spowił smutek. Gdy znów na niego popatrzy ła, zanurzy ł się w jej spojrzeniu na chwilę, niechętnie wracając na powierzchnię. – Co możesz nam powiedzieć o Crawfordzie Starricku? – spy tał w końcu Jacob. Henry z pewny m oporem zwrócił uwagę na drugiego bliźniaka, lekko ziry towany, że czar chwili pry sł. – Jak mniemam, Rada domaga się wiadomości – powiedział, gdy w końcu się opamiętał. – Londy n musi zostać oswobodzony. By zapewnić lepszą przy szłość wszy stkim mieszkańcom – powiedziała Evie z entuzjazmem, który rozświetlił twarz i zatańczy ł w jej oczach, sprawiając, że stała się jeszcze piękniejsza, jeśli to w ogóle by ło możliwe. – Dzięki Bogu, Rada poszła po rozum do głowy i przy słała was na pomoc. – Tak, dzięki Bogu – powiedział Jacob tonem, który Henry rozpoznał. By ł to ton charaktery sty czny dla młody ch klientów, którzy uważali go za ciemnego hinduskiego sklepikarza. Mimo to konty nuował. – Obawiam się, że nie mam dobry ch wieści. Dziś Starrick znajduje się na czele najbardziej rozwiniętej organizacji templariuszy, jaka kiedy kolwiek powstała w świecie Zachodu. Jego macki oplotły cały Londy n. Wszy stkie klasy społeczne, każdą dzielnicę, wszy stkie gałęzie przemy słu, gangi… Jacob zaczął się py sznić. – Zawsze uważałem, że by łby m doskonały m szefem gangu. Surowy m, ale sprawiedliwy m.
Ścisłe zasady ubioru. Połączy łby m pod jedny m dowództwem pozbawiony ch praw outsiderów. To jest pomy sł, Evie. Możemy przeciągnąć ich na naszą stronę. Evie posłała mu dobrze wy ćwiczone, pełne wy rzutu spojrzenie. – Czy żby ? Tak jak ty ch szulerów w tawernie Oakbrook? Przeciągnąłeś ich prosto do rzeki. – To co innego. Ograli mnie w wista. – Spojrzał w dal. – Widzę to. Nazwiemy się Skoczkami. – W szachy też nigdy nie by łeś dobry – powiedziała, rzucając Henry ’emu przepraszające spojrzenie. – Masz lepszy plan? – spy tał Jacob. Jej oczy spoczęły na Henry m, jej bratniej duszy. – Znaleźć Fragment Edenu. Jacob wy dał ty lko pry chnięcie zniecierpliwienia. – Cóż – chrząknął Henry. – Skoro już skończy liście…
67
Później Henry zabrał ich do swojego sklepu. Od czasu, kiedy pokazała mu go matka, minęło kilka lat, ale nic się tu nie zmieniło. Interes by ł daleki od prosperity, ale to nie miało znaczenia; sprzedaż bibelotów nie by ła jego główny m celem, a jego druga działalność polegająca na zbieraniu informacji o artefaktach, śledzeniu działań templariuszy za pośrednictwem coraz większej siatki informatorów – ten interes kwitł. George Westhouse miał rację, Henry wy korzy stał te same wrodzone talenty, które zjednały mu mieszkańców tunelu, by zdoby ć względy biedny ch, wy właszczony ch mieszkańców Whitechapel. Zy skał ich poparcie niemal niezauważalnie: kogoś ochronił, dał nauczkę paru lichwiarzom, nauczy ł moresu jakiegoś sutenera, przy pomniał brutalnemu ojcowi o jego obowiązkach. Udało mu się to przy uży ciu gróźb i insy nuacji. Nie przeszkadzało mu, że jego umiejętności bojowe rdzewiały ; nigdy nie by ł wojownikiem. Jego grupa różniła się od inny ch gangów włóczący ch się po ulicach East Endu – które chciał naśladować Jacob ze swoimi Skoczkami – oparty ch na hierarchii władzy i przemocy. Gang Henry ’ego działał według bardziej łagodny ch reguł. Jego przy wódca zdoby ł szacunek swoich podwładny ch i ich miłość. – Przez lata nawiązałem w mieście szereg kontaktów – powiedział teraz ty lko ty le. – Wspaniale! – odparła Evie. – Będzie nam potrzebne mocne wsparcie… – Mocne wsparcie? – pry chnął Jacob. – Nie, musimy przejąć gangi Starricka i osłabić jego władzę. – Nie dość wy soko mierzy sz – powiedziała Evie z iry tacją. – Starrick ma wpły wy we wszy stkich sferach społeczny ch. Musimy mu dorównać. – Rozumiem, o czy m mówisz, Evie. Potrzebujemy Skoczków. Pokręciła głową, wy powiadając po wielokroć powtarzaną maksy mę. – Nie założy sz żadny ch Skoczków. Musimy znaleźć Fragment Edenu. – Nie. Musimy odbić Londy n z łap Starricka. Powiedz mi ty lko, jakie są moje cele… – Nie. – Co? – Jeszcze na to za wcześnie. – Nie przy szedłem tu kupować bibelotów. – „Najpierw naucz się tańczy ć, dopiero wtedy zostaniesz tancerzem” – powiedziała, cy tując coś, co sły szeli wiele razy przez te wszy stkie lata. – Ach tak? A więc konty nuujesz dzieło ojca?
– Ktoś musi.
68
– Cóż, Freddie, miło cię widzieć. Abberline usiadł w salonie państwa Shaw w Stepney i wspomniał czasy, kiedy by ł tu tak ciepło przy jmowany przez panią Shaw i dwójkę jej dzieci, a on żałował, że nie ma dla niej dobry ch wiadomości. Teraz by ło tak samo. Ty le że ty m razem… – Napijesz się herbaty, Freddie? Nie czekając na odpowiedź, pani Shaw wy szła, pozostawiając dwóch mężczy zn samy ch. – Cóż – powtórzy ł Aubrey. – Dobrze cię widzieć, Freddie. Sierżant Frederick Abberline, jak pragnę zdrowia. Freddie Świeży nka wreszcie dorósł, co? Zawsze wiedziałem, że ci się uda, stary. Z nas wszy stkich to ty zawsze by łeś pewniakiem, że poradzisz sobie w policji. Aubrey prowadził teraz sklep z mięsem w Stepney Green. Abberline szy bko odkry ł, że dobrze by ło mieć zaprzy jaźnionego rzeźnika. Szczególnie jeśli chodziło o nawiązy wanie kontaktów, bo Aubrey miał rację: Abberline dobrze sobie radził w policji. Mężczy zna nazwiskiem Ethan Frey poznał go z Henry m Greenem, w który m Abberline rozpoznał hinduskiego chłopaka z wy kopu. Przy siągł, że nikomu tego nie zdradzi, ale zachowanie tajemnicy nie by ło dla niego trudnością. W końcu Ethan Fry e uratował mu ży cie. Henry i on walczy li kiedy ś przeciwko Cavanaghowi i jego szajce. Dla Abberline’a oznaczało to, że grają zdecy dowanie w tej samej druży nie. A by ło to dziwne, bo Abberline nigdy nie dowiedział się całej prawdy o ty m, co wy darzy ło się na budowie Kolei Metropolitalnej. „Obiekt o wielkiej mocy ”, o który m opowiedział mu Ethan – cóż, Abberline wy obrażał tu sobie jakiś rodzaj broni, coś, co wy wołało eksplozję. W jakim celu? Nie miał pojęcia. Ale Cavangh zginął, nie ży ło też trzech jego pomocników, a co się stało z sekretarzem? Cóż, okazało się, że pracował dla osób trzecich, i tutaj zaczęły się komplikacje; bo rzecz sprowadza się do, jak to ujął Ethan, walki odwieczny ch wrogów: ludzi, którzy działają wśród nas, spiskują, by zdoby ć władzę nad losami społeczeństw. I to już by ło dla Abberline’a za dużo. To wy starczy ło, żeby przekonać go, by przestał zadawać py tania, ponieważ w jakimś sensie jego własne gorące przekonanie, że istnieją siły działające poza naszą kontrolą, które nami manipulują, zaczęło współgrać z jedny m z przekonań, które gorąco wy znawał Aubrey : że czasem nie ma odpowiedzi. Więc Frederick Abberline pogodził się z ty m, że są rzeczy, który ch nie może zmienić, ale przy rzekł, że będzie walczy ł o rzeczy, które zmienić potrafi, i by ł wdzięczny za umiejętność odróżnienia jedny ch od drugich. Ty mczasem Henry Green, jak się okazało, stworzy ł
w Whitechapel siatkę lojalny ch informatorów. Abberline dołączy ł do jego szajki, czasem odnosząc korzy ści z zebrany ch informacji, w rewanżu wy jawiając im coś interesującego. Inny mi słowy, sy tuację można by ło nazwać obustronnie korzystną. I po raz pierwszy od całego tego bałaganu na Kolei Metropolitalnej świeżo upieczony sierżant Abberline sądził, że robi postępy. Naprawia trochę ten świat. Zresztą poznał nawet kobietę, Marthę, zakochał się i ożenił… Ale niestety jego szczęśliwa passa się skończy ła. – Freddie, czy stało się coś złego? – spy tał Aubrey. Uśmiech spełzł mu z ust na widok żałosnej miny przy jaciela. – To ty lko wizy ta towarzy ska, prawda? Nie masz mi nic więcej do powiedzenia? Chodzi o ciebie i Marthę? Nie rozstajecie się, prawda? Freddie wcisnął dłonie między kolana. Stał się mistrzem kamuflażu. Jego infiltracja Whitechapel zależała czasem od tego, czy umiał poruszać się po ulicy nierozpoznany, niezauważony, niewidzialny. Przy niektóry ch okazjach by ło to dla gangu Henry ’ego nieocenione. Chciałby mieć takie przebranie teraz, żeby nie czuć się tak odsłonięty m. – Nie, Aubs, i nie jestem ci w stanie powiedzieć, jak bardzo chciałby m, żeby to by ło ty lko rozstanie, bo wtedy moja najdroższa Martha by teraz ży ła. – Och, Freddie – powiedziała pani Shaw od progu. Szy bko położy ła tacę z serwisem do herbaty na stole, a potem podeszła do Abberline’a, uklękła i wzięła go za rękę. – Tak nam przy kro, prawda, Aubrey ? Aubrey stał ze zbolałą miną. – O Boże, przecież pobraliście się dopiero kilka miesięcy temu. Abberline przeczy ścił gardło. – Umarła na gruźlicę. – To wielka szkoda, Freddie. Ja i Aubrey zawsze uważaliśmy, że doskonała z was para. – Bo tak by ło, pani Shaw, tak by ło. Siedzieli tak przez jakiś czas, a potem, nie bardzo wiedząc, co robić, pani Shaw nalała herbaty i cała trójka posiedziała jeszcze chwilę bez słów. Państwo Shaw milcząco wspierali Fredericka Abberline’a w jego cierpieniu. – Co teraz, Freddie? – zapy tał Aubrey. Abberline postawił filiżankę i spodek na stole. Ty lko z fusów herbaciany ch można by ło wróży ć, jaka czekała go przy szłość. – Czas pokaże, Aubrey – powiedział. – Czas pokaże.
69
Mijały ty godnie. Rodzeństwo odcisnęło swoje piętno na Londy nie. Pomimo protestów Evie Jacob założy ł swój gang Skoczków, czy niąc z niego liczącą się w mieście siłę. W jednej z akcji uwolnili grupę urwisów, Jacob zabił herszta gangu Rexforda Kay locka, i zdoby li zaufanie Fredericka Abberline’a, który obiecał przy mknąć oko na ich działania. I podczas gdy uwaga Jacoba by ła skupiona na budowaniu pozy cji swojego gangu, Evie pochłonęło badanie Fragmentu Edenu. – Och, kolejny ekscy tujący wieczór w domu dla Evie Fry e – powiedział, przy łapując ją z listami, mapami i inny mi dokumentami. Chy ba nie zauważy ł, że w ty m samy m czasie zakładała swoją rękawicę z ostrzem. – Tak naprawdę właśnie wy chodzę – powiedziała z więcej niż nutką dumy w głosie. – Znalazłam Fragment Edenu. Jak zwy kle nie zrobiło to wrażenia na Jacobie, który przewrócił oczami. – Co potrafi ten nowy ? Uzdrawiać chory ch? Odbijać pociski? Kontrolować ludzi? – To niebezpieczne przedmioty, Jacob. Szczególnie w rękach templariuszy. – Mówisz całkiem jak ojciec. – Żeby ty lko jak ojciec. Zwróciła uwagę brata na wizerunek Lucy Thorne, który leżał na stole. Evie zauważy ła, że ostatnio coraz częściej na niego patrzy, wspominając przerażającą kobietę, którą widziała w stoczni. – Lucy Thorne spodziewa się dziś dostawy. To specjalistka od okulty zmu na usługach Starricka. Jestem prawie pewna, że odbiera Fragment Edenu, o który m wspominał Sir David Brewster. Jacob wy czuł, że będzie się dużo działo. – Wy gląda to na dobrą zabawę. Mogę się przy łączy ć? – Obiecujesz, że będziesz trzy mał się planu? – Przy rzekam. Niedługo później by li już w dzielnicy doków, gdzie położy li się płasko na dachu magazy nu z widokiem na główny dok i patrzy li, jak pod nimi rozładowy wane są skrzy nie. „Oto ona”, pomy ślała z podnieceniem Evie. Lucy Thorne. Specjalistka od okulty zmu jak zwy kle by ła ubrana na czarno. Evie zastanawiała się, czy bardzo przeży ła utratę Fragmentu
Edenu Brewstera. Wiatr przy wiał do nich słowa Lucy Thorne, która wy dawała polecenia jednemu z mężczy zn. – Zawartość tej skrzy ni jest warta więcej niż ży cie twoje i całej twojej rodziny – rzuciła, wskazując kościsty m palcem jedno z pudeł. – Rozumiesz? Mężczy zna rozumiał. Podwoił straże, a potem znów odwrócił się do Lucy Thorne. – Panno Thorne, jest jeszcze sprawa jakichś papierów dla pana Starricka. Zaprowadzę panią… Niechętnie poszła za nim. Evie i Jacob ocenili sy tuację ze swojego punktu obserwacy jnego. – O cokolwiek jej chodzi, to jest w tej skrzy ni – powiedziała Evie. Rozejrzeli się po dokach, dostrzegając, że na dachach znajdowali się wy borowi strzelcy templariuszy. Ty mczasem skrzy nia, która by ła teraz dla nich równie cenna jak dla Lucy Thorne, została załadowana razem z inny mi na zaprzężony w konie wóz. Obok stał strażnik, trzy mając lejce. Dwaj inni rozmawiali ponuro o przerażającej Lucy Thorne i spekulowali, co też może się kry ć w bezcennej skrzy ni. Jacob zdjął cy linder i naciągnął kaptur, to by ł jego ry tuał przed akcją, a potem puścił oko do Evie i ruszy ł, by zająć się strażnikami na dachach. Patrzy ła na niego, zanim sama się poderwała do działania, podkradła się cicho do krawędzi dachu, a potem zsunęła się na dół i kucnęła przy dużej cy sternie na wodę pod cieknącą rurą. Zerkając na ludzi pilnujący ch wozu, obserwowała, jak radzi sobie na górze Jacob. Oto on, podchodzi właśnie do niczego niepodejrzewającego wartownika. Jego ostrze podniosło się i opadło. Tamten umarł cicho, zabójstwo by ło doskonałe i Evie pogratulowała mu bezgłośnie przez zęby. Pochwała zamarła jej na ustach. Drugi strzelec widział śmierć towarzy sza i uniósł strzelbę do ramienia. Gdy Jacob rzucił się przez dach w stronę strzelca, poruszając się tak szy bko, że strażnik nie zdąży ł wy celować i nacisnąć spust, Evie sama wy padła zza cy sterny. Zaszła od ty łu dwóch mężczy zn. Obracając się, kopnęła w szy ję pierwszego z nich. „Spry tnie, Evie”. Ty m razem pamiętała, by rozpiąć płaszcz, i pechowy wartownik uderzy ł twarzą w wóz, druzgocąc sobie z chrzęstem nos i usta, pozostawiając ślady krwi na skrzy niach i osuwając się na ziemię. Evie obróciła się już w lewo, biorąc zamach ręką w rękawicy i uderzając drugiego strażnika w skroń. Ten człowiek miał przed sobą jakieś pół sekundy ży cia i spędził je oszołomiony i wy trącony z równowagi, zanim Evie odwiodła łokieć do ty łu, wy sunęła ostrze i wbiła je w jego skroń. Do tego czasu trzeci wartownik zdąży ł uciec, a strzelec na dachu leżał martwy. Ale by ło za późno. Ogłoszono alarm i kiedy ty lko wdrapała się na wóz i uży ła swojego ostrza, by podważy ć i otworzy ć wieko skrzy ni, Jacob zeskoczy ł z dachu magazy nu naprzeciwko i przebiegł sprintem przez podwórze do wozu. – Chy ba najlepiej będzie, jeśli uciekniemy – powiedział. I nigdy nikt nie wy powiedział prawdziwszy ch słów. Doki pogrąży ły się w chaosie. Drzwi magazy nów otwierały się na oścież, wy biegali z nich mężczy źni w melonikach, niczy m warczące psy w tweedowy ch garniturach, wszy scy mieli rewolwery lub noże. Odkąd działania Evie i Jacoba w mieście zwróciły uwagę templariuszy, Zakon zatrudnił najbardziej wy rachowany ch, bezlitosny ch i krwiożerczy ch najemników, jakich udało im się znaleźć.
Ludzie wy sy pali się z sali spotkań, ponaglani przez wrzeszczącą Lucy Thorne. Uniosła spódnicę i z poczuciem wielkiego, słusznego gniewu wy biegła i od razu zauważy ła, że jej cenny ładunek się ulatniał. Na policzkach wy stąpiły jej rumieńce emocji, a jej głos przeszedł w pisk. – Za nimi! Za nimi! Evie spojrzała przez chwilę na tę twarz. Pełen furii wzrok Thorne długo z nią pozostał. I rozpoczął się pościg. Z Jacobem na koźle ich powóz wy padł z doków i popędził przez przy legające do nich wy sy pisko śmieci. Evie trzy mała się dachu pojazdu. Jej kaptur wy dął się, gdy konie ruszy ły z kopy ta. Chciała krzy knąć do Jacoba, by jechał wolniej, ale z doków wy łonił się drugi powóz, wy pełniony ludźmi templariuszy. By ła też na nim Lucy Thorne, podobna do kruka ze skrzy dłami z kry noliny. Choć nie straciła panowania nad sobą, z pewnością zostało ono zachwiane, gdy dowiedziała się, że wy puściła skrzy nię z rąk, i teraz wskazy wała ją palcem i wrzeszczała coś, co ginęło w pędzie powietrza, ale znaczenie jej słów by ło zupełnie jasne: złapać rodzeństwo. Powozy opuściły teren doków i śmietniska z pełną prędkością i pojechały w lewo do Ratcliffe Highway. Wy sokie budy nki, sklepy i kamienice czy nszowe o płaskich fasadach ciągnęły się po obu stronach ulicy, okna patrzy ły beznamiętnie w dół na drogę pełną wozów i robotników portowy ch. Ratcliffe Highway, ulica ciesząca się złą sławą ze względu na wszechobecną na niej przemoc, właśnie by ła jej świadkiem. Hurgot dwóch powozów pędzący ch po bruku by ł niemal ogłuszający. Evie bała się, że koła zaraz odpadną. Ty mczasem rozpaczliwie starała się zrozumieć, co właściwie zobaczy ła w skrzy ni – plik dokumentów i książkę z wy grawerowany m herbem asasy nów – a także utrzy mać się na wozie i nie spaść. Zabrzmiał wy strzał i usły szała świst pocisku, który przeleciał jej obok policzka, a ona sama odruchowo spojrzała na Jacoba, by sprawdzić, czy u niego wszy stko w porządku. I tak, wszy stko u niego by ło w porządku. Jego kaptur łopotał na wietrze, rozpościerał szeroko ręce, w który ch trzy mał wodze, z rzadka rzucając przez ramię wy zwiska w stronę pościgu i poganiając konie. Przechodnie rozbiegali się przed nim, handlarze rzucali się na swoje stragany, by nie powy padały z nich produkty, woźnice powstrzy my wali konie i potrząsali pięściami ze złością, a jednak powozy pędziły dalej. Kolejny wy strzał. Evie drgnęła. Zobaczy ła, jak kula kruszy kawałek cegły ze ściany, mimo że minęli ją z pełną prędkością. Teraz, poprzez łoskot kół powozów, krzy ki przerażony ch przechodniów i rżenie spłoszony ch koni, usły szała coraz bardziej nerwowe ponaglenia Lucy Thorne. Obróciła głowę i spojrzenia obu kobiet spotkały się po raz kolejny. Lucy Thorne zdawała się kipieć z nienawiści do młodej asasy nki. Cokolwiek by ło w tej skrzy ni, by ło dla niej ważne, by ło ważne dla templariuszy – a więc by ło też ważne dla Evie. Jeśli zdoła to zatrzy mać. A to wcale nie by ło pewne. Jacob jechał tak szy bko, jak ty lko potrafił, ale ich prześladowcy odrabiali straty, aż zrównali się z nimi. Evie zobaczy ła mężczy zn wy chy lający ch się z powozu, wy ciągający ch pistolety, a potem przy pomniała sobie, że dzięki Henry ’emu Greenowi też taki teraz ma. Przy trzy mując się jedną ręką skrzy ni, wy ciągnęła colta spod płaszcza, wzięła na muszkę najbliższego mężczy znę, który właśnie celował ze swojej broni, i wy strzeliła.
Evie nie posługiwała się bronią palną tak dobrze jak nożem, ale by ła niezły m strzelcem i jej kula zrobiłaby dziurę w czole tamtego, gdy by nie to, że jego wóz nagle podskoczy ł, gdy koła wpadły na wy bój. Mężczy zna złapał się ręką za ramię i krzy knął, upuszczając własny pistolet i niemal wy padając z powozu na bruk. Ty mczasem powóz templariuszy niebezpiecznie się przechy lił i woźnica desperacko walczy ł, by się nie wy wrócił. Nawet Lucy Thorne przestała wrzeszczeć i uczepiła się pojazdu ze wszy stkich sił, dawno już bez kapelusza, z włosami rozwiany mi na wietrze. Drugi wóz spróbował ich staranować. Zabrzmiały kolejne strzały. Następnie Evie zobaczy ła, że paru zbirów próbuje przeskoczy ć z jednego powozu na drugi, słuchając coraz bardziej przy pominający ch pogróżki rozkazów Lucy Thorne, która wy obrażała już sobie, jak para asasy nów ucieka z jej dokumentami. – Patrz. – Jacob wskazał przed siebie. W oddali, na linii do Blackwall, toczy ł się pociąg. Widząc to, Jacob wpadł na pewien pomy sł. Mogli wy konać ostry skręt w Rosemary Lane, a potem, jeśli ty lko wy biorą odpowiedni moment, będą w doskonały m położeniu, by przeskoczy ć z powozu do pociągu. Oznaczałoby to, że muszą zostawić za sobą skrzy nię, ale bliźnięta ze swoim telepaty czny m porozumieniem, podjęły decy zję bez słów. Dotarli do skrzy żowania Ratcliffe Highway z Rosemary Lane i Jacob szarpnął cuglami w prawo, wstał z kozła, starając się jednocześnie kontrolować konie i gotować się do skoku. Jechali teraz równo z pociągiem. Evie nie miała wy boru i skoczy ła. Z okrzy kiem złości chwy ciła notatnik z wy grawerowany m herbem asasy nów – ty lko to udało jej się wziąć ze sobą – wcisnęła go za połę płaszcza, a potem, kiedy jej brat skoczy ł z wozu w otwarte drzwi wagonu towarowego, poszła za jego przy kładem. Oboje wy lądowali ciężko na deskach podłogi: Jacob rozentuzjazmowany, zaczerwieniony od emocji; Evie wręcz przeciwnie. Cały m jej łupem tego wieczora by ł notatnik z oślimi uszami. A dla niej to by ło za mało.
70
Evie i Jacob nie przestawali działać w Londy nie, wzmocnili pozy cję asasy nów, taką siłą Bractwo nie cieszy ło się od stu lat. Zaopatry wali w leki chory ch z Whitechapel – podobnie jak Henry, zdoby wali ludzkie serca i umy sły. Templariusze oczy wiście nie by li zadowoleni z tej sy tuacji. Ich Wielki Mistrz Crawford Starrick dostawał meldunki o akty wności asasy nów, które odbierał przy mahoniowy m biurku w swoim gabinecie. – Jacob Fry e zamierza zagrozić całemu Londy nowi, wy dając go w ręce motłochu – powiedział mu jego przy boczny James Brudenell. – A może wcale nie ma żadny ch konkretny ch zamiarów – wtrącił Philip Twopenny, gdy Starrick wrzucił mu kostkę cukru do herbaty. – Może cieszy go po prostu igranie z naszy m ży ciem. Starrick podniósł filiżankę z herbatą, by poczuć jej aromat. Jego podkręcone do góry wąsy poruszy ły się. – Panowie – powiedział – tę herbatę przy wieziono mi z Indii na statku, potem z portu do fabry k, gdzie została zapakowana i przewieziona wozem pod moje drzwi, następnie podzielona na paczuszki w spiżarni i przy niesiona tu na górę. Wszy stko to zrobili mężczy źni i kobiety, którzy są wdzięczni mnie, Crawfordowi Starrickowi, za swoją pracę, swój czas, całe swoje ży cie. Będą pracować w moich fabry kach i tak samo będzie z ich dziećmi. A wy przy chodzicie do mnie i mówicie o jakimś Jacobie Fry e’u? Ty m nic nieznaczący m pry szczu, który nazy wa siebie asasy nem? To brak szacunku do tego miasta, które pracowało dzień i noc, by śmy mogli się tego napić. Tego cudu. Tej herbaty. Do pokoju weszła Lucy Thorne. Zajęła miejsce u boku swojego mistrza. Nie wy glądała już tak przerażająco jak na dachu powozu, znów miała na głowie kapelusz, wrócił też jej spokój. – Zbliżam się do końca moich badań – powiedziała. – Nasz ukochany Londy n już niedługo będzie musiał znosić tego uciążliwego głupca. – Sły szałem też o jego siostrze. Co z panną Fry e? – zapy tał Starrick. Lucy Thorne zacisnęła usta. – Panna Fry e już niedługo zostanie wy patroszona.
71
Nieświadomi, jakie siły sprzy sięgły się przeciwko nim, Evie i Henry konty nuowali pracę w jego sklepie, ich kry jówce. – Wprawdzie nie znalazłaś Fragmentu Edenu – powiedział, starając się ją pocieszy ć – ale te materiały są bezcenne. Spojrzała na niego z wdzięcznością i patrzy li sobie w oczy, aż w końcu Evie wy dała niezręczne, ciche kaszlnięcie i odwróciła wzrok. Wrócili do przeglądania notatnika zabranego ze skrzy ni, aż Henry coś znalazł. – Patrz. Tu jest napisane, że londy ńscy asasy ni znaleźli jakiś całun. Całun. Evie podeszła bliżej, by czy tać Henry ’emu przez ramię. Bliżej, niż to by ło potrzebne. Oboje o ty m wiedzieli. Nie odsunęli się od siebie, po ich ciałach przebiegały jakby małe wy ładowania elektry czne. – Całun Edenu leczy jakoby nawet najpoważniejsze rany – przeczy tała Evie. – Gdy by asasy ni znaleźli coś takiego, ojciec z pewnością by o ty m wiedział. „Nie, by ł opętany przez artefakt z Linii Metropolitalnej”, pomy ślał Henry. Tamto Jabłko by ło dla niego jabłkiem z rajskiego ogrodu. – Musieliśmy coś przegapić – powiedział. Jak na zawołanie Evie zauważy ła, że dokumenty włożone między kartki notatnika układają się w mapę. Przestudiowała ją, po czy m wzięła ją i zamierzała wy jść. – A ty nie idziesz? – zapy tała Henry ’ego. Spojrzał na nią z zakłopotaniem. – Praca w terenie nie jest moją specjalnością. – Znaleźliśmy trop prowadzący do przedmiotu stworzonego przez starszą cy wilizację, nie chcesz nim podąży ć? Oczy wiście chciał. Chciał też zostać z Evie. – Kiedy tak to ujmujesz, nie potrafię odmówić. Podążając za wskazówkami mapy, podekscy towani nowy m odkry ciem i zachwy ceni swoim towarzy stwem, dotarli do jednej z zamożniejszy ch części miasta, gdzie ulice by ły mniej zatłoczone, a domy bardziej okazałe. Henry ’emu przy szło coś do głowy. Czy to możliwe, że zmierzali w stronę Queen Square? – My ślę, że ta mapa może prowadzić do rezy dencji Kenway a.
– Kenway a? Tego pirata? – Mistrza asasy nów i pirata, owszem. – To zaskakujące, że jeszcze nie przeszukałeś tego domu. W końcu Kenway by ł asasy nem. – Sy n Edwarda, Hay tham, dołączy ł do templariuszy. Dom należy teraz do nich. – Templariusze posiadają dom skry wający skarby asasy nów i nigdy ich nie znaleźli? Henry uśmiechnął się przelotnie. – Widocznie ukry wamy je lepiej od nich. Weszli na plac, o który m nawet Henry wiedział, że przez te wszy stkie lata musiał się zmienić. Kiedy ś nazy wał się Queen Anne’s Square i z obu stron otaczały go wille, między inny mi ta należąca do Kenway ów. I chociaż pomnik pozostał tam, gdzie by ł, i piwiarnia na rogu, czy nna od niepamiętny ch czasów Queen’s Larder, wciąż by ła otwarta, w pałacach mieściły się teraz szpitale i różne insty tucje dobroczy nne, a także księgarnie i drukarnie. Mniej budy nków wy korzy sty wano teraz do mieszkania, ale rezy dencja Kenway ów by ła wśród nich. Tu tutaj rezy dował Edward Kenway po powrocie z morskich podróży. Jego sy n, Hay tham, został przy jęty do templariuszy, by ła to długa i okropna historia, w której ojciec stanął do walki przeciwko sy nowi. Jennifer Scott, córka Edwarda i przy rodnia siostra Hay thama, mieszkała tutaj przez wiele lat, jednakowo przeklinając asasy na i templariusza, ale wciąż czerpiąc korzy ści ze swojego pokrewieństwa z jedny m i drugim, z który ch nie najmniejszą by ł okazały dom pod adresem, który później przemianowano na Queen Square. Jennifer osiadła tam, od czasu do czasu wy chodząc z inicjaty wą, aby asasy ni i templariusze poszukali porozumienia, aż wreszcie umarła ze starości, wtedy to londy ńscy templariusze – i asasy ni pewnie też – odetchnęli z ulgą. Evie i Henry weszli właśnie na plac, mijając Rzy mskokatolickie Towarzy stwo Starszy ch i Biedny ch i Towarzy stwo Świętego Wincentego à Paulo, gdy Evie nagle się zatrzy mała, pociągając Henry ’ego w stronę skąpej osłony, jaką dawały żelazne barierki otaczające plac. – Patrz – powiedziała, szepcząc mu do ucha. Przed rezy dencją Kenway ów stał powóz. Właśnie wy łaniała się z niego charaktery sty czna sy lwetka Lucy Thorne. – Będę w gabinecie. Nie chcę, żeby mi przeszkadzano, chy ba że będziecie mieli wieści o skradziony m notatniku. Usły szeli jej słowa wy powiedziane do towarzy sza. I sekundę później dwoje templariuszy by ło w środku, a Evie i Henry wy mienili zaniepokojone spojrzenia. Wejście do środka stanowiło wy zwanie. Trzy manie się z dala od Lucy Thorne również. Ale zby t daleko zaszli, by nie spróbować.
72
Ponad nimi by ły otwarte okna. Dla asasy nów żaden problem. Szy bko wspięli się po ścianie, a potem wskoczy li do pomieszczenia, które okazało się pokojem muzy czny m z wielkim fortepianem, na który z portretu wiszącego na ścianie patrzy ł Edward Kenway stojący z młody m Hay thamem. Inne obrazy wskazy wały na żeglarską przeszłość właściciela posiadłości. Henry zbliży ł usta do kaptura Evie i dziewczy na odsłoniła palcem ucho. – Czego szukamy ? – szepnął. Jej oczy błądziły po pomieszczeniu. – Nie jestem do końca pewna. Rozpoczęli poszukiwania, odkry wając, że w pokoju by ły schowane zapisy nutowe. – Czego nie widzą templariusze? – spy tał Henry niemal samego siebie. – Czegoś, co ty lko my widzimy. – Edward Kenway by ł piratem. Gdzie pirat ukry łby swój skarb? – Mój ukry łaby m w bibliotece – powiedziała Evie i Henry zachichotał. – Mój byłby biblioteką – powiedział i znów spojrzeli na siebie. Bratnie dusze. – Piękny fortepian. – Umiesz grać? – Nie. Chociaż żałuję. Uwielbiam brzmienie fortepianu. A ty ? – Trochę. Wy starczająco, żeby uchodzić za dy sty ngowaną młodą damę, jeśli będę tego potrzebować. – Chętnie posłuchałby m, jak grasz, jeśli nadarzy się okazja – powiedział i zauważy ł, że na jej policzki wy stąpił rumieniec. Podszedł do fortepianu. – Niektóre klawisze są wy żej od inny ch – powiedział i przestudiował całą klawiaturę, starając się znaleźć jakiś wzór lub powód, dla którego niektóre klawisze by ły prawie niezauważalnie wy ższe od pozostały ch. Nacisnął jeden z nich – ting – co sprawiło, że Evie podskoczy ła, rozejrzała się dookoła, chcąc już go zbesztać za to, że robi hałas, gdy nagle fortepian zaczął grać sam z siebie. Zanim wpadli w panikę, że ktoś ich usły szy, otworzy ł się fragment podłogi i ukazały się stopnie schodzące w dół do jakiejś ukry tej piwnicy. A zatem to by ł skarbiec Kenway a. – Niezby t subtelne, nieprawdaż? – powiedział Henry.
Evie przewróciła oczami. – Kenway wy raźnie miał dry g do teatralny ch gestów. Zeszli na dół i znaleźli się w skarbcu Kenway a. Zaparło im dech w piersi, gdy dotarło do nich, jakie przedmioty, zbierane przez całe ży cie, by ły tu przechowy wane. – To niewiary godne. To chy ba „Kawka” – powiedział Henry, którego wzrok zatrzy mał się na modelu legendarnego pirackiego bry gu. – Pomy śleć ty lko, że od stu lat nikt tego nie widział. Ale Evie podeszła do wy sokiego stołu pośrodku piwnicy, gdzie jej uwagę przy ciągnął jakiś dokument i grawerowany krążek. Przejrzała dokument. – Historia londy ńskich asasy nów… Kry jówki… Skarbce… Ukry ty klucz. To jest to – dodała z ekscy tacją. Henry podszedł do niej i znów cieszy li się z niespodziewanej bliskości, gdy nagle przy jemny moment przerwał głos Lucy Thorne dochodzący z pokoju muzy cznego nad nimi. – Mówiliście, że sły szeliście muzy kę – warknęła pod adresem strażników. A potem dodała: – Tego wejścia tu wcześniej nie by ło. Evie i Henry spojrzeli po sobie. O nie. Henry znalazł dźwignię zamy kającą właz i pociągnął ją, wzbudzając konsternację osób na górze. – Pomóż mi je zablokować – zawołała Lucy Thorne, która poczuła, że otwarte drzwi są kluczowe dla sukcesu w jej badaniach. Drzwi na dole się zamknęły i Evie z Henry m zostali sami, zastanawiając się, co dalej. Wy jście. Musi jakieś by ć. Razem opukali wszy stkie ściany palcami, aż w końcu, z cichy m okrzy kiem triumfu, Henry znalazł fragment ściany, który odsuwał się, odsłaniając kręte kamienne schody prowadzące w dół, głębiej, niż sięgało światło najmocniejszej latarni. Chwilę później szli już kory tarzem biegnący m pod wielkim domem, szczęśliwi, że udało im się wy rwać z rąk Lucy Thorne, lecz by ło to szczęście z domieszką rozczarowania. – Cały skarbiec wy pełniony historią asasy nów i znów trzeba by ło ją porzucić – żaliła się Evie. – Po prostu będziemy musieli odbić ten schowek albo znaleźć inny, jeszcze bogatszy – powiedział Henry. – My? – spy tała kpiąco. – My ślałam, że wolisz trzy mać się z dala od pracy w terenie. – Ja… My ślałem raczej o tobie i twoim bracie. Ja zajmę się planowaniem. – Jacob gdzieś się włóczy – powiedziała. – Mamy więc wakat, na wy padek gdy by ś postanowił poszerzy ć zakres działania. – Zastanowię się – odparł. – Zrób tak – powiedziała delikatnie uszczy pliwy m tonem. – A teraz wy jdźmy wreszcie na powierzchnię.
73
– A zatem wskazówki, które znaleźliście w domu Kenway a, prowadzą tutaj… Jacob nieco lekceważąco machnął ręką w stronę wielkiej kolumny wy rastającej z ziemi za ich plecami. Stali na wzgórzu wznoszący m się nad monumentem, ale i tak w porównaniu z nim wy dawali się maleńcy. Pomnik upamiętniający wielki pożar Londy nu wzniesiono niedaleko tego właśnie miejsca przy Pudding Lane, gdzie ów pożar wy buchł drugiego września 1666 roku, i robił wrażenie stosowne do tego epokowego wy darzenia. Przez kilka chwil brat i siostra po prostu wpatry wali się w niego, wędrując wzrokiem od rzeźbionego cokołu u dołu w górę żłobkowanej kolumny aż do szczy tu, na który m zainstalowano klatkę, by zapobiec samobójstwom. Jako najwy ższa kolumna na świecie przy ćmiewała okoliczne budy nki i w pogodny dzień widać ją by ło z drugiej strony miasta. Z bliska zapierała dech w piersi. Evie żałowała, że nie ma tu Henry ’ego. Potem zbeształa samą siebie za taką nielojalność. W końcu Jacob by ł jej bratem, jej bratem bliźniakiem, z który m porozumiewała się w sposób niemal nadnaturalny. Co najpierw ratowałaby z pożaru? Po pierwsze swoje ostrze, po drugie brata. I gdy by miała dobry dzień, gdy by Jacob by ł dla niej tego dnia szczególnie miły m towarzy szem, to cóż, może nawet ocaliłaby brata jako pierwszego. Jednak ten dzień do takich nie należał. Jacob nie by ł miły. Zamiast tego postanowił ją przedrzeźniać i wy śmiewać przy każdej okazji, a docinki celowały przede wszy stkim w rodzące się między nią a Henry m Greenem uczucie. Henry ’ego tu oczy wiście nie by ło i nie mógł się bronić. By ł w sklepie i analizował materiały, Jacob więc wy korzy stał jego nieobecność. – O tak, panie Green – mówił Jacob, przedrzeźniając swoją siostrę. – To fascy nujący pomy sł. Och, panie Greene, proszę, niech pan tu podejdzie i zerknie na tę książkę, i stanie tak blisko mnie, och, panie Green. Zagotowała się ze złości. – Ja nie… – A potem wzięła się w garść. – Cóż, by ć może nie masz nic lepszego do roboty, ale ja jestem zajęta ratowaniem asasy nów. – Czy żby ? Co takiego zwy kł mawiać ojciec? – „Nie pozwól, żeby osobiste uczucia naraziły misję”. – Evie przewróciła oczami. – Otóż to – odparł jej brat. – Tak czy owak, ja idę. Jeśli znajdę jakąś następną igłę w stogu
siana, dam znać. Żeby okazać szy derstwo, zsunął kaptur, wy ciągnął z zanadrza cy linder, rozłoży ł, a potem poturlał go wzdłuż ramienia, tak by wskoczy ł mu na głowę. I odszedł. Patrzy ła na oddalającego się Jacoba, ciesząc się, że widzi jego plecy, prawie w równy m stopniu jak żałując tej napiętej atmosfery między nimi, a potem skierowała się w stronę pomnika. W podstawie kolumny by ło małe, znajomo wy glądające wgłębienie. Jak można się by ło spodziewać, dy sk, który gwizdnęła z rezy dencji Kenway a, pasował do niego doskonale. W odpowiedzi kamień pękł i przez powstały otwór Evie weszła po kręty ch schodach do wnętrza pomnika. Nie by ły to normalne schody – to nie po nich wchodzili tury ści, samobójcy i znany kronikarz James Boswell, który podobno miał atak paniki w połowie drogi na górę, po czy m wziął się w garść, ukończy ł wspinaczkę, a następnie ogłosił, że widok ze szczy tu by ł odrażający. Nie, te schody by ły przeznaczone wy łącznie dla osoby, która miała dy sk. I rzeczy wiście, kiedy weszła na szczy t, dwieście stóp nad ziemią, powitały ją dwie rzeczy. Po pierwsze widok – stanęła tam targana wiatrem i wy dała cichy okrzy k na widok panoramy najeżonej kominami i wieżami kościelny mi, miasta przemy słu i wiary. Po drugie znalazła drugą pły tkę, ty m razem większą i z otworem w środku. Porównała oba dy ski w dłoniach, a potem, wiedziona impulsem, postanowiła wcisnąć jeden do drugiego. Pasował. Idealnie. Wciąż smagana wiatrem, popatrzy ła na niego w osłupieniu, widząc, jak tworzy się na nim obrazek. Jeśli stała teraz na szczy cie najbardziej charaktery sty cznego obiektu w Londy nie, dy sk wskazy wał drugi, sły nniejszy, również stworzony przez Sir Christophera Wrena: katedrę Świętego Pawła. Krótko potem dotarła na miejsce, żałując, że nie zgarnęła po drodze Jacoba lub jeszcze lepiej Henry ’ego, ale wiedziała, że obaj mogą by ć w tej chwili w dowolny m miejscu miasta. Wspięła się na dach ogromnej katedry. Nie stanowiło to problemu dla kobiety z jej umiejętnościami. Tam, przy posągu Świętego Pawła, włoży ła oba kawałki dy sku we wgłębienie w cokole. Potem – wy czuła to czy rzeczy wiście usły szała – gdzieś głęboko pod nią otworzy ły się drzwi i chwilę potem szła już na dół, i przekraczała próg skry tki w kaplicy. By ło to duże pomieszczenie, na środku stał stół. Jedną ze ścian zdobił sy mbol asasy nów. A więc by ł to ich skarbiec. Po przeciwnej stronie komnaty znajdowało się witrażowe okno, a we wnęce wisiało coś, co Evie z początku wzięła za piękny naszy jnik. Podeszła bliżej i przy jrzała się dokładnie łańcuszkowi ze zdobiony ch ogniw i maleńkich misterny ch kulek wielkości pereł, ale grawerowany ch dziwny mi kanciasty mi hieroglifami, oraz wisiorkowi, który zważy ła w dłoni. W nim też by ło coś niesły chanie wy szukanego, tak jakby stworzy ł go złotnik, który nie pochodził z tego świata lub tej ery. Przeszy ł ją dreszcz. Wiedziała, że według wszelkiego prawdopodobieństwa miała w ręku przedmiot należący do Pierwszej Cy wilizacji. By ł to jakiś rodzaj klucza. Widniała na nim łacińska inskry pcja, że „lekarstwo jest gorsze od choroby ”. Podniosła naszy jnik i obróciła go kilka razy w rękach. To nie by ło coś, co potrafiła rozpoznać na podstawie jakiejkolwiek lektury. Nic z tego nie rozumiała. Może kiedy będzie mieć przed sobą odpowiednią literaturę… Zawiesiła go sobie na szy i – i właśnie wtedy drzwi się otworzy ły, i pojawiła się w nich Lucy Thorne. – Dzień dobry, panno Fry e, ja to wezmę – powiedziała templariuszka. By ła cała w czerni, jej
ry sy zasty gły w drapieżny m gry masie, podeszła do Evie. By ła sama, całkowicie pewna swojej przewagi. Evie pozwoliła, by klucz opadł jej na piersi. Naciągnęła kaptur, a potem opuściła ręce wzdłuż ciała, rozluźniona, ale gotowa. – Chcesz, by Całun umocnił waszą władzę – powiedziała. – Ale co jeśli nie zdołacie go kontrolować? Lucy zasznurowała wargi. – A po co on tobie? Ty lko po to, żeby nie pozwolić, by mieli go templariusze? Tak, to bardzo w sty lu asasy nów, mieć w rękach moc wiecznego ży cia, ale nazby t się bać, by z niej skorzy stać. Lucy zatrzy mała się o kilka stóp od Evie, tuż poza zasięgiem ciosu. Dwie kobiety szacowały wzajemnie swoje siły. Evie nie zauważy ła żadnej widocznej broni, ale kto wie, co kry ło się w obszerny ch fałdach pogrzebowego stroju templariuszki. – Wieczne ży cie – powiedziała, z każdy m mięśniem przy gotowany m do skoku. – My ślisz, że to właśnie zapewnia Całun? – To, co my ślę, to już nie twoja sprawa – odparła Lucy i oczy zdradziły jej zamiar na ułamek sekundy przed ty m, nim zaatakowała. Jedny m zaskakująco szy bkim ruchem doby ła z buta nóż i wy skoczy ła, prostując się i wy ciągając rękę, i by ł to ruch, który prawie zaskoczy ł Evie. Prawie – to by ło właściwe słowo. Młoda asasy nka odskoczy ła, jednocześnie wy suwając ostrze, i z przy jemnością zobaczy ła, jak wy raz twarzy jej przeciwniczki bły skawicznie się zmienia. Jeśli Lucy Thorne my ślała, że łatwo jej pójdzie, to popełniła fatalny błąd, bo templariuszka z nożem w bucie nie mogła się równać z Evie Fry e. Jej atak może nawet śmiały, ale by ł oparty wy łącznie na zaskoczeniu, bez którego Lucy nie zostawało nic poza pragnieniem zwy cięstwa i insty nktem przetrwania. A to by ło za mało, żeby pokonać Evie. Ich klingi się spotkały. Brzęk stali poniósł się echem wśród kamienny ch ścian. Lucy obnaży ła zęby i spróbowała jeszcze raz, ale Evie z łatwością odparła jej atak, obserwując przeciwniczkę, czekając na właściwy moment, gotowa do zadania śmiertelnego pchnięcia. Ale Lucy Thorne jeszcze nie przegrała. Kiedy Evie zbliży ła się do niej, wy ciągnęła rękę. W jej dłoni pojawiła się jakaś kula i przez krótką szaloną chwilę Evie my ślała, że Lucy Thorne atakuje ją Fragmentem Edenu, zanim dotarło do niej, co to jest: świeca dy mna. Oślepiona i zdezorientowana, Evie zatoczy ła się do ty łu, podnosząc ostrze do pozy cji obronnej i odzy skując równowagę, gotowa na przy jęcie ataku, który oczy wiście nastąpił. Lucy Thorne nie umiała walczy ć tak dobrze jak Evie, ale nie brakowało jej determinacji i odwagi. „O Boże”, pomy ślała Evie, „to się nazy wa odwaga”. Lucy przy skoczy ła do niej przez dy m, tnąc szty letem, bardziej z nadzieją niż pewnością, że się uda, lecz dzięki ograniczonej widoczności i zaciekłości jej ataku niemal jej się udało. Niemal – to by ło właściwe słowo. Wśród kłębów dy mu Evie spry tnie obróciła się w bok, wy py chając do przodu pierś i unosząc ramiona, po czy m opuściła swoje ostrze, zbijając nóż Lucy Thorne. Sekundę później zamachnęła się i wy rzuciła prawą rękę do przodu, zadając cios pięścią (niegodny damy, ale bardzo w sty lu Evie Fry e), który mocno i bardzo nieprzy jemnie trafił w szczękę Lucy Thorne, sprawiając, że ta zamrugała oczami i zagrzechotała zębami, i odrzucając ją do ty łu. Evie schowała ostrze, potem zrobiła krok naprzód i ponownie uderzy ła ręką w rękawicy. To by ł dobry cios. Przy niósł jej zwy cięstwo. Ale może Evie miała za dużo z ojca i brata.
Może by ła zby t pewna siebie. Bo to uderzenie by ło zby t silne i Lucy Thorne, zamiast paść na ziemię, wy puściła nóż i szaleńczo machając rękami, poleciała do ty łu w stronę witrażowego okna za plecami. Evie widziała, na co się zanosi, i zrozumiała swój błąd. Ale by ło za późno. Rzuciła się naprzód i straciła równowagę. Jej rozcapierzone palce zdołały sięgnąć Lucy Thorne i przez ułamek sekundy kobiety szukały się po omacku, starając się odwrócić to, co nieuniknione. Ale nie mogły. Szkło roztrzaskało się wokół Lucy Thorne i miała już wy paść na pewną śmierć, gdy rozpaczliwy m ruchem ręki chwy ciła klucz na piersiach Evie. Ty lko to ratowało ją przed upadkiem, a Evie krzy knęła z bólu, gdy łańcuszek wbił się jej w ciało. – Idziesz ze mną? – Lucy Thorne uśmiechnęła się szy derczo i po raz kolejny Evie musiała to przy znać swojej przeciwniczce. Nie brakowało jej męstwa. Ale… – Mam inne plany – powiedziała Evie, jej ostrze się wy sunęło i przecięła łańcuszek, uwalniając Lucy Thorne. Templariuszka spadła z krzy kiem, wciąż trzy mają klucz, a Evie poleciała do ty łu na posadzkę komnaty. Podniosła się, kaszląc i łapiąc oddech, powlokła się do roztrzaskanego okna, by spojrzeć w dół. Lucy Thorne zniknęła. – A niech to – powiedziała Evie.
74
Evie siedziała pogrążona w rozmy ślaniach. To prawda, ucieszy ła się z postępów brata. Przede wszy stkim rozprawił się z bankierem nazwiskiem Twopenny, zakłócając finansowe operacje templariuszy. Inne drobniejsze działania okazały się równie skuteczne. Jej własne poczy nania by ły mniej udane. Z jednej strony mogła spędzać więcej czasu z Henry m Greenem i nawet drwiny Jacoba nie przeszkodziły jej czerpać z tego przy jemności. Ona i Henry coraz bardziej się do siebie zbliżali. Ale z drugiej ich badania nie przy nosiły konkretów. Zdawało się, że im bardziej zakopy wali się w stosach książek, im dłużej ślęczeli nad dokumentami, które Evie wy kradła ze skrzy ni, ty m mniej wiedzieli. Rozważała słowa Lucy. O ty m, że Całun dawał wieczne ży cie. Wiedzieli już, że Całun Edenu miał rzekomo „leczy ć nawet najpoważniejsze rany ”, ale wieczne ży cie? Do tego Lucy Thorne miała teraz klucz Evie. – Jaki poży tek z klucza, jeśli się nie wie, do jakiego zamka pasuje? – spy tała któregoś popołudnia, gdy ona i Henry zmarnowali bezowocnie kolejny dzień w towarzy stwie świeczki i tajemniczy ch tekstów. – Przy puszczam, że Lucy Thorne jest w równie kłopotliwy m położeniu – powiedział sucho Henry, nie podnosząc nawet głowy znad dziennika, który właśnie czy tał. To by ł słuszny argument. Evie przy znała to z westchnieniem i ciężkim sercem i wróciła do pracy. Ale wtedy – jak ty lko jej oczy spoczęły znów na dokumentach – zobaczy ła to. Tuż przed nią by ł… – Henry – powiedziała szy bko. Położy ła mu rękę na ramieniu i podobnie jak on czuła wy wołane tą bliskością mrowienie, a potem równie szy bko ją zabrała, chrząkając, by ukry ć nagłe zażenowanie. – Tutaj. To on. Henry popatrzy ł na obrazek, który wskazy wała palcem. A więc to był on. Zelektry zowany sięgnął po jedną z piętrzący ch się książek, bły skawicznie łącząc fakty. – To część kolekcji będącej w posiadaniu królowej – powiedział Henry, przerzucając kartki. Znalazł to, czego szukał, i spojrzał na nią oczami lśniący mi z przejęcia. – Przechowują ją w Tower of London.
75
Kilka godzin później, gdy miasto skry ło się pod osłoną ciemności i mgły, Evie Fry e przy kucnęła między blankami muru wznoszącego się nad wewnętrzny m dziedzińcem Tower. Po jej lewej stronie widniały ciemne okna Wieży Lanthorn, wy palonej przez ogień w wielkim pożarze 1774 roku i wciąż pilnie potrzebującej naprawy. Z tego powodu pozostała niezamieszkany m, źle oświetlony m i w zasadzie niestrzeżony m zakątkiem twierdzy. Doskonałe miejsce, by Evie mogła ocenić sy tuację. Przy kucnęła na murze, skąd miała widok na główny zespół zamku, do którego należała Biała Wieża, tak zwany stołp, górująca ponad otaczający mi ją mniejszy mi budowlami. Na dziedzińcu widać by ło znane wszy stkim postaci strażników – Yeomanów, zwany ch potocznie beefeaterami, którzy pilnowali Tower w dzień i w nocy. Wśród nich miał by ć człowiek, którego Henry uważał za sojusznika. Odnalezienie go będzie jej kolejny m zadaniem. Siedząc tam w kucki i obserwując, nie zapominała o rozciąganiu mięśni. Czekała już od czterech godzin i dało jej to możliwość dokładnego przestudiowania ruchów strażników. Uderzy ło ją, że dzielili się na dwie osobne grupy. Coś się szy kowało. I sądziła, że wie, co to jest. Wtedy jej uwagę przy ciągnęło przy by cie Lucy Thorne. Evie jeszcze głębiej schowała się w cieniu, gdy jej Nemezis wy siadła z powozu i przeszła przez dziedziniec do schodów prowadzący ch do wielkiego stołpu. Omiotła spojrzeniem mury otaczające wewnętrzne podwórze i Evie wstrzy mała oddech, gdy wzrok templariuszki zbliży ł się do jej kry jówki. Potem Lucy Thorne weszła po schodach do twierdzy. Evie postanowiła poczekać jeszcze trochę na właściwy moment. Na dole odby wała się właśnie ceremonia przekazania kluczy, ale asasy nka patrzy ła na coś innego. Z dala od ceremonii dwaj strażnicy odciągali jakiegoś policjanta. Tamten protestował, nie przebierając w słowach, ale jego wy zwiska trafiały w próżnię. Chociaż nie do końca. Na dole by ł też inny Yeoman. Evie zauważy ła, że patrzy niespokojnie na posterunkowego odprowadzanego siłą w stronę koszar Waterloo na zachodnim krańcu całego zamku. To spojrzenie. To by ł on. To by ł jej człowiek. Pobudzona do działania, zeszła ze swojego punktu obserwacy jnego na podwórze nieopodal miejsca, gdzie stał strażnik, który wy raźnie wciąż nie mógł się zdecy dować. Pozostając w cieniu, przy ciągnęła jego uwagę cichy m gwizdem, przedstawiła się jako przy jaciółka Henry ’ego
i zobaczy ła, że na jego twarzy pojawił się wy raz wdzięczności i zaufania. – Dzięki niebiosom, jesteś tu – powiedział i przedstawił jej swoją historię. Okazało się, że macki templariuszy sięgały do samego dowództwa strażników w Tower. Wielu beefeaterów by ło przebierańcami nasłany mi przez Zakon. Inni by li wciąż wierni Koronie, ale krąży ły wśród nich plotki i rzucano podejrzenia, morale podupadło. – Ta kobieta, Thorne, poszła do kaplicy Świętego Jana. – Wskazał kciukiem w stronę stołpu, gdzie widać by ło apsy dę kaplicy. – Mogę ci pomóc dostać się do środka. Skinęła głową. „Do roboty ”. – Żeby mój plan zadziałał, będziesz musiała udawać, że jesteś moim jeńcem. Z ty mi słowami chwy cił ją za ramię i pomaszerował przez podwórze w stronę koszar Waterloo, wprowadzając ją przez próg i dalej do głównego holu wejściowego. Od razu dało się zauważy ć, jak głęboka by ła infiltracja templariuszy. Szy dzili z niej, gdy by ła prowadzona przez koszary. – Dobrze wreszcie widzieć jakiegoś asasy na w kajdanach – wołali strażnicy. Kpili z niej. – Templariusze rządzą Londy nem, asasy nko. Nie zapominaj o ty m. Jej sojusznik zaprowadził ją do przejścia wiodącego do bloku więziennego i zamknął drzwi, zostawiając wszy stkich ludzi za sobą. Natknęli się na dwóch wartowników pilnujący ch drzwi na drugim końcu kory tarza. Tak jak inni, ci również prowokowali ją, ale Evie Fry e zaraz zmusiła ich, by połknęli swoje słowa. Udając, że wy ry wa się swojemu konwojentowi, skoczy ła naprzód w pozy cji szermierczej i w ty m samy m momencie wy sunęła ostrze, wbijając je w ciało zaskoczonego strażnika. Drugi też nie miał żadny ch szans. Wciąż pozostając nisko na nogach, Evie wy rzuciła rękę z ostrzem naprzód, dźgając go krótko w udo, a potem korzy stając z tego, że zgiął się z bólu, wy konała pchnięcie w górę, trafiając go między obojczy kiem a szy ją. Zarzęził i opadł na kamienną posadzkę. Martwy. Jej sprzy mierzeniec patrzy ł, a potem pochwalił gestem skuteczność i dał znak, że zorganizuje opór. Niedługo później usły szała z zewnątrz odgłosy bitwy. Evie stoczy ła walkę przy akompaniamencie udręczony ch krzy ków zza zamknięty ch drzwi celi. Posterunkowy już od jakiegoś czasu dawał znać o swojej obecności i wy czuwając, że coś się dzieje, zawołał: – Czy ktoś tam jest? – Jego głos stłumiły grube drewniane drzwi. Podeszła do nich, oparła się palcami i zbliży ła usta. – Tak, przy jaciółka. – Och, to dobrze. Przy jaciółko, czy mogłaby ś mnie wy dostać? Evie sprawnie posługiwała się wy try chem. Jej ojciec kładł na to nacisk podczas nauki i teraz w krótkim czasie poradziła sobie z zamkiem, po czy m znalazła się twarzą w twarz z zaczerwieniony m, podenerwowany m posterunkowy m. – Dziękuję – powiedział do niej. – To zdrada, ot co. I profanacja kaplicy. Panna Thorne powiedziała mi, że powinienem by ć wdzięczny, że nie zabili mnie na miejscu. Co za tupet! – Szuka przedmiotu o wielkiej mocy – powiedziała Evie. – Nie można pozwolić, by go zdoby ła. Twarz posterunkowego się wy dłuży ła.
– Czy to aby nie klejnoty królewskie? Evie pokręciła głową. – Coś znacznie ważniejszego. Znajomy Henry ’ego zadbał o to, by koszary stały się bezpieczne. Świadczy ły o ty m leżące wokół zakrwawione ciała. Zachodnie skrzy dło należało do nich. Na zewnątrz posterunkowy przemawiał do swoich ludzi. – W porządku, panowie – powiedział. – Mamy przeciwko sobie wroga, którego nigdy się nie spodziewaliśmy, zdrajców w naszy m własny m gronie. – Następnie naszkicował plan akcji i podał sy gnał, na który mieli uderzy ć na sługusów templariuszy. Ludzie rozeszli się, a potem, na sy gnał dany przez Evie, rozpoczęli atak. Na wąskich pasach ziemi zewnętrznego i wewnętrznego podwórza, a także na dziedzińcu przed stołpem ludzie posterunkowego uderzy li znienacka na najemników templariuszy. Doszło do starcia, ale Evie widziała, że bitwa będzie krótka i z łatwością wy grana. Nie musiała nawet wy suwać ostrza, przedostając się do wejścia do Białej Wieży. Szy bko i zwinnie wbiegła po schodach, potem zakołatała do drzwi, modląc się, by ci, którzy by li w środku, wciąż nie wiedzieli o tumulcie, który wy buchł na dziedzińcu. Czekała w napięciu, gotowa posłać na tamten świat każdego, kto miałby pecha otworzy ć. Ale odpowiedź nie nadeszła. Przy gotowała się psy chicznie, sprawdziła wielką klamkę u drzwi wejściowy ch i odkry ła, że by ły otwarte. Wtedy wślizgnęła się do środka. A niech to. Od razu poczuła na szy i ostrze piki i zdała sobie sprawę, że wpadła w pułapkę. Jednocześnie ostra jak brzy twa klinga szabli Wilkinson Sword dotknęła jej ramienia tuż ponad rękawicą, nie pozwalając się ruszy ć. Poczuła, jak ciepła kropelka krwi spły wa jej za kołnierz, ale ten ból by ł niczy m w porównaniu z rozgory czeniem, że tak łatwo dała się schwy tać. – Wy gląda na to, że złapaliśmy asasy nkę – powiedział szy derczo jeden z trzech mężczy zn – ty le że ty m razem naprawdę. Nie wy śliźniesz się. Nie uwolnisz policjanta, żeby zebrał swoich ludzi. Zabieramy cię do panny Lucy Thorne. Zobaczmy, co będzie chciała z tobą zrobić. „Będzie chciała mnie zabić”, pomy ślała Evie. Ale jednak mówi się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wy szło, i tak właśnie by ło ty m razem. Lucy by ła ty mczasem w kaplicy i szukała Całunu. „Oczy wiście”, pomy ślała Evie. „Zabierzcie mnie do Lucy Thorne. Ty lko dajcie mi się do niej zbliży ć”. Porzuciła wszelkie my śli o ucieczce. Zamiast tego rozluźniła się, pozwalając, by ostrze piki pozostało tam, gdzie by ło, podobnie jak bagnet. Ostatnie, czego by chciała, to skierować ich uwagę na rękawicę z ukry ty m ostrzem. Zrobili dokładnie to, czego od nich chciała. Zabrali ją do kaplicy. Zapukali, weszli i natknęli się na Lucy Thorne, która by ła zaskoczona ich wejściem i wy glądała na bardzo zdenerwowaną. Najwy raźniej nie udało jej się odnaleźć Całunu Edenu. Z rumieńcami na policzkach odwróciła się do Evie, stojącej w drzwiach ciemnej kaplicy i otoczonej przez strażników. – Witaj, panno Fry e – sy knęła. – Może powiesz mi, gdzie jest Całun? Evie milczała. Nie miała nic do powiedzenia. – Jak wolisz – powiedziała Lucy. – Znajdę go bez twojej pomocy. A potem cię nim uduszę. – Chodziła po pomieszczeniu, doty kając boazerii, przy ty kając ucho do drewna, by usły szeć
charaktery sty czny pusty dźwięk, oznaczający, że za ścianą jest skry tka. Ty mczasem Evie szy kowała się do walki, oszacowała siły wroga. W kaplicy by ło czterech przeciwników, ale Lucy Thorne walczy ła już raz z Evie i przegrała. Liczy ła na Yeomanów, którzy by li już rozluźnieni. My śleli, że po przekazaniu Evie w ręce Lucy Thorne ich zadanie by ło skończone. Evie lekko opuściła ramię, unikając bezpośredniego zagrożenia, jakim by ła szabla, a potem jednocześnie uklękła na jedno kolano, wy sunęła swoje ostrze i zatopiła je w pachwinie człowieka, który stał najbliżej. Wy glądało to brzy dko, a skutkiem by ła duża ilość krwi i krzy ku, a jak zawsze ją uczono, jeśli atak ma by ć skuteczny, dużo krwi i hałasu jest równe pomocne jak zaskoczenie. Strażnik upadł z wrzaskiem, jego towarzy sze zaczęli krzy czeć. Ale pika nie doty kała już jej szy i i Evie, z ręką w rękawiczce na kamiennej posadzce, obracała się właśnie, by zaatakować drugiego mężczy znę. Wy glądało, jakby uderzy ła go pięścią w brzuch, ty le że przy uży ciu ostrza i metalowej rękawicy, i cios odrzucił go na drugi koniec pomieszczenia, gdzie upadł, trzy mając się za ranę w brzuchu. Wy krwawi się w kilka sekund. Przy trzecim przeciwniku nie miała ty le szczęścia. Nie by ł w stanie dźgnąć jej grotem piki, ale zamiast tego uży ł drzewca, waląc ją w skroń. Zatoczy ła się, wiedząc, co oznaczał brak bólu – późniejsze męczarnie – i cięła dziko ukry ty m ostrzem. Chwy ciła go za ubranie i otwarła mu krwawą ranę, ale to by ło zdecy dowanie za mało, by go powalić. Strażnik rzucił się w bok, zręczniej, niż na to wy glądał, i znów spróbował uderzy ć ją drzewcem piki, ponownie celując w skroń. Jednak ty m razem chy bił – a Evie nie. Jej cios by ł celny i wbiła mu ostrze w serce, tak że umarł, zanim upadł na podłogę. Pozostali dwaj mężczy źni krzy czeli i wili się w przedśmiertny ch drgawkach, ale Evie rzuciła się już na Lucy Thorne z obnażony m ostrzem. Odtrąciła wy ciągnięty z buta nóż i rozkoszowała się zaskoczeniem i strachem malujący m się w oczach przeciwniczki, wiedząc, że walka jest już wy grana, i pozwalając sobie na mroczną saty sfakcję, gdy jej ostrze trafiło w cel. Lucy Thorne w końcu umierała. Evie przy jrzała się jej, zaskoczona własny m brakiem współczucia. – Szukałaś uzdrawiającej relikwii ty lko po ty, by umocnić swoją władzę – powiedziała po prostu. – Nie moją, naszą. Jesteś taka krótkowzroczna. Ukry łaby ś tę moc, by nigdy jej nie uży ć, podczas gdy my uży liby śmy jej dla dobra ludzkości. Mam nadzieję, że nigdy nie znajdziesz Całunu. Nie masz pojęcia, co on naprawdę potrafi. Zaciekawiona Evie nachy liła się nad nią. – Powiedz mi zatem. Jakby w ostatniej chwili Lucy Thorne się rozmy śliła. – Nie – powiedziała i umarła z uśmiechem na ustach. Evie sięgnęła do kieszeni po chustkę i starannie umaczała ją we krwi Lucy Thorne, a potem złoży ła ją i schowała z powrotem. Następnie zabrała jej klucz i rozejrzała się po kaplicy Świętego Jana. Strażnicy leżeli w kałużach własnej krwi; martwa Lucy Thorne wy glądała niemal pogodnie. Evie pozdrowiła ich w milczeniu, a potem poszła kory tarzami twierdzy, aż dotarła do wy jścia. Stanęła tam u szczy tu schodów i wy jrzała na dziedziniec, na który m posterunkowy
i zaprzy jaźniony z Henry m Greenem Yeoman gromadzili ludzi po zwy cięskiej bitwie. „Całunu tu nie ma”, pomy ślała. Ale Tower of London została zwrócona Koronie, a to oznaczało, że Evie Fry e dobrze się spisała. Wracając do kry jówki, przy pomniała sobie ostatnie słowa Lucy. To prawda, Evie my ślała o Całunie jako o przedmiocie posiadający m moc uzdrawiania. By ć może by ła to naiwność, jeśli wziąć pod uwagę zainteresowanie nim templariuszy. Ale wtedy dowiedziała się, że Całun zapewniał wieczne ży cie – a teraz to. Czy to możliwe, by Lucy Thorne wiedziała o czy mś, co dla Evie by ło tajemnicą? Rozmy ślając o ty m, przy pomniała sobie coś, o czy m dawno temu przeczy tała. A potem, od razu kiedy miała taką możliwość, Evie chwy ciła za pióro i napisała do George’a Westhouse’a.
76
Crawford Starrick nie pamiętał, kiedy ostatnio delektował się swoją ukochaną herbatą. W jego zazwy czaj uporządkowane ży cie wkradło się ostatnio sporo chaosu. By ło po nim widać napięcie. Nie ty lko Lucy Thorne została spowolniona w swoich wy siłkach zmierzający ch do odnalezienia Całunu, do czego walnie przy czy niła się Evie Fry e, ale i drugi z rodzeństwa – Starrick źle się czuł na samą my śl o jego imieniu – Jacob, sprawiał im poważne kłopoty. Agenci templariuszy padali pod ciosami jego ostrza; plany, który ch realizacja zajęła Zakonowi całe lata, by ły teraz udaremniane. Starrick zaczął się obawiać pukania do drzwi swojego gabinetu, bo za każdy m razem, gdy przy chodził jeden z jego ludzi, dostawał coraz to nowe złe wiadomości. Następny członek Zakonu nie ży je. Kolejna intry ga została udaremniona. Uniósł teraz głowę i spojrzał na nerwowego skry bę, który siedział po drugiej stronie jego zabałaganionego biurka, cierpliwie czekając na to, co pody ktuje. Starrick wziął głęboki oddech, który zabrzmiał niczy m westchnienie, i powiedział: – Zanotuj to, a potem zapieczętuj i czekaj na dalsze rozkazy. Zamknął oczy, układając my śli, i zaczął dy ktować: – Panno Thorne, dostarczy ła mi pani środków, by zabezpieczy ć przy szłość Londy nu. Miasto jest pani wdzięczne. Zakon jest pani wdzięczny. Ja jestem pani wdzięczny. Ale Całun może nosić ty lko jeden człowiek. Dlatego też niniejszy m rozwiązuję naszą spółkę. Obiecuję wspomagać panią pieniężnie na starość, ale to wszy stko, co mogę dla pani zrobić. Niech prowadzi panią Ojciec Zrozumienia. Jest. Zrobione. Starrick siedział, słuchając skrobania pióra skry by, wiernie zapisującego jego słowa. „Tak”, pomy ślał, „Całun może nosić ty lko jeden człowiek”, i poczuł się spokojny, niemal senny, wiedząc, że jego przeznaczeniem by ło stać się „ty m człowiekiem”. Pukanie do drzwi wy rwało go z zadumy i naty chmiast poczuł, jak zaciskają mu się szczęki, rzeczy wistość dopadła go ze swoją porcją kolejny ch zły ch wiadomości, dalszego spustoszenia dokony wanego przez szajkę młody ch Fry e’ów. Przy najmniej pod ty m względem nie by ł rozczarowany. – Co jest? – rzucił ostro. Wszedł zdenerwowany asy stent. Jedną ręką majstrował przy szy i, luzując sobie kołnierzy k. – Sir, panna Thorne… – powiedział niepewny m głosem. – Co z nią? – Przy kro mi, sir. Nie ży je.
Jego podwładni nauczy li się jednej rzeczy – albo by li do tego zmuszeni – że nigdy nie by ło wiadomo, co zrobi Starrick. Dwaj pracownicy wstrzy mali oddech, gdy jego barki podniosły się i ciężko opadły. Uniósł ręce do twarzy, trawiąc otrzy maną wiadomość. Nagle spojrzał przez palce. – Gdzie jest klucz? – zapy tał. Asy stent chrząknął. – Przy jej ciele nie znaleziono klucza, sir. Palce Starricka znów zasłoniły mu twarz, a ich właściciel dumał nad ty m nowy m, niepożądany m rozwojem wy padków. Następnie jego uwaga przeniosła się na leżącą na jego biurku misę, którą zaczął obracać w rękach. Twarz mu poczerwieniała. Jego ludzie wiedzieli, co nadchodzi. Jeden z jego napadów. I rzeczy wiście pokój wy pełnił wściekły wrzask, jego włosy, zwy kle starannie wy pomadowane, by ły w nieładzie, a misę uniósł wy soko w swoich dłoniach, by zaraz roztrzaskać ją o blat biurka, gdy nagle… Wrzask ucichł. Z przesadną troską Starrick umieścił naczy nie na biurku. – Całun będzie mój – powiedział, bardziej do siebie niż do swoich ludzi. – Nawet jeśli będę musiał w ty m celu przy wołać samego diabła.
77
– Powiedz mi, proszę, dokąd idziemy – powiedziała Evie, gdy Henry i ona przeszli przez żelazną bramę i ruszy li w stronę ławek stojący ch po drugiej stronie pełnego zieleni placu. W gruncie rzeczy podobał jej się ten spacer. Czas spędzany z Henry m by ł dla niej błogą odskocznią od zabijania, które stało się w jej ży ciu ruty ną. Ojciec zawsze ostrzegał ją, by starała się pozostać na śmierć nieodporna. „Maszy na do zabijania to maszy na, a my, asasy ni, nie jesteśmy maszy nami”, powiedział, prosząc ją, by obiecała nigdy nie tracić empatii. Nigdy nie zapominać o swoim człowieczeństwie. Wtedy zastanawiała się, jak coś takiego w ogóle może się dziać. W końcu została wy chowana, by szanować ży cie. Jak, u licha, odbieranie go miałoby nie by ć dla niej poruszające? Ale oczy wiście stało się to, co nieuniknione, i odkry ła, że jedny m ze sposobów na radzenie sobie z ty m by ło odcięcie się od nich, zablokowanie dostępu do ty ch części mózgu, które chciały o ty m my śleć. I zauważy ła, że ten proces jest dla niej coraz łatwiejszy, więc czasem martwiła się, że niedługo zatraci w ty m mechanizmie obronny m swoje prawdziwe ja. Henry by ł sposobem, by się z tego wszy stkiego wy cofać. Uczucia, jakie do niego ży wiła, pomagały jej się skoncentrować, a jego niechęć do sięgania po broń przy pominała jej, że istnieje inna droga. Opowiedział jej o swoim ży ciu przed ty m, nim się poznali. Wiedziała, że by ł kiedy ś tam, gdzie ona teraz, i że z tego wy szedł. Jego dusza by ła poobijana, ale cała. By ł przy kładem, jak można to osiągnąć. Mimo to rozpoczął się kolejny etap ich misji odbicia Londy nu i wszy stkie uczucia wobec Henry ’ego musiały zaczekać. Priory tetem by ła teraz odbudowa pozy cji Bractwa. By li już blisko. Bardzo blisko. Po wy darzeniach w Tower rodzeństwo raz za razem uderzało w samo serce organizacji templariuszy. Zaatakowali ich najbardziej wrażliwe miejsce. Portfel. Po zabiciu Twopenny ’ego Jacob zlikwidował siatkę fałszerzy, przy czy niając się do przy wrócenia porządku w mieście. Jacob położy ł też kres działalności Brudenella, który pracował dla Zakonu, starając się blokować akty legislacy jne, które by ły dla niego niekorzy stne. Każda udana operacja sprawiała, że pozy cja asasy nów w oczach mieszkańców East Endu, i nie ty lko, znacząco rosła. Templariusze zdoby li władzę w Londy nie, przenikając do średnich szczebli, asasy ni odzy skiwali miasto, idąc od samego dołu. Urwisy, który ch pełno by ło na ulicach, widziały w asasy nach swoich obrońców i pomagały chętnie ze wszy stkich sił; ich rodzice by li bardziej ostrożni i wy straszeni, ale dawali milczącą zgodę. Często zdarzało się, że Henry wracał do sklepu i znajdował na progu podarunki pozostawione na znak dobrej woli.
Wszy stkie te rzeczy by ły oczy wiście pomocne. Ale w głowie Evie (choć nie Jacoba) zajmowały poślednie miejsce za Całunem. Teraz, gdy mieli klucz, musieli jeszcze odpowiedzieć na py tanie, gdzie kry ł się artefakt. Wiedzieli, gdzie go nie by ło – w Tower of London. Ale gdzie mógł by ć? Tak więc znów zapy tała Henry ’ego: – Dokąd idziemy ? – Znalazłem w materiałach Lucy Thorne list od księcia małżonka – powiedział. – Datowany na 1847 rok. Od księcia małżonka. Księcia Alberta, po który m królowa Wiktoria wciąż nosiła żałobę. – 1847? – spy tała. – By ł to rok, w który m książę rozpoczął remont w pałacu Buckingham – wy jaśnił. – My ślisz, że zbudował skarbiec, by ukry ć Całun? – spy tała Evie z podnieceniem. Henry skinął głową i uśmiechnął się, zadowolony, że może pławić się w jej aprobacie. – A ponieważ żaden plan pałacu nie ma pokoju oznaczonego jako „sekretny skarbiec”… By li już blisko ławek, a na jednej z nich siedział niezwy kle ory ginalnie wy glądający człowiek. Ten indy jski gentleman miał dobrze odży wioną okrągłą twarz, co sprawiało, że wy glądał chłopięco. Mimo to by ł to ktoś z klasą. Za sprawą sposobu by cia. Nosił jedwabny strój. Drogi jedwabny strój. Złoży ł kartkę, którą trzy mał, odłoży ł ją i wstał, by ich powitać. – Wasza wy sokość – powiedział Henry z krótkim ukłonem. Ukłonem, w który m, jeśli Evie się nie my liła, by ła widoczna zazdrość. – Wasza wy sokość pozwoli, że przedstawię pannę Evie Fry e. Panno Fry e, maharadża Duleep Singh. Evie i Singh przy witali się, a potem twarz Singha zrobiła się poważna i obrócił się do Henry ’ego. – Przy jacielu, plany, o które prosiłeś, zostały usunięte. – Usunięte? Przez kogo? – Przez Crawforda Starricka. Lub kogoś, kogo on zatrudnił. Singh zobaczy ł, jak Evie i Henry ’emu wy dłużają się miny. – Tak my ślałem, że rozpoznacie to nazwisko. Wiem, gdzie są teraz, ale trzy mają je pod silną strażą. Evie wy prostowała się. – To nie będzie problemem. Singh zmierzy ł ją wzrokiem. – Tak właśnie my ślałem. Krótką chwilę później Evie i Henry, po odby ciu wy ścigu (wy grała Evie), siedzieli w kucki na dachu, z którego obserwowali budy nek forteczny, będący bastionem templariuszy. W środku by ły dokumenty, który ch poszukiwali, a które wy kradł Crawford Starrick, najwy raźniej dochodząc do ty ch samy ch wniosków co oni. Jednakże on nie miał klucza. Oni zaś tak. I teraz chcieli też dokumentów. Problemem numer jeden by li strażnicy. Henry policzy ł wartowników w oknach budy nku,
który by ł małą fortecą, i tak też by ł strzeżony. Zobaczy ł ludzi stojący ch w oknach przy bramie, pilnujący ch otaczającego budy nek terenu. – Potrzebujemy jakiegoś pomy słu – powiedziała po prostu Evie. – Mogę odciągnąć uwagę strażników, a ty znajdziesz wtedy jakieś wejście do środka – powiedział jej Henry, a ta spojrzała na niego. – Naprawdę? – zapy tała z mieszaniną troski i zaskoczenia, nie będąc pewną, czy by ł na to gotowy, a poza ty m czy jej się wy dawało? Czy się zaczerwienił? – Dla ciebie, Evie – powiedział – oczy wiście, że tak. – Cóż – odparła – kiedy będę w środku, znajdę kogoś, kto wie, gdzie są przechowy wane papiery. – I spotkamy się później – powiedział, a potem odwrócił się, by odejść. – Uważaj na siebie – powiedziała łagodnie w stronę jego pleców. Odciągnął ich uwagę dokładnie tak, jak tego potrzebowała. Sły sząc hałas, strażnicy po lewej stronie zaczęli się nim interesować i Evie wy korzy stała okazję, by wspiąć się po ścianie i wejść do środka przez okno na pierwszy m piętrze. By ło to biuro administracji, w który m, jeśli nie by ła w całkowity m błędzie, powinny by ć trzy mane plany. By ła w całkowity m błędzie albo też plany by ły gdzie indziej. Pobieżnie przeszukała gabinet, do którego się dostała, ale nic tu nie by ło. „Tak”, pomy ślała, „a teraz czas na plan B. Znaleźć kogoś i go wy py tać”. Podeszła do drzwi i słuchała uważnie odgłosów z kory tarza. Zadowolona, zaczekała chwilę, a potem, gdy samotny strażnik ją minął, otworzy ła gwałtownie drzwi, uderzy ła go kantem dłoni w gardło, prawy m ramieniem ścisnęła szy ję i wciągnęła do biura, po czy m zamknęła drzwi. Padł na ziemię, krztusząc się z bólu po uderzeniu i nie mogąc uwierzy ć w to, jak wy gląda napastniczka. Sekundę później Evie stała nad nim okrakiem, a on gapił się na nią przerażony mi oczami, bełkocząc: – Panienko, przy sięgam, nie wiem, dokąd go wzięli. Jedną ręką trzy mała go za kołnierz, pięść w rękawicy miała odwiedzioną do ty łu, grożąc mu kolejny m, jeszcze boleśniejszy m ciosem, ale Evie nagle się zatrzy mała. „Dokąd go wzięli?” – Wzięli kogo? – warknęła. – Człowieka ubranego tak jak ty. Strażnicy go odciągnęli… – powiedział. A niech to. „Henry ”. Wzięła się w garść. – Plany, które wy kradliście. Gdzie one są? Pokręcił głową gorączkowo. – Nic o ty m nie wiem. Uwierzy ła mu i po szy bkim prosty m pięścią w rękawicy zostawiła nieprzy tomnego. Teraz musiała dokonać wy boru. Konty nuować poszukiwanie planów? Czy ratować Henry ’ego? Ty le że żadnego wy boru nie by ło.
78
Na ulicy Evie miała dużo szczęścia, bo od razu wpadła na jednego z urwisów informatorów Henry ’ego. – Mają go, panienko – powiedział jej. – Zabrali pana Henry ’ego. Nie mogliśmy ich powstrzy mać. Wy wieźli go czerwony m powozem. Ale nie odjadą daleko. Jedno z kół wy gląda, jakby zaraz miało odpaść. Widzi pani ślady. Ten jest wy krzy wiony. Podziękowała mu i swojej szczęśliwej gwieździe, że asasy ni mogą liczy ć na pomoc zwy kły ch ludzi. Niech templariusze spróbują jechać ulicami Londy nu z dala od oczu i uszu mieszkańców. Niech no ty lko spróbują. Podąży ła śladem powozu, lawirując szy bko przez zatłoczone ulice, zwy kła szy bko poruszająca się postać w tłumie, aż wreszcie zbliży ła się do Covent Garden, gdzie znalazła porzucony pojazd. Puściła się biegiem w stronę placy ku, mając nadzieję, że zobaczy gdzieś Henry ’ego i jego pory waczy, ale nigdzie nie by ło nawet śladu. Jakiś handlarz nieopodal patrzy ł na nią z zachwy tem, więc pośpieszy ła w jego stronę – pora uży ć swoich kobiecy ch sztuczek. – Widział pan jakichś ludzi wy siadający ch z tego powozu? – zapy tała z najbardziej uroczy m uśmiechem, na jaki by ło ją stać. Tamten uśmiechnął się głupawo. – Tak, wy ciągnęli z niego kogoś. By ł pijany jak bela. Zanieśli go na cmentarz obok kościoła. Może potrzebował spokojnego miejsca, żeby odespać? Obok niego stał stragan z olejkami. – Tak – zawołał przekupień, ściągając przed Evie czapkę. – Widziałem, jak wy ciągają kogoś ze środka po ty m, jak koło im odpadło. Powiedzieli, że uderzy ł się w głowę. Nie jestem pewien, dlaczego chcieli go wziąć do kościoła, ale tam właśnie poszli. Obaj wskazy wali na drugą stronę placu, w kierunku znajomy ch porty ków, filarów i kolumn katedry Świętego Pawła. Mimo że ze wszy stkich stron otaczały ją wy sokie budy nki, i tak górowała nad placem. Każdego innego dnia by łby to imponujący widok. Teraz jednak Evie patrzy ła na nią i widziała mauzoleum. Widziała grozę. Podziękowała swoim admiratorom, przeszła na drugą stronę placu i na cmentarz na ty łach kościoła, spoglądając na równie imponujący porty k jak ten od frontu, lawirując między nagrobkami z początku szy bko, ale potem ostrożniej, bo niedaleko usły szała głosy.
By ła już na ty łach cmentarza, gdzie rozpleniły się gęste chaszcze, i wpadła tam na coś, co można by ło opisać ty lko jako obozowisko templariuszy. Pośrodku znajdował się Henry, przy wiązany do krzesła, wokół niego zaś najemnicy. By ła wstrząśnięta na my śl, że mogli go zabić. Głowa opadła mu na pierś. Po chwili doszła jednak do wniosku, że sposób, w jaki rozmawiali, nie sugerował, że może nie ży ć. – Po co go tu przy wiozłeś? – py tał jeden z mężczy zn. – Ten człowiek to asasy n – odparł jego kompan. – Nie chcieliśmy, żeby uciekł, zanim będziesz miał szansę go przesłuchać, co nie? Pierwszy zbir z jakiegoś powodu by ł zaniepokojony i nerwowy. – Bezpieczniej by ło go trzy mać tam, gdzie wcześniej. Mówiłem ci, żeby ś tu nie przy chodził. – Nic się już na to nie poradzi. A teraz obudź go. Kiedy drugi strażnik próbował ocucić Henry ’ego, Evie wkroczy ła do akcji, wy padając z ciemności z wy sunięty m ostrzem. Szy bko poradziła sobie z przeciwnikami. Nie miała ochoty przedłużać walki w imię ich godności czy własnej dumy. Po prostu ją skończy ła, szy bko i bezlitośnie. Jakże się różniła od nieopierzonej asasy nki, która rozpoczy nała tę misję. Dopiero gdy padli u jej stóp, podbiegła do Henry ’ego, pośpiesznie go rozwiązując. – Zrobili ci krzy wdę? – zapy tała. Pokręcił głową przecząco. – Nic mi nie jest. Słuchaj, posłali kogoś, żeby przeniósł plany pałacu. Masz je? Teraz z kolei ona zaprzeczy ła. – Moje uwięzienie zniweczy ło twoje plany – powiedział, kiedy uciekali. – Przepraszam. Niepocieszeni, wrócili do bazy.
79
Crawford Starrick szy kował się na bankiet. Bardzo ważny bankiet. Wiązał z nim wielkie plany. Służący uwijał się wokół niego, poprawiając smoking i kamizelkę, strzepując py łki z ramion, podciągając fular. Ty mczasem Starrick podziwiał się w lustrze i słuchał dźwięku własnego głosu, przemawiając: – Ład zrodził chaos. Morze podnosi się, zalewa bary i gasi latarnie uliczne. Nasze miasto umrze. Twopenny zawiódł, Lucy zawiodła, Brudenell, Elliotson, Pearl. Wszy scy odeszli w noc. Teraz wszy stko w moich rękach. Asasy ni zwrócili przeciw nam gniew natury. Ludzie stali się potworami i przy pierają nas do muru, szczerząc kły. Nasza cy wilizacja musi przetrwać tę rzeź. Służący skończy ł pracę. Crawford Starrick odwrócił się do wy jścia. – By zapobiec powrotowi mroczny ch wieków – powiedział – zacznę wszy stko od nowa. Londy n musi się odrodzić.
80
Evie i Jacob znów się kłócili. Henry patrzy ł na nich z mieszany mi uczuciami. Z jednej strony nie chciał patrzeć, jak bliźniaki skaczą sobie do gardeł, jednak z drugiej czuł, że zakochuje się w Evie Fry e, i chciał mieć ją całą dla siebie. Tak, to egoisty czne. Ale tak właśnie by ło. Trudno temu zaprzeczy ć. Chciał mieć Evie Fry e dla siebie i jeśli darła koty ze swoim bratem, to cóż, w takim razie ten dzień mógł nadejść szy bciej. Ty mczasem kłótnia dalej się toczy ła. – Starrick wkracza do akcji – mówiła Evie. – Fragment Edenu jest gdzieś w pałacu Buckingham. – Niech go sobie weźmie – odparł Jacob. By ł pełen arogancji, zauważy ł Henry. W pewny m sensie miał do tego prawo; odnosił w walce wiele sukcesów. Jego ostatnim triumfem by ło zabójstwo Maxwella Rotha. Henry pamiętał dokumenty pełne nazwisk templariuszy, które dał mu Ethan. Dzięki Jacobowi większość z nich, jeśli nie wszy scy, została zlikwidowana lub unieszkodliwiona. Nie lada wy czy n. A jednak Evie, która by ła tak zafiksowana na odnalezieniu Całunu, nie potrafiła przejść obojętnie obok spustoszenia, którego dokonał. – Widziałam twoje dzieła w cały m mieście – mówiła teraz do brata. – „Kto nie ma spokoju, ten się wolniej posuwa”. – Nie cy tuj mi tu ojca – zaatakował ją. – To z Platona – poprawiła go z miażdżącą pogardą. – Szalenie mi przy kro, że nie ma tam niczego, co mógłby ś zniszczy ć. Ojciec miał rację. Nigdy nie pochwalał twoich metod. – Evie, ojciec nie ży je… To by ła pora na interwencję Henry ’ego. – Dosy ć! Właśnie otrzy małem informację od moich szpiegów. Dziś wieczorem na balu w pałacu Starrick zamierza wy kraść Całun Edenu, a potem wy eliminować głowy Kościoła i państwa. To zmieniało postać rzeczy. Evie i Jacob spojrzeli po sobie i wiedzieli, że dzięki temu, co dla Starricka by ło ostatnim rzutem kośćmi, ostatnią, desperacką próbą odzy skania wszy stkiego, co dotąd odebrały mu bliźnięta, bezwiednie zespolił jej obsesję na punkcie Całunu i jego chęć przejęcia kontroli bardziej trady cy jny mi metodami w jedno działanie. W ich spojrzeniach by ła właśnie ta wiedza. Zabarwiona wzajemną niechęcią. Ale jednak.
– Ostatni raz, w imię stary ch czasów? – powiedział, podnosząc jedną brew. Evie na moment wspomniała ich bliskość i poczuła smutek, że to już przeszłość. Kto mógł przewidzieć, że spełnienie ży czeń ojca doprowadzi do tego, że drogi jego dzieci się rozejdą? – A potem koniec z nami – oznajmiła mu z ciężkim sercem. – Z przy jemnością – powiedział. – Jaki jest plan? Plan wy magał wy korzy stania znajomości, którą nawiązali z premierem Benjaminem Disraelim i jego żoną Mary Anne, by ukraść zaproszenia na bankiet – ni mniej, ni więcej, ty lko przeznaczone dla wy bitnego polity ka i jego małżonki, państwa Gladstone’ów. Evie zabrała się za umówienie kolejnego spotkania z Singhem, podczas gdy Jacob miał za zadanie zdoby ć zaproszenia – do czego doskonale się nadawał. Jacob zdołał gwizdnąć zaproszenia Catherine Gladstone, po czy m ukradł też Gladstone’om powóz. Na zaproszeniach by ło napisane, że „broń należy zostawić przed drzwiami”, i uznali, że jest to problem, który najlepiej pozostawić do rozwiązania Frederickowi Abberline’owi. Ten obiecał przemy cić do pałacu to, czego potrzebowali. Jacob musiał w ty m celu ukraść uniform. Ty mczasem Evie spotkała się z Duleepem Singhiem, od którego dowiedziała się, że plany zostały dołączone do osobisty ch papierów królowej trzy many ch w Biały m Gabinecie. Teraz wiedziała, gdzie znaleźć dokumenty. A dzięki Jacobowi mieli powóz. Mieli sposób, by przemy cić broń do pałacu. Mieli zaproszenia. Zaczy nały się łowy.
81
Zanim wy ruszy li, Evie przestudiowała posiadany przez nich plan pałacu: wschodni fronton, gdzie by ło wejście; zachodnie skrzy dło, gdzie na tarasie balowy m niedługo zaczną się tańce; wreszcie wnętrze, pięć pięter i ponad siedemset pokoi. Ale by ł ty lko jeden, który ją interesował. Biały Gabinet – i to tam miała się udać, kiedy ty lko będzie mogła. Wejść do Białego Gabinetu, wy kraść plany, odnaleźć skarbiec i Całun. Siedzieli z Jacobem w karecie Gladstone’ów, ściskając w dłoniach zaproszenia, i dołączy li do sznura powozów jadący ch w stronę pałacu położonego na zachodnim krańcu ulicy The Mall. Czy to ty lko Evie wy obraźnia, czy wy czuła, że w powietrzu panuje atmosfera ekscy tacji? W końcu od śmierci księcia małżonka Alberta królowa nie pojawiała się publicznie, co sprawiło, że stała się obiektem kpin. Mówiono jednak, że dziś wieczorem ma przy by ć na własny bal. Kiedy dotarli do głównego wejścia, Evie od razu zauważy ła, że pojawienie się królowej nie będzie raczej główny m tematem rozmów tego wieczora. Ich pojazd minął pana i panią Gladstone kłócący ch się z gwardzistami noszący mi na głowach charaktery sty czne bermy ce i dzierżący mi karabiny z bagnetami. Z rozwścieczony mi do granic możliwości państwem Gladstone’ami nie by ło żartów, ale z drugiej strony to samo można by ło powiedzieć o Gwardii Królowej i obie strony zdawały się tkwić w impasie. Evie zsunęła się trochę niżej w powozie, kiedy przejeżdżali obok, na szczęście niezauważeni przez Gladstone’ów, wciąż zajęty ch na zmianę grożeniem i błaganiem królewskich gwardzistów. Gdy by li już poza ich polem widzenia, powóz zaturkotał po kocich łbach między kolumnami bramy wjazdowej i wtoczy ł się na frontowy dziedziniec pałacu. Na czele kolejki nienagannie odziani lokaje pokrzy kiwali gniewnie na stangretów albo otwierali drzwi powozów, tak by dy sty ngowani goście mogli wy siąść i przejść do głównego holu. Tam wchodzili na piętro paradny mi schodami i szli do sali balowej bądź na taras. Bankiet trwał już w najlepsze. Ty mczasem czekając w powozie na swoją kolej, Evie i Jacob wy mienili spojrzenia. Jakby przy znając się do zdenerwowania. „Powodzenia”. „Uważaj na siebie”. W ty m spojrzeniu by ło wszy stko. – Pójdę odszukać Fragment Edenu – powiedziała do brata. Ten zacisnął usta. – Jak chcesz. Ja idę spotkać się z Freddiem. I wtedy drzwi ich powozu się otworzy ły, i spojrzeli na kłaniający ch się lokajów o pusty m wzroku, a potem na schody prowadzące do otwarty ch drzwi pałacu, też obstawione lokajami, po
który ch do środka zmierzał nieprzerwany potok gości w nieskazitelny ch strojach. Cóż, przy najmniej ubrali się odpowiednio do roli. Jacob założy ł z tej okazji wy tworny frak, Evie wy brała atłas z koronkową lamówką, stanik, atłasowe pantofelki, spódnicę i drucianą turniurę. Czuła się skrępowana. Jak indy k na Boże Narodzenie. Ale wtapiała się w tłum, to na pewno; oprócz jednej rzeczy : podczas gdy większość kobiet nosiła naszy jniki inkrustowane bry lantami, Evie zawiesiła sobie na łańcuszku klucz do skarbca. Wiele przeszła, by zdoby ć ten klucz. Nie zamierzała spuszczać go teraz z oka. Kiedy ty lko wy siedli z powozu, usły szeli w oddali okrzy k. – To mój powóz! – zabrzmiał płaczliwy i oburzony krzy k przy szłego premiera Gladstone’a, krzy k, który szczęśliwie pozostał niezauważony. Teraz się rozdzielili. Jacob wy śliznął się, by spotkać się z Abberline’em i zdoby ć broń, a potem zapobiec intry dze Starricka, który zamierzał wy mordować najwy ższe kręgi, Evie zaś miała do odszukania Biały Gabinet. Podobnie jak inni goście, ruszy ła na schody paradne, umy ślnie dołączając do tłumu i starając się nie wy różniać, porwana przez strumień jedwabiów, garniturów, uprzejmy ch konwersacji i szeptany ch do ucha plotek. Uśmiechała się, kiwała głową, gdy ktoś się do niej odzy wał, perfekcy jnie grając rolę młodej debiutantki. Odłączając się od rzeki gości, by skręcić w kory tarz po lewej stronie, usły szała za sobą ży czliwy głos mówiący : – Moja droga, sala balowa jest w tę stronę. Udała, że go nie sły szy, oddalając się od ludzi, skradając się po luksusowy m dy wanie z Axminster w swoich atłasowy ch pantofelkach coraz dalej w głąb pałacu. Poruszała się cicho jak widmo, wy tężając wszy stkie zmy sły, by wy czuć strażników, zanim ci ją zobaczą. I w istocie wy chwy ciła dźwięk zbliżający ch się kroków i szmer głosów, schowała się więc w gabinecie. By ł skąpo umeblowany, słabe światło wpuszczały ty lko szczeliny w zamknięty ch okiennicach. Evie została przy niedomknięty ch drzwiach, by przepuścić strażników. Kiedy mijali drzwi, zerknęła przez szparę i dobrze im się przy jrzała. Nosili mundury Gwardii Królowej, ale by ło w nich coś dziwnego. Wy glądali na mniej karny ch, mniej inteligentny ch. Oszuści. Oczy wiście. Starrick opanował gwardię, umieszczając własny ch ludzi w pałacu i wokół niego. Jak inaczej mieliby dokonać czegoś, co w zasadzie miało by ć masakrą? Przełknęła ślinę, mając nadzieję, że dokładnie w ty m momencie Jacob dowiady wał się tego samego od Abberline’a. Wy szła z gabinetu i znów po dy wanie z Axminster pośpiesznie ruszy ła kory tarzem. Znalazła drogę do Białego Gabinetu i wśliznęła się do środka. Zaczęła szukać planów, jedny m uchem słuchając wszy stkiego, co działo się na zewnątrz. Znalazła. Rozpostarła je na biurku i zagry zła usta, podekscy towana znaleziskiem. W odróżnieniu od planów pałacu, które studiowała wcześniej, te zawierały wszystko. Uwzględnione by ło każde pomieszczenie, oznaczono każdy kory tarz i przejście. To by ły osobiste plany Księcia Małżonka. I… Wstrzy mała oddech. By ł tam skarbiec.
Żałowała, że Henry nie może tego zobaczy ć. Delektowała się my ślą o jego reakcji. Pomy ślała, że w gruncie rzeczy, delektowała się my ślą, że spędzi z Henry m Greenem więcej czasu, kiedy to się skończy. Ale to będzie później. Teraz mogła mieć ty lko nadzieję, że Jacob neutralizował właśnie zagrożenie ze strony ludzi Starricka, tak by mogła się skupić na przedostaniu się do skarbca na dole. Miała już iść, ale zauważy ła swoje odbicie w podłużny m lustrze na jednej ze ścian gabinetu, poprawiła i wy gładziła suknię, a potem ze schematem pomieszczeń ukry ty m za dekoltem wy śliznęła się z gabinetu i ruszy ła kory tarzem. Zatrzy mała się jeszcze raz po drodze, by uniknąć wartowników, a potem szy bko wróciła do tłumu gości, znów anonimowa i niewidzialna. A teraz do skarbca… I właśnie wtedy zabrzmiał głos, który zatrzy mał ją w pół kroku. – Tu pani jest. A niech to. Mary Anne Disraeli, ich przy jaciółka i sojuszniczka, niestety nie by ła osobą, którą można by ło łatwo spławić. – Jest ktoś, kogo po prostu musisz poznać! – zawołała pani Disraeli i nie przy jmując żadny ch sprzeciwów, chwy ciła Evie pod ramię i poprowadziła ją pomiędzy gośćmi, dookoła sali balowej i na zewnętrzny taras. Stała tam kobieta, którą Evie Fry e rozpoznała. W istocie by ła tak bardzo rozpoznawalna, że młoda asasy nka przez moment zwy czajnie nie wierzy ła własny m oczom. – Wasza Królewska Mość – powiedziała Mary Anne Disraeli, dy skretnie ściskając Evie za ramię, przy pominając jej, by dy gnęła – chciałaby m przedstawić pannę Evie Fry e. Jej Królewska Wy sokość, w ciemny m stroju, który miała w zwy czaju nosić, i z odpowiadający m mu wy razem twarzy, spojrzała na Evie z mieszaniną znużenia i niesmaku, a potem całkiem niespodziewanie zapy tała: – To ty jesteś odpowiedzialna za niefortunną przy godę pana Gladstone’a? Evie zbladła. To koniec. Zostali zdemaskowani. – W… Wasza Królewska Mość, przepraszam… – wy jąkała. Ale… królowa się uśmiechała. Najwidoczniej „niefortunna przy goda” Gladstone’a bardzo ją rozbawiła. – Tort jest wy jątkowo dobry – powiedziała do Evie. – Ży czę udanego balu. Z ty mi słowami odwróciła się i odeszła z lokajem drepcący m u jej boku. Oszołomiona Evie po prostu stała i gapiła się, zby t późno zdając sobie sprawę, że nagle stała się ośrodkiem zainteresowania. Nie kry ła się, by ła na widoku. Chciała szy bko ruszy ć, ale by ło już za późno, bo czy jaś ręka chwy ciła ją za ramię i nie by ł to przy jazny, uspokajający uścisk Mary Anne Disraeli, która ty mczasem odeszła w poszukiwaniu towarzy stwa. Nie, to by ł twardy jak u dozorcy więziennego uścisk Crawforda Starricka. – Czy mogę panią prosić o taniec… panno Fry e? – zapy tał. By ło to złamanie ety kiety, które wy wołało stłumione okrzy ki ludzi wokół, ale Crawford Starrick zdawał się ty m nie przejmować i zaprowadził Evie na środek tarasu – orkiestra akurat zaczęła grać mazura. – Panie Starrick – powiedziała Evie, towarzy sząc mu w tańcu z nadzieją, że brzmi, jakby panowała nad sy tuacją bardziej, niż rzeczy wiście my ślała. – Zabawił się pan, ale gra skończona. Ale Starrick nie słuchał. Tańcząc z przy mknięty mi oczami, wy dawał się pochłonięty muzy ką.
Evie skorzy stała z okazji, by przy jrzeć się jego twarzy. Z saty sfakcją odnotowała zmęczenie i niepokój widoczne w ciemny ch kręgach i zmarszczkach wokół oczu. Działania asasy nów naprawdę dały się we znaki Wielkiemu Mistrzowi Templariuszy. Każdy inny przy wódca mógłby my śleć o kapitulacji, ale nie Crawford Starrick. Zastanawiała się nad jego stanem umy słu. Zastanawiała się, czy człowiek tak owładnięty pragnieniem zwy cięstwa by ł zdolny przy znać się do porażki. – Raz, dwa, trzy – mówił. Zdała sobie sprawę, że wskazuje gestami na dachy ponad zatłoczony m tarasem. Podąży ła wzrokiem za jego oczami. Tak. By li tam. Mieli mundury Gwardii Królowej, ale by li to strzelcy wy borowi templariuszy, około pół tuzina. Patrzy ła, jak kierują karabiny na dół, w stronę dziedzińca, czekając na sy gnał. Zaraz zacznie się masakra. – Czas to cudowna rzecz, panno Fry e – mówił Starrick. – Leczy wszy stkie rany. Możemy popełniać błędy w tańcu, ale kiedy ten mazur się skończy, zaczniemy od nowa. Kłopot w ty m, że wszy scy zapominają. Poty kają się na ty ch samy ch błędach setki razy. Evie oderwała wzrok od ludzi na dachu, w każdej chwili spodziewając się rozpoczęcia strzelaniny. Na co on czekał? I wtedy jej powiedział. – Ten taniec wkrótce się skończy. Niedługo wszy scy zapomną o ludziach z tego tarasu, o ty m, jak niemal doprowadziliście Londy n do ruiny. Panno Fry e, kiedy muzy ka przestanie grać, pani czas się skończy, a mój rozpocznie się na nowo. A zatem to by ł sy gnał, na który czekali jego ludzie. Orkiestra wciąż grała.
82
Kiedy mazur się skończy ł… Spojrzenie Evie znów powędrowało w górę i serce zabiło jej mocniej, gdy zobaczy ła znajomą postać Jacoba, który teraz by ł już w swoim stroju asasy na, kry ł się, ale widziała, jak podszedł do jednego ze strzelców i podciął mu gardło. Znała swojego brata. Wiedziała, że jeśli by ła choć jedna rzecz, w której mogła na nim polegać, by ło nią właśnie wy konanie tego zadania. I wy konał je. Zanim taniec się skończy ł, dachy opustoszały i Starrick nagle ocknął się ze swojego rozmarzenia. Jego wściekłe, wkrótce oszalałe spojrzenie powędrowało w stronę dachu, zobaczy ł, że nikogo tam nie ma, a potem spojrzał na uśmiechniętą twarz partnerki w tańcu, która powiedziała: – Mam przeczucie, że ktoś zaraz zagra w odbijanego… Obnaży ł zęby. – W takim razie z żalem będę musiał z pani zrezy gnować. By ł szy bki. Jego dłoń sięgnęła do jej szy i i zerwała z niej klucz, zanim mogła go powstrzy mać. Potem odwrócił się i odszedł pośpiesznie, pozostawiając Evie, która z trudem łapała powietrze, trzy mając się ręką za gardło. Wokół niej zabrzmiały okrzy ki oburzenia. – Widzieliście to? Widzieliście, co on zrobił? Szy bko ruszy ła śladem Starricka, ale zgubiła go w tłoku. Za jej plecami wy buchło zamieszanie, ale Evie pochy liła głowę i dotarła do krańca tarasu, ciesząc się z widoku Jacoba, który wy korzy stał nagły tumult, by się tu zjawić. Wy ciągnęła papiery z dekoltu i wcisnęła je w ręce Jacoba. – Masz – powiedziała szy bko, bez tchu. – To położenie skarbca. Idź. Spojrzał na schematy ze zmarszczony mi brwiami. – Tak po prostu? Bez planu? – Nie ma czasu na plany. Dołączę do ciebie, jak ty lko pozbędę się tego. – Wskazała znienawidzoną suknię, wzięła od Jacoba swoją rękawicę z ukry ty m ostrzem i zgarnęła tornister ze strojem asasy nki, a następnie wy ruszy ła na poszukiwania odpowiedniego miejsca, by dokonać przemiany. Jacob pobiegł. Zaznaczony na schemacie skarbiec by ł położony w pobliżu piwnic z winem i przy puszczalnie powstał w ty m samy m czasie co one, zanim został wy kreślony z planów i okry ł
się tajemnicą. Prowadzące do niego drzwi by ły ukry te, wy glądały jak jeden z wielu elementów bogato zdobionej boazerii w tej części pałacu. Ale gdy Jacob dotarł na miejsce, zobaczy ł, że są otwarte, niewątpliwie za sprawą Crawforda Starricka, który uży ł skradzionego Evie klucza. Bal by ł teraz daleko za nim. Prawdopodobnie goście wciąż trzy mali kurczowo swoje perły po ty m, co wy darzy ło się między Starrickiem a Evie. Ta część pałacu by ła opuszczona i cicha. Chociaż nie do końca. Idąc wąskim tunelem w kierunku skarbca, Jacob usły szał przed sobą głuchy huk eksplozji. Starrick odplombował skarbiec. Jacob napiął mięśnie. Usły szał, jak trzeszczą mu stawy palców. Mniej hałasu narobiło jego ostrze, gdy poruszy ł przedramieniem, tak by je wy sunąć. Poruszając się teraz jeszcze ostrożniej, podszedł do wy sadzony ch drzwi skarbca. Wstąpił do środka i znalazł się w pomieszczeniu o średniowiecznej architekturze. A więc by ło starsze od piwnic na wino, który ch historia sięgała przebudowy pałacu w latach sześćdziesiąty ch osiemnastego wieku. W istocie wy glądało to dla Jacoba tak, jakby to obecny pałac został wy budowany wokół skarbca. Stłumił mimowolny uśmiech. Evie na pewno sama chciałaby dokonać tego odkry cia. Na środku skarbca stał Wielki Mistrz Templariuszy, który dopiero co otworzy ł znalezioną tam skrzy nię. By ł to ty p pojemnika, jakiego Jacob nigdy wcześniej nie widział. Ciemnoszary, futury sty czny prostopadłościan pokry ty dziwny mi kanciasty mi nacięciami, inskry pcjami i uchwy tami. I przez krótką chwilę mógł ty lko na niego patrzy ć, zahipnoty zowany jak Starrick. Jedno spojrzenie na skrzy nię wy starczy ło, by przekonać go, że jest w niej coś niepojętego, z innego świata. Może Evie miała rację, przy wiązując wielkie znaczenie do artefaktów. Crawford Starrick nadal miał na sobie frak, ale narzucił na niego poły skujący kawałek materiału, który zdawał się emanować taką samą tłumioną energią jak skrzy nia. Na oczach Jacoba wzory zdawały się powstawać i niknąć na złoty m materiale, który świecił różnobarwny m światłem. W skrzy ni znajdował się szereg przedmiotów wy glądający ch na ozdobne bły skotki. Albo one też emanowały rozpierającą je mocą, albo odbierały ją z głębi pojemnika. Jacob by ł wciąż zahipnoty zowany, zaczy nając głęboko wierzy ć, czując zew artefaktów, aż wreszcie potrząsnął głową z wy siłkiem, z powrotem przy szy ł do twarzy uśmiech i wy szedł na spotkanie Wielkiego Mistrza. – Nie jesteśmy trochę za starzy, żeby wierzy ć w czary ? – zapy tał. Starrick spojrzał na niego z zagadkowy m wy razem twarzy, który Evie mogłaby rozpoznać z ich wspólnego tańca. Ty lko teraz by ł w takim uniesieniu, że wy glądał prawie jak święty. – Dobrze już, dobrze – powiedział z uśmiechem. – Pozwól staremu człowiekowi na małą słabostkę. – Na nic ci nie pozwolę – powiedział Jacob i wy stąpił naprzód. Starrick nie wy konał żadnego ruchu, by się obronić, uśmiechał się ty lko z pobłażaniem. Uśmiechem prawdziwego mędrca. – Młodzi my ślą, że mogą odcisnąć swój ślad na ty m świecie, świecie stworzony m ty lko po to, by ich wy korzy sty wać. Jacob pokręcił głową i wy prostował się, wy glądał wreszcie jak prawdziwy szef gangu. – Nie my ślę, że mogę odcisnąć swój ślad, starcze, ja to wiem. Twarz Starricka stała się surowa. Znów by ł tu i teraz i czerpał pradawną moc ze swojego znaleziska.
I wtedy Jacob zaatakował.
83
Henry podjął decy zję. Porzuci to ży cie. Porzuci asasy nów, dla który ch stał się ciężarem, i porzuci Evie, dla której stał się kulą u nogi. Przez całe ży cie uciekał przed prawdą, że nie nadawał się na asasy na. Uwięziony na terenie katedry Świętego Pawła w Covent Garden, Henry wreszcie to zrozumiał. Zatopiony we wspomnieniach, zamknął sklep i zgasił światła od frontu, wy cofując się za kotarę do swojej pracowni. Zegary ty kały i Henry zastanawiał się, co teraz robiła Evie. Z pewnością ona i Jacob przy by wali właśnie na bal królowej. Kiedy tu wrócą, to będzie koniec. Niezależnie, czy wszy stko skończy się zwy cięstwem, czy porażką, w tej bitwie będą walczy ć aż do finału: asasy ni znów zdobędą dominację, kończąc rządy templariuszy, lub też będą musieli się wy cofać, przegrupować siły i wszy stko zaplanować od nowa. A Henry ? Usiadł przy stole pośrodku, obłożony dokumentami i inskry pcjami, mapami i planami, nad który mi ślęczał tu z Evie, i ukry ł twarz w dłoniach, wspominając swoje ży cie: dzieciństwo i lata, kiedy by ł Duchem. Ży cie pełne złudzeń, niespełniony ch marzeń i klęsk. W poprzednim ży ciu my ślał o porzuceniu Bractwa. „Nie da się odwrócić od swoich przekonań”, pomy ślał wtedy. Tak, postanowił teraz. Da się. Wziął czy stą kartkę papieru, sięgnął po pióro i kałamarz. „Droga Evie”, napisał. I wtedy przeszkodził mu jakiś dźwięk dobiegający sprzed sklepu. Znowu. Pukanie. Henry wstał, sięgnął po ostrze i zaczął je przy pinać, wy chodząc zza kotary, bezszelestnie stąpając bosy mi stopami po deskach podłogi. Potrząsnął rękawem, kry jąc ostrze i przy jrzał się szy bie w drzwiach, w której zauważy ł postać, kształt, który od razu rozpoznał. – Wejdź – powiedział, otwierając drzwi i wy glądając na zewnątrz, w dół i w górę zatłoczonej ulicy Whitechapel, a potem cofnął się do środka, by umożliwić wejście swojemu gościowi. Porzucając ciepły wieczór dla mrocznej, opresy jnej atmosfery sklepu Henry ’ego, przez próg przeszedł George Westhouse. – Jesteś uzbrojony – powiedział na powitanie. Wy ćwiczone oczy. – Przy parliśmy templariuszy do muru – odparł Henry. – A wiesz, co robi przy party do muru szczur? – Atakuje sklepikarzy ?
Henry spróbował zmusić się do uśmiechu, ale uśmiechy nigdy nie przy chodziły mu łatwo i jak można by ło się spodziewać, mięśnie twarzy go nie usłuchały. Zamiast tego zamknął zasuwy, odwrócił się i poprowadził George’a między chwiejny mi regałami aż do swojej pracowni. Odłoży ł na bok rozpoczęty przez siebie list i wskazał George’owi krzesło; ostatnią osobą, która na nim siedziała, by ła Evie Fry e. George miał ze sobą małą skórzaną torbę na ramię, którą siadając, umieścił na blacie biurka. – Może zechciałby ś wprowadzić mnie w sy tuację w mieście? – zapy tał. Henry opowiedział mu o ty m, jak z pomocą jego sieci informatorów Jacob stworzy ł gangi na East Endzie, a potem przeprowadził serię skuteczny ch operacji przeciwko templariuszom, poważnie osłabiając ich pozy cję; jak on i Evie odkry li prawdopodobne miejsce ukry cia ostatniego Fragmentu Edenu; że Evie i Jacob w tej właśnie chwili by li na balu królowej, a Evie szukała skarbca, w który m by ł przechowy wany Całun… Sły sząc wzmiankę o artefakcie, George uniósł brwi. „Tak”, pomy ślał Henry, „jeszcze więcej przeklęty ch artefaktów. Więcej śmierci w imię bły skotek”. – I miałeś oczy wiście wspólniczkę w postaci Evie Fry e? – Mieliśmy różne powody, by szukać Fragmentu Edenu – zgodził się Henry. – Ona chciała doświadczy ć jego siły. Chciała zobaczy ć moc Pierwszej Cy wilizacji. Ja już to widziałem. Chciałem się upewnić, że ta potęga nigdy nie trafi w ręce templariuszy. – „Mieliśmy ”, powiadasz… – Słucham? – Powiedziałeś, że mieliście odmienne powody, by szukać Fragmentu Edenu. Dlaczego uważasz, że pasuje tu czas przeszły ? – Mam absolutne zaufanie do bliźniaków. Nawet jeśli Evie nie uda się zdoby ć Całunu, jestem pewien, że Jacob unieszkodliwi Crawforda Starricka. Tak czy inaczej, ten Fragment Edenu będzie przez jakiś czas bezpieczny. – I to wszy stko, tak? – George wskazał na biurko, gdzie leżał list zaty tułowany „Droga Evie”. – Nic poza ty m. Henry spojrzał na niego. – Tak – powiedział. – Nic poza ty m. George pokiwał mądrze głową. – Cóż, no to dobrze. To bardzo dobrze. Bo wiesz, tak jak mówił ci Ethan i tak jak mówiła ci twoja matka, asasy ni potrzebują anality czny ch umy słów równie bardzo jak wojowników. Henry unikał wzroku George’a. – Prawdziwy asasy n powinien by ć jedny m i drugim. – Nie, nie. – George pokręcił głową. – To, co opisujesz, to nie człowiek, to automat. Nasza organizacja, każda organizacja, potrzebuje sumienia, Henry. To ważna funkcja. By ć może czasem za późno to zauważamy, ale tak jest, to ży wotna funkcja. Cokolwiek zrobisz, chciałby m, żeby ś o ty m pamiętał. Henry skinął głową. – Dobrze, skoro to już jasne, może przejdę do kolejnej sprawy … George otworzy ł torbę, wy jął z niej książkę w skórzanej oprawie i przesunął ją po blacie biurka w stronę Henry ’ego.
– Evie skontaktowała się ze mną w tej sprawie. To książka, o której pamięta jak przez mgłę, że widziała ją w bibliotece ojca i że by ć może są w niej informacje o artefakcie, którego szukacie. Henry spojrzał na niego, marszcząc brwi, i George wzruszy ł ramionami. – No dobrze, wiedziałem o Całunie. Chciałem ty lko usły szeć o ty m z pierwszej ręki. No, z jednej z pierwszy ch. Zaciekawiony Henry przy sunął książkę bliżej, otworzy ł okładkę i od razu poczuł łaskotanie starej, znanej ekscy tacji. W środku by ły papiery wy glądające jak seria świadectw spisy wany ch przez wieki – szczegóły stoczony ch bitew, dokonany ch zabójstw, zdoby wany ch i tracony ch skarbów – i wszy stko to doty czy ło najwcześniejszy ch lat angielskiego Bractwa. Czy żby Evie natrafiła na jakąś informację o Całunie? Coś, co nie miało dla niej wtedy sensu, ale teraz powróciło? George patrzy ł z uśmiechem na twarz Henry ’ego. – Muszę przy znać, że trochę się tego naszukałem – powiedział. – Oby się przy dało. – Zebrał się do wy jścia. – Na pewno będziesz chciał ją przeczy tać od razu, więc zostawię cię w spokoju. Dobrze się spisałeś, Henry. Twoi rodzice będą z ciebie dumni. Ethan by łby dumny. Kiedy Henry zamknął za George’em drzwi, znów zabrał się do książki. Wiedzieli, że Całun podobno miał zapewniać wieczne ży cie, i stąd przekonanie Evie, że artefakt ma właściwości uzdrawiające. Jednak potem utwierdziła się w przekonaniu, że przedmiot posiadał też jakąś większą, by ć może mroczną moc. Jej ciekawość przy wołała wspomnienie; wspomnienie przy wiodło ją do tej książki. Henry przekartkowy wał ją teraz w pośpiechu, przewidując, co może w niej znaleźć, aż dotarł do szczególnego wpisu, mówiącego – tak – o pewny m Całunie. Napisano go w najbardziej zawoalowany sposób, lecz mimo to tekst potwierdzał, że artefakt rzeczy wiście daje wieczne ży cie temu, kto go nosi. Jednak autor relacji wspominał o czy mś jeszcze. O odwrotny m działaniu artefaktu. Wadą – lub może, dla niektóry ch, zaletą – noszenia Całunu by ł fakt, że wy sy sał energię każdego, kto go dotknął. Opis kończy ł się słowami, że nic więcej o Całunie nie wiadomo i że to, co tu przedstawiono, to by ć może ty lko plotki lub domy sły. Jednak to wy starczy ło, by Henry pomy ślał o Evie – Evie idącej do skarbca i nieznającej prawdziwej mocy Całunu.
84
W końcu Evie znów założy ła swój zwy kły strój. Rzuciła tę okropną suknię w kąt, dopasowała zatrzaski swojej rękawicy z ukry ty m ostrzem, jednocześnie wkładając ręce w rękawy swojego płaszcza. Ponownie spojrzała na swoje odbicie w oknie małej poczekalni, w której postanowiła się szy bko przebrać, ale ty m razem by ła zadowolona z rezultatu. „Zapomnijmy o tej wy szukanej toalecie”. To by ło jej prawdziwe ja. By ła córką swego ojca. A teraz do skarbca. Postawiła za sobą rwetes balu i popędziła w kierunku, gdzie wiedziała, że go znajdzie, i tak samo jak Jacob znalazła na miejscu otwarte drzwi. Pośpiesznie zeszła na dół, wbiegła do tunelu i szy kowała się do walki, podchodząc do otwarty ch drzwi skarbca. Ze środka dobiegały dźwięki szamotaniny i głos cierpiącego Jacoba. Biegnąc do portalu wejściowego, wy sunęła ostrze i kiedy wpadła do środka, zobaczy ła, jak Starrick z Całunem przy trzy muje Jacoba jedną ręką. Przez sekundę stała i gapiła się na tę scenę. To by ło niemożliwe. Człowiek w wieku Starricka i z jego budową, który zdołał powstrzy mać Jacoba. Ale tak by ło. Czerpiąc moc z Całunu, Starrick jednocześnie jakby wy sy sał siły z Jacoba. – Nie chciałeś słuchać. Usły szała jego słowa, podczas gdy jej spojrzenie powędrowało do bogato zdobionej skrzy ni. Tkwiło w niej coś, co wy glądało jak klejnoty, które zaczęły się unosić z własnej woli i świeciły teraz złowrogo w gęsty m mroku skarbca. Sztuczne owady zaczęły wirować, tworząc jakby barierę ochronną wokół Wielkiego Mistrza i jego bezsilnej ofiary. Miała się zaraz przekonać o ich sile, bo po kilku krokach obróciła się, sły sząc za plecami jakiś hałas. Strażnik wbiegł do podziemnego pomieszczenia i zdy szany m głosem próbował coś powiedzieć Starrickowi. – Sir, tam jest… Ale nie dokończy ł swoich słów. Wy glądało na to, że nagły ruch przy drzwiach pobudził „osy ”, i z jednej z nich wy strzeliła bły skawica, trafiając strażnika w twarz i odrzucając go do ty łu martwego, jeszcze zanim upadł na ziemię. Widząc jego czarną, spaloną twarz, zdała sobie sprawę, że to ruch, gwałtowny ruch je uruchomił. Pozostawała więc w bezruchu, ze wzrokiem utkwiony m na zabójczy ch, wiszący ch w powietrzu insektach, ale równocześnie kontrolując środek pomieszczenia, gdzie Starrick trzy mał na uwięzi jej brata, wy sy sając z niego energię ży ciową. Sy tuacja stała się rozpaczliwa; Jacob jeszcze się trzy mał, ale z trudem.
– Londy n wkrótce pokona wasz chaos! – ry czał Starrick. Jego oczy by ły szeroko otwarte i dzikie, na jego wargach pokazały się kropelki śliny. – To miasto by ło bezpieczną przy stanią. Światłem dla całej ludzkości. Wy woleliby ście zniszczy ć całą drabinę społeczną. Jaką macie alternaty wę? Dom obłąkany ch? „Wolność”, pomy ślała Evie, ale milczała. Zamiast tego skierowała swoje wy siłki w stronę brata, czując jego ból, jakby by ł jej własny m. – Jacob, wy trzy maj – zawołała i usły szała, że jej głos łamie się z poczucia bezradności i bezsilności. Jej brat wy bałuszy ł oczy, ży ły na jego szy i pulsowały tak mocno, że obawiała się, że naprawdę pękną. – Evie – zdołał wy dusić – zostań tam. – Nie wiesz, jak uży wać artefaktu – zawołała do Starricka Evie. – Całun nigdy nie by ł przeznaczony dla ciebie. Ale Starrick nie słuchał. Ściskał szy ję Jacoba z większą siłą, czując, jak przepły wa przez niego narastająca moc. Wy krzy wił twarz w gry masie, rozpoczy nając ostatnią, śmiertelną fazę uścisku. Jednocześnie, jakby wy czuwając, że wy darzenia zbliżają się do końca, mechaniczne owady wy cofały się, ich pulsujące światło gasło, gdy wlaty wały z powrotem do skrzy ni. Evie zary zy kowała i rzuciła się naprzód z bojowy m okrzy kiem. Jej ostrze podniosło się i opadło, ale Starrick korzy stał z pomocy artefaktów i z łatwością uniknął ciosu. Udało jej się przy najmniej wy trącić go z równowagi i po chwili Jacob turlał się po kamiennej posadzce, ciężko dy sząc i charcząc z rękami na szy i, uwolniony wreszcie z uścisku Crawforda Starricka. Znalazłszy się nagle w połączonej aurze Całunu, skrzy ni i latający ch artefaktów, Evie poczuła się zagubiona, gdy nagle schwy cił ją Starrick, trzy mając ją w takim samy m uścisku co Jacoba. – Kolejny Fry e, który m się poży wię – zakrzy knął triumfalnie. Wbił w Evie szalone spojrzenie. Kiedy tańczy li, zastanawiała się nad stanem jego umy słu. Teraz nie miała wątpliwości. To, co zostało z Crawforda Starricka, kry ło się bardzo głęboko. By ł w jakimś inny m miejscu. – Podziwiam pani hart ducha – mówił, obsy pując ją kropelkami śliny. – Niewiele możesz teraz osiągnąć. Jestem nieśmiertelny jak sam Jezus. Oto potęga Całunu. – Jezusowi by ło w nim bardziej do twarzy – wy dusiła. Jeśli Starrick ją usły szał, nie dał tego po sobie poznać i perorował dalej: – Zacznę od nowa. I ten nowy Londy n będzie jeszcze wspanialszy. Najpierw zginiecie wy, potem królowa. Mechaniczne insekty zaczęły gorączkowo orbitować wokół niej. Jakby reagowały na coraz silniejsze emocje Starricka. Albo – co bardziej prawdopodobne – by ły w jakiś sposób nierozerwalnie związane z impulsami przebiegający mi przez Całun, który miał na sobie. Ty mczasem Jacob stanął na nogi, jednak insekty nie pozwoliły mu podejść bliżej. Teraz to on wołał do niej, by się nie poddawała i opierała mrocznemu, śmiertelnemu uściskowi Starricka. Wy strzeliwane z unoszący ch się automatów bły skawice trzy mały go na dy stans. – Żadne plany ani potęgi mnie nie pokonają – grzmiał Starrick. – Historia jest po mojej stronie. Londy n zasługuje na władcę, który będzie wciąż czujny, który nie pozwoli miastu pogrąży ć się w chaosie. – W chaosie, który sam zamierzasz wy wołać – krzy knął Jacob i podbiegł, mając nadzieję
uchy lić się przed insektami i zadać cios Starrickowi. By ł zby t wolny. Impuls energety czny uderzy ł go i rzucił o ścianę. Starrick wy korzy stał to i z niewy obrażalny m przy pły wem siły skoczy ł, sięgając ręką także do jego szy i. Teraz Wielki Mistrz Templariuszy trzy mał i Evie, i Jacoba. Potężna energia Całunu zdawała się pły nąć przez materiał, do ramion i dłoni coraz mocniej zaciskający ch się na bliźniakach. Uniósł ich jak trofea. Ścisnął. Zwisali bezradni z odrzucony mi do ty łu ramionami i uniesiony mi do góry podbródkami, ich szczęki zaciskały się w męczarniach tak mocno, że nie mogli nawet wrzeszczeć. I Evie poczuła, jak wy cieka z niej siła ży ciowa. Traciła dech, jej wzrok by ł zamglony, mięśnie przestawały reagować na słabe sy gnały oporu wy sy łane przez mózg; podobne do szponów dłonie Starricka ściskały jej gardło, czuła się, jakby ktoś do szy i przy łoży ł jej groty pik. – WYNOCHA Z MOJEGO MIASTA – zawarczał. I zdała sobie sprawę, że to będą ostatnie słowa, jakie usły szy, bo jego uścisk się wzmagał, a ona traciła świadomość. My śli zawirowały w jej umierający m umy śle. Szkoda, że nie będzie już miała okazji powiedzieć Henry ’emu, co do niego czuje, i popły nąć z nim do Amritsaru. Że nigdy już nie pogodzi się z Jacobem. Nie powie bratu, że go kocha. Że jest jej przy kro, że tak się to skończy ło.
85
Z początku my ślała, że to halucy nacje. Bo przecież postać w drzwiach musiała by ć jej projekcją w chwili śmierci, pozbawiony m ostrości wy tworem złudnej nadziei? Postanowiła, że zabierze tę wizję z sobą. Zamiast wy krzy wionego, spoconego, szalonego Starricka właśnie ten widok weźmie ze sobą na tamten świat. Obraz Henry ’ego. Ujrzała, jak jego ręka podnosi się i opada. Bły sk światła na srebrze. Coś przeleciało przez skarbiec w ich kierunku. I wtedy Starrick wy dał z siebie okrzy k bólu, i jego dłoń zwolniła uścisk na ty le, że mogła zobaczy ć, jak z jego piersi sterczy rękojeść noża i krwawy kwiat rozkwita mu na koszuli. Znajomy głos. Henry. Przy szedł. To naprawdę on stał w drzwiach, olśniewający w swojej szacie asasy na, wy suwając ukry te ostrze, podchodził do Starricka, który wciąż starał się trzy mać rodzeństwo w uścisku. „Owady ”, pomy ślała, ale nie mogła nic powiedzieć. „Henry, uważaj na owady ”. Zobaczy ła, jak jeden z nich zdawał się trząść z wściekłości, po czy m wy strzelił impuls energii, który zahaczy ł o ramię Henry ’ego wy starczająco mocno, by asasy n padł nieprzy tomny na kamienną posadzkę. W ty m samy m czasie bliźniaki uwolniły się i leżały teraz na ziemi, łapiąc oddech i jednocześnie przy jmując pozy cje obronne, szy kując ostrza. Nie musieli się martwić. Starrick wy glądał na pokonanego. Może i automaty by ły mu jeszcze posłuszne, ale nie na długo. – Słabniesz – zawołał Jacob triumfalnie. Uchy lił się przed atakiem mechanicznego owada. – Tego nie powstrzy masz. Miał rację. Krew rozlewała się po cały m tułowiu Starricka i Wielki Mistrz by ł już śmiertelnie blady. Owady świeciły coraz słabiej, tory ich lotu by ły coraz mniej zdecy dowane. – Całun cię nie ochroni – zawołała Evie. Starrick obnaży ł zakrwawione zęby. – My lisz się – powiedział. – Ludzie w ty m mieście, moi ludzie dostarczą mi energii. Moc, którą dawał mu Całun, zaczy nała słabnąć. – To miasto jest większe, niż ty kiedy kolwiek będziesz – powiedziała mu Evie. Zaatakowała razem z Jacobem i kiedy Starrick poleciał do ty łu, Całun zatrzepotał i zsunął się z niego na posadzkę skarbca. W ty m samy m momencie mechaniczne insekty utraciły, jak się zdawało, całą swoją
energię, tak jakby one też wiedziały, że bitwa skończona, i wróciły do zdobionej skrzy ni, pozostawionej przez Pierwszą Cy wilizację, niczy m widzowie w teatrze zasiadający, by obejrzeć przedstawienie ze swojej wy godnej loży. Starrick padł na kolana. Opuścił ramiona i zwiesił głowę, spoglądając na szkarłat na swojej koszuli. Jacob pilnował Starricka, a Evie pobiegła do Henry ’ego, padając na kolana i ślizgając się po kamieniach w jego stronę. Położy ła jego głowę na kolanach i sprawdziła puls. By ł silny. Ży ł. Jego powieki zaczęły drżeć. – Henry – powiedziała, dając mu znać, że jest przy nim. Przez krótką chwilę tuliła jego głowę, pozwalając sobie na pocałunek. Obiecała sobie, że będzie ich jeszcze bardzo wiele. I że odbędą podróż do jego ojczy stego Amritsaru. Ale najpierw… Evie wy prostowała się, odwróciła i podeszła do Jacoba stojącego nad Starrickiem, Wielkim Mistrzem Templariuszy, który na ich oczach powoli wy krwawiał się na śmierć. Bliźnięta spojrzały na siebie poważnie. Zabicie śmiertelnie rannego człowieka nie by ło szczególnie zaszczy tne. Ale jeszcze mniej zaszczy tnie by łoby pozwolić mu powoli wy krwawić się na śmierć na kamienie posadzki. Dobicie go, szy bkie i humanitarne, by ło właściwą drogą. Drogą ich ojca. Drogą asasy nów. Podeszli bliżej. – Razem – powiedziała Evie do Jacoba i zadali pchnięcie. – Beze mnie Londy n czeka zagłada – wy charczał Crawford Starrick. – Pochlebiasz sobie – odpowiedział mu Jacob. – Stworzy łby m tu raj. Evie pokręciła głową przecząco. – Miasto należy do jego mieszkańców. Ty jesteś ty lko jedny m z wielu. – Stoję na czele Zakonu – powiedział Starrick, wy dając ostatnie tchnienie. – Stojący na czele lepiej niech bary kadują drzwi – rzekł Jacob. – Jesteśmy asasy nami. „Tak”, pomy ślała Evie. Obrzuciła spojrzeniem masakrę, jaka się dokonała w skarbcu, i wiedziała, że przy najmniej przez jakiś czas nie będzie już zabijania. Chwilę później Evie i Jacob umoczy li chusteczki w krwi Starricka, po czy m wraz z Henry m opuścili skarbiec, i znając prawdziwą potęgę Całunu, zostawili go tam, by pozostawał zapieczętowany pod opieką Korony. A jutro Londy n obudzi się jako nowe miasto i troje asasy nów nadal będzie dawać mu nadzieję. Będą kolejne bitwy do wy grania, wiedziała to. Ale teraz… „Jesteśmy asasy nami”.
Epilog
Henry zauważy ł, że lekko drży. Ale mógł się tego spodziewać. W końcu nie codziennie… Wziął się w garść i przeszedł do pokoju, w który m Evie ze zdumioną miną przy glądała się bukietowi, jaki jej przesłał, i pomy ślał, że by ć może popełnia wielki błąd. A jeśli tak, to już chy ba nigdy nie dojdzie do siebie. Bo nie miał wątpliwości co do uczuć, jakie do niej ży wił. Żadny ch. Zakochał się w niej w chwili, w której ją pierwszy raz zobaczy ł. Czas, który spędzili razem, sprawił, że to uczucie ty lko się wzmogło i stało się tak silne, że by ło niemal jak mieszanka słody czy i bólu, jak najdroższy ciężar – chciał widy wać ją codziennie ty lko po to, by z nią poby ć, oddy chać ty m samy m powietrzem co ona; rzeczy, które ją interesowały, by ły dla niego równie absorbujące, a to, co ją śmieszy ło, rozweselało i jego. Zwy kły wspólny dzień pracy przy nosił mu szczęście, którego nie czuł od czasów dzieciństwa. Jego dusza uwolniła się od ciężaru ty ch lat, gdy by ł Duchem; zmy ł z siebie całą tę krwawą łaźnię. Evie sprawiała, że znów czuł się kompletny i odrodzony. Miłość do niej wzbudzała w nim zachwy t, by ła jak rzadki moty l, intensy wnie kolorowy. A jednak podobnie jak moty l, mogła z łatwością wzbić się w powietrze i odlecieć. To prawda, Henry myślał, że Evie czuje do niego to samo, ale ha! – jak powiedział Hamlet – tu się pojawia przeszkoda*; nie może by ć tego całkowicie pewien. Cały ten czas, który spędzili razem na lekturze tekstów o artefaktach, zbliży ł ich, a jego uczucia: przy jaźń i zauroczenie, szy bko rozkwitły w miłość, którą czuł teraz, tę cudowną wiosnę w sercu. Ale ona? Prawie dokładnie miesiąc wcześniej pocałowała go za to, że uratował jej ży cie. Czy zby t poważnie traktował gest, który mógł by ć zwy kły m pośpieszny m podziękowaniem? Któregoś dnia, niedługo po pamiętny ch wy darzeniach w pałacu, spotkał ją w jej gabinecie. Siedziała z jedną nogą podkurczoną, pochy lona do przodu, z rękami na blacie stołu, w pozie, którą dobrze znał, i by ł pewien, że gdy wszedł do pokoju, lekko się zaczerwieniła na jego widok. (Ale kto wie, może wcale nie). Położy ł przed nią na stole swój wciąż pusty zielnik i patrzy ł, jak jej oczy odry wają się od niego, by przeczy tać napis na okładce. – Zielnik? – zapy tała. – Zbierasz dla kogoś kwiaty ? – Ty lko dla siebie – odparł. – Podobno to ty powo bry ty jska rozry wka. Wiedziałaś, że wszy stkie kwiaty mają sy mboliczne znaczenie? – Sły szałam kiedy ś coś takiego – powiedziała.
– Oczy wiście, że tak. Niestety nie miałem czasu, by go wy pełnić. – Na pewno uda mi się znaleźć kilka próbek, jeśli przy jmiesz moją pomoc. – Bardzo to doceniam. Dziękuję, panno Fry e. I tak w ciągu kilku ty godni stworzy li razem imponującą kolekcję, szukając sensu ich znajomości, tak samo jak odgady wali znaczenia zawarte w roślinach. – Rezeda: twoje zalety przewy ższają twój urok – powiedziała któregoś dnia, kiedy siedzieli nad pękający m już w szwach zielnikiem. – Nie jestem do końca pewien, czy to ma by ć komplement. Czarnuszka damasceńska, zwana w Anglii „miłością we mgle”, ładna nazwa. – Zwana też „diabłem w krzakach”. Spojrzeli na siebie i roześmieli się. – Narcy z, miłość do samego siebie – powiedziała, wskazując na kwiat. – Powinnam kupić bukiet Jacobowi. – To niezby t miłe, panno Fry e – zaśmiał się Henry, ale by ł zadowolony, że rodzeństwo się pogodziło i że potrafiła patrzeć na Jacoba z większy m dy stansem. – To wszy stko bardzo zabawne, ale naprawdę powinnam wracać do pracy. Jeśli będziesz mnie potrzebował… – Wy ślę ci bukiet. – Iry sów. – „Wiadomość”. W istocie. I tak zrobił. Skomponował uroczy bukiecik z iry sów, przebiśniegów, kwiatów truskawki i czerwony ch tulipanów, każdy z nich starannie wy brany, by powiedzieć coś, co trudno mu by ło wy razić. Człowiek w lustrze kpił z jego niezdecy dowania i niepewności. „Oczy wiście, że ona czuje to samo. Pocałowała cię w skarbcu”. Człowiek, który się w nim przeglądał, nie by ł tego taki pewien. – Wiadomość… – powiedziała, przesuwając palcami od przebiśniegu do truskawki. – Nadzieja. Perfekcja? Potem doszła do czerwonego tulipana. Jeszcze bardziej zakłopotana. Nie potrafiła odszy frować znaczenia tego kwiatu. A stojący w drzwiach Henry wziął głęboki wdech, chrząknął i powiedział: – …wy znanie miłości. Odwróciła się, by na niego popatrzeć, i wstała z krzesła, podchodząc do niego, poty kając się o jego słowa. – Ja… Panno Fry e, wiedz, że bardzo cię poważam… i cenię. I zastanawiałem się, czy uczy niłaby ś mi ten honor i… Czy dałaby ś mi swoją rękę… i wy szła za mnie. Evie Fry e wzięła Henry ’ego za ręce i spojrzała na ukochaną twarz oczami zamglony mi od łez. I tak, wiedział, że czuła to samo. * Przełoży ł Stanisław Barańczak (przy p. tłum.).
Spis postaci
Frederick Abberline: funkcjonariusz policji, współpracownik asasy nów i Henry ’ego Greena Ajay : indy jski asasy n, przeszedł na stronę templariuszy Sir David Brewster: uczony, powiązany z templariuszami James Thomas Brudenell: templariusz, przy boczny Starricka Cavanagh: dy rektor Kolei Metropolitalnej Benjamin Disraeli: polity k Mary Anne Disraeli: żona Benjamina Rupert Ferris: głowa Ferris Ironworks, powiązany z templariuszami John Fowler: inży nier kolejowy Ethan Fry e: asasy n i mentor Jay adeepa Mira, ojciec Evie i Jacoba Evie Fry e: asasy nka, bliźniacza siostra Jacoba Jacob Fry e: asasy n, bliźniaczy brat Evie, przy wódca Skoczków Catherine Gladstone: żona Williama William Ewert Gladstone: kanclerz skarbu Hardy : jeden ze zbirów Cavanagha Hardy Drugi: jeden ze zbirów Cavanagha Leonard Hazlewood: pry watny detekty w Py ara Kaur: wnuczka Ranjita Singha, żona Arbaaza Mira, matka Jay adeepa Kulpreet: indy jska asasy nka Pułkownik Walter Lavelle: templariusz Maggie: przy jaciółka Ducha Marchant: kierownik budowy Kolei Metropolitalnej Arbaaz Mir: indy jski asasy n, ojciec Jay adeepa Jay adeep Mir, znany również jako Duch, Bharat Singh i Henry Green: tajny agent asasy nów Charles Pearson: radny Londy nu Mary Pearson: żona Charlesa Aubrey Shaw: funkcjonariusz policji Duleep Singh: maharadża i informator asasy nów Smith: jeden ze zbirów Cavanagha Crawford Starrick: Wielki Mistrz Templariuszy Lucy Thorne: templariuszka, specjalistka od okulty zmu
Philip „Plutus” Twopenny : szef Banku Anglii, powiązany z templariuszami Robert Waugh: pornograf powiązany z templariuszami George Westhouse: asasy n