Spis treści
Karta tytułowa
Dedykacja
PROLOG
KSIĘGA PIERWSZA
1
2
3
4
5
6
7
8
KSIĘGA DRUGA
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
KSIĘGA TRZECIA
1
2
3
4
5
6
7
KSIĘGA CZWARTA
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
PODZIĘKOWANIA
O AUTORCE
Polecamy tej samej autorki
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału
THE BURGESS BOYS
Projekt graficzny okładki
Krzysztof Rychter
Zdjęcia na okładce
Busà Photography/Getty images (górne)
Kenneth Wiedemann/Getty images (dolne)
Redakcja
Anna Jutta-Walenko
Korekta
Jadwiga Piller
Mirosława Kostrzyńska
Copyright © 2013 by Elizabeth Strout
This translation published by arrangement with Random House,
a division of Penguin Random House LLC
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Maruszkin, 2016
Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2016
Wielka Litera Sp. z o.o.
ul. Kosiarzy 37/53
02-953 Warszawa
www.wielkalitera.pl
ISBN 978-83-8032-115-1
Plik mobi przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail:
[email protected]
www.eLib.pl
Dla mojego męża, Jima Tierneya
PROLOG
Mama i ja dużo rozmawiałyśmy o rodzinie Burgessów.
„Dzieciaki od Burgessów” – tak mówiła. Rozmawiałyśmy
o nich głównie przez telefon, bo ja mieszkałam w Nowym
Jorku, a ona w Maine. Ale rozmawiałyśmy o nich, także
kiedy ją odwiedzałam i zatrzymywałam się w pobliskim
hotelu. Mama nieczęsto bywała w hotelach i bardzo
polubiłyśmy przesiadywanie w pokoju – na zielonych
ścianach widniał rządek różowych kwiatków – i rozmowy
o przeszłości, o tych, którzy wyjechali z Shirley Falls,
i o tych, którzy zostali.
– Tak sobie myślałam o tych dzieciakach od Burgessów –
mówiła mama, odsuwając zasłony i spoglądając na brzozy.
Wydaje mi się, że „dzieciaki od Burgessów” jakoś się jej
uczepiły, bo cała trójka została publicznie napiętnowana,
a także dlatego, że wiele lat wcześniej uczyła ich
w czwartej klasie szkółki niedzielnej. Wyróżniała chłopców.
Jima – bo już wtedy był złośnikiem, ale czuła, że stara się
panować nad sobą, a Boba – bo miał złote serce. Susan
specjalnie jej nie interesowała.
– Nikt się nią nie przejmował, o ile pamiętam – mówiła.
– Susan była ładna jako dziecko – wspominałam. – Miała
loczki i duże oczy.
– A potem urodziła tego stukniętego syna.
– Smutne – mówiłam.
– Wiele jest smutnych spraw – przyznawała mama.
Obie byłyśmy już wówczas wdowami i po jej słowach
zapadała cisza. Potem jedna z nas dodawała, jak to dobrze,
że Bob Burgess w końcu znalazł odpowiednią żonę. Ta
żona, jego druga i miałyśmy nadzieję ostatnia, była
pastorem unitarian. Mama ich nie lubiła, uważała, że to
ateiści, którzy nie chcą zrezygnować z przyjemności Bożego
Narodzenia, ale Margaret Estaver pochodziła z Maine i to
wystarczało.
– Bob mógł przecież ożenić się z kimś z Nowego Jorku,
tyle lat tam mieszkał. Popatrz tylko, co stało się z Jimem,
jak ożenił się z tą snobką z Connecticut – komentowała.
Oczywiście sporo rozmawiałyśmy o Jimie: jak opuścił
Maine, jak to wcześniej pracował przy zabójstwach
w Biurze Prokuratora Generalnego, jak miałyśmy nadzieję,
że będzie się ubiegał o stanowisko gubernatora, jak
wszyscy łamali sobie głowę, czemu nagle zrezygnował,
a potem – naturalnie – mówiłyśmy o nim wtedy, kiedy
trwał proces Wally’ego Packera, a Jima co wieczór
pokazywali w wiadomościach. Ten proces toczył się
w czasie, kiedy dopiero zaczęto zezwalać na relacje
w telewizji, rok później O.J. Simpson[1] przyćmił sprawę
Packera w pamięci wielu ludzi, ale wcześniej Jim zdobył
już w całym kraju wielbicieli, którzy w osłupieniu patrzyli,
jak uzyskuje uniewinnienie dla Wally’ego Packera,
piosenkarza soul o łagodnej twarzy, którego głęboki głos
(„Zdejmijcie ze mnie to brzemię, brzemię miłości...”)
sprawił, że duża część naszego pokolenia wkroczyła
w dorosłość. Wally Packer najprawdopodobniej zapłacił
komuś za zamordowanie swojej białej dziewczyny. Jim nie
pozwolił, by proces przeniesiono poza Hartford, gdzie
bardzo liczył się kolor skóry, a ławę przysięgłych podobno
dobrał genialnie. No i potem, cierpliwie i przekonująco,
tłumaczył, że można się pomylić, analizując czynniki –
które podobno splatają się w całość czy jak w tym
wypadku: nie splatają się – stanowiące podstawę
przestępczego zachowania: zamiar i działanie. W pismach
o zasięgu ogólnokrajowym zamieszczano rysunki – na
przykład, kobieta gapi się na zabałaganiony salon, a podpis
głosi: „Skoro mam zamiar zaprowadzić tu porządek, to
kiedy zapanuje tu porządek?”. Sondaże wskazywały, że
większość, podobnie jak mama i ja, uważała Wally’ego
Packera za winnego. Jednak Jim dokonał rzeczy
zadziwiającej i zyskał sławę. (Kilka gazet zaliczyło go do
grona najbardziej seksownych mężczyzn 1993 roku i nawet
moja mama, która nienawidziła wszelkich wzmianek
o seksie, nie uważała, że to przemawia na jego niekorzyść).
Podobno O.J. Simpson chciał, żeby Jim dołączył do jego
„Drużyny Marzeń”, takie pogłoski krążyły w sieci, ale
ponieważ ze strony Burgessów nie było komentarzy,
uznano, że Jim „spoczął na laurach”. Proces Packera
dostarczał mamie i mnie tematów do rozmów w czasach,
kiedy nie bardzo lubiłyśmy swoje towarzystwo. Ale to było
kiedyś. Teraz, opuszczając Maine, całowałam mamę
w policzek i mówiłam jej, że ją kocham, a ona mówiła to
samo mnie.
Kiedyś wieczorem, po powrocie do Nowego Jorku,
zadzwoniłam do niej z mojego mieszkania na dwudziestym
szóstym piętrze. Przez okno widziałam zapadający nad
miastem zmierzch i światła, które rozbłyskały niczym
świetliki na rozpościerających się przede mną polach
domów.
– Pamiętasz, jak mama Boba wysłała go do psychiatry?
Dzieciaki gadały o tym na boisku: Bobby Burgess musi iść
do doktora od czubków!
– Dzieci są okropne! – powiedziała mama. – Pan Bóg
świadkiem.
– To było dawno temu – odparłam. – Wtedy nikt nie
chodził do psychiatry.
– Wszystko się zmieniło – zauważyła mama. – Ludzie,
z którymi spotykam się na tańcach, mają dzieci i te dzieci
chodzą do psychoterapeutów, zresztą oni wszyscy
wyglądają, jakby byli na prochach. I nikt tego nie ukrywa,
muszę dodać.
– Pamiętasz ojca Burgessów?
Pytałam ją o to już wcześniej. Ale często tak robiłyśmy,
wracałyśmy do znanych spraw.
– Pamiętam. Wysoki był. Pracował w fabryce, chyba jako
majster. A potem ona została całkiem sama.
– I już nigdy nie wyszła za mąż.
– No, nigdy – potwierdziła mama. – Nie wiem, jakie
wtedy miała możliwości. Z trójką małych dzieci. Jim, Bob
i Sue.
***
Dom Burgessów stał jakieś półtora kilometra od centrum
miasta. Był mały, ale w tej części Shirley Falls przeważały
małe domy, no, przynajmniej nie duże. Dom był żółty, stał
na zboczu, po jednej stronie miał pole, tak żywo zielone
wiosną, że jako dziecko żałowałam, że nie jestem krową
i nie mogę całymi dniami paść się na tej soczystej trawie,
tak apetycznie wyglądała. Na polu Burgessów nie było
krów ani nawet warzywniaka, niczego, co tworzy
atmosferę podmiejskiego gospodarstwa. W lecie pani
Burgess pojawiała się niekiedy na podwórzu przed domem,
ciągnąc szlauch przez krzaki. Ponieważ dom stał na
wzgórzu, zawsze wydawało się, że jest ona daleko. Była
malutka i nie odpowiadała na pozdrowienia ojca, który
machał, kiedy przejeżdżaliśmy obok, ale pewnie tego nie
dostrzegała.
Ludzie myślą, że miasteczka aż kipią od plotek, ale kiedy
byłam dzieckiem, rzadko słyszałam dorosłych
rozmawiających o innych rodzinach, a tragedię, która
dotknęła Burgessów, przyjęto tak samo jak inne, jak
wypadek biednej Bunny Fogg, która wpadła do piwnicy, co
odkryto dopiero po trzech dniach, czy chorobę pani
Hammond, u której zdiagnozowano guza mózgu wtedy,
kiedy akurat wysłała dzieci do college’u, czy szaleństwo
Annie Day, podnoszącej spódnicę przed chłopakami – miała
blisko dwadzieścia lat, ale jeszcze nie skończyła szkoły. To
dzieciaki – zwłaszcza te młodsze – roznosiły plotki i były
niemiłe. Dorośli starali się trzymać nas w karbach, więc
jeśli jakieś dziecko na boisku mówiło, że Bobby Burgess
„zabił swojego tatę” albo „chodzi do doktora od czubków”,
winnego wysyłano do gabinetu dyrektora, wzywano
rodziców i pozbawiano go drugiego śniadania. Ale nie
zdarzało się to często.
Jim Burgess był ode mnie dziesięć lat starszy, co
sprawiało, że wydawał się tak niedostępny jak ktoś sławny,
zresztą już wtedy był znany: grał w drużynie futbolowej,
został przewodniczącym klasy i naprawdę dobrze wyglądał,
miał ciemne włosy, był poważny. Pamiętam, że w jego
oczach nigdy nie gościł uśmiech. Bobby i Susan byli od
niego młodsi i czasami pilnowali mnie i moich sióstr. Susan
nie zwracała na nas zbytniej uwagi, ale kiedyś uznała, że
nabijamy się z niej, i zabrała herbatniki w kształcie
zwierzątek, które mama zawsze nam zostawiała, kiedy
wychodzili gdzieś z ojcem. W proteście jedna z moich sióstr
zamknęła się w łazience, a Susan darła się, że wezwie
policję. Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale żadna
policja nie przyjechała, a kiedy mama wróciła, zdziwiła się,
że nie zjadłyśmy ciastek. Kilka razy dyżur miał Bobby
i nosił nas na barana. Odwracając głowę, upewniał się, że
wszystko w porządku, i wiadomo było, że wisisz na plecach
kogoś, kto jest miły i dobry. Kiedyś uciekała mu jedna
z moich sióstr, na podwórku przewróciła się i otarła sobie
kolano. Bobby poczuł się okropnie, widziałyśmy to
wyraźnie. Ale uspokajająco machał wielką dłonią. „Jesteś
dzielną dziewczynką, nic ci nie będzie”.
Kiedy dorosłyśmy, siostry przeniosły się do
Massachusetts. Ale ja pojechałam do Nowego Jorku, co nie
uszczęśliwiło rodziców. Zdradziłam Nową Anglię, tradycja
rodu sięgała siedemnastego wieku. Moi przodkowie mieli
dużo werwy i sporo przeżyli, jak przypomniał mi ojciec, ale
ich noga nigdy nie postała w szambie Nowego Jorku.
Wyszłam za nowojorczyka, towarzyskiego zamożnego
Żyda, co tylko pogorszyło sprawę. Rodzice nie przyjeżdżali
zbyt często. Chyba miasto ich przerażało. Chyba uważali
mojego męża za obcego i to też ich przerażało. Chyba
nawet moje dzieci ich przerażały, pewnie wydawały im się
bezczelne i rozpuszczone, miały bałagan w pokojach,
bawiły się plastikowymi zabawkami, potem nosiły kolczyki
w nosie, farbowały włosy na niebiesko i fioletowo. Wtedy
nie układało się dobrze między nami.
Jednak kiedy zmarł mój mąż, a było to w tym samym
roku, gdy ostatnie z dzieci wyjechało do college’u, mama,
która owdowiała rok wcześniej, przyjechała do Nowego
Jorku i pogłaskała mnie po czole – tak robiła, kiedy byłam
dzieckiem i leżałam chora – i powiedziała, że jej przykro, że
w tak krótkim czasie straciłam i ojca, i męża.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
Leżałam na kanapie.
– Opowiedz mi coś.
Przesiadła się na krzesło przy oknie.
– No dobrze. Mąż Susan Burgess zostawił ją i przeniósł
się do Szwecji. Chyba poczuł zew przodków, kto to może
wiedzieć. Przyjechał z północy do tego miasteczka Nowa
Szwecja, pamiętam. Zanim pojechał na uniwersytet. Susan
dalej mieszka w Shirley Falls, z tym jedynym synem.
– Dalej jest ładna?
– A skąd!
I tak to się zaczęło. Niczym sznureczki, łączące mamę ze
mną, a mnie z Shirley Falls, urwane pogłoski, informacje
i wspomnienia o dzieciakach od Burgessów trzymały nas
w pionie. Przekazywałyśmy je sobie i roztrząsałyśmy. Na
nowo opowiadałam mamie, jak poznałam Helen Burgess,
żonę Jima, kiedy – jak ja wówczas – mieszkali w okolicach
Park Slope na Brooklynie. Burgessowie przeprowadzili się
tam z Hartford, po procesie Packera, bo Jim dostał pracę
w dużej firmie na Manhattanie.
Pewnego wieczora jedliśmy z mężem kolację w lokalu
w Park Slope, a nieopodal siedziała Helen ze swoją
znajomą, i wychodząc, przystanęliśmy obok ich stolika.
Wypiłam trochę wina – pewnie dlatego się zatrzymałam –
i powiedziałam Helen, że pochodzę z tego samego miasta,
w którym dorastał Jim. Na jej twarzy pojawił się wyraz,
który do dziś pamiętam. Jakby przestrach. Spytała, jak się
nazywam, przedstawiłam się, a ona stwierdziła, że Jim
nigdy o mnie nie wspominał.
„Jestem dużo młodsza” – wyjaśniłam. Lekko drżącymi
rękami wygładziła obrus i serwetkę i powiedziała: „Nie
byłam tam od lat, miło was poznać, do widzenia”.
Mama stwierdziła, że Helen mogła zachować się
uprzejmiej.
– Ona ma pieniądze, pamiętaj o tym. Uważa się za
lepszą od przybyszów z Maine.
Takie uwagi nauczyłam się puszczać mimo uszu. Nie
zawracałam sobie głowy ani obronną postawą mamy, ani
tym jej Maine.
Jednak kiedy syn Susan Burgess zrobił to, co zrobił,
kiedy relacje o tym trafiły do gazet, nawet do „The New
York Times’a”, a potem i do telewizji, powiedziałam mamie
przez telefon:
– Chyba opiszę historię dzieciaków od Burgessów.
– To niezła historia – przyznała.
– Ale ludzie uznają, że to nieładnie pisać o kimś, kogo
znam.
Tego wieczora mama była zmęczona. Ziewnęła.
– Wcale ich nie znasz. Tak naprawdę to nikt nikogo
nie zna.
[1] O.J. Simpson – amerykański futbolista i aktor
filmowy, w 1994 roku oskarżony o zabicie swojej byłej
żony, a w latach późniejszych o wiele innych przestępstw.
KSIĘGA PIERWSZA
1
Pewnego wietrznego październikowego popołudnia przy
brooklyńskim Park Slope Helen Farber Burgess pakowała
rzeczy na wakacje. Duża niebieska walizka leżała otwarta
na łóżku, a poskładane ubrania, które jej mąż wybrał
poprzedniego wieczora, piętrzyły się na stojącym obok
fotelu. Na niebie przesuwały się obłoki, a wpadające do
pokoju słońce odbijało się w mosiężnych gałkach łóżka
i sprawiało, że walizka wydawała się jeszcze bardziej
niebieska. Helen krążyła między wyłożoną białą tapetą
garderobą z ogromnymi lustrami i długim oknem w ramie
z ciemnego drewna, a sypialnią z francuskim oknem, teraz
zamkniętym, ale w cieplejsze dni otwieranym,
wychodzącym na taras od strony ogrodu. Helen
doświadczała czegoś w rodzaju paraliżu umysłowego, który
zawsze ją dotykał, kiedy pakowała się przed podróżą,
zatem ostry dźwięk telefonu przyniósł jej ulgę. Wyświetlił
się napis „numer prywatny”, więc to mogła być albo żona
któregoś z partnerów męża z kancelarii – tworzyli cenioną
firmę sławnych prawników – albo jej szwagier, Bob, który
od lat miał zastrzeżony numer, ale sławny nie był i nigdy
nie będzie.
– Cieszę się, że to ty – powiedziała, wyciągając z szuflady
komody kolorowy szal, podnosząc go i upuszczając na
łóżko.
– Naprawdę? – W głosie Boba brzmiało zdziwienie.
– Obawiałam się, że to Dorothy. – Helen podeszła do
okna i wyjrzała na ogród.
Śliwa pochylała się na wietrze, a żółte liście psianki
wirowały po ziemi.
– Czemu nie chcesz z nią rozmawiać?
– Męczy mnie – odparła Helen.
– Właśnie wyjeżdżasz z nimi na tydzień.
– Na dziesięć dni. Wiem.
Po chwili ciszy usłyszała Boba.
– No tak... – Jego głos wyrażał pełne zrozumienie,
natychmiastowe i głębokie.
Helen uważała, że to jego mocna strona, ta zadziwiająca
umiejętność wpadania na kilka sekund wprost
w zakamarki cudzego świata. Powinien być dobrym
mężem, ale najwidoczniej nie był, bo żona opuściła go wiele
lat temu.
– Już z nimi wyjeżdżaliśmy – przypomniała mu. – Będzie
dobrze. Alan to strasznie miły facet. Nudny.
– I partner zarządzający w kancelarii – zauważył Bob.
– To też – rzuciła pogodnie. – Trochę trudno byłoby nam
powiedzieć: „Wolimy pojechać sami”. Jim mówi, że ich
starsza dziewczynka przechodzi teraz trudny okres, jest
w szkole średniej, a rodzinny terapeuta zasugerował im,
żeby wyjechali. Nie wiem, czemu człowiek ma wyjeżdżać,
kiedy jego dziecko rozrabia, ale jest, jak jest.
– Też nie wiem – szczerze przyznał Bob. I dodał: – Helen,
to się po prostu wydarzyło.
Słuchała, składając lniane spodnie.
– Może wpadniesz – przerwała mu. – Wyskoczymy
naprzeciwko na kolację, jak Jim wróci.
Po tej rozmowie mogła już pakować się z przekonaniem.
Barwny szal dołączył do trzech białych lnianych bluzek
i czarnych balerinek oraz koralowego naszyjnika, który
Jim kupił jej rok wcześniej. Kiedy na tarasie będą
z Dorothy sączyły whisky, czekając, aż ich mężowie wrócą
spod prysznica po golfie, Helen może rzuci: „Bob to
interesujący facet”. Może nawet wspomni o tym wypadku,
jak to czteroletni Bob bawił się dźwignią biegów i sprawił,
że samochód przejechał ich ojca i zabił go. Ojciec schodził
podjazdem, żeby poprawić coś przy skrzynce na listy,
a trójkę dzieci zostawił w wozie. Absolutnie okropna
sprawa. O której nigdy się nie mówiło. Przez trzydzieści lat
Jim wspomniał o tym tylko raz. Ale w Bobie było coś
niepokojącego, Helen wolała na niego uważać.
„Musisz być święta” – powie Dorothy, prostując się,
z oczami ukrytymi za wielkimi ciemnymi okularami.
Helen potrząśnie głową. „Po prostu lubię czuć się
potrzebna. Dzieci dorastają...”. Nie, nie wspomni
o dzieciach, skoro córka Anglinów zawala szkołę, balując do
świtu. Jak mają spędzić razem dziesięć dni i nie mówić
o dzieciach? Musi zapytać Jima.
Poszła na dół, do kuchni.
– Ana – zwróciła się do gosposi, szorującej słodkie
ziemniaki szczotką do warzyw. – Jemy dziś na mieście.
Możesz iść do domu.
***
Wiatr rozpędzał jesienne chmury, wspaniałe w różnych
odcieniach czerni, a strumienie słońca wylewały się na
budynki przy Siódmej Alei. Właśnie tam mieściły się
chińskie restauracje, kioski z pocztówkami, jubilerzy,
sklepy z owocami i warzywami i rzędami ciętych kwiatów.
Bob Burgess minął to wszystko, kierując się w stronę domu
brata.
Był wysokim mężczyzną, miał pięćdziesiąt jeden lat
i było w nim to coś: dawał się lubić. Ludzie, którzy z nim
przebywali, mieli poczucie, że znaleźli się w małym kręgu
samych swoich. Gdyby Bob wiedział, że tak jest, może jego
życie potoczyłoby się inaczej. Ale nie wiedział, a serce
często przeszywał mu nieokreślony strach. Nie zachowywał
się też cały czas tak samo. Znajomi utrzymywali, że raz
można się z nim świetnie bawić, a przy kolejnym spotkaniu
będzie sprawiał wrażenie nieobecnego. O tym Bob wiedział,
bo mu powiedziała była żona. Pam stwierdziła, że on
„odpływa”.
– Jim też tak ma – odparł Bob.
– Nie rozmawiamy o Jimie.
Czekając przy krawężniku na zmianę świateł, Bob poczuł
narastającą wdzięczność dla szwagierki, która powiedziała:
„Wyskoczymy naprzeciwko na kolację, jak Jim wróci”.
Właśnie z Jimem chciał się zobaczyć. To, co ujrzał
wcześniej, siedząc w oknie swego mieszkania na czwartym
piętrze, i co usłyszał z apartamentu piętro niżej,
wstrząsnęło nim, i kiedy teraz przechodził przez ulicę,
mijając kawiarnię, w której młodzi ludzie siedzieli na
kanapach w jaskiniowym mroku, z twarzami
zahipnotyzowanymi przez monitory laptopów, wszystko
przestało wydawać mu się znajome. Jakby nie spędził
połowy życia w Nowym Jorku i nie kochał tego miasta tak,
jak ktoś inny mógłby kochać człowieka. Jakby nigdy nie
opuścił rozległych pól dzikiej trawy, jakby nigdy nie poznał
niczego poza wyblakłym niebem nad Nową Anglią i niczego
innego nie pragnął.
– Właśnie dzwoniła twoja siostra – oznajmiła Helen,
wpuszczając Boba przez drzwi ze szprosami, zwieńczone
kamiennym zadaszeniem. – Chciała rozmawiać z Jimem
i miała ponury głos. – Helen odwróciła się, wieszając
w szafie płaszcz Boba, i dodała: – Wiem. Susan zawsze ma
taki głos. Ale naprawdę kiedyś się do mnie uśmiechnęła. –
Usiadła na sofie, podkulając nogi w czarnych rajstopach. –
Starałam się naśladować akcent z Maine.
Bob siadł w fotelu na biegunach. Jego kolana unosiły się
i opadały.
– Nikt nie powinien naśladować akcentu z Maine,
rozmawiając z kimś stamtąd – ciągnęła Helen. – Nie wiem,
czemu południowcy traktują to znacznie lżej, ale są jacyś
milsi. Jak powiesz: „Czeeeeeść, wyyyyy taaaaam”
południowcowi, nie masz wrażenia, że uśmiecha się
ironicznie. A wy wszyscy, Bobby, jesteście
przewrażliwieni. – Pochyliła się do przodu, machając
dłonią. – Ale w porządku, możecie być przewrażliwieni,
dopóki wam z tym dobrze. Dobrze ci z tym?
Przez całe życie Boba paraliżowało przekonanie, że musi
być uprzejmy, a teraz odczuwał je fizycznie, jakby jakiś
strumień przepływał mu przez piersi.
– Nie całkiem – przyznał. – Ale jeśli chodzi o to
badziewie z akcentem, masz rację. Jak ktoś mówi: „Hej, ty
to pewnie jesteś z Maine” i przedrzeźnia moją niewyraźną
wymowę, to boli. Takie bolesne badziewie.
– Wiem – odrzekła Helen. – A teraz powiedz mi, co się
stało.
– Adriana i ten laluś znowu się kłócili.
– Zaraz... – przerwała mu Helen. – Aha, to ta para pod
tobą. Mają takiego durnego pieska, który nadaje przez cały
dzień.
– Zgadza się.
– I co dalej? – Helen była zadowolona, że tyle pamięta. –
Czekaj, muszę ci tylko powiedzieć, co widziałam wczoraj
w wiadomościach. Taki kawałek „Prawdziwi mężcz...