Wrak Przekład: VIOLETTA DOBOSZ TOMASZ SKUPNIEWICZ C&T TORUŃ Tytuł oryginału: WRACK Copyright © James Bradley 1997 Copyright © for the Polish edition b...
8 downloads
18 Views
1MB Size
Wrak Przekład: VIOLETTA DOBOSZ TOMASZ SKUPNIEWICZ
C&T TORUŃ
Tytuł oryginału: WRACK Copyright © James Bradley 1997 Copyright © for the Polish edition by „C&T”, Toruń 2001 Copyright © translation by Violetta Dobosz, Tomasz Skupniewicz Opracowanie graficzne: SEBASTIAN OLSZEWSKI Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS” Toruń, tel. (56) 654-82-04 ISBN 83-89064-01-4 Wydawnictwo „C&T” ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17 Toruń 2001. Wydanie I. Ark, wyd. 14; ark, druk. 16,5. Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN S.A. Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1.
Powieść tę dedykuję pamięci mojego dziadka, Richarda Francisa Harena (1907-1994)
Wrack (ang.) ‒ 1. wrak 2, rozbić się, zostać wyrzuconym na brzeg 3, pozostałości lub towary z rozbitego statku wyrzucone na brzeg 4, spowodować zniszczenie, upadek (kogoś); obalić 5, kara; zemsta 6, rzecz lub osoba w opłakanym stanie 7, roślinność morska lub glony wyrzucone na brzeg przez fale lub rosnące w strefie przypływu.
PROLOG Och, ale to prawda... Aby coś było prawdziwe, wcale nie musiało się zdarzyć. Legendy i sny są jak cienie prawdy, które trwać będą, podczas gdy suche fakty w pył i popiół się obrócą, zostaną zapomniane. NEIL GAIMAN, Sen nocy letniej
Z pamiętnika chirurga Williama Townshenda, pisanego na okręcie Jego Królewskiej Mości, Berkeley. 17 sierpnia 1794 Jest dla mnie czymś więcej niźli tylko niespodzianką, iż dane mi jest pisać te słowa; gdyby dwanaście godzin temu zapytano mnie, czy wierzę, że przeżyję do świtu, moja odpowiedź brzmiałaby: nie. Jednak jestem tu, żywy, w dobrej kondycji, bez żadnych obrażeń. Poprzednia noc była z pewnością najstraszniejszą w moim życiu i wiele razy modliłem się do Wszechmogącego, będąc w pełni przekonanym, że oto nadszedł kres moich dni na ziemi. Statek został wyrzucony na brzeg nie znany ani marynarzom, ani kapitanowi, choć wiadomo, że znaleźliśmy się kilkaset lig1 na południe od Port Jackson. Mam nadzieję, iż miejsce to nie wskazuje na prawdziwy charakter tego lądu, gdyż jest to ziemia ponura: zimna, smagana wiatrem, mająca niewiele do zaoferowania, aby pocieszyć nas po długiej podróży. 1
liga - dawna miara długości, ok. 4,8 km (przyp, dum.)
Później Piszę te słowa kilka godzin później, chcąc opisać najbardziej niepokojący i najdziwniejszy widok, jaki ja i kilku innych ujrzeliśmy. Gdy zaczął się odpływ, kapitan i grupa około dziesięciu marynarzy, włączając w to odpychającego Colveya, który z każdym dniem wydaje się stawać bardziej odrażający, udali się łodzią na brzeg. Towarzyszyłem im na zaproszenie kapitana, który wciąż traktuje mnie jak gentlemana, chociaż wyczułem w jego propozycji, by „zbadać naturę naszego nowego domu”, nutę intrygi. Morze było wielce niespokojne i z trudem udało nam się dopłynąć do brzegu; wszyscy byliśmy przemoczeni do suchej nitki, a wiatr, który wydawał się wiać z samej Antarktydy, przemroził nas do szpiku kości. Jednakże, gdy już dobiliśmy do brzegu, mego umysłu nie zaprzątał stan mojego ciała. Nie, ponieważ niewypowiedzianą przyjemność sprawiło mi zejście na stały ląd. Po miesiącach kołysania się na morzu fakt, że moje stopy dotknęły ziemi, wystarczył, abym nie myślał o wietrze i mokrym ubraniu. Po raz kolejny do świadczyłem uczucia, które towarzyszyło mi w Cape Town, gdy po zejściu na ląd ziemia pod stopami zdawała się kołysać jak ocean. 9
Ale odchodzę od tematu. Gdy zeszliśmy już z pokładu, wszyscy biegaliśmy i bawiliśmy się jak dzieci, tak zachwycające było uczucie stąpania znowu po pewnym gruncie. Nawet ponury kapitan Bell nie powstrzymał się od uśmiechu i zrobienia kilku szybszych kroków. Sama ziemia jest naga i ponura, piaszczyste wydmy pokryte są niewielkimi kępkami trawy i niskimi krzakami. Gdy tylko marynarze dotarli na górę pierwszej wydmy, ich śmiech i okrzyki radości nagle ustały. Ta raptowna cisza przykuła uwagę moją i kapitana. Podnosząc wzrok, ujrzeliśmy, jak marynarze zbierają się w milczeniu na szczycie wydmy i wpatrują się w coś, co znajdowało się za nią. Przez chwilę niesie nie działo. Staliśmy z kapitanem, obserwując marynarzy, którzy patrzyli na to, co ujrzeli za wydmą. Potem jeden z nich, odrażający Colvey, a może młody Berridge, zawołał, abyśmy się do nich przyłączyli. Pośpieszyliśmy na piaszczysty pagórek. Gdy dotarliśmy na szczyt, naszym oczom ukazał się widok, który zmusił mnie do dokonania tego wpisu w pamiętniku: statek, zniszczony przez żywioły i nadgryziony zębem czasu, ale statek, który nawet dla tak niewprawnego w takich sprawach oka jak moje, musiał przeleżeć tu mnóstwo lat. Kiedy schodziliśmy do niego, pomiędzy kapitanem a co mądrzejszymi marynarzami wywiązała się dyskusja, z której zrozumiałem tyle, że ich zdaniem był to żaglowiec portugalski lub hiszpański. Mahoniowa konstrukcja potwierdzała iberyjskie pochodzenie statku, ale ‒ i to jest źródłem mojego zdumienia ‒ był to typ okrętu nie spotykany od ponad dwustu lat. Odkrycie łodzi wywołało wielkie podniecenie wśród marynarzy, którzy wdrapywali się na wrak z zamiarem znalezienia jakichś wartościowych rzeczy. Na piasku i wśród pozostałości statku pełno było porozrzucanych różnych przedmiotów, ale były też i mniej przyjemne znaleziska. Na rufie natknęliśmy się na ludzkie kości. Piszę „ludzkie”, ale wątpię, czy oko mniej wprawne od mojego stwierdziłoby, że należały do ludzi, ponieważ były bardzo stare i porozrzucane przez zwierzęta i dzikusów po całym statku. Część dziobu była zwęglona, co stanowiło dowód nieudanej próby spalenia okrętu. Odkrycie szczątków ludzkich w połączeniu z dowodami, że próbowano spalić statek, zmieniło nastrój wśród marynarzy, którzy zaczęli obawiać się spotkania z miejscową ludnością. Kapitan Bell dał Berridge'owi strzelbę i postawił go na warcie. Pozostałym pozwolił dalej przeszukiwać okręt. Po 10
około półgodzinie znaleziono mnóstwo różnych przedmiotów: butelki, monety, nóż ze wspaniale rzeźbioną rękojeścią, prawdopodobnie tamilskiego pochodzenia, przerdzewiałe szczątki przyrządów nawigacyjnych i drewnianą skrzynię z dokumentami zniszczonymi przez wodę, ale dającymi się częściowo odczytać. W tych dokumentach znaleźliśmy nazwisko de Cueva i datę, w którą wciąż trudno mi uwierzyć ‒ rok 1519. Po półgodzinie poszukiwań kapitan poprosił mnie o radę. Uznałem to za oznakę wzrastającego do mnie zaufania i szacunku dla mojej osoby oraz stanowiska. Zwierzył mi się, że uważa, iż statek jest iberyjskiego pochodzenia i ma ponad dwieście lat, z czym trudno się było nie zgodzić. Ale nie w tej sprawie szukał u mnie rady. Będąc człowiekiem o umyśle strategicznym, był raczej zmartwiony implikacjami obecności owego żaglowca w Nowej Południowej Walii. Ponieważ jeśli portugalscy żeglarze byli tutaj już dwieście lat przed Cookiem, to roszczenia naszego Króla do tej ziemi mogą być podane w wątpliwość. Podzielałem obawy kapitana i po krótkiej dyskusji przestrzegliśmy marynarzy, aby nikomu nie mówili o tym, co tu zobaczyli. Aby ubiec ich niewątpliwe protesty, kapitan pozwolił im zatrzymać to, co znaleźli, pod warunkiem, że żaden z nich nigdy nie powie nic na temat miejsca pochodzenia przedmiotów. Kapitan wziął dokumenty, a mnie dał dzwon i kilka monet. Gdy odchodziliśmy od okrętu, pozwoliłem sobie nożem odłupać z niego drzazgę, ukrywając ją, gdy zmierzaliśmy w stronę łodzi. Gdy wróciliśmy na statek, marynarze milczeli, jak im nakazaliśmy, i jestem pewien, jak tylko można być pewnym takich typów, że świadomi byli wagi swojego milczenia. Nasze odkrycie musi pozostać w tajemnicy, zamknięte jak ten pamiętnik.
I. ODKRYCIE Daty odkryć dokonanych na wybrzeżach Terra Australis przed obecną wyprawą są tak różne, jak różny jest stopień wiarygodności, który im się przypisuje. Analizując poprzednie odkrycia, nie będę zajmował się tymi, które opierają się na przypuszczeniach, ale przejdę od razu do tych, odnośnie których istnieją autentyczne dokumenty. Jednakże w przeciągu kilku ostatnich lat pojawiły się dwie ciekawe ręcznie nakreślone mapy, które zdają się potwierdzać opinię, że Europejczycy pojawili się na Terra Australis prawie sto lat przed oficjalną datą jej odkrycia. Jedna z tych map jest francuska i nie posiada daty; jest to prawdopodobnie oryginał innej, która sporządzona została w języku angielskim i jest dedykowana Królowi Anglii, lub też jej kopia, na co wskazuje ogromne podobieństwo między obydwoma dokumentami. Oznaczono na niej rozległą krainę na południe od Moluków, nazwaną Wielką Jawą; jej położenie i rozmiary najbardziej przypominają Terra Australis, a zarys niektórych części wybrzeża jest zbyt bliski rzeczywistości, aby cała mapa mogła zostać wykreślona tylko na podstawie przypuszczeń. Jednakże łącząc to ze zbytnim rozciągnięciem Wielkiej Jawy w kierunku południowym oraz z namalowanymi nad brzegiem oceanu zwierzętami i domami, jakich nigdy nie widziano na Terra Australis, wydaje się, że mapa została częściowo sporządzona na podstawie niejasnych informacji zebranych prawdopodobnie przez żeglarzy portugalskich wśród ludów wschodnich; resztę opracowano na podstawie domysłów. Należy jednakże przyznać, że części zachodniego i północno-zachodniego wybrzeża, gdzie zbieżność mapy z rzeczywistością jest najbardziej uderzająca, mogły być widziane przez Portugalczyków przed rokiem 1540, w czasie ich podróży do Indii. MATTHEW FLINDERS, Podróż do Terra Australis, 1814
Jak opowiedzieć tę historię, od czego zacząć? Być może wszystko zaczęło się od burzy, od biczów piasku ukręconych przez wiatr, wrzynających się głęboko w skórę dziecka, budzących przerażenie, siekących, pchających głębiej w ciemność; okrutny wiatr raniąc oczyszcza ciało, wybiela kości, rozgarnia wszystko, co przesłania widok, zamiatając piasek, aby odkryć to, co pod nim. Ta opowieść musi być jak wiatr odsiewający wszystko, co nie ma znaczenia, co jest nieważne, aż nie zostanie nic ponad to, co istotne: czystość formy, destylat prawdy. A może prawda nie jest tym, co leży pogrzebane pod piaskiem, lecz jest jak sam piasek, ciągle przemieszczający się z miejsca na miejsce, zdradliwy. Więc gdy już odrzucimy to, czego nie możemy być pewni, nie zostanie nam nic oprócz przestworzy. I echa. Istnieje może jednak jakiś schemat, który dałby się odkryć w ruchu piasku, jego wirach i falach, nieustających przypływach i odpływach. Nie szkielety prawdy, ale uczucia zakodowane w wydmach i pagórkach, które mogłyby utworzyć litery, potem słowo, zdanie lub kilka zdań, tajny Braille dotyku i wiary. Ciche ponaglenie formy. A może jednak wszystko to jest tylko tym, na co wygląda. Gdyby spróbować je odszyfrować, symbole te mogłyby opowiedzieć historię o miłości i śmierci. O kochaniu i umieraniu. I pewnie nic ponad to. Ponieważ w końcu tylko to się liczy, tylko to i nic więcej. Transformacja ciężkiego ciała w światło i wrażenia zmysłowe. Emocje falujące jak woda w oceanie, jak rzeka wrzynająca się głęboko w piasek. Uczucie wkradające się przez lata jak ruchome piaski, powoli, nieuchronnie grzebiąc wszystko na swojej drodze, a wystawiając na działanie ostrego słońca i mroźnego powietrza zimy to, co zostało z tyłu ‒ zakłócenie w ustalonym porządku świata zmierzającego z przeszłości ku przyszłości. Jak kości umarłych. Jak w pośpiechu nabazgrane słowa. 15
Obraz Davida drży, unosząc się na białym morzu piasku. Gorące powietrze wznosi się znad rozgrzanej powierzchni dokoła, żar leje się z nieba. Niedaleko, gdzieś poza polem widzenia, morze wtacza się na plażę; miarowy oddech morskiej piany rozbijającej się o brzeg tłoczy wilgoć poprzez gotujące się powietrze. W górze kołuje morski ptak skrzecząc, gdy wznosi się do góry na fali gorąca. Czuć zapach soli. David stoi tak przez dłuższą chwilę, świadomy promieni słońca na swojej nie osłoniętej niczym skórze ‒ nie porusza się, nie patrzy, nie słucha; po prostu jest i chłonie to miejsce całym sobą. Słońce odbija się pod milionem kątów, roztrzaskując się o przetaczające się lustro piasku. Słyszy za sobą klakson samochodu, potem następny i podrywa się, odwracając się w stronę dźwięku. Widzi kształty kilku samochodów terenowych podskakujących na wydmach, zmierzających w jego kierunku. Wokół nich unosi się mgiełka upału, sprawiając, że kontury się rozmywają. Znowu słyszy klakson, podnosi rękę, aby pomachać, sam ruch wydaje mu się nagle cudowny. Pisk hamulców, samochody zatrzymują się przy nim, szerokimi kołami sunąc jeszcze po gorącym piasku, rozpychając go na boki. Muzyka bucha z kabin, gdy otwierają się drzwi, wypychając na zewnątrz klimatyzowane powietrze, sprawiając, że pot na jego skórze staje się nagle zimny. Z samochodów wysiadają ludzie, ich stopy ślizgają się na piasku, otacza go masa kolorowych szortów, czapek baseballowych i lustrzanych okularów. David robi krok do tyłu, próbując ogarnąć to wszystko, potok słów, ruch, muzykę. Kobieta stojąca obok pyta o coś, a jego umysł wpada z powrotem w sieć analizy. Odwraca się do niej, kreśląc rękoma łuki, przypisując im zadania, określając granice. Sprzęt jest już rozładowany i uporządkowany. David patrzy, jak jego studenci rozchodzą się, przesuwając nad ziemią płaskie wykrywacze metali. W ziemię wbito kołki i rozciągnięto między nimi nylonowy sznurek, zaznaczając obszar na zboczu wydmy. Wykrywacze piszczą i gwiżdżą po zetknięciu się ze sobą w kępce trawy. Anna, jedna z grupy archeologów na wykopaliskach, zatrzymuje się przy nim. 16
Ostatnia szansa? ‒ pyta. David nie jest pewien, czy żartuje, czy mówi poważnie. Odwraca się do niej. Jej twarz, wykrzywiona w słońcu, nic mu nie mówi. Przynajmniej tym razem. Anna prycha. Wieczny optymista. Jeżeli w przeciągu kilku dni nie znajdziemy niezbitych dowodów, nie będzie następnego razu. Wiesz to równie dobrze jak ja. Z odczytów satelitarnych wynika, że coś tu jest zakopane. Jego głos brzmi stanowczo i nieustępliwie. Przez chwilę patrzy na niego uważnie, zanim odpowie. Anomalia sygnału jest zbyt mała. Oboje to wiemy. David staje. To wszystko, co mamy, mówi w końcu, potem odwraca się i odchodzi. Gdy patrzy na niego, idącego w kierunku oddalonej o jakieś dziesięć metrów grupy studentów, Anna czuje, jak irytacja wywołana jego niezachwianą wiarą ustępuje teraz złości na własną niepewność. Chciałaby, żeby odwrócił się, aby mogła uśmiechnąć się do niego, pomachać, zapewnić go, że ona też wierzy. Ale on się nie odwraca. Zamiast tego, po kilku chwilach rozmowy bierze łopatę od jednego ze studentów, waży ją w dłoniach, potem jednym pewnym ruchem wbija w piach. Łopata wchodzi głęboko, ale on jeszcze naciska, po czym podciąga ją w górę; jęcząc z wysiłku, wyrzuca za siebie piasek w chmurze bladego pyłu. Podszedłszy bliżej, Anna słyszy, jak mówi do studentów niskim, spokojnym głosem: Okej. Zacznijmy kopać.
* Kopiąc, David wsłuchuje się w siebie, ostrożnie, naukowo ostrzegając studentów, żeby nie robili sobie zbyt wielkich nadziei. Cały czas ostrze jego łopaty rozdziera korzenie traw, które oplatają siecią sypki piasek, tnie, rozszarpuje, drze prążkowane włókna płożące się we wszystkich kierunkach w poszukiwaniu wody. I bez Anny wie, że anormalny sygnał, który wyłapał magnetometr anteny, jest za słaby, aby było to coś znaczącego. On też przejrzał wydruki komputerowe, krzywe opisujące siły, które kryją się gdzieś pod tymi pagórkami, upiorne cienie wody i metalu zakodowane w wijących się wzorach. Lepiej niż ktokolwiek inny wie, że nie ujawniają tego, co przez całe życie miał nadzieję, iż leży ukryte tuż pod stopami. To na pewno nie jest statek, wie to, ale trudno jest się poddać, nie wierzyć. 17
Wie, że studenci słyszą podniecenie w jego głosie, i ma nadzieję, iż zarazi ich swoim pragnieniem. Może już ich zaraził. Gdy kopią, chociaż to on działa najszybciej, ignorując pieczenie dłoni i pot na twarzy, prawie nie jest świadomy, że studenci też machają łopatami coraz szybciej. Kuszeni przeszłością. Słońce chyli się ku ziemi, cienie spełzają ze szczytów wydm, tworząc długie, wijące się kształty na piasku. Przez obszar poszukiwań pełznie wąż, wywołując piski i ostrożną fascynację wśród studentów, którzy idą za nim w bezpiecznej odległości, aż znika w kępie trawy. Kopią na zmianę. Pół godziny, potem zmiana. Przez następne pół godziny przerzucają i przesiewają piasek. Upał sprawia, że cienie skręcają się i tańczą. Tuż przed zmrokiem David czuje, jak włosy jeżą mu się na karku, tak jakby ktoś go obserwował. Odwracając się dostrzega jakąś postać na szczycie wydmy za samochodami. Mruga, wycierając pot zalewający mu oczy, ale postać już znikła. Stoi przez kilkanaście sekund, nie do końca przekonany, czy był to tylko miraż, ale potem potrząsa głową, starając się oczyścić umysł. Nagle gdzieś za sobą słyszy krzyk, odwraca się i widzi, jak jeden ze studentów klęczy, a wszyscy pozostali zbierają się wokół niego, próbując dostrzec, co odkrył. Czuje ucisk w piersi, jego oddech przyspiesza; rusza do przodu, zapominając o chwilowym niepokoju. W połowie drogi zatrzymuje się, odwraca w stronę, gdzie ujrzał postać, ale nic nie widząc, idzie dalej, wydłuża krok, w końcu biegnie. Pośrodku okrągłego dołu wystaje z piasku kawałek tkaniny. Nikt się nie odzywa, wszyscy patrzą na Davida i Annę. Spogląda na nią, ona potakuje i David rusza, przechodząc nad taśmą, klęka przy skrawku materiału. Instynkt podpowiada, że to nic ważnego, ale głos mu się trzęsie, gdy odwraca się, gdy prosi o delikatniejsze narzędzia ‒ małe łopatki, szczoteczki, sitka. Ma urywany oddech, odgarnia piasek, rzeźbiąc w nim formę. Długa linia koloru khaki powoli staje się kopcem. Przerywa kopanie, patrząc na nią w ciemniejącym świetle. Pojawia się Anna z latarką, której światło pada na postrzępiony koc, czarne litery na łuszczących się włóknach, plakietkę, budzący się blask bagnetu, numer seryjny. David siada ciężko z rękami po bokach, słyszy za sobą głośne westchnienia. Odwraca się, wzrusza ramionami, mówi coś, że i tak się czasem zdarza, i zabiera się za wyciąganie koca z piasku. Obejmuje go rękami, kiwa głową na jednego ze studentów, ciągną, uwalniając znalezisko z jego grobu. Jest to zwinięty wojskowy koc, a w nim coś o długości metra osiemdziesięciu centymetrów. Student pyta, co to 18
może być. David wzrusza niepewnie ramionami. Spojrzenie Anny mówi mu, że ona też wie, co to jest, ale ona także tylko wzrusza ramionami. Obejrzyjmy to, mówi David, podchodząc do koca i ostrożnie go odwijając. Tkanina zaczyna rozłazić mu się w dłoni, ale on się nie poddaje, rozchylając ją jak zasłonę. Powoli zaczyna się coś pojawiać. Kępka włosów, wysuszona skóra, pusty oczodół. Ciężar wypełnia mu pierś. Robi krok do tyłu, przez grupę przechodzi pomruk zdziwienia. Studenci nie mogą oderwać wzroku od znaleziska. W końcu któryś pyta, co teraz. David pociera ręką usta. Trzeba chyba zawiadomić policję.
Potrzeba trzech telefonów, aby znaleźć miejscową policję. Są uprzejmi, ale odkrycie nie robi na nich wrażenia. Już drugi raz pytają go, czy jest pewien, że ciało nie należy do aborygena. Po raz kolejny mówi im o kocu, strzępach munduru. W końcu zgadzają się przyjechać. David wyłącza komórkę, patrząc przez kilka chwil na zielony wyświetlacz, zanim zgaśnie. Z telefonem w dłoni wraca do stłoczonych wokół wykopu studentów. Odwracają się do niego ciekawi, co ma do powiedzenia. Uśmiecha się i mówi, starając się dodać im otuchy. Powiedzieli, że przyjadą, jak tylko będą mogli, mówi. Ale jeżeli ktoś chce wracać, to nie ma problemu. Robi się zimno i słońce już zaszło. Kilku studentów potakuje, rozmawiając między sobą, potem odchodzą, machając im na pożegnanie. David i dwaj czy trzej inni zostają. Rozmawiają szeptem w ciemności. W końcu Anna zadaje pytanie, którego wszyscy unikali. Jak myślicie, kto to jest? Bóg jeden wie, odpowiada David. Robi przerwę i kontynuuje. Ale głowę daję, że ktoś go tu zakopał i nie chciał, aby go odnaleziono. Morderstwo?, pyta jeden ze studentów. To dość oczywisty wniosek, ale myślę, że powinniśmy poczekać, aż przyjedzie policja, zanim zaczniemy snuć jakiekolwiek przypuszczenia. Kimkolwiek jest, przeleżał tu sporo czasu. Myśli pan, że policja przeprowadzi śledztwo? Przecież leżał tu tyle lat. To zależy, zaczyna David, ale przerywa mu odgłos jadącego po piasku policyjnego samochodu. Jaskrawe światło halogenów sprawia, że odwracają się, zasłaniając oczy.
* Funkcjonariusze ogrodzili jedynie teren i, spisali ich nazwiska. Są z miejscowej policji i, jak wyznał Davidowi jeden z nich, nie mogą wiele zrobić do czasu, aż przyjedzie starszy oficer z Sydney. David stoi i patrzy, jak w blasku świateł samochodu dwaj mężczyźni w mundurach spisują nazwiska jego studentów. W końcu ten, który z nim rozmawiał, mówi, że już pojadą. 20
Nic więcej nie da się tu zrobić aż do świtu, gdy przyjadą detektywi z Sydney. Usłyszawszy to, Anna i studenci ruszają w stronę samochodów. David nie idzie za nimi, patrzy tylko na policjantów w ciemnych mundurach, stojących przy wykopalisku. Wzrasta w nim panika, poczucie klęski. Nagle obok niego zjawia się Anna, kładzie mu dłoń na ramieniu i prowadzi do samochodu. Idzie posłusznie za nią, oglądając się na policjantów. Jeden z nich odwraca się i macha do nich ‒ gest powolny i przyjazny, w stylu ludzi mieszkających z dala od wielkich miast. Przy drzwiach samochodu David znowu staje, wpatrując się w ciemność. Potem wsiada, zatrzaskuje drzwi. Z radia bucha muzyka, samochód sunie po piasku.
* David jest sam w namiocie, nie może spać. Ten kawałek ziemi, którego duchy znał od lat, właśnie się zmienił. Pojawiły się nowe zjawy, cienie przemocy i śmierci. Obecność duchów nie dziwi Davida. Chociaż zwie się archeologiem i wierzy we wpojoną mu uporządkowaną wiedzę naukową, ustalony porządek akademickiej dysputy, to czuje wpływ innych światów, innych czasów. Nieważne, czy są prawdziwe, czy stanowią tylko echo tego, co minęło ‒ David nauczył się wierzyć w duchy. Duchy ciemnoskórych szczepów, które zbierały muszle i polowały tutaj przez dziesiątki tysięcy lat. Duchy de Cuevy i jego ludzi, nieodwołalnie i beznadziejnie zagubionych w tym obcym miejscu. Duchy tych, którzy przybyli tu później i przez zaniedbanie oraz chciwość ukształtowali to miejsce na swoje wyobrażenie. Cieniste wydmy nagle stały się pełne ukrytych sekretów, noży sterczących z ciemności.
* O świcie zjawiają się detektywi z miasta, mężczyźni w garniturach, posępni, apodyktyczni. David przybywa krótko po nich. Pomiędzy pachołkami rozciągnięta jest żółta taśma otaczająca piaszczystą depresję. Słońce pali, lecz powietrze jest chłodne. David obserwuje, jak podnoszą z ziemi ciało i kładą je na podobnej do noszy desce. Mężczyźni w mundurach podnoszą ją, podczas gdy inni stoją sobie i rozmawiają. Gdy wynoszą ciało z płytkiego grobu, David podchodzi bliżej. Jakiś detektyw przygniata żółtą taśmę do ziemi, aby mundurowi mogli przejść. Co teraz?, pyta David. Gdzie je zabieracie? 21
Detektyw odpowiada, nie patrząc nawet na niego. Po prostu zabieramy. Niosą ciało w kierunku policyjnej furgonetki. Idzie za nimi. Ale dokąd? Detektyw odwraca się. Do laboratorium w Sydney. To wszystko, co mogę panu powiedzieć. Teraz to sprawa policji. David patrzy mu w oczy. Słuchaj pan, mówi starając się, aby zabrzmiało to stanowczo, ale niezbyt natarczywie. Jestem archeologiem, to ciało zostało znalezione w czasie moich wykopalisk, co dla pana pewnie nie ma najmniejszego znaczenia, natomiast dla mnie może być ważnym dowodem. A to znaczy, że jeśli zamierzacie zbadać to ciało, to ja też powinienem przy tym być. Gdy to mówi, podchodzi do nich drugi detektyw. Obydwaj policjanci wymieniają spojrzenia. O co chodzi? Ten gość tutaj jest archeologiem, który znalazł ciało. Uważa, że powinien być obecny przy badaniach. Za dużo pewnie się nie dowiemy. Facet przeleżał w ziemi kawał czasu. David rozkłada ręce w geście zniecierpliwienia. A czy to nie znaczy, że to już moja działka? Taaak, odpowiada ten drugi. Masz pan rację. Patrzy na swojego kolegę. Nie widzę żadnych przeszkód, a ty? Pierwszy detektyw wzrusza ramionami, wiedząc, że stracił autorytet. Ja też nie, odpowiada i odchodzi.
II. CLAIRE Bardzo głęboka jest studnia przeszłości. Czyż nie powinniśmy nazwać jej bezdenną? TOMASZ MANN, Historie Jakubowe.
Dwadzieścia cztery godziny później David siedzi w gorącym powietrzu posterunku, kartkując jakieś stare czasopismo. Od czasu do czasu zerka na niego kobieta przy biurku, posyłając mu uśmiech; on też się uśmiecha i powraca do gazety. Siedzący koło kobiety policjant wpatruje się uparcie w podniszczoną książkę, śmiertelnie powoli przewracając kartki. Choć jest jeszcze wcześnie, powietrze na zewnątrz jest gorące, a w środku jeszcze gorętsze. Kiedy przyszedł na posterunek, kobieta przy biurku przeprosiła go za ten skwar tłumacząc, że zepsuła się klimatyzacja, co, jak David wywnioskował z nuty złości w jej głosie, nie było w tym miejscu niczym nadzwyczajnym. Poczekalnia na posterunku jest pusta, tylko czasami przy szklanych drzwiach pojawiają się funkcjonariusze w mundurach. Za każdym razem David podnosi z nadzieją wzrok, ale oni mijają go szybko, a potem zewnętrzne drzwi rozsuwają się bezszelestnie, gdy wychodzą na zalane oślepiającym blaskiem ulice miasta. Po chwili David wstaje, podchodzi do podłużnego zdjęcia w ramce, wiszącego na ścianie po lewej stronie, bez zainteresowania studiując rangę oficerów, którzy spoglądają na niego z fotografii. Oczy bolą go z braku snu, z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że czeka go-podróż z powrotem na południe, jeszcze tego wieczora. Nagle gdzieś za sobą słyszy głos, melodyjna intonacja wydaje mu się znajoma, odwraca się zaskoczony. David, mówi głos, pomyślałam, że to na pewno ty. Claire? A któżby inny? Więc wykopujesz ciała? Taaak, ja... hm... Potrząsa głową, próbując odzyskać pewność siebie. W końcu śmieje się, przyznając się do porażki. Nie spodziewałem się, że cię spotkam. Zwłaszcza tutaj. Oczywiście, odpowiada z tak znajomą delikatną nutą ironii. Nie wiedząc, co powiedzieć, David milczy; każde z nich wpatruje się w drugie, potem oboje zaczynają mówić jednocześnie. Ja...
Jak się... 25
Ty pierwsza. Nie, ty. Oboje się śmieją. Okej, odpowiada David. Ja zacznę. Co u ciebie słychać? Wszystko w porządku. A u ciebie? Też w porządku. Myślałem, że wyjechałaś z... hm... Z Paulem. Mówiąc to, odwraca wzrok, by uniknąć jego spojrzenia. Tak, z Paulem. David zauważa zmianę w jej zachowaniu, gdy powtarza to imię, ale wszystko szybko wraca do normy. Wróciłam, mówi; ich oczy znowu się spotkały. A Paul? Wzrusza ramionami. Niektóre rzeczy po prostu nie są nam pisane. Moment zawahania, cieniutka bruzda na skórze, sposób, w jaki robi przerwy, gdy mówi. Wszystko to sprawia, że David zastanawia się, czy jej obojętność jest prawdziwa, czy udawana. Po chwili, odwracając się w kierunku drzwi, z których wyszła, Claire otwiera je i prowadzi go przez wyłożone linoleum długie korytarze, w których niesie się urzędowy zapach. Schodząc za Claire po schodach do położonych w piwnicy laboratoriów, David czuje, jak ziemia przesuwa mu się pod stopami. Pamięta, co łączyło ich kiedyś, a co próbował pogrzebać, kopiąc się w głębokich pokładach przeszłości i wyciągając ją na powierzchnię, każąc przenikać do teraźniejszości. Ona idzie szybko i musi przyspieszyć, aby dotrzymać jej kroku. Ale co ty tutaj robisz? Głównie sekcje zwłok. Nie ma zbyt wielu ludzi z moimi kwalifikacjami, więc zatrudnili mnie na pół etatu. Wykonuję też różne prace zlecone. David przypomina sobie Claire z czasów akademickich: studiowała prawo i medycynę, wiedza przychodziła jej łatwo, bez najmniejszego wysiłku. To miłe. Nie bardzo. Tak czy owak, słyszałam, że znalazłeś go podczas kopania. Tak. Chociaż nie tego rocznika szukaliśmy. Otwierając drzwi, odwraca się i patrzy na niego; ich oczy się spotykają. Wciąż szukasz swojego statku? ‒ pyta niskim głosem. David potakuje i przez kilka sekund żadne z nich nic nie mówi. Claire wytrzymuje jego spojrzenie trochę dłużej, niż potrzeba. On widzi wyzwanie w jej oczach, ale nie odwraca wzroku. Jest między nimi tak wiele niewypowiedzianych słów. Nigdy się nie poddasz, prawda? 26
David wie, że to stwierdzenie, nie pytanie, więc nie odpowiada, a ona otwiera drzwi i idzie, jak gdyby sama też wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Wszystko w porządku?, pyta David, a ona odwraca się i nagle zaczyna się śmiać. Oczywiście, odpowiada i patrzy gdzieś w bok. Nie musisz się o mnie martwić, powinieneś już to wiedzieć. Przez chwilę panuje cisza, a potem Claire podejmuje rozmowę. Przypuszczam, że znajdowanie ciał to dla ciebie nic niezwykłego. David uśmiecha się drwiąco, powraca poprzedni luz. Ale nie takich, którymi interesuje się policja... chociaż nad tym akurat można by dyskutować. Claire odwraca się i otwiera drzwi, przepuszczając go pierwszego. Nie będziemy chyba teraz prowadzić takiej dyskusji, co? Patrzy na nią, widzi po minie, że żartuje, i śmieje się. Mam nadzieję, że nie. Jednak jest to zabawne. Co? To, że w jakimś sensie wykonujemy podobną pracę. David patrzy na nią z zaciekawieniem. Co masz na myśli? Oboje nakłaniamy nieboszczyków do wyjawiania nam swoich tajemnic. Nim zdąży odpowiedzieć, uświadamia sobie, że są na miejscu. Przed nimi na metalowej płycie leży ciało, wciąż owinięte w koc. Znajduje się w centrum pokoju, niewielkiej przestrzeni obracającej się wokół osi ciszy. Pomieszczenie to, ze swoimi białymi ścianami i chłodem metalu, jest miejscem poświęconym śmierci, zimnym kościołem, w którym podczas nabożeństwa fluidy życia zredukowane są do serii pociągnięć noża. David wzdraga się i staje unieruchomiony obecnością ciała. Ciężkie drzwi zatrzaskują się za nimi, odcinając od reszty świata. W powietrzu unosi się zapach środków antyseptycznych, formaldehydu. Nad głowami buczą cicho fluorescencyjne światła. David patrzy na Claire, która stoi po drugiej stronie, naciągając gumowe rękawiczki, i wciąż zastanawia się nad jej ostatnią uwagą. Do pomieszczenia wchodzi młoda policjantka z aparatem fotograficznym. Claire uśmiecha się i przedstawia ich sobie. Podając rękę, David studiuje twarz nowo przybyłej i zastanawia się, jak ta młoda kobieta, praktycznie jeszcze dziewczyna, musi się czuć, spędzając czas na utrwalaniu wizerunków trupów, uwieczniając bezwzględne szczegóły śmierci. 27
Claire daje mu parę gumowych rękawiczek. Załóż je, mówi. Z wyrazu twarzy młodej policjantki nie da się nic odczytać. Podczas gdy David zakłada rękawiczki, Claire, włączając po drodze magnetofon, podchodzi do ciała i wkracza w krąg jasnego światła padającego na metalową płytę. David patrzy na nią, słuchając chłodnej, spokojnej relacji z każdego posunięcia. Mówi niskim głosem z lekkim akcentem, zabarwionym naleciałościami Hindi jej rodziców, wspomnieniem echa dzwonków przy kostkach i drzewa sandałowego. Z uśmiechem napomyka o jego obecności. Potem biorąc szczypce, rozchyla koc i robi uwagi na temat brązowych plam, które pokrywają tkaninę, ostrożnie odsłaniając to, co pod spodem. Uwolnione z kokonu ciało leży skręcone z rękoma po bokach, wyprostowanymi nogami, ale szyja, plecy, ramiona i biodra są ułożone nienaturalnie. Wspomnienia napływają same: ciało przypomina Davidowi wijącego się węgorza, zaczepionego na metalowym haku na jakimś targowisku. Przyglądając się bliżej, widzi, że głowa przekręcona jest za bardzo na bok, kępki włosów wciąż przyczepione do skóry. Fragmenty ziemistej cery pokrywają kościstą twarz, przeświecają przez nią pożółkłe kości policzkowe, szczęki, łuki brwiowe. Czuje, jak obraz wypełnia jego umysł. Podczas gdy Claire krąży nad zwłokami, niskim, rzeczowym głosem przemawiając do magnetofonu, policjantka podąża za nią szybko, sprawnie, z furkoczącym aparatem. Szyja jest niemożliwie chuda, tchawica i przełyk skręcają się pod skórą jak groteskowe sznury żył, niknąc pod pożółkłym kołnierzykiem. Brudna, brązowa plama pokrywa koszulę i kurtkę prawie do szyi, ciągnąc się w dół aż do krocza. David, chociaż przywykły do śmierci, czuje, że sztywnieje, ale wtedy Claire zwraca się do niego, przerywając mu rozmyślania. Jakieś wstępne opinie?, pyta, zatrzymując taśmę. Co?, zaczyna, potem potrząsa głową, oddając jej głos. To twoje badanie. Robi krok do tyłu. Ku jego zaskoczeniu, myśl, że ten człowiek spoczywał pod jego stopami niewidziany przez tyle lat, niepokoi go. Ale ten trup ma tyle lat, że to raczej twoja działka, stwierdza Claire, pochylona nad ciałem. David patrzy na nią, próbując ustalić, czy jest to jakieś wyzwanie, ale z jej wyrazu twarzy nie da się nic wyczytać. Ponieważ się nie odzywa, David wzrusza ramionami i podchodzi do ciała. Cienka jak papier powieka wciąż przykrywa zapadnięty lewy oczodół; prawy ‒ zieje ślepotą. 28
Mężczyzna, mówi, sądząc po ubraniu, które będziemy musieli zdjąć, aby uzyskać pewność. Biały, włosy blond lub jasnobrązowe, wzrost metr siedemdziesiąt do metra osiemdziesiąt. Wiek trudny do ustalenia; trzeba będzie zbadać uzębienie i czaszkę. Claire przytakuje. Zajmę się tym. Delikatnie rozchyla szczypcami kurtkę, pod którą ukazuje się poplamiony i rozpadający się materiał koszuli i krawata. Piasek sypie się na metalową płytę, ziarenka odbijają się i rozpryskują. Wygląda na to, że został zastrzelony, więc mamy prawdopodobną przyczynę śmierci. Zaryzykujesz stwierdzenie, jak długo leżał zakopany? David palcami bada koc. Jest w całkiem niezłym stanie, ale w miejscu, gdzie go znaleźliśmy, jest bardzo sucho. Piasek mógł zmumifikować szczątki. Ubranie jest z dwudziestego wieku, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Koc wojskowy? To dziwne, czyż nie? Podejrzewam, że całe wydarzenie miało miejsce w czasie wojny, co by oznaczało, że przeleżał w piachu około pięćdziesięciu lat, ale głowy nie dam sobie za to uciąć. Rozbierzemy go? David potakuje, Claire sięga po nożyczki. Z pewną trudnością zaczyna rozcinać materiał, wraz z nim od ciała odrywają się kawałki skóry. W ciągu kilku minut zwłoki są nagie, ubranie ułożone równo na długich srebrnych tacach, przygotowane do dalszego badania. Pod wysuszoną skórą łaty połamanych kości znaczą miejsca po kulach. Jedna rana jest wysoko, tuż pod gardłem, na lewo; druga ‒ na prawo od lewego sutka; trzecia ‒ na jednej pionowej linii z pierwszą, ale niżej, tuż pod mostkiem. Półksiężyc śmierci. Prawy nadgarstek strzaskała czwarta kula: malutkie kostki starte prawie na proszek, kości dłoni połączone z przedramieniem tylko skórą i wysuszonymi ścięgnami. Gdy David patrzy, Claire sonduje rany metalowym przyrządem. Prawie na pewno przyczyną śmierci była rana postrzałowa, mówi Claire, obracając przyrząd w dziurze pośrodku. Ta kula doszła pewnie do serca. Zgon był natychmiastowy. Policjantka robi zdjęcie rany. Cofając się o krok, aby objąć wzrokiem całą sylwetkę, Claire poddaje ciało oględzinom. Żadnych znaków szczególnych, widocznych blizn czy tatuaży, mówi do mikrofonu. Potem patrzy na Davida. Nie wiem, czy badając ciało, 29
dowiemy się czegoś więcej. Obejrzymy ubranie? David potakuje. W spodniach nic nie znajdują. W lewej kieszeni kurtki jednak jest kawałek złożonego, pożółkłego papieru, który Claire wyjmuje ostrożnie, kładąc na metalowej tacy. David stoi obok, serce bije mu szybko. Claire patrzy na niego, a on kiwa głową. Powoli rozkładają papier bojąc się, by się przy tym nie pokruszył. To jest list, rozmazany atrament pełza po nim splamiony krwią, rozmyte duchy słów odbijają się na przylegających powierzchniach. Przez dłuższą chwilę wpatrują się w kartkę, wytężając umysł, aby doszukać się jakiegoś sensu w bezładnej mieszaninie krwi i atramentu.
* List jest nieczytelny, kształty uformowane przez atrament wyblakłe lub rozmazane, nie do rozpoznania. Brak adresu, brak podpisu na końcu. Papier wysuszony i kruchy jak starożytny pergamin. Jednak kiedyś te smugi i niewyraźne plamy stanowiły symbole obarczone zadaniem przekazania wiadomości od autora komuś innemu, komuś, kto uznał tę wiadomość za jasną lub dwuznaczną, treść za wspaniałą, tragiczną lub banalną. Ale teraz ta wiadomość znikła wraz z tożsamością autora i odbiorcy, wraz z tym, co dla siebie znaczyli, jak się poznali, ich miłością i marzeniami. A może to ten człowiek, którego ciało leży wysuszone i poskręcane na metalowej płycie pod powierzchnią miasta, ekshumowany z piaszczystego grobu, pisał te słowa do kogoś innego, ale ich rozkwit został powstrzymany przez gwałtowność śmierci. A może są to słowa kogoś innego, napisane do niego; może były wówczas powodem jego śmierci. Jednak wszystko, co pozostało, to kawałek papieru, litery wyzute ze znaczenia, ciało bez duszy.
* Potem idą przez długie korytarze, Claire tuz przed nim, prowadzi go. Mówią szeptem, a David przygląda się jej ruchom, starając się przypomnieć sobie, jak to było, gdy byli razem. Poznali się rok po tym, jak umarła Tania. Przyjaciele ich zeswatali. Letnie przyjęcie z kolacją, niezbyt subtelne manewry gospodarzy. Po kolacji szli razem ciepłymi ulicami, lekko pijani, rozmawiając, i David stwierdził, że otwiera się na romans bez zobowiązań; niewymagająca obecność Claire pozwoliła mu odsłonić poturbowany okręt własnego serca. W ciemności 30
przed swoim mieszkaniem wzięła go za rękę, poczuł jej usta na policzku, a jego ciało zadrżało tak gwałtownie, że pomyślał, iż ona też musiała to poczuć, musiała wiedzieć. Był taki poraniony i zagubiony... Ale nic nie powiedziała, uśmiechnęła się tylko i uścisnęła jego dłoń, a jego skóra wciąż pamiętała chłodny dotyk jej warg, palców, gdy zmierzał do domu oświetlonymi na pomarańczowo ulicami. Po tym wieczorze ich orbity zbliżyły się do siebie, ich ciała i serca, uzupełniając się wzajemnie, wydawały się zaspokajać swoje wzajemne potrzeby. Potrzeby Davida zżarły go, określiły jego samego i jego serce ‒ kruche, już spękane i mogące w każdej chwili rozpaść się na drobne kawałki. Jej obecność, chłodna i nie natarczywa bliskość, namacalność jej ciała, wszystko to dało mu przestrzeń konieczną do zgłębienia własnego żalu, do wyjścia poza własną skorupę. Powoli zaczął odnajdywać drogę do siebie, zaczął rozumieć ziejącą w centrum swego istnienia pustkę, jak gdyby był podróżnikiem powracającym do miejsca narodzin tylko po to, by przekonać się, że zapamiętany dom stoi pusty i porzucony. Czasami w nocy tuliła jego twarz do swego szczupłego ciała, a on płakał i powoli, stopniowo zaczynał zdrowieć. Potem także powoli, niepostrzeżenie odeszła, zostawiła go bez żadnego wyjaśnienia, oskarżeń, a schemat, który kształtował jej los, pchał ją dalej. Patrzył, jak odchodzi, również jej o nic nie oskarżając, i znów byli oddzielnie, noce i dnie, które spędzili razem, powoli zatarły się w pamięci, odpłynęły, jak gdyby nigdy nie łączyło ich nic więcej niż przyjaźń. Ale Claire była dla Davida jak szyfr, zarówno wtedy, jak i teraz. Pomimo tego wszystkiego, co mu dała, on jednak nigdy nie rozumiał tego, co sam dał jej, ponieważ jakaś jej część zawsze pozostała dla niego zamknięta, stanowiła przestrzeń, której nigdy nie zdołał nawiedzić ani poznać. Jej tajemnicza obecność, jak nie odkryty kraj, przyciągała go i utrzymywała w ciągłym niemym ruchu, jak pływy, jak gdyby była w niej grawitacja, głębia, księżyc przyciągające głębokie wody jego komórek. A potem odeszła, znikła z pola widzenia równie cicho, jak się pojawiła. Kilka miesięcy po przyjęciu, z policzkami zaczerwienionymi od drinków, oznajmiła mu, że jest zakochana, i po sposobie, w jaki to powiedziała, po niedbałości ruchów poznał, że mówiła prawdę. Ale gdy przycisnęła usta do jego policzka, zauważył także, że coś się w niej zmieniło, że sama odkryła przestrzeń, którą on w niej wyczuł, i przyciągnął ją bliżej, objął ją ostatni raz, nagle zaczął się o nią bać.
* 31
Teraz siedzą w jej biurze, wyblakły kawałek papieru tkwi uwięziony w bursztynowej folii torebki na dowody leżącej na biurku między nimi. David wygląda przez okno na park, samochody, ludzi w alejkach, grupki skrywające się w plamach cienia. Blask słońca przenika nawet przez przyciemniane szkło. Wracasz dziś wieczorem? David odwraca się, wyrwany z zadumy. C o? A, tak, chyba tak. Czeka cię długa podróż. Wzrusza ramionami. Jest jeszcze sporo pracy, a niewiele czasu. Ciężko uzyskać jakiekolwiek fundusze na wykopaliska, a na poszukiwanie mitycznego wraku jeszcze trudniej. Czy tym razem miałeś szczęście? Na zapisach z magnetometru widnieje anomalia, ale jest chyba zbyt mała. Czy ta anomalia nie mogła wskazywać na tamto ciało? Nie, na to jest za duża. Musi tam być coś innego, coś większego. Ale niewystarczająco dużego? David kręci głową. Nie, raczej nie. Przez chwilę oboje milczą. W końcu Claire się odzywa. David? Hm? Byłeś na mnie zły? Nie. Może trochę wtedy. A potem już nie? Kręci głową. Nie przejmowałem się za długo. Dlaczego pytasz? Zamiast odpowiedzieć, Claire odwraca wzrok; jej oczy kryją się, uciekają. Przykro mi z powodu Paula. Lubiłem go. Ja też, mówi Claire. Dwa słowa, a niosą tak wielki ciężar. Następuje cisza, przerwana w końcu przez Davida, który oczyszcza gardło ‒ ostry dźwięk burzący napięcie wywołane bliskością. Pójdę już. Claire odwraca się do niego. Miło było się spotkać. 32
Tak, przyznaje Claire pochylając się. Osłabiła swą czujność na tyle, by David dostrzegł, że ona nie chce, żeby odjeżdżał, jeszcze nie. Ten statek... wciąż jesteś pewien, że jest tam, pod piaskiem? David potakuje. Czemu pytasz? Otwartość Claire znika równie nagle, jak się pojawiła; jest teraz chłodna, znów skryta. Właściwie to sama nie wiem. Myślałam o ciele, które badaliśmy. Milknie na chwilę, po czym mówi dalej. To znaczy, przypuszczam, że nigdy nie dowiemy się, kim był ani co mu się przytrafiło poza tym, że został zastrzelony. Niewiele myślę o przeszłości... przynajmniej się staram... ale to tajemnicze pojęcie, czyż nie? Wiemy tak mało, a dopiero wtedy, gdy próbujemy zrozumieć, dlaczego coś mogło się zdarzyć, zdajemy sobie sprawę, jak niedoskonałe są nasze narzędzia poznawcze. Sekcje zwłok, wspomnienia, prawa; ale w końcu to tylko zapałki, które zapalamy w ciemności. Zaś twój statek, jeśli go znajdziesz, będzie czymś konkretnym, czymś namacalnym. Kończy, jej słowa urywają się, David zdaje sobie sprawę, że była bardzo bliska wyznania. Czasami myślę, że kiedy... jeśli... go znajdę, wtedy coś zrozumiem, ale zastanawiam się, czy sam się nie oszukuję, czy nie uzyskam w ten sposób tylko kilku kawałków układanki, której nigdy nie skończę. Więc może masz rację, może nigdy nie dowiemy się, dlaczego ten człowiek zginął, czy kim był. Ale gdybyś to wiedziała, czy sprawiałoby to jakąś różnicę, czy wtedy też byś coś zrozumiała? Claire uśmiecha się. David widzi, że taki sposób rozumowania staje się częścią jej zbroi. Być może. Ale to ty jesteś historykiem, więc jak myślisz? Czeka kilka sekund, nim odpowie, szukając odpowiednich słów. Kto wie? Wiedza i rozumienie to dwie bardzo różne rzeczy. Różne państwa, różne języki.
III. ŚLADY STÓP Są mapy, których wizerunki nie mają nic wspólnego z powierzchnią. MICHAEL ONDAATJE
Istnieje mapa, znana jako Mapa Delfina, która wskazuje na istnienie dużego lądu leżącego na południowy wschód od Jawy i na południe od Timoru. Podczas gdy lądu tego, noszącego nazwę Java la Grande, nie można znaleźć na żadnych doskonale znanych mapach, to w łukowatej formie północnego wybrzeża natychmiast można rozpoznać coś nieodparcie znajomego. Przyjrzawszy się bliżej, kształty wydają się tym bardziej znane, bo niedoskonałe, acz znajome szczegóły układają się w inne formy ‒ grupy wysepek, zaokrąglenie linii brzegowej ‒ przy czym ich zbieżność z rzeczywistością pojawia się przede wszystkim wzdłuż północnego wybrzeża, a dalej na wschód i na południe. Co jest zaskakujące w tej mapie, to jej wiekowość. Nasza historia relacjonuje odkrycie Australii jako serię nie powiązanych ze sobą przypadków ujrzenia lądu ‒ niektórych niezamierzonych, innych znów zaplanowanych ‒ lądu, który był wolno wydobywany zza zasłony mitu przez takich ludzi jak Jansz, Hartog czy przez pechowego Tasmana, którego droga zawiodła na wyspę noszącą teraz jego imię, ale nie na kontynent, przy którym leży. Te wstępne odkrycia ujawniły jedynie istnienie ogromnego i jałowego pustkowia, którego prawdziwe kształty pozostały nieznane aż do końca osiemnastego wieku, kiedy to Cook stworzył mapę wschodniego wybrzeża. Wszystkie dokumenty ignorowały fakt, że rdzenni mieszkańcy tego kontynentu zamieszkiwali go od dziesiątek tysięcy lat, a może i dłużej. Tylko biali, Europejczycy, odkrywają. Ciemniejsi ludzie, pozbawieni nie tylko swojej ziemi, ale i historii, czekają jedynie, by ich odkryć. Albo zrobić z nimi coś znacznie gorszego. Ale Mapa Delfina jest wcześniejsza niż Cooka i Banksa, i to o ćwierć milenium. Została sporządzona przed rokiem 1536 na zamówienie króla francuskiego Franciszka I jako podarunek dla jego syna, delfina Henryka. Daty są niepewne, dowody heraldyczne mylące; z jednej strony jest na niej herb Francji sprzed roku 1536, z drugiej zaś herb Henryka jako króla Henryka II, a nie jako delfina. Z listu zamawiającego i herbu Francji wiemy, że kreślenie mapy rozpoczęto przed 1536, ale mniej pewne jest, kiedy zostało 37
ono ukończone i czy później dokonano jakichś poprawek. Podobnie nie można z całą pewnością ustalić autora. Historycy tradycyjnie przypisywali ją Pierre'owi Desceliersowi, jednemu z najznamienitszych ze szkoły kartografów i kosmografów, którzy zebrali się w szesnastym wieku we francuskim porcie Dieppe, ale jest to tylko kwestia konwencji, ponieważ mapa nie jest podpisana. Jednakowoż fakt, że mapę zamówił sam król, jak również jej styl i nieco nonszalanckie zaniedbanie detali, wskazują na Desceliersa. Nie ma jednak solidnych podstaw, żeby stwierdzić to z całą pewnością; są to tylko przypuszczenia. Wszystko, co wiemy na pewno, to fakt, że zaczęto ją kreślić przed rokiem 1536 i że miała stanowić dar dla delfina Henryka. Dwieście lat później w jej posiadanie wszedł Edward Harley, książę Oksfordu, i z jego to nazwiskiem kojarzono ją do czasu kradzieży po jego śmierci w 1724 roku. Przez następne pół wieku los mapy pozostawał nieznany, ale w końcu natrafił na nią Daniel Solander ‒ astronom Towarzystwa Królewskiego mający za zadanie obserwowanie wędrówki Wenus w czasie wielkiej podróży Cooka w 1769 ‒ i przekazał ją młodemu Josephowi Banksowi, botanikowi Cooka. Banks pokazał ją z kolei Cookowi, któremu Towarzystwo Królewskie poleciło w tajemnicy odszukanie Terra Australis Incognita, i pewne jest, że mapa towarzyszyła odkrywcy w jego niezwykłej podróży. Nie wiadomo, do jakiego stopnia Cook dawał wiarę mapie, ale być może troska, jaką Banks włożył w jej zachowanie, pozwoli nam się czegoś dowiedzieć, ponieważ w roku 1790 złożył ją na przechowanie w Bibliotece Królewskiej. Oczywiście w tym czasie Cook nie żył już od ponad dziesięciu lat, zamordowany w płytkich wodach przy hawajskiej plaży, ale mapa przeżyła go, podobnie jak przeżyła swego autora, króla Henryka II i Edwarda Harleya, i jak miała przeżyć Josepha Banksa. Samo dzieło nie do końca znanego kartografa wciąż spoczywa w Bibliotece Brytyjskiej. Jest to mapa ścienna, zaskakująco duża; farba i atrament wyblakły przez wieki, co jednak nie ujęło niemal nic z jej szczegółów ani piękna. Swego czasu złożono ją tylko na trzy nierówne części, a potem jeszcze na pół i teraz widoczne są głębokie załamania, niweczące piękno linii i odcieni, deformujące kształty, które twórca naniósł na powierzchnię. W wielu miejscach, nawet jak na tamte czasy, jest niedokładna; szczegóły nie były wówczas tak istotne jak kwestia dekoracyjności. Nie, żeby było to zaskakujące; tworzenie map w szesnastym wieku nie przebiegało tak precyzyjnie jak obecnie. Wtedy, podobnie jak dziś, istniała zależność 38
pomiędzy wymogami dokładności a przewidywanym zastosowaniem mapy. Tak jak obecnie, dawniej przed kartografami stawiano różne cele: szkic, którego użyto by do odnalezienia budynku czy ulicy, będzie czymś zupełnie innym niż mapa, która miałaby posłużyć do zrozumienia położenia Antarktydy względem lądu, który ma się w danej chwili pod swoimi stopami. I podobnie jak dzisiaj, mapy stanowiły narzędzia władzy. Miejsca nie mają nazw nadanych im przez rdzennych mieszkańców danego lądu, ale nazwy przypisane im przez tych, którzy przybyli później; rdzenne języki ustąpiły pola językom kolonizatorów ‒ wielkie ośrodki sprawujące władzę nad prowincjami, przedkładające nazwy oficjalne nad miejscowe. Polityczne dysputy nad granicami od zawsze rozpatrywane są na korzyść kartografów lub ich władców: obszary zdewastowane ekologicznie lub przez nadmierną eksploatację rolniczą są ukryte, wyschnięte jeziora pokazane w pełni życia, martwe rzeki nadal wiją się przez doliny zamienione w pustynie przez tamy i nawadnianie. W szesnastym wieku, gdy sporządzono Mapę Delfina, mapy były uważane za dekoracyjne insygnia władzy. Zapewniały swoim właścicielom roszczenia do przedstawionych na nich lądów, nawet jeśli miały to być roszczenia tylko na papierze; mapa wyznaczała włości swojego właściciela, który stawał się panem wszystkiego, co zostało przezeń poznane. Jako narzędzie władców, musiała być odpowiednio ozdobiona; jej walory estetyczne były równie ważne jak symboliczny zasięg władzy, którą dawała właścicielowi. Mapy Desceliersa nie były wyjątkiem. Historycy odnotowali jego tendencję do upiększania, przesadzania, wymyślania nawet nowych lądów. W ten sposób wyczarował Antarktydę, która łączyła się z tajemniczym kontynentem na południowy wschód od Jawy i stanowiła przeciwwagę dla znanych obszarów Azji, Europy, Ameryki, zaś zamieszkiwali ją zarówno dziwni ludzie, jak i wyimaginowane stwory. Jednak pominąwszy te tendencje do zmieniania szczegółów, Mapa Delfina niewątpliwie pokazuje ląd noszący nazwę Java la Grande, zbyt podobny do Australii, którą naszkicowali później Cook i Flinders, aby odrzucić ją jako wytwór zbyt wybujałej wyobraźni Desceliersa. Są też inne mapy, nakreślone przez ludzi, którym brakowało jego nonszalancji i skłonności do wymyślania i upiększania; mapy, które sporządzili Jean Rotz, Nicolas Vallard, Le Tetsu i Nicolas Desliens. Wszyscy byli kolegami Desceliersa z 39
Dieppe, wszyscy trzeźwo patrzyli na świat, posiadali wielkie zdolności, byli ludźmi prawymi, a przy tym wielokrotnie ukazywali Java la Grande zamieszkaną przez dziwne stwory, nadając szczegółowe i pełne nazwy zatokom, zatoczkom i przylądkom, nazwy portugalskie, obce dla współczesnego oka, ale nazwy linii brzegowej, która jest niesamowicie podobna do tej, którą znamy jako kontury obecnej Australii. Może wszyscy zostali oszukani, może ląd, który nakreślili, był fikcją. (Ale czymże jest fikcja, która okazuje się prawdą?) A może jest w tym coś więcej, niż sobie wyobrażaliśmy: ukryta przeszłość, tajemnicza historia. Ponieważ za szepczącymi głosami naszych podręczników do historii brzmią echa wcześniejszych podróży, tajemniczych map i wyścigu do panowania nad światem pomiędzy dwoma państwami, Hiszpanią i Portugalią. I kryją się niewidzialne ślady malutkich statków wykonanych z drewna i żelaza, zagubione w niewyobrażalnym oceanie bezmiaru. Zagubione w zmieniających się wzorach czasu.
David powoli opuszcza miasto, uwalniając się z plątaniny pojazdów, spalin i upału, wyjeżdżając z niego ostatecznie wieczorem. Gdy jedzie, niebo staje się krwistoczerwone, pasma wysokich, złotawych chmur unoszą się nad okolicą niczym żebra, słońce w ciszy zapada się za horyzont. Muzyka dochodząca z głośników tak znajoma ‒ jego ulubiona kaseta: słowa piosenek, melodie zakodowane głęboko w mózgu, w malutkich wstążkach molekuł wijących się spiralnie w ciemności. Za oknami miga mu też już znajoma droga, samochody walczące o lepszą pozycję, ciemność wypełniająca okolicę. Zmierzch jest długi, cichy, jak koniec czegoś, jak przestrzeń, gdzie nie ma czasu. Jak śmierć. W ostatnim świetle dnia umysł Davida błąka się własnymi ścieżkami, uwalnia się, przeskakując przez światy, których może nie ma. Mimowolnie powraca wspomnienie twarzy, ciała, oczu: jednego przykrytego powieką, drugiego otwartego i patrzącego. Usta zapchane piaskiem. Skóra naciągnięta na kości niczym papier, cienka i krucha. W ciemności David słucha szumu drogi, własnego oddechu, umysłu pochłoniętego tajemnicą zawartą w powykręcanym kształcie zwłok; wszystkie ślady identyfikacji zatarte, wyczyszczone przez brutalną anonimowość śmierci. Nieświadomie mocniej zaciska ręce na kierownicy, napina ramiona. Jako student, przebywał kiedyś latem na wykopaliskach w Jordanii, długie dni spędzając na wdychaniu pylistego powietrza zapomnianego świata, pracując do momentu, aż rozbolały go plecy, a ręce były pościerane do krwi, oczy wypełnione kurzem. Dla studenta satysfakcja była niewielka; kilka skorup, kawałek węgla drzewnego, zwój papirusu, który kruszył się przy najdelikatniejszym ruchu powietrza. Na wykopaliskach byli też inni studenci oraz amatorzy, którzy zapłacili za ten przywilej, a w nocy zbierali się wszyscy w długich namiotach, rozmawiali, pili, palili tani jordański haszysz, zanim poszli spać, przygotowując się na kopanie przed świtem. Mijały tygodnie, niektórym już zaczynało się nudzić, stawali się niezadowoleni i nawet David przyłapywał się czasami na słuchaniu ze współczuciem narzekań najgorszego z nich wszystkich, niemieckiego studenta. 41
Potem całkiem przypadkowo natknął się na naczynie, szczotką odkrywając jego nienaruszoną formę, głęboki kobaltowy błękit na tle bladego piasku. Nadzorujący wykopaliska stał i patrzył uważając, aby naczynie nie zostało uszkodzone, ale David nie miał zamiaru zrezygnować ze znaleziska, pracował uważnie, aż całkowicie wydobył je spod piasku. Wówczas kierownik podszedł i podniósł je delikatnie, a gdy to robił, David zauważył na dole, przy dnie, skazę na glazurze, odcisk palca wtopiony w błękitną powierzchnię. Świadectwo nieznanego, dawno zakończonego życia. Później, wieczorem patrzył, jak kobieta z aparatem fotograficznym dokumentuje znaleziska z tego dnia dla jordańskiego rządu. Czekał, aż pojawiło się wykopane przez niego naczynie. Gdy kobieta pochyliła się nad aparatem, złapał ją za rękę powstrzymując. Bez słowa obrócił naczynie tak, że odcisk palca znalazł się w obiektywie, potem pozwolił jej kontynuować pracę. Pamięta jej ciemne oczy, obserwujące go z zaciekawieniem, jej zaintrygowane potaknięcie, gdy poprosił, aby zrobiła mu odbitkę, szybkie pstryknięcie migawki, gdy uchwyciła moment, zamrażając naczynie w miejscu, zapisując je w pamięci. Przez wiele lat po tym wydarzeniu fotografia z odciskiem palca widocznym w prawym dolnym rogu stała na jego biurku niczym wskazówka do zagadki bez rozwiązania, coś, co ciągle przypominało mu o całunie zasłaniającym przeszłość przed spojrzeniem naszych oczu. A teraz jest ciało, spękane usta zaciśnięte mocno na jakiejś tajemnicy. I Claire. Dwuznaczność ich pożegnalnego pocałunku, spotkanie warg tak krótkie, że ledwie je poczuł. Jasna w tym momencie konieczność odosobnienia. Jego potrzeba.
* W ciemności na zewnątrz krajobraz zmienia się nie widziany; załamana linia brzegowa z gęstymi, zielonymi zaroślami i parabolami rozległych plaż nad zatokami ustępuje miejsca obszarowi porośniętemu karłowatą roślinnością, a w końcu piaskowi ciągnącemu się łukiem w oddali ‒ scalone w pamięci kształty. Dwie godziny po północy droga jest cicha, inne samochody pojawiają się rzadko: najpierw błysk reflektorów w oddali i podmuch nocnego powietrza, który potrząsa wozem Davida. Potem auta znikają, chcąc jak najprędzej oddalić się z tego odludzia. W końcu przednie światła jego samochodu odszukują bramę: metalowy znak ostrzega motocyklistów, żeby nie jechali dalej. David zatrzymuje się, otwierając drzwi 42
furgonetki na chłodne, nocne powietrze. Morska bryza porusza trawą, brama jęczy głośno, gdy ją otwiera. Coś niewidocznego buszuje w trawie przy drodze, budząc w nim lęk. Mija bramę i jedzie dalej drogą wijącą się pośród wydm. Stwierdza, że nieświadomie bada je, przejeżdżając obok, szuka złudnej wskazówki, która mogłaby naprowadzić go na statek. Jak zawsze, próbuje przebić się przez tajemnice piasku, starając się wyobrazić sobie, jak to było; niewidzialna przeszłość unosi się w powietrzu, zakodowana w nim niby upiorny rentgen połamanych kości. Strzaskany nadgarstek. Kiedyś, mniej więcej dwa lata temu, widział postać na pagórkach, niewyraźną, migoczącą w świetle słońca; wiedział, że go obserwuje. On stał, a postać odeszła, znikła ‒ jej ruchy były powolne, ociężałe, jak gdyby obarczone wiekiem lub obrażeniami. Zaskakując samego siebie, David gonił postać, zły, zdając sobie sprawę z tego, że to, iż może być obserwowany, sprawiło, że poczuł się trochę splamiony. Ale gdy dotarł do miejsca, gdzie widział tajemniczego obserwatora, na piasku nie było żadnych śladów, jak gdyby w ogóle nikogo tam nie było. Unieruchomiony nagłą furią, stał na szczycie wydmy przez długi czas, bujając się w oceanicznym wietrze, rozglądając się dookoła, szukając znaku, że to, co widział, było prawdziwe, ale niczego takiego nie znalazł. Potem, tak szybko jak się pojawił, cały jego gniew odpłynął. David odwrócił się i stał wpatrując się ponad wydmami w linię oceanu w oddali, czując, jak zaczyna zapadać się w pustkę tego miejsca, jak jego obecność wtapia się w ciszę przesuwających się piasków, szepczących fal. Po około półgodzinie wolnej jazdy dociera do obozu, zlepka jaskrawych nylonowych półkul, niewyraźnych w ciemności. Świadomy faktu, że pozostali śpią, zatrzymuje się w pewnej odległości od namiotów, ostrożnie zamykając drzwi. Na zewnątrz szczelnej kabiny samochodu powietrze jest chłodne, mgiełka słonej wody niesie się w głąb lądu, rozpraszając światło księżyca nad białym piaskiem, i gdy idzie w stronę namiotów, czuje, że się budzi, potrzeba snu niknie w odpowiedzi na nocne powietrze, poczucie przestrzeni. Gdy zbliża się do stojącego pośrodku większego namiotu, wychodzi z niego jakaś, postać, odnajdując drogę pomiędzy innymi namiotami, kieruje się w jego stronę. Jej zarys rozpływa się w ciemnościach, ale David wie, kto to jest. Anna. Zatrzymuje się, czeka na niego. Wiesz już coś? David wzdycha. Nic takiego. Kimkolwiek był, został zamordowany, ale było to dawno temu. Znaleźliście coś? 43
Anna kręci głową. Nic. Gliniarze zadawali pytania, ale mam wrażenie, że robią to wszystko byle jak. Od tamtej nocy nie pozwolili nam w ogóle kopać. David czuje nagły przypływ gniewu. Cholera, mruczy pod nosem. Czy mówiłaś im, jak napięty mamy plan? Anna potakuje i przez chwilę żadne z nich się nie odzywa. W końcu Anna zadaje pytanie. Jak zginął? Jej głos jest cichy. Został zastrzelony. Czy wiedzą, kto to był? Nie. David wie, że ona czeka na coś więcej, czuje, że coś przed nią ukrywa. W końcu jednak przełamuje się. Była tam Claire. Claire? Twoja Claire? David potakuje. W ciemności próbuje odczytać coś z twarzy Anny. Nigdy nie był pewien jej stosunku do Claire. Spotkanie po latach sprawiło, że rzeczowość i bezpośredniość Anny wydała mu się prawie prostacka. Mówiła dużo, głośno i bezceremonialnie, jak gdyby czuła potrzebę wypełnienia dźwiękiem i ruchem przestrzeni, którą stworzyła Claire. Spędzili ze sobą wiele czasu w rok po śmierci Tani, kiedy to Claire i David byli razem, i chociaż Anna zawsze była bardzo przyjazna, David nigdy nie był pewien, czy ta życzliwość oznacza coś dobrego. Było w ich przyjaźni coś dziwnego, jakieś napięcie, coś prawie... seksualnego? Myślałam, że wyjechała z... jak on miał na imię? David śmieje się. Paul. Też zapomniałem. Och, rzuca krótko, sygnalizując, że nie chce wiedzieć więcej, ale David nie może się powstrzymać i mówi dalej. Zerwali ze sobą. Jest znowu sama. Cisza... I? Ico? Pytam o Claire, co u niej? Coś go powstrzymuje. Wszystko w porządku, mówi. Potem oboje stoją w ciemności, nie patrząc na siebie. Oboje wiedzą, że granica jest blisko, ale żadne nie chce się do niej zbliżyć. W końcu David robi krok do przodu, zaraz oplecie jej ramię, po sekundzie namysłu wycofuje się, mówiąc: Późno już. Powinniśmy się przespać. Też tak myślę. 44
Omija ją, kieruje się w stronę namiotów. Nagle, wiedziony impulsem, odwraca się, dotyka jej ramienia, ona patrzy na jego dłoń, z jej twarzy nie da się nic wyczytać. Zobaczymy się rano? Głos Anny także niczego nie zdradza. Oczywiście. Rozbierając się pod wygiętym dachem namiotu, David słucha dźwięków wydawanych przez śpiących dokoła ludzi. Dużo później budzi się na chwilę, słyszy kroki na zewnątrz i zastanawia się, czy to Anna, czy cały czas stała tam sama w ciemności.
Po śmierci Tani przyjaciele pospieszyli mu z pomocą: nie kończące się zaproszenia na kolacje, spotkania towarzyskie, propozycje wyjścia. Przyjmował je, a potem siedział w kącie, rozpamiętując swoje rany tak przykro bliskie powierzchni. Powoli liczba ofert się zmniejszyła: gdzie tylko się pojawił, jego obecność wypełniała każdą wolną przestrzeń bólem, bólem prawie namacalnym. Jej śmierć była taka głupia, niepotrzebna.
Kiedy David się budzi, jest już gorąco, powietrze w namiocie przytłaczające, pot spływa mu po ciele. Przytomnieje powoli, oczy i głowa bolą go z braku snu. Gdy wychodzi z namiotu, inni są już gotowi, zebrani pod brezentem; niektórzy pracują, ale większość po prostu siedzi i rozmawia, czyta czasopisma i tanie kryminały. Kiedy go zauważają, podnoszą wzrok, Anna wstaje i patrzy, jak się zbliża, zakładając po drodze podkoszulkę. Powtórzyłam już wszystkim to, co mi powiedziałeś, mówi, gdy David wchodzi pod brezent. Posyła mu szeroki, bezczelny uśmiech. Przepraszam. Widząc jej minę, David wie, że zdecydowała się zignorować ich chwilowe spięcie z minionej nocy. Nic się nie stało. Dlaczego wciąż jeszcze tu jesteście? Odpowiada mu jeden ze studentów, czytający czasopismo. Są tam gliny. Nie chcą nas wpuścić na miejsce wykopaliska. Ciągle tam są? David rozgląda się, jego zmęczenie zmienia się nagle w rozdrażnienie. Jezu. Czy powiedzieli, jak długo zamierzają zostać? Nie. Jeden ze studentów śmieje się z przekąsem. Dzisiaj przynajmniej wydają się coś robić. Wczoraj przez cały dzień nie kiwnęli nawet palcem. Nie licząc pilnowania, żebyśmy tam nie podchodzili, wtrąca inny, a pozostali mu przytakują. David kręci głową wiedząc, że cała odpowiedzialność spoczywa teraz na nim. W porządku, wzdycha. Porozmawiam z nimi. Kiedy odwraca się, by odejść, podchodzi do niego Anna. Iść z tobą?, pyta. David wzrusza ramionami. Czemu nie. Kierują się razem przez wydmy w stronę wykopaliska. David, z oczami utkwionymi przed siebie, idzie w milczeniu, próbując zapanować nad własnym niesfornym charakterem. Gdy wchodzą na wydmę, widzą kilka samochodów policyjnych zaparkowanych poniżej, dokoła miejsca znaleziska. Żółta taśma łopoce na wietrze. David zerka na Annę, ich oczy spotykają się, jej pewne spojrzenie zgadza się z jego nastrojem. 47
Gdy schodzą z wydmy, podchodzi do nich policjant, ten sam, który zgodził się, aby David był obecny przy autopsji. David rusza w jego stronę, Anna za nim. Policjant uśmiecha się przyjaźnie, a David zastanawia się, czy ten grymas nie ma za zadanie ukryć złości, która ‒ jak David dobrze wie ‒ aż się w nim gotuje. Wrócił pan. Tak, kiwa głową. A wy wciąż tu jesteście. Policjant odwraca się i spogląda na wykop. Tak, wiem. Przykro mi z tego powodu, ale sprawy się trochę skomplikowały. David zakłada ręce. Orientuje się pan, jak długo tu jeszcze zostaniecie? Mamy bardzo napięty plan. Detektyw patrzy na niego, jego oczy zwężają się, oceniają zachowanie Davida. Mam to na względzie, doktorze Norfolk, ale takie rzeczy wymagają czasu. Więc jak długo? Detektyw wzdycha. Mam nadzieję, że zwiniemy się dzisiaj po południu. To dobrze. Dokoła nich przemyka lekka bryza, światło słońca na piasku nadaję barwę powietrzu. Policjant chrząka znacząco, kopiąc stopą w piasku. Szuka pan statku, który, jak się przypuszcza, jest gdzieś tutaj zakopany? David nie jest pewien, jak odpowiedzieć, nie wiedząc, czy ciekawość detektywa jest prawdziwa, czy pyta tylko przez grzeczność. W końcu stwierdza, że źle go ocenił i jego zainteresowanie jest szczere. Tak. To portugalski żaglowiec. Natrafiliście już na coś? Jeszcze nie. W miejscu, gdzie szukamy, istnieje jakaś anomalia. Jednak jest prawdopodobnie za mała, dodaje Anna, patrząc z ukosa na Davida. David spogląda na nią i z powrotem na policjanta. Ale, zaczyna świadomy rozdrażnienia w swoim głosie, to najlepszy ślad, jaki mamy. A nasz czas dobiega już końca. Detektyw patrzy na niego beznamiętnie i David ma przeczucie, że zapisuje tę informację w ogromnej tece akt w swojej głowie. 48
Jak już powiedziałem, robimy, co w naszej mocy. Ale obiecuję, że wyniesiemy się stąd tak szybko, jak to będzie możliwe. David zdaje sobie sprawę, że policjant mówi szczerze. Dzięki. Prawie machinalnie detektyw oczyszcza gardło i rzuca pytanie. Rozmawialiście z tym staruchem z chałupy? David i Anna wymieniają spojrzenia. Nie... Z chałupy? Jest takie miejsce na wydmach, trzy kilometry stąd, idąc wzdłuż brzegu, mówi, wskazując im kierunek. Sam tam nie byłem, ale jeden z miejscowych policjantów poszedł tam wczoraj, żeby go podpytać. Twierdzi, że ten gość mieszka tam chyba od stu lat, i coś wspomniał, że stary sam szukał statku. Przyznaje też, że to wy mu o nim przypomnieliście. Dzięki, mówi David trochę niepewnie. Nie ma sprawy. Mam nadzieję, że on będzie mógł wam pomóc. Gdy to mówi, odwraca się, żeby odejść. Ale waha się, ogląda. Aha, i nie zdziwcie się, kiedy zobaczycie, jak wygląda. Jest trochę niechlujny.
* David pamięta chatę. Stoi w miejscu, gdzie potok wpada do oceanu, na południowym końcu wydm, gdzie ruchome piaski i trawa ustępują miejsca wapiennym klifom i niskim zaroślom. Ale nigdy nie widział jej właściciela, nigdy z nim nie rozmawiał.
Wiesz coś o tej chacie?, pyta David. Anna przystaje i zastanawia się, zanim odpowie. Raczej nie. Ale wydaje mi się, że znam miejsce, o którym mówił. Myślisz, że warto tam zajrzeć? David wzrusza ramionami. Nie zaszkodzi. Świadomy jest, że patrzy na niego pytając: Chcesz, żebym poszła z tobą? Nie. To pewnie nic ważnego.
* Pół godziny później David stoi przy bramie sto metrów od chaty. Słońce świeci wysoko, dzień jest upalny. Świerszcze wydają metaliczne dźwięki, upał wtóruje wysokim jękiem przestrzeni. I pustka. Żelazny łańcuch, na który zamknięta jest brama, parzy mu palce; szybko odplątuje go i wchodzi, zamykając za sobą wrota, potem idzie powoli migoczącą drożyną. Rozpadająca się chata wystaje z piasku ‒ postękująca kupa cyny i wyblakłego drewna. Krwawa rdza wypływa z niezliczonych ran, piasek powstrzymują tylko arkusze falistej blachy. Okna są tak zabrudzone, że nic nie może się przez nie przedostać. W cieniu werandy z zielonych drzwi płatami odpada farba. Niedaleko stoi stary wagon kolejowy. Moskitiera, wisząca na luźnych zawiasach przy drzwiach, kołysze się poruszana bryzą. Przy drzwiach David przystaje, zastyga. W końcu decyduje się, otwiera moskitierę i puka w zielone drzwi, w ich szorstką odpadającą farbę. Brak odpowiedzi. Już ma znowu zapukać, gdy czuje reakcję. Nie słyszy dźwięku, raczej wyczuwa w środku jakiś ruch, wie, że ktoś tam jest. Opuszcza dłoń, którą miał zapukać, waha się, podnosi ją znowu, popycha zielone drzwi i zagląda do ciemnego wnętrza. Halo? Słyszy jakiś głos, cienki, świszczący. Kto tam? Słychać kaszel. David wchodzi do środka, podążając za głosem. Nazywam się David Norfolk... Jestem archeologiem. Z wykopaliska na wydmach... 50
Wstrzymuje oddech, oczekując w każdej chwili jakiejś odpowiedzi z wewnątrz, ale jej nie otrzymuje. Mruga, przyzwyczajając powoli wzrok do ciemnego pomieszczenia. Gdy nie widzi żadnej reakcji, rusza, kierując się w stronę dochodzących go dźwięków telewizora. Powietrze jest nieprzyjemne, śmierdzi moczem, niemytym ciałem, setkami lat papierosów. Zza drzwi na lewo dochodzi kaszel; wchodzi starając się, aby swoim nagłym widokiem nikogo nie przestraszyć. Halo?, powtarza, osłaniając oczy przed światłem wpadającym przez brudne okno w przeciwległej ścianie. Na krześle siedzi postać, światło pada na jej nogi. Czarno-biały telewizor mruga przez chmurę papierosowego dymu. Gdy oczy przyzwyczaiły się już do półmroku, dostrzega twarz człowieka, z trudem powstrzymując okrzyk zaskoczenia. Plątanina różowo-białej poparzonej tkanki pokrywa głowę, czoło i policzek; wykrzywiona, lśniąca blizna ciągnie się przez zniekształconą linię nosa i lewej brwi, pod którą mlecznobiałe oko spogląda ślepo spod opadającej powieki. Dalej szrama biegnie gdzieś za pozostałością lewego ucha i znika za kołnierzem bardzo brudnej koszuli, jak gdyby połowa jego głowy została kiedyś zdmuchnięta potężnym wybuchem, a potem przeszczepiona na swoje dawne miejsce przez jakiegoś Frankensteina. Łysina pokryta jest ciemnymi plamami wątrobowymi i posiniaczona wiekiem; szyję i tył głowy znaczą białe łaty zniszczonej skóry. W małym pomieszczeniu jego oddech brzmi głośno i chrapliwie. Policja już tu była, mówi. Powiedziałem im, że nic o tym nie wiem. Przyłapuje Davida, jak odwraca wzrok od jego ran. Wiem, nie jestem policjantem, jestem archeologiem, pracuję na wykopaliskach tu niedaleko. Zastanawiałem się, czy mógłby pan wiedzieć coś, co byłoby mi pomocne. Wiem, kim jest archeolog, przerywa mu świszczącym głosem. Jestem pewien, że tak, nie chciałem pana urazić. Starzec chrząka szyderczo, podnosi do ust papierosa i zaciąga się głęboko, co powoduje tylko kolejny atak świszczącego kaszlu. Gdy to robi, David zauważa, że brakuje mu kilku palców u prawej ręki. Mężczyzna prycha cynicznie. Nie za ładny jestem, co? Brzmi to jak stwierdzenie, nie pytanie. David podnosi wzrok i ze zdziwieniem stwierdza, że starzec patrzy na niego swoim jedynym zdrowym okiem z prawie okrutnym wyrazem twarzy. Przepraszam, ja... 51
Nie bądź głupi, myślisz, że nie jestem przyzwyczajony do tego, że ludzie gapią się na mnie?, mówi beznamiętnym głosem ze zdrowym okiem wciąż utkwionym w Davidzie. David ignoruje tę uwagę, zdając sobie sprawę, że jest to uwaga, na którą nie ma odpowiedzi. Czy mógłbym zadać panu kilka pytań? Na jaki temat? Na temat statku, którego szukamy. Jeden z policjantów powiedział mi, że mieszka pan tu bardzo długo. Pomyślałem, że może wie pan coś, co by nam pomogło. Starzec nie odpowiada, patrzy tylko gdzieś za niego, jak gdyby naukowiec w ogóle nie istniał. David stwierdza, że gra starego coraz bardziej go irytuje. Nieświadomie przenosi ciężar ciała na lewą nogę, przyjmując pozę zniecierpliwienia. Wzdycha w końcu rozeźlony, ale nim zdąży powiedzieć, że już idzie, starzec spogląda znowu na niego. Opowiedz mi o statku. Co pan ma na myśli? Powiedziałeś, że szukasz statku. Opowiedz mi o nim. Nie będąc pewnym, w jakim duchu zostało zadane pytanie, David waha się. To wrak, który podobno leży zakopany gdzieś na tym odcinku wybrzeża. Ja... my... uważamy, że to portugalski statek z początku szesnastego wieku. Starzec jakby się zasłuchał, a David rozgrzany swoim tematem, kontynuuje już pewniej. Istnieje wiele historycznych relacji, zapisów dokonanych przez miejscowych i podróżnych, którzy twierdzą, że widzieli go przed rokiem 1860, ale potem nie ma już prawie nic. Sądzimy, że wrak został zakryty przez ruchome piaski gdzieś w połowie zeszłego wieku. Myślisz, że wciąż tam jest? David potakuje, a starzec oczyszcza gardło z flegmy. Wiem, o czym mówisz. Gdy padają te słowa, Davida uderza fakt, że skierowane są nie do niego, ale do kogoś innego. Wierzy mi pan? Czy sprawiałoby to jakąś różnicę, gdym wierzył? David kręci głową, dając za wygraną. Prawdopodobnie nie. Nagły atak kaszlu trzęsie starcem. David robi krok do przodu. Widzi, że bezbarwna szmata, której starzec używa do zakrycia ust, poplamiona 52
jest świeżą krwią, czarną plwociną. Nie chcąc go dotykać, David klęka, kładąc rękę na oparciu krzesła. Dobrze się pan czuje?, pyta wiedząc, że to bez sensu. Stary nie odpowiada, trzęsie się tylko. W końcu atak mija, czyniąc go drżącym i słabym. Mam sprowadzić lekarza?, pyta David, lecz starzec kręci głową. Żeby mi powiedział, że umieram? Wszyscy kiedyś, kurwa, poumieramy, mówi rozgoryczony. Potem śmieje się okrutnie. Tylko niektórzy potrzebują więcej czasu niż inni, żeby to zrozumieć. David wciąż przy nim klęczy. Jest pan pewien, że nie potrzebuje lekarza? Starzec macha ręką na jego pytanie, zmieniając temat rozmowy. Chcesz znaleźć statek? Oczywiście. Dlaczego pan pyta? Może będę mógł ci pomóc. Wie pan, gdzie on jest? Starzec wzrusza ramionami. Znałem kiedyś jednego takiego, co mówił, że wie, gdzie leży ten wrak. Dłoń Davida zaciska się kurczowo na poręczy krzesła. Kto to? To było dawno temu. On już nie żyje. Co panu powiedział? To nie takie proste. Wtedy było inaczej. Nie rozumiem. Starzec patrzy na niego. Czyżby? Robi przerwę. To długa historia. Może powinieneś wrócić jutro, gdy będę mniej zmęczony. Są pewne rzeczy, które mogę ci powiedzieć. David zwalcza pokusę i nie prosi, by zrobił to teraz. Wstaje i cofa się o krok. A jutro mi pan powie?, pyta z sercem kołaczącym w klatce z żeber. Starzec patrzy tylko na niego, nic nie mówi. Potem, gdy David sic odwraca, znowu kaszle. Kiedy przestaje, David patrzy na niego, zaskoczony nagłym spokojem. Widziałem cię, mówi, a coś w jego głosie sprawia, że David zamiera. Słucham? Widziałem cię. Na wydmach. David wpatruje się w niego, próbując odczytać coś ze zrujnowanej twarzy. Kiedy?, pyta, choć zna odpowiedź. Miraż sprzed dwóch lat. 53
Oddech starca rzęzi. Pamiętasz. David potakuje. Dlaczego pan uciekł? Stary mężczyzna wzrusza ramionami. Nie zapytałeś, jak się nazywam, mówi. David uświadamia sobie, że to prawda, i czerwieni się. Przepraszam, ja nie... Starzec macha lekceważąco ręką z papierosem tkwiącym pomiędzy kikutami pierwszych dwóch palców. Nazywam się Kurt. Kurt Seligmann. Gdy mówi, David zdaje sobie sprawę, że już gdzieś słyszał to nazwisko, ale nie wie gdzie. Kurt, powtarza, gdy wychodzi z pokoju, próbując sobie przypomnieć. Do zobaczenia jutro.
* Na zewnątrz słońce wciąż wisi wysoko nad głową, oślepiając go, gdy wychodzi na skwar. Idzie wolno, pozwalając oczom przyzwyczaić się do blasku, duchem będąc wciąż w środku z Kurtem. Po omacku szuka drogi do tej nowej wiedzy, do człowieka, który twierdzi, że dostarczy mu wskazówkę. Znajomo brzmiącego mu nazwiska. Cień pełznie za nim, znika w końcu, gdy słońce wznosi się wyżej.
* Dochodząc do miejsca wykopaliska, David widzi, że samochody policyjne odjechały. Z uczuciem ulgi schodzi powoli ze szczytu wydmy za wykopaliskiem. Poniżej ‒ wydrążona dziura w piasku. A w niej rdzawa plama, poskręcany kształt. Serce zaczyna mu bić szybciej, biegnie, ześlizgując się po piasku w dół wydmy, w kierunku małej grupki ludzi przy dziurze. Gdy się zbliża, podchodzi do niego Anna, wycierając ręce w spodenki. Co to jest?, dyszy. Co znaleźliście? Anna wzdycha, pocierając brwi. Sprzęt rolniczy, mówi. Jakiś pieprzony sprzęt rolniczy. 54
Kiedy David zaczynał, było inaczej. Był poszukiwaczem wzorów, historykiem obarczonym zadaniem przesiewania przeszłości i odnajdywania struktur i schematów. Jego praca doktorska nosiła tytuł: Koncepcje społeczne i państwa europejskie w dobie eksploracji, 1400-1600. Spędził dwa lata na grzebaniu w zakurzonych manuskryptach, usiłując samemu zrozumieć historię, uporządkować ją, sprawić, by stała się zrozumiała dla innych. Cały czas jednak nijak nie umiał pogodzić celu swojej pracy z narastającym poczuciem, że przeszłość jest zmienna, nieuchwytna, że każda próba osadzenia jej na miejscu musi być skazana na niepowodzenie, że rozwoju dawnych dziejów nie da się ani opanować, ani dobrze poznać. Potem, któregoś ranka w bibliotece w Lizbonie przy słońcu wpadającym przez okna, wychwytującym uwolniony z książek kurz, który tańczył w powietrzu, czytał dziennik prowadzony przez portugalskiego kronikarza de Barrosa, pamiętnik o kartach zakurzonych, kruchych, poplamionych wiekiem. Odcyfrowując i tłumacząc wyblakłe słowa, znalazł na marginesie zapisek, który go zaintrygował: Powiedziano mi tego dnia, że Mendonça, komandor, który tak się wyróżnił w bitwie pod Pacem, ma być wysłany na poszukiwanie Złotych Wysp. Wydaje mi się to nieroztropne, iż zdecydowano się na takie przedsięwzięcie, gdy wciąż jeszcze nie ma śladu de Cuevy, który został wysłany z podobną misją niecałe dwa lata temu. Jednak ze względu na zdrajcę Magellana zmuszeni jesteśmy podjąć ryzyko poszukiwania południowych Złotych Wysp, mimo iż wolelibyśmy tego nie robić, co też zaprząta umysły moich panów przez ostatnie miesiące.
* Nie znał nazwiska de Cueva, ale słyszał już o Mendonçe. Był to dowódca skazanej na niepowodzenie ekspedycji, która, jak niektórzy wierzyli, zbadała wschodnie wybrzeże Australii w 1521 roku. Jednak de Barros, największy kronikarz tamtych czasów, odnotował inną, wcześniejszą ekspedycję. Mając mętlik w głowie, wziął ołówek, papier i przetranskrybował tekst, zaznaczając, gdzie się na niego natknął. 55
Gdy znalazł się w mieszkaniu, kilka razy przeczytał zapis. Słowa rozbrzmiewały echem w jego głowie; przejrzał własne notatki i indeksy wszystkich książek w tym swoim małym pokoju w poszukiwaniu nazwiska de Cueva, ale nic nie znalazł. W końcu zadzwonił do przyjaciela w Australii, budząc go ze snu. W Sydney było już bardzo późno, a przyjaciel i tak niewiele wiedział. W zasadzie to nigdy nie słyszał nazwiska de Cueva. David odłożył słuchawkę, podszedł do okna i wpatrywał się w światła miasta. Historia, wydarzenia nie widziane i dawno zapomniane, miały zmienić bieg jego życia. Nieodwołalnie.
Tej nocy wszyscy w obozie są niezadowoleni; rozczarowanie znalezieniem narzędzi, konieczność zmiany planów z powodu odkopanych zwłok, policja, upał, wszystko to sprawiło, że poczuli się pokonani. Gdyby ktoś zapytał ich miesiąc temu, żadne z nich nie powiedziałoby, iż spodziewali się znaleźć statek, ale wszyscy czuli jego magnetyzm, wszyscy pozwalali, żeby wkradł się w ich poczynania. Wrak tkwił w ich umysłach, upiorny, migoczący w ciszy, w srebrzystym, azotowym, sennym krajobrazie piasku i białego światła; a teraz, teraz te wyobrażenia zostały starte na proch, stopione w ciemną masę jak ściągnięta jednym szarpnięciem ze szpuli celuloidowa taśma. Chcą wyjechać, powrócić do normalnego życia. Zbyt wiele możliwości tłoczy się w przestrzeni wokół nich. Anna dotyka jego ramienia; odwraca się do niej, zaskoczony, zdając sobie sprawę, że zatopił się w rozmyślaniach. David? Przepraszam, byłem gdzieś daleko. Uśmiecha się krzywo. To znaczy gdzie? Teraz, gdy padło pytanie, zdaje sobie sprawę, że właściwie nie wie gdzie. Odchyla się w krześle. W zasadzie to nigdzie, mówi, usiłując powrócić do rzeczywistości. Robi przerwę, patrzy na nią. Wszystko w porządku? Anna wzrusza ramionami. Chyba tak. Głupio wyszło z tą anomalią. Anna śmieje się. Dobrze, że ty to powiedziałeś. Przez ostatni miesiąc to ja byłam tą, która doradzała ostrożność. David potakuje, też ze śmiechem. Chyba masz rację. Przez chwilę śmieją się oboje ‒ sardoniczne rozbawienie, które ich jednoczy. Pierwsza przestaje Anna, przenosi wzrok na puszkę piwa, którą trzyma w dłoniach. To już koniec, prawda?, mówi, a David potakuje, wiedząc, że tak naprawdę nie pyta, szuka tylko potwierdzenia tego, co już wie. Jeśli nie pojawi się nic nowego, nie dostaniemy już funduszy... 57
David nie rozwija tego, wiedząc, że nie musi. Nie opowiedziałeś mi o odwiedzinach u tego starca. Patrzy na nią zaskoczony. Rozczarowany wydarzeniami popołudnia, zapomniał o wizycie w chacie. Nie jestem pewien, ale myślę, że on może coś wiedzieć. Ponoć zna kogoś, kto mówił, że wie, gdzie statek był wiele lat temu. Wierzysz mu? David wzrusza ramionami, pamiętając zdruzgotaną twarz i rękę, cuchnące powietrze. Chyba tak. Wydawał się jednak bardzo dziwny. Jak to, dziwny? Dziwnie dziwny. Szalony. Ma pokiereszowaną twarz, jak gdyby padł kiedyś ofiarą jakiegoś wybuchu. Co masz na myśli? Opowiadając przypomina sobie poskręcane ciało na metalowej płycie, ciało, które nie należało do Kurta. Ma twarz pokrytą bliznami... Odtąd, pokazuje jej ręką, dotąd i nie ma połowy dłoni. Anna patrzy zafascynowana. Cholera, mówi, po czym przypomina sobie, co ją właściwie zainteresowało, otrząsa się i mówi dalej. Więc czego się dowiedziałeś? Niewiele. Powiedziałem, że przyjdę jutro. A kto to w ogóle jest? Nie wiem. Nazywa się Kurt Seligmann. Zdawało mi się, że skądś znam to nazwisko, ale nie pamiętam skąd. Słyszałaś je kiedyś? Anna kręci głową. Nie. Potem rozkłada lekko ręce uśmiechając się. Ale kogo to obchodzi? Może jest odkryciem, którego potrzebujemy, aby sprawa kręciła się dalej. David chichocze. Może. Potem śmieje się głośniej. Spójrz na siebie. Myślałem, że to ty masz być sceptykiem w tym zespole. Może jestem jednak skrytą optymistką. Może. Ich rozbawienie mija równie nagle, jak się pojawiło. Jezu, mówi David. Co za rozpiździel.
* Kolejne dwa piwa i David odchodzi. Pomimo całej wesołości w obecności Anny martwi się, pragnienie statku boli go w środku. Gdy rozmawiali, 58
widział, że ona też chciała go odnaleźć, ale nie tak mocno jak on. Dla niego nie jest to kwestia chęci, a bardziej potrzeby, potrzeby, która już jest częścią jego, bolącą w ciemności jak amputowana przed laty kończyna. Ból taki nie jest fizyczny, a jednak prawdziwy. Na zewnątrz jest chłodniej, lecz on idzie do namiotu, gdzie trzyma mapy i zapasy; wchodząc włącza światło. W zaduchu pod nylonem wypite piwo rozlewa się po jego ciele, gdy rozkłada przed sobą mapy, zapisy magnetyczne, chcąc zatracić się w ich wzorach. Przez długą chwilę siedzi sam: ostre światło rozgrzanej do białości elektrycznej żarówki drży, gdy igra z nim moc generatora. Na zewnątrz morski wiatr zamiata piasek, wichrzy długą trawę; dochodzą go odgłosy pozostałych, pijących i śmiejących się, przenikające przez tkaninę strzępy muzyki. Cienkie płótno namiotu owija się wokół kuli światła niczym skóra. Nagle dzwoni telefon komórkowy, jego ostry trel głośno dźwięczy w ciszy ciemności. David chwyta go pospiesznie, starając się uciszyć. Milczenie, a potem głos Claire, słaby i niepewny. David? Spałeś? Nie. To dobrze. Przepraszam, że dzwonię tak późno. Nie szkodzi. Coś się stało? Nic. Pomyślałam tylko, że to cię zainteresuje. Ustaliłam wstępnie, jak długo nasz przyjaciel leżał zakopany. David wznosi oczy na ciemną plamę wejścia do namiotu. Noi? Powiedziałabym, że jakieś czterdzieści do sześćdziesięciu lat. David potakuje. Też bym tak powiedział. I co dalej? Prawdopodobnie nic. Co masz na myśli? Nie będą zawracać sobie głowy prowadzeniem śledztwa w sprawie morderstwa sprzed pół wieku, zwłaszcza że nie sposób zidentyfikować zwłok. Powinienem być zaskoczony? Nie. Nie mają nawet od czego zacząć. To mógł być ktokolwiek. Poza tym ten, kto to zrobił, już prawdopodobnie nie żyje. Albo mu wybaczono? Nie uważasz, że pięćdziesiąt lat to dość długo? Przez chwilę oczy Davida wypełniają się ruchem zamordowanego mężczyzny, jego ciała obracającego się do tyłu, rąk chwytających powietrze, 59
gdy osuwa się w dół w kierunku... czego? Przypuszczam, że tak, odpowiada. Robi przerwę. Czy zadzwonić do ciebie, jeśli coś jeszcze znajdę? Myślisz, że zadzwonisz? Nie wiem. Może. A znalazłeś coś? Waha się. Przeszkadza mu nagle wizerunek zniszczonej twarzy Kurta. Potrząsa głową, starając się go odegnać, zły na siebie za tak uproszczone podejrzenie. Nie. Co się stało?, pyta Claire i David zdaje sobie sprawę, że usłyszała wahanie w jego głosie. Nie wiem. Nic, miałem ciężki dzień i jestem zmęczony. A co u ciebie? Wszystko w porządku. Przerywa na chwilę, a gdy odzywa się znowu, jej głos jest inny, mniej urzędowy. David? Tak? Miło było się wtedy spotkać. To prawda.. Zadzwonisz do mnie, jak wrócisz? Prośba, a przynajmniej jej ton, zaskakuje go. Ale zgadza się czując, że ona tego potrzebuje. Jasne. Dzięki. No to na razie. Na razie. Telefon pika i David kładzie go na stół. Nagle czuje się samotny. Siedzi przez kilka minut bez ruchu, potem wstaje, wychodzi w ciemność. Namioty wydymają się, nadmuchane przez wiatr ‒ ciepłe, śpiące płuca. Z największego dochodzi głos kobiety, czysty i donośny. Odwracając się tyłem do obozu, David idzie wolno w stronę brzegu morza, piasek przesypuje się wokół jego stóp, amortyzując kroki. Nad wodą powietrze jest mgliste, morze wtacza się nieustannie na plażę. Stojąc tam, nic nie może poradzić na zachwyt, jaki budzi w nim niezmienny ruch oceanu, przeobrażający się ciągle krajobraz bez końca. Jego brzeg to tylko otoczaki wyrzucone przez wodę i piasek, wapienny piasek wrośnięty głęboko w ocean, pył strzaskanych kości, kruche klatki prehistorycznych muszli. Ziemia tak starożytna, a jednak tak nietrwała. Odwracając się patrzy na toczące się sylwetki wydm, niewyraźne w ciemności. Po ciemku można sobie wyobrazić, jak wyglądały dwieście lat 60
temu: niskie pustkowie, zarośla i trawy, nieme duchy ludzi. Zdawać by się mogło, że dwieście lat to zbyt krótko, by dokonać czegokolwiek, jednak w tym czasie ludnie tacy jak on, bladoskórzy, roznieśli świat, który tu istniał, stworzyli nowy. Zamyka oczy, starając się wyobrazić sobie wydmy takimi, jakimi widzieli je Portugalczycy: niskie, nieruchome, nim ludzie i bydło zniszczyli trawę, uwolnili piasek, aby dryfował i wędrował. Nawet krajobraz okazał się nieodporny.
* Później, sam w namiocie, śni o zwłokach, ich skurczonej twarzy i o Claire, jej chłodnych dłoniach, które zdawały się szarpać go przez sen. Zmarszczki wiatru suną po nylonowym dachu niczym fale po wodzie.
Następnego ranka wraca do chaty, przyciągany doń jak przez magnes. Zamiast pojechać samochodem, idzie pieszo, trzy kilometry wzdłuż plaży. Nie ma potrzeby się spieszyć, czuje, że cały rozpęd uszedł ze wszystkich dziś rano. Gdy idzie, wiatr ochładza mu skórę ‒ w nocy się zmienił, nadpłynął przez Morze Tasmana znad mroźnych południowych wód oceanu. Promienie słońca dla odmiany wręcz parzą. Wcześniej tego dnia stał nad rozkładanym stołem, słuchając, jak pozostali dyskutują, czy zaniechać poszukiwań już teraz, czy dopiero jutro. Stał, mieszając łyżeczką kawę, nie odwracając się do nich, nie słuchając zbytnio. Mleko nie chce się rozpuścić. Wszystko się wali. Nikt nie odpowiada na pukanie, więc wchodzi do środka bez zaproszenia. Jest ciemno. Woła, a gdy nie otrzymuje żadnej odpowiedzi, zmierza do pokoju, w którym był poprzedniego dnia; serce podchodzi mu do gardła. Kurt śpi w swoim łóżku, jego ciało zwinięte jest w taki sposób, że przez chwilę David myśli, że nie żyje. Mija długa chwila, nim chrząknie, oznajmiając swą obecność. Starzec budzi się nagle, rozglądając się dookoła z dzikim wierzgnięciem zapędzonego w pułapkę zwierzęcia. Kto tam? Straszna słabość brzmi w jego pełnym złości pytaniu. Ja, David Norfolk. Widzi, jak Kurt słysząc jego głos, wytęża wzrok w półmroku. Kto? Archeolog. Byłem tu wczoraj. Czy przeszkodziłem panu? Odgłos irytacji. Pfuj. Mam sobie iść? Bo co? Wczoraj powiedział pan, że wie coś, co może mi pomóc. I mówił pan, żebym wrócił dzisiaj, więc wróciłem. Pamięta pan? David wie, że w jego glosie pojawia się nuta rozdrażnienia, słowa płyną szybciej, błagając o wypełnienie dziury, którą stworzył Kurt. Nie uzyskawszy odpowiedzi, robi krok do przodu. Gdy się przybliża, słyszy, że ciężki oddech staje się wolniejszy, i wydaje mu się, iż Kurt zasnął, ale wtedy starzec uśmiecha się krzywo. Obserwując starania zniszczonej 62
części fizjonomii, by wyglądała jak zdrowa, David zdaje sobie sprawę, że połowa jego twarzy jest sparaliżowana. Starzec śmieje się cicho i, zdaniem Davida, nieprzyjemnie. To ty szukasz statku, nie? Tak. Znowu śmiech. Przepraszam, pamięć płata mi figle. Teraz sobie przypominam. Gdyby nie te uprzejme słowa, David pomyślałby, że w jego śmiechu zabrzmiała złośliwość z nutą okrucieństwa. Obiecałem, że opowiem ci o statku, tak? Serce Davida przyspiesza, oddech staje się krótszy. Tak. Nie mogę... Kaszle ostro... Najpierw muszę się dowiedzieć, co ty wiesz. Czy wierzysz, że wciąż tam jest? David patrzy na niego, zastanawiając się nad odpowiedzią. Nie bacząc na zawodowy sceptycyzm, mówi po prostu: Tak. Kurt się nie odzywa, potakuje tylko. A pan? Może. Tak. Byliśmy tak blisko. My? Fraser i ja. I Veronica. David kręci głową. Nie rozumiem. To są ci ludzie, którzy, jak pan mówił, myśleli, iż wiedzą, gdzie jest statek? Pragnąłem jej od samego początku. David zdaje sobie sprawę, że starzec powrócił myślami do przeszłości. Kurt, proszę, miał pan mi powiedzieć o statku. Starzec spogląda na niego, znów obecny. Statek, racja, chciałeś dowiedzieć się czegoś o statku de Cuevy. Słysząc to nazwisko, David czuje, jak skręca mu się żołądek. De Cuevy? Skąd...? ‒ zaczyna, lecz głos mu się załamuje i brakuje mu słów. To nazwisko, de Cueva, sekret, którego nie mógł odkryć żaden inny człowiek. Pokój nagle znieruchomiał, słowa starca zawisły w śmierdzącym powietrzu jak bomba. Tykanie w jego głowie, nie kończąca się cisza przed eksplozją, minuty, godziny, dni. Potem słowa, ciche i straszne. Skąd zna pan to nazwisko? Starzec nie rusza się, nic nie mówi. Proszę mi powiedzieć. Jego słowa wydobywają się zza zaciśniętych zębów. Pożądanie statku niemal seksualne zżera go, skręca się głęboko w jego trzewiach. Niech mi pan powie. Zwalcza pokusę, aby pochylić się do przodu, 63
chwycić starca i potrząsnąć nim, siłą wydrzeć słowa. No, niech pan mówi. Kurt odwraca się, głowa przechyla mu się na jedną stronę, głos z gardła dochodzi przyduszony. David prawie płacze. Proszę mi powiedzieć. Nie. Proszę... David zdaje sobie sprawę, że starzec go zostawił, gubiąc się w labiryncie własnego umysłu. Komórki pamięci powracają do środka ślimakiem małżowiny usznej, kłębowisko wspomnień przemyka w arkuszach znaczeń przez stary mózg. Ciałem wstrząsa nagły dreszcz. David bierze rękę Kurta, starając się uspokoić go uściskiem dłoni. Kurt! Kurt! Ale starzec nie odpowiada. Jego głowa kiwa się na boki, głos dochodzi w strzępach, niewyraźny, to wznosząc się, to opadając jak na fali. Nagły paroksyzm kaszlu i spieniona, wilgotna plwocina na jego piersi. David chwyta twarz starego, odwracając ją do siebie, widzi, że zdrowe oko jest otwarte, wpatruje się w niego wyblakłą, lśniącą tęczówką, po zapadniętym policzku spływa z niego ropna ciecz. Mimowolnie robi krok do tyłu, ręka Kurta drapie pustkę, którą pozostawiło w powietrzu jego ciało. Oprzytomniawszy, znowu wyciąga rękę. Kto tu jest? Kto to?, jęczy. Kto tam? David sięga po wymachującą rękę, zaskoczony jej chudością. Zamyka wokół niej swoje dłonie, otaczając ją, jak piąstkę dziecka lub kobiety. To ja, David. Kto? David, powtarza. Nie, jęczy Kurt. Nie. David zdaje sobie sprawę, że starzec go nie słyszy ani nie widzi. Po prześcieradle rozlewa się żółta plama, odór wypełnia pokój. Proszę, mówi podchodząc. Ciekawość zwycięża nad obrzydzeniem wywołanym stanem prześcieradła. Już dobrze, jest pan bezpieczny. Kurt znowu jęczy, David głaszcze jego policzek. Skóra pod jego dłonią jest rozpalona. Nagle zdaje sobie sprawę, że Kurt umrze. Nie kiedyś w przyszłości, ale niedługo, być może już za chwilę, jeśli nie będzie umiał mu pomóc. Ciii, mówi, próbując uspokoić starca, który kwili z bólu czy ze strachu. Ciii. Jego pierś unosi się lekko i znowu z wnętrza dochodzi charkot. David wzdryga się, czuje jednak, że spłynęło na niego olśnienie. Wie, co musi zrobić. Musi wezwać lekarza. 64
Lekarz przyjeżdża bardzo szybko i David czuje wielką ulgę widząc, że zna Kurta. Krąży za nim, obserwując niecierpliwie, jak doktor aplikuje zastrzyk ‒ pethydynç ‒ i przygotowuje antybiotyki. Wydaje się, iż starzec cierpi jakby mniej, jego mamrotanie stało się słabsze. Podnoszą wycieńczone ciało z łóżka, odlepiając od niego brudną piżamę. Gdy go unoszą, bucha taki smród, że David musi odwrócić głowę, łapiąc z trudem powietrze poprzez ostrą falę żółci, która zalewa mu usta; wzdryga się mimowolnie. Odwracając się spogląda przepraszająco na lekarza, lecz ten nie pokazuje, że cokolwiek widział, kontynuując nieprzyjemną czynność ścierania najgorszego brudu z nóg i pleców starca ze stoickim, niemalże klinicznym spokojem. Pracują razem; szczochy, gówno i krew, które zaplamiły wszystko, lepią się do skóry ich dłoni, aż w końcu najgorsze mają już za sobą. Lekarz grzecznie odsyła Davida, każąc mu poszukać czystej zmiany pościeli i piżamy. Przez cały czas Kurt zwisa bezwładnie i drży, jego pokryte strupami ręce odpychają ich, odpierają, komplikują i tak trudne zadanie. Na początku intymna czynność czyszczenia pośladków starca i jego wysuszonego penisa jest dla Davida prawie nie do zniesienia, ale stopniowo, gdy operacja posuwa się do przodu w gęstej ciszy przerywanej tylko przez szorstkie polecenia lekarza oraz jęki i protesty Kurta, staje się łatwiejsza, mniej wyzywająca. Ciepła gąbka wiedzie po okropnych bliznach, które ciągną się wzdłuż całego ciała po jednej stronie brzucha, przez biodro, aż na nogę, gdzie inne, dłuższe szramy wskazują, że przeprowadzono tam kiedyś jakąś operację. Widząc, że się zatrzymał, lekarz podnosi wzrok, rzuca krótko: wojna, i kontynuuje swoją pracę. Na plecach starca widnieją dwa pęknięte wrzody, jeden o średnicy pięciu centymetrów, drugi mniejszy, a pod nimi czerwone mięso; z przyschniętych brzegów zieje smród zepsucia. Lekarz przemywa je delikatnie środkiem dezynfekującym, opatruje i aplikuje dożylnie antybiotyk. Zrobiwszy, co do niego należało, zwraca uwagę na Davida. Zachowuje się trochę dziwnie, podejrzliwie i nagle David zdaje sobie sprawę, jak niezwykła jest jego obecność w tym domu. Jąka się, próbując wyjaśnić, co tu 65
robi, ale z wyrazu twarzy doktora czyta, że ten nie jest do końca przekonany. Jednak powoli i z oporami wydaje się w końcu wierzyć, iż jest tym, za kogo się podaje, i że jego obecność tutaj jest usprawiedliwiona. W końcu David pyta, jak długo i na co Kurt jest chory. Doktor spogląda na niego znad okularów, co sprawia, że wygląda dość surowo, lecz dobrodusznie, i David zastanawia się, czy jest to wyraz twarzy, który wyćwiczył przez lata, aby wymóc na pacjentach stosowanie się do jego zaleceń. Rak, mówi. Początkowo tylko płuc, ale potem dał przerzuty. Nie zadbał o siebie aż do chwili, gdy było już za późno, a do tego nie zamierzał poddać się ani radio-, ani chemioterapii. Nie chciał iść do szpitala. Sporo się namęczyłem, by przekonać go, żeby pojechał na badania do oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów szpitala okręgowego. Ostrzegałem go wtedy, gdy go badano, że tak właśnie skończy, jeśli nie pójdzie do domu opieki, ale odmówił. Właśnie tacy ludzie tu mieszkają: lubią umierać we własnym domu. Doktor waha się przy ostatnim słowie, rozglądając się po chacie w sposób wyrażający jego brak zrozumienia dla takiej decyzji. I co teraz? Nie widzę żadnej sensownej alternatywy poza hospitalizowaniem go. Tutaj nie ma nikogo, kto mógłby... Urywa i zachowuje się tak, jakby to, co ich otaczało, stanowiło wystarczający dowód na potwierdzenie jego tezy. Ile mu jeszcze zostało? Lekarz wzrusza ramionami. Nie wiem. Kilka tygodni. Nie więcej. Możliwe, że mniej. David czuje ziejącą w nim pustkę. Statek. Biorąc jego milczenie za prośbę o dalsze informacje, doktor kontynuuje z oczami utkwionymi w śpiącym Kurcie. Jego umysł też już poważnie szwankuje, biedny stary drań. Wydaje się niemal, że lepiej byłoby zostawić go w spokoju. Mózg Davida pracuje jak szalony. Dobrze go pan znał? Lekarz kręci głową. Nie. Nikt go dobrze nie znał. Mieszkał tu, gdy byłem jeszcze dzieckiem, ale nawet wtedy był raczej ekscentryczny. Nie przyjeżdżał do miasta częściej niż raz na kilka lat. Przebywał ciągle wśród wydm, jakby ich pilnował. Doktor prycha. Kiedy byłem szczeniakiem, myślałem, że są jego. No, wie pan, że jest ich właścicielem. Razem z innymi dzieciakami śledziliśmy go. Jego rany nas fascynowały. Przez dłuższą chwilę panuje cisza, potem David chrząka. 66
Czy wystarczyłoby, gdybym tu został i zajął się nim? Lekarz wygląda na naprawdę zdumionego. Pan? Dlaczego? Uśmiecha się. Nie wiem. Wydaje mi się, że z zabrania go stąd nic dobrego nie wyniknie. Słyszał pan już, on nie chce się stąd ruszać. Uśmiechem David próbuje zatuszować kłamstwo. Doktor energicznie potrząsa głową, wyrażając swą dezaprobatę. Musi trafić gdzieś, gdzie będzie miał stałą opiekę lekarską, a pan nie może mu tego zapewnić. Za to pan mógłby przyjeżdżać na wizyty. Mógłbym, ale on potrzebuje czegoś więcej niż wizyt. Potrzebuje stałej opieki pielęgniarskiej, kogoś, kto będzie mu robił zastrzyki, kto będzie go kąpał i opatrywał wrzody na plecach przynajmniej raz dziennie, a może i częściej. Lekarz zdejmuje okulary, szukając w twarzy Davida znaku zgody, że to zagadnienie nie podlega dalszej dyskusji. Nie wątpię w pańskie dobre intencje, doktorze Norfolk, po prostu nie ma pan odpowiedniego przygotowania, aby samemu sobie z tym poradzić. On potrzebuje kogoś, kto wie, co robić. Profesjonalisty. Zaczekał, aż słowa te dotrą do Davida. Sam pan mówił, że ludzie tutaj wolą umierać w domu. Więc co robią w takich wypadkach? Mają rodzinę, zatrudniają pielęgniarkę, ale pan nie jest jego rodziną i po prostu nie mogę go tu z panem zostawić. David patrzy na lekarza ze stanowczym wyrazem twarzy i zdaje sobie sprawę, że musi zmienić podejście. Proszę posłuchać, zaczyna powoli. Może uzna pan to za szaleństwo, ale myślę, że on zna położenie statku, którego szukamy; jest ono zamknięte gdzieś w jego głowie. Jeżeli zabierze go pan do szpitala, nafaszerują go środkami uspokajającymi i nigdy się nie dowiem. Jeśli zostawi go pan ze mną, będę się nim opiekował i może mi w końcu powie. Nawet pan nie wie, jakie to dla mnie ważne. Lekarz patrzy na niego i po jego minie David poznaje, że rozważa to, co mu powiedział. W końcu odchrząkuje. Będzie pan musiał zdobyć kogoś do pomocy, mówi. A ja muszę mieć pewność, że Kurt się zgadza. Ostatecznie to musi być jego decyzja. 67
David uśmiecha się. Mam przyjaciółkę lekarkę, może mi pomoże. Doktor mruczy coś z niedowierzaniem. Lekarkę? Musiałaby być bardzo oddaną przyjaciółką... Ale może uda mi się zorganizować pielęgniarkę. David kręci głową i równocześnie zdaje sobie sprawę, że nie chce pielęgniarki, chce Claire. Pozwoli pan, że spróbuję najpierw z moją przyjaciółką. Lekarz wzrusza ramionami. To pańska sprawa. Macha ręką. Niech pan później do mnie zadzwoni, żeby powiedzieć, co udało się załatwić.
* David stoi w cieniu koło chaty i wystukuje numer Claire. Drugi, trzeci dzwonek, odbiera w końcu. Claire Sen. Claire, tu David. Cześć, odpowiada miękko. Gdy to mówi, jej głos uświadamia Davidowi, jak absurdalny jest jego plan. Co się stało? Mam problem i zastanawiałem się, czy będziesz mogła mi pomóc. Kolejne ciała? Śmieje się. Nie, nie ciała. To problem natury medycznej. Hmm. Jej głos brzmi nisko. Nie podejrzliwie, ale ostrożnie. David zastanawia się, czy nie przecenia słabej więzi, która ich łączy. Znalazłem człowieka, starego człowieka, i myślę, że on wie, gdzie jest statek. Przerwa. Ale? Jest chory, umiera, lekarz chce umieścić go w szpitalu, żeby tam dokonał żywota. A ja... Przerywa nie wiedząc, jak wyjaśnić, że tam się niczego nie dowie... Myślę, że nic mi nie powie, gdy znajdzie się poza domem. Ponieważ Claire się nie odzywa, wie, że domyśliła się, do czego zmierza. Potrzebuję kogoś, kto pomógłby mi się nim zaopiekować. Dlaczego mnie o to prosisz, David? ‒ pyta; jej głos tak bliski, a tak raniący. Ponieważ muszę wiedzieć, co on wie, a ty jesteś jedyną osobą, której ufam na tyle, aby prosić o coś takiego. 68
David, ja mam tutaj pracę, nie mogę tak po prostu wstać i wyjść. Poza tym potrzebna ci będzie pielęgniarka, ktoś, kto zna się na opiece paliatywnej, nie ja. Patrzy na kołującego w górze jastrzębia i zastanawia się nad odpowiedzią. W porządku, mówi. Rozumiem. Ale słuchaj, dodaje Claire, nie mam żadnych planów na ten weekend. Mogłabym przyjechać, spotkać się z tobą i tym facetem. Moglibyśmy o tym pogadać. Piątek wieczór czy sobota rano? Mogę przyjechać w piątek wieczorem, jeśli powiesz mi, jak się tam dostać. Ale David... Niczego nie obiecuję. Kiwa głową. Wiem.
Anna przyjeżdża tuż przed zmrokiem, jej samochód warczy koło chaty, koła ślizgają się po żwirze. Spotyka się z nią na werandzie. Kiedy się zbliża, jej twarz pozostaje bez wyrazu. Dzięki, że przyjechałaś, mówi, gdy wchodzi na ganek. Nie ma sprawy, odpowiada, zaglądając ponad jego ramieniem do wnętrza chaty. To jest to miejsce? On teraz śpi. Lekarz dał mu zastrzyk. Anna przygląda mu się. To o co tu chodzi? Czemu jesteś taki pewien, że on coś wie? Ze zdziwieniem uświadamia sobie, że jest na niego zła, a to sprawia, iż nagle staje się ostrożny. Znał nazwisko de Cueva. No i co z tego? Mógł je gdzieś wyczytać. To nie jest żadna tajemnica. Wiem... Przerywa, zastanawia się. Wcześniej nie przyszło mu to do głowy, a teraz czuje się zbity z tropu. Ale myślę, że go nigdzie nie wyczytał, mówi w końcu. Myślę, że dowiedział się o nim skądś bliżej źródła. Skąd?, pyta. Ty odkryłeś je w Lizbonie. On musiałby zrobić to samo. Są może jakieś inne dokumenty. Na przykład jakie? Wzrusza ramionami. Nie wiem. Ale jestem pewien, że on coś wie. Anna najwyraźniej nie chce rozwijać tej linii śledztwa. Zamiast tego rozgląda się po bezludnej okolicy. Więc zamierzasz zostać tu z nim sam i spróbować wydostać te informacje... Słysząc to, David zdaje sobie sprawę z niezręczności sytuacji. Nie będę sam, mówi. Nie? A kto z tobą będzie? Pielęgniarka. Milknie. Albo Claire. Anna kręci tylko głową, nie odzywa się. Ale czego bym się nie dowiedział, będzie to nasze znalezisko, mówi. Jakby część tego wykopaliska. Anna patrzy na niego chłodno. 70
Jezu, David, posłuchaj tylko siebie. Masz zamiar zostać tu z jakimś szalonym staruchem, patrzeć, jak umiera, i mówisz o tym, komu przypadną zaszczyty za ewentualne odkrycie. To żałosne, David, ty to wiesz i ja to wiem, cały cholerny wydział będzie o tym wiedział. Oboje wiemy też, co znaleźliśmy przez ostatnie kilka miesięcy: nie ma tu żadnego statku. Może szukamy nie na tym odcinku wybrzeża, może jest zakopany zbyt głęboko, może rozpadł się i zbutwiał. Jezu, może nigdy go tu nie było, chodzi o to, że tutaj go nie znajdziemy, i oboje musimy się z tym pogodzić. Ja już się pogodziłam, a dlaczego ty nie możesz? Słuchając jej, słyszy głos rozsądku. Jest świadom, że to poszukiwanie stało się obsesją, ale jest przekonany, że to nieważne. Statek tu jest, on to wie. Anna i inni są szczęśliwi, że wykonali jakieś badania magnetyzmu, analizy miejscowej roślinności. Niejasność dowodów przekonała ich, że nic tu nie ma, ale dla niego to bez znaczenia, liczy się tylko wrak, nie dająca się ubrać w słowa świadomość jego fizycznej obecności. Jednak słuchając teraz Anny wie, że kłócenie się z nią jest bez sensu, więc decyduje się poddać. Pogodzę się, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Ale muszę wiedzieć. Jeżeli istnieje jakakolwiek szansa, że on coś wie, nie wolno nam jej zmarnować. Ale po tym wszystkim zgodzę się, że powinniśmy zaniechać poszukiwań. Patrzy na niego zimno. Oboje wiedzą, że kłamie. Czyżby?, pyta Anna. No, nie wiem. Obiecuję, mówi cicho. Anna kiwa głową. Przywiozłam twoje rzeczy i przybory toaletowe, o które prosiłeś. Zadzwonisz, jeśli będziesz czegoś potrzebował? Jasne. I nie przyjdziesz dziś wieczorem na imprezę? Nie mogę zostawić go samego. To ja zadzwonię jutro. David potakuje. Dzięki.
* Gdy Anna odjeżdża, David wraca do środka. Kiedy drzwi są otwarte, w chacie panuje mniejszy zaduch, ale wiatr hulający po pomieszczeniach jest chłodny. Kurt leży w łóżku, śpi; jego oddech jest chrapliwy. Przez chwilę David stoi nad łóżkiem i obserwuje go w ciszy. Na zewnątrz światło 71
dnia zmienia się stopniowo w bezbarwny zmierzch, a w końcu w noc. Powoli dociera do niego, że w domu zrobiło się ciemno, i szuka włącznika w kuchni, odchodząc na chwilę od Kurta. Teraz w narastającej ciszy powoli zdaje sobie sprawę z niezwykłości tego, co zrobił, i zaczyna ogarniać go panika. Rozważa zadzwonienie do Anny, Claire, żeby tylko usłyszeć jakiś głos, ale jego przemożna wewnętrzna potrzeba tłamsi to pragnienie. Słyszy, jak Kurt jęczy i kaszle przez sen w pokoju obok, i powoli opuszcza głowę na porysowany blat stołu.
W środku nocy budzi go obecność Tani tak silna, że przez prawie minutę nie może przypomnieć sobie, gdzie przebywa, nie może odnaleźć drogi do miejsca, w którym się znalazł. Zapach zakurzonego materaca, promienie księżyca rysujące wokół niego pajęczynę. Serce wali mu jak szalone. Starzec, Kurt, jego dom. Zapach jej potu niczym tatuaż na jego skórze. Wszystko, co po niej pozostało.
Piątek mija szybko: David pracuje ciężko, sprzątając chatę. Zaczyna od pokoju, w którym śpi Kurt, działa wokół łóżka, kątem oka bacznie go obserwując. Sen starca jest niespokojny, jego nieregularne rzężenie i bulgotanie sprawia, że wydaje się znajdować na granicy przebudzenia. Z początku zadanie jest łatwe: stare kartony i puste pojemniki, brudne talerze ‒ wszystko to śmieci albo rzeczy wymagające umycia. Jednak po jakimś czasie praca idzie wolniej, a rupiecie w pokoju trudniej sklasyfikować. Na gzymsie znajduje starą fotografię mężczyzny, w którym rozpoznaje Kurta, ale młodszego, bez blizn, ramieniem obejmującego wysoką kobietę w luźnej sukience w kwiaty. Zdjęcie nie jest oprawione, papier pozwijany i pożółkły od starości i dymu tytoniowego. Oboje się uśmiechają, ale kobieta trzyma papierosa i patrzy gdzieś w bok, nie w obiektyw, co sprawia, że zdjęcie wygląda na zrobione w pośpiechu, bez przygotowania. Oczy Kurta utkwione są w aparacie: czujne, szczere, nie ma w nich choćby cienia przeczucia późniejszego losu. David podnosi zdjęcie, odwraca, szukając jakiegoś nazwiska, daty, ale nic nie znajduje. Spogląda na nie ponownie, wypatrując czegoś, wskazówki, jakiegoś stabilnego punktu w falującym ogromie przeszłości. Twarz kobiety jest niezwykła, silna, z wysokim czołem, szerokimi ustami, ciemnymi oczami, jej uroda raczej niekonwencjonalna. Ma ciemne, krótkie, proste, prawie chłopięce włosy. David zastanawia się, gdzie wykonano fotografię, wydaje mu się, że w tle rozpoznaje ulicę miasta, ale budynki znajdujące się na niej nie wyglądają na australijskie. Przyglądając się bliżej, widzi jakieś kobiety w stożkowych kapeluszach, czarne spodnie robotnika, rikszę. Z budynków zwisają flagi z chińskimi napisami. Uśmiecha się, odkładając zdjęcie na miejsce, chwilowo ciesząc się brakiem znaczenia takiego dowodu. Potem, po wizycie lekarza, siada przy stole w kuchni, rozkładając na nim swoje papiery. Drewno czuć wilgocią ‒ David wyszorował blat, próbując usunąć pokrywającą go warstwę brudu. Gdy jest teraz sam, wycofuje się do labiryntu luster, który wybudowały jego poszukiwania. Tyle papierów, tyle słów. Szczątki dowodów jak skorupy rozbitego naczynia, ich kształt ledwo widoczny, a on jak ślepiec stara się je złożyć w całość. 74
Dzisiaj jednak szuka czegoś innego, czegoś, co ledwie pamięta, co już prawie zapomniał. Jeden błysk, puls chwili. Strona po stronie przegląda, potem odkłada. Nagle znajduje. Stara kopia artykułu z Londyńskiego Magazynu Archeologicznego z roku 1937, napisanego przez doktora Frasera McDonalda. „Prawdopodobieństwo odkrycia Terra Australis przez Portugalczyków. Wykład. Raport Brytyjskiego Towarzystwa Archeologicznego”, a na końcu krótka notka: Wdzięczni jesteśmy za pomoc okazaną nam przez Kurta Seligmanna. Przegląda zdjęcia, portret McDonalda, wysokiego blondyna w szykownym tweedowym ubraniu. Chemiczny zapach fotokopii zostaje na jego palcach. Obok McDonalda inna twarz, młodszy od niego mężczyzna, uśmiechnięty, w marynarce i krawacie. Jego twarz pomazana smarem, atramentem, zacieniona, ale rozpoznawalna. Z trudem. Człowiek ze zdjęcia na gzymsie. Kurt. W niemej kuchni bicie jego serca stało się niemal słyszalne.
* David pamięta McDonalda, człowieka, którego pionierskie badania utworzyły podstawę do jego własnych dociekań. Pamięta go bardziej z opowieści, które krążyły na jego temat i na temat tego, jak traktował go Peter Kirkby oraz późniejszy kierownik Wydziału Języków Klasycznych i Archeologii, Digger Colmer. Pamiętał, że go zaszczuwano i wyśmiewano, sabotowano jego pracę. Pamiętał, że w roku 1942 popełnił samobójstwo.
Odgłos samochodu w ciemności odrywa go od rozmyślań. Spoglądając na zegarek, widzi, że już prawie północ; siedział bez ruchu prawie cztery godziny. Nogi mu zdrętwiały. Rusza pokracznie krótkim korytarzem do wyjścia, aby przywitać się z Claire. Gdy otwiera drzwi, ona stoi przy samochodzie, patrząc niepewnie na chatę. Dostrzegłszy go, uśmiecha się trochę nerwowo, jak mu się zdaje, i rusza do przodu z torbą przewieszoną przez ramię. Dzięki Bogu, mówi. Myślałam już, że to nie tu i że obudzę jakichś wczasowiczów w nadmorskiej kryjówce. On śmieje się. Jednak dobrze trafiłaś. Podchodzi do niej, żeby wziąć torbę. Jak podróż? Nie najgorzej, odpowiada nachylając się, by pocałować go w policzek ‒ jak zwykłego kolegę, nic nadzwyczajnego. Nie mogłam wyrwać się z pracy aż do szóstej, więc i tak mam niezły czas. Co to za miejsce, David?, pyta, rozglądając się dookoła niepewnie. Mieszka tu Kurt, starzec, o którym ci opowiadałem. To bulwersujące. Z jej tonu David wnioskuje, że nie jest to najlepszy początek. Wiem, mówi. Ale on nie chce się stąd ruszyć. Claire stoi, wpatrując się w niego. David sięga po torbę i prowadzi ją do chaty. Wejdźmy do środka i porozmawiajmy. Gdy już się tam znaleźli, pokazuje jej pokój, gdzie śpi Kurt, oświetlony przez obróconą do ściany lampkę nocną, żółtawy owal światła kładący się na łuszczącą się farbę. Claire podchodzi i spogląda na niego, jej oczy przemykają szybko po zniszczonej twarzy, czystym łóżku, skurczonym ciele. David zdaje sobie sprawę, że w pokoju lekko czuć środki czyszczące. Claire spogląda na niego przelotnie, po czym przenosi wzrok z powrotem na Kurta, zatrzymując się na jego zdeformowanej fizjonomii. Następnie podchodzi do drzwi, przy których stoi David. Jest bardzo osłabiony. Wiem, ale odmawia wyjazdu. Zgodziłem się nim opiekować. 76
Czy masz pojęcie, jaka praca cię czeka? Ostre brzmienie jej głosu sprawia, że napinają mu się mięśnie szyi. Nie chciał iść do szpitala. Chce umrzeć tutaj, a nie ma tu nikogo innegoJezu, David, czy rozmawiałeś o tym z kimś poza mną, czy po prostu tak zadecydowałeś? To nie kwestia decyzji. Po prostu musiałem to zrobić. Dla jego dobra czy dla swojego? Nie odpowiada wiedząc, że ona ma rację. W końcu wzrusza ramionami, próbując zmienić temat. Jadłaś coś? Claire kręci głową. Umieram z głodu. David uśmiecha się, pokazując na kuchnię. Mam tam jakieś jedzenie. Zostawiłem ci trochę. Siedząc przy stole, Claire je, przeżuwając powoli i rozglądając się po pomieszczeniu. To miejsce jest okropne. Wygląda, jakby mieszkał tu od wieków. Ale przynajmniej ma prąd. Claire po raz pierwszy uśmiecha się spontanicznie. To o niczym nie świadczy. Elektryczność to nic nadzwyczajnego. Gdy to mówi, ich spojrzenia się spotykają; patrzy na nią trochę za długo. Claire wbija wzrok w jedzenie. Nagle jej oczy wydają mu się przelęknione, wypełnia je strach. Jak myślisz, kim on jest? David chwyta papiery, które wcześniej odłożył na bok, i przerzucając je, objaśnia. Nazywa się Kurt Seligmann. Był kiedyś archeologiem, w latach trzydziestych... o, tu to mam, mówi, podsuwając jej ksero artykułu. Claire patrzy na zdjęcie, gryząc skórkę chleba. To twoje, czy jego? Moje, mówi, a Claire kiwa głową. Więc naprawdę może coś wiedzieć. No. A ciało? Nie wiem. Co myśli o nim policja? Claire wzrusza ramionami. Nic. To wszystko stało się zbyt dawno temu. 77
W pokoju obok Kurt wierci się niespokojnie przez sen, jęcząc lekko, czym ucisza ich oboje. Claire odzywa się pierwsza. Czy on mógł to zrobić? Nie wiem. Może... Gdy mówi, przypomina sobie błysk w oku Kurta, jego beznamiętny głos... Może i tak. Ale zdolność do popełnienia takiego czynu i wina, to dwie różne rzeczy. Mógł to zrobić ktokolwiek. Następuje przerwa, a potem David ciągnie dalej. Tak czy owak, nie szukam mordercy, tylko statku. Claire przygląda się jego twarzy, gdy to mówi, bruzdom skóry na czole i nad nosem, blokującym chęć szukania winnych. Później siedzą oboje na zboczu wydmy nad oceanem. Są jedynymi ludźmi na obszarze wielu kilometrów. Nad nimi rozciąga się bezkresne niebo, szare chmury wiją się na wstędze Drogi Mlecznej. Jedynymi dźwiękami są ruchy powietrza i oceanu. W końcu David pyta. Dlaczego przyjechałaś? Nie wiem. Sama zadaję sobie to pytanie. Chyba nie znalazłam jeszcze odpowiedzi. Na pewno nie dla seksu, jeśli ci o to chodzi. Czuje wyrzut. Nie. Przynajmniej nie tylko o to. Patrzy na niego i uśmiecha się szeroko, oboje są świadomi tego, że mogą być bardzo blisko. Masz coś przeciwko mojej obecności tutaj? Odwraca się, aby spojrzeć na nią. Siedzi tuż przy nim. Wciąż jest dość oficjalna, ale rozluźnia się w środku. Nabiera pewności siebie. Nie. Cieszę się, że tu jesteś. To dobrze. Mówiłeś, że był archeologiem. Co jeszcze o nim wiesz? Niewiele. Kiedy z początku się tym zainteresowałem, mój szef przedstawił mnie Billowi Normanowi. Był emerytowanym wykładowcą na naszym wydziale, ale pracował na Uniwersytecie już przed wojną. Opowiedział mi o człowieku o nazwisku Fraser McDonald i jego pracach nad odkryciami Portugalczyków. Wzrok Davida przyciąga nagły ruch spadającej gwiazdy. Dotyka ręki Claire i wskazuje na gwiazdę. W fosforyzującym świetle księżyca widzi jej uśmiech. Piękna, nieprawdaż? David potakuje. I taka cicha. Co się z nim stało? Z kim? Z tym wykładowcą. 78
Bill umarł parę lat temu. Byłem na pogrzebie. Nie z nim. Z tym, o którym ci opowiadał. Z McDonaldem? Z tego, co mówił Bill, wynika, że to straszna historia. Najwyraźniej jego koledzy i ówczesny dziekan zaszczuli go i zmarnowali mu życie. Robili okropne rzeczy, naśmiewali się z niego przy studentach, odmawiali awansu i inne takie. W końcu popełnił samobójstwo. Claire milczy przez chwilę. Jezu. To straszne. Wiem. A ten starzec był przyjacielem McDonalda? Myślę, że tak. Znalazłem zdjęcie, na którym są razem. I co ci powiedział? Niewiele. Ale wystarczająco dużo, bym stwierdził, że wie znacznie więcej, niż mówi. Dlaczego go zwyczajnie nie zapytasz? To nie takie proste. Gdy go tak po prostu zapytam, zaprzeczy, że cokolwiek wie. A tak, może coś mu się wymknie. Myślę, że trzeba go podejść w jakiś sposób, podkraść się. Sądzisz, że ma sklerozę? Może. Trudno powiedzieć. Jest bardzo zagubiony. Mówiąc to, ma świadomość, że Claire go obserwuje. Jednak kiedy wyciąga rękę i kładzie mu ją na ramieniu, czuje się zaskoczony i odwraca się. Gdy ich spojrzenia się spotykają, jej oczy są czyste, spokojne. Jest starym człowiekiem, mówi Claire cichym, ale stanowczym głosem. Więc nie wie, że w słowach, które wypowiada, są jakieś dwuznaczności. I jest bardzo chory. Musisz zrozumieć, że ludziom w takim stanie rzeczy wydają się inne; zamazują się granice pomiędzy tym, co pamiętają, a tym, co sobie wymyślili. Każdy dzień musi być dla niego jak niespokojny sen, więc gdy do niego przyjdziesz, pragnąc się dowiedzieć, tak naprawdę pragnąc, to całkiem możliwe, że to twoje pragnienie stanie się częścią jego świata. Naprawdę tak myślisz? Nie zabiera swojej ręki. To tylko jedna z hipotez. Chcę, żebyś był ostrożny. Dla swojego własnego i dla jego dobra. David wyciąga rękę i delikatnie przykrywa jej dłoń swoją. Czy widziałeś kiedyś, jak ktoś umiera?, pyta Claire. 79
Kręci głową, czując na sobie jej wzrok. Jego serce puka głośno w cichą noc. Tylko Tanie. Claire nic nie mówi, w milczeniu przyjmuje do wiadomości jego słowa. Gdy się znowu odzywa, jej głos jest inny, intonacja daleka od tego, co właśnie między nimi zaiskrzyło. Późno już, mówi, i nie wiem jak ty, ale ja miałam ciężki dzień. Potrzebuję snu. Pięć minut później David patrzy, jak Claire rozkłada prześcieradło na łóżku, w którym spał przez ostatnie dwie noce. Bez słów wie, że nie zaprosi go do siebie. Do zobaczenia rano, mówi, a ona odwraca się w półmroku. Do zobaczenia, odpowiada, a on waha się chwilę, nim się odwróci. Wiatr i morze szepczą wokół nich.
* Tej nocy David śni o statku, pagórkowatych wydmach. Krajobraz tak znajomy, że mógłby go przejść po ciemku: każda kępa trawy, każde pomarszczone zbocze stanowią część tkaniny jego pamięci; tak często zastanawia się, gdzie się kończą, gdzie zaczynają te wydmy. Ich obraz stał mu się już bliższy niż wspomnienia o Tani. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy stwierdził, że ją zapomina, że nie może przywołać jej twarzy bez pewnego wysiłku. W zeszłym tygodniu nie mógł przypomnieć sobie koloru jej oczu. Nie jest przygotowany na porzucenie tych wspomnień; one i jego żal to wszystko, co mu po niej pozostało; trzyma to blisko serca jak największy skarb. Statek też jest tak blisko, że czuje jego zapach.
Pod powierzchnią zawsze kryją się tajemnice, splątane jak korzenie, żyły i tętnice, zmieniające się siatki lojalności i zdrady, szkielety ciasno otulone ziemią, ruch wodnych labiryntów pod naszymi stopami. Serce kochanki. Teraźniejszość jak lśniąca skóra, parabola możliwości ściśniętych między nieznaną przyszłością a niepoznawalną przeszłością. I w ulotnym ułamku chwili odwracamy się, czasami patrząc, czasami woląc wierzyć, ale zawsze zostajemy z niczym prócz szeptów i podejrzeń, wpatrując się w ślady stóp, ale nigdy na pewno nie dowiemy się, kto je zostawił.
IV. SIATKA MERKATORA Siatka Merkatora: (od nazwiska Gerharda Merkatora, 1512-1594) Po raz pierwszy zastosowana została w sławnej Mapie Świata Merkatora z 1569 roku, której pozostały jedynie cztery kopie. Jest to jedna z kilku powszechnie stosowanych w kartografii metod przenoszenia punktów z trójwymiarowej powierzchni sferycznej na dwuwymiarową płaszczyznę. Odwzorowanie walcowe, nazwane tak dlatego, że traktuje punkty na powierzchni sferycznej jako punkty na rozwiniętej powierzchni walca, odwzorowuje trójwymiarowo zakrzywione linie południków i równoleżników na dwuwymiarowej siatce linii prostych przecinających się pod kątem 90”. W ten sposób powierzchnia zawarta pomiędzy dwiema liniami poziomymi i pionowymi traktowana jest jako identyczna bez względu na swe położenie na powierzchni sfery ‒ kartograficzna sztuczka, mająca za nic zbieżność południków na biegunach i wynikające z tego zmniejszenie się powierzchni obszarów w ich pobliżu. Podczas gdy metoda ta daje doskonałe rezultaty przy odwzorowywaniu małych powierzchni, powoduje nieścisłości i odchylenia przy przenoszeniu na siatkę większych obszarów. W ostatnich latach toczy się głośna dyskusja, skupiająca się na politycznych konsekwencjach zniekształceń zawartych w takich mapach, a w szczególności nad tym, że Europa wydaje się większa niż Ameryka Południowa.
I znowu wracamy do map. Podczas gdy północne i północno-zachodnie brzegi tajemniczej Java la Grande wydają się naszym oczom nie do odróżnienia od współczesnej Australii, to im bardziej posuwamy się na południe, tym o podobieństwo trudniej. Linia brzegowa Australii wygina się łukiem w kierunku południowym i wschodnim od przylądka Jork wzdłuż długiego wybrzeża Queensland, potem ciągnie się na południe aż do Cieśniny Bassa i w końcu zakręca znowu na zachód, ucinając się tam, gdzie niegdyś niskie wzgórza ciągnęły się aż do północnego wybrzeża Tasmanii. Wybrzeże Java la Grande ciągnie się natomiast dalej na południowy wschód i południe, nim skręci gwałtownie na zachód, gdzie biegnie aż do momentu, w którym opada ponownie na południe, a potem na południowy zachód, łącząc się z wyimaginowaną Antarktydą Desceliersa. Więc pomimo szczegółów, jakie oferują nam mapy, kruchych linii brzegowych i rozproszonych wysepek, ich zwodnicza obietnica tajemnego odkrycia (znowu to słowo, trzeba na nie uważać) rozpada się pod swoim własnym ciężarem. Czyżby? Matthew Flinders z pewnością zaufał tym rozbieżnościom na tyle, by stanowczo zaprzeczyć twierdzeniom, iż to Portugalczycy odkryli wschodnie wybrzeże Australii. Jednakże Flinders był kartografem i nawigatorem, człowiekiem, który bezgranicznie wierzył mapom. Jego umiłowanie szczegółów, jego nadzwyczaj dokładne mapy, jego rzetelność, wszystko to składało się na człowieka, który wierzył w to, co zobaczył. Dla Flindersa dokładność stanowiła pojęcie raczej wąskie, prawda była tym, co mógł obejrzeć, dotknąć, zmierzyć, zaś możliwe dla niego było tylko to, co prawdziwe. Filozofia to zimna i mało wyrafinowana. Ale prawda jest czasami bardziej śliska, niż Flinders chciałby wierzyć, rzeczywistość bardziej zwodnicza, a fakty to tylko elementy nieskończonego zbioru możliwości. Zaś w procesie używania mapy w celu zdyskredytowania kogoś innego (jak robił to Flinders) konieczne jest założenie, że tylko jedna mapa jest „poprawna”, a w każdym razie poprawniejsza od innej. Mapą „poprawną” jest zwykle ta najnowsza albo najbardziej szczegółowa, lub też pochodząca z najpewniejszego źródła. 85
Jednakże mapy, jak każde inne odwzorowanie rzeczy i zdarzeń, stanowią tylko ich odbicie. Nie są rzeczywistością, jedynie faksymiliami połączonymi razem z zebranymi dowodami, zebranymi w całość przez naszą wiarę. Ponieważ odzwierciedlenia mogą zniekształcać i manipulować: kłamać, ukrywać, pomijać szczegóły, naciągać dowody. Sprowadzać nas na manowce. A jeśli jedna mapa jest podejrzana, to czy nie można ufać żadnej? Możliwe, że odpowiedź brzmi i tak, i nie. Ponieważ tak jak statystyki mogą być przedstawione na różne, nawet przeciwstawne sposoby, tak samo mapy mogą być wykreślone różnie, a wciąż pozostać prawdziwe. Aby to zrozumieć, musimy wrócić do najstarszej z nauk, geometrii. (Jak powiedział Sokrates: „Niech wszyscy, którzy tu wkraczają, studiują geometrię”.) Geometria, której uczymy się w szkole, nauka o trójkątach i okręgach, to geometria euklidesowa, wyidealizowana. (Ponieważ ogólna teoria względności Einsteina mówi nam, iż prócz przestrzeni rzeczywistej istnieje ta zakrzywiona, niewrażliwa na świat euklidesowych rygorów.) Geometria Euklidesa to teoretyczna nauka dedukcyjna, abstrakcyjny świat sam w sobie, gdzie zasady istnienia są produktem pięciu aksjomatycznych prawd. Piąta z nich jest najbardziej kłopotliwa, ale tą nie będziemy się tutaj zajmować (chyba że jej zanegowaniem). Nas interesuje pierwszy z aksjomatów. Jest on aksjomatyczny z powodu swej zależności od dwóch prymitywnych pojęć: „punkt” i „pomiędzy”, definiujących linię prostą jako najkrótszą odległość pomiędzy dwoma punktami. Na płaszczyźnie dwuwymiarowej jest to nieskomplikowane. Pomiędzy dwoma punktami będzie tylko jedna najkrótsza odległość, tak więc tylko jedna linia. Ale na powierzchni globu, gdzie płaszczyzna jest zakrzywiona, nie jest to takie proste. Nie może na niej istnieć linia prosta, a pomiędzy dwoma punktami istnieje więcej niż jedna najkrótsza odległość. Najłatwiej to zrozumieć, wyobrażając sobie ziemię, a za dwa punkty obierając bieguny. Natychmiast zobaczymy, że pomiędzy nimi istnieje nieskończona liczba linii i wszystkie są najkrótszymi odległościami pomiędzy naszymi dwoma punktami. Gdy już to zrozumiemy, jasne powinno się stać, jak trudne jest odwzorowanie powierzchni ziemi na płaszczyźnie dwuwymiarowej. Ponieważ nasze dwa wymiary nie mogą pomieścić obfitości linii, nasz?, mapa zniekształca fakty. Zadaniem kartografii staje się więc nie to, jak poprawnie odwzorować fakty, ale jak je najmniej zniekształcić. 86
Istnieją rozmaite rozwiązania tego problemu. Świadczy o tym różnorodność map powierzchni ziemi. Złamane elipsy, obszary podbiegunowe podzielone na ostro zakończone paski i spłaszczone jak skórka ogromnej rozciętej na osiem części pomarańczy. Prostopadłe równopowierzchniowe odwzorowanie Jamesa Galla z równoleżnikami i południkami przecinającymi się pod kątem prostym, tworzącymi prostokątną siatkę, zachowuje względną powierzchnię obszarów lądowych, ale rozciąga je na północ i południe, dając długie, poszarpane paski. Istnieje też odwzorowanie sinusoidalne, przedstawiające świat jako wygięte romby, niosąc ze sobą powiew perskiej elegancji, zapach gorących wiatrów. Jest jeszcze wiele innych sposobów, ale wszystkie mają dać odpowiedź na pytanie postawione przez zamianę z trzech wymiarów na dwa. Najlepiej nam znana jest chyba mapa Merkatora. Linie południków i równoleżników tworzą na niej siatkę kwadratów, co, choć zniekształca kontynenty, ma wielką wartość dla nawigatorów. Ponieważ jest to siatka, odczyty kompasów są prawdziwe, jako że kurs wyznaczony według kompasu to linia prosta pomiędzy dwoma punktami. Tak więc na morzu nawigator może nanieść na mapę linię, która przetnie linie siatki pod kątem zgodnym ze wskazaniem kompasu. Sekstans, przyrząd nawigacyjny, który umożliwił Cookowi i Flandersowi wykonanie dokładnych map linii brzegowej Australii, został wynaleziony dopiero na początku osiemnastego wieku. Dwieście lat wcześniej, w okresie, z którego pochodzą nasze mapy, nawigacja była znacznie mniej precyzyjna. Żeglarze zmuszeni byli do korzystania z astrolabium, przyrządu bardzo niedokładnego; czas zgadywali na podstawie położenia słońca i gwiazd, nie mieli jak mierzyć odległości. Niektórzy byli w tym lepsi od innych, ale nawet dla najbystrzejszych nawigatorów była to czysta zgadywanka. I chociaż teoria, że ziemia jest okrągła, szerzyła się po świecie, jej praktyczne konsekwencje, szczególnie dla nawigatorów, których doświadczenie opierało się głównie na znajomości Morza Śródziemnego i wschodniego Atlantyku, miały zostać zrozumiane znacznie później. Nie uznawano teorii, że południki zbiegają się na biegunach, i na mapach odwzorowywano je jako siatkę, w której linie te były proste i równoległe. Może więc nie jest dziwne to, że mapy sporządzone przez wczesnych podróżników były czasami niedokładne, ale to, że w ogóle miały jakiś sens. Niemniej jednak ich błędy są pouczające, ponieważ jeśli wrócimy do mapy z Dieppe i ponownie narysujemy siatkę, biorąc poprawkę na zniekształcenia spowodowane niewiedzą o zbieganiu się południków, jeśli wykonamy 87
ją metodą Merkatora, wydymający się kontynent z mapy Desceliersa skurczy się i uformuje na nowo, zwijając się w geometrycznej metamorfozie w Australię taką, jaką nakreślili Cook i Flinders, znaną później lepiej ze zdjęć satelitarnych. Więc zagadkowa mapa z Dieppe broni się sama, ponieważ, tak jak we wszystkim, pozory mylą. Ufność w mapy jest jak ufność w miłość; niewiele znaczy to, co nam się tylko wydaje.
Gdy David się budzi, światło sączy się przez małe okno do pomieszczenia położonego obok pokoju Claire. Na zewnątrz słychać krzyk mew, delikatny szum morza. Wstając przechodzi ostrożnie przez dom, sprawdza, czy Kurt śpi, potem cicho otwiera drzwi do jej pokoju. Łóżko stoi puste, pościel rozrzucona na materacu. Zaciekawiony, idzie do wyjścia i wypatruje. Na dworze chłodne powietrze leży w zacienionych kałużach na ziemi, świt czerwieni się na wschodzie. Zagłębienia w piasku prowadzą w stronę plaży. Z głębi lądu dobiega poranne skrzeczenie srok. Wciągając podkoszulek w spodnie, idzie po jej śladach, zastanawiając się, jak dawno tędy przechodziła; piasek pod stopami jest chłodny. Gdy przechodzi obok kępy trawy, w podmuchach wiatru rybitwa wyskakuje w powietrze, wzbija się w górę i odlatuje. Gdy wchodzi na szczyt ostatniego pasma wydm, widzi Claire, jak wychodzi z wody, jej skóra jest ciemna w delikatnym świetle poranka. Patrząc na długi łuk jej szyi, ciemne sutki, przypomina sobie jej smak i jego język nabrzmiewa, rodzi się w nim ból. Claire podbiega do kupki ubrań, bierze ręcznik i osusza skórę. Potem zakłada luźną sukienkę i wyciera włosy. David nie podchodzi, obserwuje tylko z daleka. Claire osusza włosy powoli, ostrożnie, potem przestaje, odwraca się i spogląda na wodę, na wznoszące się i opadające fale. Stadko ptaków znaczy miejsce, gdzie płynie ławica ryb, to pojawiając się, to znikając, gdy powierzchnia wody wznosi się i opada. David stoi tam niezauważony, cichy na tle nieba, obserwuje, potem obraca się i wraca tą samą drogą, którą przyszedł.
* Kiedy wraca do chaty, odkrywa, że Kurt nie śpi. Już przy drzwiach słyszy zmianę w jego oddechu, wchodzi po cichu do jego pokoju, chrząkając, aby oznajmić swą obecność. Starzec odwraca się w jego stronę, jego jedyne oko patrzy przez Davida, jakby był duchem. Kto tam? Ktoś tu jest? To ja, odpowiada, David. Trochę sobie pospałeś. Co się dzieje? Dlaczego wciąż tu jesteś? 89
David siada ostrożnie, kładąc dłoń na ramieniu Kurta. Opiekuję się tobą. Omówiliśmy to z doktorem Flew, pamiętasz. Kurt odwraca się. Nie, mamrocze. Robi przerwę i powtarza. Nie. David z trudem przełyka ślinę, świadomość trudów, jakie go czekają, sprawia, że ciężko mu oddychać. Wszystko w porządku, Kurt, jestem tu, aby się tobą zająć. Kurt przybliża się do niego, ale nic nie mówi, jego oko wędruje po ścianie ponad ramieniem Davida, skupiając się bez widocznego powodu na punktach w pustej przestrzeni; jego wargi poruszają się, mamrocząc coś ledwo słyszalnie. Siedzą tak przez dziesięć, piętnaście minut, dłoń Kurta zaciska się na jego ramieniu. Dwa razy podnosi wzrok, jego spojrzenie jest jasne i czujne, ale pytania, jakie zadaje, potwierdzają, że jego umysł jest wciąż zagubiony. Dziwne pytania o papieża, o cesarza Japonii. David słucha nieskładnej gadaniny i ogląda się przez ramię pełen obaw. W końcu uścisk Kurta na jego ramieniu słabnie i cień miga mu w oku. Jesteś tu z powodu statku, tak? David potakuje. Teraz pamiętam. Dlaczego uważasz, że coś wiem? Znałeś nazwisko de Cueva. I wiem, kim jesteś. Kurt okręca się, aby spojrzeć na niego, ale wysiłek sprawia mu ból i opada z jękiem na łóżko. Co masz na myśli? Znalazłem w starym czasopiśmie twoje zdjęcie. Byłeś wtedy młody. Kurt kręci głową. W jakim czasopiśmie? Nie rozumiem. David czuje, że jego umysł znów odpływa. Z Fraserem McDonaldem. Słysząc nazwisko, Kurt sztywnieje, ale przez chwilę David widzi ścieżkę prowadzącą przez spękany labirynt jego umysłu. Pochyla się, starając się go uspokoić. Kurt, posłuchaj. Musisz opowiedzieć mi o nim i o statku. Musisz mi wszystko opowiedzieć. Dłoń Kurta zaciska się wokół jego ramienia. To było dawno temu, mówi, a David widzi wzbierającą w kąciku uszkodzonego oka lśniącą łzę. 90
Rozumiem, ale muszę się dowiedzieć. Muszę się dowiedzieć, żeby móc odnaleźć statek. Opowiedz mi wszystko od początku. Kurt potakuje. Od początku.
* Gdy spotkałem go po raz pierwszy, zaczął od pytania. Po co studiować archeologię?, zapytał Fraser. Może nie ma nic niezwykłego w rozpoczynaniu nauczania w ten akurat sposób, od pytania, po co się uczyć, ale kiedy już zostało ono zadane, Fraser sam sobie nie odpowiedział. Zamiast tego spojrzał na rzędy studentów, badając nasze twarze, jak gdyby naprawdę szukał odpowiedzi. Wiele lat później miałem dowiedzieć się, że pytanie w rzeczywistości było retoryczne; w ten sposób Fraser zawsze angażował studentów, ale wtedy, wtedy byłem oszołomiony. Podobnie jak inni, siedziałem zahipnotyzowany płynnością jego ruchów i patrzyłem prawie jak na anioła w białej koszuli, z blond włosami, który wydawał się niewiele starszy ode mnie. Emanował energią, gracją, które nadawały mu piękno niemal przytłaczające, i z powodu tego piękna poddaliśmy się jego władzy. Później miałem się dowiedzieć, że on zawsze był taki, taki piękny, a jedynymi ludźmi, którzy mogli mu się oprzeć, byli ci, których to piękno przerażało. Gdy nikt nie odpowiedział na jego pytanie, podniósł ręce, rozłożył je, potem założył na piersi i mówił dalej. Być może jeśli zapytam w inny sposób, łatwiej znajdziecie odpowiedź. Gdy mówimy o archeologii, mamy zwykle na myśli proces prowadzenia wykopalisk i rekonstrukcji, które są konieczną częścią badań starożytnych cywilizacji. Jaki więc pożytek czerpiemy z procesu wykopalisk? Wszyscy poruszyli się niepewnie, przez salę przeszedł pomruk. Rozejrzałem się dokoła, zastanawiając się, kto przemówi pierwszy. W końcu poważny młodzieniec dwa rzędy przede mną podniósł dłoń. Fraser wyrzucił w górę rękę, strzelając w powietrzu palcami. Pan! Przypuszczam, że wiedzę. Błysk w jego oczach. Ha. To zbyt proste! Ktoś inny? Odezwał się kolejny młodzieniec z przodu. Żeby zrozumieć ewolucję gatunku ludzkiego. Chwila zastanowienia. Być może. Oddalił się, nie chcąc się zajmować tą sugestią. 91
Nagle poczułem, że moja ręka unosi się mimowolnie, a on odwrócił się i wskazał na mnie. Pan! Zaczerwieniłem się czując, że wszyscy mi się przyglądają, ale gdy się odezwałem, mój głos był czysty. I donośny. Jeśli zrozumiemy przeszłość, będziemy mogli zrozumieć samych siebie. Zatrzymał się, przypatrując się mojej twarzy. Dlaczego tak pan uważa? Nie wiem. Tak po prostu, a jaki może być inny powód? Czytamy klasyków, studiujemy historię. Wszelka nauka służy temu, żebyśmy mogli zrozumieć świat i samych siebie. Nie odpowiedział od razu. Zacisnął tylko usta, złożył ręce jak do modlitwy. Potem, po krótkiej chwili odezwał się powoli, jak gdyby rozważał każde słowo, które miało paść z jego ust. Coleridge powiedział, że znajomość przeszłości może stać się latarnią, która poprowadzi nas w ciemność przyszłości. Ale powiedział również, że nasze namiętności czynią nas ślepcami, więc światło, które daje nam nasze doświadczenie, świeci tylko na falach za rufą naszego statku. Jednak nie musi tak być. Archeologia może nas poprowadzić w przeszłość, a jej naukowe metody pozwolić nam na wyjrzenie poza nasze namiętności. Archeologia jest kluczem do zrozumienia samych siebie, latarnią, którą oświetlamy szary świt przyszłości. Przerwał, spoglądając znowu na mnie. Dziękuję panu, panie...? Chrząknąłem. Seligmann. Kiwnął głową. Seligmann. I wtedy, tak szybko jak się pojawił, błysk jego uwagi zniknął. Kiedy Claire wraca, jest już zupełnie jasno, upał zaczyna przesiąkać przez metalowy dach. Kurt śpi, a David zdążył wrócić do swoich papierów, rozkładając je ponownie na podziobanej powierzchni kuchennego stołu. Słyszy, jak Claire wchodzi, zatrzymuje się przy pokoju Kurta, potem rusza do kuchni. Jej włosy są już suche, ale pełne soli. Uśmiecha się, rozluźniona. Zatrzymuje się, gdy widzi go przy stole. Moment szczerej ciszy. David zakłada ręce, uśmiecha się szeroko, bezczelnie. 92
Widzę, że odkrywałaś tutejsze wygody. Miałam do wyboru albo wannę, albo plażę, odpowiada, podchodząc do zlewu. A wygląd wanny raczej mnie zniechęcił. David odwraca się w krześle, podążając za nią wzrokiem. Łazienka to malutkie pomieszczenie bez okien, niewiele ponad brudną umywalkę i zafajdaną, poobijaną emaliowaną wannę. Światło wpadające przez przejrzysty niegdyś falisty plastik, który pokrywa część dachu, podkreśla tylko jej ponurość. Miałem tam dziś posprzątać. Gdy Claire zaczyna nalewać wodę do szklanki, David wskazuje na inny kurek, wyżej, połączony z miedzianą rurą nad zlewem. Użyj tego, to deszczówka. I uważaj na rozwielitki. Claire z mieszanką drwiny i niedowierzania ostrożnie przygląda się szklance, trzymając ją pod wpadające przez okno światło słońca. Zadowolona z wyniku oględzin, opiera się o zlew i wypija wodę dużymi łykami. Kurt śpi, mówi pijąc. David przygryza trzymany w dłoni długopis. Obudził się wcześniej. Myślę, że w końcu zaczął gadać do rzeczy. Spogląda na niego znad szklanki z zainteresowaniem. Naprawdę? Co powiedział? Niewiele, ale z sensem. Gdy kończy, następuje przerwa, pustka w konwersacji, którą oboje czują. Wisi między nimi przez kilka chwil, po czym David, skrępowany, podnosi się z krzesła i staje prosto. Co będziesz dzisiaj robiła? Claire wzrusza ramionami. Nie wiem. Poczytam. Popływam jeszcze trochę. Plaża jest piękna. I pusta. Znajduje się zbyt daleko od drogi, by ludziom chciało się tutaj przychodzić, a i warunki do pływania na desce lepsze są na północy, tak więc nawet surferzy nie zjawiają się tu często. Będziesz musiał z nim zostać. Jednak ty wcale nie musisz czekać tu ze mną. Kiedy to mówi, Claire patrzy na niego uważnie ‒ jej oczy badają go. Nie będę. Słyszy z jej tonu, że mimo iż rezerwa wróciła, szorstkość z poprzedniego wieczora znikła. To pozwala mu się rozluźnić. 93
Ona kontynuuje, już ciszej. Gdy byłam na plaży, myślałam o tym, o co mnie poprosiłeś zeszłej nocy... Przerywa, jak gdyby nie była pewna tego, co mówi, albo bała się, że to, co ma do powiedzenia, umniejszy ją w jakiś sposób, osłabi. Żebym została tu z tobą, pomogła ci opiekować się Kurtem. Zdecydowałam, że zostanę... przynajmniej jeszcze dzień czy dwa. Potem nic nie obiecuję, ale na razie zostanę. Wystarczy? David potakuje, serce mu łomoce. To cudownie. Rozumiem, że... Claire unosi rękę, przerywając mu. Nie, nie rozumiesz. I nie próbuj zrozumieć. Coś w jej głosie się załamuje. Proszę cię.
Zamiast zbliżyć ich do siebie, jej decyzja o pozostaniu zdaje się tworzyć między nimi ścianę. Całe popołudnie Claire czyta na werandzie, przychodząc dwa razy, aby zaaplikować Kurtowi środki przeciwbólowe, potem, późnym popołudniem wraca na plażę, aby popływać. Gdy jej nie ma, David pracuje cicho w kuchni, skupiony i zaabsorbowany, ale zmuszony dzielić swą uwagę: jego całe ciało gotowe jest poderwać się na każdy dźwięk z pokoju Kurta; podnosi oczy słuchając za każdym razem, gdy starzec zakaszle albo zajęczy. O zmroku Claire wraca, jej włosy są mokre. Gdy wchodzi, z pokoju, gdzie leży Kurt, dochodzi głos. Nie słowa, tylko cichy pomruk starca, zataczający coraz to szersze kręgi. Claire staje przy drzwiach, próbując zrozumieć, co powiedział, ale nie udaje się jej, więc otwiera drzwi. Głos milknie. Na dźwięk otwieranych drzwi David podnosi wzrok. Ignorując zwątpienie, jakie ją nagle ogarnia, Claire zmusza się do uśmiechu, szepcząc bezgłośnie: „Jak on się czuje?”. David rozkłada ręce, obejmując tym ruchem Kurta, jego chorobę, pokój, wydmy ‒ wszystko. Lekko drwiący wyraz twarzy towarzyszący szerokiemu gestowi wywołuje w niej rozbawienie. Jego wielkoduszność usypia jej wątpliwości, Claire uśmiecha się szeroko i bez słów oboje wiedzą, że coś nowego zastąpiło kapryśną geometrię popołudnia. Podtrzymana w ten sposób na duchu, Claire robi gest jedzenia, a on podnosi kciuk do góry. Claire stoi tak odrobinę za długo pragnąc, by ta chwila trwała; potem odwraca się i wychodzi. Podczas gdy ona wyciąga jedzenie, David wstaje, szukając znaku, że Kurt się obudził. Wejście Claire zniszczyło czar, pod którym obaj mężczyźni znajdowali się przez minione kilka godzin. Gdy nie znajduje żadnej oznaki, wraca do kuchni i nieuważnie kartkuje papiery, które rozłożył na stole. Dwie godziny wcześniej otworzył okna, wpuszczając trochę świeżego powietrza od morza. Prostokąty słonecznego światła poruszają się po papierach na stole, potem ześlizgują się na podłogę. Teraz jednak już ich nie ma i pomieszczenie wypełnia głęboki, niebieski półmrok. Pierś Kurta wznosi się i opada w pokoju obok, David podchodzi do okna, odwraca się i 95
idzie korytarzem do drzwi frontowych. Przez zniszczoną moskitierę widzi swój samochód, jego biały lakier oświetlony barwami zachodu słońca. Na dachu tuż nad przednią szybą przysiadła mewa; ze skrzydłami na wpół rozwiniętymi na wietrze huśta się i kołysze. Gdy ją obserwuje, mewa odwraca się i zaczyna schodzić po szybie, rozczapierza pazury, starając się nie ześlizgnąć. Posuwa się powoli i ostrożnie, a David nagle przyłapuje się na myślach, dlaczego mewa wybrała akurat tę drogę. Dlaczego chce zejść z dachu na maskę? Przez chwilę fakt, że nie może się tego dowiedzieć, przytłacza go. Jak można kiedykolwiek kogoś poznać? Wszyscy skazani jesteśmy na samotne skorupy kości i ścięgien. I skóry. Przełyka ślinę, pustka, którą pozostawiła po sobie Tania, rozrasta się w nim i strzępi. Przez dłuższą chwilę stoi w drzwiach bez ruchu, przyglądając się mewie, która teraz stoi na masce jego samochodu, wczuwając się we wzory wiatru i powietrza dokoła. W końcu rozkłada skrzydła i wznosi się niesiona przez wiatr, znika mu z oczu w gasnącym świetle. Znowu sam, spogląda na zegarek, świadomy nagle, że chciałby, żeby Claire już wróciła.
Cały wieczór Kurt bełkocze coś bezładnie, nazwiska i miejsca zmieniają się, powracają. Czasami przestanie, zagubiony rozejrzy się wokół, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nie, to nie było tak”, obrazy zderzają się i nakładają, opowieści przenikają się nawzajem, wzory wyłaniają się z całości. Ramy dowodów i rozsądku, które rządzą pragnieniem Davida, zacieśniają się i zaczynają się rozpadać. Grunt pod jego nogami staje się mniej pewny, zmienny i zapada się, gdy jego potrzeba nim owładnie. Mrok historii unosi się dokoła, zarażając go.
* Pamiętam, gdy ujrzałem ją pierwszy raz. W 1935. Byłem wtedy na ostatnim roku. Ją? Veronicę. Spogląda na Davida, jego zdrowe oko jest zamglone. Ale to było później, czyż nie?, David wie, że on widzi nie jego, lecz przeszłość. Czy to ty, Fraser? David kręci głową. Nie, to ja, David, ale to nic nie szkodzi, wszystko w porządku. O czym rozmawialiśmy? O statku, statku de Cuevy. Statku? Mówiąc to, zapada w sen.
Około północy David budzi się zaniepokojony. Nasłuchuje w poszukiwaniu dźwięku, który wyrwał go ze snu, ale nic nie słyszy. Żadnego krzyku, żadnego ruchu w pobliżu; ale potem słyszy coś ‒ zmianę w oddechu starca, duszącą desperację. Serce bije mu szybciej, gdy wstaje z łóżka, zakłada szorty i idzie szybko przez ciemne pokoje, a srebrne światło księżyca sączy się przez okna, przecieka pod drzwiami. Cały dom dryfuje w zmieniającym się morzu światła i ciemności, omiatany przez wiatry i księżyc. W swoim pokoju Kurt rusza się spazmatycznie, wyciągając ręce w stronę sufitu. Widok jego mrocznej postaci, wznoszącej bezgłośnie ramiona do niebios z popękanego gipsu, rozbudza Davida natychmiast, powstrzymując na chwilę. Potem rusza, chwyta za dłonie, próbując przycisnąć je do pościeli. Twarz Kurta wykrzywiona maską bólu, łzy na pooranych zmarszczkami policzkach. Ale żadnych słów, nawet szeptu, tylko męczące rzężenie oddechu, mdła tekstura płuc z bólem pompująca powietrze. Kurt, szepce, o co chodzi? Co się stało? Żadnej odpowiedzi, tylko gwałtowne ruchy głowy. Za Davidem pojawiła się Claire, majstrując coś przy lampce na biurku. David spogląda na nią błagalnie chcąc, by zajęła się tą sytuacją, wzięła ją pod kontrolę. Podchodzi do niego, wciskając swoje ciało pomiędzy dwóch mężczyzn. Jej szczupła dłoń na czole Kurta, jej skóra ciemna na tle cętkowanej bladości. Gorączka nie wzrosła. Myślę, że to tylko sen albo jakieś przywidzenie. Ja... Zanim skończy, Kurt odwraca się do niej, chwytając jej dłoń, ciągnąc. Proszę, pomóż mi. Pozostaje spokojna pozwalając, aby ściskał jej rękę, a David świadomy jest odporności, która daje jej siłę. Jak mogę panu pomóc, Kurt?, odzywa się Claire. Co mamy zrobić? Boli pana coś? Potrząsa głową. Nie, nic mnie nie boli. Więc o co chodzi? Przeszłość, mówi. Przeszłość. Myślałem, że już zapomniałem. 98
Claire spogląda na Davida.
Chodzi panu o statek?, pyta cicho z zawodowym dystansem, głosem nie zimnym, lecz życzliwym. Nie, odpowiada. O Veronicę. Szeroko otwiera oczy, kiedy patrzy na nich oboje. Widziałem ją, tutaj. Nikogo tu nie było, mówi David, przykrywając swoją dłonią jego wciąż ściskającą rękę Claire. Nie było tu nikogo oprócz nas. Ale widziałem ją wyraźnie, tam, za oknem. Śniło się panu, mówi Claire. Nie, to nie był sen, jestem pewien. David próbuje zmienić temat, jednak Claire ucisza go spojrzeniem. Ale już wszystko w porządku, poszła już i nie wróci. Jesteś pewna? Jego głos brzmi bardzo dziecinnie. Tak. Powinien pan teraz zasnąć. Kurt potakuje pozwalając, aby głowa opadła mu na poduszkę. Claire spogląda na Davida i uśmiecha się z otuchą. Ciało starca się rozluźnia, poddając się potrzebie snu. Wszystko mi się miesza, mówi Kurt. Wiem, ale już jest dobrze, jesteśmy przecież tuż obok. To dobrze, mówi, a potem przez kilkanaście sekund panuje cisza. Gdy odzywa się ponownie, jego głos jest już spokojniejszy. Czy kiedykolwiek byłaś zakochana?, pyta Kurt, a kiedy słowa rozbrzmiewają w cichym pokoju, David spogląda na nią, na dołek w jej policzku, gdy patrzy na starca, nie na niego; na twarzy wciąż ma ślad po odciśniętej poduszce. Tak, odpowiada po dłuższej chwili. Byłam. Ja też, wyznaje Kurt prawie przez sen. Ja też. Ale to było dawno temu, w innym świecie. Gdy wypowiada te słowa, otwierają mu się usta i zasypia. Claire nic nie mówi, nie rusza się. David patrzy na nią, uświadamiając sobie, że jest teraz gdzieś daleko. Zastanawia się, o kim myśli, co takiego w sobie nosi. Ale to było dawno temu, powtarza za Kurtem pozwalając, by jego słowa były jak echo. Prawie już nie pamiętam.
* Na korytarzu przed pokojem Kurta żadne z nich nic nie mówi, ich ciała poruszają się w ciszy, rytmy nakładają się na siebie w otulającej ich 99
ciemności. Ich tętna pulsują. Są teraz zbyt blisko, wahają się. David czuje
jej ciało, skórę jej ramienia na swojej piersi, ruch włosów. Płaszczyznę pleców. Zderzają się dwa światy, stają się jednym, ich lądy i oceany migoczą, przeobrażają się, potem ciepło jej piersi pod podkoszulką, gdy się odwraca, twardy nacisk sutka. Jej oddech na jego szyi, przyspieszony, ciepła wilgoć jej ust na jego brodzie, szczęce; nagle odsuwa się, jej ciało odpycha go, wyślizguje się z uścisku. Nie, David, nie możemy, mówi fragment ciepła w ciemności. Nie możemy.
Następnego ranka David budzi się o świcie, szyja i oczy bolą go z braku snu. Do tego uporczywe ćmienie u podstawy głowy. W pokoju Kurta siedzi Claire. Trzyma go za rękę. David stoi w drzwiach, jedną dłonią masuje splątane węzły mięśni na karku, próbując je rozluźnić; nie chce wchodzić, zbliżyć się do niej ‒ wydarzenia poprzedniej nocy wciąż zbyt świeże. Claire odwraca się do niego czekając, aż się odezwie. Wstałaś już. Claire potakuje ostro. Musiałam dać mu środki przeciwbólowe. Odpoczywa teraz. David waha się, słysząc wyrzut w jej głosie. Mówił coś? Mówił znowu o Veronice. Aha. Ty wiesz, kim ona była? Nie. Gdy nie mówi nic więcej, Claire odwraca się do Kurta. Jego oddech w cichym pokoju brzmi ciężko. Idź popływać, musisz się umyć, mówi w końcu. Poczekam tu z nim. David kiwa głową, odwraca się i wychodzi. W wodzie daje się unosić zimnym falom, pozwalając, by uczucie wznoszenia się i opadania ukoiło nerwy. Głęboki, podwodny ruch wokół niego, echa błękitnej wody. Mięśnie mu się rozluźniają. Na brzegu wiatr chłodzi jego skórę, podczas gdy słońce grzeje ostro. Wyciera się, myśląc o Claire i poprzedniej nocy. O słowach, które jakby nie chciały między nimi przepływać. O pełnym zakłopotania uścisku w ciemności korytarza, tak nieuchronnym...
Na początku szesnastego wieku imperium portugalskie pokrywało połowę planety. Statkami niewiele większymi niż obecne jachty marynarze z tego malutkiego państwa na peryferiach Europy wyruszali w świat. Najpierw na południe, mijając cieśninę łączącą Morze Śródziemne z Atlantykiem, na przytulone do Afryki Wyspy Kanaryjskie. Potem dalej, płynąc obok niebezpiecznego przylądka Bojador, długim, opadającym na zachód łukiem, następnie z powrotem na wschód i wzdłuż wybrzeży Afryki na południe do Przylądka Dobrej Nadziei. Później na zachód przez ogrom Atlantyku ku Brazylii albo na wschód, na błękitne wody Oceanu Indyjskiego, do Goa, Sri Lanki, Indii, dalej na wschód, wzdłuż wybrzeży Azji Południowo-Wschodniej do Chin, potem na północ, być może aż do Cieśniny Beringa i na Morze Arktyczne. Z Goa ruszali na południe, na Jawę, do Timoru i dalej, aż na krańce map, być może do tajemniczego kontynentu Java la Grande. Do lądu, który dwieście lat później Brytyjczycy nazwali Terra Australis. Wielki Południowy Ląd. Australia. Ta ekspansja miała miejsce z wielu powodów, ale głównym był handel. Renesans europejski, który zaczął rozkwitać w miastach włoskich, wymagał stałego napływu złota i kamieni szlachetnych, ale również używanych do doprawiania i konserwacji żywności przypraw, z których wiele było wartych więcej niźli cenne kruszce. Ale handel i podbój zawsze idą w parze, więc podróże odkrywcze stały się początkiem wielkiej fali europejskiej ekspansji, podboju i kolonizacji, procesu, który w zadziwiającym tempie miał zmienić świat.
1935. Ostatni rok moich studiów. Dzień, w którym zmieniło się moje życie, wyznaczając ścieżkę prowadzącą do tego, co nieuniknione. Dzień, w którym zasiano ziarna katastrofy dla nas wszystkich. Byłem na wykładzie Kirkby'ego, jednego z profesorów historii, lubianego przez studentów za dowcipne wykłady i złośliwe poczucie humoru. Zeszliśmy z Magellana na temat odnalezienia Australii w wieku wielkich odkryć. Jakiś student zapytał o mapy, których reprodukcje widział w starych książkach do historii, mapy, które pokazywały jakieś miejsce na południe od Timoru, miejsce, które mogło być Australią. Kirkby wydawał się rozkoszować tą dygresją, ale gdy mówił, stwierdziłem, że czuję coraz większy niepokój, że jego słowa jakby starały się zatrzeć całą moją przeszłość. Są pewni ludzie, mówił, patrząc jak aktor na drzwi po obu stronach sali wykładowej, nawet na tym uniwersytecie, którzy pozwolili, aby dążenie do udowodnienia wczesnego odkrycia Australii zaćmiło ich zdolność do sceptycyzmu. Biorą mapy, o których pan wspomniał, i próbują użyć ich jako podstaw do stwierdzenia faktu istnienia takiego odkrycia. Nie dajcie się oszukać! Te francuskie mapy ‒ proszę zauważyć, francuskie, nie portugalskie, proszące się o oczywiste pytanie, dlaczego Portugalczycy pozwolili Francuzom przenieść na mapę swoje odkrycia, czemu nie zrobili tego sami? ‒ nie ukazują niczego więcej ponad wymysł kartografa, spekulację. Miraż. I stwarzają więcej pytań niż odpowiedzi. Dlaczego Portugalczycy nie popłynęli dalej na południe od Timoru, skoro wiedzieli, że jest tam jakiś kontynent? Dlaczego późniejsze mapy nie pokazują tego fikcyjnego lądu? Dlaczego sami Portugalczycy nie zabierają głosu w tej sprawie? I co najważniejsze, dlaczego nie ma innych dowodów takiego odkrycia? Odpowiedź jest prosta: Portugalczycy nigdy tu nie byli. Te mapy są mirażem, a ci, którzy uznają je za wiarygodne, są albo łatwowierni, albo, co gorsza, posiadają niedostateczną wiedzę. Słuchając Kirkby'ego, chciałem mu przerwać. Spokoju nie dawało mi wspomnienie, które nawiedzało mnie przez lata, odbijając się echem w mojej głowie gdzieś poniżej progu słyszalności; wspomnienie bólu, lęku, 103
zimna, jak wiele moich wspomnień, ale wspomnienie dotyczqce nie historii, a współczesności. Podniosłem rękę i Kirkby odwrócił się do mnie. Ma pan pytanie? Chrząknąłem najpierw. Mówił pan, że nie ma dowodu, ale nie jestem pewien, czy to prawda. Zaśmiał się, tonem zachęcającym innych w sali wykładowej do tego samego. Poczułem, jak czerwienią mi się uszy. Uważa pan, że ma dowód? Jakiś zaginiony portugalski dziennik? Znowu śmiech. Potrząsnąłem głową. Tam, gdzie dorastałem, na południu, przy granicy z Victorią, uważa się, że gdzieś na wydmach leży zakopany statek. Mówi się, że znajduje się tam dłużej, niż ktokolwiek pamięta, i niektórzy ludzie twierdzili... Tutaj mój głos się załamał. Rozejrzałem się, szukając poparcia, ale go nie znalazłem. Przełknąłem ślinę i mówiłem dalej. Twierdzili, że to portugalski statek. Gdy skończyłem, zauważyłem moment, w którym dowcipna osłonka Kirkby'ego opadła, i przez chwilę coś w nim przebłysnęło, coś bardzo niemiłego, ale znikło równie szybko, jak się pojawiło, a on zaśmiał się ponownie. To wykład z historii, nie z folkloru, młody człowieku. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Potem powiedziałem coś, co miało zmienić całe moje życie. To nie żadna legenda, rzuciłem głośno i wyraźnie. Ja go widziałem. Przez kilkanaście sekund panowała cisza, potem Kirkby pokręcił głową i zbył mnie. Wróćmy z krainy baśni do świata rzeczywistego, rzekł.
Ale widziałem go, byłem tego pewien. To tak, jakby słowa Kirkby'ego poruszyły coś głęboko we mnie pogrzebanego i wyciągnęły to na powierzchnię. Wspomnienie; może nie całkiem wspomnienie ‒ strzęp, fragment. Coś, co leżało ukryte przez lata. A teraz zostało wydobyte z kryjówki i stwierdziłem, że świeci własnym blaskiem, przyciągając mnie ku sobie, każąc się zainteresować, wydobyć to na światło dzienne. Rozgrzebując ukryte miejsca w katakumbach mojego umysłu, aż do czasów, gdy byłem chłopcem ośmio- czy dziewięcioletnim, odsyłanym z jednego sierocińca do drugiego, z jednego przybranego domu do następnego, aż osiedliłem się tutaj, na wydmach, na tym zapomnianym wybrzeżu. Lodowaty wiatr gwiżdżący nad szarą wodą, smagający moje nagie nogi, wciskający się przez dziury w swetrze. Mój urywany, świszczący oddech, gdy biegnę i biegnę, moja twarz cała posiniaczona, zła, moje plecy pokryte pręgami, skóra ciasno naciągnięta na kościach. Biegłem nie dlatego, że miałem jakiś cel, ale po to, żeby wydostać się, uciec od wąskich łóżek sierocińca, od chłopaków, którzy mnie bili, od ojca O'Donnela i jego pomiatania. Wiatr przechodzący w deszcz przy ciemniejącym niebie, gwałtownymi porywami rzucający piasek, który ocierał mi skórę; ubranie przylegające do mojego ciała, gdy burza przetaczała się nad wybrzeżem. Moja ucieczka przemieniająca się w horror, kiedy zataczałem się i potykałem w ciemności, padając na kolana przy wzmagającym się wietrze; grad zostawiający sińce na mym ciele, błyskawice zanurzające świat w apokaliptycznych powłokach światła, przekształcając wydmy w koszmarny krajobraz niebiesko-białego piasku i goniących się cieni, silny zapach ozonu. Grzmoty ryczące we mnie i wokół mnie. Następny błysk eksplozji rzucił mnie na ziemię, mój szloch został stłumiony przez wyjący wiatr, potem kolejna błyskawica i wtedy zobaczyłem jego wielką bryłę wznoszącą się z piasku, który ściekał z drzewców jak woda, wyjący wiatr uwalniał go z objęć wydmy; jego połamany kształt jak brzuch dinozaura. Moje chude ręce czepiały się piasku, który ruszał się pode mną jak jakaś żywa istota, gdy powoli pełzłem do niego z oczami zaciśniętymi przed burzą, aż jego forma objęła mnie i otuliła, w miarę jak wdrapywałem się coraz głębiej w jego ciemność, szukając schronienia. 105
Gdy się obudziłem, był już ranek, słabe światło przenikało do pomieszczenia, w którym się znajdowałem, połamane deski sterczały nierówno ze wszystkich stron. Moja skóra była pokryta siniakami. Trząsłem się z zimna. Koc piasku owinięty wokół mego ciała przykrywał mnie, wypełniając przestrzeń tak, że zostało niewiele miejsca, by stanąć. Moje ubranie było ciężkie. Uwolniłem swe szczupłe ciało z piasku, który opanował moją kryjówkę, kiedy spałem; podpełzłem w stronę światła dochodzącego z dziury w ciemnej kopule dachu, wyślizgując się na deszcz. Znalazłem się pod odsłoną wydmy, szkielet statku do połowy zakopany był w jej załamującej się fali. Przeszedłem przez wrak patrząc, jak piasek spływa miarowo w dół, pokrywając to, co zostało z pokładu. Szczątki wylewające się ku podstawie wydmy, strzaskane drewno, rzeźbione drzwi, zardzewiały kształt armaty. Przy końcu, w kadłubie ziała dziura, skierowałem się ku niej i pochyliłem się, aby wejść w ciemność. W powietrzu unosił się stęchły zapach wilgoci. Wnętrze było szersze niż na wyciągnięcie ramion, oświetlone tylko światłem wpadającym otworem, przez który wszedłem. Odgłosy wiatru na zewnątrz, do tego skrzypienie drewna, szept unoszonego piasku. I nagły ruch w ciemności, jak gdyby coś się przesunęło; odwróciłem się, po raz pierwszy w życiu widząc białą kopułę czaszki, ciemne oczodoły. Zaszokowany, zacząłem się cofać, potykać. Wyszedłem na światło i deszcz i ruszyłem, byle dalej od statku i jego upiornych sekretów.
* Spoglądając w dół, David widzi, że ręce Kurta są mocno zaciśnięte. Cztery krwawe półkola po wewnętrznej stronie obu dłoni. Otwierając mu je, podnosi wzrok; wie, że Claire to widziała.
* Trzy dni później Fraser podszedł do mnie w bibliotece. Stanął przy stoliku, gdzie pracowałem, przyglądając mi się przez kilka sekund, zanim się odezwał. Przepraszam, powiedział w końcu. Pan Seligmann, prawda? Chociaż nigdy nas oficjalnie nie przedstawiono sobie, przez te dwa lata od pierwszego wykładu zdążyłem go trochę poznać. Niemniej jednak zdziwiłem się, gdy podszedł do mnie i wymówił moje nazwisko. Zaskoczenie sprawiło, że zachowywałem się niepewnie, nerwowo, ale kiedy 106
kiwnąłem głową, on uśmiechnął się. Zdziwiło mnie, jaki był przyjacielski, tak po chłopięcemu wręcz. Słyszałem, że na jakimś wykładzie opowiedział pan Kirkby'emu jakąś historię o portugalskim wraku. Gdy to rzekł, poczułem, że się czerwienię, i zawstydzony spuściłem wzrok, zastanawiając się, dlaczego postanowił mnie upokorzyć akurat w ten sposób. Gdy nie odpowiadałem, kontynuował, ciągnąc mnie za język. To był pan, czyż nie? Przytaknąłem. Czy ta historia była prawdziwa? Słysząc ton jego głosu podniosłem wzrok, zastanawiając się, czy nie pomyliłem się co do jego intencji. Tak. W takim razie może poszlibyśmy gdzieś porozmawiać? A ja, jak głupiec, wstałem i poszedłem za nim.
Dwie godziny później David przygląda się, jak Claire krząta się po kuchni. Jest między nimi coś, czego nie da się wypowiedzieć, ale w świetle dnia są podenerwowani, marudni. Jedno chodzi wokół drugiego, niespokojnie próbując oznaczyć swój teren na małym okręcie chaty. David dwa razy usiłował zaczynać z nią rozmowę, ale za każdym razem odpowiadała lakonicznie, zbywając go. Za każdym razem rozmowa urywała się, potem zaczynała znowu, przerywała. Przeraża go to, to nowe poruszenie uczuć tak blisko powierzchni. Claire, którą pamięta, jest twarda, opanowana przez głęboki spokój, chłodną pewność siebie. Odwraca się od zlewu ze szklanką wody w dłoni. W przejrzystej zawiesinie unoszą się dwie rozwielitki. David obserwuje ich ruch, jedno pytanie wciąż powraca w jego głowie. Dlaczego ona tu jest?
Wśród portugalskich żeglarzy, którzy stanowili awangardę europejskiej ekspansji, był Christovāo de Mendonça. Historia niewiele nam o nim mówi, jednak strzępki i plotki, które się zachowały, świadczą, iż był to człowiek z pewną pozycją, poniekąd z racji swego urodzenia, lecz także z powodu zasług, które odniósł jako marynarz i żołnierz. De Barros odnotowuje, że był kapitanem jednego ze statków w armadzie Jorge de Albuquerque'a, floty składającej się z czternastu żaglowców, które wyruszyły z Lizbony w połowie 1519 roku w czasie rosnącego napięcia politycznego pomiędzy Hiszpanią a Portugalią. Z początku flota ta została ustanowiona przez króla Portugalii Manuela I, aby poprawić portugalskie bezpieczeństwo na Dalekim Wschodzie w razie hiszpańskiego ataku. Jednak flota Albuquerque'a napotkała na swojej drodze liczne trudności, które bardzo ją opóźniły, i nim dopłynęła do Goa, została wyprzedzona przez inny statek, wiozący nowe rozkazy, według których miała płynąć gdzie indziej i zostać podzielona. Nowe rozkazy były reakcją na wiadomości z dworu portugalskiego o wypłynięciu Ferdinanda Magalhàesa, człowieka znanego pod nazwiskiem Magellan. Magellan, Portugalczyk z urodzenia, a nawigator z zawodu, opuścił dwór swego króla kilkanaście lat wcześniej, po tym jak popadł w niełaskę Manuela, i udał się do Madrytu, gdzie u króla Hiszpanii, Karola, złożył prośbę o okręty potrzebne do podróży dookoła świata. I tak to, otrzymawszy trzy karawele, dnia dwudziestego września 1519 roku Magellan wypłynął z hiszpańskiego portu San Lucar de Barrameda. Wiadomości o jego przedsięwzięciu, dotarłszy do Portugalii, zelektryzowały dwór, zmuszając Portugalczyków do podjęcia drastycznych środków w celu storpedowania misji Magellana. Głównym ich dążeniem stało się przechwycenie i zniszczenie floty Magellana, ale równocześnie wszczęcie innej misji, której cele były mniej jasno określone; misji, która być może zawierała w sobie odpowiedź na zagadkę map z Dieppe. Mendonça dostał za zadanie odszukanie Złotych Wysp.
Przed zmrokiem Kurt znowu się budzi, popadając z płaczliwego snu w niespokojne, trudne rozbudzenie. Ma nieprzytomny wzrok. Jego skóra jest szara i wilgotna, ręce ściskają koce, skręcone ciało próbuje uwolnić się z łóżka, jak gdyby mogło porzucić swe cumy i podryfować jeszcze ten jeden, ostatni raz. Claire i David klęczą, starając się go uspokoić, gdy raz za razem ściąga koce. W końcu Claire odwraca się do Davida, mówi, że będą musieli podać mu środki uspokajające, zostawia go z Kurtem i wciąga z fiolki płyn do strzykawki, po czym David przytrzymuje rękę starca, gdy Claire robi zastrzyk.
* Okazało się, że Fraser był tym łatwowiernym kolegą, o którym mówił Kirkby. Spędził kilka lat w Londynie, studiując mapy, i był przekonany, że Portugalczycy rzeczywiście dotarli na to wybrzeże dwieście pięćdziesiąt lat przed Cookiem. Gdy mi to wyjaśniał, wyczułem w jego głosie pasję, która mnie podekscytowała. Słuchając go, chciałem uwierzyć. Nie wiedziałem wiele, znałem tylko opowieści, które zasłyszałem jako dziecko, wspomnienia, które były prawie jak sen. Ale cierpliwie wysłuchał wszystkiego, co miałem do powiedzenia, odchylony do tyłu w krześle w swoim gabinecie. Od czasu do czasu mi przerywał, prosił o wyjaśnienie kilku rzeczy, ale przez większość czasu słuchał. Gdyby to był ktoś inny, byłbym podejrzliwy, uważałbym, aby nie wzięto mnie za głupca, ale nie przy nim. Było w nim coś szczególnego, spokój, który sprawiał, że czułem się dobrze. Gdy powiedziałem mu już wszystko, co wiedziałem, podniósł się, podszedł do okna i milcząc stał do mnie plecami. Na zewnątrz deszcz opadał nieustanną mgłą, przesłaniając szczyty budynków. Kurant w zegarze zabrzmiał raz, drugi, i tak dwanaście razy, jego ton przytłumiony był przez krople deszczu. Padało już od dwóch tygodni, każdego dnia, każdej nocy, przesiąkając ziemię, aż uginała się pod stopą jak gąbka, aż wszystko zaczynało gnić, ściany ciemnego pokoju, który wynajmowałem w domu naprzeciw uniwersytetu, powoli stawały się wilgotne, ubrania nie schły. Tego ranka w drodze do gabinetu Frasera zauważyłem, że asfalt pod moimi 110
stopami zaczyna pękać, tworząc szczeliny rozchodzące się jak żyły. Koszula kleiła się do mojego ciała, wilgotna, ciepła. Nie wiem, jak długo stał odwrócony do mnie plecami, ale wcale mnie to nie obchodziło. Czułem się chciany, potrzebny nawet i pragnąłem, aby ta chwila trwała, trwała na zawsze. Gdy tak patrzyłem na jego plecy, wiedziałem, że jest coś jeszcze, coś, co chciał mi powiedzieć, ale się wahał. W końcu jednak obrócił się, przeczesał ręką włosy, oczyścił nerwowo gardło. Te gesty tak przeczyły pewności siebie, jaką okazywał przez cały ranek. Seligmann, rzekł, przechodząc do szafy stojącej za jego biurkiem. Jest coś, co muszę panu pokazać. Wstałem, poszedłem za nim, patrząc, jak przekręca klucz w zamku. W środku leżały stosy zeszytów, pozwijane papiery i mała skrzynka. Spojrzał na mnie i podszedłem tak blisko, że się prawie dotykaliśmy, świadomy, iż niewielu miało szczęście to oglądać. Proszę, powiedział, wyjmując skrzynkę i podając mi ją. Wziąłem ją, odwróciłem do siebie, zaskoczony ciężarem. Jego inicjały, F. J. McD., widniały wygrawerowane na mosiężnym wieku. Proszę ją otworzyć, polecił. Nie jest zamknięta. Pozwoliłem palcom błąkać się po zmatowiałym zamku, czuć zimny dotyk metalu. Delikatny nacisk, potem zapach drewna i skóry, który wydostał się ze skrzynki, gdy ją otworzyłem. W środku znajdowało się kilka przedmiotów, każdy owinięty w materiał. Spojrzałem na niego, a on skinął głową w niemym geście przyzwolenia. Wziąłem pierwszą rzecz, powoli ją odwinąłem i moim oczom ukazała się szczapa bardzo starego drewna, sucha i ciężka, jej czerwonawy odcień wyblakły, ale nie do pomylenia. Mój oddech wydobył się na zewnątrz w konwulsyjnym westchnieniu. Fraser uśmiechnął się. Mahoń, rzekł. Przełknąłem ślinę, opierając się impulsowi, aby rzucić się na pozostałe przedmioty, zerwać okrywający je materiał. A pozostałe? ‒ zapytałem. Uśmiechając się szeroko, wziął jeden z nich i odwinął, ujawniając poczerniałą monetę, awers porysowany i spękany, jakby się paliła. Podniósł ją ostrożnie, podał mi. Wziąłem krążek, obracając go w dłoni pozwoliłem palcom wyczuć ślady na powierzchni. Ledwie widoczna data, A.D. 1514. Fraser patrzył na mnie, a ja nagle poczułem ogarniającą mnie radość, nasza nagła bliskość spowodowała, że się roześmiałem. Chwytałem pozostałe przedmioty, odwijałem je: kolejne monety, sztabka zielonego metalu ze śladami eleganckiego pisma zataczającego łuk z jednej strony. 111
Jestem prawie pewien, że to część dzwonu okrętowego, oznajmił, a gdy zaskoczony podniosłem wzrok, sięgnął po niego, palcami wodząc po napisie na brzegu. Jest tamilski. Według Barbossy takie dzwony robiono na Goa i używano na statkach portugalskich na początku szesnastego wieku. Skąd pan go ma?, spytałem, a on się uśmiechnął, wciąż trzymając palce na napisie. Mam te rzeczy od bardzo dawna. Kiedyś należały do przyjaciela rodziny, kolegi mojego ojca. W ich rodzinie były przechowywane od wielu lat. Zobaczyłem je, kiedy byłem studentem, ale nikt nie potrafił mi powiedzieć, skąd pochodzą. Zaciekawiło mnie to. I? I nic. Ale to właśnie te kawałki sprawiły, że zainteresowałem się mapami. I pańską opowieścią. Stałem tam, chłonąc implikacje tego, co właśnie powiedział. Chwila naszej radości przeminęła i znów stałem się ostrożny, niepewny siebie. Myśli pan, że mogą pochodzić ze statku, który widziałem? Być może. Istnieją zapisy z tamtych stron, mówiące o czerwonawym statku zagubionym gdzieś na wydmach. Łowcy fok widzieli go rzekomo w 1809, jest o tym wzmianka w zapisku z roku 1850 i nawet Marcus Clark opisał wizytę na wraku portugalskiej karaweli w liście, który wysłał w 1868, chociaż, jak twierdzi, nie było nic ciekawego do oglądania oprócz kilku połamanych drzewców wystających z morza piasku. Wyczuwając w jego głosie jakieś wątpliwości, wahałem się, obracając w palcach monetę. Ale...? Ale cokolwiek tam było, zostało przykryte przez piasek wiele lat temu. Dlatego twoja historia jest taka ekscytująca. Ty go widziałeś. Zastanawiam się, co bym wtedy zrobił, gdybym wiedział, co nas spotka. Chciałbym wierzyć, że wstałbym i wyszedł, ale trudno mieć taką pewność. Fraser miał w sobie to coś: wielkiego ducha, którego rozlewał na wszystkich dokoła. Znał jakiś sposób pokonywania przeszkód, sprawiania, żeby rzeczy się działy, i wciągnął mnie w to. Tak więc w tamtej chwili, po kilku spędzonych razem godzinach, gdy nagle spojrzał na fragment dzwonu w ręku i zaklął, gorączkowo szukając zegarka w kieszeni, byłem zmieszany, a kiedy potem zaprosił mnie na lunch, zgodziłem się, chociaż wiedziałem, że nie powinienem był, że nie mogłem sobie na to pozwolić. Było to jak deptanie symboli, które znaczyły 112
teren uniwersytetu, określając dystans pomiędzy studentami z dobrych rodzin, z dużymi domami na Północnym Wybrzeżu i daczami w Bowral a studentami takimi jak jat z niczym, tylko z przypisanymi naszym nazwiskom stypendiami. Na początku spodziewałem się najgorszego. Gdy wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek ze złotym łańcuszkiem, dziwnie staromodnym u tak młodego człowieka, prawie upuściłem monetę, mamrocząc przeprosiny. Jeśli chce pan, bym sobie poszedł... Gdy się odezwałem, spojrzał na mnie, chwilowo zdumiony, ale wrażenie to znikło tak szybko, jak się pojawiło, a jego twarz zmarszczyła się w dobrodusznym uśmiechu. Nie bądź głupi, Seligmann, powiedział, wyglądając znowu przez okno. To nie chodzi o ciebie, to tylko... jesteś głodny? Stałem niepewnie, nie patrząc mu w oczy, nie wiedząc, o co mnie właściwie pyta. Chyba.... zacząłem, a on uśmiechnął się szeroko, biorąc to za odpowiedź twierdzącą. Wspaniale. Więc pomożesz mi w czasie lunchu z moją siostrą i tą ponurą Veronicą. Z kim?, spytałem zmieszany, zaskoczony nagłością, z jaką minęła intensywność poprzednich chwil. Później miałem się dowiedzieć, że była to jedna z najmocniejszych, a zarazem najsłabszych stron Frasera, ta zdolność do tak zupełnej zmiany nastroju i uwagi, zdolność do trzymania swych namiętności w pudełkach, do których tak łatwo było je z powrotem odłożyć. Nieważne, odpowiedział, oczami omiatając pokój, dłońmi oklepując kieszenie. Masz parasol, Seligmann? Znowu gdzieś swój zapodziałem. Wciąż zadziwiony, wyciągnąłem swój parasol, a jego oczy rozbłysły. Świetnie! Zechcesz mi go użyczyć? Przytaknąłem i podążyłem za nim korytarzem.
* Gdy dotarliśmy na miejsce, każdy z nas był przemoczony po jednej stronie. Fraser zapłacił za taksówkę i poprowadził mnie do restauracji, która znajdowała się w wąskiej uliczce w centrum. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu; tamtejszą klientelę stanowili pewnie bankierzy, prawnicy, maklerzy i damy robiące zakupy u Davida Jonesa. Idąc za Fraserem poczułem się 113
nagle niezręcznie, świadom swojego wyświechtanego ubrania i znoszonych butów, zły na siebie, że pozwoliłem się tu przyprowadzić. Fraser rzucił mój parasol kelnerowi, który, byłem tego pewien, spojrzał drwiąco na niego, potem przeszedł przez salę, ja za nim, uśmiechając się do każdego, starając się ukryć moje zakłopotanie, aż nagle się zatrzymał. Przy stole przed nami siedziały dwie kobiety, trzecie miejsce było wolne. Gdy podeszliśmy, jedna z pań wstała, a Fraser pochylił się w jej kierunku, całując delikatnie w policzek. Od razu wiedziałem, że to jego siostra; blond włosy, szerokie, łukowate usta, zmarszczki w kącikach oczu. Spóźniłeś się, rzuciła, gdy wydostała się z jego objęć, ale on nic nie odpowiedział. Zamiast tego strzepnął deszcz z ramienia, powodując, że mgiełka kropelek rozprysła się wokół jej ręki. Gdy tylko wilgoć na nią opadła, wykrzyknęła jego imię cierpkim tonem, ale z uśmiechem w oczach. Co?, spytał, podnosząc wzrok, podczas gdy ona próbowała przybrać surową minę. Bardzo dobrze wiesz co; jesteś potworem. Ja? Potworem? Nie. Właśnie że tak. Najpierw się spóźniasz, potem wpadasz tu opryskując mnie wodą. Spójrz na mnie, cała ociekam. Fraser uśmiechnął się szeroko, rozkoszując się poświęcaną mu uwagą. Podczas tej wymiany zdań stałem za nim, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Czując na sobie jej wzrok, odwróciłem się w stronę drugiej kobiety, a ona napotkała moje zaciekawione spojrzenie i przez krótką chwilę widziałem szczupłą twarz, krótkie, ciemne włosy, zielone oczy. Potem stanęła przede mną blondynka, odepchnęła Frasera i podała mi rękę. Przepraszam za niego. Jeszcze nie nabrał ogłady. Jestem Jane McDonald. Nie wiedząc, co powiedzieć, wziąłem jej dłoń i uścisnąłem. Zanim zdążyłem wybełkotać jakąś odpowiedź, mówiła dalej, wskazując na drugą kobietę. A to jest Veronica Marshall. Znowu w moim kierunku została wyciągnięta dłoń i znowu zacząłem coś mówić, ale ponownie mi przerwano; tym razem był to Fraser. Przepraszam, rzekł, odwracając się do Jane i Veroniki. To jest Kurt Seligmann, mój student. Niezwykle bystry młodzieniec. Wziąłem niepewnie rękę Veroniki, pozwalając jej kontrolować ten gest. Czując moją niepewność, uniosła kąciki ust w półuśmiechu. 114
Bardzo mi miło. Uśmiechnąłem się nerwowo, nie mając pewności, czy chciała być uprzejma, czy może bawiła się moim kosztem. Jednak przytrzymała moją dłoń trochę za długo, a w moich oczach utkwiła czujne, bezpośrednie, szczere spojrzenie. Gdy puściła mą rękę, zwróciła się do Frasera. Powinieneś był nas uprzedzić, że przyprowadzisz gościa. Mamy tylko trzy krzesła. Fraser rozejrzał się w poszukiwaniu czwartego, zaś ja zrobiłem krok do przodu, próbując powstrzymać rozwój tego, co było nieuniknione. Wszystko w porządku, i tak nie mogę zostać. Fraser odwrócił się do mnie. Co? Nie bądź śmieszny, Kurt, to tylko kwestia dostawienia... Gdy to mówił, jego oczy znalazły w końcu to, czego szukały. Krzesło. Tryumfalnie chwycił je i przyciągnął do stolika. Proszę. Pokręciłem głową, wiedząc jednak, że mój opór słabnie. Naprawdę, ja... Wtedy poczułem, jak Jane dotyka mojego ramienia. Zostań, proszę. Odwracając się ujrzałem w jej oczach życzliwość i spocząłem na zaoferowanym krześle. Doskonale, powiedział Fraser, siadając obok mnie. Spojrzałem na jego rozpromienioną twarz. I tak jestem ci winien lunch, stwierdził i posłał mi szeroki uśmiech, który rozlał się po jego twarzy jak światło. Przez cały czas czułem na sobie czujne spojrzenie zielonych oczu Veroniki, ale kiedy się odwróciłem, popatrzyła w drugą stronę, kąciki ust unosząc zagadkowo. Pamiętam, że siedziałem sztywny i zakłopotany, przerażony, iż popełnię jakąś gafę, wezmę nie ten widelec albo rozleję wino. Odsłonię się w jakiś niespodziewany sposób. Pozostała trójka rozmawiała wesoło, wymieniając zabawne uszczypliwości, podczas gdy ja siedziałem w ciszy, zazdroszcząc im gracji i elegancji, ciętego dowcipu. Wszyscy troje zdradzali tylko nieskazitelne wnętrze ludzi z bogatych domów. Stopniowo jednak ich uwaga przeniosła się na mnie, cichego gościa. Veronica obdarzyła mnie takim samym bezpośrednim spojrzeniem ostrożnych oczu jak wcześniej, ale tym razem ujrzałem w nich coś innego, coś, co wydawało się niezwykle delikatne. Jesteś bardzo milczący, Kurt, powiedziała, popijając wino. Zakaszlałem lekko, czując, że czerwienią mi się uszy. 115
Przepraszam, rzekłem, spoglądając na obrus. Dlaczego? To my ciebie ignorowaliśmy. Rzuciła Fraserowi spojrzenie nie do odszyfrowania. Wstyd, Fraser; on zawsze przyprowadza różnych ludzi, a potem zostawia ich samym sobie. Jej głos był zaskakująco czysty, dźwięczny jak brzmienie dzwonu. Jesteś studentem Frasera? Przytaknąłem nerwowo, a ona roześmiała się dziwnym, prawie męskim głosem. Jeżeli martwisz się o pieniądze, to Fraser zapłaci. Ma tyle pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić. Słysząc swoje imię, Fraser podniósł wzrok. Słucham? Mówiłam tylko Kurtowi, że stawiasz lunch. Oczywiście, odrzekł, uśmiechając się. Po studentach nie należy się spodziewać, że mają pieniądze, prawda? Zaczerwieniłem się. Dziękuję, ale nie mogę, powiedziałem, zamierzając wstać, lecz on powstrzymał mnie machnięciem dłoni. Nie wygłupiaj się, stary, rzucił, a potem przekrzywił głowę, jak gdyby obserwował mnie uważnie. Jesteś studentem na stypendium, tak? Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że ta uwaga nic nie znaczyła, ale wtedy chciałem zapaść się pod ziemię. Tak, proszę pana, odparłem, potakując wolno z oczami utkwionymi w stół. Tak myślałem, rzekł, wpychając sobie do ust kawałek chleba. I nie mów już do mnie „proszę pana”, mam na imię Fraser. Powoli zaczynałem się rozluźniać, ich życzliwe uwagi i upieranie się przy swoim zaczynały na mnie działać. Pod koniec posiłku byłem zaskoczony, stwierdziwszy, że dobrze się bawiłem. Wtedy Veronica niespodziewanie odwróciła się do mnie. Seligmann. To niemieckie nazwisko, prawda? Tak. Jesteś nim? Kim? Niemcem. Pokręciłem głową. Moi rodzice byli niemieckimi imigrantami. Ja urodziłem się tutaj. Jak gdyby zadowolona z odpowiedzi, podniosła kieliszek, ale wciąż patrzyła na mnie. 116
Żyją jeszcze? Matka zmarła, gdy byłem jeszcze dzieckiem. A ojciec? Odwróciłem wzrok. Zginął na wojnie. Gdy to powiedziałem, Fraser i Jane odwrócili się do mnie. Veronica pokiwała głową. Powinieneś uważać się za szczęśliwca. Mój ojciec nie został zabity, choć niewiele brakowało. Pozszywali go i zostawili, aby umierał powoli w szpitalu dla weteranów. Veronica!, wykrzyknęła Jane, a ona odwróciła się do niej chłodno. Co? Bardzo dobrze wiesz co!, odpowiedziała rozzłoszczona Jane, podczas gdy Fraser kręcił głową. Nie rozumiem, doprawdy, czemu musisz to robić: prowokować, mówić rzeczy, które są cholernie niepotrzebne. Jestem pewna, że Kurt nie ma ochoty wysłuchiwać o twoim ojcu. Potakując Jane zgodziła się z tym, co powiedział jej brat. Fraser ma rację, rzekła, chociaż nie tak ostro. Słuchałem całej wymiany zdań ze spuszczonymi oczami. Nie mogłem powiedzieć im prawdy, nie mogłem opisać bólu i poniżenia mojego ojca w obozie dla internowanych, skwaru, jego szarej twarzy i trzęsących się rąk, horroru wycieczek z nim o północy do brudnych latryn, gdy rozwijała się choroba. Nie mogłem opisać ojca leżącego nieruchomo na twardej, wąskiej pryczy w cuchnącym upale, gdzie nawet komary nic sobie z niego nie robiły, siadając gromadkami na mojej miękkiej, różowej skórze. Więc zamiast tego spuściłem oczy, nie odzywałem się i przez długą chwilę przy stole panowała cisza. Gdy w końcu podniosłem wzrok, Fraser spoglądał gdzieś w bok, Jane wpatrywała się w Veronicç, a Veronica patrzyła buntowniczo przed siebie. Gdy podnosiłem wzrok, nasze spojrzenia się spotkały, i miałem uczucie, że między nami zawiązuje się przymierze. Przepraszam, powiedziała. Pewnie nie chcesz o tym rozmawiać. Uśmiechnąłem się z uczuciem ulgi. Nic się nie stało. Mam nadzieję, że nie będziesz miał przez to o mnie gorszego zdania. Przełykając ślinę, potrząsnąłem głową. Nie. Skądże.
*
Deszcz przestał w końcu padać. Fraser i ja ruszyliśmy Broadwayem, mijały nas samochody i wolniejsze powozy; powietrze było świeże, a zapach mokrego asfaltu mieszał się z zapachem benzyny i ciepłego nawozu, gdy chodnik zaczął wysychać pod naszymi stopami. On wziął mój parasol i bezmyślnie wtykał go w popękany asfalt. W końcu odwrócił się do mnie z uśmiechem na twarzy. I co sądzisz o Veronice? Uśmiechnąłem się mimowolnie, niemal zmieszany. Uważam, że jest całkiem miła. Całkiem miła! Veronica! Z całą tą gadką o równych płacach i dyskryminowaniu kobiet. Nie dość, że muszę wysłuchiwać jej, to jeszcze wciągnęła w to Jane. A ty uważasz, że jest całkiem miła! Nie wiem, Seligmann, po prostu nie wiem. Z jego uśmiechu nie mogłem wywnioskować, czy mówił poważnie, czy nie, ale jego nastrój był zaraźliwy. Podążałem za nim, ciesząc się jego bliskością, energią. Kim ona jest? Przyjaciółką mojej siostry. Jest śpiewaczką operową, dodał z uśmiechem. Stanął, oglądając się na mnie. Zwolniłem, zrównując się z nim. Lubisz operę? Nie wiem, odparłem, wzruszając ramionami. To wybierz się ze mną i Jane w sobotę wieczorem. Na Butterfly. To współczesna opera, ale dobra. Miała iść z nami moja matka, ale wciąż nie czuje się dobrze, więc w loży będzie miejsce. Nie odpowiadałem przez chwilę, zastanawiając się, jak zareagować, ale nim zdążyłem się odezwać, Fraser ponownie zwrócił się do mnie. Veronica śpiewa w chórze. Usłyszysz jej ‒ jak to mówią ‒ partię solową. Potaknąłem tylko, pozwalając, aby mnie za sobą pociągnął.
Kiedy Kurt przestaje mówić, jest już ciemno, ta absencja światła w pokoju trwa już od godziny. Kawałki cynowych klap na wieczornym wietrze wydają z siebie skrzypiący, samotny stukot. David i Claire wstają i nagle David uświadamia sobie, że mięśnie nóg i szyi mu zdrętwiały. Siedzieli tak długo bez ruchu. Claire podchodzi do starca, staje nad nim, unosi rękę, mierzy płytkie migotanie pulsu. Jego oddech świszczy głośno w cichym pokoju. Gdy kończy, podchodzi do Davida przy drzwiach. Wiedziałeś to wszystko? Większość. Fraser... Uświadamiając sobie, że mówi po imieniu o człowieku, którego nigdy nie spotkał, waha się i poprawia ‒ McDonald napisał w 1937 roku pracę, w której wyłożył swoje argumenty na poparcie tezy o istnieniu portugalskiego wraku zakopanego gdzieś w tej części wybrzeża, ale nie wspominał nic o tym, że widział go ktoś jemu współczesny... Mówi wolniej, patrzy, jak wyniszczone ciało Kurta przesuwa się pod kocami, potem dodaje ciszej: I to jego przyjaciel. No i nie mieli dzienników... Dzienników? Rzeczy, które, jak mówił Kurt, pokazał mu Fraser, musiały być tymi samymi, które Townshend, jak sam twierdzi, znalazł we wraku, ale bez dzienników nie mogliby powiązać ich z tym miejscem. Ani nie znaliby nazwiska de Cueva... A zatem? To znaczy, że później musieli znaleźć coś jeszcze, coś, co przekonało ich, że statek, który myśleli, że jest tu gdzieś zagrzebany, należał do de Cuevy, może coś zupełnie innego... To chyba dobra wiadomość? Prawdopodobnie. A te przedmioty: monety i dzwon? David wzrusza ramionami. Kto wie? Zaginione dawno temu, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. A co z pracami Frasera, jego mapami i notatkami? 119
Przepadły, nie wiadomo gdzie. A, wierz mi, że szukałem. W ciszy, która potem następuje, ich ciała prawie się stykają; potem są w korytarzu, znowu oddzielnie. Oboje świadomi bliskości.
* Dużo później siedzą na zewnątrz, przed samochodem Davida, paląc skręta, którego sam zrobił. Obrócił wóz tak, żeby mogli patrzeć na ocean, gdzie błyskawice w ciszy igrają pośród chmur, oświetlając też ich odległe kopce i wieżyczki wielkimi, wijącymi się sznurami światła. W samochodzie gra kaseta Claire. Ona sama podaje mu wilgotną tutkę marihuany, on bierze ją, czując znowu suchą skórę jej dłoni. Claire zauważa jego zainteresowanie i pozwala, aby ich ręce się otarły. Mydło chirurgiczne, wyjaśnia. Rozluźniony przez trawkę, David śmieje się głośno. Co? Mydło chirurgiczne. Niszczy skórę. I żadne ilości kremów nawilżających nie poprawią jej wyglądu. Masz przecież cudowne dłonie. Claire chichocze, nagle przestaje, zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak nastolatka. Następuje pewne rozluźnienie, ale i tak to tylko zawieszenie broni. Wszystko inne wciąż boli jak siniak. Dziękuję. Ale to tani chwyt. To nie był tani chwyt, mówi David po dłuższej przerwie. Może i nie, odpowiada, starając się, aby jej głos zabrzmiał sarkastycznie, ale nie spoglądając na niego, unikając jego spojrzenia. Nad oceanem błyskawica rozsyła płachty białego ognia drgającego przez zwały chmur. To niesamowite miejsce, odzywa się cicho Claire. To tak, jakbyś był malutkim kawałkiem drewna albo wraku, rzuconym na kraniec świata. David podaje jej skręta, ona zaciąga się, przytrzymując palący dym w płucach. Wytrzeszczone przy tym oczy łapią spojrzenie skupionego na niej Davida i Claire wybucha śmiechem, wydmuchując dym. Co jest?, pyta go, wciąż ze śmiechem. Nic. No powiedz. David bierze od niej skręta. To tak odległe miejsce, mówi zaciągając się. Wyobraź sobie, jak tu musiało być dla tych ludzi, zagubionych, bez nadziei powrotu. Zastanawiam 120
się czasami, co przychodziło im do głowy, co tak naprawdę myśleli. Czy byli tylko marynarzami wykonującymi swoją robotę, uważali się za Armię Boga, czy jeszcze coś innego? No i jak myślisz? David wzrusza ramionami. Tak naprawdę to nie wiem. Może trochę tego, trochę tamtego. Wiem o nich tak mało. Jakąś rolę na pewno odegrały pieniądze, Złote Wyspy i tego typu sprawy, ale ostatecznie któż t» wie? Jednak kiedy jestem tutaj... momentami czuję, że jestem tak blisko, że prawie mógłbym ich dotknąć, że dzieląca nas połowa milenium to nic więcej, jak tylko cienka membrana, mgnienie oka. Jak gdybym mógł zabłądzić w ich czasy, skręcając nie w tę drogę. A może vice-versa? Przypuszczam, że tak. Myślę, że dlatego mi się tu podoba; to miejsce jest mi bliskie, jak gdyby łączyło mnie z nimi, wiązało nas razem. Czy myślisz, że dlatego on tu jest?, pyta Claire, wskazując głową w stronę chaty. Może. On jest jak łamigłówka. Gdy to mówi, zauważa, że Claire patrzy na niego. Co? Wierzysz mu? Oczywiście. A dlaczego miałbym nie wierzyć? Claire pozwala swojej głowie opaść na jego ramię. Ten zapach jej włosów na jego policzku... Tak bez powodu. Siedzą przez dłuższą chwilę nieruchomo, nic nie mówiąc, zgłębiając możliwości tej chwili kontaktu. Gdy Claire odzywa się ponownie, nie patrzy na niego, mówi cicho. Wciąż za nią tęsknisz? Wzrusza ramionami, spoglądając w bok, na ocean. Chyba nie. Raczej nie. Claire znowu przykrywa jego dłoń swoją. Odwracając się, David dostrzega krzywdę, jaką w sobie nosi, i to, jak zabarwia ona jej posunięcia. Jej potrzeba tak podobna do jego.
De Barros mówi nam, że z Malakki na Półwyspie Malajskim Mendonça ruszył na południowy wschód. Nie można z całą pewnością ustalić jego trasy, ale wydaje się możliwe, a nawet prawdopodobne, iż przepłynął przez Indonezję na morze Arafura, a potem na wschód, przez obecną Cieśninę Torresa, płynąc pod Nową Gwineą, nad północnym wybrzeżem Australii do przylądka Jork, a potem na południe, wzdłuż nieznanego brzegu oddzielonego szeroką rafą. W tym czasie wysiłki jego ziomków, aby powstrzymać wyprawę Magellana, okazały się daremne. W czasie gdy Mendonça opuścił Pedir, Magellan, opłynąwszy Amerykę Południową, przepływając między kontynentem i Ziemią Ognistą przez cieśninę noszącą obecnie jego imię, dotarł do oceanu, który nazwał Spokojnym. I gdy Mendonça odpływał z kart historii, wyprawa Magellana trwała nieuchronnie dalej, w końcu docierając do wysp obecnie zwanych Marianami, gdzie Hiszpanie zbudowali port. Załoga była wyczerpana z powodu miesięcy niedożywienia i niewystarczających racji wody. Na Guam walczyli z dzikusami, którzy byli znani ze swojej agresywnej zachłanności, co skłoniło Magellana (cóż to za ironia w kontekście historii europejskiej ekspansji) do nazwania wysp Ladrones „Wyspami Złodziei”. Magellan zginął na Mactan na Filipinach, zabity w walce z wrogami miejscowego króla. W końcu prawie dwa lata od wypłynięcia statek wielkiego podróżnika, teraz pod wodzą Sebastiana del Cano, powrócił do Sewilli. Portugalska misja powstrzymania wyprawy Magellana nie powiodła się. Nie wiadomo, kiedy Mendonça wrócił ze swojej tajnej misji. Wiadomo jednak, że wrócił ‒ z przetrąconym grzbietem dowlókł się na Goa, straciwszy dwa z trzech statków ‒ aby dowiedzieć się, że wyprawa Magellana się powiodła, a Portugalczykom nie udało się jej powstrzymać. Ale przywiózł ze sobą wiadomości o nowym lądzie na południowym wschodzie, razem z mapami i opisami wybrzeża. Szczegóły dotyczące tych map przepadły, podobnie jak oficjalne reakcje na odkrycie kontynentu. To, co wiemy, sugeruje, że były to mapy żyznego kontynentu na południowym wschodzie, lądu dotychczas nieznanego. 122
Od tamtej pory niewiele słyszano o Mendonçe i chociaż w roku 1524 przedstawił swoje odkrycia królowi Janowi w Lizbonie, a potem został gubernatorem Ormuzu, to dla historyków odegrał rolę raczej marginalną. Dodatkowo, mimo iż możemy prześledzić jego dalsze losy dzięki pogłoskom i pełnomocnictwom oraz stosom papierów, w których szczegółowo spisywano dawne dzieje, nie wiemy, co stało się z jego mapami i zapiskami. Gdzie się podziały? I jak poznali je francuscy kartografowie z Dieppe? Odpowiedzi na te pytania stają się coraz mniej pewne, spowite całunem czasu. Wiemy na pewno, że Mendonça wypłynął z Malakki w 1521 i wrócił potem z mapami i zapiskami. Ale przed nim był de Cueva, którego dwa statki wyruszyły z Goa w roku 1519 i zawieruszyły się w ogromie czasu.
Tej nocy Claire przychodzi do niego po północy, po cichu przemyka boso w ciemności. Skórę jej stóp chłodzi podłoga. Na zewnątrz zaczyna wschodzić księżyc, rzucając srebrne drzazgi światła na płynne wydmy, zbite kępki trawy. Świat szumi w tajemnym ruchu nocy. Przed nią twarz Davida w połowie skryta przez mrok, usta na wpół otwarte. Drgnięcie powieki. Niespokojna mara. Jej dłoń na jego twarzy wyrywa go nagle ze snu. Oboje wyczerpani z braku wypoczynku, mają skotłowane nerwy. David? Jej głos drży. Klęczy nad nim, długi łuk jej ciała rysuje się w cienistej ciemności, jej twarz w głębokim, błękitnym cieniu. Zapach koniuszków jej palców miękkich jak skóra jaszczurki. Bez słowa wślizguje się na wąskie łóżko obok niego. Jej ciemna skóra chłodna. Jej bijące serce, prawie słyszalne. Leżą odwróceni do siebie twarzami, czując rytm swych oddechów. David nagle obawia się jej dotknąć, delikatność ruchu przytłacza go, ale Claire jest silniejsza, podnosi dłoń, odgarniając włosy z jego twarzy, potem powoli, ostrożnie zamyka jego twarz w swoich dłoniach, poznając jej zarys, kontury. Cii, mówi, a on nie wie, czy do siebie, czy do niego. Potem czuje jej twarz na swojej szyi, usta na gardle, policzku, wargach, jej ciepłe, nabrzmiałe usta... Któraś z twarzy robi się mokra od łez. Jej ręce przyciągają go do siebie, jej zęby wokół jego sutka, pływowy ruch ich ciał, krążący, grawitacyjny. Potem śpią, wciąż spleceni w jedno, a rano, kiedy on się budzi, jej już nie ma.
* Odnajduje ją w kuchni tuż po wschodzie słońca, siedzącą z podciągniętymi kolanami. Słyszy go przy drzwiach, ale nie podnosi wzroku, wiedząc, że to on. Claire?, pyta miękkim głosem. Gdy nie odpowiada, wchodzi i zbliża się do miejsca, gdzie siedzi. Co się stało? Claire kręci głową. Nic. 124
Powiedz mi. Ten sam gest. Oboje wiedzieliśmy, że to się w końcu stanie. To było tylko kwestią czasu. To właśnie mnie niepokoi, mówi. Nieuchronność zdarzeń.
O siódmej wieczorem w sobotę czekałem przed teatrem, a garnitur zdawał mi się ciężki, gorący w ten ciepły zmierzch. W wieczornym powietrzu unosił się zapach soli z przystani. Nad niskimi dachami rysowały się sylwetki statków zacumowanych na nabrzeżu, wycofujące się cylindry dymu wychwycone na ciemniejącym niebie przez kręgi żółtego, elektrycznego światła. Przyciszony szmer głosów. Chińskie znaki namalowane na jedwabiu zwisającym z pobliskich budynków. Na ulicy przede mną pojedynczo i parami pojawiały się taksówki, z których wysiadali mężczyźni i kobiety, krążyli i rozmawiali w małych grupkach na chodniku i na schodach, powoli dryfując do środka, mijając mnie na wyłożonych dywanem stopniach, przechodząc przez znajdujące się za mną drzwi. Czułem, że rzucam się w oczy, byłem inny. Nerwowo spoglądając na zegarek, kątem oka zauważyłem przyglądającą mi się kobietę, ale kiedy uniosłem głowę, odwróciła się zaraz, szepcząc coś do ucha swojego towarzysza. Przysadzisty mężczyzna z monoklem i cygarem w zębach zatrzymał się po chwili obok mnie. Na wpół odwrócił się do mnie i chrząknął. Zdałem sobie sprawę, że też na kogoś czeka. I w tym momencie na ramieniu poczułem dłoń, głos wypowiadający me imię; odwróciłem się, ale zbyt szybko i straciłem równowagę. Grubas znowu chrząknął, gdy otarłem się o niego i wyjąkałem przeprosiny. Poczułem, że się czerwienię, i gorączkowo ścisnąłem klapy marynarki, próbując odwrócić uwagę, pozbierać się jakoś, zrobić cokolwiek. Fraser wyglądał, jakby urodził się po to, by nosić garnitur, który miał na sobie; wysoki, przystojny, blond włosy zaczesane do tyłu, przylizane. Przepraszam, stary. Nie chciałem cię przestraszyć. Potrząsnąłem głową jąkając się. Wszystko w porządku, nie przestraszyłeś mnie. Jane zaśmiała się. Ani troszeczkę? Słysząc szczerość w jej głosie uśmiechnąłem się, rozbrojony. Może trochę. 126
Cóż, wstyd, Fraser. Znowu przez niego się spóźniliśmy. Fraser uraczył mnie swym szerokim uśmiechem. To niestety prawda, Seligmann. No, ale skoro już tu jesteśmy, to może wejdziemy do środka. Pokiwałem głową, lecz natychmiast opamiętałem się, że muszę wyglądać jak głupek, że te moje nerwowe ruchy sprawiają, iż wyglądam śmiesznie. Nim zdążyłem jeszcze pogorszyć sytuację, Fraser przepuścił mnie za Jane, potem sam pół kroku za nami wszedł po schodach do teatru. Zająłem miejsce, które mi zaoferował, zerkając na napływającą publiczność. Serce zaczęło bić mi szybciej, gdy Fraser i Jane też usiedli, a przede mną otworzyła się ogromna przestrzeń. Szum w teatrze stał się głośniejszy, głosy tworzyły bełkot odbijający się ¿>d ścian. Potem uniosła się kurtyna i zaczęło się.
* Gdy po raz pierwszy usłyszałem tę muzykę, poczułem rozkoszne rozradowanie z nagłego jej zrozumienia, jak gdyby świat był czymś o wiele więcej, niż kiedykolwiek mogłem przypuszczać. Pamiętam, że zdałem sobie sprawę, iż żyję w świecie pozorów, bez większych uczuć, doznań. Przez trzy godziny siedziałem tam zawieszony w nieruchomej przestrzeni w samym środku muzyki. W splocie załamujących się melodii i kadencji, usidlony na amen gdzieś tam, poza samymi głosami, orkiestrą. Jak zakochany. Jak mucha pochwycona w bursztynie.
Przed powrotem z Lizbony do Australii David zebrał wystarczająco dużo dowodów, by być przekonanym o istnieniu misji de Cuevy. Fragmenty zapisków de Barrosa, zagadkowy raport na temat zaginięcia w roku 1519 dwóch okrętów w czasie podróży po „wodach mórz południowych”, wzmianki w adnotacjach do wydanego w 1592 roku dzieła Antona Vermeera Speculum Orbis Terrarium o „trzech portugalskich misjach na południu za Nową Gwineą w stronę Terra Australis, lądu zamieszkanego przez dzikusów i dziwne stwory, otoczonego od wschodu przez długą na tysiące kilometrów rafę, a na południu przez lodowate wody mórz antarktycznych”. I to, co dręczyło go najbardziej: świadectwo dostarczone do sądu portugalskiego w Lizbonie o spotkaniu w roku 1518 pomiędzy Diogo Lopezem, gubernatorem Goa, i młodym kapitanem (którym mógł, ale nie musiał być de Cueva), przekonanym o istnieniu lądu na południe i wschód od Timoru. Ale gdyby taka wyprawa naprawdę została zorganizowana, to co się z nią stało? Rozbili się? Zatonęli? I gdzie? U wybrzeży Australii? Wśród zdradliwych raf morza Arafura czy u wybrzeży Papui? A może w Azji, na brzegach odkrytych dwa lata wcześniej przez Magellana? Czy na wschodzie, na wybrzeżu Nowej Zelandii albo jednej z niezliczonych wysp rozsianych na Pacyfiku? Cała pozostała literatura skupiała się na dwa lata późniejszej misji, którą dowodził Mendonça. Tak więc David przyjął zdobytą z trudem posadę nauczyciela na uniwersytecie i kontynuował swoje poszukiwania, korespondując z innymi profesjonalistami, ciekawskimi amatorami, znawcami lokalnej historii i folkloru. Natrafił na dwa tropy, ale żaden z nich nie okazał się wiele wart. Potem, całkiem niespodziewanie, zwrócił się do niego starszy mężczyzna, absolwent tego samego uniwersytetu i były sędzia Sądu Najwyższego, który chciał podarować uniwersytetowi jakieś dokumenty. Rozmowa telefoniczna przełączona została do niego od jednego z przełożonych, a potem dwukrotnie przekładano spotkanie. Trzecim terminem umówionego spotkania był upalny dzień pod koniec lata. David, zajęty sprawami studentów i wykładów, spóźnił się. Śpiesznie 128
przemierzył korytarz, ściskając pod pachą książki i notatki do wykładów. Przed gabinetem, który dzielił z innym wykładowcą, zastał starszego pana ubranego w niewiarygodnie ciężki garnitur. Siedział wyprostowany, dłonie założył na małej drewnianej skrzynce spoczywającej na jego kolanach. Widząc go, David podszedł, próbując wydostać klucze z kieszeni. Przechodząca obok studentka spytała, kiedy ma dyżur. Gdy mówiła, David zauważył, że starszy pan odwrócił się w jego stronę; dostrzegł jego szczupłą twarz, oczy spoglądające bez wyrazu zza cienkich szkieł okularów. Wybełkotał jakąś odpowiedź, potem pospieszył do drzwi. Sędzia Townshend?, zapytał, balansując stertą niesionych książek i papierów. Staruszek uśmiechnął się poważnie. Owszem. A pan jest doktor Norfolk? Tak. David wcisnął klucz do zamka, przekręcił go i nogą pchnął drzwi. Proszę wejść. Sędzia wstał i wszedł za nim do pokoju, trzymając w rękach pudełko. Gdy byli już w środku, David z trzaskiem rzucił papiery na biurko i odwrócił się do swego gościa. Przepraszam za spóźnienie. Sędzia nie odpowiedział, jego nieme spojrzenie zdołało jedynie przekazać mu, iż akceptuje przeprosiny bez usprawiedliwienia tego nietaktu ze strony Davida. Napije się pan kawy albo herbaty?, wydukał. Nie był przyzwyczajony do takich ludzi, otoczonych nimbem władzy zwykle tuszowanej we współczesnym świecie. Ludzi wpływowych o pewnej pozycji, ludzi, którzy nieśli ze sobą życie pełne przywilejów i szacunku. Z przyjemnością napiję się herbaty, odpowiedział sędzia, siadając w wysłużonym fotelu przeznaczonym dla studentów. Wydawało się, że nie przeszkadza mu obdarte krzesło i bałagan panujący w gabinecie wciśniętym między wyjście ewakuacyjne a pomieszczenie z klimatyzatorem, którego odgłosy nieustannie było tu słychać. David zajął się przygotowaniem herbaty, próbując krótkiej rozmowy ze swoim gościem. Jego niepewność została wygaszona przez wyważone i uprzejme słowa sędziego przemieniające banały i niezręczność w przyjemną konwersację. Gdy zrobił herbatę, podał gościowi wyszczerbiony kubek i usiadł przy biurku. Przypuszczam, że dokumenty, o których pan wspominał, są w tym 129
pudełku, powiedział, popijając herbatę. Sędzia skinął głową, a David pochylił się w stronę skrzyneczki. Mógłbym zajrzeć?, zapytał. Gdy sędzia przytaknął, David wziął ją w ręce i obracając badał. Dokumenty, które znajdują się w środku, stanowiły własność pańskiego krewnego, który przybył do Australii w 1794?, upewnił się. Mojego pra-pra-pradziadka, odparł sędzia. Mam nadzieję, że się nie pomyliłem. Pewnie nie, odpowiedział David ubawiony tą uwagą. Pański przodek był...? Chirurgiem. Ożenił się z siostrzenicą gubernatora, a później rozpoczął pierwszy program przeciwdziałania chorobom wśród aborygenów. David uniósł brwi. Naprawdę? To bardzo ciekawe. Mówiąc majstrował przy pudełku, gdzie znalazł malutki kluczyk, który przekręcił z pewną trudnością. A szkatuła jest z tego samego okresu? Sądzę, że tak. Jednak gdy umarł mój dziadek, te dokumenty zostały wymieszane z jego papierami. Przeleżały sporo czasu w skrytce depozytowej, zanim je znalazłem, porządkując sprawy posiadłości mojego ojca jakieś dziesięć lat temu. Gdy sędzia mówił, kluczyk w końcu się przekręcił i podnosząc wieko, David ujrzał kilka zwojów papierów, poplamionych i poskręcanych ze starości, a pod nimi oprawiony w skórę foliał przewiązany sznurkiem. Sędzia pochylił się, kładąc rękę na papierach na wierzchu. Mogę?, zapytał, a David odsunął się, pozwalając mu wyjąć papiery i foliał z pudełka. Przeszedłszy na emeryturę, spędziłem nad nimi trochę czasu. Większość to zwykłe dokumenty urzędowe; interesujące, ale niewiele znaczące. Mówiąc to, położył przed Davidem foliał i otworzył go delikatnie. David przyglądał się, jak sędzia przewraca pożółkłe strony, silny zapach starego papieru wypełnił małe pomieszczenie. Ale w tym jest coś, co, jak myślę, może pana zainteresować. David popatrzył na sędziego. Mnie? Dlaczego? Czytałem w zeszłym roku pański artykuł o portugalskiej eksploracji wybrzeża. 130
Hm, mruknął, a jego serce zaczęło nagle bić szybciej, gdy sędzia zatrzymał się na jednej stronie, czekając, aż zwijające się kartki ułożą się same. O, to tutaj, rzekł jakby nieobecny duchem sędzia, wskazując na kartkę. 17 sierpnia, 1794, „de Cueva...”, to właśnie to nazwisko, czyż nie? Wydaje się, że po sztormie znaleźli na brzegu statek i papiery, które pewnie należały do niego. David pochylił się do przodu, słowa sędziego odbijały się echem w jego piersi. De Cueva? Mówi pan poważnie?, rzekł, przelatując wzrokiem po drobnym piśmie przodka sędziego, po wyblakłym atramencie. Staruszek odpowiedział coś, ale David nie słyszał go, przytłaczała go ważność tego, co przed nim leżało. Dowód.
* Przez cały dzień chodzą oboje po domu, mała przestrzeń pokoju wystarczy, by zachować dystans, być osobno. Niespokojny ruch, ciała szumiące pożądaniem, potrzeba objawiająca się bólem głowy i piersi. David zamyka oczy w przytłumionym świetle pokoju Kurta, czuje się, jakby Claire przeistoczyła się w ziejącą w nim dziurę. Cztery metry od niego, w kuchni, nawiedzają ją echem wspomnienia jego dłoni na jej skórze, i tutaj na szyi, i tam, na plecach; koncertowa gra mięśni. Rodzący się z głębi jestestwa zawrót głowy.
Przez dwa miesiące po śmierci Tani David żył wśród tego, co po sobie zostawiła w ich wspólnym małym mieszkanku, które teraz stanowiło plątaninę wspomnień. Tak wiele kawałków jej życia, książki, ubrania, kosmetyki. W końcu zebrał je i te, które mógł, rozdał znajomym, pakując resztę do kartonów i toreb, zaklejając je taśmą. Gdy skończył, załadował wszystko na samochód, pojechał na wysypisko za miastem, gdzie nigdy wcześniej nie był, i ciskał je po kolei na wznoszącą się górę odrzucenia. W letnim słońcu ogrzewającym plecy, z potem spływającym po rękach i szyi. I suchymi oczami. Wyładowywał te kartony bez słowa. Cała praca zajęła mu cztery wycieczki na wysypisko i półtora dnia, ale w końcu dom był pusty, jej obecność usunięta.
Wzdłuż frontu domu biegnie wąska weranda, jej podłoga jest nierówna i powybrzuszana, pomiędzy poskręcanymi liniami desek zieją szpary. Noc niedaleko. David wychodzi na werandę, siada na podłodze pozwalając, aby obmył go i przesiąknął czysty zapach oceanu. Siedzi tak dziesięć, piętnaście minut. Claire wyjechała godzinę temu w poszukiwaniu jedzenia na wieczorny posiłek. Zastanawia się, gdzie może być w tej chwili, czy wraca już z miasta, czy idzie po głównej ulicy, czy siedzi w samochodzie, wpatrując się w próżnię. Czy ona też myśli o nim tak, jak on o niej? Jest w niej coś, co go przeraża: pośpiech, potrzeba. Widzi w sobie słabość, o której, miał nadzieję, Claire się nigdy nie dowie. Gdy robi mu się zimno, wraca do środka, gdzie Kurt mamrocze coś przez sen.
* Gdy kurtyna opadła, siedziałem bez ruchu, usidlony przez muzykę. Żadne poruszenie, słowo nie wystarczyłoby, aby oderwać moje ciało od tych ech i rezonansów, które mnie tam trzymały. Ale stopniowo uświadamiałem sobie, że feeria aplauzu przycichała. Po dłoni na moim ramieniu. I głosie Frasera wymawiającym moje imię. Patrząc na niego, ujrzałem twarz przyjaciela, różnice między nami zatarły się. Potem dłoń Jane w rękawiczce na moim nadgarstku i słowa, że idą za kulisy zobaczyć się z Veronicą. Ich życzliwość sprawiła, że przyjaźń przyszła łatwo.
* Za kulisami szliśmy wąskimi korytarzami zagraconymi pod sufit rekwizytami, stojakami z kostiumami, linami, narzędziami. Członkowie chóru i obsługi sceny przecisnęli się obok nas, rozmawiając i śmiejąc się. Prowadził nas Fraser z prawie chłopięcym wyrazem twarzy, wyraźnie świetnie się bawiąc. Zapytał o drogę, żartując z łysiejącym mężczyzną w samej koszuli i w okularach, potem skierował się w jakieś boczne przejście. Wymieniłem z Jane spojrzenia, uśmiechnęliśmy się szeroko. Jego entuzjazm był zaraźliwy. Oboje musieliśmy się pośpieszyć, aby za nim nadążyć. W końcu stanął przy na wpół otwartych drzwiach. Ze środka dochodziły kobiece głosy, nagły 133
chichot, fragment piosenki uciętej przez wybuch śmiechu. Fraser zapukał i wszedł; Jane i ja podążyliśmy za nim. Gdy byliśmy już w środku, głosy umilkły, wszystkie twarze zwróciły się na nas. Rozejrzałem się po długim pomieszczeniu. W środku był jakiś tuzin kobiet w malowanych kimonach i sukniach, ich twarze i ciała w różnych stadiach roznegliżowania. Po lewej stronie zobaczyłem Veronicę stojącą przed lustrem w luźnym szlafroku, jej kostium przewieszony przez stojące obok krzesło. Widząc nas, zrobiła krok do przodu, Jane wyminęła mnie, dochodząc do niej, obejmując ją i całując w policzek; to w pewien sposób rozładowało napięcie spowodowane naszym wejściem. Byłaś wspaniała. Veronica zaśmiała się. Znośna. Podszedł Fraser i wyciągnął rękę. Cóż, nie wiem, Vee. Myślę, że byłaś lepsza niż zwykle. Veronica odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się, starając się z całych sił wyglądać na obrażoną. A cóż to miało znaczyć? Jane patrzyła to na nią, to na Frasera. To z jego ust wielka pochwała, powiedziała, a Veronica zachichotała. Wiem. Stojąc tam i słuchając ich trojga, poczułem, że dystans dzielący mnie od nich, który zacząłem pokonywać, powiększa się znowu. Zakłopotany wycofałem się w stronę drzwi. Ale Veronica zauważyła mnie i powstrzymała spojrzeniem. Jej ciemne oczy były bezpośrednie i szczere, i nagle dojrzałem jej gładką skórę na szyi i piersiach ledwie okrytych szlafrokiem, który przytrzymywała szczupłą dłonią. A co ty o tym myślisz? Jane i Fraser odwrócili się do mnie; poczułem nagły przypływ pożądania. Chciałem wyjąkać coś o przeżyciu, którego doświadczyłem, ale moje słowa brzmiały niezręcznie, gdy próbowałem uporządkować je w myślach, więc uśmiechnąłem się tylko i powiedziałem: Bardzo mi się podobało. Gdy to usłyszała, jęknęła, przewracając oczami. Jezu, jesteś taki sam jak Fraser. Powiedz, co naprawdę myślisz. Jane uśmiechnęła się bezczelnie. Kurt płakał, powiedziała, i poczułem, że moje uszy i policzki płoną. Jane, nagle zawstydzona, chwyciła moją rękę. 134
Przepraszam, Kurt. Żartowałam tylko. Rzadko się widzi, jak mężczyźni okazują uczucia. Podnosząc wzrok, widziałem, że mówi szczerze. Przełknąłem ślinę, moje zakłopotanie ustępowało. Jane odetchnęła z ulgą i ścisnęła moją dłoń. Podobało mi się, że widziałam cię naprawdę poruszonego. Nastąpiła długa cisza, staliśmy tak oboje połączeni, Jane nie zabierała swojej ręki, ja też. W końcu uniosłem wzrok, znowu napotkałem ciemne oczy Veroniki i powoli, bez wahania, szczerze powtórzyłem: Bardzo mi się podobało. Bardziej niż cokolwiek, co wcześniej słyszałem. Gdy to wyznałem, odwróciła wzrok, jak gdyby zawstydzona.
* Rytuał odbywający się sześć razy dziennie: wacik trący po ramieniu, poruszająca się wraz z nim szara, luźna skóra, ukłucie igły. Dziś Claire przerywa, kładzie igłę na sflaczałej skórze, obserwuje grę cieni na jego zniszczonej twarzy. Jest pan uzależniony, tak? Odwraca do niej twarz i spojrzenie, które zna aż nazbyt dobrze; spojrzenie, które poznała już jako stażystka; spojrzenie zdradzające głód duszy. Co masz na myśli?, pyta; coś zimnego, prawie gadziego kryje się za jego słowami. Słysząc ten ostry głos, Claire przeklina się, że nie zauważyła tego wcześniej. Jego miganie się od odpowiedzi tylko potwierdza jej podejrzenia. Bardzo dobrze pan wie, co mam na myśli. Czy to była morfina? Byłem ranny. Tutaj... Zniszczoną dłonią wykonuje gest koło pustyni swej twarzy. Widziałaś to, więc wiesz. Claire nic nie mówi, pozwalając starcowi dokończyć w spokoju. Zabrali mi ją dawno temu. Flew ‒ poznałaś go ‒ jego ojciec, drań jeden, nie chciał mi już jej więcej przepisać, powiadomił szpitale, innych lekarzy. Ten mały, zasrany tchórz zadzwonił na policję, gdy poszedłem go przekonać, że źle robi... powiedział, że jestem niebezpieczny, i zagroził, że wsadzi mnie do czubków. Nagły atak kaszlu przerywa potok słów, Claire stoi, obserwuje, czeka. Gdy kaszel mija, Kurt spogląda na nią błagalnie. Potrzebuję jej teraz. Żeby uśmierzyć ból. Wiem. Czy to jakaś gra, czy karzesz mnie za coś? 135
Claire kręci głową. Nie, tylko pytam. Nie powiesz mu? Komu? Davidowi. Słysząc cień okrucieństwa w jego głosie, staje się nagle ostrożna, powraca nieufność do starca. Dlaczego? Jesteś lekarzem, mówię to wszystko w tajemnicy. Oczywiście. Ale pytałam, dlaczego nie chce pan, żeby to wiedział. Oboje wiemy, że nie o to chodzi. Claire waha się. Potem, wbrew sobie, potakuje. W jej głosie słychać dystans, ostrożność. Może. Ale proszę mi powiedzieć, jak długo to trwało? Chwila ciszy i dopiero Kurt się odzywa. Dłużej niż trzeba. Całe życie.
Sopran. Od włoskiego „sopra” lub „ponad”, termin sopran odnosi się do najwyższego kobiecego (lub, rzadziej, sztucznego męskiego) głosu. Istnieje wiele nakładających się podpodziałów. Z tego powodu różnice najlepiej zrozumieć na podstawie charakteru głosu, a nie jego tessitura. Do końca piętnastego wieku kobiecy sopran był rzadko wykorzystywany w muzyce europejskiej, ale od połowy wieku szesnastego wykorzystywano go częściej, najpierw w madrygałach, potem w operze. Największe tryumfy święcił w siedemnastym stuleciu, ponieważ bardzo pasował do melodii belcanto, pochodzących z tamtego okresu włoskich oper i kwiecistej muzyki późnego baroku. Na początku osiemnastego wieku lekkość, piękno tonu i zdolność do upiększania arii były uznawane za najważniejsze zalety sopranu. Pomimo to, w dziewiętnastym wieku nastąpiła zmiana w kierunku bardziej udramatyzowanej opery, zmiana, która wymagała od głosu znaczącej siły, doprowadzając do rozwoju współczesnego, dramatycznego sopranu.
Kiedy Claire wraca, jest już ciemno, chata dryfuje w niskim syku stygnących wydm. Gdy David słyszy jej samochód, podchodzi do drzwi, staje z boku, aby ją wpuścić. Spogląda na niego, gdy mija go bez uśmiechu. Wszystko w porządku?, pyta, zmartwiony jej długą nieobecnością, jej zachowaniem. Tak, odpowiada, zatrzymując się przy drzwiach do pokoju Kurta. Co z nim? Spokojnie. Mówił coś o operze. Claire patrzy na niego zaskoczona. O operze? Zdaje się, że ta Veronica była śpiewaczką operową. Aha. David idzie za nią do kuchni. Były jakieś problemy? Rozpakowując zakupy, nie patrzy na niego. Pojechałam na miejsce, gdzie znaleźliście ciało. I? Niczego tam nie było. Tylko taśma policyjna. Dlaczego tam pojechałaś? W końcu odwraca się do niego, opierając się rękoma o zlew za plecami. Tak naprawdę to sama nie wiem, przyznaje. Ale jest tam coś, czego nie widzimy. Myślisz, że on zabił tego człowieka? Może. David waha się, pełen niedowierzania. Na jakiej podstawie tak sądzisz? Bo mieszka blisko? Na Boga, Claire, nawet nie wiemy, czyje to ciało. Ona zniża głowę. Wiem, ale w tej sprawie, w nim, jest coś, co mi nie pasuje. Czy ty tego nie czujesz? On umiera, Claire, to oczywiste, że zachowuje się dość dziwnie. Ale to nie powód, żeby oskarżać go o morderstwo. Gdyby geograficzna bliskość 138
była wystarczającą podstawą do stwierdzenia winy, połowa kraju byłaby teraz w kiciu. To znaczy, to ty jesteś prawnikiem, powinnaś wiedzieć lepiej. Nie mówię o winie, mówię o tym, czy był w to zamieszany. To są dwie różne rzeczy. I nie rozumiem, dlaczego tak cię to niepokoi. Słuchaj, wyświadcz mi przysługę i pomyśl trochę o tym. Jeśli to ciało było na wydmach tak długo, jak przypuszczamy, to czy nie dziwi cię, iż Kurt o tym nie wiedział? Mówi, że zna wydmy jak własną kieszeń, a jakoś przez te wszystkie lata chodzenia po nich i obserwacji nic nie zauważył? David potrząsa głową, zaskoczony własną irytacją. To wszystko? Dlatego jesteś podejrzliwa? Nie wierzę w to. Nie jestem pewna, czy oczekuję od ciebie wiary, mówi w końcu. Ale wyświadcz mi przysługę i uważaj. Na Kurta? Claire odwraca wzrok. Po prostu uważaj. Podirytowany, odwraca się i wychodzi, nerwowo przechodząc dwa razy krótki korytarz, zanim wróci do pokoju, gdzie śpi Kurt, oddychając płytko, acz głośno w cichej, metalowej muszli domu. Przez dłuższą chwilę stoi, słuchając jego oddechu, patrząc na ledwie zauważalne drżenie oczu i warg, próbując wyobrazić sobie splątane nitki snów, które przemykają po jego zrujnowanej twarzy niczym chmury. Słyszy, jak Claire porusza się cicho. Przeraża go napięcie między nimi. Oboje chyba potrzebują tego za bardzo.
Czy kiedykolwiek byłeś zakochany?, pyta, a David pochyla się nad nim, wytężając słuch. Co takiego? Kurt śmieje się gorzko. Posłuchaj siebie, to słowo cię przeraża. To nie było podchwytliwe pytanie. David opuszcza wzrok; zawstydził się, choć wie, że nie miał ku temu żadnego powodu. Nie powinien wstydzić się Tani. Wiem, przepraszam. Po prostu nie byłem pewien, o co pytasz. Jeśli pytałeś o to, czy byłem kiedyś zakochany, to odpowiedź brzmi: tak, byłem. I? Ona umarła. Kurt waha się przez chwilę, jak gdyby to coś zmieniało. Przepraszam. David kręci głową. To było dawno temu. Nie masz za co przepraszać. Jak umarła? Przez głupi przypadek. Była astmatyczką, byliśmy na plaży sami, coś ją zdenerwowało. Poszła po swój inhalator, ale go nie było; musiała zapomnieć albo zgubić, tak czy owak, teraz to już nie ma znaczenia, liczy się to, że wtedy go tam nie było. Przerywa, przed oczami przemykają mu tamte wydarzenia. Kurt nic nie mówi, patrzy, jak wspomnienia bólu i bezsilności igrają na twarzy młodszego mężczyzny. Gdy David odzywa się znowu, jego głos jest cichszy, spokojniejszy. Atak stawał się coraz silniejszy, aż w końcu ledwie mogła oddychać. Pamiętam, jak przetrząsałem jej rzeczy, rozrzucałem dookoła, próbując znaleźć inhalator. Nagle przestała w ogóle oddychać. Podniosłem ją, zaciągnąłem po plaży do samochodu. Pojechaliśmy do szpitala, cały czas myślałem, że już za późno, ponieważ wiedziałem, że jeśli mózg jest niedotleniony przez kilka minut, to nie ma znaczenia, czy uratuje się ciało, czy nie. Jej głowa spoczywała na moich kolanach, pamiętam, jak głaskałem jej włosy, nienawidząc siebie za to, że na to pozwoliłem. Potem... 140
Co? Potem uczyniłbym wszystko, żeby ten dzień potoczył się inaczej, żeby ją ożywić, ale nic nie mogłem zrobić, nic. Gdy kończy, przez dłuższy czas żaden z nich się nie odzywa. Potem David chrząka, patrzy na Kurta. A ty byłeś kiedyś zakochany? Dwa razy. Gdy David nic nie mówi, kontynuuje łamiącym się głosem. A może tylko raz, bo była to ta sama osoba. Veronica? Kurt potakuje. Każdy raz był tak odmienny, że zawsze łatwiej wydawało mi się powiedzieć, że byłem w niej zakochany dwa razy, ale nie jestem pewien, czy tak właśnie było. Co masz na myśli? Ludzie mówią o miłości, jakby było to coś określonego, coś pojedynczego, ale tak nie jest. Wszyscy kochamy inaczej i nikt z nas nie wie, jak to jest w przypadku innej osoby. Nawet w przypadku kogoś, kogo kochamy. Ale wiem na pewno, że byłem zakochany dwa razy, dwa razy w tej samej osobie, za każdym razem inaczej. Za pierwszym razem byliśmy jak dzieci, głodni siebie, pochwyceni w grze, która choć przyjemna, była tylko grą. Cały czas czułem, że jest coś więcej, coś, o czym nie mówiliśmy, ale nie potrafiłem tego wyjaśnić. A za drugim razem to było jak choroba, pożar krwi. Jak gdyby coś między nami przemknęło i sczepiło nas razem. Może miłość jest jak choroba, infekcja, działa jak wirus, wrzynając się głęboko w nasze jestestwo.
Minął prawie rok, a ja coraz więcej czasu spędzałem z Fraserem. Stwierdziłem, że daję się coraz bardziej wciągać w jego wysiłki zmierzające do udowodnienia pochodzenia map z Dieppe, i gdy mijały tygodnie i miesiące, statek stopniowo stawał się centrum tych wysiłków. Ale jednocześnie było to coś więcej niż tylko poszukiwanie statku, szybko staliśmy się przyjaciółmi, towarzyszami, spędzaliśmy razem wiele godzin, rozmawiając, słuchając oper, które stały się moją pasją podsycaną jeszcze wciąż przez Frasera. A pewnego jesiennego popołudnia trafiłem do zatłoczonych sklepów z używanymi rzeczami na Haymarket, szukając starego gramofonu. Wcisnąłem w końcu ogromną, jak na moje nędzne stypendium, sumę w dłoń młodego człowieka, który popatrzył na mnie z uprzejmą obojętnością ‒ mój zachwyt z poczynionego zakupu nie zmącił jego wielkiego braku zainteresowania tym, co go otaczało. Potem wielokrotnie chodziliśmy popołudniami do miasta, odwiedzając sklepy z płytami, wybierając tytuły z katalogów, czekając, aż sprzedawca odnajdzie schowane w woskowanym papierze płyty ułożone na ciągnących się na tyłach sklepu półkach. Staliśmy potem w budkach, a ja czułem, jak wspaniałe dźwięki zakodowane na czarnych krążkach uwalniają się w płynie rdzeniowym mojego kręgosłupa. Gdy moja przyjaźń z Fraserem pogłębiała się, coraz częściej byłem zapraszany do domu McDonaldów na popołudniowe i wieczorne posiłki. Byłem szczęśliwy, że mogę się wyrwać z mojego obskurnego pokoju, uciec od jadania z humorzastą panią Langton i jej niedorozwiniętą córką. Stopniowo przyzwyczajałem się do takiego trybu życia: wygodnego, z rytuałami ich wspaniałości. Podczas pierwszej wizyty poznałem ojca Frasera, surowego i chłodnego człowieka. Natychmiast uwierzyłem w to, co się o nim mówiło: że jest sędzią Sądu Okręgowego. Potem miałem się dowiedzieć, że znany jest z łagodności wydawanych przez siebie wyroków ‒ bardziej wierzył w resocjalizację niż w karanie. Przez kilka następnych wizyt starałem się doszukać w tym surowym, milczącym człowieku niespodziewanych oznak humanitaryzmu, który okazywał w swoich wyrokach, ale zawsze mi to umykało. W czasie jakiejś innej wizyty poznałem młodszego brata Frasera, szczupłego adwokata, którego ciężkie ruchy i 142
głęboko osadzone oczy czyniły starszym niż był. Dwa razy spotkałem też starszego brata Frasera, okaleczonego w czasie wojny, który mieszkał w pokoju na górze i zwykle spał. Nogi miał ucięte tuż nad kolanem, a prawą rękę zaraz za łokciem, ale po ustach i siwiejących blond włosach łatwo było poznać, że byli kiedyś z Fraserem bardzo do siebie podobni. Poznałem również ich matkę, podobnie jak Jane, bardzo wesołą kobietę, córkę pułkownika, który wciąż mieszkał w Indiach. Powoli poznawałem ich wszystkich, poruszałem się wśród nich, zacząłem odnosić wrażenie, jakbym do nich pasował. I zawsze była Veronica. Czuła się w rodzinie McDonaldów, jakby była jedną z nich, ale nigdy nie zrzekła się statusu osoby z zewnątrz, zawsze pozostając trochę na uboczu. Naszym częstym spotkaniom towarzyszył dystans i ostrożność, ponieważ zawsze czułem, jak łatwo może mnie zranić. Jednak stopniowo staliśmy się przyjaciółmi, rozwinęło się między nami zrozumienie, szyfr gestów, spojrzeń i zachowań, gdy okrążaliśmy się ostrożnie wśród egzotycznej wspaniałości domu McDonaldów, jak zwierzęta lub planety: każda rozmowa przyjmująca kadencje i odcienie innej, milczącej ich wymiany. Wieczorami, gdy szedłem do domu z biblioteki albo wracałem w cichych wagonach kolejki jadącej przez most z domu McDonaldów, raz za razem przesłuchiwałem w mojej głowie fakturę jej głosu. Zawarte w nim światła mieniące się niczym opale, gdy wznosił się przez nuty jej partii, moje wspomnienie nadające im kształt, rozwodzące się nad ich czystością, kolorytem ruchu. Moje usta w myślach na jej skórze, wyobrażenia jej zapachu, smaku. Cały czas pracowałem ciężej niż kiedykolwiek, starając się połączyć studia i nowe zainteresowanie pracą Frasera, o której coraz częściej myślałem jako o naszej. Pod koniec pierwszego roku przyjaźni Fraser sformalizował nasze porozumienie, oferując mi stanowisko swego asystenta, które przyjąłem bez wahania. Ale stopniowo oddalałem się od życia, które znałem. Tych niewielu przyjaciół, których zdobyłem przez trzy lata na uniwersytecie, oddaliło się ode mnie, a ja nawet tego nie zauważyłem. Każdego ranka przychodziłem do biblioteki, zajmowałem swoje ulubione miejsce w czytelni, gdzie poranne słońce padało na stolik w wolno przesuwających się prostokątach. Często podnosiłem się długo po zmroku, mrugałem nieprzytomnie, potem szedłem powoli do mojego małego pokoju, gdzie pozwalałem, by gramofon wylewał z siebie wzbijające się w powietrze tony, które pokochałem, pragnąc, aby wypełniły powietrze jak kalejdoskop kolorów. 143
Moje życie było trójkątem: archeologia, opera... I Veronica. Zawsze Veronica. Wtedy też, któregoś popołudnia skręciłem w korytarz prowadzący do pokoju Frasera ‒ sterta papierów pod pachą, książka w ręku ‒ i ujrzałem ją, jak stała przed drzwiami, ubrana jak na lunch; patrzyłem, jak podnosi rękę, aby zapukać. Mogłem oczywiście powiedzieć coś, wiedząc, że wyszedł, ale zamiast tego pozostałem tam, gdzie byłem, patrząc, jak czeka przed drzwiami aż do momentu, gdy nie miała wątpliwości, że w środku nikogo nie ma. W końcu odwróciła się z westchnieniem i zauważyła mnie stojącego w milczeniu na końcu korytarza. Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałem, że nie na to spotkanie czekała. Kurt? Pozostając tam, gdzie byłem, trochę za daleko jak na zwykłą rozmowę, odpowiedziałem: Myślę, że go nie ma. Czułem, że mój lęk przed jej władzą nade mną powoduje, iż serce bije mi szybciej, radośniej. Miałaś się z nim spotkać? Tttak, wyjąkała, spoglądając gdzieś w górę, potem na drzwi, w końcu znowu na mnie. Byliśmy umówieni na lunch. Ach, rzekłem wiedząc, że Fraser zapomniał. Czy on wróci? Wątpię, jest na lunchu z innymi wykładowcami. Stała w milczeniu przez kilkanaście sekund, trawiąc tę wiadomość, potem nagle, niespodziewanie, uśmiechnęła się szeroko. To cholernie dla niego typowe. Czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle zawracamy sobie nim głowę. Poczułem, że uśmiecham się bezwiednie, wypełnił mnie drżący zachwyt, gdy zdałem sobie sprawę, że nie tylko po raz pierwszy byliśmy sami, ale także, że nie czuliśmy się zagrożeni tą chwilą, której unikaliśmy tak wiele razy, zagrożeni ryzykiem, które oboje czuliśmy tuż pod powierzchnią, ryzykiem cichej katastrofy zderzenia planet. Zagrożeni chwilowym kontaktem. Niepewnie zacząłem mamrotać zaproszenie. Może mógłbym... Spojrzała mi w oczy. Nie jesteś zajęty? ‒ zapytała niskim głosem, nie chcąc, abym dokończył. Pokręciłem głową. A ta sterta?, spytała, wskazując na papiery i książki. To nic. 144
Chwila milczenia, gdy rozważała moją propozycje, a potem uśmiech. Dobrze. Oboje wiedzieliśmy, na co się zgadzamy. Zaproponowałem restaurację czy kawiarnię, ale odrzuciła tę propozycję. Nie wiedziałem, czy z powodu braku ochoty, czy taktownie wolała przemilczeć tragiczny stan moich finansów. Jest piękny dzień, rzekła. Chcę być gdzieś blisko wody. Tak więc trzy kwadranse później jedliśmy rybę i frytki na nabrzeżu, popijając piwo z długiej, brązowej butelki. Najpierw jednej, potem drugiej i trzeciej. Jej apetyt na piwo przewyższał znacznie mój, czym mnie zaskoczyła. Nasze wargi pokryte były solą i tłuszczem. Mewy krążyły w górze, gdy rozmawialiśmy o operze, Fraserze, naszej pracy, Jane, polityce. Popołudnie wolno mijało. Veronica zgodziła się zabrać mnie na swoją popołudniową lekcję i razem weszliśmy po schodach wąskiej klatki na Castlereagh Street do długiego, pustego pokoju, w którym starszy pan z kozią bródką mówiący z europejskim akcentem porządnie potrząsnął moją dłonią, kulturalnie ignorując zapach alkoholu w naszych oddechach. Usiadłem tam, gdzie mi wskazano, na krześle pod wąskimi oknami; popołudniowe słońce wpadało z ukosa, przebijając się przez kurz, i słuchałem Veroniki: jej głos bogaty i piękny, wznosił się po dźwiękach gamy, przeskakując i zakręcając. Gdy tak słuchałem, wyobrażałem sobie jej oddech na mojej szyi, jej żebra ‒ katedrę z kości i powietrza. Po lekcji stanęliśmy w korytarzu ‒ nasze ruchy takie niezgrabne przez spożyte piwo ‒ jedno z nas się potknęło, zderzyliśmy się, nasze usta jakoś się spotkały, zaskoczenie zmieniło się w coś ciemniejszego, gdy nasze wargi całowały się na nie oświetlonej klatce schodowej.
Claire sprawnie wyjmuje igłę z ramienia Kurta, przykłada wacik do jasno-czerwonej kropli krwi. David siedzi w fotelu, który zajmuje, gdy chce być przy starcu, z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, prawą dłonią zakrywając usta. Z sińcami pod oczami. Przez chwilę będzie pewnie trochę bardziej przytomny, mówi Claire. David nie odpowiada. Wyglądasz, jakbyś potrzebował snu, David. Nic mi nie będzie, odpowiada i uśmiecha się od niechcenia. Zostawię cię z nim. David potakuje. Dzięki. Claire dotyka ręką jego twarzy, gdy wychodzi; w tym dotyku czuć dzielący ich dystans.
* Potem wszystko zaczęło się zmieniać. Veronica i ja spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu, każde z nas chciało dowiedzieć się o drugim jak najwięcej. Wciąż nasilająca się gra objawienia, nasze słowa wymawiane w półmroku jej sypialni. Moje ciało wciąż jej pragnące, jej zapachu, jej dotyku... Jej nieobecność była tępym bólem moich rąk, gardła, brzucha.
* Na zewnątrz Claire słucha ich rozmowy, cichego szmeru głosu Kurta ‒ jego ledwo słyszalnych słów, staromodnego akcentu ‒ brnącego poprzez życie, gdy pethydyna otworzy kolejne pomieszczenia. Gdy tylko się budzi, mówi, a gdy mówi, David jest przy nim, słucha, słucha. On umiera i wie o tym. Claire wydaje się, że rozumie, że widziała to już przedtem. Każdy z nas inaczej podchodzi do śmierci, a ona widziała już tyle zgonów: jako studentka, potem jako stażystka, lekarz specjalista; cicha znieczulona śmierć nocą na oddziale, rano, w samo południe, w czasie długiego popołudnia, powolnego zmierzchu. Większość zgonów następowała w godzinach pomiędzy nocą a dniem; świt i zmierzch, punkty przejścia. Śmierć w hałaśliwym bełkocie po amfetaminie, śmierć przez zadławienie, uduszenie, 146
strzaskane tchawice, czasami ciało zmasakrowane prawie nie do poznania; natomiast niektórzy wyglądali jak śpiący, spokojni, wyciszeni. Ale zawsze jest ta potrzeba, aby zebrać kawałki życia, które zanika, i przekazać je dalej. Rozmowa, powierzenie niknących fragmentów, przekazywanych z rąk do rąk jak stygnący żar. Ale nawet stygnący żar może czasami sparzyć.
Do wieczora następnego dnia stosunki między nimi znów się polepszyły. Rozmawiają i śmieją się przy kolacji, pochylając się do siebie nad talerzami niczym kochankowie. Oboje napawają się tą chwilą pokoju. Ale Claire nie mówi mu, że trzy razy od kłótni z poprzedniej nocy już mu miała powiedzieć, że wyjeżdża, że nie może tego znieść i wie, że on się na pewno domyśla. Gdy kończą jedzenie, następuje chwila ciszy i najpierw ona, a potem on, odchylają się do tyłu na swoich krzesłach, odsuwając się od siebie. W pokoju obok Kurt coś mamrocze i David odwraca się zaniepokojony, że staruszek się obudził. Claire przykrywa jego dłoń swoją. Zostaw go, to tylko sen, mówi, a on obraca się z powrotem do niej. Nagle widzi w jego oczach oddalenie, potrzebę. Po raz pierwszy rozumie, jaką władzę mają nad nim te wydmy, dlaczego nie może wyobrazić sobie ich opuszczenia.
* Po raz pierwszy przybyliśmy tu szukać statku w 1937. Przyjechaliśmy z Fraserem z Sydney razem z kilkoma studentami. Byłem wtedy jego asystentem i zastanawiałem się nad tematem pracy magisterskiej. Dziwna sprawa, że nad tym myślałem, skoro nigdy nie miałem wątpliwości, o czym będę pisał. Podróż dwoma samochodami zajęła nam cały dzień i przyjechaliśmy już po zmroku. Fraser zorganizował zakwaterowanie w jakimś hoteliku, którego właściciel, jak twierdził Fraser, był zadowolony z ruchu w interesie poza sezonem. Pamiętam, jak wysiadłem z samochodu na ulicę miasteczka, poczułem zapach wiatru znad morza. Było dokładnie takie, jak zapamiętałem, dokładnie. Stałem na szerokiej, pustej ulicy, gdy inni z jękiem rozprostowywali kości, zadowolony, że mogłem wreszcie wysiąść po długiej podróży. Przez moment ujrzałem ten statek oczami duszy takim, jakim widziałem w dzieciństwie: strzaskane kości jakiegoś zaginionego lewiatana, krwistoczerwone w żółtym świetle burzy. Poczułem w sobie jakieś poruszenie, coś ciemnego, odwiecznego, coś utworzonego z pożądania, ciemności i poczucia zagrożenia. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, 148
że statek stał się częścią mnie samego. Nie w tamtej chwili, ale jeszcze wcześniej, w czasie burzy, gdy byłem dzieckiem.
* Słuchając Kurta, David czuje przebłysk zrozumienia. To zimne pożądanie, schowany w zakamarkach umysłu gadzi głód statku ‒ on też to zna. Oddech Kurta staje się wolniejszy, rzężący. Ma zamknięte oczy, więc David nie jest pewien, czy śpi, czy nie. Zamyka książkę, którą czytał, głęboko wciąga powietrze, odgarnia włosy z twarzy. Czuje, że coś się w nim skręca, jakaś złość, która go przeraża. Zaczyna podejrzewać, że Kurt świadomie unika powiedzenia mu, gdzie jest statek, ale on wciąż tu siedzi, słuchając cierpliwie, nigdy nie żądając ‒ chyba że samą swą obecnością ‒ informacji, które Kurt utrzymuje w tajemnicy.
Dużo później Claire dygocze, przechodząc z lekkiego snu w stan rozbudzenia. Głowa Davida piętnaście centymetrów od jej twarzy, głębokie, niebieskie światło wydobywa jego rysy. Przez kilkanaście sekund leży nieruchoma, niepewna, czy spała, czy nie. Dom faluje na wietrze wokół niej. Ponieważ sen nie porywa jej w swoje objęcia, wychodzi ostrożnie z łóżka tak, żeby nie zbudzić Davida; stawia stopy na chłodnej podłodze, wstaje. Nie może sobie znaleźć miejsca, ale pustka, którą czuje, zmniejszyła się w nieuchwytnej pustce nocy. David porusza się za jej plecami; odwraca się do niego, widzi, jak w wąskim łóżku przekręca się na drugi bok. Pięć godzin wcześniej kochali się, ich ciała splecione razem, oddech Davida na jej szyi. W pewnym momencie dotknęła jego brwi i odezwała się w ciemności. Zauważyłam coś dzisiaj. Poczuła ściągnięcie brwi, gdy się uśmiechnął, jego oddech, gdy cicho zapytał. Co? Na półce nie ma Biblii. Cisza. No i? Nie uważasz, że to dziwne? Szczególnie u kogoś z jego pokolenia. Nie wiem, odpowiedział, a ona poczuła, jak wznoszą się jego bariery obronne; pożałowała, że poruszyła ten temat. Gdy nic więcej nie powiedział, kontynuowała cichym głosem. Wierzysz w Boga? Ja? Nie. Jego retoryczne pytanie oddzielające stwierdzenie od wewnętrznego ja. A ty? Może, odpowiedziała. Potem, kręcąc głową, dodała: Nie, myślę, że nie. Nigdy się nie zdecydowałaś? Widziałam tylu martwych ludzi, że trudno mi uwierzyć, iż czeka nas coś jeszcze potem. Ale spoglądam w swoje wnętrze i czuję, że czegoś tam brakuje, czuję potrzebę wiary w cokolwiek. I czasami, czasami myślę, że to jest właśnie miejsce dla Boga. 150
Potem żadne z nich nie odzywało się przez dłuższy czas i w tej ciszy Claire rozpoznała to, co podejrzewała, że było prawdą, iż żyją z tym oboje, z poczuciem pustki. Nagle słyszy cichy jęk z pokoju Kurta; chwytając koszulę śpieszy do niego. Gdy jest przy drzwiach, słyszy głos ‒ płaczliwy, domagający się odpowiedzi. Kto to? Kto tam jest? Wchodzi do środka, zbliża się do niego, on odwraca się w ciemności w stronę okna. Na zewnątrz wisi nisko wąski sierp księżyca. Zapalić światło?, pyta, a on kręci głową. Nie. Myślałem tylko. Claire zastanawia się, czy mówi do niej, czy do siebie, reaguje jednak. O czym? O Fraserze. Pańskim przyjacielu? Kurt nadal nie odwraca się do niej. Myślałem, że może w końcu stało się tak, ponieważ jego motywy były jasno określone. Moje nigdy takie nie były. On chciał statku i basta. Statku. Ale moje motywy splatały się, zmieniały. Pragnąłem jej, ale czasami, czasami kiedy szukaliśmy, to naprawdę pragnąłem statku i zapominałem o niej. Tak samo, gdy byłem z nią, nie troszczyłem się o nic innego, czasami statek ją wypierał, jak gdyby w moim sercu było miejsce tylko dla jednej rzeczy. Claire kręci głową, zbliżając się do jego skurczonego ciała. ...Ale to nic złego, to normalne. Nie wolno pozwolić, żeby ta miłość nas zżarła. Gdy się na to pozwoli, nic z nas nie zostanie. Naprawdę w to wierzysz?, pyta słabym głosem, w końcu odwracając do niej twarz. Claire robi przerwę, nim odpowie. Długa chwila bez słów. Tak, odpowiada w końcu.
W pokoju obok David budzi się i widzi, że jest sam. Macając pozostawione przez jej ciało zagłębienie, wymawia w ciemności jej imię. Z pokoju Kurta dochodzi odgłos powolnego oddechu. Gdy nikt nie odpowiada, David wstaje, idzie boso po drewnianej podłodze. W pokoju starca jest ciemno, wypełnia go srebrzyste światło księżyca. Ona siedzi tak cicho w fotelu, który David zaczął uważać za swój, że nie zauważa jej aż do chwili, gdy jest już w drzwiach. Jej kształt ‒ garść skorup światła księżyca porozrzucanych w głębokim cieniu. Gdy wymawia jej imię, Claire odwraca się do niego, widzi, jak jej oczy lśnią w ciemności. Wszystko w porządku?, pyta, kładąc dłoń na jej ramieniu, wyczuwając migotliwy puls pod jej skórą. Tak, odpowiada. Nie mogłam spać.
W dzienniku David odkrył nazwę statku, na którym Townshend odbył podróż do nowo założonej kolonii w Nowej Południowej Walii: Berkeley, zbudowany w Portsmouth w 1773 roku. W 1789 został kupiony przez Liverpool Amity Society. Od 1789 do 1794 kapitanem statku był niejaki Hamish McKellar, Szkot, który zmarł na tajemniczą gorączkę w porcie Sydney wkrótce po swoim przybyciu do Australii w 1794. Townshend odnotował drobnym pismem wszystkie te szczegóły razem z wrażeniami dotyczącymi swojego nowego domu, pomysłami przeróbek. W późniejszym zapisie niedługo po śmierci swojej żony Townshend wyznał, że nie zniszczy dzienników, nie chcąc utracić niczego, co warte zachowania. Odpowiednio sformułowany faks do Admiralicji Brytyjskiej przyniósł odpowiedź, że Berkeley został ponownie sprzedany w roku 1819 niejakiemu porucznikowi Rogerowi Hawthorne'owi, byłemu studentowi Królewskiej Akademii Marynarki Wojennej, który mieszkał w Sydney. Statek został wycofany z czynnej służby w Port Philip w 1825. Ponieważ nie było żadnych zapisków, że po śmierci McKellera usunięto z niego papiery kapitana, David zaryzykował i skontaktował się z Archiwum Wiktoriańskim, gdzie powiedzieli mu, że rzeczywiście są w posiadaniu dziennika pokładowego Berkeley. David był tam przez tydzień, studiując stare dokumenty, szukając czegoś, co w końcu znalazł: opisu przybicia do brzegu po burzy siedemnastego sierpnia 1794, moment odkrycia wraku statku.
* Nawet teraz David pamięta okropne rzężenie jej płuc łapiących oddech, tonących w morzu powietrza, uczucie spowijającego go przerażenia, gdy szukał gorączkowo inhalatora. Wolny chód lekarza, kiedy podszedł do niego w izbie przyjęć, jego oczy utkwione w Davida, a potem spokojny wyraz jej twarzy, gdy leżała w kostnicy. A teraz jest tutaj z Claire. Claire, wyblakłe zdjęcie, pogrzebany statek.
Powinienem był wiedzieć, że z tą pierwszą wyprawą jest coś nie tak, ale byłem zbyt młody, zbyt głupi, aby to dostrzec. Jako jego asystent pomagałem szukać mojego statku. Gdy chodziłem za nim w tę i z powrotem przez zmieniające się fale wydm, wrak powoli mi się wyślizgiwał i zaczynał należeć do niego, tak jak wszystko pozostałe... Ale czy znaleźliście coś? Wtedy nie. Wszystko, co odkryliśmy, to opowieści i strzępy opowieści. Była jakaś stara kobieta, która, jak mówili ludzie z miasta, widziała statek, gdy była dziewczynką, ale umarła dwa lata wcześniej. Jej dom stał opróżniony przez mieszkającego w mieście syna. Był też stary aborygen, który powiedział nam, że go widział, i obiecał, że pokaże nam to miejsce, ale jego opowieść zmieniała się w zależności od tego, co chcieliśmy usłyszeć. Długie tygodnie fałszywych tropów i ślepych uliczek, jak ściganie cieni. A było to, zanim na wydmach posiano marram. Claire, która stoi za nimi, słysząc to, robi krok do przodu. Marram? David odwraca się do niej. To trawa rosnąca w kępach na piachu. Posiali ją tuż po wojnie, żeby powstrzymać piasek przed wdzieraniem się w głąb lądu i niszczeniem ziemi uprawnej. Kurt chrząka, ale David nie wie, czy to oznaka zgody, czy nie. Zanim zasiali trawę, te wydmy wciąż się przemieszczały, ich wzory zmieniały się jak morze miraży. Mogłeś stać na szczycie jednej z nich cały dzień i patrzeć, jak piasek płynie niczym fale. Wszystkie nasze wysiłki zmierzające do stworzenia jakiejkolwiek mapy tego obszaru, zredukowania go do linii i wzorów, zawiodły. Więc zamiast tego szwendaliśmy się wśród wciąż zmieniających się piasków, ścigając cienie, kierując się znakami orientacyjnymi, które znikały w ciągu godziny. Nasze buty i kieszenie były pełne piasku, było go pełno nawet w pościeli w naszym hoteliku. Ale Fraser uparł się, że znajdzie statek. Postawił na szali swoją reputację, mówiąc, że byli tu Portugalczycy, że znajdzie na to solidne dowody. Więc siedzieliśmy tu przez miesiąc, zbieraliśmy dowody, przesiewając wspomnienia 154
i plotki, szukając czegoś konkretnego, co moglibyśmy ze sobą wziąć, czegoś, co dowodziłoby, że to, czego szukaliśmy, było zakopane gdzieś tu pod nami. Nocami leżałem w łóżku i śniłem o Veronice, wyobrażając sobie, że jest tu ze mną; tak bardzo pragnąłem jej obecności, że czasami budziłem się w nocy i w chwili pomiędzy jawą a snem czułem ją obok siebie. Po miesiącu wróciliśmy do Sydney, do Veroniki, nie zabierając ze sobą nic ponad to, co przywieźliśmy.
* Gdy Kurt kończy mówić, zamyka oczy, jego oddech staje się wolniejszy. David wypuszcza powietrze, zniżając głowę i chowając ją w dłoniach. Jezu. Myślisz, że to jakaś gra? Może. Ale on coś wie, jestem pewien.
* Portugalska karawela była małym statkiem, połączeniem projektu europejskiego i arabskiego, zwykle trzymasztowym, o opływowym kadłubie, wysokiej rufie i dziobie. Mały kadłub karaweli, rzadko dłuższy niż trzydzieści metrów i szerszy niż osiem, był fuzją zaokrąglonego kształtu europejskich statków transportowych i mniejszej wyporności i konstrukcji statków arabskich. W olinowaniu widać było wpływy obu szkół, łączące kwadratowe olinowanie statków europejskich z trójkątnym arabskich. Te małe jednostki były bardziej zwrotne niż ich europejscy poprzednicy, i to właśnie ta zwrotność i siła pozwoliły malutkiej Portugalii przejąć ster lidera w eksploracji wybrzeża Afryki, niosąc jej obywateli jeszcze dalej na południe, poza mapy, w spowite mrokiem krainy wyobraźni.
* Kurt otwiera oczy; znowu jest przytomny. David podnosi wzrok znad książki. Obudziłeś się. Głos Kurta jest słaby. Tak. I po raz pierwszy wiem nawet, kim i gdzie jestem. Znowu mówiłem o przeszłości, prawda? David potakuje. Mówiłeś wiele rzeczy. Kurt chichocze gorzko, ale jego śmiech szybko zmienia się w płytkie rzężenie, poterti w kaszel. Tak wiele rzeczy zdarzyło się dawno temu. Też tak myślę. 155
Gdzie jest twoja przyjaciółka lekarka? Chyba na plaży. I co ona mówi? O czym? O mnie. Uważa, że jest coraz lepiej. Gówno prawda! Nagła gwałtowność wybuchu niepokoi Davida. Atak kaszlu, na wpół przymknięte oczy. Umieram, obaj to wiemy. Ile jeszcze mi zostało? Mówiła, że nie wie. Musi mieć jakieś pojęcie. Tygodnie? Miesiące? Przerwa. Dni? Davidowi nie spieszno odpowiadać. Tygodnie. Kurt potakuje słabo. Jestem taki zmęczony. David nie odzywa się. Dajecie mi morfinę? Nie. Myślę, że to pethydyna. Wcale nie sądziłem, że to morfina. Zamyka oczy, mija długa chwila, zanim odezwie się znowu. Jesteś w niej zakochany? W Claire? Nigdy wcześniej nie zadawał sobie tego pytania. W końcu kręci głową. Nie. Myślę, że ona jest w tobie zakochana. Dlaczego? Kurt wierci się przez chwilę, David wie, że mija czas trzeźwości jego umysłu. Sam byłem kiedyś zakochany. Ja... Nagły wydech. Pamiętam jej głos... tak wyraźnie... ale nie mogę... przypomnieć sobie... jej twarzy... David pochyla się. Dlaczego? Czemu sądzisz, że jest we mnie zakochana? Ale jest już za późno, Kurt znowu śpi. Świadom czyjejś obecności, David odwraca się, widzi Claire stojącą w drzwiach. Nie słyszałem, jak wchodzisz, mówi, ale ona nic nie odpowiada, odwraca się tylko i wychodzi.
Kiedy Claire wraca, żadne z nich nie wspomina o wydarzeniach popołudnia. Bada Kurta w ciszy, David ją obserwuje, szukając znaku, który powiedziałby mu, jak wiele słyszała. David robi kolację, Claire otwiera wino, które kupili w pubie w miasteczku. Rozmawiają cicho, do czego już się przyzwyczaili, świadomi obecności Kurta w pokoju obok. David zaczyna zastanawiać się, czy weszła pod koniec rozmowy, i wtedy dwukrotnie przyłapuje ją, jak przygląda mu się ostrożnie. Potem siedzą na werandzie, Claire tuli się do niego, kładąc głowę na ramieniu, jej skóra ciemna na tle jego.
Już tego pierwszego lata sprawy zaczęły iść źle. W Przeglądzie Archeologicznym ukazał się potępiający naszą pracę artykuł profesora Kirkby'ego. To, czego brakowało w jego logice, nadrobił retoryką. Wszystko, co mieliśmy do dyspozycji, to wizja, przeczucie. I wiara. Przez całe lato mieszkaliśmy wśród wydm, w tej chacie. Fraser i ja. Za dnia chodziliśmy po wydmach, robiąc pomiary, pobierając próbki piasku. Ale niczego nie znaleźliśmy. Chodziliśmy tak i prawie się do siebie nie odzywaliśmy, chyba że chcieliśmy przekazać jakieś informacje. Nocami siedzieliśmy na werandzie, paliliśmy i rozmawialiśmy o statku.
* Gdy kończy, jego mowa przygasa, staje się wolniejsza; odpływa w jakiś stan, gdzieś poza snem. David zdaje sobie sprawę, że za jego plecami w drzwiach stoi w milczeniu Claire. Znowu opowiada. Przejrzałam lekarstwa, które dostaje, i wprowadziłam kilka poprawek. Może pleść coś bez sensu. Jak na razie wszystko w porządku. Claire potakuje. To dobrze, mówi, ale akurat wtedy Kurt jęczy cicho, nieprzytomny, oczy na wpół otwarte. Jedna ręka chwyta powietrze i David łapie ją instynktownie. Twarz Kurta odwraca się w jego stronę, ale oczy patrzą gdzieś przez niego, przez ścianę nad jego ramieniem, jeszcze dalej. Potem myśleli, że wiedzą. Starzec z trudem łapie powietrze, mocno ściska dłoń Davida, ta nagła siła przeczy jego słabości. Myśleli, że ja to zrobiłem. David patrzy na Claire, która stoi tuż przy nim i kręci głową. Co zrobiłeś?, pyta David, pochylając się nad nim. Zabiłem go, myśleli, że go zabiłem. Kogo zabiłeś? Kurt nie odpowiada, odwraca wzrok, przełyka, mówi dalej, ciszej. Wiedziałem, że myślą, że go zabiłem. Wiedziałem, oboje wiedzieliśmy, bo wyglądali tak pewnie, to przekonanie paliło ich od środka. Tacy właśnie 158
byli, szczególnie ten rudy, Finegan. Był taki pewny i przekonał innych, jego przeświadczenie dodawało im sił. Przychodzili o dziwnych godzinach, spoufalając się ze mną, próbując na czymś przyłapać. Ale bez ciała nie mogli niczego udowodnić. A później wysłali mnie na północ, do Nowej Gwinei... Jego głos słabnie... Do Nowej Gwinei... A potem już zostawili mnie w spokoju, wszyscy oprócz Finegana. Czasami, kiedy byłem w szpitalu, przychodził do mnie, siadał przy moim łóżku, palił powoli, ale nigdy mnie nie poczęstował tylko dlatego, że chciał mi przypomnieć, iż sądził, że wie. W końcu przestał przychodzić, słyszałem, że zniknął, dostał go jakiś rekin albo utopili go w porcie. Prawie mi go było szkoda, był tak blisko. Jak my wszyscy. Następuje długa cisza, ale gdy David jest przekonany, że Kurt zasnął, starzec odzywa się znowu, tym razem mówi wolniej, ciszej. Przypuszczam, że powinienem podziękować Fraserowi za to, że nauczył mnie, jak się ukrywać. On i Veronica byli tymi, którzy nauczyli mnie, jak zakładać nieprzeniknioną maskę pogardy tych uprzywilejowanych. Odwraca się, patrząc prosto na Davida. Nigdy nie zakładaj, że bogacze są tacy sami jak my, bo nie są. Są inni i chociaż to ukrywają, nigdy nie pozwolą ci siebie dotknąć. Nigdy. Ale spędziłem z nimi wystarczająco dużo czasu, żeby nauczyć się ich elegancji, szykownej zbroi okrucieństwa i pewności siebie. Rozumiesz, o czym mówię? Rozumiesz? David potakuje, a starzec ponownie zatapia się w łóżku, zamyka oczy. Jeszcze przez kilkanaście minut po tym, jak skończył mówić, nie rozluźnia uścisku na dłoni Davida. Gdy go tak trzyma, David czeka z Claire w ciszy. Gdy go w końcu puszcza, David kładzie jego dłoń na pościeli, odwraca się do Claire. Atmosfera jest naelektryzowana. W końcu David zadaje pytanie, które, oboje to wiedzą, unosi się w powietrzu. O czym on mówił? Claire kręci głową. Nie wiem. David ponownie odwraca się do śpiącego teraz Kurta; ruinę jego twarzy oświetla słabe światło zza okna. Czy to brzmiało jak... Przyznanie się? Tak. Ale do czego? Odwraca się do niej. Żadne z nich się nie odzywa, oboje znają odpowiedź.
I znowu mapy. Zawsze wracamy do map. Mając nadzieję, że można na nich polegać, że nie ma co do nich żadnych wątpliwości, uznajemy je za prawdziwe, rzetelne, faktyczne. Jednakże przekonaliśmy się już, iż mapy są efemeryczne i wątpliwe, tak jak wszystko inne.
V. NIEPEWNY PRZEWODNIK ...i w zaufaniu doszukałam się zdrady. KRÓLOWA ELŻBIETA I
Istnieje wiele rodzajów zdrady. Zdrada kochanki, rodzica, dziecka. Przyjaciela. Są zdrady osobiste, tych, których kochamy, i są zdrady na większą skalę, polityków i księży, którzy źle wykorzystują swą pozycję albo przymykają oczy na dziejące się zio. Jednak ten podział wcale nie jest taki prosty: zdrada ludzi przez polityka stanowi w gruncie rzeczy sieć składającą się z oczek mniejszego, osobistego poczucia zdradzenia, a takie poczucie ma zdolność rozprzestrzeniania się, rozrastania jak toczący ciało rak. Pod przejrzystą powierzchnią wszystko zmienia się i rozciąga. I płonie.
Przez dwa dni od wyjąkanego wyznania Kurta nic nie wydaje się między nimi takie, jak powinno. Ich ciała się spotykają, ale ruchy są mechaniczne, bez zaangażowania. Oboje wiedzą, że została im powierzona tajemnica, może więcej niż jedna, grunt zmienia się niespokojnie pod ich stopami. David podskakuje, gdy Claire go dotyka, ściągnięte mięśnie szyi sztywnieją mimowolnie. Nocą śpią odwróceni do siebie plecami, David czuje zimne pośladki Claire na swojej skórze, jej ciało zwinięte niczym ciało zwierzęcia. Dwa razy prawie ją pyta, czy była tam tej nocy, gdy Kurt zapytał go o nią, co słyszała, i za każdym razem jednak się rozmyśla. Przez cały ten czas Kurt jest w centrum ich uwagi, nie wynurzając się z delirium, gdy ich słowa i ruchy kreślą nieme łuki wokół jego mamroczącej postaci.
* Wszystko zaczęło iść źle latem 1938. Miasto pogrążyło się w długim styczniowym oczekiwaniu; kiedy nadchodzi upał i miasto wydaje się pustoszeć, wszyscy wyjeżdżają, aż czujesz się, jakbyś był zawieszony w świecie pozbawionym wszystkiego oprócz skwaru. Całe lato pracowaliśmy sami na uniwersytecie. W rok od naszej pierwszej podróży zdaliśmy sobie sprawę, że źle się do tego zabieramy, że bez pieniędzy nigdy nie będziemy dysponowali odpowiednimi środkami, aby porządnie przeszukać ten obszar. Potrzebowaliśmy jakiegoś dowodu, że nie gonimy cieni, że szukamy czegoś konkretnego. Kirkby miał ochotę na kierowanie katedrą i uważał, że Fraser jest jego jedyną prawdziwą przeszkodą. Jego artykuł sprzed roku w Przeglądzie Archeologicznym zranił nas bardzo, kwestionując nie tylko nasze wnioski dotyczące map i bazujące na opowieściach świadectwa, ale również nasze metody. Większość ludzi na wydziale odwróciła się od nas i wiedzieliśmy, że jest tylko jeden sposób, aby to zmienić. Dowody. Fraser sądził, że może na Goa znajdziemy to, czego szukamy. Korespondowaliśmy z niemieckim naukowcem, który pracował tam nad skatalogowaniem dokumentów w archiwach portugalskich, i on właśnie zasugerował nam, że może tam być coś, co by nas interesowało. Zaplanowaliśmy, 164
że w lutym pojedziemy tam obaj i przejrzymy papiery, które znalazł ten Niemiec, a także sprawdzimy, co jeszcze może być ukryte w tamtejszych archiwach. Byłem rozdarty między podekscytowaniem perspektywą miesiąca na Goa, wiarą w to, że może coś znajdziemy, a myślą, że spędzę miesiąc bez Veroniki. Byłem taki młody, tak w niej zakochany. Taki głupi. Każdy dzień wydawał się przepełniony możliwościami, to było jak życie w jakiejś ckliwej piosence. A ona też była szczęśliwa; jej kariera się rozwijała. W styczniu miała próby do roli Michaeli w Carmen i to pochłaniało ją bez reszty; za każdym razem, gdy się z nią widziałem, była opętana pracą, muzyką. Jej usta były słodkie od wina, piwa albo brandy, gdy spotykaliśmy się we wczesnych godzinach upalnych nocy, nasze podekscytowanie karmiło się wzajemnym głodem. Nasza namiętność niczym dziecinna zabawa... Fraser i ja mieliśmy wyjechać dwudziestego dziewiątego stycznia. Nawet teraz pamiętam tę datę. Ale dwa dni przed planowanym wyjazdem zmarł nagle starszy brat Frasera, Lachlan, który chorował od miesięcy z powodu powikłań od swoich ran. Twarz Frasera była szara, gdy mi o tym powiedział. Tej nocy Veronica wyjawiła mi, jak byli sobie bliscy, a ja leżałem w łóżku, próbując wyobrazić sobie ból przyjaciela, dwadzieścia dwa lata powolnej śmierci Lachlana zapoczątkowanej w chwili, gdy granat odbił się od ściany okopu i oderwał mu kończyny, ale to wszystko mnie przerastało. Żadne z nas się nie odzywało, gdy tak leżeliśmy w ciemności. Pogrzeb miał się odbyć trzydziestego pierwszego stycznia i Fraser powiedział mi niechętnie, żebym pojechał sam; nie było mowy, żeby on nie poszedł na pogrzeb. Dodał, że przypłynie statkiem tydzień po mnie. Potaknąłem sztywno zastanawiając się, jak sobie poradzę bez jego pomocy. Dzień przed wyjazdem zostawiłem Frasera samego, siedziałem długo, studiując nasze plany, podczas gdy Veronica przebywała w pokoju obok z Jane. Było późno, bardzo późno, gdy poszliśmy z Veronicą do łóżka, a kiedy wstałem o świcie, gardło i oczy bolały mnie z braku snu. Objęła mnie mocno, tuląc się do mnie w świetle poranka; jej policzki i usta były mokre, gdy się żegnaliśmy. Kurt przerywa, a David pochyla się nad nim w nadziei, że dowie się czegoś jeszcze. Więc jednak pojechałeś na Goa? Kurt wzdycha, odwraca twarz do okna. O, tak, pojechałem. 165
I? Znalazłem to, czego chcieliśmy. Co znalazłeś?, dopytuje się David. Co to było? Zapis dwóch ekspedycji. Szkic listu wciśnięty między kartki dziennika. Strzępy informacji i pogłoski. Zrobiłeś jakieś kopie? Kurt kiwa głową powoli, zrezygnowany, obojętny, jak gdyby ta rozmowa nie miała żadnego znaczenia. I co się z nimi stało? Zaginęły. W jaki sposób? Kurt milknie na chwilę. W czasie pożaru. Dawno temu, mówi ze łzą na policzku. Co było w tych dokumentach? Tam natrafiliśmy na nazwisko de Cueva. Znaleźliśmy je w dzienniku razem z listem. W obu dokumentach widniał opis urwistego cypla, wraku, nazwisko. Jego autorem był nawigator, który pływał z Mendoncą. David potakuje gorączkowo, wypełniając tę dziurę informacyjną czymś, co wie i czego się domyśla. Oczywiście. To był Quiroga. Do kogo był ten list? Do ojca jednego z ludzi de Cuevy. Opisywał wrak i zaginięcie wszystkich marynarzy. Ten ojciec był właścicielem ziemskim w... W Bradze, mówi David tryumfalnie, a Kurt odwraca się i spogląda na niego. Zgadza się, skąd to wiedziałeś? Quiroga odszedł na emeryturę i został zarządcą majątku ziemskiego w Bradze. Napisał traktat o nawigacji według gwiazd nieba południowego, który był bardzo popularny w latach trzydziestych i czterdziestych szesnastego wieku, jednakże nie zachowały się żadne jego kopie. Wiedziałem, że de Freni, człowiek, którego majątkiem zarządzał Quiroga, miał syna będącego oficerem w marynarce, i podejrzewałem, że mógł mieć jakieś powiązania z de Cueva lub Mendoncą. Tak naprawdę to podejrzewałem, że może służył na statkach, którymi dowodził Mendoncą, i w taki właśnie sposób Quiroga osiadł w Bradze. Ale przypuszczam, że jeśli był na jednym ze statków de Cuevy, to mogłoby to wyjaśnić, co stało się z jego synem i jak Quiroga został zarządcą majątku de Freniego. Więc nigdy nie widziałeś dokumentów z Goa? David kręci głową. Wszystkie zaginęły. Bóg wie gdzie. 166
To jak doszedłeś do tego wszystkiego? Na podstawie pamiętnika de Barrosa. Kurt potakuje, trawiąc te informacje. Ale jak powiązałeś to z tym miejscem? Dzięki dziennikowi okrętowemu z osiemnastego wieku. To czysty fuks, naprawdę. W korytarzu czeka Claire z założonymi rękami.
Noi? David wyczuwa napięcie w jej głosie. No i co? Zapytałeś go o ciało czy rozmawialiście tylko o statku? Jej pytanie przypomina mu jedynie o wstydzie wywołanym niechęcią do wypytania Kurta o jego zagadkowe słowa z poprzedniej nocy. Opowiadał mi, jak natknął się na nazwisko de Cueva. Claire nic nie odpowiada, patrzy tylko ze złością w oczach. W końcu David także poddaje się irytacji. 0 co ci chodzi?, pyta gniewnie. Claire kręci tylko głową, trzęsąc się w furii. Bardzo dobrze wiesz, syczy szeptem. Wiem, że chcesz, abym napastował umierającego starca, wypytując o zwłoki sprzed pięćdziesięciu lat, żebym męczył człowieka, który może znać położenie czegoś, czego szukam od siedmiu lat. Ale nie zamierzam tego zrobić, Claire. Nie obchodzi mnie, czy on to zrobił, ja chcę tylko statku. Rozumiesz to, prawda? Muszę go znaleźć. Claire kręci głową. A co z tym ciałem, które znaleźliście? Co z nim? David wzdycha rozdrażniony. Czy moglibyśmy nie roztrząsać tego teraz, proszę? Jeżeli nie teraz, to kiedy? Zawsze to robisz: unikasz wszystkiego. David przełyka ślinę, starając się powstrzymać irytację, wiedząc, jak bardzo potrzebuje Claire. Nie rozumiem, dlaczego to dla ciebie takie ważne. W jaki sposób on różni się od wszystkich pozostałych „łobuzów”, z którymi miałaś do czynienia? Ja... 1 właśnie wtedy w jej wahaniu dostrzega to coś. To nie o niego chodzi, tak? ‒ pyta; nagle minęła mu cała złość. Tu chodzi o ciebie. A przebywanie ze mną tylko pogarsza wszystko, tak? 167
Claire nie odwraca wzroku, lecz patrzy z bólem. David chce zrobić krok do przodu, objąć ją, ale boi się, że pęknie w niej wszystko, co i tak ledwo się trzyma. O co chodzi?, pyta ją łagodnym głosem. Zaufaj mi i powiedz. Zaufaj mi.
Tajemnice gnieżdżą się w mapach z Dieppe jak rosyjskie babuszki, każda zamknięta w następnej, w plątaninie niepewności i wątpliwości. I zawsze gdy myślimy, że mamy pewny grunt pod nogami, wszystko się zmienia, wyślizguje i ujawnia więcej pytań. Pomimo wielkich osiągnięć, Portugalczycy byli tajemniczy, podejrzliwi, zazdrośnie strzegli swych odkryć przed czujnym wzrokiem Hiszpanów. Tak więc wielki był lęk odwiecznych rywali, gdy w 1508 roku król Manuel I wprowadził w życie niesławną Politica do Siglio. Zadaniem owej Polityki Tajności było powstrzymywanie innych przed naruszaniem nowo odkrytych przez Portugalczyków lądów poprzez utrzymywanie w tajemnicy wszystkiego, co mogłoby naprowadzić kogoś na ich ślad. Zobowiązano też kapitanów statków, które wyruszały na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei, do składania archiwistom w Casa da India swoich map i dzienników pokładowych natychmiast po przybyciu do Lizbony. Karą dla tych, którzy nie posłuchali, była śmierć. Jak w takim razie ‒ zakładając, że dzieła z Dieppe są prawdziwe ‒ Francuzi weszli w posiadanie szkiców koniecznych do sporządzenia owych map? Jak zawsze, gdy zaglądamy do świata plotek i przypuszczeń, który nazywamy przeszłością, nic nie jest pewne. Znajdujemy jedynie pytania, cienie, duchy. Oto, możemy powiedzieć, są mapy, wyryte kontury lądów, które prawdopodobnie pozostawały nie odkryte aż do kilku wieków później. A tutaj, możemy powiedzieć, są Mendonça i de Cueva, którzy, jak uważamy, wypłynęli na te wody i sporządzili mapy tych brzegów. Jeśli to prawda, to bez większych obaw o sprzeczności możemy przypuścić, że Mendonça, który z całą pewnością powrócił na Goa stamtąd, gdzie wcześniej dopłynął, przywiózł ze sobą szkice map i dziennik pokładowy, w których opisał swoje odkrycia. Ale oprócz tego nie wiemy nic więcej. Wszystko, co dociera do naszych uszu, to echa. W jaki sposób Francuzi weszli w posiadanie tajemnic Portugalczyków, tak że gotowi byli obnosić się z tą wiedzą, a nawet ją upiększać? W jaki sposób tak sekretne informacje dotarły z podziemi Casa da India w Lizbonie do komnat Szkoły Kartografów w Dieppe? 169
Odpowiedź znajduje się w dżungli luster, która dzieli narody, w świecie szpiegostwa i zdrady, gdzie lojalność jest tania, a życie jeszcze tańsze. Gdzieś w miejscu ciemnych sprawek i brudnych pieniędzy, gdzie ludzie sprzedają życie i tajemnice, została zabrana kopia mapy: może w Lizbonie albo na Goa, przez tamtejszego pracownika, może przez szpiega, może przez zgorzkniałego urzędnika. A może francuscy łowcy przygód, tacy jak Parmentierzy, ludzie, którzy sami w tajemnicy zbadali Indie, wymusili zdradę na nawigatorze, kapitanie czy urzędniku i tam, na najdalszych krańcach znanego świata, wymienili pieniądze na wiedzę. Nigdy nie dowiemy się, co z tego jest prawdą, ponieważ jedyne zapisy mogłyby się znaleźć w archiwach Dieppe (szpiedzy i zdrajcy z uwagi na bezpieczeństwo nie opisywali swoich działań), w archiwach, do których dostępu odmawia nam historia, a raczej Anglicy, którzy złupili to miasto w 1694 roku. Ale są i rzeczy, których możemy być pewni. Chociaż nie wiemy, kto zdradził, to wiemy, jak to zrobił i dlaczego. Od środka. Dla pieniędzy. Dla seksu. Dla władzy.
* Gdzieś pomiędzy popołudniem a wieczorem Kurt budzi się znowu. David wyczuwa zmianę w jego oddechu, idzie do pokoju obok, starzec wpatruje się w niego. Jaki dzisiaj dzień? David, zaskoczony bezpośredniością pytania i nagłą jasnością w oczach Kurta, jąka się. Co? Data. Którego dzisiaj mamy? David spogląda na zegarek i podaje mu datę. Kurt opada na poduszki i wydaje dźwięk, który można by wziąć za chichot. Moje osiemdziesiąte trzecie urodziny. Claire, która do tej pory stała w drzwiach, wchodzi do środka. Jest pan pewien? Oczywiście, odpowiada pogardliwie. David i Claire wymieniają spojrzenia. Myślę, że trzeba to uczcić, mówi David, wstając. Claire obserwuje, jak idzie korytarzem do kuchni. Przez cały czas czuje na sobie badawczy wzrok Kurta. Przez jej kręgosłup przebiega dreszcz. Coś jeszcze?, mówi, nie zawracając sobie głowy zachowaniem zawodowej rezerwy, gdy jest z nim sama. 170
Słyszałem, jak rozmawialiście, wyznaje, głos ma słaby i mdły. Tamtej nocy w korytarzu. Wiem, że myślicie, że go zabiłem. Claire waha się, bardziej zaskoczona, niż mogłaby się spodziewać. Myśleliśmy, że pan śpi. Kurt wzrusza ramionami, żałosny gest. Pewnie spałem, przynajmniej częściowo. Ale słyszałem, co mówiliście. On tobie nie wierzy, wiesz, i nie uwierzy ci. Nie chce o tym słyszeć. Wszystko, czego chce, to statek. Ze skręconego ciała Kurta wydobywa się niski dźwięk, może śmiech, może kaszel. Zanim Claire odpowie, wraca David z trzema kieliszkami i butelką białego wina. Nie mogłem znaleźć szampana, więc to będzie musiało wystarczyć. Claire?, mówi, podając jej kieliszek. Bierze go, świadoma, że trzęsie się ze złości. A teraz uważaj, mówi dalej, trzymając w powietrzu mały magnetofon. Co to?, pyta Kurt. David uśmiecha się. Zobaczysz. Mówiąc to, otwiera wino i nalewa do kieliszków, dla Kurta tylko odrobinę. Obraca się do Claire i uśmiecha, ale ona odwraca wzrok, więc patrzy na Kurta i wznosi toast. Za Kurta, mówi, a Claire ostrożnie podnosi swój kieliszek. Kurt uśmiecha się do niej paskudnie, podczas gdy David majstruje coś przy magnetofonie i nie zauważa wymiany spojrzeń. W końcu słyszą szum taśmy i nagle w powietrzu unosi się głos, rośnie, zmienia się, wyrażając smutek nie do opisania. Claire podchodzi do Davida. Co to jest? Maria Callas. Chyba z Madamme Butterfly. I razem wtedy dostrzegają Kurta, leżącego w swym wąskim łóżku z twarzą odwróconą od nich, łzy spływające po zapadłym krajobrazie jego twarzy. Zaniepokojony David klęka przy łóżku, dotyka jego dłoni. Kurt?, rzuca szybko, ale starzec kręci tylko głową, nie podnosi wzroku i z oczami utkwionymi w błękit nieba na zewnątrz zaczyna mówić.
* Powiedzieli mi to w dniu moich dwudziestych piątych urodzin. W 1938, tuż po moim powrocie z Goa. Kawał czasu temu. Nie było mnie dwa miesiące, dwa miesiące spędzone w ogłupiającym wirze Goa, pośród zgiełku na ulicach, bazarach. Fraser jednak nie mógł do mnie dołączyć, jego matka załamała się po pogrzebie Lachlana, więc musiałem pracować sam. 171
Ale przeczucie, które kazało nam jechać na Goa, opłaciło się, ponieważ w archiwach znajdowały się kopie papierów, które, jak wcześniej przypuszczaliśmy, nie mogły istnieć nigdzie poza Casa da India w Lizbonie. Wspomagany przez Kessela, niemieckiego naukowca, z którym korespondowaliśmy, zdołałem odnaleźć kilka rękopisów, które potwierdzały to, co już obaj wiedzieliśmy: istnienie wyprawy na południowy kontynent w 1519 roku. Ale znalazłem też późniejsze zapisy mówiące o wraku na odcinku wybrzeża pokrytego niskimi wydmami, z charakterystycznymi urwiskami z piaskowca i strumieniem. Znalazłem też nazwisko. Dokumenty, które potwierdziłyby słuszność naszych poszukiwań, pobieżnie przetłumaczone moim drobnym pismem, leżały w mojej walizce, owinięte w sukienkę, którą kupiłem Veronice: historia kontynentu owinięta w zielony jedwab. W dniu powrotu obudziłem się przed świtem i wyszedłem w ciszę nocy na oceanie. Przez okno w mojej kajucie dochodził nieustanny chlupot wody, metalowe ściany pulsowały głębokim szumem silników. W ciemności pozwoliłem, aby moje ciało wyobraziło sobie ponowne połączenie z Veronicą ‒ smak jej ust, chłód jej skóry, dotyk jej włosów na mojej twarzy. Wewnętrzny ruch naszych ciał. Leżałem spokojnie w mroku intymności, przypominając ją sobie, odgadując naszą przyszłość. O świcie widzieliśmy już Heads, wyszedłem na pokład, aby popatrzeć na barwy przemykające po urwiskach, czerwone dachy miasta. Z balkonu pomachało jakieś dziecko, uniosłem rękę i też mu pokiwałem. Po zacumowaniu szybko zszedłem na ląd, spodziewając się ujrzeć Veronicę, ale nikogo nie było. Zmieszany, dwa razy przeszedłem po pomoście, zmartwiony, że może jej nie zauważyłem, ale szybko uświadomiłem sobie, że nie przyszła. Poczułem wzrastający we mnie ogromny niepokój. Zatrzymałem taksówkę i pojechałem do jej mieszkania, wmawiając sobie, że zaspała albo źle zrozumiała telegram, który jej wysłałem, ale kiedy już tam dotarłem, zastałem tylko właścicielkę w pomiętym szlafroku. Spojrzała na mnie w sposób, który mi się nie spodobał, i zapewniła mnie, że Veroniki nie ma. Gdy stałem na ulicy przed jej mieszkaniem przy Elizabeth Bay, niepokój, który poczułem na pomoście, począł przeradzać się w panikę. Ciągnąc walizki, przeszedłem trzy przecznice w poszukiwaniu budki telefonicznej. Robiło się coraz goręcej. Kiedy wreszcie znalazłem telefon, pośpiesznie wykręciłem numer Frasera, zaciśniętą pięścią wybijając powolny rytm na ścianie budki, gdy sygnał telefonu brzęczał mi w uchu. Po czasie, który wydawał mi się wiecznością, brzęczenie ustąpiło miejsca głosowi Frasera. 172
Halo? Wydyszałem jego imię, ledwie mogłem mówić, a on na chwilę się zawahał. Nie dłużej niż na ułamek sekundy, ale gdy się zawahał, wiedziałem. Kurt?, powiedział. Gdzie jesteś? Oczyściłem gardło, głos mi się trząsł. Przy Elizabeth Bay. Niedaleko mieszkania Veroniki. Gdy nic nie odpowiedział, mówiłem dalej. Czy wiesz, gdzie ona może być? Zaśmiał się, ale wyczułem w tym śmiechu niepokój. A nie w łóżku?, rzucił z kpiącą nonszalancją. Jest parę minut po siódmej. Moja dłoń zaczęła wybijać szybszy rytm, wyjrzałem z budki, zobaczyłem przemykający autobus. Właścicielka mieszkania mówi, że jej nie ma, powiedziałem. Myślałem, że może ty wiesz, gdzie jest. Fraser nic nie odpowiedział; słyszałem tylko odgłos naszych oddechów. W końcu, gdy już dłużej nie mógł znieść ciszy, chrząknął; dźwięk wydał mi się niezwykle głośny. Jedź do domu, rzucił. Przyjadę do ciebie, jak tylko będę mógł. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, usłyszałem, jak odkłada słuchawkę. Nie wiem, jak długo jeszcze tam stałem z dłonią zaciśniętą na słuchawce; ogarnęły mnie zawroty głowy, ale w końcu odłożyłem słuchawkę, wyszedłem na ulicę i otępiały zatrzymałem znowu taksówkę. W domu ledwie trafiłem w dziurkę od klucza, wszedłem w zaduch małych pokoi jak we śnie. W sypialni leżała suknia, którą Veronica miała na sobie tamtej ostatniej nocy, gdy razem z Jane rozmawiały na balkonie, podczas gdy ja z Fraserem siedzieliśmy i planowaliśmy podróż. Usiadłem ciężko, głaszcząc jej miękki materiał, czekając na to, co wiedziałem, że nadejdzie. W końcu usłyszałem, jak na ulicy zatrzymuje się samochód; potem pukanie do drzwi. Otworzyłem, stali tam oboje, zemdliło mnie. Ręce mi się trzęsły, gdy poprosiłem ich do środka, ściskała mnie absolutna pewność. W holu Veronica stała za nim, prawie jakby chciała odgrodzić się ode mnie, a kiedy wprowadziłem ich na górę do pokoju od frontu, którego używałem jako gabinetu i salonu, usiadła tak daleko ode mnie, jak tylko mogła. Fraser podparł głowę, obserwując mnie z bladą twarzą. Myśleliśmy, że wrócisz późnym popołudniem. Przypłynęliśmy wcześniej, powiedziałem. Telegrafowałem do Veroniki wczoraj, ale pewnie nie dostała mojej wiadomości. 173
Spojrzałem na nią, pokręciła głową. Fraser przytaknął i spuścił oczy, widocznie porządkując myśli. Ciężko mu było, widziałem to, i prawie mi go było żal. Kurt, ja... my... musimy ci coś powiedzieć, wydukał z oczami utkwionymi we mnie tęsknie; potaknąłem, z trudem przełknąłem ślinę, odwróciłem wzrok w stronę otwartych drzwi na balkon i niebieskiej połaci wody za ściśniętymi w szeregach dachami domów. Przez bezkres błękitu nad portem leciał powoli mały samolot, jego śmigła kopały w upale. Veronica wciąż się we mnie wpatrywała, przybrawszy zbolałą minę, jakiej nigdy przedtem nie widziałem. Uśmiechnąłem się do niej chcąc, aby poczuła się swobodniej; odwzajemniła czule mój grymas. Fraser, który siedział przede mną, wciąż coś mówił, ale nie słyszałem nawet słowa z tego, co powiedział; nie musiałem. Samolot oddalał się, patrzyłem, jak znika z pola widzenia, Veronica podążyła oczami za moim wzrokiem. W końcu Fraser umilkł, ja kiwnąłem głową, wiedząc, że nie mogę powiedzieć niczego, co by sprawiło, że zrozumieliby, co mi robią, i kiedy było jasne, że nie mam zamiaru wszczynać żadnej awantury, Fraser odwrócił się do Veroniki i dotknął jej ręki. Pamiętam, jak to robił. Taki czuły, lecz z dystansem, jak zmartwiony rodzic. Wstała, odprowadziłem ich do drzwi, w milczeniu. Przypuszczam, że byłem w szoku, ale nie mogłem nic wyrzec. Może gdybym się wściekał i wrzeszczał, rzeczy potoczyłyby się inaczej, może bym ich zawstydził albo odwiódłbym od tego, co postanowili zrobić, ale nie zareagowałem. Potaknąłem tylko i powiedziałem, że rozumiem. W drzwiach Fraser uścisnął mi dłoń i podziękował, że tak dobrze to zniosłem. A Veronica, która nie odezwała się ani razu z wyjątkiem powitania, gdy przyjechali, wzięła moją dłoń, przyciągnęła mnie bliżej, dotknęła ustami mojego policzka. Przepraszam, wyszeptała, kładąc swój oddech na mojej twarzy. Kiwnąłem tylko i pozwoliłem im wyjść.
* Gdy Kurt kończy mówić, jest już ciemno. David siedzi przez długi czas, słuchając urywanego oddechu starca. Gdy się odwraca, widzi, że Claire sic wymknęła; wstaje i idzie jej poszukać. Siedzi na werandzie z założonymi rękami, patrząc na blask księżyca odbijający się w kałużach trawy, wiatr przemykający pośród ździebeł. Siada obok niej bez słowa. Zasnął, odzywa się w końcu, Claire potakuje. On to zrobił, wiesz to. Zabił go. Może zabił i ją. 174
David potrząsa głową. Fraser popełnił samobójstwo, a z nią nie wiemy, co się stało. A co z ciałem? Jak to co? Wiesz, co o tym myślę. Że mój zawodowy osąd jest zamglony przez coś, co siedzi w mojej głowie? David uśmiecha się szeroko. Coś w tym stylu. Gdy to mówi, obejmuje ją ramieniem, a ona nie cofa się, pozwalając się przytulić. Robi się chłodno; chcesz wejść do środka? Nie. Jak myślisz, co się naprawdę stało? Jeżeli chodzi ci o to, co mówił poprzedniej nocy, o policji, to nie jestem pewien. Wiem, jak to brzmiało, oboje wiemy... Nie przejmujesz się tym, że on może być mordercą? David wzrusza ramionami. Nie jestem pewien. Milczy potem przez dłuższy czas. W końcu kręci głową. Nie. Wszystko, co chcę wiedzieć, to co się stało ze statkiem. Claire kiwa głową. Przy mnie zachowuje się inaczej, wiesz? Nie zna cię. Ciebie też nie zna. Ale zachowuje się inaczej. Jest w nim coś nieprzyjemnego. Spójrz na niego. To starzec, on umiera. I nie wygląda na to, że miał lekkie życie. Wcale mnie nie dziwi, że jest zgorzkniały. Nie mówię o tym, że jest zgorzkniały. W nim jest coś podłego. I zwodniczego. Oh coś knuje, David. To znaczy, jeśli wie, gdzie jest statek, to dlaczego ci jeszcze tego nie powiedział? Zamiast prowadzić cię wkoło po nie kończących się manowcach. Może boi się, że gdy już nam to powie, to go zostawimy i będzie musiał iść do szpitala. Ib nie o to chodzi. W takim razie o co? Nie wiem, David, ale boję się. Uważaj. Na co? To starzec. Zaczynasz mu ufać, a zaufanie może być niebezpieczne. Gdy David nie odpowiada, Claire wyślizguje się z jego objęć. Może to niebezpieczeństwo, którego nie rozumieją mężczyźni, dodaje odwrócona do niego plecami.
Potem sprawy pogorszyły się jeszcze bardziej. Na wydziale rozdźwięk między mną i Fraserem pojawił się w najmniej odpowiednim momencie. Kirkby całe lato pracował nad podkopaniem nas i naszej pracy, wykorzystując naszą nieobecność dla umocnienia swojej pozycji. Powaga tej sytuacji stała się dla mnie jasna w dniu, kiedy wróciłem na uniwersytet; gdy trafiłem na stołówkę dla wykładowców, zamilkły wszelkie rozmowy. Podszedłem do stolika, przy którym siedział jeden z młodszych wykładowców, Bill Norman, i zająłem miejsce. Byliśmy wtedy przyjaciółmi, nawet później, po... po tym, jak wszystko poszło nie tak, on był chyba jedynym, który się od nas nie odwrócił. Ale i Bill wydawał się trzymać dystans, wyraźnie miał ochotę uciec, i znów szybko zostałem sam. Gdy Bill odszedł, odwróciłem się ku morzu beznamiętnych twarzy i chociaż niektórzy uśmiechnęli się do mnie, kiedy tak się rozglądałem, czułem ścianę, jaką postawili pomiędzy sobą a mną; wstałem więc, wziąłem swoją herbatę i wróciłem do mojego małego gabinetu. Gdy już tam byłem, siedziałem bez ruchu, czując, że ręce mi się trzęsą, gdy próbowałem zapanować nad gniewem. Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Podniosłem zaniepokojony wzrok i ku swemu zaskoczeniu ujrzałem stojącego sztywno Frasera. Przepraszam, rzekł. Jeśli jesteś zajęty... Wciąż zdumiony, zwlekałem chwilę z odpowiedzią. Nie, nie jestem zajęty, wejdź. Fraser wszedł i zamknął za sobą drzwi. Wydawał się podenerwowany, niemal wstrząśnięty i mimo iż zaoferowałem mu krzesło, nie usiadł, tylko chodził nerwowo po pokoju. Nie odzywałem się, starając się zapanować nad zgiełkiem emocji, które wywołała we mnie jego obecność. Przez dłuższą chwilę żaden z nas nic nie mówił, ale w końcu Fraser wychylił się przez okno, słońce odznaczało jego szczupłą sylwetkę na tle błękitu nieba. Miałem nadzieję, że przyjdziesz się ze mną zobaczyć, powiedział. Odnośnie pracy, ale przypuszczam, że w tych okolicznościach zależy to ode mnie. 176
Pokręciłem głową. Miałem zamiar tak zrobić, skłamałem. Tylko... W tym momencie przerwałem, niezdolny się wysłowić. Byłem bliski załamania, a jednocześnie rozpaczliwie pragnąłem wytrzymać. Dość już się napłakałem. Rozumiem, rzekł. Ale musimy rozgryźć ten problem razem. Odbyłem właśnie bardzo kłopotliwą rozmowę z Billem Normanem... Właśnie się z nim rozstałem, odparłem, a Fraser spojrzał na mnie zagadkowo. Jaki ci się wydał? Nieswój. Wcale mnie to nie dziwi. Myślę, że Kirkby nieźle go nastraszył. Rozumiem, że musiał rozpowiadać jakieś zawoalowane groźby o ograniczonych perspektywach awansu dla tych, którzy „przywiązali swoją flagę nie do tego masztu, co powinni”. Pochyliłem się, kipiała we mnie złość. To oburzające! Nawet Colmer nie może zignorować takiego zachowania. Ale Fraser wydawał się nieporuszony. Colmer nic nie zrobi. On i Kirkby to bardzo dobrzy kumple, przecież wiesz. Przerwał, jak gdyby zastanawiał się, co powiedzieć. Kurt, chciałem zobaczyć się z tobą, przekazać ci, co powiedział mi Bill, bo pomimo tego, co się stało, wciąż uważam cię za przyjaciela... Fraser, zacząłem, przerywając mu, ale on machnął tylko ręką. Pozwól mi skończyć, proszę. Chcę tylko, abyś zrozumiał, że dla mnie na pierwszym miejscu jest praca, zwłaszcza teraz, i że mam nadzieję, iż nadal będziemy mogli razem działać pomimo... całej reszty. Ale przypuszczam, że Kirkby będzie nam przeszkadzał na każdym kroku, jak tylko będzie mógł, i że to może nie wyjść ci na dobre. Pochyliłem się. Mnie? Fraser potaknął. Moja pozycja tutaj jest niezagrożona, ale twoja nie. Próbuję ci powiedzieć, że Bill ma rację. Perspektywy awansu dla tych, którzy przywiązali swoją flagę do tego właśnie masztu, są bardzo ograniczone, a nie chcę patrzeć, jak rujnujesz swoją karierę. Nie chcę cię stracić, ale pragnę, byś wiedział, że jeśli zdecydujesz się... badać inne obszary... to poprę cię. I zrozumiem. Gdy skończył, spojrzał na mnie, czekając na odpowiedź. W końcu chrząknąłem głośno. Kirkby się nie liczy, zapewniłem. Bo znajdziemy ten statek. Razem? 177
Gdy to powiedział, zdałem sobie sprawę, że jego troska o mnie była prawdziwa, i z uśmiechem przyjąłem gałązkę oliwną, którą mi zaoferował. Razem. Dziękuję, Kurt, rzekł. Nie wiesz nawet, jak wiele to dla mnie znaczy. Przerwał, jak gdyby było jeszcze coś, co chciał mi powiedzieć. Gdy zaczął znowu mówić, jego głos był niepewny. Jest jeszcze jedna rzecz, dodał. Nie powiedzieliśmy ci wtedy, ponieważ... Głos mu się załamał. Chwila wydawała się nieodpowiednia, ale Veronica martwiła się, że możesz się dowiedzieć w jakiś inny sposób. O co chodzi?, zapytałem i poczułem wzbierające mdłości. Jesteśmy zaręczeni, powiedział, i nagle usłyszałem odległy brzęk. Spuściłem oczy i ujrzałem roztrzaskaną filiżankę, którą trzymałem w dłoni, rozlaną na biurku herbatę, zaczynającą płynąć krew. Przykro mi, powiedział. Naprawdę. Ale ledwie go słyszałem poprzez grzmot we własnej głowie.
* W pokoju Kurta ciche grzechotanie jego oddechu prawie nie zakłóca spokojnego nocnego powietrza. David pochyla się, dłońmi oplata głowę. Im więcej wie, tym bardziej zaczyna się zastanawiać, czy Claire nie ma racji, czy nie stał się częścią jakiejś okropnej gry. A pozostali jej gracze nie żyją już od pięćdziesięciu lat.
W czasie drugiej wojny światowej przyszli tu żołnierze, poruszali się wśród wydm w ponurej ciszy, ustawiając za nimi tajemne wzory zniszczenia, miny, pułapki czołgowe, drut kolczasty. To wszystko leżało ukryte tuż pod powierzchnią, kontury pogrzebanej przemocy zapisane na zamkniętych na cztery spusty mapach. Ludzie, którzy tu mieszkali, zostali przesiedleni, ich domy pozostawione na pastwę wiatru, dryfującego piasku. Całe zadanie wykonano w mniej niż dwa tygodnie, potem żołnierze odjechali, pozostawiając po sobie jedynie ogrodzenia zabraniające wstępu na plaże i wydmy, złowieszczo rozciągnięty drut kolczasty. Były też inne, mniejsze pamiątki. Chłopczyk, którego dziewięć miesięcy później urodziła miejscowa dziewczyna, co zatuszowano przez zbyt szybkie małżeństwo z nowym miejscowym lekarzem. Blizna na czole miejscowego farmera, która pozostała po bijatyce w barze. Dopiero w 1946 żołnierze wrócili, aby usunąć miny. Natrafili jednak na pewne trudności: obszary, na których nie rosła trawa, przemieściły się, grzebiąc miny głębiej, wymazując punkty orientacyjne. Ich mapy nie były już wiarygodne. O 10:03 we wtorek rano zginął żołnierz, gdy mina przeznaczona dla Japończyka eksplodowała mu pod nogami, rozrywając ciało i wyrzucając je w powietrze. Ale żołnierze kontynuowali swą pracę. Rozszyfrowanie wzorów, których stworzenie zajęło dwa tygodnie, trwało prawie trzy miesiące. W końcu powiedziano miejscowym, że zadanie zostało wykonane i że nie ma się czego bać. Ale w 1968 jakieś dziecko z Sydney przebywające tu na wakacjach weszło na minę i zostało okaleczone i oślepione. Nastąpił chwilowy przypływ ożywienia, telefony do prokuratury, ale panika poza obszarem szybko ustąpiła, pozostawiając chłopca z jego ranami, a miejscowych z czającym się lękiem przed tym, co leżało pod ich stopami.
Północ; Claire wchodzi do pokoju Kurta, widzi Davida siedzącego przy śpiącym, zwiniętym w kłębek starcu, z rękoma złożonymi niczym do modlitwy. Jej dłoń na jego ramieniu podrywa go. Nie słyszałem, jak wchodzisz. Uśmiecha się. Zauważyłam. Późno już. Wiem. Zaraz przyjdę. On śpi, David. Nie możesz zostawić go tak do rana? David waha się, czując siłę tego niemego przeciągania liny. Ale Claire stoi nadal w miejscu i David ustępuje, pochyla się tylko jeszcze, pociera czubek nosa. Claire obserwuje go beznamiętnie. Ból, co? Taak... On go znalazł, wiesz. Im więcej mówi, tym bardziej upewnia mnie w tym przekonaniu. I... Ico? W końcu potrząsa głową. Nic. Ale nie musi tego mówić. Claire wie, że zaczyna rozumieć, iż stał się częścią czegoś, czego nie pojmuje. Czegoś, na co odpowiedź leży ukryta w przeszłości.
* Kurt budzi się o świcie, jego jęki wyrywają ze snu Davida i Claire, którzy wbiegają do jego pokoju. Poszarzałą twarz zalewa pot. Claire kładzie rękę na jego czole, jego skóra zimna pod jej dłonią. Trzeba zwiększyć dawkę środków przeciwbólowych, musimy podłączyć go pod kroplówkę. Kroplówkę? Ale będzie mógł mówić, zapewnia, nie odwracając się do niego. Słysząc w jej głosie wyrzut, nie odpowiada, obserwuje, jak przygotowuje torebkę i przewód, miesza roztwór. Gdy rozgląda się za czymś, na czym mogłaby powiesić torebkę, David wskazuje gwóźdź na ścianie. Spogląda tam, potem na Davida. Dzięki, mówi; jej twarz jest nieodgadniona. Podaje mu przewód. Potrzymaj to. 180
Otwiera plastikową zatyczkę, podłączając przewód do igły. Obok niej Kurt jęczy i wije się w łóżku. Claire robi dwa wkłucia w zgięcie jego łokcia, potem trzecie, poddaje się w końcu, przeklina. Cholera. Co? Nie mogę znaleźć żyły. David nie odpowiada, zamiast tego podchodzi i staje obok niej. Claire odwraca się, patrzy na niego. Jej twarz jak maska. Mogę ci jakoś pomóc? Waha się przez chwilę, potem wskazuje na ramię Kurta. Trzymaj go, żeby się nie ruszał; może będzie mi łatwiej. Ale to i tak nie będzie proste. Kurt jęczy i wije się, gdy igła poszukuje żyły w jego wychudzonym ramieniu. David bez trudu obejmuje jego rękę powyżej i poniżej łokcia. Od tej pory będę mu ciągle podawała morfinę, mówi Claire. A kroplówka ułatwi utrzymywanie płynów na odpowiednim poziomie. W końcu znajdują, czubek igły przebija ściankę żyły, Claire porusza się szybko, bez zbędnych ruchów, podłącza przewód do kroplówki. Morfina przelewa się falą przez ciało starca, rozluźniając go, rozplątując poskręcane mięśnie, ból ustępuje.
* Ale później budzi się znowu, jęcząc i bełkocząc. Dwa razy krzyczy z bólu lub cierpienia. Kipi w nim przeszłość. Rok 1938 rozpadał się wokół nas na kawałki. Stałem z tyłu, gdy Fraser i Veronica brali ślub, patrzyłem na nich, na ich głowy. Ich usta zbliżające się w pocałunku po zakończeniu ceremonii. Fraser w kilcie, Veronica w długiej, białej sukni. Na przyjęciu weselnym wstała i zaśpiewała pełnym, bogatym głosem, ale nie mogłem jej słuchać. Podniosłem się i ruszyłem cicho na tyły. Za równe szeregi wielkich tego świata. Mężczyźni we frakach uszytych na Saville Row, kobiety w sukniach wartych moją miesięczną pensję. Nikt nie zauważył, głos Veroniki trzymał wszystkich pod urokiem dźwięku. Przy drzwiach obejrzałem się. Nasze oczy spotkały się. Odwróciłem się i odszedłem. Dwa dni później przyszedłem do mieszkania Frasera, gapiłem się na wspaniałe prezenty rozłożone w jadalni. Fraser stanął za mną, położył mi dłoń na ramieniu. Brakowało nam ciebie tamtego wieczora, powiedział. Dlaczego wyszedłeś? 181
Spojrzałem mu w oczy, bezczelnie, ze złością. Było późno, odparłem w końcu. Poza tym potrzebowałem świeżego powietrza. I zaraz uśmiechnąłem się i spojrzałem na nią. Veronica widziała, jak wychodzę, dziwne, że ci nie powiedziała. Chwila elektrycznego wręcz napięcia, chwiejącej się niebezpiecznie lojalności. W końcu Veronica odpowiedziała, jej twarz pozostała nieruchoma. To prawda, widziałam, jak wychodzi. Powinnam była ci powiedzieć. Przerwała, a potem dodała: Kochanie. Nie odwracała wzroku, wytrzymując moje spojrzenie. Gra się zaczęła.
* Zimowy wykład w Towarzystwie Historycznym. Lipiec. Ja przyjechałem pociągiem, Fraser samochodem. W sali wykładowej było ciepło, wszędzie stały kubki z herbatą. Parzona tanina zabarwiała nasze oddechy i języki. Tytoń pachniał w fajkach. Kirkby wszedł na podium, aby omówić swoje poglądy na temat wczesnego europejskiego podboju Australii. Gdy się odezwał, zdałem sobie sprawę, że oczy wszystkich zwrócone są na mnie i Frasera. Byliśmy tu, aby mogli nas sprawdzić, ale to Kirkby przemawiał. Zaczął od dowcipu, wszyscy słuchacze roześmiali się, rozpychając się rozbawieni w rzędach krzeseł z wysokim oparciem, wiercąc się przy akompaniamencie braterskiego unisono ‒ męska solidarność. Spuściłem wzrok. Na krześle przede mną widniał herb uniwersytetu wyrzeźbiony w oparciu, otoczony linią. Kirkby dalej mówił, jego głos wznosił się i opadał. Prawie go nie słuchałem, ale po chichotach rozlegających się dookoła mnie poznałem, że to cały Kirkby. Żart za żartem. Nagle odwrócił się do stojącej za nim tablicy i wyciągnął kopię Mapy Delfina nakreślonej czarnym atramentem, dla zachowania przejrzystości pozbawionej ilustracji. Nad nią zawieszono mapę Australii. Poczułem, jak Fraser sztywnieje obok mnie. Kirkby miał wskaźnik i gdy mówił, wodził nim po liniach obu map. Jednej prawdziwej, drugiej wymyślonej, ale obie przedstawiały świat, który mógłby istnieć. Umieszczone w ten sposób, obie masy lądów prawie się ze sobą nie pokrywały; Java la Grande zbyt daleko na zachód, jej kontury stanowiące groteskowe zniekształcenie prawdziwych kształtów. Ale gdy patrzyłem, jak Kirkby wodzi po mapie po raz drugi, rozejrzałem się gorączkowo, desperacko szukając kogoś, kto widział, czemu próbowała zaprzeczyć jego mapa. „Tam!”, chciałem krzyknąć. „Czy nie widzicie tego? Przylądek Jork, Arnhem, zniekształcony zarys wschodniego wybrzeża. A jeśli przyjrzycie się lepiej, doszukacie się 182
bardziej szczegółowych podobieństw, wysp, zatok, raf!” Ale wszystko, co słyszeli, to głos Kirkby'ego, wszystko, co widzieli, to jawne rozbieżności pomiędzy obiema mapami, i gdy tak go słuchałem, nawet ja zacząłem wątpić zastanawiając się, czy nie wmówiłem sobie czegoś. Może to ja byłem tym, który się mylił. Ten lęk narastał we mnie, gdy Kirby przemawiał, oferując alternatywne wyjaśnienia dla nazw, kształtów wysp i zatok, słów przenikających do innych języków, mutujących, zmieniających znaczenie. Powiadomił nas tonem człowieka wtajemniczonego o braku rygoru kartograficznego wśród twórców map z tamtego okresu, ich geograficznej niefrasobliwości. Wszyscy wokół nas słuchali z uwagą. Wciągnęła ich lekcja geografii Kirkby'ego. Gdy w końcu odszedł od mapy i zsunął niżej okulary, aby zerknąć w swoje papiery, otaczała go aura życzliwego dyrektora szkoły radzącego swoim uczniom, by strzegli się nierozsądnych pokus, aby unikali tendencji do pozwalania wyobraźni i pożądaniu na zawładnięcie dokładnością. Nie musiał na nas patrzeć, abyśmy wiedzieli, że to do nas pije. Podjudzony poza granice wytrzymałości, Fraser skoczył na równe nogi, szurając głośno krzesłem, przepchał się na koniec rzędu. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. W holu mężczyźni o nalanych twarzach sfotografowali Frasera, jak wychodził wzburzony z tego miejsca spokojnych i racjonalnych dociekań. Robili zdjęcie człowieka, który miał świadomość, iż został poddany próbie. Wiedziałem natychmiast, że Fraser popełnił okropny błąd, jego duma i złość zwróciły ich przeciwko nam. Spojrzałem z powrotem na podium, Kirkby zastygł z okularami na końcu nosa, z wyrazem smutnego przekonania na twarzy, wyraźnie ubawiony cierpliwie czekał, aż skończy się zamieszanie. Zerknąłem na siedzących dookoła mnie ludzi i wiedziałem już, co muszę zrobić. Wciągając powietrze, wstałem i poszedłem za Fraserem na koniec sali, i wyszedłem w noc. Gdy byłem przy drzwiach do holu, on minął już kwadratowy dziedziniec i szedł w deszczu. Spojrzałem przelotnie na stertę płaszczy i parasolek przy drzwiach, ich sama liczba skłoniła mnie, bym pobiegł za nim, powstrzymał jego ucieczkę. Moje buty ślizgały się na wilgotnej trawie, byłem cały przemoczony, nim zrobiłem kilkanaście kroków. Czułem się jak postać z brytyjskiego filmu. Gdy go dogniłem, zawołałem go, ale nie odwrócił się, więc chwyciłem go za rękę i odwróciłem do siebie. Zmoczone włosy pokrywały jego czoło. Do diabła z nim!, krzyknął. Kim on jest, żeby próbować zrobić z nas głupców? Potaknąłem, wiedząc, że to zachowanie Frasera przekreśliło nas. To 183
idiota i szarlatan, obydwaj to wiemy, zacząłem. Ale nie możemy pozwolić mu tego wykorzystać. Wykorzystać? Na to już za późno. Na sali nie było ani jednego człowieka, który by mu nie wierzył. Jesteśmy skończeni. Możemy dowieść, że się myli, powiedziałem. Dowieść, że on się myli, a my mamy rację. Jak? Znajdując statek? Nigdy nie znajdziemy tego cholernego wraku. Wszystko, co mamy, to twoje wspomnienia i pół tuzina przeinaczonych opowieści! Nie wiemy nawet, czy szukamy we właściwym miejscu! Przytaknąłem powoli, rozważając jego słowa. Szukamy w odpowiednim miejscu i on tam jest. Znajdziemy go. I sprawimy, że to Kirkby wyjdzie na głupca. Gdy skończyłem mówić, nasze oczy spotkały się, a ja wciąż ściskałem jego rękę. Zdałem sobie z tego sprawę i puściłem go. Deszcz ciągle padał. W końcu Fraser odwrócił wzrok, odgarnął z twarzy mokre włosy. Może, rzekł. Może. Potem obrócił się i spojrzał w niebo; płachty deszczu spadały, kłębiąc się w blasku świateł wokół nas. Muszę iść, oznajmił. Veronica będzie czekała. Zaczął powoli odchodzić, zostawiając mnie na deszczu samego ze świadomością, że oto los powiązał mnie z człowiekiem, który skradł mi jedyną rzecz, której pragnąłem bardziej niż statku.
* Tej nocy bezładny bełkot Kurta wypełnia ciszę. Sama w kuchni, Claire słucha jego cichego pomrukiwania, okropnego rzężenia oddechu. Kaszel przeszkadza teraz prawie cały czas, ataki targają jego wyniszczonym ciałem tak mocno, że czasami zastanawia się, jak David może na to patrzeć. Każdego dnia coraz trudniej jej zachować obiektywizm w stosunku do Kurta, traktować go jak pacjenta; jej nieufność przeszkadza jej, plami ją. I to ciągle zmieniające się napięcie pomiędzy nimi. Wie, że może wyjechać w każdej chwili, że to prawdopodobnie wyszłoby im na dobre, ale nie chce. Jej uczucie do Davida, potrzeba, obie te rzeczy sprawiają, że łatwiej pozostać. Ale nawet bliskość Davida niepokoi ją, uporczywe wątpliwości zjadają ją od środka. W ciągu tych ostatnich miesięcy zdała sobie sprawę, że straciła swą pewność, swoją wiarę w siebie. I podobnie jak David przyszedł do niej trzy lata wcześniej w potrzebie przestrzeni, przestrzeni, w której mógłby wylizać się z ran i wyleczyć, teraz ona musi znaleźć swoje własne miejsce, gdzie mogłaby się wykurować. Musi odnaleźć równowagę, 184
której potrzebuje, i odtworzyć się na nowo, nadać swojej historii kształt, którym może rządzić, a nie na odwrót. Podobnie jak wiele razy przedtem, wyciąga papier i zaczyna pisać: Drogi Paulu, Nie piszę po to, żeby kłócić się z Tobą, żeby powiedzieć, że myliłeś się postępując tak, jak postąpiłeś. Nieważne, co wtedy czułam; prawda jest taka, że teraz i tak nie ma to najmniejszego znaczenia ‒ nic, co mogło zrobić każde z nas, nie przywróciłoby dawnego stanu rzeczy. Pisząc, słucha własnych słów, czuje, jakie są oficjalne. Jak bariera, którą wzniosła między sobą a światem. Przez dłuższą chwilę siedzi i zastanawia się nad tym, co naniosła na papier. Potem kontynuuje: Piszę, żeby powiadomić Cię, gdzie jestem. Wydaje mi się dziwne, iż dwoje ludzi, którzy byli tak ze sobą związani, którzy dzielili swe serce, ciało, wiedzieli, czy ta druga osoba śpi, czy akurat się budzi, jest teraz od siebie tak bardzo oddalonych. Gdybym miała wziąć mapę świata, nie mogłabym już wskazać na jakieś miejsce i powiedzieć: „Tutaj, właśnie tu on jest” i wiedzieć, że miałam rację. Nie wiem nic poza tym, że wciąż tam jesteś, gdzieś w tym zimnym mieście na północy. Może masz inną kochankę, nową, tego też nie wiem, już nie. Przyszedł do mnie pewien mężczyzna, mężczyzna z mojej przeszłości. Gdy się poznaliśmy, był pogrążony w żalu i nie było w nim miejsca dla mnie, więc dałam mu wolną przestrzeń, a on dał mi... co? Fizyczne zadowolenie? Afirmację? Potrzebę? Nie wiem teraz, bo tak wiele z rzeczy, które wtedy rozumiałam, stało się niejasne. To tak, jak gdyby istniała jakaś linia w ciągu zdarzeń, które stanowią moje życie, jakiś równik, a po każdej jego stronie leżał inny świat. Przed Tobą i po Tobie. Teraz sprawy się odwróciły. To ja jestem załamana, potrzebuję przestrzeni, aby wyzdrowieć. We mnie prawie nie ma dla niego miejsca, ale z jakiegoś powodu przybyłam za nim do tego miejsca i on opiekuje się mną. Zostaliśmy kochankami, ale nie ma między nami bliskości. Może jest w tym jakaś symetria, a może coś więcej... On szuka statku, który, jak sądzi, jest zagrzebany gdzieś na wydmach na tym wybrzeżu. Odnalazł starca, którego opowieści sprawiają, iż wierzy, że ten człowiek wie, gdzie jest statek. Odkrył też pewne zwłoki. Ten starzec umiera i pozwoliłam sobie zostać jego lekarzem, opiekować się nim, ale mu nie ufam. Myślę, że mój przyjaciel ma rację, wierząc w to, 185
w co wierzy, ale sądzę również, że ten starzec ustalił jakąś cenę za tajemnice, które skrzętnie ukrywa, cenę, której jeszcze nie wyjawił. Pożądanie mojego przyjaciela uczyniło go bezbronnym i boję się, że w miejscach, do których podąża za starcem, czai się na niego niebezpieczeństwo. Więc słucham go i obserwuję. Jednego trupa już mamy. To tak, jakbym się rozpadła i teraz jestem składana na nowo. Nie taka, jaka byłam, ale jako ktoś nowy. To się dzieje nie pierwszy raz. Gdy się poznaliśmy, byłam roztrzaskana i złożona na nowo, ale wtedy było inaczej. Tym razem była to droga przez ból. Może to wszystko, czym jest życie. Serią załamań i odnowień. Odnajdywaniem nowej formy w szczątkach starej. Ale w każdej nowej postaci zachowujemy coś z poprzedniej, a ze wspomnień o Tobie czerpię smutek i pamięć o kimś, kim wtedy byłam. Jak blizny, zdolność zapachów do budzenia tego, co minęło, będziemy w sobie nosić przeszłość, obojętnie jaką formę przybierzemy. Resztę, Twój zapach, Twój głos, zapominam, ale mam w sobie pamięć o osobie, jaką przy Tobie byłam. Jednakże nie piszę tych słów, aby wzbudzić w Tobie poczucie winy albo odpowiedzialności za to, co mi zrobiłeś. Zrobiłeś to, co musiałeś, to, co wydawało Ci się właściwe. Piszę raczej, by powiedzieć, że rozumiem to, co mi zrobiłeś, oraz że znam ten proces rozpadania, który ogarnął i Ciebie. Piszę te słowa, aby wyznać, że Cię kocham, ale chyba zaczynam kochać innego, i że kiedy to się stanie, będę nosiła Cię w sobie, ale nigdy nie będzie już tak samo. I mam nadzieję, że Ty też znalazłeś miłość albo przynajmniej namiastkę spokoju ducha. Pod tym starannie kaligrafuje swoje imię pozwalając, aby pociągnięcia pióra dokładnie uformowały kształt. Skończywszy, wydziera trzy kartki z notatnika, zgniata je w ciasno zbitą kulę, tak jak wiele razy przedtem.
* Dużo później do pokoju wchodzi David, porusza się cicho w ciemności. Ona już śpi, jej ciepło wypełnia przestrzeń, jej oddech cichy w tej ciemności. Odnajduje drogę do niej, muska ustami jej szyję. Rytm jej oddechu załamuje się. David? Cii, późno już. Czy on śpi? Tak. 186
Masz zimne ręce. Przepraszam. A ty jesteś taka ciepła. Claire śmieje się sennie, potem przez minutę, może dwie, panuje cisza. Na zewnątrz wiatr hula wśród traw, kształty zmieniają się, rozchodzą w świetle księżyca.
Przeszłość pochłania wszystko, depcząc nam po piętach. Pierwszego listopada 1755 roku, w dzień Wszystkich Świętych, Lizbonę nawiedziło trzęsienie ziemi. Jego nadejście zostało obwieszczone przez potężny ryk podobny do grzmotu nadciągającej powodzi; przez potworny dźwięk, który dudni w uszach; przez trzaskające szyby okien w kościołach. Dla przerażonych mieszkańców miasta brzmiało to jak trąby obwieszczające dzień Sądu Ostatecznego. Po tym nienaturalnym grzmocie nastąpił niepowstrzymany ruch ziemi, która wierzgała i trzęsła się, poruszając masy skał, tworząc obszerne mozaiki szczelin posuwające się do przodu z ogromną prędkością, rozdzierające całe ulice. Do tego szkło padające niczym morderczy kryształowy deszcz. W całym wiekowym mieście budynki padały falami, kościoły z wieżami i kopulaste pałace zapadały się do wewnątrz, zabijając tysiące ludzi, którzy uciekli tam w poszukiwaniu schronienia przed wściekłością ziemi. Morze w zatoce cofnęło się, wypchnięte przez szalony ruch ziemi, odkrywając muł i śmieci zgromadzone na dnie, podczas gdy na brzegach Tagu grunt rozdarł się na kawałki, zaś Casa da India, budynek służący jako magazyn map i dzienników pokładowych od dwunastu pokoleń portugalskich odkrywców, został połknięty przez ziemię. W końcu gdy konwulsje zaczęły ustawać, morze, które zostało zepchnięte, powróciło na swoje miejsce, a ogromne masy wody przełamały falochrony i zalały miasto. Końcowy akt zniszczenia porywający w objęcia śmierci tysiące ludzi, którzy przetrwali, a teraz tonęli uwięzieni pod zwałami gruzu. Wreszcie wody wycofały się z ulic, pozostawiając strzaskane szczątki wspaniałego miasta. Garstka, która przetrwała, stała wśród zniszczeń, rozglądając się dookoła, wiedząc, że miasto, w którym przechowywano relikty i wiedzę imperium, znikło, zmiecione w jednej chwili furii. Po pewnym czasie Lizbonę odbudowano, wspanialszą niż poprzednio; nowe budynki wzniesiono na gruzach starych, tajemnice ćwierć milenium historii podeptały stopy przechodniów w alejach i na placach. Mapy i dzienniki pokładowe portugalskich nawigatorów, którzy być może odnaleźli 188
drogę na południe i wschód od Indii, do Australii, a może i dalej, zginęły bezpowrotnie. Portugalska Politica do Siglio gwarantowała, że wszystkie mapy i dzienniki pokładowe były przechowywane w Gasa da India. Ale Mendonça nie wrócił od razu do Lizbony, lecz najpierw udał się na Goa. I możliwe, że tam, w centrum administracyjnym Portugalii na wschodzie, jakiś archiwista ze względów bezpieczeństwa wykonał kopie map i dziennika pokładowego, aby uchronić je przed niebezpieczeństwami podróży na zachód, do Europy. Jeżeli tak było, to możliwe, że gdzieś w stęchłych komnatach Goa mogły leżeć ukryte zapiski z podróży, którą odbył Mendonça, jak również sporządzone przez niego mapy wybrzeża. Od dawna zapomniane papiery, które mogłyby wyjaśnić pochodzenie map z Dieppe, dzienniki pokładowe, w których mogły istnieć zapiski dotyczące odkrycia wraku z wcześniejszej ekspedycji, wyrzuconego gdzieś na południowym wybrzeżu. Ale znów nie mamy do nich dostępu; zaginęły, jak wiele innych dokumentów pozostawionych przez Portugalczyków, podczas pośpiesznego i chaotycznego przejmowania Goa przez rząd indyjski w 1961 roku. Może zostały tam w jakiejś zakurzonej komnacie; może wróciły do Lizbony razem z innymi łupami podboju kolonialnego. Ale najprawdopodobniej zaginęły. Jeśli w ogóle kiedykolwiek istniały.
Po wykładzie Kirkby'ego sprawy pogorszyły się jeszcze bardziej. Było tak, jakby wydział zwarł szeregi przeciwko nam, zaprzeczając naszemu istnieniu. Nawet Bill Norman zaczął nas unikać i chociaż wiele lat później powiedział mi, że wstydzi się tego, co zrobił, to wtedy właśnie jego zdradę odczułem najboleśniej. Obydwaj poświęcaliśmy każdą wolną chwilę poszukiwaniom. Siedzieliśmy w gabinecie Frasera zagłębiając się w mapy, próbując złożyć do kupy fragmenty, które wyszukałem na Goa. Jego długie dłonie przerzucały papiery, wygładzały mapy, a każdy ruch przypominał mi o niej, gdy wyobrażałem sobie jego dłonie na jej ciele, łuku mostka, piersiach. Koniec był szybki, nadszedł w przeciągu dwóch tygodni od wykładu Kirkby'ego w formie napisanej odręcznie notki wzywającej nas do biura dziekana ‒ błękit atramentu pióra Coimera na jasnym papierze. Jej swobodny styl przeczył faktycznej treści. Fraser przyniósł mi tę notkę do biblioteki, stanął przede mną i wyciągnął rękę. Wziąłem papier, przeczytałem. Obaj wiedzieliśmy, co to znaczy. Bez słowa ruszyliśmy zgodnie wyłożonym linoleum korytarzem do gabinetu dziekana, tu Fraser podniósł rękę i zapukał. Ze środka dobiegł nas głos dziekana, weszliśmy do zapełnionego książkami pokoju. Na kominku w rogu płonął ogień, nasz przełożony siedział za biurkiem. Podniósł wzrok, gdy się zbliżaliśmy, ale widząc, kto przyszedł, przymknął oczy. Tylko usta zdołał jakoś wykrzywić w uśmiechu. Ach, powiedział. Fraser, Kurt, wejdźcie, usiądźcie. Przebyliśmy krótką odległość dzielącą nas od jego biurka i zajęliśmy miejsca na stojących przed nim krzesłach. Siedzieliśmy sztywno jak uczniowie przed dyrektorem szkoły. Dziekan przez kilkanaście sekund przerzucał jakieś papiery na biurku, sprawiając wrażenie zajętego człowieka. Znałem go, sposób, w jaki obnosił się z władzą, jakby nosił opończę, te niewielkie gierki opóźnień i przeszkód stosowane jako potwierdzenie autorytetu, ale zawsze tak uprzejme. W końcu pchnął wyżej okulary na swym wykrzywionym nosie (złamanym wiele lat wcześniej w bójce z Belgiem w pierwszej wojnie światowej i źle nastawionym przez pozbawionego współczucia belgijskiego lekarza), odchylił się w swoim krześle, splótł dłonie. 190
Dziękuję wam obu za przybycie, odezwał się, obserwując nas przez swoje okulary. Gdy żaden z nas nic nie powiedział, odczekał jeszcze chwilę, po czym mówił dalej. Ja... hm... słyszałem niedawno historię, która bardzo mnie zaniepokoiła, wyznał z żalem, zmartwiony. O incydencie w Towarzystwie Historycznym. Podczas wykładu Kirkby'ego. Ponownie czekał na odpowiedź, ale znowu żaden z nas nie był przygotowany, aby zrobić mu tę przyjemność. Rozumiem, podjął po kolejnej przerwie. Miałem nadzieję, że będziemy mieli okazję przedyskutować to i dojść do jakichś wniosków, które zadowoliłyby wszystkich. Ale widzę, że to nie będzie możliwe. Bardzo boli mnie fakt, że muszę to zrobić, wasze poczynania nie pozostawiają mi jednak wyboru. Fraser, obawiam się, że już dłużej nie możemy popierać twoich badań; nie mogę pozwolić na to, by wydział nadal użyczał swego imienia tak źle przygotowanemu i historycznie podejrzanemu przedsięwzięciu. Oczywiście nie mogę zabronić ci kontynuacji badań na własną rękę i przy użyciu własnych środków, ale powinieneś być świadom tego, iż jeśli tak zrobisz, to jakiekolwiek wynikłe z tego problemy w pracy tutaj będą traktowane jako zaniedbanie obowiązków z wszelkimi tego konsekwencjami. Przez cały czas Fraser siedział w milczeniu, jego oczy ciągle utkwione były w twarzy Coimera. Jego niema duma nie powstrzymała jednak dziekana od dalszego egzekwowania władzy; skończywszy, Colmer z ulgą przeniósł uwagę na mnie, Frasera-juniora. Seligmann, powiedział, sugeruję, abyś znalazł sobie pracę w jakiejś innej instytucji. Zbulwersowany, otworzyłem usta, by zaprotestować, ale Fraser położył mi rękę na ramieniu, powstrzymując mnie, potem ponownie zwrócił wzrok na Coimera, który teraz wydawał się wystraszony jego milczeniem i odwrócił od nas spojrzenie, zdjął okulary i zaczął masować nos. Oczywiście otrzymasz odpowiednie referencje i wszelką możliwą pomoc, ale twoja obecność tutaj staje się wielce kłopotliwa. Potrząsając głową odwrócił się ponownie w moją stronę. W końcu jestem odpowiedzialny za reputację tego wydziału. Nie mogę pozwolić, aby moi pracownicy prowadzili na własną rękę badania, które z reszty z nas robią głupców. Siedziałem z trzęsącymi się rękoma, żołądek mi się skręcał. Ja miałem zostać skazany, a Fraser ułaskawiony? Profesor skończył i czekał na odpowiedź. W końcu Fraser odsunął krzesło i wstał. Dumny do samego końca. 191
Bez słowa podszedł powoli do drzwi i otworzył je, czekając na mnie. Zacząłem się podnosić ze strachem, czy nogi nie ugną się pode mną. Fraser przepuścił mnie pierwszego, potem z cichym puknięciem zamknął drzwi. Ruszyłem przed siebie korytarzem, próbując skupić myśli. Mgliście kojarzyłem obecność Frasera za mną. Dłoń na moim ramieniu. Jego głos. Przykro mi. Skinąłem głową. Przez chwilę Fraser nie odzywał się, jakby nad czymś myślał. Przez skorupę odrętwienia dotarło do mnie, że było w tym coś więcej, niż myślałem. Wiedziałeś? Pokręcił głową. Nie, nie całkiem. Coś w sposobie, w jaki to powiedział, przekonało mnie, że kłamie. Drżącym ze złości głosem zażądałem, aby wyjaśnił mi, co miał na myśli. Przez kilka chwil się nie odzywał. Gdy w końcu odpowiedział, jego głos był cichy, duma, która podtrzymywała nas w gabinecie dziekana, znikła, zastąpił ją cień wstydu. Colmer złapał mnie na korytarzu w dniu wykładu Kirkby'ego i oznajmił, że martwi go kierunek, jaki obiera moja praca. Kiedy poprosiłem o podanie jakiegoś powodu, powiedział, że troszczy się o reputację wydziału. Odparłem mu, że jakakolwiek szkoda, która mogła się pojawić, byłaby rezultatem tego, że ludzie tacy jak Kirkby wykorzystują badania do celów politycznych. I? Fraser przełknął ślinę, rozglądając się dookoła. Wtedy on powiedział, że sprawy mogłyby potoczyć się dla mnie lepiej, gdybym się zgodził na twoje odejście. Odmówiłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. I nic mi nie mówiłeś? Dlaczego? Nie wiem. To nie wydawało mi się właściwe. Przelała się przeze mnie fala mdłości. Muszę iść, rzuciłem i odszedłem, zostawiając go tam, stojącego pośrodku korytarza z wyciągniętymi ramionami. Musiałem gdzieś uciec, pomyśleć. Fraser mnie bronił, odmówił porzucenia mnie w zamian za nagrodę, której wiedziałem, że oczekuje. Ale dlaczego mi nie powiedział? I dlaczego teraz ja wylatywałem zamiast niego? 192
* Gdy Claire wraca z plaży, David śpi z brodą opartą na piersi w fotelu przy łóżku Kurta. Oddech starca jest powolny i płytki, chrapliwy. Z rąk Davida wypadła książka i leży teraz na podłodze ze zgiętą okładką. Podchodzi do niego i klęka. Jej oddech na jego policzku. Przez chwilę prawie wierzy, że gdyby przyłożyła swoje ucho do jego, usłyszałaby szept jego snów. Nieznany wewnętrzny świat, pusty padół umysłu, z własnym ego jako iluzją słońca w centrum. Śni o niej. Pomiędzy nimi jest dystans, którego nie mogą pokonać. W łóżku ich ciała dotykają się, śpią splątane, ciepło przenika między nimi jak miłość. I chociaż siedzi z twarzą tak blisko niego, że czuje jego oddech, zapach skóry, on sam wciąż pozostaje dla niej tajemnicą. Jest niepoznawalny. I wie, że ona sama też jest jak nieznany kraj. Czasem, gdy pieprzą się na łóżku, czuje go w sobie, jak się porusza, zrzuca zewnętrzną powłokę, aż oboje są nadzy i jej ciało zamyka się wokół niego, jej dłonie kołyszą jego głowę, jego usta zamykają się na jej dłoni. Jednak nawet wtedy on pozostaje osobno. Claire jest świadoma, że prosi o pewność, której on nie może jej dać, ale potrzeba nie ma nic wspólnego z rozsądkiem. Jest coś ulotnego, przejściowego w łączącej ich więzi. W miłości ludzi, którzy boją się siebie.
Po spotkaniu z profesorem moje odejście było szybkie i nieodwołalne. Dokonano tego oficjalnie na zebraniu wydziału tydzień później. Tego ranka siedziałem w moim pokoju i wpatrywałem się w dokumenty, które skopiowałem na Goa, wręcz nie widząc ich, czekając na odgłos kroków na korytarzu. Nagle w drzwiach stanął Fraser. Wszedł bez pukania, nic nie mówił. Stanął za mną, ale nie odwróciłem się do niego. Stało się. Kiedy? Z końcem semestru. To wszystko? Wahanie. Tak. Kłamał, byłem tego pewien, ale nic nie powiedziałem. Znalazłem pracę w Towarzystwie Kształcenia Robotników jako nauczyciel historii dla ludzi o szorstkich rękach. Pracowałem trzy wieczory w tygodniu, popołudniami miałem też lekcje z dziećmi znajomych Frasera. Jakoś udawało mi się przetrwać. Wciąż kontynuowaliśmy naszą pracę, kiedy tylko czas nam na to pozwalał. Po raz drugi przełknąłem dumę, wmawiając sobie, że ani Fraser, ani Veronica sic nie liczą, tylko statek. Zawsze statek. Powoli zima przeszła w wiosnę, potem w lato. Skończyły się zajęcia, egzaminy i nagle mieliśmy z Fraserem znów wystarczająco dużo swobody, aby wznowić poszukiwania. Tym razem tylko we dwóch, jak amatorzy przemierzający wydmy w poszukiwaniu statku. Przyjechaliśmy w środę samochodem załadowanym sprzętem. Minęły dwa lata, odkąd byliśmy tu po raz ostatni, ale wydmy wyglądały tak samo: niskie kępy trawy, białe kałuże i wiry piasku; nabrały jednak nowego znaczenia, słowa z dziennika Quirogi odbijały się echem w przestrzeni powietrza, wody, piasku. Odbijały się echem przez całe ciągnące się lata. Tego pierwszego dnia poszliśmy razem z chaty na plażę, potem na północ w stronę rzeki i cypla. W świetle wieczoru wspięliśmy się po surowych zboczach, fale i wiatr szeptały pod nami. Stojąc na urwisku, spojrzeliśmy na wschód, na potężny ocean, góry chmur tłoczące się na linii horyzontu. 194
Trzy skaliste wysepki wznosiły się pod niebo, ich szczyty pokryte ptasimi odchodami niczym śniegiem. Pod wieczór ptaki wierciły się i biły na skarpie o lepsze miejsce w załomach skał. Poniżej szczekały foki. Staliśmy razem na urwisku, zimny wiatr owiewał nasze twarze. Obaj wiedzieliśmy, że znaleźliśmy właściwe miejsce.
Tego wieczora wieje zimny wiatr, gwiżdże nad oceanem. Ciemne brzuchy chmur ocierają się o ocean, powietrze ochładza się wraz z nastaniem wczesnego zmierzchu. Kurt śpi, nic nie mówiąc. Sami w swoim pokoju, David i Claire zagłębiają się w książkach, zatracając się każde w innym świecie. Jej ramiona wznoszą się i opadają wraz z oddechem, marszczy czoło, gdy czyta. Siedzą tak przez dwie godziny, może dłużej, wiatr stuka o blaszany dach, przenikając do środka przez szpary w drewnianych ścianach chaty. Claire mocniej opatula się kocem, opiera się o ścianę przy łóżku. Ruch odrywa Davida od lektury; siada, patrzy na nią. Ona przewraca stronę powoli, usta ma zaciśnięte, skoncentrowane, zainteresowane. Patrząc na nią, David czuje ból bliskości. Chce, żeby pozostała, jaka jest, skryta, zamknięta, więc powstrzymuje się od wyciągnięcia ręki, dotknięcia jej, położenia dłoni na jej ramieniu. Siedzi, obserwując ją przez kilka minut, nim go zauważy, odwróci się, uśmiechnie. Co?, pyta go miękkim, zaciekawionym głosem. Koc spowija jej ramiona. David kręci głową. Nic. Chwila przerwy, potem ona uśmiecha się spokojnie, powraca do książki. David nadal ją obserwuje, chwila trwa. Jednak jego uwaga rozprasza ją. Na co tak patrzysz?, pyta teraz śmiejąc się. Na ciebie. Znowu się śmieje, potem sięga do niego, podpierając się na przedramieniu i przytrzymując wokół szyi koc. Dlaczego? Po prostu patrzę. Porozmawiaj ze mną. O czym? O czymkolwiek. Jesteśmy tu od dwóch tygodni i prawie nic o sobie nie wiemy. Dwa tygodnie to niezbyt długo. Ale wystarczy. Opowiedz mi o Paulu. Co się stało? Paul. Stwierdzenie, wolumin wewnętrznej wiedzy nieodgadnionej dla kogoś z zewnątrz. Nie ma zbyt wiele do opowiadania. 196
Nie musisz mi nic mówić. Ja tylko... Nie, masz rację, powinnam ci powiedzieć. Tylko że to nie jest takie łatwe. Przepraszam. Nie ma za co. Właściwie to nic trudnego. Kochałam go, a on powiedział ‒ nie sądzę, żeby kłamał ‒ że też mnie kocha. Więc pojechałam z nim do Kopenhagi, na uniwersytet, gdzie pracował. Wszyscy myśleli, że oszalałam, zostawiając kraj, pracę, przyjaciół dla jakiegoś faceta. Przerywa, uśmiecha się smutno. Tylko ty tak nie myślałeś. David czerwieni się. Hm. Moja rada nie była najlepsza, co? Nie, ale miałeś rację. Jeśli czegoś chcemy, powinniśmy do tego dążyć. Jakie jest to stare porzekadło? „Lepiej kochać i stracić, niż nie kochać w ogóle”? To prawda. Ale kiedy coś idzie nie tak, może cię to zeżreć. Tak czy owak, gdy tam pojechaliśmy, zaczął się zmieniać. Czułam to. Aż którejś nocy nie wrócił do domu i... no cóż, stara historia. David potakuje. A co się działo z tobą? Wściekałam się i szalałam, błagałam go, żeby został. Ale nie chciał. Przynajmniej wszystko odbyło się szybko. Tak było lepiej. A ja wróciłam do domu lizać rany. A teraz? Żyję. Przez ostatni rok to mi wystarczało. Miłość to zdradliwy obszar i niebezpieczny, nic dziwnego, że ludzie wariują. Przez długi czas bałam się, że się nie pozbieram, rozpadnę się, ale gdzieś tam w środku zaczęłam zdrowieć. I co dalej? Wzrusza ramionami. Łzy w jej oczach. W końcu David wyciąga rękę, końcami palców dotyka jej policzka. Przykro mi. Claire odwraca się do jego dłoni, jego bladej skóry. Mnie też, mówi, wtulając swoją twarz w jego dłoń.
* Piasek nigdy nie jest nieruchomy, spokojny. Ciągle się przesuwa, w płynnym ruchu szybko zmienia kształty. Wszystko na jego drodze ginie. Ta ziemia nierozpoznawalna, taka jak kiedyś. Dwieście lat temu były tu długie, niewysokie pagórki, plątanina niskich krzewów wkręcających swe długie korzenie głęboko w piasek i wiążących go tak, że kłębił się pod ciemnozielonym dywanem zarośli, przebijając się przez wierzchołki, 197
rozsypując się strużkami pomiędzy chwytającymi go korzeniami. Potem przybyli Europejczycy ze swoimi owcami, bydłem, kozami i przeprowadzili je tędy, budując na skraju wydm niskie domy z piaskowca, pozwalając, by ich zwierzęta wyskubały trawę do samych korzeni, obgryzły korę z niskich drzew, aż krzewy zmarniały i obumarły. Nie znając rytmu ziemi, uwolnili piasek z miejsca zacumowania, a on, niesiony przez wiatr, zaczął się rozprzestrzeniać, pochłaniając farmy, drogi, pastwiska, wyganiając rodziny, które osiedliły się na tej niegościnnej ziemi. W końcu rząd ugiął się pod presją i podjął działania zmierzające do powstrzymania rozprzestrzeniania się piasku. Pasami posiano marram, trawę, która rozrastała się szybko jak rak, wiążąc piasek w wielkich piaszczystych garbach. Ten nowy krajobraz zastąpił stary, wchłonął go, grzebiąc pod sobą to, co istniało tu dawniej.
W miłości, tak jak w innych sprawach, istnieją stadia, punkty przejściowe. Pierwsze spotkanie, oczarowanie, pogłębianie znajomości, kontakt. Czasami kolejne etapy przychodzą łatwo, czasami ich rozwój jest powolny i kręty. Tak jak powrót z wojny do domu. Z nami dwojgiem było tak, że okręgi zwracały się do środka, zwijając się spiralą do punktu, którego żadne z nas nie widziało. Przynajmniej wtedy. Etap pierwszy, dwa dni po ich ślubie. Potem przez sześć miesięcy nasze wzajemne oddziaływanie stało się ciągle zmieniającą się siecią kodów i podstępów. Veronica zawsze jeden krok za Fraserem, zasłonięta przez jego ramiona. Żadne z nas nie dotykało drugiego. Żadne z nas nie czuło potrzeby mówienia o niebezpieczeństwie, które się wokół nas zamykało. Staliśmy się graczami w grze, która jak wszystkie gry dostarczała tylko pola do wojny. Potem w styczniu 1939 Veronica przyjechała tutaj. Pewnego popołudnia wróciliśmy z Fraserem z wydm, a ona czekała w chacie. Otworzyła butelkę piwa i piła je z cynowego kubka. W pokoju czuć było papierosowy dym. Weszliśmy, a jej niespodziewana obecność zdumiała nas tak, że aż podskoczyliśmy z wrażenia. Zaśmiała się głębokim, gardłowym głosem, widząc nasze zdziwienie. Fraser szybko się otrząsnął i ruszył zaraz do niej, wykrzykując jej imię. Podnosiła się, gdy podchodził do niej, a gdy już wstała, zobaczyłem, jak się porusza, jak w głębokiej wodzie, i zdałem sobie sprawę, że jest pijana. Fraser albo tego nie widział, albo nie chciał widzieć. Pocałował ją w policzek. Co ty tu robisz?, zapytał, odwracając się w połowie do mnie, tak że włączył mnie do rozmowy. Wzruszyła ramionami. Nudziłam się, więc pomyślałam, że przyjadę tu i sama zobaczę miejsce, w którym spędzacie tak wiele czasu, odparła, a potem znowu się zaśmiała. Przez cały czas nic nie mówiłem, stojąc z tyłu, obserwując ją. Teraz byłem pewien, że jest pijana, i zastanawiałem się, czy w takim stanie przyjechała, czy też siedziała tu i piła, podczas gdy my chodziliśmy po wydmach. Fraser założył ręce do tyłu i kołysząc się lekko, mówił dalej. 199
Cóż, to wspaniale, orzekł, a jego twarz przeciął uśmiech. Przyda nam się przez jakiś czas towarzystwo, no nie, Kurt? Popatrzył na mnie z wyczekiwaniem, ale przytaknąłem tylko pozwalając, aby moje oczy zsunęły się z Veroniki, która wciąż uważnie mi się przyglądała. Tak, odparłem. I to bardzo. Veronica uśmiechnęła się, ale był to uśmiech zjadliwy, chory. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby była aż tak pijana, i przeraziło mnie to. Wiedziałem, że po radosnym głosie Frasera mój brzmi fałszywie, ale nie obchodziło mnie to nawet na tyle, żeby mówić dalej, aby oszczędzić pomieszczeniu ciszy, która w nim zapanowała. W końcu odezwała się Veronica. Dlaczego nie usiądziecie, nie weźmiecie sobie piwka? Znałem ten głos, jego barwę, którą przybierał, gdy była z aktorami, głos bardziej nieokrzesanej Veroniki. Zastanawiałem się, czy Fraser zna ten głos, tę osobę. Nagle zdałem sobie sprawę, że Veronica wciąż zmieniała maski, przybierała różne pozy dla obrony, nigdy nie pokazując tego, co pod nimi. Wysunęła zza siebie krzesło. Proszę, zachęciła. Siadajcie. Spojrzałem na Frasera, był wyraźnie zmieszany, więc sam usiadłem na tym krześle, mając nadzieję, że to ją trochę uspokoi, pomoże ukryć jej nietrzeźwość. Gdy usiadłem, odwróciłem się do Frasera. Zostało jeszcze jakieś piwo?, zapytała z uśmiechem. Kochanie? Fraser kiwnął głową, jak gdyby wyrwany z marzeń. Hm, tak zostało. Chciałabyś jeszcze jedno? Przytaknęła. Nagle znowu była kobietą, którą znał Fraser, czystą, elegancką, uprzejmą; jej powrót podniósł go na duchu. W takim razie przyniosę, zaproponował i odwrócił się, by wyjść. Kurt, rzucił od drzwi, tobie też przynieść? Kiwnąłem głową bez słowa. Gdy Fraser wyszedł z pokoju, Veronica sięgnęła do torebki i wyjęła srebrną papierośnicę, a z niej papierosa. Nie poczęstowała mnie, zapaliła sama i zaciągnęła się głęboko. Paliła bez cygarniczki, jak robotnik. Albo aktor. Jesteś pijana, szepnąłem do niej. Wzruszyła ramionami, wypuszczając przy tym dym, pozwalając, aby szarobłękitny obłok wypływał z jej nosa długimi, zmysłowymi smugami. Kiedy zaczęłaś palić? Niedawno, odpowiedziała, udając obojętność. Dlaczego pytasz? 200
Ale twój głos.... zacząłem, a ona potrząsnęła głową ze śmiechem. Mój głos? Już nie śpiewam, Kurt, nie pamiętasz? Porzuciłam to. Zaciągnęła się znowu. Tak więc to, co robię, nie ma żadnego znaczenia, nie? Jej ton był stanowczy i zimny. Gdy skończyła, spojrzała na mnie, jak gdybym rzucił rękawicę; odwróciłem wzrok, przestraszony. Słyszałem głośne bicie własnego serca. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wrócił Fraser z piwem, z tym swoim głupim uśmiechem na twarzy. Jak niewiniątko wchodzące na pole minowe.
* Przez resztę wieczoru siedzieliśmy przy stole w kuchni, pijąc piwo i przyglądając się, jak Veronica pali papierosa za papierosem. Gdy skończyła jednego, sięgała po swoją srebrną papierośnicę i wyciągała następnego, patrząc na Frasera, rzucając mu nieme wyzwanie, którego on nie podejmował. Piła coraz więcej, ale nie traciła spokoju. Ciemna chmura jej nastroju rozprzestrzeniała się po pokoju. Fraser gadał bez przerwy, starając się wypełnić przestrzeń między słowami Veroniki i moimi, przełamać ten jej ponury nastrój, ale jego wysiłki trafiały w próżnię. W końcu rozmowa całkiem wygasła, przez kilkanaście minut siedzieliśmy we trójkę w milczeniu. Aż Veronica zgasiła papierosa na talerzu, z którego jadła. Cóż, ja na dzisiaj mam dość. Idę spać, oznajmiła Fraserowi, celowo unikając jego wzroku. Fraser oddalił od siebie na wpół opróżnioną szklankę piwa, odsunął krzesło. Nie zrobię ci żadnej awantury, jestem narąbany. Odwrócił się do mnie. Nie masz nic przeciwko temu, żeby znaleźć sobie jakieś inne miejsce do spania? Pokręciłem głową. Nie, odbiło ci, idźcie spać. Gdy to mówiłem, Veronica wstała od stołu. Wyprostowała się, zachwiała lekko, a potem przeszyła mnie powłóczystym spojrzeniem. No cóż, do zobaczenia rano, rzekła. Odwróciła się i wolno ruszyła w stronę sypialni, mocno starając się pokazać, że nie jest pijana. Fraser uśmiechnął się prawie tak, jakby był zakłopotany. Może zaczniemy jutro trochę później?, zapytał. Przytaknąłem. Jasne. Odgarnął włosy z twarzy i zauważyłem, że jego piękny blond przyprószyła siwizna. Dobranoc, rzucił, odwrócił się i poszedł za Veronicą. 201
Gdy wyszli, odsunąłem od siebie piwo i pochyliłem się do przodu, skrywając twarz w dłoniach. Byłem sam w kuchni, słyszałem, jak cicho poruszają się w pokoju, skrzypienie sprężyn łóżka, a potem, owinięty w cienki koc, usłyszałem, jak Veronica krzyczy, dźwięk, który odbijał się echem w moim ciele, nawet gdy zastanawiałem się, czy to było dla Frasera, czy dla mnie.
Mijają dwa dni. Wiatr zmienia się na północny, staje się silniejszy, porywisty, zbiera się w podmuchy i nawałnice, gromadząc burzowe chmury na południu. Drugiego dnia powietrze staje się naelektryzowane. Lodowaty podmuch przypędza ścianę deszczu sprawiając, że piasek zamienia się w ruchome błoto pochłaniające krople, zanim zdążą spaść następne. Każda drobina wody eksploduje w tumanach pyłu. Wiatr wzmaga się tak, że aż deszcz pada prawie poziomo. W chacie Kurt rzuca się i jęczy, ściska pościel, starając się usiąść prosto. Zagubiony w swojej własnej burzy, jego słowa pogmatwane i bez znaczenia, wszystko dokoła powoduje strach, lęk, zakłopotanie. Claire i David siedzą przy nim, starając się go uspokoić, gdy wiatr bije i łomoce o blaszany dach, wali w ściany. Chata jest jak delikatna muszla na krawędzi oceanu, który powrócił, aby przywłaszczyć sobie ląd. O ósmej następuje eksplozja pioruna, roznosząc się po całej chacie. Trwa prawie dziesięć sekund, a potem, nim zdąży przeminąć błyskawica, nowe dudnienie grzmotu prawie bezpośrednio nad nimi. Claire patrzy na Davida, który przyciska Kurta do łóżka, starając się utrzymać go na miejscu. Światła w pokoju migoczą, potem zanikają. W nagłej ciemności grzmot trzęsie chatą, Kurt wykrzykuje jedno słowo, jego głos wznosi się ponad huk gromu. Veronica!
* Gdy ją straciłem, sprawy potoczyły się jakby własnym torem. Nosiłem przy sobie jej złożone na pół zdjęcie. Nocą wyjmowałem je i rozkładałem, choć nie musiałem, jej twarz, kontury jej ciała pojawiały się przede mną, jak tylko zamknąłem oczy. Podobno rzeźbiarze potrafią spojrzeć na blok marmuru i dostrzec w nim kształt: stałem się jak kamień, a jej postać wpisana we mnie, niewidoczna, niedotykalna, nieodwołalnie obecna. Ale w tamtym tygodniu razem z nią i Fraserem w chacie krążyliśmy wokół siebie nieufni, przestraszeni. Za dnia pracowaliśmy, mierzyliśmy, rysowaliśmy mapy, próbowaliśmy pochwycić zmieniający się wzór wydm. Wieczorami rozmawialiśmy i piliśmy, obecność Veroniki elektryzowała powietrze wokół. Nie zajmowała się Fraserem, ciągle rzucała mi wyzwania 203
spojrzeniami i zachowaniem. Nocą słyszałem ich oddechy, wyobrażałem sobie jej chłodną dłoń na moim ciele, ale potem, w zimnym świetle poranka ta nowa Veronica wracała, jej kruchy gniew był niczym policzek. Wieczorem w przeddzień jej wyjazdu poszliśmy we trójkę na plażę. Fraser, najwyższy z nas, szedł pośrodku, Veronica trzymała się bliżej morza, a ja stąpałem po piasku po drugiej stronie. Zbliżyliśmy się do wody. Księżyc był w pełni, ocean płonął miliardami malutkich stworzeń, fale unosiły się miękko w blasku księżyca świecącymi ścianami. Stanęliśmy na skraju otchłani bez słowa, potem odwróciliśmy się, cofnęliśmy kilka kroków i usiedliśmy na piasku. Piana morska grzmiała w nocnym powietrzu. Fraser odwrócił się do nas i zapytał, czy chcemy iść z nim aż do cypla. Pokręciłem głową i odwróciłem się do Veroniki. Zastanawiała się chwilę, w końcu też odmówiła tym samym gestem. Nie, dzięki, zostanę tutaj, powiedziała. Fraser kiwnął głową. Zaraz wrócę, rzucił i odszedł powoli w ciemność. W świetle księżyca w powietrzu unosiły się drobinki wody. Postać Frasera zadrżała i znikła w nocy niczym duch. Przez długą chwilę siedzieliśmy w ciszy plaży. Z oczami utkwionymi przed siebie, w morze. Było jakoś dziwnie, jakby wraz z odejściem Frasera znikły przemoc i złość. Nie miałem ochoty się odzywać obawiając się, że zniszczę ten chwilowy spokój, ale w końcu zapytałem: Po co przyjechałaś? Nie odpowiedziała od razu, podciągnęła nogi i oplotła je ramionami. Jej broda rytmicznie pukała w kolana. Mijały sekundy, zaczynałem się zastanawiać, czy słyszała moje pytanie, w końcu jednak się odezwała. Nie wiem. Chciałaś zobaczyć jego czy mnie? Pożałowałem swych słów, obawiałem się, że proszę o zbyt wiele, że zniszczę nasz chwilowy rozejm, ale kiedy odpowiedziała, jej głos brzmiał cicho i spokojnie. Czy to ma jakieś znaczenie? Przytaknąłem. Tak. Przynajmniej dla mnie. Nie jestem pewna. Nawet gdybym przyjechała zobaczyć się z tobą, to i tak niczego by to nie zmieniło. Wciąż byłabym żoną. Jego żoną. Wiem. Ale... Żadnych ale. 204
Zbliżyłem się do niej, wyciągnąłem rękę, żeby jej dotknąć, ale zrezygnowałem. Wcale nie musi tak być, powiedziałem prawie błagalnie. Mogłabyś go porzucić. Potrząsnęła głową. Nie. Dlaczego nie? Nie mogłabym, to by go zabiło. A co z tobą? Ja przetrwam; muszę. Gdy to powiedziała, odwróciła wzrok i zdałem sobie sprawę, że płacze. Kochasz go? Pokręciła głową, konwulsyjnie wzruszyła ramionami. Znów chciałem wyciągnąć rękę, dotknąć jej, ale coś mnie powstrzymywało. Może, ale nie... nie jak, nie... Jak mnie? Znowu pokręciła głową. To bardziej skomplikowane. Czułem, że przewraca mi się w żołądku, zaschło mi w gardle. Bałem się, że też zacznę płakać. Nie odzywałem się, zdusiłem w sobie łzy. W końcu Veronica przemówiła. Proszę, nie rozmawiajmy o tym, nie teraz. Przełknąłem ślinę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Wzruszyła ramionami. Proszę, Kurt... Słysząc desperację w jej głosie, ustąpiłem. Minęła długa chwila, zanim któreś z nas ponownie się odezwało. Veronica wyciągnęła papierosa i zapaliła go zapalniczką. Pomarańczowy płomień oświetlił jej twarz. Za dużo palisz, zauważyłem, żałując natychmiast, że powiedziałem to takim tonem. Odwróciła się do mnie, koniec papierosa zaświecił w ciemności. Wiem, ale mogę przestać w każdej chwili. Za dużo też pijesz. Jezu! Za kogo ty się uważasz? To nie ma znaczenia. Po prostu przeraża mnie to. Czyżby? Mnie, do diabła, też to przeraża. To przestań. Taak, pewnie. Przestań, póki jeszcze możesz. Jej głos był teraz cichszy, bardziej znużony niż rozzłoszczony. Odpierdol się, Kurt. Zaśmiałem się, a ona odwróciła się do mnie, ponownie rozeźlona. 205
Co? Po raz pierwszy od tygodnia słyszę, że jesteś naprawdę sobą. Że przeklinam? Zachichotała. Masz rację. Myślałem, że powie coś jeszcze, ale właśnie wtedy z ciemności wyłonił się Fraser, prawie na nas wszedł. Następnego ranka wyjechała.
VI. TAJEMNICZA PODRÓŻ Oprócz trzech części świata za wewnętrznym oceanem istnieje czwarta, nieznana nam z powodu żaru słońca, w którego promieniach, jak się powiada, mieszkają Ludzie Antypodów. IZYDOR Z SEWILLI, Etymologiarum
Myśl o kontynencie na południu nawiedzała Europejczyków od wieków. Jego natura, jego samo istnienie stanowiło odbicie snów i marzeń; jego nieobecność ziała pustą plamą, w którą się rzucili, wyobrażając sobie świat ograniczony jedynie przez ich wyobraźnię i lęki. Pięć wieków przed narodzeniem Chrystusa uczniowie Pitagorasa wyobrażali sobie świat jako pięć części: dwie zimne, dwie umiarkowane, a pomiędzy nimi upalny równik. Ten podział był konsekwencją pitagorejskiej wiary, że u podstawy wszystkich rzeczy leżą liczby, trwałe, niezmienne ich własności i związki określające prymitywny świat zmysłów i podobnie jak muzyka opiera się na matematyce, tak harmonia liczb została wyrażona w symetryczności wszechświata. Piątka była cyfrą małżeństwa i jedności, sumą pierwszej liczby parzystej i nieparzystej. Ta właśnie jedność została zawarta w kształtach świata. Tak więc podczas gdy pitagorejczycy mogli jedynie domyślać się natury nieznanego południowego lądu, jego istnienie było bezdyskusyjne, potwierdzone przez istnienie ich własnego lądu. Wyimaginowana kraina równoważyła tę znaną. Jednak pomiędzy tymi dwoma lądami leżał równik, obszar, który, jak za Pitagorasem powtarzali starożytni, był tak gorący, że nie do przebycia. W piątym wieku naszej ery Macrobius napisał o perusta inhabitabilis, miejscu tak gorącym, że nie można było w nim żyć, dzielącym północne i południowe temperata habitabilis. Ale dla wczesnych teologów chrześcijańskich ta myśl była herezją. Według nich musieli tam mieszkać ludzie nie zrodzeni z Adama i nie znający Słowa Bożego. Przez następne osiem stuleci teologia chrześcijańska kierowała umysły Europejczyków na duszę, kazała kontemplować duchowe relacje definiujące królestwa wyobraźni; przy politycznym jazgocie i intrygach dzielących doczesne mocarstwa myśli o lądach południowych ginęły, zapomniane przez mieszkańców starego kontynentu, którzy, choć niepokojeni możliwością istnienia innych ziem, wątpili, by można było do nich dotrzeć. W roku 1295 kupiec wenecki Marco Polo wrócił ze swojej drugiej podróży na dwór chana Kubli. Będąc właśnie kupcem, nie odkrywcą, nie widział powodu, by robić zapiski ze swoich wypraw, wolał zajmować się 209
interesami. Trzy lata później wybuchła wojna między Wenecją a Genuą. Marco Polo został uwięziony przez zwycięskich genueńczyków i w więzieniu zaczął dyktować swoją historię współwięźniowi, Rustichellowi z Pizy. Te strony nadały kształt królestwom, które kwitły daleko w mitycznym regionie równika. Królestwa te, Lochac, Pentam, Ciaban i inne, były bogatymi, wspaniałymi krainami, zamieszkanymi przez ludzi, którzy nie czcili Boga chrześcijan, lecz inne bóstwa; których prawa były tak fantastyczne, że trudno było w nie uwierzyć. Pomimo swoich dziwnych zwyczajów byli jednak ludźmi, nie potworami, a ich świat nie był piekłem, ale krainą mlekiem i miodem płynącą. Zaś na południe od nich leżał inny ląd ‒ na południu znajdowały się Złote Wyspy. Wytyczenie tras podróży Marco Polo na współczesnych mapach jest niemożliwe. Ziemie, które opisał, nie dają się odnaleźć, nie można z całą pewnością ustalić, o których mówił królestwach, jako że ich zwyczaje i natura nie zgadzają się z tym, co mówi nam historia, którą z takim trudem poznawaliśmy. Nie wiadomo, dlaczego tak jest. Może opowieści przekazane Rustichellowi były tylko półprawdami, zbiorem anegdot i domysłów opartych na informacjach, które zebrał Marco Polo na granicach imperium handlowego swojej rodziny, które rozciągało się aż do granic obecnej Turcji, a on sam nigdy nie zapuścił się do krain, które opisał. A może były one tylko lirycznym snem niespokojnego umysłu podsycanego skąpstwem i pożądaniem. Jak by nie było, mało prawdopodobne jest, abyśmy kiedykolwiek poznali odpowiedzi na te pytania. Prawdą jest jednak to, że Polo miał umysł nastawiony na dobra doczesne, dostrzegał bogactwo i możliwości jego pomnażania i bez względu na to, czy jego opowieści były prawdziwe, czy też stanowiły zbiór raportów lub zwyczajnych wymysłów kogoś innego, on pochwycił tę wizję i nakreślił migotliwą linię wokół nieznanego łuku planety, jego historie zaczęły rozpraszać bajkowy upał równika. Jednak dla żeglarzy, królów i kupców z Europy świat, który zamieszkiwali, był wciąż wąski jak cienka wstęga półprawd i domysłów wijąca się od Grenlandii i Norwegii do dworów chana na Wschodzie. Na północy ich świat był ograniczony przez zamarznięte pustkowia Arktyki. Na południu leżała Sahara, królestwo mitycznego Jana z Damaszku i niebezpieczeństwa przylądka Bojador. Na zachodzie rozciągał się przepastny Atlantyk. Było to prawie dwa wieki przed tym, jak Kolumb pożeglował na zachód w poszukiwaniu nowej drogi do Indii, a dotarł do brzegów Nowego Świata. Ocean wciąż był dla Europejczyków barierą nie do przebycia. To, co leżało za naturalnymi granicami na południu i zachodzie, wciąż pozostawało 210
tajemnicą. Może istniały tam dziwne krainy zamieszkane przez ludzi, którzy mieli twarze na piersi, a może na plecach, a może nosili je pod pachą. Może były to ziemie, po których grasowały paskudne stwory żywiące się ludzkim mięsem. Może istniały tam królestwa zamieszkane przez ludzi czczących bożki i demony, nie znających słowa chrześcijańskiego Boga. A może nie było tam nic, ocean rozciągał się w nieskończoność poza samotne Azory, Sahara stawała się coraz bardziej wysuszona i wyludniona, aż kończyło się wszelkie życie. Albo, co gorsza, koniec znanego świata był czymś więcej niż tylko barierą wiedzy, a za oceanem znajdowała się próżnia. Żeglarze wyobrażali sobie, że niedaleko za zdradzieckimi wodami Bojador ocean popadał w nicość. Nadali temu okropnemu nie-miejscu nazwę noszącą wydźwięk ostateczności i rozpaczy, nazwę, na którą w pełni zasługiwało: Abyssus Abyssum. Koniec wszystkiego. Otchłań. Ludzie wykształceni, przekonani, że świat jest okrągły, wyobrażali sobie bardziej metaforyczną granicę: teolodzy uważali za nią koniec szerzenia się Dobrej Nowiny (jak pisał de Barros: a quae Déos deu por termo do habitaçào doshomenes; „którą Bóg dał człowiekowi na czas jego życia na ziemi”); inni wierzyli, że Sahara jest najdalej na północ wysuniętą częścią nie nadającego się do zamieszkania obszaru równikowego, którego istnienie zakładał Pitagoras, Macrobius, Izydor z Sewilli. To, co leżało za nią, było sprawą dyskusji. Albo wiary. Ale historie Marco Polo i rozwijający się handel z Indiami i Azją w połączeniu z wiedzą strzeżoną przez świat arabski, wiedzą, która po wielu latach animozji zaczęła przenikać do Europy, wszystko to coraz bardziej domagało się weryfikacji takich granic. Trasy lądowe nakładały ograniczenia, którym Europejczycy nie mogli sprostać: wijące się szlaki handlowe, na których grasowali rozbójnicy, kapryśni królowie i chciwi szlachcice. Potrzebna była droga morska na wschód. Nigdy wcześniej nie podjęto podróży takiej wagi, ale w 1419 roku młody książę Henryk, czwarty syn króla Jana, przeniósł się do Sagres, najdalej na zachód wysuniętego punktu Europy. Tam, na potężnym cyplu, młody Henryk czytał i studiował, wspomagany przez wiedzę o nawigacji i geometrii, która powoli wracała do Europy ze świata arabskiego. Na nowo wykreślił wiele map. Średniowiecze miało się ku końcowi, Jerozolima nie była już centrum świata; przerysowując mapy, Henryk zaczął rozumieć, jak można ominąć niebezpieczeństwa przylądka Bojador i znaleźć nowy szlak. Z rozmachem tych, którzy dzierżą władzę, stworzył plan upłynięcia Bojadoru polegający nie na stawieniu czoła niebezpieczeństwom, ale na ich 211
uniknięciu. Zamiast płynąć wzdłuż wybrzeża, wytyczając kurs z pamięci i na podstawie punktów orientacyjnych na lądzie, Henryk kazał swoim kapitanom popłynąć na zachód, na ocean, gdzie jedyną nadzieją powrotu będzie wiara w mapy i kompas, a potem na południe, tak żeby zatoczyć półkole i przybić do brzegów Afryki poza Bojadorem. Gdyby nie wrócili, wysłałby więcej statków, każąc im zatoczyć większy łuk, aż w końcu odkryliby bezpieczną trasę do krain wschodu i ich bogactw. Kapitanom Henryka powiodło się i powoli, rok po roku, Portugalczycy posuwali się coraz dalej na południe, w roku 1473 przekraczając równik. Potem dotarli do Kongo i dalej na południe, do przylądka Cross, a ich lądowania stanowiły delikatny wstrząs w tłumionym grzmocie afrykańskiej historii. W 1487 roku Bartolomeo Diaz dopłynął do południowych granic znanego świata, postanowił jednak kontynuować swą podróż. Wiatry mu sprzyjały, płynął, aż stracił z oczu ląd, kierując się wciąż na południe. W końcu ostrożność nakazała mu skręcić na wschód, potem na północ i przed dziobem pojawił się ląd. Gdyby nanieść jego trasę na mapę, to Diaz, nie wiedząc o tym, opłynął Przylądek Dobrej Nadziei i znalazł się na Oceanie Indyjskim. Miejsce, w którym wylądował, nazwał zatoką Mossel, lecz pod groźbą buntu musiał zawrócić. Jednakże jego podróż wskazała drogę dla następnej fali podbojów portugalskich, dalej na wschód, do Indii, na Jawę i poza nią. A także, co ważniejsze, rzuciła portugalską wizję świata na pustą płaszczyznę, gdzie dopłynął ‒ mimo iż na tak krótko ‒ przekształcając południowe lądy we wcielenie pożądanego bogactwa, podboju i handlu, które miały stać się pretekstem dla nowej fali odkryć.
Pierwszy raz zdarzył się prawie przypadkiem. Byliśmy sami w salonie, rozmawialiśmy. Położyła mi rękę na ramieniu, aby podkreślić to, co mówiła. Nachyliłem się nagle, dotknąłem jej ust swoimi. Jeden pocałunek; potem odsunęła się. Miała rozmazaną szminkę. Żadne z nas nie pamiętało tematu rozmowy. Masz smak whisky, powiedziała. Następny raz był bardziej wyrachowany. Lato 1938-39. Długie, gorące lato, kiedy świat wydawał się zawieszony na krawędzi. Echa angielskiego akcentu w trzeszczącym radiu, ostrzeżenia, ostrzeżenia. Ostrożność przeradzająca się w niepokój. Obiad u Frasera i Veroniki. Cały wieczór naprzeciwko siebie, brzemienność powietrza. Potem dźwięk płyty dochodzący zza otwartych drzwi. Wyszedłem na dwór na papierosa. Wiedziałem, że pójdzie za mną. Przystań poniżej, zielona wilgoć roślinności. Światła łodzi na wodzie. Pojawiła się obok mnie, prawie równa mi wzrostem, ubrana w ciemnozieloną suknię. Wiesz, co robimy, nieprawdaż?, powiedziała. Przytaknąłem. A on wie? Nie. To by złamało mu serce. Nic nie odpowiedziałem. Nienawidzisz mnie?, zapytała nagle. Wzruszyłem ramionami. Może. Czy to ma jakieś znaczenie? Wpatrywała się gdzieś w dal, jej twarz zupełnie nic nie zdradzała. Może. Ale po tym nie ma już odwrotu. Przytaknąłem. Wiem. W dali zawyła syrena statku. Jej usta na moich, jej ciało blisko mego. Coś przerażającego, prymitywnego w jej głodzie. Śmiech Frasera dochodzący z balkonu. Tydzień później obudziłem się w nocy i wykrzyknąłem jej imię. Śniło mi się, że zaginęła. A ja szukałem jej na próżno.
* Potem zdarzało się to często. Sieć kłamstw i półprawd, za którymi chcieliśmy się ukryć. Ciągłe przebieranki w pokojach hotelowych, w mojej sypialni, w ich domu. Głód siebie. Desperackie uściski w korytarzach i 213
pustych pokojach na przyjęciach. Miłość w Ogrodzie Botanicznym w czasie nagłej ulewy, nasze ubrania przemoczone, przylegające do skóry, płonące usta, jej piersi i ramiona wystawione na deszcz i ku niebu, jej twarde sutki, nasza skóra żywa niczym deszcz, zapach kwiatów, kory, wilgoci i pożądania wypełniającego nasze umysły. Pot na naszych ciałach w upalne lato w Sydney.
* Późnym popołudniem David opuszcza Kurta i wychodzi na powietrze. Słońce jest przesłonięte przez chmury, światło miękkie i rozproszone. Oddycha głęboko. Stoi niepewnie, nie może usiąść, ruszyć się, jego ciało napięte, skręca się w sobie. Czuje potrzebę aktywności, biegu, rozplatania siedzących w nim węzłów przy pomocy gwałtownego ruchu. Ale ta siedząca w nim gwałtowność zjada własny ogon, kierując jego myśli w stronę ducha, sprawiając, że takie uwolnienie nie jest możliwe. Stoi więc wyczekująco, zdenerwowany, poruszony, czekając na wybuch. W końcu siada na brzegu werandy, otulając się rękoma. Siedzi tam wciąż pół godziny później, kiedy wraca Claire, idąc przez wydmy w jego stronę. Uśmiecha się i macha, gdy go zauważa. On w odpowiedzi unosi słabo dłoń. Zaniepokojona przyspiesza kroku. David? Hej, odpowiada, spoglądając na nią, wciąż obejmując się ramionami. Wygląda w jej oczach jak człowiek na granicy załamania, przepełniony bólem, którego nie może opanować. Co się stało?, pyta klękając przy nim. Coś nie tak? Nie otrzymując odpowiedzi, doznaje olśnienia. Czy Kurt, czy on...? David potrząsa głową. Nie, wszystko z nim w porządku... przynajmniej nie pogorszyło mu się, to tylko... David odchyla się, jego zmieszanie jest ewidentne. On umiera, mówi. A ja wciąż nie zbliżyłem się ani na krok do znalezienia statku. Jeśli skona, nie powiedziawszy mi, gdzie on jest, to wtedy... chyba nigdy go nie znajdę. Nie uzyskamy pieniędzy na poszukiwania. Muzea i tak uważają, że gonimy za duchami, a bez statku nie mamy żadnych dowodów. Jedynie pogłoski i szczątki. Nie możemy dowieść, że są tym, czym mam pewność, że są. Gdy kończy, jego głos zamiera. Ale wiesz to od lat. 214
Jednak teraz jestem tak blisko, czuję to, ale on tylko gada i gada... i boję się, że może skonać w każdej chwili i nigdy się nie dowiem. Odwraca się do niej z błaganiem w oczach. A jeżeli on umrze, to statek może zaginąć na wieki. Claire wyciąga rękę, czuje, że jego nastrój ustępuje, głaszcze jego włosy. Nie, po prostu wrócisz do punktu, w którym byłeś, zanim się to wszystko zaczęło. Pozwala jej się przytulić. Wiem. I to mnie właśnie przeraża.
Nasze ciała niczym szyfr, kod, ciąg malutkich ran układających się na naszej skórze. Jej paznokcie wrzynające się w moją skórę, jej białe zęby zostawiające ślady na moich ramionach. Żółte siniaki okalające miejsce ugryzienia. Czasami nasza miłość była jak kara, jak gdyby każde z nas próbowało zniszczyć drugą osobę, zetrzeć z ziemi wszelkie ślady jej istnienia. Krew w moich ustach, wierzch mojej dłoni na jej bolącym policzku. Jak gdyby to uczucie mogło zostać spalone na popiół, wymazane, zniszczone. Jak gdybyśmy mogli zostać uwolnieni. Oboje wiedzieliśmy, że to nie może trwać. Nie wiem, jak ukrywała ślady przed Fraserem. Może chowała się w półmroku, wstrzymywała jego spojrzenia, nie pozwalając oczom schodzić poniżej szyi. Kiedy podbiłem jej oko, powiedziała mu, że została uderzona piłką do tenisa. Na pewno wiedział, że kłamie. Przez całe lato rozprzestrzeniało się to w nas niczym choroba.
* Kurt mówi cicho, jego słowa są niewyraźne. Claire stoi obok Davida, słucha, obserwuje. Są sobie dalecy. Boi się o niego, gra, którą obserwuje, przeraża ją. Jego ciało robi się coraz chudsze, bardziej kanciaste. Ciemne sińce pod oczami. Jego pragnienie statku ewidentne. Gdy znajdą się w łóżku, prawie nie śpi, cały stał się plątaniną ostrości, skłębionych emocji. Ich współżycie nabiera pośpiechu, który jest czymś nowym; czuje jego pragnienie w tym, jak tuli jej głowę, gdy go ujeżdża, jak przewraca oczami, gdy osiągają orgazm. Wątłość jego szyi i obojczyków, jego gardło wyeksponowane niczym w akcie skruchy. Czasami ma ochotę potrząsnąć nim, chwycić jego dłoń i wyciągnąć go z tego miejsca. Od zmieniającego się piasku i wody tworzących wielkie leje, od grobu, gdzie życie znika w jednym błysku światła, od materii, którą przeszłość uczyniła nietrwałą jak cienie. Od linii przyciągania przechodzących przez ukryty statek, ciągnących ich do siebie w środek powoli obracającej się spirali. David patrzy na Kurta i widzi drogę do przodu. Claire patrzy na niego i widzi tonącego człowieka, który chwyci dłoń Davida i pociągnie go za sobą. 216
* Potem zimą 1939 roku zaczęła się wojna i wszystko się zmieniło. Nie od razu i na początku niedostrzegalnie, ale rzeczy się przeobrażały. Im więcej mijało czasu, tym bardziej widoczne stawały się zmiany. Unoszące się w powietrzu oczekiwanie, atmosfera podekscytowania niby przed wyścigiem albo walką, rozradowane oszołomienie, które mogło się zmienić szybko jak błyskawica z nagłej miłości we wstrętną, złośliwą przemoc, brutalną i okrutną. Najbardziej działało to na młodych mężczyzn. W tramwajach, w pociągach nie rozmawiali prawie o niczym innym. Kto wstępował do jakiej jednostki, kiedy wyruszali. Kogo tu pozostawiali. Na ulicach zaczęły pojawiać się mundury, grupki żołnierzy włóczyły się po Cross, Bondi, Manly, mundury uwalniały ich od codziennego świata, którego częścią kiedyś byli. Teraz mogli wyć, pić i krzyczeć. Przez pierwszych kilka miesięcy było to jak zabawa, jeśli nie zważało się na wyraz oczu starszych mężczyzn, kobiety z zasępionymi twarzami ‒ oni pamiętali ostatnią taką zabawę. I jeśli nie rozmawiało się z ludźmi w wyświechtanych ciemnych garniturach, którzy zaczęli przybywać do miasta, przynosząc z sobą opowieści o gwałtach, morderstwach i jeszcze gorszych rzeczach, relacjonowanych ich twardo akcentowaną angielszczyzną. Ale potem w radiu i prasie pojawiły się głosy zwątpienia, gdy upadła Francja, a ta garstka, która pozostała z Sił Sprzymierzonych, uciekła przez Kanał. Zaczęto wysyłać pierwsze australijskie oddziały, mrożąca krew w żyłach rzeczywistość zaczęła się rozprzestrzeniać. Wojna. Fraser i ja wstąpiliśmy do wojska w 1940, on jako porucznik, ja jako podporucznik. Przez sześć tygodni odbywaliśmy szkolenie w koszarach Victoria. Potem czekaliśmy na wyjazd, który mógł nastąpić w każdej chwili. Czekaliśmy na telefon albo telegram z rozkazem. Veronica wściekała się na nas, mówiła, że nie musimy tego robić, że są inni, którzy mogą pojechać, że ona potrzebowała nas tutaj, przy sobie. Żywych. Ale Fraser orzekł, że musi to zrobić, nie mógłby spojrzeć sobie w oczy, gdyby nie zrobił tego, co do niego należało. Ja czułem się podobnie, czułem potrzebę pomagania. Ale bałem się.
Dziesięć lat po tym, jak Diaz opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, na wyprawę z Lizbony wyruszył Vasco da Gama. W roku 1497 jego ekspedycja okrążyła Przylądek i zakotwiczyła w zatoce Mossel, podobnie jak wyprawa Diaza. Potem po raz kolejny statki pożeglowały poza granice znanego świata, do krain przypuszczeń i pogłosek. Skierowali się na północ, potem na wschód, wzdłuż wybrzeża Afryki aż do Mozambiku, a potem na Malediwy, gdzie da Gama uzyskał pomoc sławnego muzułmańskiego nawigatora, Ahmeda ibn Majida. Arabowie mieli już rozwiniętą potężną sieć handlową w rejonie Oceanu Indyjskiego i Majid mógł podzielić się z da Gamą swoją wiedzą. Poprowadził ich statki na wschód, do Indii i Kalkuty, gdzie da Gama załadował na statki przyprawy i wyruszył w podróż powrotną. Wrócił do Lizbony w dwa lata od wyruszenia na wyprawę. Przyprawy przywiezione przez da Gamę wystarczyły, aby zaostrzyć i tak znaczne już apetyty Portugalczyków. W piętnastym wieku pieprz i cynamon były równie cenne jak złoto, a raporty da Gamy dotyczące bogactwa wschodniego wybrzeża Afryki i Indii okazały się pokusą nie do odparcia. Sześć miesięcy po jego powrocie wysłano drugą ekspedycję, lepiej wyposażoną i uzbrojoną. Jej dowódca, Pedro Alvarez Cabrai, pokonawszy niewielki opór, założył w Kalkucie portugalską faktorię. W roku 1502 powrócił da Gama na czele floty, której zadaniem było stłumienie wszelkiej opozycji w stosunku do portugalskiej hegemonii handlowej na Oceanie Indyjskim. Pięć lat później, chcąc usunąć Arabów, Portugalczycy zajęli Ormuz, założyli tam bazę wojskową i port, potem opanowali Sokotrę i Goa. Przez cały czas Portugalczycy posuwali się na wschód. W roku 1506 dotarli do Sri Lanki, ujrzeli jej góry wznoszące się z morza, spowite mgłą brzegi porośnięte bujną roślinnością. Nazwali wyspę Cejlon, ale ląd ten miał już wiele imion, między innymi Serendib, co znaczy „szczęśliwy los”. Była to nazwa nadana wyspie przez muzułmańskich żeglarzy w jedenastym i dwunastym wieku. Ze Sri Lanki Portugalczycy wyruszyli dalej na wschód, docierając w 1511 roku do Malakki na Półwyspie Malajskim, a potem do Chin. Wkrótce na Oceanie Indyjskim, Filipinach i w Malezji 218
roiło się od portugalskich baz handlowych. W roku 1516, przyciągnięci przez wonne drzewo sandałowe, przybyli do Timoru, zaledwie trzysta pięćdziesiąt kilometrów od północno-zachodniego wybrzeża Australii. Gdy Timor był już bezpieczny w ich rękach, ustanowili imperium, jakiego świat jeszcze nie widział, łuk lądów opanowanych przy pomocy ognia i stali, rozciągający się od Przylądka Dobrej Nadziei do wyspy oddalonej trzysta pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża Australii.
* Jak to się skończy?, spytała mnie pewnego popołudnia. Otrząsnąłem się z drzemki. O co ci chodzi? O to, o nas. Zwróciłem twarz w jej stronę. Siedziała wyprostowana na tle otwartego okna. Spędziliśmy w ich sypialni całe popołudnie. Spojrzała z góry na mnie, na pościel splątaną wokół moich nóg. Jej brzuch i piersi były nie zasłonięte, wystawione na działanie ciepłych promieni słońca, obnażone dla mnie, jej kochanka. Późna jesień, 1939. Fraser był na uniwersytecie. Nie będąc pewnym, co odpowiedzieć, wzruszyłem tylko ramionami. A jak chcesz, żeby się skończyło? Nie wiem. Zostaw go. Nie. Nigdy? Przecież wiesz. W takim razie dlaczego tu jesteś? Tego też nie wiem. Ponieważ czuję taką potrzebę. Ale wiem, że to złe, dla nas obojga. Złapałem jej nadgarstki, ścisnąłem je razem. Wcale nie, rzuciłem, przyciągając ją do siebie. Bardzo dobrze wiesz, że nie. Szarpnęła się, ale jej nie puściłem. Kurt, nie.... poprosiła, ale przyciągnąłem ją jeszcze bliżej, moje usta na jej wargach, głodne. Przestań, to boli!, rzekła, tym razem głośniej, ale nie mogłem się powstrzymać. Puściłem jej jeden nadgarstek i chwyciłem za pierś, ale ona wolną ręką uderzyła mnie w twarz, a jej obrączka wpiła się w mój policzek. Zaskoczony puściłem ją. Opadła na łóżko, chwyciła pościel i przykryła się. Dotknąłem ostrożnie policzka; moją dłoń plamiła krew. Wynoś się, nakazała głosem przepełnionym nienawiścią. Wynoś się, natychmiast! 219
Wstałem bez słowa i zebrałem z podłogi swoje rzeczy. Ubrałem się w ciszy, świadomy, że cały czas mnie obserwuje. Gdy skończyłem, spojrzałem na nią, a ona odwróciła wzrok, nie chciała patrzeć mi w oczy. Ponieważ się nie odezwała, odwróciłem się i wyszedłem, zamykając za sobą drzwi. Kiedy odchodziłem, wydawało mi się, że słyszę, jak płacze, ale nie byłem pewien.
w połowie piętnastego wieku, szukając ochrony dla nowo odkrywanych lądów, Portugalczycy zwrócili się do Watykanu z prośbą o deklarację, że tylko oni byli obarczeni zadaniem nawrócenia i podporządkowania sobie podbitych krain. Choć deklaracja taka miałaby mieć skutki polityczne, zapewniając Portugalczykom panowanie w Afryce oraz Indiach, to jej sformułowanie było jak najbardziej stosowne w odniesieniu do duchowego panowania Rzymu i pomimo protestów króla hiszpańskiego Watykan wydał bulle papieskie: Dum Diversis 1452, Romanus Pontifex 1455 i w końcu niesławną Inter Caetera 1456. Ujmując rzecz w skrócie, bulle te czyniły Portugalczyków władcami wszystkich krain na południe od Wysp Kanaryjskich, od przylądka Bojador aż po Indie. Potem w roku 1492 Kolumb popłynął na zachód w poszukiwaniu nowej drogi do Chin. Genueńczyk z urodzenia, większość swego życia spędził w Portugalii. Jego brat był kartografem w Lizbonie, a żona córką portugalskiego kapitana. Propozycja Kolumba znalezienia nowej drogi do Chin została odrzucona przez króla Jana jako zbyt kosztowna. Tak więc żeglarz zwrócił się o pomoc do Hiszpanów i to właśnie pod ich banderą popłynął na zachód. Gdy powrócił siedem miesięcy później, przywożąc ze sobą wieści o żyznych i przyjaznych krainach na zachodzie, nagle Portugalia zyskała rywala. Jako że nie mogła równać się z Hiszpanią pod względem militarnym, jej władze powołały się na Inter Caetera, jednak Hiszpanie stwierdzili, że skoro lądy odkryte przez Kolumba leżą na północ od Wysp Kanaryjskich, to zarządzenia papieskie nie miały tu zastosowania. Hiszpanie, podobnie jak Portugalczycy czterdzieści lat wcześniej, zwrócili się do papieża o poparcie, argumentując, że powinni mieć zapewnione wyłączne prawo do duchowego zbawiania mieszkańców nowo odkrytych krain na zachodzie. W Watykanie zasiadał w tym czasie Aleksander VI z rodu Borgia, przyjaciel dworu hiszpańskiego. Nic więc dziwnego, że prośba Hiszpanów została rozpatrzona pozytywnie. Wedle sugestii Kolumba na mapie wykreślono symboliczną linię około sto lig od zachodniego krańca Azorów, 221
dzielącą Atlantyk na połowę. Niezależnie od tego, czy Portugalczycy wiedzieli o istnieniu Brazylii, czy nie (a prawdopodobne jest, że przybyli do brzegów Ameryki Południowej kilka lat przed wyprawą Kolumba), to niewątpliwie takie zarządzenie mogło poczynić wielkie szkody interesom ich rybaków na północ od Azorów. Tak więc dwór portugalski sprzeciwił się decyzji papieskiej. W roku 1494 po wielu kłopotach Hiszpania i Portugalia podpisały nowy traktat, Traktat z Tordesillas, w którym zapisano: ...ustala się granicę czy też linię prostą na Atlantyku wykreśloną od Bieguna Południowego do Bieguna Północnego. Jak wcześniej nadmieniono, linia lub też granica ma być prosta i wykreślona w odległości trzystu siedemdziesięciu lig od Wysp Zielonego Przylądka, obliczona w stopniach bądź w inny uznany za najlepszy sposób, a ustalona w ten sposób odległość nie może być większa niż uprzednio wymieniona. W ten sposób podzielono świat. I chociaż linia ta była fikcyjnym, umownym podziałem na mapie ‒ która choć była bardzo dokładna, to wciąż w dużej mierze pozostawała białą plamą ‒ to i tak jej istnienie zdeterminowało to, co miało dopiero nadejść. Z tego powodu Hiszpanie skierowali się na zachód, podczas gdy Portugalczycy kontynuowali swoje podboje na wschód. Przez jakiś czas wystarczyło to, aby nie dochodziło do żadnych sprzeczek między nimi, ale po drugiej stronie globu półkule obu imperiów zbliżały się do siebie, zamykając okrąg, który zapoczątkowała pierwsza portugalska podróż na południe, zagrażając niestabilnemu pokojowi pomiędzy oboma państwami. I znowu potrzebna była decyzja o określeniu strefy wpływów każdego z nich. Nieformalnie uzgodniono, że linia wytyczona przez Traktat z Tordesillas będzie ciągnęła się dalej, dzieląc kulę ziemską na dwie części. Chociaż wtedy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, linia ta przebiegała przez Australię, niedaleko granicy Australii Zachodniej. Jednak warunki pierwszego traktatu nie były wcale tak jasne, jak się wydawało. Hiszpania i Portugalia przez dwadzieścia pięć lat sprzeczały się o to, czy linia ta miała zostać wytyczona trzysta siedemdziesiąt lig na zachód od punktu Wysp Zielonego Przylądka wysuniętego najdalej na zachód, czy też na wschód. Kilkaset kilometrów dżungli brazylijskiej mogłoby być źródłem niewielkiego napięcia, ale po drugiej stronie świata stawki były wyższe, i jeśli miano wytyczyć linię, to obie strony musiały wiedzieć jak najwięcej o krainach, o które się spierały. Dlatego też pod koniec 222
drugiej dekady szesnastego wieku Portugalczycy wysłali kilka ekspedycji na wschód od Timoru. Ich zadaniem była penetracja nieznanych krain na wschodzie i południu. Polityczna wartość informacji, które mogły zostać przywiezione, usprawiedliwiała wkroczenie na nominalnie hiszpańskie terytorium; przedsięwzięcie to wymagało jednak tajności.
Mimo wszystko Fraser i ja wciąż byliśmy ze sobą związani, nie przez Veromee, ale przez statek. Siadaliśmy wieczorami nad naszymi mapami, wykresami, zaznaczaliśmy prawdopodobne miejsca jego spoczynku. Wyobrażaliśmy sobie wszystkie możliwości, dopełniając je takim zaangażowaniem, że gdyby statek mógł być stworzony z nicości, to my byśmy tego dokonali. Gdy Veronica była z nami, krążyła wokół Frasera, kładąc mu od niechcenia rękę na ramieniu, na nodze, prawie tak, jakby rzucała mi wyzwanie, a każdy taki dotyk odbijał się we mnie głuchym grzmotem. Przynosiła nam do gabinetu herbatę, uśmiechała się jak żona, a Fraser kiwał głową, nie odrywając się od naszych rozważań, nieświadomy sieci, która drgała między nami dwojgiem: jego żoną i najlepszym przyjacielem. Zacząłem myśleć, że to, co robimy, jest dla niej jakąś grą, coraz bardziej skomplikowaną grą prawdy albo wyzwaniem. Nasze spotkania stały się bardziej ryzykowne, kurczyła się linia między tajemnicą a jej odkryciem. Jej potrzeba, jej pożądanie wydawały się zwiększać wraz ze wzrostem ryzyka. A ja jak głupiec pozwoliłem się uwieść, wciągnąć we współudział. Pewnego wieczora późną jesienią weszła do gabinetu Frasera bez pukania. Telefon, oznajmiła, uśmiechając się do niego. Fraser podniósł wzrok. Kto dzwoni? Wzruszyła ramionami. Nie jestem pewna, nie przedstawił się. Fraser odwrócił się do mnie, zdjął okulary i położył je na mapie. Przepraszam, Kurt, muszę zobaczyć, kto to. Kiwnąłem głową. W porządku. Gdy wstał i wyszedł, Veronica stała wyczekująco przy drzwiach, nie mając najmniejszego zamiaru udać się za nim. Wcześniej, po południu, leżeliśmy w mojej sypialni, spleceni w uścisku przed kominkiem. Nie wiedziałem teraz, co powiedzieć, jej nastroje, gdy w pobliżu znajdował się Fraser, były tak nieprzewidywalne. Ale ona podeszła do miejsca, gdzie siedziałem, chwyciła moją dłoń i wcisnęła sobie pod sukienkę, siłą wpychając moje palce między nogi. Zaskoczony pozwoliłem jej to robić. Zdałem sobie sprawę, że pod spodem nie ma nic. 224
Czujesz? To twoje. Po mojej dłoni rozlał się ciepły śluz wyciekający z jej wnętrza. Mówiąc to, przyciągnęła mnie drugą ręką, wpiła się we mnie ustami. Ciągnęła mnie za włosy, jednocześnie mocując się z moim paskiem i rozporkiem. Oparła się o ścianę i oplotła mnie nogami. Z oddali dochodził głos Frasera rozmawiającego przez telefon. Próbowałem usłyszeć, czy nie przestał mówić, czy nie odłożył słuchawki, czy nie idzie, ale nic nie słyszałem, jego głos stłumiony przez odgłosy naszego połączenia, kończącego się brutalnym czerwonym dreszczem wewnątrz ciała, jej konwulsyjnym ściągnięciem się mięśni, gdy wszedłem głęboko w nią po raz drugi tego dnia. Wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło, oboje z trudem łapaliśmy powietrze. Wciąż zapinałem spodnie, gdy za drzwiami usłyszałem Frasera. Byłem pewien, że wszystko się wyda, ale Veronica odwróciła się do niego, gdy wszedł, i uśmiechnęła się. Kto to był?, zapytała. Fraser odgarnął włosy. Hoskins, odparł. Gdy usłyszałem nazwisko naszego oficera, podniosłem wzrok. Po co dzwonił? Rozkazy, w końcu. Wyjeżdżamy. Gdzie? Kiedy? Do Singapuru, za tydzień. Obydwaj?, zapytała Veronica. Fraser przytaknął. Obydwaj. Gdy patrzyłem na nich, poczułem, jak coś wyślizguje się ze swojego miejsca ‒ początek podróży od porządku w stronę chaosu, katastrofy. Nagle zdałem sobie sprawę z ogromu ryzyka, jakie podejmowaliśmy, i ogarnęło mnie przerażenie. I było mi wstyd. Za siebie, za Veronicç, za to, co właśnie zrobiliśmy, za to, co robiliśmy jemu. Fraserowi. Zauważył, że ukrywam głowę w dłoniach. Coś się stało? Podniosłem wzrok, potrząsnąłem głową. Jestem po prostu zmęczony, powiedziałem.
Czwarta rano, David budzi się na odgłos kaszlu Kurta, dźwięk odbija się echem w ciszy pogrążonego we śnie domu. Prawie natychmiast jest przy nim, elektryczne światło rozjaśnia mrok, skóra starca płonie pod jego dłonią. Kurt rzuca się i wyrywa, jęczy i ściska pościel. Claire!, woła David, krzyczy spanikowany. Jest przy nim, nim wybrzmi krzyk, zakłada podkoszulkę. Ma gorączkę, musimy coś zrobić. Obejrzę go, mówi Claire, łapiąc go za rękę i odsuwając od łóżka. Kładzie dłoń na czole Kurta. A ty się uspokój. Potrzeba mu antybiotyków. Przerywa, patrzy na niego, David stoi wyczekująco za nią. Jezu, szepce cicho do siebie. Pracują przy nim razem, uspokajają go, spowalniają jego szalone ruchy środkami uśmierzającymi ból. W końcu po około półgodzinie atak ustępuje, oddech staje się wolniejszy. Claire ociera pot z czoła. Nic nie mówiąc, spogląda na Davida, potem odwraca wzrok. W jej spojrzeniu wyrzut. O co chodzi?, pyta David, i tak znając odpowiedź. O to. To się musi skończyć, odpowiada, odchodząc od niego w stronę sypialni. Potem leżą obok siebie w milczeniu. Ich ciała zwrócone do siebie plecami, odległe na wąskim łóżku. Tuż przed świtem zasypiają, ale budzą się szybko w szarym świetle poranka. Żadne się nie odzywa, ich oczy przekrwione z braku snu, nerwy zszarpane. W końcu David odwraca się do niej, kładzie rękę na jej brzuchu, odgarnia jej włosy z twarzy. Co się stało? To. On. Ty. Co masz na myśli? Milczy przez chwilę, potem odpowiada ‒ jej głos znużony, ale słowa dodają mu mocy. Nie sądzisz, że to upiorne? Ty, ten stary drań i ja, wszyscy tutaj, w tej walącej się chacie. On go zabił. Oboje to wiemy. To ciało w lodówce w Sydney to Fraser, jego najlepszy przyjaciel, a on go zabił i zakopał ciało, i co gorsza, uszło mu to na sucho. A ty, ty tylko siedzisz i słuchasz go, 226
patrzysz, jak umiera, i czekasz, aż ci powie, gdzie jest ten cholerny statek. Odpycha jego dłoń. I nie ruszaj mnie, jest coś... nie wiem... coś fałszywego w tobie, w twoim dotyku. Po prostu nie ruszaj mnie! Wstaje i wycofuje się w ciemność. David, zmieszany gwałtownością jej ataku, siada, wyciąga rękę. Claire, poczekaj, mówi, a ona staje, chwiejąc się w ciemności z boku na bok. Nie rozumiem, co się stało. Proszę. Claire nie porusza się, powstrzymuje ją gniew, nagle pęka i wybucha płaczem. Kurwa, rzuca. Kurwa, kurwa, kurwa.
Pod koniec drugiej dekady szesnastego wieku Portugalczycy w Timorze zaczęli natykać się wśród miejscowych rybaków na opowieści o ogromnym lądzie na południowym wschodzie od wyspy, lądzie tak wielkim, że można było iść przez rok i nie ujrzeć oceanu. Rybacy twierdzili, że kraina ta zamieszkana jest przez ciemnoskórych ludzi, którzy żyją z polowania i rybactwa. Czasami też z nimi handlowali. Ich opowieści były ogólnikowe, ale wystarczyły, by przekonać Portugalczyków, że ta ziemia to nic innego jak opisywane przez Marco Polo Złote Wyspy. Tak więc około 1519 roku dowódcy portugalscy na wschodzie zaczęli rozważać tajną podróż na południe w celu sprawdzenia opowieści rybaków. Oczywistym kandydatem na dowódcę takiej wyprawy był młody kapitan Jorges de Cueva. Urodzony w Lizbonie, de Cueva brał udział w ataku na Malakkę dziesięć lat wcześniej i za swoje zasługi został pochwalony przez Albuquerque'a. Istnieje enigmatyczny zapis o młodym kapitanie, który zwrócił się z prośbą do Diogo Lopeza, gubernatora Goa, o środki na sfinansowanie wyprawy do krainy, która, jak twierdził, leżała gdzieś na południe od Timoru. Jednak w tym zapisie nie pada nazwisko młodego oficera, chociaż prawdopodobne wydaje się, że był nim de Cueva. Tak czy owak, de Cueva swoją determinacją odnalezienia lądu na południu zrobił wrażenie na wielu osobach, włączając w to samego Albuquerque'a. I tak oto w 1519 roku de Cueva otrzymał trzy karawele i rozkaz wypłynięcia na poszukiwanie tajemniczego lądu na południu. Nie wiadomo, czy wyprawa ta otrzymała oficjalne poparcie, ale mało prawdopodobne jest, by taka ekspedycja nie miała choćby milczącej zgody dworu portugalskiego. Może niedostatek informacji o niej, brak jakichkolwiek oficjalnych zapisów, nie licząc notatki o jej zaginięciu w dzienniku de Barrosa (a nie umieszczonej w jego oficjalnej historii podbojów portugalskich, Da Asia), świadczy właśnie o jej tajności. A może jest tak, że wszelkie zapisy zaginęły i jakiekolwiek domniemywanie tajności tej misji jest błędem. Bez względu na to, czy istniała oficjalna zgoda na taką wyprawę, czy nie, de Cueva otrzymał rozkaz żeglowania nie tylko na południe, ale także na wschód, na wody hiszpańskie. Jego wyprawa pogwałciła milczące 228
porozumienie pomiędzy Hiszpanią i Portugalią, że linia wytyczona przez Traktat z Tordesillas rozciągała się również na tę półkulę, i gdyby Hiszpanie wiedzieli o jej istnieniu, to uznaliby to za prowokację, podobnie jak dwa lata później Portugalczycy uznali za takową wtargnięcie na ich wody Magellana. Z Goa de Cueva pożeglował na południowy wschód, do Timoru, gdzie uzupełnił zapasy, a potem dalej w stronę nieznanego lądu. Te kilka szczegółów znamy z listów i dzienników, chociaż nie ma w nich nic prócz dat i liczb, żadnej wskazówki o misji podjętej przez de Cuevę i jego ludzi. Od momentu wypłynięcia z Timoru wszelki ślad po nich zaginął. Jest tylko krótka wzmianka o zaginięciu w dziennikach de Barrosa i list napisany potajemnie do ojca jednego z oficerów de Cuevy przez nawigatora Mendonçy, mówiący o wraku na odległym brzegu. A jeśli Mendonça znalazł wrak jednego z ich statków, to czy znalazł też kogoś, kto przetrwał, jakieś mapy, tajemnice, które zawiózł swoim przełożonym? Czy też może nie było tam nic oprócz kadłuba rozbitego żaglowca i zwęglonych kości znalezionych trzysta lat później przez Bella i opisanych przez Townshenda; a de Cueva, jego ludzie, ich zapisy pochłonięte zostały przez burzę albo ogień; a może zamordowali ich mieszkańcy tego lądu? A co z pozostałymi dwoma statkami? Czy też się rozbiły, a jeśli tak, to gdzie? Gdy wiemy tak mało, pytania mnożą się, nie dając odpowiedzi, bo takie nie istnieją, a zwątpienie zżera nas tak, jak zżarło same opowieści o tajnych ekspedycjach.
VII. PŁONĄCE MIASTO Są współczesne mapy, które mogłyby nam wiele powiedzieć, jeśli umielibyśmy odczytać ich tajemnice. Te mapy to niebezpieczny rodzaj dowodów; zbyt długie ich studiowanie nadwątla zdolności krytyczne człowieka. Henry Harrise wiedział o mapach renesansowych tyle, co inni ludzie, ale z jego prac wynika, że gdy jego wiedza o nich wzrastała, pogarszał się jego osąd. J. A. WILLIAMSON, Podróże Johna i Sebastiana Cabutów
Czas nie jest, jak uważał Newton, strumieniem płynącym równo, nieustannie, od początku do końca wszechrzeczy. Czas jest zawiłą siecią tego, co jest, było i będzie, istniejącą w kontinuum czasoprzestrzeni, a każda część chwili jest punktem w tym kontinuum. Wszystkie czasy istnieją jednocześnie i przyszłość, tak jak i przeszłość, już tu jest. Ale nie dane nam jest takie zrozumienie świata. Nasze ciała, umysły są stworzone w taki sposób, że postrzegamy czas jako przejście z jednego momentu do następnego, gdzie przyszłość jest nieznana, a przeszłość tylko pamiętana. Czujemy jego presję, ale nie sam czas. Nasz dostęp do wszechświata ograniczony jest do mglistego i wyblakłego zrozumienia jego możliwości, więc żyjemy czując, jak przeszłość nam się wymyka, gdy wpadamy w nieznaną i wciąż zmieniającą się przyszłość. A w tej iluzji zagnieżdżona jest inna, bardziej przerażająca. Chociaż wierzymy, że pamiętamy przeszłość, to wcale nie jest ona dla nas bardziej dostępna niż przyszłość. To, co kryje, jest stracone na zawsze, nasze umysły i ciała zaślepiają nas i skazują na nic więcej niż wpół zapamiętane sny o tym, co było. Przeszłość jest równie nieosiągalna jak przyszłość i równie niegodna zaufania.
* Do rana Kurt się uspokaja, jego oddech staje się wolniejszy, ale jasne jest, że poprzednia noc przybliżyła go bardzo do śmierci. Gdy się budzi, David siedzi przy nim z łokciami na kolanach. Jego oczy i głowę wypełnia bolesny stan wyczerpania. Kiedy wymawia jego imię, w oczach starca błyska iskra zrozumienia. David, który był już na wpół pewny, że Kurt odchodzi od zmysłów, pochyla się nad nim, aż ich twarze prawie się stykają. Kurt, mówi, muszę wiedzieć, gdzie jest statek, teraz, zanim nie będziesz mógł mi nic powiedzieć. Głos Kurta jest cichy, niewiele głośniejszy od szeptu. Zaraz, zaraz. David wbija wzrok w podłogę, kręci głową. Musisz zrozumieć wszystko, zanim usłyszysz ostatnią część, o statku. Proszę, Kurt, nie baw się ze mną, tylko mi powiedz. 233
Kręci głową. Nie, musisz znać resztę, upiera się, wyciągając rękę, aby dotknąć Davida. Nie zostało już wiele do opowiedzenia. Claire stoi za nimi z założonymi rękoma.
* Przybyliśmy do Singapuru na początku 1941 roku. Z iskrzącej atmosfery Australii przybyliśmy do miejsca kolonialnego odrętwienia. Oficerowie spędzali długie popołudnia na rozmowach trzymając nogi na stole, podczas gdy pozostali spali albo grali w karty. Gazety i głosy w radio były brytyjskie, a wiadomości mieliśmy tylko z Europy i Afryki Północnej. Tak więc powoli, stopniowo zostaliśmy ukołysani w poczuciu bezpieczeństwa, przysypiając pod potężnymi działami portu, który strzegł niewzruszonej fortecy naszego miasta. Nikt nie wierzył, że zagrażają nam Japończycy, chociaż świadomość ich obecności zawsze była przy nas, w tle, przyczajona. Słyszeliśmy plotki o niezgodzie między Bennettem i Brytyjczykami, jego naleganiach, aby oddziały były przygotowane na atak z Półwyspu, ale niewiele w tej sprawie zrobiono. Przybyło więcej żołnierzy, którzy szybko zostali wchłonięci przez ogólne odrętwienie. Frasera i mnie przydzielono do różnych spraw administracyjnych. Każdy dzień był normalnym dniem pracy. Zaczynał się o dziewiątej, godzina na lunch, koniec o piątej. Nie mieliśmy wiele do roboty i rozleniwiliśmy się, czas wypełnialiśmy piciem z innymi oficerami. Przyzwyczaiłem się do dużej ilości mocnych trunków i po kilku tygodniach mogłem bez problemu wypić dwie trzecie butelki ginu. Wieczorami jedliśmy i piliśmy... nie kończące się imprezy i kolacje w klubach... Zacząłem tyć i martwić się o swoją wagę. Fraser i ja zostaliśmy zakwaterowani w dwóch różnych miejscach; on w domu starszej zamożnej pani, którą rzadko widywał, gdyż bardziej interesował ją brydż niż sublokator; ja ‒ w prywatnym pensjonacie. Pracowaliśmy jednak w tym samym budynku, nasze gabinety nie były od siebie zbytnio oddalone. Przez większość popołudnia siedzieliśmy w biurze któregoś z nas, piliśmy, rozmawialiśmy, czekaliśmy. Zawsze czekaliśmy. Na początku sporo mówiliśmy o statku, o naszej wspólnej pracy, ale wraz z upływem miesięcy dyskutowaliśmy o nim coraz mniej, coraz bardziej popadaliśmy w singapurskie odrętwienie. Z tego stanu zaczęły nas wyrywać wieści napływające z Europy i Afryki Północnej, wieści z każdym dniem coraz gorsze. Ludzie z braku jakichkolwiek zajęć stali się nerwowi, ponurzy. 234
W barakach i barach miało miejsce coraz więcej bójek. Żołnierze napastowali kobiety, szczególnie Euroazjatki. Wieczorami, gdy byłem sam, pisałem listy do Veroniki, ale nasza korespondencja była nieregularna. Czasami przez kilka tygodni nie napisaliśmy do siebie nawet słówka, a czasem było i tak, że jedno z nas pisało dwa, trzy listy dziennie, starając się wyrazić gwałtowność uczucia, pożądania. I zawsze, przez cały czas, bardzo mi jej brakowało. Piski nietoperzy wyrywały mnie z niespokojnego snu; gdy coś skrycie poruszyło się w ciemności, byłem pewien, że jest tu, przy mnie. I zapach jej skóry na mojej dłoni niczym przemijający sen. Potem niespodziewanie otrzymałem w październiku telegram. Wybierała się tu. Żadnych wyjaśnień, tylko kilka słów: Przyjeżdżam w piątek, wtedy porozmawiamy. Uściski, Veronica. Następnego ranka do pokoju, w którym pracowałem, wszedł Fraser. Podniosłem wzrok, świadom, że zaraz przekaże mi wiadomość, którą już znałem, i że powinienem wyglądać na zaskoczonego ‒ co udało mi się jakoś osiągnąć. Ale w sposobie, w jaki przekazał tę wieść, było coś dziwnego. Zamiast się cieszyć, jak się spodziewałem, był raczej ostrożny, prawie powściągliwy. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy coś podejrzewa, ale nic nie pozwoliło mi się domyślić powodu tego braku entuzjazmu.
Veronica przyjechała w czasie burzy, woda spływała po kopule parasola stewarda, gdy odprowadzał ją trapem na nabrzeże. Stałem za Fraserem i patrzyłem, jak zmierza w naszą stronę, jej mąż zrobił dwa kroki do przodu, odchylając swój parasol, przytulił ją do siebie, deszcz zmoczył jego ramiona i plecy. Jego usta ledwie dotknęły jej warg. Potem odwróciła się do mnie, ukazując mi swe ciemne usta. Pamiętam, że czułem się tak, jakbym miał zaraz wymiotować, żołądek podszedł mi do gardła, gdy jej ciemne oczy spotkały się z moimi. Deszcz grzmiał w tle jej przesiąkniętego zapachem whisky głosu. Uśmiechnąłem się, zdołałem wymamrotać powitanie. Wzięła mą rękę, ucałowała mnie w policzek. Pozwoliłem, by mój parasol się odchylił, deszcz na mojej twarzy zamaskował nagłe łzy.
* Przez pierwsze dwa dni nawet na chwilę nie zostaliśmy sami. Oboje byliśmy spięci jak koty gotowe do marcowania, czekając na odpowiednią chwilę; żadne z nas nie było pewne, co wtedy nastąpi. Trzeciego wieczora cała nasza trójka została zaproszona na kolację do jej wuja i ciotki, których użyła jako pretekstu do swojej wizyty. W salonie było jeszcze kilka osób, których nazwisk nie pamiętam. Dom był ogromny, otoczony ogrodami w angielskim stylu. Hinduscy służący w białych strojach i turbanach na głowach nalewali szampana. Na wpół słyszałem toczące się w krąg rozmowy, jakby ludzie mówili w przestrzeni otoczonej głęboką wodą. Veronica krążyła wokół mnie niczym planeta, rzucając nerwowe spojrzenia; mój wzrok podążał za nią. Pojawił się kamerdyner i ciotka poprosiła wszystkich do jadalni, uśmiechając się i mówiąc coś cały czas niewyraźnie. Veronica czekała, aż pozostali wyjdą przez otoczone palmami drzwi, potem zbliżyła się, przyciągnęła mnie do siebie, jej język znalazł się głęboko w moich ustach, jej palce na moich plecach. Tylko jeden pocałunek, ale wystarczył, bym poczuł, jak zapadam się w nią, a ona we mnie. Słodki zapach szampana. Woń jaśminu w ogrodzie. Przez cały wieczór patrzyliśmy na siebie przez stół. Krew w moich ustach od jej pocałunku. 236
* Cztery następne dni były wypełnione głodem. Aż kolejnego wczesnego wieczora usłyszałem dzwonek przy wejściu. Poprosiłem, by niespodziewany gość wszedł do środka, i ubierałem się dalej. Odgłos otwieranych drzwi, cisza, chłodne palce na moich policzkach, powiekach, jej usta ciepłe na mojej szyi, jej oddech sprawiający, ze ściągnęła mi się skóra na głowie, poczułem skręcanie w kroku, oddech mi się rwał. Odwróciłem się, przyciągnąłem ją do siebie, całą przemoczoną do suchej nitki; miała taką zimną skórę. Spletliśmy się w uścisku, skręciliśmy pod dziwnym kątem, łącząc ciało z ciałem. Tym razem bez bólu, tylko miłość. I potrzeba. Później leżeliśmy przytuleni, moje ramię otaczało ją, nasze serca uspokajały się powoli. Jej twarz na mojej piersi, usta przyciśnięte do mojego ciała. A co z Fraserem? Powiem mu, że zaskoczył mnie deszcz i musiałam przeczekać go u ciebie. Uwierzy ci? Zależy ci na tym?, zapytała, jej oczy pełne radości. Uświadomiłem sobie, że naprawdę jej to nie obchodziło. Uśmiechnąłem się szeroko i pokręciłem głową, zarażony jej szczęściem. Nie, skoro już o tym wspomniałaś, nie jestem pewien, czy mi zależy. Nastąpiła cisza; bawiłem się jej czarnymi włosami, ich pasma rozdzielały się w mojej dłoni. Zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło.
* Tutaj, teraz, było trudniej niż w Sydney, mniej miejsc, gdzie można iść, więcej ograniczeń, ale i tak znaleźliśmy czas dla siebie. Jednak coś się zmieniło. Przedtem nasze złączenia były pełne dzikości, zachowywaliśmy się bardziej jak zwierzęta niż racjonalne istoty, teraz były nasycone czułością, która mnie przerażała. Zaokrąglenie jej brzucha po długim lunchu; przyciskałem do niego ucho, nos, wargi, oczy. Jej aksamitna skóra, skomplikowane wzory jej łona i podbrzusza pod moim policzkiem. Jej dłoń pod moim mostkiem, w miejscu gdzie z łatwością mógł zagłębić się nóż. Pomiędzy nami było coś nowego, pewność, zaufanie ponownie złączonych dawnych kochanków. Ale pomiędzy nami był też Fraser. I statek.
Tej nocy wciąż panuje między nimi napięcie. Ich ciała w łóżku niczym plątanina, wąski materac poskręcany, nierówny. Gdy David zapada w sen, Claire odwraca się do niego i mówi: Wyjeżdżam. Tak po prostu. Przekręca się w jej stronę, podpiera się na ręku. Przypuszczałem, że tak się stanie. Kiedy? Wyciąga rękę, głaszcze go po czole, odgarnia włosy. Jej czułość mówi mu, jakie to dla niej trudne. Pojutrze. Kończy mi się urlop, muszę wyjechać. David potakuje. Kiedy to się skończy, kiedy on... umrze, kiedy wrócę, co wtedy? Nie wiem. Czuje łzy w oczach, kłujące łzy. Rozumiem. Zagląda mu głęboko w oczy. David widzi, że płacze. A ty? David znowu potakuje, a ona przyciąga go do siebie, ich zalane łzami usta spotykają się. Jak to wszystko mogło się tak pogmatwać?, pyta Claire, a on kręci głową, ich mokre od łez twarze tulą się do siebie. Nie wiem, odpowiada, i nagle oboje śmieją się, dławiąc się łzami.
* Następnego ranka Kurt budzi się, gdy David wchodzi do jego pokoju w blasku poranka. Zbliżając się do niego, widzi, że starzec ledwie się odwraca, jego ciało jest już tak słabe, że poruszenie głową wymaga wysiłku, na jaki go nie stać. Jego zdrowe oko spogląda z ukosa na Davida. Musisz mnie wysłuchać, mówi do Davida, jego głos niewiele mocniejszy od szeptu. Zostało mi niedużo czasu, a ty musisz zrozumieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem. David potrząsa głową. Co takiego zrobiłeś? Zabiłeś Frasera? Nagły przebłysk w zamglonym oku. To też.
* 238
Na początku grudnia 1941 roku Fraser został wysłany w głąb kraju. W przeddzień swojego wyjazdu przyszedł do mojego hotelu. Otworzyłem drzwi. Był sam. Zaskoczony, zaprosiłem go do środka. Usiadł na krześle przy werandzie. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, siedział tylko i popijał drinka, którego mu zrobiłem, wpatrywał się przez otwarte drzwi w głęboką tropikalną ciemność. W końcu postawił szklankę na oparciu fotela i spojrzał na mnie. Coś się szykuje, rzucił. Coś dużego. Co masz na myśli? Pokręcił głową. Nie wiem, ale coś się szykuje. Coś się stanie. Szychy wiedzą co, ale nie puszczają pary z ust. Japończycy? Wzruszył ramionami. Może. Mnie też to przyszło do głowy, powiedział z ponurą miną. Myślałem, że będziesz miał jakieś inne pomysły. Gdy skończył mówić, wziął szklankę i jednym haustem wychylił to, co w niej pozostało. Sądzisz, że właśnie dlatego wysyłają cię w głąb kraju?, zapytałem. Ponownie wzruszył ramionami, spoglądając na swoją szklankę. Nie wiem. Pochyliłem się, oczami śledząc wzory na dywanie. Jeśli to Japończycy, to dlaczego teraz? A kiedy? To najlepszy moment. Większość naszego wojska jest w Europie i Afryce Północnej, gdzie sprawy naprawdę mają się źle, tak więc nie stawimy im większego oporu. Mówiąc to, wciąż wpatrywał się w szklankę. Tego bym nie powiedział, rzuciłem, podnosząc głos; uwaga Frasera zraniła dumę, którą, ku własnemu zaskoczeniu, poczułem. Spojrzał na mnie z takim żalem, że natychmiast umilkłem. Czyżby? Popatrz na nas, żadnego przeszkolenia, żadnej dyscypliny, żadnego doświadczenia. A oddziały brytyjskie są jeszcze gorsze. Ich oficerowie może są dobrzy, ale nie powierzyłbym im nawet kierowania piknikiem parafialnym, a co dopiero wojną. Staw czoło faktom; jeśli Japończycy naprawdę zaatakują, to w ciągu kilku tygodni rozjadą nas jak walec. Kiedy skończył mówić, przytaknąłem tylko, otrzeźwiony tonem jego głosu. Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. Gdy odezwał się ponownie, głos miał zmieniony, jakby przemyślał wszystko, nim otworzył usta. Kurt, zaczął. Znamy się od lat. Ufam ci i chciałbym, żebyś obiecał mi, że jeśli coś mi się przytrafi, to dopilnujesz, aby Veronica była bezpieczna. 239
Zaczerwieniłem się, żołądek skręcił mi się z obrzydzenia dla własnego oszustwa. Zastanawiałem się, jak w ogóle mogłem zranić tego człowieka. Zrobisz to?, zapytał, patrząc na mnie. Przytaknąłem. Oczywiście. Oczywiście, że tak. Gdy to powiedziałem umilkł, a ja siedziałem dławiąc odrazę wobec samego siebie. Muszę już iść, oznajmił w końcu, podając mi szklankę. Odstawiłem ją i uścisnęliśmy sobie dłonie. Powodzenia, rzekłem, a on kiwnął głową. Mogę się mylić co do tego wszystkiego, stwierdził. Ale się nie mylił.
* Trzy dni później zostałem obudzony przez walenie w drzwi. Veronica odsunęła się ode mnie, włosy zasłaniały jej twarz. Chwytając po drodze szlafrok, poszedłem otworzyć, zawadzając w ciemności o krzesło. Gdy zakląłem, usłyszałem, jak Veronica mruczy, zagłębiając się w pościeli. Otworzyłem drzwi, zamrugałem, gdy oślepiło mnie jasne światło z korytarza. Ujrzałem młodego żołnierza, stał nerwowo, jego twarz była blada. Japońce, sir. Zbombardowali Pearl Harbour.
* Świt zastał mnie już w kwaterze głównej. Na korytarzach roiło się od ludzi wyrwanych ze snu, biegających i wpadających na siebie. Wydawało się, że nikt nic nie wie. Słyszałem tylko bezładną paplaninę, że Japończycy wylądowali w Kota Bharu na północy. Dopiero około południa okazało się, jak źle stoją sprawy. Marynarka amerykańska została zatopiona. Potem dowiedzieliśmy się, że Kota Bharu padło. Japończycy maszerowali na południe, do Singapuru. Fraser był gdzieś tam, wśród płomieni, może już martwy, a jego żona spała w moim łóżku.
* Przez cały miesiąc z dnia na dzień było coraz gorzej. Dwa razy rozmawiałem z Fraserem przez telefon, jego głos ledwie docierał poprzez trzaski. Za każdym razem prosił mnie, żebym dopilnował, by Veronica jak najszybciej wyjechała. A ja za każdym razem jąkałem się, zanim odpowiedziałem. Ale Veronica odmówiła wyjazdu. Każdego dnia statki w porcie zapełniały się uciekającymi cywilami, którzy ciągnęli ze sobą torby i walizki, 240
zabierając wszystko, co się dało. Służący ich opuścili. Nocami grzmiały działa przeciwlotnicze, a japońskie samoloty wyły w zmieniającym się labiryncie snopów reflektorów. Z północy napływali uchodźcy. Syreny wyły bez przerwy, zapach dymu wypełniał powietrze, wszystko było w ciągłym ruchu. Każdej nocy Veronica czekała w moim pokoju na mój powrót. Leżeliśmy potem, rozmawialiśmy, starając się zrozumieć to, co się działo dookoła. A dookoła sprawy wymykały się spod kontroli.
* Do lutego wszyscy zrozumieli, że sytuacja jest beznadziejna. Padły Guam i Rabaul, żołnierze uciekali bezładnie przed Japończykami. Wiedzieliśmy, że jesteśmy następni, chociaż Brytyjczycy ledwie mogli uwierzyć w to, co się dzieje. W oczach wszystkich ludzi gościł strach i zagubienie, ranni i umierający zapełniali ulice. Wiatr z głębi lądu przynosił ze sobą swąd dymu. Banki kazały spalić wszystkie pieniądze, banknot po banknocie, aby nie wpadły w ręce Japończyków; rolnicy zarzynali bydło, palili pola; Europejczycy pozostawiali wszystko, czego nie mogli ze sobą zabrać. Wszędzie rozmawiano o ucieczce i porażce. W końcu znalazło się na statku miejsce dla Veroniki. W noc przed jej wyjazdem leżeliśmy w moim pokoju, słuchając odległych odgłosów walki. Nie odzywała się, pozwalała, bym tulił ją do mojej piersi. Oboje zastanawialiśmy się, gdzie jest Fraser. Po drugiej wstała i zaczęła iść w ciemności, a jej skóra świeciła w granatowym powietrzu. Podążyłem za nią i wyszliśmy na balkon. Na północy niebo rozjaśniała łuna pożaru, na południu światła szperaczy. Słyszeliśmy odległy, stłumiony huk bomb. Przyciągnąłem ją do siebie, na klatce piersiowej, brzuchu, nogach czułem krągłości jej pleców i pośladków. Moja lewa dłoń zamknęła się na jej piersi. Odwróciła się do mnie, światło na niebie malowało jej bladą skórę na pomarańczowo, musnęła ustami moje ramię. Potem stanęła znów tyłem do mnie, głęboko wciągnęła powietrze i zaczęła śpiewać Un bel di, vedremo; dźwięk tak czysty, tak bogaty unosił się, wyznając jej miłość i wiarę, że mąż powróci. Objąłem ją i poczułem, z jaką siłą wciąga powietrze, a dźwięk wypełnia jej ciało, współgra z pieśnią. Też zacząłem płakać, melodia Pucciniego wypełniła ulice, ludzie patrzyli na balkon, gdzie naga kobieta śpiewała, gdy miasto zaczynało płonąć. Majestatyczność muzyki załamana przez tygiel jej ciała.
* 241
Tuż przed świtem dzwoni telefon. Po omacku odnajduję słuchawkę, przykładam ją do ucha. Potok zakłóceń, potem głos Frasera, odległy, przerywany falami trzasków. Kurt! Kurt! Czy to ty? Skinąłem na Veronicç, przyciągając ją wolną ręką, aby słyszała naszą rozmowę. Tak, gdzie jesteś? Przerwa. W Kulai, ale oni prawie już tu są. Wszystko u ciebie w porządku? Tak. Czy Veronica...? Jest w drugim pokoju, wszystko z nią dobrze. Ma miejsce na statku odpływającym dziś rano. Dla nas też jest na nim miejsce. Kiedy to mówiłem, zdałem sobie sprawę, że muszę coś zrobić. Jadę po ciebie, rzekłem. Nie, tu nie jest bezpiecznie. Tu jest piekło. Spotkamy się przed bankiem. Czekaj tam, rzuciłem i rozłączyłem się. Gdy odłożyłem słuchawkę, Veronica spojrzała na mnie. Nie możesz tego zrobić, to zbyt niebezpieczne. Pokręciłem głową. Muszę, przynajmniej tyle mu jestem winien. W takim razie jadę z tobą. Nie, to wykluczone. Spotkamy się w porcie. Proszę, Kurt... Muszę to zrobić, powtórzyłem i poszedłem, by ją pocałować, ale się wykręciła. Nie chcę cię stracić, powiedziała. Nie teraz, gdy... Trzymałem ją za ręce. Co? Odwróciła wzrok. Kocham cię, chcę być z tobą. Nic nie odpowiedziałem, spojrzałem w bok. Pomogę ci się spakować, rzekłem. Na dworze było prawie jasno i panował już chaos. Żołnierze, jeepy, ciężarówki, riksze ‒ wszyscy kierowali się do portu. Zauważyłem dwóch żołnierzy w jeepie i zatrzymałem ich. Zawieźcie ją do portu, poleciłem, jednocześnie wrzucając bagaże do samochodu. Kierowca odwrócił się do mnie. Nie ma sprawy, sami tam jedziemy. Kiwnąłem głową i odwróciłem się do Veroniki. Co powiedziałaś? Mówiłaś poważnie? 242
Potaknęła. Oczywiście. Tylko uważaj na siebie. Chciała powiedzieć coś jeszcze, kiedy kierowca zatrąbił. Obejrzeliśmy się, a on uśmiechnął się szeroko. Wkrótce znowu się zobaczycie, zapewnił. Ale musimy zdążyć na statek. Veronica przylgnęła do mnie, pocałowała ‒ poczułem w ustach jej oddech, jej smak. Kocham cię, powtórzyła. Skinąłem głową. Ja też cię kocham. Jedź już! Wspięła się na jeepa, pomógł jej żołnierz na siedzeniu pasażera. Odwróciła się i pomachała do mnie. Ja też pomachałem i poszedłem szukać jakiegoś samochodu, którym mógłbym wyruszyć po Frasera.
* Po półgodzinie jechałem jeepem na północ, w stronę Kulai. Trudno było się przedostać przez ulice zatłoczone żołnierzami i cywilami uciekającymi na południe. Nisko nad nami latał japoński samolot, strzelając z karabinów. Ziemia trzęsła się od wybuchu bomb, dudnienia artylerii. Gdy słońce wzeszło, przejechałem przez groblę na drodze. Poniżej cieśnina była pełna płonących wraków, pożarów szalejących na brzegach. Przed południem dotarłem do Kulai. Wszystko pękało w szwach. Drogi zatłoczone uchodźcami, ambulansami przeciskającymi się w zamieszaniu na południe, potem z powrotem na front. Jeepy, ciężarówki, żołnierze. Wszyscy biegają, krzyczą, huk silników, krzyki, klaksony. W oddali wciąż obecne odgłosy pocisków, głuche dudnienie bomb w nieregularnych odstępach. Na obrzeżach miasta jakiś żołnierz wykrzykiwał, jak jechać. Zdołałem odnaleźć drogę przez miasto, na główną ulicę do tego, co zostało z banku, zniszczonego teraz przez jakiś pocisk albo bombę. Stał przed nim Fraser; jego mundur podarty i brudny, oczy czujne. Skręciłem w jego stronę i gdy mnie zauważył, zaczął biec. Udało ci się!, wykrzyknął. Warkot mijającej nas ciężarówki prawie go zagłuszył, gdy wdrapywał się do jeepa. Spojrzałem na niego. Miał zapadnięte policzki i oczy wyczerpanego człowieka. Przytaknąłem. Wszystko z tobą w porządku? Tak. Nie wiem, czy ci dziękować, czy przyłożyć za to, że jesteś największym cholernym żyjącym głupkiem, powiedział, a ja się roześmiałem. Może zrobisz to później, odparłem. Teraz musimy się stąd wydostać. Czy Veronica...?, zapytał. 243
Gdy odpowiadałem, mój głos był spokojny. Wszystko z nią w porządku. Powinna być już bezpieczna na statku. Fraser odwrócił wzrok, spojrzał na panujący dookoła chaos. Dzięki Bogu.
* Szybko jechaliśmy z powrotem, wykorzystując całą moc samochodu. Pisk kurczaków, szczekanie psów, ryk samolotów nad głowami. Jeden z nich leciał nisko w naszą stronę, ostrzeliwując zatłoczoną drogę. Bez namysłu szarpnąłem kierownicą i zjechałem na pobocze, kule przeleciały tak blisko, że poczuliśmy zapach świszczącego w powietrzu palącego się metalu. Obok samochodu upadła krzycząc jakaś kobieta, morze czerwonej krwi trysnęło z poszarpanej dziury w jej piersi. Patrzyłem przerażony, jak walczy z plamą, jak gdyby myślała, że może zetrzeć swoją ranę. Rozglądałem się dziko dookoła, szukając pomocy, która wiedziałem, że nie nadejdzie. Wokół niej zbierał się milczący tłum. Krzyczała przeraźliwie. W końcu puściłem kierownicę, wysiadłem i skierowałem się w jej stronę, jednak zanim tam dotarłem, poczułem dłoń Frasera na ramieniu. Odwróciłem się do niego i usłyszałem, że wykrzykuje moje imię. Zagłuszały go inne dźwięki. Podążyłem wzrokiem za jego uniesioną ręką, zobaczyłem kolejne samoloty rozpoczynające kolejny nalot. Fraser zaciągnął mnie z powrotem do jeepa, jego dłoń zaczęła szarpać kierownicą, którą ja ściskałem. Samochód zjechał dalej na pobocze, kule z samolotów eksplodowały w ziemi po jego obu stronach. Jednak udało nam się uciec; wyraz twarzy tej kobiety, jej niedowierzanie wypełniało mi głowę. W mieście wszędzie spadały pociski, kierowanie jeepem w takich warunkach było prawie niemożliwe. Fraser wyciągnął pistolet i groził nim morzu rąk i twarzy, które tłoczyły się, aby wejść na nasz samochód. Żar płonących budynków parzył nasze twarze, sprawiał, że moje dłonie zaciśnięte na gorącej kierownicy pokryły się pęcherzami. Gdy zbliżaliśmy się do portu, ulice stały się nieprzejezdne, porzuciliśmy więc jeepa i przez kilometr musieliśmy wywalczyć sobie drogę w tłumie. Biegliśmy, chwytaliśmy przypadkowych przechodniów i pytaliśmy, gdzie jest statek, czyją widzieli. Nie rozumiejące nas twarze spanikowanych ludzi. Dla nas obu jej imię było jak modlitwa powtarzana bez przerwy. Obok krzyczącego strażnika przecisnęliśmy się na statek, odpychając kobietę z płaczącym dzieckiem na ręku; poczuliśmy zapach prochu, soli, ropy. Potem te okropne 244
minuty, godziny, lata, przeszukiwanie pokładów, kabin, korytarzy, aż w końcu zrozumieliśmy, że nie było jej tutaj, że była z powrotem w płonącym mieście i w tym całym zgiełku. Tyle daremnych poszukiwań, póki nie zdaliśmy sobie sprawy, z nagłą i okropną pewnością, że znikła.
Gdy Kurt kończy mówić i zapada się z powrotem w zakamarki swojego umysłu, Claire reguluje kroplówkę. Na dworze wiatr kołacze o blaszany dach. Już niedługo, mówi Claire. David podnosi wzrok, widzi troskę o starca na jej twarzy. Nie zauważył jej wcześniej. Ona widzi jego podkrążone oczy, strach w spojrzeniu kochanka. Zdaje sobie sprawę, że sama nazwała go „swoim kochankiem”.
VIII. WRAK Życie niczym więcej nie jest niźli cieniem, Aktorzyną nędznym, który po godzinie męczarni na scenie Zapomniany zostaje; to nic nie znacząca opowieść idioty, W której dominują halas i bełkoty. MAKBET, akt V, scena V
Ale Java la Grande również miała zniknąć. Po roku 1550 ten tajemniczy kontynent ze swoimi dziwnymi mieszkańcami i wspaniałą fauną zaczął być z wolna zapominany. Wyraźne kontury map ginęły w blasku słońca, powracając do wyimaginowanego miejsca, gdzie nie ma wyraźnych wymiarów i kształtów, pozostawiając po sobie tylko pytania i niepewność. Tak wiele map z Dieppe zaginęło, pochłoniętych przez ogień i wojny, które szalały w tym stuleciu ‒ spalone w Dreźnie, zniszczone w Wiedniu. Ale te, które się zachowały, wyróżniają się stopniowym zanikiem formy. Przez dwadzieścia lat mapy Nicholasa Desliensa wytyczały granice wybrzeża, ale nie mówiły nic o środkowej części lądu. Desceliers, Jean Rotz i Le Tetsu również pozostawili w środku lądu białą plamę, jak gdyby kraina ta była stopniowo zapominana. Jej szczegóły ginęły najpierw z wyobraźni, potem z map. Nie wiemy, dlaczego tak się stało. Może uwaga kolonizatorów zwróciła się w innym kierunku; może mapy zaginęły, zostały skradzione albo nikt nie chciał w nie uwierzyć. A może to miejsce nigdy nie było niczym więcej niż tylko częścią wyobraźni kartografów z Dieppe, aż w końcu zostało wymazane z pamięci, zapomniane. Ostatnia mapa, na której ukazano Java la Grande, została nazwana Livre de la Marine du Pilot... i pochodzi z 1587 roku. Wykreślono na niej górną część kontynentu, linię brzegową tak znajomą, tak uwodzicielsko podobną do przylądka York i Ziemi Arnhema, tak szczegółową. Ale mapa jest niedokończona, a nazwisko autora zamazane i nieczytelne. Tak więc przed końcem szesnastego wieku Java la Grande znikła w wyobraźni Europejczyków. Zapomniany kontynent czekał na nową falę odkryć Holendrów, a potem Anglików w osiemnastym wieku.
Do wieczora jasne jest, że Kurt nie przeżyje nocy. Jego oddech jest słaby, nierówny. Zdrowe oko wpatruje się gdzieś ślepo. David, skulony nad nim, zachęca do mówienia. Na dworze zrobiło się zimno, rzęsisty deszcz opada płachtami, wiatr wyje, ciągnąc znad szarej masy oceanu. Claire stara się jakoś ogrzać pomieszczenie, pali drewno, by odeprzeć wilgoć, która unosi się z podłogi, przecieka przez okna. W powietrzu czuć zapach soli i wodorostów. Zdania wypowiadane przez Kurta giną, urywają się w połowie. Jego umysł rozpada się od wewnątrz, ale wciąż z jego spękanych, splątanych nici z trudem na powierzchnię przedostają się sensowne słowa.
* Z Singapuru nasz statek popłynął na południe, a potem na wschód, do Darwin. Wszędzie panowało takie zamieszanie, że ciągle jeszcze mogłem wierzyć, iż Veronica jest gdzieś żywa na statku, a może bezpieczna już w Broome albo Townsville. A może została pojmana przez Japończyków, ale wciąż żyje. Do Frasera nie docierało, że jej nie ma, ale ja skądś wiedziałem, że straciliśmy ją na zawsze i nieodwołalnie, i nie mogłem od tej świadomości uciec. Przez cały rejs stałem przy nim, przepełniony pewnością, że nie tylko Veronica zaginęła, ale także, że ten mężczyzna, którego oboje zdradziliśmy, wciąż w nią wierzył, a ja nie. Jednak w końcu mój brak wiary okazał się proroczy. Zaginęła w zamieszaniu i chaosie płonącego miasta, podobnie jak wiele innych osób połknięta przez nie bez śladu. Po dwóch dniach podróży otrzymaliśmy potwierdzenie, że miasto padło kilka godzin po naszym wyjeździe. Z każdym dniem wiadomości były coraz gorsze. Statek zapełniony uchodźcami i żołnierzami opanowała rozpacz, ludzie prawie ze sobą nie rozmawiali, dni spędzali na wpatrywaniu się w bezkres oceanu. Pod koniec miesiąca dotarliśmy do Sydney. Nie było nas przez rok, sprawy się pozmieniały. Znikła atmosfera podniecenia, zastąpił ją nastrój złych wróżb i przegranej. Ruszyliśmy obaj wzdłuż nabrzeża, wciąż w mundurach, które mieliśmy na sobie ostatniego dnia w Kulai, z oczami 250
utkwionymi przed siebie. Z tłumu wyszedł jakiś młodziutki oficer i pytającym tonem wymienił nasze nazwiska. Odwróciliśmy się z wyrazem twarzy, który przeczył temu, co czuliśmy w środku. W drodze do czekającego na nas samochodu pozwoliliśmy sobie na przyjacielskie pogaduszki z młodzieńcem.
* W ciągu tygodnia dostaliśmy nowe przydziały. Fraser miał zostać w Sydney, a ja udać się na wyżyny Nowej Gwinei, gdzie nasi dowódcy prowadzili oddziały wąskimi szlakami, gorączkowo starając się powstrzymać nieustanny marsz Japończyków. Pamiętam, że otrzymałem rozkazy przez telefon, potaknąłem, odłożyłem słuchawkę. Byłem zbyt otumaniony, by odpowiedzieć. Nocami budziłem się z krzykiem, słyszałem huki wystrzałów, warczenie japońskich samolotów. Moje serce głośno waliło w cichym pokoju. Wciąż czułem dym, swąd spalenizny. A Fraser pogrążył się w smutku. Kiedyś zadzwonił do mnie o drugiej w nocy, pytając o szczegóły ostatniego razu, kiedy ją widziałem. Myślał, że to może być ważne. W ciemności pokoju słuchałem, jak ciągle powtarza te słowa zniekształcone przez alkohol, w końcu powiedziałem mu, żeby zostawił mnie w spokoju. Waliłem głową o ścianę, najpierw lekko, potem z coraz większą siłą, aż pociekła krew. Ostry ból w jęczącym odrętwieniu, które mnie pochwyciło. Byłem zbyt uwikłany we własny smutek, żeby komukolwiek pomóc. Jej strata wywołała u mnie nie tyle ból, co kres wiary i sensu. Beznamiętnie rzucane słowa, mijający gdzieś obok czas. Mój smutek odizolował mnie od wszystkiego dookoła. Ale co ze statkiem? Ze statkiem? To było później... dużo później. Najpierw była pewna noc... kiedy Fraser, kiedy ja... Jego głos wznosi się w nagłym poruszeniu. Proszę, musisz zrozumieć, że to nie była moja wina. David i Claire wymieniają spojrzenia. Co nie było twoją winą?, pyta David, zatroskany, słyszy nutę zdrady w swoim głosie. Był pijany, wiesz, miał pistolet. Fraser? Przyszedł późno, obudził mnie. Walił w drzwi jak szaleniec, nie przestawał, aż poszedłem otworzyć w samych spodniach od piżamy. Kiedy?, pyta Claire. Kiedy to się stało? 251
Niedługo po powrocie z Singapuru, szepce Kurt, a Claire spogląda znacząco na Davida. Na dworze padało, zapytałem, kto tam. Wykrzyknął swoje imię, a ja jak głupiec otworzyłem. Wpadł do środka, odepchnął mnie, jego pistolet celował w moją twarz. Lało jak z cebra i był przemoczony do suchej nitki, włosy miał przylepione do twarzy, wytrzeszczone oczy. Na widok broni zadrżałem. Podszedł do mnie. Gdy się cofałem, po drodze strąciłem wazon ze stolika pod telefon. Fraser, wyjąkałem, proszę... Ale on nie zatrzymał się, tylko wystrzelił na oślep, pchnął mnie z pistoletem wyciągniętym przed siebie, zawadził o futrynę, zatoczył się na ścianę. Jak mogłeś? I to właśnie ty? Dusiła mnie moja wina, pokręciłem tylko głową patrząc, jak pistolet porusza się niczym wąż, hipnotyzując mnie. Dwie krople deszczu na lufie, jej ciemny wylot tak blisko, że widziałem spiralny rowek w środku. W końcu zdołałem wyjąkać: „Przepraszam, ja nigdy nie...” Myślałem, że jesteś moim przyjacielem. Zaufałem ci, powierzyłem ci ją... Starałem się, krzyknąłem. Bóg wie, że się starałem, ale... Ale co? Potrząsnąłem głową. Skąd...? W jej rzeczach. List. Najpierw jakoś... nie mogłem w to uwierzyć, ale potem wszystko zaczęło układać się w sensowną całość. Gdy to powiedział spojrzał w górę, łzy pojawiły się w jego oczach, ale prawie ich nie zauważałem; cała moja uwaga była skupiona na pistolecie przed moją twarzą. Kochała cię? Obecność pistoletu skłaniała mnie do kłamstwa. Zawahałem się i to wystarczyło. Fraser spojrzał na mnie i widziałem, że wie. Szczękałem zębami ze strachu, gdy zacząłem mówić, słowa plątały się w desperackiej próbie wyjaśnienia, usprawiedliwienia, złagodzenia, ale on potrząsnął tylko pistoletem przed moją twarzą, uciszając mnie. Jak długo?, zapytał. Jak długo byliście razem? Kręciłem głową. Proszę, Fraser... Gadaj, kurwa!, wrzasnął. Jak długo byliście razem? Przełknąłem ślinę, zanim odpowiedziałem łamiącym się głosem. Od końca 1938, około sześć miesięcy po waszym ślubie. Byliście razem w Singapurze? 252
Potaknąłem konwulsyjnie. Gdy to zrobiłem, Fraser schylił się, ryk wstrząsnął jego ciałem. Z pistoletem wciąż przede mną, trząsł się, jakby płakał. Proszę, Fraser, błagałem. Nie... Ale nie słuchał mnie. Chwila wydawała mi się godziną, nagle zdałem sobie sprawę, że był zdolny zrobić to, co zamierzał. Jak zranione zwierzę, które nie zważa na to, kogo rani, byle tylko się zemścić. Zrobiłem krok do przodu, uniosłem rękę i wytrąciłem mu pistolet. Odleciał gdzieś w bok, uderzył w ścianę po prawej stronie i spadł na podłogę. Fraser wyprostował się, zatoczył się do tyłu. Skoczyłem po broń. Moje palce zamknęły się na kolbie, gdy kolano Frasera wylądowało na moim brzuchu, pozbawiając mnie oddechu. Odrzuciło mnie do tyłu, w głąb korytarza. Potem poczułem z boku jego but, gdy próbowałem od-pełznąć. Ciosy spadały, gdy się wycofywałem, krew zalewała mi usta i oczy. Potem podniosłem pistolet i bez namysłu nacisnąłem spust. Wystrzelił z rykiem, pierwsza kula trafiła go w nadgarstek, jego ręka odskoczyła do tyłu, jego ciało było wystawione na następne kule, drugą, trzecią, czwartą, które dziurawiły jego pierś od lewej do prawej. Nagle zapanowała cisza. Zrobił krok do przodu, zaczął padać, jego nietknięta ręka zacisnęła się na ranie na piersi, palce macały ją desperacko, drapały szybko rozlewającą się plamę. Oddychałem głośno i szybko, jego zaskoczone oczy wpatrywały się we mnie. Gdy otworzył usta, poczułem od niego alkohol, wypłynęła z nich krew, ściekła po brodzie i opadł na ścianę, potem na podłogę; zdrowa ręka wciąż zaciśnięta na piersi, druga zwisała bezwładnie. Jeszcze dwa oddechy i jego oczy zmatowiały.
* Na dworze jest ciemno, deszcz się nasila. Oddech Kurta coraz mniej regularny, płytszy, ale słowa wciąż płyną.
* Nie wiem, jak długo siedziałem w korytarzu, patrząc na lejącą się krew. Pamiętam tylko, że obudziły mnie konwulsyjne ruchy żołądka, wybiegłem do ogrodu, padłem w deszczu na kolana i rzygałem, raz za razem, aż w nosie, gardle, ustach nie czułem nic prócz gorzkiego smaku żółci. W końcu wstałem i wróciłem do środka. Wiedząc, że teraz muszę coś zrobić z ciałem. Nie wiedziałem, czy sąsiedzi coś słyszeli, a jeśli tak, to co sobie pomyśleli, ale nikt się nie pojawił. Odgłosy burzy zagłuszyły huk wystrzałów: Krew rozlewała się, aż pokryła pół korytarza. Musiałem się 253
szybko pozbyć ciała, powstrzymać krwawienie. Niezdolny do myślenia o czymkolwiek, znalazłem wojskowy koc i zdołałem zawinąć go weń. Ciepła krew pokrywała mi ręce. Za każdym razem, gdy jego głowa bezwładnie odwróciła się w moją stronę, czułem podchodzącą do gardła żółć. Gdy już go zawinąłem, zaciągnąłem tę przerażającą paczkę do jego samochodu. Ręce i kolana mi się trzęsły, ale jakoś zdołałem wcisnąć go na tylne siedzenie i przykryć kolejnym kocem. Kiedy skończyłem, zatrzasnąłem drzwi, opadłem ciężko na samochód. Kręciło mi się w głowie, ledwie stałem na nogach. Wiedziałem, że potrzebny mi jakiś plan, ale mój umysł był sparaliżowany, miałem przed oczami wypalający pistolet, osuwające się ciało Frasera. W końcu wiedziałem, co muszę zrobić. Podszedłem do drzwiczek od strony kierowcy, które Fraser zostawił szeroko otwarte; kałuża deszczu zbierała się na podłodze. W ciemności odszukałem kluczyki ‒ były w stacyjce, tak jak je w pośpiechu zostawił ‒ zapaliłem samochód. Silnik obudził się z rykiem, skrzynia biegów zazgrzytała, gdy w desperackiej ucieczce z piskiem zjechałem z krawężnika.
* Najpierw pojechałem do jego domu. Wiedziałem, że w szopie ma zapas paliwa. Pamiętam, jak poruszałem się w ciemnym wnętrzu po omacku, bojąc się zapalić światło. Zaświeciłem zapałkę i znalazłem kanistry z benzyną. Załadowałem je do bagażnika. Wziąłem też łopatę. Przyjechałem tu przed południem, chmury zaczęły się rozpraszać, pociłem się w wilgotnym powietrzu. Rana na czole pulsowała. Na skraju wydm był znak, którego wcześniej nie zauważyłem, mówiący, że wstęp na ten teren jest zakazany, że pod piaskiem są miny. Zignorowałem go jednak i wyładowałem ciało. Ciągnąłem je coraz dalej na wydmy, aby rozpocząć ponure zadanie wykopania grobu. Skończyłem, gdy zaczęło już się rozjaśniać, wtoczyłem zwłoki do grobu. Pamiętam, jak stałem nad nim, odwinąłem koc: jego sztywniejące ciało, wpatrujące się w nicość oczy. Przeszukałem mu kieszenie kurtki i wyjąłem portfel z dokumentami. Potem zasypałem dół; patrzyłem, jak połyka go piasek spadający z łopaty niczym deszcz. Gdy wreszcie skończyłem, wróciłem po swoich śladach do samochodu. Przy świetle latarki wyczyściłem go i zacząłem długą podróż z powrotem do miasta. Zostawiłem samochód przy Gap. Wytarłem wszystkie odciski palców koszulą i ruszyłem. Przedtem jednak podszedłem na skraj stromego urwiska, stanąłem i patrzyłem na niespokojne morze, w końcu wyjąłem jego 254
portfel i rzuciłem go w bezkresny błękit. Był świt. Ptaki krążyły nade mną w pierwszych promieniach słońca. Nie wiem, jak długo tam stałem. W końcu odwróciłem się i zacząłem iść w stronę domu. Potwornie zmęczony, szedłem powoli przez ciche ulice. Poczułem odrazę do tego, co zrobiłem; Fraserowi, Veronice, sobie; odrazę, której nie zmyje gorący prysznic, pod którym tak długo szorowałem skórę, aż zacząłem krwawić; odrazę, która sięgała do głębi tego, co nas złączyło. Do statku. Policja przychodziła do mnie wiele razy, starali się znaleźć jakieś sprzeczności w moich zeznaniach, ale niczego się nie doszukali. Wiedziałem, że jeżeli nie będą mieli od czego zacząć, ten znaleziony samochód przekona ich, że popełnił samobójstwo.
* Gdy Kurt kończy, następuje przerwa, odgłosy deszczu wypełniają pokój. Izolacja chaty prawie namacalna. Kawałek blachy na dachu klekocze na wietrze. Jego oddech powolny, każdy oddzielony od poprzedniego coraz to dłuższą przerwą, charczące westchnienia. W końcu odzywa się znowu.
* Potem wysłali mnie na Nową Gwineę. Dwa tygodnie w Port Moresby, później góry. Trzy tygodnie marszu po szlakach, widok rannych i umierających. Każdego dnia ginęli ludzie, trzęśli się w gorączce, niezdolni do przyjmowania jedzenia. Wszędzie czaili się snajperzy. Ziemia pod stopami śliska od deszczu i krwi. Po tygodniu ja też zapadłem na febrę. Nocą ciemność wznosiła się naokoło mnie, naznaczona trzaskami, krzykami, piskami torbaczy, strachem. Zarośla trzęsły się jak żyjąca istota, zapadając się jakby w oddechu prehistorycznego gada, ich cieniste kształty muskały się niczym postrzępiona, piszcząca namiastka życia. Nietoperze rozmiarów kotów wpadały w listowie, znikąd wybuchały pożary, płonąc białym żarem w lepkiej ciemności, opadające iskry świeciły niczym robaczki świętojańskie. Sporadyczne wystrzały gdzieś daleko, głuche dudnienie artylerii. Samoloty warczące w ciemności nieba nisko i złowieszczo, ich silniki pulsujące w gęstym nocnym powietrzu, złe, przerażające. Miesiąc snów o Veronice, Fraserze, miesiąc budzenia się z krzykiem w ciemności, moje kończyny niczym cepy, gdy żołnierze próbowali mnie uspokoić, ich zabłocone dłonie zakrywające moje usta, żebym nie zdradził naszego położenia snajperom. 255
Sądzę, że chciałem wtedy umrzeć, szukałem śmierci, ale gdy nadeszła, stanowiła niespodziankę. Eksplodujący pocisk jak cichy wiatr, unoszący mnie nad ziemię. Albo bicie serca. Jak gdybym był lekki jak piórko. Żadnego bólu, wrzaskliwego hałasu, jak pękająca tama. Potem, tak samo nagle, nie było nic oprócz ciszy. I ciemności; nie takiego ciepłego zmroku snu, ale palącej, grzmiącej czerni. Mówią, że ofiary urazu rzadko go pamiętają, ich pamięć nie rejestruje szczegółów wypadku, aby chronić organizm, by nie spowodować uszkodzenia umysłu. Ale ja pamiętam. Pamiętam wszystko, każdą chwilę. Następną rzeczą, jaką pamiętam, jest szpital. Pielęgniarki mówią, że krzyczałem, gdy mnie przywieziono, ale mój umysł był gdzieś indziej. Powiedziały mi, że krzyczałem we śnie, nie budząc się przez wiele godzin, aż zachrypłem. Gdy się w końcu obudziłem, wciąż krzyczałem, ale mój głos musiał się chyba zmienić, bo pamiętam, jak pojawiły się nade mną pielęgniarki, ich ręce na mojej twarzy, piersi. Potem uświadomiłem sobie, że ich usta się poruszały, jednak do mnie nie dochodził żaden dźwięk. Nic, tylko brzmienie własnego głosu. Po tych wszystkich wrzaskach zdałem sobie sprawę, dlaczego krzyczałem przez tyle godzin. Byłem głuchy. Nie dlatego, że straciłem słuch, ale dlatego, że w mojej głowie wciąż brzmiał huk wybuchu, rozdzierał moje uszy. Moje krzyki stanowiły jedyny sposób na jego zagłuszenie. Słuch powrócił mi po kilku miesiącach. Przez cały czas żyłem z zamkniętym we mnie grzmotem pocisku, nie mogłem mówić, komunikować się. Kiedy w końcu znów zacząłem słyszeć, pojawili się lekarze, którzy chcieli ze mną porozmawiać, ale nie życzyłem sobie pomocy. Tylko ciszy. Może powinni byli bardziej się starać do mnie dotrzeć, zobaczyć chorobę, która mnie zżerała, ale mieli wiele innych zajęć, w szpitalu byli przecież inni ludzie, którzy ich potrzebowali, którzy chcieli z nimi rozmawiać. W końcu zrobili tak, jak ich poprosiłem, i zostawili mnie w spokoju. Ze szpitala wyszedłem po dwóch latach, wojna już się prawie skończyła. Szedłem po ulicach, czując na sobie wzrok ludzi, odrazę, która nimi wstrząsała, zanim zdążyli ją ukryć. Na jedną noc zatrzymałem się w moim starym domu, ale stwierdziłem, że jest zbyt zatłoczony duchami przeszłości, huk pistoletu wciąż odbijał się w ciemnych czeluściach ścian. Następnego ranka wynająłem pokój w pensjonacie. Przestałem w ogóle wychodzić, słuchałem tylko radia. Morfina uwalniała mnie od bólu, potem powoli od potrzeby, którą sama sobą stworzyła. Świat na zewnątrz posuwał się 256
naprzód, wojna się kończyła, biały żar pochłonął Hiroszimę, potem Nagasaki. W noc pokoju siedziałem u siebie, unosząc się w płynnym oceanie morfiny, czując, jak otwiera się mój umysł, czas nie związany z przestrzenią. Gdy słuchałem muzyki w radiu, klaksonów samochodów na ulicach, wiedziałem, co muszę zrobić. Następnego ranka wyciągnąłem mapy i zacząłem szukać w nich tego, co nam zawsze umykało. Morfina mi pomagała złożyć wszystko w całość. W ciągu miesiąca zauważyłem wskazówki, których wcześniej nie widzieliśmy. Tydzień później wróciłem tam. Moja renta wystarczyła na zapłacenie za tę chatę, właściciel był szczęśliwy, że się jej pozbył, chętny do zamiany wsi na miasto. Wtedy zacząłem przemierzać te wydmy, szukając wybrzuszeń, plam na piasku. Zajęło mi to rok, ale w końcu znalazłem. W noc, kiedy wypiłem dwanaście piw i wziąłem morfinę, budząc się następnego ranka w korytarzu, zarzygany. Pojechałem do miasta i kupiłem materiały, jakich potrzebowałem, ignorując dzieciaki, które się na mnie gapiły, i wróciłem. W końcu zacząłem kopać.
* Gdzie?, pyta David. Możesz teraz powiedzieć. Oddech Kurta jest teraz cichym sykiem. W kredensie, mapa. Atak kaszlu, zaciskające się coraz bardziej płuca. Ale nic ci ona nie pomoże, nie znajdziesz go. Słysząc nutę histerii w głosie Kurta, Claire kładzie mu dłoń na ramieniu, powstrzymuje go. Czyż nie mówiłeś, że go znalazłeś? Kurt zaczyna się śmiać. Znalazłem go, ale żadna mapa wam nie pomoże, mówi; jego śmiech brzmi potwornie, żałośnie. Dlaczego nie?, pyta David, ledwie się powstrzymuje od chwycenia umierającego starca i potrząśnięcia nim, by w końcu wydał swoje tajemnice. Dlaczego nie?, prawie krzyczy. Przestań się śmiać. Powiedz mi, dlaczego nie... Jego głos milknie, gdy zaczyna rozumieć żart. Nie, jąka się, nie mógłbyś... Kurt wciąż się śmieje. Ależ tak, mógłbym. Nie rozumiesz, musiałem, musiałem uwolnić się od przeszłości. Claire patrzy na Davida, zmieszana. O czym on mówi? Przełyka ślinę, blady. Zrobił coś... ze statkiem. Kurt wciąż się śmieje. Nie coś, spaliłem go, spaliłem go na popiół. 257
Claire spogląda przerażona to na Davida, to na świszczące ciało Kurta. Nie, nie mógł tego zrobić, nie spaliłby się przecież, nieprawdaż? David kiwa głową, obejmuje ją rękoma, nie widzi starca. Dlaczego? Dlaczego?, pyta. Ale Kurt tylko się śmieje. Łzy na jego zapadniętej twarzy, jego głos niewiele głośniejszy od szeptu. Ponieważ przeszłość jest niczym i my jesteśmy niczym, a ty, ty jesteś wciąż na tyle głupi, że wierzysz. Przychodzisz tu ze swoją pobożną wiarą w przeszłość, pożądaniem zrozumienia, ale jesteś zbyt głupi, by zrozumieć, że nic z tego nie jest prawdą, nic. Wiara to kłamstwo. Miłość to kłamstwo. Tylko śmierć jest pewna, a ty, ty jesteś zbyt ślepy, żeby to dojrzeć. David podrywa się na równe nogi, krzesło się przewraca. Chwieje się, przez chwilę Claire myśli, że zaatakuje starca, wyciągnie jego wysuszoną postać i potrząśnie nią, aż się złamie, ale nie robi tego, wycofuje się na korytarz i odwraca się. Ona stoi, woła go, ale on nie patrzy na nią, odchodzi chwiejnie ku drzwiom, w ciemność, zostawiając ją samą z umierającym starcem.
Kurt kona tuż po drugiej w nocy, wślizgując się delikatnie w objęcia snu, jego oddech coraz wolniejszy, płytszy, aż w końcu ustaje. Tuż przed jego zgonem wraca David, wchodzi cicho do pokoju. Claire odwraca się do niego, jej oczy mówią mu, że nie ma już czasu na pytania. David nie odzywa się, podchodzi do niej w milczeniu, dotyka jej ramienia. Jego skóra zimna od deszczu. Ona kładzie swoją dłoń na jego, ściska ją.
* Żadne z nich nie śpi. Siedzą w małym pokoju przy ciele, nie odzywają się. O siódmej dzwonią do lekarza z miasta, wzywają karetkę, która zabiera sztywniejące ciało Kurta. Lekarz zostaje jeszcze kilka minut po odjeździe ambulansu, potem też wyjeżdża, zostawiając ich samych. Stoją blisko siebie, nie dotykają się. Przez długą chwilę tkwią przed chatą, patrzą na drogę, którą odjechała karetka i lekarz, potem wracają do środka, zaczynają powolne zadanie posprzątania przed swoim wyjazdem.
Ostatecznie nic nie jest prawdą poza tym, co czujemy. Niczego nie pamiętamy, w nic nie wierzymy ‒ wszystko to tylko opowieści i echa. Przeszłość jest jak przemieniające się morze, gdzie nic nie jest pewne i gdzie nie znajdujemy tego, czego szukamy; jest miejscem, gdzie poszukujemy krain, które wyłaniają się z mgły w blasku słońca, po czym znikają znowu równie szybko, jak się pojawiły; jest przemieniającym się morzem, w którego centrum nie ma nic poza złudzeniem i stratą.
OD AUTORA Ta książka jest fikcją, zawarty w niej materiał historyczny jest połączeniem faktów, fikcji i spekulacji. Niemniej jednak czytelnicy, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o mapach z Dieppe i ich potencjalnych powiązaniach z odkryciem Australii przez Portugalczyków w latach dwudziestych szesnastego wieku, mogą zajrzeć do książki Kennetha Mclntyre Potajemne odkrycie Australii (na której w dużym stopniu się opierałem) oraz do książki Lawrence'a Fitzgeralda Java La Grande: odbycie Australii przez Portugalczyków. Całkiem odmienny punkt widzenia przedstawia praca profesora G. Arnolda Wooda Odkrycie Australii. Osoby, które interesują wyobrażenia Australii sprzed roku 1770, powinny zajrzeć do dzieła Najdalszy brzeg: Wyobrażenia Terra Australis od średniowiecza do Cooka napisanej przez Williama Eislera. Cytat z dzienników de Barrosa pochodzi z Potajemnego odkrycia Mclntyre'a. Tłumaczenie Traktatu z Tordesillas zaczerpnąłem z wymienionej już książki Lawrence'a Fitzgeralda, który wzorował się na tekście G. Davenporta Traktaty europejskie mające wpływ na historię Stanów Zjednoczonych i tery ton ów im podległych do 1648, tom I. Pomimo polegania w znacznej mierze na źródłach, „historyczna” część powieści z dużą dowolnością traktuje opisywane odkrycia i w wielu przypadkach fakty historyczne, źródła pierwotne oraz opinie i teorie różnych ludzi zostały dostosowane do potrzeb powieści. Wszelkie błędy, które się pojawiają, są mojego autorstwa. Niektóre osoby, do których odwoływałem się w tekście, są prawdziwe, inne całkowicie fikcyjne. Osoba profesora Kirkby'ego, wygłaszającego opinie profesora G. Arnolda Wooda, nie może jednak być z nim utożsamiana; jego motywacje i zachowania są całkowicie wymyślone. Definicja słowa „wrack” na początku książki została zaczerpnięta z Shorter Oxford English Dictionary, definicja Siatki Merkatora wykorzystuje fragmenty opisu z The Penguin Dictionary of Geography, a definicja sopranu pochodzi z Oxford Dictionary of Opera i Grove Concise Dictionary of Music.
Spis map I. Pierre Descellers, Mapa Delfina (Harlejańska), ok. 1536-1547 II. Pierre Desceliers, Mapa „Królewska”, 1546 III. Jean Rotz, Mapa Świata, 1542 IV. Pierre Desceliers, Mapa Świata, ok. 1550
Spis treści PROLOG ................................................................................... 7 I. ODKRYCIE .......................................................................... 13 II. CLAIRE ................................................................................ 23 III. ŚLADY STÓP ..................................................................... 35 IV. SIATKA MERKATORA .................................................... 83 V. NIEPEWNY PRZEWODNIK ............................................... 161 VI. TAJEMNICZA PODRÓŻ .................................................... 207 VII. PŁONĄCE MIASTO .......................................................... 231 VIII. WRAK ............................................................................... 247 OD AUTORA ............................................................................ 261 SPIS MAP ................................................................................. 262