Ty tuł ory ginału GATES OF PARADISE
Copy right © 1989 by the Vanda General Partnership Pocket Books, a division of Sim...
4 downloads
11 Views
1MB Size
Ty tuł ory ginału GATES OF PARADISE
Copy right © 1989 by the Vanda General Partnership Pocket Books, a division of Simon & Schuster Inc. All rights reserved
Projekt okładki Izabella Marcinowska
Zdjęcie na okładce © Elisabeth Ansley /Trevillion Images
Redaktor prowadzący Katarzy na Rudzka
Redakcja Agnieszka Rosłan
Korekta Graży na Nawrocka
ISBN 978-83-8069-498-9
Warszawa 2015 Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02–697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28
www.proszy nski.pl
Więcej na: www.ebook4all.pl
PROLOG
Jedy ną osobą, z którą mogłam dzielić moje najtajniejsze sekrety, by ł Luke Casteel junior. Ty lko przy nim czułam, że ży ję naprawdę, i w głębi serca wiedziałam, że Luke czuje to samo, choć nigdy nie miał śmiałości mi o ty m powiedzieć. Chciałam by ć z nim, patrzeć na niego, tonąć w ty ch ciemnoszafirowy ch oczach i mówić mu, co naprawdę czuję. Ale taka bliskość by ła zakazana. Luke Casteel junior by ł moim bratem przy rodnim. Znalazłam jednak sposób, aby śmy mogli wpatry wać się w siebie nawzajem przez długie godziny, z czy sty m sumieniem, nie martwiąc się, że ktoś odkry je nasz sekret. By ło tak, kiedy go malowałam. Zawsze chętnie mi pozował. Oddzielona od niego sztalugą, uży wając jej w roli okna, które nas oddziela, mogłam do woli studiować tę śniadą twarz o wy razisty ch kościach policzkowy ch i idealny ch ry sach. Mogłam bez przeszkód utrwalać na płótnie spadające mu na czoło niesforne czarne loki. Luke miał włosy mojej ciotki Fanny, a szafirowe oczy i perfekcy jny nos odziedziczy ł po ojcu. Zary s jego ust i ostre, regularne linie szczęki zdradzały siłę i charakter. Mimo woli dopatry wałam się w nim podobieństwa do mojego ojca, a nawet do siebie. By ł tak samo szczupły i wy soki jak tata, i trzy mał się prosto jak on. To podobieństwo nieodmiennie mnie smuciło. Przy pominało mi, że Luke nie jest moim legalny m bratem przy rodnim, ty lko bratem przy rodnim z nieślubnego łoża; owocem chwilowego zauroczenia taty ciotką Fanny, siostrą mojej mamy. Wszy scy o ty m wiedzieli, ale w my śl niepisanej umowy nie wspominano o tej sprawie. Usiłowaliśmy udawać, że jej nie ma, zepchnąć ją w mrok, choć oboje wiedzieliśmy, co plotkują o nas ludzie w Winnerrow. Moja rodzina, jakkolwiek jedna ze znaczniejszy ch i najzamożniejszy ch w mieście, by ła jednak mocno niety powa. Luke junior mieszkał ze swoją matką, Fanny Casteel, dwa razy zamężną. Pierwszy raz wy szła za człowieka od siebie starszego, który szy bko umarł. Potem związała się z mężczy zną o wiele młodszy m, który ją porzucił. Wszy scy w Winnerrow pamiętali sły nną rozprawę sądową, w trakcie której mama i ciotka Fanny walczy ły o opiekę nad bratem przy rodnim Fanny, mały m Drakiem. Drake by ł sierotą;
jego ojciec Luke ze swoją nową żoną, Stacie, zginęli tragicznie w wy padku samochodowy m. Drake miał wtedy pięć lat. Opiekę przy znano ciotce Fanny, ale później mama dogadała się z nią i Fanny zrzekła się praw do dziecka za niemałą sumę. Drake nie znosił o ty m słuchać i nieraz wdawał się w szkole w bójki, kiedy chłopcy dokuczali mu, że został „sprzedany i kupiony ”. Zresztą, jak mówiła mama, Drake odziedziczy ł zapalczy wy charakter po swoim ojcu. By ł przy stojny, atlety cznie zbudowany i wy sportowany, inteligentny i bardzo ambitny. Aktualnie robił dy plom w Harvard Business College. Choć prakty cznie by ł moim wujem, zawsze traktowałam go jak starszego brata. Mama i tata wy chowali go jak własnego sy na. Większość ludzi w Winnerrow zna historię mamy, jej trudne dzieciństwo na Wzgórzach Strachu, śmierć jej matki przy porodzie, a potem – po latach spędzony ch w nędznej chałupie – pałacowe ży cie z bogatą rodziną matki, Tattertonami. Mieszkała w Farthinggale Manor, Farthy, jak nazy wała tę rezy dencję w rzadkich chwilach, kiedy udało mi się namówić ją na wspomnienia z tamty ch czasów. Za to ja i Luke często rozmawialiśmy o Farthy. Farthinggale Manor królowało w naszej wy obraźni. To magiczny, ale i złowrogi wielki dom; zamek ty siąca sekretów, z który ch część – o czy m wiedzieliśmy – doty czy ła nas. W posiadłości nadal mieszkał tajemniczy Tony Tatterton, który poślubił naszą prababcię i od lat kierował sły nną Wy twórnią Zabawek Tattertonów, obecnie luźno już ty lko związaną z Fabry ką Zabawek w Winnerrow, niegdy ś swą filią. Z powodów, o jakich mama nigdy nie chciała rozmawiać, wolała nie mieć z Tony m nic wspólnego, choć regularnie przy sy łał nam kartki z ży czeniami urodzinowy mi i świąteczny mi. Mnie, odkąd pamiętam, na urodziny przy sy łał też lalki z różny ch stron świata. Dobrze, że mama pozwalała mi je zatrzy mać. Miałam chińskie lalki, delikatne jak porcelana, o długich, prosty ch, czarny ch włosach, i lalki z Holandii, Norwegii i Irlandii, w kolorowy ch strojach, o śliczny ch, wesoły ch buziach. Chcieliśmy z Lukiem dowiedzieć się więcej o Tony m Tattertonie i Farthy. Drake także by ł tego ciekaw, choć nawet w części nie rozmawiał o ty ch sprawach ty le co my. Och, gdy by nasz rodzinny dom, Hasbrouck House, by ł otwarty na rodzinną przeszłość tak, jak by wał otwarty m domem w weekendy, kiedy przy by wali przy jaciele rodziców i poruszali się po nim swobodnie. Ty le py tań domagało się odpowiedzi! Co sprawiło, że moi rodzice wrócili tutaj, porzucając bogaty, olśniewający świat Farthinggale Manor? Dlaczego moja mama tak bardzo chciała wrócić do Winnerrow, gdzie wielu nadal uznawało ją za wy włokę z gór? Choć by ła nauczy cielką, tamtejsze bogate, snobisty czne towarzy stwo nigdy jej nie uznało. Ty le mroczny ch tajemnic kry ło się wokół nas; czaiło się w zakamarkach naszy ch umy słów jak stare pajęczy ny. Odkąd pamiętam, czułam, że czegoś powinnam się o sobie dowiedzieć, ale nikt nie kwapił się, żeby mi to zdradzić – ani moja mama, ani tata, ani Drake. A jednak wy czuwałam tajemnicę w chwilach milczenia, które czasami zapadało pomiędzy rodzicami, pomiędzy nimi a mną, a już zwłaszcza pomiędzy mną a mamą. Żałowałam, że nie mogę podejść z pędzlem do pustego płótna i wy malować na nim prawdy. Może dlatego, odkąd pamiętam, by łam opętana malowaniem. Bezustannie tworzy łam; prakty cznie nie by ło dnia, żeby m czegoś nie namalowała. By ło to dla mnie równie niezbędne do ży cia i oczy wiste jak oddy chanie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
RODZINNE SEKRETY
– O nie! – zawołał Drake, stając za mną. Nie zauważy łam go, tak by łam zajęta malowaniem. – Znów kolejny widoczek Farthinggale Manor, z Lukiem juniorem gapiący m się z okna na chmury. – Teatralnie wy wrócił oczami i udał, że mdleje. Luke wy prostował się i odgarnął włosy z czoła. Zawsze tak robił, kiedy by ł zakłopotany albo zdenerwowany. Odwróciłam się powoli, gotowa ofuknąć Drake’a w sty lu panny Marbleton, mojej i Luke’a nauczy cielki angielskiego, która bez przerwy karciła uczniów, ale zobaczy łam jego szelmowski uśmiech i oczy bły szczące jak dwa czarne kamienie. Jak zwy kle mnie rozbroił. By ł niesamowicie przy stojny, ale bez względu na to, ile razy się golił, zawsze miał cień zarostu na twarzy. Moja mama z czułością przeciągała mu dłonią po policzku i żartem prosiła, żeby zgolił te kolce jeżozwierza. – Drake – powiedziałam miękko, błagając go spojrzeniem, żeby przestał się już nad nami pastwić. – Ale tak jest, prawda, Annie? – upierał się. – Namalowałaś chy ba z dziesięć obrazów takich jak ten, gdzie Luke jest w domu albo przechadza się po ogrodach. A przecież tam nigdy nie by ł! Ostatnie zdanie wy powiedział prowokacy jny m tonem, jakby chciał podkreślić, że on sam dostąpił tego przy wileju. Przechy liłam głowę, tak jak robiła to mama, kiedy nagle coś sobie uświadomiła. Czy żby by ł zazdrosny, że swoim stały m modelem uczy niłam Luke’a? Nie przy szło mi do głowy, żeby poprosić Drake’a o pozowanie, gdy ż nie potrafił dłużej wy siedzieć spokojnie. – Moje obrazy Farthy nigdy nie są takie same – powiedziałam z urazą. – Maluję wy łącznie z wy obraźni i według tego, co usły szałam od mamy i taty. – Wy dawałoby się, że to dla wszy stkich jasne – stwierdził Luke, nie odry wając wzroku od podręcznika do literatury angielskiej.
Drake uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Co sprawiło, że Wielki Budda przemówił? – zapy tał z uciechą. Uwielbiał droczy ć się z Lukiem. – Drake, przestań, bo stracę natchnienie – prosiłam. – Kiedy przy chodzi twórczy moment, arty sta musi go zatrzy mać, tak jak trzy ma się pisklę w dłoni, delikatnie, ale stanowczo. – Zdawałam sobie sprawę, że moje arty sty czne wy znanie zabrzmiało nieco pretensjonalnie, ale nie znosiłam, kiedy Luke i Drake zaczy nali swoje przepy chanki. Moje błagania wreszcie przy niosły skutek. Ry sy Drake’a złagodniały. – Przepraszam. Po prostu chciałem wy rwać stąd na chwilę naszego Platona. Potrzebujemy dziewiątego zawodnika do softballu. Luke spojrzał na niego znad książki, zaskoczony zaproszeniem. Nieufnie obserwował Drake’a spod zmrużony ch powiek. Czy propozy cja jest szczera? Drake przy jechał z uczelni do domu na przerwę wiosenną i dotąd przeważnie spędzał czas ze swoimi dawny mi przy jaciółmi. – Sam nie wiem… – Luke spojrzał na mnie. – Muszę się uczy ć do sprawdzianu – dodał szy bko – i pomy ślałem, że przez ten czas Annie może mnie… – Jasne, jasne, rozumiem, mój ty Einsteinie – odpowiedział Drake głosem ociekający m sarkazmem. – Ty le że wiedzy nie czerpie się wy łącznie z książek i powinieneś o ty m wiedzieć – dodał, poważniejąc. – Trzeba poznawać ludzi, pogłębiać kontakty, sprawić, żeby ludzie cię lubili i szanowali. Oto sekret sukcesu. Więcej prezesów wy wodzi się z boisk niż z sal wy kładowy ch – perorował, podkreślając swoje tezy gestami. Luke milczał. Przeczesał dłonią czupry nę i wlepił w Drake’a to swoje stoickie, lecz by stre, anality czne spojrzenie, czego Drake wy jątkowo nie znosił. – Ach… niepotrzebnie strzępię sobie języ k – mruknął i odwrócił się do mnie. – Mówiłem ci, że Farthy jest szare, a nie niebieskie – powiedział, patrząc na mój obraz. – By łeś tam ty lko parę razy i miałeś wtedy pięć lat. Na pewno nie wszy stko pamiętasz – powiedział Luke, przy chodząc mi w sukurs. – Nie zapomina się koloru takiego wielkiego domu! – Drake nie kry ł iry tacji. – Wiek nie ma tu nic do rzeczy. – Czy żby ? Kiedy ś opowiadałeś nam, że są tam dwa zewnętrzne baseny, a potem Logan sprostował to, mówiąc, że jeden by ł w środku, a drugi na zewnątrz – ciągnął bezlitośnie Luke. Jeśli chodziło o Farthy, zawsze staraliśmy się z Lukiem trzy mać tego, czego zdołaliśmy się dowiedzieć, nawet jeśli by ły to drobne szczegóły. Skąpiono nam wiedzy na ten temat i musieliśmy ją z trudem zdoby wać. – Czy żby, Sherlocku Holmesie? – powtórzy ł Drake i jego spojrzenie stało się chłodne. Nie lubił by ć poprawiany, zwłaszcza przez Luke’a. – Otóż przy jmij do wiadomości, że nigdy nie twierdziłem, jakoby tam by ły dwa zewnętrzne baseny ; powiedziałem ty lko, że by ły dwa baseny. Nie słuchasz, kiedy do ciebie mówię. Zawsze mnie dziwiło, jakim cudem tak dobrze radzisz sobie w szkole. Może ściągasz? – Drake, proszę! – Chwy ciłam go za rękę i delikatnie ścisnęłam. – Kiedy on naprawdę nie słucha. Chy ba że ty do niego mówisz. – Uśmiechnął się z saty sfakcją, bo dotknął czułego miejsca. Luke zarumienił się; spojrzenie jego niebieskich oczu na sekundę spoczęło na mnie, zanim odwrócił się z posmutniałą twarzą.
Popatrzy łam w dal ponad jego głową, na Wzgórza Strachu o wierzchołkach zasłonięty ch chmurą, którą wiatr wy rzeźbił w kształt łzy. Nagle zachciało mi się płakać – i nie ty lko z powodu niesnasek pomiędzy Drakiem a Lukiem. Nie po raz pierwszy melancholijny nastrój spadał na mnie jak czarna chmura nasuwająca się na słońce. Zauważy łam przy ty m, że smutek często sty mulował mnie do malowania. Malowanie niosło ulgę, przy wracało równowagę i spokój. Tworzy łam na płótnie taki świat, jakiego pragnęłam; świat widziany moimi wewnętrzny mi oczami. Mogłam sprawić, że zapanuje w nim wieczna wiosna albo zima jak z bajki. Czułam się niczy m czarodziejka wy obrażająca sobie coś niezwy kłego i pięknego, a potem wy czarowująca to na płótnie. Kiedy szkicowałam swoją najnowszą wersję Farthy, świat wokół nabierał ciepła, jakby m strząsnęła z niego cień i wpuściła światło. Teraz, gdy z winy Drake’a mój dobry nastrój uleciał bezpowrotnie, powrócił smutek. Uświadomiłam sobie, że obaj patrzą na mnie, zmartwieni moją ponurą miną. Zdusiłam płacz. – Moje obrazy Farthinggale Manor różnią się od siebie, bo samo Farthy się zmienia – powiedziałam cicho. Luke popatrzy ł na mnie wielkimi oczami i uśmiech przemknął po jego miękkich wargach. Wiedział, co oznacza ten ton w moim głosie. Znów mieliśmy zacząć naszą grę fantazji, kiedy pozwalaliśmy naszej wy obraźni wędrować swobodnie, nie krępując jej niczy m i nie bojąc się rozmawiać o sprawach, które inne nastolatki uznały by za głupie. Jednak nasza gra by ła jeszcze czy mś więcej. Kiedy bawiliśmy się w nią, mogliśmy mówić to, czego normalnie nie śmieliby śmy sobie powiedzieć. Mogłam by ć księżniczką, a on moim księciem. Mogliśmy zwierzać się sobie z najgłębszy ch uczuć, udając, że nie chodzi o nas, ty lko o wy imaginowane postacie, w które się wcieliliśmy. W takich chwilach żadne z nas nie czerwieniło się ani nie odwracało wzroku. Drake pokręcił głową. On też wiedział, co się szy kuje. – O nie! – jęknął i teatralnie złapał się rękami za głowę. – Wy znowu swoje! Zignorowałam go i spoglądając na obraz, mówiłam dalej: – Może Farthy jest jak pory roku, szare i ponure zimą, błękitne i ciepłe latem. – Uniosłam wzrok, jakby wszy stkie pomy sły spły nęły na mnie z nieba, i zaraz wróciłam spojrzeniem do Luke’a. – A może staje się ty m, czy m chcesz, żeby się stało – podsunął Luke, podejmując wątek. – Jeśli zechcesz, żeby by ło z cukru i sy ropu klonowego, będzie takie. – Cukier i sy rop klonowy ? – Drake zachichotał. – Czemu nie? A ja chcę, żeby Farthy by ło wspaniały m zamkiem, z lordami, służbą i smutny m księciem snujący m się po krużgankach, czekający m na swoją księżniczkę – odpowiedziałam. – Może ja by łby m ty m księciem? – podchwy cił Luke, wstając. – I czekałby m na ciebie? Serce zabiło mi szy bciej, kiedy się zbliży ł. Ujął mnie za rękę; doty k jego palców by ł ciepły i delikatny. Jego twarz znalazła się tuż przy mojej twarzy. – Annie, moja księżniczko – szepnął, kładąc mi dłonie na ramionach. Czułam łomot serca w uszach. Chciał mnie pocałować. – Hola, nie tak szy bko! – zawołał nagle Drake. Pochy lił się, opuścił ramiona i wy glądał teraz jak garbus. Zagiął palce w szpony i ruszy ł na mnie. – Jestem Tony Tatterton – zachry piał
złowrogo. – Przy szedłem, żeby zabrać ci twoją księżniczkę, sir Luke. Ży ję w najczarniejszy ch trzewiach zamku Farthy i zabiorę tam z sobą Annie, aby uczy nić ją królową ciemności! – Wy buchnął głośny m, demoniczny m śmiechem. Wy raz zaskoczenia na naszy ch twarzach go otrzeźwił. Wy prostował się z zakłopotaną miną. – Co za głupota! – pry chnął. – O mało nie dałem się w to wkręcić. – To nie jest głupota. Fantazje i marzenia czy nią nas twórczy mi. Tak ostatnio mówiła nam na lekcji panna Marbleton, prawda, Luke? Luke bez słowa skinął głową. Sprawiał wrażenie głęboko urażonego. Wbił wzrok w podłogę i przy garbił się jak tata, kiedy coś go martwiło. Luke przejął bardzo wiele cech taty. – Mam nadzieję, że nie chodziło jej o wy my sły na temat Farthy – stwierdził Drake. – A ty nigdy nie zastanawiałeś się, jak naprawdę wy gląda Farthy ? – zapy tałam. Wzruszy ł ramionami. – Któregoś dnia urwę się z uczelni i pojadę tam. To nie jest daleko od Bostonu – powiedział nonszalancko. – Serio? – Pozazdrościłam mu tego pomy słu. – Jasne, a czemu nie? – Przecież wiesz, że mama i tata nie chcą nawet sły szeć o Farthy – przy pomniałam mu. – Będą wściekli, jeśli tam pojedziesz. – Dlatego… nic im nie powiem. Powiem ty lko wam. To będzie nasz sekret, Annie – dodał, zerkając wy mownie na Luke’a. Spojrzeliśmy z Lukiem na siebie. Drake nie by ł nawet w połowie tak zaangażowany w sprawy przeszłości i Farthy jak my. Od czasu do czasu udawało mi się obejrzeć wspaniałe zdjęcia z bajkowego przy jęcia weselnego rodziców w Farthinggale Manor. By ły na nich tłumy eleganckich ludzi, mężczy zn w smokingach i kobiet w olśniewający ch kreacjach, przy stołach uginający ch się od potraw, obsługiwany ch przez tabuny służby. Kelnerzy kręcili się wśród nich z kieliszkami szampana na tacach. By ło też zdjęcie mamy tańczącej z Tony m Tattertonem. Wy glądał atrakcy jnie niczy m gwiazdor filmowy, a mama by ła taka promienna, śliczna i świeża. Jej bławatkowe oczy, które odziedziczy łam, bły szczały jak gwiazdy. Patrząc na nich, trudno by ło uwierzy ć, że ten człowiek mógł zrobić coś tak okropnego, że go znienawidziła. Jakże smutne i zarazem tajemnicze by ło to wszy stko. Przy ciągały mnie te zdjęcia, jak gdy by wpatry wanie się w nie miało ujawnić mroczny rodzinny sekret. – Zastanawiam się, czy kiedy kolwiek zobaczę Tony ’ego na własne oczy. Zazdroszczę ci, że tam by łeś, Drake, choć miałeś ty lko pięć lat. Przy najmniej masz jakieś wspomnienia, choćby i wy blakłe. – Sprzed szesnastu lat – uściślił scepty cznie Luke. – Dobrze, ale on może przy mknąć oczy i wy wołać coś z pamięci, nawet niewy raźnie – zaprotestowałam. – A ja? Jedy ne obrazy Farthy, nie licząc paru zdjęć, pochodzą z mojej wy obraźni. Jak odległe są od rzeczy wistości? Gdy by ty lko mama zechciała ze mną o ty m porozmawiać! Gdy by śmy mogli tam pojechać. Nie możemy przecież udawać, że Tony Tatterton nie istnieje. Mama nie pozwala nam go zobaczy ć, zamienić z nim słowa, ale mogliby śmy przy najmniej pojechać tam i z daleka…
Luke zerwał się na równe nogi, bo mama wy łoniła się zza rogu. Musiała tam stać od pewnego czasu, słuchając naszej rozmowy. Drake kiwnął głową, jakby spodziewał się takiego obrotu spraw. – Tak, mamo? – Speszona, schowałam się za sztalugą. Mama spojrzała na Luke’a, który szy bko odwrócił wzrok, a potem podeszła do mnie, starając się nie patrzeć na płótno. – Annie – odezwała się miękko, przepełniona głębokim smutkiem – przecież prosiłam cię, żeby ś nie dręczy ła siebie i mnie ciągły m wspominaniem Farthinggale Manor. – Ostrzegałem ich – powiedział Drake. – Dlaczego nie słuchasz wujka, kochanie? Drake jest na ty le dorosły, by to zrozumieć. – Tak, mamo. – Choć tak smutna, wy glądała pięknie ze swoją różaną cerą i figurą ciągle tak dziewczęcą jak wtedy, kiedy wy chodziła za tatę. Wszy scy, którzy widzieli nas razem, zawsze reagowali tak samo, zwłaszcza mężczy źni: „Wy glądacie jak siostry, nie jak matka i córka”. – Mówiłam ci, że samo wspomnienie tamty ch dni sprawia mi przy krość. Uwierz mi, Farthy nie jest bajkowy m pałacem. I nie ma tam przy stojny ch książąt, którzy z zachwy tem padliby ci do stóp. Nie powinniście z Lukiem snuć takich fantazji. – Usiłowałem ich powstrzy mać – zaznaczy ł Drake. – Bawili się w tę głupią grę wy obraźni. – To nie jest głupia gra – zaprotestowałam. – Każdy fantazjuje. – Oni czasami zachowują się jak dzieci z podstawówki – donosił dalej Drake. – Luke ją do tego zachęca. Luke popatrzy ł na mamę spłoszony m wzrokiem. Wiedziałam, jak bardzo zależy mu, żeby go lubiła. – Nieprawda! – zawołałam. – To mój pomy sł i moja wina. – Och, proszę, skończmy z ty m – powiedziała z westchnieniem mama. – Jeśli musicie już coś udawać, to jest przecież ty siące inny ch miejsc, postaci czy epok – dodała lżejszy m tonem. Uśmiechnęła się do Drake’a. – Wy glądasz świetnie w ty m harwardzkim blezerze. Pewnie się nie możesz doczekać, kiedy wrócisz na uczelnię. – Odwróciła się do Luke’a. – Luke, mam nadzieję, że będziesz równie pilny m studentem jak Drake. – Na pewno. Już nie mogę się doczekać. – Luke spojrzał na mamę, po czy m szy bko wrócił spojrzeniem do mnie. Odkąd pamiętam, zawsze by ł onieśmielony w obecności mamy. Nie przy pominam sobie, żeby kiedy kolwiek miał dłuższe rozmowy z nią czy z tatą, choć wiedziałam, że bardzo ich kocha i podziwia. – Wspaniale, że tak dobrze radzisz sobie w szkole, Luke – powiedziała mama, prostując ramiona i unosząc głowę gestem, o który m niektórzy w mieście mówili: „ta harda duma Casteelów”. Wiedziałam, że większość kobiet w Winnerrow zazdrości mamie, bo jest nie ty lko piękna, ale i świetnie radzi sobie w interesach. Nie by ło mężczy zny, który by jej nie adorował i zarazem nie szanował, gdy ż potrafiła łączy ć urok osobisty ze skutecznością działania. – Wszy scy jesteśmy z ciebie dumni – dodała. – Dzięki, Heaven – odpowiedział, odgarniając włosy z twarzy i pochy lając się nad książką. Udawał, że się uczy, ale jego serce szalało z radości. Nagle zerknął na zegarek. – Och, już późno. Muszę wracać. – My ślałam, że zjesz z nami kolację – zaprotestowałam. – Oczy wiście, że powinieneś zjeść z nami, Luke. – Mama z miłością popatrzy ła na Drake’a. –
To ostatni wieczór Drake’a w domu. Jutro wraca do koledżu. Czy Fanny będzie miała coś przeciwko? – Nie. – Lekki, sarkasty czny uśmieszek pojawił się w kącikach ust Luke’a. – Nie będzie jej w domu. – W takim razie zostajesz – zdecy dowała mama. Nie chciała znać szczegółów. Wszy scy wiedzieliśmy o eskapadach Fanny z młodszy mi mężczy znami, a ja wiedziałam, jak dręczy to jej sy na. – Każę przy gotować nakry cie. Odwróciła się, żeby odejść, i jej wzrok na moment spoczął na obrazie. By łam ciekawa, jak zareaguje. Nieznacznie przechy liła głowę, jej spojrzenie stało się odległe i nieobecne, jak gdy by nasłuchiwała serenady dobiegającej z oddali. – Jeszcze nie skończy łam – usprawiedliwiałam się z obawy, że mnie skry ty kuje. Jakkolwiek odkąd zaczęłam malować, ona i tata bardzo popierali moją twórczość, płacąc za lekcje, farby i przy bory, wątpiłam w swój talent. Tata zatrudniał w fabry ce wspaniały ch arty stów, sławny ch w cały m kraju. Znał się na sztuce. – Dlaczego nie namalujesz Wzgórz Strachu, Annie? Z chęcią powiesiłaby m taki obraz w jadalni. Wzgórza w rozkwicie wiosny, z ptakami i kwiatami, albo jesienne, ze wszy stkimi barwami liści. Świetnie wy chodzą ci krajobrazy malowane z natury. – Och, mamo, nie maluję tak dobrze, żeby pokazy wać swoje obrazy. Przy najmniej na razie. – Masz talent. – Patrzy ła na mnie z miłością i zaufaniem. – Masz go we krwi – dodała szeptem, jakby wy powiadała bluźnierstwo. – Wiem. Pradziadek rzeźbił wspaniałe króliki i inne leśne zwierzaki. – Tak. – Westchnęła i wspomnienia rozjaśniły jej twarz łagodny m uśmiechem. – Widzę go, jak cały mi godzinami siedzi na werandzie naszej chaty i z bezkształtnego kawałka drewna kozikiem wy czarowuje jakieś stworzenie, które wy gląda jak ży we. Cudownie jest mieć talent, Annie; podchodzić do białego płótna i tworzy ć na nim coś pięknego. – Och, mamo, jeszcze wiele mi brakuje do by cia malarką. Może nigdy nią nie zostanę. Ale bardzo chcę i będę się starała – dodałam, nie chcąc jej zawieść. – Naturalnie, że będziesz malarką i będziesz się starała, gdy ż… sprawi to twoje arty sty czne dziedzictwo. Urwała, jakby przed chwilą wy znała mi wielką tajemnicę, a potem uśmiechnęła się i pocałowała mnie w policzek. – Pozwól ze mną, Drake, dobrze? – powiedziała. – Mam jeszcze parę spraw do omówienia przed twoim wy jazdem. Drake zatrzy mał się na moment przed moim obrazem. – Ja ty lko żartowałem, Annie. Jest dobry. – Zniży ł głos do szeptu, żeby mama nie sły szała. – Wiem, że chcesz zobaczy ć więcej niż Winnerrow. Kiedy ś wy jedziesz z tej dziury – dodał i nieznacznie zwrócił się do Luke’a: – Ty też nie będziesz musiał fantazjować, że jesteś gdzie indziej. Podszedł do mojej mamy. Wzięła go pod ramię i razem przekroczy li próg Hasbrouck House. Musiał powiedzieć jej coś śmiesznego, bo parsknęła śmiechem. Wiedziałam, że Drake zajmuje specjalne miejsce w jej sercu, gdy ż bardzo przy pomina mamie jej ojca. Uwielbiała spacerować z nim pod ramię po Winnerrow. Czasami widziałam, jak Luke tęsknie patrzy na nich, kiedy są razem, i robiło mi się przy kro,
bo widać by ło, jak bardzo brakuje mu pełnej rodziny. Dlatego tak lubił spędzać czas w Hasbrouck House, choć głównie milczał i ty lko nas obserwował. Tu by ł ojciec – a on ojca nie miał – i matka taka, jaką pragnął mieć, zupełnie inna niż Fanny. Poczułam na sobie wzrok Luke’a i odwróciłam się. Patrzy ł na mnie z troską i smutkiem, jak gdy by czy tał w moich my ślach i wiedział, że martwię się o nas wszy stkich, pomimo naszego bogactwa i pozy cji w Winnerrow. Czasami łapałam się na ty m, że zazdroszczę biedny m rodzinom, ponieważ ich ży cie jest o ty le prostsze niż nasze… bez tajemnic przeszłości, bez krewny ch, który ch trzeba się wsty dzić, bez przy rodnich braci czy wujków. Oczy wiście kochałam całą swoją rodzinę, nawet ciotkę Fanny. Po prostu miałam wrażenie, że wszy scy jesteśmy ofiarami tej samej klątwy. – Chcesz dalej malować, Annie? – zapy tał Luke z bły skiem nadziei w niebieskich oczach. – A nie jesteś zmęczony ? – Nie, a ty ? – Malowanie nigdy mnie nie męczy, a już zwłaszcza malowanie ciebie – odparłam.
Rozdział drugi
PREZENTY URODZINOWE
Osiemnaste urodziny moje i Luke’a by ły dla nas obojga wy jątkową chwilą. Rano rodzice weszli do mojego pokoju i obudzili mnie, żeby wręczy ć mi prezenty. Tata kupił mi złoty medalion ze zdjęciami mamy i swoim. Medalion wisiał na dwudziestoczterokaratowy m łańcuszku i bły szczał jak słońce. Tata założy ł mi go na szy ję, a potem wy całował mnie i wy ściskał mocno i czule. – Nie mogłem się powstrzy mać – szepnął. – Teraz jesteś młodą damą i obawiam się, że stracę moją małą dziewczy nkę. – Och, tatku, dla ciebie zawsze będę twoją małą dziewczy nką! – zawołałam. Znów mnie pocałował i tulił mnie do siebie, aż mama odchrząknęła znacząco. – Ja też mam coś dla Annie. Nie mogłam uwierzy ć, kiedy zobaczy łam, co trzy ma w ręku – coś, co zawsze by ło dla niej cenniejsze niż kosztowne klejnoty, które posiadała. Prakty cznie by ła to dla niej najważniejsza rzecz w ży ciu i teraz zamierzała podarować ją mnie! Pomy ślałam o czasach, kiedy by łam jeszcze mała, zanim zaczęłam chodzić do szkoły. Przy chodziłam do sy pialni mamy i tam godzinami czesała mi włosy. Słuchały śmy przy ty m muzy ki Chopina. Przy bierała wtedy dziwny, rozmarzony wy raz twarzy i drobny uśmiech igrał na jej pięknie wy krojony ch wargach. Obok nas, na niewielkim stoliku stało coś, co nazy wałam domkiem dla lalek, choć tak naprawdę nim nie by ło. W domu mieliśmy kilka ty pów zabawek Tattertonów, ale ta replika wiejskiego domku z labiry ntem ży wopłotu obok by ła najwspanialsza. Nie wolno mi by ło jej doty kać, lecz czasami mama zdejmowała dach i pozwalała mi zajrzeć do środka. By ło tam dwoje ludzi, mężczy zna i młoda dziewczy na. Mężczy zna leżał na dy wanie przed kominkiem,
z rękami za głową, i patrzy ł na dziewczy nę, która zdawała się słuchać go uważnie. – Co on do niej mówi, mamo? – zapy tałam pewnego razu. – Opowiada jej historię. – Jaką? – O magiczny m świecie, w który m ludziom jest dobrze i ciepło, gdzie wszy stko jest miłe i piękne. – Gdzie jest taki świat, mamo? – Przez moment by ł taki w ty m domku. – Czy ja też mogę wejść do takiego świata? – Ach, moja kochana, słodka Annie, mam nadzieję. – A ty w nim by łaś, mamo? Wy raźnie, jakby to by ło wczoraj, zobaczy łam wy raz jej twarzy, zanim mi odpowiedziała. Niebieskie oczy stały się jaśniejsze od nieba. Wy glądała wtedy jak młodziutka dziewczy na, piękna i promienna. – O tak, Annie, by łam. Raz. – Dlaczego z niego wy szłaś? – Dlaczego? – Powiodła spojrzeniem wokół, jakby zanotowała odpowiedź na skrawku papieru, który gdzieś rzuciła. Nie znalazła i wróciła spojrzeniem do mnie. W oczach zabły sły jej łzy i objęła mnie mocno. – Dlatego, Annie, że… że on by ł zby t cudowny, by można by ło w nim wy trzy mać. Oczy wiście nic z tego nie zrozumiałam i nadal nie mogłam zrozumieć. Jak coś może by ć tak cudowne, że aż nie do wy trzy mania? Ale nie my ślałam o ty m więcej. Pragnęłam dotknąć miniaturowy ch mebelków i naczy ń w kuchni, lecz nie mogłam tego zrobić, bo wszy stko by ło zby t delikatne i kruche. A teraz mama daje mi to cudo w prezencie. Zerknęłam na tatę. Spod zmrużony ch powiek wpatry wał się intensy wnie w domek. Ostrożnie wzięłam makietę w ręce i z zachwy tem, powoli, postawiłam na swojej szafce. – Och, mamo, dziękuję! Zawsze o nim marzy łam – powiedziałam. Zależało mi na ty m domku nie ty lko dlatego, że miał specjalne znaczenie dla mamy. Ile razy pozwalano mi do niego zajrzeć, przy glądałam się postaciom mężczy zny i kobiety i wy obrażałam sobie siebie i Luke’a, jak uciekamy do tego świata i ży jemy długo i szczęśliwie w śliczny m domku. – Jest twój, kochanie. Rodzice uśmiechali się do mnie; wy glądali młodo i radośnie. Jakie piękne przebudzenie, pomy ślałam. Szkoda, że dzień osiemnasty ch urodzin nie może trwać wiecznie i że całe moje ży cie nie może by ć jedny m długim, szczęśliwy m dniem, kiedy wszy scy są dla siebie ży czliwi. Wzięłam pry sznic i stanęłam przed szafą w garderobie, zastanawiając się, co mam włoży ć w ten wy jątkowy poranek. W końcu zdecy dowałam się na różowy sweter z angory i białą jedwabną spódniczkę – strój podobny do tego, jaki nosiła dziewczy na z miniaturowego domku. Rozpuściłam włosy i upięłam je po bokach spinkami, a usta pomalowałam bardzo jasną różową szminką. Zadowolona z efektu, wy padłam z pokoju i zbiegłam po schodach okry ty ch miękką niebieską wy kładziną. Wy dawało się, że cały świat świętuje moje urodziny i słońce złoci wszy stko. Nawet listki i długie gałązki wierzb płaczący ch za oknami lśniły świetliście. Wszy stko, co zielone, zieleniło się jeszcze bardziej. Kwiaty nabrały jaskrawszy ch barw. Świat by ł pełen ciepła
i kolorów. Zatrzy małam się u podnóża schodów, gdy ż w domu panowała dziwna cisza… nie sły chać by ło rozmów, nie by ło widać służby. – Hej! Jest tam kto? Przeszłam do jadalni. Stół nakry to do śniadania, ale w pokoju by ło pusto. Zajrzałam do salonu, bawialni i palarni, z ty m samy m rezultatem. Nie by ło służby, rodziców ani Drake’a, który przecież wczoraj przy jechał z koledżu, specjalnie na moje urodziny. – Mamo! Tato! Drake! Zajrzałam do kuchni. Ekspres do kawy py rkotał, rozbite jajka czekały na patelnię, grzanki tkwiły w tosterach, szklanki napełniono sokiem i ustawiono na srebrny ch tacach, ale w kuchni nie by ło ży wego ducha. Gdzie jest nasz kucharz, Roland Star, czy pani Avery, nasza pokojówka? Nie widziałam też lokaja, Geralda Wilsona, choć zwy kle krąży ł po kory tarzach albo stał cicho w kącie, czekając na zlecenia. – Gdzie się wszy scy podziali? – zapy tałam samą siebie, zmieszana i zarazem podekscy towana, gdy ż przeczuwałam niespodziankę. Wreszcie podeszłam do drzwi frontowy ch i wy jrzałam na zewnątrz. Tam by li! Mama, tata, Drake, służba i Luke, jak zwy kle trzy mający się z boku. Wszy scy uśmiechali się tajemniczo jak koty z Cheshire. – Co tu się dzieje? – zapy tałam. – Dlaczego… Nagle pojęłam. Jakimś cudem wczoraj wieczorem tacie udało się przemy cić na podjazd nowiutki kabriolet mercedesa. By ł jasnoniebieski i miał lśniące aluminiowe felgi. Wy glądał jak bombonierka, przewiązany dwiema szerokimi różowy mi kokardami. Zanim zdąży łam powiedzieć słowo, zebrani zaintonowali „Sto lat!”. Wzruszenie ściskało mi gardło, kiedy podeszłam do auta i zobaczy łam, że ma personalne tablice rejestracy jne, z moim imieniem. – Wszy stkiego najlepszego, Annie – powiedziała mama. – Oby ś w ży ciu miała jak najwięcej takich szczęśliwy ch chwil, kochanie. – To chy ba niemożliwe – westchnęłam wzruszona. – Czy mogę by ć bardziej szczęśliwa niż teraz? Och, dziękuję! Dziękuję wam wszy stkim. – Ucałowałam mamę, tatę i uścisnęłam Drake’a. – Nie wiem jak wy, ale ja umieram z głodu – oznajmił wesoło tata. Służba podeszła, aby mnie ucałować i złoży ć ży czenia, po czy m wszy scy oddalili się do swoich obowiązków. Ty lko Luke nadal trzy mał się z boku. Niestety, choć by ł u nas przy jmowany serdecznie, jak członek rodziny, zawsze zachowy wał dy stans. – Chodź do nas, Luke! – zawołała moja mama, widząc, że nie rusza się z miejsca. – Logan i ja mamy coś specjalnego także dla ciebie. – Dziękuję, Heaven. Mama popatrzy ła na niego, potem na mnie i dołączy ła do reszty towarzy stwa, które zmierzało do jadalni. Luke nawet nie drgnął. – Chodź, głupolu – powiedziałam. – Dziś jest nasz dzień. Kiwnął głową. – Piękny samochód. – Przejedziemy się po śniadaniu, dobrze? – Jasne – przy taknął i zrobił zakłopotaną minę. – Heaven zaprosiła moją mamę, ale Fanny miała rano takiego kaca, że nie wiem, czy da radę przy jść – wy jaśnił.
– Och, Luke, tak mi przy kro. – Wzięłam go za rękę. – Nie pozwólmy, żeby dziś miały do nas dostęp smutki. A w razie czego schronimy się przed nimi do altany. Uśmiechnął się na te słowa. Kiedy by liśmy mali, spędzaliśmy tam wiele czasu. Altana stała się naszy m azy lem. Z czasem ustaliło się tak, że kiedy chcieliśmy zrobić albo powiedzieć sobie coś specjalnego, chroniliśmy się w jej zaciszu. Wejście tam po trzech schodkach by ło jak przeniesienie się do innego świata. Altana by ła duża i w środku, pod ścianami, ciągnęła się kolista ławka. Rodzice kazali pomalować ją na biało i zielono. Z belek sufitu zwisały małe latarnie i w nocy altana nabierała magicznego czaru. Prakty cznie uży waliśmy jej ty lko my. Dla inny ch by ła jedy nie ogrodową dekoracją. Nigdy nie widziałam, żeby tata tam zaglądał. Drake też nie by ł zainteresowany siedzeniem w altanie nawet w ciepłe dni. Chy ba że ja go tam zapraszałam – wtedy nie śmiał odmówić. Ale bezustannie narzekał na twarde siedzenie i komary. – Tak czy owak musimy iść – powiedział Luke. – Mam coś dla ciebie – dodał. – A ja dla ciebie. Widzisz? To naprawdę będzie piękny dzień. Wszy stkiego najlepszego, Luke. – Wszy stkiego najlepszego, Annie. – Dobrze, a teraz chodźmy do stołu. Jestem strasznie głodna po ty ch przeży ciach. W podskokach pobiegliśmy do domu.
Luke my lił się co do swojej matki. Ciotka Fanny jak zwy kle dokonała efektownego, teatralnego wejścia. Siadaliśmy do śniadania, kiedy wpadła jak bomba do jadalni. – Co, nie chciało się wam zaczekać na mnie? – Wy zy wająco oparła ręce na biodrach. Miała czarny saty nowy kapelusz z duży m rondem i jasnozieloną wstążką, włożony na upięte do góry włosy. Luke miał rację co do kaca, bo nie zdjęła przeciwsłoneczny ch okularów. Lubiła wy różniać się strojem, zwłaszcza kiedy składała nam wizy ty. Sądziłam, że robi to, aby ziry tować swoją siostrę, ale mama zdawała się nie zwracać uwagi na jej stroje. Dzisiaj ciotka miała krótką spódnicę z ciemnozielonej skóry i skórzany żakiet oraz różową bluzkę z falbanami. Wy glądała jak bożonarodzeniowa kolorowa choinka. – Usiedliśmy do stołu pół godziny później, gdy ż czekaliśmy na ciebie – powiedziała mama. – Naprawdę? – Fanny zamaszy sty m ruchem ściągnęła kapelusz z głowy. Z westchnieniem wy stąpiła na środek jadalni i wy jęła obwiązaną kokardą paczkę, którą dotąd kry ła pod ramieniem. – Wszy stkiego najlepszego, kochana Annie. – Bardzo dziękuję, ciociu Fanny. Odeszłam z prezentem na bok, żeby nie przeszkadzać siedzący m przy stole. Tata z kamienną twarzą podparł ręką brodę. Luke gapił się w stół i ty lko Drake uśmiechał się szeroko. Z nas wszy stkich ty lko on naprawdę lubił ciotkę Fanny. My ślę, że wiedziała o ty m, gdy ż często mrugała do niego, jakby panowało pomiędzy nimi specjalne porozumienie. Prezent od Fanny okazał się zaskakująco cenny i niezwy kły. By ła to ręcznie wy rzeźbiona kasetka na biżuterię z kości słoniowej, która po otwarciu grała melodię Wspomnienia z musicalu Koty. Mama by ła wy raźnie pod wrażeniem. – To bardzo piękna szkatułka, Fanny – powiedziała. – Skąd ją wzięłaś? – W każdy m razie nie z Winnerrow. Tu czegoś takiego nie dostaniesz, Heavenly. Posłałam…
mojego przy jaciela do Nowego Jorku, specjalnie po twój prezent, Annie. – Och, dzięki, ciociu Fanny ! Pocałowałam ją i się rozpromieniła. – Prezent dla Luke’a jest w domu. Za duży, żeby go tu tachać. Sprawiłam mu kolorowy telewizor. – Ach, Luke, pewnie się bardzo cieszy sz – powiedziała moja mama, lecz Luke niedostrzegalnie potrząsnął głową. Rzadko oglądał telewizję. Wolał czy tać książki. – Szkoda, żeście się uparli, żeby urodzić się w ty m samy m dniu – stwierdziła Fanny, sadowiąc się za stołem. – Nie trza by ogarniać dwóch okazji naraz. – Zaśmiała się perliście. – Co się tak patrzy cie? Jest wy żerka, to nie ma co czekać. Zjadłaby m wilka z kopy tami. Nie jadłam od… od wczoraj rano. – Znów się zaśmiała. Pomimo niewy szukany ch żartów ciotki Fanny wszy scy się świetnie bawiliśmy. Osiemnaste urodziny okazały się najwspanialszy mi w moim ży ciu. To by ł naprawdę wy jątkowy dzień, pełen muzy ki, śmiechu i słońca; dzień, którego opis zajął wiele stron w moim pamiętniku. Nie mogłam się doczekać, kiedy Luke będzie mi pozował do – jak to nazwałam – Osiemnastkowego Portretu. Traktowano mnie jak księżniczkę i tak też się czułam. Dostałam prezenty nawet od służby. A potem zdarzy ła się kolejna niezwy kła rzecz. Zanim zdąży łam zabrać Luke’a na przejażdżkę moim nowy m samochodem, mama mnie poprosiła, żeby m poszła z nią na górę. Znalazły śmy się w sy pialni rodziców. Stało tu iście królewskie łoże z arty sty cznie rzeźbiony m, hikorowy m wezgłowiem i baldachimem wsparty m na hikorowy ch kolumnach, tak masy wne, że trzeba by ło kilkunastu silny ch mężczy zn, aby je tu przy dźwigać. Ścianę nad łóżkiem zdobił obraz przedstawiający starą chatę na Wzgórzach Strachu i dwoje ludzi siedzący ch na werandzie w bujany ch fotelach. Mama zabrała go z Farthinggale Manor. Już sam fakt, że obraz pochodził stamtąd, czy nił go w moich oczach wy jątkowy m i magiczny m. Oczy wiście jako malarka doceniłam także jego wartość arty sty czną. Od czasu, kiedy mama zamieszkała w Hasbrouck House, zdąży ła kilka razy zmienić wy gląd i wy strój tego pokoju. W oknach by ły teraz eleganckie, niebieskie saty nowe zasłony ze złoty mi obszy ciami. Ściany obito jasnoniebieskim aksamitem, a na podłodze leżał niebieski dy wan, tak gruby i miękki, że uwielbiałam chodzić po nim boso. Dwóch ostatnio przy jęty ch, najmłodszy ch rzemieślników z fabry ki wy konało komody i szafy do tego pokoju, z tego samego drewna hikorowego co łóżko. Toaletka mojej mamy zajmowała niemal całą prawą ścianę i tak długie by ło również lustro. Podeszły śmy do niej. – Jeszcze coś chciałaby m ci dać teraz, kiedy stajesz się pełnoletnia – powiedziała mama. – Z pewnością będziesz to nosiła ty lko na specjalne okazje, niemniej podaruję ci to już dzisiaj. Wy jęła z szuflady długą, lśniącą czarną kasetkę na biżuterię. Znałam ją i wiedziałam, że w środku jest komplet – diamentowy naszy jnik i kolczy ki. – Och, mamo! – powiedziałam bez tchu, spodziewając się, co za chwilę nastąpi. Mama otworzy ła kasetkę i podsunęła mi ją. Patrzy ły śmy przez moment na lśniące diamenty. Wiedziałam, że ich widok przy pomina mamie wy jątkowe chwile. By łoby wspaniale, gdy by sam fakt założenia klejnotów mógł ujawnić mi wszy stkie sekrety naszej przeszłości, wprowadzić do mojej pamięci bezcenne wspomnienia mamy i przelać do mojego umy słu całą mądrość i doświadczenie, jakie wy niosła ze swojego trudnego i zarazem cudownego ży cia.
– To należało do mojej babci Jillian, która ży ła jak królowa – stwierdziła mama. – I która nie pozwoliła ci nazy wać siebie babcią – dopowiedziałam szeptem, przy pominając sobie jedną z nieliczny ch opowieści o ży ciu w Farthinggale Manor, jakie od niej usły szałam. – Zgadza się – przy taknęła z uśmiechem. – Jillian by ła bardzo próżna i chciała na zawsze pozostać piękna i młoda. Dlatego trzy mała się złudzeń i iluzji; chwy tała się każdego sposobu, żeby zatrzy mać upły w czasu, jak tonący chwy ta się pły nącej gałęzi. Piękna biżuteria i stroje by ły dla niej tą gałęzią. Oczy wiście robiła sobie liftingi twarzy, chodziła do spa, na masaże i uży wała wszy stkich cudowny ch kosmety ków, jakie istniały. Na słońcu nosiła kapelusze z szerokim rondem, gdy ż bała się, że dostanie zmarszczek. Skórę miała wy jątkowo gładką – ciągnęła mama. Słuchałam, wstrzy mując oddech, bo by ł to jeden z najdłuższy ch opisów prababci, jakie sły szałam, i nie chciałam, że szy bko się skończy ł. – Choć by ła o dwadzieścia lat starsza od Tony ’ego, trudno by ło w to uwierzy ć. Spędzała całe godziny przed lustrem… – Mama umilkła, na moment pozwalając się unieść wspomnieniom. – W każdy m razie – powiedziała, powracając do rzeczy wistości – odziedziczy łam po niej te klejnoty i teraz pragnę, aby stały się twoją własnością. – Są takie piękne! Będę się bała je nosić. – Nie powinnaś mieć skrupułów przed noszeniem i posiadaniem piękny ch rzeczy, Annie. Ja je nosiłam. Miałam wy rzuty sumienia, że posiadam ty le, kiedy jeszcze niedawno z całą rodziną klepałam biedę na Wzgórzach Strachu. – W jej niebieskich oczach pojawiła się nagle determinacja. – Wkrótce jednak zrozumiałam, że biedni potrafią dużo lepiej niż bogaci cieszy ć się cudowny mi chwilami, jakie przy nosi im ży cie. Nigdy nie my śl, że jesteś lepsza od kogoś ty lko z powodu przy wileju urodzenia – ciągnęła z oży wieniem, które zdradzało ból i cierpienia, jakie musiała kiedy ś przeży wać. – Bogaty mi ludźmi często powodują te same pry mity wne insty nkty, jak prostą biedotą. A może nawet bardziej, gdy ż bogaci mają więcej czasu na próżnowanie i pogrążanie się w szaleństwie w zaciszu swoich pałaców. – Nauczy łaś się ty ch mądrości w Farthinggale Manor? – zapy tałam łagodnie, w nadziei że mama uznała czas moich osiemnasty ch urodzin za okazję do wy jawienia mi rodzinny ch sekretów. – Tak – szepnęła niemal niesły szalnie, jakby do siebie. Czekałam w napięciu, aż powie coś jeszcze, lecz nagle, jakby coś się wy czerpało, wy rwała się ze strumienia wspomnień i wróciła do rzeczy wistości. Oczy jej pojaśniały i otworzy ły się szerzej, jakby wy szła z hipnoty cznego transu. – Ale pomówmy o czy mś przy jemniejszy m. Dzisiaj jest twój radosny dzień, kochanie. – Pocałowała mnie w policzek i włoży ła mi klejnoty do rąk. – Najwy ższy czas, żeby m przekazała je tobie. Czasami mi je poży czy sz, prawda? Obie się roześmiały śmy i mama mnie uściskała. – Schowam to i zejdę na dół – powiedziałam, wy suwając się z jej objęć. – Chcę zabrać Luke’a na przejażdżkę moim nowy m samochodem. – Nie zapomnij o Drake’u. On też chciałby pojechać z tobą, Annie. – Mama zawsze nalegała, żeby m zacieśniała więzy z Drakiem. – Ale tam są ty lko dwa miejsca! – By łam zakłopotana. Chciałam uniknąć ry zy kownego wy boru pomiędzy jedny m a drugim, który mógłby zranić ich uczucia. – Drake przy jechał tu z uczelni specjalnie na twoje urodziny, Annie. Zadał sobie trud, żeby je uczcić. Luke jest zawsze na miejscu i wy daje mi się, że spędzasz z nim za dużo czasu.
Zauważy łam, że przestałaś umawiać się z chłopcami. To niedobrze. – Chłopcy z mojej klasy są głupi i niedojrzali. Zależy im ty lko, żeby iść do jakiegoś baru i upić się w sztok, bo to dla nich jedy ny dowód męskości. Z nimi nie da się inteligentnie porozmawiać, tak jak z Lukiem – wy jaśniałam bliska płaczu. Mama oczy wiście miała rację. – Po prostu mi go szkoda – powiedziałam. – Wiem, ale wkrótce trzeba będzie się rozstać. Ty ruszy sz w podróż po Europie, będziesz poznawać różny ch ludzi, on wy jedzie na uczelnię, zacznie nowe ży cie. Jego mamę stać na sfinansowanie ty ch studiów, a poza ty m, jak sama mówisz, Luke jest bardzo inteligentny i najlepszy w szkole. Nie ma więc powodu, żeby się nad nim litować. Zresztą – dodała z uśmiechem – założę się, że nie by łby zachwy cony, gdy by się o ty m dowiedział. – Och, proszę, nie mów mu, że tak powiedziałam! – Oczy wiście nie zrobię tego, Annie. Chy ba nie sądzisz, że nie troszczę się o Luke’a. Przecież wiem, co musiał przejść przez te wszy stkie lata. Ty m bardziej podziwiam go, że jest taki, jaki jest – podsumowała, gładząc mnie po włosach. – A teraz schowaj swoje diamenty i zabierz na przejażdżkę Drake’a, a potem Luke’a. Dzisiaj nie ma miejsca na łzy czy smutki. Absolutnie ich zakazuję. Może nawet namówię burmistrza Winnerrow, żeby zakazał tego w naszy m mieście – dorzuciła ze śmiechem. – Dzięki, mamo, cudowna jesteś – powiedziałam wzruszona. – Nie musisz dziękować, kochanie. Przecież bardzo cię kocham. Ucałowała mnie jeszcze raz i pospieszy łam do swojego pokoju, żeby włoży ć biżuterię do specjalnego schowka w toaletce. Kiedy zeszłam na dół, zastałam Drake’a, Luke’a i ojca w salonie, dy skutujący ch z oży wieniem o deficy cie handlowy m i potrzebie ochrony legislacy jnej. Słuchałam ich przez moment, podziwiając, jak Luke dzielnie daje odpór obu panom, i głośno oznajmiłam, że zapraszam na przejażdżkę swoim mercedesem. – Kolejność jazd według wieku – powiedziałam dy plomaty cznie. – Najpierw tata, potem Drake i na końcu Luke. Trzy rundki po Głównej i następny. Tata zaczął się śmiać. – Wy obrażasz sobie, co powiedzą mieszkańcy ? Pomy ślą, że afiszujemy się z naszy m bogactwem. – A co, mamy się kry ć? – spy tał Drake zaczepnie. – Nie trzeba się wsty dzić majątku. To fałszy we, liberalne przekonanie. – Dajcie spokój, to ty lko przejażdżka – zaprotestowałam. Wszy scy trzej odwrócili się do mnie i nagle ry knęli śmiechem na widok mojej bojowej miny. – Mężczy źni… – mruknęłam, odwracając się na pięcie. – Och, Annie. – Tata otoczy ł mnie ramionami. – Jesteś taka śliczna, kiedy się gniewasz. Chodź, przekonamy się, czy twój wózek jest wart tego zamieszania. Tak jak obiecałam, przewiozłam wszy stkich trzech. Tata mnie namówił, by m zatrzy mała się przy barze, bo chciał zamienić parę słów z przy jaciółmi – choć podejrzewałam, że chodzi mu raczej o pochwalenie się prezentem dla córki. Kiedy wróciłam z Drakiem, zastałam Luke’a siedzącego w altanie i czy tającego jakiś magazy n. Drake uznał, że musi się trochę pouczy ć, więc znikł w swoim pokoju na resztę dnia i pokazał się dopiero przy obiedzie. – Zaraz przy jdę! – krzy knęłam do Luke’a i pobiegłam do swojego pokoju po prezent dla niego.
Mama i tata spojrzeli na mnie zdziwieni, kiedy gnałam przez salon. – Zwolnij! – zawołał tata. – Chcesz przegonić czas? Nie musisz! Wy biegłam z domu, ścigana jego śmiechem. Okrąży łam klomb, z bijący m sercem przeskoczy łam trzy schodki prowadzące do altany i z rozpędu usiadłam na ławce obok Luke’a. – Wszy stkiego najlepszego z okazji urodzin. Podsunęłam mu na dłoni niewielką paczuszkę. Przy glądał się jej przez chwilę, zanim wziął ode mnie. – Może to kluczy ki od kolejnego mercedesa – zażartował. Rozwinął wstążkę i uniósł wieczko. W środku by ł sy gnet na mały palec, solidny, złoty, z czarny m ony ksem. – Wow! – Zobacz dedy kację. Obejrzał środek sy gnetu, gdzie wy grawerowano napis: „Od kochającej siostry Annie”. Po raz pierwszy któreś z nas oficjalnie napisało coś, co obrazowało nasze prawdziwe stosunki. Luke’owi oczy się zaszkliły, ale zacisnął powieki. Nie chciał zachować się niemęsko i płakać, choć by ły to łzy szczęścia. Patrzy łam, jak próbuje utrzy mać emocje w ry zach. – Załóż go – powiedziałam szy bko. Luke posłusznie wsunął sy gnet na palec i uniósł do słońca. Czarny kamień zalśnił. – Jest bardzo piękny – powiedział. – Skąd wiedziałaś, że lubię te kamienie? – Pamiętałam, co powiedziałeś kiedy ś, przeglądając jakiś magazy n. – Wspaniały. – Luke popatrzy ł na sy gnet i parę razy przeciągnął po nim palcem, a potem spojrzał na mnie z łobuzerskim bły skiem w oku. Sięgnął ręką za plecy i podał mi cienkie, płaskie pudełko opakowane w ozdobny różowy papier. Najpierw przeczy tałam kartę. Zdumiewające – zupełnie jakby śmy się umówili, że w nasze osiemnaste urodziny kończy my z udawaniem. Dedy kacja brzmiała: „Dla siostry, w jej osiemnaste urodziny ”. Dalej by ł już tekst bardziej osobisty :
Lata będą płynąć i czas, jak magiczny labirynt, o którym marzymy, rozdzieli nas. Ale nie obawiaj się, potrafię rozwiązywać zagadki. Jeśli będzie trzeba, przejdę ten labirynt i odnajdę Cię, gdziekolwiek będziesz. Życzę Ci szczęścia Luke
– Och, Luke! Te słowa są najlepszy m prezentem. Więcej warty m niż mój nowy samochód. Uśmiechnął się krótko, w napięciu. – Otwórz. Ręce mi drżały, kiedy starałam się delikatnie odpakować prezent. Chciałam zachować papier, wstążkę, pragnęłam delektować się każdą chwilą i każdy m odczuciem tego cudownego dnia. Pod papierem by ło kremowe pudełko. Uniosłam pokry wkę i zobaczy łam bibułkę. Odchy liłam ją i ukazał się wy konany z brązu obrazek, wizerunek dużego domu, podpisany : „Farthinggale Manor, nasz magiczny zamek. Z miłością – Luke”.
Uniosłam głowę i spojrzałam na niego zmieszana. Luke pochy lił się ku mnie i trzy mając mnie za ręce z obrazkiem, rzekł: – Pewnego dnia przeglądałem stary kufer mamy na poddaszu i natrafiłem na wy cinek z gazety. By ła to rubry ka towarzy ska, w której opisy wano przy jęcie weselne twoich rodziców. Ilustracją by ło zdjęcie domu i gości na trawniku. Poszedłem do fotografa, który wy kadrował mi sam budy nek, a potem kazałem zrobić kopię w brązie. I teraz podarowałem ją tobie. – Och, Luke! – Musnęłam palcami wy pukłości metalu. – Gdziekolwiek się znajdziesz i cokolwiek będziesz robiła, to będzie ci zawsze przy pominać o naszej zabawie w fantazje – powiedział cicho. – Nigdy o ty m nie zapomnę. – Oczy wiście tak to wy glądało przed laty. – Odsunął się szy bko, świadom, jak blisko siebie znalazły się nasze twarze. – Nie wiem, jak wy gląda dzisiaj. – Luke, twój prezent jest wspaniały, bo ma dla nas obojga specjalne znaczenie. Ty lko ty mogłeś pomy śleć o czy mś takim. Będę musiała ukry ć ten obraz przed mamą. Wiesz, jak reaguje na samą wzmiankę o Farthy. – Och, wiem. I tak miałem ci to zasugerować. Nie chcę, aby miała jeszcze jeden powód, żeby mnie nie lubić. – Ależ ona cię lubi. Szkoda, że nie sły szałeś, jak mówi o tobie. Jest z ciebie bardzo dumna! – Serio? Widać by ło, jak te słowa są dla niego ważne. – Absolutnie tak. Ciągle podkreśla, że jesteś najlepszy m uczniem. Uważa, że pomimo niełatwego startu zajdziesz w ży ciu wy soko. Luke w zamy śleniu kiwnął głową. – Trudno jest się wspinać na wy sokie góry, ale widok ze szczy tu wy nagradza trudy wspinaczki. Mierzy ć się z najwy ższy mi, oto moje motto. – Jego spojrzenie stało się twarde. – Góra, która nas dzieli, jest za wy soka. – Chodźmy ! – Złoży łam papier. – Pora się przejechać moim nowy m autem. Po przejażdżce zaniosłam prezent do mojego pokoju i schowałam tam, gdzie trzy małam najbardziej osobiste rzeczy. Przed kolacją przy szedł do mnie Drake i zapy tał, co dostałam od Luke’a. Wiedział, że dajemy sobie nawzajem prezenty, bo robiliśmy to od dwunastego roku ży cia. Pokazałam mu obrazek, ale musiał najpierw obiecać, że nie powie mamie. Nie pokazałam ty lko karty. – Nie wy gląda jak Farthy – stwierdził. – Nie takie, jak je zapamiętałem. – Drake, to niemożliwe. Luke znalazł zdjęcie i obrazek zrobiono na jego podstawie. – Sam nie wiem. – Drake pokręcił głową. – Magiczny zamek. Nadal cię intry guje? – Tak, Drake. I nie mogę nic na to poradzić. Kiwnął głową, mrużąc oczy w zamy śleniu. Schowałam prezent i zeszliśmy do jadalni. Ale jeszcze tego wieczoru, przed spaniem, wy jęłam obrazek i długo wpatry wałam się w niego, zastanawiając się, czy Drake ma rację, kpiąc z naszej gry fantazji. Czy kiedy kolwiek trafię w tak magiczne i wspaniałe miejsce? Wątpliwe.
Parę ty godni później dostałam list od Drake’a. Pisał do mnie często – o swy m ży ciu na studiach albo z prośbą o rady. Choć czasami by wał ty ranem dla Luke’a i potrafił traktować go okrutnie, brakowało mi jego wesołości, rubasznego humoru i żartów w sty lu starszego brata. Czekałam na listy od niego i od czasu do czasu rozmawialiśmy przez telefon. Owe listy by ły sowicie okraszone anegdotami na temat dziewczy n z uczelni, harwardzkich bractw czy inny ch spraw studenckich. Opisy wał mi, jak wioślarska druży na ustawiła się do zdjęcia po zdoby ciu mistrzostwa w regatach, i jak okazało się, że jest w niej mój wujek Keith, brat przy rodni Drake’a – krewny, o który m prawie nic nie wiedzieliśmy. Jak zwy kle ucieszy łam się z kolejnego listu od Drake’a. Ułoży łam się na moim łóżku przy kry ty m ozdobną kapą i zaczęłam czy tać.
Droga Annie! Mam wieści, które z pewnością będą dla Ciebie ekscytujące. Dla mnie też było to niemałym przeżyciem. Tylko nie mów nic Heaven. Przez całą drogę powrotną na uczelnię rozmyślałem o Twojej fascynacji Farthinggale Manor, trwającej od dzieciństwa, i o tym, jak Ty i Luke rozbudowaliście to w jakąś bajkową fantazję. Uznałem, że jedynym powodem Waszej dziecinady musi być fakt, że i Ty, i ja mało wiemy o tym miejscu i o tajemniczym Tonym Tattertonie, moim przyrodnim ciotecznym dziadku, a Twoim przyrodnim dziadku. Dlatego zrobiłem coś, czego Heaven by mi nie wybaczyła, ale zrobiłem to głównie dla Ciebie. Napisałem list do Tony’ego Tattertona, w którym przedstawiłem się i zapytałem, czy mogę mu złożyć wizytę. Musiał zareagować, jak tylko go dostał, gdyż po paru dniach zadzwonił do mnie mężczyzna o dystyngowanym, władczym głosie i zaprosił mnie do Farthinggale Manor. Tym mężczyzną był Tony Tatterton. Oczywiście przyjąłem jego zaproszenie. Tak, Annie, właśnie wróciłem z Twojego magicznego królestwa i mam dla Ciebie smutne, tragiczne, a jednak fascynujące wieści. Przede wszystkim pragnę powiedzieć, że jest to rzeczywiście ogromna posiadłość. Z bramą z ozdobnego, kutego żelaza, choć nie tak okazałą, jak Wam się wydawało. Po prostu duża brama i na niej duży napis. Reszta już zupełnie rozmija się z Waszymi fantazjami. Dom jest ciemny i mocno zapuszczony. Wierz mi, nie mówię tego złośliwie, choć często wyśmiewałem Was, kiedy udawaliście, że Farthinggale Manor jest magicznym zamkiem. Teraz nie ma tam nic magicznego – wszystko jest raczej tragiczne. Wielkie drzwi wejściowe okrutnie skrzypiały, kiedy otworzono je przede mną. Przywitał mnie wiekowy jak Matuzalem lokaj i wprowadził do wielkiego budynku. Miałem wrażenie, że w holu zmieściłoby się całe nasze gimnazjum w Winnerrow. Ale był ledwo oświetlony i zaciągnięto kotary, więc atmosfera przypominała kryptę. Przed sobą zobaczyłem rozległe schody i wspomnienia z dzieciństwa przeleciały mi przez głowę. Lokaj pokazał mi gabinet po prawej stronie. Wszedłem i zobaczyłem Tony’go Tattertona. Siedział za dużym biurkiem z mahoniu, na którym stała mała lampa – jedyne źródło światła w tym pomieszczeniu. W tych cieniach wydawał się smutny i wymizerowany, ale kiedy lokaj mnie zaanonsował, żwawo wstał zza biurka i kazał słudze rozsunąć kotary.
Nie wygląda jak multimilioner, jest miły, inteligentny i bardzo przyjacielski. Wykazał nadspodziewanie duże zainteresowanie moją karierą i kiedy usłyszał, że studiuję zarządzanie, z miejsca zaproponował mi praktykę w jednej ze swoich firm. Wyobrażasz sobie? Oczywiście nasza rozmowa skupiała się głównie na Twojej mamie i Tobie. Najbardziej interesowałaś go Ty. Pod koniec zrobiło mi się smutno, gdyż coraz bardziej miałem wrażenie, że jest samotny w tym wielkim domu, spragniony jakichkolwiek wieści o rodzinie. Jasne, że nie pytałem go o powody, dla których Heaven zerwała z nim kontakt, ale jedno mogę Ci powiedzieć – po wizycie w Farthinggale Manor i po rozmowie z Tonym Tattertonem wierzę, że ich stosunki kiedyś się poprawią. Kiedy znów się zobaczymy, opowiem ci wszystko dokładniej. Wreszcie Ty i Luke nie będziecie skazani wyłącznie na wyobraźnię. Macie naocznego świadka, który powie Wam prawdę. Nie będziesz musiała malować więcej obrazów Farthy – i dobrze, bo dzięki temu zwrócisz się ku pogodniejszym tematom. Nie mogę się doczekać, kiedy znów Cię zobaczę. Całuję Drake
Odłoży łam list. Gdy czy tałam o Farthinggale Manor i Tony m Tattertonie, łzy pły nęły mi strumieniem po twarzy. Zupełnie jakby m czy tała nekrolog ukochanego przy jaciela. Drake miał jak najlepsze chęci i na pewno nie zrobił tego złośliwie. Zrobił to, czego – jak sądził – oczekiwałam od niego, ale ty m samy m odciął mnie od świata wy obraźni, iluzji i dziecięcy ch marzeń. Jakby ktoś nagle opuścił kurty nę, zostawiając mnie z pustą, smutną duszą. Teraz bardziej niż kiedy kolwiek pragnęłam się dowiedzieć, co sprawiło, że moja mama opuściła Farthinggale Manor, zostawiając tego starszego dżentelmena samego w wielkim domu pełny m mroczny ch cieni. Nie panowałam nad sobą. Zanosiłam się płaczem jak małe dziecko. Wreszcie wy czerpana zasnęłam, zaciskając w dłoni list od Drake’a. Obudził mnie dzwonek telefonu. Ucieszy łam się ogromnie, sły sząc głos Luke’a. – Co się stało? – zapy tał naty chmiast. Fakt, iż urodziliśmy się tego samego dnia, by ł naprawdę znaczący. Zupełnie jak gdy by śmy by li bliźniakami, momentalnie wy czuwaliśmy swoje nastroje. – Dostałam list. Drake by ł w Farthinggale Manor i widział się z Tony m Tattertonem. Luke milczał przez moment. – Naprawdę? – Musisz przy jechać, to ci go przeczy tam – powiedziałam. – Och, Luke, nie o ty m marzy łam. – Nie interesuje mnie, co ci napisał Drake albo jakie naprawdę jest Farthy – odpowiedział wy zy wający m tonem. – Najważniejsze są nasze marzenia i fantazje, bo one napełniają nasze ży cie nadzieją i światłem. – Och, Luke. – Uśmiechnęłam się, doceniając pasję, z jaką bronił naszy ch bezcenny ch sekretny ch fantazji. – Mam nadzieję, że zawsze będziesz w pobliżu, kiedy trzeba będzie mi przy wrócić nadzieję.
– Będę, Annie – zapewnił. A jednak zastanawiałam się, czy to nie jest nasza kolejna dziecięca fantazja.
Rozdział trzeci
NIEPOKOJĄCE ROZDROŻA
Drake przy jechał dopiero w końcu czerwca, po egzaminach, ale dzwonił do mnie parę dni po wy słaniu listu, aby się upewnić, że go dostałam. Przy okazji opowiedział mi coś więcej o Farthy. – Tony Tatterton pokazał mi dawny pokój Heaven z czasów, kiedy po raz pierwszy przy by ła do Farthinggale Manor – oznajmił konfidencjonalny m tonem. – Naprawdę?! – wy krzy knęłam z mocno bijący m sercem, podekscy towana my ślą, że nagle otworzy ły się szanse odkry cia rodzinny ch tajemnic. Niespodziewanie Drake zbliży ł się do ukry ty ch odpowiedzi. Czy udało mu się wy śledzić coś jeszcze? – I pokój twojej babci Leigh. To by ło dziwne, gdy ż w jedny m momencie mówił o Heaven, a potem gładko przeszedł do opowieści o Leigh. – Może coś mu się miesza, jak to zwy kle z wiekiem – zasugerowałam. – Nie sądzę. Nadal kieruje niektóry mi interesami Wy twórni Zabawek Tattertonów, a kiedy zaczęliśmy rozmawiać o mojej karierze i o ekonomii, okazał się bardzo by stry i doskonale zorientowany. – Jak wy gląda? Tak jak na zdjęciach? – Już nie. Jest zupełnie siwy, a kiedy go zobaczy łem, ewidentnie się od paru dni nie golił. Jego ubranie wy glądało na drogie, ale mary narka i spodnie by ły wy gniecione, a krawat poplamiony. Lokaj Curtis jest już zby t wiekowy, żeby dobrze wy pełniać swoje obowiązki. Pewnie słabo widzi, a przemieszczanie się z pokoju do pokoju zajmuje mu wieki. – Nie ma tam pokojówek? – zapy tałam ze zdziwieniem. Kogoś tak majętnego jak Tony Tatterton z pewnością stać na służbę. – Nie widziałem żadnej, ale musi by ć choć jedna do sprzątania ty ch ogromny ch przestrzeni. Poznałem jeszcze kucharza, bo serwował nam posiłek. Nazy wa się… tak śmiesznie… Ry e
Whiskey. – Och, mama wspominała o nim – powiedziałam podekscy towana. Znajome imię sprawiło, że opowieści z zakazanej przeszłości nabrały ży cia. – On też musi by ć bardzo stary. – Możliwe, ale w przeciwieństwie do lokaja świetnie się trzy ma. By ł zachwy cony, że pojawił się ktoś jeszcze do nakarmienia, i nałoży ł mi na talerz całą górę wy bornego jadła. Od razu go polubiłem. Ma wielkie poczucie humoru i bardzo troszczy się o Tony ’ego. – Jak żałuję, że nie mogłam tam by ć z tobą! – wy krzy knęłam. Ileż tajemnic by się wy jaśniło! Mogłaby m wejść na górę schodami, po który ch chodziły moja mama i babcia, wejść do ich pokojów. Może znalazłaby m coś, co ostatecznie wy jaśniłoby zagadkę niechęci mamy do Tony ’ego Tattertona. Świat Farthy istniał głównie w wy obraźni mojej i Luke’a. Czy prawdziwy świat domu Tattertonów choć trochę go przy pominał? Czy jest to miejsce, w który m mogliby śmy się schronić przed wszy stkim, co brudne, podłe, nieuczciwe i brutalne? Przed wszy stkim, co potrafi uczy nić z ży cia nieznośny ciężar? Ach, gdy by m mogła namalować ten dom z natury ! Jakież to by łoby ekscy tujące! Wy obraziłam sobie siebie ze sztalugą na wielkim trawniku przed ogromny m budy nkiem. – Nie chciałaby ś tam by ć – powiedział Drake tonem, który miał mnie zniechęcić. – Wierz mi, Annie. Tam jest zby t smutno. Obiecałem Tony ’emu, że będę z nim w kontakcie, i pewnie zadzwonię do niego za parę dni. Podoba mi się perspekty wa pracy w jego fabry ce, oczy wiście na stanowisku kierowniczy m. Ale nie mów o ty m Heaven, dobrze? – Oczy wiście, nie powiem. – Drake naprawdę mnie zaskoczy ł. Raz, że pragnął to ukry ć przed moją mamą, a dwa, że tak bardzo zaczęło mu zależeć na dalszy m kontakcie z Tony m Tattertonem. – Przy jadę znów za parę ty godni, Annie. Niestety, obawiam się, że ominie mnie wielkie urodzinowe przy jęcie panny Fanny, czego bardzo żałuję. Napisała do mnie, że wy najmie kapelę. Zaprosiła mnóstwo ludzi, w ty m wielu przy jaciół twoich rodziców. Wy najęła nawet ludzi, którzy udekorują jej dom i ogród. Wy obrażasz sobie, jaka to będzie impreza? Jak znam Fanny, zrobi z tego cały show z sobą w roli głównej. Obserwuj wszy stko bacznie, żeby ś mogła mi opisać wszy stkie skandale, z który ch sły nie. Pewnie zaprosi swoich młody ch fagasów i będą asy stowali jej jak świta królowej. Śmiać mi się chce na samą my śl. – Luke’owi nie będzie do śmiechu – zauważy łam. Przy kro mi by ło, że nawet Drake wy śmiewa się z Fanny. – On tego nienawidzi! – No i co z tego? – Drake zareagował z iry tującą obojętnością. – Powiedz mu, żeby się schował w swoim pokoju. No, muszę lecieć. Zadzwonię do ciebie po rozmowie z Tony m. Ciągle my ślałam o ty m, co widział. – Och, Drake, z nas ty lko ty tam by łeś i niedługo znowu tam wrócisz – powiedziałam z pretensją jak mała dziewczy nka. Iry towało mnie to, ale nie mogłam się powstrzy mać. – By łaś tam za moim pośrednictwem – pocieszy ł mnie Drake. – I jeszcze będziesz – dodał łagodny m tonem. – W prawdziwy m Farthy, a nie ty m z wy obraźni. Wkrótce się odezwę. Pa. Nazajutrz w szkole nie mogłam się doczekać na przerwę śniadaniową. Chciałam jak najszy bciej podzielić się z Lukiem wiadomością o telefonie Drake’a. Nie liczy łam, że będzie nim aż tak przejęty jak ja, gdy ż jego rodzinne korzenie nie sięgały Farthy i tajemnice przeszłości mojej mamy i przodków nie by ły dla niego aż tak interesujące. Angażował się w te historie
głównie ze względu na mnie i nasze fantazje. Opowiadałam mu, a on powoli jadł kanapkę i słuchał, lecz by ło widać, że jest zdenerwowany i rozkojarzony. Tak zwy kle chętny do rozmowy, teraz nie chciał odpowiadać na moje py tania. My ślałam o nim przez resztę szkolnego dnia, a kiedy skończy ły się lekcje, poprosiłam, żeby odprowadził mnie do domu. Miałam nadzieję, że wreszcie wy ciągnę od niego, o co chodzi. By ł piękny późnowiosenny dzień, prawie tak ciepły jak letni, z pierzasty mi obłokami przesuwający mi się leniwie po turkusowy m niebie. Siedzący w słońcu na ławkach starsi ludzie z zainteresowaniem odprowadzali nas wzrokiem. Co chwila sły szeliśmy, jak ktoś mówi: „Patrz, to córka Stonewallów” albo: „Czy to nie ta młoda Casteel?”. Nienawidziłam sposobu, w jaki wy mawiali nazwisko Casteel. W ich ustach brzmiało niczy m przekleństwo, jak coś plugawego. Wiedziałam aż za dobrze, czemu ludzie z Winnerrow tak postrzegali moją rodzinę. Przy czy niło się do tego zachowanie mojej ciotki Fanny i fakt, że Casteelowie by li hołotą z gór, wszy scy nimi pogardzali. Ludzie z miasta kpili ze sty lu ży cia i ubierania się górskich prostaków, i to by ło nawet zrozumiałe – ale czy nie widzieli, jak wy różnia się spośród nich Luke i jaki jest wspaniały ? Miał rację, kiedy mówił, że trzeba mierzy ć wy soko! Bardzo lubiłam te wiosenne powroty ze szkoły, bo drzewa na ulicach by ły osy pane kwieciem, trawniki i krzewy by ły soczy ście zielone, kwitły tulipany, iry sy i azalie, a chodniki i jezdnie by ły czy ste i lśniące. Szpaki siedziały jak czarni strażnicy na drutach telefoniczny ch, obserwując ruch ludzi i samochodów. Rudziki koły sały się na gałązkach i patrzy ły ciekawskimi okrągły mi oczkami spod zielony ch liści. Od czasu do czasu przeleciał koliber. Te ptaki miały niespoży tą energię bez względu na upał. Cały świat wy glądał świeżo i wesoło. Przez całą drogę Luke milczał, idąc ze zwieszoną głową. Kiedy zatrzy małam się przed bramą Hasbrouck House, rozejrzał się nieprzy tomnie, jakby nie wiedział, gdzie jest. – Może posiedzimy chwilę w altanie? – zaproponowałam z nadzieją, licząc, że wreszcie powie mi, co się stało. – Nie, lepiej już pójdę – powiedział smutny m, zrezy gnowany m głosem. – Luke’u Toby Casteel! – zawołałam, opierając ręce na biodrach. – Od kiedy to mamy przed sobą tajemnice, nawet jeśli są bolesne? Patrzy ł na mnie przez moment, mrugając oczami, jakby obudził się nagle z głębokiego snu, a potem uciekł spojrzeniem w bok. – Wczoraj przy jęto mnie na Harvard ze sty pendium pokry wający m całe czesne – poinformował z zadziwiającą obojętnością. – Och, Luke, jak cudownie! Powstrzy mał mnie gestem i znów wbił wzrok w ziemię, zbierając siły, aby wy rzucić to z siebie – a ja czekałam ze ściśnięty m gardłem. – Nie mówiłem matce, że staram się dostać na Harvard. Na każdą wzmiankę o uczelni reagowała ty radą o błękitnej krwi i niewdzięcznej rodzinie, która uważa się za lepszą od niej. Perorowała na temat wuja Keitha i cioci Jane, że nie raczą do niej zadzwonić ani napisać i w ogóle ich nie obchodzi, czy ona ży je. Ma także żal, że nigdy nie zaproszono jej do Farthinggale Manor, nawet na przy jęcie weselne twoich rodziców. W jej umy śle Harvard, Tattertonowie, bogactwo oznacza jedno – bostońskich snobów. – Jakie to niesprawiedliwe! – Nie powiedziałem jej, że złoży łem papiery. Wczoraj przy szło pocztą zawiadomienie
o przy jęciu. Otworzy ła kopertę, a potem upiła się i porwała pismo. Znalazłem strzępki na podłodze w moim pokoju. – Luke, jak mi przy kro. – Wzdry gnęłam się na my śl, co musiał poczuć, kiedy wszedł do pokoju i zobaczy ł tak ważny dokument w strzępkach na podłodze. – Nic się nie stało. To, że podarła zawiadomienie, nie powstrzy ma mnie przed studiami. Ale co wy gady wała po pijaku! Domy ślałam się, co to mogło by ć. – O moim ojcu? – Wzięłam głęboki oddech, żeby przy gotować się na to, co za chwilę usły szę. – Powiedz mi. – Zamknęłam oczy, czekając na podłe słowa. – Nie powtórzę ci wszy stkiego, bo chwilami pluła takim jadem i nienawiścią, że sam niewiele pamiętam. Najgorzej, kiedy miała pretensje, że więcej jest we mnie z Logana niż z niej i że wolę jej świętoszkowatą siostrę niż własną matkę. Ale prawda jest taka, Annie, że twoi rodzice traktują mnie lepiej niż Fanny. Przeważnie nie ma jej w domu i nie ma czasu robić obiadów, ale nienawidzi mnie za to, że ciągle chodzę do was! – Nieprawda, że cię nienawidzi, Luke. – Nienawidzi tę połowę mnie, która należy do Stonewallów, więc upija się, wy chodzi z ty mi swoimi młody mi fagasami, a potem napada na mnie, bo nie znoszę, kiedy jest pijana i się z nimi zadaje! – Współczuję ci, Luke, ale na szczęście niedługo wy jedziesz na studia – pocieszałam go, choć straszna by ła dla mnie my śl, że będziemy musieli się rozstać. – Łatwiej by mi by ło, Annie, gdy by m jej nienawidził, ale tak nie jest. Nienawidzę tego, co ona sama sobie robi, a jednocześnie jej współczuję, bo miała ciężkie ży cie. Uczy łem się pilnie i pracowałem na swój sukces, żeby mogła by ć ze mnie dumna i paradować z podniesioną głową, co zresztą i tak robi – dodał. Uśmiechnęłam się. Ciocia Fanny potrafiła roztrąbić nawet najmniejsze swoje osiągnięcie po cały m Winnerrow. – Ty mczasem – ciągnął Luke gorzko – zamiast cieszy ć się, że przy jęto mnie na Harvard i dostałem sty pendium, oskarża mnie, że ją porzucam. – Zmieni zdanie – zapewniłam go. Biedny Luke, my ślałam. Tak się starał, żeby śmy wszy scy mogli by ć z niego dumni, a jego matka podarła tę dumę na strzępki i rozrzuciła po podłodze. Jak musiało go boleć serce! Chciałam go pocieszy ć, uspokoić gorzkie my śli, wziąć go w ramiona, utulić, aby znów mógł się poczuć zadowolony i szczęśliwy. Mogłaby m to zrobić, gdy by … gdy by nie wszy stko to, co trzy mało mnie na dy stans. – Nie wiem. Z przerażeniem my ślę o jej urodzinowy m przy jęciu. Zaprosiła każdego mężczy znę, który się koło niej kręcił, i paru swoich plebejskich przy jaciół, jak zwy kle na złość rodzinie. To nie będzie dla nas ani miłe, ani zabawne. – Mama jakoś wy trzy ma; zawsze tak jest. – My śl o mamie podniosła mnie na duchu. – Jest prawdziwą damą i potrafi się znaleźć w każdej sy tuacji. Chciałaby m mieć chociaż połowę tej siły, jaką miała w moim wieku. Luke ze zrozumieniem kiwnął głową. Miał to swoje wnikliwe, anality czne spojrzenie – jak zwy kle, kiedy zastanawiał się nad czy mś głęboko i dochodził do konkretny ch wniosków. – Masz siłę. Jesteś bardzo do niej podobna. – Dzięki. Zawsze chciałam by ć taka jak ona. I nie martw się o przy jęcie. Będę przy tobie i pomogę ci okiełznać Fanny, kiedy za bardzo się rozbry ka – obiecałam i popatrzy łam mu
intensy wnie w oczy, zdeterminowana jak mama, kiedy już sobie coś postanowiła. – Nie wiesz, do czego ona jest zdolna – ostrzegł Luke, lecz rozjaśnił się uśmiechem. – Dziękuję, że chciałaś mnie wy słuchać. Zawsze jesteś przy mnie, kiedy cię potrzebuję. To dla mnie bardzo ważne. Świadomość, że mogę w każdej sy tuacji liczy ć na twoją pomoc, kiedy będę się wspinał na coraz wy ższe góry, żeby stamtąd widzieć jeszcze więcej. Gdy przy jęto mnie na Harvard, pomy ślałem sobie: Annie będzie ze mnie dumna, dzięki niej do tego dąży łem; dzięki niej pragnę się doskonalić. Czasami mam wrażenie, że ty jesteś moją jedy ną, prawdziwą rodziną. Dziękuję ci. – Nie musisz mi za to dziękować, Luke’u Toby juniorze. – Nie spodobały mi się te słowa. Zabrzmiały tak, jakby chodziło o zwy kłą przy jaźń, a ja przecież by łam dla niego kimś więcej. – Ty też często wy słuchujesz moich żalów. Jego niebieskie oczy rozpromieniły się jak słońce nad nami. – Będę za tobą tęsknił, kiedy wy jedziesz do Europy, żeby studiować malarstwo. Ale wiem, jak ważna jest dla ciebie sztuka – dodał miękko. – Te studia pomogą ci wy rosnąć na wielką arty stkę. – Będę do ciebie pisała, ale jestem pewna, że nie minie parę ty godni, a przy gadasz sobie jakąś bostonkę. – Och, jak bardzo chciałam mu powiedzieć, że zawsze marzy łam, aby zostać jego dziewczy ną, ale jak by m mogła? By liśmy bratem i siostrą i wy dawało się, że rozdziela nas cały świat, nie pozwalając nam spełnić naszy ch ukry ty ch pragnień. W głębi serca wiedziałam bowiem, że Luke czuje to samo co ja i oboje nie możemy się pogodzić z my ślą, że nie wolno nam zostać z sobą na zawsze. Dlatego musieliśmy udawać i mówić, że kiedy ś każde z nas znajdzie sobie kogoś, choć w duchu modliliśmy się, aby nigdy tak się nie stało. Luke by ł teraz poważny jak pastor na niedzielny m nabożeństwie. – Nie wy obrażam sobie tego, Annie. Przez całe ży cie przy jaźniłem się ty lko z tobą i wątpię, żeby m znalazł dziewczy nę, która choć trochę zbliży łaby się do tego ideału. – Bły szczące niebieskie oczy znów wpatrzy ły się we mnie, promieniejąc ciepłem i uczuciem. Nie by ło to uczucie wy łącznie braterskie. Luke patrzy ł na mnie z taką tęsknotą, że piekący rumieniec zalał mi szy ję i policzki. Oboje patrzy liśmy na siebie nie jak rodzeństwo, nie jak przy jaciele, ty lko jak para młody ch kochanków. Nie by ło sensu zaprzeczać uczuciu. Każda cząstka mnie pragnęła jego doty ku; niemal czułam jego wargi na moich. Luke zdawał się ty lko czekać na moją zachętę. Musiałam to przerwać, zanim będzie za późno. – Zadzwonię do ciebie później – szepnęłam niskim, drżący m głosem i pobiegłam do bramy Hasbrouck House. Obejrzałam się przez ramię i zobaczy łam, że ciągle tam stoi. Pomachałam mu, a on odpowiedział mi ty m samy m gestem. Weszłam do domu i szy bko przeszłam do swojego pokoju. Serce mi biło gwałtownie. Dlaczego Luke musiał się urodzić jako mój brat przy rodni, bliższy mi niż wszy scy rówieśnicy ? Ty le dzieliliśmy uczuć, i szczęścia, i smutku! Marzy ł mi się scenariusz, że Luke jest nieznany m mi chłopakiem studiujący m na Harvardzie, a ja przy jechałam w odwiedziny do Farthinggale Manor i przy padkiem poznaliśmy się w Bostonie. Na przy kład w domu towarowy m. Przechodząc obok mnie, rzuciłby coś w sty lu: „To nie jest twój kolor. Weź to”. I wskazałby błękitny szal. „Podkreśli kolor twoich oczu”.
Odwróciłaby m się i zobaczy łaby m najprzy stojniejszą twarz, jaką widziałam. I naty chmiast by m się zakochała. „Przepraszam, że się wtrącam, ale po prostu nie mogłem patrzeć na ten błędny dobór”. Powiedziałby to ze swoją charaktery sty czną pewnością siebie, którą zawojowałby mnie do reszty. „Cóż, muszę ci podziękować, że uchroniłeś mnie od błędu – odpowiedziałaby m, kokietery jnie trzepocząc rzęsami. – Ale najpierw zdradź mi swoje imię”. „Luke. A ty jesteś Annie. Zadałem już sobie trud sprawdzenia tego”. Pochlebiłby mi takim zainteresowaniem moją osobą. Potem poszliby śmy na kawę i gadaliby śmy, gadali, gadali. Mogliby śmy chodzić na kawę, a potem do kina przy każdej mojej wizy cie w Bostonie. Po pewny m czasie Luke odwiedziłby mnie w Farthy i nasza znajomość rozkwitałaby w ty m imponujący m otoczeniu, zupełnie inny m, niż opisał mi Drake. By łoby takie, jak wy marzy liśmy sobie z Lukiem – zamek pełen tęczowy ch pokoi. Ty lko ty m razem po obudzeniu marzenie by nie znikało, gdy ż by łoby rzeczy wistością. Takie snułam marzenia. Czas pędził niczy m kolejka górska i zbliżaliśmy się do najwy ższego punktu. Oboje mieliśmy za moment ukończy ć liceum i zacząć realizować swoje ży ciowe plany, które zapewne poprowadzą nas w inny ch kierunkach. Rozstaniemy się i nie zdąży my nawet się pożegnać. Stałam w oknie sy pialni i patrzy łam, jak odchodzi, a potem padłam na łóżko, słuchałam ptasich treli i głuchy ch uderzeń własnego serca. Ogarnął mnie straszliwy smutek. Płakałam bez końca. Dopiero łagodny, zatroskany głos mamy wy rwał mnie z tego morza łez. – Kochanie, co się stało? – Szy bko weszła do pokoju i usiadła obok mnie na łóżku. Czułam miękkie, pocieszające dotknięcie ręki, gładzącej moje długie ciemnobrązowe włosy. Popatrzy łam na nią załzawiony mi, opuchnięty mi oczami. – Sama nie wiem – jęknęłam. – Czasami nie mogę powstrzy mać się od płaczu i czuję się okropnie, choć powinnam by ć szczęśliwa. Wkrótce skończę szkołę, wy jadę na studia do Europy i zobaczę te wszy stkie cudowne miejsca, które znam ty lko ze zdjęć i opisów. Poza ty m mam wszy stko, o czy m zwy kle marzy dziewczy na w moim wieku, ale… – Ale co, Annie? – Po prostu nagle zaczy na mi się wy dawać, że wszy stko dzieje się zby t szy bko. Luke pójdzie na studia i na pewno się zmieni. Już nie będziemy mogli się często widy wać – załkałam. – Kochanie, to właśnie oznacza dorosłość. – Mama uśmiechnęła się i pocałowała mnie w policzek. – Wszy stko, co dawniej wy dawało mi się takie duże i ważne, teraz wy gląda na małe i… zwy czajne. Altana… – Co z altaną? Czekała z uśmiechem na ustach, a ja starałam się dobrać słowa tak, żeby miały sens i dla niej, i dla mnie. – No… po prostu teraz to jest ty lko… altana. – Zawsze taka by ła, Annie. – Nie, by ła czy mś więcej – zaprzeczy łam ży wo. Czy mś znacznie ważniejszy m, pomy ślałam. Naszy m domem marzeń. Ty lko te marzenia rozwiały się zby t szy bko. Mama pokręciła głową.
– Przechodzisz okres, który musi przejść każdy w twoim wieku, Annie. Kiedy wchodzi się na nową drogę, ży cie może przerażać. Dotąd by łaś małą dziewczy nką, chronioną i kochaną przez rodziców, a teraz każą ci dorosnąć i przy jąć odpowiedzialność. – Ty też tak czułaś? – Tak, lecz o wiele wcześniej. – Bo twój ojciec sprzedał ciebie i twoje rodzeństwo? – Nawet jeszcze wcześniej. Bardzo krótko by łam małą dziewczy nką. Zanim się zorientowałam, musiałam stać się matką dla Keitha i Jane. – Wiem. A z Fanny nie miałaś żadnego poży tku – dokończy łam, bo sły szałam już wiele razy tę opowieść i bałam się, że znów nie usły szę więcej. – Żadnego… albo bardzo niewielki. Fanny zawsze starała się ułatwić sobie ży cie, a zmartwienia zrzucała z siebie jak ubranie, którego nie ma się ochoty nosić. Za to twój wujek Tom by ł dla mnie wielką pomocą. Tom by ł cudowny, silny i bardzo dojrzały jak na swój wiek. Wielka szkoda, że nie zdąży łaś go poznać – dodała smutno. – Jednak twoje ży cie poprawiło się, kiedy zamieszkałaś w Farthy, prawda? – zapy tałam, licząc, że powie mi więcej. Mama drgnęła, jakby by ła w inny m świecie. – Nie od razu – odparła. – Nie zapominaj, że by łam dziewczy ną ze Wzgórz Strachu, która nagle wkroczy ła w świat luksusów, wy rafinowania i zby tku; która została posłana do snobisty cznej żeńskiej szkoły, gdzie dziewczy ny lekceważy ły ją i odrzucały. – Ry sy jej stwardniały, gdy przy pomniała sobie tamte czasy. – Bogate dziewczy ny potrafią by ć okrutne, gdy ż majątek i pozy cja chronią jak kokon. Pamiętaj, żeby ś nigdy nie lekceważy ła ty ch, którzy mają mniej od ciebie. – Oczy wiście, że nie będę ich lekceważy ć – powiedziałam z przekonaniem. Mama wpajała mi tę zasadę od dawna, odkąd zaczęłam rozumieć różne sprawy. – Też tak my ślę. – Uśmiechnęła się. – Co prawda tata rozpieszczał cię ponad miarę, ale na szczęście nie zdołał cię zepsuć – dodała, patrząc na mnie z miłością. – Mamo, czy kiedy kolwiek wy jaśnisz mi, dlaczego tak bardzo nienawidzisz Tony ’ego Tattertona? – zapy tałam i w ostatniej chwili ugry złam się w języ k, żeby nie palnąć czegoś o wizy cie Drake’a w Farthy. – On nie jest wart mojej nienawiści – odparła mama mocny m głosem. – Jest jedny m z najbogatszy ch ludzi na Wschodnim Wy brzeżu, ale dla mnie jest najbardziej żałosną postacią, jaką spotkałam w ży ciu. – Dlaczego? Zastanowił mnie wy raz jej oczu. Czy żby domy ślała się, że wiem więcej dzięki Drake’owi? Umknęłam spojrzeniem w bok, ale mama nie patrzy ła na mnie – patrzy ła przeze mnie, w perspekty wę własny ch wspomnień. Obserwowałam, jak niewy powiedziane słowa formują się na jej wargach, jak mruży powieki pod natłokiem wizji, które najpierw przy wołały na jej twarz uśmiech, a potem bolesny gry mas. – Mamo? – Annie… dawno temu ktoś mnie ostrzegał, że łatwo wpaść w pułapkę, my ląc pożądanie z miłością. Miał rację. Miłość jest czy mś o wiele cenniejszy m, ale też o wiele bardziej kruchy m. Tak kruchy m, jak… jak jedna z naszy ch najbardziej miniaturowy ch, delikatny ch,
wy rafinowany ch zabawek. Jeśli ściśniesz ją za mocno, rozpadnie ci się w palcach; jeśli nie będziesz jej trzy mać dość mocno, wiatr może wy wiać ci ją z ręki i rzucić o ziemię. Słuchaj głosu serca, Annie, lecz musisz by ć absolutnie pewna, że ten głos wy chodzi z serca. Będziesz o ty m pamiętać? – Tak, mamo. Ty lko dlaczego mi to mówisz? Czy ma to coś wspólnego z twoim ży ciem w Farthy ? – Wstrzy mując oddech, czekałam na odpowiedź. – Któregoś dnia powiem ci wszy stko, obiecuję. Ale jeszcze nie czas. Zaufaj mi, proszę. – Ufam ci, mamo. Bardziej niż komukolwiek w świecie. – Nie potrafiłam ukry ć rozczarowania. Od ty lu lat sły szałam tę obietnicę. Kiedy nadejdzie pora? Miałam już osiemnaście lat i czułam się dorosłą kobietą. Podarowała mi cenne diamenty i jeszcze cenniejszą dla niej miniaturę domku. Kiedy podaruje mi historię swojego ży cia? – Moja Annie, moja najdroższa Annie. – Mama przy tuliła mnie i przy cisnęła policzek do mojej twarzy, a potem westchnęła i wstała. – Jeszcze nie kupiłam urodzinowego prezentu dla cioci Fanny – powiedziała. – Pomożesz mi coś wy brać? – Dobrze. Luke bardzo się denerwuje przed ty m przy jęciem. – Wiem. Pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego tak się nią przejmujemy. Ale nie lekceważ ciotki Fanny. Ma prostacką wy mowę i by wa wulgarna, lecz nie jest głupia. Wy wołuje w nas poczucie winy, zanim zdąży my zareagować. Ona jest niepowtarzalna – dodała mama, uśmiechając się z rozbawieniem i kręcąc głową. – Porozmawiaj z nią o Luke’u, mamo. Niech przestanie wzbudzać w nim poczucie winy z powodu dostania się na Harvard. – Przy jęli go? – Radość zabrzmiała w jej głosie. – Tak. I z pełny m sty pendium! – Cudownie! – Mama wciągnęła na maszt flagę rodowej dumy. – Kolejny potomek dziadka Toby ’ego Casteela idzie na Harvard! – oznajmiła, jakby ogłaszała to całemu miastu. Jej spojrzenie złagodniało. – Nie przejmuj się tak. Fanny potrafi zrobić albo powiedzieć coś niemiłego, ale w głębi serca jest dumna z Luke’a. Szy bko wy my śli jakiś pretekst, żeby złoży ć mu wizy tę i paradować po kampusie jak królowa. W sty lu Fanny wy zy wająco założy ła ramiona na piersi i odrzuciła głowę do ty łu. – A co se mam żałować? Niech widzą, jakiego mam sy na i że jego matka to nie żadna wy włoka! Roześmiały śmy się i mama znów mnie uściskała. – No, widzę, że już lepiej. Taka powinnaś by ć – szczęśliwa, pogodna. Masz wszy stko, o czy m ja mogłam ty lko pomarzy ć, kochanie. Moje łzy smutku zamieniły się we łzy szczęścia. Jak szy bko mojej mamie udało się odgonić ode mnie ciemne chmury ! Nagle mój świat znów stał się jasny i słoneczny, a ptaki nie śpiewały już smutny ch pieśni. Uścisnęłam mamę, ucałowałam, a potem poszłam do łazienki, żeby zmy ć łzy i przebrać się przed wy jściem po urodzinowy prezent dla ciotki Fanny.
Rozdział czwarty
URODZINY CIOTKI FANNY
To by ł wspaniały dzień na przy jęcie. Niebo wy glądało jak czarny aksamit usiany diamencikami. Ja i rodzice by liśmy już ubrani i gotowi do wy jścia. Kiedy wy chodziliśmy z domu, Roland Star siedzący na ławce na tarasie nas ostrzegł: – Jest ładnie, ale to cisza przed wielką burzą! – Przecież na niebie nie ma ani jednej chmurki! – zaprotestowałam. Roland często się my lił w swoich domorosły ch prognozach. – Chmury przy czaiły się za hory zontem i ty lko czekają, coby wy pełznąć. Pomnij moje słowa i za niedługo wy patruj pierwszy ch bły sków. A jak je zobaczy sz, zmy kaj pod dach. – My ślisz, że naprawdę będzie padać? – spy tałam mamę. Gwałtowna wiosenna burza z wichrem i ulewą mogłaby zrujnować przy jęcie. – Nie martw się, nie będziemy się bawić aż tak długo. – Zerknęła na ojca, licząc, że potwierdzi jej przewidy wania, ale wzruszy ł ty lko ramionami. Wsiedliśmy do rollsroy ce’a i pojechaliśmy do domu Fanny i Luke’a. Dom by ł ładny, choć wy glądał skromnie w porównaniu z Hasbrouck House – jak zresztą większość domów w Winnerrow. Kiedy ciotka Fanny „tajemniczo” odziedziczy ła wielką sumę pieniędzy – dziwny spadek, który zdaniem moim, Luke’a i Drake’a musiał mieć coś wspólnego z przejęciem przez moich rodziców opieki nad Drakiem – rozbudowała swój dom i urządziła go na nowo. Ten dom kupiła kiedy ś za pieniądze, jakie zostawił jej zmarły pierwszy mąż, Mallory. Nie znaliśmy jego imienia, bo zawsze mówiła o nim „Stary Mallory ”. Potem by ła krótko zamężna z Randallem Wilcoxem, który wy prowadził się już dawno temu. Po rozwodzie wróciła do nazwiska Casteel – żeby kłuć nim w oczy mieszkańców miasta, tak przy puszczałam. Ciągle się odgrażała, że po raz trzeci wy jdzie za mąż. Mało kto w to wierzy ł, gdy ż odkąd
pamiętam, nie poznała bliżej nikogo, kto choć w przy bliżeniu by łby w jej wieku. Prowadzała się wy łącznie z młodziakami ledwo powy żej dwudziestki. Jedna z jej najnowszy ch zdoby czy, Brian Morris, by ł ty lko o cztery lata starszy od Luke’a. Dom Fanny leżał na zboczu góry nad Winnerrow. Zaproszona rockowa kapela zamontowała tak potężne nagłośnienie, że muzy ka niosła się po ulicy Głównej. Sły szeliśmy ją w drodze. Mama uważała, że to gruba przesada, ale tata ty lko się śmiał. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, przy jęcie kręciło się pełną parą. Muzy cy zainstalowali się w garażu, poszerzony podjazd służy ł za parkiet do tańca. Nad otwarty mi drzwiami garażu wisiał transparent z czerwony m napisem: STO LAT, FANNY! Na drzewach powieszono papierowe lampiony i zewsząd zwisały kolorowe serpenty ny. Mama poprosiła tatę, aby zaparkował samochód tak, żeby nikt nas nie zastawił i żeby można by ło wcześniej wy jechać, lecz tata zlekceważy ł jej prośbę. Najwy raźniej nie przewidy wał, że zechcemy wcześniej opuścić przy jęcie. W ogóle by ł w wy jątkowo dobry m humorze. Podejrzewam, że przed wy jazdem strzelił sobie parę drinków, aby wprowadzić się w imprezowy nastrój. Zawsze oży wiał się w obecności Fanny. A ona w czasie rozmowy rzucała aluzje, które wprawiały pozostały ch w zakłopotanie. Podziwiałam mamę za opanowanie godne damy i spokój, z jakim znosiła arogancję siostry. Mogłam ty lko ży wić nadzieję, że Luke się nie my lił i że ja też znajdę w sobie siłę i spokój, kiedy przy jdzie mi zmierzy ć się z ży ciem. Ciotka Fanny podbiegła do nas, zanim zdąży liśmy wy siąść z samochodu. Włosy miała natapirowane i roztrzepane, by ła ubrana w czarną, obcisłą skórzaną sukienkę z bardzo głębokim dekoltem – jego szpic sięgał nisko do rowka pomiędzy piersiami. Nie założy ła żadnej biżuterii, jak gdy by nie chciała odwracać uwagi od gładkiej skóry. Mama nie sprawiała wrażenia zaskoczonej, w oczach taty na widok Fanny pojawił się bły sk męskiej aprobaty. Poszukałam wzrokiem Luke’a, zdając sobie sprawę, jakie zażenowanie musi odczuwać. Fanny wcisnęła się pomiędzy mamę i tatę, ujęła jedno i drugie pod ramię i poprowadziła ich w stronę gości, głośno anonsując przy by cie rodziny. Szłam tuż za nimi. Przed domem stał długi bar, za który m uwijało się dwóch barmanów, mieszając drinki. Nie odmierzali zby t dokładnie, ile alkoholu leją. Obok baru zamontowano beczkę z piwem obłożoną lodem. Kolejka mężczy zn, w ty m wielu mieszkańców Wzgórz Strachu, przesuwała się, podstawiając kufle pod kran. Fanny kazała zawiesić kolorowe lampki pomiędzy drzewami rosnący mi wokół trawnika przed domem. Wy najęła sześć kobiet do przy gotowania i serwowania potraw. By ły ubrane w jednakowe białe bawełniane sukienki zapinane na guziki. Obsługiwały gości siedzący ch przy długich stołach, na który ch stały półmiski z pieczony mi kurczakami i ry bami, miski z różny mi rodzajami sałatek, ziemniaczany m purée i parujący mi warzy wami. – Moja bogata siostra i szwagier, król i królowa Winnerrow, jaśnie państwo Stonewallowie! – zaanonsowała Fanny. – Fanny, błagam, przestań! – sy knęła mama. – Och, niech się cieszy – powiedział tata. Zapewne spodobał mu się ty tuł króla Winnerrow. – To jej wieczór. Sto lat, Fanny ! – Dzięki, Logan, a gdzie urodzinowy całus? Nie masz nic przeciwko, Heavenly ? – To już decy zja Logana. Nie mówię mu, kogo ma całować, a kogo nie. Odpowiedź mamy niezwy kle rozbawiła Fanny. Zaniosła się śmiechem i śmiała się długo, aż
nagle przestała i tak namiętnie przy lgnęła do mojego ojca, że wszy scy na nich spojrzeli i rozmowy przy stołach na moment ucichły. Mama odwróciła głowę, ale ja nie by łam w stanie oderwać wzroku od ty ch dwojga. Tata uśmiechnął się nerwowo i pochy lił się, żeby cmoknąć Fanny. Gdy dotknął wargami jej warg, Fanny chwy ciła go za ramiona, gwałtownie przy ciągnęła do siebie i dosłownie wpiła się w jego usta. Widziałam, jak obraca w nich języ kiem i napiera biustem na jego pierś. Grupa mężczy zn ze Wzgórz Strachu zaczęła gwizdać i pokrzy kiwać, sprośnie kibicując Fanny. Kiedy wreszcie oderwali się od siebie, Fanny pociągnęła tatę do tańca. Odchodząc, rzucił mamie i mnie bezsilne spojrzenie. Fanny zaczęła podry giwać przed nim, zachęcając, żeby jej towarzy szy ł w ty m, jak to nazwała, „nowoczesny m tańcu”. Tak go wzięła w obroty, że musiał rozpiąć guzik od koszuli i rozluźnić krawat. – Dawaj, dawaj, przy Fanny wrzuć se luz! – zawołała głośno, żeby sły szeli młodzi mężczy źni, które stale krąży li koło niej. Zarechotali, a kapela zagrała jeszcze głośniej. Znów poszukałam spojrzeniem Luke’a, ale nigdzie go nie dostrzegłam. – Chodźmy coś zjeść, Annie – powiedziała mama. – Prezent dla Fanny połóż tutaj, przy inny ch. Na co masz ochotę? Zastanawiałam się, co musi czuć, kiedy tata i Fanny znajdują się w centrum uwagi, a ludzie plotkują na temat ich dawnego romansu. Ale nawet w tej sy tuacji mama idealnie ukry wała swoje uczucia. Ty lko ja widziałam twardy, niebieski bły sk w jej oczach. By ła nie ty lko nieszczęśliwa, ale i wściekła. Jakim cudem ona potrafi tak panować nad sobą?, my ślałam z podziwem. Co by by ło, gdy by m ja znalazła się w podobnej sy tuacji i mój mąż by łby uwodzony ? Czy potrafiłaby m trzy mać nerwy na wodzy, czy zrobiłaby m awanturę? Gdy by to by ł Luke i całował inną kobietę… Tata usiłował kręcić biodrami, dostosowując się do ruchów Fanny. Pomy ślałam, że wy gląda głupio, podry gując jak niezgrabny nastolatek. Miał zakłopotaną minę. Tata i Fanny zachowali się wobec mamy bardzo nie fair, narażając ją ty m przedstawieniem na wsty d wobec tłumu gości. Chciałam krzy knąć do ojca, żeby przestał, i zrugać ciotkę Fanny, że nie szanuje uczuć swojej siostry. Istniały granice egoizmu i nie wszy stko dało się usprawiedliwić urodzinową zabawą. Poczułam, że muszę naty chmiast porozmawiać z Lukiem. – Mamo, pójdę ty lko poszukać Luke’a i zaraz do ciebie przy jdziemy. – Dobrze, kochanie – odparła i zerknęła krótko na ojca i ciotkę. Fanny obejmowała go teraz w pasie, dziko koły sząc biodrami. Przez moment zastanawiałam się, czy mama jednak nie wkroczy i nie oderwie ojca od ciotki, ale pomy ślałam, że wtedy Fanny zrobiłaby jeszcze większą scenę i najedliby śmy się wsty du. Długo szukałam Luke’a. W końcu znalazłam go w domu. – Luke, czemu siedzisz tu samotnie? Kiedy mnie zobaczy ł, uśmiech stopił lodowatą skorupę gniewu, która ścięła jego ry sy. – Nie mogłem już tam wy trzy mać, Annie. Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zaszy ję się tutaj i przeczekam. Fanny dosłownie się na nich rzuca, a sposób, w jaki się całują… Co ona chce udowodnić? – Że zawsze będzie młoda i piękna i młodzi mężczy źni będą jej wiecznie pożądali. – Nie może po prostu się pogodzić ze swoim wiekiem? Czemu nie ma klasy jak Heaven?
– Właśnie odstawia scenę z moim tatą, a mama zaczy na wpadać w furię – powiedziałam, nie kry jąc gniewu. Luke rzucił mi szy bkie spojrzenie. – Serio? Tego się bałem. Co robi twój ojciec? – My ślę, że usiłuje by ć uprzejmy i nie chce dopuścić do jeszcze gorszy ch scen, ale nie wiem, ile moja mama jeszcze wy trzy ma. Tak jej współczuję, Luke. – Lepiej tam pójdę. Może coś na to poradzę. Przepraszam, że tak wy szło. – Nie możesz przez całe ży cie przepraszać za swoją matkę. – Zdaje się, że robię to, odkąd pamiętam. – Wstał i wy prostował się. Wy glądał bardzo przy stojnie w jasnoniebieskiej klubowej mary narce i w krawacie. Bujne czarne włosy miał miękkie i faliste. Pomy ślałam, że teraz wy gląda już jak mężczy zna, a nie jak chłopak; mężczy zna, który potrafi poradzić sobie w każdej sy tuacji. Nieco uspokojona ruszy łam za nim. Zespół niespodziewanie zagrał skoczne ry tmy z gór i mężczy źni utworzy li krąg wokół Fanny i taty. Fanny obracała moim ojcem jak szalona, aż jego tak zwy kle starannie zaczesane włosy rozwiewały się dziko. Dostrzegłam mamę stojącą z boku, pod sosną. W ręku miała talerz z jedzeniem, ale nie uszczknęła z niego ani kęsa. – Twój ojciec robi z siebie pośmiewisko – mruknęła, kiedy podeszliśmy do niej z Lukiem. – Czekam, kiedy się opamięta, ale moim zdaniem wy pił już cztery drinki, więc szanse są marne. – Zaraz zrobię z ty m porządek – powiedział Luke. Ruszy ł przed siebie, nie czekając, co powie moja mama. Roztrącił krąg mężczy zn, wpadł do środka, chwy cił ciotkę Fanny za rękę, którą wy machiwała w tańcu, i przy ciągnął ją do siebie. Mój ojciec jeszcze przez moment wirował sam, nie wiedząc, co się dzieje. Wreszcie zatrzy mał się, zobaczy ł, że Fanny tańczy z Lukiem, i wy cofał się z kręgu. Mama podeszła do niego. – Lepiej zjedz coś, Logan, a nie pij na pusty żołądek – powiedziała lodowaty m tonem. Nieprzy tomnie spojrzał na mnie, a potem na krąg kobiet i mężczy zn, którzy klaskali i zaczęli dołączać do tańczącej pary. Wy tarł twarz chustką i kiwnął głową. – Twoja siostra jest szalona – powiedział. Mama spiorunowała go spojrzeniem. – Umieram z głodu – dodał szy bko i skierował się ku stołom. Przez chwilę patrzy łam, jak idzie chwiejnie, a potem przeniosłam wzrok na niebo. I zobaczy łam, że spełnia się prognoza Rolanda Stara – ciemne chmury zaczęły wy pełzać zza fioletowy ch gór, sięgając mackami do Winnerrow. Tata nałoży ł sobie hojnie na talerz i usiadł przy jedny m ze stołów. Dołączy ły śmy do niego z mamą i jedząc, obserwowaliśmy szaleństwa tłumu na parkiecie. Pomy ślałam, że Fanny pewnie zaprosiła każdego, kogo spotkała po drodze, bo jej przy jęcie musiało przy ćmić wszy stkie inne w Winnerrow. Goście w większości by li pracownikami fizy czny mi albo służy li w bogaty ch domach. Nie zjawili się żadni znajomi moich rodziców i nie sądziłam, żeby mama miała do nich o to żal. Chy ba jeszcze nigdy nie widziałam jej tak ziry towanej i zniesmaczonej. Najwy raźniej marzy ła ty lko, żeby wy jść z tego przy jęcia. Nagle ciotka Fanny przerwała taniec i podeszła do lidera zespołu. Kiwnął głową i zagrali krótki wstęp, a potem werbel. Fanny odwróciła kosz na śmieci i dwóch młodzieńców pomogło jej wejść na tę zaimprowizowaną try bunę.
– Tera powiem wam parę słów – oznajmiła. – Ty lko parę?! – zawołał ktoś i rozległy się śmiechy. – No dobra, z dziesięć albo więcej – przy znała ciotka Fanny, wy wołując jeszcze większy śmiech. – Na początek chciałam wam wszy stkim podziękować, żeście przy by li na moją czterdziestkę. Dobrze sły szy cie, stuknęła mi czterdziestka i jestem z tego cholernie dumna. Mało która kobita, mając czterdzieści, wy gląda na dwadzieścia, nie? – Obróciła się na denku kosza, wy pinając biust, żeby można by ło podziwiać jej figurę. Mężczy źni zaczęli tupać i gwizdać. Spojrzałam na Luke’a. Wy cofał się, stał z pochy loną głową. Okropnie mu współczułam i żałowałam, że nie mogę wziąć go za rękę i wy prowadzić daleko, daleko stąd. – Inne kobity, jak te bogate wielkie damy z Winnerrow, które nie raczy ły się pofaty gować na moje nędzne urodziny, ukry wają swój wiek. I nie dziwota. Mając dwadzieścia, wy glądają na czterdzieści. Znów gruchnął śmiech. Jeden z adoratorów zawołał: – Ja mam dwadzieścia, Fanny ! A czuję się na czterdziestkę! Rechot się wzmógł. Fanny promieniała. Wy zy wająco oparła ręce na biodrach. – Furda tam wiek! – zawołała i audy torium zawy ło z uciechy. – Dzisiaj chcę się bawić i by ć szczęśliwa. Popatrzcie no na mojego sy na, Luke’a, stoi o tam, z ty łu. Chłopak wy gląda, jakby chciał zapaść się pod ziemię, a tu jego matka pęka z dumy. Przy jęli go na Harvard i tak go tam chcą, że dadzą mu całe cholerne sty pendium i nie będzie musiał płacić ani centa. Zdolniacha z tego Casteela, co nie? Luke podniósł głowę. By ł tak czerwony na twarzy, jakby zaraz miała zapłonąć. Wszy scy odwrócili się, żeby na niego popatrzeć. – Nie chcesz wy głosić o ty m mówki, sy nku? A może my ślisz, że hołota z gór nie zrozumie takiego mądrali? Nie odpowiedział. – Dobra, nie truj sobie ty m głowy, Luke, będę przemawiać za ciebie. Ja też umiem się mądrować, a jak przy jadę na ten Harvard, pokażę twoim profesorkom to i tamto, niech wiedzą. – Jeszcze jak pokażesz, Fanny ! – zawołał ktoś z tłumu. Kapela zagrała „Sto lat!” i wszy scy zaczęli śpiewać. Fanny, upozowana na swoim piedestale, uśmiechnęła się szeroko do mamy i do mnie. Kiedy piosenka się skończy ła, rozległy się wiwaty i oklaski, a kilku młody ch samców rzuciło się do Fanny, żeby znieść ją na ziemię. Nagle naszą uwagę przy ciągnęło dwóch mężczy zn, którzy zaczęli się kłócić. Jeden drugiego oskarżał, że wepchnął się przed niego do kolejki po piwo. Kumple rozdzielili ich szy bko, zanim doszło do bójki, i zaczęli odciągać na bok. Tata uznał, że to zabawne. – Chciałaby m już wracać, Logan – powiedziała mama stanowczo. – To przy jęcie robi się coraz gorsze. – Jeszcze momencik – rzekł i zbliży ł się do zbiegowiska. Dwaj pijacy rwali się do bitki i obrzucali się nawzajem wy zwiskami, szarpiąc się w uścisku kolegów. W tle sły szałam śmiech ciotki Fanny. Wiatr przy bierał na sile, żarówki zaczęły się bujać na drutach. Baner nad garażem trzepotał głośno i napinał się, aż wreszcie zerwała się część sznurków i powiewał w półmroku jak wojenna bandera. Ciotka Fanny władczo przepchała się przed tłum i stanęła przed awanturnikami. – Co to za rozróba w moje urodziny, co? – zapy tała, biorąc się pod boki.
Trzech adoratorów stanęło przy niej jak asy sta i jeden z nich wy jaśnił, o co chodzi. Ciotka słuchała, bujając się na piętach. Z mroku wy łonił się Luke i potrząsnął głową. Mama nagle zerwała się od stołu, podbiegła do ojca i chwy ciła go za rękę. – Logan, chcę do domu. Już! – warknęła. Przy prowadziła go do mnie. – Idziemy, Annie. – Miała tak wściekłą minę, jakby zaraz miała eksplodować. Wstałam i ruszy ły śmy do wy jścia. Ojciec podążał za nami, ale zanim doszliśmy do samochodu, Fanny zauważy ła nas i krzy knęła: – Dokąd to, Heavenly ? Impreza dopiero się rozkręca! Obejrzałam się, ale mama kazała mi iść do samochodu. Śmiech Fanny ciągnął się za nami jak ogon za latawcem. Ojciec poty kał się parę razy i doszedł do auta, kiedy sadowiłam się już na ty lny m siedzeniu. – Możesz prowadzić? – upewniła się mama. – Oczy wiście. Nie rozumiem, czemu się tak iry tujesz. Dwóch gości miało małą sprzeczkę, i to wszy stko. Szy bko się pogodzili. Pewnie już piją razem piwo. Usiadł za kierownicą i zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu kluczy ków. – Za dużo wy piłeś, Logan. Wiem, że coś sobie strzeliłeś, zanim jeszcze wy jechaliśmy na przy jęcie. – No i co z tego? Po to w końcu jest przy jęcie, nie? – odpowiedział dziwnie szorstko. Wreszcie znalazł kluczy k i w skupieniu usiłował trafić nim w stacy jkę. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby by ł tak rozkojarzony. Nagle kropla deszczu pacnęła o szy bę, a potem jeszcze jedna i kolejne. – Deszcz zleje gości – stwierdził ponuro tata. – Roland miał rację. – I dobrze – powiedziała mściwie mama. – Ostudzi ich wreszcie, a niektórzy – spojrzała na niego znacząco – bardzo tego potrzebują. Tata uruchomił samochód i ruszy ł gwałtownie. – Co chciałaś przez to powiedzieć? – Zerknął na nią z iry tacją znad kierownicy. – Nie powinieneś pozwolić, żeby cię tak całowała i uwodziła. Wszy scy na to patrzy li. – A co według ciebie miałem zrobić? Odepchnąć ją? – Nie, ale nie musiałeś by ć taki chętny. – Chętny ? Och, Heaven, jesteś niesprawiedliwa. Nie miałem wy jścia, by łem… – Zwolnij, bo coraz bardziej pada, a wiesz, jakie są tu drogi – ostrzegła mama. – Nie chciałem tańczy ć z nią w ten sposób, ale pomy ślałem, że jeśli ucieknę od niej, nie wiadomo, jak to skomentuje. Jest pijana jak Indianin w sobotę i… – Zwolnij! – krzy knęła nerwowo. Fale deszczu zalewały wy cieraczki, które nie nadążały ze zbieraniem wody. Nienawidziłam, kiedy się kłócili. Uświadomiłam sobie, że zwy kle chodziło wtedy o ciotkę Fanny. Jakimś cudem zawsze potrafiła doprowadzić do wzrostu napięcia pomiędzy nimi i zaczy nali rozdrapy wać stare rany albo sy pać sól na nowe. Szkoda, że nie uciekła kiedy ś z jedny m z ty ch młody ch mężczy zn i nie zostawiła Luke’a nam na wy chowanie, pomy ślałam w pewny m momencie. Wtedy by liby śmy naprawdę szczęśliwą rodziną. – Nie widać drogi! – denerwowała się mama, ale tata nie słuchał. – Wy obrażasz sobie, co tam się dzieje? – Zaczął się śmiać. Zerknął na mamę. – Przepraszam, jeśli sprawiłem ci przy krość, Heaven. Szczerze, ja ty lko próbowałem…
– Logan, patrz przed siebie. Te zakręty … Szosa do Winnerrow opadała stromo w dół ciasny mi serpenty nami. Fale deszczu smagały góry. Ojciec jechał ostro i rzucało mną po siedzeniu. Sięgnęłam w górę, żeby przy trzy mać się uchwy tu nad oknem. – Naprawdę, chciałem dobrze i… – zaczął znowu, ale mama mu przerwała. – Już dobrze, Logan – powiedziała łagodniejszy m tonem. – Porozmawiamy o ty m w domu. – Nagle, kiedy zbliżaliśmy się do ostrego zakrętu, wy chy nął zza niego samochód jadący z przeciwka, który zdawał się pędzić prosto na nas. Usły szałam, jak mama krzy czy, i poczułam, jak wóz gwałtownie odbija w prawo. Zapiszczały hamulce. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, by ł przeraźliwy krzy k mamy i głos ojca wołającego moje imię. – Annie… Annie… Annie…
Rozdział piąty
STRASZLIWA TRAGEDIA
Otworzy łam oczy, ale kosztowało mnie to ogromny wy siłek. Miałam wrażenie, jakby ktoś zaszy ł mi powieki. Mrugałam i mrugałam, z każdy m mrugnięciem łatwiej by ło mi unosić powieki. Gdzie ja jestem? Pokój by ł biały. W środku sufitu znajdował się brzy dki, plastikowy klosz świetlówki. A ta pościel… jakaś szty wna i szorstka. W dodatku coś cicho dzwoniło mi w uszach. – Annie! Siostro, ona otwiera oczy ! Siostro… siostro! Powoli odwróciłam głowę, choć wy dawało mi się, że mam ciało z kamienia, jak popiersie prezy denta Davisa na dziedzińcu szkoły w Winnerrow. Kobieta w bieli – pielęgniarka – ujęła mnie palcami za przegub, żeby zbadać mi puls. Zobaczy łam, że mam podłączoną kroplówkę. Popatrzy łam w lewo i zobaczy łam siwowłosego pana o najbardziej błękitny ch oczach, jakie widziałam w ży ciu. Przeniosłam wzrok na pielęgniarkę. Wpisy wała coś na moją kartę i zerknęła ty lko przelotnie na mężczy znę, który przy sunął się do łóżka tak blisko, że poczułam łagodny zapach wody po goleniu. – Kim jesteś? – zapy tałam. – Co ja tu robię? – Annie, tak się niestety złoży ło, że to ja będę musiał ci przekazać najgorsze wieści, jakie usły szałaś w ży ciu. Mam ty lko nadzieję, że nie znienawidzisz posłańca, który ci je przy nosi. – Przy mknął oczy i wziął głęboki oddech, jak gdy by wy powiedzenie ty ch dwóch zdań wy ssało mu całe powietrze z płuc. – Jakie wieści? – Usiłowałam usiąść na łóżku, ale nie czułam ciała poniżej pasa. Mogłam się ty lko trochę unieść na łokciach. – Przeży łaś koszmarny wy padek samochodowy i by łaś w śpiączce. – Wy padek? – Zamrugałam. Nagle pamięć oży ła i wspomnienie wdarło się falą do mojego
mózgu: deszcz, krzy k matki, ojciec wołający „Annie!”. Serce mi zadrżało. – O Boże! Gdzie mama? Mamo! – krzy knęłam w nagłej panice. Popatrzy łam na pielęgniarkę. – Gdzie tata? – Przerażenie zdławiło mi gardło lodowaty m uściskiem. Nieznajomy znów przy mknął oczy. Kiedy otworzy ł je powoli, zobaczy łam, że ból miesza się w nich z łzami. Opuścił głowę, a potem uniósł ją powoli i spojrzał na mnie. – Tak mi przy kro, Annie. Miałam wrażenie, że wpadłam w jakiś koszmar rozgry wający się w zwolniony m tempie. – Nie! – Chciałam zaprzeczy ć jego słowom, zanim jeszcze je wy powiedział. – Oboje nie ży ją – powiedział i łzy popły nęły mu po policzkach. – Dwa dni by łaś w śpiączce. – Nie! – Wcisnęłam twarz w poduszkę. – Nie, nie wierzę ci. – Teraz czułam się cała odrętwiała, bez czucia, jak zamarznięta, martwa. Nie chciałam by ć tutaj, pragnęłam, żeby ten człowiek sobie poszedł. Marzy łam ty lko, żeby znów by ć w domu, z mamą i z tatą. Boże mój, modliłam się, spraw, żeby tak się stało i niech ten koszmar zniknie. Błagam, błagam… – Annie, biedna Annie. – Gładził mnie po głowie; tak często robiła mama. – Zjawiłem się tutaj, jak ty lko mnie zawiadomiono. Od tej pory czuwam przy tobie. Spojrzałam przez palce. Twarz tego człowieka by ła pełna sy mpatii i współczucia. Głęboko i szczerze przeży wał to wszy stko. Nagle mnie oświeciło. To tajemniczy Tony Tatterton, pan na Farthinggale Manor. Tony we własnej osobie siedział przy moim łóżku. – Wy nająłem pielęgniarki dy żurujące przy tobie całą dobę i przy wiozłem swoich lekarzy, ale wy posażenie tego małego szpitala pozostawia wiele do ży czenia. Muszę zabrać cię do Bostonu, a potem do Farthy. Wszy stko, co mówił, by ło odległe i nierealne, jak we śnie. Potrząsnęłam głową. – Mama. Chcę ją widzieć. I tatę… – Oni nie ży ją i wkrótce zostaną pochowani w Farthinggale Manor. Jestem pewien, że twój ojciec by sobie tego ży czy ł – powiedział miękko Tony. – Farthinggale Manor? – Stonewallowie, twoi dziadkowie ze strony ojca, oboje nie ży ją, więc nie mogę tego z nimi skonsultować, ale jestem pewien, że też pragnęliby odpowiedniego pochówku dla twoich rodziców. A także by m ja się tobą opiekował. Łzy runęły potężny m strumieniem. Płakałam, płakałam i płakałam, spazmy wstrząsały niesparaliżowaną częścią mojego ciała. Tony Tatterton pochy lił się, objął mnie i tulił, pocieszając. – Tak strasznie mi przy kro, moja biedna, biedna Annie, śliczna córko Heaven i wnuczko Leigh – mamrotał, całując mnie w czoło i delikatnie odgarniając mi włosy z twarzy. – Nie zostaniesz sama. Jestem tu z tobą i będę się tobą opiekował, póki starczy mi ży cia. – Co się ze mną dzieje? – zapy tałam przez łzy. – Nie mogę poruszy ć nogami. Nie czuję ich! – W czasie wy padku doznałaś urazu kręgosłupa i głowy. Lekarze uważają, że to częściowo upośledziło twoją koordy nację ruchową. Ale nie martw się, Annie, nie są to zmiany nieodwracalne. Zadbam, żeby ś wróciła do zdrowia. – Pocałował mnie w mokry od łez policzek. – Drake – powiedziałam nagle. – Gdzie jest Drake? I Luke junior. Gdzie on? Ciocia Fanny … – mamrotałam. Potrzebowałam teraz rodziny, nie tego obcego człowieka. O Boże, co się ze mną dzieje? Czułam się zagubiona, porzucona, zbłąkana, unoszona przez wiatr jak latawiec, który
zerwał się ze sznurka. Co mam teraz robić? – Drake czeka w holu. Luke i Fanny by li u ciebie parę razy i zaraz ich zawiadomię, że się wy budziłaś. Ale najpierw przy ślę tu swoich lekarzy. – Nie. Najpierw chcę zobaczy ć Drake’a. I błagam, zadzwoń do Luke’a i Fanny, niech do mnie przy jadą. – Dobrze, Annie. Jak sobie ży czy sz. – Znów pocałował mnie w policzek i wstał. Uśmiechnął się do mnie ciepło, ale jakoś dziwnie, i wy szedł. Chwilę potem w pokoju zjawił się Drake z posępną miną i zaczerwieniony mi, opuchnięty mi oczami. Bez słowa przy tulił mnie mocno do piersi. Znów popły nęły mi łzy. Wraz z płaczem wrócił ból. Drake całował mnie i koły sał jak dziecko, przy ciskając twarz do mojej twarzy, aż nasze łzy się mieszały. – By li dla mnie jak rodzice – mówił. – Rodzona matka nie mogłaby mnie kochać bardziej niż Heaven, a Logan zawsze traktował mnie jak własnego sy na. Raz, kiedy jechaliśmy gdzieś razem, wy znał mi, że my śli o mnie jak o sy nu. „Co jest moje, jest także twoje”, powiedział wtedy. I dodał, że zawsze tak będzie. – Och, Drake, czy to się naprawdę stało? Nie ma ich już? Odeszli na zawsze? – Tak, i cudem jest, że ty ży jesz. Widziałem samochód. Kompletnie skasowany. – Nie mogę poruszy ć nogami. W ogóle ich nie czuję. – Wiem. Tony mówił mi, co sądzą lekarze. Jest gotów zrobić dla ciebie wszy stko. To niezwy kły, cudowny człowiek. Jak ty lko usły szał, co się stało, od razu zaczął działać. Najlepsi lekarze non stop przy latują do ciebie na konsultacje. Przy słał tu jednego ze swoich menedżerów, aby pokierował fabry ką w Winnerrow, gdy ż, jak powiedział, dla Logana i Heaven zawsze by ło ważne, żeby ludzie mieli pracę, a rejon swój ważny zakład. Przy sięgał, że fabry ka będzie istnieć i się rozwijać. Już py tał mnie, czy po studiach zechciałby m podjąć tam pracę. A potem przedstawił mi plany remontu i przebudowy Farthinggale Manor, to znowu będzie piękna rezy dencja. Całe szczęście, że Tony się pojawił, Annie, i to w takim momencie! – Ale ja nie chcę iść do Farthinggale Manor! Chcę wrócić do domu! Farthy nie miało by ć dla mnie szpitalem… tam wy marzy łam sobie raj. – Annie, na razie trudno jest ci my śleć racjonalnie, dlatego pozwól, żeby decy dowali o tobie ludzie starsi i mądrzejsi, którzy nie doświadczy li tej tragedii tak bezpośrednio jak ty. Musimy zrobić wszy stko, żeby ś wróciła do zdrowia. Przecież chcesz znów chodzić, prowadzić normalne ży cie, prawda? – Normalne ży cie? Bez mamy, bez taty ? Samotne? Bez Luke’a? Bez ciebie? Bez wszy stkich, który ch kocham? Po co mam ży ć? – Musisz ży ć, Annie. Tego chciałaby Heaven, tego chciałby Logan. Muszę ci to powiedzieć w ich imieniu. Twoi rodzice nigdy się nie poddawali. Ty też nie możesz. Bez względu na to, jakie przeszkody się przed tobą pojawią, musisz je pokonać i iść przed siebie. Bez względu na przeszkody, pomy ślałam. Mierz wy soko, jak mówił Luke. – Nie zniknę z twojego ży cia – ciągnął Drake. – Będę w pobliżu. Dzisiaj muszę wracać do Bostonu, a kiedy ty się tam przeniesiesz, będę odwiedzał cię w szpitalu. Wiem, że jeszcze tego nie ogarniasz, bo wszy stko dzieje się zby t szy bko, a ty przeży łaś straszliwy wstrząs, ale zaufaj ty m, którzy cię kochają. Proszę – powiedział błagalnie. Wzięłam głęboki oddech i opuściłam głowę na poduszkę. Miałam wrażenie, że cały świat
zwalił się na mnie. Znów miałam ciężkie powieki, kręciło mi się w głowie i czułam ogromne zmęczenie. Półprzy tomnie my ślałam, że jeśli zasnę i obudzę się rano, to wszy stko okaże się jedy nie koszmarny m snem. A ja będę w swoim pokoju w Hasbrouck House. Rano mama przy jdzie do mnie jak zwy kle, pełna energii, opowiadając o swoich dzienny ch planach. Na dole tata będzie przy kawie czy tał „Wall Street Journal”. Wezmę pry sznic, ubiorę się i zbiegnę po schodach, żeby rozpocząć nowy, jasny dzień. Tata przed wy jazdem do fabry ki pocałuje mnie na pożegnanie, jak czy nił każdego ranka. Powieki mi opadły. Śniłam. – Roland już podał śniadanie… – mruknęłam. – Co takiego? – zapy tał Drake. – Muszę szy bko zjeść. Dzisiaj jadę z mamą na zakupy. Potrzebuję nowej sukienki na urodziny Maggie Templeton i muszę jej kupić prezent. Nie śmiej się ze mnie, Drake. – Annie… – Ujął moją głowę w dłonie i uniósł lekko, ale nie by łam w stanie utrzy mać otwarty ch oczu, więc pozwolił jej opaść na poduszkę. – Ten miniaturowy domek… jest taki piękny … taki piękny … dziękuję, mamo. Będę się nim cieszy ć zawsze, zawsze, zawsze… – Annie… Czy to tata ciągle mnie woła? Tato, nie wołaj już, proszę. Tato… Osunęłam się w ciepłe, kojące objęcia snu; pozwoliłam im się utulić, osłonić przed ostry m światłem, które chciało wedrzeć się w świat moich fantazji i je wy palić. – Nie pozwól na to, Luke. Nie pozwól. Wiem… Mierzy ć wy soko… zdoby wać najwy ższe szczy ty … ten widok, widok stamtąd… – Och, Annie, musisz wy zdrowieć – szepnął Drake i wziął mnie za rękę. Ale we śnie to ja chwy ciłam za rękę Luke’a i pobiegliśmy przez trawnik ku rajowi z naszy ch marzeń, gdzie znów poczułam się spokojna i bezpieczna. Tam mogłam spokojnie zasnąć.
Kiedy się obudziłam, lekarze Tony ’ego i pry watna pielęgniarka stali przy łóżku. – Witam – powiedział wy soki mężczy zna o rudawy ch wąsach i łagodny ch orzechowy ch oczach. – Jestem doktor Malisoff i zajmę się tobą, dopóki całkiem nie wy zdrowiejesz. Kontury jego twarzy wy ostrzały się z wolna, aż widziałam nawet drobniutkie zmarszczki na jego czole, które wy glądały, jakby nary sowano je ołówkiem. – Co się ze mną dzieje? – zapy tałam. Usta miałam suche i musiałam co chwila przeciągać po nich języ kiem. Zamiast mi odpowiedzieć, odwrócił się do młodszego lekarza, który stał obok. Miał jasne włosy i jasną skórę z drobny mi piegami pod oczami. – To mój asy stent, doktor Carson. Obaj będziemy się tobą zajmować. – Cześć – powitał mnie młodszy lekarz, nie przery wając czy tania karty, którą trzy mała mu przed oczami pielęgniarka. – A to pani Broadfield, twoja pry watna pielęgniarka. Zostanie z tobą, dopóki nie wrócisz do zdrowia. – Witaj, Annie. – Przez twarz pani Broadfield przemknął uśmiech szy bki jak bły sk flesza. Włosy miała tak czarne jak ciotka Fanny, ale ostrzy żone bardzo krótko. By ła pucołowata i krępa,
o szerokich, męskich ramionach. Nie malowała się i miała blade usta. – Gdzie jest Drake? – zapy tałam i przy pomniało mi się, że chy ba mówił o powrocie do Bostonu. – Drake? – Doktor Malisoff pokręcił głową. – Na kory tarzu czeka twoja ciocia Fanny i ktoś jeszcze… zdaje się, że jej sy n, tak? – Zerknął na panią Broadfield, która przy taknęła szy bko. – Zaraz ich poproszę, ale najpierw chcę ci powiedzieć, jak będziemy cię leczy ć. Słuchaj, proszę. Kiedy samochód twojego ojca dachował, musiałaś mocno o coś uderzy ć. Nastąpił uraz kręgosłupa szy jnego u podstawy czaszki, który spowodował paraliż dolnej części ciała. Jest to na razie wstępna diagnoza, gdy ż w ty m szpitalu nie ma aparatury, która pozwoliłaby nam dokładnie określić miejsce i charakter urazu. Dlatego przy gotowujemy cię do lotu do Bostonu, gdzie zbada cię neurolog, który jest moim asy stentem. Mają tam najnowocześniejszy sprzęt, jak tomograf komputerowy, który pomoże nam zdiagnozować cię dokładnie, aby można by ło ustalić sposób leczenia i rokowania. – Nie czuję bólu w nogach – powiedziałam. – Nie czujesz, bo na razie są sparaliżowane. Jeśli zaczniesz odczuwać ból, będzie to znak, że twoje nerwy i mięśnie wracają do normalnego stanu. Wiem, że nadzieja na ból brzmi dziwnie, ale tak właśnie ma wy glądać twój powrót do zdrowia. Zakładam, że kiedy wy leczy my uraz kręgosłupa, odzy skasz władzę w nogach. Jest to jednak długotrwały proces, a w ty m czasie będziesz potrzebowała troskliwej opieki. Jego profesjonalny ton uspokoił mnie i napełnił otuchą, ale chciałam, żeby nie on, lecz tata i mama powtarzali mi, że wszy stko będzie dobrze i na pewno wy zdrowieję. Jeszcze nigdy nie czułam się tak samotna, tak opuszczona przez wszy stkich i wrzucona w ten dziwny, stery lny i zimny świat. – Spokojnie czekaj, aż wszy stko przy gotujemy – konty nuował lekarz. – Karetką pojedziesz na lotnisko i stamtąd powietrzny m ambulansem polecisz do Bostonu. – Uśmiechnął się i poklepał mnie po ręku. – A teraz pani Broadfield poda ci pły nny pokarm. – Nie jestem głodna. – Kto by w takiej chwili my ślał o jedzeniu? Mogłaby m w ogóle nie jeść. – Wiem, ale zależy mi, żeby ś przy jęła inny pokarm niż ty lko to, co dostajesz przez kroplówkę. Dobrze? – Posłał mi kolejny pokrzepiający uśmiech. – Zaraz poproszę tu twoją rodzinę. Odwrócił się i wy szedł razem ze swoim asy stentem. Pani Broadfield wy jęła kartonik soku jeży nowego, wetknęła do niego słomkę i podała mi. – Ty lko pij powoli – poradziła, podnosząc oparcie łóżka, aż znalazłam się w pozy cji siedzącej. Jej krótkie, silne palce i duże dłonie śmierdziały środkiem dezy nfekujący m. Z bliska widziałam czarne włoski sterczące z jej brody. Rozpaczliwie pragnęłam, żeby moja mama – śliczna, miła mama o słodkim uśmiechu – dbała o mnie, a nie ta brzy dka, obca baba. Zmiana pozy cji wy wołała zawroty głowy i znów musiałam zamknąć oczy. – Niedobrze mi – jęknęłam. – Wy pij choć trochę – nalegała. Pociągnęłam nieco soku. Mój przeły k protestował. – Proszę mnie opuścić – powiedziałam słaby m głosem. – Musisz powoli się przy zwy czajać do siedzenia, Annie, codziennie po trochu. Lekarze nie sprawią cudów, jeśli nie będziesz współpracowała. – W jej głosie zabrzmiało zniecierpliwienie.
– Na razie nie mogę. Pociągnęłam jeszcze ły czek i oddałam jej sok. Zacisnęła usta, a na jej py zatej twarzy pojawiła się iry tacja. Kiedy przy jrzałam się jej bliżej, zobaczy łam, że ma pry szcze, i zdziwiło mnie, czemu pielęgniarka ma tak niezdrową cerę. Kiedy opuściła wezgłowie łóżka, do pokoju wpadła ciotka Fanny, a za nią Luke. Jeszcze nigdy tak nie ucieszy ł mnie ich widok. Ciotka stanęła nade mną i załamała ręce. – O Boże… o Boże! – wrzasnęła tak, że pani Broadf ield o mało nie wy puściła tacy. – Och, Annie, kochane biedactwo! Moja biedna siostrzenica. – Łzy popły nęły jej po twarzy i ocierała je jedwabną chusteczką. – Bożeż ty mój… i tak leży w ty m łóżku, biedne dziecko… – lamentowała. Oparła się o Luke’a. Ramiona jej drżały. Wreszcie wzięła głęboki oddech, pochy liła się nade mną i pocałowała mnie w policzek. Z przy jemnością wdy chałam różaną woń jej ulubiony ch perfum, które sprowadzała sobie raz na miesiąc z Nowego Jorku. Trzy mała mnie w ramionach i płakała, aż trzęsłam się razem z nią. Zerknęłam na Luke’a, który by ł wy raźnie zażenowany ty m teatralny m wy stępem matki. Dałam mu znak, żeby podszedł bliżej. Ciotka Fanny trzy mała mnie kurczowo, jakby m zaraz miała utonąć. Jej łkanie stało się jeszcze głośniejsze. – Mamo, ty lko pogarszasz sprawę – powiedział Luke. – Proszę, przestań. Fanny spojrzała na niego nieprzy tomnie. – Co? – Znów zaczęła trzeć oczy. – Och… o Boże, Boże… – Mamo, proszę. Pomy śl, przez co przeszła Annie – argumentował Luke. Mama często powtarzała, że nikt nie potrafi okiełznać Fanny tak skutecznie jak on. – Och, kochana Annie! – Ciotka pocałowała mnie, mocząc mi łzami policzek. – Biedny Luke i ja przesiady waliśmy tu godzinami, czekając, aż lekarze i pielęgniarki raczą nas wpuścić – dodała, zerkając wrogo na panią Broadfield. – Proszę nie denerwować chorej – poleciła pani Broadf ield i wy szła. – Jak ja nie cierpię ty ch doktorów i siostrzy czek! – sy knęła Fanny. – Mają takie wredne, szczurze gęby. I nienawidzę szpitalnego zapachu. Dlaczego nie rozpy lą na kory tarzach jakichś dezodorantów i nie postawią kwiatów? Jakby m kiedy ś zachorowała, Luke, i nie kontaktowała, co się dzieje, wy najmij pry watną pielęgniarkę, jak ma Annie, i nie dawaj mnie do szpitala, dobra? Obiecaj mi! – Już zapomniała o płaczu, jakby jej ból i żal by ły ty lko przy kry wką, którą zdejmowała, kiedy to przestawało jej pasować. Odsunęła się wreszcie i Luke podszedł do łóżka. Jego oczy by ły jak dwa jeziora strachu i rozpaczy. – Cześć, Annie. – Luke, och, Luke! Delikatnie wziął mnie za rękę. Łzy, które bły szczały mu w oczach, napełniły moje serce jeszcze większy m smutkiem. Jego rozpacz by ła równie głęboka jak moja. Choć przez lata nie mówiło się głośno o ty m, kim naprawdę by ł dla niego Logan, przecież on także stracił ojca. A moja mama by ła dla niego czuła i kochająca bardziej niż rodzona matka. – Nie ma sensu, żeby śmy wszy scy tu sterczeli i wy płakiwali sobie oczy – stwierdziła nagle ciotka Fanny. – Nie wrócimy ich do ży cia, choć dałaby m wszy stko, co mam, żeby ży li. Strasznie kochałam Heaven, mimo że z wierzchu to mogło wy glądać inaczej. Teraz sobie wy rzucam, że by łam dla niej taka niedobra, ale zżerała mnie zazdrość i nie mogłam się powstrzy mać. Ona
zawsze mi wy baczała, a ja tak mało dobrego dla niej zrobiłam. – Dy skretnie otarła oczy chusteczką. – Ale – podjęła zdecy dowany m tonem – trzeba jakoś ży ć dalej. Jestem pewna, że Heaven by chciała, żeby m wzięła sprawy w swoje ręce. Po prostu to wiem. – Przy taknęła sama sobie z przekonaniem i jej duma objawiła się w pełnej okazałości, jak na paradzie. – Potrafię pokierować wszy stkim nie gorzej niż ten… ten wredny, nadziany staruch, który nazy wa siebie jej dziadkiem. – Pokręciła głową i otarła dłonią twarz, jakby zdejmowała z niej pajęczy nę. – Mamo – wtrącił Luke – to nie jest pora, żeby … – Musimy robić, co trzeba. On mówi, że taka by by ła wola jej rodziców, żeby on się nią zajął, ale po mojemu to… Luke spiorunował ją wzrokiem. – Mamo, Annie zby t słabo się czuje, żeby dy skutować teraz o ty m wszy stkim. Ma inne zmartwienia, chy ba rozumiesz? – Zgoda, jest w porządku, że zapewnił ci najlepszy ch lekarzy i opiekę – ciągnęła ciotka Fanny, nie zważając na prośby Luke’a – ale jak chodzi o Hasbrouck House i… – Mamo! Zagry zła usta ze zniecierpliwieniem. Drobne białe zęby kontrastowały z jej indiańską cerą. – Dobra, zaczekam, aż poczujesz się lepiej, Annie. I nie martw się, że ten milioner wy daje na ciebie ty le kasy. On nie ma co zrobić z pieniędzmi. – Jest dla mnie bardzo miły, ciociu Fanny – powiedziałam głosem tak słaby m, że zabrzmiał jak szept. – Bo ma powody. – Jakie? – Mamo, przestań. – Luke odwrócił się do niej z furią. – Powiedziałem, że to nie czas na takie rozmowy ! – No już dobra. Nagle pojawiła się pani Broadfield. W swoich miękkich butach pielęgniarki poruszała się tak cicho, że nikt jej nie sły szał. Po prostu zmaterializowała się w sali jak biała zjawa. – Będą państwo musieli wy jść. Przy gotowujemy Annie do podróży. – Wy jść, jak dopiero co przy szliśmy ? To moja siostrzenica. – Bardzo mi przy kro, ale takie są zarządzenia – odpowiedziała oschle pielęgniarka. – A dokąd ją zabierają? – spy tała Fanny. – Do szpitala w Bostonie. Dokładniejsze informacje otrzy ma pani od pielęgniarki dy żurnej. – Pani Broadfield podeszła, żeby podłączy ć mi kroplówkę. – Annie, koteńku, nie martw się o nic i szy bko zdrowiej. – Ciotka Fanny pocałowała mnie w policzek i ścisnęła mi dłoń. – Za parę dni odwiedzę cię w ty m wy picowany m szpitalu w Bostonie i sprawdzę, czy dobrze tam o ciebie dbają – dodała, zerkając z niechęcią na panią Broadfield, która robiła swoje, jakby ciotki Fanny tam w ogóle nie by ło. – Przy jadę z nią, Annie – obiecał Luke. – Och, Luke, nie będę na rozdaniu świadectw i nie wy słucham twojej mowy – jęknęłam. – Będziesz – powiedział z absolutną pewnością siebie. – Przeczy tam ci całą mowę przez telefon, a zanim wy jdę do szkoły, pójdę do altany i będę tam siedział, udając, że jestem z tobą, jak gdy by nic się nie wy darzy ło. – Co to za dziwna gadka? – spy tała ciotka Fanny z zaciekawieniem.
– Nasza pry watna gadka – wy jaśnił Luke. Prawda by ła w jego spojrzeniu. I miłość. Pochy lił się i pocałował mnie w policzek. W ty m momencie do pokoju wszedł Tony Tatterton. – No i jak się czujesz, Annie? – zapy tał i podejrzliwie spojrzał na Luke’a, który odskoczy ł od mojego łóżka. – Jestem Tony Tatterton – przedstawił się szy bko i wy ciągnął do niego rękę. – A ty musisz by ć… – Mój sy n, Luke junior – weszła mu w słowo ciotka Fanny. – A ja, jak się pewnie domy ślasz, jestem siostrą Heaven. Mówiła to ostro i nienawistnie. Spojrzałam na Tony ’ego, żeby sprawdzić jego reakcję, ale on ty lko skinął głową. – Teraz musimy my śleć o Annie, bo za chwilę wy jeżdża. Będę czekał przy karetce – dodał i znów zerknął na Luke’a. Luke przy glądał mu się intensy wnie, kry ty cznie. – My też będziemy z tobą w Bostonie – powtórzy ł, po czy m wy szedł razem z matką. Zanim zdąży łam się rozpłakać, zjawili się sanitariusze i pod kierunkiem pani Broadfield przełoży li mnie na łóżko transportowe. Moment później wy jechałam na nim z pokoju. Nikt bliski nie trzy mał mnie za rękę, nie dodawał mi otuchy. Twarze wokół mnie by ły obce i beznamiętne – twarze ludzi, dla który ch opieka nade mną to by ła praca. Pani Broadfield wprawnie owinęła mnie kocem i wy jechaliśmy na parking, gdzie czekała karetka. Niebo by ło pochmurne, lecz musiałam przy mknąć oczy, tak raziło mnie światło dnia. Zanim zdąży ły się przy zwy czaić, przełożono mnie z łóżka do ambulansu. Pani Broadfield poprawiła mi kroplówkę i usiadła obok. Karetka ruszy ła na lotnisko, skąd samolot miał mnie zabrać do szpitala w wielkim mieście. Mimo woli zastanawiałam się, czy kiedy kolwiek zobaczę Winnerrow. Nagle wszy stko, co dotąd miałam, co by ło mi dane, stało się niezmiernie drogie i cenne – zwłaszcza to małe miasto, które Drake nazy wał grajdołkiem. Żałowałam, że nie mogę siedzieć i wy glądać przez okno w czasie jazdy. Chciałam ostatni raz rzucić okiem na Winnerrow i zabrać ten widok z sobą, w moją podróż w nieznane. Chciałam zachować pod powiekami pola, łąki i schludne farmy. A najbardziej pragnęłam popatrzeć na Wzgórza Strachu z przy klejony mi do zboczy chatkami górników i bimbrowników. Nie będzie już kwitnący ch magnolii, które mijałam w drodze do szkoły. Nie będzie już magicznej altany ani miniaturowego domu z pozy ty wką grającą Chopina. Zamknęłam oczy i wy obraziłam sobie Hasbrouck House. Cała służba jest pewnie w żałobie i rozpaczy, ciągle niepogodzona ze stratą ukochany ch państwa. W głowie zaczęło mi boleśnie pulsować. Łzy strugą popły nęły z oczu. Trzęsłam się od łkania. Nigdy już ich nie zobaczę. Nigdy nie usły szę, jak tata woła, kiedy wraca z pracy do domu: „A gdzie jest moja dziewczy nka? Gdzie Annie?”. Kiedy by łam mała, przed jego powrotem ukry wałam się za obity m niebieskim perkalem fotelem w salonie i tłumiąc chichot piąstką wciśniętą do ust, obserwowałam, jak tata udaje, że mnie szuka, zaglądając w każdy kąt. Nie znajdował i robił zmartwioną minę. Serce mi miękło, bo nie wy obrażałam sobie, że przeze mnie mógłby by ć smutny. – Tu jestem, tatuniu! – krzy czałam, a on pory wał mnie w ramiona i obsy py wał mi buzię pocałunkami. Przechodziliśmy do bawialni, gdzie Drake opowiadał mamie, co by ło w szkole. Tata
siadał na skórzanej kanapie, a ja wdrapy wałam mu się na kolana i słuchałam, aż mama stwierdzała, że trzeba się umy ć i przebrać, bo pora na kolację. Tamte dni by ły zawsze słoneczne i pełne śmiechu. A teraz jak żałobny kir zebrały się nade mną czarne chmury ze zwisający mi całunami deszczu. Mama i tata nie ży li, moje kolorowe dni spopielił żal. – Spróbuj zasnąć, Annie – poradziła pani Broadfield, wy ry wając mnie z otchłani wspomnień. – Jeśli będziesz tak płakać, staniesz się coraz słabsza, a musisz mieć siły, bo czeka cię długa, ciężka walka, wierz mi. – Czy miała pani już wcześniej takiego pacjenta jak ja? – zapy tałam, uświadamiając sobie, że z braku kogoś innego pragnę się z tą kobietą zaprzy jaźnić. Potrzebowałam przy jaciół, potrzebowałam kogoś, z kim mogłaby m pogadać. Kogoś starszego, mądrzejszego, kto doradziłby, jak mam postępować i jak my śleć. Kogoś mądrego, kto dałby mi także ciepło, czułość i troskę. – Owszem, opiekowałam się wieloma ofiarami wy padków – odpowiedziała obojętny m tonem. – Czy wszy scy wy zdrowieli? – dopy ty wałam się z nadzieją. – Oczy wiście nie wszy scy. – A ja wy zdrowieję? – Twoi lekarze mają taką nadzieję. – Ale co pani my śli? – Zastanawiałam się, czemu ktoś, kto powinien z powołania pomagać inny m, może by ć tak chłodny i obojętny. Czy ta kobieta nie wie, ile znaczą czułość i troska? Dlaczego jest zimna i nieprzy stępna? Przecież Tony, zanim wy najął panią Broadfield, musiał coś o niej wiedzieć. Widać by ło, że kwestia mojego wy zdrowienia jest dla niego bardzo ważna, więc z pewnością szukał kogoś najbardziej odpowiedniego. Ta pielęgniarka by ła fachowa i doświadczona, ale żałowałam, że nie znalazł młodszej, milszej i bardziej współczującej. Potem przy pomniałam sobie jednak, jak Drake powiedział, że powinnam oddać się w ręce osób starszy ch i mądrzejszy ch, którzy my ślą rozsądniej niż ja teraz. – Na razie odpoczy waj i nie my śl o ty m. Teraz i tak nic więcej nie zrobimy – powiedziała pani Broadfield głosem, który nie by ł ani trochę cieplejszy czy mniej obojętny. – Twój pradziadek zapewnił ci najlepszą opiekę lekarską. Masz szczęście. Wierz mi, zajmowałam się wieloma pacjentami, którzy mieli nierównie mniej od ciebie. Tak, pomy ślałam. Jak szy bko zjawił się z pomocą i z jaką troską się mną zajął! Ty m bardziej zachodziłam w głowę, co sprawiło, że moja mama, która miała naturę anioła, przeklęła na zawsze tego hojnego człowieka o dobry m sercu. Czy kiedy kolwiek się tego dowiem? Czy odpowiedzi zginęły na urwisku Wzgórz Strachu, razem z moją matką i ojcem? Poczułam się śmiertelnie zmęczona. Pani Broadfield miała rację – na razie pozostało mi ty lko odpoczy wać i nie tracić nadziei Usły szałam sy renę karetki i zasnęłam.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział szósty
TONY TATTERTON
Spałam przez resztę drogi na lotnisko i obudziłam się, kiedy przenoszono mnie do karetki lotniczej. I znów powrót do rzeczy wistości by ł dla mnie wstrząsem. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że to nie by ł sen i wszy stko zdarzy ło się naprawdę. Mama i tata naprawdę nie ży li, odeszli na zawsze. Ja by łam na wpół sparaliżowana; wszy stkie moje marzenia, plany, wszy stkie cudowne doświadczenia, które według mamy i taty miały się stać moim udziałem, wy parowały na zawsze w jedny m straszny m momencie – na górskiej drodze. Za każdy m razem, kiedy się budziłam, wracało przerażające wspomnienie. Widziałam deszcz siekący o przednią szy bę, sły szałam rodziców kłócący ch się z powodu zachowania ojca na przy jęciu, a potem patrzy łam bezsilnie, jak z przeciwka nadjeżdża samochód i pędzi prosto na nas. Te wizje wy woły wały taki ból, że z ulgą zapadałam w kolejny, nieprzy tomny sen. Zasy piając, doznawałam ulgi – ty lko po to, żeby się obudzić i znów zderzy ć się z koszmarem rzeczy wistości. Na szczęście przespałam cały lot. Ocknęłam się, kiedy przenoszono mnie do karetki wy słanej przez szpital w Bostonie. By łam pod wrażeniem władczego tonu pani Broadfield i sprawności, z jaką dy ry gowała sanitariuszami. „Proszę uważać, to nie worek kartofli” – powiedziała w pewny m momencie. Tak, pomy ślałam, Drake miał rację. Jestem w dobry ch rękach. W fachowy ch rękach. W czasie jazdy zasnęłam po raz kolejny. Już w szpitalu poczułam, że ktoś trzy ma mnie za rękę. Otworzy łam oczy i zobaczy łam Tony ’ego Tattertona. Nie od razu dostrzegł, że się obudziłam, i miał tak rozmarzony, nieobecny wy raz twarzy, jakby m zabrała go z sobą w moje senne krainy i tam pozostawiła. Kiedy wreszcie zdał sobie sprawę, że na niego patrzę, jego twarz
rozjaśnił uśmiech. – Witaj w Bostonie. Mówiłem ci, że będę na ciebie czekał, kiedy tu przy jedziesz, aby cię powitać i zadbać, czy masz wszy stko, co trzeba. Podróż przebiegła spokojnie? – zapy tał z wielką troską. Kiwnęłam głową. Wczoraj siedział przy moim łóżku, ale wszy stko wy dawało mi się wtedy tak nierealne, że ledwie go zapamiętałam. Teraz wreszcie zobaczy łam, że jest człowiekiem z krwi i kości; mogłam go porównać z obrazem mężczy zny, który stworzy łam w wy obraźni. Brwi miał idealnie wy pielęgnowane, włosy ostrzy żone i ułożone przez świetnego sty listę; ich siwizna wy glądała szlachetnie. By ł gładko ogolony. Jego jedwabny garnitur w szaro-białe prążki, znakomicie uszy ty, prezentował się bardzo wy twornie z ciemnoszary m krawatem. Kiedy popatrzy łam na dłonie Tony ’ego, zobaczy łam, że ma długie, smukłe palce o starannie wy pielęgnowany ch, bły szczący ch paznokciach. Tak, dzisiejszy Tony Tatterton by ł zupełnie inny m człowiekiem niż opisy wany przez Drake’a. Tamten list i rozmowa telefoniczna wy dawały się należeć do innej epoki, do innego, wy imaginowanego świata, do którego czasami wchodziłam i który musiałam nagle opuścić, aby trafić do tej zimnej, okrutnej, prawdziwej egzy stencji. Tony nie spuszczał ze mnie łagodnego, ciepłego spojrzenia. – Spałam prawie przez całą podróż – powiedziałam słaby m głosem. – Tak, mówiła mi pani Broadfield. Cieszę się, że jesteś tutaj, Annie. Jutro zacznie się cała seria badań, które zaplanowali dla ciebie lekarze, by ostatecznie zdiagnozować twoje problemy i dobrać właściwe leczenie. – Moi rodzice… – Tak? – zapy tał, wstając. – Pogrzeb… – Teraz o ty m nie my śl, Annie. Zatroszczę się o wszy stko. Ty masz za zadanie odzy skać siły i jak najszy bciej wy zdrowieć. – Ale powinnam tam by ć… – W tej chwili nie możesz – powiedział łagodnie. – Lecz kiedy ty lko dojdziesz do siebie, zorganizuję specjalną uroczy stość przy ich grobie, w której będziemy razem uczestniczy li. Obiecuję. A na razie zaczniesz najlepsze leczenie, jakie można kupić za pieniądze. Nagle spoważniał. – Pewnie cię dziwi, skąd ta troska o ciebie i zainteresowanie twoim losem, skoro od lat nie widziałem się z twoją mamą i nie chciała mnie znać. Bardzo ją kochałem, Annie, wbrew temu, co ci się może wy dawać. I twojego ojca też. Jak ty lko go poznałem, wiedziałem, że jest materiałem na menedżera, i by łem szczęśliwy, kiedy zgodził się przejść do mojej firmy. Okres, w który m twoi rodzice mieszkali w Farthy i pracowaliśmy razem, uważam za najpiękniejsze lata swojego ży cia… Potem, kiedy wy jechali, przy szedł czas najgorszy i najsmutniejszy. Cokolwiek złego zrobiłem, co podzieliło nas wtedy – teraz chciałby m to zrekompensować, pomagając tobie, Annie. Proszę, aby ś pozwoliła mi zrobić wszy stko co w mojej mocy, bo w ten sposób uczczę ich pamięć. – Popatrzy ł na mnie smutno i błagalnie. – Nie chcę cię zatrzy my wać, Tony, ale mam ty le py tań. Od dawna usiłowałam namówić mamę, żeby opowiedziała mi o latach spędzony ch w Farthy i wy jaśniła, czemu stamtąd odeszła, ale unikała ty ch rozmów, obiecując, że niedługo wszy stko mi powie. Zaraz po moich osiemnasty ch urodzinach obiecała mi to po raz kolejny. A teraz… Teraz już mi nic nie powie.
– Ale ja powiem, Annie – zapewnił szy bko Tony. – Odpowiem na każde twoje py tanie. Zaufaj mi. – Uśmiechnął się i usiadł z powrotem przy mnie. – Prawdę mówiąc, ulży mi, kiedy będę mógł ci wszy stko wy znać. Wpatry wałam się uważnie w jego twarz. Czy by ł szczery ? Czy zrobi to, co obiecał, czy ty lko tak mówi, żeby m go polubiła, żeby zdoby ć moje zaufanie? – Próbowałem na wszy stkie sposoby przy wrócić kontakt – zaczął. – Dostawałaś ode mnie prezenty, a przy najmniej taką mam nadzieję. Mama pozwalała ci je zatrzy mać? – O tak, mam je wszy stkie… piękne, cudowne lalki! – Bardzo się cieszę. – Oczy mu pojaśniały i wy glądał teraz o wiele młodziej. By ło w jego twarzy coś, co przy pominało mi mamę… sposób, w jaki potrafił zasy gnalizować swoje my śli czy nastroje jedny m bły skiem w oku. – Z każdej podróży starałem się przy wieźć specjalny prezent dla ciebie. Sam już nie wiem, ile lalek ci wy słałem, ale chy ba to już spora kolekcja, prawda? – Tak. Zajmują całą ścianę w moim pokoju. Tata zawsze powtarzał, że powinnam otworzy ć sklep. Za każdy m razem, kiedy wchodzi do mojego… – Urwałam, gdy ż uświadomiłam sobie, że tata już nigdy nie przy jdzie. – Biedna Annie – powiedział współczująco Tony. – Poniosłaś straszliwą stratę. Nigdy nie uda mi się całkowicie złagodzić twojego bólu, ale wierz mi, zrobię wszy stko co w ludzkiej mocy, żeby przy wrócić ci zdrowie. To jest teraz moją misją, moim ży ciowy m celem – dodał z tą samą determinacją, jaką często widziałam w oczach mamy. Nie by łam w stanie zdy stansować się od niego, tak jak mama. Może chodziło tu o jakieś okropne nieporozumienie. Może wy rokiem losu ja powinnam je zakończy ć. – Zdaję sobie sprawę, że traktujesz mnie nieufnie – podjął Tony. – Jednak wierz mi, Annie, jestem posiadaczem ogromnej fortuny, który nie ma nic i jest dozgonnie wdzięczny za możliwość zrobienia czegoś dobrego i szlachetnego w jesieni swojego ży cia. Liczę, że nie odbierzesz mi tej szansy. – Nie, jeśli obiecasz mi, że wkrótce odpowiesz na wszy stkie moje py tania. – Masz solenną obietnicę Tattertona, wspartą honorową trady cją rodu dżentelmenów, na który ch słowie polegało wielu ludzi – przy rzekł z powagą. Po czy m wstał i odwrócił się do sanitariuszy, którzy czekali przy drzwiach. – Możecie ją zabierać. Trzy maj się, moja droga. – Poklepał mnie po ręce. Powieźli mnie kory tarzem. Uniosłam głowę najwy żej, jak mogłam, żeby zerknąć na Tony ’ego, który trzy mał się z ty łu. Zobaczy łam w jego twarzy troskę i miłość. Jakim cudowny m, łagodny m by ł człowiekiem – a do tego obdarzony m bogactwem i wpły wami, który ch potrafił uży ć w dobry m celu. Nie mogłam się doczekać, kiedy dowiem się o nim czegoś więcej. Rodzice bardzo skąpo dawkowali mi informacje, jakby przekaz wiedzy o Tony m Tattertonie miał by ć rozłożony na całe moje ży cie. Oczy wiście wiedziałam, że zbudował niezwy kłe imperium zabawek – tak określał to mój tata – warte miliony dolarów, z oddziałami na cały m świecie. „Tattertonowie są królami przemy słu zabawkarskiego – powiedział do mnie w jednej z rzadkich chwil, kiedy zechciał coś powiedzieć o Tony m. – Ich zabawki są elitarne, przeznaczone dla kolekcjonerów”. „Zabawki Tony ’ego są ty lko dla bogaty ch” – mówiła z kolei mama. By ła dumna, że zabawki wy twarzane w Winnerrow są kupowane przez wszy stkich, nie ty lko bardzo zamożny ch. „Produkty
Tattertonów kupują bogaci ludzie, którzy nie muszą dorastać i nie mają potrzeby zapomnieć o ubogim dzieciństwie, w który m nie by ło prezentów bożonarodzeniowy ch ani urodzinowy ch. Taki jest Tony i jego towarzy stwo” – dodawała z nienawistny m bły skiem w oku. Dlatego teraz zdumiewało mnie, że Tony może tak odstawać od obrazu, jaki odmalowali mi ojciec i matka. Choć ewidentnie by ł człowiekiem bogaty m, ja wy czuwałam w nim także łagodność i wrażliwość. Prawdziwy mi łzami opłakiwał los moich rodziców i mój. Przez resztę dnia starałam się współpracować z lekarzami, którzy robili mi wszy stkie możliwe badania, jakie zna nauka. Kłuto mnie i pobierano próbki. Prześwietlano mnie na wszy stkie sposoby ; odby wały się narady i konsultacje. Jak przepowiedział doktor Malisoff, w czasie badań nie czułam nic w nogach, żadnego bólu. By ły jak nogi szmacianej lalki, bezwładne, przekładane i zginane, kiedy kładziono mnie na stołach i odkładano na łóżko. Czułam się tak, jakby m weszła do pasa do lodowatej wody i zdrętwiała z zimna. Nie reagowałam na bodźce i przy glądałam się w napięciu, jak asy stent doktora Malisoffa i neurolog, doktor Friedman, kłują mnie szpilką. Nic nie czułam, ale na widok stali wbijającej się w skórę o mało nie krzy knęłam, jakby naprawdę mnie bolało. – Annie – powiedział w pewny m momencie Malisoff – to wy gląda prawie tak, jakby śmy dali ci znieczulenie oponowe, które stosuje się przy operacjach. Podejrzewamy, że przy czy ną tego paraliżu jest zapalenie, które wy wiązało się przy urazie kręgosłupa. Potrzebujemy jeszcze paru badań, żeby potwierdzić nasze podejrzenia. Starałam się by ć cierpliwą pacjentką. Mój stan sprawiał, że by łam zdana na łaskę inny ch. Musiano mnie przewozić i przenosić z miejsca na miejsce. Próbowałam siadać na łóżku, ale kosztowało mnie to wiele wy siłku. Każda taka próba mnie wy czerpy wała. Lekarze zapewniali, że w końcu mi się to uda, ale ja czułam, jakby połowa mojego ciała zginęła w wy padku razem z rodzicami. Normalnie jesteśmy nieświadomi, ile rzeczy robimy, nawet nie zastanawiając się nad nimi – chodzimy, siadamy, wstajemy, kiedy ty lko mamy ochotę. Moje kalectwo by ło jak sól sy pana na rany. Nie dość, że straciłam oboje rodziców w nagły i koszmarny sposób, to jeszcze zostałam na wpół sparaliżowana! Ile nieszczęść może znieść jeden człowiek? Co zrobiłam, że zasłuży łam sobie na takie tortury ? Pomimo fatalnego samopoczucia nie mogłam nie zauważy ć, w jakim wspaniały m miejscu się znalazłam i jacy cudowni ludzie się mną opiekowali. Bostoński szpital by ł ogromny, kory tarze miał dwa razy szersze niż skromna placówka w Winnerrow. Wszędzie kręcił się personel, wiecznie zabiegany i zajęty. Nieustający strumień łóżek, na który ch transportowano pacjentów, przepły wał przez kory tarze i wy lewał się z wind. Co chwila dzwoniły pagery lekarzy. Dowiedziałam się, że budy nek ma dwadzieścia pięter i pracuje tu cała armia pielęgniarek i techników. Pomy ślałam, że ciotka Fanny i Luke mogą zabłądzić, kiedy zaczną mnie tu szukać. A jednak nawet tutaj, wśród ty lu pracowników i pacjentów, czułam się ważna i wy jątkowa. Wy czuwałam, że za pracą i staraniami moich opiekunów stoją wpły wy i pieniądze Tony ’ego Tattertona. Na razie go nie widziałam, porwana wirem badań i otoczona tłumem lekarzy i techników, którzy towarzy szy li mi przez cały dzień. W końcu, po wielu godzinach, zostałam zawieziona do swojego osobnego, luksusowego pokoju. Tam czekała już na mnie pani Broadfield. Delikatnie przełoży ła mnie na łóżko – najpierw bezwładne nogi, a potem resztę ciała. Pracowała szy bko i sprawnie, nic nie mówiąc; nawet się nie zasapała.
Kiedy już ułoży ła mnie wy godnie, podała mi sok do picia, a potem zasunęła zasłonę wokół łóżka, żeby m mogła spokojnie zasnąć. Powiedziała, że będzie siedziała przy drzwiach, na wy padek gdy by m czegoś potrzebowała. Wy czerpana badaniami, zasnęłam od razu. Obudziły mnie głosy nad moją głową. Gdy otworzy łam oczy, zobaczy łam doktora Malisoffa i Tony ’ego Tattertona. – Witaj ponownie, Annie. Jak się czujesz? – zapy tał doktor. – Zmęczona. – Wcale się nie dziwię. Masz prawo tak się czuć. Podjęliśmy ostateczną decy zję co do twojego leczenia, młoda damo. Moja wstępna diagnoza okazała się słuszna. W miejscu urazu, tam gdzie kręgosłup szy jny łączy się z czaszką z ty łu głowy, wy wiązało się zapalenie, które spowodowało paraliż. Ponieważ twój stan zdąży ł się już poprawić w tak krótkim czasie, choć na razie nieznacznie – stwierdziliśmy, że nie ma sensu robić operacji. Spróbujemy zadziałać lekami, a potem dołączy ć fizjoterapię. Nie będziesz musiała przez cały ten czas przeby wać w szpitalu – dodał, uśmiechając się na widok mojej zmartwionej miny. – Na szczęście pani Broadfield jest też dy plomowaną fizjoterapeutką, więc może realizować program twojej rehabilitacji w Farthinggale Manor. Ty le z mojej strony. Co jeszcze chciałaby ś wiedzieć? – Czy będę kiedy ś chodzić? – zapy tałam z nadzieją. – Nie widzę powodu, aby tak nie by ło. Nie stanie się to szy bko, ale z każdy m dniem jest postęp. – Czy to wszy stko, co mi dolega? – dopy ty wałam się podejrzliwie. – Jeszcze ci mało? – odpowiedział ze śmiechem. – Już zdąży łem zapomnieć, jak cudownie jest by ć młody m – powiedział do Tony ’ego. – A jeśli nie jest się już młody m, cudownie mieć koło siebie kogoś tak młodego i pięknego jak Annie – rzekł Tony, uśmiechając się do mnie ciepło. – Nie chcę by ć dla ciebie ciężarem – zaprotestowałam. Co innego korzy stać z opieki osób, które kochasz i które cię kochają, a co innego oddać się pod opiekę kogoś obcego, zwłaszcza będąc w takim stanie jak ja. Niewy obrażalnie brakowało mi teraz uczucia i troski rodziców, lecz okrutny los postanowił, że nie będą mi dane. Musiałam sobie jakoś poradzić. – Dla mnie absolutnie nie będziesz ciężarem. Zresztą mam służbę, która z radością powita dodatkowe zajęcie, gdy ż nudzi się, nie mając prawie nic do roboty. Poza ty m masz panią Broadfield. – Zaczekam na pana w gabinecie – powiedział do niego doktor Malisoff ściszony m głosem, jakiego uży wają lekarze, kiedy wy mieniają się uwagami przy łóżku chorego w czasie obchodu. Wy szedł. – Będę cię odwiedzał dwa razy dziennie – obiecał Tony. – I za każdy m razem coś ci przy niosę. – Powiedział to lekkim, wesoły m tonem, jakby m by ła jeszcze dzieckiem, które łatwo pocieszy ć zabawkami. – Czy masz jakieś specjalne ży czenie? Nie by łam w stanie pomy śleć o niczy m; mój umy sł by ł zby t otumaniony rozpaczą i szpitalny mi przeży ciami. – Nie szkodzi, to nieważne. Za każdy m razem będziesz miała niespodziankę. – Pochy lił się, by pocałować mnie w czoło. Jego dłoń przez moment spoczy wała na moim ramieniu. – Dzięki Bogu, że wy zdrowiejesz, Annie. Dzięki Bogu, że zamieszkasz u mnie i będę mógł ci pomagać. – Przy sunął twarz tak blisko mojej, że musnął mnie policzkiem. Pocałował mnie jeszcze raz
i wy szedł. Pani Broadfield zmierzy ła mi ciśnienie, a potem umy ła mnie gąbką i ciepłą wodą. Kiedy skończy ła, znowu zasnęłam. Drake odwiedził mnie następnego dnia. Jego widok ogromnie mnie ucieszy ł. By łam daleko od domu, ale na szczęście miałam w pobliżu kogoś z rodziny – a rodzina zawsze by ła dla mnie najważniejsza. Pocałował mnie na przy witanie, a potem przy tulił mnie tak delikatnie, jakby m by ła skorupką jajka, która może pęknąć. – Dzisiaj nie jesteś już tak blada. Jak się czujesz? – Okropnie zmęczona. Ciągle śpię. Za każdy m razem, kiedy się ocknę, muszę przy pominać sobie, kim jestem i co się stało. Mój umy sł nie chce przy jąć do wiadomości okrutnej prawdy. Drake kiwnął głową i pogładził mnie po włosach. – A jak ty się miewasz? I co robisz? – spy tałam szy bko, ciekawa, jak radzi sobie z rozpaczą i z żalem. – Postanowiłem, że nie przerwę nauki i zaliczę rok. – Tak? – Dla mnie świat zamarł w miejscu i nawet słońce nie chciało wzejść. Noc spowiła wszy stko mrokiem. Jak ktoś mógł normalnie ży ć i pracować, jak gdy by nic się nie stało? – Uczelnia chciała mi dać urlop dziekański, lecz uznałem, że muszę zająć czy mś my śli, bo inaczej zwariuję z rozpaczy – wy jaśnił, przy suwając sobie krzesło. – Mam nadzieję, że nie uznasz mnie za bezdusznego i nieczułego, ale zrozum, nie mogę siedzieć bezczy nnie. To zby t bolesne. – Dobrze zrobiłeś, Drake. Jestem pewna, że tego właśnie by chcieli mama i tata. Uśmiechnął się z ulgą i z wdzięcznością. By łam przekonana, że mam rację. Nikt nie potrafił tak dzielnie walczy ć z przeciwnościami losu jak mama. Tata zawsze powtarzał, że ona ma kręgosłup ze stali. „Wy kuty przez kowali ze Wzgórz Strachu” – żartował. Och, co by m dała teraz za jeden jego żart! – Masz teraz wolne, Drake? – Tak, ale nie wrócę do Winnerrow. By łoby dla mnie zby t bolesne mieszkać w pusty m domu. Zresztą Tony Tatterton złoży ł mi bardzo atrakcy jną ofertę pracy w czasie letnich wakacji. – Jakiej? – spy tałam zdziwiona, jak szy bko Tony Tatterton przejął zarządzanie ży ciem naszej rodziny. – Mam odby ć staż kierowniczy w jedny m z jego biur, wy obrażasz sobie? Jeszcze nie zrobiłem dy plomu, a on chce powierzy ć mi odpowiedzialną pracę. Dał mi nawet służbowe mieszkanie w Bostonie. Czy to nie cudowne? Sama powiedz! – O tak, Drake. Cieszę się za ciebie. – Odwróciłam wzrok. Nie chciałam mówić tego Drake’owi, ale szczęście i radość wy dały mi się niestosowne. Uważałam, że cały świat powinien opłakiwać mnie i moich rodziców. Żałobny kir mroczy ł mi duszę. Choćby nie wiem jak błękitne i słoneczne by ło niebo, dla mnie pozostanie szare. – Nie widać, żeby ś choć trochę się ucieszy ła. Jesteś bardzo przy gaszona. Czy to efekt działania lekarstw? – Nie. – Patrzy liśmy na siebie przez chwilę i zobaczy łam, jak jego twarz z powrotem zagarnia smutek, przy wracając cienie pod oczami i drżenie warg. – Nie – powtórzy łam. – Po prostu dużo ostatnio my ślałam o Tony m. I ciągle nie rozumiem, czemu z takim rozpędem wszedł w nasze ży cie i czemu aż tak się o nas troszczy. Przecież mama i tata od lat traktowali go, jak
gdy by nie istniał. Powinien nas nienawidzić. Tobie też to daje do my ślenia? – A o czy m tu my śleć? Wy darzy ła się straszna, niewy obrażalna tragedia, a on… on jest przecież naszą rodziną, prawda? Po śmierci twojej prababci, kiedy twoi rodzice wy prowadzili się z Farthy, ży je kompletnie sam. Jego młodszy brat popełnił samobójstwo, jak pewnie wiesz – dodał szeptem, bo pani Broadfield kręciła się po pokoju. – Młodszy brat? Nie pamiętam, żeby coś o nim mówiono. – Logan raz wspomniał mi o nim. Ponoć to by ł samotnik i introwerty k, który mieszkał w mały m domku ogrodnika za labiry ntem, a nie w ty m cudowny m pałacu. – Domek ogrodnika? Domek w wiejskim sty lu? – Podobno. – Jak ten, który mama miała w swoim pokoju i który podarowała mi w osiemnaste urodziny ? Taka miniaturka z pozy ty wką. – Nigdy się nie zastanawiałem, czy to model tego domu… ale wy gląda na to, że tak. Czemu py tasz? – Zawsze o nim marzy łam. Kiedy by łam małą dziewczy nką, mama czasami pozwalała mi go obejrzeć i posłuchać tej muzy ki. I teraz… teraz, gdy się budzę, zdaje mi się, że jestem w domu, sły szę głosy mamy i taty, chcę wołać panią Avery … a potem koszmar wraca, zagarnia mnie jak lodowata, ciemna fala i zatapia okrutną prawdą. Czy ja wariuję, Drake? Czy to również skutek tego wy padku, ty lko nikt mi tego nie mówi? Błagam, powiedz mi! Muszę wiedzieć! – Twój umy sł ciągle nie może sobie poradzić z ty m, co się stało, to wszy stko – zapewnił mnie Drake. – Wspomnienia się mieszają. To zupełnie normalne, zważy wszy, przez co przeszłaś. Szkoda, że nie sły szałaś głupot, które wy gady wałaś, kiedy odwiedziłem cię jeszcze w Winnerrow. – Uśmiechnął się i pokręcił głową. – Jakich głupot? – Przeraziłam się. Czy Drake poznał moje najgłębsze sekrety ? Czy mówiłam coś o Luke’u? – Och, przeróżne, ale nie przejmuj się ty m. – Zby ł moje py tanie machnięciem ręki. – I nie bój się, że zwariujesz albo zostaniesz sama. Jak już ci wspominałem, mam pracować u Tony ’ego latem, więc będę mógł wpadać tu do ciebie. A w weekendy do Farthinggale Manor, kiedy się tam przeniesiesz. Jestem teraz za ciebie odpowiedzialny i chcę się jak najlepiej tobą opiekować. Muszę też jednak dbać o swoją karierę, żeby jak najszy bciej by ć na swoim. Niezależność mam we krwi. Nie chcę by ć na łasce Tony ’ego Tattertona. Będę zarabiał i piął się w górę, bo sobie na to zasłużę… I perorował dalej na temat pracy u Tony ’ego Tattertona i tego, ile dla niego ta szansa znaczy. Słowa zlewały się z sobą, przestałam rozumieć, co mówi. Po pewny m czasie zorientował się, że go nie słucham. Oczy miałam zamknięte. – No proszę, uśpiłem cię swoim gadaniem – powiedział ze śmiechem. – Może powinienem pełnić usługi usy piacza dla ludzi cierpiący ch na bezsenność. – Och, przepraszam, Drake, nie zrobiłam tego specjalnie. Sły szałam większość tego, co mówiłeś, i… – W porządku, nie ma sprawy. I tak się zasiedziałem. – Wstał. – Nie idź, Drake. Tak się cieszę, że tu jesteś. – Musisz dużo spać i odpoczy wać, jeśli masz szy bko wrócić do zdrowia. Niedługo znów cię odwiedzę. Obiecuję. Pa, Annie – szepnął i pochy lił się, żeby pocałować mnie w policzek. – Nie
martw się o nic. W razie czego masz mnie. – Dzięki, Drake. – Dobrze by ło wiedzieć, że jest blisko i na każde zawołanie, ale wolałaby m, żeby Luke by ł tu także. A najlepiej, gdy by został ze mną w Farthy i pomógł mi wy zdrowieć. Już zaczęłam marzy ć, że siedzę z nim w altanie w Farthy, dużo większej niż nasza, albo że Luke popy cha mój wózek po parku lub po prostu czuwa u mojego wezgłowia. Zaledwie Drake wy szedł, przy łóżku pojawiła się pani Broadfield i nacisnęła guzik, podnosząc mnie do siedzącej pozy cji. – Czas coś zjeść – powiedziała. Przy mknęłam oczy, bo pokój zaczął wirować, ale ty m razem nie odmówiłam jedzenia. Pragnęłam jak najszy bciej dojść do siebie i opuścić ten szpital, gdzie by łam kompletnie zależna od personelu. A jeszcze bardziej – najbardziej ze wszy stkiego – chciałam poczuć się na ty le dobrze, żeby m mogła zostać zabrana na grób rodziców. Chciałam się z nimi pożegnać.
Rozdział siódmy
CZAS MROKU
Tony dotrzy mał obietnicy. Za każdy m razem, kiedy mnie odwiedzał, przy nosił prezent. Przy chodził dwa razy dziennie – raz późny m rankiem i raz wczesny m wieczorem. Początkowo dostawałam bombonierki i bukiety, codziennie stawiano mi przy łóżku wazon świeży ch róż. Za czwarty m razem przy niósł mi flakonik jaśminowy ch perfum. – Mam nadzieję, że ci się spodobają – rzekł. – To by ł ulubiony zapach twojej prababci. – Pamiętam, że mama też go czasami uży wała. Tak, bardzo mi się podoba. Dziękuję. Od razu uży łam perfum. Tony wciągnął ich woń i jego spojrzenie stało się nieobecne, szkliste. Widać by ło, że na moment odpły nął w krainę wspomnień. Jakim skomplikowany m by ł człowiekiem, jakże podobny m do mojej mamy ! Jakim czuły m, troskliwy m mężczy zną, który chwilami przy pominał małego chłopca, choć zarazem by ł silny i władczy ! Jak dziecko na huśtawce, ciągle przerzucał się z jednej osobowości w drugą. Wy starczy ło jakieś słowo, zapach, kolor, aby cofał się w przeszłość, zatapiał we wspomnieniach. A potem nagle wy nurzał się z nich – energiczny, mocno trzy mający się ziemi, gotowy sprostać nowy m wy zwaniom. Może nie by liśmy aż tak różni. Przecież często zdarzało się, że popadałam w smętny, melancholijny nastrój. Zwy kłe drobiazgi potrafiły wpędzić mnie w melancholię – samotny ptak na gałęzi, daleki odgłos samochodowego klaksonu czy nawet śmiech mały ch dzieci. W jednej chwili opadały mnie mroczne my śli, ale równie nagle potrafiłam wy jść z mroku na słońce, wrócić do świata i nie potrafiłam wy tłumaczy ć, dlaczego by łam smutna. Kiedy ś mama zastała mnie zapłakaną, zalaną łzami. Siedziałam w salonie, spoglądając za okno na zielone drzewa i błękitne niebo. – Czemu płaczesz, Annie? – spy tała, a ja spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc. Dotknęłam swojego policzka i ze zdziwieniem poczułam łzy.
Nie potrafiłam jej wy jaśnić, dlaczego popły nęły. Po prostu tak się stało. Nazajutrz Tony zjawił się w szpitalu w towarzy stwie swojego szofera, Milesa, który niósł za nim jakieś pudełka. Tony kazał położy ć je na stoliku przy moim łóżku. Otwierał opakowania jedno po drugim, wy jmując rozmaite jedwabne koszule nocne. Ostatnia by ła piękna, karmazy nowa. – W ty m kolorze pięknie wy glądała twoja mama – powiedział i wspomnienie rozjaśniło mu wzrok. – Do dzisiaj pamiętam przepiękną karmazy nową sukienkę i żakiet, które kupiłem jej, kiedy uczy ła się w Winterhaven, szkole dla dziewcząt. – Mama nie by ła tam szczęśliwa – przy pomniałam sobie. – Mówiła, że inne dziewczy ny traktowały ją okrutnie i choć by ły światowe i bogate, nie miały ty le serca i dobra dla inny ch co biedota ze Wzgórz Strachu. – Zgoda, zgoda, ale te przeciwności ją zahartowały. Jakiż silny miała charakter! Winterhaven by ło – i nadal jest – szkołą na bardzo wy sokim poziomie. Nauczy ciele są tam bardzo wy magający, ale świetni. Pamiętam, jak mówiłem twojej mamie, że jeśli będzie miała oceny celujące, zacznie by ć zapraszana do domów ludzi z bostońskiej elity. Ale masz rację, ona nie lubiła tego towarzy stwa. No, zmieńmy temat. Będziesz najlepiej ubraną pacjentką w szpitalu! Chciałam, żeby opowiedział jeszcze inne historie z okresu poby tu mamy w Farthinggale Manor, ale pomy ślałam, że będzie jeszcze okazja, kiedy tam zamieszkam. Nazajutrz jedna z Różowy ch Dam – by ły to przemiłe starsze panie w różowy ch fartuchach, które woluntary sty cznie opiekowały się pacjentami – przy niosła mi pocztę, cały plik kart z ży czeniami powrotu do zdrowia przy słany mi z Winnerrow przez moich przy jaciół, nauczy cieli, panią Avery i Rolanda Stara. By ły także kartki od Drake’a i Luke’a. Poprosiłam panią Broadfield, żeby przy kleiła wszy stkie do ściany przy moim łóżku. Nie by ła zachwy cona, ale zrobiła, co chciałam. Dzień później zjawili się Luke i ciotka Fanny. Ponieważ miałam osobny pokój, można by ło mnie odwiedzać o każdej porze. Drzwi by ły otwarte i sły szałam z daleka głos ciotki nadchodzącej szpitalny m kory tarzem. Sły szałaby m ją pewnie i przez zamknięte drzwi. Najpierw zatrzy mali się przy dy żurce pielęgniarek. – Przy szliśmy odwiedzić moją siostrzenicę – oznajmiła głośno ciotka. – Annie Stonewall. Pielęgniarka odpowiedziała tak cicho, że nie sły szałam, co mówi, ale Fanny nie pojęła aluzji. – Dlaczego pry watne pokoje są tak daleko od windy ? – wy dzierała się dalej. – Jak się płaci taką kupę kasy, powinna by ć wy goda. Idziemy, Luke. – Moja ciotka nadchodzi – ostrzegłam panią Broadf ield, która jak kamienny posąg siedziała przy drzwiach, czy tając najnowszy numer „People”. Tego ranka Tony przy niósł mnóstwo kolorowej prasy i moja opiekunka ułoży ła magazy ny na parapecie. Mój pokój wy glądał jak kiosk. Pielęgniarki w wolnej chwili wpadały z py taniem, czy mogą poży czy ć coś do poczy tania. Pani Broadfield zgadzała się, ale notowała każde wy poży czenie i pilnowała zwrotu. Wstała z krzesła, kiedy kroki ciotki Fanny zabrzmiały głośniej. Ich ostry stukot wskazy wał, że ma wy sokie obcasy i pewnie wy stroiła się na tę wizy tę. Pojawiła się w drzwiach w słomkowy m kapeluszu z szerokim rondem, z czarną aksamitną wstążką. Do tego miała kostium z czarnego dżinsu z żakietem o krótkich rękawach i krótką spódniczką – oczy wiście bardzo obcisłą. Choć sty l ży cia ciotki Fanny i jej sposób wy sławiania się pozostawiały wiele do ży czenia, nie sposób by ło zaprzeczy ć, że jest niezmiernie atrakcy jną kobietą, zwłaszcza kiedy się elegancko
ubierze. Nic dziwnego, że młodzi mężczy źni ciągnęli do niej jak pszczoły do miodu. Tuż za nią szedł Luke. Miał na sobie niebieską koszulę z krótkim rękawem i dżinsy, ale zauważy łam, że ma wy jątkowo starannie ułożone włosy. By ł bardzo dumny ze swojej bujnej, czarnej czupry ny. W szkole zawistni chłopcy kpili z niego, że ty le czasu i starań poświęca swojej fry zurze. Kiedy Fanny weszła do pokoju, pani Broadfield szy bko cofnęła się pod okno i cisnęła swój magazy n na parapet. – Annie, kochanie! – Ciotka Fanny podbiegła do łóżka i zarzuciła mi ramiona na szy ję. Za jej plecami pani Broadfield ruszy ła do wy jścia. – Ale się pani spieszy – mruknęła Fanny. Śmiać mi się chciało, bo miała minę, jakby wy piła skwaśniałe mleko. Luke stanął po drugiej stronie łóżka, jak zwy kle zażenowany zachowaniem matki i spięty. – Jak się czujesz, Annie? – zapy tał. – Trochę lepiej. Kiedy siadam, już nie kręci mi się w głowie. I zaczęłam normalnie jeść, nie ty lko papki. – To cudownie, kochanie! – zagruchała ciotka. – Tak liczy łam, że kiedy trafisz w te luksusy, zaraz ci się polepszy. Ta ponura pielęgniara dobrze cię traktuje? – Tak, ciociu. Jest bardzo fachowa. – To akurat widać. Pewnie jest dobra w podawaniu pigułek, ale mnie tam by się nie chciało budzić ze śpiączki, gdy by m miała oglądać jej ponurą gębę. – Cała szkoła wy słała ci ży czenia powrotu do zdrowia i wy razy współczucia, Annie – powiedział Luke, usiłując zmienić temat. – Podziękuj im ode mnie. I dzięki za piękną kartkę, którą mi przy słałeś. – Gestem głowy pokazałam na ścianę. – Miałem nadzieję, że ci się spodoba. – A gdzie kartka ode mnie? – zapy tała Fanny, obejrzawszy wszy stko, co wisiało nad moim łóżkiem. – Wy słałaś mi kartkę, ciociu? Kiedy ? – O, już dawno. Długo szukałam, zanim wy brałam najlepszą. I pamiętałam o znaczku, więc nie mów, że zapomniałam, Luke – dodała szy bko, uprzedzając jego teorię. – Może dojdzie jutro, ciociu Fanny. – A może ta pielęgniarzy ca specjalnie ją wy rzuciła? – Dlaczego miałaby to robić? – Licho ją wie! Od początku krzy wo na mnie patrzy ła, a mnie też się od razu nie spodobała. Źle jej z oczu patrzy i najchętniej wy rzuciłaby m ją stąd na zbity ty łek. – Ciociu! – Mamo! – ostrzegł Luke. – Dobra, już dobra – mruknęła. – Przy gotowałeś mowę pożegnalną, Luke? – zapy tałam sztucznie wesoły m tonem, przejęta żalem, że nie będę na uroczy stości. – Zostały jeszcze trzy dni. – Przeciągnął palcem po gardle na znak, że jeśli nie zdąży, będzie katastrofa. – Po raz pierwszy będę robił coś bardzo ważnego bez twojej obecności i wsparcia, Annie.
Cudownie by ło sły szeć, że jestem dla niego tak ważna, lecz by łam pewna, że doskonale poradzi sobie beze mnie. By ł niezwy kle zdolny i potrafił sprostać każdemu wy zwaniu. Nauczy ciele w naszej szkole by li zachwy ceni, kiedy Luke zgłaszał się do jakiegoś zadania, bo wiedzieli, że nie trzeba go poganiać i znakomicie się z tego wy wiąże. – Na pewno świetnie ci pójdzie, Luke. Szkoda, że nie będę mogła by ć tam z tobą. – Luke przemawia do drzew za domem, ty lko jakoś nie sły szałam oklasków – wtrąciła Fanny. Luke zagry zł usta. Matka go iry towała, podobnie jak mnie. – Mówię ci, Annie, jak te snoby z Winnerrow nie urządzą Luke’owi owacji na stojąco, to… – Mamo, prosiłem cię… – Głównie się martwi o to, że nie będę umiała się zachować i nagadam ty m nadęty m ważniakom tak, że im w pięty pójdzie – wy jaśniła Fanny. Rozejrzała się po pokoju, po czy m poleciła głośno: – Luke, bądź tak dobry i podsuń mi krzesełko, na który m wy siady wała ta stara kwoka. Z niepokojem zerknęłam na drzwi, żeby sprawdzić, czy pani Broadfield przy padkiem nie usły szała. Ale nie by ło jej. Najwy raźniej postanowiła trzy mać się z daleka od mojego pokoju, dopóki urzęduje w nim ciotka Fanny. Luke przy sunął matce krzesło. Fanny usiadła, zdjęła kapelusz i delikatnie odłoży ła go w nogi łóżka. Włosy miała starannie upięte. Pomy ślałam, że coś się w niej zmieniło. Spojrzenie niebieskich oczu spoważniało. Przez moment przy glądała mi się intensy wnie, zacisnąwszy usta, a potem wzięła mnie za rękę. – Annie, kochanie, bardzo dużo ostatnio my ślałam. Cały czas my ślałam, prawda, Luke? – Tak, nic innego nie robiła – przy taknął kpiąco. Ciotka zauważy ła, że popatrzy liśmy na siebie wy mownie. – Mówię poważnie. – Tak, ciociu Fanny. Słucham cię. Mów. – Założy łam ręce na piersiach i mocniej oparłam się o poduszki. Nogi nadal miałam jak martwe. Musiałam przekładać je rękami, a pani Broadfield dwa razy dziennie masowała mi je i gimnasty kowała. – Postanowiłam, że przeprowadzę się do Hasbrouck House na czas twojego zdrowienia, bo ktoś musi dopilnować domu i służby, żeby robiła to, za co jej płacą. Zajmę jeden z pokojów gościnny ch. Ty le ich tam jest, że kiedy Luke będzie przy jeżdżał z uczelni, też się dla niego znajdzie miejsce. – Zaczy nam studia już latem – dodał Luke. – Harvard ma letni program, w który m mogę uczestniczy ć, i moje sty pendium go obejmuje. – To cudownie, Luke! Ciociu Fanny, czy powiedziałaś Drake’owi o swoich planach? – A co, muszę mieć na wszy stko zgodę Drake’a? Mam swoje prawa. Mój adwokat zajmie się sprawami dziedziczenia. Twoja mama by ła dla mnie tak dobra, że chcę się jakoś odwdzięczy ć. I nikt mi nie powie, że ma by ć inaczej, ani Drake, ani już ty m bardziej Tony Tatterton. – Nie widzę powodu, żeby Tony miał się z ty m nie zgodzić, ciociu Fanny. – Tak czy owak Drake jeszcze się uczy, a ja jestem teraz najstarsza w rodzinie, więc muszę zadbać o wszy stko. Drake wy jedzie, ciebie też nie będzie i ktoś musi pilnować spraw na miejscu. Jestem pewna, że Heaven by tego chciała. – Nie mam nic przeciwko, żeby ście ty i Luke wprowadzili się do Hasbrouck House, ciociu. I aprobuję twoje plany.
– Wielkie dzięki, Annie. To cudnie z twojej strony, że szanujesz swoją starą ciotkę. Jaka ona słodka, prawda, Luke? – Tak. – Luke patrzy ł na mnie tak samo jak wtedy, kiedy opowiedział mi, co ciotka Fanny zrobiła z jego listem z Harvardu. Poczułam, że się rumienię, i szy bko przeniosłam spojrzenie na ciotkę. – Żałuję ty lko, że nie będziesz się kurowała we własny m domu, Annie, ty lko w ty m kamienny m pałacu, wśród obcy ch. Sama zajęłaby m się tobą lepiej niż to nadęte, ponure babsko wy najęte przez Tattertona za ciężkie pieniądze. Twoja matka by ła najszczęśliwsza, kiedy mieszkała w Winnerrow. Oczy wiście wtedy, kiedy by ła już starsza i bogata, a nie wcześniej. – Dlaczego tak uważasz, ciociu? – Zastanawiałam się, ile zna tajemnic z przeszłości. – Nie lubiła ty ch bostońskich bęcwałów – wy jaśniła szy bko ciotka. – I miała niezłe przejścia z Tony m. Nie mówiąc już o jej świrowatej babce. To taki popieprzony dom, że biedaczce się całkiem pomieszało i już sama nie wiedziała, kim jest. No i się zabiła, co pewnie wiesz – powiedziała obojętny m tonem. – My ślałam, że to by ł nieszczęśliwy przy padek. – Jaki tam przy padek! Po mojemu którejś nocy poczuła, że dłużej nie wy trzy ma w ty m więzieniu, i ły knęła za dużo pigułek na sen. Nie wmówisz mi, że to by ł przy padek. – Ale jeśli nie wiedziała, co robi ani kim jest, to przecież… – Annie ma rację, mamo. To mogło się stać przy padkiem. – Może. W każdy m razie twojej mamie nie robiło dobrze mieszkanie w ty m domu wariatów. I nie wierzę, że chciałaby by ć pochowana w jakimś marmurowy m grobowcu w parku. Na pewno wolałaby nasze góry, gdzie by leżała razem ze swoją mamą. Luke i ja wy mieniliśmy szy bkie spojrzenia. Wiedział, że często chodzę na stary cmentarz, aby posiedzieć przy grobie, na który m jest ty lko napis: „Anioł, ukochana żona Thomasa Luke’a Casteela”. – Choć twój tata chciałby pewnie tego marmurowego grobowca – dodała Fanny. – Widzieliście go? – Szy bko zerknęłam na Luke’a. Kiwnął głową i zagry zł usta. – Tak, po drodze tutaj wstąpiliśmy z Lukiem na rodzinny cmentarz Tattertonów, żeby odwiedzić grób Heaven. – By łeś w Farthy, Luke? – Na terenie posiadłości, bo tam znajduje się cmentarz. Do domu nie wchodziliśmy. Do cmentarza prowadzi osobny dojazd. – Zresztą nikt nas tam nie zapraszał, Annie. Mogliśmy ty lko popatrzeć na dom z daleka. Wy dawał się taki zimny i opuszczony. – Fanny objęła się ramionami, jakby na to wspomnienie ogarnął ją chłód. – Niewiele by ło widać, mamo – powiedział Luke, znów gromiąc ją spojrzeniem. – Wy glądał jak jeden z ty ch stary ch zamków w Europie – upierała się. – Dlatego właśnie by m wolała doglądać cię w Hasbrouck House. Tamto stare domiszcze pewno jest nawiedzone i może przez to twoja prababka dostała świra. – Och, mamo! – jęknął Luke. – A żeby ś wiedział! Logan opowiadał mi kiedy ś, jak Jillian – bo tak miała na imię – gadała ze zmarły mi. Luke odwrócił wzrok. Na każdą wzmiankę o kontaktach mojego ojca i jego matki reagował
zażenowaniem. – Nie musisz się ty m martwić, ciociu. Tony ma wy remontować i przebudować Farthy tak, żeby by ło mi tam wy godnie – zapewniłam. – Ma już wszy stko zaplanowane. – Jasne. – Odwróciła wzrok, jakby nie chciała, żeby m wy czy tała coś z jej oczu. – Ciociu Fanny, czy wiesz, czemu moja mama zerwała z nim wszy stkie kontakty ? Pokręciła głową, wpatrzona w podłogę. – By ło coś pomiędzy twoimi rodzicami a nim. To musiało by ć niedługo przed sprawą sądową o przy znanie mi Drake’a. Wtedy ja i twoja mama trochę się poprzty kały śmy, więc Heaven mi się nie zwierzała, a mnie głupio by ło py tać. Ale jestem pewna, że musiała mieć ważny powód, więc zastanów się, co robisz, póki nie będzie za późno – dodała, patrząc na mnie spod zmrużony ch powiek. – Ciociu, Drake uważa, że Tony jest cudowny. Załatwił mu na lato staż w swojej firmie i obiecał posadę. – Dobra, jak sobie chcesz, Annie, ale bądź czujna, kiedy trafisz do tego zamczy ska. Jeśli ty lko coś będzie nie tak, jeśli będzie ci dokuczać ta pielęgniarzy ca albo ktoś inny, dzwoń śmiało do cioci Fanny, a ja przy lecę migiem i zabiorę cię do domu. W głębi duszy zastanawiałam się, czy ciotka Fanny nie ma racji, jeśli chodzi o Tony ’ego Tattertona. Czy istniały jakieś ukry te powody jego postępowania? Czy rzeczy wiście w ty m domu i w rodzinie przewija się wątek szaleństwa? Na razie postanowiłam, że podtrzy mam swoją decy zję. Przeniosę się do Farthy i sama się przekonam, ile w ty m wszy stkim prawdy. Świadomość, że Luke i Drake będą niedaleko, w Bostonie, dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Gdy zamieszkam w Farthy, Luke będzie miał dużo bliżej do mnie z Harvardu, niż gdy by m wróciła do Winnerrow. – Dzięki za troskę, ciociu, ale my ślę, że wszy stko będzie dobrze. Tu mogę liczy ć na najlepszą opiekę medy czną, jaka jest dostępna w kraju. – Ona ma rację, mamo. – Wiem, że Annie potrzebuje fachowej opieki. Ty lko że… a, nieważne. W razie czego dzwoń, przy lecę na każde wezwanie. No, na nas czas. – Wy prostowała się, próbując wy glądać jak moja mama, kiedy miała ważne sprawy do załatwienia. – Zdaje się, że twoi rodzice nie zmienili zapisu, w który m kiedy ś upoważnili Tony ’ego Tattertona do zarządzania ich majątkiem. A on to teraz wy korzy stuje i kieruje fabry ką. – I wciąga w to Drake’a. W przy szłości pewnie przekaże mu fabry kę – powiedziałam. – Papa by łby z tego dumny. – Fanny rozpromieniła się, ale moment później sięgnęła po chusteczkę, żeby dy skretnie obetrzeć łzę. – Teraz ty i Luke jesteście moją jedy ną najbliższą rodziną, Annie. Ty m bardziej muszę o was dbać. Odtąd będę się starać, żeby wy paść jak porządna matka i ciotka. Postaram się. Daję słowo. Widać by ło, że bardzo pragnie przekonać nie ty lko mnie, ale i samą siebie. – Dziękuję, ciociu. – Doceniałam jej intencje, choć wątpiłam, czy zdoła wprowadzić je w czy n. Pocałowały śmy się. Oczy Fanny szkliły się łzami. Ten widok pogłębił mój smutek, ale stłumiłam płacz. Ciotka znów się wy prostowała i wcisnęła chusteczkę do torebki. – Pójdę sobie teraz na kawę do tego picownego barku – oznajmiła. – Obiecałam Luke’owi, że na jakiś czas zostawię was samy ch, choć bardzo by m chciała wiedzieć, co za sekrety ukry wacie
przede mną. Luke się zaczerwienił. – To nie są sekrety, mamo. Mówiłem ci. – Dobra, przecież nic nie mówię. Będę za dziesięć minut. Wy szła. Kiedy ty lko znikła za drzwiami, Luke przy sunął się bliżej. Wzięłam go za rękę. – Jak się naprawdę czujesz, Annie? – Jest mi ciężko, Luke. Zwłaszcza kiedy się budzę i wraca mi pamięć – wy znałam łamiący m się głosem i znów się rozpłakałam. Luke obejmował mnie silny mi ramionami. Trwaliśmy tak długą chwilę, aż moje serce nabrało sił i łzy obeschły. – Żałuję, że nic nie mogę dla ciebie zrobić. Często marzę, że już ukończy łem studia medy czne i szy bko przy wracam cię do zdrowia. – Będziesz wspaniały m lekarzem – powiedziałam, kiedy przestało mnie ściskać w gardle. – Szkoda, że teraz nim nie jestem. – Mam bardzo dobrą opiekę – zapewniłam. – Drake przy chodzi codziennie, a Tony robi dla nas wszy stko. Postanowiłam, że pojadę do Farthy. – Odwiedzę cię tam. Jeśli mi pozwolą. – Oczy wiście, że ci pozwolą! – Zjawię się najszy bciej, jak będzie można. Jeśli nadal będziesz na wózku, obwiozę cię po posiadłości. Możemy nawet zwiedzić labiry nt i… – Zawieziesz mnie na cmentarz? – Z przy jemnością, Annie. To znaczy, chciałem powiedzieć… – Może wkrótce będę mogła sama poruszać się na wózku, więc będziemy mogli się rozdzielać, a potem odnajdy wać, jak w naszy ch marzeniach – dodałam szy bko. Farthy by ło tak cudowne w naszy ch fantazjach. – Możemy siedzieć nad basenem albo zajrzeć na kort tenisowy … – I dalej będziesz moim księciem? – Och, jeszcze bardziej niż kiedy ś. – Luke wstał i przy brał książęcą pozę. – Pani – powiedział, zamiatając w ukłonie podłogę wy imaginowany m piórem kapelusza – czy mogę cię zawieźć do ogrodu? Pojedziemy do altanki, gdzie przesiedzimy do zachodu słońca, rozmawiając i pijąc napój miętowy. – Dobrze, mój księciu, ale obiecaj, że potem posłuchamy razem koncertu fortepianowego. – Twoje ży czenie jest dla mnie rozkazem, pani – odparł, przy klękając przy łóżku i przy ciskając moją dłoń do ust. Pocałował po kolei wszy stkie palce i wstał. Oczy mu zabły sły. – Albo by liby śmy parą ary stokratów z Południa – przy pomniał mi inną naszą fantazję. – Wy strojony ch na wy tworne przy jęcie? – Naturalnie. Ja miałby m smoking, a ty długą suknię, w której efektownie schodziłaby ś ze schodów, jak Scarlett O’Hara w Przeminęło z wiatrem. I powiedziałaby ś do mnie… – Powiedziałaby m: „Miło cię wiedzieć, Luke’u Casteel”. – Annie, wy glądasz jeszcze piękniej niż kiedy ś – odpowiedział, naśladując Clarka Gable’a z filmu. – Ale muszę się mieć na baczności. Dobrze wiem, jak manipulujesz mężczy znami, wy korzy stując swoją oszałamiającą urodę. – Nie tobą, Luke. Tobą nigdy nie manipulowałam.
– Żadnej innej kobiecie nie pozwoliłby m manipulować sobą, ty lko jednej, jedy nej Annie – wy znał z taką szczerością, że na moment zaniemówiłam. – Lepiej się do tego nie przy znawaj – odpowiedziałam wreszcie. Zaczęliśmy się śmiać. Po chwili spoważniałam i popatrzy łam mu w oczy. – Luke, jeszcze coś chciałaby m zobaczy ć. I ciągle o ty m my ślę. – Co? – zapy tał, a w jego szafirowy ch oczach pojawiło się zaciekawienie. – Domek po drugiej stronie labiry ntu. Muszę tam by ć. – Pójdziemy tam razem. – Mam nadzieję, Luke. – Ścisnęłam mu dłoń. – Obiecaj. – Obiecuję, Annie. – Sprawiał teraz wrażenie bardziej dojrzałego i zdeterminowanego niż zwy kle. Przez moment patrzy liśmy sobie głęboko w oczy i zobaczy łam, że jego miłość do mnie jest jak ciepłe, kry staliczne jezioro, w który m mogłaby m się cała zanurzy ć. Nagle, jak powiew lodowatego wiatru, rozdzieliło nas wejście pani Broadfield. – Pora zmienić opatrunek na głowie – powiedziała. – Zaczekaj chwilę pod drzwiami, Luke. – Poszukam mamy i sprawdzę, czy znowu nie narozrabiała. Wrócili jeszcze na chwilę po obiedzie. Uzgodniliśmy, że Luke zadzwoni do mnie jutro i przeczy ta mi ostateczną wersję swojej szkolnej mowy. – Muszę coś jeszcze do niej dodać – rzekł. – A ty powinnaś usły szeć to pierwsza. Po południu zjawili się Drake i Tony. – Sły szałem, że odwiedziła cię ciotka – powiedział Tony, wchodząc. – Tak – odpowiedziałam, wpatrzona w Drake’a. Prezentował się świetnie w garniturze w czarno-białe prążki, w ty pie ty ch, jakie nosił Tony. Pomy ślałam, że już wy gląda na człowieka sukcesu. – Drake, ciocia Fanny chce się wprowadzić do Hasbrouck House, żeby dopilnować domu i spraw. Powiedziałam, że nie mam nic przeciwko temu. – Co takiego?! – Och, sły szałem, że to duży dom, nie będziecie sobie przeszkadzać – wtrącił Tony, rzucając na Drake’a spojrzenie, które ostrzegało: „Ty lko nie denerwuj Annie!”. Bły sk w oczach Drake’a przy gasł szy bko. – Jakoś damy radę, przy najmniej na razie. Ty przeniesiesz się do Farthinggale Manor, ja będę bardzo zajęty, więc nie będziemy sobie z Fanny wchodzili w drogę. – Ona bardzo się stara. – Chciałam bronić Fanny ; chciałam wierzy ć, że naprawdę ma dobre chęci. – Potrzebuje rodziny. Wierzę jej i nie miałaby m serca jej odmówić. Nie teraz. Drake kiwnął głową. – Masz dobre serce, Annie – powiedział Tony. – My ślisz o potrzebach inny ch, kiedy sama jesteś w wielkiej potrzebie. Cieszę się, że będę mógł gościć tak wspaniałą osobę u siebie w Farthinggale Manor. – Och, a ja nie mogę się doczekać, kiedy tam przy jadę! – zawołałam z entuzjazmem. Obaj się roześmiali – z ty m że Drake najpierw zerknął na Tony ’ego, by sprawdzić, czy jego mentor się śmieje. Zdumiało mnie, jak szy bko Tony Tatterton zrobił z Drake’a swego wy znawcę i czeladnika. Jakże Drake się przy nim zmienił! Pierwszy raz widziałam, żeby do tego stopnia uległ czy jemuś wpły wowi. Tony wziął mnie za rękę.
– Chwalą cię, że jesteś idealną pacjentką. Pani Broadf ield wy głasza peany na twoją cześć – dodał, zerkając na pielęgniarkę. Ty m razem nie zareagowała wy muszony m służbowy m uśmiechem, ty lko skinęła głową i posłała mi ciepłe, pełne aprobaty spojrzenie. – Dziękuję. – Uśmiechnęłam się do niej. – Jednego ty lko nie mogę pochwalić, Annie – podjął Tony. – Ukry wasz przede mną coś ważnego. – Ja? Ukry wam? – Drake powiedział mi, że jesteś zdolną malarką. – Och, Drake, stanowczo przesadziłeś! – Ty lko prawdę powiedziałem, Annie. Jesteś naprawdę dobra – stwierdził z niezachwianą pewnością. – Dopiero uczę się malować. – Nie chciałam, żeby Tony doznał rozczarowania, zobaczy wszy moje prace. – Skoro tak, znajdę najlepszego nauczy ciela malarstwa w mieście i zatrudnię go w Farthy, żeby dawał ci lekcje. W zamy śleniu obserwował mnie spod zmrużony ch powiek, czekając, jak zareaguję, a ja zastanawiałam się, o co mu chodzi. Co takiego widzi we mnie, czego ja sama nie dostrzegam? – I jeszcze jedna niespodzianka. – Tony sięgnął do kieszeni i wręczy ł mi pudełeczko – takie, w jakim trzy ma się biżuterię. Otworzy łam je i zobaczy łam wspaniały złoty pierścionek z perłą. – Długo szukałem w rzeczach twojej babci i znalazłem coś, co moim zdaniem będzie świetnie wy glądać na twojej dłoni. – Wziął ode mnie pierścionek i delikatnie nasadził mi go na palec lewej ręki. Nie wy dawał się zdziwiony, gdy okazało się, że pierścionek pasuje, jakby by ł zrobiony na miarę. – Jaki piękny ! – szepnęłam z zachwy tem. Nie kłamałam. Perła by ła duża i osadzona w różowy m złocie. Wy sunęłam rękę i obróciłam ją, żeby Drake też mógł zobaczy ć. Skinął głową. – Piękny – przy znał. – W swoim czasie wszy stko, co mam i co należało do twojej prababci, będzie twoje, Annie – obiecał Tony. – Nie wiem, co powiedzieć i jak mam ci dziękować. Przecież ty le już mi dałeś! – Po prostu przy jedź do Farthinggale Manor i wy zdrowiej tam. To będzie najlepsze podziękowanie i największa radość dla mnie. Znów miałam zapy tać, dlaczego to robi, i znów się powstrzy małam. Stwierdziłam, że zaczekam z py taniami do czasu poby tu w Farthinggale Manor. Tam narodziły się tajemnice mojej mamy i tam powinny zostać rozwiązane.
Nazajutrz w umówiony m czasie Luke zadzwonił do szpitala, żeby przeczy tać mi nową część swojej przemowy. – Wszy scy w Winnerrow wiedzą o twojej rodzinnej tragedii, Annie. Kiedy na uroczy stości dy rektor wy woła mnie, żeby m wy głosił mowę, od razu sobie o ty m pomy ślą. Dlatego wiele my ślałem o Heaven i o ty m, czego by ode mnie oczekiwała, co chciałaby, żeby m powiedział.
Dobrze wiesz, że twoja mama by ła dla mnie inspiracją – może nawet największą inspiracją w ży ciu, gdy ż urodziła się w nędzy, miała trudne ży cie i musiała walczy ć z przeciwnościami losu, który doświadczał ją bardzo ciężko. A jednak zawsze by ła dumna, dobra i piękna. Wasz dom by ł dla mnie zawsze otwarty i nie czułem się tam nieproszony m gościem, lecz wiem, że moja obecność by ła dla niej bolesna. – Och, Luke, mama nigdy … – Nie, Annie, to zupełnie zrozumiałe i naturalne uczucie. Rozumiem i… – Głos mu się załamał. – Kochałem ją za tę dobroć. Naprawdę kochałem. Niech Bóg mi wy baczy, kochałem ją bardziej niż własną matkę. – My ślę, że o ty m wiedziała, Luke. – Z pewnością. I dlatego postanowiłem dodać ten fragment. Gotowa? – Zamieniam się w słuch. Wy obraziłam go sobie na drugim końcu linii, wy prostowanego, z poważną miną, czy tającego do słuchawki. – Biblia mówi nam, że wszy stko ma swój czas. Jest czas rodzenia i czas umierania; czas światła i czas mroku. Dzisiejszy dzień należy do czasu światła i jest cudowny, słoneczny – ale dla mojej rodziny ciągle trwa czas mroku. Jestem jednak pewien, że moja ciotka i… mój ojciec pragnęliby, aby m pozostał w świetle rozjaśniający m ciemności i my ślał ty lko o ty m, co ów dzień znaczy dla mnie i całej rodziny. Oznacza on szczęście i nowe perspekty wy. Oto kolejny spadkobierca rodu zapoczątkowanego przez Toby ’ego Casteela i jego żonę Annie wy szedł z nędzy Wzgórz Strachu, aby stać się w ży ciu ty m, kim pragnie by ć. Dlatego dedy kuję ten dzień pamięci Logana i Heaven Stonewallów. Dziękuję wam. Nie mogłam utrzy mać słuchawki przy uchu. Upuściłam ją na łóżko i płakałam, płakałam, płakałam. – Annie! – wołał Luke w słuchawce. – Och, Annie, nie chciałem, żeby ś tak płakała! Pani Broadfield, która na kory tarzu rozmawiała z dy żurną pielęgniarką, wpadła do pokoju. – Co się stało? Musiałam parę razy zaczerpnąć oddech, zanim wróciła mi zdolność mówienia. Ponownie sięgnęłam po słuchawkę. – Luke, przepraszam. To by ło piękne. Ale czy naprawdę uważasz, że… – Zawahałam się na moment. – Że powinieneś powiedzieć… – O swoim ojcu? Tak, Annie. Zwłaszcza w ty m dniu. Chcę, żeby prawda wy brzmiała mocno i donośnie; chcę pokazać, że jestem z dumny z tego, kim jestem. Podobałoby mu się to, prawda? – Nie wiem. Po prostu chodzi mi o twoje dobro i opinię… – Opinia się nie liczy. Idę na studia i w ty m jedny m przy padku całkowicie zgadzam się z matką – nie obchodzi mnie zdanie hipokry tów z Winnerrow. – Żałuję, że nie będę tam z tobą, Luke. – Będziesz przy mnie, Annie. Wiem, że będziesz my ślami. Znów zaczęło mnie dławić w gardle. Ukry łam twarz w dłoniach. Pani Broadfield z gniewną miną podeszła do łóżka. – Dosy ć tego! – zawołała. – Odłóż słuchawkę. Rozmowa za bardzo cię wzburza. Wy jęła mi słuchawkę z ręki, zanim zdąży łam zareagować. – Tu mówi Broadfield – odezwała się do mikrofonu. – Niestety, Annie nie może konty nuować
tej rozmowy. Jest zby t słaba i źle znosi napięcia emocjonalne. – Proszę oddać mi słuchawkę, pani Broadfield – błagałam. – Zakończ tę rozmowę – nakazała. – Ona ci ty lko zaszkodzi. – Już będę spokojna. Obiecuję. Niechętnie oddała mi słuchawkę. – Przepraszam – powiedział Luke. – Nie chciałem… – Nic się nie stało, Luke. Muszę by ć silna. Płakałam ze szczęścia, bo cieszę się i ży czę ci jak najlepiej. – Ży cz jak najlepiej nam obojgu, Annie. – Spróbuję. – Zadzwonię do ciebie zaraz po uroczy stości i opowiem, jak wy szło. – Dobrze, ty lko nie zapomnij. – Już prędzej zapomniałby m o oddy chaniu – zapewnił. – Powodzenia, Luke. Oddałam słuchawkę pani Broadfield, która szy bko odłoży ła ją na widełki. – Musisz zdać sobie sprawę ze swojego stanu, Annie – powiedziała. – Doznałaś nie ty lko urazu fizy cznego, ale i psy chicznego. To może się utrzy my wać miesiącami. Łzy i udręka sprawiły, że serce zaciąży ło mi w piersi jak kamień. Tak ciężki, że nie mogłam oddy chać. Czułam, jak krew ucieka mi z twarzy i policzki stają się lodowate. Jeszcze dotarł do mnie krzy k pani Broadfield: „Szy bko!” – i wessała mnie studnia mroku.
Rozdział ósmy
Z ZALECENIA LEKARZA
Miałam wrażenie, jakby m spadała w długi ciemny tunel, ale daleko w głębi majaczy ło światło. By łam coraz bliżej i bliżej, aż w końcu zaczęłam sły szeć szmer, jakby wielu ludzi naraz szeptało; potem szepty stały się głośniejsze, brzmiały jak bzy czenie setek much za szy bą w gorące letnie popołudnie. Wreszcie bzy czenie zmieniło się w słowa i wy padłam z tunelu w oślepiający blask. Naprawdę świeciło mi w twarz jaskrawe światło. – Budzi się – powiedział ktoś. Snop światła przesłonił głową doktor Malisoff. – Witam, jak się masz, Annie? W ustach miałam sucho. Przeciągnęłam języ kiem po wargach. – Co się stało? Odwróciłam głowę. Zobaczy łam przy umy walce panią Broadfield rozmawiającą z asy stentem Malisoffa, doktorem Carsonem. Gesty kulowała z przejęciem, najwy raźniej opisując, co się ze mną działo. Jeszcze nie widziałam jej tak oży wionej. – Cóż, Annie, to częściowo moja wina – powiedział doktor. – Powinienem cię ostrzec, że jesteś bardzo osłabiona emocjonalnie. Za bardzo skupiliśmy się na twoim stanie fizy czny m, zaniedbując sferę psy chiki. Twoje rany są głębsze, niż się wy dawało. Zdjął mi zimny okład z czoła i oddał pani Broadfield. Usiadł przy łóżku. – Pamiętasz, jak zapy tałaś mnie, czy coś jest z tobą nie tak, a ja się roześmiałem? – Kiwnęłam głową. – No właśnie, nie powinienem się śmiać. Powinienem ci powiedzieć, że doznałaś także urazów psy chiczny ch. Może nie doszłoby do tego, co stało się dzisiaj. – Ale co się stało? Pamiętam ty lko, że poczułam ciężar w piersi i…
– Straciłaś przy tomność. Z napięcia emocjonalnego. Nie zdawałaś sobie sprawy, jak bardzo jesteś słaba i podatna na stresy, gdy ż zapewniamy ci tu komfort i najlepszą opiekę. Jednak wy padek spowodował u ciebie rozmaite szkody i twoja psy chika jest równie obolała jak ciało. Jesteś przewrażliwiona, jakby ś nie miała skóry. Znasz to powiedzenie, że ktoś jest gruboskórny, prawda? Wcale nie jest takie głupie. Chronimy nasze uczucia, naszą psy chikę na wiele sposobów, ale twoja bariera ochronna została poważnie uszkodzona. Dlatego jesteś tak bezbronna, przewrażliwiona, nerwowa. Rozumiesz teraz? – Chy ba tak. – Od tej pory musimy pamiętać, że twoja rekonwalescencja fizy czna może by ć opóźniona albo nawet całkowicie zatrzy mana, jeśli nadal będziesz cierpiała emocjonalnie. Człowiek nie może by ć fizy cznie zdrowy, jeśli jest w zły m stanie psy chiczny m. I ten aspekt zaniedbałem. Powinienem cię bardziej chronić, przy najmniej dopóki się nie wzmocnisz, dopóki nie zgrubieje twoja emocjonalna skóra. Na ty m teraz musimy się skupić. – Co to dokładnie znaczy ? – Narastał we mnie niepokój. Trudno się szy bko pozbierać komuś, kto stracił oboje rodziców, został na wpół sparaliżowany i zawaliło mu się całe ży cie. Miałam poczucie, jakby m bez przerwy płakała i rozpaczała, lecz zamy kałam te łzy w swoim sercu, aby inni nie musieli na to patrzeć i wy słuchiwać moich żalów. A pan doktor mówi mi, że jestem psy chiczny m wrakiem! I zabiera mi całą nadzieję, że jednak potrafię by ć silna. Zupełnie jak gdy by kazał mi spojrzeć w lustro, aby m zobaczy ła siebie w kompletnej rozsy pce. Wzdry gnęłam się mimo woli. – Pani Broadfield powiedziała mi o twoich gościach i rozmowach telefoniczny ch. – Ściągnął brwi, aż pogłębiły się bruzdy na czole. – Musimy na razie ograniczy ć te kontakty, aby cię chronić. Zdaję sobie sprawę, że nie będziesz ty m zachwy cona, ale na razie, dopóki nie wy dobrzejesz, musisz nam zaufać i pozwolić, aby śmy zrobili wszy stko, co będzie najlepsze dla ciebie i pozwoli ci szy bko powrócić do normalnego ży cia. Chy ba też ci na ty m zależy, prawda? – Nie przy chodziło do mnie wielu gości… ty lko Tony i Drake oraz ciocia i Luke. A dzwonił do mnie ty lko Luke – tłumaczy łam się. Doktor odwrócił się do pani Broadfield, która miała minę, jakby słuchała bredni. – Annie, nie jest istotne, ilu ludzi do ciebie przy chodzi albo ilu dzwoni. Ważne, jak te wizy ty czy rozmowy wpły wają na ciebie. – Doktor Malisoff mówił z nieznośną troską w głosie. – Można powiedzieć, że masz wielkie szczęście. Twoja rekonwalescencja będzie się odby wać w miejscu wprost do tego wy marzony m, równie dobry m jak klinika. Będziesz chroniona przed światem zewnętrzny m, otoczona troskliwą i czułą opieką. Tam twoje ciało i twój umy sł zy skają szansę wy zdrowienia. Nastąpi ono ty m szy bciej, im bardziej będziesz chroniona przed problemami i emocjami inny ch. Poklepał mnie po dłoni i wstał. – Czy mogę liczy ć na twoje zaufanie i współpracę, Annie? – Tak – powiedziałam głosem tak słaby m i piskliwy m, jakby należał do małej dziewczy nki. Może znów by łam małą dziewczy nką. Cofnęłam się do czasów, kiedy płakałam z by le powodu i często by łam smutna, ty lko teraz nie by ło już taty i mamy, którzy by mnie tulili i pocieszali. – Bardzo się cieszę. – Czy to oznacza, że będę musiała dłużej zostać w szpitalu? – Zobaczy my.
– Co z nią? – W drzwiach pojawił się Tony. Twarz miał zaczerwienioną, siwe włosy zmierzwione, ciemnoniebieski garnitur wy mięty. Wy glądał, jakby biegł przez całą drogę. – Już dobrze – zapewnił go doktor Malisoff. – Nie musiał pan tak gnać, panie Tatterton. – Zerknął na panią Broadfield, która układała ręczniki. – Dzięki Bogu – wy sapał Tony. – My ślałem… co się właściwie stało? – Och, mała zapaść wy nikła z wy czerpania emocjonalnego. Właśnie rozmawiałem z Annie o ty m. Teraz już rozumie, jak powinniśmy postępować, prawda, Annie? – Doktor znów poklepał mnie po dłoni i skierował się do wy jścia. – Chwileczkę! – zawołał za nim Tony. Razem wy szli na kory tarz. Sły szałam, jak rozmawiają ściszony mi głosami. Pani Broadfield podeszła do mojego łóżka, żeby wstrząsnąć mi poduszkę i wy gładzić koc. By ła szty wna, chłodna i miała surowe spojrzenie. – Chy ba nikt pani za to nie wini? – upewniłam się, sądząc, że ty m się dręczy. – Mnie? Dlaczego ktoś miałby mnie obwiniać? Nie by łam władna ukrócić twoich wizy t czy telefonów. – Po prostu my ślałam… – Nie, nie, Annie. Przy najmniej teraz wszy scy zgadzają się ze mną – powiedziała. Szeroki, pełen saty sfakcji uśmiech pojawił się na jej obliczu i przy pominała mi teraz aroganckiego kota, który szy kuje się do drzemki na miękkiej kanapie. Chwilę później wrócił Tony. – Na pewno czujesz się lepiej? – O tak. By ł zatroskany ; jego niebieskie oczy przy gasły, pogłębiły się bruzdy na czole. – Ja też zachowałem się nieodpowiedzialnie. Powinienem wiedzieć, że…. – Nic nie da, jeśli wszy scy będą obwiniali siebie albo jedni drugich – przerwałam mu. – By ło, minęło i zapomnijmy o ty m. – Przeciwnie, o ty m nie można zapomnieć. Doktor przekazał mi wszy stko, co powiedział tobie, i przy znałem mu rację. Trzeba wy dać nowe dy spozy cje. – Nowe dy spozy cje? Ruchem głowy dał znak pani Broadfield. Pielęgniarka podeszła do telefonu i wy jęła kabel z wty czki. – Mój telefon! – zaprotestowałam. – Na razie nie będzie rozmów, Annie. Takie jest zalecenie lekarza. – Ale Luke ma zadzwonić po zakończeniu szkoły, żeby powiedzieć, jak mu poszło przemówienie! – krzy knęłam z rozpaczą. – Jak ty lko stąd wy jdę, zejdę do centralki na dole i poproszę operatora, żeby przekierowy wał wszy stkie twoje telefony do mojego biura, gdzie ja albo Drake będziemy je przy jmować za ciebie. I naty chmiast będziemy ci przekazy wali informacje. Obiecuję, a chy ba już wiesz, że dotrzy muję obietnic, prawda? Odwróciłam wzrok. Wiedziałam, że Luke będzie się obwiniał za mój stan. Z drugiej strony bardzo chciał podzielić się ze mną wrażeniami po uroczy stości. Czułam, że łzy znów napły wają mi do oczu, moje biedne serce zaczęło głośno łomotać w piersi. Przy pomniałam sobie uwagi doktora Malisoffa. Muszę wy robić sobie grubą skórę, bo inaczej nie wy zdrowieję. Trudno, będę
stosować się do zaleceń. – Wszy scy chcemy dla ciebie dobrze, Annie. Masz najlepszy ch lekarzy. Jeśli będziesz ich słuchać, bły skawicznie dojdziesz do zdrowia. Uwierz mi, proszę. – Wierzę ci, Tony. Ty lko szkoda mi Luke’a. Tony popatrzy ł na mnie z ogromną czułością i współczuciem. – Wiesz co? Zrobimy tak: wy ślę mu w twoim imieniu telegram z ży czeniami powodzenia na nowej drodze ży cia. To powinno mu poprawić nastrój, prawda? – Świetny pomy sł! – ucieszy łam się. – Poza ty m… zadzwonię do niego i osobiście zapewnię, że wszy stko jest z tobą w porządku, ty lko lekarze wy dali nowe zalecenia i przez jakiś czas trzeba cię zostawić w spokoju. – Powiedz mu jeszcze, żeby nie winił się za ten telefon do mnie – poprosiłam. – Och, oczy wiście. A jeśli mi nie uwierzy, poproszę doktora, żeby mu to potwierdził. – Spoważniał nagle. – Zrobię wszy stko co w mojej mocy, żeby ś stanęła na nogi i jak najszy bciej znów by ła szczęśliwa. Nie będzie to łatwe, gdy ż straciłaś ludzi, który ch najbardziej kochałaś, ale w miarę możności chciałby m ci ich zastąpić. Czy pozwolisz mi na to? – Tak – szepnęłam oszołomiona determinacją w jego głosie. Czy w ten sam sposób błagał moją matkę o wy baczenie? Jeśli tak, jak mogła pozostać nieczuła? – Dziękuję, Annie. A teraz już pójdę, bo musisz odpocząć. Przy jdę po południu. – Pocałował mnie w czoło. – Drake też czeka na wieści o tobie. – Pozdrów go ode mnie. – Pozdrowię. Muszę powiedzieć, że świetnie mu idzie. To urodzony menedżer, ambitny i pewny siebie. Przy pomina mi mnie, kiedy by łem w jego wieku – dodał z nutą dumy w głosie. Koniec z telefonami i wizy tami. Och, trudno, jakoś to wy trzy mam, pomy ślałam. Przecież niedługo będę w Farthy. Miałam nadzieję, że magia, w którą tak wierzy liśmy z Lukiem, naprawdę przenika tę posiadłość i przy spieszy moje wy zdrowienie.
Pani Broadfield, uzbrojona w zalecenia pana doktora, zmieniła się w ży wą fortecę. Nawet Różowe Damy musiały uzy skać jej pozwolenie, żeby wejść do mnie. Prawie cały czas drzwi mojego pokoju by ły teraz zamknięte. Znienawidziłam tę ochronę. Skazana na samotność, rozpaczałam za rodzicami. Kiedy pani Broadfield zastawała mnie we łzach, zamiast pocieszać, łajała mnie i ostrzegała, że znów grozi mi załamanie. Ale co mogłam na to poradzić, skoro ciągle wspominałam piękny uśmiech mamy, którego już nigdy nie zobaczę? Albo cudowny, ciepły głos taty, którego już nigdy nie usły szę? Zgodnie z obietnicą nazajutrz Tony przy by ł do szpitala zaraz po telefonie do Luke’a, żeby przekazać mi, jak wy glądała uroczy stość. – Pogoda by ła idealna, ani jednej chmurki. Powiedział, że na widowni podniósł się szum, kiedy został zaanonsowany i wszedł na mównicę. Podkreślał parę razy, aby m przekazał ci, że po przemówieniu otrzy mał owację na stojąco. Podobno jego mama pierwsza zerwała się z miejsca, ale reszta zaraz do niej dołączy ła. I wszy scy py tali o ciebie. – Och, Tony, jaka szkoda, że nie mógł sam do mnie zadzwonić! – jęknęłam. – Nie, nie. Absolutnie rozumie. To wspaniały chłopak, dla którego najważniejsze jest twoje
dobro. Specjalnie zaznaczy ł, że mam ci przekazać, aby ś się o niego nie martwiła. Ty lko staraj się jak najszy bciej wy zdrowieć. – Wy prostował się i twarz mu się rozjaśniła; najwy raźniej pragnął mi oznajmić jakąś ważną nowinę. – A teraz słowa, na które czekałaś: doktor Malisoff podpisał zgodę na twoje wy jście ze szpitala. Jutro zabieram cię do Farthy. – Naprawdę? – Wiadomość by ła ekscy tująca, ale zarazem mnie zasmuciła i wzmogła moje napięcie. Wreszcie miałam zobaczy ć Farthinggale Manor, zamek z bajki, o który m marzy łam przez całe ży cie. Ty le że miałam przy by ć tam w żałobie. Nie dane mi będzie wkroczy ć na te wielkie, szerokie schody z mamą i tatą u boku. Znajdę się w Farthy jako sierota i inwalidka. – Skąd taka smutna mina? – Uśmiech Tony ’ego przy bladł. – My ślałam o rodzicach i o ty m, jak by łoby cudownie, gdy by śmy razem przy jechali do Farthinggale Manor. – O tak. – Jego spojrzenie znów stało się zamglone i nieobecne. – To by łoby cudowne. – Szy bko wrócił do rzeczy wistości i dodał: – Zamówiłem dla ciebie najlepszy wózek inwalidzki, jaki jest na ry nku. Dostarczą go dziś po południu i pani Broadfield nauczy cię, jak się nim posługiwać. – Wielkie dzięki, Tony. Dziękuję za wszy stko, co dla mnie zrobiłeś i co stale robisz. – Już ci mówiłem, jak masz mi dziękować. Po prostu szy bko zdrowiej. – Próbuję. – Zatem jutro zaczniesz wielką podróż powrotną do zdrowia i szczęścia. Pochy lił się, żeby swoim zwy czajem pocałować mnie w policzek, ale zatrzy mał usta tuż nad moją twarzą, chciwie wdy chając zapach. – Uży wasz jaśminowy ch perfum. Dobrze, że są tego całe litry w Farthy. – Pocałował mnie i jego wargi zostały dłużej na skórze, niż się spodziewałam. Kiedy wreszcie się wy prostował, jego spojrzenie nabrało niespoty kanej intensy wności. – Wiele jest jeszcze w Farthy rzeczy przeznaczony ch specjalnie dla ciebie – dodał. – Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę! Mniej więcej w godzinę po jego wy jściu dostarczono wózek przewiązany szeroką różową wstążką. Pani Broadf ield zdjęła ją szy bko i rozłoży ła wózek. Miał lśniącą, chromowaną ramę, siedzenie z miękkiej brązowej skóry i wy ściełane podłokietniki. Nawet wsporniki na stopy by ły wy ściełane. – Musiał by ć wy konany na zamówienie – oceniła pani Broadfield. – Jeszcze takiego nie widziałam. Podprowadziła wózek do łóżka i po raz pierwszy miałam przedsmak tego, jak będzie wy glądał mój dzień, zaczy nający się od przeniesienia mnie z łóżka na wózek inwalidzki. Najpierw maksy malnie podniosła oparcie łóżka, aż przy jęłam pozy cję siedzącą. Potem zdjęła koc z moich nóg, uniosła je i przełoży ła przez krawędź łóżka. Zwisły bezwładnie w dół. Nie bolały mnie; wcale ich nie czułam. Następnie pani Broadfield obeszła łóżko, wsunęła mi ręce pod pachy i ustawiła mnie tak, że mogłam się zsunąć na wózek, którego prawą poręcz wcześniej opuściła. Czułam się jak małe dziecko. Okropnie by ło tak całkowicie zależeć od kogoś, ale cóż miałam zrobić… Kiedy znalazłam się na wózku, pielęgniarka ustawiła mi stopy na wspornikach. – Ta mała dźwignia to hamulec do stopowania wózka, żeby się sam nie toczy ł – poinstruowała. – Nie musisz uży wać wiele siły, żeby go ruszy ć z miejsca. Potem, gdy się rozpędzi, wy starczy popy chać go lekkimi, równy mi ruchami. Kiedy będziesz chciała skręcić
w prawo, przy trzy maj tę metalową obręcz przy kole, a w lewo – tamtą. No, poćwicz – zakomenderowała i niepewnie wy toczy łam się z pokoju. Jak żałowałam, że nie ma ze mną Luke’a ani Drake’a. Brakowało mi ich wsparcia. Drake pewnie by zażartował, że wy glądam jak mała dziewczy nka, która uczy się jeździć na trójkołowcu. Luke też pewnie skomentowałby z humorem moją jazdę, choć oczy miałby smutne i zatroskane. Ty mczasem musiałam się zadowolić asy stą pani Broadfield, która szła obok, dając mi kolejne rady, aż wreszcie uznała, że wy starczy na pierwszy raz. Zawiozła mnie do łóżka, zdjęła z wózka i ułoży ła w pościeli. Następnie odprowadziła wózek do kąta i podała mi kolację. Leżałam, patrząc na wózek i my śląc, że od tej pory będę się musiała z nim zaprzy jaźnić. Choć Tony bardzo się starał, żeby mój sprzęt wy glądał jak wy godny fotel, trudno by ło ukry ć jego prawdziwe przeznaczenie. By łam inwalidką skazaną na ciągłą obsługę przez inny ch i na mechaniczny sprzęt. Na razie żadne pieniądze i żadna, nawet najlepsza pomoc nie by ły w stanie tego zmienić. Ty lko ja mogłam to zmienić i by łam zdeterminowana, że wreszcie mi się uda.
Nazajutrz od rana trwał taki ruch wokół mojej osoby, że pani Broadfield najchętniej zamknęłaby drzwi na klucz, by mnie izolować. Szpitalne pielęgniarki, które wpadały na krótkie pogawędki albo poży czały magazy ny, teraz zaglądały, żeby się pożegnać i ży czy ć mi zdrowia i szczęścia. Przy chodziły też salowe i inny personel. I oczy wiście Różowe Damy. Poprzedniego wieczoru Tony przy niósł mi pudło z bardzo elegancką sukienką. Choć wy glądała na nową, zobaczy łam, że ma fason sprzed dwudziestu, trzy dziestu lat. – Należała do twojej mamy – wy jaśnił. – Kupiłem ją dla niej, kiedy miała pójść do szkoły w Winterhaven. Masz podobny rozmiar jak ona wtedy. Podoba ci się? – Jest piękna, Tony. Ty lko że dzisiaj takich się nie nosi. Ale skoro należała do mamy … – Twoja mama wy glądała w niej pięknie. Poza ty m, Annie, nie możesz by ć niewolnicą mody. Piękne stroje są ponadczasowe. Dzisiejsze dziewczęta tego nie rozumieją; są opętane najnowszą modą, reklamami, ulotny mi trendami. Jestem pewien, że odziedziczy łaś po mamie świetny gust i docenisz ten sty l. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mama chciała, żeby m ładnie wy glądała, ale niczego mi nie narzucała i nosiłam, co chciałam. Tacie podobałam się w luźny ch T-shirtach i dżinsach. Czasami nazy wał mnie „Miss Be-Bop”. W jedny m ty lko Tony mnie wy czuł – lubiłam modę i stroje bardziej niż inne dziewczy ny w moim wieku. To też przejęłam po mamie. – Przy niosłem tę sukienkę, żeby ś włoży ła ją jutro, w ty m specjalny m dniu, kiedy wy jdziesz ze szpitala i wrócisz do Farthy. – Wrócę? – Chciałem powiedzieć, że wrócisz ze mną do Farthy – poprawił się szy bko. – Poza ty m my ślę, że ubranie mamy przy niesie ci szczęście. Nazajutrz pani Broadfield pomogła mi się ubrać i na wózku podjechałam do lustra, które znajdowało się nad umy walką. Widziałam siebie ty lko od pasa w górę, ale i tak zauważy łam, że w ty m stroju bardzo przy pominam mamę. Pani Broadfield by ła tak uprzejma, że pomogła mi się
uczesać. Specjalnie ułoży łam włosy podobnie jak mama na zdjęciach z młodości. Choć jej by ły o ton ciemniejsze od moich, miały tę samą gęstość i miękkość, i tak samo się układały. Kiedy przy szedł Tony, dosłownie pochłaniał mnie wzrokiem. Aż poczułam się nieswojo. – Jestem gotowa – powiedziałam, że wy trącić go z tego dziwnego transu. Jego spojrzenie znów stało się by stre. – Tak, tak, Annie, idziemy. – Wy glądał o kilkanaście lat młodziej, co mogło by ć zasługą letniego jasnoniebieskiego garnituru w ty m samy m odcieniu co jego oczy. Policzki miał zaróżowione, twarz mu się wy gładziła, włosy wy dawały się bardziej bujne i lśniące niż zwy kle. Pani Broadfield pchała mój wózek do windy, a Tony szedł obok. Pielęgniarki z mojego piętra jeszcze raz ży czy ły mi szczęścia i pomachałam im na pożegnanie. Puls dudnił mi w uszach. W tle tego dudnienia wciąż odzy wał się głos taty wołającego moje imię, choć echa koszmarnego wy padku trochę już przy cichły. Obejrzałam się na szpitalny kory tarz, zanim się zamknęły drzwi windy. Pielęgniarki i lekarze powrócili do swoich obowiązków. Dla nich by łam już ty lko kartą z nazwiskiem, którą trzeba przenieść do archiwum. Nagle przy pomniałam coś sobie. – Moje kartki! Zostawiłam je na ścianie! – Kartki? A, te z ży czeniami. Nie martw się, każę odesłać do Farthy – obiecał Tony, ale i tak zrobiło mi się smutno, że je zostawiłam. Zabawną kartkę od Luke’a, śliczną od Drake’a… W ty m momencie uświadomiłam sobie, że nie zabrałam z Winnerrow niczego, że nie mam nic na pamiątkę od Luke’a. Winda zjechała na dół i podprowadzono wózek do limuzy ny. – Annie, to jest Miles, mój wierny szofer. Woził twoją mamę i dobrze ją znał – powiedział Tony. – Bardzo mi miło, panno Annie, i cieszę się, że wy szła pani ze szpitala. – Miles uchy lił służbową czapkę. Zobaczy łam uśmiech w jego oczach i na jego wargach, szczery i szczęśliwy. Z pewnością przy pominałam mu mamę. – Dziękuję, Miles. Otworzy ł dla mnie ty lne drzwi. Pani Broadfield pomogła mi przesiąść się z wózka na kanapę. Tony uparł się, żeby pomóc. Wsiadł z drugiej strony i delikatnie wciągnął mnie do wnętrza samochodu. Na moment przy tulił mnie do siebie i jego wargi musnęły mój policzek. By łam zaskoczona, bo niemal rozgniótł mnie na swojej piersi. Potem kazał Milesowi złoży ć fotel i zapakować do bagażnika. Pani Broadfield usiadła z nami z ty łu i tak zaczęła się moja podróż do Farthinggale Manor. Wiedziałam, że zapamiętam ją na zawsze.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział dziewiąty
MARZENIA I RZECZYWISTOŚĆ
Wy glądałam przez okno limuzy ny. Z początku dzień by ł szary i ponury, lecz nagle jasne promienie słońca przedarły się przez chmury i odsłonił się szeroki pas łagodnego błękitu, który przy pomniał mi leniwe letnie dni w Winnerrow. Może Bóg wreszcie zechce zesłać na mnie swój blask. Kiedy obejrzałam się do ty łu, zobaczy łam, jak ogromny jest szpital Boston Memorial, zwłaszcza w porównaniu ze szpitalem w Winnerrow. Przejechaliśmy przez miasto. Skończy ła się zwarta zabudowa i z rzadka ty lko pokazy wały się domy rozrzucone wśród łąk i lasów. – Wy godnie ci? – dopy ty wał się Tony. Poprawił mi poduszki pod plecami i pod pupą, które podłoży ła mi pani Broadfield. Z zainteresowaniem oglądałam mijane krajobrazy, a limuzy na pędziła autostradą ku Farthinggale Manor. – Pamiętam dzień, w który m Jillian i ja odebraliśmy twoją mamę z lotniska i wieźliśmy ją do Farthy. Wy glądała tak samo świeżo i niewinnie jak ty ; by ła tak samo ży wa i ciekawa świata. A jednocześnie zdenerwowana. Jillian, twoja prababcia, nie wiedziała, że Heaven ma u nas zostać na stałe. My ślała, że będzie to krótka wizy ta. – Roześmiał się. – Jillian bardzo zależało, żeby nikt nie znał jej prawdziwego wieku, toteż poprosiła… nie, zażądała, żeby twoja mama mówiła do niej po imieniu i nigdy nie nazy wała jej babcią. – Mama dziwnie się z ty m czuła. – Nie dawała nam tego poznać. By ła bardzo ładną dziewczy ną, wy jątkowo mądrą jak na swój wiek. – Tony zamilkł na moment i zapatrzy ł się w okno, pogrążony we wspomnieniach. Wreszcie westchnął i wrócił do rzeczy wistości. – Niedługo dojedziemy – powiedział, gdy samochód zjechał z autostrady na lokalną szosę. – Patrz w prawo i wy glądaj przerwy
w drzewach. Pierwszy widok Farthy robi wrażenie. – Ile lat ma Farthy ? – Posiadłość zbudował mój prapraprapradziadek w 1850 roku, ale wiek nie ma tu znaczenia. To dom równie luksusowy i wy godny jak dzisiejsze. Wiele gwiazd filmowy ch i przedsiębiorców pragnęło go kupić. – A sprzedałby ś? – Skąd, za żadną cenę. Posiadłość jest jak… jak moje nazwisko. Kiedy by łem mały, uważałem, że to najpiękniejszy dom na świecie. W wieku siedmiu lat zostałem wy słany do Eton, gdy ż mój ojciec uważał, że w angielskich pry watny ch szkołach jest większa dy scy plina niż w naszy ch. Od pierwszego dnia, kiedy tam przy by łem, straszliwie tęskniłem za domem. Czasami zamy kałem oczy i udawałem, że wdy cham balsamiczny zapach sosen i słony zapach morza. – Przy mknął oczy i chy ba wspomnieniami przeniósł się w tamte czasy. Samochód zwolnił i skręcił w pry watną drogę. I oto nagle zobaczy łam widok, który ty le razy wy woły wałam w wy obraźni – bramę z kutego żelaza z napisem FARTHINGGALE MANOR. Spomiędzy metalowy ch liści wy glądały gnomy, elfy i duszki. – Brama jest niemal tak duża, jak sobie z Lukiem wy obrażaliśmy – powiedziałam z westchnieniem. – Słucham? – Luke i ja bawiliśmy się w taką grę, w fantazjowanie. Wy obrażaliśmy sobie, jak wy gląda Farthinggale Manor. – Zaraz zobaczy sz na własne oczy. Wewnętrzna droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność, aż wreszcie, niespodziewanie, zza linii drzew wy chy nął wielki szary budy nek przy pominający zamek. Stromy czerwony dach górował nad drzewami; widać by ło wieży czki i kalenice, jak na zdjęciu, które dał mi Luke. Farthy z naszy ch fantazji bardzo różni się od rzeczy wistego, pomy ślałam, rozglądając się po okolicy. Niestety, opis Drake’a pasował dużo bardziej. Trawniki by ły zarośnięte, krzewy nieprzy strzy żone, klomby zarośnięte chwastami. Dom zapierał dech swoją wielkością i to się zgadzało z naszy mi wy obrażeniami. Jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby od lat by ł niezamieszkany. Ty nk pękał i odpadał, drewniane elementy sczerniały i zmurszały. Ciemne okna z zasunięty mi kotarami wy glądały jak zamknięte powieki starego umierającego człowieka. Kiedy słońce zajaśniało zza szary ch chmur, fronton wielkiego domu przy brał jeszcze bardziej ponury wy gląd, bo zniszczenia i zaniedbanie uwy datniły się w jasny m świetle. Nagle przejął mnie chłód, lęk i poczucie samotności. Ciasno zaplotłam ramiona na piersi. Zrozumiałam, że nie znajdę tu domowego ciepła. Ty mczasem Tony uśmiechał się szeroko i by ł bardzo podekscy towany. Ani trochę się nie wsty dził za fatalny stan domu i ogrodu. Zupełnie jakby kompletnie tego nie zauważał. Spojrzałam na panią Broadfield, żeby sprawdzić, czy jest równie zaskoczona jak ja, ale siedziała z kamienną twarzą, nie patrząc w okna. – Teren Farthy to całe hektary – wy jaśnił z dumą Tony. – To najbardziej ży zne grunty w całej okolicy. Mamy też pry watną plażę. Kiedy będziesz miała ochotę pozwiedzać posiadłość, obwiozę cię po terenie i pokażę nasze stajnie, basen, korty tenisowe – obiecał. – I chcę, żeby ś uważała to wszy stko za swoje. Nie czuj się w Farthy jak gość; jesteś o wiele, wiele ważniejsza.
Miles zajechał pod drzwi i zatrzy mał samochód. Pani Broadfield szy bko wy szła z auta i zaczekała, aż szofer wy jmie wózek z bagażnika. Popatrzy łam na schody wiodące do szerokich łukowy ch drzwi. Nawet one nie by ły już imponujące. Z prawej strony widziałam głębokie ry sy, jakby wielkie zwierzę darło drzwi pazurami, usiłując dostać się do domu. Jak Tony mógł wchodzić tędy codziennie i nie widzieć, że należy to naprawić? – Jesteś w Farthy ! – wy krzy knął Tony. – Jak pierwsze wrażenia? Nie wiedziałam, co powiedzieć. By łam rozczarowana i smutna, bo mój dom z marzeń właśnie runął. – Och, wiem, przy dałby się mały remont – rzekł Tony. – I zaraz go zacznę, bo teraz wreszcie mam cel. – Wpatrzy ł się we mnie intensy wnie. Serce zatrzepotało mi w piersi. Gdzieś w głębi mojej duszy podniósł się alarm. – Farthy jest cudowne i kiedy odnowisz je trochę, na pewno będzie wy glądało równie wspaniale, jak w czasach twojego dzieciństwa – powiedziałam szy bko, nie chcąc, żeby dostrzegł moje zmieszanie. – Właśnie! Och, wiedziałem, że zrozumiesz. Tak się cieszę, że tu jesteś! Pani Broadfield otworzy ła drzwi od mojej strony i z pomocą Milesa rozłoży ła wózek. Wy ciągnęła ręce, żeby mnie na niego przesadzić. – Pozwól, że ja to zrobię – powiedział Tony, stając przy niej. Pielęgniarka się odsunęła. Tony objął mnie w pasie lewą ręką, a prawą wsunął pod moje uda. Powoli i delikatnie uniósł mnie i wy jął z auta, jak gdy by m by ła… już miałam pomy śleć „dzieckiem”, ale w sposobie, w jaki mnie trzy mał, i w jego uśmiechu by ło coś, co kazało mi się porównać raczej do panny młodej wnoszonej przez oblubieńca do nowego domu. – Panie Tatterton? – zapy tał Miles, najwy raźniej zastanawiając się, ile jeszcze czasu Tony będzie mnie trzy mał na rękach, zamiast posadzić na wózku. – Co takiego? A tak, już. Ostrożnie posadził mnie na wózku, a potem razem z Milesem wnieśli wózek po schodach. Wy soki, szczupły, siwowłosy mężczy zna o ciemnoszary ch oczach i bladej, poszarzałej skórze, pomarszczonej i fałdzistej, stał w drzwiach jak manekin. – To Curtis, mój wierny lokaj – przedstawił mi go Tony. – Witam. – Curtis skłonił się lekko i odstąpił w bok, żeby m mogła wjechać do ogromnego holu. Jechałam kory tarzem wy łożony m chińskim chodnikiem, który pamiętał lepsze czasy. Przez dziury i przetarcia przezierały deski podłogi. Ży randol rzucał blade światło na kamienne ściany. Paliła się ty lko jedna żarówka. Na ścianach wisiały rzędem portrety przodków. Patrzy ły na mnie pożółkłe, surowe twarze kobiet i mężczy zn z Nowej Anglii; twarze kobiet wy glądały, jakby przemocą starto z nich uśmiech, a mężczy źni usiłowali wy glądać poważnie, imponująco, solidnie jak skała, z której zbudowano ten wspaniały dom. – Stopniowo pokażę ci wszy stko – obiecał Tony – ale na razie musisz zakwaterować się w swoich pokojach i odpocząć. Po ty m, co przeszłaś, nawet tak krótka podróż musiała by ć dla ciebie męcząca. – Jestem tak podekscy towana, że zapomniałam o zmęczeniu. Nie martw się o mnie. – Och, ależ zamierzam martwić się o ciebie. Twój powrót do zdrowia jest w tej chwili dla mnie najważniejszy m zadaniem.
Pchał wózek w głąb domu. – Tu jest mój gabinet; pozwolę ci zajrzeć ty lko na chwilę, bo nie jest to widok dla kobiecy ch oczu. Trzeba posprzątać. Otworzy ł drzwi. Choć nie mogłam zajrzeć głębiej do pokoju, zobaczy łam, że nie przesadzał. Samotna lampa w rogu rzucała anemiczne smugi światła na duże mahoniowe biurko i czarne, obite skórą fotele. Książki na ciemny m biblioteczny m regale pokry wał szary nalot kurzu. Py ł wirował w promieniach słońca przeciskający ch się przez ciemne kotary w oknach, tańczy ł w powietrzu. Kiedy ostatni raz by ł tu ktoś ze szmatką i odkurzaczem? Zapewne przed wiekami. Biurko Tony ’ego by ło zawalone papierami. Jak mógł tam coś znaleźć? – Oczy wiście teraz, kiedy się pojawiłaś, doprowadzę tę jaskinię brudu do porządku i wtedy cię tu zaproszę. Ach, ci mężczy źni – dodał, przy klękając przy wózku, aż jego twarz znalazła się prawie przy mojej. – Jeśli mieszkają sami, strasznie się zaniedbują. Ale to się skończy ło… dzięki Bogu, skończy ło się – mruknął, wstając. Odwrócił wózek i pojechaliśmy dalej. Schody mnie nie rozczarowały. By ły dokładnie takie jak w naszej wizji – o marmurowy ch pałacowy ch stopniach, z mahoniową rzeźbioną poręczą. Jeszcze intensy wniej zapragnęłam wy zdrowieć, aby zstępować z ty ch stopni jak księżniczka, w długiej balowej sukni, z klejnotami lśniący mi na szy i, rękach i we włosach. Och, jak żałowałam, że nie ma przy mnie Luke’a i nie może tego widzieć. – Niestety, schody są dla ciebie przeszkodą. Na szczęście nie na długo – powiedział Tony. Podjechaliśmy do podnóża schodów. Gdy spojrzałam w prawo, zobaczy łam duży salon z fortepianem, z malowidłami na ścianach i na suficie. – Jaki piękny salon! Co to za freski? Tony roześmiał się i skierował wózek do salonu. Pomieszczenie by ło ogromne, z saty nowy mi zasłonami w stary m sty lu, które kiedy ś by ły białe, a teraz poszarzały od brudu i kurzu. Obita aksamitem sofa, szezlong i głęboki klubowy fotel by ły okry te folią, na której również leżała warstwa kurzu. Stoły o marmurowy ch blatach, fortepian, wazony wy glądały bardzo sty lowo i musiały mieć dużą wartość, ale dopiero po porządny m oczy szczeniu i wy polerowaniu mogły by odzy skać dawny blask. Zblakłe malowidła na ścianach i suficie by ły piękne i niezwy kłe. Przedstawiały sceny z bajek – cieniste lasy ze słońcem przeświecający m przez drzewa, kręty mi drogami prowadzący mi do zamglony ch gór na hory zoncie, z zamkami na szczy tach. Nad głową, na suficie, by ło błękitne niebo z ptakami i mężczy zną na latający m dy wanie. Tam by ł jeszcze jeden zamek, zdawał się wzlaty wać ponad chmurami. Niestety, bajkowe kolory wy blakły i poszarzały ; od lat nikt nie czy ścił ani nie konserwował ty ch fresków. Sceny i krajobrazy miały nostalgiczny, smutny nastrój, jak dawno umarłe marzenia. Wzdry gnęłam się mimo woli. – To wszy stko namalowała twoja praprababcia – rzekł Tony. – Teraz już wiesz, skąd wziął się twój malarski talent. Swego czasu Jillian by ła sły nną ilustratorką książek dziecięcy ch. – Naprawdę? – Tak. – Jego spojrzenie znów przy brało daleki, nieobecny wy raz. – Poznaliśmy się dzięki ty m malowidłom. Pewnego dnia – a miałem wówczas dwadzieścia lat – wróciłem do domu po partii tenisa, spojrzałem w górę i zobaczy łem drabinę, a na niej parę najzgrabniejszy ch nóg, jakie widziałem w ży ciu. Kiedy ta cudowna istota zeszła i zobaczy łem jej twarz, pomy ślałem, że widzę anioła. Przy by ła do nas z dekoratorem i zasugerowała, że namaluje freski. „Sceny z bajek
dla króla zabawek”, powiedziała, a ja naty chmiast podchwy ciłem ten pomy sł. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. – By ł to świetny pretekst, aby często by wała tutaj. – Co za piękna, romanty czna historia! – zawołałam. – A kto gra na fortepianie? – Słucham? – Grasz, Tony ? – Ja? Nie. Dawno temu grał na nim mój brat Troy – rzekł cicho. – By ł dużo młodszy ode mnie i kiedy oboje rodzice odeszli, miał zaledwie dwa latka, toteż by łem dla niego raczej ojcem niż bratem. Uwielbiał grać, zwłaszcza Chopina. Zmarł dawno temu. – Moja mama uwielbiała słuchać Chopina. – Naprawdę? – I miała miniaturkę wiejskiego domku z wy twórni Tattertonów. Kiedy podnosi się dach, pozy ty wka gra nokturn Chopina. – Naprawdę? Miniaturka domku? – Tak, z labiry ntem. Milczał długo. Nagle jego nieobecny wzrok zogniskował się na mnie. Zmruży ł powieki, usta drgnęły mu ledwo dostrzegalnie. – Tony ? – Och, przepraszam. Śniłem na jawie. Wspominałem brata – wy jaśnił i znów się uśmiechnął. – Musisz mi o nim opowiedzieć. – Oczy wiście. – Ty lko od ciebie mogę się dowiedzieć różny ch rzeczy o mojej rodzinie. – Czułam, że nadszedł odpowiedni moment. – Chcę wiedzieć wszy stko o prababci, babci i o poby cie mamy w Farthy. – Ty le jest do opowiadania, że szy bko by m cię zmęczy ł. – Nie bój się o to. Naprawdę chcę wiedzieć wszy stko. A zwłaszcza – dodałam z determinacją – muszę wreszcie usły szeć, dlaczego ty i moja mama przestaliście się widy wać i rozmawiać z sobą. Obiecasz, że mi powiesz, bez względu na to, jak to będzie dla mnie bolesne? – Obiecuję. A wiesz już, że mam zwy czaj dotrzy my wania obietnic. Pozwól ty lko, że porozmawiamy za jakiś czas, bo na razie musisz spokojnie dojść do siebie i wy zdrowieć, dobrze? – Skoro obiecałeś, zaczekam. – Świetnie. A teraz – powiedział pogodnie – przed siebie i na górę. Pani Broadfield przy gotowy wała mój pokój. Miles czekał cierpliwie przy schodach. Na znak Tony ’ego podszedł, żeby pomóc wnieść mnie razem z wózkiem. Powoli, uważnie wchodzili na górę i czułam się jak królowa wracająca do swoich włości, kiedy nieśli mnie po ty ch wspaniały ch marmurowy ch schodach. – Ty lko kłopot ze mną – powiedziałam, widząc ich napięte z wy siłku twarze. – Nonsens. Potrzebujemy z Milesem treningu, co, Miles? – Żaden kłopot, panienko Annie. Będę cię nosił tak często, jak potrzeba. Postawili mnie na podłodze i zobaczy łam długie kory tarze, które zdawały się ciągnąć cały mi kilometrami w różny ch kierunkach. – Mam dla ciebie wspaniałą niespodziankę. Pokój, w który m będziesz mieszkała – mówił Tony, energicznie pchając wózek kory tarzem – należał do twojej babci, a potem do mamy. – Skręcił pod podwójne drzwi. – Jest twój! – Położy ł dłoń na mojej dłoni. – W głębi serca zawsze
wiedziałem, że kiedy ś w nim zamieszkasz. Odwróciłam się szy bko i spojrzałam na niego. Nasze spojrzenia spotkały się i miałam wrażenie, jakby Tony przesy łał mi wzrokiem ukry ty komunikat. Przez moment się bałam. Coraz bardziej wy dawało mi się, że Tony już dawno zaplanował dla mnie całe ży cie. Serce mi trzepotało jak skrzy dełka zaniepokojonego kanarka, który nie może się zdecy dować, czy ma wejść do złotej klatki. Dobrze wie, że jeśli tam wejdzie, będzie zadbany, ży wiony, kochany i podziwiany, lecz ma świadomość, że jeśli zamkną się za nim te drzwiczki, zawsze już będzie widział świat przez złote pręty. Do czego to wszy stko zmierza? Co powinnam zrobić? Tony, jak gdy by wy czuł moje lęki, popchnął przed siebie wózek.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział dziesiąty
POKÓJ MAMY
Przez szerokie, podwójne drzwi wjechałam do pierwszego pokoju dwupokojowego apartamentu. Delikatne jak mgiełka światło słońca przesiewało się przez zasłony koloru bladej kości słoniowej. Ściany by ły obite tkaniną tego samego koloru co zasłony, z subtelny m, wy blakły m orientalny m deseniem w zielono-fioletowo-niebieskich barwach. Pokojówka w miętowozielony m uniformie i biały m fartuszku z koronkami zdejmowała folię z dwóch mały ch sofek obity ch ty m samy m materiałem co ściany. Potem wy klepała niebieskie ozdobne poduszki, pasujące do chińskiej kapy okry wającej łoże. Sądząc po pani Avery, która służy ła w naszy m domu od lat, my ślałam, że pokojówki są starszy mi paniami, i zdziwiłam się, widząc tę młodą kobietę w Farthy. Nie miała więcej niż trzy dziestkę. – Annie, to jest Millie Thomas, twoja osobista pokojówka – przedstawił mi ją Tony. Powitała mnie ciepły m uśmiechem. Miała pospolitą twarz o niezby t by stry ch, brązowy ch oczach i py zaty ch policzkach. Pomy ślałam, że przez swoją budowę – mały biust, wąskie ramiona i biodra tak szerokie, że wy glądała jak dzwon – jest skazana na wieczną posługę, na pucowanie cudzy ch domów i słanie cudzy ch łóżek. – Miło mi poznać panienkę. – Dy gnęła krótko i odwróciła się do Tony ’ego. – Posprzątałam już sy pialnię i muszę ty lko zmienić pościel. – Dziękuję, Millie. Annie, zobaczmy twoją sy pialnię – powiedział Tony, popy chając wózek przez salonik. Zatrzy mał się za progiem, żeby m mogła ogarnąć spojrzeniem cały pokój. Sły szałam, jak pani Broadfield krząta się w łazience. Powoli przesuwałam wzrokiem po sy pialni, usiłując poczuć się jak mama, kiedy oglądała ją po raz pierwszy. Wcześniej mieszkała z Kitty i Calem
Dennisonami – parą, która zapłaciła za nią jej ojcu pięćset dolarów. Rozmy ślałam o dziwny ch kolejach losu mamy. O dzieciństwie i wczesnej młodości spędzony ch w nędznej chałupie na Wzgórzach Strachu, kiedy by ła biedna jak my sz kościelna. Potem poby t u dziwny ch Dennisonów i nagłe przy by cie do tego pałacu, gdzie oferowano jej wspaniały apartament. Musiała przy stanąć w drzwiach i wpatry wać się zdumiony m, zachwy cony m wzrokiem w to, co miała przed sobą – piękne łoże z baldachimem z błękitnego jedwabiu i koronkami koloru kości słoniowej, szezlong obity niebieską saty ną, kry ształowy ży randol, długa toaletka z całą ścianą luster, trzy fotele i sofę. Pokój wy glądał, jakby mama opuściła go wczoraj. Fotografie w srebrny ch ramkach stały na toaletce; obok leżała szczotka do włosów. Para aksamitny ch kapci koloru czerwonego wina stała obok krzesła; pasowały kolorem do szlafroka, który Tony przy niósł mi do szpitala. Czy ten szlafrok by ł nowy, jak my ślałam, czy wy jął go z maminej garderoby ? Czułam lekki, zatęchły zapaszek, jakby drzwi i okna ty ch pomieszczeń by ły zamknięte przez całe lata. Wszędzie ustawiono bukiety kwiatów, żeby odświeży ły powietrze. Garderoba by ła pełna ubrań. Wiele by ło w plastikowy ch pokrowcach; inne wy glądały, jakby je przed chwilą powieszono. Zobaczy łam też dziesiątki par butów. Tony zauważy ł, że patrzę na ubrania. – Niektóre należały do twojej mamy, a niektóre do babci. Masz prakty cznie ten sam rozmiar. Nie musisz sobie ubrań sprowadzać ani kupować. Masz tu ogromną garderobę do swojej dy spozy cji. – No tak, Tony, ale większość ty ch rzeczy jest już niemodna. – Nie masz racji. Zauważy łem, że dawna moda wraca. Czemu to miałoby się zmarnować? Pani Broadfield wy szła z łazienki i zdjęła kapę z łóżka. – Początkowo miałem zamiar zainstalować tu łóżko szpitalne – wy jaśnił Tony – ale pomy ślałem, że to będzie wy godniejsze i przy jemniejsze. Dodaliśmy jeszcze poduszek, szpitalny stolik i specjalne oparcie z podłokietnikami, żeby ś mogła siedzieć i czy tać. – Nie chcę jeszcze iść do łóżka! – zaprotestowałam. – Podjedź ze mną do okna, chcę wy jrzeć na zewnątrz. Proszę, Tony. – Powinnaś odpocząć – stwierdziła pani Broadfield. – Nie zdajesz sobie sprawy, jak męcząca by ła dla ciebie ta podróż ze szpitala. – Jeszcze momencik – błagałam. – Pokażę jej ty lko widok z okna – powiedział Tony pojednawczo. Pani Broadfield założy ła ramiona na bujnej piersi i stała, czekając. Tony podjechał ze mną do okna i rozsunął zasłony. Z lewej strony widać by ło prawie połowę labiry ntu. Nawet w ciepły m blasku słońca jego ścieżki robiły wrażenie mroczny ch, tajemniczy ch i niebezpieczny ch. Z prawej strony widziałam podjazd i główne wejście. W dali rozpoznałam rodzinny cmentarz i by łam prawie pewna, że widzę tam grobowiec moich rodziców. Długo nie mogłam wy doby ć z siebie słowa. Ból i rozpacz wróciły ze zdwojoną siłą. Poczułam się samotna, zagubiona, sparaliżowana żalem i smutkiem. Wzięłam się jednak w garść i wy chy liłam się w wózku, żeby lepiej widzieć. Tony zorientował się, co przy ciągnęło moją uwagę. – Za parę dni zabiorę cię tam – szepnął. – Powinnam od razu tam pojechać.
– Na razie musimy dbać o twój stan emocjonalny. Zalecenie lekarskie, nie pamiętasz? Ale obiecuję, że zabiorę cię tam już wkrótce. – Pocieszająco poklepał mnie po ręce. – Chy ba jestem zmęczona – przy znałam i odchy liłam głowę na oparcie wózka. Przy mknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech. Dwie łzy przecisnęły się pod powiekami i jak ciepły deszcz spły nęły po policzkach, skręcając ku kącikom ust. Tony wy jął chusteczkę i wy tarł je delikatnie. Poruszy łam ustami, dziękując mu bezgłośnie. Podjechał moim wózkiem do łóżka, pomógł pani Broadfield zdjąć mnie z niego i położy ć. – Teraz przebiorę ją w koszulę nocną, panie Tatterton. – Dobrze. Wrócę za parę godzin, żeby sprawdzić, jak się czuje. Miły ch snów, Annie. – Pocałował mnie w policzek i wy szedł, cicho zamy kając za sobą drzwi sy pialni. Ale zanim się zamknęły, mignęła mi jego twarz. Miała ekstaty cznie szczęśliwy wy raz; oczy mu bły szczały jak dwa niebieskie gazowe płomienie. Czy możliwe, że opieka nade mną tak odmieniła jego ży cie? Co za ironia, że niedola jednego człowieka prowadzi do szczęścia drugiego! Nie mogłam go za to potępiać. Nie on zapoczątkował ciąg wy darzeń, który przy wiódł mnie tutaj. I za co właściwie miałaby m go winić? Za to, że zorganizował dla mnie najlepszy ch i najdroższy ch lekarzy ? Że oddał swój dom i swoją służbę na potrzeby mojej rekonwalescencji? Że robił wszy stko co w jego mocy, by złagodzić mój ból i rozpacz? Może to raczej ja powinnam mu współczuć? Samotnemu mężczy źnie przy gniecionemu losem, mieszkającemu w ogromny m, pusty m domu, gdzie echem wracały wspomnienia, którego ty lko moje nieszczęście mogło przy wrócić do ży cia? Gdy by nie wy darzy ła się ta tragedia rodzinna, nie by łoby mnie tutaj i Tony nie miałby szans zająć się mną. By ć może pewnego dnia uświadomi sobie to i wpadnie w kolejną frustrację. Pani Broadfield zaczęła mnie rozbierać. – Mogę to zrobić sama – zaprotestowałam. – Świetnie. Spróbuj, a jeśli ci się coś nie uda, pomogę ci. – Odstąpiła od łóżka i podała mi jedną z moich nocny ch koszul. – Chcę niebieską – powiedziałam, odrzucając koszulę, którą wy brała. Pielęgniarka bez komentarza odłoży ła zieloną i sięgnęła po niebieską. Marudziłam, ale nie mogłam się powstrzy mać. Iry towała mnie moja sy tuacja. Rozpięłam guziki sukienki i usiłowałam zdjąć ją przez głowę, ale nie mogłam, bo przy gniatałam dół ciężarem swojego ciała. Nie zamierzałam się tak łatwo poddać. Położy łam się na boku i szarpałam niezdarnie, usiłując wy ciągnąć sukienkę spod siebie. Sapałam z wy siłku i musiałam wy glądać żałośnie. Pani Broadfield stała w milczeniu przy łóżku, czekając, kiedy poproszę o pomoc. Ja jednak by łam uparta i dopóty skręcałam górną część ciała, ciągnąc za sukienkę, aż wy szarpnęłam ją spod siebie i zadarłam w górę. Nagle zrobiło mi się głupio, gdy ż nie by łam w stanie przełoży ć jej przez głowę. Poza ty m szarpanina bardzo mnie wy czerpała. Z trudem łapałam oddech i nie mogłam uwierzy ć, że tak mogą mnie boleć mięśnie rąk. By łam naprawdę bardzo słaba. W końcu musiałam pozwolić, żeby pani Broadfield przebrała mnie w nocną koszulę. – Potrzebujesz do łazienki? – spy tała. Pokręciłam głową. Pani Broadfield ułoży ła mnie wy godnie na poduszce i okry ła, starannie podwijając kołdrę pod nogi. – Kiedy się obudzisz, przy niosę ci lunch – powiedziała.
– A gdzie pani będzie mieszkać? – Pan Tatterton przy gotował dla mnie pokój po drugiej stronie kory tarza, ale na razie będę spędzać większość czasu w twoim salonie i drzwi sy pialni pozostaną otwarte. – To musi by ć bardzo nudne zajęcie – zauważy łam, mając nadzieję, że zachęcę ją, aby opowiedziała mi coś o sobie. Od dwóch ty godni towarzy szy ła mi bezustannie, ale nie wiedziałam, co czuje i my śli. – Ta praca jest dla mnie cały m ży ciem. – Nie uśmiechnęła się przy ty ch słowach, jak zrobiłoby wielu ludzi. Powiedziała to tak, jakby mówiła coś oczy wistego. – Rozumiem, ale nadal… – Nieczęsto zdarza mi się opiekować pacjentem w tak bogatej posiadłości – dodała. – Dom i jego otoczenie są niezmiernie interesujące. Jestem pewna, że nie będę się tu nudziła. Nie musisz się o mnie martwić. Lepiej skup się na ty m, co musisz robić, żeby wy zdrowieć. – Nie by ła tu pani wcześniej? – Nie. Dlaczego miałaby m by ć? Pan Tatterton wy najął mnie za pośrednictwem agencji. – Ale ten dom… teren wokoło… – Co z nimi ma by ć? – Nie my śli pani, że są zniszczone i zaniedbane? – To nie moja sprawa – ucięła ostro. – Nie jest pani zaskoczona? – Chciałam powiedzieć „rozczarowana”, ale bałam się, że uzna mnie za zepsutą i niewdzięczną pannicę. – Utrzy manie takiej posiadłości musi kosztować majątek. Zresztą, jak już powiedziałam, to nie moja sprawa. Dla mnie najważniejsze są twoje zdrowie i rekonwalescencja. Ty też powinnaś się na ty m skoncentrować. Spróbujesz się teraz zdrzemnąć? – Tak – odpowiedziałam słaby m głosem. Pani Broadf ield by ła dobrą, fachową pielęgniarką, która znakomicie potrafiła sobie radzić z kimś takim jak ja, ale brakowało mi kogoś przy jacielskiego. Rozpaczliwie tęskniłam za mamą, do której mogłam przy jść z każdy m zmartwieniem i liczy ć na pocieszenie. Brakowało mi jej ciepłego spojrzenia i łagodnego, kojącego głosu. Brakowało mi kogoś, kto kochałby mnie tak jak ona. A przede wszy stkim tęskniłam za jej mądrością wspartą doświadczeniem trudnego ży cia. „Ciężkie chwile postarzają człowieka jak deszcze i wichry korę na drzewie i przy ginają go do ziemi – mawiała jej ukochana babcia ze Wzgórz Strachu. – Jeśliś mądra, to oprzesz się o drzewo”. Bolała mnie my śl, że już nie mam się na kim oprzeć. Drake rzucił się w ekscy tujący świat wielkiego biznesu. Luke wy jechał na studia i też pewnie pochłonęły go nowe sprawy. A Tony ’ego nadal nie by łam pewna. By ł dla mnie niezwy kle miły i uczy nny, a jednak… a jednak moje my śli mroczy ł jakiś cień. Dlaczego mama by ła do niego tak źle nastawiona? – Wrócę za parę godzin – powiedziała pani Broadfield. – Na stoliku masz szklankę z wodą, gdy by zachciało ci się pić. Dosięgniesz jej? – Tak. – Dobrze. W takim razie widzimy się niedługo. – Zasunęła szczelnie zasłony w oknach i wy szła. Teraz, kiedy wreszcie zostałam sama, usiadłam na łóżku, żeby dokładnie rozejrzeć się wokół. Jak czuła się w ty m pokoju moja mama w czasie pierwszej spędzonej tu nocy ? Przy by ła tu, aby
zamieszkać z ludźmi, który ch wcześniej nie znała – obcy ch, choć by li jej rodziną. I prakty cznie obie przy by ły śmy tu jako sieroty – ona już dawno nie miała matki, a ojca straciła, kiedy sprzedał swoje dzieci. Ja zostałam sierotą, bo bezduszna śmierć nagle wy kradła mi rodziców. Poza ty m mama tak samo jak ja wiedziała bardzo niewiele o rodzinie i jej historii. Musiała penetrować Farthy jak odkry wca nieznany ląd, aby dowiedzieć się, kim naprawdę jest. Ty le że nie by ła na łasce pielęgniarek i służby ; nie by ła przy kuta do łóżka ani do wózka inwalidzkiego. Mogła zwiedzać i poszukiwać do woli. Och, nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do zdrowia. Nie mogłam się doczekać, kiedy zjawi się Luke i razem zapuścimy się w naszą wy marzoną krainę. Luke. Jakże mi go brakowało, jak potrzebowałam jego obecności, pocieszenia. Nie rozmawiałam z nim od czasu tamty ch nieszczęsny ch wy darzeń w szpitalu. Ale niedługo zadzwoni. Albo ja zadzwonię do niego. Spojrzałam na nocną szafkę. Nie by ło telefonu! Jak mam zadzwonić? Gorąca fala paniki zalała mi pierś, zdławiła gardło. – Pani Broadfield! – zawołałam. – Pani Broadfield! – Czy poszła gdzieś, my śląc, że zasnęłam? – Pani Broadfield! Usły szałam pospieszne kroki i za moment pojawiła się pielęgniarka. – Co się stało? – spy tała, zapalając światło. – W ty m pokoju nie ma telefonu! – Boże, i z tego powodu podnosisz taki alarm? – Przy cisnęła ręką serce. – Proszę, niech pani powie Tony ’emu, żeby przy szedł! – Annie, ustaliły śmy, że teraz się zdrzemniesz, więc… – Nie zasnę, dopóki nie zobaczę Tony ’ego – odpowiedziałam, zakładając ręce na piersi, jak często robiła ciotka Fanny, kiedy chciała, żeby sprawy szły po jej my śli. Postanowiłam, że będę tak samo uparta. – Jeżeli będziesz się tak zachowy wać, nie wy zdrowiejesz szy bko – ostrzegła pielęgniarka. – A może nawet nigdy. – Wszy stko mi jedno. Chcę widzieć Tony ’ego. – Jak sobie ży czy sz. Wy szła. Po niedługiej chwili usły szałam, że zbliża się Tony. – Co się stało, Annie? – zapy tał zaalarmowany m tonem. – Tony, tu nie ma telefonu. Nie mogę do nikogo zadzwonić, nikt nie może zadzwonić do mnie. W szpitalu by ło to zrozumiałe, bo źle się czułam, ale teraz, skoro mam tu by ć dłużej, muszę mieć telefon pod ręką. Na twarzy Tony ’ego pojawiła się ulga. Zerknął szy bko na panią Broadfield, która stała za nim szty wno, ziry towana. – Och, oczy wiście, że będziesz go miała. Jak ty lko to będzie możliwe. Rozmawiałem o ty m z lekarzami, zanim jeszcze cię tu przy wiozłem. Zalecili, żeby ś jeszcze przez jakiś czas miała spokój, a potem stopniowo wracała do normalny ch spraw. Zresztą lekarz zjawi się tu pojutrze, zbada cię i wtedy będziemy wiedzieli, jak postępować dalej. – Jednak możliwość porozmawiania z kimś tak mi bliskim jak Luke, Drake czy inni starzy przy jaciele… – Drake wpadnie do ciebie dzisiaj, a Luke pojawi się, kiedy będzie mógł. Ja ty lko wy pełniam zalecenia lekarzy, Annie. Gdy by twój stan się pogorszy ł przez jakieś moje niedopatrzenie, nie
wy baczy łby m sobie tego. Rozłoży ł ręce, jak gdy by błagał mnie, żeby m sobie nie zaszkodziła. Poczułam się zawsty dzona i uciekłam spojrzeniem do okna. – Przepraszam. Po prostu… jestem w obcy m miejscu i… – Och, proszę, nie mów, że jesteś w obcy m miejscu! To jest także twój dom rodzinny. – Mój dom rodzinny ? – Mieszkały tu twoja prababcia, babcia i mama. Jestem pewien, że szy bko poczujesz się jak u siebie. – Bardzo przepraszam – powtórzy łam, opadając na poduszkę. – Prześpię się teraz, dobrze? Możesz zgasić światło. Tony zbliży ł się i poprawił mi kołdrę. – Śpij dobrze. Kiedy wy szedł, spojrzałam na drzwi i zobaczy łam sy lwetkę pani Broadfield na tle światła z kory tarza. Wy glądała jak wartownik. Pewnie czekała, żeby się upewnić, czy zasnęłam. Czułam się zmęczona, przegrana i samotna. Zamknęłam oczy i pomy ślałam o mamie i o ty m, jak pierwszy raz położy ła głowę na poduszce w ty m właśnie łóżku. Czy tak jak ja my ślała w ty m momencie o swojej matce i jej ży ciu w Farthy ? Czy w ży ciu jej mamy również by ło ty le tajemnic i czy chciała je poznać, tak jak ja jej tajemnice? Miałam poczucie, jakby m odziedziczy ła lęki babci i mamy. Z pewnością moja babcia Leigh czuła się obco, gdy po raz pierwszy przy jechała do Farthy ze swoją matką, moją prababką Jillian. Wszy stko by ło nowe i świeże. Kolory nie zdąży ły zblaknąć, dy wany i zasłony by ły nowe i czy ste, posadzki lśniące, podobnie jak szy by w oknach. Musiały by ć tłumy służby, ogrodników, lokajów, kucharzy, a jednak, jak zrozumiałam, Leigh czuła się wy korzeniona, zabrana od ojca do nowego domu, gdzie miała rozpocząć nowe ży cie z przy brany m ojcem, Tony m Tattertonem. Zasy piając, musiała sły szeć ten sam odwieczny szum oceanu i pory wy wiatru napierającego na okna, łomoczącego okiennicami. Lata później jej córka i moja matka też się tutaj znalazła, zasy piała wśród ty ch samy ch odgłosów, zapewne czując się tak samo samotna. W swoim czasie ten wy stawny pałac stał się dla nich domem i może stać się nim dla mnie. Tony miał rację, nie powinnam czuć się obco w Farthy. Przeszłość wiązała mnie blisko z ty m miejscem. Jednak py tania, na które nie miałam odpowiedzi, mroczne tajemnice i ponure cienie czające się po kątach odbierały mi pewność siebie i napełniały niepokojem. Może z każdy m dniem zbliżający m mnie do zdrowia te cienie i sekrety zaczną się stopniowo rozpły wać, aż Farthinggale Manor znów zajaśnieje blaskiem, które miało w czasach mojej babci Leigh i mamy. Zabawne, pomy ślałam, czuję się jak zagubiona w labiry ncie, który widać z moich okien, i usiłuję znaleźć z niego wy jście. Wy jście dokąd? Do czego? Zasy piałam, licząc py tania zamiast baranów.
Rozdział jedenasty
DRAKE
Obudził mnie śmiech dźwięczący w kory tarzu i poznałam głos Drake’a. Nawet nie przy puszczał, jak ucieszy ł mnie ten jego śmiech – coś znajomego, wspomnienie z rodzinnego domu. Śmiech ucichł i usły szałam kroki. Za moment pojawił się Drake, niosąc mi jedzenie na solidnej srebrnej tacy. Włączy ł światło i wkroczy ł do sy pialni. – Och, Drake! – Annie, gnałem tu z Bostonu, żeby zaserwować ci lunch. Ze śmiechem postawił tacę na stoliku przy łóżku, pocałował mnie i przez chwilę trzy mał w objęciach. Łzy zakręciły mi się w oczach, ale by ły to łzy szczęścia, a nie palące łzy rozpaczy. – Drake, jak się cieszę, że cię widzę! – Wszy stko w porządku, prawda? – zapy tał, odsuwając się o krok i obrzucając mnie zatroskany m spojrzeniem. Przy stojny, wy soki, ciemnowłosy Drake, o śniadej karnacji i hebanowy ch oczach. Jak dojrzale wy gląda, my ślałam, jak dorośle. Poczułam się jak mała dziewczy nka, która przespała całe lata jak Rip Van Winkle; teraz, kiedy się ocknęłam, wy dawało mi się, że wszy scy nagle wy dorośleli, a ja zostałam dzieckiem. Czy Luke też tak wy gląda? Czy kiedy kolwiek go dogonię? Drake miał na sobie dwurzędowy jasnoniebieski jedwabny garnitur, taki sam, jaki nosił Tony. Włosy miał obcięte krócej i zaczesane w ty ł, jak Tony. Gdy by m ujrzała go na ulicy w mieście, pewnie by m go nie poznała. – Wszy stko w porządku, Drake, ty lko wy glądasz jak… bankier. Roześmiał się. – Jak biznesmen. Musisz się odpowiednio ubierać, żeby ludzie cię szanowali. Szy bko się tego nauczy łem. Ale to nieważne. Opowiedz mi lepiej, jak tu przy jechałaś, oczy wiście podczas
jedzenia. – Podsunął mi poduszki pod plecy, żeby m mogła usiąść. Zerknęłam w stronę drzwi i Drake zauważy ł moje spojrzenie. – Dałem twojej pielęgniarce wolne; powiedziałem, że sam cię nakarmię. – A gdzie jest Tony ? – W swoim gabinecie, zawalony górami papierów. Mówi, że musi doprowadzić go do porządku, aby ś mogła tam wpadać i patrzeć, jak pracuje. Twierdzi, że tak robiła twoja babcia. – Drake – wy szeptałam pomiędzy jedną a drugą ły żką gorącej zupy – tu jest dokładnie tak, jak opisy wałeś mi w liście, a potem w rozmowie przez telefon… wszy stko wy gląda, jakby by ło nieremontowane i niesprzątane od lat. A Tony wy daje się tego nie widzieć. Zauważy łeś? Zastanawiał się przez chwilę. – My ślę, że nie chce tego widzieć – rzekł wreszcie. – To może by ć dla niego zby t bolesne. Woli pamiętać ten dom w czasach świetności. – Ale… – Daj mu trochę czasu, Annie. On jest jak chory, który wy budził się po latach śpiączki i dopiero wraca do rzeczy wistego świata. – Jest miły, pełen troski i w ogóle… ale czasami mnie przeraża. – No proszę, wreszcie powiedziałam to głośno. – Dlaczego, Annie? Przecież jest miły m starszy m panem, który stracił rodzinę i jest sam jak palec. Powinnaś mu raczej współczuć. – Oczy wiście, Drake. Ty lko… – Masz wszy stko, czego ci potrzeba. Lekarze będą przy jeżdżali do ciebie, a nie ty do nich. Tony zachęcał ich, żeby nie wahali się zaordy nować nawet najdroższej terapii, leku czy aparatury, które mogły by przy spieszy ć twoje uzdrowienie. Przez całą dobę masz na zawołanie profesjonalną pielęgniarkę i cały oddział służby. Tony zatrudnił już dodatkową pokojówkę i jeszcze dwóch ogrodników. Niesamowite, ile on dla ciebie robi. – Wiem. – Popatrzy łam na fotografie w srebrny ch ramkach. – Pewnie tak reaguję dlatego, że strasznie brakuje mi mamy i taty. – Jasne. – Drake usiadł na krawędzi łóżka i ujął moją dłoń. – Biedna Annie. Mnie też ich brakuje. Czasami, kiedy mam przerwę w pracy, odruchowo my ślę, że zadzwonię do Heaven, a potem przy pominam sobie, co się stało. – Ja też ciągle my ślę, że to by ł ty lko koszmarny sen. Obudzę się i wszy stko będzie jak dawniej, a ty przy jedziesz z uczelni, żeby mnie odwiedzić. Kiwnął głową, a potem pocałował mnie czule w policzek, ale tak blisko moich warg, że kąciki naszy ch ust się zetknęły. Drake wy dawał się zażenowany. Zauważy łam, że pachnie teraz inną wodą kolońską – tą samą co Tony. – Hej – powiedział szy bko – jeśli nie zjesz, zwalą winę na mnie i już nigdy nie pozwolą, żeby m przy niósł ci posiłek. Zmusiłam się do jeszcze paru ły żek zupy i zjadłam kęs kanapki. – Widziałeś Luke’a albo rozmawiałeś z nim? Sły szałeś o jego wspaniały m przemówieniu na zakończenie szkoły ? – Tak, Mark Downing mi opowiadał. By ł w Bostonie i wpadł mnie odwiedzić. Powiedział, że wszy scy by li w szoku, kiedy Luke wspomniał Logana jako swojego ojca, choć przecież nie jest to tajemnicą.
– Taka jestem z niego dumna! Ty chy ba też, prawda? – Kiwnął głową. – Ale Drake, od tamtego czasu ani razu z nim nie rozmawiałeś? Nie zadzwoniłeś z gratulacjami? – Szczerze mówiąc, Annie, nie by łem w nastroju. Jestem strasznie zajęty i nie mogę my śleć o wszy stkim. Skinęłam głową na znak, że rozumiem. – Więc nie rozmawiałeś z nim wcale? – upewniłam się. – Ty lko krótko, wczoraj, kiedy przy by ł na Harvard. – Przy by ł na Harvard! Och, w takim razie jest niedaleko i mógłby mnie tu odwiedzić albo zadzwonić do Tony ’ego. Może już dzwonił? Spojrzenie Drake’a pociemniało. – Musisz dać mu czas. Przy by cie na uczelnię i rozpoczęcie nauki to cała procedura. Mnóstwo spraw, formularzy do wy pełnienia, ustalenie planu zajęć i tak dalej. By ł niesamowicie podekscy towany i zdąży ł już poznać nowy ch ludzi w swoim dormitorium. Teraz jest tam koedukacja, wiesz? Luke pozna nowe dziewczy ny. Kto wie, może sobie jakąś przy grucha? Serce mi się ścisnęło. Luke chodzący z dziewczy ną? Ktoś inny ma zastąpić w jego sercu mnie, której zawsze mógł powierzy ć swoje najtajniejsze marzenia? W głębi duszy spodziewałam się, że prędzej czy później coś takiego się stanie, ale nie słuchałam wewnętrzny ch ostrzeżeń. I oto Drake w ten swój nonszalancki sposób oznajmia mi, że Luke poderwie jakąś studentkę, zakocha się, a potem będą ży li długo i szczęśliwie. Co gorsza, mój stan może ty lko przy spieszy ć ten moment, bo co mu ze sparaliżowanej dziewczy ny, która nie może się ruszy ć z domu? Pozostanę tu na wieczność, bezradna i samotna. Przy mknęłam powieki, żeby Drake nie mógł odczy tać moich my śli. – Jasne, ale mam nadzieję, że zjawi się, jak ty lko będzie wolny. – Wiesz… – Drake dziwnie szy bko chciał zmienić temat. – Teraz, kiedy na razie musisz zrezy gnować z podróży po Europie, powinnaś także pomy śleć o swojej edukacji. My ślę, że powinniśmy ci załatwić tutora, żeby ś nie traciła ciągłości nauki i punktów na uczelnię. Jeśli oczy wiście lekarze się zgodzą. – Powiódł wzrokiem po pokoju. – Bo inaczej się tu zanudzisz. – Dobry pomy sł. – Pogadam o ty m z Tony m. – A ty nie możesz tego załatwić, Drake? Porozmawiaj z ludźmi z Harvardu. Mogłaby m się zapisać na jakiś kurs, na który będzie chodził Luke. Gdy by mnie odwiedzał, uczy liby śmy się razem. – Poza ty m mieliby śmy wspólne tematy i mniej by się ze mną nudził, dodałam w my śli. – Zobaczę, co się da zrobić. Nie doceniasz władzy i wpły wów Tony ’ego. Co prawda na długi czas wy łączy ł się z interesów, przekazując menedżerom kierowanie jego zabawkarskim imperium, ale i tak wszędzie w Bostonie sły szę o Tattertonach. Samo wspomnienie tego nazwiska otwiera każde drzwi, a ludzie mnie obskakują, jakby m sam by ł milionerem. A ile mogę się od Tony ’ego nauczy ć! – ciągnął, rozpędzając się jak samochód, który coraz szy bciej stacza się z góry. – On ma wiedzę ży ciową, a nie z podręczników. Wie, z kim się spoty kać, jak postępować z ludźmi i co im mówić, zwłaszcza w trakcie negocjacji. – Roześmiał się. – Założę się, że świetnie gra w pokera. – Cieszę się, Drake, że dobrze ci się z nim pracuje. – Odłoży łam niedojedzoną kanapkę. – Czy wspominał coś o mojej mamie i ich wzajemny ch stosunkach? – Nie. A ja nie py tam. Jeśli przy padkiem padnie imię Heaven, twarz mu się rozjaśnia
i wspomina piękne, szczęśliwe chwile. I może niech tak zostanie. Po co budzić licho? Czy nie wy starczy nam niemiły ch przeży ć? Pomy śl o ty m w ten sposób, Annie – dodał szy bko. – Zastanów się, czy warto drąży ć te sprawy. – Jasne, nie chcę nic na siłę, ale zrozum, że nie mogę mieszkać tu, nie wiedząc, o co chodziło. Czasami czuję się, jakby m zdradziła mamę, pozwalając Tony ’emu robić to wszy stko dla mnie. – Och, Annie, to już czy sty nonsens. Jestem pewien, że Heaven by pragnęła, żeby ś miała najlepszą możliwą opiekę lekarską. Zawsze nadrzędne by ło dla niej twoje dobro. Za bardzo cię kochała, że przedkładać swoje racje nad twoje potrzeby. Na pewno gdy by zaszła taka konieczność, przy stałaby na pomoc Tony ’ego. – Oby ś miał rację. – My ślisz, że gdy by by ła inna sy tuacja, gdy by to Tony potrzebował pomocy Heaven, czy ona by mu odmówiła? – Nie wiem. Wy rzuciła go ze swojego serca na długie lata. Nie widziałeś, że mama… – Jak się miewa nasza pacjentka? – zapy tał Tony od drzwi. Zjawił się tak szy bko, że zastanawiałam się, czy nie stał pod drzwiami, podsłuchując naszą rozmowę. Drake nie wy dawał się zdziwiony. Rozpromieniony zerwał się z łóżka. Widać by ło, że uwielbia i podziwia Tony ’ego. – Z Annie wszy stko dobrze – poinformował skwapliwie. – Tutaj szy bko dojdzie do siebie. – Bardzo się cieszę. Wy spałaś się, Annie? – Tak. Dzięki, Tony. – Nie dziękuj. To ja powinienem dziękować tobie. Nawet nie wiesz, ile dobrego zrobiła dla mnie twoja obecność w Farthy, choć jeszcze tak krótka. Ten dom pojaśniał. Wszy stko znów wy daje mi się świeże i ekscy tujące. Nawet lokaj Curtis i kucharz Ry e Williams ruszają się żwawiej, jakby uby ło im lat. – Chciałaby m poznać Ry e’a Whiskey a. – Pamiętałam, że by ł to jeden z niewielu ludzi w Farthy, o który ch mama lubiła opowiadać. – Przy ślę go do ciebie jak najszy bciej. – I chciałaby m zwiedzić cały dom. Może Drake mnie obwiezie? – Z chęcią, Annie – przy taknął Drake – ale muszę by ć w Bostonie przed zamknięciem giełdy. – Jest trochę za wcześnie na takie wy prawy – dodał Tony. – Daj sobie dzień czy dwa, żeby się wzmocnić, Annie. Kiedy poczujesz się silniejsza, sam cię oprowadzę i opowiem romanty czne historie związane z ty m domem. – Mam już dosy ć siedzenia w łóżku – zaprotestowałam. – Pani Broadfield zaplanowała dla ciebie zajęcia. Fizjoterapię, gorącą kąpiel i… Nadąsałam się jak dziecko. – Jeżeli Tony obiecał, że cię oprowadzi, zrobi to na pewno – przekony wał mnie Drake. Trzy małam głowę opuszczoną, ale podniosłam na niego wzrok. Zobaczy łam, że uśmiech przemknął mu po wargach, jak zwy kle wtedy, kiedy w Winnerrow łapałam go na ty m, że przy gląda mi się skry cie. Ta znajoma sy tuacja sprawiła, że zrobiło mi się ciepło na sercu. – Wiem, że jestem nieznośna i marudna. Wszy scy chcą mi pomóc, a ja zachowuję się jak niewdzięcznica. – Ale jaka piękna niewdzięcznica! – powiedział Tony. – Dlatego ci wy baczamy.
– Widzisz, jaki on szarmancki? – zaznaczy ł Drake. – Widzę. Och, Tony, Luke jeszcze nie dzwonił? Drake powiedział mi, że od wczoraj jest na Harvardzie. – Nie dzwonił. Jeśli się odezwie, od razu cię zawiadomię. – Powiedz mu, żeby przy jechał, jak ty lko będzie mógł. – Dobrze. – Tony klasnął w ręce, ucinając naszą rozmowę. – Dajmy zacząć pani Broadfield. Nie przeszkadzajmy Annie w powrocie do zdrowia. – Przepraszam pana – powiedziała Millie Thomas, nieśmiało stając w drzwiach. – Przy szłam sprawdzić, czy panna Annie już zjadła. – Tak, zjadłam, możesz wziąć tacę. Wpadnij do mnie, kiedy będziesz wolna. Zmarszczy ła brwi, jak gdy by przy jazna i ży czliwa propozy cja ją zaskoczy ła. W naszy m domu w Hasbrouck House służba by ła zawsze traktowana jak rodzina. Millie zerknęła na Tony ’ego. – Tak, panienko Annie. – I proszę, Millie, mów do mnie po prostu Annie. Pokojówka na paluszkach wy mknęła się z pokoju. – Mam nadzieję, że będzie się dobrze sprawowała – mruknął Tony. – Wziąłem ją w ostatniej chwili z nowej agencji. – Wy daje się miła. – Zobaczy my. – Pójdę już – powiedział Drake. – Wpadnę znów za dzień czy dwa. Co ci przy wieźć? – Chciałaby m parę rzeczy z Winnerrow. Kiedy się tam wy bierasz? – Nieprędko, Annie, ale my ślę, że można po nie posłać. – Py tająco spojrzał na Tony ’ego. – Naturalnie. – A może zadzwonię do cioci Fanny. Niedługo się do mnie wy biera, więc będzie mogła mi to przy wieźć. – Drake, na pewno będziesz się mógł zwolnić na jeden dzień – oświadczy ł Tony. – Ta sprawa jest ważna. – Zrób listę, Annie – poprosił Drake. – Wszy stko przy wiozę ci wkrótce. – Dzięki, Drake. – Do zobaczenia. – Szy bko cmoknął mnie w policzek i wy biegł z pokoju. Tony został. Wy raz jego twarzy uległ zmianie. Niebieskie oczy pojaśniały, a twarz oży wiła się radośnie, jakby znalazł coś, co uważał za bezpowrotnie zgubione. – Możemy odsłonić okna. Niebo się przejaśniło i pogoda jest piękna. – Rozsunął zasłony. – Kwiaty kwitną wszędzie. Jutro każę napełnić basen. Wiem, że lubisz pły wać. Kto mu powiedział, że lubię pły wać?, zastanawiałam się. I jak napełni basen, skoro najpierw trzeba go naprawić i odnowić? – Każę też przy gotować Scuttlesa. Zawsze lubiłaś konne przejażdżki, kiedy robiło się cieplej. – Scuttles? Fajne imię. My ślisz, że lekarze pozwolą mi wsiąść na konia, Tony ? – Nie odpowiedział. Patrzy ł na ogród. – Tony ? Odwrócił się, jakby dopiero teraz zauważy ł, że tu jestem. – Och, wy bacz, pogrąży łem się we wspomnieniach. Powiem pani Broadfield, żeby zaczy nała. – Energicznie klasnął w ręce i wy szedł z pokoju.
Za moment zjawiła się pani Broadfield. Przeprowadziła ze mną szereg ćwiczeń, a potem zrobiła mi masaż nóg. Nie czułam nic, nawet jej dotknięcia, ty lko leciutkie mrowienie w palcach u nóg, ale tak nieznaczne, że zapewne by ło wy tworem mojej wy obraźni. – Widzę, jak mnie pani doty ka, ale nie czuję pani rąk – powiedziałam. Pielęgniarka kiwnęła głową i pracowała dalej, jakby m by ła kawałkiem gliny. Potem pomogła mi wejść na wózek i zaczekałam w nim, kręcąc się po pokojach, podczas gdy pani Broadfield szy kowała gorącą kąpiel. Podjechałam do okna i popatrzy łam w dół, tam gdzie spoglądał Tony. Kwiaty kwitną? Klomby by ły tak zarośnięte chwastami i trawą, że żaden kwiat nie przebiłby się przez tę gęstwinę. Może my ślał, że każe uporządkować je ogrodnikom, i marzy ł już o kwiatach, które wkrótce posadzą? A Scuttles? Jazda konna? Pokręciłam głową. I jeszcze ten basen. Dziwne to by ło, jak gdy by Tony ży ł w inny m czasie i uważał mnie za kogoś innego. – Chodź, Annie, kąpiel gotowa – powiedziała pani Broadfield, stając za mną. Przestraszy ł mnie jej głęboki głos. Łagodnie położy ła dłoń na moim ramieniu i odpręży łam się nieco. Potrafiła by ć delikatna, kiedy chciała. – Wszy stko w porządku? – Tak, tak, po prostu się zamy śliłam. Czy my śli pani, że w najbliższej przy szłości mogłaby m pojeździć konno? – Jazda konna? – Zaczęła się śmiać. Pierwszy raz, odkąd ją poznałam. – Dobrze będzie, jeśli w najbliższej przy szłości zdołasz sama wsiąść na ten wózek i wy siąść z niego. Kto mówił ci takie głupoty ? – Nikt, tak sobie pomy ślałam. – W sumie dobrze, że my ślisz pozy ty wnie i stawiasz przed sobą konkretne cele. To pomaga. – Popchnęła wózek do łazienki i pomogła mi zdjąć koszulę nocną. Następnie przełoży ła mnie do wanny. W szpitalu lekarze, pielęgniarki i pani Broadfield doty kali mojego ciała, naciskali je i badali, ale nie wsty dziłam się ich. W szpitalu obnażanie ciała jest normalne i wsty dliwość by łaby śmieszna. Kogo obchodziło, że jestem rozebrana? Bardziej przy pominałam zwłoki niż ży wego człowieka. Ale teraz, silniejsza, bardziej świadoma, zaczerwieniłam się ze wsty du. Od czasu kiedy by łam małą dziewczy nką, nikt nie asy stował mi przy kąpieli. Pani Broadf ield przy trzy my wała mnie pod pachami, kiedy powoli opuszczałam się w gorącą wodę. – Parzy ! – sy knęłam. – Musi taka by ć, Annie. Gdy już ułoży łam się w wannie, nadal trzy mała mi ręce na barkach. Pod wodą moje nogi wy glądały, jakby zrobiono je z szarego ołowiu. Silne palce, wy trenowane ty siącami masaży, ugniatały mi ramiona i kark. – Zamknij oczy i odpręż się – powiedziała pani Broadfield. Posłuchałam i odchy liłam głowę na krawędź wanny. Gęsta para wy pełniła mi płuca i zamgliła powietrze, aż wy dawało się, że pani Broadfield majaczy w oddali. Odpły nęłam w krainę marzeń, gdzie grała łagodna muzy ka. Woda zdawała się wy sy sać całą moją energię i robiło mi się słabo. Usły szałam, jak pielęgniarka zanurza gąbkę w wodzie, i poczułam, jak przesuwa nią po mojej ręce. – Sama mogę to zrobić – zaprotestowałam. – Leż spokojnie. Po to przecież pan Tatterton mnie wy najął.
Trudno mi by ło leżeć spokojnie, kiedy ktoś mnie my ł. Pani Broadfield powoli przesuwała mi gąbką po szy i i pod pachami. Potem odchy liła mnie do przodu, żeby umy ć mi plecy. – Nie jest ci dobrze, Annie? Bez słowa kiwnęłam głową, nie otwierając oczu. Tak by ło mi łatwiej. Kiedy je otworzy łam, zobaczy łam, że pielęgniarka pochy la się nad wanną z uważny m spojrzeniem jak fachowy technik dokładnie wy konujący swoją robotę. – Masz ładne, twarde ciało, Annie. Silne. Szy bko dojdziesz do siebie, jeśli będziesz współpracowała i nie zaniedby wała terapii. Para skropliła się na fałdach na jej czole i na pucołowaty ch policzkach. Krople wy glądały jak perełki. Pielęgniarka miała twarz czerwoną z gorąca, niemal tak jak ktoś, kto zasnął w palący m słońcu. Zanurzy ła ręce w wodzie, sięgając do moich nóg, my jąc i masując. Wreszcie wy prostowała się, łapiąc oddech. Spostrzegła, że ją obserwuję, i szy bko podniosła się z klęczek, wy cierając ręce ręcznikiem. – Posiedź jeszcze trochę w wannie – powiedziała i wy szła do sy pialni. Starałam się współpracować, kiedy wy ciągała mnie z wanny. Sama wy tarłam sobie górną połowę ciała, podczas gdy pani Broadfield wy cierała mi nogi. Potem pomogła mi włoży ć świeżą koszulę i powiozła do łóżka. Chciałam jeszcze zostać w wózku, choć gorąca kąpiel bardzo mnie zmęczy ła. – Dobrze, ale ty lko chwilę – zastrzegła. – Niedługo wrócę i pomogę ci się położy ć, żeby ś mogła się zdrzemnąć przed kolacją. Zaczekałam, aż wy jdzie z pokoju, i podjechałam do okna, gdy ż chciałam znowu popatrzeć na rodzinny cmentarz Tattertonów. Nie by łam tam jeszcze, ale widok grobowca rodziców dawał mi poczucie bliskości. Słońce obniży ło się i budy nek rzucał wielki, długi cień sięgający labiry ntu. Wtem dostrzegłam mężczy znę, który pojawił się jakby znikąd. Musiał przed chwilą wy jść z cienia. Pochy liłam się ku szy bie i mrużąc oczy, wpatry wałam się w odległą postać. Początkowo pomy ślałam, że to może by ć Luke, ale kiedy moje spojrzenie się wy ostrzy ło, zauważy łam, że ten mężczy zna jest wy ższy i szczuplejszy. Kim by ł? Na pewno nie Tony m, choć w jakiś sposób jego sy lwetka przy pominała Tony ’ego. A może to ktoś ze służby, kto znał i pamiętał mamę? Zamrugałam, bo oczy zaszły mi łzami od intensy wnego wpatry wania się w dal. Otarłam je wierzchem dłoni. Kiedy znów pochy liłam się do szy by, żeby popatrzeć na cmentarz i grobowiec, nieznajomy znikł – jakby rozpły nął się w powietrzu. Nagła my śl przejęła mnie drżeniem i chłodem. Czy wy obraźnia płata mi figle? Wy czerpana przeży ciami, odsunęłam się od okna.
Rozdział dwunasty
DUCHY W DOMU
Tony zastał mnie śpiącą na wózku; ocknęłam się, czując, że popy cha mnie w stronę łóżka. – Och, nie chciałem cię obudzić. Tak pięknie wy glądałaś, jak śpiąca królewna. Już chciałem się wcielić w księcia i obudzić cię pocałunkiem – powiedział ciepły m głosem. Oczy mu bły szczały. – Nawet nie zauważy łam, kiedy zasnęłam. Która godzina? Ciemne, niskie chmury wy pełzły na niebo, zasłaniając słońce. – Nie przejmuj się czasem. To zdrowe zmęczenie będące rezultatem masaży i gorącej kąpieli – rzekł dodający m otuchy, ojcowskim tonem. – Początkowo zabiegi będą cię męczy ły, bo jeszcze nie odzy skałaś pełni sił. Dlatego właśnie lekarzom tak zależy, żeby ś w czasie rekonwalescencji miała jak najwięcej spokoju i odpoczy nku. Przy najmniej na razie. Odgadłam, że by ło to łagodne upomnienie, aby m nie urządzała już więcej scen, takich jak żądanie telefonu. – Wiem, ale jestem niecierpliwa – wy jaśniłam ze skruchą. Od razu się rozpromienił. – To całkowicie zrozumiałe. Będziesz powoli wracała do siebie, etapami, czy niąc niewielkie postępy każdego dnia, co wy maga cierpliwości. Pani Broadfield mówi, że kiedy pacjent usiłuje przy spieszy ć sprawy, ty lko spowalnia proces zdrowienia. – Ale ja wcale nie czuję się słaba! – zawołałam. – Czy to nie dziwne? Czuję się tak, jakby m mogła zacząć chodzić zaraz, gdy by m ty lko musiała. Tony ze zrozumieniem kiwnął głową. – Twoje odczucia są zdradzieckie. Doktor Malisoff mówił mi, że tak może by ć. Tak się zdarza. Umy sł nie chce przy jąć do wiadomości ograniczeń ciała.
Chciałam pokazać mu, że on, lekarze i pani Broadfield głęboko się my lą, dlatego celowo nie poprosiłam go, żeby pomógł mi przenieść się z fotela na łóżko. Drgały mi mięśnie rąk zaciśnięty ch na poręczach fotela, kiedy usiłowałam się podnieść. Jednak dolna połowa ciała jak kamień ciągnęła mnie w dół. Unosiłam ty lko tułów i bezsilnie opadałam na wózek, z sercem bijący m ciężko z wy siłku. Poczułam ostry ból w skroni i jęknęłam. – No właśnie – powiedział Tony. – Widać, że masz wolę walki, ale nic ci nie wy chodzi. Twój umy sł usiłuje zanegować prawdę. Czasami by wa, że ludzie o nawet najsilniejszy ch umy słach nie chcą uwierzy ć, że ich ciało… uwierzy ć w to, co mówi im rzeczy wistość. Kombinują, fantazjują, udają, po prostu robią wszy stko, żeby nie sły szeć słów, które ich przerażają. Mówił żarliwie, z wielkim zaangażowaniem. Skinęłam ty lko głową. Tony pochy lił się nade mną tak, że nasze twarze niemal się sty kały. Wsunął mi ręce pod pachy, uniósł mnie w górę, wy jął z wózka i ułoży ł na łóżku. Przez długą chwilę tulił mnie, z policzkiem przy moim policzku. Wy dawało mi się, że szepcze imię mamy, lecz nagle odsunął się ostrożnie i opadłam na poduszki. – Mam nadzieję, że zrobiłem to delikatnie – powiedział, ciągle pochy lony nade mną, ciągle blisko mnie. – Tak, Tony. – Nienawidziłam swojego zdradzieckiego ciała, które skazało mnie na łaskę i opiekę inny ch ludzi. – Może powinnaś się zdrzemnąć przed kolacją – zasugerował. Nie potrzebowałam tej wskazówki. Powieki zrobiły mi się tak ciężkie, że z trudnością utrzy my wałam je otwarte. Za każdy m razem, kiedy zerkałam w górę, widziałam, że Tony pochy la się coraz niżej. Wiedziałam, że poniżej pasa nie powinnam czuć żadnego doty ku, ale miałam wrażenie, że przesuwa dłońmi po moich nogach, pieści je. Rozpaczliwie walczy łam z sennością, gdy ż chciałam potwierdzić moje odczucia albo im zaprzeczy ć, ale szy bko odpły nęłam, jakby m dostała środek nasenny. Moją ostatnią my ślą by ło, że usta Tony ’ego suną po policzku ku moim ustom. Obudziła mnie krzątająca się Millie Thomas, która postawiła obok mojego łóżka tacę ze śniadaniem. W nocy musiała by ć burza, gdy ż powietrze by ło świeże i wilgotne jak po deszczu. Niebo jeszcze nie całkiem się rozjaśniło. Kiedy przy pomniałam sobie, że Tony pomagał mi położy ć się do łóżka, i wy obraziłam sobie jego dłonie na moich udach i usta przy moich ustach, uznałam, że musiało mi się to przy śnić. Wspomnienie by ło zby t nierealne. – Nie chciałam panienki obudzić, panno Annie – powiedziała przepraszająco Millie. Mrugałam i mrugałam, nie mogąc skupić na niej wzroku. Z łokciami przy ciśnięty mi do boków i dłońmi spleciony mi z przodu wy glądała pokornie, jak który ś z ty ch grzeszników ze Wzgórz Strachu, pouczany ch przez starego pastora Wise’a. Zawsze by ł dla nich surowszy niż dla parafian z Winnerrow. – Nic się nie stało, Millie. Już się wy spałam. Padało w nocy, prawda? – Och, jeszcze jak, panienko Annie! – Proszę, nie nazy waj mnie panienką. Mów do mnie Annie. – Lekko skinęła głową. – Skąd jesteś, Millie? – Z Bostonu. – Wiesz, gdzie leży Harvard? – Oczy wiście, panno… Annie.
– Mój wujek Drake studiuje tam, a mój… kuzy n zaczął w ty m roku. Ma na imię Luke. Uśmiechnęła się do mnie ciepło i podstawiła mi pod plecy poduszkę do siedzenia. Oparłam o nią plecy, a Millie postawiła na łóżku stolik z jedzeniem. – Nie znam wszy stkich, którzy tam studiują – odpowiedziała. – Jak długo jesteś pokojówką? – Pięć lat. Wcześniej pracowałam jako ekspedientka w domu towarowy m, ale praca pokojówki o wiele bardziej mi się podoba. – Dlaczego? – Bo pracuje się w duży ch, piękny ch domach. Oczy wiście nie takich wielkich jak ten, ale zawsze. I ma się do czy nienia z ludźmi z wy ższej klasy. Tak tłumaczy ła mi to mama. Ona też by ła pokojówką, przez całe lata. Teraz jest w domu opieki. – Och, przy kro mi. – Nie, ma się tam całkiem dobrze. Tobie trzeba współczuć, Annie. Wiem o twojej tragedii. Służba ciągle o ty m mówi i ci, co znali twoją mamę, stale ją wspominają. – Na przy kład Ry e Whiskey ? Roześmiała się. – Kiedy pierwszy raz sły szałam, jak ogrodnik tak do niego woła, my ślałam, że zamawia drinka. – Mama też go tak nazy wała. O właśnie, prosiłam, żeby Ry e przy szedł do mnie jak najszy bciej. Mówiłam o ty m Tony ’emu, ale widać zapomniał, że ma go przy słać do mnie na górę. Będziesz tak miła, Millie? – Jasne, chętnie mu przekażę. Czy chcesz czegoś jeszcze do jedzenia? – Nie, wszy stko wy gląda smakowicie. – W takim razie zjedz, zanim wy sty gnie – poleciła oschle pani Broadfield. Weszła do sy pialni z naręczem biały ch ręczników i zmierzała do łazienki. – Prosiłam cię, aby ś je przy niosła, prawda? – zapy tała z iry tacją. Millie się zaczerwieniła. – Zaraz to zrobię, proszę pani, ty lko podam Annie kolację. Pani Broadfield znikła w łazience. Millie w pośpiechu ruszy ła do wy jścia. – Nie zapomnij o Ry e’u Whiskey u – powiedziałam do niej szeptem. – Na pewno nie zapomnę. Pani Broadfield wy szła z łazienki i podeszła do mnie. Zmarszczy ła brwi na widok ciasta czekoladowego. – Wy raźnie mówiłam kucharzowi, żeby nie serwował ci tuczący ch deserów. Na razie ty lko galaretki. – Dobrze, nie zjem tego ciasta. – Sprawdzę, czy da się to zamienić na galaretkę. – Sięgnęła po talerzy k z ciastem. – Nieważne, nie muszę jeść deseru. – Ważne jest przestrzeganie zaleceń. – Wy prostowała się jak żołnierz na defiladzie i wy maszerowała z pokoju. Biedny Ry e Whiskey, pomy ślałam. Jeszcze nie zdąży łam go poznać, a już ma przeze mnie kłopoty. Jadłam raczej z rozsądku niż z apety tu. Każdy kawałek gotowanego kurczaka smakował jak tektura. Ale nie by ła to wina kucharza, gdy ż bardzo starannie przy gotował mój posiłek. Po
prostu by łam zby t znużona i w zby t depresy jny m nastroju. Zaledwie skończy łam jeść, zapukano do drzwi wejściowy ch. Zaprosiłam gościa do środka i zobaczy łam starszego czarnoskórego mężczy znę, który na głowie miał kucharską czapkę i niósł dla mnie galaretkę. Gdy się zbliży ł, zobaczy łam jego wy bałuszone oczy z bły szczący mi białkami i źrenicami jarzący mi się niczy m świece w halloweenowej dy ni. Musiałam na nim wy wrzeć ogromne wrażenie. – Jesteś Ry e Whiskey ? – Tak, a ty z całą pewnością jesteś Annie, córką Heaven, panienko. Kiedy pierwszy raz spojrzałem na ciebie od drzwi, my ślałem, że zobaczy łem ducha. Bogiem a prawdą nie pierwszy raz widzę w ty m domu coś takiego. Pochy lił głowę i wy szeptał krótką modlitwę. Minę miał smutną i zatroskaną. Wiedziałam, że by ł świadkiem wielu ponury ch wy darzeń – ucieczki mojej babci z tego domu, obłędu mojej prababci, a potem jej śmierci, przy by cia tu mojej mamy i jej dramaty cznego rozstania z Tony m Tattertonem, i w końcu mojego dramatu. Jego przerzedzone włosy by ły białe jak śnieg, lecz twarz miał dziwnie gładką, prawie bez zmarszczek. Wy glądał bardzo młodo i żwawo jak na człowieka z osiemdziesiątką na karku. – Mama wiele razy ciepło cię wspominała, Ry e. – Miło mi to sły szeć, panienko Annie, bo strasznie lubiłem twoją mamę. – Uśmiechnął się szeroko i energicznie kiwnął głową, jakby miał w karku spręży nę. – Jedzenie smakowało? – Bardzo. Ty lko mam jeszcze słaby apety t. – Stary Ry e zmieni to raz-dwa. – Zmruży ł oczy w uśmiechu. – I jak ci tu jest, panienko Annie? – Ciężko. – Zabawne, pomy ślałam, że od razu jestem z nim taka szczera. Może dlatego, że mama tak go lubiła. – Tak my ślałem. – Zabujał się na stopach. – Pamiętam, jak twoja mama pierwszy raz przy szła do mnie do kuchni. Jakby to by ło wczoraj. Tak jak ty, by ła jak skóra zdjęta ze swojej matki. Przesiady wała u mnie często, patrzy ła, jak gotuję, i zasy py wała mnie py taniami o Tattertonów. By ła ciekawska, jak nie przy mierzając mały kociak, który wpadł do koszy ka z praniem. – A co chciała wiedzieć? – Oj, wszy stko, co pamiętam o ich rodzinie. Wy ciągała ze mnie opowieści o wujkach, ciotkach, dziadkach i pradziadkach pana Tattertona. Dopy ty wała się, kto jest kto na ty ch portretach, co wiszą na ścianach. Oczy wiście, jak w każdej rodzinie, są sprawy, o który ch uczciwy człowiek nie plotkuje. Jakie sprawy, chciałam zapy tać, ale trzy małam języ k na wodzy, w nadziei że kiedy ś się dowiem. Ry e klepnął się dłońmi po udach i westchnął. – Co dobrego mogę ci jeszcze zrobić? – spy tał szy bko, aby zmienić temat. – Lubię pieczone kurczaki. Mój kucharz w Winnerrow robił taką panierkę… – Zaczekaj, aż spróbujesz mojej, dziecko. Zrobię ci jeszcze w ty m ty godniu. Chy ba że twoja pielęgniarka zarządzi inaczej. – Zerknął za siebie, by sprawdzić, czy pani Broadfield nie ma w pokoju. – Przy szła do mnie do kuchni z listą tego, co mam gotować, a czego nie. Mój podkuchenny, Roger, boi się jej jak diabeł święconej wody.
– Nie rozumiem, jak może zaszkodzić pieczony kurczak. Ry e, Farthy by ło ładniejsze, kiedy moja mama tu mieszkała, prawda? – O, jeszcze jak ładniejsze! Gdy kwitły kwiaty, wy glądało niczy m raj! – Kiedy pan Tatterton przestał o nie dbać? Ry e szy bko odwrócił wzrok. Zobaczy łam, że zareagował nerwowo na moje py tanie, ale ty m bardziej by łam ciekawa odpowiedzi. – Pan Tatterton miał ciężkie przeży cia, panienko Annie, ale całkiem odmienił go twój przy jazd. Teraz jest prawie taki jak dawniej. Zaczął gadać, że trzeba zmienić i poprawić to i tamto. Wszy stko tu wraca do ży cia, co jest dobre dla nas, ale niedobre dla duchów – zakończy ł szeptem. – Duchów? – Cóż, w każdy m wielkim, stary m domu, przez który przewinęło się ty lu mieszkańców, pokazują się duchy, panienko Annie. – Z przekonaniem pokiwał głową. – I nic na to nie poradzę. Pan Tatterton też nie. Ży jemy sobie z nimi w pokoju i nie przeszkadzamy im, a one nam. Mówił to bardzo serio. – Czy dużo osób ze służby by ło tutaj za czasów mojej mamy ? – Nie, panienko. Ty lko ja, Curtis i Miles. Reszta pokojówek i ogrodników odeszła albo umarła. – Czy ten wy soki, szczupły mężczy zna też tu pracuje? Taki dużo młodszy od Curtisa? Ry e zastanawiał się przez moment, po czy m pokręcił głową. – Jest paru ogrodników, ale są niscy i krępi. Kim w takim razie by ł mężczy zna przy grobie moich rodziców, zastanawiałam się. – Musiało ci tu by ć ciężko, Ry e, skoro pan Tatterton by ł w takim stanie? – By najmniej, panienko. Smutno, ale nie ciężko. Fakt, zamy kałem się w swoim pokoju po kolacji, zostawiając dom duchom. Ale teraz – dodał z uśmiechem – nie będą już hulać i powracają do swoich grobów. Przegoni je ży cie i światło. Duchy nienawidzą młody ch ludzi kręcący ch się po domu. Bledną i rozpły wają się, bo młodzi mają w sobie za dużo energii i blasku. – Naprawdę widziałeś duchy w ty m domu, Ry e? – zagadnęłam z uśmiechem. Jednak kucharz by ł śmiertelnie poważny. – Pewnie. Jest zwłaszcza taki jeden duch, bardzo nieszczęśliwy, który błąka się po kory tarzach, zagląda po kolei do pokojów i szuka. – Czego szuka? – Nie wiem, panienko Annie. Nie gadałem z nim ani on nie gadał ze mną. Ale sły szałem, jak chodzi po domu, i sły szałem muzy kę. – Muzy kę? – Tak. Piękną. Fortepianową. – Rozmawiałeś o ty m z panem Tattertonem? – Nie, panienko. Nie musiałem. Widziałem to w jego oczach. – Co widziałeś? – Że sły szał i widział to samo co ja. Ale nie martw się teraz duchami, panienko. Zapomnij o nich i martw się o swoje wy zdrowienie, bo musisz szy bko wy dobrzeć. Stary Ry e będzie teraz gotował jak szatan, bo wreszcie ma dla kogo. Zastanowiłam się przez moment, a potem spy tałam: – Ry e, czy jest tu koń o imieniu Scuttles?
– Scuttles, panienko? W Farthy od dawna nie ma żadny ch koni. Scuttles? – Zmarszczy ł czoło, natężając pamięć. Nagle spojrzał na mnie i wiedziałam, że skojarzy ł. – Hm, tak się mógł nazy wać kucy k pani Jillian, którego miała, kiedy by ła jeszcze dzieckiem. Wy chowała się na końskim ranczu i często o Scuttlesie opowiadała, bo to by ł jej pierwszy koń. Ale tutaj miała innego. Wielkiego ogiera. Nazy wał się Adulla Bar i by ł istny m diabłem. – W oczach Ry e’a zabły snął strach na samo wspomnienie. – Dlaczego tak o nim powiedziałeś? – Nie pozwalał się dosiąść nikomu, ty lko pani Jillian, i pan Tatterton zawsze pilnował, żeby nikt inny go nie brał… poza ty m okropny m wy padkiem. Ale to nie by ła niczy ja wina – dorzucił szy bko. – Jaki okropny wy padek? – Ach, panienka wy baczy, ale to nie czas, żeby mówić o takich smutny ch rzeczach. Panienka ma swoje kłopoty. – Ry e, proszę. Nie chcę py tać pana Tattertona, ale bardzo by m chciała wiedzieć. Zerknął za siebie i przy sunął się bliżej do łóżka. – Jego brat Troy, panienko Annie, pewnego dnia wskoczy ł na tego ogiera i wjechał na nim do morza. Ty lko diabelski koń mógłby zrobić coś takiego. Każdy inny by się zaparł. – A więc to miał na my śli Drake, kiedy powiedział, że Troy popełnił samobójstwo. Czy li wjechał do oceanu na koniu mojej prababci i… – I utonął. Ile jeszcze w ty m domu musi się wy darzy ć straszny ch nieszczęść, panienko Annie? Czy to się nigdy nie skończy ? – Pokręcił głową. – Coraz częściej zdarza mi się przeklinać, że ży ję tak długo. Człowieka opadają złe wspomnienia i sły szy za dużo samotny ch duchów. – Dlaczego on to zrobił, Ry e? – Nie wiem – odpowiedział szy bko; za szy bko. – Troy by ł młody m przy stojniakiem i miał wiele talentów. Zrobił dla fabry ki mnóstwo zabawek. Trudno to nawet nazwać zabawkami. One by ły jak dzieła sztuki. Takie ty cie domy i ty ci ludzie. Niektóre z pozy ty wkami. – Z pozy ty wkami? – Tak, wy gry wały piękne melodie… takie delikatne, na fortepianie. – Chopin – mruknęłam do siebie. Obraz miniaturowego domku mamy stanął mi przed oczami, wy wołując na nowo ból w sercu i zatapiając mnie falą smutku. – Że co, panienko? Szy bko zamrugałam, żeby nie zobaczy ł moich łez. – To kompozy tor ty ch melodii. – Aha. No dobra, muszę ruszy ć swoje stare nogi i powlec się do kuchni, żeby sprawdzić, czy Roger czego nie sknocił. On jest moim, jak by to nazwać… czeladnikiem. Muszę go wy uczy ć, bo przecież stary Ry e nie jest wieczny. Będzie tu potrzebny dobry kucharz, kiedy Pan wezwie mnie do siebie. Ale jeszcze mi się nie spieszy, panienko Annie – dodał, bły skając biały mi zębami w szerokim uśmiechu. – Och, by łby m zapomniał o galaretce. – Położy ł miseczkę na mojej tacy. – Szkoda, że nie mogłam spróbować twojego czekoladowego ciasta, Ry e. Wy glądało bardzo smakowicie. Kucharz zerknął szy bko za siebie i pochy lił się ku mnie. – Podeślę tu panience kawałek – powiedział konspiracy jny m szeptem. – Za niedługo. – Dzięki, Ry e. I wpadnij jeszcze do mnie, proszę.
– Jasne, panienko. – No, no… – W drzwiach pojawił się Tony. – Szef kuchni osobiście sprawdza, jak smakują jego dania? – Ktoś musiał zanieść panience galaretkę i pomy ślałem, że to akurat dobry moment, żeby m się jej przedstawił, panie Tatterton. – Kucharz mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Ano cóż, muszę wracać do garów. Tony odprowadził go wzrokiem, a potem przeniósł spojrzenie na mnie. – Ciekawe, czemu Millie nie mogła przy nieść galaretki – zastanawiał się głośno. – Poprosiłam Millie, żeby go przy słała. – Tak? – Zmruży ł oczy. – Uznałam, że tak będzie lepiej. Tony by ł zmieszany. – Miałem mu powiedzieć, żeby wpadł do ciebie po kolacji. To jeden z najlepszy ch kucharzy na Wschodnim Wy brzeżu. Jego pudding Yorkshire jest po prostu bezkonkurency jny. – Dokładnie tak mówiła o nim mama. Musi mieć powy żej osiemdziesiątki, prawda? – A kto to wie? Ry e albo nie pamięta, kiedy się urodził, albo kłamie na temat swojego wieku. No dobrze, powiedz raczej, jak się czujesz. Przy by ło ci sił? – Męczy mnie rehabilitacja i jestem sfrustrowana. Chciałaby m się ruszy ć, zwiedzić dom i posiadłość. – Może pani Broadfield pozwoli na krótką przejażdżkę kory tarzem jutro rano. A pojutrze będzie tu lekarz. – Luke dzwonił? – zapy tałam z nadzieją. – Jeszcze nie. – Nie rozumiem, co się stało. – Serce zabiło mi niespokojnie. Czy żby prognoza Drake’a już się sprawdzała? – Pewnie chce dać ci czas, żeby ś się tu zadomowiła. – Przy sunął sobie krzesło do łóżka. Usiadł, założy ł nogę na nogę i starannie wy gładził kant eleganckich szary ch spodni. – To do niego niepodobne. Bardzo się przy jaźnimy. Wiesz, że urodziliśmy się tego samego dnia? – Naprawdę? Niesamowite! Urodziny moje i Luke’a by ły najważniejszą datą w moim ży ciu i dziwiłam się, że Tony nic o ty m nie wie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak całkowicie moja mama i tata go od siebie odseparowali. Zastanawiałam się, czy wie, że jesteśmy przy rodnim rodzeństwem. – Naprawdę. I nasze więzy zawsze by ły tak bliskie jak te, które kiedy ś łączy ły moją mamę z jej bratem Tomem. Ty m, który tragicznie zginął w cy rku. – A, tak. – Tony znów wpatry wał się we mnie tak intensy wnie i zachłannie, iż zdawało mi się, że jego wzrok przewierca mi duszę. – Twoja mama głęboko przeży ła jego śmierć, ale by ła bardzo silną kobietą i też na pewno taka jesteś. „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, tak mówił do mnie ojciec, cy tując powiedzenie jakiegoś niemieckiego filozofa, nie pamiętam którego. Mówił: „Anthony, musisz wy ciągać nauki z każdej swojej klęski, bo inaczej twoje ży cie będzie klęską” – wspominał Tony, nieświadomie prostując się na krześle, jakby naśladował ojca. – Kiedy dawał mi tę radę, miałem raptem z pięć lat, a jednak, co dziwne, bardzo zapadła mi w pamięć. – Tattertonowie to fascy nująca rodzina, Tony.
– Och, przesada. Wielu moich krewny ch to zwy kli, nudni ludzie. Nie utrzy muję z nimi kontaktów. Okropne ponuraki. Rodzina ze strony Jillian jest nie lepsza. Obie jej siostry i brat odeszli jakiś czas temu. Po śmierci Jillian… – Oczy mu się zaszkliły i znów zapadł we wspomnienia. – Opowiedz mi o swoim bracie, Tony. Proszę – dodałam szy bko, widząc, że jego ry sy twardnieją. – Musisz odpocząć, Annie. – Ty lko trochę. Choć parę zdań. – Nie wiem, skąd wzięła mi się ta ciekawość. Troy a nie by ło już wśród ży wy ch, ale należał do tajemnic Farthy, które pragnęłam rozwikłać, zwłaszcza że to, co sły szałam o nim i o jego tragicznej śmierci, by ło niesły chanie intry gujące. – Tony, proszę. Znów popatrzy ł na mnie ciepło i uśmiech przemknął przez jego wargi. A potem pochy lił się i pogładził mnie po włosach – tak jak robiła mama. – Kiedy prosisz, niesamowicie przy pominasz mi Leigh, kiedy by ła jeszcze młodą dziewczy ną i błagała, żeby m zabrał ją tu i ówdzie, pokazał to i to. Miała zwy czaj wpadać do mojego gabinetu jak bomba, przery wając mi pracę, nawet żeby m by ł nie wiem jak zajęty, i żądała, żeby m zabrał ją na żagle albo na konną przejażdżkę. A ja zawsze ulegałem. Mężczy źni z rodu Tattertonów rozpieszczają swoje kobiety, ale wcale tego nie żałują. – A Troy ? – Czy brat Tony ’ego celowo usunął się na margines rodzinnego ży cia? – Ach, Troy … Cóż, jak ci mówiłem, by ł dużo młodszy ode mnie. W dzieciństwie bez przerwy chorował i prawdę mówiąc, by ł dla mnie ogromny m ciężarem. Przy znam, że uważałem go za kamień u szy i. Nasza mama umarła, kiedy by ł jeszcze malutki, a wkrótce potem odszedł tata. Musiałem zastąpić mu ojca. Wy rósł na niezwy kle by strego młodzieńca i skończy ł studia w wieku osiemnastu lat. – Coś podobnego! – zdumiałam się. – I co potem robił? – Pracował w rodzinnej firmie. Miał wielki talent arty sty czny i zaprojektował większość naszy ch sły nny ch zabawek. I tak to by ło – dodał, najwy raźniej zamierzając zakończy ć na ty m opowieść o Troy u. – Dlaczego popełnił samobójstwo? Łagodne spojrzenie niebieskich oczu stwardniało, jak gdy by zmroził je lód. – On nie popełnił samobójstwa, Annie. To by ł wy padek; tragiczny wy padek. Mama nie mówiła ci o ty m? – Nie. Nigdy nie wspomniała o Troy u – odpowiedziałam, przemagając ucisk w gardle. Tony by ł wściekły. Zacisnął usta w cienką, bladą linię. Przeraził mnie i musiał to zauważy ć, gdy ż szy bko postarał się złagodzić wy raz twarzy. Teraz sprawiał wrażenie smutnego i zdesperowanego. – Troy by ł melancholikiem, człowiekiem głębokim i niesły chanie przewrażliwiony m. Miał fatalisty czne nastawienie do ży cia. Mimo starań nie by łem w stanie tego zmienić. Jednak nie lubię mówić o Troy u, gdy ż… gdy ż czuję się w jakiś sposób odpowiedzialny za to, co się stało. Nie zdołałem mu pomóc, choć bardzo chciałem. – Przepraszam. Nie chciałam sprawić ci przy krości. – Zrozumiałam. Tony nigdy nie pogodzi się z my ślą, że jego brat zabił się, gdy ż nie miał ochoty dalej ży ć. Zachowałam się okrutnie, próbując zmusić go do mówienia o Troy u. – Wiem, że nie by łaby ś zdolna świadomie sprawić mi przy krości; jesteś zby t słodka, dobra i niewinna, aby to zrobić. – Uśmiechnął się ciepło. – Proponuję, żeby śmy już nie mówili
o smutny ch rzeczach. Przy najmniej na chwilę skupmy się na ty m, co piękne i niosące nadzieję, dobrze? – Dobrze – przy taknęłam. – Jeśli się zgodzisz, zrobię listę książek, które powinnaś przeczy tać, i przy niosę ci je do pokoju. Poza ty m jutro każę zainstalować tu telewizor i będę zaznaczał ci w programie najlepsze pozy cje nadające się dla ciebie. Dziwne, pomy ślałam. Czy on uważa mnie za niedokształconą i niewy chowaną? Sama wiedziałam, jakie książki mam czy tać i co oglądać w telewizji. Mama chwaliła mój gust literacki. Ty mczasem Tony traktował mnie jak jakąś prostaczkę, która potrzebuje ogłady i musi mieć mentora. Nie chciałam jednak protestować, żeby nie urazić jego uczuć. Widać by ło, że jest szczęśliwy, mogąc coś zrobić dla mnie. – A ja muszę zrobić listę rzeczy, które Drake ma mi przy wieźć z Winnerrow – przy pomniałam sobie. – No właśnie. Drake będzie dzisiaj po południu. Czy jest coś jeszcze do załatwienia? Pokręciłam głową. – Dobrze, teraz muszę iść, bo mam sporo pracy. – Wstał. – Zobaczy my się jutro rano. Miły ch snów, Heaven. – Heaven? – Och, wy bacz. Tak bardzo jesteś podobna do swojej mamy, że… – Nic nie szkodzi, Tony. Nie będę miała pretensji, jeśli od czasu do czasu się pomy lisz. Bardzo kochałam mamę. – Łzy popły nęły tak szy bko, jakby ty lko czekały na odpowiednią okazję, aby przerwać tamy. – Och, znów wprawiłem cię w smutek. – To nie twoja wina. – Biedna Annie. – Pochy lił się nade mną, łagodnie pocałował mnie w policzek i przez chwilę nie odry wał od niego ust. Nagle gwałtownie cofnął głowę i wy prostował się, jakby zdał sobie sprawę z niestosowności tak długiego pożegnania przed snem. – Dobranoc – rzucił i szy bko wy szedł z pokoju. Opadłam na poduszkę i zaczęłam rozmy ślać o rzeczach, który ch dzisiaj się dowiedziałam. Ry e py tał, ile jeszcze w ty m domu musi wy darzy ć się nieszczęść – jakby to, co już się stało, nie wy starczy ło. A może jest tak we wszy stkich bogaty ch rodzinach, które mają tak wiele i zarazem tak wiele cierpią? Czy nad rodem Tattertonów wisi klątwa, która doty ka każdego, kto ma z nim bliższy kontakt? Może Ry e Whiskey nie kłamał, kiedy mówił, że widzi duchy snujące się po domu? I mężczy zna, którego widziałam z daleka, odwiedzający grób moich rodziców, też by ł takim duchem? Drake chy ba miał rację; nie powinnam zajmować się smutną przeszłością. Ona jednak nie dawała mi spokoju. Musiałam się jak najwięcej dowiedzieć. Dręczy ło mnie to jak swędząca wy sy pka, której nie sposób nie podrapać. A jednak najbardziej dręczy ło mnie milczenie Luke’a. To by ło do niego niepodobne. W dodatku nie mogłam do niego zadzwonić; zresztą gdy by m nawet mogła, nie wiedziałam, w który m dormitorium mieszka. Zajrzała Millie, py tając, czy czegoś potrzebuję, i wpadł mi pomy sł do głowy. – Zajrzy j do szuflady, może jest tam papeteria i długopis.
Szy bko znalazła papeterię. – Perfumowana – powiedziała, wąchając kopertę. – Nadal bardzo ładnie pachnie. – Wszy stko mi jedno. Chcę napisać krótki list. Przy jdź za kwadrans, to poproszę, żeby ś ten list wy słała. Wy szła, a ja na stoliku nocny m zaczęłam pisać list do Luke’a:
Kochany Luke’u! Wiem, że rozmawiałeś z Tonym po zakończeniu szkoły, i bardzo się cieszę, że Twoja przemowa tak się podobała. Zasłużyłeś sobie na uznanie. Szkoda tylko, że nie możesz być tu ze mną, że nie ma tu moich rodziców. Drake odwiedził mnie w Farthy i opowiadał o Twoim przybyciu na Harvard. Lekarze chcą, żebym dochodziła do siebie w spokoju, więc nie mam jeszcze telefonu. Gdybym miała, już dawno zadzwoniłabym do Ciebie, a nie pisała list. Poproszę, żeby wysłano go ekspresem, abyś szybko go otrzymał. Nie mogę się doczekać, kiedy Cię usłyszę i zobaczę. Już marzę o naszym wspólnym zwiedzaniu Farthy. Proszę, odezwij się albo przyjedź! Całuję Annie
Zaadresowałam list do Luke’a Toby ’ego Casteela w Harvard College. Kiedy Millie wróciła, wy tłumaczy łam, co ma zrobić. – Zanieś to do pana Tattertona i poproś, żeby uzupełnił adres, a potem dodał ten list do swojej poczty i wy słał go jak najszy bciej. Luke odezwie się, jak ty lko dostanie mój list. Pewność, że za parę dni go zobaczę, przy wróciła mi spokój i dobry humor. Zamknęłam oczy. Lekko uniosłam powieki, kiedy usły szałam, że do pokoju weszła pani Broadf ield. Zmierzy ła mi ciśnienie krwi, sprawdziła puls, poprawiła kołdrę i wy szła, gasząc światło. Kiedy słońce zaszło i niebo pociemniało, noc spadła na mnie jak ciężka czarna kurty na. To by ła moja druga noc w Farthy, lecz nie przy pominała tej pierwszej. Nasłuchiwałam duchów, o który ch opowiadał Ry e. Możliwe, że miał bujną wy obraźnię, ale w środku nocy zdawało mi się, że sły szę ciche dźwięki fortepianu, walc Chopina… A może mi się to ty lko śniło. Czy zadziałała moja desperacka potrzeba ocalenia pamięci, wspomnień, widoku łagodnego uśmiechu mamy, kiedy głaskała mnie po głowie, że tak ciągle wracałam do przeszłości? Albo Ry e miał rację. Czy naprawdę ten dom po nocy nawiedzał niespokojny duch, który ciągle szukał czegoś albo kogoś? Może szukał mnie. I wiedział, że kiedy ś tu trafię.
Rozdział trzynasty
TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
Pani Broadfield rozsunęła zasłony i nagle oszołomiła mnie eksplozja jasnego blasku. Pielęgniarka wy glądała rześko, jakby od dawna by ła na nogach, ale zawsze tak wy glądała. – Powinnaś wstawać wcześnie, Annie – powiedziała, nie patrząc na mnie. Mówiła dalej, krążąc po pokoju i bezustannie wy konując różne czy nności – rozłoży ła mój wózek, wy jęła szlafrok z garderoby, przy niosła mi do łóżka kapcie. – Zrobienie czegokolwiek zajmuje ci teraz dużo czasu, więc twój dzień musi by ć dłuższy. Wkrótce będziesz już potrafiła o własny ch siłach przesiadać się z łóżka na wózek i odwrotnie. Sama będziesz się udawała do łazienki za potrzebą i jadła przy stoliku. Aby tak by ło, musisz trenować wy trwale i ciężko jak sportowiec. Rozumiesz? – Wreszcie spojrzała na mnie. Usiadłam oparta plecami o poduszki i kiwnęłam głową. – W takim razie zaczy namy – stwierdziła energicznie. Musiałam spać bardzo mocno, bo ciągle jeszcze by łam otumaniona. Spokojnie i pły nnie, jakby śmy odgry wały scenę w pantomimie, pani Broadfield pomogła mi przenieść się z łóżka na fotel inwalidzki, a potem powiozła mnie do łazienki, gdzie zdjęła mi koszulę. Sama umy łam sobie twarz. Po chwili, umy ta i przebrana, zostałam zawieziona z powrotem do pokoju i ustawiona przy oknie. – Zaraz przy niosę śniadanie – powiedziała, ruszając do wy jścia. – A dlaczego nie przy niesie go Millie? – zapy tałam, bo chciałam się upewnić, czy pokojówka dodała mój list do poczty Tony ’ego. Pielęgniarka przy stanęła w drzwiach. – Millie została wczoraj zwolniona – powiedziała i wy szła, zanim zdąży łam zareagować. Zwolniona? Dlaczego? Zdąży łam już polubić tę sy mpaty czną dziewczy nę. By ła akuratna,
miła i uczy nna. Czy m zawiniła, że zwolniono ją tak szy bko? Zaledwie zjawił się Tony, od razu zadałam mu py tanie. – Tony, pani Broadfield powiedziała mi przed chwilą, że zwolniłeś Millie. Dlaczego? Pokręcił głową, przy gry zając górną wargę. – Z powodu niekompetencji. Od pierwszego dnia więcej bałaganiła, niż sprzątała. Miałem nadzieję, że to się zmieni i zacznie się bardziej starać, lecz by ło coraz gorzej. Jillian wy waliłaby taką osobę po jedny m dniu. Szkoda, że nie znałaś znakomitej służby, którą tutaj mieliśmy – profesjonalnej, bardzo… – Ależ Tony, ona by ła bardzo miła – zaprotestowałam. – Owszem, miła, lecz to za mało. Sprawdziłem jej referencje i okazały się niewy starczające. Wcześniej pracowała jako kelnerka, a nie pokojówka. Nie martw się, jeden z moich ludzi już szuka kogoś na jej miejsce. Zjawiła się pani Broadfield z tacą. – W takim razie idę – powiedział Tony. – Jedz spokojnie. – Zaczekaj! Wczoraj dałam jej list, który miała ci przekazać, aby ś go wy słał Luke’owi. Z uśmiechem uniósł brwi. – List? Nie dała mi żadnego listu. – Ależ… – Wezwałem ją do siebie około dwudziestej trzy dzieści, powiadomiłem ją o zwolnieniu i wy płaciłem dwuty godniową odprawę, ale nie wspomniała o żadny m liście. – Nic nie rozumiem. – Wszy stko jest jasne. Okazała się niekompetentna. Pewnie miała list w kieszeni fartucha i zapomniała o nim. Naprawdę nie wiem, co się dzieje dzisiaj z ty mi młody mi ludźmi, są tak strasznie roztargnieni. Nic dziwnego, że trudno znaleźć porządną służbę. – To by ł list do Luke’a! – krzy knęłam z rozpaczą. – Jajko ci sty gnie – zauważy ła oschle pani Broadfield. – Bardzo mi przy kro, Annie – powiedział Tony. – Napisz dzisiaj drugi list i ty m razem daj go mnie. Kiedy wrócę z pracy, zrobimy sobie wy cieczkę po piętrze. Oczy wiście jeśli pani Broadfield wy razi zgodę – dodał, zerkając na pielęgniarkę. Nie odpowiedziała. Wy szedł, zanim zdąży łam ustalić z nim coś jeszcze na temat listu. Spojrzałam na pannę Broadfield i zobaczy łam, że jest poiry towana. – Zacznijmy poranne zabiegi, Annie, bo potem musisz długo odpoczy wać. Jeśli zaczniemy z opóźnieniem, nie widzę szans na zwiedzanie. Proszę, jedz. – Nie jestem głodna. – Musisz jeść, żeby mieć siłę. Już ci mówiłam, że twoja rehabilitacja ma przy pominać trening sportowca, a żaden sportowiec nie osiągnie wy ników bez porcji energii, jaką dostarcza jedzenie. Różnica jest ty lko taka, że oni ry zy kują przegranie meczu czy biegu, a ty ry zy kujesz trwałe inwalidztwo. Sięgnęłam po sztućce i zaczęłam jeść. Dzięki Bogu, że gotuje Ry e Whiskey, pomy ślałam. W jego wy konaniu nawet proste potrawy smakowały bosko. Moje poranne zabiegi by ły takie same jak zwy kle, a jednak ty m razem ujawniła się różnica. By łam prawie pewna, że czuję doty k dłoni pani Broadfield na udach. Przy pominało to kłucie, jakby wbijano w skórę szpilki, i zabolało, aż krzy knęłam.
– Co się stało? – zapy tała pielęgniarka niecierpliwie. – Coś… jakby mnie kłuje. – Masz bujną wy obraźnię. Podjęła masaż. Znów mnie boleśnie zakłuło. – Ale ja czuję… naprawdę czuję! – zaprotestowałam. – Nazy wa się to bólem histery czny m – stwierdziła pani Broadfield. – Jesteś w gorszy m stanie psy chiczny m, niż my ślałam. Jakby tego by ło jeszcze mało. – Tak, ale… – Jeśli znów ci się będzie wy dawało, że coś czujesz, musisz nad sobą zapanować. – Ale… Znów wzięła się do masażu. Bolało, lecz ty m razem krzy wiłam się ty lko i tłumiłam okrzy ki bólu. Wy siłek tak mnie wy czerpał, że przed lunchem musiałam się zdrzemnąć. Pani Broadfield przy niosła mi jedzenie i powiedziała, że dzwonił Tony i obiecał, że niedługo wraca, aby obwieźć mnie po piętrze. Zabawne, pomy ślałam, jak zdawałoby się zwy kła czy nność urosła do rangi wy darzenia, do którego trzeba się specjalnie przy gotowy wać, jak do jakiegoś balu. A perspekty wa wy jechania na wózku z pokoju i zwiedzania piętra by ła równie ekscy tująca jak wizja dalekiej podróży. Jakże zmieniło się moje ży cie! Ile spraw kiedy ś uważałam za oczy wiste! Zjawił się Parson, jeden z pracowników, i przy niósł mi telewizor – z pilotem, aby m mogła oglądać programy z łóżka. By ł to silny, krępy mężczy zna o ogorzałej twarzy. Całe lata pracy na słońcu i wietrze poznaczy ły mu skórę głębokimi bruzdami. – Od dawna tu pracujesz, Parson? – zapy tałam. – Nie, od jakiegoś ty godnia. – I jak ci się podoba? – My ślałam, że nie usły szał mojego py tania, ale po chwili zrozumiałam, że namy śla się nad odpowiedzią. – Pewnie masz dużo roboty – dodałam, żeby go zachęcić do mówienia. Przerwał podłączanie kabli i popatrzy ł na mnie. – Owszem, jest kupa roboty, ale ile razy coś zacznę, to pan Tatterton zmienia zdanie i każe mi zaczy nać coś nowego. – Zmienia zdanie? – No tak. Jak mnie najmował, by ła mowa o remoncie basenu, więc zacząłem mieszać cement. Za moment zjawia się pan Tatterton i py ta, co robię. Kiedy mu powiedziałem, popatrzy ł na ten basen, a potem na mnie, jakby m by ł niespełna rozumu. I opowiada, że ojciec uczy ł go, żeby naprawiać coś dopiero wtedy, jak się popsuje. „Że jak?”, py tam, bo ten basen to istna ruina. A on na to, że trzeba przy ciąć ży wopłoty w labiry ncie i oczy ścić ścieżki. Więc poszedłem do labiry ntu, bo co miałem robić? Przez ten czas cement stwardniał i diabli go wzięli. Ale przy najmniej zapłata jest dobra – dodał ze wzruszeniem ramion i znów zajął się telewizorem. – A co dalej z basenem? – Nie py tałem. Robię, co każą. No, powinno działać. – Włączy ł telewizor i przez chwilę sprawdzał kanały. – Ma by ć włączony ? – Nie, zgaś, na razie dziękuję. Jak jest w labiry ncie? – Jak? – Znów wzruszy ł ramionami. – Bo ja wiem? Cicho, spokojnie… jeśli się wejdzie głębiej. Nic nie sły szy sz i nagle… Chodzi o to, że kiedy jest tak cicho, to wy daje ci się, że sły szy sz dziwne rzeczy. – Zachichotał.
– Co masz na my śli? – Parę razy zdawało mi się, że ktoś chodzi po drugiej stronie ży wopłotu, więc zawołałem do niego, ale nikt nie odpowiedział. Wczoraj by łem już pewny, że sły szę kroki. Zacząłem biegać po ścieżkach i wy patry wać, kto tam jest. No i jak pani my śli, co się stało? – Nie mam pojęcia. – Zabłądziłem, jak to w labiry ncie. – Zarechotał głośno. – Straciłem pół godziny, zanim wróciłem do miejsca, w który m pracowałem. – A te kroki? – Potem już ich nie sły szałem. No nic, miło się gada, ale muszę już iść. – Dziękuję, Parson! – zawołałam za nim. Po jego wy jściu zapatrzy łam się w okno. Niebo lśniło błękitem jak oczy mamy, kiedy by ła promienna i szczęśliwa. Moje oczy muszą by ć teraz zgaszone, pomy ślałam. Poszarzałe jak stara, sprana niebieska bluzka. Ale świat za oknem tętnił blaskiem i ży ciem; trawa miała szmaragdowy odcień; drzewa zieleniły się listowiem i kwitły kwiaty. Puszy ste białe chmurki na niebie by ły czy ste i miękkie jak świeżo wzruszone poduszki. Rudziki i wróble skakały po gałązkach podniecone perspekty wą słonecznego popołudnia. Z jaką chęcią zamieniłaby m się z nimi! – pomy ślałam. Wolałaby m by ć teraz zwy kły m ptaszkiem, bo przy najmniej mógł się poruszać, polecieć tam, dokąd zechce, i cieszy ć się ży ciem. Mama i tata odeszli na zawsze, straciłam kontakt z Lukiem i by łam skazana na zamknięcie w wielkim, stary m domu, gdzie moimi jedy ny mi zajęciami by ły zabiegi, gorące kąpiele, przy jmowanie lekarstw i od czasu do czasu wizy ty lekarzy. I tak miało trwać nie wiadomo jak długo, gdy ż nikt nie by ł w stanie mi tego powiedzieć. Wzięłam się w garść i przestałam użalać się nad sobą, kiedy zobaczy łam rollsroy ce’a Tony ’ego nadjeżdżającego drogą. Samochód zatrzy mał się przy cmentarzu. Podjechałam bliżej i niemal rozpłaszczy łam nos na szy bie, żeby lepiej widzieć. Tony wy siadł i podszedł do grobowca moich rodziców. Ukląkł, pochy lił głowę. Klęczał tak nieruchomo przez długi czas, po czy m nagle z lasu wy łonił się ów tajemniczy mężczy zna i podszedł do niego. Tony zdawał się nie sły szeć jego kroków, bo nawet nie drgnął. Nieznajomy przez chwilę stał obok niego, a potem położy ł Tony ’emu rękę na ramieniu. Czekałam i czekałam z bijący m sercem, ale Tony nie uniósł głowy. Minęło jeszcze parę chwil, aż wreszcie tamten człowiek wrócił do lasu. Tony podniósł się z kolan i wsiadł do samochodu. Odniosłam wrażenie, że ty lko ja widziałam tego tajemniczego mężczy znę, który stał obok Tony ’ego. Nie mogłam się doczekać, kiedy Tony do mnie przy jdzie. Podjechałam do łóżka i ustawiłam wózek tak, że patrzy łam na drzwi.
Musiałam czekać jeszcze dwie godziny, zanim Tony przy szedł do mnie. Umierałam z niecierpliwości, kiedy będę mogła go zapy tać o nieznajomego na cmentarzu. Chciałam nawet go zawołać, ale uznałam, że moja ciekawość nie usprawiedliwia takiego alarmu. Przecież za moment tu będzie, powtarzałam sobie, wsłuchując się w ty kanie zegara. Nikt nie nadchodził. Przy pomniałam sobie, co mówił mi Roland, kiedy by łam mała i często się niecierpliwiłam: „Woda się szy bciej nie zagotuje, jeśli będziesz stać nad garnkiem”.
Próbowałam skupić my śli na czy mś inny m i zaczęłam przeglądać książki przy słane mi przez Tony ’ego. Wszy stkie by ły powieściami autorów, o który ch nigdy nie sły szałam, jak dziewiętnastowieczny pisarz William Dean Howells. Na obwolutach czy tałam opisy : „Powieść history czna” lub „Powieść oby czajowa”. Tony chy ba pomy lił epoki! Wreszcie się zjawił. Naty chmiast, półprzy tomna z podekscy towania, zapy tałam go o mężczy znę z cmentarza. – Jaki mężczy zna? – Uśmiech Tony ’ego pozostał przy lepiony do twarzy, ale całe jego ciepło uleciało. – Widziałam, jak podchodzi do ciebie, kiedy klęczałeś przed grobem moich rodziców. Tony stał w progu, mrugając gwałtownie, jakby chciał skupić się na realny m świecie. Głośno wy puścił powietrze z płuc i podszedł do mnie. Jego uśmiech znów stał się ciepły i ży czliwy. – Ach, zapomniałem, że widzisz nasz cmentarz z okna. – Wzruszy ł ramionami. – To by ł jeden z pracowników, może ogrodnik. Prawdę mówiąc, by łem tak pogrążony w żalu, że nie zwróciłem uwagi, który to i czego chciał. – Ogrodnik? Ale Ry e Whiskey mówił, że… – A teraz – podjął wesoło Tony i klasnął w ręce, jakby nie sły szał moich słów – pora na twoją pierwszą przejażdżkę po Farthy. Pani Broadfield powiedziała, że zasłuży łaś sobie na nią. Gotowa? Zerknęłam za okno, w dal, gdzie widać by ło las i cmentarz. Chmury, długie, ciemne i cienkie jak szpony czarownicy, zasłaniały słońce, rzucając cień na grób rodziców. – Powinnam pojechać na cmentarz, Tony. – Pojedziesz, jak ty lko lekarze zezwolą. Może nawet jutro. A ty mczasem pokażę ci coś specjalnego. Stanął za moimi plecami i ujął rączki wózka. Dlaczego nie powiedział mi prawdy o ty m człowieku? Czy bał się, że się zdenerwuję? Jak mam zmusić go, żeby przestał kłamać? Może Ry e będzie wiedział? Muszę go zapy tać, ale tak, żeby Tony się nie zorientował. Czułam jego ciepły oddech na swoim czole, kiedy pocałował mnie w czubek głowy. Zaskoczy ł mnie. Tony musiał to wy czuć. – Jak dobrze, jak cudownie, że tu jesteś i możesz razem ze mną odby ć podróż w głąb czasu. – Tony, jestem inwalidką – zaprotestowałam, ale miałam wrażenie, że mnie nie sły szy. – …Aby odzy skać piękne wspomnienia, aby znów zaznać szczęścia. Niewielu ludzi ma okazję odzy skać to, co stracili. – Wy toczy ł mój wózek z pokoju. – Dokąd jedziemy ? – Najpierw chcę, żeby ś zobaczy ła amfiladę pokojów, które przy gotowałem dla twoich rodziców, kiedy przy jechali do Farthy na swoje weselne przy jęcie. By li jak dwa gołąbki jedzące sobie z dziobków. Często usiłowałam sobie wy obrazić tatę i mamę jako młody ch ludzi. Wiedziałam, że poznali się, kiedy rodzina taty sprowadziła się do Winnerrow. Podobno zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Nigdy jednak mama nie opowiadała o szczęśliwy ch chwilach w Farthy. By łam pewna, że musiały by ć takie chwile. Dlatego słuchałam uważnie słów Tony ’ego, który opisy wał, jak śmiali się i przy tulali do siebie, jak podobało się mojemu tacie Farthinggale Manor i z jaką radością oprowadzał go po posiadłości. – Gdy po raz pierwszy zobaczy łem twoją mamę, by łem zdumiony, jak bardzo przy pomina
własną matkę – dodał, popy chając mój wózek długim kory tarzem. – Tak jak ty, moja droga. Czasami, kiedy przy mknę oczy i sły szę, jak mówisz, wy obrażam sobie, że gdy je otworzę, zobaczę Heaven. Więc otwieram je i przez chwilę nie jestem pewien. Czy lata, które upły nęły od czasu, kiedy mnie zostawiła, by ły ty lko senny m koszmarem? Czy wrócą szczęśliwe czasy ? Jeśli bardzo czegoś pragniesz, modlisz się o to i marzy sz, czy marzenie może się spełnić? Czasami pojawiacie się wszy stkie razem w moich my ślach… jak gdy by ście by ły nie trzema kobietami, lecz jedną. Leigh, Heaven, a teraz ty, tak podobna z głosu, z zachowania, z wy glądu. Jesteście jak siostry, trojaczki, a nie matki i córki – powiedział miękko. Nie podobał mi się sposób, w jaki nas wszy stkie łączy ł. Jakby m nie by ła dla niego osobny m by tem mający m swoje my śli i odczucia. Oczy wiście, chciałam by ć jak mama, nawet wy glądać jak ona, ale przy ty m chciałam pozostać sobą. By ć Annie, a nie Leigh; Annie, córką Heaven, nie jej sobowtórem. Dlaczego Tony uporczy wie ignorował moją indy widualność? Czy nie wiedział, jak ważna jest dla każdego świadomość własnej osobowości? Jak by się czuł, gdy by ktoś powiedział o nim: „To kolejny Tatterton, podobny do reszty ”? Postanowiłam, że później będę musiała poruszy ć z nim ten temat. Nie ty lko ja powinnam się uczy ć. Skupiłam się na zwiedzaniu domu. Kiedy przy wieziono mnie tutaj, nie zwróciłam zby tniej uwagi, jak wy gląda piętro; odnotowałam ty lko, że chodnik w kory tarzu jest bardzo wy deptany i wy strzępiony. W ży randolach zwisający ch z sufitu większość żarówek by ła przepalona, a ich konstrukcje pokry wały pajęczy ny. Zasłony w oknach by ły zaciągnięte i w kory tarzu panował mrok, zwłaszcza tam gdzie wiózł mnie Tony. – Cała ta część domu nie by ła ruszana od lat. Pokoje pierwotnie należały do moich pradziadków, ale kazałem je wy remontować i przerobić dla twoich rodziców. Wiedziałem, co będzie się podobało twojej mamie, i kazałem wy szy kować apartament na jej przy jazd. Powinnaś widzieć zaskoczoną minę Heaven, kiedy otworzy ła drzwi i zobaczy ła, co jest za nimi! Zaśmiał się, ale by ł to dziwny śmiech kogoś, kto śmieje się do własny ch my śli; kogoś, kto jest zamknięty we własny m świecie, którego nie dzieli z inny mi. Kiedy zadarłam głowę, żeby popatrzeć na niego, zobaczy łam, że znów ma nieobecne spojrzenie. Czy nie widzi, jaki obskurny jest ten kory tarz? Nie czuje woni kurzu i stęchlizny ? – Od dawna nikt tędy nie przechodził. Nie pozwoliłem nikomu wchodzić do ty ch pokojów – dodał Tony, jakby czy tał w moich my ślach i wiedział, że zastanawiam się, dlaczego nie przy słał tu armii pokojówek z kubłami i ze szczotkami. Gdy wjechaliśmy w ten history czny rezerwat, zrobiło się jeszcze bardziej mrocznie. Wielkie, obrosłe kurzem pajęczy ny pokry wały sufit i kąty kory tarza. Chy ba nawet sam Tony od wieków tu nie wchodził. Zatrzy mał wózek przed wielkimi, dwuskrzy dłowy mi, panelowy mi drzwiami z hikory. By ły na nich długie, cienkie zacieki brudu. Niektóre wy glądały na świeże. Tony wy ciągnął z kieszeni mary narki klucze na kółku. Kiedy otworzy ł drzwi i odwrócił się do mnie, jego twarz promieniała dziwną jasnością, a oczy lśniły podekscy towaniem. Tak musiał wy glądać tamtego dnia, w który m zaskoczy ł moich rodziców ich małżeńskim apartamentem. Czy jego wspomnienia by ły tak ży we? Czy mógł mieć złudzenie, że to wszy stko dzieje się dzisiaj? – Apartament państwa Stonewall – oznajmił, jak gdy by rodzice ży li i stali obok mnie. Drzwi zaskrzy piały głośno. Nie czekając, aż mnie tam wwiezie, zakręciłam kołami wózka i wtoczy łam się do środka. Ku swojemu kompletnemu zaskoczeniu zobaczy łam amfiladę nienagannie utrzy many ch pokojów – czy sty ch, odkurzony ch, wy pucowany ch, po prostu
lśniący ch za ty mi my ląco odrapany mi drzwiami w zaniedbanej części domu. Rzeczy wiście by ło tak, jakby m przekroczy ła niewidzialną granicę czasu i znalazła się w przeszłości. Tony znów się roześmiał, ale ty m razem rozbawiła go moja mina. – Piękne, prawda? Wszędzie widziałam ulubiony kolor mojej mamy – kolor czerwonego wina. Meble w sty lu prowansalskim miały obicia tego samego koloru; takie same akcenty miał perski dy wan. Podobnie wy glądała kwiecista tapeta na ścianach. Dwa duże okna miały kotary i jedwabne zasłony. A wszy stko wy glądało jak nowe! Tony potwierdził moje obserwacje. – Wszy stko jest nowe i urządzone jak dawniej. Salon wy gląda dokładnie tak jak w chwili, kiedy twoi rodzice weszli tu po raz pierwszy. – Wszy stko jest nowe? – powtórzy łam zaskoczona. – Ale… dlaczego? – Dlaczego? Dlaczego… – Powiódł wzrokiem po pokoju, jakby odpowiedź by ła oczy wista. – Cóż, może pewnego dnia ty i twój mąż tu zamieszkacie. Poza ty m – dodał szy bko – czuję się lepiej, patrząc na wnętrza wy glądające tak jak w dawny ch, szczęśliwy ch czasach. A skoro stać mnie na takie fanaberie, czemu miałby m sobie żałować? Mówiłem ci już, że zamierzam przy wrócić Farthinggale Manor do dawnej świetności. Pokręciłam głową. Ktoś mógłby powiedzieć, że w ten sposób bardzo bogaty, starszy człowiek spełnia swoje zachcianki. Dobrze, ale czemu przy wraca bolesne wspomnienia? Przez te wszy stkie lata mama nie chciała mieć z nim nic wspólnego, a Tony cały czas pielęgnował pamięć o niej, nie pozwalając czasowi jej zatrzeć. Czemu? – Nadal czegoś nie rozumiem, Tony. Dlaczego tak ważne dla ciebie jest utrzy manie tego w… w stanie z przeszłości? – drąży łam. Jego ry sy stężały. – Już ci mówiłem. Stać mnie na to. – Dobrze, ale stać cię na wiele rzeczy, nowy ch rzeczy. Czemu zwracasz się ku przeszłości? – Przeszłość jest dla mnie ważniejsza niż przy szłość – odpowiedział niemal z warknięciem. – Kiedy będziesz w moim wieku, zrozumiesz, jak cenne są piękne wspomnienia. – Przecież by ł rozdźwięk pomiędzy mamą a tobą i wy daje się, że to powinno cię boleć. Mama uciekła stąd, z twojego ży cia. By ła… – Nie! – zaprzeczy ł z furią. – Nie – powtórzy ł trochę spokojniej. A potem się uśmiechnął. – Czy nie rozumiesz, że zachowałem tu Heaven taką, jaką by ła dla mnie… zatrzy małem na zawsze. Oszukałem los! – Zaśmiał się pusty m, głuchy m śmiechem. – Tak, moja droga, oto jest prawdziwa siła wielkiego bogactwa. Nic już nie powiedziałam, ty lko patrzy łam na niego. Tony postarał się, żeby dziki wy raz znikł z jego twarzy. – Chodź, zobaczy my sy pialnię. Przeszedł do przodu i otworzy ł kolejne drzwi. Już nie tak ochoczo, nawet z pewny m ociąganiem. Sama wjechałam do środka i rozejrzałam się z zaciekawieniem. Nawet królewskie łoże wy dawało się niknąć w ty m ogromny m pomieszczeniu o podłodze pokry tej beżową wy kładziną dy wanową, tak miękką i grubą, że grzęzły w niej koła wózka. Ona też by ła nowa. Tak samo jak wszy stkie tkaniny w pokoju. Narzuta na łóżko miała ten sam brzoskwiniowy
kolor co baldachim, a na niej leżały ozdobne rdzawe poduszki. Spojrzałam na prawo i zobaczy łam białą marmurową toaletkę stanowiącą część marmurowego blatu, który biegł niemal przez całą długość pokoju. Pod nim by ły szuflady z jasnego drewna. Nad nimi ciągnęła się ściana luster obramowany ch złotem. Coś na toaletce przy ciągnęło mój wzrok, więc podjechałam bliżej. By ła to szczotka, na której zostało jeszcze kilka długich platy nowy ch włosów. Wzięłam ją do ręki. – Należała do Heaven – szepnął Tony, stając obok wózka. – Wtedy, kiedy miała włosy jak Leigh. Ufarbowała je z własnej woli, jak gdy by Leigh odrodziła się w niej. – Miał szalony bły sk w szeroko otwarty ch oczach. Serce zaczęło mi łomotać. – Te włosy są… to są włosy Leigh. Nie chodzi o to, że Heaven ufarbowała się… po prostu wróciła Leigh. I ja… Zobaczy ł zdumienie na mojej twarzy i wzruszy ł ramionami. Łagodny m ruchem wy jął mi z rąk szczotkę i czule musnął włosy opuszką palca. – Piękna by ła z ty mi włosami; to kolor stworzony dla niej. – Wolałam ją z ciemny mi włosami – powiedziałam. Zdawał się mnie nie sły szeć. Jeszcze przez chwilę wpatry wał się w szczotkę, a potem ostrożnie odłoży ł ją na blat, jakby by ła cenny m muzealny m eksponatem. Ja dalej przy glądałam się toaletce i blatom, dostrzegając inne osobiste przedmioty – spinki i wsuwki do włosów, klamry, grzebienie, nawet zmiętą chusteczkę, pożółkłą po latach. – Dlaczego mama to wszy stko zostawiła? – Odwróciłam się, kiedy nie odpowiedział od razu, i zobaczy łam, że wpatruje się we mnie z dziwny m półuśmieszkiem. – Tony ? – Nie zareagował. – Tony, co się stało? – Obróciłam wózek tak, że patrzy łam mu prosto w twarz. To wy rwało go z transu. – Och, przepraszam. Widok ciebie, siedzącej tutaj… tak jakby m widział Heaven przy toaletce, w nocnej koszuli, szczotkującą włosy przed spaniem. I znów coś dziwnego, pomy ślałam. By ł w pokoju mamy i obserwował, jak szy kuje się do łóżka? Taka sy tuacja pasowałaby do męża i żony, a nie do przy rodniego dziadka i przy rodniej wnuczki. Tony mówił o mamie, jakby by ła Jillian, jego żoną. Coraz bardziej mnie przerażał. Może zaczy nał popadać w szaleństwo, a ja na nieszczęście trafiłam właśnie na ten moment? – Oglądałeś, jak szy kuje się do snu? – Nie mogłam się powstrzy mać przed ty m py taniem. – Ach, nie, ty lko pewnego razu zapukałem i stojąc w drzwiach, rozmawiałem z nią chwilę. Mówiła do mnie, nie przery wając rozczesy wania włosów – wy jaśnił szy bko; zby t szy bko i skwapliwie, jak mi się wy dało. Mówił takim tonem, jakby chciał coś ukry ć. – Czemu mama zostawiła ty le swoich rzeczy, wy jeżdżając z Farthy ? – Na blacie przede mną stało mnóstwo jej pudrów, perfum, wód toaletowy ch i lakierów do włosów. – W Winnerrow miała drugi komplet wszy stkiego, co potrzebne, żeby nie musiała brać bagaży, kiedy tam wy jeżdżała – wy tłumaczy ł mi pospiesznie. – Mam raczej wrażenie, że uciekła stąd w pośpiechu, Tony – odpowiedziałam, aby wiedział, że nie wierzę w jego wy jaśnienia. Podjechałam bliżej do niego. – Dlaczego wy jechała tak nagle? Czy możesz mi wreszcie powiedzieć? – Annie, proszę… – Nie, postawmy wreszcie sprawę jasno. Naprawdę doceniam, co zrobiłeś dla mnie i dla Drake’a, ale niepokoi mnie sprawa rozstania mojej mamy z tobą. Coraz bardziej mam poczucie, że ukry wasz coś przede mną, coś złego, czego podświadomie się obawiam.
– Nie my śl, że… – Nie wiem, jak długo wy trzy mam tutaj, nie poznawszy prawdy, choćby by ła nie wiem jak brzy dka czy bolesna – powiedziałam z uporem. Spoczęło na mnie ostre, badawcze spojrzenie pełne głębokiego namy słu. Zamrugał, kiedy wreszcie podjął decy zję, i kiwnął głową. – Masz rację; chy ba przy szedł czas. Dzisiaj wy dajesz się o wiele silniejsza, a mnie, tak jak i ciebie, dręczy sprawa rozdźwięku pomiędzy twoją mamą a mną. Poza ty m nie chcę, żeby mur tajemnicy rozdzielił także nas, Annie. – W takim razie opowiedz mi o wszy stkim. – Opowiem. – Przy sunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko mnie. Przez parę chwil, które zdawały mi się wiecznością, siedział nieruchomo i w milczeniu, podpierając policzek wy pielęgnowaną, ary stokraty czną dłonią. Wreszcie opuścił ręce i rozejrzał się wokół. – Jest to właściwe miejsce do wy znań… jej pokoje. – Opuścił wzrok, a potem uniósł go i popatrzy ł na mnie smutny m, bezradny m wzrokiem osieroconego szczeniaka, który pragnie by ć kochany i głaskany. Wzięłam głęboki oddech i czekałam.
Rozdział czternasty
WYZNANIA TONY’EGO
– Nie oczekuję, że mi wy baczy sz, Annie – zaczął, a oczy miał jak dwie bry łki błękitnego lodu. – Proszę ty lko, żeby ś spróbowała zrozumieć, dlaczego to zrobiłem i jak okropnie czułem się potem, kiedy Heaven dowiedziała się o wszy stkim i znienawidziła mnie. Urwał, czekając, jak zareaguję. Milczałam. By ć może liczy ł na słowa zachęty, ale ja by łam już spięta i skupiona na ty m, co za chwilę mogę usły szeć. Nawet coś tak okropnego, że będę musiała poprosić – nie, zażądać – o naty chmiastowe wy wiezienie z Farthinggale Manor. Uświadomiłam sobie, że Tony pod jedny m względem miał rację – to by ło idealne miejsce do wy słuchania tej historii. Ubrania mojej mamy nadal wisiały w garderobie, a z ich wy glądu mogłam sądzić, że Tony kazał je prać i prasować w ramach swojej obsesji oży wiania przeszłości i utrzy my wania wy łącznie szczęśliwy ch wspomnień. Czułam znaną woń jaśminu, choć zapewne podsuwała mi ją wy obraźnia; wy dawało mi się nawet, że sły szę dźwięki pozy ty wki grającej melodię Chopina. – Annie, nie jesteś sobie w stanie wy obrazić, co czułem po odejściu brata. Zawsze miałem nadzieję, że Troy zdoła przezwy cięży ć swój fatalizm i depresję, że spotka kogoś, kogo pokocha, ożeni się i będzie miał dzieci. Liczy łem, że mali Tattertonowie znów napełnią ten dom śmiechem i wesołą bieganiną. Że ród nie zginie, bo pojawią się dziedzice, którzy zapewnią mu ciągłość. – Dlaczego ty i Jillian nie mieliście dzieci? – Py tanie wy dało się naturalne, ale z wy razu jego oczu i sposobu, w jaki zacisnął usta, wy wnioskowałam, że sprawiło mu ból. Powoli pokręcił głową. – Kiedy ożeniłem się z Jillian, nie by ła już młoda, a do tego by ła próżną, piękną kobietą, która uważała, że po urodzeniu Leigh straciła część swojej urody. Sły szałem, że musiała odby ć całą batalię, żeby odzy skać figurę. Krótko mówiąc, nie chciała mieć kolejnego dziecka. A ja bardzo. Prosiłem, żeby pomy ślała o rodzie Tattertonów i moim pragnieniu dziedzica. Błagałem. Na nic.
– Jaka by ła jej odpowiedź? – Jillian sama by ła jak dziecko, Annie. Nie wy obrażała sobie własnej śmierci; nie wy obrażała sobie nawet starości. Ten problem po prostu dla niej nie istniał. Na początku zby wała mnie, mówiąc, że Troy powinien zapewnić przedłużenie rodu. A potem, kiedy umarł… by ło już dla niej za późno na dzieci. – Nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z całkowity m odcięciem się mojej mamy od ciebie. – Potraktuj tę część jak wstęp, Annie. Ułatwi ci zrozumienie moty wów mojego późniejszego postępowania. W każdy m razie Troy nie ży ł, a Jillian… cóż, Jillian by ła zapatrzona w siebie aż do kompletnego zatracenia i stopniowo wkroczy ła na drogę obłędu, z której nie zeszła aż do dnia swojej śmierci. Gdy Heaven po raz pierwszy zjawiła się u nas, nawet nie wy obrażasz sobie, jakim szczęściem zabiło moje serce, kiedy zobaczy łem ją – wnuczkę Jillian. Troy by ł już wtedy w głębokiej depresji i prowadził samotnicze ży cie, przekonany, że wkrótce umrze. Jillian coraz bardziej skupiała się na sobie, obsesy jnie stosując reżim dbania o urodę. Heaven by ła inteligentna, ży wa, chętna do nauki i ambitna. Chciała wy zwolić się ze swojego dziedzictwa i pokazać światu, na co ją stać. Jak wiesz, posłałem ją do drogiej pry watnej szkoły, sprawiłem jej elegancką garderobę i gotów by łem spełnić każde jej żądanie. Kiedy zapragnęła wrócić do Winnerrow i próbowała na nowo zjednoczy ć ród Casteelów, finansowałem ją. – Pochy lił się ku mnie i zniży ł głos, jak gdy by nie chciał, żeby przodkowie sły szeli jego słowa. – Pozwoliłby m jej nawet sprowadzić tutaj cały klan, by le ty lko została u mnie i zechciała dziedziczy ć wszy stko. Nie wy obrażasz sobie, jak złamało mi serce postanowienie Heaven, że wróci do Winnerrow i zostanie nauczy cielką w tamtejszej szkole. Nie mogłem uwierzy ć, że chce zrezy gnować z wszy stkiego, co jej tu ofiarowałem, na rzecz skromnej posady w prowincjonalny m miasteczku, gdzie nigdy nie będzie mogła liczy ć na uznanie mieszkańców, bo zawsze będą ją lekceważy li jako hołotę z gór. – Moja mama zawsze marzy ła, że wróci do Winnerrow, aby uczy ć dzieci biedoty i pomagać im tak, jak kiedy ś pomagała jej ukochana nauczy cielka – powiedziałam. – Pamiętam, jaka by ła dumna, gdy mogła coś zrobić dla ty ch dzieciaków. – Tak, tak, wiem. Popełniłem okropny błąd, lekceważąc jej powołanie. Za późno sobie to uświadomiłem. Kiedy dowiedziałem się, że zamierza wy jść za twojego ojca, spanikowałem. Bałem się, że małżeństwo na zawsze odciągnie ją od Farthinggale Manor. Że po ślubie Heaven osiądzie w skromny m domu w Winnerrow i… że pogodzi się ze swoim ojcem, Lukiem Casteelem, i znów zakorzeni się w świecie, z którego tak pragnęła się wy rwać. Rozumiesz teraz, jak się czułem? – zapy tał błagalnie. – Miałem wrażenie, że cały mój świat się kończy … Wy twórnia zabawek Tattertonów, Farthy … po co, dla kogo się starałem, budowałem to wszy stko? Cały mi nocami włóczy łem się po ty ch kory tarzach, czując śledzące mnie z portretów gniewne spojrzenia przodków. Zacząłem nienawidzić echa własny ch kroków i widoku swojej twarzy w lustrach. Żałowałem, że urodziłem się Tattertonem. Aż w końcu pewnego dnia pomy ślałem: A może jednak jest sposób, żeby ściągnąć Heaven do Farthy ? Gdy dowiedziałem się o ich zaręczy nach, skontaktowałem się z Loganem i zaczęliśmy rozmawiać o jego przy szłości. Zobaczy łem, że ma chłonny umy sł, jest ambitny i żądny nowy ch
wy zwań. Zaoferowałem mu ważne stanowisko w mojej firmie i zaproponowałem, że jeśli on i Heaven się zgodzą, wy prawię im weselne przy jęcie w Farthy. – Wiem, widziałam zdjęcia. Musiało by ć wspaniałe! – Takiej imprezy jeszcze Farthy nie widziało, wierz mi. I tego samego dnia, tuż przed przy jęciem, przedstawiłem Heaven i Loganowi pomy sł przy łączenia się do mojej kompanii i zbudowania filii fabry ki w Winnerrow. Twoja mama się zgodziła, a wtedy pokazałem im te apartamenty. – Urwał na moment, żeby jeszcze raz przeży ć radość tamtego sukcesu. – Heaven by ła oszołomiona. Odzy skałem ją całkowicie. Uży łem wszelkich swoich sposobów i możliwości; rzuciłem na szalę wszy stko, co miałem, i udało się. – Dobrze, Tony, ale dlaczego cię znienawidziła? Opuścił głowę i zaczął uważnie oglądać swoje dłonie, jakby szukał na nich niewidocznej skazy. – Znienawidziła mnie za coś, co zrobiłem dodatkowo, żeby zabezpieczy ć mój plan. – Uniósł wzrok. – Co to by ło? – Mój głos by ł ledwie sły szalny. – Jak już mówiłem, obawiałem się, że Heaven zacieśni więzy ze swoim ojcem. Wiedziałem, że go kocha i bardzo jej zależy, aby on ją kochał. Po cały ch latach niewidzenia postanowiła wy baczy ć mu, że kiedy ś sprzedał ją i jej rodzeństwo. Dlatego zaprosiła go i jego nową żonę, Stacie, na swój ślub w Winnerrow. Wiedziałem, że Luke przy jmie zaproszenie. By łem również pewien, że kiedy Heaven odzy ska ojca, nie będzie już potrzebowała ani moich pieniędzy, ani fabry ki, ani Farthy, niczego. Stwierdziłem, że nie mogę do tego dopuścić. – I co zrobiłeś? – zapy tałam niecierpliwie. – Z rozmów z Heaven pamiętałem, że Luke zawsze marzy ł o własny m cy rku. W owy m czasie pracował dla niejakiego Windenbarrona. Kupiłem więc cy rk od Windenbarrona i sprzedałem go Luke’owi za sy mbolicznego dolara. – Za jednego dolara! – Jeden dolar i jeden warunek… że nie przy jedzie na ślub i zerwie wszy stkie kontakty z Heaven. Zapowiedziałem, że jeśli nie dotrzy ma umowy, straci cy rk. Patrzy łam na niego oniemiała. Nie by łam w stanie wy krztusić słowa, ale w mojej głowie kłębił się wir my śli. Jeden dolar! Tony by ł jak diabeł kupujący ludzką duszę, kuszący człowieka spełnieniem marzeń, ale w zamian każący mu oddać coś najcenniejszego. Zrobiło mi się słabo; by łam zniesmaczona i oburzona, jakby mój ojciec przehandlował mnie za cy rk i za dolara! Milczenie, które zapadło pomiędzy nami, zdawało się trwać wiecznie. W duchu wy łam z rozpaczy, ale nie mogłam zerwać się i wy biec z pokoju, uciec od ty ch koszmarny ch rewelacji. Jakim człowiekiem by ł Luke Casteel? Modliłam się w duchu, żeby Luke junior nie odziedziczy ł po nim ty ch podły ch cech. Ty lko nie on, ty lko nie Luke, którego znałam i kochałam. – I co, zgodził się? – zapy tałam, choć nie miałam wątpliwości, jaka będzie odpowiedź. – Tak, i dotrzy my wał zobowiązania aż do swej tragicznej śmierci. Zginął razem z żoną w wy padku samochodowy m. Niedługo potem Haven dowiedziała się, co zrobiłem. Usiłowałem wy tłumaczy ć jej wszy stko, tak jak teraz tobie. Błagałem, żeby mi wy baczy ła, ale by ła tak wściekła, że naty chmiast wy jechała z Farthy i już nigdy tu nie wróciła. Spuścił głowę. – Zostawiła mnie załamanego, dręczonego poczuciem winy, snującego się samotnie po ty m
ogromny m domu i bez końca roztrząsającego swoje egoisty czne postępki. Po pewny m czasie, kiedy uznałem, że rany się zagoiły, próbowałem nawiązać z Heaven kontakt, ale nie odpowiadała na moje telefony i listy. Nie chciała mieć nic wspólnego ze mną i choć robiłem wszy stko co w mojej mocy, nie udało mi się jej przebłagać. Wy cofałem się w cień i tak egzy stowałem – ciągnął. Na moment podniósł wzrok i znów go opuścił. – Trzy mały mnie przy ży ciu wiadomości o ży ciu Heaven i Logana w Winnerrow, o twoich narodzinach. Moi ludzie donosili mi, że wspaniale się rozwijasz, że wy rastasz na piękną dziewczy nę. Dostarczali mi raporty o sukcesach fabry ki w Winnerrow i o rosnący m uznaniu, jakim miejscowa społeczność zaczęła darzy ć twoich rodziców. Śledziłem ich cudowne ży cie, ich szczęście i marzy łem, że kiedy ś cię zobaczę. Chciałem wiedzieć o tobie jak najwięcej. Wiele razy zamierzałem przy jechać do was, nawet jeśli twoja mama miałaby wy rzucić mnie za bramę. Albo planowałem przy jazd do Winnerrow w przebraniu, żeby popatrzeć na was choć z daleka. Powiedział to tak, że zaczęłam podejrzewać, czy naprawdę nie podglądał nas skry cie. – Nawet sobie nie wy obrażasz, jak w ciągu ty ch samotny ch, jałowy ch lat ważna by ła możliwość obcowania z tobą i z Heaven, nawet pośrednio, poprzez opowieści inny ch – dodał i oczy zaszkliły mu się łzami. Czułam, że jest do bólu szczery. Przez te wszy stkie lata wy czekiwał, aż mama albo ja pojawimy się w Farthinggale Manor. Nie mogłam mu nie współczuć. – Och, Annie, wierz mi, oddałby m wszy stko, co mam, żeby odwrócić to, co zrobiłem i żeby znów by ło dobrze, ale tak się nie da. Błagam… nie chcę, żeby ś mnie znienawidziła. Daj mi szansę. Naprawię swoje błędy, pomagając tobie, aby ś mogła by ć znów zdrowa i szczęśliwa. Chwy cił moje dłonie i patrzy ł błagalnie w moje oczy, oczekując w napięciu, czy go nie odrzucę. Uciekłam spojrzeniem w bok. Serce waliło mi mocno. Poczułam, że zaraz zemdleję. – Chcę wrócić do pokoju, Tony. Muszę odpocząć i wszy stko sobie przemy śleć. Smutno, z rezy gnacją skinął głową. – Nie winię cię, że mnie nienawidzisz – powiedział cicho. – Nie nienawidzę cię, Tony. Wierzę, że szczerze żałujesz swojego postępowania, lecz rozumiem, dlaczego mama robiła się taka smutna, kiedy py tałam o jej ojca. I czemu denerwowała się, kiedy wspominałam o Farthinggale Manor czy o tobie. Luke Casteel umarł, nie miała możliwości się z nim pojednać po wielu latach niewidzenia. W przeciwieństwie do ciebie, Tony, mój dziadek nie miał szansy prosić o przebaczenie. – Wiem, i z tą świadomością pójdę kiedy ś do piekła. – Tony otarł łzę z policzka. Wy bacz mi, mamo, pomy ślałam, gdy ż w ty m momencie mogłam mu ty lko współczuć. – Odwieź mnie do pokoju, Tony, bo jestem bardzo zmęczona. Drake będzie tu po południu, żeby wziąć ode mnie listę rzeczy, który ch potrzebuję z Winnerrow, prawda? – Tak. Wstał i obszedł wózek. Sły szałam, jak wzdy cha za moimi plecami. Wy prowadził mnie z apartamentu, z głębi przeszłości i pchał mój wózek w teraźniejszość.
Zawiózł mnie do sy pialni, pożegnał się i zaraz pojawiła się pani Broadfield, żeby pomóc mi
położy ć się do łóżka. – Zaraz wrócę – powiedziała, kiedy już leżałam wy godnie – i zaczniemy ćwiczenia. – Nie chcę dzisiaj żadny ch ćwiczeń – zaprotestowałam buntowniczo. – Musisz je odby ć. Jeśli mają przy nieść wy niki, trzeba ćwiczy ć codziennie. W ten sposób narzucasz swojemu organizmowi ry tm, schemat, od którego się uzależnia i który pomaga mu wrócić do zdrowia. Twoje nogi muszą by ć masowane, krew musi krąży ć. Chy ba nie chcesz, żeby w tkanki wdała się martwica? – zapy tała z uśmiechem, który ty m razem wy glądał jak upiorny gry mas czarownicy. Oddaliła się, zanim zdąży łam odpowiedzieć, ale jej groteskowy wizerunek pozostał pod moimi powiekami. Czekając na powrót pielęgniarki, my ślałam o mamie, która odkry ła, że Tony przekupił jej ojca, aby zapomniał o ślubie córki i trzy mał się od niej z daleka. Przy pomniał mi się smutny, nieobecny wy raz jej oczu, kiedy mówiła o Luke’u Casteelu. Co musiała czuć, kiedy zrozumiała, że zabrano jej możliwość porozmawiania z nim, pogodzenia się i wy baczenia? Choć nie by ła to do końca wina Tony ’ego, my ślałam. Luke przy stał na ten układ. Bez wahania wy rzekł się córki, by le ty lko dostać wy marzony cy rk. Gdy Heaven odkry ła prawdę, musiało to ją okrutnie zaboleć. Teraz zrozumiałam, czemu by ła tak zajadła. Ponieważ Luke już wtedy nie ży ł, skierowała swoją furię na Tony ’ego. Ja poznałam Tony ’ego jako cierpiętnika, osamotnionego w ogromny m domu, żałującego za swoje grzechy. Współczułam mu. By ć może, gdy by mama widziała go teraz, serce by jej zmiękło. By ła zby t dobra, żeby odwrócić się od zbolałej duszy. Nie, postanowiłam, nie będę żądała, żeby wy wieziono mnie z Farthinggale Manor. Dostarczałam Tony ’emu okazji do odpracowania dawny ch grzechów. Moje odejście by łoby dodatkową karą, która mogłaby go nawet popchnąć do fatalnego kroku, na jaki zdecy dował się jego brat Troy. Pani Broadfield wzięła mnie w obroty, ugniatała mi uda i masowała mięśnie ły dek. Kłucie wróciło z jeszcze większą siłą niż poprzednio, ale nie mówiłam jej o ty m. Wolałam poczekać na lekarza. Unosiła mnie, przekładała. Widziałam jej silne ręce ściskające i masujące moje ciało, aż czerwieniała blada skóra. Gdy wsunęła mi dłonie pod pośladki, żeby przewrócić mnie na brzuch, czułam je… po prostu czułam, bez towarzy szącego bólu. Ten doty k nie by ł przy jemny. – Czuję pani palce i nie ma bólu – powiedziałam. – Naprawdę? – Konty nuowała masaż, naciskając jeszcze mocniej. – Czy to nie jest ważny objaw? – Możliwe. Zapiszę to w raporcie. – Gniotła mnie i gniotła. – Może już wy starczy ? – zapy tałam w końcu. Wy prostowała się gwałtownie, jakby m dała jej po twarzy, i naty chmiast opuściła w dół moją nocną koszulę tak, że zakry wała mnie aż do kostek. Twarz miała zaczerwienioną z wy siłku, oczy malutkie jak u gry zonia. W ty m momencie dobiegły mnie głosy z kory tarza. Nadchodzili Drake i Tony. Szy bko się okry łam i oparłam o poduszki, czekając na ich przy by cie. Drake rozpromienił się na mój widok. Odwzajemniłam jego uśmiech, ale mój by ł krótki i blady. Luke od razu by zauważy ł, że coś mnie dręczy, pomy ślałam. Drake nie by ł tak subtelny. – Cześć, Annie. – Pocałował mnie w policzek. Tony stał w nogach łóżka. – Przy szedłem po
twoją listę. Czy mam zamówić ciężarówkę? – Roześmiał się i odwrócił do Tony ’ego, który zdąży ł już całkowicie odzy skać swoje dy sty ngowane, biznesowe „ja”. – Nie chcę wiele, Drake. Nie będę tutaj wiecznie. Zobaczy łam, że Tony ’emu drgnęła powieka. Drake przy taknął z entuzjazmem. – Jasne. Nie ma jak pozy ty wne my ślenie! – Czekam na dole – oznajmił nagle Tony. – Pogadajcie sobie. – Niedługo zejdę – powiedział Drake. – Mam jeszcze mnóstwo spraw. – To jest lista, Drake. – Wy jęłam kartkę, którą wsunęłam pod jedną z poduszek. Trzy małam tam całą papeterię i długopis, żeby nie męczy ć pielęgniarki prośbami o ich podanie. – Pani Avery pomoże ci wszy stko znaleźć – dodałam. Kiwnął głową i przebiegł listę wzrokiem. – Obie bransoletki szczęścia? Ty lko taką biżuterię chcesz tu mieć? – A po co mi inna, Drake? Nie wy bieram się nigdzie. – Och, może niedługo przy jdzie ci ochota, żeby się wy stroić na jakąś okazję, nie wiem. Zresztą wszy stko jedno. W każdy m razie jeśli zobaczę coś jeszcze, co mogłoby ci się przy dać, wezmę to. – Złoży ł kartkę i wsunął do wewnętrznej kieszeni mary narki. Wreszcie zobaczy łam w jego oczach zmartwienie. – Czy coś jest nie w porządku, Annie? Wy buchnęłam płaczem. – Co się stało? – Usiadł na brzegu łóżka i objął mnie niezgrabnie. – Dowiedziałaś się czegoś o Luke’u? – Luke? – W jednej chwili przestałam płakać. – Co z nim? Drake, powiedz mi, proszę. – Serce zaczęło mi walić jak szalone. – Ach, miałem ci już dawno powiedzieć, żeby ś niepotrzebnie się nie martwiła, że jeszcze się z tobą nie skontaktował, ale… – Mów! – Przerażenie ścisnęło mi żołądek. – Spokojnie, Annie. Nic złego się nie dzieje. Po wczorajszej wizy cie u ciebie pomy ślałem, że pojadę do Harvardu i sprawdzę, co porabia. Musiałem się trochę postarać, żeby go znaleźć. W końcu zastałem go w holu dormitorium… czule patrzącego w oczy koleżanki. – Odwrócił wzrok i nie mogłam już odczy tać reszty jego my śli. – Co chcesz przez to powiedzieć, Drake? Nie rozumiem. – Ogarnęła mnie nagła słabość i z trudem wy doby wałam z siebie głos, ale nie chciałam, aby Drake widział, że aż tak to przeży wam. – Szy bko znalazł sobie dziewczy nę. I wy daje się, że jest mocno zaangażowany. – Dziewczy nę? A py tał o mnie? – spy tałam z nadzieją. Niemal się modliłam o odpowiedź twierdzącą. – Owszem, py tał i obiecał, że dzisiaj zadzwoni do Tony ’ego. Zapy tałem Tony ’ego, czy dzwonił, kiedy szliśmy na górę do ciebie, ale nie… nie by ło żadnego telefonu. Może odezwie się później. Przez chwilę my ślałem – dodał, zerknąwszy na drzwi – przy szło mi w tej chwili do głowy, że Tony posłał kogoś do Harvardu, aby odnalazł Luke’a i przekazał wiadomość o tobie. – Nie, nie zrobił tego. – Odwróciłam głowę. Serce ciąży ło mi w piersi jak kawał cementu. Luke, zajęty nową dziewczy ną, całkiem zapomniał o mnie? Straciłam mamę, tatę, a teraz… a teraz jestem bliska utraty Luke’a? Nie, to nie możliwe, to chy ba jakiś koszmarny sen! Kiedy dojdę do siebie, odzy skam siły i zacznę chodzić, przy jadę do niego i na pewno straci zainteresowanie dla tej dziewczy ny. Z nikim go ty le nie łączy co ze mną. Gdy wkroczę do jego
pokoju w dormitorium i znów mnie zobaczy, nasze losy jeszcze raz mocno się splotą. Wierzy łam, że musi się tak stać. – Wiem, co sobie my ślisz, Annie, ale musisz zrozumieć, jakie to nowe, studenckie ży cie musi by ć ekscy tujące dla kogoś, kto dotąd mieszkał w nudnej, prowincjonalnej dziurze. W Harvardzie otaczają go zupełnie inni, inteligentni ludzie. Nie możesz mieć do niego pretensji, że się zachły snął nowy mi doznaniami. Kiwnęłam głową. – Wiem, ale… brakuje mi Luke’a. – Nie mogłam mu wy znać, co naprawdę czuję, i nie chciałam, żeby zobaczy ł to w moich oczach. – Dobra, jeśli w najbliższy m czasie nie zadzwoni ani się nie pojawi, sam go tu przy wiozę – obiecał Drake. – O nie. Powinien odwiedzić mnie z własnej woli, a nie dlatego, że musi. – Nie zniosłaby m tego, my ślałam. Czułaby m, że jestem dla Luke’a ciężarem, a nie kimś, kogo kocha i z nim pragnie by ć. – Jasne. Wy bacz, głupio powiedziałem – przy znał Drake, nie patrząc na mnie. – Przecież wiem, że chciałeś dobrze. Nie mam do ciebie pretensji. – Drake by ł teraz jedy ną rodziną, jaka mi została. Drake i Tony Tatterton. – Dobrze, Annie, ale powiedz mi jedno. Czemu, kiedy tu wszedłem, miałaś taką smutną minę, skoro nie z powodu Luke’a? – Pomóż mi usiąść – poprosiłam. Podłoży ł mi pod plecy poduszkę, poprawił kołdrę i znów usiadł na brzegu łóżka. – Posłuchaj, zmusiłam Tony ’ego, żeby powiedział mi wreszcie, dlaczego mama uciekła stąd i nie chciała go więcej widzieć. Drake skinął głową. Jego oczy nie poruszy ły się, ale na wargach pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. – Wiedziałem, że prędzej czy później to zrobisz, Annie. Jesteś jak twoja matka, kiedy sobie coś postanowisz, nie spoczniesz, dopóki nie osiągniesz celu. Słucham, jaki szkielet znalazłaś w szafie w Farthy ? Opowiedziałam mu wszy stko, usiłując by ć sprawiedliwa wobec Tony ’ego i przedstawiając jego racje tak, jak mi je tłumaczy ł. W miarę jak mówiłam, twarz Drake’a szarzała, pod jego oczami pojawiły się cienie. Kiedy skończy łam, odwrócił głowę i milczał przez długą chwilę. – Pamiętam mojego ojca jak przez mgłę – rzekł wreszcie. – Miałem pięć lat, kiedy rodzice zginęli, ale pamiętam piękny wóz strażacki, zabawkę Tattertonów, który dostałem w prezencie od Heaven. Za każdy m razem, kiedy tata widział, że się nim bawię, robił się smutny. „Wiesz, od kogo to dostałeś?” – py tał często. Odpowiadałem, że od Heaven. Oczy wiście zapomniałem, kim ona jest i jak wy glądała, ale imię wbiło mi się w pamięć, bo tata nieodmiennie odpowiadał: „Tak, od Heaven, twojej siostry ”. I uśmiechał się. Nie ma wątpliwości, że Tony postąpił niewy baczalnie, ale masz rację, twierdząc, że mój ojciec jest winny, gdy ż poświęcił córkę dla upragnionego cy rku. My ślę, że nadszedł czas, aby wy baczy ć Tony ’emu, Annie. Kochałem Heaven niemal tak jak ty i nie sądzę, żeby znienawidziła nas za to. Palące łzy pociekły mi po policzkach. Przy taknęłam w milczeniu, gdy ż nie by łam w stanie wy krztusić słowa. Drake otarł mi łzy i przy tulił mnie do piersi. – Muszę już iść – powiedział, wstając szy bko. – Będę jutro, ty lko bliżej wieczoru. Przy wiozę ci wszy stko, co zamówiłaś.
– Pozdrów ode mnie panią Avery, Rolanda i Geralda, dobrze? I obiecaj, że nie będziesz się kłócił z ciotką Fanny. Obiecaj! – Obiecuję. Będę udawał, że jej tam nie ma. – I powiedz jej, że chętnie zobaczy łaby m ją w Farthy. – Jasne. – I bądź miły dla Luke’a. – Tak jest, pani kapitan. – Zasalutował mi ze śmiechem. – Uważaj na siebie, Drake. – Będę uważał. Przecież zostaliśmy prawie sami. Uścisnął mnie i wy szedł. Chociaż drzwi by ły otwarte, czułam się, jakby zatrzasnął je i zamknął na klucz. Cisza, która zapadła, gdy oddaliły się jego kroki, by ła gęsta i przy tłaczająca. Przeniknięta dreszczem, naciągnęłam okry cie pod brodę i leżałam, wpatrzona w sufit. Luke z inną dziewczy ną? Wy obraźnia podsuwała mi obrazy, który ch nie potrafiłam odpędzić od siebie. Widziałam go ze śliczną studentką, siedzący ch w stołówce, zatopiony ch w rozmowie. Widziałam, jak trzy mając się za ręce, idą przez kampus i Luke ją całuje, obejmuje, tak jak zawsze marzy łam, żeby mnie całował i obejmował. Traciłam wszy stko, co darzy łam miłością. Świat, który dotąd znałam i kochałam, wy paliły ból i rozpacz. By łam niczy m mały ptaszek, wy czerpany długim lotem, który desperacko szuka bezpiecznego miejsca do ży cia. Lecz wszy stkie drzewa by ły spopielone. Zamknęłam oczy i zmorzy ł mnie sen. Śnił mi się tata – biegłam ku niemu, a on czekał z wy ciągnięty mi ramionami, ale kiedy mnie objął, okazało się, że jego ręce są z powietrza. – Nie! Nie! – krzy knęłam. Własny krzy k mnie obudził. Zobaczy łam Tony ’ego przy swoim łóżku. – Śnił mi się koszmar – powiedziałam, oczekując, że zapy ta o sen. – To zrozumiałe, Annie. – Usiadł na brzegu łóżka i pochy lił się, żeby pogłaskać mnie po głowie. – Przeszłaś straszne chwile. Ale kiedy się budzisz, jesteś tutaj, ze mną, bezpieczna. Poza ty m – ciągnął, czule gładząc mnie dalej – z czasem świat będzie dla ciebie coraz jaśniejszy i szczęśliwszy. Mam wielkie plany co do ciebie. Ty le trzeba zrobić, ty le zmian wprowadzić. Ten dom musi wrócić do ży cia, a centrum tego ży cia będziesz ty. Jak księżniczka. Pomy ślałam o Luke’u i naszy ch fantazjach. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie i Tony by ł przekonany, że ów uśmiech jest jego zasługą. – Widzę, że już czujesz się lepiej. To świetnie. – Sięgnął do mojego nocnego stolika po proszki na sen. – Pani Broadfield powiedziała, że powinnaś to zaży ć. – Wręczy ł mi pigułkę i podał wodę. Posłusznie ły knęłam proszek. Tony odstawił szklankę i pochy lił się, żeby pocałować mnie w czoło. – Jeszcze raz zamknij oczy i spróbuj się wy ciszy ć, zanim nadejdzie sen. – Wstał. – Sen jest najlepszy m lekarstwem. Porozmawiamy później. Dobrze się już czujesz? – Tak, Tony. – Cieszę się. Patrzy łam, jak wy chodzi. Niedługo potem, a może w środku nocy – nie miałam pojęcia, gdy ż proszek na sen zakłócił moje poczucie czasu – w każdy m razie wy dawało mi się, że otworzy łam oczy i zobaczy łam majaczącą w drzwiach ciemną, szczupłą postać. Ten ktoś podszedł do mojego łóżka, ale z jakichś względów nie bałam się go wcale. Delikatnie gładził mnie po włosach, pocałował w czoło. Poczułam się bezpiecznie i spokojnie znów
zamknęłam oczy. Otworzy łam je, dopiero kiedy dobiegł mnie głos doktora Malisoffa.
Rozdział piętnasty
JAK MAMA
– Dzień dobry, Annie. Jak się czujesz? – Doktor Malisoff usiadł na brzegu łóżka. Tony z rękami spleciony mi z ty łu stał nad nim, nerwowo koły sząc się na stopach. Całkiem jak zatroskany tatuś. Pani Broadfield pobiegła do salonu i przy niosła aparat do mierzenia ciśnienia. Usiłowałam usiąść na łóżku. Spałam mocno, ale nie czułam się wy poczęta. Dolna połowa ciała nadal by ła bezwładna. – Jestem trochę zmęczona – wy znałam. W rzeczy wistości by łam wręcz wy czerpana, ale zależało mi, żeby doktor Malisoff pozwolił mi na telefony i przy jmowanie wizy t. – Aha. – Owinął mi ciasno rękę mankietem. – Czy pacjentka dobrze je, pani Broadfield? – zapy tał, nie spuszczając ze mnie badawczego, lekarskiego spojrzenia. Jego oczy wy glądały jak soczewki mikroskopu skierowane na moją twarz. – Nie tak dobrze, jak by m tego sobie ży czy ła, doktorze – stwierdziła pielęgniarka niczy m pilna uczennica wy wołana do odpowiedzi. Lekarz pokręcił głową z niezadowoloną miną. – Jeszcze nie wrócił mi apety t – wy jaśniłam. – Wiem, ale musisz się starać dużo jeść, żeby mieć siłę do walki. Czy dbasz o to, by się nie denerwować? Bo wy glądasz na spiętą. Zerknęłam szy bko na Tony ’ego, który uciekł spojrzeniem w bok, jakby poczuł się winny. – Staram się. – Nie by ło żadny ch gości, telefonów? – upewnił się Malisoff, zwracając się do pani Broadfield. – Pilnowałam, żeby pacjentka miała spokój – odpowiedziała oględnie. Dlaczego ona wszy stko bierze na siebie?, zastanawiałam się. Czy żby się obawiała, że zostanie
zwolniona z dnia na dzień jak Millie? – Rozumiem. – Doktor zbadał moje nogi, sprawdził odruchy i czucie, zaświecił mi w oczy malutkim wziernikiem i pokręcił głową. – Wolałby m widzieć większe postępy w czasie następnej wizy ty, Annie. Musisz jeszcze bardziej skoncentrować się na zdrowieniu. – Ależ ja to robię! – zawołałam. – Zresztą co innego mi zostało? Mogę jedy nie oglądać telewizję i czy tać. Odwiedzają mnie ty lko Tony, Drake i kucharz Ry e Whiskey. – W moim głosie zabrzmiała niebezpieczna nuta histerii. – Widzę, że jesteś w stanie dużego napięcia emocjonalnego – powiedział łagodnie doktor, próbując mnie uspokoić. – Nie rozumiem. Przecież znalazłaś się w ty m domu ze względu na spokojne otoczenie, w który m powinnaś się wy ciszy ć i wy zdrowieć. – Co jeśli nie mogę się wy ciszy ć? – Zmień swoją postawę mentalną, Annie. Terapia i leki nie zadziałają, jeśli nie będziesz chciała, żeby zadziałały. My śl o zdrowiu, my śl, że znów chodzisz, i skoncentruj się ty lko na ty m. I stuprocentowo współpracuj z panią Broadfield, dobrze? Posłusznie kiwnęłam głową i doktor uśmiechnął się, aż bujny rudawy wąs podjechał mu w górę na końcach. Nie powiedziałam mu o kłuciu i wracający m czuciu w nogach, gdy ż najpierw musiałam załatwić coś bardzo ważnego. Uniosłam górną część ciała, mocno opierając się dłońmi o materac. – Proszę, żeby zawieziono mnie do grobu rodziców. Jestem już na ty le silna, by temu podołać, a nie będę się mogła skoncentrować na zdrowieniu, dopóki nie pożegnam się z nimi. – Nie chciałam żądać ani błagać, ale czułam, że tak naprawdę jest. Doktor przy glądał mi się przez chwilę w zamy śleniu, a potem spojrzał na Tony ’ego. Porozumieli się wzrokiem i lekarz prawie niedostrzegalnie skinął głową. – Dobrze – powiedział. – Odpocznij jeszcze przez jeden dzień, a potem pan Tatterton zawiezie cię na cmentarz. Pod warunkiem że kiedy stamtąd wrócisz, musisz dostać środek uspokajający – dodał, znów zerkając na Tony ’ego. – Dziękuję, doktorze. – I jedz więcej. Zdrowiejący organizm potrzebuje dużo energii. – Spróbuję. – Zatem do zobaczenia w następny m ty godniu, Annie. Chcę widzieć, jak te palce u nóg się poruszają, i sły szeć twój chichot, kiedy połaskoczę cię w podeszwę, dobrze? – Pogroził mi palcem jak niesfornemu dziecku. Wy szedł w asy ście Tony ’ego i pani Broadfield. Sły szałam, jak we troje rozmawiają o mnie szeptem na kory tarzu. Tak długo konferowali, aż przestraszy łam się, że chcą znów zabrać mnie do szpitala. Wreszcie pojawił się Tony. Od razu podszedł do łóżka i wziął mnie za rękę. – Jestem zły na siebie. Czuję się odpowiedzialny za twój dzisiejszy kiepski stan. Nie powinienem ci ulegać i opowiadać tragiczny ch historii z przeszłości. – Nie obwiniaj się, Tony – powiedziałam, ale teraz zaczęłam się bać, że po dy skusji zmienił zdanie na temat mojego wy jścia na cmentarz. – Powiedz, zawieziesz mnie jutro na grób? – Doktor się zgodził, więc oczy wiście cię zawiozę. Już wy dałem odpowiednie dy spozy cje w kwestii nabożeństwa. – Zaprosisz Drake’a i Luke’a? – Zrobię, co będę mógł. Drake powinien jeszcze dziś przed kolacją przy jechać z Winnerrow.
– Świetnie, ale czy mógłby ś zawiadomić Luke’a? – Nagle serce mi się ścisnęło. A jeśli się okaże, że Luke jest zajęty … swoją nową dziewczy ną? I nie odbierze telefonu albo odbierze za późno? A ja tak go potrzebowałam! – Drake znajdzie Luke’a w dormitorium – dodałam spokojniej. – Nie sądzę, żeby by ł jakiś problem – uspokoił mnie Tony. – Poproszę sekretarkę, żeby zadzwoniła. – Och, dziękuję. Dalej ściskał mi rękę, choć opadłam na poduszki. Przy mknęłam oczy. Nawet taka chwila podekscy towania męczy ła mnie i osłabiała. Pomy ślałam, że chy ba mają rację, twierdząc, że trzeba chronić mnie przed światem zewnętrzny m. Chciałam się zdrzemnąć, ale pani Broadfield miała wobec mnie inne plany. – Muszę ją podnieść i dać jej śniadanie – powiedziała do Tony ’ego. Skinął głową i puścił moją rękę. – Wrócę wczesny m popołudniem. Zmusiłam się, żeby zjeść śniadanie do ostatniego okruszka. Nie chciałam, żeby pani Broadfield albo Tony uznali, że jestem za słaba na jutrzejszą wizy tę na cmentarzu. Co będzie, jeśli Luke przy jedzie, a ty mczasem wszy stko zostanie odwołane? Na pewno nie pozwolą mu się ze mną zobaczy ć, jeśli okażę się zby t słaba. My śl, że mogę stracić okazję spotkania z Lukiem, wzbudziła we mnie panikę, którą musiałam szy bko stłumić, żeby pani Broadfield się nie zorientowała. Po śniadaniu zaczęły śmy poranne zabiegi. Czułam na nogach doty k palców pani Broadfield, ale nie zdradziłam się słowem, gdy ż bałam się, że zostanie to uży te przeciw mnie i pielęgniarka zablokuje moje wy jście na cmentarz. Choć mocno bolało, zagry załam usta, usiłując zachowy wać się obojętnie. Potem długo leżałam w łóżku, gapiąc się w telewizor. W pewny m momencie, po lunchu, który zjadłam cały, wrócił Tony. – Rozmawiałeś z Lukiem? – zapy tałam, zaledwie przekroczy ł próg. – Nie, ale zostawiłem wiadomość w dormitorium. Na pewno zadzwoni dzisiaj, a może od razu przy jedzie na grób. Mszę odprawi mój stary przy jaciel, pastor Carter. Zacznie się o drugiej po południu. – Och, Tony, powinieneś dzwonić aż do skutku! Spróbuj jeszcze raz! – poprosiłam błagalny m tonem. – Dobrze, spróbuję jeszcze, ale później będę zajęty, więc poproszę sekretarkę, jeśli mi się nie uda. Nie martw się, kochanie. Naprawdę, za bardzo się ty m wszy stkim przejmujesz. Tony by ł w dziwnie radosny m nastroju. Chy ba ulży ło mu, że nie chciałam wy jechać po jego wy znaniach. – Pewnie zastanawiasz się, w co jutro się ubrać, prawda? – spy tał, my lnie interpretując moją zatroskaną minę. – Na szczęście masz ogromny wy bór. – Rozsunął drzwi garderoby, za który mi zobaczy łam całe rzędy ubrań. – Ty le tego tu jest! Wielu rzeczy Heaven nie miała okazji nosić. I wszy stkie na ciebie pasują! Są tu takie – dodał, ściągając z wieszaka jakąś sukienkę – które szczególnie lubiła. – Sukienka by ła z czarnej bawełny, z długimi rękawami, dość krótka. Tony pogładził ją tkliwie, jakby nadal widział ten strój na Heaven. Odwrócił się ku mnie z ty m nieobecny m spojrzeniem, które widziałam u niego zawsze, kiedy wspominał przeszłość.
– Wszy scy patrzy li na nią w zachwy cie, gdy wchodziła do kościoła i kroczy ła w stronę ołtarza. Nawet pastor Carter by ł oszołomiony, jakby anioł sfrunął do świąty ni, aby uczestniczy ć w nabożeństwie. – Tony się roześmiał. – Czerń podkreślała urodę Heaven, tak samo jak u jej matki. Tobie też będzie w niej do twarzy. – Jest mi obojętne, jak będę wy glądała, Tony. Nie robię tego na pokaz. – Wiem, ale taki strój by łby wy razem hołdu dla pamięci twojej mamy i babci. – Położy ł sukienkę na łóżku i odstąpił krok w ty ł. Przez chwilę wpatry wał się w nią hipnoty cznie, zanim znów zwrócił się do mnie. – Gdy by ś ufarbowała włosy na srebrny blond, by łaby ś wierny m obrazem swojej babci. – Wziął jedną z fotografii w srebrny ch ramkach, które stały na długim marmurowy m blacie, i przy niósł mi. By ło to zdjęcie mojej prababki Leigh, kiedy by ła mniej więcej w moim wieku. Musiałam przy znać, że podobieństwo by ło duże i gdy by m rozjaśniła włosy, stałoby się jeszcze większe. – Nie ufarbowałaby ś włosów? Tak po prostu dla odmiany, bo jesteś taka smutna. Jutro sprowadzę do ciebie fry zjera. Co ty na to? – Mam się przefarbować na srebrny blond? Chy ba żartujesz! – Ależ mówię jak najbardziej serio. Wy obraź sobie, jak wszy scy będą zaskoczeni. Omal się nie roześmiałam, ale ponownie spojrzałam na fotografię babci i zamilkłam. By ło coś fascy nującego w jej twarzy … w oczach, nosie, podbródku; w ry sach, tak podobny ch do ry sów moich i mamy. Czy dlatego mama utleniła włosy ?, zastanawiałam się. – Mam wiele zdjęć twojej mamy z jasny mi włosami – powiedział Tony, jakby wiedział, o czy m my ślę. Podsunął mi inną fotografię w srebrnej ramce. Pochodziła z okresu, kiedy rodzice spędzali miesiąc miodowy w Farthy. Tu by li na pry watnej plaży Tony ’ego. – Interesujące, prawda? – Tak. – Kiedy mam sprowadzić fry zjera? – Nie powiedziałam, że tego chcę. Jeszcze się zastanawiam. – Przecież widzisz, jak pięknie wy glądała twoja babcia w jasny ch włosach, podobnie jak mama. – Oczy płonęły mu podekscy towaniem. – Cała twoja rekonwalescencja, zabiegi, leczenie i odosobnienie siłą rzeczy są nudne. Pozwól mi sprowadzić fry zjera. Powinnaś znów poczuć się jak śliczna młoda kobieta, a nie jak inwalidka. Miło by łoby znowu czuć się ładną. Usiłowałam sobie wy obrazić, że mam włosy jak mama na zdjęciu, i poczułam jej bliskość. Na plaży promieniała szczęściem. A moja babcia Leigh… by ło w niej jakieś dzikie, nieoswojone piękno. Jasne włosy pasowały do jej karnacji, ale czy będą pasowały do mojej? – No i…? Czego by ś chciała? – nalegał Tony, niecierpliwie pochy lając się nade mną. – Naprawdę nie wiem. Nigdy nie my ślałam o rozjaśnieniu włosów. Mogłoby wy jść fatalnie. – Jeżeli nowy kolor nie będzie ci pasował, wezwę fry zjera jeszcze raz, żeby przy wrócił pierwotny odcień. – Powiem ci, kiedy wrócimy od grobu. Nie chcę teraz my śleć o włosach. W każdy m razie dziękuję. Oddałam mu fotografię. By ł rozczarowany, ale ze zrozumieniem kiwnął głową. – A co z sukienką? – Drake powinien przy wieźć mi coś z domu. Na mojej liście by ła czarna sukienka.
– A nie mogłaby ś choć przy mierzy ć? Widać by ło, jak wiele ta sukienka dla niego znaczy. Ty le o niej mówił, że zaczęłam się zastanawiać, jak by m w niej wy glądała. – Dobrze, przy mierzę. – Przy ślę panią Broadfield, żeby ci pomogła. Kiedy już będziesz ubrana, zawołajcie mnie – rzucił i wy szedł, zanim zdąży łam coś jeszcze powiedzieć. Nie chciało mi się przebierać, ale Tony zachowy wał się jak dziecko, które czeka na Świętego Mikołaja. Nie miałam serca go zawieść. Za moment pojawiła się pani Broadfield z niezby t uszczęśliwioną miną. – Nie musi pani teraz mnie przebierać, jeśli jest pani zajęta. – Gdy by m by ła zajęta, nie przy szłaby m. – Zdjęła sukienkę z łóżka i przy glądała się jej kry ty cznie, a potem wzruszy ła ramionami i pomogła mi usiąść. Kiedy już by łam ubrana, posadziła mnie w fotelu, żeby m mogła podjechać do dużego ściennego lustra. Ponieważ siedziałam, trudno by ło ocenić, czy sukienka pasuje do figury, ale uznałam, że mnie postarzy ła. Od czasu wy padku nie widziałam się w inny m stroju niż koszula nocna i teraz wy glądałam okropnie. Włosy wisiały w strąkach jak dawno niemy te. Czerń sukienki podkreślała bladość twarzy i zmęczone spojrzenie. Omal się nie rozpłakałam na swój widok. Pani Broadfield stała z ramionami zapleciony mi na piersi jak znudzona sprzedawczy ni w domu towarowy m. Pomoc w przy mierzaniu sukienek najwidoczniej nie należała do jej pielęgniarskich obowiązków. Nie usły szałam, kiedy wszedł Tony. Stanął przy drzwiach i przy glądał mi się bez słowa. Dopiero po chwili poczułam jego spojrzenie i odwróciłam się. Twarz zdobił mu dziwny, pełen zachwy tu uśmiech. Pani Broadfield nic nie powiedziała, ty lko cicho wy szła z pokoju. – Och, Tony, wy glądam strasznie; nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo. Moje włosy są obrzy dliwe. Nikt mi na to nie zwrócił uwagi, ani Drake, ani ty, ani nikt ze służby – powiedziałam z pretensją. – Jesteś piękna, Annie. Twoja uroda nie blednie nawet w chorobie. Jest nieśmiertelna. Wiem, że ta sukienka jest stworzona dla ciebie. Włoży sz ją jutro, prawda? – Nie podobam się sobie w żadny m ubraniu, więc wszy stko mi jedno. – Jestem pewien, że twoja mama będzie uśmiechać się w niebie, widząc, jak wy piękniała jej córka. – Ale moje włosy … – zaprotestowałam, biorąc w dwa palce pasmo zlepione w strąk i wy puszczając je z obrzy dzeniem. – Pozwól, żeby m zaraz posłał po fry zjera. Sama widzisz, jak podle się czujesz zaniedbana. Nie jestem lekarzem, ale wiem, że jeśli człowiek nie czuje się dobrze we własnej skórze, nie będzie zdrowiał. Przeciwnie, będzie coraz bardziej zgorzkniały i chory. Nalegał tak, że trudno by ło mu odmówić, a do tego miał wiele racji. Czemu my ślenie o swoim wy glądzie w takich chwilach miałoby by ć zdrożne? W ty m momencie Tony powiedział coś, co mnie ostatecznie przekonało. – Luke nie widział cię od czasu szpitala. Jestem pewien, że oczekuje poprawy. Luke, pomy ślałam. Otoczony piękny mi studentkami – zdrowy mi, szczęśliwy mi dziewczy nami, które mogą chodzić i tańczy ć. Może zwleka z wizy tą u mnie, bo nie chce mnie widzieć w takim żałosny m stanie? Skoro tak, mam szansę go zaskoczy ć. Wy starczy, że będę
silniejsza i bardziej zadbana, a wszy stko znów wróci do normy. – Dobrze, Tony, poślij po fry zjera. Ale jeszcze nie podjęłam decy zji w kwestii przefarbowania włosów. Na razie chciałaby m, żeby mi je umy ł, wy równał i uczesał. – Jak sobie ży czy sz. – Odstąpił krok w ty ł i znów mnie podziwiał. – Ta sukienka doskonale na tobie leży ! Włoży sz ją, prawda? Powinnaś, żeby ś czuła się blisko mamy. Znów wy powiedział magiczne słowa. – Włożę ją, Tony. – Świetnie! Na razie znikam, bo mam trochę spraw do załatwienia. Fry zjer dzisiaj tu będzie, choćby m miał go przy wieźć osobiście. – Zbliży ł się do mnie. – Wielkie dzięki, Annie, że dałaś mi szansę po ty m wszy stkim, co ci powiedziałem. Jesteś kochana i cudowna. – Tkliwie pocałował mnie w policzek. – Niedługo wrócę – obiecał i wy szedł w pośpiechu. Przez długą chwilę patrzy łam na swoje odbicie w lustrze. W Winnerrow mama miała parę różny ch czarny ch sukienek, jedna by ła bardzo podobna do tej. Może dlatego miałam wrażenie, że dusza mamy przenika moją. Widziałam jej oczy w moich oczach, a jej uśmiech nałoży ł się na mój uśmiech. Zupełnie jakby m ustawiła ostrość w aparacie i rozmazane linie zbiegły się w jeden wy raźny obraz. Serce biło mi boleśnie, gdy ż po raz kolejny uświadomiłam sobie, że więcej jej nie zobaczę. Nie przy jdzie, kiedy będę się szy kowała do zakończenia szkoły czy na bal. Nie pogładzi mnie po głowie, nie pocałuje w policzek, nie położy mi ręki na ramieniu, nie da dobrej rady. Włożenie tej sukienki i upodobnienie się do mamy jeszcze bardziej podkreślało bolesną prawdę. Zawróciłam spod lustra i podjechałam do toaletki po chusteczkę. Wy cierając oczy, patrzy łam na inne fotografie. Szczególnie jedna przy ciągnęła mój wzrok. By ła na niej mama w jakiejś zabawnej pozie na tle stajni. Nie wiedziałam, kto zrobił zdjęcie, ale nie to by ło ważne, ty lko Tony stojący w tle. Patrzy ł na nią w ten sam sposób jak niedawno na mnie – intensy wnie, z przebiegły m uśmiechem. Przy glądałam się jeszcze przez chwilę zdjęciu, a potem przeszłam do inny ch. Jedno przedstawiało moją babcię Leigh też na tle stajni, też w podobnie zabawnej pozie i nawet w ty m samy m stroju jeździeckim. Na zestawiony ch zdjęciach wy glądały jak siostry. Może dlatego Tony tak się uśmiechał. Ja też powinnam się uśmiechnąć, a nie mogłam. – Zdejmiesz tę sukienkę, czy zamierzasz ją nosić cały dzień? – warknęła pani Broadfield. Stała w drzwiach, podparta pod boki. Może iry towały ją polecenia Tony ’ego, ale nie powinna wy ży wać się na mnie. Nie miałam już ochoty zachowy wać się jak pokorna ofiara. Hardo spojrzałam jej w oczy. – Zaraz ją zdejmę i odłożę. Uniosła brwi, zaskoczona tonem mojego głosu. – To dobrze, bo czas na hy droterapię. Przeszła do łazienki i przy szy kowała gorącą kąpiel. Ty m razem, kiedy opuszczała mnie do wanny, miałam wrażenie, że pogrążam się we wrzątku. Krzy knęłam z bólu, ale jakby mnie nie sły szała. Widziałam, jak moja blada skóra pod wodą robi się czerwona. Usiłowałam wy czołgać się z wanny, lecz pani Broadfield przy ciskała mi barki, nie pozwalając na to. – Musisz przy zwy czaić się do gorąca – wy jaśniła. Uruchomiła dy sze, które wzburzy ły wodę. Gorące krople pry skały mi na szy ję i policzki, piekąc jak ukąszenia os. Na moment zostawiła mnie w wodzie, trzy mającą się kurczowo brzegów
wanny, a sama odeszła, żeby przy gotować olejki i kremy do masażu. Wpatrzy łam się w swoje zdradzieckie nogi, usiłując my śleć o wy zdrowieniu – tak jak zalecił doktor Malisoff. Nagle zobaczy łam, że drgnął mi duży palec u nogi. – Pani Broadfield! – Nie przy szła. Pewnie my ślała, że chcę, aby wy jęła mnie z tego ukropu. – Pani Broadfield, proszę przy jść i spojrzeć! – zażądałam. Dopiero wtedy się zjawiła. – Już ci mówiłam, że musisz… – Nie, nie, chodzi o duży palec u nogi. Duży palec u prawej nogi się poruszy ł! Pochy liła się nad wodą. – Porusz nim jeszcze raz. Próbowałam. Nic się nie stało. – Teraz ani drgnie. Ale poruszy ł się naprawdę. Widziałam! Pokręciła głową. – To raczej woda się poruszy ła i ty lko ci się wy dawało. – Ależ skąd, przy sięgam! – Aha. Jeśli tak, to miło. – Wróciła do swoich przy gotowań. Poczułam się niezrozumiana, wy czerpana od gorąca i wy siłku. Oparłam głowę o krawędź wanny i przy mknąwszy oczy, czekałam, aż moja oprawczy ni uzna, że wy starczy tej kąpieli, i wy jmie mnie z wody. Po chwili, która wy dawała mi się wiecznością, pani Broadfield wróciła i pomogła mi wy jść z wanny. Skórę miałam czerwoną, jakby m zasnęła na plaży w pełny m słońcu, i czułam się jak rozgotowane spaghetti. Zostałam ułożona na brzuchu. Zamknęłam oczy, kiedy pielęgniarka masowała mi ciało silny mi rękami, zaczy nając od karku i posuwając się drobny mi kolisty mi ruchami przez plecy ku pośladkom i nogom. Gwałtownie otworzy łam oczy, kiedy usły szałam głos Tony ’ego. Boże jedy ny, pomy ślałam w popłochu, przecież leżę goła! Usiłowałam wy ciągnąć spod siebie ręcznik i zakry ć się nim, ale ruchy miałam zby t niezgrabne, a pani Broadfield nie spieszy ła się z pomocą. – Przepraszam – powiedział. Uchwy ciłam jego postać kątem oka. – Zajrzałem ty lko, by zawiadomić, że fry zjer będzie o trzeciej. Jeszcze raz przepraszam – dodał i wy szedł. – Pani Broadfield, dlaczego pani nie zamy ka drzwi na czas masażu? – zapy tałam z niezadowoleniem. – Wy bacz, mam ważniejsze sprawy na głowie. – A dla mnie to jest ważne. Niech pani sobie wy obrazi, że zachowałam coś takiego jak wsty d, a pan Tatterton jest mężczy zną. – Wiem, jakiej płci jest pan Tatterton. Przepraszam – dodała po chwili. – Następny m razem zamknę drzwi. – Liczę na to. Choć wtarła mi w skórę jakiś łagodzący krem, skóra nadal piekła mnie po tej kąpieli mimo świeżej miękkiej koszuli. Przestała, dopiero kiedy obudziłam się po krótkiej drzemce. Pani Broadfield przy niosła mi sok, a po niedługim czasie wróciła, oznajmiła, że przy jechał fry zjer, i pomogła mi przesiąść się na wózek. Tony wprowadził wy sokiego, szczupłego blondy na o wijący ch się włosach i brwiach tak jasny ch, że prakty cznie niewidoczny ch. Pomy ślałam, że niejedna kobieta oddałaby duszę za jego zielone oczy o romanty czny m spojrzeniu. Miał bardzo jasną cerę i bardzo różowe wargi.
Tony przedstawił go jako mistrza René i dodał, że jest Francuzem. Może i by ł Francuzem, ale urodzony m w Stanach. Odniosłam wrażenie, że jego obcy akcent jest nieco sztuczny, jakby rozmy ślnie serwował go klientom, i by łam niemal pewna, że po pracy mówi jak każdy Amery kanin. – Ach, mademoiselle. – Odstąpił krok w ty ł i przechy liwszy głowę najpierw w prawo, a potem w lewo, przy takiwał sam sobie, rozważając, co zrobić z moimi włosami. Wy ciągnął rękę, ujął pasmo, zważy ł je w dłoni. – Bujne i bardzo gęste, lecz hélas, zaniedbane, n’est ce pas? Ale nie martw się, panienko, René potrafi sprawić cuda. Ani się obejrzy sz i cud się stanie! – Proszę mi ty lko umy ć włosy, trochę podciąć i uczesać – powiedziałam. – Pardonnez-moi? – René zerknął na Tony ’ego. – Ależ kolor… my ślałem… – René jest ekspertem, Annie. Wy słuchaj najpierw jego opinii. – Mademoiselle, mogłaby ś dodać światła swojej twarzy – namawiał fry zjer. – To nie będzie trudne. Z cały m zaufaniem oddaj się w ręce mistrza René, a vraiment nie pożałujesz. – Wy stawił przed siebie ręce z rozcapierzony mi palcami, jakby mnie przekony wał do swej mocy sprawiania cudów. Spojrzałam w lustro i pomy ślałam, że może jednak warto posłuchać sty listy. – Dobrze, niech pan robi, co pan uważa. – Très bien. – Fry zjer zatarł ręce. Zamknęłam oczy, kiedy powiózł mnie do łazienki i zabrał się do pracy.
Już po wszy stkim przejrzała się w lustrze i zobaczy łam twarz mamy. Zmiana koloru włosów dała iście magiczny efekt. Zupełnie jak gdy by fry zjer niczy m czarodziej przeniósł mnie w przeszłość, o czy m marzy ł Tony – cofając kalendarz do jego najszczęśliwszy ch dni w Farthy. Mistrz René ufarbował mi włosy na srebrny blond i ułoży ł je tak, że wy glądałam jak mama ze zdjęcia przed stajnią. By łam pewna, że Tony wcześniej dał mu tę fotografię. Zastanawiałam się, jak zareaguje Luke. Widział przecież dawne zdjęcia mojej mamy i zachwy cał się jej olśniewającą urodą. Czy pomy śli to samo, kiedy po raz pierwszy zobaczy mnie w nowej fry zurze? A gdy zostaniemy sami, czy ujmie moje dłonie i będzie szeptał o swoich uczuciach? W wy obraźni rozpalonej miłością sły szałam jego słowa: „Annie, kiedy pierwszy raz ujrzałem cię w kolorze włosów twojej mamy, zrozumiałem, że nie zważając na zakazy, muszę ci wy znać miłość. Och, nie mam sił dłużej temu zaprzeczać. Nie mogę!”. Odegrałam tę wy marzoną scenę parę razy w my ślach, a potem otworzy łam oczy i znów spojrzałam na siebie w lustrze. Gdy by zmiana koloru włosów rzeczy wiście potrafiła to sprawić… – Annie, czy to ty ? – Drake wszedł do sy pialni, niosąc dwie walizki. Postawił je przy łóżku i patrzy ł na mnie z uśmiechem. Uniosłam głowę, ciekawa jego reakcji. – Czy nie wy glądam głupio? – Ależ skąd, w żadny m razie nie głupio, ty lko… inaczej. Przy pominasz mi kogoś. – Moją mamę, Drake. Kiedy pierwszy raz wzięła cię do siebie – podpowiedziałam. – Ach, jasne. – Oczy mu zabły sły. – Tak, dokładnie tak. Wy glądasz przepięknie. – Chy ba wreszcie się przekonał, że to jednak ja, bo przy sunął się i pocałował mnie czule. – Bardzo mi się
podoba twoje uczesanie. – Sama nie wiem. Czuję się… inaczej. I nadal nie mogę uwierzy ć, że mama czuła się dobrze w ty m kolorze. Jakby m udawała kogoś innego. Jestem pewna, że ona miała takie same odczucia. Drake wzruszy ł ramionami. – Szy bko zmieniła kolor włosów, kiedy wrócili z Loganem do Winnerrow i kupili Hasbrouck House. Może masz rację. – Tony przekonał mnie, że powinnam znów się poczuć jak młoda kobieta, bo obrzy dł mi własny widok. Ale dosy ć o mnie i o moich sprawach. Opowiedz mi o Winnerrow. Kogo spotkałeś? Co mówiła służba? Jak wy gląda dom i co sły chać u cioci Fanny ? – Hola, nie tak szy bko! – Roześmiał się. Przy gry złam usta, żeby się uspokoić, i niecierpliwie wy prostowałam się na wózku. – Cóż… Winnerrow… – Udawał, że próbuje sobie przy pomnieć. – Nie drocz się ze mną, Drake. Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy się jest więźniem odcięty m od świata. Łobuzerski uśmieszek naty chmiast zbladł i w oczach Drake’a pojawiły się troska i tkliwość. – Biedna Annie. Wy bacz, by łem okrutny. Obiecuję, że będę tu przy jeżdżał częściej i wy prowadzał cię na świat. A w Winnerrow… Jak ty lko wszedłem do domu, służba dosłownie rzuciła się na mnie, zasy pując mnie py taniami o ciebie. Pani Avery oczy wiście od razu się rozpłakała. Nawet Roland by ł niebezpiecznie wzruszony. Jedy ny Gerald jakoś się trzy mał, ale ty lko dlatego, że… – Że jest szty wny jak lord – dokończy łam z nim chórem. Zawsze żartowaliśmy tak z naszego lokaja, śmiejąc się za jego plecami. – Och, jak mi ich brakuje… wszy stkich. – Widziałem też w sklepie kilka twoich szkolny ch przy jaciółek. By ły spragnione wieści o tobie i przesy łają ci pozdrowienia. – A ciocia Fanny ? Co z nią? – Cóż… – Drake pokręcił głową. – Jest jakaś dziwna. Zastałem ją w ogrodzie za domem. Czy tała książkę! I by ła ubrana bardzo konserwaty wnie jak na nią, w białą bawełnianą bluzkę z długim rękawem i długą, powiewną spódnicę. Włosy miała gładko zaczesane i związane z ty łu. Z daleka jej nie poznałem, nawet zapy tałem Geralda, kto siedzi w altanie. – W altanie! – Tak. – A co czy tała? – Nie uwierzy sz, poradnik Emily Post o dobry ch manierach! Kiedy do niej podszedłem, powiedziała: „Och, Drake, jak się cieszę, że cię widzę!”. Podała mi rękę i nie chciała mnie puścić, aż pocałowałem ją w policzek. Chy ba pierwszy raz ją pocałowałem. I muszę przy znać, że odby łem z nią całkiem inteligentną rozmowę. Śmierć twojej mamy i ojca by ła dla niej szokiem. Teraz postanowiła, że się zmieni, stanie się lepsza, jak to ujęła… czekaj… „bo jestem to winna Heaven”, tak powiedziała. Wy obrażasz sobie? I muszę przy znać, że już wiele się zmieniło. Dom wy gląda nienagannie, a służba mi mówiła, że Fanny nie sprowadza żadny ch fagasów. W ogóle ży je jak mniszka. – Py tała o mnie? – Naturalnie. – Czy wy biera się tutaj? – Chciałaby, ale czeka, aż Tony powie mi, że lekarze zgadzają się na wizy tę.
– Jest moją ciotką! Nie mogę tu ży ć trzy mana w izolacji jak więzień! – zawołałam łamiący m się głosem. Biedny Drake by ł wstrząśnięty moim wy buchem. – Przepraszam, Drake, nie obwiniam ciebie. Nie wątpię, że robisz, co uważasz za słuszne i dobre. – Annie, to nie potrwa długo. Już wy glądasz o wiele lepiej. Przy zwy czaiłem się do ty ch twoich nowy ch włosów i uważam, że bardzo ci w nich dobrze. Kiedy stanąłem w drzwiach, początkowo pomy ślałem, że Tony pod moją nieobecność podmienił cię na jakąś gwiazdę filmową. – Dziękuję, Drake. – Nagle przy pomniałam sobie jutrzejszą ceremonię. – Czy rozmawiałeś z Tony m, zanim tu przy szedłeś? Mówił ci o wizy cie przy grobie? – Tak, oczy wiście. Będę z tobą. – A Luke? Czy Luke zadzwonił wreszcie? – spy tałam z nadzieją. – Jak to, dotąd się nie odezwał? – Drake pokręcił głową. – Powiedział Fanny, że będzie dzwonił do ciebie. Co za egoista… – Och, Drake, nie wierzę, że Luke mógłby by ć taki. Proszę, ty zadzwoń do niego. Tony podobno dodzwonił się do kogoś w dormitorium i zostawił wiadomość, ale nie jest pewien, czy ten kolega mu ją przekaże. Może ktoś w ty m dormitorium dla dowcipu ukry wa wiadomości – dodałam z desperacją. A jeśli Drake miał rację, kiedy mówił o dziewczy nach? Ludzie się zmieniają, gdy opuszczają rodzinny dom. Możliwe, że kiedy Luke zaczął studia, Winnerrow stało się dla niego tak ciasne, nudne i pełne przy kry ch wspomnień, że postanowił zerwać z nim wszy stkie więzi – w ty m także więź ze mną! Boże, ty lko nie to, modliłam się. Świat nie może by ć aż tak okrutny. – Jasne, będę próbował. A tu – powiedział, wstając i podchodząc do walizek – są rzeczy, o które prosiłaś. – Już nie mam pokojówki, żeby mi je poukładała. Tony zwolnił Millie. – Sły szałem. Nie ma sprawy, powieszę wszy stko w szafie. – Otworzy ł garderobę i zrobił miejsce na moje ubrania. – Ale tu sukienek! – stwierdził z podziwem. – Wszy stkie należały do Heaven? – I do mojej babci Leigh. Tony niczego nie wy rzucił. – Niektóre wy glądają na nienoszone. – Wiem. Jutro mam włoży ć jedną z sukienek mamy – czarną, którą moja Florence Farthinggale powiesiła o tam, w rogu. – Florence Farthinggale? – Zaśmiał się. – Zabawne. Rozumiem, że nie darzy cie się sy mpatią? – Dopóki zachowuję się jak miękka glina, z którą można zrobić wszy stko, jest jako tako – powiedziałam sarkasty cznie i Drake znów się roześmiał. – W każdy m razie tę sukienkę Tony wy brał dla mnie. Odwiesił moje ubrania. Potem wy jął z kieszeni dwie bransoletki szczęścia. – Proszę, to też przy wiozłem. – Och, dzięki, Drake. – Jak będziesz je nosiła? Obie na jedny m przegubie? – Nie, na zmianę. W dni, kiedy będzie miał przy jść Luke, założę jego bransoletkę. – Przeciągnęłam po niej delikatnie palcami, jakby gładziła policzek Luke’a. – Zawsze siedzi w tobie dy plomatka. – Drake uśmiechnął się. – Ale to już twoja sprawa. – Zamilkł na moment. – Kiedy teraz tak na ciebie patrzę, widzę Heaven, jak tuliła mnie, gdy
by łem mały, przerażony i samotny. Widzę miłość w ty ch niebieskich oczach, który ch spojrzenie niosło mi pocieszenie, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Nigdy ci nie mówiłem, jak cudownie, jak dobrze się czuję, kiedy jestem z tobą, Annie. – Zawsze będę twoją przy jaciółką, Drake. W końcu jestem twoją siostrzenicą, prawda? – Żachnął się niedostrzegalnie, gdy przy pomniałam o naszy m pokrewieństwie. – Wiem. – Pochy lił się i pocałował mnie w policzek, zwlekając z oderwaniem ust, podobnie jak Tony. Wreszcie się wy prostował i ruszy ł do drzwi. – Ty lko pamiętaj o Luke’u! – zawołałam za nim. – Jasne. O, by łby m zapomniał, przy niosłem ci jeszcze coś. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni mary narki. – Pewnie będziesz miała okazję, żeby się elegancko ubrać. Kto wie, może niedługo Tony wy prawi przy jęcie na cześć twojego wy zdrowienia… W każdy m razie zabrałem to z domu. – Wy jął płaską czarną kasetkę na biżuterię, w której by ła diamentowa kolia i kolczy ki, należące do mojej prababci Jillian. – Och, Drake, nie powinieneś tego tu przy nosić. Jest zby t cenne. – No i co z tego? Tu nikt nie kradnie, a ja wiem, jak te klejnoty są dla ciebie ważne. Pomy ślałem, że lepiej się poczujesz, mając je przy sobie. – Masz rację, dobrze zrobiłeś. Dzięki, że o mnie my ślisz. Wiem, że czasami marudzę. Przepraszam. – Nie, Annie, jesteś najcudowniejszą osobą, jaką znam. Kiedy my ślę o tobie… kojarzę ciebie z czy mś piękny m i czy sty m jak jasny blask świecy. – Znów to żarliwe spojrzenie. Nie mogłam wy krztusić słowa, bo w gardle rosła mi gula i serce zaczęło uderzać boleśnie. – Cóż – westchnął, odkładając kasetkę z biżuterią na łóżko – muszę lecieć. Widzimy się jutro po lunchu. – Dobranoc, Drake. I dziękuję za wszy stko. – Nie musisz dziękować. Zrobiłby m dla ciebie wszy stko. Pamiętaj o ty m. Możesz zawsze na mnie liczy ć. Pocałował mnie jeszcze raz i wy szedł, powracając do szy bkiego kroku zaaferowanego menedżera, który my śli już ty lko o sprawach korporacji. Sięgnęłam po kasetkę, otworzy łam ją i wy jęłam diamentową kolię. Jak lśniła! Napły nęły wspomnienia z dnia moich osiemnasty ch urodzin. W oczach mamy wręczającej mi biżuterię by ło ty le miłości i dumy ! Przy cisnęłam naszy jnik do serca i wy dawało mi się, że emanuje strumieniem ciepła, który babcia przekazała mamie, a mama mnie. Nie zdawałam sobie sprawy, że płaczę, dopóki łzy ciepły m deszczem nie zaczęły spadać na moje kolana. Włoży łam naszy jnik z powrotem do kasetki i zamknęłam ją. Drake miał rację. Fakt, że miałam te bry lanty pod ręką, dodawał mi otuchy. Otarłam oczy wierzchem dłoni i spojrzałam na bransoletki leżące na łóżku. Założy łam na rękę tę mniejszą, bardziej dla mnie cenną. Co mówił Drake? Że ciotka Fanny przesiaduje w altanie? W magiczny m miejscu moim i Luke’a? Może, gdy by m jakimś cudem zdołała wrócić do domu, gdy by zawieźli mnie do altany i oparłaby m się na ramieniu Luke’a, może znów zaczęłaby m chodzić? Doktor pewnie by mnie wy śmiał, gdy by m zasugerowała coś takiego, ale czasami wiara potrafi sprawiać cuda. Luke też wierzy ł, a jeśli dwoje ludzi mocno wierzy w coś razem, działanie jest jeszcze skuteczniejsze. Luke. Jakże potrzebowałam jego wsparcia, uśmiechu, jego opty misty czny ch zapewnień, że wszy stko będzie dobrze. Tęskniłam za doty kiem jego ust muskający ch mój policzek. My ślami
przeniosłam się w inne rejony. Wy obrażałam sobie, że Luke przeczesuje mi palcami włosy, że patrzy my sobie w oczy – tęsknie, z miłością, udręczeni naszy mi pragnieniami. Samo my ślenie o nim rozgrzewało moje ciało. Znów czułam, że ży ję. Jeśli wizje Luke’a jako żarliwego, choć niespełnionego kochanka mają taki cudowny efekt, nie powinnam z nich rezy gnować, uznałam. Ach, gdy by śmy by li razem, może nie doszłoby do tragedii! Los sprawił, że na mojej drodze wy rosły nagle nieboty czne góry … lecz powinnam przecież robić to, co Luke zawsze mi radził – mierzy ć wy soko. Powinnam te góry pokonać. Ale teraz właśnie Luke wy dawał mi się najwy ższą górą. Uniosłam głowę i popatrzy łam na mój pusty, samotny pokój. Sły szałam głosy na dole. Pewnie Drake się z kimś żegnał. Drzwi by ły zamknięte. Pory w wiatru załomotał okiennicami, a potem znów zapadła cisza. Och, Luke, pomy ślałam, czemu nie poruszy sz nieba i ziemi, żeby mnie zobaczy ć?
Rozdział szesnasty
KALEKA!
– Mam dla ciebie wspaniałą niespodziankę – oznajmił Tony od drzwi. Przez moment my ślałam, że chodzi o przy jazd Luke’a, ale miał na my śli coś innego. – Musisz wy jechać ze swojego pokoju, żeby to zobaczy ć. Zresztą i tak zaraz musimy by ć na cmentarzu. Odwróciłam się do pani Broadfield, która stała z naręczem ręczników uży wany ch do masażu. Twarz miała nieruchomą jak maska. A jednak czułam, że wie, co to za niespodzianka. – Mam wy jechać? – upewniłam się. Kiwnęła głową i zaczęłam się toczy ć do drzwi. Miałam na sobie czarną sukienkę mamy, a na przegubie czarną bransoletkę, którą dostałam od Luke’a. Fry zjer René przy jechał jeszcze raz dziś po śniadaniu, żeby mnie uczesać. Pani Broadfield nie odwołała poranny ch zabiegów, nabożeństwo przy grobie moich rodziców nie by ło dla niej żadny m argumentem. Miała jednak rację, kiedy mówiła, że przy zwy czaję się stopniowo do gorącej wody, bo zabieg już mnie tak nie zmęczy ł. A może po prostu nieświadomie postanowiłam, że zachowam energię na to ważne wy darzenie. Tony stanął za mną i chwy cił rączki wózka. W drzwiach obejrzałam się na panią Broadfield, żeby zobaczy ć, czy się z nami wy biera, ale krzątała się obojętnie w pokoju. Na kory tarzu skręciliśmy w lewo. Za chwilę zobaczy łam Parsona, który podłączy ł mi telewizor, oraz jeszcze jednego mężczy znę w kombinezonie stojący ch u szczy tu schodów. Py tająco obejrzałam się na Tony ’ego, ale milczał, uśmiechając się niczy m kot z Cheshire. Aż zobaczy łam swoją niespodziankę. Kazał zainstalować przy schodach specjalną windę dla inwalidów. Wy starczy ło wsunąć się na siedzenie i wcisnąć guzik, aby zjechać na parter. – Teraz schody nie będą dla ciebie przeszkodą – powiedział Tony. – Niedługo sama będziesz to
robić. Na dole czeka drugi wózek. Wiedziałam, że Tony jest rozczarowany moim brakiem entuzjazmu, ale nic nie mogłam na to poradzić. Ta winda potwierdzała moje kalectwo i sugerowała, że daleko mi jeszcze do wy zdrowienia. – Ależ Tony, przecież wkrótce będę chodziła sama! Niepotrzebnie wy dałeś mnóstwo pieniędzy ! – O to się martwisz? Niepotrzebnie, zapewniam cię. Winda jest wy poży czona. Kiedy przestanie by ć potrzebna, przy da się komuś innemu. Co do drugiego fotela, wierz mi, dla mnie to drobiazg, nie wy datek. A teraz – z oży wieniem klasnął w ręce – czas na jazdę próbną! Sam wjechałem raz i winda wy trzy mała mój ciężar, więc nic nie ry zy kujemy. Znów obejrzałam się na panią Broadfield, ale nadal nie wy szła z pokoju. Spojrzałam w dół. Z perspekty wy wózka schody wy dawały się okropnie długie i strome. – Musisz ustawić się bokiem do siedzenia windy – poinstruował mnie Tony – podnieść lewą poręcz wózka i przesunąć się na siedzenie. Zrób to sama. Strach zaczął rozprzestrzeniać się we mnie jak potężna, mroczna sy mfonia. Zimny pot wy stąpił mi na czoło. W wy obraźni widziałam, jak spadam w dół, obijając się o marmurowe schody, aż nieruchomieję u ich podnóża jak bezwładna szmaciana lalka. Parson i jego towarzy sz obserwowali mnie uważny m, współczujący m wzrokiem. Uśmiechnęłam się dzielnie i podjechałam do windy. Przez chwilę walczy łam z oporny m lewy m podłokietnikiem fotela, który zaciął się i nie dał się złoży ć. Nikt nie przy szedł z pomocą. Zapewne ustalono wcześniej, że ma to by ć sprawdzian, czy dam sobie radę sama. Wreszcie podniosłam podłokietnik i zaczęłam się sadowić na siedzeniu windy. – Kiedy już panienka usiądzie wy godnie, proszę zapiąć pas jak w samochodzie – powiedział mężczy zna w kombinezonie. Wzmianka o samochodzie przy prawiła mnie o szy bsze bicie serca. Pierś mi się ścisnęła, aż trudno mi by ło oddy chać. Gdzie się podziała pani Broadfield? Przecież asy sta i czuwanie nade mną powinny by ć dla niej najważniejsze! – Och, Tony, nie wiem, czy dam radę – jęknęłam. – Na pewno dasz radę. Nie chcesz sama zjechać na dół i wtoczy ć się do mojego gabinetu? Albo zjechać do jadalni i przy kolacji siedzieć przy stole na miejscu, które zajmowała twoja mama? A już na pewno marzy sz, żeby zwiedzić dom i ogrody, prawda? – Kiedy będziesz gotowa, panienko – podjął technik – wciśnij czerwony guzik po prawej stronie, a zaczniesz jechać w dół. Czarny służy do jazdy w górę. – Jedź! – zachęcił Tony. Niepewnie wcisnęłam czerwony guzik i zacisnęłam powieki. Mierz wy soko, mówił Luke w mojej głowie. Uda ci się. Ty i ja jesteśmy wy jątkowi. Pokonamy najwy ższe i najgorsze przeszkody, jakie los postawi na naszej drodze. Damy radę. Nie poddawaj się. Jak strasznie żałowałam, że nie może udzielić mi wsparcia osobiście! Z nim u boku nie bałaby m się niczego i gotowa by łaby m podjąć każde wy zwanie, by le ty lko dojść do zdrowia i odzy skać siły. Winda drgnęła i zaczęła powoli sunąć w dół. Trzej mężczy źni szli obok mnie po schodach. Mechanizm szumiał cicho. – Czy to nie wspaniałe? – zapy tał Tony.
Otworzy łam oczy i skinęłam głową. Siedzisko trzęsło się lekko, ale sunęło równo i czułam się bezpiecznie. Trzeba przy znać, że miło by ło pokony wać te schody, nie angażując nikogo do noszenia mnie razem z wózkiem. – A jak się zatrzy mam? – spy tałam. – Winda zrobi to automaty cznie, panienko – wy jaśnił technik. I rzeczy wiście u dołu schodów siedzisko zwolniło i zatrzy mało się delikatnie. Parson podprowadził wózek, żeby m mogła się przesiąść. W ty m momencie przy biegł Drake, który śledził wy darzenie z holu przy wejściu. – Niech ży je dzielna kosmonautka Annie! – zawołał, klaszcząc w ręce. – Drake’u Ormandzie Casteel, jak mogłeś się ukry wać, wiedząc, że potrzebuję wsparcia? – zapy tałam z niezadowoleniem. – I właśnie o to chodziło – wy jaśnił. – Tony chciał, żeby ś zrobiła to sama. W ten sposób szy bciej staniesz się niezależna. – Dobrali się, konspiratorzy ! – Żartobliwie pogroziłam im palcem. W głębi duszy by łam bardzo z siebie dumna i cieszy łam się, że Tony dał mi się wy kazać. Spojrzałam ku wejściu, ponad ramieniem Drake’a. – Ale gdzie jest Luke? Czy on też się ukry wa? Drake spoważniał. Zerknął na Tony ’ego, którego ry sy by ły nieruchome jak wy rzeźbione z granitu, a oczy lśniły zimno. – Jest na pikniku integracy jny m dla pierwszoroczniaków. – Piknik?! Tony, my ślałam, że zostawiłeś mu wiadomość! – Kolega z dormitorium, który odebrał telefon, miał mu przekazać informację. Tak twierdzi moja sekretarka. Powiedziała, że w tle by ła muzy ka i gwar, jakby trwała tam huczna impreza. – Nie dzwoniłeś do niego wczoraj, Drake? Kiedy wróciłeś do siebie? – Dzwoniłem dzisiaj wcześnie rano, ale wszy scy już wy szli. – Nic z tego nie rozumiem. – Och, wiesz, jak to jest – bagatelizował. – Kumpel my ślał już ty lko o imprezie i zapomniał przekazać mu wiadomość. – Chy ba żartujesz! Przecież nie chodziło o studenckie zabawy, ty lko o nabożeństwo żałobne! Ktokolwiek przy jął tę wiadomość, musiał zdawać sobie sprawę z jej powagi. Przecież tam nie studiują idioci. – W każdy m razie nie ma go tutaj, Annie – powiedział łagodnie Drake. – Jestem pewna, że przy jechałby, gdy by ty lko wiedział! – krzy knęłam. – Nie rozumiem! Przecież… przecież tu chodzi także o jego zmarłego ojca! – Czułam, że tracę panowanie nad sobą. Nagle wszy stko co najgorsze znów zwaliło mi się na głowę – wy padek, śmierć rodziców, moje kalectwo, nieobecność Luke’a. Miałam ochotę wrzeszczeć. – Nie rozumiem! – powtórzy łam łamiący m się głosem. Tony i Drake nie spodziewali się takiego wy buchu, by li przerażeni. Za wszelką cenę usiłowałam się uspokoić. Nie chciałam wpaść w histerię i spowodować odwołania uroczy stości. By ła zby t ważna dla mnie. Parson i technik przeprosili i oddalili się szy bko. Wy prostowałam się szty wno na wózku. – Już w porządku – skłamałam, dy skretnie ocierając oczy wierzchem dłoni. – Trudno, Luke przy jdzie na grób inny m razem. – Drake, ty z Annie wy jdźcie przed dom, a ja każę Milesowi przy prowadzić limuzy nę. –
Tony poklepał mnie po ręce i odszedł w pośpiechu. Kiedy Drake otwierał frontowe drzwi, nagle, bezszelestnie niczy m duch, pojawiła się przy mnie pani Broadf ield. Drake popchnął mnie w potok słonecznego blasku, który zalewał taras i schody. Ten dzień zupełnie nie pasował do mojego smutnego, wręcz tragicznego nastroju. Jakby nawet Natura nie zamierzała zwracać uwagi na moje uczucia. Zamiast ołowiany ch, niskich chmur puchate białe obłoczki wędrowały po błękitny m niebie. Łagodny ciepły wiaterek rozwiewał mi włosy. Śpiewały ptaki, świeżo skoszone trawniki pachniały intensy wnie. Jak okiem sięgnąć, wokół kwitło ży cie i szczęście, a nie śmierć i smutek. Poczułam się jeszcze bardziej samotna. Nikt nie by ł w stanie zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, ty lko Luke. Och, gdy by mógł by ć tu ze mną, trzy mać mnie za rękę! Spoglądaliby śmy sobie w oczy, rozumiejąc się bez słów. Wreszcie przestałoby mi się wy dawać, że cały świat sprzy siągł się, aby pogłębić moje cierpienie. Zy skałaby m siłę do walki o powrót do normalnego ży cia. Szukałam w sobie determinacji pomimo nieobecności Luke’a. Zacisnęłam palce na poręczach wózka i usiłowałam zmusić stopy, żeby nacisnęły na podnóżki. Bez skutku. Bezwładne mięśnie nie słuchały rozkazów. Przez moment poczułam ty lko słaby impuls w ły dkach i udach. Zniechęcona, zaprzestałam prób. Miles podjechał limuzy ną jak najbliżej schodów i wy siadł z samochodu. W ty m momencie pojawił się pastor Carter. By ł wy sokim, szczupły m mężczy zną o ostry ch ry sach i jasny ch siwiejący ch włosach. Tony uścisnął mu rękę, zamienili parę słów, po czy m podeszli do mnie. – To moja prawnuczka Annie – przedstawił mnie Tony. – Niech Bóg cię błogosławi, dziecko. – Wielebny ujął moje dłonie. – Jesteś bardzo silna i dzielna. – Dziękuję. Na znak Tony ’ego Miles i Drake podnieśli mnie razem z wózkiem i zeszli do samochodu. Zobaczy łam Ry e’a Whiskey a stojącego obok. Przerzedzone siwe włosy miał gładko uczesane. Jego uśmiech niósł mi ży czliwość i wsparcie; łagodne, ciepłe spojrzenie ogrzało moje zlodowaciałe serce. Przejechaliśmy przez bramę i skręciliśmy w prawo, na rodzinny cmentarz Tattertonów. W miarę jak zbliżaliśmy się do wielkiego marmurowego grobowca, ból w mojej piersi narastał. Serce zacisnęło się jak mała pięść. Kiedy limuzy na stanęła, Drake wy jął mnie z auta i z pomocą Milesa przeniósł na wózek. Podjechał ze mną bliżej do grobowca, aż znalazłam się przed pły tą nagrobną, na której wy ry to napisy :
STONEWALL
LOGAN ROBERT UKOCHANY MĄŻ
HEAVEN LEIGH UKOCHANA ŻONA
Wpatry wałam się w te słowa oniemiała, zdruzgotana, gdy ż świadomość, że oboje nie ży ją, dopiero teraz ostatecznie i nieodwołalnie dotarła do mnie. A jednak nie ugięłam się, nie zemdlałam. By łam twarda i zimna jak kamień. Pastor podszedł do grobu, otworzy ł Biblię i rozpoczął modły. Kiedy jego słowa dotarły do moich uszu, umy sł momentalnie zaczął odsy łać je dalej, do archiwum pamięci. Widziałam, jak kapłan porusza wargami, przewraca kartki, lecz ani słowa nie sły szałam. Natomiast sły szałam słowa, które mogłaby wy powiedzieć moja mama, gdy by by ła teraz przy mnie. „Annie, musisz wrócić do zdrowia. Znów musisz by ć silna. Nie możesz stać się słabą, zależną od inny ch istotą, która marnieje w mrokach Farthy. Jeśli tak dalej będzie, zaczniesz blednąć i więdnąć, a potem umrzesz jak kwiat trzy many w piwnicy ”. „Moja Annie – podjąłby tata. – Szkoda, że nie możemy by ć dalej z tobą, aby obdarzać cię naszą miłością i wspierać jak zawsze. Niestety, to już niemożliwe. Ale wiem, że masz w sobie siłę, aby znów stanąć na własny ch nogach i z czasem konty nuować pracę, którą twoja mama i ja rozpoczęliśmy w Winnerrow. Jesteśmy z tobą, Annie”. Mogłam my śleć, że rozmawiam z nimi, ale nie mogłam zaprzeczy ć rzeczy wistości. Ta chwila nieodwołalnie i ostatecznie oznaczała koniec świata, w który m dotąd ży łam. Przy by łam tutaj nie ty lko po to, aby pożegnać się z mamą i z tatą, ale także ze swy m dzieciństwem. Żegnajcie, delikatne dźwięki pozy ty wki; żegnaj, szczęśliwy śmiechu rodziny, będącej razem, kochającej się, potrzebującej swojego towarzy stwa każdego dnia. Żegnajcie, czułe uściski, całusy i słowa otuchy. Nie będzie już pocieszający ch ramion mamy chroniący ch przed okrutny m, zimny m i nieczuły m światem. Nie będzie śmiechu taty rozlegającego się w cały m domu, odganiającego smutki. Żegnajcie, niedzielne obiady, kiedy gadaliśmy jedno przez drugie przy stole. Żegnajcie, choinki i Mikołaje, otwieranie prezentów, bożonarodzeniowe uczty. Żegnajcie, Święta Dziękczy nienia i najedzeni goście, ciężko podnoszący się od stołu. Nie będzie już poszukiwania jajek wielkanocny ch i objadania się czekoladowy mi królikami. Żegnajcie, rodzinne niedzielne spacery i wakacje nad morzem. Nie wstanę już rano w Nowy Rok specjalnie po to, żeby pocałować mamę i tatę i ży czy ć im wszy stkiego najlepszego. Żegnajcie, wszy stkie ślicznie opakowane prezenty, żegnajcie, niespodzianki. Trzeba pożegnać się ze wszy stkim, co czy niło ży cie piękny m, ekscy tujący m, ciepły m i bezpieczny m. Miałam wrażenie, że jestem duchem samej siebie – pozbawiony m czucia, unoszący m się bez celu w próżni. Nawet finalne słowa pastora zabrzmiały dla mnie pusto i rozpły nęły się szy bko, jakby rozwiał je wiatr. – Módlcie się wraz ze mną: Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie… Ukry łam twarz w dłoniach i poczułam rękę Drake’a na ramieniu. Kiedy psalm się skończy ł i pastor zamknął Biblię, Drake powiózł mnie do limuzy ny. Zamknęłam oczy. – Wnieście ją prędko do domu i do łóżka – powiedział cicho Tony. Wózek potoczy ł się szy bciej. Miles otworzy ł drzwi i Drake włoży ł mnie na ty lne siedzenie. By łam wiotka jak mokra chusteczka. Czułam, jak Tony sadowi się z drugiej strony, i limuzy na ruszy ła. Otworzy łam oczy, pragnąc jeszcze raz popatrzy ć na grób, ale mój wzrok przy kuł jakiś ruch
na skraju niedalekiego lasu. Ruch by ł szy bki; jakaś postać wy łoniła się z cienia, weszła w blask słońca, a za moment wy cofała się w gęstwę drzew. By ła to ta sama wy soka, szczupła postać, którą widziałam z okna! Niczy m gość, którego zapomniano zaprosić, przy by ł niezauważony przez inny ch, z daleka biorąc udział w ceremonii, a kiedy się skończy ła, wy cofał się szy bko. Ty lko ja go widziałam.
Wzięłam środek nasenny i położono mnie do łóżka. Obudziłam się późny m popołudniem. Wielki dom by ł cichy i spokojny, a ja spałam tak mocno po proszku, że dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, gdzie jestem i co się stało. Początkowo wszy stko wy dawało mi się snem, przedłużający m się koszmarem, ale widok wózka inwalidzkiego czekającego przy łóżku oraz lekarstw, maści i ręczników zapełniający ch długi blat toaletki udowodnił mi aż nazby t dobitnie, że to niestety nie by ł sen. Za oknem puchate obłoczki zbiły się w ciemnoszarą warstwę, czy niąc resztę dnia porą smutną i mroczną, która o wiele lepiej pasowałaby do porannej uroczy stości na cmentarzu. Usiadłam na łóżku i nalałam sobie wody z niebieskiego plastikowego dzbanka na nocny m stoliku. Cisza wokół by ła zastanawiająca. Gdzie się podziała pani Broadfield? A Tony ? Czy Drake wrócił do Bostonu? Zadzwoniłam mały m dzwonkiem, który wisiał na jedny m ze słupów baldachimu, i czekałam. Nikt się nie zjawił. Znów zadzwoniłam, nieco głośniej i dłużej. Nadal nic. Czy uznali, że pośpię dłużej? Możliwe, ale wolałaby m, żeby ktoś przy szedł, bo by łam bardzo głodna. Przespałam lunch, a teraz zbliżała się pora kolacji. – Pani Broadfield! – zawołałam. Dziwne, że nie dy żurowała pod moimi drzwiami. Zwy kle pojawiała się naty chmiast. Przedłużająca się cisza zaczęła mnie denerwować. Przy kuta do łóżka, ciągle zależna od pomocy inny ch… to się robiło coraz bardziej iry tujące. Naglona gniewem, wy ciągnęłam rękę i wy chy lając się z łóżka, zdołałam chwy cić wózek za poręcz. Zaraz im pokażę! A swoją drogą dlaczego wózek jest stawiany tak daleko od łóżka? – zastanawiałam się. Zupełnie jak gdy by pani Broadfield chciała uniemożliwić mi samodzielne wstanie. Przy ciągnęłam wózek do siebie i opuściłam prawy podłokietnik. Nie robiłam tego wcześniej, ale czułam, że mi się uda. Przesunęłam się na krawędź łóżka. Musiałam rękami ułoży ć swoje nogi jak dwa ołowiane ciężarki. Zablokowałam kółka, żeby wózek się nie odtoczy ł, wzięłam głęboki oddech i zsunęłam się z łóżka na siedzenie. Wy lądowałam na wózku trochę bokiem, ale jakoś udało mi się przekręcić ciało. Ustawiłam podłokietniki, oparłam się o nie mocno rękami i podciągnęłam się do wy prostowanej pozy cji siedzącej. Uskrzy dlona ty m sukcesem uświadomiłam sobie, że mogę teraz manewrować nogami, ciągnąc za uda. Moje stopy dy ndały głupio nad podłogą. Jedną po drugiej ustawiłam nogi na podnóżkach i zdy szana opadłam na oparcie, żeby chwilę odpocząć. Ale udało się! Nie by łam tak bezsilna i bezradna, jak wszy scy sądzili! Przy mknęłam oczy i czekałam, aż serce przestanie mi walić. Znów nasłuchiwałam, lecz dom by ł jak martwy. Głęboko nabrałam powietrza
i odblokowałam koła. Zakręciłam nimi i powoli potoczy łam się ku drzwiom. Po drodze zajrzałam do salonu. Ani śladu pani Broadfield. Żadny ch otwarty ch książek czy magazy nów, nic. Wy jechałam na kory tarz. By ło tutaj chłodniej, jak zwy kle dość ciemno. Skręciłam ku schodom, gdzie chciałam się zatrzy mać i zawołać kogoś z dołu. Jednak moja ciekawość rosła, kusząc, żeby m wy korzy stała okazję i zrobiła rekonesans. Gdzie jest sy pialnia Tony ’ego? – zastanawiałam się. Czy nie tam dalej? Może Tony jest u siebie? Może poranna akty wność także go zmęczy ła i zasnął? Uspokoiwszy serce tą my ślą, dzielnie ruszy łam przed siebie. Jechałam, aż zobaczy łam podwójne otwarte drzwi. Z daleka widać by ło, że układ pomieszczeń znajdujący ch się za nimi jest podobny do mojego. Paliła się tam jedna lampa, ale kiedy wjechałam do środka, powitała mnie cisza. – Jest tam kto?! Czy je to pokoje?, zachodziłam w głowę. Raczej nie Tony ’ego, ty lko jakiejś kobiety. Wtem poczułam silny zapach jaśminu. Ciekawość jak magnes przy ciągała mnie ku drugim, wewnętrzny m drzwiom, które musiały prowadzić do sy pialni. Wjechałam tam i zatrzy małam się za progiem. Na taborecie przed białą marmurową toaletką leżał niedbale rzucony peniuar koloru kości słoniowej, obszy ty brzoskwiniową koronką. Na blacie stało mnóstwo pudrów, kremów, zmy waczy, mleczek kosmety czny ch i flakoników perfum. Po chwili zauważy łam pusty owal na ścianie. Z lustra wiszącego nad toaletką usunięto szklaną taflę. Czemu? Odwróciłam się w lewo i zobaczy łam, że to samo zrobiono z duży m ścienny m lustrem oraz z lustrem na szafie w garderobie. Pozostały puste ramy. Dręczona jeszcze większą ciekawością wjechałam głębiej do pokoju i zobaczy łam czerwone saty nowe pantofle obok ogromnego łoża z baldachimem, bardzo podobnego do mojego. Przerzucona przez łóżko leżała jasnoczerwona suknia balowa z halką, bufiasty mi rękawami i koronkami przy dekolcie. Narzuta by ła odchy lona, jakby ktoś dopiero co wstał. Dalej na prawo zobaczy łam komodę z wy sunięty mi szufladami. Bielizna i pończochy zwisały z nich jak festony. Czy ktoś w pośpiechu czegoś szukał? Na blatach leżały pootwierane kasetki z biżuterią. Widziałam lśniące naszy jniki, kolczy ki, diamentowe i szafirowe bransoletki porozrzucane bezładnie. Poczułam, że wtargnęłam gdzieś, gdzie znaleźć się nie powinnam, i zaczęłam się w pośpiechu wy cofy wać. Wpadłam na ścianę. Kiedy obróciłam wózek, spojrzałam w płonące gniewem oczy pani Broadfield. Twarz miała czerwoną, jakby przy biegła tu sprintem. Z jej włosów, zwy kle gładko zaczesany ch do ty łu, sterczały buntownicze kosmy ki niczy m pęknięte struny fortepianu. Ponieważ patrzy łam z poziomu wózka, jej rozdęte nozdrza widziane od dołu wy dawały się szerokie jak u by ka. Łono, odziane w nienagannie biały, wy krochmalony fartuch pielęgniarki, falowało unoszone ciężkim oddechem. Pośladki wy glądały, jakby miały zaraz eksplodować. Odruchowo zaczęłam się cofać przed nią, ale chwy ciła za rączkę wózka i przy ciągnęła go do siebie. – Co ty tu robisz? – zapy tała chrapliwie, groźnie. – Nie rozumiem… – Weszłam do twojego pokoju i zobaczy łam, że nie ma cię w łóżku, a wózek zniknął. – Spazmaty cznie zaczerpnęła powietrza, łapiąc się ręką za gardło. – Wołałam cię, bo przecież nie mogłaś zejść na dół, a potem zaczęłam przeszukiwać kory tarz, ale do głowy mi nie przy szło, że
zajechałaś aż tutaj. Już wy obrażałam sobie najgorsze… – Nic mi się nie stało. – Nie wolno ci tu zaglądać – powiedziała, stając za wózkiem i szy bko wy py chając mnie z pokoju. – Pan Tatterton specjalnie prosił, żeby nikt nie przy chodził tutaj. Jeśli się dowie, będzie mnie winił i pomy śli, że cię tu przy wiozłam – dodała, rozglądając się czujnie na kory tarzu. Kiedy się upewniła, że nikt nie nadchodzi, chy łkiem pomknęła do mojego apartamentu. Uznałam, że jest śmieszna i bawi się w jakieś głupie podchody. – Tony na pewno nie miałby pretensji, że zawędrowałam w tę część kory tarza – powiedziałam, ale nie zwolniła ani na moment, tak bardzo się bała, że straci posadę. – Jeśli się dowie, powiem mu, że to ty lko moja wina, a nie pani. – To niczego nie zmieni. Jestem za ciebie odpowiedzialna. Wy szłam ty lko na chwilę, żeby się przejść po ogrodzie i zaży ć świeżego powietrza, i wy starczy ło! Na moment spuściłam cię z oka, a ty wsiadłaś na wózek i ruszy łaś na wy cieczkę po domu! – Nie rozumiem, dlaczego Tony miałby by ć zły. – To stary dom i by ć może pewne jego części nie są bezpieczne… słabe stropy albo coś w ty m sty lu. Skąd mam wiedzieć? Powiedział mi, czego mam przestrzegać. Paru prosty ch zasad. Kto by pomy ślał, że się tak zachowasz? – Zapy tam go, kiedy przy jdzie. – Niech cię ręka boska broni! Nic nie mów, a może się nie dowie i sprawa rozejdzie się po kościach. Zatrzy mała wózek przy łóżku i odstąpiła krok do ty łu, spoglądając na mnie z naganą. – Ktoś jeszcze tam mieszka, prawda? – spy tałam. – Kto? – Ktoś jeszcze? – zdziwiła się. – Poza nami, Tony m i służbą. Ten pokój wy gląda na zamieszkany. – Odkąd tu jestem, nikogo innego nie widziałam. Masz zby t bujną wy obraźnię. Pan Tatterton będzie wściekły. Przestań już wy gady wać takie bzdury, dobrze? – Mierzy ła mnie zimny m spojrzeniem spod zmrużony ch powiek. – Jeśli przez ciebie wpadnę w kłopoty … obie na ty m ucierpimy. Nie mam zamiaru stracić posady ty lko dlatego, że kaleka zachowuje się niesfornie. Kaleka! Nikt jeszcze tak o mnie nie powiedział. Furia wezbrała we mnie razem ze łzami. Sposób, w jaki wy mówiła słowo „kaleka”, sugerował, że nie jestem ludzką istotą. Nie by łam żadną kaleką! – Wołałam panią – zapewniłam. – Obudziłam się, by łam głodna, ale nikt się nie pojawił. Wołałam dalej, jadąc kory tarzem. I nic. – Musiałam chwilę odsapnąć. Zaraz by m wróciła. Szkoda, że nie wy kazałaś odrobiny cierpliwości. – Cierpliwości?! – wy krzy knęłam. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nie odwróciłam wzroku. Mój bunt narastał, rozpalając się jak ciągle podsy cany wielki stos. Gwałtownie odskoczy ła w ty ł, jakby dostała po twarzy. Jej ry sy oży wiły się nagle w upiorny sposób – usta wy ginały się i falowały, a oczy na zmianę to otwierały się szeroko, to zwężały w szparki. Ży ły wy stąpiły jej na czoło, jakby je ktoś wy rzeźbił, i cała ich siatka zary sowała się pod cienką, łuszczącą się skórą. Pielęgniarka postąpiła parę kroków ku mnie. – Tak, cierpliwości – powtórzy ła wzgardliwie. – Jesteś rozwy drzony m bachorem. Tak cię wy chowano. Miałam już wcześniej pacjentki podobne do ciebie, rozpieszczane dziewuszy ska
z bogaty ch rodzin. Dostawały wszy stko, o czy m sobie zamarzy ły. Nie miały pojęcia, jak to jest walczy ć o by t, odmawiać sobie czegoś i oszczędzać na wszy stkim. Nie znały trudów, bólu, wy rzeczeń. – Twarz wy krzy wił jej uśmiech szaleńca. – Ale ci bogaci, rozpieszczeni, zepsuci ludzie są słabi. Nie mają w sobie siły, żeby zmierzy ć się z ży ciem, kiedy dosięgnie ich cios, i dlatego pozostają kalekami… inwalidami uwięziony mi w swoim luksusie, ubezwłasnowolniony mi przez własne bogactwo, tworami niezdolny mi do ży cia. – Zacisnęła dłonie i zatarła je energicznie, jak gdy by nagle w pokoju zrobiło się zimno. – Są jak glina, którą trzeba urabiać. Och, jasne, są mili i ładni… jak delikatna jedwabna bielizna, przy jemni i gładcy w doty ku, ale szy bko się zuży wają. – Nie jestem taka. To nieprawda! – krzy knęłam. Znów się uśmiechnęła. Ty m razem by ł to pobłażliwy uśmieszek, jakby mówiła do kompletnej idiotki. – Nie jesteś? To dlaczego nie słuchasz moich zaleceń, kwestionujesz moją fachowość i krnąbrnie przeciwstawiasz się moim wy siłkom przy wrócenia cię do zdrowia? – Słucham pani zaleceń, ty lko… – Słowa uwięzły mi w gardle i miałam wrażenie, że za chwilę się nimi udławię. – Tak, słucham? – Po prostu czuję się samotna. Straciłam rodziców, przy jaciół i… i… jestem… Pielęgniarka kiwnęła głową, zachęcając mnie, żeby m ciągnęła dalej. Nie chciałam wy powiedzieć tego słowa. Wzdragałam się. – Jesteś kaleką – dokończy ła za mnie. – Nie!!! – Tak! I będziesz skazana na wózek, dopóki nie pójdziesz po rozum do głowy i nie zaczniesz słuchać, co do ciebie mówię. – Pani nie jest Bogiem! – warknęłam wściekle. – Nigdy tego nie mówiłam. – Jej profesjonalny ton rozzłościł mnie jeszcze bardziej. – Ale jestem zawodową pielęgniarką, wy szkoloną do opieki nad takimi osobami jak ty – ty lko co mi da cała moja fachowość, jeśli będę miała do czy nienia z tak upartą, rozpieszczoną i nieposłuszną pacjentką jak ty ? Uważasz, że jestem okropna? Nawet jeśli to prawda, mam powody. Już ci mówiłam, ale nie słuchałaś. Takie bogate, rozpuszczone pannice jak ty są słabe i źle znoszą trudne okoliczności losu. Dlatego musisz się wzmocnić, poradzić sobie z samotnością, zbudować wokół siebie twardą skorupę, zapomnieć o bólu, aby ś mogła walczy ć. Jeśli tego nie zrobisz, jeśli będziesz użalać się nad sobą, pozostaniesz kaleką na zawsze. Serce mocno mi waliło, bo w duży m stopniu miała rację. Jej słowa mnie osaczały. – Mówiłam już pani – powiedziałam ze spuszczoną głową – by łam głodna i my ślałam, że wszy scy o mnie zapomnieli. Nikt nie reagował na dzwonienie… ani Tony, ani Drake, ani nawet pani. – Dobrze, zostawmy już tę sprawę. Zejdę na dół, sprawdzę, czy twój posiłek jest gotowy. – Jeżeli Drake jeszcze tam jest, proszę mu powiedzieć, żeby wpadł do mnie. – Nie ma go, musiał wracać do Bostonu. – A Tony ? – Nie wiem. Nie miałam czasu się za nim rozglądać, bo musiałam szukać ciebie – burknęła i wy szła z pokoju.
Długo nie mogłam ochłonąć po tej rozmowie. Może pani Broadfield jest dobrą pielęgniarką, może nawet znakomitą, ale nie lubię jej, my ślałam. Pomimo wszy stkiego, co Tony dla mnie zrobił – załatwił najlepszy ch lekarzy, sprzęt i pry watną opiekę – żałowałam, że zgodziłam się tu przy jechać. Zapewne ciotka Fanny miała rację, szy bciej doszłaby m do siebie wśród ludzi, który ch kocham i którzy mnie kochają. Z drugiej strony chętnie zgodziłam się wtedy na Farthy nie ty lko dlatego, że zawsze chciałam zobaczy ć ten dom. By ł też inny powód – czułam to samo co Drake, który mówił mi, że niechętnie wraca do Hasbrouck House i Winnerrow. Nie miałam odwagi wrócić tam po szpitalu, widzieć pokoje moich rodziców, ich ubrania. Bałam się, że każdego ranka będę mimo woli nasłuchiwała kroków taty i jego czułego, ciepłego powitania „Dzień dobry, księżniczko”. Albo czekała, aż wpadnie mama, żeby pogadać ze mną o ty m i o owy m. Tak, przy jazd do Farthy by ł próbą ucieczki przed tamtą rzeczy wistością, z którą nie miałam siły się zmierzy ć. Ale teraz zaczęłam wątpić, czy podjęłam właściwą decy zję. By ć może tam, pod opieką ciotki Fanny, która zawsze potrafiła mnie rozbawić swoim zachowaniem i niepowtarzalny mi komentarzami, szy bciej by m wy zdrowiała pomimo braku drogiego sprzętu i pry watnej pielęgniarki. Plotkowały by śmy o tamtejszy ch bogaczach i śmiały by śmy się do rozpuku. Żałowałam, że Luke nadal się nie zjawił, gdy ż bardzo chciałam z nim o ty m pogadać. Rozmowa na ten temat z Drakiem nie miała sensu. By ł tak zauroczony Tony m i jego biznesem, że nie dostrzegał – nie chciał dostrzegać – ciemny ch stron i problemów Farthy. Zachowy wał się tak samo jak Tony, dla którego zaniedbany dom by ł piękny jak dawniej. Muszę się koniecznie skontaktować z Lukiem, pomy ślałam. Muszę się z nim zobaczy ć. Muszę! Podjechałam do biurka, znalazłam jeszcze jedną kopertę i napisałam drugi list – ty m razem nie ukry wając desperacji.
Kochany Luke! Odnoszę wrażenie, że cały ciąg ważnych spraw nie pozwala Ci na odwiedziny w Farthy. Wiadomości nie dochodzą do Ciebie albo na nie nie odpowiadasz. Muszę się natychmiast z Tobą zobaczyć! Dużo się zdarzyło od czasu, kiedy ostatni raz odwiedziłeś mnie tutaj. Jestem już dużo silniejsza, ale jeśli chodzi o moje nogi, postęp jest minimalny pomimo terapii. Coraz bardziej mam dość pobytu tutaj i o tym chciałabym z Tobą porozmawiać. Błagam, przyjedź jak najszybciej. Nie czekaj na niczyje przyzwolenie. Przyjedź w dniu, w którym otrzymasz mój list. Całuję Annie
Włoży łam list do koperty i zaadresowałam ją w ten sam sposób jak pierwszy – ten, którego Millie Thomas nie przekazała Tony ’emu.
– Zjesz w wózku, czy mam przełoży ć cię do łóżka? – zapy tała pani Broadfield, wróciwszy z tacą. – Zostanę w wózku. Nałoży ła na poręcze wózka specjalny stoliczek. Kiedy taca stanęła przede mną, niecierpliwie podniosłam srebrną pokry wę półmiska. By ła tam gotowana pierś kurczaka, marchewka z zielony m groszkiem i kawałek białego chleba z masłem. Ty powe, nudne szpitalne danie. – Ry e Whiskey to przy gotował? – zapy tałam z niedowierzaniem. – Nie, jego pomocnik, według moich wskazówek. – Wy gląda… mało apety cznie. – Mówiłaś, że jesteś bardzo głodna. – Bo jestem, ale oczekiwałam czegoś innego… py szności, które przy rządza Ry e. – Ry e uży wa za dużo przy praw i gotuje zby t egzoty cznie. – Ale ja uwielbiam jego kuchnię! Jem wszy stko z apety tem, a o to przecież chodziło doktorowi Malisoffowi, prawda? – zaprotestowałam. – Owszem, lecz zalecał jedzenie lekkostrawne. W twoim stanie… Z hukiem opuściłam pokry wę na półmisek. Impuls dumy wy prostował moje zgarbione plecy i postarałam się o lodowaty ton. Buntowniczo założy łam ramiona na piersi. – Proszę mi przy nieść coś, co ugotował Ry e. Tego nie będę jadła. Wiedziałam, że pani Broadfield kipi wściekłością, ale spojrzenie miała dziwnie spokojne i nieodgadnione. Wy dawało mi się nawet, że na jej ustach zaigrał leciutki uśmieszek. – Jak sobie ży czy sz. – Zabrała tacę. – Może nie jesteś aż tak głodna, jak mówisz. – Jestem bardzo głodna. Proszę powiedzieć Ry e’owi, żeby mi szy bko coś przy gotował. – By ło dla ciebie przy gotowane, ale nie chciałaś – stwierdziła. – Może i jestem kaleką, ale moje poczucie smaku nie zostało upośledzone. Przy okazji niech pani poprosi Tony ’ego, żeby tu przy szedł. – Bardzo źle robisz, Annie. Ja ty lko chcę jak najlepiej dla ciebie. – Na razie nie miałam problemów ze strawieniem tego, co szy kował dla mnie Ry e. – Dobrze. Skoro tak, powiem mu, żeby zrobił kurczaka po swojemu. – Niech też zrobi po swojemu warzy wa i ziemniaki. Aha, i chciałaby m też chleb jego wy pieku – dodałam. – Ty lko nie narzekaj, jeśli pojawią się problemy żołądkowe – ostrzegła, zanim wy szła. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo. Ale teraz już wiedziałam, co mam zrobić, żeby uzy skać to, czego pragnę – wy starczy ło pilnie wezwać Tony ’ego za jej pośrednictwem. Tony zjawił się, zanim pani Broadfield zdąży ła wrócić z nową potrawą. – Jak się czujesz? – Zmęczona, ale głodna. Czekam, aż pani Broadfield przy niesie mi jedzenie od Ry e’a. Nie chcę sprawiać kłopotu, lecz nie mam apety tu na danie, które mi przy niosła – wy jaśniłam, na wy padek gdy by doniosła na mnie Tony ’emu. – Nie sprawiasz żadny ch kłopotów – zapewnił. – Ry e z chęcią zrobi coś ekstra dla ciebie. – Liczę na to. – Wy dajesz się poiry towana. Przez chwilę nie odpowiadałam, a potem gwałtownie obróciłam się ku niemu. – Tony, wiem, że pani Broadfield jest profesjonalistką i powinnam się cieszy ć, że zajmuje się
mną pielęgniarka z tak ogromny m doświadczeniem, która w dodatku jest fizjoterapeutką, ale wierz mi, ona by wa trudna do zniesienia. – Porozmawiam z nią – obiecał. Spojrzenie miał łagodne i współczujące. By łam pewna, że mnie rozumie. – Najbardziej zależy mi na twoim szczęściu, Annie; wszy stko inne jest mniej ważne. – Doceniam, ile dla mnie robisz. – Od razu poczułam się spokojniejsza. Wtem przy pomniałam sobie o liście. – Tony, napisałam kolejny list do Luke’a. Czy mógłby ś go wy słać? Ty lko ekspresem, żeby doszedł jak najszy bciej. – Naturalnie. – Wziął ode mnie list i wsunął do kieszeni mary narki. – A teraz pozwól, że zejdę do kuchni i sprawdzę, co z twoim jedzeniem. Nie dopuszczę, żeby ś głodowała w moim domu. – Nie trzeba, mogę poczekać. – Jednak sprawdzę. I porozmawiam z panią Broadfield. – Nie chcę nikomu sprawiać dodatkowy ch kłopotów. – Och, nonsens, już ci mówiłem. Ty jesteś najważniejsza. – Ruszy ł do wy jścia. – Tony … – Tak? – Zatrzy mał się w drzwiach. – Czy ktoś tu jeszcze mieszka? Kobieta? – Kobieta? Masz na my śli kogoś innego niż pani Broadf ield? – Przy mruży ł oczy podejrzliwie. – Tak. Wy jechałam sama na kory tarz i zawędrowałam do innego apartamentu, podobnego do tego i… – Och… – Tony przestąpił z nogi na nogę. – Rozumiem, że by łaś w pokojach Jillian. – Jillian? – Przecież Jillian już dawno nie ży je, a te pokoje wy glądały na zamieszkane, pomy ślałam ze zdumieniem. – Tak. Pewnie zostawiłem otwarte drzwi. Nie lubię, kiedy ktoś tam zagląda – powiedział twardy m, niezadowolony m tonem, jakiego jeszcze u niego nie sły szałam. – Przepraszam, nie chciałam. Ja… – Nic nie szkodzi – przerwał mi szy bko. – Nie jestem na ciebie zły. Utrzy muję ten pokój w takim stanie, jaki by ł w chwili jej śmierci. Do dziś trudno jest mi się pogodzić z jej odejściem. – Dlaczego nie ma tam luster? – Bo gdy widziała swoje odbicie, jej szaleństwo bardzo się nasilało. W każdy m razie nikt inny tu nie mieszka – zakończy ł i dodał z wy muszony m śmiechem: – Ty lko nie mów mi, Annie, że ty także widzisz duchy, tak jak Ry e Whiskey. – Pokręcił głową i wy szedł. Kolejne pokoje w roli muzeum? Czy Tony przesuwał się od jednego momentu w przeszłości do innego, oży wiając wspomnienia? Mogłam zrozumieć, dlaczego samotny mężczy zna trzy ma się wspomnień, zdjęć, listów i inny ch senty mentalny ch pamiątek, ale żeby przez lata utrzy my wać pokój żony w stanie takim jak w dniu jej śmierci… to już by ło dziwactwo. Wzdry gnęłam się mimo woli i zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam zażądać, żeby Tony odwiózł mnie do Winnerrow. Wkrótce pojawiła się pani Broadfield z nowy m daniem na tacy. Ty m razem by ł to sły nny pieczony kurczak Ry e’a z ziemniaczany m purée i warzy wami gotowany mi na parze, pachnący mi świeżo i delikatnie. By łam tak głodna, a wszy stko wy glądało tak apety cznie, że bły skawicznie zmiotłam jedzenie z talerza. Pani Broadfield przy glądała mi się z boku. Spojrzenie miała chłodne, twarz nieprzeniknioną,
zupełnie jak gdy by założy ła maskę. – By ło py szne – powiedziałam, kiedy skończy łam jeść. – Chcesz położy ć się do łóżka? – Nie, posiedzę jeszcze w wózku i pooglądam telewizję. Zabrała tacę i wy szła. Sięgnęłam po pilota i włączy łam telewizor. Wy brałam kanał z filmem, którego nie znałam, i zaczęłam go oglądać, ale po paru minutach ostry ból przeszy ł mi żołądek. Jęknęłam i ścisnęłam brzuch rękami. Ból ustał i wy prostowałam się, oddy chając głęboko. Za moment powrócił ze zdwojoną siłą; miałam wrażenie, że rozdziera mi żołądek i promieniuje do serca. – Pani Broadfield! – zawołałam. – Pani Broadfield! – krzy czałam coraz głośniej, lecz pielęgniarka się nie pojawiła. Podjechałam do drzwi. – Pani Broadfield! Puściły mi zwieracze. – O nieee! Pani Broadfield!!! Kiedy wreszcie przy szła, siedziałam skulona na wózku, przerażona i upokorzona. Stanęła w drzwiach z rękami oparty mi na biodrach, z zimny m, pełny m złośliwej saty sfakcji uśmiechem na kamiennej twarzy. – Ty lko nie mów, że cię nie ostrzegałam – powiedziała. Jęcząc, błagałam o pomoc.
Rozdział siedemnasty
ZEMSTA PANI BROADFIELD
Szy bko zawiozła mnie do łazienki. Odkręciła wodę nad wanną i zaczęła zdzierać ze mnie ubranie. Czułam się jak dojrzały banan w rękach wy głodniałej małpy. Wszy stkie czy nności wy kony wała w milczeniu, ale widziałam w jej wściekły m spojrzeniu bez przerwy powtarzany, bezgłośny komunikat: „A nie mówiłam?”. Jęczałam i trzy małam się za brzuch. – Mam uczucie, jakby ktoś zapalał tam zapałki – skarży łam się, ale moje słowa odbijały się od głuchy ch uszu. Pielęgniarka najpierw wy tarła mnie wilgotny mi ręcznikami, a potem wy szarpnęła z wózka i dosłownie wrzuciła do gorącej wody. By ła naprawdę bardzo silna jak na kobietę. Powoli osunęłam się niżej, aż tkwiłam w wodzie po szy ję. Choć by ła jak zawsze gorąca, ty m razem przy niosła mi pewną ulgę. Przy mknęłam oczy i odchy liłam głowę do ty łu, pojękując cichutko. – Co się stało?! – zawołał z salonu Tony. Widocznie sły szał całe to zamieszanie i przy biegł sprawdzić, czy nic mi nie jest. – Niech pani zamknie drzwi od łazienki! – poprosiłam. – Leż spokojnie – nakazała pielęgniarka i wy szła, starannie zamy kając za sobą drzwi. Mimo to sły szałam ich rozmowę. – Czy coś się stało Annie, pani Broadfield? – Prosiłam ją, żeby nie jadła mocno przy prawiony ch, egzoty czny ch potraw, które przy rządza jej pański kucharz. Poprosiłam nawet jego asy stenta, by przy gotował coś bardziej delikatnego i poży wnego, ale ona by ła uparta. Domagała się, żeby m przy niosła jej danie od kucharza, więc musiałam zamówić je u niego. – Rozumiem, ale…
– Jej żołądek jest bardzo wrażliwy, tak jak i całe ciało. Usiłowałam wy tłumaczy ć to Annie, lecz jest niecierpliwa jak ty powa nastolatka i chciałaby już wy zdrowieć. Nie słucha, co mówi jej ktoś starszy i doświadczony. – Czy mam sprowadzić lekarza? – zapy tał Tony z niepokojem. – Nie, sy tuacja jest już opanowana. Jeszcze przez jakiś czas Annie będzie się źle czuła, ale nie ma potrzeby nikogo sprowadzać. – Mogę jakoś pomóc? – Kochany Tony, pomy ślałam. W jego głosie brzmiała taka troska, ty le współczucia – ogromny kontrast w porównaniu z surowy m, oschły m tonem pani Broadfield. – Nie, nie trzeba. Umy ję ją, przebiorę i dam jej lekarstwa. Do rana powinna poczuć się lepiej, ale jej żołądek będzie jeszcze bardziej wrażliwy. Jeśli chce pan pomóc, proszę porozmawiać ze swoim kucharzem i powiedzieć mu, aby przy gotowy wał posiłki dokładnie według moich wskazówek. Usły szałam, jak Tony wy chodzi. Pani Broadfield wróciła do łazienki i pochy liła się nade mną. Moje łzy mieszały się ze skroploną parą, która skapy wała z jej policzków. Nagle kamienna twarz pielęgniarki zmiękła niczy m twarz woskowego posągu postawionego zby t blisko ognia. Zaciśnięte wargi rozluźniły się, kąciki ust podjechały w górę, pucołowate policzki zwiotczały, a oczy zawilgotniały od współczucia. – Biedne dziecko. Gdy by ś mnie posłuchała… taki ból, jakby mało by ło jeszcze temu udręczonemu ciału. – Przy klękła przy wannie i my jką otarła mi łzy. – Zamknij oczy, spróbuj się odpręży ć. Poleż jeszcze trochę, a potem cię wy jmę, wy trę, przebiorę w czy ściutką, mięciutką koszulę i dam ci leki. Będziesz spała jak dziecko. – Nie rozumiem… dotąd nic z jedzenia mi nie zaszkodziło. My jką masowała mi kark i barki delikatny mi, kolisty mi ruchami, jakby polerowała kruchą chińską porcelanę. – Teraz jesteś w moich rękach, Annie. Pozwól, żeby m zrobiła, co do mnie należy, i staraj się ty lko odpręży ć i uspokoić. Pozwolisz mi robić to, za co mi płacą? Kiwnęłam głową i zamknęłam oczy. Ból złagodniał, choć dalej burczało mi w żołądku. Pani Broadfield zsunęła rękę poniżej moich piersi i położy ła mi płasko dłoń na brzuchu. Kiedy otworzy łam oczy, zobaczy łam jej twarz tuż przy mojej – tak blisko, że widziałam każdy por skóry, każdy włosek w nosie i każdą zmarszczkę przy wargach. – Jeszcze się tam burzy – powiedziała szeptem. Popatrzy ła mi w oczy, ale spojrzenie miała nieobecne. – Czy mogę już wy jść z wanny ? – Co? Och… tak, tak. – Wy prostowała się szy bko i sięgnęła po ręcznik. Wy jęła mnie z wody, wy tarła, przebrała w świeżą koszulę i zawiozła do łóżka. Tam podała mi dwie ły żeczki szarego pły nu o konsy stencji rozpuszczonej kredy. Chwilę potem burczenie w żołądku ustało. Wtedy dała mi jeszcze proszek na sen. Zamknęłam oczy i postarałam się szy bko zasnąć, licząc, że rano będę się już czuła o wiele lepiej. Zanim odpły nęłam na dobre, na moment uniosłam powieki i zobaczy łam panią Broadfield stojącą nade mną i wpatrującą się we mnie z miną kota, który zapędził my sz do kąta i teraz napawa się strachem bezbronnej ofiary. Jutro poczuję się lepiej, my ślałam. Jutro Luke dostanie mój list i przy jedzie do mnie. Potem mi się przy śnił. W ty m śnie by ł ry cerzem na biały m koniu. Wjechał galopem przez bramę
Farthy i zaszarżował na dom, wdzierając się po schodach do mojego pokoju. Z hukiem otworzy ł drzwi i przy padł do łóżka, biorąc mnie w ramiona. By łam taka szczęśliwa! Pocałowałam go żarliwie w usta. Nocna koszula zsunęła mi się z ramion, a Luke przy cisnął usta do moich nagich piersi, przy my kając oczy i wdy chając mój zapach, jakby wąchał różę. – Och, Luke! – jęknęłam. – Tak na ciebie czekałam, tak tęskniłam! Pieścił mnie delikatnie, a moje ciało śpiewało upojnie z każdy m pocałunkiem, aż pieszczota dosięgła ud i poczułam, że w moje nogi wstępuje nowa siła i ży cie. – Muszę cię stąd zabrać – szepnął – żeby śmy mogli kochać się do woli, i tak będzie już zawsze. Chwy cił mnie w ramiona, porwał z łóżka jak piórko i zbiegł ze mną po schodach. By łam półnaga, ale nie dbałam o to. Wsadził mnie na konia i pogalopowaliśmy przed siebie, coraz dalej od Farthy. W ty m śnie obejrzałam się za siebie ty lko raz i zobaczy łam Tony ’ego w oknie, patrzącego za mną, z twarzą ściągniętą rozpaczą. Za nim stała jakaś ciemna postać. Nie widziałam twarzy tego mężczy zny, ale zrobiło mi się smutno, że muszę go zostawić. Chciałam zawołać coś do niego i w ty m momencie się obudziłam.
Cały następny ranek przeleżałam w łóżku. Pani Broadf ield postanowiła, że tego dnia daruje mi zabiegi. Kazała Ry e’owi przy gotować na śniadanie owsiankę, a przez resztę dnia ży wiłam się tostami i galaretką, popijając to bardzo słodką herbatą. W południe poczułam się na ty le silna, żeby usiąść na wózku. Po drugiej pojawił się nagle Ry e Whiskey w swoim kucharskim fartuchu, korzy stając z chwili, kiedy pani Broadfield wy szła na spacer. Sprawiał wrażenie niepewnego i skruszonego. Widać by ło, że czuje się odpowiedzialny za to, co się wy darzy ło. – Jak się panienka czuje? – Dużo lepiej, Ry e. Nie chcę, żeby ś się obwiniał. Nie mogłeś wiedzieć, co szkodzi mojemu żołądkowi. Wszy stkie potrawy, które dla mnie gotowałeś, dotąd mi służy ły – dodałam z naciskiem. – Tak też my ślę, panienko Annie. Nie włoży łem w ten posiłek niczego, czego by m wcześniej nie uży ł. – Widziałam, że coś go nurtuje. – To by ła moja wina, Ry e – powiedziałam szy bko. – Nie powinnam odsy łać pani Broadfield z powrotem z ty m obiadem, który przy gotował twój pomocnik. – Ach, żeby panienka wiedziała, co się działo! Wpadła do kuchni niczy m furia i jak nie trzepnie tacą! Aż podskoczy łem! A potem kazała, żeby m migiem naszy kował twojego ulubionego kurczaka, warzy wa i ziemniaki. A że akurat szy kowałem to dla pana Tattertona, powiedziałem, że już jest gotowe. Burknęła coś ty lko i podsunęła mi tacę. – I co dalej? – Nic. Nałoży łem na półmisek i dałem jej, bo nie mamy teraz pokojówki, żeby nosiła jedzenie do pokojów. Wzięła tacę i poszła. Ale zapomniała chleba, więc poleciałem za nią. Złapałem ją w jadalni, bo zatrzy mała się tam, żeby dodać lekarstwo, i… – Lekarstwo? Jakie lekarstwo? Ry e wzruszy ł ramionami. – Powiedziała mi, że to lekarstwo. I że ma ci pomóc w trawieniu.
– Nie dostawałam lekarstw w takiej formie. – W każdy m razie dałem jej ten chleb i poszła na górę. A niezadługo potem przy leciał pan Tatterton roztrzęsiony, bo się pochorowałaś po jedzeniu. Kazał, żeby m robił wszy stko tak, jak chce pielęgniarka. No i ty le. Naprawdę lepiej się panienka czuje? – Tak, Ry e. Jesteś pewien, że dodała mi lekarstwo do jedzenia? – Tak, do ziemniaków. Mieszała je z nimi, kiedy wszedłem. Nie chciałem, żeby popsuła smak, ale bałem się jej to powiedzieć. Musi by ć dobrą pielęgniarką, jeśli tak szy bko wy pędziła z panienki takie choróbsko. – Jest dobra, jeśli chce – powiedziałam tajemniczo. To nie by ło żadne lekarstwo. Pani Broadfield zemściła się na mnie za to, że śmiałam się jej przeciwstawić. Rany boskie, pomy ślałam, jestem w rękach sady sty cznej, mściwej, nienawistnej baby ! Cały mój ból i wsty d to jej zasługa! – A jeśli nie chce by ć dobra, może wpędzić człowieka w chorobę – dodałam. Ry e zrozumiał. – Panienko Annie… – Odwrócił się i czujnie zerknął w stronę drzwi, sprawdzając, czy nikt nie nadchodzi. – Już się panience poprawiło. Najlepiej by łoby teraz, gdy by panienka wróciła do domu. – Co? – Uśmiechnęłam się zmieszana. – Tak uważasz? – Muszę lecieć do kuchni. Cieszę się, że już jesteś zdrowsza, panienko Annie. – Wy biegł, zanim się dopy tałam, o co mu dokładnie chodzi. Ale by łam pewna, że stary Ry e wie bardzo, bardzo wiele na temat tego, co się dzieje w Farthy. Tony nie pojawił się na kolacji. Dostałam posiłek, który m poprzednio wzgardziłam – gotowaną pierś kurczaka, rozgotowaną marchewkę z groszkiem i purée ziemniaczane bez sosu. Pani Broadfield z szerokim uśmiechem postawiła mi tacę na stoliku. Nie odeszła, ty lko przy glądała się, jak jem, aby upewnić się, że nic nie zostawię na talerzu. – Czy dodała pani coś do jedzenia, żeby wzmóc mój apety t? – zapy tałam. Jej uśmiech zniknął w jednej chwili. – Słucham? Co miałaby m dodać? – Nie wiem… może pani mi powie, co dodała pani do potrawy, kiedy wczoraj drugi raz przy niosła mi pani lunch. – Kto ci naopowiadał takich fantazji? – Nie wy glądała na rozgniewaną; raczej rozbawioną, jakby słuchała bredzenia idiotki. Wkurzał mnie jej kpiący, cy niczny uśmieszek. – Ry e mi powiedział – warknęłam. – Przy szedł tu, żeby zapy tać, jak się czuję. Mówił, że widział, jak pani domieszała coś do ziemniaków, zanim przy niosła tacę na górę. Wy jaśniła mu pani, że to lekarstwo. – Co za historia! – Zaśmiała się piskliwie. – Dlaczego wy my śla takie bujdy ? Doprawdy, żałosne! – Zrobiła to pani – powiedziałam oskarży cielskim tonem. – Moje dziecko, ten człowiek usiłuje ukry ć swoją winę, bo wy cierpiałaś się przez niego. Już pierwszego dnia, kiedy tu przy by ły śmy, poszłam do kuchni i pouczy łam go, że musi wy eliminować ostre przy prawy z twoich posiłków. Podobnie zastrzegłam, żeby nie dawał ci rzeczy bardzo słodkich, a on przy słał ciasto czekoladowe! Jest albo uparty, albo głupi. Sądzę, że pan Tatterton ma go już dosy ć i po ty m skandalu może go nawet zwolnić. – Zwolnić Ry e’a? – Teraz ja zaśmiałam się kpiąco. – Pani nie ma pojęcia, od jak dawna ten
kucharz służy swemu panu. On jest jak rodzina i zostanie tu do końca swoich dni. A mówienie, że powinien czuć się winny, jest po prostu śmieszne. Ry e sły nie ze swojej kuchni i jeszcze nigdy nikt się po niej nie rozchorował. Pokręciła głową i umknęła spojrzeniem w bok. To potwierdziło moje przy puszczenia. – Niemniej pan Tatterton by ł bardzo zły na niego – powiedziała. – A teraz dokończ jedzenie, bo ci wy sty gnie. Musisz jeść ciepłe. – Odwróciła się i wy szła. Po niedługiej chwili zjawił się Tony. – Jak się czujesz, Annie? Dwa razy dzwoniłem dzisiaj do pani Broadfield i mówiła mi, że coraz lepiej. – Okłamała cię – oznajmiłam bez wstępów. By łam zdeterminowana i postanowiłam, że ta sprawa musi zostać naty chmiast załatwiona, inaczej będę musiała wy jechać. – Co takiego? – Nie rozchorowałam się od nadmiaru przy praw. Owszem, moje jedzenie zostało doprawione, ale trucizną! – oświadczy łam. Patrzy ł na mnie wielkimi oczami. – Trucizna? Annie, czy ty wiesz, co mówisz? Może… – Nie, Tony, jeśli naprawdę zależy ci na moim zdrowiu, wy słuchaj mnie do końca – powiedziałam z naciskiem. – Niewątpliwie pani Broadfield jest kompetentną, bardzo sprawną pielęgniarką, ale nie jest miła, a na dodatek nienawidzi ludzi bogaty ch. Uważa ich – zwłaszcza młody ch – za zepsuty ch do szpiku kości, rozpieszczony ch i słaby ch. Szkoda, że nie widziałeś, jak zmienia się jej twarz, kiedy o nich mówi. Robi się jeszcze bardziej brzy dka, odpy chająca i nienawistna, po prostu upiorna. – Nie miałem pojęcia – rzekł zdumiony. – Tak, a do tego nie znosi, kiedy ktoś sprzeciwia się jej woli albo kwestionuje jej postępowanie. Gdy śmiałam zadawać jej py tania na temat tego, co robi, od razu wpadała w furię. Odstawiłam jej obiad i zażądałam smakowitego dania Ry e’a, a ona postanowiła dać mi nauczkę. Ry e przy biegł do mnie z przeprosinami i opowiedział, jak niosąc tacę, po drodze wmieszała coś do jedzenia i tłumaczy ła, że to lekarstwo. Ale ja nigdy przedtem nie dostawałam leków w jedzeniu, Tony ! Przecież wiesz o ty m. Skazała mnie na ból i wsty d ty lko dlatego, że chciała mi dać nauczkę – powtórzy łam ogarnięta gniewem, który palił mi policzki. Kiwnął głową. – Rozumiem, Annie. Cóż, w takim razie pora zrezy gnować z usług tej pani, prawda? – Tak, Tony. Nie wy trzy mam z tą kobietą ani dnia dłużej! – Nie musisz, Annie. Odeślę ją jeszcze dzisiaj. Znalezienie nowej pielęgniarki potrwa chwilę, ale postaram się jak najszy bciej zastąpić panią Broadfield kimś lepszy m i milszy m – zapewnił. – Dziękuję, Tony. Nie chciałam ci przy sparzać problemów, ale… – Nonsens. Nie dojdziesz do zdrowia, jeśli będziesz nieszczęśliwa z powodu swojej pielęgniarki. A ja w żadny m razie nie ży czę sobie w moim domu kogoś tak sady sty cznego i nieczułego jak ta pani. A teraz zapomnij o przy kry ch sprawach. Skupmy się na czy mś weselszy m, przy jemniejszy m. – Powiódł wzrokiem dokoła. – Wiem, co jeszcze jest tu złego. Ży jesz w atmosferze choroby, Annie. Ten pokój wy gląda przy gnębiająco, prawie jak szpitalny. Wózek, lekarstwa, tace, basen… Ale mam dla ciebie magiczny lek. – Niebieskie oczy zalśniły mu jak chłopaczkowi, który za chwilę zrobi psikusa.
– Magiczny lek? Co takiego? Tony uciszy ł mnie gestem, po czy m wy szedł na kory tarz. Za moment pojawił się Parson, niosąc długie pudło. Oparł je o okno i odwrócił się do Tony ’ego. – Tutaj mam to zmontować, panie Tatterton? – Tak. – Co to jest, Tony ? – zapy tałam. – Zaraz zobaczy sz. Pustą tacę odłoży ł na komodę, podprowadził mój wózek do łóżka i usiadł obok. Obserwowaliśmy, jak Parson rozpakowuje pudło. To by ła prawdziwa, profesjonalna sztaluga. Parson skręcił ją szy bko i dopasował tak, żeby m mogła malować, siedząc na wózku. – Tony, cudownie! – Szczerze się ucieszy łam. – Najlepsza sztaluga, jaką mogłem dostać – zaznaczy ł z dumą. – Och, dzięki, ale… – Żadny ch ale! Musisz wracać do normalnego ży cia. Powtarzają mi to wszy scy, z który mi rozmawiam o tobie. Skinął na Parsona, który wrócił z dwoma kolejny mi pakunkami. W jedny m by ły farby, pędzle i inne przy bory malarskie, a w drugim papier. Tony od razu przy piął jeden arkusz do sztalugi. – Nie wiem, co tam dokładnie jest – przy znał. – Zleciłem zadanie mojemu zaopatrzeniowcowi, każąc mu kupić wszy stko, czego może potrzebować młoda, obiecująca malarka. Powinien tam by ć nawet beret. Pogrzebał w pudle i wy ciągnął czarny, miękki, aksamitny beret, po czy m nasadził mi go na głowę. Roześmiałam się. – Widzisz? Już zaczęłaś się śmiać. – Podwiózł mnie do lustra. – Czarny to twój kolor, Annie. Czujesz już przy pły w natchnienia? Czułam. Już sam widok siebie w berecie przy wołał niemal zapomniane marzenia. Jeszcze nie tak dawno sztuka wy pełniała mi ży cie, nasy cając je wewnętrzną radością, nieporówny walną do żadnego innego uczucia. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi jej brakuje. Może by ła to jedna z przy czy n, dla który ch nie czułam się w pełni człowiekiem. Bardzo się bałam, że smutek zabije we mnie najgłębsze, najbardziej ulotne uczucia i zdolność przetwarzania ich na sztukę. Co będzie, jeśli chwy cę pędzel i zobaczę ty lko pustą białą płaszczy znę, której nie będę umiała zapełnić? – Nie wiem, Tony … – westchnęłam. – Ale spróbujesz, prawda? To możesz dla mnie zrobić. Obiecaj mi! Wahałam się. – Obiecujesz? – nalegał. – Spróbuję, Tony. Obiecuję. – Bardzo się cieszę. – Klasnął w dłonie. – W takim razie zostawiam cię, żeby ś mogła tworzy ć. Za dzień lub dwa oczekuję arcy dzieła. – Nie spodziewaj się za wiele, Tony. Nigdy nie by łam specjalnie dobra i… – Jesteś stanowczo zby t skromna, Annie. Drake mówił mi, jak wspaniale malujesz. Przy wiózł mi nawet parę twoich prac. – Niemożliwe! – krzy knęłam.
– Wiszą w moim gabinecie. – Nic mi o ty m nie mówił. Które prace? – Na przy kład obraz z wróbelkiem na magnolii. Uwielbiam go. Mam nadzieję, że zechcesz mi go podarować. – Oczy wiście, ale nie chodzi o to… Drake nie powinien ich brać bez py tania – powiedziałam z lekką pretensją, choć z drugiej strony pochlebiało mi, że on i Tony doceniają moją sztukę. – Poprosiłem go, żeby przy wiózł tu jakieś twoje dzieło, a on chciał mi sprawić przy jemność. Nie miej do niego żalu – poprosił Tony. – Dobrze, nie będę – obiecałam. Uśmiechnął się i ruszy ł do wy jścia. – Tony ! – zawołałam za nim. – Tak? – Jeśli Luke nie zadzwoni do siódmej, podłącz mi tu aparat, bo muszę zadzwonić do niego. Nie rozumiem, co się z nim dzieje i dlaczego nie odpowiada na moje listy i twoje telefony. Coś musiało się stać! – Jeśli coś by się stało, i tak nie powinnaś o ty m na razie wiedzieć. Sam do niego zadzwonię, jeśli się nie odezwie. – Przed chwilą twierdziłeś, że nie powiesz mi, jeśli coś będzie nie tak. – Powiem ci, obiecuję. – Chcę mieć telefon w pokoju. Nie zniosę dłużej tej izolacji. Błagam, poproś doktora, żeby na to zezwolił. Tony się skrzy wił. Wy raźnie zabolało go słowo „izolacja”, którego uży łam, ale nie mogłam się powstrzy mać. Dokładnie tak się czułam. – Wiem, że robisz dla mnie wszy stko co w twojej mocy – ciągnęłam. – Doceniam to, ale zrozum, brakuje mi przy jaciół. Jestem młodą kobietą, która wkracza w najbardziej ekscy tujący wiek. Nie mogę by ć wiecznie sama, nawet jeśli ty i Drake staracie się poświęcać mi jak najwięcej uwagi. Proszę, porozmawiaj z doktorem – błagałam. Wy raz jego twarzy złagodniał. – Dobrze, porozmawiam i jestem pewien, że wy razi zgodę. Jesteś na najlepszej drodze do wy zdrowienia i wierzę, że ci się uda. Maluj, jedz dużo i wy poczy waj, a szy bko staniesz na nogi. – Przy jdź, jak ty lko dodzwonisz się do Luke’a – poprosiłam. Tony kiwnął głową i wy szedł. Rozmy ślałam o ty m, co się stało. Możliwe, że Tony miał rację… nie powinnam ciągle skupiać się na mojej chorobie i pogrążać w smutny ch my ślach. Obiecał, że zwolni panią Broadfield jeszcze dzisiaj. Ale gdy by nawet zastąpiła ją miła, troskliwa pielęgniarka, i tak czułaby m się jak w więzieniu. Co z tego, że Tony kupił mi najdroższy telewizor i pewnie mogłaby m mieć wszy stko, o czy m zamarzę, poza jedny m – moim dawny m pokojem w rodzinny m domu. Tęskniłam za zapachem mojej pościeli i poduszek, za puszy sty mi kocami. Brakowało mi moich spinek i grzebieni. Brakowało mi pogaduszek przez telefon z koleżankami i słuchania muzy ki – samotnie albo z przy jaciółmi. Brakowało mi pry watek, śmiechów i zabawy w towarzy stwie rówieśników. Tęskniłam za wonią kwiatów na naszy m tarasie i za widokiem mamy szy dełkującej w salonie. Przy pomniał mi się tata czy tający gazetę, przewracający wielkie płachty papieru, który od czasu
do czasu wesoło puszczał do mnie oko. Ale najbardziej brakowało mi Luke’a. Uwielbiałam obserwować go z daleka, kiedy o ty m nie wiedział. Uwielbiałam nasze nocne rozmowy przez telefon. Przed wy padkiem prakty cznie nie by ło dnia, żeby śmy się nie spotkali albo przy najmniej nie rozmawiali. Teraz on ży ł w swoim nowy m świecie i ktoś inny by ł mu w tej chwili bliski. Na samą my śl o ty m krwawiło mi serce. Jednak Tony miał rację. Nie powinnam roztkliwiać się nad sobą. Odzy skam Luke’a ty lko wtedy, jeśli wezmę się w garść i znów będę zdrowa. Powinnam zacząć od jak najszy bszego powrotu do dawnego zamiłowania. Powoli rozpakowałam nowe przy bory. Ale co mam namalować?, zastanawiałam się. Mój wzrok powędrował ku oknu i pobiegł dalej, aż do cmentarza Tattertonów. Wy jęłam ołówek i zaczęłam szkicować, pracując w natchnieniu, jakby jeden z duchów, o który ch mówił Ry e Whiskey, prowadził moją rękę, zapełniając kreskami biały arkusz. W miarę jak tworzy łam, zaczęły napły wać łzy.
Tak jak dawniej, kiedy brałam pędzel do ręki, wkrótce całkiem zatraciłam się w pracy. Stało się to, na co liczy łam – miałam wrażenie, że skurczy łam się i weszłam w obraz, nakazując swej ręce pociągnąć tę czy inną kreskę. Świat wokół mnie zbladł i rozmy ł się; nie miałam pojęcia, że wrócił Tony, i nie zdawałam sobie sprawy, jak długo już stoi za mną, patrząc, jak pracuję. Aż podskoczy łam, kiedy nagle wy czułam jego obecność. – Wy bacz, nie zamierzałem cię przestraszy ć, ale nie chciałem też przeszkadzać ci w pracy i psuć twórczy nastrój. Wiem, że arty ści potrzebują skupienia. Z Jillian też tak by ło, kiedy ry sowała czy malowała. Mogłem stać przy niej godzinami, a ona w ogóle mnie nie zauważała. To mnie zawsze fascy nowało. I teraz z podobną fascy nacją patrzę na ciebie, Annie. – W jego głosie zabrzmiały takie emocje, że mimo woli się zaczerwieniłam. Uśmiechnął się i szy bko dodał normalny m tonem, jakby przy pomniał sobie, po co przy szedł. – Zdaje się, że pora na twój proszek na sen. Pani Broadfield, zanim wy jechała stąd w pośpiechu, zostawiła mi pewne instrukcje. Zresztą gdy by tego nie zrobiła, zgłosiłby m zażalenie do agencji i więcej nie zostałaby zatrudniona. – Nie trzeba, Tony, dzisiaj na pewno zasnę bez pigułki. Dzięki. – Dobrze. W takim razie popracuj jeszcze trochę, a potem wpadnę, żeby pomóc ci się położy ć do łóżka. – Obdarzy ł mnie promienny m uśmiechem i miał zamiar wy jść. – Zaczekaj, Tony. Dzwoniłeś do Luke’a? I co? – Ach, jeszcze nie zdąży łem. Najpierw musiałem załatwić sprawę z panią Broadfield, chy ba rozumiesz? Zrobię to teraz, jak ty lko zejdę na dół. Wy szedł, a ja wróciłam do malowania. Po paru godzinach wy czerpana opadłam na oparcie wózka. Musiałam naprawdę malować w transie, bo kiedy teraz popatrzy łam na swoje dzieło, miałam wrażenie, że twórcą by ł ktoś inny. Namalowałam ramę okienną, aby służy ła za ramę obrazu. W jego centrum dominował grobowiec, duży i wy raźny, podczas gdy inne groby by ły ty lko uchwy cone w zary sie. Przed grobem klęczała samotna postać. Nie by ł to Tony ani ja, ty lko tajemniczy nieznajomy. Jego twarz majaczy ła niewy raźną plamą, ale widać by ło, że jest wy soki i szczupły.
Uży łam głównie koloru czarnego i różny ch odcieni szarości, tak pasujący ch do mojego nastroju. Postanowiłam odłoży ć malowanie do jutra rana, kiedy będę w lepszy m humorze. Kiedy odwróciłam się od obrazu, zobaczy łam bransoletkę szczęścia, którą dostałam od Luke’a. Pani Broadfield zdjęła mi ją, kiedy miałam kłopoty żołądkowe i musiała mnie szy bko umy ć. Teraz bransoletka leżała na nocny m stoliku. By ło po dwudziestej i Tony powinien już by ć po telefonie do Luke’a. Dlaczego nie przy szedł, żeby mi o ty m powiedzieć, tak jak obiecy wał? Czy żby Luke nadal by ł nieosiągalny albo pod jakimś pretekstem wy migiwał się od wizy ty u mnie? Wzięłam parę głębokich oddechów, żeby uspokoić serce dudniące jak wojskowy bęben na polu walki. Przeklinałam własną bezsilność. Jaka szkoda, że nie mogłam sama zadzwonić! Ale ty m razem frustrację zastąpiła zdrowa złość, co dobrze wróży ło mojemu powrotowi do normalnego ży cia. Zacisnęłam pięści i wy prostowałam plecy, jakby ktoś nagle szarpnął drutami marionetki, stawiając ją do pionu. Twardo postanowiłam, że już nie będę cicha i pokorna, nawet gdy by panią Broadfield zastąpił prawdziwy anioł. Oczy wiście nadal będę musiała wstawać czy jeść, kiedy mi każą i kiedy ktoś się zjawi, żeby mi w ty m pomóc. Tak samo spać, ubierać się, my ć się, chodzić do toalety i brać zabiegi. Nawet kontakty z ludźmi by ły zależne od cudzej woli, nie mojej. Stałam się marionetką, a pielęgniarka, lekarz i nawet Tony pociągali za sznurki. – Nie! – wrzasnęłam do pustego pokoju, czując, jak gniew buzuje w moim ciele, rozpalając krew i krążąc w moich zbuntowany ch nogach. Nagle jakby impuls prądu uderzy ł w dolną część kręgosłupa i rozprzestrzeniał się dalej. Potem nastąpiło mrowienie w ły dkach, które przeniosło się aż do czubków palców u nóg. Udało mi się zmusić stopy, żeby mocniej przy lgnęły do podpórek wózka. Czułam ucisk pod podeszwami. Czułam napięcie w nogach, słaby ch i drżący ch – ale coś czułam! Nie by ły już martwe i obojętne. Poszłam za ciosem i spróbowałam unieść się na wózku nie ty lko z pomocą rąk. I udało się! Nogi przejęły część ciężaru ciała. Słuchały rozkazów mózgu! Odży ły. Będę chodzić! Zaraz będę chodzić! Trzęsłam się z wy siłku, ale czułam, że dam radę… Chwiejnie, prostując się powoli, wstałam z wózka. Udał mi się ogromny wy czy n – zrobiłam to, co przez całe ży cie robiłam zupełnie nieświadomie i odruchowo, bez najmniejszego wy siłku. Serce waliło mi jak szalone z radości, niecierpliwości i szczęścia. Moje nogi reagowały na rozkazy mózgu! Wy dawało mi się, że upły nęły godziny, a nie sekundy – w każdy m razie zdołałam wy jść spomiędzy podpórek na stopy i stanąć obok wózka, opierając się o poręcz. Wy prostowałam się, choć nogi drżały pode mną i miałam wrażenie, że są cienkie jak paty ki, zaraz złamią się pod ciężarem ciała. W ty m momencie wszedł Tony. Zatrzy mał się w pół drogi od drzwi i patrzy ł na mnie zdumiony. – Tony … Patrz, spróbowałam i udało się! Moje nogi reagują, Tony ! Naprawdę zaczęły działać! Ty lko mam zabawne poczucie, jakby m stała w próżni. – Zaśmiałam się, aż się zachwiałam. – Spokojnie – powiedział, idąc ku mnie powoli, z wy ciągnięty mi rękami, jak gdy by rozmawiał z potencjalną samobójczy nią chwiejącą się na parapecie wieżowca. – Na razie nie próbuj chodzić. Chy ba nie chcesz upaść i złamać nogi? Nie sprawiał wrażenia nawet w połowie tak szczęśliwego i podekscy towanego jak ja.
Przeciwnie, by ł nawet poiry towany. Dlaczego się nie cieszy ? Przecież spełniło się nasze wspólne marzenie. Cud, na który tak długo czekaliśmy, wreszcie się zdarzy ł! – Wracam do zdrowia! – entuzjazmowałam się, mając nadzieję, że moja radość udzieli się i jemu. – Oczy wiście, że wracasz do zdrowia – powiedział spokojnie. – Ale nie powinnaś niczego przy spieszać. Spokojnie, nic na siłę. Usiądź i odpocznij. Na dzisiaj wy starczy. – Wcale nie czuję się zmęczona, Tony. Tak cudownie jest stać na własny ch nogach! Och, nawet sobie nie wy obrażasz, jak się cieszę! Szkoda, że Drake nie może tego zobaczy ć, a ty m bardziej Luke… o właśnie, co z Lukiem? Zadzwoniłeś do niego? – Tak, zadzwoniłem. – Och, więc wstanę dla niego! Powiedz mi zaraz, kiedy przy jedzie, to będę czekała na niego, stojąc, i jak ty lko pojawi się w drzwiach… – Nie przy jedzie jutro – poinformował obojętny m tonem. – Ma jakieś kolokwium. Podekscy towanie, które dosłownie mnie rozsadzało, uleciało nagle jak powietrze z przekłutego balonu. Poczułam, że świeżo odzy skane siły słabną, a mocno bijące serce zaczy na tracić ry tm i trzepotać bezsilnie. Znów spadł na mnie ten znienawidzony, mroczny cień. – Jak to? A jeśli nawet, kolokwium nie zajmie mu całego dnia. – Nie wiadomo jeszcze dokładnie, kiedy się odbędzie. Musi czekać, aż ogłoszą termin. Może by ć jutro, pojutrze albo nawet w weekend. Nie by ł pewien. – Nie by ł pewien? Tak powiedział? Nagle poczułam, że nogi mam jak z galarety. Krzy knęłam. Tony rzucił się, żeby mnie podtrzy mać, ale nie zdąży ł. Gruchnęłam na podłogę.
Rozdział osiemnasty
BUNT
Pierwszą rzeczą, jaką skojarzy łam, kiedy odzy skałam świadomość, by ł fakt, że mam na sobie inną koszulę nocną – jedną z ty ch jedwabny ch, które Tony kupił mi, kiedy by łam w szpitalu. Co oznaczało, że musiał mnie przebrać przed przy by ciem lekarza. Dlaczego? Czy żby m rozdarła tamtą koszulę, kiedy upadłam? My śl, że rozbierał mnie do naga i ubierał, kiedy leżałam bez przy tomności, by ła zawsty dzająca. Owszem, jest starszy m panem, moim pradziadkiem, ale… jednak mężczy zną! Zanim zdąży łam zapy tać go o to, razem z doktorem Malisoffem weszli do mojego pokoju. Od razu rozjaśniło mi się w głowie i przy pomniałam sobie swój sukces. Wreszcie zrobiłam postępy ! Nawet fatalny upadek nie by ł w stanie temu zaprzeczy ć. Jeszcze chwila, a zacznę chodzić! Serce znów przepełniła mi radość. Niedługo będę poruszała się bez niczy jej pomocy, przestanę by ć kaleką, zależeć od pielęgniarek, lekarzy, lekarstw i sprzętu medy cznego. Czekałam spokojnie, ale z radosny m podekscy towaniem, kiedy doktor Malisoff badał moje odruchy neurologiczne. Tony czekał oparty o framugę. Leżąc w łóżku, znów poczułam budzące się czucie w nogach i upewniłam się ostatecznie, że zaczy na się dziać coś niezwy kłego. Nie zwiodła mnie zawodowo obojętna twarz doktora, gdy ż dostrzegłam zmianę w jego spojrzeniu. – I co? – zapy tałam niecierpliwie. Tony zbliży ł się, żeby lepiej sły szeć. – Jest postęp? – Tak – odparł Malisoff. – Wraca czucie w nogach; odruchy są silniejsze. – Och, dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! – Triumfowałam. Zerknęłam na Tony ’ego, ale nadal miał stropioną minę. Doktor dał mu znak i wy szli do salonu na krótką naradę. Co musieli ustalić poza zasięgiem moich uszu? Jedy ny m wy jaśnieniem, jakie przy szło mi do głowy, by ła obawa, aby m nie popadła w zby tnią ekscy tację. Kiedy wrócili, mieli
weselsze miny. – Annie – powiedział doktor – definity wnie wkroczy łaś na drogę do całkowitego wy zdrowienia. Ty m bardziej jest ważne właśnie teraz, żeby nie przy spieszać tego procesu na siłę, gdy ż skutek może by ć zgoła odwrotny – ostrzegł. – Ależ ja nie chcę nic na siłę! – Musisz ściśle przestrzegać moich zaleceń, dobrze? – Kiwnęłam głową. Zgodziłaby m się na wszy stko, nawet gdy by powiedział, że wy zdrowieję, jeśli zetnę trawę na zieleńcach Farthy własnoręcznie noży czkami. – Upadłaś i straciłaś przy tomność po wstaniu na nogi, ponieważ nadal jesteś wy czerpana fizy cznie. Musimy wzmóc twoje siły do batalii, która czeka cię teraz, kiedy odzy skujesz czucie w nogach. Zaordy nuję ci specjalną terapię. Dałem już wskazówki panu Tattertonowi. Będę tutaj pojutrze i znów cię zbadam. – Czy będę mogła rano poćwiczy ć z chodzikiem? – Chciałam jak najszy bciej znów wstać i zrobić kolejne postępy. Doktor Malisoff popatrzy ł na Tony ’ego i w zamy śleniu pogładził palcami brodę. – Annie, bardzo precy zy jnie przedstawiłem panu Tattertonowi etapy twojej rehabilitacji. I proszę, żeby ś nie robiła nic bez jego zgody, dobrze? – Tak, ale… – Żadny ch ale. Nie stwarzaj niepotrzebny ch komplikacji – dodał, uśmiechem kry jąc zniecierpliwienie. – Czy mogę liczy ć na twój rozsądek? I powinnaś się cieszy ć, bo jesteś na najlepszej drodze do wy zdrowienia. Głowa do góry ! – Poklepał mnie po ramieniu i sięgnął po swoją torbę. Tony uścisnął mu dłoń na pożegnanie. Kiedy lekarz wy szedł, popatrzy ł na mnie smutno. – Gdy zemdlałaś, by łem pewien, że trzeba cię będzie zawieźć do szpitala. Na szczęście mamy dobre wieści, ale nie wy glądasz na szczęśliwą. – Po prostu chcę jak najszy bciej wrócić do normalności, Tony. – Naturalnie. – Przez moment stał w zamy śleniu i nagle coś mu się przy pomniało. – Wiesz, mam dla ciebie kolejną niespodziankę. Teraz, kiedy zaczęłaś robić tak znaczne postępy, jeszcze bardziej się z niej cieszę. – Co to takiego? – spy tałam zaciekawiona. Tony niezwy kle się oży wił, jego niebieskie oczy lśniły młodzieńczy m blaskiem, policzki poróżowiały. – Ponieważ jest już dla ciebie podnośnik na schodach, postanowiłem dobudować jeszcze rampę przy frontowy m wejściu. Będziesz mogła zjechać nią do ogrodu i swobodnie zwiedzać teren wokół Farthy. Oczy wiście pierwsze parę razy będę ci towarzy szy ł, ale z czasem… – Z czasem będę spacerować na własny ch nogach, Tony – ucięłam. Zrobiło mi się przy kro, że tak ostro zareagowałam. Naburmuszy ł się jak mały chłopiec, który został skarcony, ale nic nie mogłam na to poradzić. Moje postępy napełniły mnie ogromną nadzieją, a ty mczasem on i lekarz psuli mi całą radość, każąc zwlekać z nauką chodzenia. Według nich jeszcze długo miałam by ć przy kuta do wózka. – Tak, oczy wiście – bąknął. – Nie chciałem… – Naprawdę doceniam wszy stko, co dla mnie zrobiłeś, Tony. Dziękuję, bardzo dziękuję za troskę i wsparcie. Jestem pewna, że gdy by nie one, nie doszłaby m tak szy bko do siebie. Jego twarz znów się rozjaśniła. – Cieszę się, że tak czujesz, Annie. Och… – Powędrował spojrzeniem ku sztaludze.
Obserwowałam go, kiedy uważnie oglądał niegotowy jeszcze obraz. Spoważniał. Podszedł do okna i długo wpatry wał się w atramentowy mrok nocy. – To na razie ty lko szkic – wy jaśniłam niepewnie. – Tak. – Znów się do mnie odwrócił. Zmarszczy ł czoło i przy gry zł wargi, jakby zmagał się z wewnętrzny m napięciem. – Jest dobry, ale miałem nadzieję, że zobaczę namalowane ogrody i ży wopłoty, alejki i szemrzące fontanny. – Ależ Tony, fontanny nie działają. Są zapchane jesienny mi liśćmi. A ogrody wy magają uporządkowania i pielęgnacji. Chwasty na klombach zdusiły wszy stkie kwiaty. Niektóre ży wopłoty by ły przy cinane, lecz większość zarosła. Nie słuchał. Nieruchomo, nie mrugając, spoglądał w dal. – Kiedy wy chodzi słońce, wszy stko lśni. – Uśmiechnął się. – Jillian mówi, że to jakby olbrzy m stał na dachu i rzucał klejnoty na trawniki. Ona jest arty stką, więc ma arty sty czne spojrzenie i wy obraźnię. Maluje ty lko ładne moty wy, które sprawiają, że czuje się młoda i szczęśliwa. Dlatego zaczęła ilustrować książki dla dzieci. – Jillian… mówisz o mojej prababci Jillian, tak? Ale ona nie ży je, Tony ! – Znów miał nieobecne spojrzenie. Zadrżałam. Czy to, co się z nim działo, nasila się? Miałam wrażenie, że coraz częściej zdarzały mu się wy cieczki w przeszłość i coraz trudniej przy chodziły mu powroty do teraźniejszości. – Co? Och, oczy wiście, kiedy ś tak mówiła. – Zaśmiał się ury wany m, suchy m śmiechem i znów popatrzy ł na sztalugę. – Wiesz, kiedy widzę obrazy, szkice albo przy rządy malarskie, bardzo wy raźnie przy pomina mi się Jillian z tamty ch dni. A ty, kiedy już będziesz zdrowa, usiądziesz sobie w ogrodzie i będziesz malować, malować, aż zuży jesz wszy stkie farby i pędzle. Wcale mnie nie dziwi, że namalowałaś smutną scenę, skoro ciągle jesteś zamknięta w ty m pokoju. Arty sta potrzebuje przestrzeni, musi oddy chać pełną piersią. Ty lko Troy potrafił się zamknąć w czterech ścianach i bez końca tworzy ć piękne rzeczy. – Chciałaby m zobaczy ć więcej prac Troy a. – Zobaczy sz. Kiedy zjedziesz na dół, zawiozę cię do mojego gabinetu, gdzie na półkach mam wszy stkie modele. On je wy konał osobiście, w najmniejszy ch szczegółach. – Może jutro? – zapy tałam z nadzieją. – Dobrze. Zorganizujemy twoją pierwszą wy cieczkę jutro. Czy to nie cudowne, że znów, tak jak kiedy ś, będziesz przemierzała kory tarze Farthinggale Manor? – Znów, jak kiedy ś? Tony klasnął w ręce. Wszy stko zaczęło mu się mieszać. Czy żby powodem by ła radość z mojego szy bkiego zdrowienia? W końcu miał swoje lata i długo ży ł w samotności, gwałtowne emocje mogły mu trochę namieszać w głowie. – A teraz pomogę ci się położy ć. Na pewno jesteś zmęczona. – Jestem zby t podekscy towana, żeby spać – powiedziałam i przy pomniała mi się koszula nocna. – Tony, dlaczego mam teraz inną koszulę nocną niż ta, w której zemdlałam? – Inną koszulę? – W jego uśmiechu pojawiło się zmieszanie. – Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Wcześniej nie miałam na sobie tej koszuli. Przebrałeś mnie, tak? Pokręcił głową. – Chy ba coś ci się pomy liło. Zawsze nosisz tę koszulę. Przecież to twoja ulubiona. Sama mi o ty m mówiłaś.
– Ja mówiłam? – Przez chwilę pomy ślałam, że rzeczy wiście coś mi się pomy liło, ale dałam za wy graną. Miałam ważniejsze sprawy na głowie. – Dam ci coś na sen. Doktor zalecił, żeby ś nie przery wała przy jmowania ty ch leków. – Nie chcę proszków nasenny ch. Mam po nich koszmary – zaprotestowałam. – Annie, przecież umówiliśmy się, że będziemy konty nuować leczenie, które ma doprowadzić cię do zdrowia, prawda? – powiedział kojący m, pojednawczy m tonem. – Tak uważa doktor Malisoff, a w końcu płacę za jego doświadczenie i wiedzę. Zaraz przy jdę. Wrócił z pigułką i szklanką wody. Niechętnie połknęłam lekarstwo. Tony poprawił mi kołdrę i zgasił lampę. Ale nie wy szedł, ty lko wziął mnie za rękę. – Wy godnie ci? – zapy tał. – Tak. – Mój głos zabrzmiał cienko i słabo. Żałowałam, że to nie tata trzy ma mnie za rękę. – Odtąd zawsze będę przy tobie i będę ci służy ł. Wy starczy ty lko, że zadzwonisz po mnie. Będę nasłuchiwał i przy biegnę naty chmiast. – Nie możesz poświęcać mi całego swojego czasu, Tony. Masz interesy, sprawy do załatwienia – zaprotestowałam. – Och, nie martw się o moje interesy. One same się kręcą, a poza ty m mam wierny ch, sprawdzony ch ludzi, którzy ich pilnują, w ty m Drake’a. Nie sądź więc, że będziesz dla mnie ciężarem – dodał, klepiąc mnie po dłoni. – Czy jutro zjawi się nowa pielęgniarka? – Rano zadzwonię do agencji – zapewnił. – Śpij dobrze. – Przy kląkł przy łóżku, objął mnie i pocałował w policzek. Długo nie wy puszczał mnie z ramion. – Dobranoc. – Dobranoc, Tony – odpowiedziałam i patrzy łam, jak powoli opuszcza pokój, poruszając się jak jeden z duchów Ry e’a. Po drodze gasił światła, zostawiając za sobą całun mroku. Środek nasenny powinien zadziałać, ale z radości nie mogłam zasnąć. Bezustannie próbowałam poruszać palcami u nóg. Czułam, jak dochodzą do nich impulsy, i czułam nawet doty k kołdry, kiedy ocierały się o nią, drgając. Wy obrażałam sobie, że w taki sposób nowo narodzone dziecko insty nktownie poznaje swoje ciało. Każde drgnięcie, każde odczucie przy nosiły mi nową falę szczęścia. Och, jaka szkoda, że nie ma przy mnie nikogo bliskiego, kochanego, żeby mógł dzielić ze mną ten cud uzdrowienia! Jak by łoby pięknie, gdy by Luke by ł ze mną w chwili, kiedy stanęłam na własny ch nogach! Chwy ciłby mnie w objęcia, tulił i całował. Uśmiechnęłam się do siebie, wy obrażając sobie tę scenę i sły sząc jego szept. Poczułam rozkoszny dreszcz na samą my śl o ty m. Och, Luke, jęknęłam w duchu, czy grzeszę, mając takie my śli? W końcu pigułka zaczęła działać. Powieki opadały mi ciężko, jakby by ły z ołowiu. Kiedy znów otworzy łam oczy, słońce świeciło mi w twarz, a Tony rozsuwał zasłony. By ł jeszcze w kapciach i w szlafroku, ale zdąży ł się ogolić. W cały m pokoju pachniała jego woda po goleniu. W pierwszy m momencie z przerażeniem pomy ślałam, że to wszy stko mi się przy śniło – wracające czucie w nogach, w palcach u nóg i udana próba ustania. Dlatego skoncentrowałam się na poruszaniu nogami i oto proszę – udało mi się zgiąć nogę w kolanie! – Tony ! – krzy knęłam. Obrócił się gwałtownie, jakby ktoś ukłuł go w plecy. – Moje nogi… coraz łatwiej jest mi poruszać nimi i coraz bardziej je czuję! Szy bko kiwnął głową i dalej odsłaniał okna, a potem zaczął szy kować mi ubranie. – Włóż to dzisiaj – powiedział, wy jmując z szafy jedną ze stary ch sukienek mamy. Odsunął wieszak na odległość ramienia i przez chwilę ją podziwiał. – Będziesz w ty m wy glądać cudownie.
– Nie noszę takiego fasonu. – A powinnaś. Bardzo do ciebie pasuje. Sukienka by ła z jasnoniebieskiej bawełny z falbaniasty mi rękawami i haftowany m kołnierzy kiem, długa do pół ły dki. Pasowała raczej na popołudniową herbatkę niż jako ubranie na co dzień dla kogoś, kto nie wy chodzi z pokoju. – Włożę coś ze swoich rzeczy. – By łam pewna, że tego ranka obędę się bez niczy jej pomocy. Aby to udowodnić, usiadłam na łóżku i ostrożnie spuściłam nogi, bujając nimi nad podłogą. – Co robisz?! – krzy knął Tony. – Wstaję. Widzisz, potrafię już to zrobić sama! – Nie sły szałaś, co wczoraj mówił doktor? Nie rób nic bez mojego pozwolenia. Czekaj. Jeśli spróbujesz wstać i upadniesz, możesz łatwo sobie coś złamać. Nie wy starczy ci to, co masz? Chcesz, żeby zakuli cię w gips na kolejne miesiące? Jego słowa napełniły mnie przerażeniem. – W porządku, Tony. Czekam. Położy ł sukienkę w nogach łóżka i podprowadził do niego wózek. Postawiłam stopy na podłodze, ale zanim zdąży łam się na nich oprzeć, Tony chwy cił mnie pod pachy i posadził na wózku. – Mogłaby m to sama zrobić, Tony. – Nie zamierzam ry zy kować. Doktor by mi nie wy baczy ł, gdy by stało się coś, co opóźniłoby twój proces zdrowienia. – Wy daje mi się, że najszy bciej wy zdrowieję, kiedy będę ćwiczy ć. – Wszy stko w swoim czasie – uciął. – W swoim czasie, Annie. Niczego nie można przy spieszać. Jeśli chodzi o sukienkę… – Sama coś sobie wy biorę, Tony, ty lko najpierw się umy ję. – Pomogę ci – zaoferował i nie czekając na moją zgodę, popchnął wózek do łazienki. – Ależ Tony … – Pamiętaj, co powiedział doktor Malisoff. Żadny ch ale – upomniał mnie. Postawił wózek tak, że by ł zwrócony ku wannie, i zaczął napuszczać do niej wodę. – Tony, nie mogę pozwolić, żeby ś wszy stko przy mnie robił – zaprotestowałam. – Nonsens. Jest mi niezmiernie przy kro z powodu pani Broadfield, bo przecież ja ją wy nająłem. Dopóki nie znajdę następnej pielęgniarki, będę ci służy ł. My śl o mnie jak o pielęgniarzu – dodał z uśmiechem. – Co powiesz na kąpiel z pianą? – Wsy pał do wody jakiś różowy proszek, a potem przy niósł my jkę i ręczniki. – Tony, zrozum – powiedziałam najłagodniej, jak umiałam – jestem już kobietą, a nie dzieckiem. Potrzebuję pry watności. – Nie my śl teraz o ty m, Annie. Zresztą tak zalecił lekarz. Nie ma się czego wsty dzić, przecież chodzi o twoje zdrowie. – Zakręcił kran. – Pora na kąpiel – oznajmił. Patrzy ł na mnie z czułością. – Kiedy już wejdziesz, pozwolę, żeby ś sama się umy ła – zachęcił. – Będę ty lko pilnował, aby ś się nie obsunęła w wodzie i nie utopiła. Z niechęcią ściągnęłam koszulę. Tony chwy cił mnie pod pachy. W sposób nieunikniony jego palce dotknęły z boków moich nagich piersi. Ze świstem wciągnęłam oddech. Nikt inny nie widział mnie nagiej, a już ty m bardziej nie doty kał – ty lko rodzice, lekarze i pielęgniarki. Ale Tony zdawał się nie zwracać uwagi na moją nagość. Drugą rękę podłoży ł mi pod kolana
i ostrożnie opuścił mnie w wodę, aż piana zakry ła mnie po szy ję. Czułam się nieznośnie bezsilna, bardziej jak dziecko niż jak inwalidka. – No widzisz? Gładko nam poszło – zagadnął wesoło, podając mi gąbkę. – Umy j się, a ja pójdę pościelić twoje łóżko. Wrócił po mniej więcej dziesięciu minutach. – Chcesz, żeby m wy szorował ci plecy ? Jestem w ty m ekspertem. My łem plecy twojej babci i twojej mamie. – Naprawdę? – Nie mogłam sobie wy obrazić, że mama pozwoliła mu na to. – Absolutny m ekspertem – podkreślił i wy jął mi gąbkę z rąk. Usiadłam w wodzie i pochy liłam się, żeby ułatwić mu zadanie. – Masz piękną, smukłą szy ję – powiedział, my jąc mnie delikatny mi ruchami. – I szczupłe, wąskie kobiece ramiona, które potrafią wodzić na pokuszenie i dręczy ć nawet najsilniejszy ch mężczy zn. Pieszczotliwie wodził gąbką po moich barkach, karku, plecach i znów wracał do szy i. Poczułam na skórze jego gorący oddech, a kiedy spojrzałam w lustro nad wanną, zobaczy łam, że ma przy mknięte oczy i wdy cha mój zapach. Przeszedł mnie dreszcz przerażenia. – Tony – powiedziałam, odbierając mu gąbkę. – Dalej umy ję się sama. Dzięki. – Co? A tak, tak. – Wstał szy bko. – Powieszę ci ręcznik na poręczy wózka. Będziesz chciała już wy jść? – Tak. Przy kro mi, bo pewnie się pochlapiesz, wy jmując mnie z wanny. – Nie martw się o mnie. I tak już jestem mokry. – Zanurzy ł ręce w wodę i żwawo wy jął mnie z wanny, a potem posadził na wózku. Szy bko okry łam się ręcznikiem. Tony wziął drugi ręcznik i zaczął mi wy cierać nogi. – Nie trzeba, sama to zrobię. – Kolejny nonsens. Po co masz się męczy ć, kiedy masz mnie do pomocy ? – Wy cierał dalej, masując mi ły dki i posuwając się wy żej, do kolan. Osuszał mnie bły skawicznie, z wirtuozerską wprawą. Przy kucnął i uniósł wzrok, szukając mojego spojrzenia. – Kiedy widzę ciebie taką, nieodmiennie my ślę o twojej babci Leigh. – Dlaczego mi to mówisz, Tony ? – Jesteś jak ona – młoda, niewinna, taka delikatna i te włosy … Zaczęłam żałować, że zgodziłam się na zmianę koloru. Pewnie z tego powodu ciągle widział we mnie kogoś innego. – Już się ubiorę – powiedziałam. Podniósł się i zawiózł mnie do łóżka, gdzie czekała niebieska bawełniana sukienka. – Pomogę ci – zaproponował znów i szy bko przy niósł mi figi i stanik, a potem przy kląkł przede mną. – Dam sobie radę sama. – Sięgnęłam po bieliznę, ale Tony mnie ubiegł. Uniósł mi stopy, wciągnął mi majtki na nogi i zaczął powoli przesuwać je w górę palcami, ze skupiony m spojrzeniem, nie doty kając skóry. Kiedy dotarł do ud, wy prostował się, sięgnął za moje plecy, po czy m jedną ręką uniósł mnie lekko, a drugą bły skawicznie podciągnął figi. Zacisnęłam powieki, bezsilna i upokorzona. Tony zaczął odwijać ze mnie ręcznik. – Proszę, Tony, pozwól mi przy najmniej to zrobić. – Ja ci ty lko pomagam – rzucił i przy łoży ł mi stanik do piersi. Szy bko przełoży łam ręce przez ramiączka, ale kiedy sięgnęłam do zapięcia, nie zdąży łam, on już zrobił, co trzeba. – No, zostało
nam jeszcze jedno – stwierdził z saty sfakcją i stanął przede mną z sukienką w rękach. – Tony, moim zdaniem ta sukienka nie… – Unieś ręce w górę. Zaraz… Niechętnie, świadoma, że ty lko w ten sposób skończę ów żenujący spektakl, pozwoliłam włoży ć sobie sukienkę. Tony sprawnie ją zapiął, obciągnął, wy gładził i wreszcie odstąpił do ty łu. – Widzisz, jak łatwo nam poszło? Będę przy chodził tu co rano, żeby ci pomagać. – Co rano? Przecież jutro powinna już by ć nowa pielęgniarka. – Mam nadzieję, lecz zdajesz sobie sprawę, że muszę teraz o wiele staranniej sprawdzać oferty. Chy ba nie chcemy nowej pani Broadfield, prawda? – Klasnął w dłonie. – A teraz pozwól, że zajmę się twoim śniadaniem – dodał i szy bkim krokiem wy szedł, podekscy towany ty m, co już zrobił i co jeszcze miał do zrobienia. Po paru minutach wrócił ze śniadaniem na tacy. – Mam nadzieję, że zjesz z apety tem – powiedział. – O tak, strasznie zgłodniałam. – To by ła chy ba kolejna oznaka mojego zdrowienia. – Jedz, ja się przez ten czas ubiorę. Kiedy wrócił, wy glądał dość niechlujnie, tak jak opisy wał go kiedy ś Drake w liście; włosy miał zmierzwione, krawat zwisający luźno, do tego poplamiony. Mary narka i spodnie by ły wy mięte. – Dzień dobry – przy witał mnie, jakby śmy widzieli się pierwszy raz tego ranka. Zdawał się nie zauważać mojego zdumionego spojrzenia. Podszedł do okna i stanął tam z rękami spleciony mi za plecami, kiwając się na stopach. Przesunął po wargach języ kiem, na moment wciągnął policzki, a potem kiwnął głową. Kolejny raz odniosłam wrażenie, że na przemian to traci kontakt z rzeczy wistością, to go odzy skuje, jakby bez ustanku przemieszczał się między przeszłością a teraźniejszością. Niepokoił mnie coraz bardziej. – Dziś czuję się silniejsza, Tony – oznajmiłam. Marzy łam, żeby jak najszy bciej powrócić do normalnego funkcjonowania i wreszcie skontaktować się z Lukiem. – Może dzisiaj zabierzesz mnie na wy cieczkę? – Obiecuję – odpowiedział, jakby prowadził zupełnie inną rozmowę. – Dam ci dom i wszy stko, co ci potrzeba… – Dom? Nie rozumiem, Tony. Ja mam swój dom, więc… – Wiem, że szy bko się adaptujesz. Wkrótce będziesz bardziej bostońska niż ja, choć tu się urodziłem. – Zaczął się śmiać, ale zaraz umilkł; ry sy mu stężały, zacisnął wargi. – Ale nie chcę tu widzieć tej twojej rodzinki, tej hołoty z gór, wy kluczone… – Hołoty z gór? O czy m ty mówisz, Tony ? Przerażasz mnie. Zamrugał gwałtownie, jakby budził się ze snu, a potem potrząsnął głową. – Tony, dobrze się czujesz? – Co? A… tak. Wy bacz, zamy śliłem się. Cóż, muszę zejść na dół i załatwić parę spraw. Ry e przy jdzie tu po tacę. – W pośpiechu opuścił pokój. Serce biło mi niespokojnie. Co się z nim dzieje? Czy żby tak wpły nęło na niego to, co robił dzisiaj rano – kąpanie i ubieranie mnie? Ucieszy łam się, kiedy zjawił się Ry e Whiskey, choć stary kucharz nie by ł tak pogodny jak zwy kle. – Jak się czujemy dzisiaj, panienko Annie? – Dużo lepiej, Ry e. Dzięki, że py tasz. – Kucharz wziął ode mnie tacę i miałam wrażenie, że
chce uciec. – Czy wszy stko w porządku z panem Tattertonem? – Wy gląda normalnie. Teraz pracuje w gabinecie. – Py tam, bo przed chwilą mówił coś dziwnego i zachowy wał się, jakby mnie nie poznawał. – Może jeszcze się nie obudził. – Ry e wzruszy ł ramionami. – W ty m wieku ludziom rano czasem się miesza w głowie. – Niemożliwe, bo już od dłuższego czasu by ł na nogach. A co do wieku, ty jesteś o wiele starszy od Tony ’ego i jakoś nic ci się nie miesza rano, prawda? – Oj, panienko, mnie się też to zdarza. Zwłaszcza po ostatniej nocy. – Po ostatniej nocy ? Czemu? – dopy ty wałam się, ale nagle przestał by ć gadatliwy. – Co się stało, Ry e? Powiedz mi, proszę. – Nie chcę by ć namolny, panienko, ale wolno spy tać, czy długo zamierzasz tu poby ć? – Niedługo, Ry e. Na szczęście coraz szy bciej dochodzę do siebie. – I chwała Bogu, bo stare duchy knują coś niedobrego. Wczoraj tłukły się po domu przez całą noc. – Stare duchy ? – Uśmiechnęłam się. – Panienko Annie, lepiej szy bko zdrowiej i wracaj do siebie. Ty lko nie my śl, że stary Ry e nie chciałby cię tutaj. Przy wodzisz mi na pamięć najpiękniejsze wspomnienia. Ale nie chcę, żeby dopadły cię upiory. – Dobrze, Ry e, będę miała uszy i oczy otwarte – obiecałam. Z powagą kiwnął głową. Nie dało się tego obrócić w żart. Sprawy duchów i upiorów zawsze traktował bardzo poważnie. Wziął tacę i wy szedł. Pragnąc odciąć się od duchów i dziwactw, wróciłam do malowania. Możliwe, iż przy pły w sił i nowa nadzieja na powrót do zdrowia sprawiły, że zapragnęłam nasy cić swój obraz kolorami. Skupiłam się na listowiu drzew i krzewów tworzący ch tło dla grobowca. Z szarego nieba zrobiłam lazurowe. Pracowałam nad każdy m detalem obrazu. Każdy m poza postacią przed grobem. Tuż po lunchu pojawił się Drake. Wpadł do pokoju jak człowiek, który spieszy się na pociąg, i szy bko cmoknął mnie w policzek. Naby ł tę nerwowość, od kiedy zaczął pracować dla Tony ’ego. Zupełnie jakby całe jego ży cie zostało wpisane w napięty harmonogram. Domy ślałam się, że zaplanował sobie nawet, ile czasu ma spędzić u mnie. Gdy złoty zegarek, który dostał od swojego pry ncy pała, wy bije godzinę wy jścia, Drake pożegna się ze mną i nie zostanie ani minuty dłużej. Ogromnie się zmienił i wy dawał mi się coraz bardziej obcy. Miałam ciągle nadzieję, że ta prawda nie odnosi się do Luke’a i że kiedy wreszcie mnie odwiedzi, nie okaże się całkiem odmieniony. Bardzo się tego bałam. Najwy raźniej Drake nic nie wiedział o ostatnich wy darzeniach. – Nikt ci nie powiedział, co się stało? – Nie dowierzałam. – Pani Broadfield prakty cznie mnie zatruła, Tony ją zwolnił, ale najważniejsza wieść to moje postępy ! – wy liczy łam ży wo. – Jeszcze nie widziałem się z Tony m. Od razu wpadłem do ciebie. Mów dokładniej. Co zrobiła pielęgniarka? – poprosił, siadając obok mnie. Opowiedziałam mu szy bko. Drake pokręcił głową. – Nie darzy łem jej zby tnią sy mpatią, ale miała świetne referencje. To kolejny dowód, jak trudno znaleźć w ty ch stronach kompetentny ch, wartościowy ch pracowników. Tak samo jest w biznesie. Ja też ostatnio zatrudniałem, więc wiem. – Urwał i przy glądał mi się przez chwilę, a potem się uśmiechnął. – Wy glądasz inaczej. Oży wiona, silniejsza. Opowiedz o swoim powrocie
do zdrowia! – Drake, ja… stałam samodzielnie! – zawołałam, ziry towana, że my śli ty lko o sobie. – Naprawdę? Kiedy ? – Jego ton by ł scepty czny. – Wczoraj. Mogę to zrobić i teraz, ale doktor i Tony upominają mnie, żeby m nie przy spieszała spraw. Och, Drake, ja nie chcę czekać! Tak by m chciała już wy jść z tego domu. Przy taknął w zamy śleniu, wpatrując się we mnie uważny m spojrzeniem spod zmrużony ch powiek, jak Tony. – Z pewnością nakazują ci cierpliwość dla twojego dobra. – Nie uważam, żeby mieli rację – upierałam się. – Wiem, że mogę już ustać. Powinnam próbować tego częściej, żeby nogi się wzmacniały. I powinnam ćwiczy ć w chodziku, a stoi bezuży tecznie w kącie pokoju. Wzruszy ł ramionami. – Pewnie jeśli zrobisz o jeden krok za dużo, może z tego by ć więcej szkody niż poży tku. Zresztą nie wiem, Annie. Nie zamierzam by ć lekarzem. – Luke zamierza – powiedziałam. Drake skrzy wił się, jakby m go uderzy ła, ale nie mogłam sobie darować tej uwagi. – Szkoda, że go tu nie ma. Nie rozumiem, co go powstrzy muje. – Zostawiałem mu wiadomości. – Nie dotarły do niego. – Żadna? – To niepodobne do Luke’a – dodałam. – Ludzie się zmieniają, zwłaszcza kiedy idą na studia. – Ale nie Luke – stwierdziłam z uporem. – Drake, czy ja cię jeszcze obchodzę? – Oczy wiście. Skąd w ogóle takie py tanie? – Skoro tak, to wy wieź mnie z tego pokoju. Zjadę na dół, a potem pojedziesz ze mną do najbliższego telefonu. Chcę sama zadzwonić do Luke’a, teraz, zaraz. Tony obiecał, że zainstaluje mi w pokoju aparat, ale jeszcze tego nie zrobił i wcale mu się nie spieszy. Poza ty m wątpię, czy naprawdę usiłował skontaktować się z Lukiem w moim imieniu. – Czemu wątpisz? Jeśli powiedział, że próbował, i obiecał, że założy ci telefon… – Nie, on zapomina, o czy m mówi i co obiecał. Ty nie znasz go od tej strony. Moim zdaniem zaczy na mieć jakieś starcze zaburzenia pamięci i z każdy m dniem jest gorzej. – Co? Niemożliwe, przecież pracuję z nim i… – Czasami ze mną rozmawia i wszy stko mu się my li… mówi do mnie jak do mojej mamy, mojej babci, nawet prababci. Zapomina, kto ży je, a kto nie. Teraz żałuję, że uległam namowom Tony ’ego i jego fry zjera, by przefarbować włosy. Przez to jeszcze bardziej mu się my li. Drake z uśmiechem pokręcił głową. – Annie, sama zaczy nasz mówić, jakby ś miała zaburzenia. – Och, przestań, Drake. W ty m domu naprawdę dzieją się dziwne rzeczy … Tony utrzy muje dawny apartament mamy i taty oraz mojej prababci Jillian w takim stanie, jakby wszy scy nadal ży li. Nawet Ry e Whiskey uważa, że tu jest dziwnie. Oczy wiście jak to on, ciągle gada o duchach snujący ch się po kory tarzach, ale wie swoje. Radzi nawet, żeby m jak najszy bciej wracała do domu! – wy krzy knęłam. Uświadomiłam sobie, że dotąd czułam litość dla Tony ’ego. Usiłowałam zrozumieć, dlaczego tak się zachowuje, i w jakiś sposób pragnęłam go usprawiedliwić. Ale teraz, kiedy wy liczy łam Drake’owi wszy stkie objawy, zrozumiałam, że
raczej powinnam litować się nad sobą. Możliwe, że więzi mnie w swoim domu szaleniec, a nie szlachetny starszy dżentelmen, który od czasu do czasu ma zaburzenia pamięci. – Ry e chce, żeby ś stąd wy jechała? – Drake pokręcił głową. – I kto tu ma zaburzenia? – Tony traktuje pokój Jillian jak muzeum – ciągnęłam, próbując za wszelką cenę uświadomić Drake’owi, jak poważny mam problem. – Szkoda, że nie widziałeś go, kiedy by ł tu niedawno… stał i mamrotał, że nie wpuści do domu mojej rodziny, tej hołoty z gór, wy obrażasz sobie? I pewnie nie wiesz, że z pokoju Jillian usunięto wszy stkie lustra i… – Moment, przerwij na chwilę, bo w głowie mi się kręci od ty ch rewelacji – poprosił Drake. – Mam cię zwieźć na dół, żeby ś mogła zadzwonić do Luke’a, Tony zamienia dom w muzeum, Tony traci zdrowe zmy sły, duchy hulają po Farthy, ty żałujesz, że ufarbowałaś włosy … Boże, czy ten słowotok nie jest uboczny m skutkiem leków, które zaży wasz? – Drake, czy ty w ogóle mnie słuchasz?! – wy buchłam. Przy glądał mi się w milczeniu. – Zrozum, ja naprawdę zaczy nam się bać. Zależy mi na wy zdrowieniu i chcę się stosować do zaleceń lekarzy, ale z obawą my ślę, co jeszcze Tony zrobi. – Tony ? – Drake ciągle mi nie wierzy ł. – Nie znam nikogo tak miłego, dobrego, tak poświęcającego się dla nas jak Tony Tatterton. – Wy prowadź mnie stąd – zażądałam. – Naty chmiast. – Pozwól, że najpierw porozmawiam z twoim lekarzem. – Nie – powiedziałam szy bko, bo nowa my śl przy szła mi do głowy. – On jest pod wpły wem Tony ’ego i robi wszy stko, żeby go zadowolić. – Ta możliwość zmroziła moje serce. – Mój Boże, a co jeśli… jeśli… – W panice omiotłam spojrzeniem pokój. – Jeśli lekarz jest z nim w zmowie, to chciałaś powiedzieć? – podchwy cił Drake. – Annie, teraz ty mnie posłuchaj uważnie. Jesteś roztrzęsiona. Za wiele przeszłaś. Ten wy padek, paraliż… pożegnanie przy grobie… to wszy stko rzuciło ci się na głowę. Rozumiem, co czujesz, ale masz najlepszy ch lekarzy i najlepszą możliwą opiekę. Na pewno zaraz pojawi się nowa, lepsza pielęgniarka i… – I co z tego? – westchnęłam. Albo Drake naprawdę nie widzi, co tu się dzieje, albo… Albo nie chce widzieć, bo jest zachwy cony menedżerską posadą, którą zapewnił mu Tony. Zakochał się w swojej władzy, pozy cji i wpły wach. Tony kupił Drake’a. – My ślałam, że mogę na ciebie liczy ć. My liłam się. Nie ma już rodziców, a ty, Luke i ciocia Fanny … Poczułam się nagle bardzo, bardzo chora; chora i samotna. Serce łomotało mi głucho, jakby by ło puste w środku, a pokój zdawał się rozbrzmiewać echem moich daremny ch krzy ków i wezwań o pomoc, który ch nikt nie mógł usły szeć, bo ludzie, który ch kochałam, już nie ży li. Nawet Luke wy dał mi się teraz martwy. – Słuchaj – powiedział Drake pospiesznie. – Muszę lecieć do Nowego Jorku. Odpowiadam tam za duży projekt. Zajmie mi to parę dni, a potem od razu przy jadę do ciebie. Jeśli nie zmienisz zdania w sprawie poby tu w Farthy, osobiście zawiozę cię do Winnerrow. – Na pewno? Obiecujesz? – Nie wiązałam zby tnich nadziei z jego obietnicą. – Naturalnie. Wtedy ja zacznę by ć odpowiedzialny za twoje wy zdrowienie; ja zorganizuję nowy ch lekarzy, pielęgniarki, sprzęt… – Och, Drake, szkoda, że nie możesz tego zrobić już teraz. – Dajmy sobie jeszcze parę dni. Rozumiem, teraz wszy stko czarno widzisz, ale proponuję, żeby ś w spokoju zastanowiła się nad ty m jeszcze raz. Odejście z Farthy to poważna decy zja,
więc musisz by ć pewna, czy na pewno tego chcesz… Jeśli dojdziesz do wniosku, że tak, obiecuję, że ci pomogę. Pocałował mnie czule w policzek, przy tulił na chwilę, a potem zerwał się gwałtownie, jakby w jego głowie biznesmena rozbrzmiał sy gnał alarmowy. – Muszę pędzić, żeby zdąży ć na samolot. – Och, Drake, my ślałam, że chociaż zwieziesz mnie na dół, aby m mogła zadzwonić do Luke’a. – Nie ma sensu bez przerwy do niego wy dzwaniać. Jeśli będzie chciał i mógł, na pewno przy jedzie. – Drake, proszę – powiedziałam błagalny m tonem, licząc, że zrozumie, jakie to dla mnie ważne My ślał przez chwilę. – Wy chodząc, zagadam do Tony ’ego. Na pewno zadzwoni. – Ależ Drake… – Głowa do góry, Annie. Wszy stko będzie dobrze, zobaczy sz. Fajnie, że wróciłaś do malowania. – Obdarzy ł mnie służbowy m uśmiechem, pomachał mi jeszcze od drzwi i zniknął, jakby obawiał się, że zażądam czegoś jeszcze, co zagrozi mu konfliktem z Tony m. Rozczarował mnie ogromnie – ten ukochany wujek, który by ł dla mnie jak starszy brat, zachowy wał się teraz jak obcy człowiek. Po jego wy jściu zapadła cisza, która jeszcze bardziej uświadomiła mi moją bezsilność. Znów zostałam sama; ranne zwierzę zamknięte w złotej klatce. Jednak ty m razem by łam zdeterminowana. Podjechałam do drzwi, otworzy łam je i parłam dalej. Przejechałam przez salon i znalazłam się na kory tarzu. Skręciłam ku windzie. W dole czekał drugi wózek. Odchy liłam poręcz fotela i przeniosłam się na siedzenie – tak jak uczy ł mnie technik. Kiedy już dobrze się usadowiłam, zapięłam pas, wcisnęłam guzik i winda zaczęła zjazd. Serce mi waliło, ale postanowiłam się zbuntować, wy rwać się z tego więzienia.
U podnóża schodów przesiadłam się na drugi wózek. Zachęcona doty chczasowy mi sukcesami, potoczy łam się wy łożony m chodnikiem kory tarzem w stronę gabinetu Tony ’ego. Drzwi by ły niedomknięte. Przez chwilę nasłuchiwałam. By ło cicho, więc pchnęłam je i wjechałam do środka. Mała lampa do czy tania by ła jedy ny m źródłem światła; szczelnie zaciągnięte, grube zasłony blokowały dostęp słońca. W gabinecie nie by ło nikogo. Gdzie się podział Tony ? Wtem mój wzrok padł na aparat telefoniczny stojący na biurku. Wreszcie mam okazję porozmawiać z Lukiem osobiście! Żwawo podjechałam do biurka… i uświadomiłam sobie, że nie znam numeru. Jak się nazy wa dormitorium, w który m Luke mieszka? Drake nigdy mi tego nie powiedział. Wy brałam biuro numerów i zapy tałam o Harvard. Operatorka, zniecierpliwiona moim kompletny m brakiem orientacji, zaczęła odczy ty wać długą listę biur i wy działów. Przerwałam jej, kiedy wy mieniła dziekanat do spraw studenckich. Zapisałam numer, połączy łam się i trafiłam na bardzo uprzejmą sekretarkę. Poinformowała mnie, że większość studentów nie ma jeszcze podłączony ch telefonów w pokojach, ale dała mi numer do aparatu w holu dormitorium
Luke’a. Podziękowałam jej i zadzwoniłam tam. Odebrał ktoś młody. Miał bostoński akcent. – Muszę pilnie porozmawiać z Lukiem Casteelem – powiedziałam. – Mówi jego kuzy nka Annie. – Zaczekaj chwilę. Czekałam, spoglądając na drzwi gabinetu i spodziewając się, że Tony pojawi się lada moment. Miałam przemożne poczucie, że robię coś, czego by nie zaaprobował. Iry towała mnie my śl, że by le telefon musiał się wiązać z takimi podchodami. – Halo? – Tak? – Luke jest teraz na wy kładzie. Kolega z pokoju przekaże mu, że dzwoniłaś. – Dobrze, ale… niech przekaże mu coś jeszcze. Bardzo mi na ty m zależy – dodałam błagalny m tonem. – Tak, oczy wiście. Co przekazać? – Powiedzcie mu, że… bardzo go potrzebuję i bez względu na to, co mu będą mówili, musi naty chmiast przy jechać do Farthy. – Farthy ? – Tak, Luke będzie wiedział, o co chodzi. Ważne, żeby podkreślić, że ma przy by ć naty chmiast. To bardzo, bardzo ważne. – A wiadomość jest od Annie, tak? – Tak. – Okay. Przekażę wszy stko jego koledze z pokoju, a on na pewno zawiadomi Luke’a, jak ty lko się pojawi. – Serdeczne dzięki. – Nie ma za co. Odłoży łam słuchawkę. Serce znów zaczęło mi łomotać tak gwałtownie, jakby chciało wy skoczy ć z piersi. Aż mi się zrobiło gorąco, czułam strużki potu spły wające po karku. Wy prostowałam się na wózku i głęboko nabrałam powietrza, próbując się uspokoić. Gdzie jest Tony ? Powiedział mi, że będzie pracował w gabinecie. Może pojechał po nową pielęgniarkę? Wy toczy łam się na kory tarz i zaczęłam nasłuchiwać. Dom by ł nienormalnie cichy. Podjechałam do frontowy ch drzwi i otworzy łam je. Blask słońca zalał mnie jak fala ciepłej wody. Odchy liłam głowę na oparcie wózka i przy mknęłam oczy, jakby m by ła na plaży. Jak cudownie jest czuć świeże powietrze i słoneczne ciepło po takim długim zamknięciu! Krew zaczęła mi krąży ć szy bciej; znów czułam się sprawna i ży wa. Otworzy łam oczy i podjechałam do krawędzi ganku. Tak jak obiecał Tony, do schodów dorobiono drewnianą rampę. Ty lko że by ła stroma! Czy odważę się po niej zjechać? A jeśli spadnę, jeśli się przewrócę? Strach wziął mnie we władanie. Lepiej się wy cofać. I wtedy pomy ślałam o Luke’u. On by powiedział: „Mierz wy soko”. Co mam zrobić? Zawrócić do pokoju, do mojego więzienia, przeniknięta poczuciem klęski? Dasz radę, jesteś teraz silna, przekony wałam siebie. Powoli podtoczy łam się do rampy. Ależ łomotało mi serce! Jednak nie zamierzałam się poddać. Uda mi się! Zakręciłam kołami i wjechałam na rampę. Wózek przechy lił się w dół i zaczął zjeżdżać.
Musiałam natężać mięśnie ramion, aby hamować koła. Wy magało to dużo wy siłku. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wózek stoczy ł się z rampy na alejkę. Dałam radę! Nie dość, że dałam radę, to jeszcze miałam siłę, żeby pojechać dalej! Z prawej strony usły szałam głosy, więc szy bko skręciłam w lewo. Pewnie Tony nadzoruje jakieś prace, pomy ślałam, energicznie tocząc się przed siebie po żwirowej alejce. Czasami przeszkadzały mi większe kamy ki, ale szy bko złapałam ry tm i zdąży łam oddalić się dobre dwieście metrów od budy nku, zanim przy stanęłam, żeby odpocząć chwilę. Z daleka zobaczy łam robotnika pracującego przy basenie. Akurat wnosił leżak do magazy nu. Poza nim wokół nie by ło nikogo. Zatrzy małam wzrok na dużej altanie i znów pomy ślałam o Luke’u. Teraz przy najmniej by łam pewna, że otrzy ma wiadomość ode mnie. Zrozumie, jak bardzo mi zależy na jego przy jeździe. Może będzie miał poczucie, że go opuściłam, skoro odezwałam się dopiero teraz. My liłam się, popełniłam fatalny błąd, potępiając go i ulegając sugestiom Drake’a, że Luke się zmienił, gdy ż trafił w nowe towarzy stwo – zwłaszcza piękny ch dziewczy n – i zanegował całą swoją przeszłość, w ty m i mnie. Nie, on zaraz się tu zjawi. Wiedziałam, że tak się stanie. Strasznie żałowałam, że nie mogę teraz widzieć mojej ukochanej altany w Winnerrow. Czy Luke czekałby tam na mnie? W dali za altaną wy rastały zielone ściany labiry ntu. Przy pomniałam sobie, jak Drake powiedział, że na pierwszy rzut oka labiry nt wy daje się większy niż w rzeczy wistości, tak imponujące są jego zielone ściany, wręcz przy tłaczają człowieka. Rzeczy wiście sprawiał wrażenie wielkiego, wspaniałego i tajemniczego. I przy ciągał mnie z jakąś tajemniczą siłą; sprawiał, że miałam ochotę wejść i błądzić w nim, tak jak wcześniej moja matka i jej matka. – Chcesz tu wejść? – zapy tał jakiś głos. Omal nie podskoczy łam w swoim inwalidzkim fotelu. Usiłowałam szy bko obrócić się w prawo, żeby zobaczy ć, kto nagle zjawił się za mną. Zajęło mi to chwilę, w końcu jednak opanowałam obrót wózka. Ale w miejscu, gdzie powinien stać nieznajomy, nie zobaczy łam nikogo, choć wy tężałam wzrok. Nagle wy łonił się zza ży wopłotu. Jego twarz ciągle by ła w cieniu, a mimo to odgadłam, że mam przed sobą tego samego człowieka, który klęczał samotnie przed grobem moich rodziców. Zupełnie jak gdy by wy łonił się z mojego obrazu, z mojej wy obraźni i teraz zmaterializował się w realny m świecie.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział dziewiętnasty
PO DRUGIEJ STRONIE LABIRYNTU
– Kim jesteś? – spy tałam, wpatrując się w niego z fascy nacją. Wy szedł z cienia i stanął przede mną z rękami w kieszeniach spodni. Choć by ł wy soki i szczupły, miał szerokie, silne ramiona. Niesforna grzy wa miedzianobrązowy ch gęsty ch kędziorów, siwiejący ch na skroniach, sięgała do białego kołnierzy ka arty stowskiego, luźnego blezera o długich, szerokich rękawach. Miał bardzo subtelne, regularne ry sy przy pominające greckie rzeźby. Lekko przechy lił głowę i uniósł brew. Wpatry wał się we mnie tak intensy wnie, że obudziła się moja samoświadomość. Coś, co we mnie dostrzegł, poruszy ło go i podziałało na niego. Zmruży ł powieki jak Tony, kiedy przy bierał to swoje nieobecne spojrzenie i zaraz potem zaczy nał bredzić, mieszając przeszłość i teraźniejszość. Dlaczego ten człowiek milczał? Zaczęłam drżeć z niepokoju. By łam sam na sam z dziwny m nieznajomy m. Zerknęłam w stronę domu, ale nikt nie wiedział, gdzie jestem. Nagle nieznajomy się uśmiechnął. W ty m uśmiechu i w spojrzeniu ciemnobrązowy ch oczu by ło coś, co napełniało mnie ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. – Nie musisz mi się przedstawiać – odezwał się łagodny m, kojący m głosem. – Jesteś córką Heaven, choć w ty m kolorze włosów bardziej przy pominasz Leigh. To twój naturalny kolor, czy ufarbowałaś je, jak niegdy ś twoja matka? – Kim jesteś? – powtórzy łam py tanie. Namy ślał się, pewnie rozważał, czy konty nuować tę rozmowę, czy odejść. A jednak coś zmusiło go do pozostania. – Kim jestem? Jestem… Brothers… Timothy Brothers. – Skąd znasz moją matkę i jej matkę? I skąd wiesz, że Heaven kiedy ś ufarbowała włosy ?
– Pracowałem dla pana Tattertona. Kolejne zdumienie. Z całą pewnością nie wy glądał na pospolitego pracownika; poza ty m Ry e mówił mi, że nie ma w załodze Farthy nikogo, kto by odpowiadał mojemu opisowi postaci widzianej z daleka. Oczy wiście Ry e, ten stary opój, mógł się my lić. Jednak sama widziałam, że ten człowiek nie mógł się parać ciężką pracą w ogrodzie. By ło w nim coś miękkiego, subtelnego, co świadczy ło o naturze wy rafinowanej, kontemplacy jnej. – Ach, tak? A co robisz dla pana Tattertona? – Robię… zabawki. – Zabawki? – Nie miej takiej zaskoczonej miny, Annie. Ktoś musi je wy my ślać i wy twarzać. – Skąd wiesz, jak mam na imię? – zdumiałam się znów. – Och, wszy scy tu znają twoje imię. Pan Tatterton ciągle o tobie mówi. Dalej patrzy łam mu w oczy. Wy czuwałam, że kry ją się za nimi tajemnice, który ch nie chciał zdradzić. – A co robiłeś w ty m ży wopłocie? Bo chy ba nie zabawki? Zaśmiał się, odrzucając głowę do ty łu. – Wy szedłem sobie na spacer i zobaczy łem, że zjeżdżasz z rampy. – Gdzie mieszkasz? Też w Farthy ? – Nie. Mieszkam po drugiej stronie labiry ntu. Tam wy twarzam zabawki. – Po drugiej stronie labiry ntu? Czy nie tam, gdzie… gdzie jest domek ogrodnika? – upewniłam się szy bko. – Ach, więc wiesz o domku. Mama ci o nim opowiadała? – Nie. Mało opowiadała mi o Farthy ; nie lubiła o ty m mówić. Posmutniał. Odbiegł spojrzeniem w bok, ku rodzinnemu cmentarzowi. By ło coś w sposobie, w jaki garbił ramiona, co przy pomniało mi mnie w chwilach rezy gnacji i melancholii. Wy sunął prawą rękę z kieszeni i przeczesał palcami włosy. Miał długie, silne, subtelne palce jak arty sta, całkiem podobne do moich. Może niektórzy ludzie rodzą się, aby by ć arty stami, pomy ślałam. – Bardzo mi przy kro z powodu śmierci twoich rodziców – powiedział cicho, niemal niesły szalnie. Nie patrzy ł na mnie, kiedy to mówił. – Dziękuję. – I co? – Oży wił się. – Rozumiem, że wiesz także o labiry ncie. Ciekaw jestem, co o nim sądzisz. – Wy gląda bardzo tajemniczo. – Ty lko dla ty ch, którzy go nie znają. Chciałaby ś przejechać przez niego? – Przejechać? Chcesz powiedzieć… na drugą stronę? – A czemu nie? – Zerknął na błękitne niebo poznaczone smugami długich chmur. – Ładny dzień na spacer. Chętnie cię powiozę. Wahałam się, choć miałam wielką ochotę poznać labiry nt i zobaczy ć domek ogrodnika. Brothers by ł miły i przy jazny, ale jednak obcy. Co powiedziałby Tony, gdy by wiedział, że z nim poszłam? Z drugiej strony ten człowiek pracował dla niego. A Tony będzie i tak zły, że opuściłam dom bez jego zgody, więc ta wy cieczka niewiele zmieni. – Dobrze, pojadę tam – zgodziłam się. Timothy zauważy ł, że nerwowo zerknęłam w stronę domu.
– Pan Tatterton nie wie, że tu jesteś? – Nie, ale nie obchodzi mnie to – odpowiedziałam buntowniczo. – Widzę, że odziedziczy łaś charakter po mamie. – Chwy cił rączki wózka. Ruszy liśmy. – Dobrze ją znałeś? – Tak. By ła mniej więcej w twoim wieku, kiedy ją poznałem. – I cały czas pracujesz dla Tony ’ego? Robisz zabawki? – Tak. – Znajdował się teraz z ty łu, więc nie mogłam widzieć jego twarzy, ale usły szałam, jak złagodniał jego głos. – My ślałam, że jego brat Troy projektował wszy stkie zabawki. Tak mówił Tony. – Och, owszem. Ja ty lko powielam jego projekty. Troy nauczy ł mnie wszy stkiego. – Rozumiem. – Wy czułam, że nie powiedział całej prawdy. – I ty też pracujesz w domku? Czy w fabry ce? – I tu, i tu. – Jak poznałeś moją mamę? – By liśmy coraz bliżej wejścia do labiry ntu i rosła we mnie potrzeba mówienia, zagadania strachu. – No, jesteśmy – powiedział Timothy, zatrzy mując wózek. Musiał wy czuć mój niepokój, bo zapy tał: – Na pewno chcesz tam wejść? Nie odpowiedziałam od razu. Ży wopłoty by ły wy sokie i gęste, tworzy ły kory tarze mroczne, tajemnicze. Może on ty lko udaje, że zna drogę, i zabłądzimy w ty m gąszczu? – Na pewno orientujesz się w labiry ncie? Roześmiał się. – Mógłby m go przejść z zawiązany mi oczami. Może pewnego dnia to zrobię, żeby ci udowodnić. Ale jeśli się obawiasz… – Nie, nie, jedźmy ! – Usiłowałam by ć dzielna. – Świetnie, w takim razie ruszamy. Wjechaliśmy do wielkiego labiry ntu. Wreszcie się tam znalazłam! Coś, o czy m fantazjowałam przez całe moje ży cie, w końcu stało się faktem! Kolejny raz żałowałam, że nie ma ze mną Luke’a. Siedziałam w napięciu, wstrzy mując oddech. Moment później całkowicie otoczy ły nas zielone ściany. W labiry ncie by ło pięknie. Ży wopłoty miały trzy metry wy sokości i skręcały dokładnie pod kątem prosty m. Oczy wiście nie by ły zadbane, wy magały pielęgnacji i strzy żenia. Ale by ło tam zielono i cicho. Poczułam, że wszy stkie napięcia tego dnia, wszy stkie zmartwienia i smutki odpły wają ode mnie. – No i jak ci się podoba? – zagadnął, kiedy skręciliśmy po raz pierwszy. – Tak tu spokojnie. Ledwie sły szę głosy ptaków z ogrodu. – O tak, właśnie tę kojącą ciszę i spokój najbardziej kocham w labiry ncie. Spojrzałam w górę. Nawet ostre krzy ki mew przelatujący ch nad nami wy dawały się stłumione i odległe. Skręciwszy w kolejny kory tarz, zatrzy maliśmy się. – Widzisz dach Farthy ? – zapy tał Timothy. – Tak, sam jego szczy t. Wy daje się taki odległy. – W labiry ncie możesz wy obrażać sobie, że jesteś w inny m świecie. Często tak robię – wy znał. – Lubisz coś sobie wy obrażać, fantazjować czasem? – Uwielbiam. Często robiliśmy to z Lukiem i gdy by śmy by li w Winnerrow, pewnie nadal
by śmy się tak bawili, choć już nie jesteśmy dziećmi. – Kto to jest Luke? – Mój… kuzy n. Luke junior, sy n mojej ciotki Fanny. – A tak… twoja ciotka Fanny. Zapomniałem o niej. – Ją też znałeś? – Ze sły szenia. Wiedział więcej, niż mi mówił, to by ło już dla mnie jasne. Kim jest ten człowiek? Może jednak przy jęcie jego zaproszenia by ło zby tnim ry zy kiem? Zagłębialiśmy się coraz bardziej w wielki labiry nt. Obronny m gestem założy łam ramiona na piersi. Pragnęłam wrócić do domu, a zarazem bardzo chciałam zobaczy ć domek ogrodnika i dowiedzieć się czegoś więcej o ty m tajemniczy m, fascy nujący m nieznajomy m. – Zimno ci? – zaniepokoił się. – Dziwne, tu jest raczej ciepło. – Nie, wszy stko w porządku. Daleko jeszcze? – Ty lko parę minut. Jeszcze ten zakręt, potem drugi, kawałek prosto, ostatni zakręt… i będziemy po drugiej stronie. – Widzę, że łatwo jest się tu zgubić. – Zdarza się. Twoja mama raz się zgubiła. – Naprawdę? Nie opowiadała mi o ty m. Roześmiał się. – Tak właśnie ją poznałem. Nie mogła znaleźć drogi powrotnej. – Opowiedz mi o ty m – poprosiłam. – To by ło wtedy, kiedy po raz pierwszy weszła do labiry ntu. Pracowałem akurat w domku, robiłem zbroje dla miniaturowy ch ry cerzy, kiedy nagle pojawiła się w drzwiach. Wy glądała na zagubioną i by ła tak… niewinna, czy sta i piękna jak anioł. Tego dnia by ło bardzo mglisto i już zapadał wieczór. Twoja mama bała się, że nie odnajdzie drogi powrotnej. – Troy też tam by ł? – Tak, by ł. – I co się działo dalej? – dopy ty wałam się, zniecierpliwiona jego dramaty czny mi pauzami. – Och, uspokoiliśmy ją. Daliśmy jej pić i jeść, a potem przeprowadziliśmy ją przez labiry nt. – Zabawne jest my śleć o mojej mamie jako młodej dziewczy nie. – By ła bardzo piękną młodą damą, tak jak i ty. – Ostatnio raczej nie czuję się piękna. – To się szy bko zmieni, jestem pewien. No, jeszcze ten ostatni zakręt i wy chodzimy. Skręciliśmy za róg i wy łoniliśmy się z labiry ntu. Przed nami ciągnęła się aleja wy brukowana płaskimi, jasny mi kamieniami. Po obu stronach rosły wy sokie sosny. Spojrzałam w jej perspekty wę i mimo woli wy dałam cichy okrzy k. Zobaczy łam ory ginał miniaturowego domku mamy – tego domku z pozy ty wką, który podarowała mi na osiemnaste urodziny. Replika Tattertonów by ła bardzo wierna. Niesamowite, pomy ślałam. Zupełnie jakby m weszła w świat własny ch fantazji, świat zabawek z mojej wy obraźni. Och, dlaczego nie ma tu Luke’a? Szkoda, że nie może zobaczy ć na własne oczy, jak nasze marzenia stają się prawdą. Domek ogrodnika otaczał niski drewniany płotek. Nie miał bronić dostępu do wejścia, ty lko stanowił oparcie dla pnący ch róż – tak jak na makiecie.
W przeciwieństwie do reszty Farthy, domek i teren wokół niego by ły bardzo zadbane, wręcz wy pieszczone. Trawniki by ły równe i gęste, płot pobielony, ścieżki wy miecione, okna czy ste. – Och, to domek jak z bajki! – wy krzy knęłam. – Chciałaby m tu kiedy ś przy jść i go namalować! – Malujesz? – To moja pasja. Nawet teraz maluję, żeby szy bciej dojść do zdrowia. Chciałaby m studiować sztukę i zostać malarką. – Tak, tak – rzekł z roztargnieniem, jakby pochłonęły go wspomnienia. – Cóż, któregoś dnia go namalujesz. Nic nie stoi na przeszkodzie. – Możemy wejść do środka? – Naturalnie, ale czy nie będą cię szukać w Farthy ? – Nie obchodzi mnie to. Czuję się tam jak więzień. Proszę, zabierz mnie do domku. Poprowadził wózek aleją, otworzy ł frontowe drzwi i wjechałam do środka. Wszędzie by ło widać zabawki Tattertonów – stały na półkach i na gzy msie kominka. By ło tam też kilka stary ch zegarów. W ty m właśnie momencie wielki szafkowy zegar w rogu pokoju wy bił godzinę i jasnoniebieski zegar w kształcie malutkiego domku otworzy ł frontowe drzwi. Maleńka rodzinka pokazała się na ganku. Usły szałam słodką, a zarazem niepokojącą melodię, którą znałam tak dobrze. Ta sama melodia rozlegała się, kiedy uniosło się dach miniaturowego domku w Winnerrow. – Mama miała domek z pozy ty wką, który wy glądał dokładnie jak ten – powiedziałam, gdy skończy ł się nokturn Chopina. – Grał nawet tę samą melodię. Podarowała mi go na moje osiemnaste urodziny. Ma ty le lat co ja i nadal działa. Ktoś przy słał go jej niedługo po ty m, jak się urodziłam. – Tak – rzekł ledwie sły szalnie. Sprawiał wrażenie wy straszonego; oczy lekko mu się rozszerzy ły. By ł straszliwie smutny. W pewnej chwili zorientował się, że na niego patrzę, i uśmiechnął się do mnie. Szy bko odwróciłam wzrok i dalej oglądałam wnętrze. By ło ory ginalne, przy tulne i ciepłe. Tak właśnie wy obrażałam sobie domek ogrodnika. Meble, choć stare, by ły w świetny m stanie. Półki, podłogi, zasłony – wszy stko wy glądało czy sto i porządnie, jakby mieszkał tu ktoś pedanty cznie dbający o czy stość. Dom miał ty lko dwa pokoje, a w salonie, koło kominka, stał długi stół zawalony mały mi kawałkami blachy, narzędziami i fragmentami makiety średniowiecznego miasteczka. Kościół ze strzelisty m dachem i witrażami by ł już gotowy. W drzwiach stał nawet kapłan pozdrawiający parafian szerokim gestem. By ły też kramy, kamieniczki, domki biedaków i maleńkie furgony ciągnięte przez konie. – Mam mrożoną herbatę. Napijesz się? – Tak, poproszę. – Wjechałam głębiej do salonu, żeby obejrzeć zabawkowe miasteczko. – Robię to już bardzo długo, bo ciągle coś zmieniam i dodaję – wy jaśnił. – Jest piękne, wy gląda jak prawdziwe! Bardzo mi się podoba. Jak świetnie oddałeś ry sy i miny ty ch ludzi. Nie ma dwóch takich samy ch twarzy. – Uniosłam spojrzenie i zobaczy łam, że wpatruje się we mnie intensy wnie, z łagodny m, cudowny m uśmiechem. Drgnął. – Och, herbata. Momencik. Wy szedł do kuchni. Zaraz wrócił i podał mi szklankę. Wzięłam ją, ale nie piłam. Usiłował unikać mojego wzroku, zajął się układaniem narzędzi na półkach.
– To ciebie widziałam z okna pokoju – powiedziałam. – Słucham? – Przy grobowcu moich rodziców. By łeś tam, prawda? – Owszem, raz. – Więcej niż raz. – Możliwe. Skończy ł porządkować narzędzia i usiadł w bujany m fotelu przed kominkiem. Założy ł ręce za głowę, wy ciągnął przed siebie długie nogi i patrzy ł w sufit. Obserwując jego profil, zauważy łam, że jest bardzo przy stojny. Emanował wrażliwością i ty m przy pominał mi Luke’a. – Chodzę na długie spacery, dla zdrowia, po całej okolicy – powiedział. – Widziałam cię też w czasie nabożeństwa – dodałam z naciskiem. – Dlaczego nie wy szedłeś z lasu, ty lko słuchałeś z daleka? – Och… po prostu jestem nieśmiały. – Wy raźnie pragnął zmienić temat. – Jak postępuje twoja rehabilitacja? – Zaraz… Nie chciałeś, żeby cię tam widziano? Czemu? Boisz się Tony ’ego? – Nie. – Uśmiechnął się. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego ży jesz w ukry ciu. – Taki już jestem. Należę do ty ch samotniczy ch ty pów, które najbardziej lubią własne towarzy stwo. – Ale dlaczego? – naciskałam. – Dlaczego? – Zaczął się śmiać. – Jak się na coś uprzesz, to już nie popuścisz, prawda? Zupełnie jak twoja matka. – Nie rozumiem, skąd wiesz ty le o niej, skoro cały czas trzy małeś się z boku. – Owszem, nie jestem towarzy ski, ale to nie znaczy, że nie wiem, co się wokół dzieje. Bardzo lubiłem rozmawiać z twoją mamą i dość często rozmawiam z ludźmi, jak teraz z tobą. Powiedz mi wreszcie, jak się czujesz. – Wczoraj udało mi się po raz pierwszy od czasu wy padku stanąć samodzielnie. – Wspaniale! – Ale doktor i Tony uważają, że nie mogę się spieszy ć. Nikt nie ćwiczy ł dzisiaj ze mną wstawania, a przecież powinnam już uży wać chodzika. Mówią, że powinnam jak najwięcej spać, codziennie brać proszki na sen i nie wy chodzić z pokoju. Dzisiaj po raz pierwszy wy szłam z domu, nie licząc tamtego nabożeństwa przy grobie, a jestem tu już prawie ty dzień! Nie mogę nawet zadzwonić do kogoś i sobie pogadać. Nie mam telefonu! – wy krzy knęłam. – Naprawdę? – Nie widziałam Luke’a od czasu wy jścia ze szpitala, czy li od sześciu dni. Przekazy wałam mu wiadomości przez Tony ’ego i Drake’a. – Kto to jest Drake? – Przy rodni brat mamy. – A tak, sy n Luke’a seniora. – Dziwnie dużo wiesz o mojej rodzinie jak na pracownika fabry ki… czy asy stenta – zauważy łam podejrzliwie. – Umiem słuchać tego, co wokół mnie mówią ludzie. – I masz przy ty m imponującą pamięć do szczegółów – dodałam i popatrzy łam na niego
spod zmrużony ch powiek, aby zobaczy ł, że mu nie wierzę. Uśmiechnął się jak psotny chłopiec. – I co się dzieje z Lukiem? – zapy tał. – Nie zadzwonił ani nie przy szedł. Dzisiaj sama zjechałam do gabinetu Tony ’ego i zatelefonowałam do dormitorium Luke’a na Harvardzie. Koledzy mają mu przekazać, żeby naty chmiast do mnie przy jechał. – Rozumiem. W takim razie należy się go wkrótce spodziewać. – Sama nie wiem. Wszy scy są jacy ś inni… Drake’owi kompletnie odbiło. Uważa się za wielkiego biznesmena, pracuje dla Tony ’ego i patrzy w niego jak w obraz. Z kolei Luke nigdy dotąd mnie nie ignorował. Razem dorastaliśmy i zawsze by liśmy sobie bliscy. Zwierzałam mu się z tajemnic, jakich dziewczy na nie ośmieliłaby wy jawić chłopakowi, a on by ł tak samo szczery wobec mnie. Jesteśmy po prostu dla siebie stworzeni – podkreśliłam z żarem. Kiwnął głową w zamy śleniu. – Jesteśmy kimś więcej niż kuzy nami… – Urwałam. Dziwne, ale nie miałam oporów przed ujawnianiem mu rodzinny ch spraw. Wy czuwałam, że jest dobry m człowiekiem, i świetnie się czułam w jego towarzy stwie. Zupełnie jakby śmy znali się od dawna. Obcy ludzie w Winnerrow wiedzieli o Luke’u. Czemu on miałby nie wiedzieć? – Luke i ja mamy tego samego ojca – wy rzuciłam z siebie w końcu. – Rozumiem. – Nie wy glądał na zaskoczonego. – Nic nie rozumiesz – ziry towałam się. – Ty lko my wiemy, jak nam jest ciężko. Zwłaszcza Luke’owi. Musiał pokonać wiele przeszkód. Ludzie potrafią by ć okrutni, zwłaszcza w takiej dziurze jak Winnerrow. Nie pozwalają nam zapomnieć o grzechach naszy ch… – Ojców? – dokończy ł. – Właśnie. – Mimo ty lu przeciwności Luke musiał wy rosnąć na niezwy kłego młodego człowieka, skoro tak ci na nim zależy. – O tak. Jest bardzo inteligentny ! Wy głaszał mowę na zakończenie szkoły ! Jest mądry, wrażliwy i ma dobre serce. Każdy uczciwy człowiek kocha Luke’a i szanuje! Mama go kochała, dbała o niego jak o własnego sy na, choć nie by ło jej łatwo. – Powiedz mi jeszcze o swoich włosach. Kiedy je ufarbowałaś? Bo przecież to nie twój naturalny kolor, prawda? – Tak. – Kiedy to by ło? – Parę dni temu. Tony sprowadził fry zjera do Farthy i namówił mnie, żeby m rozjaśniła włosy. Przekony wał, że nie będę wy glądała tak smutno i lepiej się poczuję sama z sobą. – Tony cię namówił? – Dostrzegłam zatroskanie w jego twarzy. – Tak. Czemu py tasz? – A jak się ma Tony … pan Tatterton ostatnio? Dawno go nie widziałem. – Jest dziwny. Często zapomina albo my lą mu się różne fakty. – Na przy kład? – My li mnie z moją mamą, moją babcią… nawet z prababcią Jillian. – Naprawdę? – Wy chy lił się w fotelu i oparł łokcie na kolanach, splatając smukłe palce. – Mówi do mnie, jak gdy by mówił do którejś z nich, wspominając o sprawach, o który ch nie mogę nic wiedzieć.
Teraz patrzy ł na mnie z jawnie zatroskaną miną. – Jak długo masz zostać w Farthy ? – Miałam zostać do czasu pełnego wy zdrowienia, ale powiedziałam dzisiaj Drake’owi, że już chcę wrócić do domu i tam dochodzić do siebie. – Poczucie uwięzienia, pamięć o niedawny ch torturach zadawany ch przez okrutną pielęgniarkę i koszmar ży cia w domu Tony ’ego, który co chwila gubił się w przeszłości… emocje, ty le czasu tłumione, zalały mnie, jakby pękła wewnętrzna tama. – I tak będzie! – oświadczy łam z mocą. – W tej sy tuacji rzeczy wiście powinnaś wrócić do domu. Jeśli czujesz się tu nieszczęśliwa, jeśli jest ci źle, jedź tam jak najszy bciej. – Mówił z takim przejęciem, że nagle ogarnął mnie lęk. – Kim ty naprawdę jesteś? Zby t dużo wiesz o naszej rodzinie jak na zwy kłego pracownika. Znów odchy lił się na oparcie fotela i przy glądał mi się przez dłuższą chwilę. Serce mi łomotało, bo by łam pewna, że nie jest ty m, za kogo się podaje. – Jeśli ci powiem, czy zatrzy masz tę wiedzę dla siebie? To dla mnie bardzo ważne, gdy ż chciałby m, aby wiedziała o mnie ty lko garstka wy brany ch ludzi. Jestem szczęśliwy, prowadząc tutaj swój anonimowy ży wot, chroniony przez labiry nt. Moja samotność jest dla mnie bardzo ważna i cenna. Lubię ży ć wspomnieniami i pracą, która, jak widzisz, zajmuje mi wiele czasu. – Urwał na moment i dodał z ogromny m smutkiem: – Takie ży cie sobie wy brałem. Nie przy puszczałem, że będę ży ł tak długo. – Dlaczego miałby ś nie poży ć długo? Nie jesteś stary. – W dzieciństwie ciągle chorowałem i śniłem, że umrę bardzo młodo… By łem przekonany, że nie doży ję trzy dziestki. Ale doży łem. Śmierć mnie nie chciała. Nie zastanawiam się dlaczego; po prostu trwam, robię to, co robię, i prowadzę spokojne ży cie, zadowolony z tego, co mam. W jakiś sposób pogodziłem się z sobą, z moimi lękami i smutkami. Moja przeszłość jest jak stara rana, która wreszcie się goi; nie chcę, żeby otworzy ła się na nowo. A zatem czy zachowasz dla siebie ten ważny sekret? – Nikomu go nie wy jawię – obiecałam. – Nie wiem czemu, ale ufam ci… tak jak ufałby m… mojej córce… gdy by m oczy wiście ją miał. – Mama uczy ła mnie, że trzeba szanować to, co jest ważne dla drugiego człowieka, nawet gdy by nie by ło ważne dla nas. – Twoja mama by ła bardzo mądra. – No właśnie. Za dobrze ją znasz jak na zwy kłego pracownika Tattertonów. Uśmiechnął się. – Powinienem pozostać w cieniu, Annie. Powinienem przewidzieć, że domy ślisz się prawdy. – Jaka to prawda? – spy tałam, wstrzy mując oddech. – Nie jestem asy stentem Troy a Tattertona. Jestem Troy em Tattertonem. Dziwne, ale ta rewelacja Troy a mną nie wstrząsnęła, choć wszy scy uważali Troy a za zmarłego i mówili o nim w czasie przeszły m. Widocznie podświadomie musiałam czuć, że jest inaczej. – Kiedy Ry e Whiskey cię widzi, pewnie my śli, że jesteś duchem – powiedziałam. – Ach, stary Ry e… – Troy się uśmiechnął. – Nie wiem, co my śli, ale możesz mieć rację. – Skoro już zdradziłeś, kim jesteś, wy jaśnij mi jeszcze, dlaczego pozwalasz, żeby uważano cię za zmarłego – poprosiłam.
– Czy ktoś opowiadał ci, jak wy glądały okoliczności mojej domniemanej śmierci? – Coś sły szałam, głównie od Ry e’a, ale nie wiem, na ile mówił prawdę, a na ile by ła to kwestia jego bujnej wy obraźni. Wiem, że wziąłeś konia… konia Jillian i popędziłeś na nim prosto w ocean. Od tej pory nikt cię już nie widział. – Tak, zgadza się. – Jak mogło do tego dojść? Znów się uśmiechnął, samy mi oczami. – Kiedy py tasz z takim zaangażowaniem, bardzo przy pominasz mi twoją mamę. My ślę, że potrafisz słuchać tak samo uważnie jak ona. Wy słuchasz mnie. Kiwnęłam głową, zaniepokojona poważny m tonem jego głosu. – Częściowo powiedziałem ci prawdę. By łem chorowity m, melancholijny m dzieckiem i takim samy m nastolatkiem. Przez całe moje młode ży cie dręczy ły mnie smutne my śli. Tony, który by ł dla mnie bardziej jak ojciec niż brat, robił, co mógł, żeby m zaczął patrzeć na świat z nadzieją i opty mizmem. Na próżno. To by ło tak, jakby w momencie, kiedy się urodziłem, zawisła nad moją głową czarna chmura i rosła, rosła, rosła, aż w końcu widziałem ty lko mroczne niebo, choćby dzień mógł by ć słoneczny. Jesteś to w stanie zrozumieć? Nie, nie potrafiłam zrozumieć, jak można ciągle ży ć pod niebem ciężkim i szary m jak ołów. Światło słoneczne jest ważne dla kwiatów, trawy, drzew i ptaków; a zwłaszcza ważne dla mały ch dzieci, które potrzebują jego ciepła. Jak wszy stko by rosło bez słońca? Troy uprzedził moją my śl. – Nie mogłem wy rosnąć na zdrowego młodego mężczy znę, gdy straszne my śli o śmierci nachodziły mnie bezustannie. Im gorzej by ło ze mną, ty m bardziej martwił się Tony i ty m więcej poświęcał mi czasu i energii. Jego żona Jillian by ła egocentry czką, kochała wy łącznie siebie i własne odbicie w lustrze. Oczekiwała, że wszy scy wokół będą podzielali jej zachwy t. Nawet sobie nie wy obrażasz, jaka potrafiła by ć zazdrosna o wszy stko, co choćby na moment odciągało uwagę Tony ’ego od niej. W końcu przeprowadziłem się do tego domku. Pracowałem dla Wy twórni Zabawek Tattertonów i prowadziłem ży cie samotnika; większość ludzi zwariowałaby na moim miejscu, ale ja nie by łem aż tak samotny, jak my ślisz. Zabawki, które robiłem, stały się cały m moim światem; maleńcy ludzie by li moimi towarzy szami i wy my ślałem im całe ży ciory sy. Może by łem szalony. Kto wie? Ale jeśli nawet, by ło to twórcze szaleństwo. Nadal prześladowały mnie my śli i sny o własnej śmierci. Zimy by ły dla mnie szczególnie trudne, gdy ż w długie noce ma się aż za dużo czasu na śnienie. Próbowałem nie zasnąć aż do świtu i czasami mi się udawało. Wy chodziłem z domu i spacerowałem, wy depty wałem ścieżki wśród sosen, aż chłodne nocne powietrze wy wiewało mi z głowy ponure my śli. Dopiero wtedy wracałem do domu i kładłem się spać. – Czemu zostawałeś tutaj na zimę? By łeś chy ba na ty le zamożny, że mogłeś wy jechać, dokąd zechcesz, prawda? – Tak. Uciekałem na Flory dę, do Neapolu, na Riwierę i w wiele inny ch miejsc na świecie. Podróżowałem i podróżowałem, ale moje zimowe my śli by ły jak dodatkowy bagaż, z który m nie mogłem się rozstać. Wracałem z ty ch podróży załamany, nie widząc innego wy jścia, jak ty lko zaakceptować swój ponury los. Pewnego dnia pojawiła się twoja mama. By ła jak kwiat na pusty ni… jasna, radosna i piękna. Wiedziałem, że bardzo wiele przeszła w swoim młody m ży ciu, ale jakimś cudem potrafiła ocalić
ten opty mizm i niewinność, które charaktery zują młody ch ludzi. Masz takie samo cudowne światło w oczach, Annie. Widzę to. Pomimo twoich tragiczny ch przeży ć nadal jest w nich blask, płonie jak jasna świeca w ciemny m tunelu. Znajdzie się szczęściarz, który, prowadzony przez twoje światło, wy jdzie z mrocznego tunelu własny ch smutny ch my śli i będzie ży ł szczęśliwie w twoim ciepły m blasku. Zarumieniłam się. Nikt do mnie tak nie mówił. – Ale nie opowiedziałeś mi, co kazało ci wjechać na koniu do oceanu. Troy splótł ręce za głową. Długo się zastanawiał, błądząc spojrzeniem po suficie. Czekałam spokojnie, gdy ż domy ślałam się, jak trudno jest wy tłumaczy ć, dlaczego chciało się targnąć na własne ży cie. Wreszcie opuścił ręce i wy chy lił się ku mnie. – Wewnętrzne światło i ży wotność twojej matki przegnały smutki i dawały mi nadzieję. Przez chwilę by łem inny m człowiekiem. My ślałem nawet… wierzy łem, że i ja mogę spotkać kogoś takiego jak ona, ożenić się i mieć dzieci… może córkę, taką jak ty. Lecz moja melancholia wróciła, gdy ż nie mogłem znaleźć kobiety podobnej do niej. Dla większości kobiet by łem zby t depresy jny ; nie miały ochoty ani cierpliwości wgłębiać się w moje stany. Pewnego dnia, w czasie przy jęcia, które Tony urządził, żeby mnie rozweselić, postanowiłem rzucić wy zwanie śmierci… Śmierci, która prześladowała mnie całe ży cie. Śmierci, z uśmiechem przy czajonej w ciemnościach, wodzącej za mną spojrzeniem mroczny ch oczu, czekającej spokojnie. Postanowiłem, że nie będę kazał jej dłużej czekać. Zamiast pędzić ży cie w nieustannej ucieczce przed ty m, co wy dawało mi się nieuniknione, zaszarżowałem. Wjechałem do oceanu na szalony m koniu Jillian, przekonany, że wreszcie zakończę mój żałosny ży wot. Śmierć nie wiedziała, jak zareagować. Nie chciała mnie wziąć, zby t ją zaskoczy łem. Fale wy rzuciły mnie na brzeg ży wego. Nawet to mi nie wy szło. Jednocześnie pojąłem, że w ten sposób stworzy łem sobie możliwość innego rodzaju ucieczki. Pozwoliłem, aby wszy scy uwierzy li w moją śmierć. Dzięki temu mogłem stać się kimś inny m, ży ć jak nieuchwy tny cień, jak umarły dla ty ch, którzy koniecznie chcieli mnie pocieszać. Zwłaszcza że przeze mnie sami wpędzali się w depresję, bo ciągle im się to nie udawało. Ginąc w ten sposób dla świata, mogłem sobie ży ć, jak chciałem. Nikt mnie nie niepokoił i ja nie niepokoiłem nikogo. Jednak pewnego dnia brat odkry ł moje istnienie. Tak przeży ł moją śmierć i opłakał mnie tak szczerze, że nie potrafiłem uciec od niego. W rezultacie zawarliśmy układ – ja miałem tu mieszkać, w ukry ciu, anonimowo, a jego zadaniem by ło utrzy manie fikcji mojej śmierci. Mijały lata. Zaczęliśmy mówić ludziom, że jestem nowy m twórcą i projektantem zabawek; uczniem Troy a, konty nuujący m jego sty l. I odtąd ży ję spokojnie, pracując i snując wspomnienia, pogodzony z sobą, ciesząc się swoim odosobnieniem. Teraz już znasz prawdę i muszę liczy ć, że zatrzy masz ją w sercu, tak jak obiecałaś. – Nie powiem nikomu, ale chciałaby m, żeby ś wrócił do świata po drugiej stronie labiry ntu. Czuję, że mogę ci w ty m pomóc, choć jeszcze nie wiem jak. – Jak pięknie z twojej strony, że siedząc na wózku inwalidzkim, zastanawiasz się, jak pomóc komuś innemu. Dostrzegłam łzy w kącikach jego oczu, ale nie pozwolił im spły nąć. – Mam pomy sł – powiedział i energicznie klasnął w dłonie. – Mówiłaś, że wczoraj stałaś na własny ch nogach? – Tak.
– Powinnaś się starać, żeby stać coraz dłużej każdego dnia, i próbować robić kroki. – Tak sądziłam, ale doktor Malisoff powiedział… – Lekarze wiedzą dużo o ludzkim ciele, ale często bardzo mało wiedzą o ludzkim sercu. – Wstał i zatrzy mał się niecały metr przede mną, wy ciągając ku mnie ramiona. – Chcę, żeby ś znów wstała, ale ty m razem musisz zrobić krok w moją stronę. – Och, nie wiem, czy … – Nonsens, Annie. Wstaniesz i pójdziesz. Jesteś córką Heaven, a twoja matka na pewno nie litowałaby się nad sobą. Ani też nie chciałaby by ć dłużej na łasce inny ch. Wy powiedział magiczne słowa. Przy gry złam wargę. Z determinacją zacisnęłam dłonie na poręczach wózka i zmusiłam stopy, żeby zsunęły się z podpórek na podłogę. Uczy niły to, choć powoli i niezgrabnie. Troy kiwnął głową, dodając mi odwagi. Zacisnęłam powieki i spręży łam się, wy dając rozkaz swoim drętwy m kończy nom. – Niech twoje stopy zleją się w jedno z podłogą tego domu – szepnął. – Podeszwy twoich stóp są przy klejone do podłogi. Trzy mają się jak przy lepione… Mocniej zacisnęłam dłonie na poręczach. Moje nogi napięły się, mięśnie się napręży ły i pomogłam im, zapierając się o poręcze. Powoli, ale sprawniej niż wczoraj, moje ciało wy prostowało się do pozy cji stojącej. Otworzy łam oczy i zobaczy łam uśmiech Troy a. – Bardzo dobrze. A teraz dalej, ty lko się nie bój. Przesuń nogę do przodu. Puść się poręczy. – Chciałaby m się nie bać, ale nie potrafię. Jeśli upadnę… – Nie upadniesz, nie pozwolę na to. Chodź do mnie, chodź do mnie… – zanucił, wy ciągając ku mnie ręce. – Chodź do mnie… chodź, Annie. Może sprawiła to prośba i coś w brzmieniu jego głosu, co przy pominało mi głos z moich snów, wy prowadzający mnie z ciemności w światło – w każdy m razie dodał mi siły, aby m zrobiła ten krok. Poczułam, że moja trzęsąca się prawa noga przesuwa się odrobinę w przód ze stopą niemal doty kającą podłogi. Moment później lewa noga dołączy ła do niej. Zrobiłam krok! Zrobiłam jeszcze jeden i ciało nagle mnie zawiodło. Zwiotczało z wy siłku i poczułam, że upadam, ale Troy mnie podtrzy mał. – Udało ci się! Zrobiłaś to, Annie! Jesteś na najlepszej drodze do zdrowia i nic cię z niej nie zawróci! Nie mogłam powstrzy mać łez. Wy płakiwałam tęczowe łzy szczęścia, w kolorach nieba i słońca, i szarą mgiełkę smutku. Płakałam z powodu zwy cięstwa nad własną słabością i dlatego, że znalazłam się w bezpieczny ch objęciach kogoś, kto okazał się czuły, ciepły i wrażliwy, choć tkwił w pułapce dawny ch, mroczny ch dni. Pomógł mi wrócić na wózek, a potem stanął obok i patrzy ł na mnie z dumą jak ojciec, którego dziecko postawiło pierwsze kroki. – Dziękuję, Troy. – Powinnaś sobie podziękować. Sprawiłaś, że w ciemny ch chmurach powstała szczelina, przez którą do mojego świata wpadł jasny promień. Ale – dodał, zerkając na stary zegar – już cię odwiozę. Jeśli, jak mówisz, w domu nie wiedzą, gdzie jesteś, muszą teraz szaleć z niepokoju. Kiwnęłam ty lko głową, niezdolna wy powiedzieć słowa. Czułam się wy czerpana i my śl o wielkim, wy godny m łożu czekający m w Farthy wy dała mi się nagle niezwy kle kusząca. – Przy jdziesz mnie odwiedzić? – zapy tałam.
– Nie, Annie. Ty przy jdziesz do mnie… na własny ch nogach, i to niedługo. Jestem pewien, że tak będzie. – A kiedy wy jadę z Farthy i wrócę do Winnerrow, odwiedzisz mnie tam? – Nie wiem. Rzadko opuszczam mój domek. Popchnął mnie do wy jścia. Słońce zniży ło się już znacznie od chwili, kiedy wy chy nęliśmy z labiry ntu i weszliśmy do domku. Teraz długie cienie kładły się na trawnikach, a labiry nt wy glądał bardziej mrocznie i ponuro. – Jest ci zimno – zauważy ł Troy. – Zaczekaj. – Zawrócił do domku i przy niósł mi jasny, rozpinany sweterek. Włoży łam go szy bko. – Lepiej? – O tak, dzięki. Kiedy ty m razem weszliśmy do labiry ntu, miałam wrażenie, że przekroczy łam jakąś mroczną granicę oddzielającą dwa światy – szczęścia i smutku. Zapragnęłam nagle wrócić do chaty Troy a. Jak szy bko mu zaufałam i od razu poczułam się dobrze w jego towarzy stwie! – Może któregoś dnia pozwolisz, żeby m pomogła tobie zrobić twój pierwszy krok – powiedziałam. – Mój pierwszy krok? Co przez to rozumiesz? – Twój pierwszy krok w jasny, ciepły i pogodny świat, w który m powinieneś ży ć, na który zasługujesz. – Och… Może już mi pomogłaś. Oboje jesteśmy w tej chwili kalekami, choć każde innego rodzaju. – Na drodze do wy zdrowienia – dodałam z uśmiechem. – Tak, na drodze do wy zdrowienia – zgodził się. – Oboje? – upewniłam się, unosząc brwi. – Tak, oboje. – Roześmiał się. – Nie mam depresji, kiedy ty tu jesteś. Ale nie mogłaby ś tego długo tolerować. Twoja mama by ła taka sama. – Musisz opowiedzieć mi o niej wszy stko, co pamiętasz… kiedy by ła młoda… i wspominać ją przy każdej naszej rozmowie, dobrze? – Dobrze. – W takim razie musimy częściej się spoty kać. – Zrobię, co będę mógł. Nikogo nie by ło przed domem, kiedy wy szliśmy z labiry ntu. Musieli mnie już od dawna szukać, ale nie przy szło im pewnie do głowy, że jestem na zewnątrz. Wózek zostawiony u góry schodów i brak wózka u dołu mogły co najwy żej sugerować, że zagubiłam się gdzieś na parterze. Troy wwiózł mnie po rampie. Zatrzy mał się pod frontowy mi drzwiami, obszedł wózek i stanął przede mną. – Dobranoc, Annie, i jeszcze raz wielkie dzięki. Dzisiaj nie będę miał koszmarny ch snów – dodał z ciepły m uśmiechem. – Ani ja. – Mogę cię pocałować na do widzenia? – Tak, oczy wiście. Pocałował mnie delikatnie w policzek i już go nie by ło. Zniknął, jakby cienie go wchłonęły ; jak gdy by on też by ł ty lko ulotny m marzeniem, które snułam, żeby osłodzić sobie długie, samotne godziny w Farthinggale Manor.
Z wy siłkiem otworzy łam wielkie drzwi i wjechałam do holu. By łam w połowie drogi do schodów, kiedy pojawił się Tony w towarzy stwie Parsona i drugiego pracownika. – O, jest! A niech mnie! – krzy knął Parson, który zauważy ł mnie pierwszy. – Gdzie by łaś? – warknął Tony. Ubranie i włosy miał w nieładzie, a spojrzenie szalone. – W ogrodach. – Starałam się nadać głosowi niedbały ton. To jeszcze bardziej rozwścieczy ło Tony ’ego. Oczy zapłonęły mu furią. – Zdajesz sobie sprawę, jak żeśmy się denerwowali, szukali, odchodzili od zmy słów? Przewróciliśmy cały dom do góry nogami. Nie raczy łaś nikogo powiadomić, że wy chodzisz z domu i dokąd się wy bierasz! A przecież mówiłem, że niedługo zabiorę cię na spacer. Jak mogłaś? Mało mamy kłopotów?! – Nie zrobiłaby m tego, gdy by m nie czuła się na siłach. Na szczęście wszy stko się udało i kiedy opowiem ci resztę, zrozumiesz, jak ważna by ła dla mnie ta wy cieczka – wy jaśniłam, niemile zaskoczona jego wy buchem. To by ł zupełnie mi nieznany, dotąd ukry wany aspekt osobowości Tony ’ego Tattertona. Surowy pan, przed który m drżała służba, i bezwzględny szef korporacji, nietolerujący niesubordy nacji podwładny ch. – Zabierzcie ją na górę! – huknął. – Nie uży wajcie podnośnika, wnieście ją. Tak będzie szy bciej! Wy gląda na kompletnie wy czerpaną. Parson i drugi sługa posłusznie chwy cili wózek, żeby wnieść mnie po schodach. – Zaczekaj, Tony. Nie mam jeszcze ochoty wracać na górę. W ty m pokoju czuję się jak w więzieniu. Chciałaby m zjeść na dole, a potem pokręcić się jeszcze trochę po domu. Dzisiaj zrobiłam swój pierwszy krok, a nawet dwa – pochwaliłam się. – Pierwszy krok? Gdzie? Jakim prawem? Potrzebujesz teraz dużo odpoczy nku, gorący ch kąpieli, masaży. Doktor będzie zły. Jeśli tak dalej będzie, cały twój postęp się cofnie. – Ależ Tony … – Wnosić! – rozkazał. – Szy bko! – Nie, zostawcie mnie – zażądałam. Parson i jego pomocnik zatrzy mali się i spojrzeli na Tony ’ego, ale coś w jego twarzy kazało im wy pełnić rozkaz. – Przy kro mi, panienko, lecz musimy słuchać pana Tattertona. – Dobrze, róbcie, co każe – uległam, nie chcąc stawiać ich w trudnej sy tuacji. – Dziękujemy, panienko. – Unieśli mnie bez wy siłku i weszli na schody. – Postawcie wózek – poprosiłam, kiedy dotarliśmy na górę. – Dalej pojadę już sama. Przejechawszy przez drzwi, zamknęłam je za sobą. Po powrocie z dworu, ze słońca i przestrzeni, ten pokój wy dał mi się przy gnębiający. Postanowiłam naty chmiast skończy ć z moim więzieniem. Luke na pewno otrzy mał moją wiadomość i wkrótce się tu zjawi. A kiedy się zjawi, poproszę, żeby zabrał mnie do domu. Opuszczę ten dom pełen duchów i bolesny ch wspomnień o koszmarny ch chwilach. W ten sposób Luke i ja stracimy swój świat fantazji, ale odzy skamy siebie. Ta my śl, ta najważniejsza my śl umacniała we mnie niezłomne postanowienie.
Rozdział dwudziesty
UCIECZKA
Wy czerpana przeży ciami – swoim pierwszy m samodzielny m wy jściem, wy siłkiem przy próbach chodzenia i wreszcie awanturą Tony ’ego – podjechałam do łóżka, pragnąc położy ć się i odpocząć. Wtedy wszedł Tony. – Annie, nigdy, przenigdy nie zamy kaj ty ch drzwi! – krzy knął. – Skąd mam wiedzieć, czy czegoś nie potrzebujesz? I popatrz, z jakim wy siłkiem gramolisz się na to łóżko. A przecież wiesz, że zawsze jestem w pobliżu, by ci pomóc, gotów na każde zawołanie. – Odsunął wózek i położy ł mi nogi na łóżku. – Sama sobie poradzę – zaprotestowałam. – Och, Annie, jesteś uparta jak Heaven. Wy dwie potraficie wy kończy ć człowieka. – My dwie? – Obróciłam się ku niemu gwałtownie. – Co ty wy gadujesz? Mama nie ży je… nie ży je! – wrzasnęłam. By łam tak wy kończona fizy cznie i psy chicznie, że straciłam cierpliwość do jego pomy łek. – Wiem – powiedział miękko. – Przepraszam, bardzo przepraszam, że by łem dla ciebie niemiły, ale postąpiłaś bardzo źle i puściły mi nerwy. – W porządku, Tony. Nic się nie stało. – Nie chciałam przedłużać tej rozmowy. Marzy łam ty lko, żeby zasnąć, a potem zjeść kolację, znów zasnąć i obudzić się, kiedy już będzie Luke. – Nieprawda, nie jest w porządku, ale zrekompensuję ci to, Annie, obiecuję. Ty le chcę zrobić dla ciebie… i zrobiłby m dla Heaven, gdy by mi pozwoliła. Z rezy gnacją zamknęłam oczy. Poczułam jego dłoń na głowie. – Biedna Annie… – Czule gładził mnie po włosach, a kiedy spojrzałam mu w oczy, znów zobaczy łam w nich ciepło i troskę. Ten człowiek by ł nieprzewidy walny. Nie miałam siły ani chęci, żeby dalej z nim przestawać.
Nagle światło w jego oczach zalśniło zły m blaskiem. – Skąd masz ten sweter? Nie chciałam napy tać Troy owi kłopotów, ale też nie mogłam kłamać. Tony przejrzał całą moją garderobę przy wiezioną przez Drake’a z Winnerrow i znał ubrania, które zostały po mamie, więc wiedział, że nie by ło takiego swetra. – Dostałam. – Kto ci go dał? – Bardzo miły człowiek, który mieszka w domku po drugiej stronie labiry ntu – wy jaśniłam, udając, że nie wiem nic o Troy u. – Po drugiej stronie labiry ntu? Przejechałaś przez labiry nt? – Jestem wy czerpana, Tony. Proszę, nie męcz mnie już. Chcę spać. – Jasne, jasne. Pomogę ci się rozebrać. – Sięgnął do swetra. – Nie! Sama się rozbiorę. Potrzebuję pry watności, Tony. Zostaw mnie! – zażądałam. Odskoczy ł do ty łu, jakby dostał w twarz. – Naturalnie – wy mamrotał. – Naturalnie. Pozwolę ci odpocząć, a sam zajmę się twoją kolacją. – Dziękuję. Nie poruszy łam się, aby zrozumiał, że nic nie zrobię, dopóki nie wy jdzie. Z ociąganiem skinął głową, odwrócił się i wy szedł. By łam naprawdę bardzo zmęczona. Przebranie się w nocną koszulę trwało całą wieczność. Kiedy wreszcie przy kry łam się kołdrą i złoży łam głowę na poduszce, zasnęłam w ułamku sekundy. Obudziłam się i przez długą chwilę wracałam do rzeczy wistości. Zerknęłam na zegarek stojący przy łóżku i zobaczy łam, że jest środek nocy. Dom by ł cichy jak kry pta; wrażenie pogłębiały szczelnie zaciągnięte zasłony. Świeciła ty lko maleńka lampka w salonie. W jej mdły m blasku na ścianach kładły się blade cienie. Zaburczało mi w brzuchu; przespałam porę kolacji. Usiadłam na łóżku. Dlaczego Tony nie obudził mnie na posiłek? I czemu Ry e nie przy szedł z tacą? – Tony ! – zawołałam. Odpowiedziała mi cisza. Nikt się nie odezwał, nikt się nie poruszy ł. – Tony ! – zawołałam głośniej i czekałam. Cisza dzwoniła mi w uszach. – Tony !!! – wrzasnęłam. Spodziewałam się, że przy biegnie z pretensją, bo za mocno spałam, do czego z pewnością przy czy niła się samowolna wy cieczka. Jednak się nie pojawił. Nadal by ło cicho. Zapaliłam lampę. Postanowiłam, że wstanę z łóżka i wy jadę na kory tarz, by sprawdzić, co się dzieje. Ale kiedy światło zalało pokój, z przerażeniem zobaczy łam, że wózek zniknął. I chodzik też. By łam uwięziona w łóżku! – Nie możesz tego zrobić, Tony – mruknęłam. – Nie możesz mnie tu dłużej więzić. Wy jeżdżam stąd. Wy jeżdżam jutro rano! Opadłam na poduszkę i musiałam zapaść w drzemkę, gdy ż nagle wy czułam jakiś ruch w nogach łóżka. Otworzy łam oczy i serce zabiło mi gwałtownie. Lampa na nocny m stoliku by ła zgaszona, światło z salonu wy dawało się bardziej przy ćmione. Postać stojąca w nogach mojego łóżka ledwie majaczy ła w mroku, ale rozpoznałam Tony ’ego. – Tony ? Co ty tu robisz? Dlaczego stoisz tu po ciemku? Czemu zabrałeś mi wózek i chodzik? – py tałam z iry tacją. W milczeniu wpatry wał się we mnie. – Tony ! – Mój głos nabrał
histery czny ch tonów. – Czemu nie odpowiadasz? Przerażasz mnie! Jeszcze przez chwilę trwała cisza, zanim wreszcie się odezwał. – Nie bój się, Leigh. – Co?! – Niepotrzebnie się boisz. Nie chcę cię skrzy wdzić. – Mówił do mnie jak do przerażonej małej dziewczy nki. – Kocham cię i pragnę, Leigh. – Jego głos zmienił się w chrapliwy, namiętny szept. – Nie jestem Leigh. Jestem Annie. Tony, co się z tobą dzieje? Proszę… przy ślij tu Ry e’a. Chcę rozmawiać z Ry e’em. Jestem głodna! – Nerwowo, z rosnący m przerażeniem wy rzucałam z siebie słowa. – Przespałam kolację i teraz chce mi się jeść. Ry e z chęcią coś dla mnie przy gotuje i nie będzie miał żalu, że się go budzi – paplałam w płonnej nadziei, że to ty lko sen, z którego zaraz się wy budzę. Tony wy glądał jak lunaty k. – Zejdź na dół i obudź go, proszę. – Ona śpi. Nic nie wie – powiedział, stając z boku łóżka. – Ona? O kim mówisz? – Serce łomotało mi coraz gwałtowniej, nie mogłam złapać oddechu. Twarz i szy ja mnie paliły, w gardle miałam pusty nię. – Nie ma się co przejmować – ciągnął, jakby mnie nie sły szał. – Ona nie wie, co robię w nocy i dokąd chodzę. Zresztą już jej to nie obchodzi. Ma swoje sprawy, swoich przy jaciół. – Zaśmiał się gardłowo. – Ma siebie. Zawsze miała siebie i to jej wy starczy ło, ale mnie nie wy starczy ło, Leigh. Miałaś rację. – Sięgnął po moją rękę, ale cofnęłam ją, usiłując odsunąć się od niego na drugą stronę łóżka. Niestety, po nowej energii w dolnej połowie ciała nie pozostał nawet ślad. Miałam wrażenie, że tracę czucie w cały m ciele, nie ty lko w nogach. Ale wiedziałam, że muszę przy wrócić tego szaleńca do rzeczy wistości. Muszę! – Tony, nie jestem Leigh. Jestem Annie! Przez długą chwilę nie poruszy ł się ani nie odezwał i już my ślałam, że zrozumiał, kiedy nagle odwiązał pasek i zsunął z siebie szlafrok, który spadł na podłogę. W przy ćmiony m świetle sączący m się z salonu dostrzegłam, że jest nagi. O nie, jęknęłam w duchu. Tony jest w transie, w świecie swoich urojeń, a tu nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc, nawet tej okrutnej pielęgniarki! Chciałam wołać Ry e’a, ale bałam się, że to ty lko rozdrażni Tony ’ego, a poza ty m Whiskey mieszkał w kwaterach dla służby w dalekim skrzy dle, pewnie i tak by nie usły szał moich krzy ków. Jedy ną nadzieją by ły dalsze perswazje. – Tony, to nie Leigh ani Heaven, ty lko Annie. Annie, sły szy sz? Popełniasz błąd, okropny błąd. – Kocham cię od chwili, kiedy cię zobaczy łem – odpowiedział. – Jillian jest piękna. Zawsze będzie piękna, ale urodą moty la. Jeśli jej dotkniesz, już nie będzie mogła latać i szy bko zmarnieje, zginie. Taka urodziwa istota powinna by ć zamknięta w szklanej gablocie, aby ją oglądano i podziwiano, a ty, Leigh, jesteś kobietą z krwi i kości – dodał głosem wibrujący m zmy słowo. Usiadł na brzegu łóżka i wy ciągnął ku mnie ramiona. Skuliłam się i cofnęłam. – Tony ! By łeś mężem mojej zmarłej prababci, a ja jestem Annie. Annie, córka Heaven. Nie zdajesz sobie sprawy, co robisz. Proszę, idź sobie… Moje błagania nie trafiały do jego głuchy ch uszu. – Och, Leigh, moja kochana Leigh. – Jego dłoń popełzła po kołdrze, aż namacała mój lewy przegub i zaczęła mnie przy ciągać. Próbowałam się opierać, ale by łam słaba, niemal bezwolna. On pewnie usiłował mnie w ten sposób zachęcić. – Będziemy się kochali przez całą noc, tak jak poprzednio, i jeśli chcesz, możesz nazy wać mnie tatusiem.
Nazy wać go tatusiem? Co sugerował? Przy bliżał ku mnie twarz, zmierzając ustami ku moim ustom. Cofnęłam głowę, ale Tony mocno objął mnie w talii. Nie mając siły i oparcia w nogach, nie potrafiłam mu się wy rwać. – Tony ! Przestań! Przesunął dłoń wy żej, ku moim piersiom, i jęknął z rozkoszy. – Och, Leigh, moja Leigh… Nadludzkim wy siłkiem szarpnęłam się i z furią oderwałam jego pożądliwą dłoń od swojego łona. Ten atak go zaskoczy ł. – Przestań naty chmiast! Jestem Annie! Co robisz?! Całe ży cie będziesz tego żałował! Moje słowa wreszcie do niego dotarły. Znieruchomiał. Korzy stając z chwilowej przewagi, obiema rękami pchnęłam go w pierś, zmuszając, żeby się odsunął. Ten wy siłek tak mnie wy czerpał, że bezwładnie upadłam na poduszkę. – Co? – zapy tał, jakby sły szał głosy, który ch sły szeć nie mógł. – Co? – powtórzy ł. – Idź stąd! Wy noś się! Zostaw mnie samą. – Co? – Odwrócił się i zapatrzy ł w najdalszy, najciemniejszy koniec pokoju. Czy widział tam kogoś w swojej wy obraźni? Czy zawołał do niego jeden z duchów Ry e’a? A może to by ł duch mojej prababci, czy nawet babci, żądający, żeby dał mi spokój? – O Boże – powiedział do siebie. – O mój Boże! Wstał. Czekałam z bijący m sercem. Co się działo w ty m udręczony m umy śle? Czy Tony wracał do rzeczy wistości, czy przeciwnie, zagłębiał się w inny kory tarz labiry ntu swojego szaleństwa, który znów doprowadzi go do mojego łóżka? – Przepraszam – szepnął. – Wy bacz mi, proszę… – Schy lił się po szlafrok, włoży ł go szy bko i starannie zawiązał pasek. – Muszę… muszę iść. Dobranoc. Wstrzy małam oddech, starając się patrzeć bez odwracania głowy, jak odchodzi od łóżka i zawraca do drzwi. Za moment już go nie by ło, ale moje serce nie zwolniło ry tmu. Bałam się, że wróci. Gdy by m nie by ła słaba i wy czerpana, wy czołgałaby m się na kory tarz, by wołać o pomoc. Spociłam się tak, że koszula lepiła mi się do ciała. Muszę stąd uciekać! Muszę przekonać Drake’a, Luke’a albo kogoś jeszcze innego, żeby naty chmiast mnie stąd zabrał. Ale Drake by ł w Nowy m Jorku. I co będzie, jeśli Luke nie przy jdzie? Mój zdesperowany, spanikowany umy sł zaczął się miotać jak ptak w klatce. Ry e Whiskey ! Muszę go wezwać, niech on mi pomoże! Albo Troy ! Czy Parson! Ktokolwiek! Błagam, niech ktoś uratuje mnie przed ty m szaleńcem! Co zrobił mojej babci, że od niego uciekła? Wolałam już o ty m nie my śleć. Jedy ny m pocieszeniem by ła świadomość, że wkrótce zacznie się nowy dzień. Skuliłam się i oplotłam ramionami, utulając samą siebie i wspominając, że tak tuliła mnie mama, kiedy przy chodziła do mnie w nocy, gdy miałam złe sny. Ale to, co przeży wałam, by ło gorsze niż senny koszmar. To by ł koszmar na jawie. Bałam się znów zasnąć. Drżałam z lęku, że obudzę się, mając nagiego szaleńca u boku, ale powieki ciąży ły mi jak ołów i w końcu zapadłam w sen jak w czarną studnię.
– Dzień dobry ! – powitał mnie Tony pogodnie. Z wy siłkiem uniosłam powieki i zobaczy łam, że rozsuwa zasłony. Jasny blask słońca wy gnał
nocne cienie. Tony uniósł okna, aby wpuścić świeże powietrze, i zasłony zafalowały wesoło w przeciągu. Miał na sobie czy sty jasnoniebieski jedwabny szlafrok i by ł radosny jak skowronek. Czy udawał, aby m pomy ślała, że wszy stko to mi się przy śniło? – Zaraz przy niosę ci śniadanie – oznajmił. – Nie wy silaj się, żeby by ć dla mnie miły, Tony. I tak ci to nie pomoże. Nie zapomniałam, co by ło wczoraj – stwierdziłam lodowaty m tonem. – Wczoraj? – Odwrócił się do mnie z uśmiechem. – Och, pewnie masz żal, że trochę na ciebie nakrzy czałem za ten spacer. Ale przecież wszy stko wy tłumaczy łem i przeprosiłem cię, Annie. Nie powinnaś ży wić do mnie urazy. Każdy czasami popełnia błędy. – Nie o ty m mówię, dobrze wiesz. Nie pamiętasz, jak przy szedłeś do mojej sy pialni w środku nocy ? – warknęłam. Już mu nie współczułam i nie zamierzałam więcej go usprawiedliwiać. Ponosił odpowiedzialność za swoje postępowanie, a ja tak czy owak postanowiłam dzisiaj opuścić ten dom. – Co? Znów coś ci się śniło. Biedne dziecko! Ty le musiałaś przejść. – Pokręcił głową, zaciskając usta jak zatroskany dziadunio. – Zaraz przy niosę ci śniadanko, które poprawi ci humor i… – Oddaj mi wózek. Muszę zjechać na dół, do telefonu. – Wózek? O nie, Annie, nie dzisiaj. Musisz co najmniej przez jeden dzień odpocząć po ty m twoim wy czy nie. Dzisiaj przy niosę ci śniadanie do łóżka. Zobaczy sz, będzie ci miło! – Oddaj wózek! – krzy knęłam rozkazująco Patrzy ł na mnie przez chwilę, a potem ruszy ł do drzwi, jakby tego nie sły szał. – Tony !!! Nie odwrócił się i ty m razem wy chodząc, zamknął drzwi. – Nie możesz mnie tu trzy mać jak więźnia! – Usiadłam i powoli spuściłam nogi z łóżka. by łam zmęczona i słaba, ale zdeterminowana. Postanowiłam, że naty chmiast opuszczę ten pokój, choćby m miała pełzać. Musiałam poszukać pomocy, dotrzeć do Ry e’a. By łam pewna, że on mi pomoże. Dotknęłam stopami podłogi i już miałam wstać, kiedy do pokoju wpadł Tony, niosąc tacę ze śniadaniem. – O nie, Annie, nie wstawaj. Oprzesz się plecami o wezgłowie, a ja podstawię ci stolik. Odłoży ł tacę na szafkę nocną, podciągnął mnie do pozy cji siedzącej, przy niósł stolik i umieścił na nim tacę, po czy m odsunął się o parę kroków od łóżka. Stał i przy glądał mi się z dziwaczny m, szerokim uśmiechem klauna. Oszalał do reszty, pomy ślałam. Zeszłej nocy najwy raźniej przekroczy ł jakąś granicę. Nie sposób by ło przemówić mu do rozumu. Na tacy by ła szklanka soku pomarańczowego i gorąca owsianka polana miodem. Jak zwy kle by ł też suchy tost i szklanka chudego mleka. Ry e nie przy gotował tego śniadania. Tony musiał wstać wcześniej i zrobić je sam. Stał nade mną jak kat nad dobrą duszą i odechciało mi się jeść, ale pomy ślałam, że powinnam się zmusić, aby dostarczy ć organizmowi energii. Wy piłam sok i zjadłam parę ły żek owsianki. Tost smakował jak tektura, lecz jakoś go przełknęłam, popijając mlekiem. Tony kiwał głową z aprobatą, obłąkany uśmiech miał jak przy lepiony do twarzy. Kiedy skończy łam, zabrał tacę i zdjął z łóżka stolik. – Teraz powinnaś się poczuć o wiele lepiej. Jedzenie sprawia cuda, prawda? Chcesz, żeby m
wy masował cię i natarł olejkami? – Nie – odpowiedziałam stanowczo. – Nie? Nie potrzebujesz, bo czujesz się lepiej? – Tak. – Miałam łzy w oczach. – Proszę, daj mi wózek. – Zobaczy my, może po porannej drzemce – stwierdził. Podszedł do szafy i wy jął z niej nową, czerwoną koszulę nocną, jedną z ty ch, które przy niósł mi do szpitala w Bostonie. – Powinnaś zmienić koszulę. Ta będzie ci pasować, nie uważasz? Zawsze lubiłem cię w szkarłacie. – Położy ł koszulę na łóżku, gdzie siedziałam z kołdrą podciągniętą pod brodę. – Przebierz się. W świeży m ubraniu poczujesz się jeszcze lepiej. Pomy ślałam, że nie odejdzie stąd, dopóki nie włożę tej przeklętej koszuli, więc sięgnęłam po nią niechętnie. Odsunął się o parę kroków, żeby obserwować, jak zdejmuję starą i wkładam nową. Zrobiłam to najszy bciej, jak mogłam. – I co, lepiej? – Tak – odpowiedziałam, żeby go zadowolić. By łam jeszcze bardziej przerażona i zdezorientowana, bo zamiast poczuć się świeża i pełna energii po śniadaniu, znów walczy łam z sennością i ogarniało mnie znużenie. Głos Tony ’ego brzmiał, jakby dochodził z daleka. – Chcę… chcę… – Chcesz spać, wiem. Tego się spodziewałem. I dobrze, bo sen to zdrowie. – Troskliwie opatulił mnie kołdrą ciasno jak kokonem. – Nie… chcę… – Śpij, Annie. Prześpij się i poczujesz się o wiele lepiej, kiedy wrócę. Już nie będą ci się śniły koszmary. Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam znaleźć słów. Miałam wrażenie, jakby ktoś zaszy ł mi usta. Na ułamek sekundy, zanim zapadłam w sen, moją ostatnią świadomą my ślą by ło podejrzenie, że Tony dodał mi środek nasenny do owsianki. Kiedy się obudziłam, by łam zupełnie zdezorientowana. Nie miałam pojęcia, która godzina. Powoli udało mi się wy łuskać z okry cia i usiąść, opierając się o poduszkę. Z trudem uspokoiłam oddech i odczekałam, aż serce przestanie łomotać. Na zegarze dochodziła dwunasta w południe. Drzwi sy pialni by ły nadal zamknięte, ale przez otwarte okna wpadały chłodne, rześkie powiewy bry zy znad oceanu. Zwróciłam ku nim twarz, pragnąc znów znaleźć się na powietrzu, wśród zieleni. Nagle usły szałam jakiś głos, zrazu cichy, a potem coraz wy raźniejszy, w miarę jak skupiałam się na nim, bo wy dał mi się znajomy. Dobiegał z dołu… Luke! Ale sły szałam też głos Tony ’ego. Skupiłam się i spróbowałam całą siłą woli pobudzić energię w nogach. Opuściłam je na podłogę, ale nie dały mi żadnego oparcia. By ły znowu jak martwe. Otumaniacze, które dał mi Tony, cofnęły proces zdrowienia. – Luke! – Krzy k odbijał się echem w moim więzieniu. Osunęłam się na podłogę; upadłam jak sukienka, która zsunęła się z wieszaka. Zaczęłam się czołgać ku oknu, ponaglana przez dochodzący z zewnątrz głos Luke’a. Teraz zaczęłam rozróżniać słowa. – Annie nalegała, żeby m przy jechał – tłumaczy ł Luke. – Nie jest jeszcze gotowa na przy jmowanie wizy t.
– Więc dlaczego dzwoniła? – Nie mogła dzwonić, to niemożliwe. Musiało ci się coś pomy lić. – Specjalnie tu przy jechałem. Czy mogę zobaczy ć się z nią chociaż na chwilę? – Lekarze nie zalecają wizy t, nawet najkrótszy ch. – Dlaczego? – Młody człowieku, nie mam czasu, żeby godzinami tłumaczy ć ci medy czne procedury i diagnozę. Poza ty m Annie zaraz będzie miała fizjoterapię i jest chy ba zrozumiałe, że na razie nie może przy jmować gości. – Dobrze, więc zaczekam. – Uparty jesteś. By łam już o parę kroków od okna. Podpełzłam jeszcze trochę bliżej i wy rzuciłam ręce w górę, żeby dosięgnąć parapetu, ale nie udało mi się i upadłam, uderzając głową w ścianę. Przez moment by łam tak oszołomiona, że nie mogłam się ruszy ć. – Dobrze, odejdę, ale proszę jej przekazać, że by łem tu. Zrobi to pan? – W głosie Luke’a brzmiała rezy gnacja. – Oczy wiście, przekażę. – Nie – wy mamrotałam. – Nie… o nie… Znów sięgnęłam i ty m razem udało mi się uchwy cić parapetu. Z ogromny m wy siłkiem podciągnęłam się do otwartego okna. Usły szałam szczęk zamy kany ch frontowy ch drzwi. Luke odchodził! Tony odprawił go z kwitkiem. Moje nadzieje pry sły. Luke… Klęcząc, podciągnęłam się jeszcze wy żej, aż wy jrzałam zza parapetu. – Luke!!! – krzy knęłam ile sił w płucach. – Nie idź! Luke, przy jdź na górę i zabierz mnie stąd! – Darłam się i darłam, aż twarz poczerwieniała mi z wy siłku. Osłabłe ręce w końcu puściły brzeg parapetu. Zanim osunęłam się na podłogę, miałam wrażenie, że z oddali mignął mi Troy stojący przy wejściu do labiry ntu i patrzący w górę. A może ty lko chciałam go zobaczy ć… Leżałam z policzkiem na dy wanie, bezwładnie jak szmaciana lalka i rozdzierająco płakałam. Tak znalazł mnie Tony. – Och, biedna Annie – powiedział z troską. – Wy padłaś z łóżka. Obawiałem się, że coś takiego może się stać. To moja wina. Powinienem zamy kać boki łóżka. – Ty potworze! – zawy łam. – Jak mogłeś go odprawić?! Przecież wiesz, że czekałam na jego wizy tę! Jak mogłeś by ć tak okrutny ?! Już mnie nie obchodzi, co jest z tobą nie tak, jak smutne i tragiczne miałeś ży cie. To by ło podłe, podłe i ohy dne! Nienawidzę cię za to! Jedź za nim! Sprowadź go z powrotem! Niech tu wróci! Zignorował mój wy buch, jak gdy by m to ja by ła obłąkana, a on normalny. Moim ciałem wstrząsały łkania, kiedy Tony wsunął mi ręce pod pachy i podniósł mnie z podłogi. Na łóżku znów dokładnie otulił mnie kołdrą. – Nie powinnaś opuszczać łóżka, Annie. Przez to robisz się coraz bardziej chora. Teraz porządnie odpocznij. Wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej; gotów jestem zrobić wszy stko dla mojej małej Annie. – Nie jestem twoją małą Annie. Chcę, żeby wrócił Luke – wy mamrotałam. – Luke wróci… on tu wróci. – Oczy wiście, wy dobrzejesz i wróci. Jeśli ty lko będziesz mnie słuchać, bły skawicznie
postawię cię na nogi. Dobrze, co to ja jeszcze miałem zrobić? Aha… Odszedł na chwilę i wrócił z boczny mi poręczami doczepiany mi do łóżka. Zainstalował je szy bko i podciągnął do góry, zamy kając mnie jak zwierzę w klatce. – No, teraz nie będę musiał się martwić, że spadniesz. Czujesz się bezpieczniej? Odwróciłam głowę, przy mknęłam oczy. Kiedy usły szałam, że wy szedł, wy obraziłam sobie, że siedzę w altanie w Winnerrow. Marzy łam, marzy łam i marzy łam, zaklinając los. Och, Luke, wróć tu do mnie. Usły sz mnie z daleka, usły sz moje wołanie i zrozum, jak bardzo jest mi tu źle. Zabierz mnie stąd, zabierz jak najszy bciej! Farthy nie jest rajem ani magiczny m zamkiem, jak sobie wy obrażaliśmy. Jest straszliwy m więzieniem, mroczny m i niebezpieczny m, przeniknięty m chorą rozpaczą. Powinnam by ła posłuchać mamy … ona wiedziała… wiedziała…
Początkowo my ślałam, że ciągle śnię, bo kiedy otworzy łam oczy, usły szałam głosy. Zerknęłam na zegar i zobaczy łam, że jest już prawie siódma wieczorem. Znów przespałam prawie cały dzień. Głosy zbliżały się kory tarzem w stronę moich pokojów. Za chwilę ktoś energicznie otworzy ł drzwi sy pialni i w progu stanęła ciotka Fanny, a za nią… Luke! – Jezu, wy gląda jak dziecina w koły sce – powiedziała Fanny swoim wy sokim, świdrujący m głosem. – I spojrzy j ty lko na nią… przefarbowała sobie włosy. Teraz ma ten sam kolor co kiedy ś Heaven. Wy ciągnęłam rękę, a Luke jedny m skokiem przy padł do łóżka i sięgnął do niej przez poręcze. Kiedy nasze palce się zetknęły, rozpłakałam się. – Nie płacz, Annie. Jesteśmy z tobą. Naprawdę by li tu ze mną? Wpatry wałam się zachłannie w nich oboje jak rozbitek na bezludnej wy spie, który nie może się nacieszy ć widokiem swoich wy bawców. W moim umy śle niedowierzanie walczy ło o lepsze z wszechogarniającą radością. Zupełnie jakby cudowny blask zajaśniał w ty m ponury m więzieniu; jakby zdjęto kraty z okien i odry glowano zamki. Mój świat z Winnerrow wdarł się tutaj, pory wając mnie wartkim nurtem cudowny ch wspomnień i emocji. Nocne koszmary pry sły. Już nie musiałam bać się szaleńca. Serce rozpierała mi radość. Luke nie zapomniał o mnie, nie opuścił mnie. Usły szał mój krzy k. Nasza miłość by ła tak silna, że pokonała wszy stkie przeszkody. Momentalnie poczułam, że wracają mi siły. By łam niczy m kwiat wstawiony w ciemny kąt i niepodlewany. Kiedy już zwiądł, nagle dopuszczono do niego światło i zrosił go błogosławiony deszcz, aż odży ł i rozkwitł. Ja też kwitłam. Znów by liśmy razem. – Och, Luke, błagam… zabierzcie mnie do domu. – Po to tu jesteśmy, Annie. Zza pleców ciotki Fanny wy łonił się nagle Tony. – I co, wy starczy wam? Widzicie, jaka jest chora? – warknął. – Luke, nie jestem chora… on wpędza mnie w chorobę. Dodaje mi do jedzenia jakieś prochy, po który ch słabnę. Nie wierzcie mu. – Tak my ślałam… tak jak powiedział ten gość. – Ciotka Fanny przy sunęła się bliżej do łóżka
i przy jrzała mi się z zatroskaną miną. – Luke, o kim mówi twoja mama? – Nie wiem, nie przedstawił się. Zadzwonił do niej, kazał jak najszy bciej przy jechać tu ze mną i zabrać cię do domu. – Troy ! – zawołałam. Któż by, jeśli nie on? – Znasz go? – zapy tał. – Nieważne… dzięki Bogu, że wróciłeś. – Annie, dziecinko, zaraz cię stąd zabierzemy – powiedziała Fanny. – Nie możecie jej stąd zabrać bez porozumienia z lekarzem. Ona jest kaleką i potrzebuje specjalnej opieki, sprzętu i lekarstw. – Tony by ł czerwony jak burak, roztrzęsiony. Wy glądał jak ktoś, kto właśnie doznał wstrząsu elektry cznego. – Nie słuchaj go, ciociu Fanny – powiedziałam błagalnie. – Możecie spowodować fatalne pogorszenie jej stanu… może nawet doprowadzić do śmierci – ostrzegł Tony. Ciotka Fanny obróciła się ku niemu niespiesznie i bojowo ujęła się pod boki, prostując się na całą swoją skromną wy sokość. Wy glądała jak jastrząb szy kujący się do ataku na my sz. – A mnie się widzi, że to przez ciebie dzieciakowi fatalnie się pogorszy ło. Popatrz no na nią. Blada, słaba, a do tego zamknięta w tej pałacowej norze śmierdzącej stęchlizną. – Demonstracy jnie pociągnęła nosem. – Zaraz dzwonię do lekarza! – A dzwoń se! Co z niego za doktor, jeśli pozwala na coś takiego? Co, on jest ślepy, że nie widzi, w jakim sy fie leży moja siostrzenica? W takiej zagrzy bionej norze? A może nie chce widzieć, cwaniaczek, bo za to mu płacisz? – Absolutnie sobie wy praszam, żeby mnie w ten sposób obrażano – oświadczy ł Tony, przy wołując całą dumę i arogancję Tattertonów. Szty wno wy szedł z pokoju, ale nie sądziłam, żeby zby tnio się oddalił. – Nic się nie bój, Annie – powiedziała ciotka Fanny. – Jedziesz z nami. Luke, obniż tę barierkę, żeby mogła wy jść z łóżka, a ja spakuję walizki. – Mam niedużo rzeczy i są w prawej części garderoby, ciociu. Walizki stoją w kącie. Luke ścisnął mi dłoń. – Tak się cieszę, że cię widzę. – Nawet sobie nie wy obrażasz, jak ja się cieszę, że cię widzę, Luke! Dlaczego nie pojawiłeś się wcześniej? – Próbowałem. Wy dzwaniałem do Tony ’ego Tattertona, a on ciągle mi powtarzał, że lekarze na razie zabraniają wizy t. – A Drake? – Drake mówił to samo. Po prostu mnie zby wali. – Nawet po moim liście? – List? Nie dostałem żadnego listu. – Czy li go nie wy słał. Powinnam się domy ślić. Całe to gadanie o twoich kolokwiach, piknikach i… o dziewczy nach by ło kłamstwem. – Poczułam się okropnie. Jak mogłam podejrzewać Luke’a, że stał się bezduszny m egoistą i podry waczem? Jak mogłam w niego zwątpić? Jak mogłam dać się oszukać? Od samego początku by łam więźniem tego domu
i od początku Tony mnie zwodził. Zrobiło mi się słabo na my śl o jego podły ch kłamstwach i fortelach. – Jakie znowu dziewczy ny ? – zdziwił się Luke. – Będziecie dalej ćwierkać, czy jedziemy do Winnerrow? – wtrąciła się ciotka Fanny. – Już ruszamy, mamo. – No to do roboty. Opuść barierkę i pomóż Annie usiąść. Luke zrobił, co kazała, a Fanny szy bko dokończy ła pakowanie, zostawiając mi ty lko ubranie na podróż. – Znieś na dół walizki, Luke, a ja ubiorę Annie. – I przy prowadź wózek – dodałam. – Jeden powinien gdzieś tu by ć. Jeśli nie, drugi stoi na dole. – Ty lko zwijaj się migiem i z nikim nie gadaj – ostrzegła Fanny. – Tak jest, pani kapitan. – Luke zasalutował jej z uśmiechem. Jak dobrze by ło znów żartować i śmiać się z nimi! – No już, pędź, chłoptasiu… o, przepraszam, jeśli uraziłam młodego dżentelmena – odparowała ciotka Fanny. – Luke jest cudowny. Och, ciociu… jak fajnie, że jesteś! Jeszcze nigdy tak się nie ucieszy łam na twój widok! – Ja też, kochana, ale szkoda czasu na gadanie. Trza jak najszy bciej stąd spadać. Mam ci pomóc? – Jeszcze wczoraj ubrałaby m się sama, ale teraz czuję się taka słaba, że nie dam rady. Pomóż mi włoży ć bieliznę, dobrze? Ale obiecuję, że postaram się nie by ć dla ciebie ciężarem w Winnerrow. – Oj, ty moja bido – westchnęła i oczy zaszkliły się jej łzami. Nie przy puszczałam, że potrafi by ć tak ciepła i czuła. – Jaki tam z ciebie ciężar? Żeby ty lko takie mieć w ży ciu! Będziemy chodzić koło ciebie, ile ty lko będzie potrzeba, i nic się nie przejmuj. W końcu jesteśmy rodziną, obojętnie, co by kto na ten temat mówił. – Co masz na my śli, ciociu Fanny ? – Nic, a niby co? Dawaj, ubieramy się. Pomogła mi, a Luke wrócił z fotelem inwalidzkim. Wy jął mnie z łóżka delikatnie, jakby m by ła mały m dzieckiem, i powoli opuścił na wózek. Jak dobrze i bezpiecznie czułam się w jego ramionach! Ruszy liśmy do wy jścia. Obejrzałam się na łoże z baldachimem, toaletkę, lustra, blaty i garderobę. Ta sy pialnia powinna by ć cudowny m, uroczy m pokojem; przecież należała do mojej mamy. Jaka szkoda, że stała się dla mnie sceną najgorszy ch koszmarów. Łóżko zmieniło się w klatkę, łazienka i wanna z gorącą wodą – w izbę tortur. Naprawdę czułam się, jakby m uciekała z więzienia. Cała magia i urok Farthy okazały się ty lko grą wy obraźni, moim i Luke’a dziecięcy m marzeniem. Rzeczy wistość by ła twarda i okrutna. Kiedy jechaliśmy kory tarzem, obejrzałam się na Luke’a i zobaczy łam na jego twarzy niechęć i rozczarowanie. Widział pajęczy ny, przepalone żarówki, wy deptany chodnik, spękane, brudne ściany i stare, zblakłe zasłony na wielkich oknach, utrzy mujące kory tarze w wieczny m półmroku. Powiedziałam mu, żeby podjechał do podnośnika.
– Tak będzie łatwiej. – Annie, na pewno wiesz, jak obsługiwać tę maszy nerię? Jeszcze tego brakowało, żeby by ł jakiś wy padek! Tony Tatterton od razu wsiadłby nam na głowę. – Spokojnie, ciociu Fanny, to jest bezpieczne. – Wracasz do domu, panienko Annie? – usły szałam nagle i zobaczy łam starego kucharza wy łaniającego się z mroku. – Tak, Ry e. To moja ciocia Fanny i kuzy n Luke. Przy jechali po mnie. – I bardzo dobrze, panienko Annie – powiedział bez wahania. Ciotka Fanny kiwnęła głową, zadowolona, że ktoś jeszcze potwierdził jej podejrzenia i decy zje. – Szkoda ty lko, że nie mogłem przy gotować dla ciebie żadnego specjału, z tą pielęgniarzy cą, co wiecznie mnie pilnowała, ani potem… – Wiem, Ry e. Też bardzo żałuję. – No nic, panienko. Jak wy zdrowiejesz, wpadniesz tu, a stary Ry e przy gotuje ci same delicje. – Trzy mam za słowo, Ry e. Znów spoważniał. – Duchy nie odpuściły, co, panienko? – Niestety, nie. – Czego on sobie golnął? – mruknęła ciotka Fanny. – Kurde, co za dom! – Parę drinków na odtrutkę, na wężowy jad, proszę pani – odpowiedział Ry e. – Są tu węże? Oczy mu zabły sły. – Tak, proszę pani, i to działa, bo żaden mnie nie ukąsił. Luke otworzy ł drzwi frontowe, a kiedy wrócił, żeby mnie wy pchnąć przez próg, usły szeliśmy krzy k Tony ’ego. Odwróciliśmy się jak na komendę. Stał u szczy tu schodów i wy grażał nam pięścią. – Jeśli zabierzecie tę dziewczy nę z mojego domu, odpowiecie za wszy stko, jeśli coś się jej stanie. Już dzwoniłem do jej lekarza. Jest oburzony. – Powiedz mu, żeby m sam poszedł do lekarza, najlepiej takiego od czubków – odparowała Fanny i zaśmiała się z własnego dowcipu. Luke popchnął wózek do drzwi. – Stać! – wrzasnął Tony i pędem zbiegł na dół. – Ten gość fakty cznie jest świrnięty – stwierdziła z niesmakiem ciotka. – Stać! – powtórzy ł, podchodząc do nas. – Nie możecie jej stąd zabrać. Ona jest moja. – Twoja? – Ciotka Fanny zaśmiała się szy derczo. – Annie jest moja! Moja! – Tony wziął głęboki oddech i uczy nił desperackie wy znanie: – Jest moją prawdziwą wnuczką, a nie przy braną. Dlatego Heaven stąd uciekła… kiedy odkry ła prawdę. – Jaką prawdę, Tony ? – zapy tałam z niedowierzaniem. – Odkry ła, że Leigh i ja… że jej matka i ja… po prostu Heaven by ła moją córką, a nie Luke’a. – Jezu Chry ste! – wy krztusiła Fanny, cofając się o krok. – Taka jest prawda. Wsty d mi za to, co zrobiłem, ale nie wsty dzę się, że mam prawdziwą wnuczkę. Annie, twoje miejsce jest tutaj, u twojego rodzonego dziadka – zakończy ł błagalny m
tonem. Teraz zrozumiałam. To dlatego w nocy nazy wał mnie Leigh i pchał się do mojego łóżka. Ponownie przeży wał romans sprzed lat, kiedy babcia by ła jeszcze młodziutką dziewczy ną! – To, co zdarzy ło się ostatniej nocy, zdarzy ło się już wcześniej – podsumowałam głośno. – Co się zdarzy ło w nocy ? – zapy tała ciotka Fanny, przy suwając się do mnie. – Przepraszam cię za to, Annie. Pomieszało mi się. – Pomieszało? – Te wszy stkie razy, kiedy mnie całował, doty kał; wczoraj, kiedy mnie kąpał i już prawie miałam jego usta na swojej szy i… Na samo wspomnienie zrobiło mi się niedobrze, takie to by ło plugawe i lubieżne. Poczułam się zbrukana i upokorzona, a w głowie brzmiały mi własne krzy ki. „Jesteś żałosny ! – krzy czałam. – Nic dziwnego, że mama uciekła z tego domu i nie chciała mieć nic wspólnego z tobą!”. Wtem tknęła mnie okropna my śl. Tony zdawał się przewidy wać, co zaraz powiem. Widziałam to w jego oczach. – Czy pomieszało ci się także w przy padku mojej mamy ? Czy taka by ła prawdziwa przy czy na jej ucieczki z Farthy ? – zaatakowałam. – Nie, ja… to nie by ła moja wina. – Spojrzał na Luke’a i Fanny, szukając u nich zrozumienia, ale oboje wpatry wali się w niego z obrzy dzeniem i zgrozą. – Nie możecie mnie znienawidzić. Nie przeży ję tego jeszcze raz. Annie, proszę, wy bacz mi. Nie chciałem… – Nie chciałeś? Czego nie chciałeś? Zrobić dziecka mojej babci? Dlatego uciekła z Farthy i od swojej matki. Wy gnałeś ją, tak samo jak moją mamę i teraz mnie. – Moje słowa odbijały się echem w holu, jak odgłos wbijania gwoździ w trumnę. – Chciałeś mnie mieć wy łącznie dla siebie jak… jak… ży wy portret mamy. Dlatego kłamałeś, kiedy mówiłeś mi, że dzwoniłeś do Luke’a. Nigdy do niego nie zadzwoniłeś ani nie wy słałeś listu. Chciałeś mnie tutaj uwięzić na zawsze! – Zrobiłem to ty lko dlatego, że cię kocham i potrzebuję ciebie. Jesteś prawą dziedziczką Farthinggale Manor i wszy stkiego, co się tu znajduje. Nie pozwolę ci stąd odejść! – zakończy ł z krzy kiem. – Owszem, pozwolisz – rzekł spokojnie Luke, stając pomiędzy nami. Mój Luke, mój dzielny książę, który ruszy ł mi na ratunek, gotów walczy ć ze zły m czarnoksiężnikiem z naszej bajki. Tego nie wy my śliliśmy w naszy ch najśmielszy ch fantazjach! Tony zatrzy mał się w pół kroku, przy gwożdżony spojrzeniem Luke’a. – Luke, kochanie, chodźmy już stąd – powiedziała ciotka Fanny i Luke obrócił mnie ku drzwiom. – Annie! – zawołał Tony. – Proszę… Ciotka otworzy ła drzwi szeroko i Luke przejechał przez próg. – Annie! – zawy ł Tony. – Annie! Heaven! Och, Heaven, nieee!… Fanny z hukiem zatrzasnęła drzwi, odcinając nas od tego okropnego wy cia. Zatkałam uszy dłońmi. Luke szy bko sprowadził wózek po rampie do samochodu. – Możesz usiąść z przodu, jeśli chcesz, Annie – zaproponowała ciocia. – Chcę. Luke otworzy ł drzwi i wy jął mnie z wózka. Na moment, kiedy ostrożnie przenosił mnie na fotel, oparłam mu głowę na piersi. – Zabierzmy ten wózek, Luke – powiedziała Fanny. – Po co ma tu gnić jak wszy stko inne, kiedy może jeszcze się przy dać. Luke złoży ł wózek i schował do bagażnika. Ciotka usiadła z ty łu. Luke usadowił się
za kierownicą i ruszy liśmy. – Zanim stąd wy jedziemy, zatrzy majmy się na moment przy grobie rodziców, dobrze? – poprosiłam. Skręciliśmy na cmentarz Tattertonów i Luke zatrzy mał samochód jak najbliżej grobu. Opuściłam szy bę. Zapadł już wieczór, blask księży ca oświetlał grobowce. – Spoczy wajcie w pokoju, mamo i tato. Któregoś dnia wrócę i sama podejdę do waszego grobu. – Na pewno, Annie. – Ciotka Fanny poklepała mnie po ramieniu. Luke uścisnął mi dłoń. Utonęłam w cieple i miłości jego uśmiechu. – Jedźmy do domu – powiedziałam. Kiedy odjeżdżaliśmy z cmentarza, obejrzałam się po raz ostatni i zobaczy łam, jak Troy Tatterton wy chodzi z lasu. Uniósł rękę i pomachał mi. Odpowiedziałam ty m samy m gestem. – Komu machasz, Annie? – Nikomu, ciociu Fanny … nikomu.
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział dwudziesty pierwszy
POWRÓT DO DOMU
By łam zby t podekscy towana, żeby spać w samolocie. Usiedliśmy z Lukiem obok siebie, a ciotka Fanny naprzeciw nas. Nie mogłam się nacieszy ć widokiem Luke’a. Ze sposobu, w jaki na mnie patrzy ł, domy ślałam się, że musi czuć to samo. – Uszczy pnij mnie i powiedz, że to nie jest sen, Luke. Naprawdę znów jesteś przy mnie? – To nie sen, Annie – odpowiedział z uśmiechem. – Tak często marzy łam i śniłam o tej chwili, że ciągle wy daje mi się nierealna – wy znałam. Po raz pierwszy odkąd pamiętałam, nie zaczerwienił się ani nie odwrócił wzroku, kiedy jawnie dałam mu do zrozumienia, że go kocham. Lekko ścisnął mi dłoń. Wszy stko we mnie pragnęło, żeby mnie objął, tulił i całował. – Annie, martwiłem się o ciebie dniami i nocami. Nie mogłem skupić się na nauce, nic mnie nie interesowało. Ludzie próbowali wy ciągać mnie na imprezy, na różne spotkania, ale miałem taki ciężar na sercu, że nic mnie nie cieszy ło. Cały czasu siedziałem w dormitorium, pisząc listy do ciebie. – Listy, który ch nigdy nie dostałam! – zawołałam z gniewem. Och, gdy by m miała te listy, moje dni w Farthy nie by ły by takie mroczne i smutne. – Teraz to wiem, ale wtedy nie rozumiałem, dlaczego nie chcesz się ze mną skontaktować, nie zadzwonisz ani nie przekażesz żadnej wiadomości. My ślałem… – Opuścił wzrok. – Co my ślałeś? Powiedz mi – nalegałam. – Uznałem, że kiedy weszłaś do bogatego świata Farthy, zapomniałaś o mnie. Sądziłem, że Tony otoczy ł cię zby tkiem, że poznałaś nowe, olśniewające towarzy stwo i już przestałem by ć dla ciebie ważny. Przepraszam, Annie. Wy bacz, że mogłem tak pomy śleć. Serce mi się ścisnęło na my śl, że czuł dokładnie to samo co ja.
– Doskonale rozumiem, dlaczego tak my ślałeś, bo ja wy obrażałam sobie to samo – przy znałam. – Serio? – Zdziwił się. – Więc tęskniłaś, naprawdę tęskniłaś? – Och, nawet sobie nie wy obrażasz, jak bardzo mi cię brakowało. Samo my ślenie o tobie i o twojej zasadzie, że w ży ciu trzeba się mierzy ć z najwy ższy mi górami, dawało mi nadzieję i siłę do przetrwania. – Uśmiechnęłam się. – Zmierzy łam się z nimi. – Cieszę się, że mogłem ci pomóc, choć nie by ło mnie przy tobie. – Ależ by łeś i wiele razy sobie wy obrażałam, że siedzimy razem w altanie. – Ja też – przy znał i zarumienił się lekko. Choć inni mężczy źni uznawali go czasem za miękkiego, nawet niedojrzałego, wiedziałam, że jemu trudniej jest czy nić takie wy znania niż mnie. – Kiedy przesiady wałem samotnie w swoim pokoju w dormitorium, wy obrażałem sobie nas razem w nasze osiemnaste urodziny. Żałowałem, że nie mogę zatrzy mać tego dnia na zawsze, jakby by ł zamrożony w lodowej bry le. Och, Annie, jeśli znowu zdarzy się nam rozłąka, nie wiem, jak to zniosę. By liśmy tak blisko siebie, że nasze wargi prawie się doty kały. Ciotka Fanny zaśmiała się, rozbawiona czy mś, co przeczy tała w magazy nie, i wy prostowaliśmy się na fotelach. Luke patrzy ł przez okno, a ja opuściłam oparcie i zamknęłam oczy. On przez cały czas trzy mał mnie za rękę. Czułam się bezpieczna. Samolot wy lądował. W samochodzie ciotki Fanny usnęłam i przespałam całą jazdę przez Wirginię. Kiedy otworzy łam oczy, wjechaliśmy już w nasze góry. Nie by ło autostrady bezpośrednio do Wzgórz Strachu. Stacje benzy nowe i motele zdarzały się coraz rzadziej. Droga prowadziła przez gęste lasy. Czasem mijaliśmy małe miasteczka. Ciotka Fanny spała na ty lny m siedzeniu. Radio grało cicho. Luke prowadził. Wy dawał mi się taki dorosły, dojrzały. Niedawna tragedia odmieniła nas oboje, pomy ślałam. Jeszcze nie ze wszy stkich zmian zdajemy sobie sprawę. Widok znajomy ch krajobrazów napełnił mnie ciepłem, spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Zastanawiałam się, czy mama czuła to samo, kiedy uciekła z Farthy z mały m Drakiem, nie mogąc znieść postępowania Tony ’ego Tattertona. Świat poza Wzgórzami Strachu i Winnerrow musiał się jej wy dawać równie twardy, zimny i okrutny, jak mnie teraz. – Już prawie jesteśmy – powiedział łagodnie Luke. – Zaraz będziemy w naszy m świecie, Annie. – Och, Luke, a przecież chcieliśmy z niego uciec, znaleźć się w krainie fantazji, w świecie o wiele wspanialszy m. Już wiemy, że nie ma nic wspanialszego niż rodzinny dom, prawda? – Ty lko wtedy, kiedy ty tam jesteś – powiedział i sięgnął po moją rękę. Serce biło mi mocno i radośnie. Luke spoważniał. Zrozumiał, jak głębokie są moje uczucia. I jego uczucia. Wiedziałam, że go to martwi, gdy ż oboje chętnie słuchaliśmy pory wów serca, nie bacząc na konsekwencje. – Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Hasbrouck House – szepnęłam. – Niedługo, już niedługo. Narastało we mnie podekscy towanie, niecierpliwiłam się coraz bardziej. Wreszcie wjechaliśmy na rozległą zieloną równinę na obrzeżach Winnerrow. Za oknem migały schludne farmy i ciągnęły się pola dojrzałej kukury dzy, czekające na żniwa. W oknach mały ch domków paliły się światła i widać by ło całe rodziny siedzące przy stołach w ciepły m blasku lamp. Omal
nie zapiszczałam z zachwy tu na widok światełek chat górniczy ch rozrzucony ch na odległy ch zboczach. Wy glądały jak gwiazdy, które choć spadły, lśniły dalej. Wreszcie wjechaliśmy do Winnerrow i sunęliśmy przez Główną aż do samego końca ulicy, mijając siedziby bogaczy i trzy mające się z ty łu, skromniejsze domy klasy średniej – przeważnie urzędników z kopalń. Zamknęłam oczy, kiedy skręciliśmy w ulicę prowadzącą do Hasbrouck House. Za moment będę w domu, ale to już będzie inny dom. Mama i tata nie wy jdą, żeby nas powitać… nie będzie śmiechów, czuły ch całusów, uścisków i słów miłości. Rzeczy wistość zwaliła mi się na głowę jak potężna oceaniczna fala. Nie mogłam od niej uciec ani jej powstrzy mać. Rodzice leżeli w grobie w Farthy. A ja by łam kaleką. To nie sen. – No, dzięki Bogu, jesteśmy na miejscu. – Ciotka Fanny przeciągnęła się i ziewnęła. – Zatrąb, Luke, niech służba wie. – Annie nie potrzebuje tłumu, mamo. – Zatrąb, nie gadaj. Patrzy łam na dom, na jego wy sokie białe kolumny i duże okna. Wdy chałam zapach magnolii i przez moment znów czułam się jak mała dziewczy nka wracająca do domu po rodzinny ch wakacjach nad oceanem – i tak jak wtedy służba gromadziła się na ganku, żeby nas powitać. Pani Avery tonęła we łzach, mnąc w dłoni jedwabną, obszy tą koronką chusteczkę, którą kupiłam jej kiedy ś na urodziny. Pomachała nią do mnie jak mokrą flagą i zaczęła schodzić z tarasu tak szy bko, jak pozwalały jej zreumaty zowane nogi. – Witaj w domu, kochana! – wołała. Ciotka Fanny odsunęła się dy skretnie, żeby gospody ni mogła mnie ucałować. – Witam, pani Avery. – Twój pokój już czeka wy pucowany i wy wietrzony. – Dziękuję. George, zwy kle szty wny i wy prostowany jak ty czka, zbiegał po stopniach niczy m młodzieniaszek; jeszcze nie widziałam, żeby poruszał się tak szy bko i uśmiechał tak radośnie. – Witaj w domu, Annie. – Szty wny m gestem wy ciągnął do mnie rękę, ale jego długie, smukłe palce tkliwie oplotły mi dłoń. – George, jak dobrze cię widzieć. W kolejce czekał już Roland w nienagannie biały m, wy krochmalony m fartuchu. W rękach niósł tacę z tortem waniliowy m z napisem: WITAJ W DOMU ANNIE I NIECH BÓG CIĘ BŁOGOSŁAWI. – Och, Roland, dzięki! Luke wy jął mój wózek, rozłoży ł go i czekał. Służba cofnęła się o parę kroków i patrzy ła, jak wy jmuje mnie z samochodu. By ł niezwy kle skupiony i poważny, ale kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnął się. Cudownie by ło znów znaleźć się w jego ramionach. Nadal by ł moim księciem, a ja jego księżniczką. – Wy rabiasz się w noszeniu mnie. – Zachichotałam. – Naturalny talent – odpowiedział z uśmiechem. W jego szafirowy ch oczach mignął łobuzerski bły sk, jak u taty. – Wezmę bagaże – zaoferował się George. Roland przekazał tort pani Avery i pomógł Luke’owi wnieść mnie z wózkiem na schody.
– Może też trzeba będzie zrobić rampę – zastanawiała się głośno ciotka Fanny. – Nie, ciociu. Zanim zdąży sz ją zbudować, ja już będę chodzić o własny ch siłach – zapewniłam. – Dobrze my ślisz, panienko. Trzeba wierzy ć – pochwalił Roland. Wnieśli mnie od razu do mojego pokoju. Jeszcze nigdy nie wy dawał mi się tak przy tulny. Łzy szczęścia pociekły mi po policzkach. To by ł dom, prawdziwy dom! Będę spała we własny m łóżku, wśród swoich mebli. Przez moment wspomnienie Farthy wy dało mi się ty lko snem, taka by ła moc mojego pokoju. Zatrzy małam spojrzenie na domku z pozy ty wką i pomy ślałam o Troy u. Poczułam się jak olbrzy mka, która ogląda się za siebie, na miejsce, skąd przy by ła. Ty le mu zawdzięczałam! On też przy czy nił się do uratowania mnie. – Och, Luke, jak cudowny jest mój pokój. Wcześniej tego nie doceniałam! By ły tu moje obrazy, szkice i materiały malarskie, starannie poukładane, tak jak je zostawiłam. Niedokończony obraz Farthy, który zaczęłam na krótko przed wy padkiem, nadal znajdował się na sztaludze. Jak my lnie to sobie wy obrażałam, pomy ślałam gorzko. Kolory by ły wesołe, a dom i cały krajobraz miłe, zapraszające. Malowałam fantazję, nie rzeczy wistość. Nic dziwnego, że mama namawiała mnie na inne tematy. Wiedziała, że ży ję w wy obrażony m, wy marzony m świecie, co może mi bardzo zaszkodzić. – Całkowicie się my liłam co do Farthy, Luke – powiedziałam. – Moje obrazy by ły czy stą fantazją. – Wy obrażałaś sobie tę posiadłość lepszą i piękniejszą, ale nie miej do siebie pretensji. Jeżeli zabronimy sobie marzeń, świat będzie potwornie ponury. A może teraz będziemy bardziej cieszy ć się z tego, co mamy. W pokoju zrobił się ruch. George przy niósł moje walizki, a pani Avery przy gotowała łóżko. Gadali wszy scy naraz. Ich radość i podekscy towanie by ły zaraźliwe. – Dziękuję wam – oznajmiła ciotka Fanny. – Teraz ja pomogę Annie. Służba wy cofała się posłusznie. Ze sposobu, w jaki reagowali na jej słowa, widać by ło, że już przejęła tu rządy. – Wpadnę później, Annie. Coś ci przy nieść? – zapy tał Luke. – Na razie nic. Ty lko siebie. – Nie ma sprawy, choć może lepiej, żeby ś nie widy wała mnie tak często, bo znudzę ci się jak stara tapeta. – Nie ma takiej możliwości. – Znacząco ścisnęłam jego rękę. Miał twarz tuż przy mojej twarzy i pomy ślałam, że zaraz pocałuje mnie w policzek, ale przeszkodził mu głos ciotki Fanny. – Luke, jak masz iść, to idź! Mamy tu trochę roboty. – Przepraszam. Cześć, Annie. Zadzwonię do doktora Williamsa, poproszę, żeby wpadł do nas jak najszy bciej i cię zbadał, a potem powiedział nam, jak mamy o ciebie dbać. Gdy wy szedł, poprosiłam ciotkę: – Czy mogłaby ś sprowadzić tu jutro fry zjera? Muszę jak najszy bciej przy wrócić włosy do poprzedniego stanu. – Właśnie, Annie, skąd w ogóle wziął się ten pomy sł z farbowaniem? – Tony mnie namówił. Przekony wał, że dzięki temu poczuję się znów jak ładna, młoda kobieta. Ciągle wspominał, że mama ufarbowała włosy, i pokazy wał mi zdjęcia. Przy puszczam,
że zgodziłam się tak wy glądać z tęsknoty za nią. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, z jakich chory ch powodów Tony chciał, żeby m przefarbowała włosy. Za wszelką cenę próbował sprawić, by m wy glądała jak Heaven i jak moja babcia Leigh. Sły szałaś, co mówił w Farthy, więc już wiesz dlaczego. Ciotka Fanny w zamy śleniu zmruży ła powieki. – Swojego czasu nienawidziłam Heaven za to, że nie chciała, aby m zamieszkała z nią w Farthy. My ślałam, że się sadzi na wielką damę, bo weszła na salony starego piernika i w to całe bogate towarzy stwo, ale teraz rozumiem, przez co musiała przejść. W jakiś sposób musiało jej by ć ciężej niż na Wzgórzach Strachu. I nigdy nie rozumiałam, czemu tak uparcie starała się zebrać do kupy całą naszą pokręconą rodzinę. Ona potrzebowała rodziny sto razy bardziej niż ja, choć ży ła w zby tku. Ale też otaczały ją kompletne świry. Pomy śl ty lko, obłąkana babka i Tony Tatterton… kto wie, co tam jeszcze się działo? A my śmy zostawili ciebie w jego rękach… – Pokręciła głową. – Nie możesz się za to obwiniać, ciociu Fanny. Skąd miałaś wiedzieć? Tony załatwił mi najlepszy ch lekarzy ; miałam wszy stko, czego potrzebowałam, łącznie z pry watną pielęgniarką, choć niestety, okazała się sady stką. Opowiedziałam jej, co się działo. Ciotka Fanny słuchała, co chwila zagry zając usta. – Szkoda, że jej tu nie ma – sy knęła. – Rozjechałaby m tę babę! – Ciociu Fanny, nie wy dawałaś się zdziwiona, kiedy Tony oznajmił, że jest prawdziwy m ojcem mojej mamy. Wiedziałaś wcześniej? – Na krótko przedtem, jak mojego brata zagry zł ty gry s w cy rku, Tom przy słał mi list, w który m opisał rozmowę z Lukiem, naszy m papą. By ł cały wzburzony i przejęty, bo dowiedział się, że Heaven nie jest tak naprawdę córką Luke’a. A on z Heaven od dzieciństwa by li bardzo blisko i ży ć bez siebie nie mogli. Dlatego tak go to trzepnęło i musiał się z kimś podzielić. W każdy m razie wy daje się, że kiedy mój ojciec ożenił się z twoją babcią Leigh, ona by ła już w ciąży z Tony m Tattertonem. Ponoć Leigh wy znała Luke’owi, że Tony ją zgwałcił… zdaje się, że więcej niż raz. Dlatego uciekła z tego pieprzonego pałacu, od tej całej fortuny i skończy ła na Wzgórzach Strachu, w nędznej chałupie, z naszy m papą. Umarła w czasie porodu, więc żadne z nas nie mogło jej znać. Heaven zawsze uważała, że Luke jej nienawidzi, bo jego ukochany anioł oddał swoje ży cie, by ją wy dać na świat. Pewnie tak, ale musiało by ć coś więcej. Można sobie wy obrazić, jak musiał się czuć Luke, wiedząc, że Heaven nie jest jego dzieckiem. – Zatem Tony jest moim prawdziwy m dziadkiem, bo chy ba nie wy my ślił tego po to, żeby skłonić mnie do pozostania z nim – podsumowałam, dopiero teraz w pełni zdając sobie sprawę z wagi ty ch słów. – Na to wy gląda – powiedziała ciotka i dodała, my lnie interpretując moją zmartwioną minę: – Ale to, że on ma nie po kolei w głowie, nie znaczy jeszcze, że ty masz dać się zwariować, Annie. Nim się już nie martw. – My ślałam o czy mś inny m, ciociu Fanny. O mamie i o ty m, jak musiało jej by ć ciężko, kiedy sama poznała tę prawdę. Nie zdradziła jej nikomu, prawda? Podobnie jak ty. – Tak. Nigdy nie powiedziałam nikomu, ty lko adwokatowi, bo jedy nie tak mogliśmy podważy ć wy rok w sprawie opieki nad Drakiem. Ale wiadomość nie wy szła dalej, bośmy z Heaven zawarły cichy układ. Zaproponowała, że kupi Drake’a, a ja go jej sprzedałam. Kupczy ły śmy dzieciakiem tak samo, jak kiedy ś kupczono nami. – Ze wsty dem spuściła oczy.
– To przeszłość, ciociu Fanny, sprawa zamknięta. Jeśli popełniłaś jakieś grzechy, odkupiłaś je z nawiązką. – Naprawdę tak uważasz, kochanie? Wy baczasz mi nawet, że miałam Luke’a juniora z twoim ojcem? – Zawsze trzeba szukać lepszy ch stron ży cia i nie oglądać się wstecz. – Och, jaka z ciebie cudowna i dobra młoda dama. – Fanny posmutniała. – Ale teraz już wiesz, że nie jestem twoją prawdziwą ciotką. – Nie mów tak, zawsze będziesz moją ciotką, nieważne, czy łączą nas więzy krwi. – A ja będę cię dalej kochać jak siostrzenicę… co ja mówię, jak własną córkę. Poza ty m ty i Luke dalej jesteście przy rodnim rodzeństwem. Bez przerwy zastanawiałam się, jak wiele zmieniło się po ty m wy padku. Nagle się okazało, że moja mama nie miała w sobie krwi Casteelów, choć została wy chowana w tej rodzinie, mieszkała w chałupie na Wzgórzach Strachu i uważała Toby ’ego i Annie Casteel za ukochany ch dziadków. Dla mnie te rewelacje by ły bolesne i burzy ły porządek rzeczy, do którego przy wy kłam, więc mogłam sobie ty lko wy obrazić, co czuła mama, kiedy dowiedziała się prawdy. Zupełnie jakby nagle straciła całą rodzinę i została adoptowana przez obcy ch! Niespodziewanie stała się jedną z Tattertonów i musiała zamieszkać w domu pełny m duchów i wspomnień, z chorobliwie zaborczy m ojcem. Nic dziwnego, że uciekła stamtąd z mały m Drakiem w ramionach. Drake! Okazało się, że nie jest moim wujkiem i pewnie jeszcze o ty m nie wie – chy ba że Tony w napadzie szaleństwa wy bełkocze mu coś na ten temat. Ja nie paliłam się, żeby o ty m rozmawiać. Uznałam, że ból powinnam na zawsze zachować w swoim sercu. Uświadomiłam sobie, że straciłam nie ty lko rodziców, ale także dziedzictwo krwi. Już mnie z Lukiem nie łączy przeszłość, historie z ży cia Wzgórz Strachu opowiadające o naszy ch pradziadkach. Nie miałam już rodzinnej przeszłości, bo nie chciałam pamiętać niczego, co Tony Tatterton mówił mi o swoim ojcu i dziadku. Zaiste, znalazłam się w momencie, w który m muszę zacząć nowe ży cie i stać się kimś inny m, niż by łam. Jaka będę? Jak zmienią się moje relacje z Lukiem? Przy szłość ry sowała się niejasno i przerażająco. Znalazłam się w ży ciowy m labiry ncie i nie miałam pojęcia, jak długo będę się w nim błąkać. Tęskniłam za kimś takim jak Troy, kto wziąłby mnie za rękę i wy prowadził z matni. Ciocia Fanny okazała się cudowna i nawet sobie nie wy obrażałam, że potrafi by ć tak czuła i troskliwa, lecz ona też by ła wstrząśnięta i nie potrafiła mi pomóc. Nie mogłam zawołać taty ani iść do mamy. A Drake by ł tak zauroczony Tony m Tattertonem i swoją pozy cją w jego firmie, że nie mogłam już na nim polegać. Straciłam wujka, który by ł dla mnie jak starszy brat; odebrały mi go blichtr, bogactwo i władza. Tony objawił mi się nagle jako diabeł, któremu Drake zaprzedał duszę. Mój ponury świat stawał się pogodny i pełen nadziei ty lko wtedy, kiedy my ślałam o Luke’u. Jemu mogłam powiedzieć, jak się czuję i czego się lękam. Ale czy powinnam obarczać go swoimi problemami? Czy rola jedy nego powiernika i pocieszy ciela dla kogoś tak zdesperowanego i samotnego jak ja nie okaże się dla niego zby t przy gniatający m brzemieniem? Ciocia Fanny pomogła mi przebrać się w nocną koszulę i położy ć do łóżka… mojego własnego, mięciutkiego łóżka z pościelą pachnącą bzem. Wróciła pani Avery, żeby poukładać moje ubrania, a potem zwlekała jeszcze, poprawiając to i tamto albo ścierając niewidzialne py łki, aż ciotka Fanny powiedziała jej, że muszę odpocząć w spokoju.
– Teraz pojadę z Lukiem na zakupy i przy wieziemy parę rzeczy, które mogą ci się przy dać, na przy kład taki spry tny stolik na łóżko. – I chodzik. Jutro rano zaczy nam trenować. – Dobrze. A teraz odpocznij, kochanie, we własny m domu rodzinny m. – Pocałowała mnie w czoło i odwróciła się do wy jścia. – Ciociu Fanny ? – Tak? – Dziękuję, że mnie tu przy wiozłaś. Pokręciła głową z oczami bły szczący mi od łez i szy bko wy szła z pokoju. Leżałam, wpatrując się w drzwi swojej sy pialni z próżną nadzieją i zarazem z oczekiwaniem. Och, gdy by mama mogła przy jść do mnie jeszcze raz! Gdy by śmy mogły sobie pogadać tak jak zawsze… Bardzo potrzebowałam jej mądrości i pocieszenia. Może jeśli zamknę oczy i zasnę, obudzę się rano i usły szę jej kroki w kory tarzu, jej cichy, ciepły śmiech, a moment później zobaczę, jak pojawia się w drzwiach. Rozsunęłaby zasłony i otworzy ła szeroko okna, żeby wpuścić świeże powietrze i słońce. „Wstawaj. Taki piękny dzień! Nie trać czasu, bo każda chwila jest bezcenna, Annie. Każda chwila jest darem, a chy ba nie chcesz ty ch darów zmarnować, nie jesteś niewdzięcznicą, prawda?”. „Och, mamo, jestem kaleką. Moje nogi są jak stare, nasiąknięte wodą kłody ”. „Nonsens – odpowiedziałaby. – Ży cie jest takie, jak je sobie ułoży sz. Powiedz zaraz ty m nogom, że miały długi urlop, ale teraz trzeba się wziąć do pracy ”. Czy usły szałam śmiech? Czułam dłonie mamy przesuwające się po moich nogach i magiczny m sposobem przy wracające im siłę. „Już dobrze” – oznajmiła, prostując się nad moim łóżkiem, a potem się rozpły nęła w powietrzu. – Mamo… Mamusiu! – Słońce znikło za wielką czarną chmurą. Mój pokój zrobił się szary i ponury ; w kątach czaiły się cienie. – Mamo! – Annie? – Co to… kto… Luke? Stał przy moim łóżku. – Wszy stko w porządku? Usły szałem twoje krzy ki. – Och, Luke… proszę, przy tul mnie mocno… – jęknęłam. Usiadł na brzegu łóżka i objął mnie. Wtuliłam twarz w jego pierś i płakałam, a on delikatnie głaskał mnie po włosach. – Już dobrze, Annie – szeptał. – Jestem z tobą. Już dobrze. Wtem poczułam jego wargi na swoim czole. Pocałunek, mający dodać otuchy, przeniknął drżeniem moje piersi, kiedy poczułam ciepły oddech na policzkach. Nasze serca biły zgodny m ry tmem. – Chy ba miałam zły sen – wy jaśniłam nieco zmieszana. – A kiedy się obudziłam, my ślałam, że koło łóżka stoi pani Broadfield. By ła dla mnie okropna, Luke. Zmuszała mnie do kąpieli w bardzo gorącej wodzie. Skórę miałam czerwoną jak rak i potem długo jeszcze mnie piekła. Dotknął palcami mojego policzka. – Moja biedna Annie. Tak cierpiałaś, a ja nie mogłem ci pomóc. Czemu by łem taki głupi?
– To nie twoja wina, Luke. Nie mogłeś wiedzieć. Ciągle tuliliśmy się do siebie. W końcu Luke powoli opuścił mnie na poduszkę i siedząc na brzegu łóżka, patrzy ł na mnie. – Annie… Położy łam mu palce na ustach i pocałował je. To sprawiło, że moje ciało z radosny m dreszczem obudziło się do ży cia. – Lepiej wrócę do siebie – powiedział. – Jeszcze nie idź. Zostań ze mną chwilę, aż zasnę. Proszę. – Dobrze. Zamknij oczy. Posłuchałam. Luke okry ł mnie starannie, podciągając mi kołdrę pod brodę. Czułam, jak palcami muska moją twarz i włosy. – Luke… – Śpij, Annie. Jestem przy tobie. Sen wreszcie przy szedł, ty m razem krzepiący. Kiedy się obudziłam, słońce zaglądało przez okna i zobaczy łam, że Luke śpi skulony w nogach mojego łóżka jak mały chłopiec. W pierwszy m momencie nie pamiętałam, skąd mógł się tu wziąć. Kiedy się poruszy łam, jego powieki zadrgały. Otworzy ł oczy i spojrzał na mnie. Świadomość, że spał w moim łóżku, otrzeźwiła go jak kubeł lodowatej wody. Usiadł wy prostowany, rozejrzał się nieprzy tomnie. – Masz fajną piżamę, Luke. – Co? Och… Musiałem zasnąć. Wy bacz. – Zerwał się z łóżka. – Nic się nie stało, Luke. – Chciało mi się śmiać. Spodnie od piżamy miał z przodu uroczo wy brzuszone. – Ja… zaraz wrócę, ty lko się ubiorę – powiedział i wy biegł z pokoju. Wkrótce pojawił się stary, kochany doktor Williams. Odkąd pamiętam, leczy ł naszą rodzinę. By ł krępy m, zaży wny m mężczy zną o kędzierzawy ch jasny ch włosach, teraz mocno posiwiały ch. Już od progu powitał mnie szerokim, serdeczny m uśmiechem i od razu poczułam się raźniej. Nie miałam wrażenia, że naciska mnie i nakłuwa jak zwierzę laboratory jne i co najważniejsze, nie stała za nim anty paty czna pielęgniarka, która krzy wiła się na każde py tanie, jakie zadawałam lekarzowi. – Masz dobre ciśnienie i twoje serce pracuje prawidłowo, Annie. Oczy wiście będę chciał dostać twoje prześwietlenia i kartę choroby ze szpitala w Bostonie. Zaraz się ty m zajmę, ale już po ty m badaniu widzę, że nie ma żadny ch powodów, aby ś nie mogła chodzić. – Udało mi się już ustać samodzielnie i nawet zrobić dwa kroki, doktorze – pochwaliłam się. – Ale nie chcieli, żeby m ćwiczy ła dalej. – Naprawdę? – Spojrzał na mnie spod zmrużony ch powiek, gładząc podbródek palcami. – Dziwne, bo masz czucie w nogach i całkiem silne odruchy. W gruncie rzeczy twój problem ma obecnie naturę bardziej emocjonalną niż fizy czną. Po co skazy wać cię na wózek i niepotrzebnie przedłużać stan niepełnosprawności? – Więc mogę ćwiczy ć chodzenie? – Według mnie tak. Ty lko nie ćwicz za dużo naraz, żeby się nie przemęczy ć. Twoje ciało samo da ci znak, kiedy będzie miało dosy ć. Przy jadę do ciebie, jak ty lko otrzy mam dokumentację z bostońskiego szpitala. Cieszę się, że wróciłaś do domu. Jestem pewien, że szy bko dojdziesz do siebie.
– Dziękuję, doktorze. Dostrzegł łzy w moich oczach i przy brał minę dobrego ojczulka. Jego uśmiech pogłębił się, a oczy bły szczały ży czliwością. – Wiesz, jak lubiłem twoich rodziców i jak bardzo lubię ciebie, Annie. Musisz by ć teraz silna, żeby podołać wielu wy zwaniom. – Delikatnie uszczy pnął mnie w policzek, jak robił zawsze, i wy szedł. Zaraz po nim zjawił się Luke. – Och, przepraszam – bąknął i zawrócił, widząc mnie nadal w pościeli. – My ślałem, że już wstałaś i szy kujesz się do śniadania. – Hej, panie Casteel, wracaj mi tu zaraz, przy suń sobie krzesło i opowiedz mi dokładnie, co robiłeś w czasie, kiedy ja by łam w Farthy. Chcę usły szeć wszy stko o uczelni… a zwłaszcza o dziewczy nach. – Pamiętałam, co mówił mi w samolocie, jak martwił się o mnie i siedział samotnie w pokoju, ale pamiętałam też opowieści Drake’a i chciałam wiedzieć, jak by ło naprawdę. – Dziewczy ny ? – Luke podszedł do łóżka. – O co ci chodzi? Już wcześniej wspomniałaś coś o nich. Czemu? – Nie spotkałeś tam nikogo fajnego? – drąży łam. – Niespecjalnie. Zresztą nie miałem czasu na ży cie towarzy skie, by łem zajęty wdrażaniem się do zajęć, kompletowaniem książek i materiałów… i próbami kontaktu z tobą. – A ja my ślałam… Drake kiedy ś cię tam odwiedził, prawda? – Serce zabiło mi mocniej. Czy Luke kłamał, żeby mnie nie martwić? Czy mam naciskać, żeby powiedział mi prawdę? – Tak, wpadł do mojego pokoju chy ba na dziesięć minut. Akurat leżałem na łóżku i czy tałem – rzekł obojętny m tonem. – Sam? – Nie dawałam za wy graną; musiałam wy ciągnąć od niego prawdę, choćby miała złamać mi serce. – Mieszka tam mnóstwo ludzi, ale wszy scy są zabiegani i słabo się znają. Do tego tak bardzo martwiłem się o ciebie, że… – Drake miał wrażenie, że jesteś zajęty kimś zupełnie inny m. – Wy rzuciłam to w końcu z siebie. Luke by ł coraz bardziej zdezorientowany. – Serio? Nie sądziłem, że coś takiego sobie pomy ślał. Rozwodził się na temat twojego zdrowia, potrzeby zostawienia cię w ciszy i spokoju, bez żadny ch wizy t, a potem zerknął na zegarek i zmy ł się szy bko, tłumacząc się pilny mi interesami. Na odchodny m rzucił, że będziemy w kontakcie. Potem dzwoniłem do niego parę razy i za każdy m razem sekretarka w biurze informowała mnie, że jest na spotkaniu albo na zebraniu. Wobec tego prosiłem Tony ’ego i sły szałem tę samą odpowiedź. W końcu zadzwoniłem do Farthy i rozmawiałem z panią Broadfield. A jak wiesz, nie by ła sy mpaty czna. Dlatego bardzo się ucieszy łem, kiedy kolega mi przekazał, że dzwoniłaś. Od razu pognałem do Farthy. Kiedy … kiedy Tony nie chciał mnie wpuścić, mało brakowało, żeby m odepchnął go i wdarł się do ciebie na siłę. Nie zrobiłem tego, bo bałem się, że jeszcze bardziej ci zaszkodzę. Dzięki Bogu moja mama odebrała telefon od tamtego człowieka i od razu ruszy ła do akcji. Dalej już wiesz. A teraz opowiedz mi, o czy m rozmawialiście z Tony m, kiedy wy jeżdżaliśmy z Farthy. Co mu się pomieszało? – Och, Luke, to by ło koszmarne, bolesne i obrzy dliwe zarazem. Czułam się bezsilną ofiarą,
uzależnioną od jego obłędu. Dodatkowy m cierpieniem by ła świadomość, że tak nie powinno by ć; że to, co ufnie uważałam za konieczne leczenie i najlepszą opiekę, by ło efektem szaleństwa. Do końca ży cia będą mnie dręczy ć koszmary ! – Nie, Annie, nie będą, bo kiedy złe wspomnienia wrócą, ja je odpędzę. Ale, proszę, opowiedz mi o wszy stkim. Będzie ci lżej. – To by ło żenujące i teraz, kiedy już wiem, że miałam do czy nienia z szaleńcem, czuję brudna, zbrukana. – Wzdry gnęłam się, jakby m chciała strząsnąć z siebie złe wspomnienia. Luke ujął moją dłoń. – Powiedz, Annie, co on ci robił? – Musiałam się przebierać przy nim i uparł się, że pomoże mi przy kąpieli. Twarz Luke’a zmartwiała. – Nie potrafiłam mu się przeciwstawić – mówiłam dalej. – Nie mogłam do nikogo zadzwonić, nikt nie mógł mnie odwiedzać, a Tony … początkowo wy dawał się taki… ojcowski. Pozwoliłam, żeby umy ł mi plecy, pozwoliłam… Ach, Luke, samo my ślenie o ty m mnie brzy dzi. Zakry łam twarz rękami. Luke usiadł koło mnie na łóżku i przy garnął mnie mocno, gładząc po włosach. – Jestem na siebie wściekły, że wcześniej nie przy by łem ci na ratunek. – Przecież nie mogłeś wiedzieć, co się dzieje. Ale by łeś przy mnie i pomagałeś mi. W najgorszy ch, najbardziej bolesny ch i samotny ch chwilach my ślałam o tobie. Och, Luke, tak bezpiecznie się przy tobie czuję, zupełnie jak dawniej. – Patrzy liśmy sobie głęboko w oczy. – Wiem, że to nie fair. Nie powinnam od ciebie ty le wy magać i zajmować ci czas, bo pewnie chcesz znaleźć sobie dziewczy nę, ale… Przy łoży ł mi palec do ust. – Nie mów tak, Annie. Najbardziej lubię by ć… by ć z tobą. Pocałował mnie w policzek. Zamknęłam oczy w pełny m nadziei oczekiwaniu, spodziewając się doty ku jego warg na moich wargach, ale nie zrobił tego. W głębi mego ciała budził się dreszcz, policzki płonęły. – Och, Luke, nic nie poradzę, że tak się czuję przy tobie – szepnęłam. – Ja też, Annie. – Przy ciągnął mnie do siebie. – Na szczęście ten koszmar już się skończy ł. Powiedz mi, kto zadzwonił do mojej matki? Ktoś ze służby ? Zawahałam się, niepewna, czy mogę zdradzić Luke’owi sekret Troy a. Ale dzieliliśmy już wiele tajemnic i wiedziałam, że mogę na nim polegać. – Powiem ci, ty lko zachowaj tę wiadomość dla siebie i nie zdradź jej nikomu, dobrze? – Oczy wiście. Ty le mam w sercu naszy ch tajemnic zamknięty ch na klucz, że jedna więcej nie zrobi różnicy. – To by ł Troy Tatterton. – Troy Tatterton? My ślałem, że… – On nie umarł, Luke, ale chce, żeby ludzie mieli go za zmarłego. – Czemu? – Miał trudne, smutne ży cie i pragnie, żeby zostawiono go w spokoju. – I właśnie on zadzwonił do mamy ? Co za szczęśliwy traf! – To nie by ł przy padek. My ślę, że Troy od początku czuwał nade mną. Pokazał mi swój domek i wiesz co? Ta miniaturka, ten domek z pozy ty wką przedstawia właśnie dom Troy a!
– Serio? – Troy pomógł mi wstać i zachęcił, żeby m spróbowała chodzić. Czułam się jak dziecko, które stawia pierwsze kroczki, ale przekonał mnie, że muszę bardziej się starać i codziennie trenować, przy zwy czajając nogi do utrzy my wania ciężaru ciała. – Bardzo słusznie. Od dzisiaj zaczniesz ćwiczy ć z chodzikiem. Pomogę ci. – Na razie pomóż mi przesiąść się na wózek. Popatrzy ł na mnie niepewnie. – Może jeszcze odpoczniesz. Nie wiem… – Ale ja wiem. Nie jestem taka słaba, jak my ślisz. Podprowadził wózek do łóżka i delikatnie zsunął mi z nóg okry cie. Następnie wsunął lewą rękę pod moje uda, drugą objął mnie w pasie i uniósł. – Nie jestem za ciężka? – Ależ skąd! Jesteś lekka jak piękne, ulotne marzenie. Przez moment trzy mał mnie w ramionach. Nasze twarze by ły tak blisko, że kiedy odwróciłam się ku niemu, nasze usta omal się nie zetknęły. Popatrzy liśmy sobie w oczy. Czułam, jak cudowny żar rozpły wa się po moim ciele, magiczny, miękki i jedwabisty. – Mógłby m cię tak trzy mać przez wieczność – szepnął Luke. – A gdy by m poprosiła, żeby ś już mnie nie puścił? I trzy mał tak zawsze? Uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło. – Nie puszczę cię, jeśli mi nie każesz. – Pobawmy się trochę – zaproponowałam. – Udawaj, że właśnie znalazłeś mnie w Farthy, leżącą w ty m koszmarny m pokoju, uśpioną zaklęciem złego czarnoksiężnika. Odłóż mnie z powrotem na łóżko – zażądałam. Uśmiechnął się i wy konał mój rozkaz. Położy łam się z rękami wzdłuż boków i zamknęłam oczy. – Forsuję drzwi i wpadam do komnaty ! – zawołał. – Tak – powiedziałam, zachwy cona, że podjął wy zwanie. – Widzisz mnie i serce ci pęka – dodałam, nie otwierając oczu. – Cierpię okropnie, bo pomy ślałam, że już się nie obudzisz i straciłem cię na zawsze. – I wtedy przy pominasz sobie o zaklęciu. Dawno temu powiedziano ci, że coś takiego się stanie i że musisz pocałować śpiącą księżniczkę, by ją obudzić. Ale to musi by ć szczery pocałunek. Nie odpowiedział i przez moment my ślałam, że się spłoszy ł, lecz nie otworzy łam oczu. Najpierw zorientowałam się, że Luke pochy la się nade mną, a potem wy czułam, że jego twarz jest coraz bliżej, bliżej… aż jego wargi dotknęły moich. Leciutko, delikatnie całował moje spragnione usta. – Pocałunek miał by ć szczery – szepnęłam i otworzy łam oczy. Miałam ochotę objąć go za szy ję i przy ciągnąć do siebie, ale by łam jak ubezwłasnowolniona przez własne uczucia i jego hipnoty czne spojrzenie. Nie mogłam się ruszy ć. – Działa! Obudziłaś się! – Luke znowu chwy cił mnie w objęcia. – Mój książę – powiedziałam z czułością. – A teraz zabieram cię z tego strasznego łoża. – Trzy mał mnie jeszcze przez długą chwilę. Jeśli musiał walczy ć z sobą, nie okazał tego. W końcu zaczęłam się śmiać.
– Dobra, mój księciu, posadź mnie na wózek. Wierzę ci – powiedziałam, my śląc, że powinniśmy uważać, gdy ż w każdej chwili ktoś może wejść do pokoju. Luke posadził mnie bardzo ostrożnie i cofnął się o krok. – Jak wy glądam? – zapy tałam. – Ty lko mów prawdę – dodałam szy bko, z obawy że zmieniłam się i zbrzy dłam. – Cóż… schudłaś trochę. I niestety, jakoś nie mogę się przy zwy czaić do twojego nowego koloru włosów. – Jutro wracam do naturalnego koloru. – Ale poza ty m… nie zmieniłaś się. Jesteś piękna jak dawniej. – Ach, ty prawiłby ś mi komplementy nawet wtedy, gdy by m by ła cała w krostach. – Nie dałam po sobie poznać, jakim jego słowa przejęły mnie dreszczem. – Ale nie masz krost, a ja wiem, co mówię. Jesteś i by łaś piękna. Mam cię gdzieś zawieźć? – Nie, zostań ze mną jeszcze trochę. Kiwnął głową, świdrując mnie ty m swoim niebieskim spojrzeniem. – Kiedy tak patrzy łem na ciebie… leżącą z zamknięty mi oczami, nie chciałem… nie chciałem udawać. Chciałem naprawdę cię pocałować, Annie – wy znał. – Przecież pocałowałeś mnie naprawdę. I by ło cudownie. Kiwnął głową i umknął spojrzeniem w bok, jakby bał się powiedzieć za dużo. – Och, Luke, tak za tobą tęskniłam! Przy gry zł dolną wargę i niedostrzegalnie przy taknął. Dostrzegłam, że tłumi łzy. – O, widzę, że już wstałaś. To dobrze – powiedziała Fanny, nagle pojawiając się w drzwiach. – To jak, pomogę ci się ogarnąć i zjemy śniadanie, co? – Tak, ciociu Fanny. – No to do roboty. Zmy j się na razie, Luke, bo Annie będzie się ubierać. – W takim razie przy niosę śniadanie – zaoferował i ruszy ł do drzwi. – Luke! – zawołałam za nim. – Dzięki, ale nie trzeba. Koniec jedzenia w łóżku. Nie jestem inwalidką. Uśmiechnął się. – Świetnie. Będę ćwiczy ł z tobą chodzenie ty le razy, ile zechcesz. – Ile czasu mam jeszcze słuchać waszej gadki? – pry chnęła ciotka. – Już idę. – Roześmiał się i wy szedł. – Co za gaduła z tego chłopaka! Ma to po moim dziadku Toby m, słowo daję. Dziadek potrafił godzinami siedzieć na ganku chaty, rzezając te swoje króliki i nawijając bez przerwy, aż do zachodu słońca. Jak umarła babcia Annie, jeszcze długo potem gadał do niej, jakby siedziała przy nim. – Powiem ci, ciociu, że teraz to rozumiem. Trudno rozstać się z ludźmi, który ch się kocha, i człowiek nie chce tego robić bez względu na to, co podpowiada mu zdrowy rozsądek. Ciotka Fanny cofnęła się o krok i otaksowała mnie wzrokiem. – Bardzo żeś się zmieniła, Annie. Przez tę tragedię zrobiłaś się bardziej dorosła. Babunia często powtarzała, że ciężkie przejścia dają mądrość. Tak by ło z Heaven. By ła o niebo mądrzejsza ode mnie. Och, ja też nie miałam łatwego ży cia, ale głównie rozczulałam się nad sobą, więc nie miałam się kiedy nauczy ć. No, dość już tego, bo zaczy nam paplać jak Luke, a robota czeka. Załatw się w łazience, a potem pomogę ci się umy ć i ubrać.
Zjawiła się też pani Avery i obie zajęły się mną sprawnie i delikatnie. Jak wielka by ła różnica pomiędzy ich czuły mi dłońmi i serdeczny mi słowami a chłodny m, mechaniczny m podejściem pani Broadfield! Żadne pieniądze i żadna profesjonalna medy czna opieka nie są w stanie zastąpić ludzkiej troski. Powinnam to wiedzieć od początku, od kiedy Tony z dumą oferował mi najlepszy ch lekarzy i najlepszą opiekę, jakie można kupić za pieniądze. Już wtedy powinnam zażądać, żeby odwieziono mnie do domu. Szy bko zostałam umy ta i przebrana. Wrócił Luke. – Gotowa? – zapy tał. Czy mam się wy cofać i poprosić o śniadanie do pokoju, czy odważy ć się stawić czoło światu bez mamy i taty ? Luke spojrzeniem dodawał mi odwagi. – Tak – odpowiedziałam. – Jestem gotowa. W paru krokach stanął za wózkiem. – Będzie dobrze – szepnął, a kiedy ciotka Fanny i pani Avery odwróciły się do nas plecami, szy bko cmoknął mnie w policzek.
Rozdział dwudziesty drugi
MIŁOŚĆ BŁOGOSŁAWIONA, MIŁOŚĆ PRZEKLĘTA
Wjechałam do jadalni i spojrzałam na puste krzesła przy stole, gdzie siady wali rodzice. Serce skurczy ło mi się i zatrzasnęło jak muszla przerażonego małża. Przez moment wszy scy milczeli i każdy spoglądał na mnie ze współczuciem. A potem zagadali wszy scy naraz… ciotka Fanny zaczęła wy dawać polecenia, pani Avery narzekała na to czy tamto, a Roland zapowiedział najbardziej wy borne śniadanie w cały m Winnerrow. Nawet George, zwy kle bardziej nieporuszony niż indiański wódz z reklamy, zadawał dziesiątki niepotrzebny ch py tań. Czy przy nieść jeszcze jeden stojak do serwetek? Czy dzbanek do soku jest odpowiedni? – Kochani, błagam was – powiedziałam w końcu – po prostu cieszmy się śniadaniem. To nie jest królewska uczta, gdzie wszy stko musi by ć idealne. Cudownie jest znów by ć z wami. Kocham was i strasznie się za wami stęskniłam. Ty m razem popatrzy li na mnie z czułością. – Bierzmy się do jedzenia – nakazała ciotka – bo zaraz wszy stko będzie zimne jak łoże starej panny. – Oj, nie mogę! – Pani Avery zakrztusiła się śmiechem i po chwili wszy scy śmy jej zawtórowali. – Umówiłam cię dzisiaj po śniadaniu do salonu piękności – powiedziała do mnie Fanny. – Jest piękna pogoda i mogę cię tam zawieźć wózkiem – zaproponował Luke. Śniadanie by ło przepy szne. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się najadłam, a Roland ciągle przy nosił mi z kuchni nowe smakoły ki do spróbowania.
Po śniadaniu Luke powiózł mnie niespiesznie do centrum Winnerrow trasą, którą najbardziej lubiliśmy, pod magnoliami rosnący mi przy ulicy i wzdłuż rzędu domów, które tak dobrze znałam. Dzień by ł rzeczy wiście piękny – jeden z ty ch rzadkich dni późnego lata, kiedy słońce świeci jasno na błękitny m niebie, ale nie ma upału, gdy ż powietrze chłodzi rześki wiaterek z gór. Ludzie siedzieli na ławkach; wielu pozdrawiało mnie albo składało mi wy razy współczucia z powodu śmierci rodziców. – Czuję się jak stulatka – poskarży łam się Luke’owi. – A mnie to miasto wy daje się teraz inne – stwierdził. – Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jaka skromna i krótka jest nasza Główna. Kiedy by łem mały, wy dawała mi się wielka i jasna jak Times Square w Nowy m Jorku. – Rozczarowany ? – Nie, raczej rozczulony. Chciałby m tu kiedy ś osiąść. A ty ? – Chy ba tak. Ale najpierw chciałaby m zwiedzić świat. – Och, jasne, pod ty m warunkiem. – Nie wiadomo, czy twoja przy szła żona będzie chciała zamieszkać na prowincji – rzuciłam, badając jego nastawienie do przy szłości, której tak się obawiałam. Niestety, by liśmy rodzeństwem przy rodnim i któregoś dnia będziemy musieli znaleźć sobie partnerów. Kiedy Luke wróci na uczelnię, będę musiała kolejny raz zderzy ć się ze świadomością, że nie zawsze będzie tu ze mną. Zacisnął usta. – Musi tego chcieć, bo inaczej nie zostanie moją żoną. – By ł poiry towany samą my ślą o partnerce, która nie będzie mną. Gniew zawsze mu dodawał niebezpiecznego uroku. – Pamiętaj, że twoja mama wróciła tu ze świata ludzi możny ch i wpły wowy ch. Jeśli ona mogła to zrobić… Nie chciałam mu wy jaśniać, jakie by ły prawdziwe przy czy ny porzucenia przez moją mamę wielkiego świata. On nie sły szał ostatnich wy znań Tony ’ego Tattertona. – Wy chowała się tutaj i kiedy wróciła, zamieszkała w cudowny m, stary m domu i zajęła się interesami. Ty na Harvardzie spotkasz dziewczy ny z miast dużo większy ch niż Winnerrow. Pewnie sobie nie wy obrażają, że mogły by się oby ć bez wielkich galerii, ekskluzy wny ch butików, bez modny ch lokali, teatrów, opery i inny ch atrakcji. – Mówiłam to z bólem, ale chciałam go przy gotować na nieuniknione. – Nie interesują mnie takie dziewczy ny – uciął. – Zresztą to samo może spotkać ciebie. Poznasz wielu facetów, którzy zapragną wy ciągnąć cię z tej prowincjonalnej dziury, gdzie ży cie jest proste i nudne. Przy kro by ło o ty m my śleć, jeszcze bardziej przy kro wy powiadać te my śli na głos, ale najgorszy by ł przy mus ukry wania ich we własny ch sercach. Udawanie i fantazjowanie nie powinno zamienić się w okłamy wanie siebie. Krótki, ale koszmarny poby t w Farthy boleśnie mnie tego nauczy ł. – Czekaj, mam pomy sł. – Luke oży wił się nagle. – Niech moja dziewczy na my śli, że się z nią ożenię, i niech twój facet my śli, że za niego wy jdziesz. A potem dzięki nam się poznają, stworzą parę i będą szczęśliwi. Pokręciłam głową ze śmiechem. Luke nie by ł gotów na przy jęcie prawdy. By ć może miał poczucie, że musi mnie chronić, że ciągle jestem zby t słaba i krucha. – No dobrze, Luke, ale co będzie z nami?
– My ? Ty … ty zostaniesz starą panną, a ja kawalerem i zestarzejemy się razem w Hasbrouck House. – Ty lko czy będziemy szczęśliwi? – zapy tałam z powagą. – Dopóki jestem z tobą, Annie, jestem szczęśliwy. – Jednak czuję, że zabieram ci normalne ży cie. – Nie mów tak – żachnął się, zatrzy mując wózek. Obejrzałam się i zobaczy łam ból w jego oczach. Sprawiał wrażenie małego chłopca, ciągle zaczepianego i krzy wdzonego przez starszy ch kolegów, w który m narasta rozpacz, gdy ż nic nie może na to poradzić. – Przepraszam – powiedziałam miękko, ale nadal wy glądał, jakby miał się rozpłakać. – Mówię serio, Annie. Nie mógłby m ożenić się z żadną, chy ba że by łaby drugą tobą. Lecz Annie jest ty lko jedna. Puls zaczął mi przy spieszać. Nagle się zorientowałam, że ludzie na nas patrzą. – Dobrze, jeśli znajdziesz podobną, przy ślij ją do mnie, a udzielę jej paru lekcji. – Usiłowałam obrócić tę rozmowę w żart, jednak w głębi duszy by łam egoistką, która pragnęła, aby nasze losy ułoży ły się tak, jak przewidział Luke – żadne z nas nie znajdzie sobie partnera i będziemy zawsze razem, wierni sobie i kochający, szczęśliwi, choć nie będziemy mogli się pobrać i mieć dzieci. Zbliżaliśmy się do salonu piękności. Dziewczy ny musiały nas wy patry wać, gdy ż właścicielka, Dorothy Wilson, i jej dwie asy stentki wy biegły, aby nas powitać. – Pory wamy ci ją, Luke – powiedziała ze śmiechem Dorothy, przejmując wózek. Zajęły się mną wszy stkie trzy. Czesały mnie, robiły mi pedikiur i manikiur, a przy ty m bezustannie trajkotały, dostarczając mi zaległe i najświeższe plotki z miasta. Luke poszedł się spotkać z dawny mi kumplami i wrócił niedługo po ty m, jak dziewczy ny skończy ły. Nie ty lko zmieniły mi kolor włosów, ale jeszcze namówiły mnie na francuski warkocz. Kiedy Luke wszedł, widziałam po jego minie, że jest zachwy cony. – Jak wy glądam? – Przepięknie – wy krztusił. Zerknął na Dorothy i zarumienił się zakłopotany. – Wy glądasz dużo lepiej niż w tamty m kolorze. My ślę, że wszy scy tak sądzą. – Niepewnie przestąpił z nogi na nogę. – Musimy już iść, bo za chwilę mama przy śle tu Geralda, żeby sprawdził, czy coś się nam nie stało. – Naprawdę podoba ci się moja fry zura? – upewniłam się, kiedy wy szliśmy z salonu i zmierzaliśmy w stronę Hasbrouck House. – Bardzo. Znów jesteś sobą, Annie. – Poczułam się dużo bardziej sobą już w momencie, kiedy wróciłam do domu. Ciągle mam wrażenie, że obudziłam się po długim śnie. Kiedy wrócimy, przy niesiesz mi chodzik i zobaczy my, czy naprawdę wracają mi siły, czy ty lko tak sobie wy obrażam. Luke zostawił mnie przed wejściem i poszedł po chodzik. Potem pojechaliśmy alejką okrążającą dom i zatrzy maliśmy się przy altanie. Luke wziął mnie za rękę. – Wniosę cię do środka – zaproponował. – Dobrze. – Z trudem zdołałam wy powiedzieć to jedno słowo; po prostu dławiło mnie szczęście. Luke ostrożnie wy jął mnie z wózka. Otoczy łam ramieniem jego szy ję i nasze policzki się zetknęły. Powoli wniósł mnie po schodkach i posadził na ławce. Usiadł przy mnie, trzy mając
mnie za rękę i patrząc mi w oczy. Rozejrzałam się. – Miałeś rację z ty mi powrotami. Wszy stko wy daje mi się teraz mniejsze i bardziej zniszczone. – Ale ważne, że znów jesteśmy tu razem. Zamknij oczy i przy pomnij sobie, co ta altana dla nas znaczy ła, a potem zaży cz sobie, żeby nadal przy nosiła nam szczęście. Wiem, że tak będzie. Przy szedłem tutaj w dniu, w który m odwiedziłem cię z mamą w szpitalu w Bostonie. – Naprawdę? – Popatrzy łam mu głębiej w oczy, a on zatonął spojrzeniem w moich. Mieliśmy wrażenie, że zaglądamy sobie nawzajem w dusze, wy chodząc poza nasze ciała, a nawet umy sły. Czuliśmy oboje, że dzielimy coś wy jątkowego, magicznego, dostępnego ty lko nam. – Tak, Annie, usiadłem w altanie i zamknąłem oczy, a kiedy je otworzy łem, zobaczy łem, że siedzisz naprzeciwko mnie roześmiana i wiatr rozwiewa ci włosy. Mówiłaś do mnie. – Co mówiłam? – zapy tałam szeptem. – Powiedziałaś: „Nie smuć się, Luke. Poczuję się lepiej, odzy skam siły i wrócę do Winnerrow”. Potem znikłaś, a ja znów zamknąłem oczy i ponownie je otworzy łem, w nadziei że cię zobaczę. I wtedy stało się coś magicznego, Annie. – Co? – Znalazłem to na podłodze altany. – Wy jął z kieszeni saty nową różową wstążkę, którą wówczas wiązałam włosy. – Och, możliwe, że od dawna leżała gdzieś głębiej i wiatr wy wiał ją na środek, ale ja swoje wiem. Jak więc widzisz, to miejsce jest trochę magiczne. Magiczne, powtórzy łam w my śli. Tak, bo miłość jest magiczna. Oczy wiście nie miałam prawa tak my śleć. Młody mężczy zna i młoda kobieta blisko spokrewnieni nie powinni patrzeć na siebie tak zachłannie jak my, nie mówiąc już o wzajemny m pożądaniu. A jednak nie mogliśmy się powstrzy mać. Czy mamy otwarcie podjąć wy zwanie i wy znać sobie wszy stko do końca? Czy dalej udawać, że jesteśmy ty lko bliskimi przy jaciółmi albo kochający m się przy rodnim rodzeństwem? Czy to sprawi, że przestanę go pragnąć? Czy uspokoi bicie mojego serca, które trzepocze za każdy m razem, kiedy Luke jest blisko? Czy przestanę fantazjować i marzy ć o nim? Jeśli miłość jest magią, możemy równie dobrze zostać przeklęci, jak i błogosławieni. Błogosławieni, gdy ż ile razy by łam z Lukiem, czułam, że ży ję i jestem kobietą. Przeklęci, gdy ż męką jest pragnąć kogoś, kogo nie można kochać bez opamiętania. Może lepiej nie wierzy ć w magię. – Chcę by ć z tobą, Luke – szepnęłam – ale… – Wiem, Annie. – Położy ł mi palec na ustach, aby powstrzy mać słowa, który ch oboje się obawialiśmy. Cofnął palec i pochy lił się ku mnie. Serce mi łomotało, z trudem łapałam oddech. Nagle Luke powrócił do rzeczy wistości. Odsunął się ode mnie i wstał, wy raźnie wy trącony z równowagi. – Przy niosę chodzik. Na pewno ci się uda. Zrobisz to dla nas – powiedział. – Nie spodziewaj się zby t wiele – zastrzegłam. – Dopiero niedawno zaczęłam odzy skiwać czucie w nogach. Uśmiechnął się, jak gdy by wiedział lepiej. Przy cisnęłam do serca różową wstążkę i czekałam, aż rozłoży chodzik i ustawi go przede mną. Skończy ł, odstąpił krok do ty łu. Położy łam dłonie na poręczach chodzika, zacisnęłam je mocno i natężając mięśnie,
dźwignęłam się z ławki. Z początku nogi mi się trzęsły, ale stopniowo wracały mi siły i stanęłam wy prostowana. Teraz drżały mi ręce. Luke zbliży ł się i obserwował mnie uważnie. – Nie, zostań tam – poprosiłam. – Muszę dać sobie radę sama. Duża chmura zakry ła słońce i cień spadł na altanę jak wielka czarna kurty na odcinająca ją od świata. Choć by ło ciepło, lodowaty dreszcz przeszedł mi po krzy żu i spły nął do nóg. Wy pręży łam się, żeby stać wy prostowana, a potem skoncentrowałam się na wy sunięciu prawej nogi do przodu. Gry mas wy krzy wił mi twarz. – Idź, Annie, idź – dopingował mnie Luke. Cały m wy siłkiem woli dosunęłam drugą nogę. Serce łomotało mi z radości. Teraz wy sunęłam lewą nogę, rozpoczy nając następny krok, starając się, żeby by ł jak najdłuższy. Przy pominało mi to dzieciństwo i sięganie po złoty mosiężny pierścień w czasie jazdy na karuzeli. Człowiek wy chy lał się z siodła swojego konika, sięgając jak najdalej i muskając pierścień czubkami palców, a potem wreszcie go chwy tał. Lewa stopa przesunęła się w przód i zaraz dołączy ła do niej prawa. Chmura odpły nęła i promienie słońca zdjęły zasłonę z altany. Miałam poczucie, jakby spadł ze mnie wielki ciężar, zerwały się więzy krępujące mi kolana i kostki. Moje nogi wy dawały się teraz takie mocne, tak bardzo ży we. Uśmiechnęłam się i zrobiłam następny krok, ty m razem dłuższy. Szło mi coraz lepiej. Jeszcze bardziej wy prostowałam plecy, aż poczułam, że naprawdę stoję na własny ch nogach, a chodzik jest ty lko asekuracją. Udało się! – Stoję sama, Luke! Stoję! Nie opieram się na chodziku! – Wiedziałem, że dasz radę! Spoważniałam i ostrożnie oderwałam lewą rękę od chodzika. – Annie, zaczekaj! – krzy knął Luke. – Nie za dużo naraz. – Nie, Luke, dam radę. Muszę! Zaczął iść ku mnie, ale powstrzy małam go gestem. – Nie pomagaj mi. – Jeśli upadniesz, mama mnie zabije. – Nie upadnę. Prawą ręką odsunęłam chodzik jak najdalej od siebie, a potem wy prostowałam się, stanęłam mocniej na nogach i puściłam chodzik. Stałam pewnie i bez żadnej pomocy ! Nogi znów mnie słuchały ! Luke wy ciągnął ręce i zbliży ł się, gotów chwy cić mnie w każdej chwili. Dopiero teraz zauważy łam, że w lewej dłoni ciągle ściskam różową wstążkę. Teraz już się nie wahałam. Uniosłam prawą stopę, zrobiłam krok, dołączy łam drugą. Na twarzy Luke’a pojawił się radosny, szeroki uśmiech. Zrobiłam kolejny krok i jeszcze jeden, aż w końcu zmęczone nogi nie wy trzy mały i ugięły się pode mną. Zanim zdąży łam osunąć się na ziemię, Luke chwy cił mnie, przy garnął do siebie i pocałował w policzek. – Annie, ty chodzisz! Chodzisz! By łam nieludzko szczęśliwa i zasy py wałam jego twarz pocałunkami. Nagle nasze usta się spotkały. Zetknięcie by ło tak szy bkie i niespodziewane, że nie zdąży liśmy się wy cofać i połączy ł nas namiętny pocałunek. Luke pierwszy się opamiętał, odsunął twarz. Miał w oczach poczucie winy. Przebiliśmy się przez dzielący nas mur, przekroczy liśmy granicę,
złamaliśmy zakaz. – Nic się nie stało. Cudownie, że się całowaliśmy – zapewniłam go. Ciągle mnie tulił. Wtem rozległ się tupot nóg. Obróciliśmy się gwałtownie i zobaczy liśmy Drake’a. By ł wściekły. Sięgnęłam do chodzika i wy sunęłam się z objęć Luke’a. – Annie! – wrzasnął Drake. Wbiegł do altany, gniewnie wy machując rękami przed Lukiem. – Kiedy usły szałem, co się stało w Farthy, przerwałem ważną podróż służbową. I dobrze zrobiłem. Zjawiam się w samą porę! – Co chcesz przez to powiedzieć? – warknął Luke. Spoglądali na siebie wrogo, zaciskając pięści. – Ty i ta twoja prostacka mamusia nie mieliście prawa zabierać Annie z Farthy, gdzie miała najlepszą opiekę medy czną, pry watną pielęgniarkę przez całą dobę, najlepszy sprzęt, gdzie… – Drake, proszę, przestań – przerwałam mu. – Nie wiesz, co tam się działo. Próbowałam ci o ty m powiedzieć, ale nie chciałeś słuchać. Może posłuchaj mnie teraz. – Co takiego chcesz mi powiedzieć? – pry chnął gniewnie. Jeszcze nie widziałam go w takiej furii. – Że wróciłaś tutaj, aby odgry wać z nim… odgry wać te wasze fantazje? Już dawno coś podejrzewałem, a teraz mam pewność. Nie winię ciebie o to, Annie – dodał, przenosząc spojrzenie na Luke’a. – Wy korzy stano twój zły stan, twoją słabość. – To nieprawda! Zdawał się mnie nie sły szeć. Nienawistnie wpatry wał się w Luke’a, jego czarne oczy gorzały jak węgle w palenisku. – Powinienem przetrącić ci kark i skończy ć z tobą raz na zawsze – wy cedził, ściągając wargi w wilczy m gry masie nienawiści. – Spróbuj – odpowiedział Luke. Twarz miał czerwoną, ry sy mu stężały, usta zacisnęły się w wąską linię. – Nie, Luke! Drake, posłuchaj! To ja zadzwoniłam do Luke’a i poprosiłam, żeby zabrał mnie z Farthy ! Zbliży li się do siebie, głusi na moje krzy ki. – Wiedziałem, łajdaku, że wy jdzie z ciebie złe nasienie – burknął Drake. – Nic dziwnego, skoro wy chowała cię matka dziwka. Od początku ukry wałeś swoją prawdziwą naturę. Ale ja domy ślałem się jej po sposobie, w jaki patrzy łeś na Annie przez te wszy stkie lata. – Drake, przestań! – Bałam się, co jeszcze powie w ty m gniewie. – To się wreszcie musi skończy ć. Bo inaczej… – Drake! Luke! – błagałam bezsilnie. Nagle altana zaczęła wirować wokół mnie jak karuzela, chodzik zakręcił w miejscu tak szy bko, że nie mogłam utrzy mać równowagi. Zachwiałam się i runęłam do ty łu. Zanim obaj zdąży li mnie złapać, upadłam na deski i ogarnęła mnie ciemność.
Obudziłam się we własny m łóżku z zimny m okładem na głowie. Ciotka Fanny i pani Avery pochy lały się nade mną. Luke siedział w jedny m rogu, Drake w drugim i obaj boczy li się na siebie.
– Posłałam już po doktora Williamsa – mówiła ciotka Fanny. – Zaraz tu przy jedzie. Sforsowałaś się, co? Wiedziałam, że tak będzie. – Nic mi nie jest. – Pozwól, że doktor o ty m zadecy duje, Annie – powiedział miękko Luke. Pani Avery zmieniła kompres na nowy, wilgotny i chłodny. Zjawił się doktor Williams i wszy scy oprócz ciotki Fanny wy szli z pokoju. Zbadał mi puls, zmierzy ł ciśnienie krwi i posłuchał serca, a potem usiadł przy łóżku i pokręcił głową, spoglądając to na Fanny, to na mnie, z krzaczasty mi brwiami wy gięty mi jak dwa znaki zapy tania. – Co tu się działo? – Na moje oko Annie miała dzisiaj za dużo dobrego, doktorze. Pozwoliliśmy, żeby wstała i zjadła z nami śniadanie. Potem Luke zawiózł ją do salonu piękności i tam długo siedziała, a potem wróciła i od razu zaczęła ćwiczy ć z chodzikiem w altanie. – Przesadziłaś, Annie. A ostrzegałem. – Pogroził mi żartobliwie krótkim, gruby m palcem. – Nie by łam zmęczona, doktorze Williams. – Cóż, puls i praca serca są w normie. Ciśnienie trochę wy sokie, lecz nie jest alarmujące. Musisz teraz porządnie wy począć i więcej się nie forsować. W końcu dodzwoniłem się do Bostonu i tamtejszy lekarz obiecał jak najszy bciej przy słać twoje papiery. Ale już z tego, co mi powiedział, wiem, że masz szansę całkowicie wy zdrowieć. To ty lko kwestia czasu. – Tak, doktorze. Sama to czuję. – Bardzo dobrze, Annie. – Wstał i zwrócił się do ciotki Fanny. – Wszy stko będzie dobrze. Ty lko niech odpocznie przez parę dni. – Sły szy sz, co powiedział doktor? – Tak, ciociu Fanny. Dziękuję, doktorze. – Wpadnę do was niedługo. – Uśmiechnął się, dodając mi otuchy, i poklepał mnie po ręce. Ciotka Fanny ruszy ła za nim do drzwi. – Ciociu, czy możesz poprosić tu Drake’a? Muszę z nim porozmawiać. Mogę, prawda, doktorze? – Oczy wiście. By leby ś odpoczy wała. Zaraz pojawił się Drake z ponurą miną, pod którą ciągle tlił się tłumiony gniew. – Drake, proszę, usiądź i wreszcie wy słuchaj mnie spokojnie. Doktor Williams powiedział, że nic mi się nie stało. Nie skorzy stał z zaproszenia. Długą chwilę stał, podpierając framugę, aż wreszcie zrobił parę kroków w moją stronę. Jednak nie zamierzał usiąść. – Nie rozumiem, jak możesz słuchać tego prowincjonalnego doktorka, Annie. Pozwól, że spakuję twoje rzeczy i zabiorę cię z powrotem do Farthy. – Kiedy ostatnio mnie odwiedziłeś w Farthy, obiecałeś, że mnie stamtąd zabierzesz, jeśli zechcę! – Och, powiedziałem tak, bo by łaś oszołomiona lekami i sama nie wiedziałaś, czego naprawdę chcesz. – Nie chodziło o leki. Horror zaczął się od pani Broadf ield, która okazała się okrutny m ty ranem. Uważała mnie za zepsutą bogatą dziewczy nę i okazało się, że nienawidzi bogaty ch ludzi. Traktowała mnie okropnie.
– Okay, ale Tony ją zwolnił, kiedy się poskarży łaś, prawda? I szukał następnej pielęgniarki, więc chy ba nie by ł to wielki problem. – Tony jest jedny m wielkim problemem. Od początku nie chciał, żeby m wy zdrowiała. – Jak to? Co za bzdury wy gadujesz? Posłuchaj, Annie… – Nie, to ty posłuchaj. Tony chciał, żeby m została tam na zawsze. Pragnął uwięzić mnie w swoich wspomnieniach, w swoich pokrętny ch wy obrażeniach. Rozmy ślnie nie pozwalał, aby m robiła to, co prowadzi do szy bkiego wy zdrowienia. Świadomie przedłużał mój stan inwalidztwa, aby móc przetrzy my wać mnie w pokoju, w łóżku, kompletnie zależną od niego. Kiedy pokazałam mu, że potrafię już sama wstać z łóżka i usiąść na wózek, zabrał mi wózek i chodzik z pokoju, żeby m nie mogła się ruszy ć! – A ja uważam, że po prostu nie chciał, aby ś działała na własną rękę, niwecząc swoje szanse na szy bkie wy zdrowienie. – Wreszcie usiadł i uśmiechnął się do mnie szeroko. – Rozumiesz, ludzie chorzy często nie mają cierpliwości do długiej rehabilitacji i… – Nie, Drake, on nie my ślał o moim zdrowiu. On my ślał ty lko o sobie. – No nie, Annie. Teraz to już… – Tony nie jest normalny ! – krzy knęłam histery cznie, zaszokowana, że nie chce uwierzy ć w coś, co wy dawało mi się oczy wiste. Zaskoczy ła go gwałtowność mojego ataku. – Drake, na litość boską… on przy chodził do mnie w nocy, my śląc, że jestem moją prababką Leigh, wy obrażasz sobie?! – Co takiego?! – Uśmiechnął się z niedowierzaniem. – Tak, a do tego chciał… kochać się ze mną, my śląc, że jestem Leigh. – Och, twoje leki powodują jakieś halucy nacje. Tony, ten spokojny i mądry starszy dżentelmen? Właśnie dlatego tu przy jechałem – dodał, przy jmując rzeczowy, zatroskany ton. – Złamałaś mu serce, kiedy pozwoliłaś Fanny i Luke’owi, żeby uprowadzili cię z Farthy. Tony płakał mi w słuchawkę. Nie rozumiał, dlaczego opuściłaś go bez pożegnania po ty m wszy stkim, co dla ciebie zrobił. „I zrobiłby m jeszcze więcej – powiedział. – Zrobiłby m wszy stko, czego by sobie zaży czy ła. Przebudowałby m dla niej całe Farthy ”. – Chry ste, Drake, naprawdę jesteś ślepy ? Nie widzisz, co się dzieje? – Nie jestem ślepy, Annie. Widzę starszego pana o dobry m sercu, który bardzo nam pomógł i który dał mi wielką zawodową szansę… obiecując kierownictwo filii Fabry ki Zabawek Tattertonów w Winnerrow i nadzór nad wieloma inny mi projektami… a do tego zapewnił ci najlepszą możliwą opiekę lekarską, nie zważając na koszty. Czy to jeszcze mało? I widzę moją puszczalską starszą siostrę przy rodnią, która karmi cię kłamstwami, aby ś wróciła tutaj, pod jej opiekę, i pragnie zawłaszczy ć wszy stko, czego Logan i Heaven dorobili się ciężką pracą. A mój perwersy jny siostrzeniec też nie zasy pia gruszek w popiele i udając poświęcenie, omamia cię jakimiś fantomami… ściąga cię do altany, do twojego magicznego miejsca – dodał z sarkasty czny m uśmiechem. – On nie jest perwersy jny, Drake. I to ja chciałam iść do altany. – Annie, jesteś teraz taka bezbronna… słaba, pełna emocji… łatwo cię zdominować… Fanny mówi ci bezczelne kłamstwa, a Luke cię uwodzi, kusi… i właśnie dlatego chcę, żeby ś wróciła ze mną do Farthy, gdzie będziesz bezpieczna i… – Bezpieczna? Czy ty mnie w ogóle słuchałeś, Drake? Wpatry wał się we mnie przez chwilę płonący mi oczami.
– Luke podburzy ł cię przeciwko mnie… miesza ci w głowie ty m teatrem fantazji, który ciągle odgry wacie. Dlatego… – Przestań go oskarżać. Całkowicie się my lisz co do niego. Luke jest dobry i troskliwy. Zrezy gnował nawet z letniego kursu, żeby się mną opiekować! – Zawsze go bronisz. Cokolwiek by m o nim powiedział, od razu go usprawiedliwiasz – powiedział z pretensją. – Drake… – Wy ciągnęłam do niego rękę. – Nie! – Cofnął się od łóżka. – Heaven na pewno stanęłaby po mojej stronie. Nie podobało się jej, kiedy ciągle widziała was razem. – My lisz się, Drake – zaprotestowałam, choć wiedziałam, że ma rację. – Widziała, co się dzieje, i martwiła się ty m. Ja w każdy m razie nie zamierzam siedzieć bezczy nnie, udając, że to mi się podoba. Kiedy wreszcie dojdziesz do rozumu, zadzwoń do mnie, a rzucę wszy stko i przy jadę, żeby zabrać cię do Farthy. Farthy jest twoje… i kiedy ś będzie ty lko nasze! – Ale ja go nie chcę! Mam tutaj wszy stko, czego potrzebuję. Farthy nie jest takie, jak my ślisz. Heaven miała absolutną rację. Nie słuchałam jej, ale teraz już wiem i powinieneś mnie posłuchać. Farthy to przy gnębiające cmentarzy sko smutny ch wspomnień. Nie wracaj tam. Zostań tutaj. Załatw sobie pracę w naszej fabry ce i zapomnij o Farthy, proszę cię. – Nie. Kiedy ś to wszy stko będzie moje. Tony mi obiecał. Obiecał! Pamiętaj, co ci powiedziałem. Zadzwoń do mnie, kiedy oprzy tomniejesz. Wy szedł. Wcisnęłam twarz w poduszkę i załkałam. Drake by ł tak wściekły i bezwzględny ! Znikły troska i czułość kochanego starszego brata. Znikł łagodny wy raz jego oczu. Pieniądze, władza i prestiż Tattertonów go odmieniły. Zupełnie jakby zaprzedał duszę diabłu.
Drake zostawił mnie w gniewie, Luke nie pojawił się i trwałam w niepewności, czy bardziej się nie pokłócili. Pani Avery zajrzała do pokoju, py tając, czy chcę zjeść lunch w jadalni, ale by łam tak roztrzęsiona, że wolałam zjeść sama. Ciocia Fanny przy niosła mi jedzenie. Zapy tałam, gdzie jest Luke. – Powiedział, że musi się przejechać i przemy śleć sobie spokojnie różne sprawy. Nie by ło go co zatrzy my wać. Kiedy mężczy zna Casteelów ma humory, lepiej jest przeczekać. Krew twojego taty rozrzedziła gorącą krew Casteelów, ale jak widzisz, czasami coś wy bije na wierzch. Niech Luke ochłonie. – Dobrze, ale jak wróci, powiedz mu, żeby do mnie przy szedł, ciociu Fanny. Kiwnęła głową i wy szła. Dla zabicia czasu wróciłam do niedokończonego obrazu Farthy i zaczęłam go poprawiać, aby stał się bardziej realisty czny. By ło dla mnie istotne, że robię to teraz, odcinając się od dziecięcy ch fantazji. Domalowałam postać mężczy zny wy chodzącego z labiry ntu. Kiedy skończy łam i odsunęłam się, żeby ocenić swoje dzieło, zobaczy łam, że udało mi się dokładnie oddać ry sy Troy a. By łam z siebie dumna. Dawno nie miałam takiego przy pły wu natchnienia. Ulubione zajęcie uspokoiło mnie i przy wróciło mi siły, toteż postanowiłam zjeść kolację
z domownikami. Ciocia Fanny przy szła po mnie z panią Avery. By łam zawiedziona, że Luke jeszcze nie wrócił. Choć Roland zaserwował nam pieczoną kurę w sosie czereśniowy m – jedno z moich ulubiony ch dań – a na deser by ło cudowne ciasto czekoladowe, jadłam z dużo mniejszy m apety tem niż poprzednio. Ciągle zerkałam na drzwi, lecz Luke się w nich nie pojawił. Pooglądałam trochę telewizję z ciocią Fanny, mimo woli nasłuchując silnika samochodu zajeżdżającego pod dom, ale mijały godziny, a Luke nie wracał. Wreszcie, zniechęcona i zmęczona, poszłam do łóżka. Spałam niespokojnie, budząc się co chwilę, nasłuchując znajomy ch odgłosów domu i pragnąc usły szeć wreszcie kroki Luke’a. By ło trochę po północy, kiedy ocknęłam się nagle, wy czuwając jego obecność. Rzeczy wiście, stał przy moim łóżku w smudze księży cowego blasku. – Luke, gdzie by łeś? Dlaczego wróciłeś tak późno? – zapy tałam. – Pojechałem do chaty na Wzgórzach Strachu, Annie, żeby pomy śleć w spokoju. – Do chaty ? – Nerwowo usiadłam na łóżku. – Przy jeżdżałem tam, kiedy by łem młodszy – wy znał szy bko, a potem zmarszczy ł czoło, kry jąc gniew, który ciągle w nim buzował. – Drake jeszcze tu jest? – Nie, odjechał w pośpiechu. Jest wściekły, bo odmówiłam powrotu do Farthy. – Jeszcze nigdy nie by łem tak wściekły na niego. Miałem nadzieję, że mnie uderzy, bo mógłby m mu oddać – powiedział Luke, a jego spojrzenie stało się zimne i zdeterminowane. Chy ba jednak się zorientował, jaki twardy i nienawistny musiał mi się wy dać, gdy ż złagodniał, rozluźnił napięte ramiona. – Zdaje się, że mam agresję we krwi, podobnie jak on. Mama często mówi o krwi Casteelów. – Usiadł przy mnie. – Chciałby m by ć podobny do ciebie, Annie. Mamy tę samą krew, Stonewallów i Casteelów, ale ty jesteś tak inna – tolerancy jna, spokojna, wy rozumiała. – Och, Luke… nie jesteśmy dokładnie tej samej krwi. Tony wcale nie bredził bez sensu, kiedy wy jeżdżałam z Farthy. Mama nie by ła z rodu Casteelów. – Jesteś tego pewna? Sama mówiłaś, że Tony ’emu wszy stko się miesza. Powiedziałam mu to, co przekazała mi ciocia Fanny. Chłonął moje słowa z napiętą uwagą, a potem przy taknął z wolna, jakby się spodziewał, że któregoś dnia usły szy coś takiego. – Nie zmienia to faktu, że nadal jesteśmy rodzeństwem przy rodnim – podsumowałam. – Nasze losy są splątane i mroczne. – Z westchnieniem kręcił głową jak stary, zgnębiony człowiek. – Jakby pisane by ło nam cierpienie, niekończące się cierpienie. – Mój stan się polepsza, Luke. Wszy stko będzie dobrze. Teraz sprawiał wrażenie przy bitego, przy tłoczonego rzeczy wistością. Nie by ł już moim dawny m, gotowy m na wszy stko ry cerzem, który nie bał się zmierzy ć z najwy ższy mi górami. Jeśli on straci nadzieję, co będzie ze mną? – Nie miałem na my śli tego rodzaju cierpienia, Annie. – Popatrzy ł na swoje dłonie oparte na kolanach, a potem podniósł wzrok na mnie. Nawet w półmroku widziałam, że ma oczy wilgotne od łez. – By łem wściekły na Drake’a, bo potraktował cię paskudnie, ale jeszcze bardziej za to, że powiedział prawdę. Annie… – Nakry ł moje dłonie swoimi. – Kocham cię i nic na to nie poradzę. Nie kocham cię tak, jak brat przy rodni powinien kochać przy rodnią siostrę. Kocham cię tak, jak mężczy zna kocha kobietę. Dzielący nas mur runął z hukiem. Serce rosło mi w piersi i szczęście zalało mnie niepowstrzy maną falą. Luke wy powiedział głośno magiczne słowa, ośmielił się rzucić miłosne
zaklęcie. Złamał zakaz i uwolnił namiętność, która ty lko czekała, żeby wessać nas w swój wir. Luke wpatry wał się we mnie w skupieniu, z twardo zaciśniętą szczęką. – Na Wzgórzach Strachu przemy ślałem sobie wszy stko i postanowiłem, że powiem ci to. Drake miał rację. Od dawna patrzę na ciebie z pożądaniem i tęsknotą. Na inne dziewczy ny nie miałem nawet ochoty spojrzeć. Dlatego z żadną nigdy nie chodziłem. Cały czas my ślę o tobie, marzę o tobie. Ty lko o tobie, Annie. Wiem, tak nie powinno by ć, ale nic na to nie poradzę. Dlatego odjechałem. To jest bolesne, Annie. Bardzo bolesne. – Rozumiem, Luke. – Usiadłam na łóżku. – Rozumiesz? – Miałam te same uczucia od zawsze. Nasiliły się od chwili, kiedy przy jechałeś po mnie do Farthy – wy znałam. Przez długą chwilę dzieląca nas przestrzeń zdawała się jak okno, przez które spoglądaliśmy na siebie, patrząc sobie w oczy i zbliżając wargi do szy by. – Tak przy puszczałem – szepnął Luke. Położy ł dłonie na moich ramionach. – By łem bliski wy znania ci tego w altanie. – Ja też, Luke. By łam ty lko w koszuli nocnej, ale nie czułam wsty du. Luke westchnął. – Och, Annie, natura wy cięła nam podły numer. Nienawidzę siebie, że tak cię kocham. Nie wiem, jak wy plenić z siebie to uczucie. I nie chcę! – Luke, nie możesz nienawidzić siebie. Ja też jestem bezsilna, lecz nie czuję do siebie nienawiści. Nie by liśmy w stanie dłużej nakazy wać naszy m ustom pocałunku. Zbliży liśmy się do siebie w wy imaginowany m oknie i kiedy usta Luke’a dotknęły moich, koszula nocna zsunęła się, odsłaniając piersi. Błądził ku nim palcami. Z jękiem przy warłam do jego ust, lecz odsunął się gwałtownie. – Nie, Annie… nie, nie. Drake miał rację. Nie możemy tego zrobić. Nie mogę tu zostać. Jeśli przy jmiemy, że w krwi Casteelów pły nie ukry ty nurt zła, to właśnie się u mnie zamanifestował. Jeśli zostanę z tobą w ty m domu, nie będę w stanie się powstrzy mać i jeszcze chwila, a zamienimy się w naszy ch przodków ze Wzgórz Strachu – kazirodczy ch, zwierzęcy ch, podły ch. – Luke, nie możemy by ć tak pry mity wni. Nie wiem dlaczego, ale mam poczucie, że się my lisz. – Jesteś za dobra dla kogoś takiego jak ja. Nie zasłuży łaś na te niesprawiedliwe, wściekłe pretensje, który mi cię obrzucono z mojego powodu – ty lko dlatego, że nie potrafię powstrzy mać zwierzęcej żądzy Casteelów buzującej w moich ży łach. Jestem niewiele lepszy niż moja matka jeszcze niedawno. Muszę na jakiś czas odseparować się od ciebie, Annie, aby ś mogła spokojnie dojść do siebie, fizy cznie i emocjonalnie. – Nie, Luke, potrzebuję ciebie. Proszę, nie odchodź. – Wy ciągnęłam do niego ręce, ale cofnął się gwałtownie. – Muszę. Niech cię Bóg błogosławi, Annie. Zdrowiej! Wy biegł z pokoju. – Luke! – Usiłowałam wstać z łóżka. Nogi mi drżały, ale zmusiłam je do wy siłku. Utrzy mały mnie na ty le, że podpierając się, obeszłam łóżko i dotarłam do chodzika. Z jego pomocą doszłam do drzwi sy pialni. Usły szałam, jak ktoś otwiera drzwi wejściowe i wy biega, zatrzaskując je gwałtownie.
– Luke! – Annie? Co się stało? – Ciotka Fanny biegła do mnie kory tarzem. – Och, ciociu, Luke ucieka, trzeba go zatrzy mać! Obwinia siebie za to, co się stało pomiędzy mną a Drakiem… za wszy stko! Pokiwała głową. Widać by ło, że wie więcej, niż chce przy znać. – Od dawna się na to zbierało, dziecko. Tak jak Heaven, ja też widziałam, co się święci, ale nie umiałam tego zatrzy mać. – Pomogła mi wrócić do łóżka. – Widziałaś? – Czy żby każdy wiedział o ty m, co staraliśmy się tak skrzętnie ukry wać? – Wy starczy ło zobaczy ć was razem. Widziałam, jak Luke na ciebie patrzy ł, i widziałam to światło w waszy ch oczach. Dawno się domy ślałam, co się między wami kluje. – Ciociu Fanny, nie robiłam tego specjalnie. Ja… – Usiadłam na łóżku, zaciskając dłonie. – Wiem, kochanie. – Usiadła obok mnie i wzięła mnie za rękę. – Wiem, że nie dopuściłaby ś do tego, gdy by ś mogła to powstrzy mać. Miłość wami rządzi – i tobą, i nim. Nie można was za to winić. Ciągnęło was do siebie już od dziecka; dorastaliście niby kwiaty w leśny m zakątku, gdzie nikt nie chodził i nikt was nie widział. Wasza miłość wy rastała wolna i dzika, aż oplotła was całkiem. Ale taka miłość jest zakazana i wiecie, że musicie się z niej wy plątać. To będzie bolesne dla jednego i dla drugiego, ale nie ma innego wy jścia. Na szczęście masz mnie, Annie, pomogę ci przez to przejść. – A Luke? – załkałam. – Nie ma nikogo, kto jemu by pomógł. – Zostaw go, Annie, sam sobie poradzi. Już ci mówiłam, że on nie ty lko jest Casteelem z nazwiska, ale i z krwi. Kochałam mojego papę, lecz on by ł jak wielu facetów – za ty mi piękny mi oczami czarusia buzował wściekły żar niczy m w piecu. I niszczy ł wszy stko. – Ciociu Fanny, czuję się chora, taka jestem samotna. Nie zniosę tego dłużej! – jęknęłam. Wzięła mnie w objęcia, utuliła i pocałowała w czoło. – Pomogę ci się ułoży ć do snu, Annie. Teraz musisz my śleć o swoim zdrowiu. Pozwoliłam, żeby się mną zajęła. Okry ła mnie kołdrą i pogładziła po włosach, jak robiła mama. – Spróbuj zasnąć. Zawsze będę obok i pomogę ci, dopóki znów nie staniesz na własny ch nogach. – Dzięki, ciociu Fanny. – My, kobiety, powinny śmy teraz trzy mać się razem – dodała, uśmiechając się i prostując ramiona; chy ba chciała mi pokazać, jakie będziemy dzielne i dziarskie. Znów mnie pocałowała i wy szła. Zostałam sama w ciemności, ze wspomnieniem jego pocałunku na ustach.
Rozdział dwudziesty trzeci
TAJEMNICA DOMKU Z POZYTYWKĄ
Następne półtora ty godnia by ło dla mnie bardzo trudne. W pewien sposób trudniejsze niż poby t w Farthy. Oczy wiście nikt nie traktował mnie okrutnie – wprost przeciwnie, służba i ciotka Fanny przechodzili samy ch siebie w czułej trosce. Jednak po niedawnej stracie rodziców poniosłam kolejną stratę – utraciłam Luke’a, jedy ną osobę w świecie, dla której chciało mi się walczy ć i wracać do normalności. Luke odszedł, zupełnie jakby umarł, i rozpaczałam za nim prawie tak jak za mamą i tatą. Dni by ły ponure i ciemne bez względu na to, jak jasno świeciło słońce. By ło mi ciągle zimno i czułam się zmęczona. Godzinami leżałam na łóżku i otulona kocami gapiłam się w sufit. Czasami by łam otępiała i obojętna, a czasami płakałam i płakałam, aż bolało mnie serce. Zasy piałam, zmęczona płaczem; kiedy się budziłam, powracała świadomość, że odeszli wszy scy bliscy mi ludzie. Nigdy dotąd nie czułam się tak samotna, nawet zamknięta w Farthy miałam jeszcze swoje fantazje, marzenia, złudzenia. Teraz nie miałam już nic. Marzenia uleciały. Tęczowa kraina fantazji pry sła jak bańka my dlana. Co gorsza, nawet wspomnienia chwil spędzony ch z Lukiem zaczy nały blaknąć. Ży liśmy zakazaną miłością i wszy stko, co jeszcze niedawno wy dawało się piękne i cudowne, jawiło mi się teraz jako brzy dkie i brudne. Takie my śli pogłębiały moją rozpacz. Strasznie jest stracić kogoś, kogo się kocha, lecz jeszcze straszniejsze jest stracić pociechę i przy jemność ze wspomnień o kochany ch osobach. Zły los splądrował moje serce, wdarł się do mojego ogrodu i zniszczy ł kwitnące kwiaty, zostawiając nagie łody gi, odarte z ży cia i piękna. Miałam wiele telefonów z kondolencjami i wizy t stary ch przy jaciół rodziców. Ludzie odzy wali się dopiero teraz, ponieważ wcześniej by łam dla nich nieosiągalna. Doceniałam ich troskę i współczucie, ale każda taka rozmowa boleśnie przy pominała mi o stracie i kazała
przeży wać ją na nowo. Niektóre z przy jaciółek mamy na mój widok wy buchały płaczem, a ich żal boleśnie otwierał rany, które zdąży ły się już trochę zabliźnić. A jednak znajdowałam w sobie dość siły, żeby je pocieszać. – Zupełnie jak Heaven – zauważy ła ciotka Fanny po jedny m z takich spotkań. – Mało kto by ł tak silny jak ona. Kiedy ja ciągle zawsze labidziłam i wy rzekałam, ona z Tomem ty lko my śleli, jak wy kombinować dla nas jedzenie, kiedy śmy umierali z głodu. I ona niańczy ła Naszą Jane, a mała ciągle by ła chora. Opowieści o mamie i trudach dawnego ży cia dawały mi siły do przetrwania i pracy nad swoją rehabilitacją; pomagały mi poradzić sobie z żalem, że Luke i Drake mnie porzucili. Ciotka Fanny mówiła, że Luke dzwonił często, py tał o mnie, ale za każdy m razem, kiedy proponowała, że odda mi słuchawkę, mówił, że odezwie się do mnie później. Wiele razy próbowałam zacząć list do niego, lecz gdy przeczy tałam, co napisałam, darłam kartkę na kawałki, gdy ż moje słowa zupełnie nie oddawały tego, co naprawdę czułam. Nogi miałam coraz silniejsze i bardziej sprawne. Doktor Williams wpadał często, żeby nadzorować moje postępy. Przy słał do mnie fizjoterapeutę i pod jego opieką szy bko doszłam do momentu, że nie potrzebowałam już chodzika. Teraz wy starczała mi laska do utrzy mania równowagi. Po paru dniach samodzielnie pokony wałam schody. Poszłam do altany. Siedziałam tam, rozmy ślając o wszy stkim, co się działo ze mną i z Lukiem. Po chwili zjawiła się ciotka Fanny z ciepły m swetrem. – Jest już zimno, a ty ciągle jesteś za chuda i bardziej marzniesz. Jesień czaiła się po kątach, przemy kając się ku nam jak kot. Pewnego ranka zauważy łam, że liście są już prawie całe złote i czerwone. Pamiętałam, że mama lubiła tę porę roku. Często powtarzała, że najpiękniejsza jest jesień na Wzgórzach Strachu. „Uwielbiałam włóczy ć się wtedy po lesie. Drzewa, skąpane w słońcu, olśniewały kolorami, każde miało inny odcień żółci – burszty nowy, cy try nowy, szafranowy, oraz inny odcień brązu – kasztanowy, imbirowy i ciemny, mahoniowy. Pospaceruj sobie jesienią po lesie, Annie – namawiała mnie – a wzbogacisz swoją malarską paletę”. Miała rację, ale teraz wspomnienie o spacerze w lesie od razu przy wodziło mi na my śl Luke’a, bo wiele czasu spędziliśmy na wspólny ch wędrówkach. Ogromnie żałowałam, że nie ma go już ze mną – teraz, kiedy wreszcie zaczęłam chodzić samodzielnie. Lecz on studiował i próbował o mnie zapomnieć. Zaczęłam malować Luke’a. Naszkicowałam go stojącego w wejściu altany, patrzącego w zamy śleniu przed siebie. Malowanie łagodziło tęsknotę i poczucie straty, ale kiedy praca zbliżała się do końca, rozpacz powróciła ze zdwojoną siłą. Dlatego opóźniałam ukończenie obrazu, ciągle coś poprawiając albo dodając jakieś detale. Gdy wreszcie odłoży łam pędzel i odstąpiłam parę kroków do ty łu, jednocześnie zakochałam się w swoim dziele i znienawidziłam je. Malowałam z pamięci, ale udało mi się uchwy cić sposób, w jaki Luke przechy lał głowę, kiedy się głęboko zamy ślił; namalować niesforne kosmy ki, które zawsze opadały mu na czoło, i oddać jego spojrzenie, kiedy patrzy ł na mnie z miłością. Obraz przy ciągał mnie i dręczy ł. Kazał mi tęsknić za Lukiem, za brzmieniem jego głosu. To prawdziwa arty sty czna udręka i ekstaza, my ślałam. Zakochać się w postaci, którą się stworzy ło, i jednocześnie nie móc z nią obcować. Takie my śli wtrącały mnie w melancholię. Dawniej, kiedy miałam stany depresy jne albo
popadałam w głębokie rozważania filozoficzne, które ciąży ły mi na sercu i zabierały beztroską radość ży cia, szłam do mamy. Ona witała mnie ciepły m uśmiechem i od razu robiło mi się lekko na sercu. Wertowały śmy kolorowe magazy ny i plotkowały śmy jak dwie nastolatki, chichocząc z każdej głupoty albo wzdy chając z zachwy tu na widok czegoś pięknego. Od czasu powrotu do domu nie by łam jeszcze w sy pialni rodziców. Nie miałam odwagi wejść tam, gdzie spali i dokąd jeszcze niedawno przy biegałam, kiedy miałam koszmarny sen albo smutne my śli. Zawsze mogłam liczy ć na czułość i pocieszenie. Bałam się widoku ich pustego łoża, szaf i ubrań, kapci ojca, biżuterii mamy, obrazów i w ogóle wszy stkiego, co do nich należało. Jednak wiedziałam, że jeśli pragnę wrócić do normalnego ży cia i naprawdę stawić czoło tragedii, która tak je zmieniła, nie mogę uciekać od pamiątek po ty ch, którzy odeszli. Muszę raz na zawsze pokonać udrękę i rozpacz. Ty lko pod ty m warunkiem stanę się silną kobietą, jaką chcieliby we mnie widzieć mama i tata. By ć tą kobietą nie ty lko ze względu na nich, ale i na siebie. Z wolna wy szłam ze swojego pokoju, podpierając się laską. Ruszy łam ku sy pialni rodziców. Przed drzwiami zatrzy małam się jeszcze, ale rozterka by ła krótka. Narastała we mnie determinacja. Otworzy łam drzwi. Zasłony by ły rozsunięte, a okna uniesione, żeby pokój się wietrzy ł. Wszy stko by ło czy ste i na swoim miejscu, jak tamtej nocy przed wy padkiem. Przez chwilę stałam w drzwiach. Widziałam toaletkę mamy z kosmety kami i perfumami, leżącą na niej parę niebieskich kolczy ków w kształcie muszelek, które zdjęła przed fatalny m przy jęciem u ciotki Fanny, oraz mahoniową kasetkę na biżuterię, którą dostała od taty na Gwiazdkę. Obok, ułożone starannie w jedny m miejscu, leżały jej grzebienie i szczotki z macicy perłowej. Ze ściśnięty m sercem wodziłam spojrzeniem po pokoju, aż zatrzy małam wzrok na łóżku. Miękkie nocne pantofelki mamy z czerwonej saty ny wy stawały spod kapy. By łam pewna, że tęsknią za jej drobny mi stopami. Książka, którą czy tała, ciągle leżała na szafce przy łóżku. W połowie tkwiła zakładka. Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający Wzgórza Strachu. Patrząc na niego, pomy ślałam o Luke’u, który pojechał tam, by pomy śleć w spokoju, i uznał, że powinien wrócić na uczelnię, na jakiś czas odseparować się ode mnie. Może duchy dziadka Toby ’ego oraz babci Annie tak mu doradziły. I może miały rację. Na szafce taty stało powiększone zdjęcie zrobione w czasie weselnego przy jęcia rodziców w Farthy. Teraz już wiedziałam, na jakim tle pozowali. By li tacy młodzi… Kiedy podeszłam i przy jrzałam się bliżej fotografii, wy dało mi się, że dostrzegam tęsknotę w twarzy mamy. Z miejsca, w który m stała, mogła spoglądać ty lko na labiry nt. My śl o labiry ncie przy wołała wspomnienie Troy a i domku ogrodnika. Nagle, w przebły sku zrozumienia, pojęłam prawdę. Wróciłam do swojego pokoju i stanęłam nad domkiem z pozy ty wką, który mama podarowała mi na osiemnaste urodziny. Dotąd ten dar znaczy ł dla mnie wiele ze względu na nią; teraz, gdy miałam w pamięci realne obrazy Farthy i domku po drugiej stronie labiry ntu, zrozumiałam, że mógł go wy konać jedy nie Troy Tatterton i posłać mamie zaraz po moich narodzinach. Nigdy nie powiedziała mi, skąd ma ten domek. Kiedy py tałam, wy jaśniali mi z tatą, że prawdopodobnie zrobił go na zamówienie jeden z arty stów pracujący ch dla Tattertonów.
Czy to znaczy ło, iż mama nie wiedziała, że Troy ży je? Czy nie przy szło jej do głowy, że ty lko on mógłby wy konać tę zabawkę? Czy przy sy łając jej domek, nie obawiał się, że Heaven zacznie coś podejrzewać? My śli o Troy u przy wołały inne wspomnienie – ten charaktery sty czny sposób, w jaki siedział w fotelu… z wy ciągnięty mi nogami i z rękami za głową. Taką samą pozę przy brał człowieczek w domku z pozy ty wką. Czy żby przy padek? A malutka kobieta wy glądała jak moja mama – miała jej kolor włosów i sukienkę w jej sty lu. Nie, Heaven musiała wiedzieć, kto jej to przy słał. Ty lko Troy mógłby odtworzy ć taką scenę! Ale czemu, skoro najprawdopodobniej wiedziała, że Troy ży je i zrobił dla niej miniaturkę domku, trzy mała to w tajemnicy ? Usiadłam na taborecie przy swojej toaletce, odstawiłam laskę, a potem powoli, ostrożnie uniosłam dach domku. Pozy ty wka zagrała nokturn Chopina. Zupełnie jakby czekała, że ktoś ją oży wi. Zajrzałam do saloniku, gdzie by ły te dwie malutkie postacie, i potwierdziłam swoje przy puszczenia: mężczy zna wy glądał dokładnie jak Troy, a młoda kobieta jak mama. Teraz, kiedy znałam już ory ginał tej repliki, dostrzegłam szczegóły, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi – zabawki, filiżanki na stole w kuchni i uchy lone, ty lne kuchenne drzwi. Czy mogą się otwierać i zamy kać? Palce mi drżały, kiedy sięgnęłam w głąb domku i dotknęłam maleńkich drzwiczek. Miały ty cie zawiasy i otwarły się, kiedy je pchnęłam. Zniży łam głowę, żeby zajrzeć, co jest za nimi, i zobaczy łam schody prowadzące w dół, jak do piwnicy. Nagle coś przy ciągnęło moje spojrzenie. U dołu ty ch tajemniczy ch schodów majaczy ł złożony biały papier. Moje palce by ły za duże, żeby sięgnąć po niego. Ale przecież ktoś go tam włoży ł. Na pewno za pomocą pęsety. Wróciłam do pokoju mamy i znalazłam pęsetę w szufladzie toaletki. Wsunęłam chwy tak przez drzwiczki, wy ciągnęłam ciasno złożony papier, położy łam na blacie i opuściłam dach domku. Pozy ty wka przestała grać, zapadła cisza. Obejrzałam swoje znalezisko. Papier by ł pogięty i pożółkły. Wy glądał jak kopie history czny ch dokumentów, celowo postarzone, żeby wy glądały na autenty czne. Rogi kruszy ły mi się w palcach. Wreszcie udało mi się rozwinąć kartkę i ostrożnie rozprostować ją na blacie. By ł to list. W miejscach zagięć słowa się zatarły, ale tekst dało się odczy tać.
Moja najdroższa, zakazana miłości! Nasza ostatnia noc jawi mi się jako piękny sen. Tyle razy w ciągu ostatniego roku żyłem marzeniami i teraz, kiedy nagle się spełniły, nie potrafię w to uwierzyć. Myślę o Tobie i przywołuję w pamięci nasze najpiękniejsze chwile – ciepło Twoich ramion, czułe spojrzenia, pieszczoty. Aż musiałem wstać i poszukać w łóżku Twojego śladu. Dzięki Bogu znalazłem parę włosów. Zrobię medalion i włożę je tam. Będę zawsze nosił je na sercu. To jedyna pociecha, że choć cząstka Ciebie zostanie ze mną. Chciałem zostać tu trochę dłużej, choć wiedziałem, jaką udręką będzie podglądanie Cię z daleka. Cieszyłbym się i cierpiał zarazem, widząc, jak spacerujesz po ogrodzie albo siedzisz i czytasz. Takie głupie chłopięce podchody, wiem. Tego ranka, niedługo po Twoim odejściu, Tony przybiegł do mnie z wieścią, którą pewnie za chwilę przyniosłabyś mi Ty. I już wiedziałem, że mnie nie zastaniesz. Pomyślisz, że byłem
okrutny, zostawiając go w takiej chwili, ale pocieszałem go i dość długo rozmawialiśmy. Nie powiedziałem mu o nas, o Twojej wczorajszej wizycie, toteż nie ma pojęcia, że wiesz o moim istnieniu. Nie chciałem dokładać mu zmartwień. Być może kiedyś, kiedy uznasz, że nadeszła odpowiednia chwila, powiesz mu to sama. Zastanawiasz się pewnie, czemu postanowiłem odjechać tak szybko po śmierci Jillian. Moja kochana Heaven, może trudno Ci będzie to zrozumieć, ale czuję się w jakiś sposób odpowiedzialny za jej śmierć. Czerpałem radość z dręczenia Jillian swoją obecnością. Jak Ci opowiadałem, widziała mnie kilka razy i przerażało ją to. Mogłem się przed nią ujawnić, ale wolałem, by sądziła, że widzi ducha. Chciałem, żeby miała wyrzuty sumienia, choć przecież nie było jej winą, że urodziłaś się jako córka Tony’ego. Po prostu nie mogę jej wybaczyć, że powiedziała mi o tym, że odkryła przede mną okrutną prawdę o nas. Zawsze była zazdrosna i nie mogła znieść, że Tony tak mnie kochał, nawet kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Teraz mam okropne wyrzuty sumienia z tego powodu. Nie miałem prawa jej karać. Powinienem wiedzieć, że przyczynię cierpień Tony’emu i nawet Tobie. Jakby moim przeznaczeniem było przysparzanie smutku i udręk wszystkim naokoło. Oczywiście Tony tak nie myśli. Bardzo chciał, żebym został, ale w końcu go przekonałem. Proszę, bądź przy nim teraz, kiedy tak bardzo kogoś potrzebuje, i pocieszaj go, także w moim zastępstwie. Nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek mieli jeszcze szansę się spotkać. Ale pamięć o Tobie jest głęboko wyryta w moim sercu i zabiorę Cię z sobą wszędzie, dokądkolwiek bym się udał. Na zawsze Twój Troy
Zdumiona pokręciłam głową, prostując się na taborecie. – Mamo, czy wiedziałaś, co zostawiasz mi w spadku, dając na osiemnaste urodziny ten domek, sy mbol twojej miłości? – szepnęłam. Niesprawiedliwość losu, jego tragizm poraziły mnie i przeniknęły niczy m lodowaty pory w wiatru. Straszne, jak upiorna historia lubi się powtarzać. Coś, co przeczuwałam sercem, choć nie potrafiłam ubrać tego w słowa, okazało się prawdą – moja mama i Troy Tatterton by li kochankami. Łączy ła ich miłość kazirodcza, zakazana. Tak samo zakazana jak miłość, która połączy ła mnie i Luke’a, gdy ż Troy by ł bratem Tony ’ego i stry jem mojej mamy. Pokrewieństwo sprawiło, że ich miłość stała się chora, podobnie jak nasza. Jedny m słowem, mama wiedziała, że Troy nie umarł, ale nigdy o nim nie mówiła, nie pisała do niego i ani razu go nie odwiedziła. Teraz zrozumiałam, dlaczego Troy Tatterton patrzy ł na mnie tak, jak gdy by nie po raz pierwszy mnie widział. Przy pominałam mu mamę, zwłaszcza w tamty m kolorze włosów. Ponieważ znałam Farthy, list by ł dla mnie zrozumiały. Wiedziałam, o co chodzi we wzmiankach o szaleństwie Jillian, o duchach wałęsający ch się po wielkim domu, o udrękach Tony ’ego i powodach, dla który ch Troy postanowił wy cofać się ze świata i udawać, że go nie ma. Nie rozumiałam natomiast – albo jeszcze tego nie rozumiałam – czemu mama tak bardzo cierpiała, skoro z listu Troy a wy nikało, że kocha ją tak samo jak ona jego.
Och, mama doskonale by zrozumiała, co się dzieje pomiędzy mną a Lukiem, pomy ślałam. Teraz pojęłam, czemu niepokoiło ją, że ty le czasu spędzaliśmy razem. Ona wiedziała, czy m to grozi, gdy ż sama przeży ła coś podobnego. – Mamo, strasznie żałuję, że nie możemy porozmawiać jeszcze raz – wy szeptałam. – Tak bardzo potrzebuję twoich rad i mądrości. Teraz widzę, że dręczy ł cię ten sam ból, więc twoje słowa by ły by dla mnie drogowskazem. Dopóki pierwsza łza nie upadła na pożółkły list, nie zdawałam sobie sprawy, że płaczę. Złoży łam go i jeszcze raz podniosłam dach domku, aby włoży ć ciasno złożoną kartkę z powrotem do schowka, gdzie przeleżała wiele lat. Dźwięk pozy ty wki rozdzierał mi serce, tak jak musiał rozdzierać serce mamie w chwilach, kiedy słuchała go w samotności. Nie chciała nigdy odwiedzić Farthy nie ty lko z powodu gniewu na Tony ’ego. Wspomnienie utraconej miłości by ło dużo bardziej bolesne. Gdy ja i Luke fantazjowaliśmy na temat Farthy, wzbudzaliśmy w niej ból, nie wiedząc o ty m. Wy bacz nam, mamo, pomy ślałam z rozpaczą. Przez nas wracałaś do tego maleńkiego domku, aby opłakiwać uczucie, które pogrzebałaś na zawsze. Wtem do drzwi zapukała pani Avery i zaprosiłam ją, by weszła. – Mam na linii jakiegoś dżentelmena, który mówi, że dzwoni z Farthinggale Manor w bardzo pilnej sprawie. Czy kiedy kolwiek uwolnię się od Tony ’ego Tattertona, od jego szalony ch halucy nacji i złudzeń? Poczułam, jak ogarnia mnie gniew. – Proszę powiedzieć Tony ’emu Tattertonowi, że… – Nie, Annie, to nie jest pan Tony Tatterton. Tu chodzi o pana Tony ’ego Tattertona. Ten ktoś powiedział, że na pewno będziesz wiedziała. – Ja mam wiedzieć? O czy m? – Serce mi zamarło. – Nie powiedział. Chce koniecznie rozmawiać z tobą, więc przy szłam. – Dobrze, powiedz mu, że idę. – Wzięłam głęboki oddech, tłumiąc zimny dreszcz, który przebiegł mi po plecach. Ruszy łam za panią Avery najszy bciej, jak mogłam. Po raz pierwszy ziry towało mnie własne powolne kuśty kanie. Pokojówka podała mi słuchawkę. Usiadłam na taborecie przy telefonie. – Halo – powiedziałam cichy m, wy straszony m głosem. Bałam się, że głośny łomot mojego serca będzie sły szalny po drugiej stronie słuchawki. – Annie – usły szałam. Od razu poznałam ten głos, tak jak z pewnością poznałaby go mama, nawet po wielu latach. – Uznałem, że powinienem cię zawiadomić, bo może zechcesz przy by ć na pogrzeb. – Pogrzeb? – Wstrzy małam oddech. – Tony odszedł dwie godziny temu. By łem przy nim. – Odszedł? – Nagle zrobiło mi się żal tego starca udręczonego samotnością w Farthy, obsesy jnie my ślącego o kobiecie, która znów go opuściła. Ze mną odegrał swoją tragedię jeszcze raz. Mimo woli stałam się aktorką w jego dramacie. Jak dublerka przejęłam rolę, do której wcześniej została zmuszona mama. Aż wreszcie litościwy los pozwolił, aby kurty na opadła, światła zgasły i aktorzy zeszli ze sceny. Udręka Tony ’ego Tattertona dobiegła końca. Jednak w głosie Troy a brzmiał szczery żal, a nie ulga. Stracił brata, który kiedy ś zastąpił mu
ojca. – Tak mi przy kro, Troy. Nie wiedziałam, że coś mu dolega. By łeś z nim do końca? – Niedługo przed jego odejściem postanowiłem, że wy jdę z cienia i będę mu oparciem w tak trudny m momencie ży cia, kiedy rozpaczliwie potrzebował kogoś bliskiego. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że zajmował się mną, kiedy chorowałem, prawda? Zresztą – dodał i głos mu zadrżał – Tony bardzo mnie kochał. Tak naprawdę mieliśmy ty lko siebie. Gardło mi się ścisnęło. Nietrudno by ło mi wy obrazić sobie Troy a siedzącego przy łóżku Tony ’ego, trzy mającego go za rękę; Troy a z pochy loną głową, z plecami wstrząsany mi łkaniem. Wpatrzonego w umierającego brata. – Jak umarł? – spy tałam cicho, niemal szeptem. – Miał zawał. Lekarze mówili, że przeszedł już słabszy zawał wcześniej, ale nie wiedziałem o ty m. – Drake dzwonił do mnie niedawno i powiedział, że rozmawiał z Tony m, ale nie wspominał, że jest chory. – Tony zamknął się w swoim pokoju i nawet Ry e nie wiedział, co się stało. Kiedy się zorientował, by ło już za późno. Zdąży łem ty lko brata pożegnać. Ciągle coś mówił, ale majaczy ł. Przez chwilę nie by łem pewien, czy mnie poznaje, ale wy powiedział twoje imię i kazał mi obiecać, że będę nad tobą czuwał i dbał o ciebie. Annie… wiem, że jego umy sł ostatnio przechodził dziwne udręki, i domy ślam się, że by łaś świadkiem wielu takich zaburzeń, ale nie wiń Tony ’ego. On szukał miłości i sposobu odkupienia swoich grzechów… a przecież każdy z nas czy ni to na swój sposób. – Troy, wiem, kim by ł dla mnie Tony. Wy krzy czał to, kiedy opuszczałam Farthy. Ciocia Fanny może potwierdzić. – Rozumiem. – Głos Troy a stał się cichszy. – Nie zamierzam go tłumaczy ć, ale jego małżeństwo by ło skomplikowane i trudne. – Tak. – Nie miałam ochoty mówić o ty m teraz. – Chcę by ć na pogrzebie. Kiedy się odbędzie? – Pojutrze, o drugiej, na naszy m rodzinny m cmentarzu. Twoja pokojówka mówiła mi, że czy nisz ciągłe postępy. Ogromnie się cieszę, Annie, ale nie chciałby m, żeby ś sobie zaszkodziła, a taka podróż… – Nic mi nie zaszkodzi – ucięłam. – Poza ty m bardzo… chcę znów zobaczy ć się z tobą. Nie miałam jak ci podziękować za powiadomienie cioci Fanny i spowodowanie, że przy jechała po mnie z Lukiem. Bo to ty dzwoniłeś, prawda? – Nie chciałem, żeby ś wy jechała. Miałem nadzieję, że będziemy mieli okazję jeszcze się spoty kać, ale kiedy zorientowałem się, co się dzieje, pojąłem, że nie ma innego wy jścia. Zrozumiałem, że musisz by ć z ludźmi, który ch kochasz, choć mogłem sobie wy obrazić, jak bolesny będzie dla ciebie powrót do domu. Pamiętam, jak Tony opowiadał mi, co czuł, kiedy dawno temu przy szedł do mojego domku, my śląc, że nie ży ję i nigdy już mnie tam nie zobaczy. – Powrót by ł bolesny – przy znałam. – Żałowałam, że nie mam domku ukry tego za labiry ntem, w który m mogłaby m się ukry ć przed udrękami tego świata. – Tragedia zawsze znajdzie do ciebie drogę, jeśli ty lko będzie chciała. I nie zmy li jej żaden labiry nt. Wiem o ty m aż za dobrze, Annie – powiedział ze smutkiem. – Ja też wiem.
Miałam ochotę powiedzieć mu więcej, może nawet wspomnieć o liście znaleziony m w miniaturce domku ogrodnika. Troy musiał coś wy czuć, gdy ż dodał szy bko, kończąc naszą rozmowę: – Zatem widzimy się pojutrze, Annie. Cieszę się, że cię zobaczę. Do widzenia. Powoli odłoży łam słuchawkę na widełki, a moje my śli wróciły do Tony ’ego. Pomimo jego obłędu i kłamstw przeży wałam tę śmierć. Troy miał rację – Tony Tatterton, człowiek niewy obrażalnie bogaty, by ł niewy obrażalnie samotny i zagubiony ; jak wielu z nas szukał kogoś, kogo mógłby kochać i kto pokochałby jego. I pewnie Ry e Whiskey także miał rację, opowiadając o duchach w Farthy. Może to one zakończy ły męki Tony ’ego, wzy wając go do siebie, aby stał się jedny m z nich.
Ciotka Fanny nie by ła zachwy cona, kiedy oznajmiłam jej, że zamierzam uczestniczy ć w pogrzebie Tony ’ego. – Nikt nie wie, że on by ł twoim dziadkiem, Annie. Nie musisz podróżować taki kawał na jego pogrzeb. – Wy starczy, że ja wiem, ciociu Fanny. Nie potrafię tak po prostu znienawidzić go i zapomnieć. Próbował mi pomóc na swój sposób. – Farthy jest zatrute, przeklęte. Wszy scy ci bogaci ludzie tak czy inaczej zniszczą siebie. Nie znaczy, że nie ży czę ci dostatniego ży cia, ale chodzi mi o ty ch bałamutny ch buców z wielkich miast, którzy my ślą, że są lepsi od inny ch, i od tego głupieją. Mam nadzieję, że jednak się zastanowisz. Uty skiwała przez cały dzień, ale przekonała się, że jestem nieugięta. Po rozmowie z Troy em od razu zadzwoniłam do Luke’a. Nieomal odjęło mi mowę, kiedy usły szałam jego głos. Brzmiał tak smutno i samotnie, aż drżała mi ręka zaciśnięta na słuchawce. Opanowałam się i zaczęłam mówić. – Luke, ciągle piszę do ciebie list. I stale skreślam to, co napisałam. – Wiem, Annie. Ze mną jest podobnie. Ale strasznie się cieszę, że cię sły szę. Próbowałem zagłuszy ć pracą my śli o tobie, lecz to nie takie łatwe. Cudownie jest sły szeć twój głos, Annie. – Twój także. Niestety, nie mam wesoły ch wieści. – Opowiedziałam mu o telefonie Troy a i o śmierci Tony ’ego. – Twoja mama jest zła, że wy bieram się na pogrzeb, i liczy, że jeszcze się rozmy ślę, ale ja jestem zdecy dowana. Teraz już chodzę z laską, więc będzie mi łatwiej podróżować. – Przy jadę rano i razem wy bierzemy się do Farthy. – Och, wiedziałam, że mogę na ciebie liczy ć. – Kocham cię, Annie, i nic na to nie poradzę. Będę ży ł z ty m uczuciem i cierpiał aż do śmierci. – Ja też, Luke. – Przez moment milczeliśmy oboje. Gardło miałam ściśnięte. Westchnęłam ciężko i spojrzałam na obraz, który niedawno skończy łam. To przy wróciło mi siły. – Wiesz, namalowałam ciebie, jak stoisz w altanie. – Czy będę mógł powiesić ten obraz w swoim pokoju w dormitorium? Marzy łam o ty m, ale nie śmiałam sugerować tego głośno, żeby nie wy jść na egocentry czkę.
– Oczy wiście. – Wezmę go, jak przy jadę po ciebie. I nie martw się o nic. Załatwię wszy stko, jeśli chodzi o podróż. – Dzięki, Luke. – Annie, coraz trudniej mi ukry wać, co czuję do ciebie. – Wiem. Ze mną jest dokładnie tak samo. – Wobec tego do zobaczenia. – Musieliśmy zakończy ć rozmowę, bo każde nasze słowo by ło jak ostry, ciężki miecz boleśnie przeszy wający nam serca. Po południu zadzwonił Drake. By ł zdziwiony, że już wiem o śmierci Tony ’ego, a jeszcze bardziej zaskoczy ła go wiadomość, że wy bieram się na pogrzeb. Nie zapy tał, skąd wiem, więc nie wspomniałam o Troy u. Stwierdził ty lko z niezadowoleniem, chłodny m, biznesowy m tonem: – Nie rozumiem, czemu, podjąwszy taką decy zję, nie zadzwoniłaś do mnie. Miałby m czas, żeby wszy stko dla ciebie załatwić. Ale jeszcze nie jest za późno. Zaraz się do tego zabiorę. – Dzięki, Drake, nie trzeba. Luke wy biera się ze mną i mi pomoże. – No jasne, jak mogłem o nim zapomnieć! – Drake, proszę. Uszanuj pamięć Tony ’ego i spróbuj zachować spokój – powiedziałam błagalny m tonem. – Masz rację. Muszę zachować się godnie. Na pogrzebie zjawi się cała śmietanka biznesowego świata, możesz by ć pewna. – Nie chodziło mi o… – Nawet sobie nie wy obrażasz, ile jest z ty m roboty. Dlatego nie mam czasu zawracać sobie głowy Lukiem. Całe szczęście, że trafiłem do firmy już jakiś czas temu. Teraz prakty cznie traktują mnie jak sy na Tony ’ego i przejąłem wiele jego spraw. Zamierzałem zaskoczy ć cię wieściami, kiedy spotkaliby śmy się na pogrzebie, ale właściwie mogę powiedzieć ci już teraz. Otóż Tony, zanim odszedł, zdąży ł przekazać mi znaczący pakiet akcji firmy. – Urwał, po czy m dodał kwaśny m tonem, nie sły sząc moich entuzjasty czny ch gratulacji: – My ślałem, że się ucieszy sz. – Wiem, że o ty m marzy łeś, Drake. Wierzę, że jesteś szczęśliwy. By ł rozczarowany tą rzeczową, powściągliwą reakcją. – Oczy wiście. No cóż, widzimy się na pogrzebie. – Tak, Drake. – Wy dawał mi się coraz bardziej obcy. Luke przy jechał po mnie wcześnie rano. By łam już ubrana i gotowa. Kiedy wszedł do mojego pokoju, stałam bez laski. Przez moment patrzy liśmy na siebie, aż w końcu przeniósł spojrzenie na sztalugę i obraz, który dla niego namalowałam. – Słuchaj, on jest naprawdę dobry ! – Miałam nadzieję, że ci się spodoba. – Spodoba? Jesteś prawdziwą arty stką, Annie. Ludzie będę płacili ty siące za twoje dzieła, jestem tego pewien. Znów popatrzy liśmy na siebie. Weszło nam już w zwy czaj, że kiedy jedno z nas wy powiedziało zdanie, zapadała długa cisza i nasze oczy dopowiadały resztę. Teraz moje mówiły mu, jak bardzo go kocham, potrzebuję i jak ogromny mam żal do losu, że tak nas doświadcza. Oczy Luke’a mówiły to samo. Liczy łam, że ciotka Fanny jednak dołączy do nas, ale wy szedł z niej ten sam upór Casteelów,
który posiadał Drake i w duży m stopniu Luke. Przełamała nasze dręczące milczenie, pojawiając się nagle w drzwiach sy pialni. Stanęła w progu w swojej charaktery sty cznej, wy zy wającej pozie, z rękami na biodrach i zadartą głową. – Widzę, Luke, że przy leciałeś tu jak na skrzy dełkach, żeby ją tam zabrać. Nie powinieneś przy kładać do tego ręki. – Bez niego też by m pojechała, ciociu Fanny. – Twoja matka uciekła stamtąd, od tego człowieka – stwierdziła z naciskiem ciotka. – Wiem. – Spojrzałam na zdjęcie mamy stojące na toaletce. By ła to jedna z moich ulubiony ch fotografii, na której spoglądała tęsknie ku Wzgórzom Strachu. Musiała wspominać jakiś przy jemny moment, bo jej chabrowe oczy jaśniały. – Heaven zawsze potrafiła zobaczy ć tęczę po deszczu. I my ślę, ciociu Fanny, że gdy by ży ła, wy brałaby się na pogrzeb Tony ’ego – zakończy łam, mierząc ją twardy m spojrzeniem, podobnie jak kiedy ś mama. Ciotka Fanny zrozumiała, że nic nie wskóra. – Dobra, jak sobie chcecie – powiedziała.
Rozdział dwudziesty czwarty
MÓJ KSIĄŻĘ – NA ZAWSZE
Kiedy jechaliśmy na lotnisko, mimo woli wy obrażałam sobie, że ten samolot ma nas zabrać w podróż poślubną. A gdy by śmy tak rzucili wy zwanie losowi, rzucili wy zwanie wszy stkim i uciekli, żeby się pobrać? To by łaby najbardziej romanty czna i cudowna podróż! Załoga samolotu i pasażerowie przy glądaliby się ży czliwie, jak czulimy się do siebie, i my śleliby, że miłość młody ch czy ni świat lepszy m, piękniejszy m i pełny m nadziei. Z udręką my ślałam, że Luke i ja jesteśmy dla siebie stworzeni. Jak tragiczne i zmienne potrafi by ć ży cie! Czy nie wy starczy dramat moich rodziców i koszmar Tony ’ego? Czy chociaż my nie możemy by ć szczęśliwi? W czasie jazdy na lotnisko w Wirginii i w trakcie lotu biłam się z my ślami, czy powinnam powiedzieć Luke’owi o liście, który znalazłam w domku z pozy ty wką. Luke troszczy ł się o mnie w podróży, ale zachowy wał się szty wno i formalnie, wy raźnie utrzy mując dy stans. Wiedziałam, że w ten sposób pragnie oddzielić murem swoje uczucia ode mnie, lecz by ła to męka dla nas obojga. Niezobowiązujące rozmowy szy bko się wy czerpały i za każdy m razem, kiedy spoty kały się nasze spojrzenia, serca biły tak mocno, że twarze pokry wały się rumieńcem. Nie by ło co ukry wać, kipiało w nas pożądanie, którego nie dało się opanować. Łatwiej by by ło okiełznać oceaniczny przy pły w czy zgasić bły skawicę rozświetlającą nocne niebo. To, co zdarzy ło się kiedy ś mamie i Troy owi, musiało przy pominać nasze szaleńcze zauroczenie. Dlatego uznałam, że Luke ma prawo wiedzieć, przez co oni kiedy ś przeszli. I zrozumieć, czemu moja mama tak się obawiała naszej bliskości. Opowiedziałam mu o swoim odkry ciu. Kiedy cy towałam niektóre słowa z listu, łzy zalśniły w kącikach szafirowy ch oczu Luke’a.
– Rozumiem potrzebę samotności Troy a i pragnienie odcięcia się od świata, azy lu za labiry ntem – powiedział. – Sam czuję podobnie. – Nie, Luke – zaprotestowałam ży wo. – Nie możesz zanegować swojego ży cia. Musisz pójść za marzeniami i zostać lekarzem. I powinieneś znaleźć sobie kogoś, kogo pokochasz czy stą miłością, nieskażoną poczuciem winy. – A ty ? – Ja też tak zrobię. – Nie umiesz kłamać, Annie. Te niebieskie oczy cię zdradzają. – Dobrze, przy najmniej będę próbowała – broniłam się. Luke uśmiechnął z czy stą arogancją Casteelów, takim samy m uśmiechem jak Drake. – Luke’u Toby Casteel, nie jesteś wszy stkowiedzący ! Ty mi słowami sprowadziłam go na ziemię. Posmutniał nagle i teraz przy pominał małego chłopca. – Wiem, co czuję w sercu, wiem, co czujesz ty i co to znaczy – powiedział. – Mimo wszy stko spróbuję i tobie też radzę – powtórzy łam bez przekonania i odwróciłam głowę, żeby nie widział moich łez. Przez resztę lotu milczeliśmy. Luke drzemał, a ja wy glądałam przez okno na domki maleńkie jak zabawki i nitki autostrad, żałując, że nie ży jemy w świecie zabawek Tattertonów, gdzie każda fantazja może przy brać realny kształt. Na lotnisku w Bostonie wy najęliśmy samochód i ruszy liśmy do Farthy. Mimo woli przy pomniałam sobie podekscy towanie Tony ’ego, kiedy wiózł mnie tam po poby cie w szpitalu w Bostonie. By ł uszczęśliwiony i chciał mi pomagać. Skąd miałam wiedzieć, co mnie wkrótce spotka z jego strony ? Może gdy by mama zechciała opowiedzieć mi więcej o swojej przeszłości, uniknęłaby m ty ch koszmarów… Kiedy przy jechaliśmy do Farthy, żałobnicy ustawili się już przed wejściem. Oprócz Milesa, Curtisa i Ry e’a Whiskey a by ło tam wielu biznesowy ch partnerów i przy jaciół Tony ’ego oraz pracowników fabry ki odziany ch w pogrzebową czerń. Ludzie zbijali się w mniejsze grupy, wy mieniając uściski rąk i rozmawiając przy ciszony mi głosami. Jesienny dzień by ł pochmurny, lecz ciepły. Idealny dzień na pogrzeb, pomy ślałam. Wszy stko wy dawało się bardziej szare niż zwy kle i Farthinggale Manor robiło jeszcze bardziej przy gnębiające wrażenie, gdy ż słoneczny blask nie tuszował zaniedbania i zniszczeń. Przy pomniałam sobie, z jaką dumą Tony opowiadał mi o swojej posiadłości, o rodzinny m domu rozbudowy wany m i upiększany m przez kolejne, dumne z sukcesów pokolenia Tattertonów. Co za ironia, że doczekał się dziedzica, który z zapałem pragnął podążać jego śladem, choć nie łączy ło ich pokrewieństwo. Drake by ł sy nem Luke’a Casteela – człowieka, od którego Tony odkupił własną córkę. A potem, w każdy m sensie tego słowa, kupił sobie też Drake’a na spadkobiercę. Trzeba przy znać, że Drake rzetelnie wy wiązy wał się z obowiązków. Stał przy karawanie w eleganckim czarny m smokingu. Twarz miał mroczną i poważną. Wy glądał jak przedsiębiorca pogrzebowy. Ściszony m głosem wy dawał polecenia ludziom, który ch wy najął do obsługi żałobnej uroczy stości. Jeden z nich dy ry gował ruchem samochodów, inni rozdawali karty ze stosowny mi modlitwami i słowami pieśni. Luke dołączy ł do sznura aut. Czekając, aż kondukt ruszy, przy glądałam się domowi, którego widok jeszcze niedawno budził we mnie podekscy towanie i radość. Teraz zostały ty lko niemiłe
wspomnienia. Widziałam ciemne okna mojego pokoju. Zasłony by ły zaciągnięte i szy by odbijały szarość chmur. Służba zjawiła się pierwsza, żeby mnie powitać. Curtis by ł zdruzgotany ; blade usta mu drżały. Miles poruszał się jak w transie i miał nieobecne spojrzenie. Ry e wy dał mi się teraz wiekowy ; strata pana, któremu służy ł od wielu lat, gwałtownie go postarzy ła. Wkrótce podszedł Drake. Zignorował Luke’a i zbliży ł się do mojej strony samochodu. – Jak się masz, Annie? – Dziękuję, dobrze. – Postanowiłam twardo, że będę silna i dumna jak mama. – Wkrótce się zacznie. – Pochy lił się bliżej ku mnie. – Wiesz, kto tu jest? Ktoś, kto ży je, choć miał by ć umarły ? – Wiem. Spojrzał na mnie zdumiony. – Naprawdę? – Gdy by ś wy słuchał mnie uważnie, zamiast oskarżać mnie o niewdzięczność, a Luke’a mieszać z błotem, powiedziałaby m ci, że spotkałam go w Farthy i że to on zadzwonił do cioci Fanny, aby mnie stamtąd zabrała. – Ale… dlaczego to zrobił? – Bo zdawał sobie sprawę, co się dzieje. Widział, czego ty nie chciałeś widzieć – powiedziałam, nie kry jąc gniewu i urazy. Drake zerknął na Luke’a, a potem znów zwrócił się do mnie – już inny m, nie tak pewny m siebie tonem. – Cóż… robiłem to, co uważałem za dobre dla ciebie, Annie. Wy bacz mi – rzekł ze skruchą. – Zamknijmy ten temat. Nie po to tu przy jechaliśmy. Skupmy się na ceremonii – poprosiłam. Jeden z pracowników pogrzebowy ch z daleka dał mu znak i Drake wrócił do karawanu. Zaczęłam rozglądać się za Troy em, ale nigdzie nie by ło go widać. Gdzie się podział? Otrzy małam odpowiedź, kiedy rząd aut ruszy ł spod domu i powoli popełznął drogą na cmentarz. Troy już tam by ł i zdąży ł pożegnać się z bratem bez świadków. Podszedł do naszego samochodu, jak ty lko zajechaliśmy na miejsce. Jego ciemne, melancholijne oczy pojaśniały na mój widok. Teraz, kiedy miał na sobie czarny garnitur i krawat, wy raźniej zaznaczało się jego podobieństwo do brata. Różnili się głównie spojrzeniem – wzrok Tony ’ego by ł raczej ży wy i władczy, czasem płonący niezdrową gorączką, a wzrok Troy a – spokojny i zdy stansowany. – Witaj, Annie. Jak minęła podróż? – Wszy stko w porządku. Troy, poznaj Luke’a. – Miło mi. Uścisnęli sobie ręce. Poczułam ulgę, bo wy raźnie przy padli sobie do gustu. Kiedy otworzy łam drzwi, obaj rzucili się do pomocy, ale Luke by ł przy mnie pierwszy. Troy się cofnął. – Wy starcza ci już ty lko laska – powiedział, widząc, jak Luke mi ją podaje. – To świetnie. Oto ile może zdziałać czuła opieka bliskich. Przeszliśmy przez tłum i stanęliśmy nad samy m grobem. Po drodze widziałam, jak Troy śledzi dłoń Luke’a zaciskającą się na mojej. Przy glądał się nam z osobliwą uwagą, spod zmrużony ch powiek, z poważną miną. W pewny m momencie skinął do siebie krótko głową,
a potem odwrócił się i zasłuchał w słowa pastora. Następnie Drake wy głosił krótkie wspomnienie o zmarły m, przedstawiając Tony ’ego jako pionierskiego przedsiębiorcę, który dzięki swej sile charakteru i wy obraźni zdoby ł nowe ry nki oraz stworzy ł osobny rodzaj przemy słu. By łam pod wrażeniem i pomy ślałam, że Tony miał rację, twierdząc, iż Drake jest świetny m materiałem na menedżera. Pastor poprosił zebrany ch o zaśpiewanie hy mnu, którego tekst wcześniej rozdano na kartkach. Śpiewałam, patrząc to na grób rodziców, to na grób Tony ’ego. Pomy ślałam, że śmierć pozbawia znaczenia wszy stkie nasze ży ciowe zmagania, sprowadzając je do prostego mianownika. Tu pogrzebane zostały wszy stkie mroczne sprawy rodu: szaleństwo Jillian, chore pragnienia Tony ’ego, desperacka ucieczka mojej babki Leigh oraz wielka i stracona miłość mojej mamy … wszy stko to nareszcie spoczy wa w spokoju. I ty lko ci, którzy pozostali wśród ży wy ch, muszą walczy ć dalej. Przez moment Troy i ja patrzy liśmy na siebie i pomy ślałam, iż teraz już wie, że rozumiem, dlaczego pognał konia do oceanu. Przeniósł spojrzenie na Luke’a, a potem znów na mnie. Jak ty lko hy mn się skończy ł i kapłan wy powiedział ostatnie słowa, Troy zwrócił się do nas. – Czy macie ochotę wstąpić do mnie, żeby coś zjeść przed podróżą? – zapy tał. – Chętnie – odpowiedział Luke. Ja ty lko kiwnęłam głową. Poszukałam wzrokiem Drake’a, ale by ł zby t zajęty, żeby mnie zauważy ć. Bry lował wśród ludzi biznesu, ściskając dłonie i dy skutując o cenach akcji i prognozach giełdowy ch. Nawet nie zauważy ł, jak odchodzimy. Doznawałam bardzo dziwnego uczucia, kiedy jechaliśmy do domku ogrodnika drogą biegnącą na ty łach cmentarza. Zupełnie jakby śmy wszy scy nagle zostali zminiatury zowani i za chwilę mieli wejść do maleńkiego domku, stać się mieszkańcami świata zabawek – świata magii i dziecięcej wiary, w który m przez ty le lat ży łam z Lukiem. Troy, twórca świata zabawek Tattertonów, by ł naszy m czarodziejem. Doty kał nas swoją magiczną różdżką, której moc sprawiała, że zwy kły świat, brzy dki i smutny, znikał. Luke by ł zafascy nowany zabawkami Troy a, a zwłaszcza średniowieczny m miastem. Gospodarz przy gotował nam kanapki i napoje, a potem rozmawiali z Lukiem o uczelni, Bostonie i różny ch projektach Troy a. Siedziałam i słuchałam, zachwy cona, że obaj tak świetnie się dogadują. Wreszcie Troy odsunął się z krzesłem od stołu i popatrzy ł na mnie z łagodny m uśmiechem. – Opowiedzcie mi o swoich planach – zachęcił. – Plany ? Luke wraca na uczelnię. Zamierza studiować medy cy nę. Ja zapewne wy jadę do Europy, tę podróż wcześniej planowali dla mnie rodzice. Chcę zwiedzać muzea, poznawać dzieła wielkich mistrzów malarstwa, a potem rozpocząć studia arty sty czne. Każde z nas zamierza podążać własną drogą i pragnie zrobić wszy stko, żeby nadać sens własnemu ży ciu. – Rozumiem. – Troy posmutniał, na jego twarzy znów malował się ból. – Muszę wy znać, że ściągnąłem was tutaj z bardzo ważnego powodu. Od długiego czasu rozmy ślałem o ty ch sprawach, trwając w strasznej rozterce. Najbardziej kusiło mnie, żeby na zawsze pogrzebać przeszłość wraz z Jillian, Heaven, Loganem i teraz z Tony m, a potem doży ć swoich dni w… w postaci ducha, odciętego od realnego świata, zanurzonego w krainie swoich fantazji i zabawek. Jakże spokojny i bezpieczny jest ten wy imaginowany świat. Mam wrażenie, że wy dwoje już to wiecie, gdy ż utkaliście z fantazji azy l dla waszy ch prawdziwy ch uczuć. By łam zdumiona, że ktoś, kto rozmawiał ze mną dłużej ty lko raz, tak dobrze mnie rozumie
i tak szy bko rozpracował moje ukry te zmartwienia. – Mogę sobie z łatwością wy obrazić własne ży cie, spędzone samotnie, zaludnione wy łącznie postaciami, które sam powołałem do ży cia i wy my śliłem ich losy – mówił Troy. – Zdaję sobie sprawę, że to rodzaj obłędu, może inny niż Tony ’ego, ale również będący formą ucieczki od rzeczy wistości. Kiedy jednak zobaczy łem was razem, pojąłem, że nie zdołam ukry ć się za labiry ntem i zapomnieć. Nie mam innego wy jścia, choć straszne, emocjonalne rany zostaną rozdrapane na nowo i znów będę musiał się zmierzy ć z rzeczy wistością. Nie mogę pozwolić, żeby to, co spotkało mnie i Heaven, spotkało również ciebie i Luke’a. – Troy, nie musisz nic mówić – odpowiedziałam spokojnie, zerkając na Luke’a. – My już wiemy. – Wiecie? – Po powrocie z Farthy przy jrzałam się dokładnie domkowi z pozy ty wką, który przy słałeś mamie wkrótce po moich urodzinach. Bo to ty go przy słałeś, prawda? – Kiwnął głową. – Zaintry gowały mnie ty lne drzwi w kuchni… Zajrzałam za nie i znalazłam list, który napisałeś do mojej mamy w dniu śmierci Jillian, kiedy postanowiłeś wy jechać. Spodziewałam się zaskoczenia, może nawet zakłopotania – a Troy ty lko kiwnął głową. – Więc zatrzy mała go? Jakie to do niej podobne, zwłaszcza ukry cie listu w domku, za schodami. Och, Heaven… moja najukochańsza Heaven. – Odwrócił się do mnie. – Zatem dowiedziałaś się, że twoja mama i ja by liśmy kochankami, sekretny mi kochankami. Wstał, podszedł do okna i zapatrzy ł się w dal. Trwało to bardzo długo, aż zaczęłam się obawiać, że nie powie nic więcej. Luke sięgnął po moją dłoń i czekaliśmy cierpliwie. Wtem wszy stkie zegary jak na komendę zaczęły wy bijać godzinę, a mały zegar z pozy ty wką, o kształcie niebieskiego domku, otworzy ł frontowe drzwi. Wy łoniła się z nich maleńka rodzinka i szy bko schowała z powrotem przy dźwiękach słodkiej, nieziemskiej melodii, którą tak dobrze znałam. – Troy … – Wszy stko dobrze, Annie – zapewnił i wrócił na miejsce. – Pewne fakty, które ci teraz wy jawię, z czasem przekazałaby ci mama. Przed laty, kiedy dorastała na Wzgórzach Strachu, poznała twojego ojca i zakochała się w nim ze wzajemnością. Przy sięgli sobie miłość i gdy by Heaven pozostała w górach, zapewne wy szłaby za Logana i wiodła spokojne, szczęśliwe ży cie w Winnerrow. Jednak los postanowił inaczej… Kiedy Luke Casteel zniszczy ł swoją rodzinę, sprzedając po kolei dzieci, twoja mama trafiła do niesły chanie egoisty cznej Kitty Dennison oraz jej męża Cala. I znów miała ciężkie ży cie, gdy ż Kitty by ła o nią zazdrosna, a Cal… w końcu wy korzy stał biedną, zagubioną dziewczy nę. Nietrudno zrozumieć, jak coś takiego mogło się stać. Twoja mama by ła młodziutka i rozpaczliwie potrzebowała kogoś, kto by ją kochał. Cal, mężczy zna dużo starszy, by ł dla niej sy mbolem dobrego taty i doskonale to wy korzy stał. Logan nie mógł się z ty m pogodzić i nawet po śmierci Kitty, kiedy twoja mama zamieszkała w Farthy, a on studiował w Bostonie, nie chciał jej więcej widzieć. Czuła się wtedy bardzo samotna. Ja sam w tamty m okresie przeży wałem ciężkie chwile, dręczony obsesją bliskiej śmierci. By łem zgorzkniały i unikałem świata. Twoja mama i ja spotkaliśmy się przy padkiem; na jakiś czas Heaven wy pełniła moje ży cie szczęściem i nadzieją. Rozmawialiśmy o małżeństwie i snuliśmy cudowne plany na przy szłość… A potem Heaven wy jechała, żeby odszukać swoją rozproszoną rodzinę. W czasie jej nieobecności Jillian ujawniła mi prawdę. Dowiedziałem się, że Tony by ł ojcem Heaven, a zatem ona jest moją bratanicą. Świadom, że
nasze małżeństwo stało się niemożliwe, napisałem do niej ten list i opuściłem Farthy, żeby zatracić się w podróżach i zapomnieć. Kiedy wróciłem, nadal jej nie by ło. Wówczas, jak już wiesz, dosiadłem Abdullę Bara i pognałem go w ocean. Wszy scy, nawet Tony, by li przekonani, że już nie ży ję. I w sumie tak by ło, gdy ż umarłem dla świata; wegetowałem, snując się niczy m zjawa i czekając na nieunikniony koniec mojej nędznej egzy stencji. Jednak śmierć nie przy chodziła i skończy łem trzy dziestkę, choć ciągle śniłem, że jej nie doży ję. Dlatego jeszcze raz, pełen nadziei wróciłem do Farthy i do ży cia; marzy ł mi się nawet jakiś układ z Heaven. Ona jednak zdąży ła pogodzić się z Loganem i wy szła za niego. W sekrecie mieszkałem w ty m domku i z ukry cia, ze ściśnięty m sercem, śledziłem ich weselne przy jęcie w Farthinggale Manor. Potem parę razy tajny m przejściem zakradałem się w nocy do domu, czając się w mroku jak jeden z duchów Ry e’a – ty lko po to, żeby obserwować ją z ukry cia. Twoja mama wy czuła moją obecność i pewnego dnia przy szła do domku ogrodnika. Próbowałem ukry ć się przed nią, ale ścigała mnie, aż wreszcie dopadła… i przekonała się, że naprawdę ży ję. Opłakiwaliśmy straconą miłość, ale… – Uniósł wzrok i poszukał spojrzeniem moich oczu. – Nie mogliśmy się z ty m pogodzić, choć rozstaliśmy się z postanowieniem, że już więcej nie będziemy się widy wać. Heaven wróciła w nocy. Niech Bóg mi wy baczy, ale modliłem się, żeby tak się stało. Zostawiłem nawet otwarte drzwi. Przy szła i spędziliśmy naszą ostatnią miłosną noc – tę bezcenną noc, dzisiaj bowiem, kiedy patrzę na ciebie, Annie, nie mam wątpliwości, że twoje narodziny miały bezpośredni związek z tamty mi chwilami kradzionego szczęścia. Od początku, od kiedy zaczął opowiadać, łzy ciekły mi po twarzy, ale kiedy wy powiedział ostatnie zdanie, serce mi stanęło, a Luke ścisnął mi dłoń, jak gdy by nagle ktoś wy rwał go z głębokiego snu. – Wierz mi, Annie – ciągnął Troy – by łem w rozterce, czy mam ci o ty m powiedzieć, gdy ż bałem się, że pomy ślisz źle o mamie. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że Heaven chciałaby, aby m wy znał ci prawdę, aby ś ty i Luke nie stracili siebie nawzajem, tak jak spotkało to nas. Jeśli rzeczy wiście na rodzie Tattertonów ciąży klątwa, musi wy nikać z naszy ch obaw przed szczerością. Nie chcę, żeby ta klątwa obciąży ła i was. Annie, rozsuń czarne zasłony nad Farthy i wpuść tam światło ży cia. Zrozum i wy bacz ludziom, którzy dali się omamić przez okrutny los; ludziom, który ch jedy ny błąd polegał na rozpaczliwy m poszukiwaniu miłości, na dążeniu do niej za wszelką cenę. Pochy lił głowę, wy czerpany spowiedzią swojego ży cia. Przez długą chwilę ani ja, ani Luke nie powiedzieliśmy słowa. Wreszcie wzięłam mojego ojca za rękę. By łam pewna, że wszy stko, co nam powiedział, pły nęło prosto z jego serca i narodziło się z uczucia. Już nie musiałam nikogo nienawidzić, nikogo winić. Dawno temu zbieg okoliczności i ludzkich działań sprawił, że dwie rodziny, różniące się od siebie jak dzień z nocą, skrzy żowały swoje ścieżki i swoje losy. Niszczący zamęt, który z tego wy niknął, pogrąży ł oba domy, wy stawiając je na wieczne burze żądz, miłości i nienawiści, doprowadzając niektóry ch do obłędu i wstrząsając fundamentami by tu obu rodzin. Luke i ja zostaliśmy samotni pośród tego zamętu. I oto mój prawdziwy ojciec uznał, że czas skończy ć ze straszny m fatum. Pokazał drogę wy jścia z labiry ntu. – Nie ży wimy nienawiści i nie musimy nikomu wy baczać – powiedziałam.
Troy uśmiechnął się przez łzy. – Ty le masz w sobie z Heaven, Annie. Wierzę, że siła ducha, którą odziedziczy łaś po niej, zdoła zwalczy ć melancholię, którą zapewne ja cię obdarzy łem. Długo ży łem z poczuciem wsty du i winy, żałując tamtej miłosnej nocy z Heaven, ale kiedy zobaczy łem, jaka jesteś piękna, i pojąłem, jak szczęśliwa mogłaby ś by ć, gdy by uwolnić cię od kłamstw i tajemnic, postanowiłem ofiarować ci najlepszy, najpiękniejszy dar, na jaki mnie stać. Prawdę. – O tak, nie ma piękniejszego daru! Dzięki… tato. – Wstałam, żeby go uściskać. Objęliśmy się czule i trwaliśmy tak przez długą chwilę. Na koniec Troy pocałował mnie w policzek. – A teraz idźcie i ży jcie wolni od ty ch wszy stkich cieni. Serdecznie uścisnął rękę Luke’a. – Kochaj Annie i dbaj o nią tak, jak twój ojciec kochał Heaven i dbał o nią. – Obiecuję. – Żegnajcie. – Ale przecież będziemy się odwiedzać, prawda? – zapy tałam płaczliwie. – Oczy wiście, będę czekał. Zawsze mnie tu zastaniesz. Już przestałem uciekać. Odprowadził nas do samochodu i tam jeszcze raz uściskaliśmy się na pożegnanie. Kiedy Luke ruszy ł, obejrzałam się na ojca. Melancholijna część mojej duszy martwiła się, że już nigdy go nie zobaczę, i kazała mi my śleć o chwili, kiedy przy jadę do tego domku i zobaczę w nim ty lko niedokończone zabawki. Jednakże druga część, na szczęście silniejsza i o wiele bardziej opty misty czna, wy miotła z mojej głowy ponure wizje i zastąpiła je obrazem pogodnie starzejącego się Troy a, cieszącego się z naszy ch odwiedzin i prezentującego swoje cudowne zabawki zachwy cony m wnukom. Luke ścisnął mi dłoń. – Zatrzy maj się jeszcze przy cmentarzu, dobrze? – poprosiłam. Wy siedliśmy i podeszliśmy do grobów. Staliśmy przez chwilę w milczeniu, trzy mając się za ręce. W dali majaczy ł ogromny, kamienny szary dom, wy niosły i majestaty czny jak zawsze. Promienie słońca znalazły szczelinę w chmurach i zaczęły ją poszerzać, aż złota fala blasku zalała całą okolicę. W pamięci brzmiały mi słowa z naszej pięknej bajki: „A może staje się ty m, czy m chcesz, żeby się stało…Jeśli zechcesz, żeby by ło z cukru i sy ropu klonowego, będzie takie”. „A ja chcę, żeby by ło wspaniały m zamkiem, z lordami, służbą i smutny m księciem snujący m się po krużgankach, czekający m na swoją księżniczkę”. – Bądź moją księżniczką, Annie – powiedział Luke, jak gdy by sły szał moje my śli. – I będziemy ży li długo i szczęśliwie? – Tak, długo i szczęśliwie. Objął mnie i wróciliśmy do samochodu. Uśmiechnęłam się do siebie, pewna, że niedaleko stąd, w mały m domku ogrodnika Troy słucha perlisty ch dźwięków nokturnu Chopina.
Spis treści PROLOG CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział pierwszy. RODZINNE SEKRETY Rozdział drugi. PREZENTY URODZINOWE Rozdział trzeci. NIEPOKOJĄCE ROZDROŻA Rozdział czwarty. URODZINY CIOTKI FANNY Rozdział piąty. STRASZLIWA TRAGEDIA Rozdział szósty. TONY TATTERTON Rozdział siódmy. CZAS MROKU Rozdział ósmy. Z ZALECENIA LEKARZA CZĘŚĆ DRUGA Rozdział dziewiąty. MARZENIA I RZECZYWISTOŚĆ Rozdział dziesiąty. POKÓJ MAMY Rozdział jedenasty. DRAKE Rozdział dwunasty. DUCHY W DOMU Rozdział trzynasty. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY Rozdział czternasty. WYZNANIA TONY’EGO Rozdział piętnasty. JAK MAMA Rozdział szesnasty. KALEKA! Rozdział siedemnasty. ZEMSTA PANI BROADFIELD Rozdział osiemnasty. BUNT Rozdział dziewiętnasty. PO DRUGIEJ STRONIE LABIRYNTU Rozdział dwudziesty. UCIECZKA CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział dwudziesty pierwszy. POWRÓT DO DOMU Rozdział dwudziesty drugi. MIŁOŚĆ BŁOGOSŁAWIONA, MIŁOŚĆ PRZEKLĘTA Rozdział dwudziesty trzeci. TAJEMNICA DOMKU Z POZYTYWKĄ Rozdział dwudziesty czwarty. MÓJ KSIĄŻĘ – NA ZAWSZE