Gene Brewer
K-PAX IV NOWY GOŚĆ Z KONSTELACJI LIRY Przełożyli z angielskiego Maria i Andrzej Gardzielowie Tytuł oryginału K-PAX IV A New Visitor from the Constellation Lyra
Wszystko jest możliwe. prot
PROLOG
Książka ta może być zrozumiałą i miłą lekturą dla tych, którzy nie znają trylogii K-PAX: „K-PAX” (1995, I wydanie polskie: 2002), „Na promieniu światła” (2001, I wydanie polskie: 2003) oraz „Światy prota” (2002, I wydanie polskie: 2006). Aby jednak czytelnicy mogli w pełni docenić kontekst, zachęcam do lektury trylogii przed lub zaraz po przeczytaniu „Nowego gościa z konstelacji Liry”. Początek jej stanowi pojawienie się w 1990 roku pewnego mężczyzny, twierdzącego, iż przybył „na promieniu światła” z planety K-PAX położonej w konstelacji Liry, oddalonej od Ziemi jakieś siedem tysięcy lat świetlnych. Trylogia jest zapisem moich usiłowań – jako psychiatry zatrudnionego w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie – aby ustalić jego prawdziwe pochodzenie i wyleczyć go z urojeń, co trwało aż do chwili jego ostatecznego „odejścia” w roku 1997. Tych czytelników, którzy znają pierwsze trzy części „K-PAX”, od razu informuję, że prot nie pojawi się w tej książce. Nie powinno to nikogo dziwić, jako że sam prot oznajmił, że na Ziemię już nie wróci. Sześć miesięcy po tym, jak prot nas opuścił, przeszedłem na emeryturę i przeprowadziliśmy się z żoną z przedmieść miasta do ślicznego domu krytego cedrowym gontem w Adirondack Mountains na północy stanu Nowy Jork. Nadal odwiedzałem szpital od czasu do czasu i okazjonalnie wykładałem w Columbia University, gdzie piastowałem stanowisko profesora emerytowanego. Poza tymi wypadami do świata nauki i medycyny z przyjemnością oddawałem się różnym zajęciom, na które przedtem zawsze brakowało mi czasu, takim jak czytanie, praca w ogrodzie, życie towarzyskie i rodzinne. Wreszcie znalazłem sobie nowe hobby – latanie (ku przerażeniu mojego syna Freda), które sprawia mi dużo przyjemności, ale okazało się o wiele bardziej kosztowne, niż sądziłem. (Pytanie: Co powoduje, że samolot lata? Odpowiedź: Pieniądze). Jak również – bez wątpienia pod wpływem prota – zająłem się astronomią. Z okazji przejścia na emeryturę otrzymałem od Karen w podarunku czterocalowy teleskop zwierciadlany i w ciągu ostatnich lat zaznajomiłem się z planetami, księżycami i gwiazdami w najbliższym sąsiedztwie. Udało mi się nawet napisać parę książek (zobacz www. amazon.com albo www.amazon.co.uk).
Cała rodzina, nawiasem mówiąc, ma się dobrze. Nowotwór Karen cofnął się i moja żona jest jeszcze bardziej aktywna niż kiedykolwiek przedtem, w co aż trudno uwierzyć. Abby jest obecnie matką poważnych studentów – Rain jest w Princeton i studiuje informatykę, podczas gdy Star (na New York University) chce zostać aktorem, jak jego wujek Fred. Ten ostatni znalazł wygodną niszę w musicalach broadwayowskich, ale wystąpił również w dwóch znaczniejszych filmach. Wierzy, że już niedługo trafi mu się gwiazdorska rola. Jennifer jest najbardziej zapracowana z całej gromadki – bez reszty pochłania ją testowanie pierwszej szczepionki przeciwko AIDS. Will jest tuż za nią pod tym względem; jako świeżo upieczony psychiatra, zatrudniony – jakżeby inaczej! – w IPM, chętnie rozmawia ze mną o swoich pacjentach, co oczywiście mnie także sprawia wielką przyjemność. Nawet zdarza mu się niekiedy posłuchać moich rad! Mówią, że jest do mnie bardzo podobny. Chyba dlatego większość z nas posiada dzieci: żeby przeżyć wszystko jeszcze raz, przynajmniej w jakiś mglisty i odległy sposób. (Aczkolwiek słyszałem też, że każdy, kto ma brodę, jest podobny do mnie...) Muszę w tym miejscu nadmienić, że mamy jeszcze jednego członka rodziny, kundelka z pobliskiego azylu dla zwierząt. Flower ma obecnie siedem lat, jest w kwiecie wieku jak na psa, przezabawnie niezgrabna niczym słoń w składzie porcelany. Bardzo ją kochamy. Mówiąc na stronie, doskonała filmowa wersja „K-PAX” nie zarobiła aż tyle pieniędzy, ile oczekiwano, i gdy piszę te słowa, losy następnej części filmu są niepewne. (Jeśli ktoś z Was zna jakiegoś producenta lub studio filmowe, które byłoby tym zainteresowane, poproście, aby się ze mną skontaktowali przez moją stronę internetową). Jest jednak promyk nadziei: sprzedaż i wypożyczanie taśm wideo i płyt DVD cieszy się powodzeniem. Jak wielokrotnie powtarzał prot, wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej, moim zdaniem film był dobrą adaptacją historii prota, ze znakomitymi rolami Kevina Spaceya i Jeffa Bridges’a (jak również Mary McCormack i reszty obsady). Karen i ja mieliśmy zaszczyt poznać te gwiazdy kina w czasie kręcenia zdjęć (wypatrujcie mnie pod koniec sceny z „modrą sroką”) i zapewniamy, że obaj panowie są zarówno prawdziwymi dżentelmenami, jak i wspaniałymi aktorami. Gdy prot opuścił Ziemię pod koniec roku 1997, byłem przekonany, że nie usłyszymy więcej o odległej planecie K-PAX, z pewnością nie za mego życia, a już w szczególności nie od całkiem innego przybysza stamtąd. Jak zwykle bywa w wypadku kosmitów, myliłem się.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego pięknego wiosennego dnia roku 2005, kiedy odpisywałem na listy elektroniczne, rozległo się pukanie do tylnych drzwi – prawdę mówiąc, raczej łomotanie. Flower wybiegła z gabinetu, szczekając jak zwykle (szczeka nawet na spadające liście). Karen jakiś czas temu wybrała się po sprawunki, więc pomyślałem, że to może ona stoi tam z rękoma pełnymi zakupów. Przerwałem pisanie i pospieszyłem otworzyć. Lecz kiedy spojrzałem przez oszklone drzwi, zobaczyłem coś tak dziwnego, tak nieprawdopodobnego, że aż zmartwiałem, nie będąc w stanie nacisnąć klamki. Doszedłem do wniosku, że zjawa, którą oglądam, to efekt działania grzybów (zwyczajnych, nie psychodelicznych), spożytych przeze mnie wczoraj na kolację. Uwielbiam pieczarki pod każdą postacią, ale czasem po konsumpcji czuję się nieswojo i wzrok mi się trochę mąci. Stojąca na zewnątrz owłosiona postać gapiła się na mnie. A ja gapiłem się na nią. W końcu wrzasnęła, przekrzykując szczekanie Flower: – Mam wiadomość od prota! Wciąż jeszcze oszołomiony uchyliłem nieco drzwi. Tyle tylko było jej trzeba. Pakując olbrzymią stopę w szparę, utorowała sobie przejście i wkrótce rozglądała się z ciekawością po kuchni, zupełnie jakby mnie i Flower tam nie było. Flower zaś obwąchała ją dokładnie i pełna nadziei pobiegła po swoją zabawkę – to jej niezmienny rytuał, gdy odwiedzają nas goście. Ten gość był płci żeńskiej. Trudno było tego nie zauważyć, jako że groteskowa postać nie miała nic na sobie. Wreszcie spojrzała na mnie wielkimi czarnymi oczami i rzekła: – Prot powiedział, że udzieli mi pan gościny. – Gościny? – wykrztusiłem. – Tak powiedział. To oznacza, że przez jakiś czas będzie mi pan dawał jedzenie i udzieli schronienia pod swoim dachem. – Wiem, co to oznacza. – A więc? – Dobrze, dobrze... niech chwilę pomyślę. – Była cała owłosiona, jeśli nie liczyć twarzy, ale tę też pokrywał puszek. Przypominała do złudzenia dużego gadającego szympansa. – Czy jesteś z K-PAX?
– To chyba oczywiste. Jak inaczej mogłabym znać prota? Mówiła bardzo głośno i bardzo szybko, o wiele szybciej niż prot. Trudno było za nią nadążyć. Pomimo jej włochatej powierzchowności i nieco agresywnego stylu bycia, chcąc nie chcąc, dałem się wciągnąć w rozmowę. Najwidoczniej wszyscy K-PAXianie, tego czy innego gatunku, wywierali taki wpływ na ludzi. – Niekoniecznie – zaoponowałem. – Mogliście się spotkać na jakiejś innej planecie. Flower powróciła z piszczącym króliczkiem w zębach. Ta... istota pochwyciła zabawkę i zamaszystym ruchem rzuciła ją do salonu. – To by było mało prawdopodobne. Chyba wiesz, że skończył z podróżowaniem? Twierdzi, że wystarczająco dużo już widział. – Więc wysłał ciebie? – Nie mówiłam, że mnie wysłał, tępa głowo. Mówiłam, że przesyła wiadomość. W tym momencie Karen zajechała pod dom. Powiedziałem znajomej prota, żeby się rozgościła, tłumacząc, że muszę pomóc żonie wnieść zakupy. Rzecz jasna, chciałem również przygotować Karen na to, co zastanie w domu. K-PAXianka spoglądała chwilę przez okno – najwyraźniej pierwszy raz w życiu widziała tak prymitywny pojazd jak samochód – po czym wzruszyła ramionami i powędrowała w głąb domu, a Flower ochoczo za nią wraz ze swoją zabawką. Wybiegłem na zewnątrz. Karen już otwierała drzwi samochodu. – Zaczekaj chwilę! – zawołałem. – Co się stało? – Muszę ci coś powiedzieć. Wysiadła z auta. – W porządku, ale najpierw pomóż mi z zakupami. – Mamy nowego gościa z K-PAX. Wyglądała na rozbawioną. – Naprawdę? Kto to jest tym razem, matka prota? – O ile wiem, nie jest spokrewniona z protem. Chyba nawet nie należy do tego samego gatunku. – Nie żartuj! No, wnieśmy już te torby i pójdźmy się z nią przywitać. Trzeba nadmienić, że nic nie jest w stanie wytrącić mojej żony z równowagi. Nawet istota z innej galaktyki o siedemnastu oczach i czterdziestu stopach wzrostu musiałaby się bardzo starać, by tego dokonać.
Chwyciłem dwie torby i ruszyłem w stronę wejścia. Nawet nie próbowałem opisywać Karen, co zobaczy. Wkrótce miała przekonać się na własne oczy. – Powinienem cię przestrzec, że ma bardziej wojownicze usposobienie od prota. – Miła odmiana. Położyliśmy zakupy na kredensie w kuchni. Karen rozejrzała się wokół. – Więc gdzie ona jest? – Musi być w którymś z pokoi. – Czy to nie jest znowu jakieś twoje majaczenie po grzybkach? – Obawiam się, że nie. I właśnie wtedy pojawiła się nasza nowa znajoma, naturalnie w towarzystwie Flower depczącej jej po olbrzymich piętach. – Po co wam te wszystkie pokoje? – zapytała. – Mamy dużą rodzinę. – Ach, tak. Prot opowiadał mi o waszym przywiązaniu do „rodzin”. To coś bardzo dziwnego, prawda? Moja żona przyjęła tę uwagę ze stoickim spokojem. – Jak mamy się do ciebie zwracać? – Mówcie do mnie izmael1. Żadne z nas nie zareagowało. Małpopodobna istota wybuchnęła śmiechem lub raczej czymś, co w jej gatunku za śmiech uchodzi: przenikliwym chichotem, podobnym do gwizdu lub pohukiwania. – Mówił mi, że nie macie poczucia humoru! A tak naprawdę, nazywam się „fled”. Nadal gapiliśmy się na nią. – Spodziewaliście się kogoś innego? – Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się nikogo – rzekła Karen. – Ale usiądź, proszę. Może jesteś głodna? Czy Gene pokazał ci, gdzie jest toaleta? – Nie, ale jeśli masz na myśli zbieracze odchodów, to sama znalazłam trzy. Czy jeden by nie wystarczył? I oczywiście jestem głodna. Nie jadłam od miesięcy. Waszych miesięcy, ma się rozumieć. – No pewnie – wymamrotałem ponuro. Czułem, że nadchodzi katastrofa, koniec 1
Izmael – syn Abrahama i Hagar, wygnany przez żonę Abrahama, Sarę. W dosłownym tłumaczeniu imię to oznacza „zesłanego przez Boga”. Tutaj zapisano je małą literą, gdyż K-PAXianie wielkiej litery używają wyłącznie dla nazw ciał niebieskich, które zapisują wersalikami. (Przypisy pochodzą od tłumaczy, jeżeli nie oznaczono inaczej).
spokoju i uporządkowanego życia. Wymówiłem się, żeby skorzystać z toalety. *** Siedząc tamże, rozmyślałem nad ewentualnymi skutkami wydarzenia, którego dopiero co byłem naocznym świadkiem. Ponoć K-PAXianie śpią, gdzie popadnie, i jedzą, cokolwiek jest pod ręką. Więc co fled miała na myśli, mówiąc o „udzieleniu jej gościny”? Czy będzie chciała mieć pokój dla siebie czy też – skoro na dworze robiło się coraz cieplej – będzie wolała spać na zewnątrz, na drzewie? Co jada jej gatunek (niezależnie od tego, jak się zwie)? Czy potrafimy ją nakłonić, żeby nosiła ubranie, a jeśli tak, to czy nie będzie w nim wyglądała głupawo jak małpa w cyrku? (Gwoli ścisłości – jej genitalia, podobnie jak twarz, prawie nie były owłosione i rzucały się w oczy.) Natomiast jeśli odmówi, to czy nie stanie się pastwą gapiów i pośmiewiskiem z powodu swojej nagości? I kwestia chyba jeszcze bardziej istotna: po co tu przybyła? I jak długo zamierza pozostać? Przypomniało mi się jej pierwsze oświadczenie: „Mam wiadomość od prota”. Co to za wiadomość – jeszcze jedna próba przywołania gatunku Homo sapiens do porządku? Nie, to nie tak: prot nigdy nie zwracał się do nas w tym stylu. Prawdę mówiąc, miało się wrażenie, że jest mu wszystko jedno, co się z nami stanie. Powiadał, że jest tylko obserwatorem Ziemi i jej mieszkańców (zobacz „Raport prota” w książce „Światy prota”). Zastanawiałem się przez chwilę, skąd możemy mieć pewność, że fled naprawdę przybyła z K-PAX. Ale nie mogła przecież zamieszkiwać na naszej planecie – o ile mi wiadomo, nie mamy tu gadających (w potocznym sensie tego słowa) małp człekokształtnych. Ogarnął mnie pusty śmiech. Oto powtarza się sytuacja sprzed prawie piętnastu lat (mój Boże, to już tyle lat minęło od pierwszej wizyty prota?). Sięgając po papier toaletowy, postanowiłem sobie, że tym razem nie będę protestował. Przyjmę to, co nasz nieproszony gość ma do powiedzenia, za dobrą monetę i zobaczę, co z tego wyniknie. Kiedy wróciłem do kuchni, fled pałaszowała czerwoną fasolę na zimno z wielkiej michy. Nie posługiwała się przy tym długimi owłosionymi palcami, lecz jedynie wysuwającymi się do przodu chwytnymi wargami. Najwyraźniej fasola jej smakowała, popijała ją głośnymi haustami soku jabłkowego. Flower siedziała obok jej krzesła, cierpliwie czekając, aż spadnie jakiś kąsek, zupełnie jakby nasz niespodziany gość mieszkał z nami przez całe jej życie. Obserwowałem zachowanie fled – jej szybkie ruchy i emanującą z niej pewność siebie. Przyszło mi na myśl, że potrafiłaby poradzić sobie w każdej sytuacji. Z pewnością nie chciałbym wejść jej w drogę. Zanim fled skończyła swój niewyszukany posiłek, Karen przekazała mi to, czego
dowiedziała się od niej podczas mojej nieobecności. Fled powiedziała jej, że Robert i Giselle są tak szczęśliwi, że czasu nie liczą, a mały Gene, już prawie ośmiolatek (według ziemskiego kalendarza), idzie w ślady ojca (biologa) i powoli staje się ekspertem w sprawach tamtejszej fauny i flory. Ma nawet sympatię, dziewczynkę w jego wieku, która pochodzi z Ukrainy. Oxeye biega po całej planecie, jest w doskonałej formie i nadal pełen energii mimo swych piętnastu lat. Towarzyszy mu dalmatynka, którą prot uratował z azylu „odległego o dziewięć tysięcy jartów2 na zachód od Instytutu Psychiatrii na Manhattanie”. Bess i Frankie również mają się dobrze, chociaż fled rzadko je widuje. Bess, która była u nas leczona z powodu depresji psychotycznej, spędza wiele czasu na podróżach i zwiedzaniu innych światów. Jako emerytowany psychiatra mogę sądzić, że w ten sposób kompensuje sobie lata dzieciństwa spędzonego jak na uwięzi w czynszowym mieszkaniu z liczną rodziną, dla której bez końca gotowała lub sprzątała, rzadko kiedy wychodząc z domu. Ale któż zna mechanizmy działania ludzkiego umysłu? Wizyta prota uświadomiła mi boleśnie, że ja z pewnością ich nie znam. Natomiast Frankie nie zajmuje się niczym szczególnym, chociaż jej również udało się pozbyć wielu warstw goryczy, które nagromadziła na swoim poprzednim świecie. Doprawdy, wszystkim stu istotom, które prot zabrał ze sobą na K-PAX, dobrze się wiodło. Oczywiście tęsknili trochę, ale nikt (żaden człowiek, ssak, owad czy ktokolwiek inny) nie chciał wracać na Ziemię. Od czasu ukazania się w druku trzeciej części „K-PAX” otrzymaliśmy (zarówno nasz szpital, jak i ja) dosłownie tysiące e-maili z prośbą o umieszczenie nadawców na liście pasażerów następnego lotu na tę idylliczną planetę. Nic dziwnego więc, że zapytałem fled, gdy już schrupała swoją porcję niegotowanej fasoli, czy zamierza zabrać kogoś ze sobą, jeśli planuje powrót na K-PAX, i kiedy to nastąpi. Rozparła się w krześle i – tak jest, zgadliście – beknęła głośno, zupełnie jak postać z kiepskiego filmu. Wydobyła skądś – chyba spod pachy – jakieś malutkie urządzenie. Wydawało się zrobione z miękkiego metalu lub twardego plastiku i miało kształt stożka. Kiedy postawiła je na podłodze, natychmiast kuchnię przeszył błysk. Chwilę później w przyćmionym świetle pojawili się Robert, Giselle i ich syn Gene, wśród różnych zwierząt biegli nago przez pole kwiatów i zbóż, chmary ptactwa unosiły się na niebie, a w oddali widniały purpurowe góry. W pewnym momencie skierowali się w stronę kamery czy czegoś innego w tym rodzaju, machając do mnie rękami. „Hej, doktorze B!” – krzyknęła Giselle. – „Powinien pan przyjechać tutaj z wizytą. Tu jest wprost nieprawdopodobnie!” Robert dodał
2
Jart – miara długości na K-PAX, odpowiada 0.214 mili.
parę słów podzięki za to, że przyczyniłem się do jego wyjazdu na K-PAX, a w końcu mój syn chrzestny powiedział coś w języku pax-o. Jego matka szepnęła mu coś do ucha, a on powtórzył po angielsku: „Ja też chcę was odwiedzić”. Nie przypominało to oglądania filmu. Odnosiło się wrażenie, że są razem z nami w kuchni, tylko że ściany jakby gdzieś znikły, a my byliśmy razem w... no, naprawdę trudno to wytłumaczyć. I nagle wydarzyło się coś jeszcze bardziej magicznego. Giselle podeszła i objęła mnie! Potem Gene i Robert zrobili to samo. I wszyscy wszystkich wyściskali. Wreszcie tuż przed zakończeniem tej „materializacji” pojawił się prot, niczym gwiazdor w epizodzie napisanym specjalnie dla niego. Żaden z nas się nie odezwał, tylko podaliśmy sobie ręce. Łzy stanęły mi w oczach – nie spodziewałem się, że kiedyś jeszcze spotkam mego dawnego przyjaciela. Nagle ściany pojawiły się na swoim dawnym miejscu i już nie było K-PAX. Fled umieściła sobie przyrząd pod pachą. – Prot powiedział, że bez dowodów pan mi nie uwierzy. Z trudem przyszło mi uwierzyć, że oni wszyscy tu byli (a może to my byliśmy tam? – nie znałem sposobu, żeby to ocenić). Wykrztusiłem więc tylko: – Może masz jeszcze jedno takie urządzenie na zbyciu? – Zostawię panu moje, kiedy będę wracać. Do tego czasu zatrzymam je, na wypadek gdyby mi było znów potrzebne. – Kiedy będziesz wracać na K-PAX, jak rozumiem. – Tak, bez wątpienia powrócę na K-PAX. I odpowiadając na pańskie pytanie (którego nie zdążyłem jeszcze zadać), zabiorę wtedy ze sobą sto tysięcy waszych istot. Oczywiście jeżeli będzie tylu chętnych. – Sto... pewnie masz na myśli przede wszystkim owady i robaki? – Nie, tym razem chodzi o ludzi. Coś podobnego nie mieściło mi się w głowie. – Powiedziałaś: „ludzi”? – Prot uprzedzał mnie, że pański słuch się pogarsza. Powtórzę więc dla tych spośród nas, co nie dosłyszą: mogę zabrać ze sobą sto tysięcy ludzi. – Ale... w jaki sposób? – Miło mi usłyszeć, że wciąż jeszcze interesuje się pan matematyką i naukami ścisłymi, doktorze b. Tak naprawdę to nic trudnego. Potrzebuję jedynie odpowiedniego terenu, gdzie wszyscy się zmieszczą. – Masz na myśli... stadion piłkarski lub coś w tym rodzaju?
– Coś w tym rodzaju. Wymiary zostały już ustalone i przygotowaliśmy odpowiednie lądowisko na K-PAX. Pozostaje tylko uzgodnienie terminu. – Czy mogę zapytać, kiedy to się odbędzie? – No jasne. Czemu nie? – A więc, u licha, jaką datę ustaliłaś? – Na wszelki wypadek zarezerwowałam sześć okienek na tę wyprawę, w odstępach co dwadzieścia sześć dni. Jak pan sądzi, czy wspólnymi siłami zdołamy zgromadzić wszystkich chętnych w ciągu trzech tygodni? Dlaczego wspólnymi siłami? – pomyślałem. – Nie mam pojęcia. W tym momencie zadzwonił telefon, odebrała Karen. To Will sprawdzał, co słychać u staruszków w sobotni majowy poranek. Naraz przyszło mi do głowy, że może fled czułaby się lepiej, mieszkając w Instytucje podczas pobytu na Ziemi. Mieliby ją na oku, byłaby bezpieczna, nie brakowałoby jej jedzenia i wygodnych miejsc do spania, a pacjenci radowaliby się ponownym ziszczeniem „legendy K-PAX” (żaden z nich nigdy nie wątpił, że to kiedyś nastąpi). – Jasne, że tak – przytaknęła fled. – Będę przebywać tam, gdzie przedtem mieszkał prot. Przecież nawet jej o to nie zapytałem. – Ty... potrafisz czytać w myślach? – Oczywiście. – O ile wiem, prot nie posiadał takiej umiejętności. – Proszę mu nie mówić, że słyszał pan to ode mnie, ale my, trody, w pewnych sprawach jesteśmy bardziej zaawansowani niż dremerzy. – Jak to robicie? – Mózg wysyła fale elektromagnetyczne. Na pewno pan to wie, bo na tej zasadzie działają wasze encefalografy. Trzeba tylko wiedzieć, jak interpretować sygnały... Z pewnym niepokojem zapytałem: – Czy umiecie wszczepiać własne myśli do umysłów innych osób? – Tak dosłownie to nie. Ale potrafilibyśmy pokierować waszymi myślami w ten sposób, że byłyby one podporządkowane naszym życzeniom. – Potrafilibyście, ale nie robicie tego? – Powiedziane, jak przystało na prawdziwego homo sapiens – prychnęła i grudka śluzu (czy czegoś podobnego) wylądowała na stole. – Waszym rządom i kościołom marzyłoby się,
żeby wiedzieć, jak się to robi, prawda? Daremnie usiłując nie zwracać uwagi na glut, który przyozdobił stół, wstałem i pochwyciłem słuchawkę. – Will – rzekłem, nie panując do końca nad swym głosem – co byś powiedział na nową pacjentkę? – Obawiam się, że jestem zbyt zapracowany obecnie, ale przywieź ją tak czy owak, znajdziemy kogoś, kto się nią zajmie. Pogadam o tym z Virginią. (Virginia Goldfarb jest dyrektorem szpitala.) Obiecałem, że przywiozę ją następnego dnia, i na razie na tym poprzestaliśmy. Powiedziałem fled, że szpital da jej gościnę pod warunkiem, że będzie współpracować z Goldfarb, Willem oraz resztą personelu, pospiesznie dodając: „I że zgodzisz się na spotkania z moim synem lub innym członkiem personelu dwa lub trzy razy w tygodniu w celu omówienia spraw związanych z twoim pobytem na Ziemi oraz problemów pacjentów” (wszelka pomoc była pożądana). – Wydaje mi się, że to uczciwy kontrakt. Przez resztę popołudnia fled spała w ogródku za domem, a Flower towarzyszyła jej, na przemian to warując, to leżąc obok zwinięta w kłębek. *** Kiedy wyruszaliśmy do miasta, zachichotała szyderczo – zapewne rozbawił ją widok prymitywnego środka lokomocji, jakim dysponowałem. – Siedzi pan sobie w tym małym pokoiku, tak? – spytała. – I ta rzecz porusza się sama na tych małych okrągłych nóżkach? – Cóż, to nie takie proste – usiłowałem wyjaśnić. Zacząłem jej tłumaczyć, jak działa samochód, ale okazało się, że zapomniałem większość tego, czego nauczono mnie na kursie pół wieku temu. Napomknąłem jednak, że energia bierze się z utleniania uszlachetnionych węglowodorów i popycha tłoki, co powoduje obracanie wału korbowego, a następnie korbowodu i wreszcie poprzez system biegów obrót „nóżek”. Znowu się roześmiała. – I zapewne wasze „pojazdy latające” funkcjonują na tej samej zasadzie? – No, niezupełnie. Jeśli chodzi o paliwo, rzecz ma się podobnie, ale to śmigło lub silnik odrzutowy ciągnie samolot do przodu. – To co powoduje, że samolot fruwa? Zacząłem jej tłumaczyć, ale mi przerwała:
– Oprócz pieniędzy, oczywiście. – Ma to związek z kształtem skrzydeł. Prawdę mówiąc, istnieje kilka różnych teorii na ten temat... Wcześniej dałem jej całą stertę poczty elektronicznej, która napływała przez lata od ludzi deklarujących chęć wyjazdu na K-PAX, i przez parę minut fled ją przeglądała. Gdy już mknęliśmy autostradą, zerknąłem na pasażerkę pick-upa właśnie nas wyprzedzającego po lewej. Żaden odgłos do mnie nie docierał, ale widziałem, że kobieta krzyczy. Obróciła się w stronę kierowcy i nagle samochód przyspieszył, osiągając chyba dziewięćdziesiąt mil na godzinę i pozostawiając nas daleko w tyle. Fled znowu zarechotała i rzuciła listy na tylne siedzenie. – Nie będą nam potrzebne – wyjaśniła. – Zaczniemy od zera. Wciąż usiłowałem pozbierać myśli i przypomnieć sobie, w jaki to sposób kształt skrzydeł pozwala unieść samolot w powietrze. – Mniejsza o to – powiedziała. – Rozumiem, na czym to polega. Po chwili dodała: – Pewnego dnia wezmę pana na przejażdżkę po niebie. Ciarki mnie przeszły. Jaki taka przygoda mogłaby mieć wpływ na organizm sześćdziesięciosześciolatka? Nawet John Glenn3 doświadczył jakichś kłopotów ze zdrowiem w związku ze swym ostatnim lotem na orbitę. Uświadomiłem sobie, że Karen nie dałaby się dwa razy prosić. – Ją też zabiorę – obiecała fled. Skoro już pojawił się temat podróży świetlnych, zacząłem zadawać pytania dotyczące kosmologii, które od dawna mnie nurtowały, zwłaszcza że nie wiadomo było, czy nadarzy się jeszcze ku temu okazja. Zapytałem między innymi, jak powstał wszechświat, czy to prawda, że bezustannie kurczy się i rozszerza i jeśli tak, kiedy zakończy się obecna faza cyklu i rozpocznie proces odwrotny? Ziewnęła. – Te bzdury mnie nie interesują. Kompletnie rozczarowany spytałem, co ją zajmuje. – Życie na PLANETACH. Na przykład ZIEMIA. (Notabene: K-PAXianie uważają, że jedynie ciała niebieskie zasługują na to, by ich nazwy zapisywać dużymi literami. Wszystko inne, łącznie z imionami i nazwiskami, pisane jest z małej litery.) 3
John Glenn – amerykański astronauta i polityk, który w 1998 roku, mając 77 lat, znalazł się znów na orbicie z zamiarem zbadania wpływu nieważkości na osobę w podeszłym wieku.
– Dlaczego Ziemia? – Bo ja wiem? Nie jestem specem od psychiki. – Obdarzyła mnie oskarżycielskim spojrzeniem i mówiła dalej: – Niektórzy z was badają biologię oceanów, prawda? Mnie interesuje biologia innych PLANET. Poza tym – dodała rzeczowym tonem – chciałam przybyć na ZIEMIĘ, zanim będzie za późno... – Za późno na co? – Za późno, aby zastać tu jakieś ludzkie istoty. Nie zabrzmiało to przyjemnie. – Czy to dlatego zamierzasz zabrać na K-PAX sto tysięcy spośród nas? Żeby zachować nasz gatunek? Może umieścicie nas w ogrodach zoologicznych? – Nic podobnego. Nie jesteśmy ludzkimi istotami, gino. Prot powiadomił mnie, że większość z was chce porzucić ten świat, a ja sobie pomyślałam: a co mi szkodzi? Skoro i tak tu będę, mogę pomóc uciec przynajmniej niektórym z was. – Jakiego rodzaju ludzi zabierzesz ze sobą? – Jeśli powiem to panu od razu, nie powstanie z tego zajmująca książka, prawda? – Dlaczego uważasz, że zamierzam napisać książkę o twoim pobycie? – Nie zdoła się pan temu oprzeć! – A ty? Nie napiszesz relacji o nas? – Nie. Większość K-PAXian wie o was akurat tyle, ile im trzeba. Podczas gdy przyglądała się podmiejskiemu krajobrazowi, zastanawiałem się, na jakiej podstawie zechce dokonać wyboru. – Na przykład z góry wyeliminuję każdego z telefonem komórkowym przy uchu. Potem gawędziliśmy znowu o procie, Robercie i Giselle i ku swej radości dowiedziałem się, że mój imiennik będzie miał siostrzyczkę za parę miesięcy. – To będzie niezwykłe wydarzenie na K-PAX – zauważyłem – wziąwszy pod uwagę waszą niechęć do... hm... stosunków seksualnych. – Och, to odnosi się tylko do dremerów. I paru innych gatunków. Pozostałe nigdy nie mają dosyć seksu. Zmieniłem temat. – W chwili przybycia mówiłaś, że masz „wiadomość od prota”. Co to za wiadomość? – Dziewięć propozycji. – Dziewięć? – Tak, dziewięć, o głucha istoto. – Co to za propozycje?
– Prot radził mi, żeby nie mówić ci o nich na osobności. – Dlaczego nie? – On uważa, że powinnam je przekazać wszystkim ludziom równocześnie. – Zamierzasz udać się do Organizacji Narodów Zjednoczonych? – Jeżeli nie ma niczego lepszego. – To bardzo w stylu science fiction, nie sądzisz? – Tylko że w s.f. nigdy nie udaje im się dotrzeć do onz. Nagle naszym oczom ukazał się Nowy Jork. – Ho, ho! – zawołała. – Jest zupełnie taki, jak prot opowiadał. Tyle że nie ma już world trade center, rzecz jasna. Wzruszyłem bezradnie ramionami. Kiedy przejeżdżaliśmy przez most Waszyngtona, zacząłem rozmyślać o jej wizycie i o tym, czego moglibyśmy się od fled nauczyć. Nie chciałem zaniedbać sprawy i później, gdy jej już nie będzie, żałować, że o coś nie zapytałem. Chociaż miała szorstkie usposobienie, to jednak najwyraźniej zrobiło jej się trochę przykro z mego powodu. – OK, gene, odpowiem na jedno pytanie z kosmologii. Co chce pan wiedzieć? Pytań było tak wiele, że musiałem się zastanowić przez dobrą chwilę. Wreszcie wstrzymując oddech, rzuciłem: – Czy istnieje teoria wielkiej unifikacji? – Masz na myśli rozwiązanie ewidentnej sprzeczności pomiędzy teorią względności a mechaniką kwantową. – Tak. – Nie. – Chcesz powiedzieć, że nikt nigdy... – Może pan zapomnieć o mechanice kwantowej i superstrunach. To wszystko fantazja. Matematyczne pierdoły. Nie mogłem odrzec nic innego jak tylko: – Któż może wiedzieć lepiej niż ty. Fled odezwała się dopiero, kiedy skręcaliśmy w Amsterdam Avenue. – Albert mieszka na K-PAX. Naturalnie w postaci „hologramu”, jak wy to nazywacie. Wciąż jest na siebie zły, że tyle czasu zmarnował na teorię wielkiej unifikacji. Frapujący facet z ciekawością dziecka. Są świetnymi kumplami wraz z Wolfgangiem. – Mozartem? – Nie, głupolu. Wolfgangiem Schwartzem, fizykiem.
Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, ale już dojeżdżaliśmy do Instytutu Psychiatrii na Manhattanie. – A ojciec Roberta Portera... też tam jest? – O, tak. Robert na okrągło z nim rozmawia. Zaparkowałem nieprzepisowo przed frontonem szpitala i pospiesznie przepchnąłem fled przez bramę wejściową, wyjaśniając Wilsonowi, że mam nagły przypadek wymagający hospitalizacji. Ten podeszły już wiekiem strażnik nadal stał z szeroko rozwartymi ustami, gdy z pośpiechem wkraczaliśmy do wnętrza budynku. Fled była o wiele bardziej bezpośrednia od prota. Machała ręką i uśmiechała się (tak mi się przynajmniej wydawało) do wszystkich, którzy kręcili się po trawniku i w świetlicy na parterze. Niektórzy mieszkańcy szpitala machali rękaw odpowiedzi, łącznie z Phyllis4, której wydaje się, że jest niewidzialna, ale większość pacjentów była chyba w rozterce, widząc fled. Niektórzy próbowali pójść za nami do windy (urządzenie to wielce ją rozbawiło), dałem jednak znak lekko wstrząśniętej pielęgniarce, żeby zabrała ich z powrotem do zwykłych zajęć. Goldfarb wiedziała już, z kim przybywam, ale nawet ona była zszokowana na widok fled. Mimo to zdołała odwzajemnić uśmiech i podać rękę, którą fled potrząsnęła z entuzjazmem – najwyraźniej została przeszkolona przez prota w kwestii etykiety obowiązującej przy zawieraniu znajomości. Kiedy już usiedliśmy, a fled rozglądała się wokół, zapytałem Virginie wprost, czy znalazłaby kogoś, kto mógłby się zająć towarzyszką prota z K-PAX. Zakładałem, że Will zdążył z nią o tym porozmawiać. Goldfarb odzyskała już panowanie nad sobą. – Sądziłam, że będziesz chciał zająć się fled osobiście. Nawet do głowy mi nie przyszło, że wyskoczy z takim zwariowanym pomysłem, i zaraz jej o tym powiedziałem. Oponowałem dalej, tłumacząc, że jestem na emeryturze i że już nie mieszkam w pobliżu. Goldfarb jak zwykle nie dała się zbić z tropu. – Właśnie o to chodzi. Nikt z personelu nie ma obecnie wolnego czasu dla nowego pacjenta. A ty masz i przyjeżdżasz do szpitala raz w tygodniu po to tylko, żeby się szwendać bez celu i wszystkim wchodzić w drogę. Może zrobiłbyś coś pożytecznego, skoro już tu bywasz? – Ale co z... – Twój syn i tak jest już przeciążony. Podobnie jak Chang i Menninger, i Rothstein, i 4
Tak jak w poprzednich częściach imiona wszystkich pacjentów zostały zmienione, by chronić anonimowość ich oraz ich rodzin (przypis autora).
Rudqvist, i Roberts. Mamy więcej pacjentów niż kiedykolwiek, a żaden z nich nie zdradza chęci, by opuścić szpital. Wszyscy czekają, że przybędzie ktoś z K-PAX i zabierze ich stąd. Poza wszystkim, kto zna się na kosmitach lepiej niż ty? Jeszcze próbowałem się słabo bronić: – Nie mam własnego gabinetu. – Możesz korzystać z mojego. Ma osobne wejście, a ja nie zajmuję się już tyloma pacjentami co przedtem. Trzymała mnie w szachu i wiedziała o tym. No i prawdę mówiąc, brakowało mi bezpośredniego kontaktu z mieszkańcami Instytutu, chociaż ściśle biorąc, fled daleko było do statusu pacjenta. – Będę musiał to uzgodnić z Karen. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że moja żona, od dłuższego już czasu skazana na moją ciągłą obecność w domu, chętnie się zgodzi na tych parę dni w tygodniu beze mnie. Gdy odwróciłem się, by zobaczyć, co fled na to wszystko, okazało się, że znowu usnęła, ze stopami owiniętymi wokół nóg krzesła. Szepnąłem do Virginii: – Trzeba będzie coś zrobić z bramą wejściową. Jak ludzie zobaczą wielkiego szympansa uganiającego się po trawie, pomyślą, że to ogród zoologiczny. – Zajmę się tym – obiecała. *** Postanowiłem zjeść lunch w jadalni dla lekarzy, jak zwykle gdy odwiedzam szpital. Zastałem tam kilku naszych psychiatrów, którzy powitali mnie bardzo ciepło. Od czasu przejścia na emeryturę bywam tam w miarę regularnie, więc ich serdeczność wydała mi się podejrzana. Okazało się, że są tak radośni dlatego, że zdjąłem z ich barków obowiązek zajmowania się fled. Siadłem obok dwojga świeżo przyjętych lekarzy, byli to Cliff Roberts i Hanna Rudqvist. Hanna dołączyła do zespołu zaledwie trzy tygodnie temu, urlopowana z Instytutu Karolińska,
by współpracować z Ronem Menningerem.
(W ramach współpracy
międzynarodowej Carl Beamish z kolei przebywał właśnie na rocznym urlopie naukowym w Sztokholmie. Nadmienię przy okazji, że Carl Thorstein odszedł z Instytutu ponad cztery lata temu.) Co do Hanny, nie znałem jej jeszcze zbyt dobrze. Natomiast nie przepadałem za Cliffem, jedynym Afroamerykaninem wśród grona psychiatrów, uosabiającym mało pociągający egocentryzm młodego pokolenia, niezależny od rasy czy pochodzenia
etnicznego. Krążyły też pogłoski, że jest kobieciarzem. Z drugiej strony był zdolnym młodym lekarzem, który podjął się leczenia najtrudniejszych pacjentów Instytutu. Należeli do nich Howard, „człowiek ropucha z Milwaukee”, i Rocky, nie potrafiący zapomnieć najdrobniejszej nawet urazy, dopóki nie uzyska przeprosin lub się nie odegra. Podobnie jak większość psychiatrów Hanna ma swoje własne małe nerwice, toteż z jej tylko znanych powodów zarumieniła się, kiedy się przysiadłem. Aby pomóc jej się rozluźnić, zapytałem o „niewidzialną Phyllis”, jedną z jej podopiecznych. Przypadłość Phyllis, choć rzadka, zdarza się jednak i bywa trudna do zniesienia zarówno dla pacjentów, jak i dla personelu. Jeśli ktoś podejdzie do niej i popatrzy jej prosto w oczy albo na przykład szturchnie ją w ramię, jest przekonana, że intruz po prostu spogląda na siebie w lustrze lub walczy z wyimaginowanym przeciwnikiem, w zależności od sytuacji. Jak to zwykle z paranoikami, nie da się jej wykazać, że jest w błędzie. Wydawało mi się jednak, że Phyllis pomachała ręką do fled, kiedy wchodziliśmy, więc teraz wspomniałem o tym. – Może udałoby się panu przekonać swoją małpią przyjaciółkę, żeby nam pomogła w sprawie Phyllis – wtrącił z ożywieniem Cliff. Najwyraźniej coś już słyszał o naszym gościu z kosmosu. – Zapytam ją o to, ale na razie nie wiadomo, czy ma równie dobre podejście do pacjentów jak prot. Prawdę mówiąc, wydaje się zainteresowana zupełnie czym innym. – Wielka szkoda – odrzekł. – Miałem nadzieję, że choć trochę nam ulży w tej harówce. To był jeszcze jeden powód, dla którego nie lubiłem Cliffa: wyglądało na to, że bardziej obchodzi go jego własne dobre samopoczucie niż ulżenie doli pacjentów. Zauważyłem też, że przydałaby mu się wizyta u dentysty. Może spytam fled, czy dentystyka nie leży w sferze jej zainteresowań... Nagle Hanna doznała olśnienia. – A jeśli ona wie, że fled ją widzi? – wykrzyknęła. (Chociaż jej angielski był bezbłędny, mówiła ze śpiewnym szwedzkim akcentem). – Może doktor Roberts ma rację, może uda nam się przekonać Phyllis, żeby powiedziała pana nowej pacjentce, co ją dręczy! Przypomniałem, że fled nie jest pacjentką, tylko przybyszem z odległej planety. Ale Hanna nie dawała za wygraną i jej entuzjazm był zaraźliwy. Poczułem się tak jak niegdyś w czasie rozmów z protem. Jak wiele mogłaby uczynić fled dla nas... dla pacjentów... dla świata... czego nawet nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić? W tym momencie przysiedli się do nas Ron Menninger i Laura Chang. Oboje usiłowali mówić równocześnie. W końcu Ron dał za wygraną. – Czy poprosisz fled, żeby pogadała z Claire? – dopytywała Laura. – Czasem wydaje
mi się, że już ją lepiej rozumiem, a w chwilę później okazuje się, że jesteśmy znowu w punkcie wyjścia. – No właśnie – wtrącił Menninger. – A z kolei Charlotte niespodzianie wpadła w głęboką depresję bez żadnej wyraźnej przyczyny. – Uprzedzając moje pytanie, dodał: – To nie jest działanie uboczne leków, które zażywa. Ni stąd, ni zowąd jakby przestało jej na czymkolwiek zależeć. Myślę, że po prostu czuje się samotna. – No i Jerry – wtrąciła Chang. – Prot dotarł do niego. Może fled też potrafi. – Hej! Po kolei! – zawołał Roberts. – Niech się najpierw zajmie Rockym! – Hola! – rzekłem. – Nie tak szybko! Pozwólcie mi najpierw z nią porozmawiać. Ona może nie chcieć zajmować się ziemską psychiatrią. Z tego co wiem, przybyła tutaj badać drzewa i żółwie. Przestali nalegać, ale wiedziałem, że będą niecierpliwie oczekiwać na to, co powie fled, licząc na znaczną pomoc z jej strony. I któż mógł ich za to winić? Instytut Psychiatrii na Manhattanie przyjmuje wyłącznie najcięższe przypadki, często pacjentów, których inne szpitale spisały na straty. Wielu z nich przebywa tutaj całymi latami. Ja także pragnąłem, aby fled była w stanie ulżyć ich cierpieniu i sprawić, żeby zaznali trochę spokoju i szczęścia w życiu pełnym udręki. Ale to zależało wyłącznie od jej gotowości do współpracy z nami i chęci zaangażowania się w ich problemy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Weekend spędziłem na przesłuchiwaniu nagrań moich rozmów z protem – z lat 1990, 1995 i 1997. Nie chodziło o odświeżenie wspomnień – bo tych spotkań nie zapomnę nigdy – ale o przemyślenie wszystkich błędów, które popełniłem, zajmując się naszym pierwszym przybyszem z K-PAX. Było ich mnóstwo, a kardynalną pomyłką był mój ciągły opór przed przyjmowaniem za prawdę tego, co mówił. Jednakże ilu psychiatrów zachowałoby się inaczej na moim miejscu? Wszyscy stykaliśmy się z pacjentami utrzymującymi, iż przybywają z przepastnych dali kosmosu, z innego wymiaru czasu, z niebiańskich rewirów lub czeluści piekielnych. Oto krótkie streszczenie dla tych, którzy nie czytali poprzednich książek: prota przywieziono do Instytutu Psychiatrii na Manhattanie (IPM) z Bellevue Hospital5 z rozpoznaniem zespołu urojeniowego połączonego z amnezją6 (w końcu zdiagnozowaliśmy u niego dysocjacyjne zaburzenie tożsamości7). Z pomocą Giselle Griffin, niezależnej dziennikarki, która pojawiła się w szpitalu w celu napisania reportażu o chorobach psychicznych, udało nam się w końcu dotrzeć do jego ziemskich korzeni. Pochodził z małego miasteczka w stanie Montana, gdzie jego żona i dziewięcioletnia córeczka zostały brutalnie zamordowane. Rzecz jasna, każdego mogłoby to doprowadzić do utraty zmysłów (ściśle biorąc, ta ciężka trauma dotknęła nie prota, lecz jego alter ego8, Roberta Portera). Ale prot różnił się od większości pacjentów z wieloraką osobowością. Znał fakty z dziedziny astronomii, o których nawet astronomowie nie mieli pojęcia (jak na przykład mój zięć Steve). Był też niezaprzeczalnie obdarzony zdolnością widzenia w zakresie ultrafioletu. Początkowo nie wierzyłem, że potrafi podróżować z prędkością światła (a nawet o wiele 5
Ściśle mówiąc, po pobycie w Bellevue Hospital prot trafił do szpitala psychiatrycznego na Long Island i stamtąd dopiero skierowano go do IPM. 6 Amnezja – niepamięć. 7 Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości – inaczej zespół wielorakiej osobowości – zaburzenie psychiczne polegające na występowaniu dwu lub więcej odrębnych osobowości (tożsamości), które mogą na przemian przejmować władzę nad ciałem. Pierwsze z tych określeń, świeższej daty, zostało powszechnie przyjęte w aktualnie obowiązującej nomenklaturze psychiatrycznej. W poprzednich książkach z serii „K-PAX” autor używał wyłącznie drugiego z nich, bardziej tradycyjnego, które pozostaje jednak nadal w użyciu. 8 Alter ego (łac.) – inne (lub drugie) ja, tu w znaczeniu jednej z odrębnych tożsamości pacjenta z zespołem wielorakiej osobowości.
szybciej) – dopóki nie zademonstrował tej umiejętności w telewizji publicznej – ale nawet wtedy jeszcze podejrzewałem, że jest to jakaś iluzjonistyczna sztuczka. W wypadku fled wydawało się oczywiste, że przybyła z K-PAX na promieniu światła, i nie warto było tracić czasu na wątpliwości. Po pierwsze znała prota i miała ze sobą hologramy jego samego, Roberta i Giselle, a po drugie z pewnością nie pochodziła z Ziemi. Ciekawiło mnie, czy lubi owoce – może i wyglądała na małpę człekokształtną, ale nią nie była. Któż mógłby zgadnąć, jakie ma potrzeby i co zamierza? Będę potrzebował co najmniej kilku spotkań, żeby ją bliżej poznać. Wszakże najbardziej niepokojącą kwestią była sprawa jej ewentualnego wpływu na pacjentów. Czy wykaże zrozumienie dla ich ciężkiego położenia, tak jak prot? Czy też będą jej obojętni, tak jak obojętne były dla niej moje wątpliwości z zakresu kosmologii? A może nastawi się do chorych niechętnie (i w odwecie spotka się z ich niechęcią)? Zdawała się mieć znacznie mniej ogłady niż prot i obawiałem się, że jej przyrodzona bezpośredniość (w tym przypominała mi Frankie, naszą dawną pacjentkę, a obecnie mieszkankę K-PAX) będzie zrażać pacjentów i personel. Żywiłem nadzieję, że tak się nie stanie. Niektórzy pacjenci czekali od lat na następnego przybysza z K-PAX; wielu z nich bez wątpienia łudziło się, że fled wracając, zabierze ich ze sobą. Do tych ostatnich zaliczała się Cassandra, nasza wieloletnia pacjentka wróżbitka, i wspomniany już Jerry, autystyk konstruktor, obecnie pochłonięty budowaniem z zapałek wielkiego modelu naszego Instytutu (wraz z nowym skrzydłem budynku, nazwanym „skrzydłem Villersów” na cześć byłego, zmarłego już, dyrektora szpitala i jego żony, a niezbyt sympatycznie ochrzczonym przez Cliffa mianem „Rozwrzeszczanego Hiltona”). Inni, później przybyli pacjenci, również oczekiwali cierpliwie na podróż do gwiazd, w tym kilku z „siódemki wspaniałych”. W większości chcieli po prostu spróbować szczęścia na innej planecie. Nawiasem mówiąc, dwóch spośród wymienionej siódemki udało nam się wyleczyć i wypisać, a jedna osoba, zwana „Jezusem płci żeńskiej”, została przeniesiona do siostrzanego szpitala – „Dużego Instytutu” w Columbia University. (Czasami wymieniamy między sobą trudniejszych pacjentów, w nadziei że ci drudzy poradzą sobie z tym, czemu nie podołali pierwsi – tak czy inaczej, zmiana miejsca pobytu zazwyczaj wychodzi na dobre wszystkim zainteresowanym.) Pozostała czwórka jest nadal u nas. Oprócz Howarda i Phyllis są to Rick, nałogowy kłamca, i Darryl, który uważa, że jest obiektem miłości Meg Ryan. Do grona nowo przyjętych należą „doktor Claire Smith”, uważająca siebie raczej za psychiatrę niż pacjentkę, oraz
Barney, który nigdy z niczego się nie śmieje. Mieliśmy szczerą nadzieję, że właśnie takim pacjentom mogłaby pomóc fled – nie udało się to nikomu spośród personelu pomimo wieloletniego wysiłku i poświęcenia. Spodziewałem się, że nasi pacjenci obdarzą fled zaufaniem. Na jej korzyść przemawiało powszechne przekonanie, że dzierży klucz umożliwiający opuszczenie naszej nieprzyjaznej planety, która jest – pośrednio lub bezpośrednio – praźródłem ich problemów. W rzeczy samej uciekając stąd, pozostawiliby daleko za sobą różne sprawy leżące u podłoża ich zaburzeń – gnębiących ich rodziców, uciążliwe obowiązki, niechciane powinności, bezustanne frustracje i poczucie winy tudzież wszystkie inne ciężary, które jak wierzyli, wówczas przestałyby ich nękać. Byłem pewien, że nawet niektóre osoby z personelu nie zawahałyby się ani chwili przed wyruszeniem z fled w podróż. Ale w pierwszym rzędzie musiałem się zorientować, czego ona od nas oczekuje, aby w razie konieczności móc zaradzić problemom, jakie może napotkać lub sama spowodować. A poza wszystkim zdawałem sobie sprawę, że rozmowy z nowym przybyszem z K-PAX nakładają na mnie ogromną odpowiedzialność wobec szpitala i całego społeczeństwa. Kto wie, myślałem, co za możliwości kryje w sobie fled i jak ogromny mógłby być z nich pożytek dla wszystkich, gdybym tylko potrafił należycie ocenić ten potencjał. W sobotni wieczór wyszedłem na dwór, żeby poszukać K-PAX w konstelacji Liry, ale oczywiście nie mogłem jej znaleźć, bo to za daleko. Jednakże istniała w mojej wyobraźni – wielka jak księżyc w pełni. I był na niej prot i Robert, i Giselle, i Gene, i Oxie, i wszyscy inni, którzy osiem lat temu tam się wybrali. Naturalnie wspomnienia ożyły z całą mocą... Nie mogłem się już doczekać poniedziałku. *** W niedzielny poranek poszybowałem w niebo „moją” cessną, wynajmowaną na miejscowym lotnisku. Latanie w piękny wiosenny dzień zawsze pozwala mi zdystansować się od wszystkiego. Nie dzwonią telefony, nikt nie puka do drzwi – tylko niebo nad głową, a w dole ziemia. Podejrzewałem, że może to być ostatnia okazja, żeby uciec na chwilę od zdarzeń, które niechybnie nas pochłoną, i w domu, i w szpitalu. Po południu rozdzwonił się telefon. Moja córka Abby i jej mąż Steve postanowili nas odwiedzić i byłem pewien, że znam przyczynę: dowiedziawszy się od Abby o przybyciu fled, mój zięć astronom chciał natychmiast porozmawiać z naszym gościem z kosmosu. Chociaż Karen powiedziała mu, że fled nie interesuje się astronomią, Steve swoim zwyczajem nie dawał za wygraną – pragnął wykorzystać okazję, jak tylko się da.
Will i Dawn z córeczką Jessicą zjawili się prawie o tej samej porze. Will chyba czuł się trochę nieswojo z powodu zignorowania przez panią dyrektor Goldfarb jego gotowości do zajęcia się fled. Przejawiał żywe zainteresowanie tym „przypadkiem” oraz chęć do współpracy – na tyle, na ile to było możliwe. Zwróciłem mu uwagę, że psychiatria jest profesją, w której wszyscy są nadmiernie obciążeni pracą, i że jego podopiecznym wyjdzie na zdrowie, jeśli jednak nie będzie rozpraszał swoich sił. Niechętnie przyznał mi rację, ale widziałem, że sprawa nie daje mu spokoju. Zapewniłem go więc, iż będę się z nim regularnie konsultował. Will posiada naprawdę sporą wiedzę, a do tego jest osobą niezwykle empatyczną, toteż niezwykle sobie cenię jego zdanie. Mniejsza zresztą o przyczynę jego odwiedzin, skoro przy tej okazji mogliśmy zobaczyć naszą siedmioletnią wnuczkę, której właśnie wypadł jeden z siekaczy. – Kiedy mi odrośnie, dziadku? – Kiedy skończysz dwadzieścia dwa lata – odpowiedziałem. Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Roześmiałem się, dając do zrozumienia, że żartuję. Nawet Fred, nasz syn aktor, zadzwonił. Nie mógł przyjechać, bo grał w porannym przedstawieniu, a poza tym uczył się roli do innego jeszcze występu, ale był bardzo zaciekawiony fled. Żałowałem, że tak niewiele jeszcze mogę mu o niej powiedzieć. Za to on miał nam wiele do zrelacjonowania, przede wszystkim to, że postanowił się ustatkować. „To staje się monotonne, tato, co chwila inna dziewczyna. Czasem żonglerka dwiema, trzema naraz” – lamentował. Karen i ja, którzy byliśmy małżeństwem przez ponad czterdzieści lat, nieźle uśmialiśmy się z tego. Jenny nadal pozostawała w Kalifornii i zapewne nie wiedziała jeszcze o naszym gościu. Ale na pewno i tak nie dołączyłaby do nas – całkowicie pogrążona w pracy nad szczepionką przeciw AIDS, czym pasjonowała się od dawna. Była, jak zawsze, pełna nadziei („Jesteśmy coraz bliżej celu, tato” – mówiła z podnieceniem w czasie naszej ostatniej rozmowy telefonicznej), choć nie uzyskała jeszcze skutecznego serum. Star, syn Abby i Steve’a, przyjechał razem z nimi (Rain nie mógł przybyć, zajęty swoimi studiami w Princeton) i też chciał się czegoś dowiedzieć: „Czy ona naprawdę jest gadającym szympansem, dziadku?”. Wyjaśniłem, że przynajmniej moim zdaniem nie jest szympansem, ale to go nie przekonało i zapragnął pójść do szpitala, by samemu ją zobaczyć. Zapytałem go o cel tej wizyty, myśląc, że może psychiatria budzi jego zainteresowanie. „Rozmowa z szympansem byłaby strasznie cool”. Powstrzymałem się, jak zwykle, od pytania, czy nie zna innych przymiotników. Sądzę, że chodziło mu o to, żeby zrobić wrażenie
na kolegach, pokazując im na przykład nagranie wideo lub włos z głowy fled. Tak czy inaczej nie upierał się przy swoim, natomiast spędził sporo czasu filmując kamerą wszystko, co popadnie – zapewne w ramach przygotowań do debiutu reżyserskiego z fled. Należy docenić, że przy tej okazji dał niezłą zaprawę Flower w roli aktorki. Widać, że kocha psy, co odziedziczył po swojej mamie. Abby, miłośniczka wszystkich zwierząt, namawiała mnie, żebym zachęcił fled do odwiedzenia Afryki. Od dawna pragnieniem mojej córki jest dowiedzieć się, o czym myślą szympansy i goryle i jak komunikują się ze sobą na wolności. Jej zdaniem są one o wiele bardziej inteligentne, niż się powszechnie sądzi. „Ich język migowy to tylko czubek góry lodowej” – oznajmiła mi. – „One wiedzą, rozumieją i odczuwają o wiele więcej, niż nam się wydaje, zwłaszcza że porozumiewamy się z nimi w tak nienaturalny sposób”. Usiłowałem również jej wytłumaczyć, że fled nie jest ani szympansem, ani żadną inną małpą człekokształtną, ale nie odniosłem sukcesu. Najbardziej przejęty był, rzecz jasna, Steve. Mój zazwyczaj milkliwy zięć, który przedtem nigdy w pełni nie przyjmował do wiadomości kosmicznego pochodzenia prota, mimo iż ten wykazywał głęboką znajomość kosmologii, teraz perorował, że pojawienie się fled na Ziemi potwierdza pochodzenie z K-PAX naszego poprzedniego gościa i nadaje im obojgu większą wiarygodność. Chciał dowiedzieć się od niej o wszystkim, co tylko można, a zwłaszcza o nieuchwytnym grawitonie. Próbowałem go przekonać, że fled nie zdradza zainteresowania tymi sprawami. „Nie mogę w to uwierzyć” – jęczał rozczarowany i uparcie dopytywał, kiedy będzie mógł z nią podyskutować. Wyjaśniłem, że nie znam jej planów ani harmonogramu, ale obiecałem, że go powiadomię, gdyby zgodziła się z nim spotkać. Kiedy zbierali się już do wyjścia, poprosiłem wszystkich o cierpliwość: przecież jak dotąd sam jeszcze z nią nie rozmawiałem o niczym poważnym. Obiecałem, że w swoim czasie każdy z nich będzie miał okazję przedstawić swoje życzenia. Nikt nie był w pełni zadowolony z takiego postawienia sprawy, ale wreszcie to ja trzymałem karty w ręku – czy raczej tak mi się tylko zdawało. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że nie ja, lecz fled sama będzie decydować o przyjmowaniu gości i udzielaniu wywiadów. *** Gdy tylko rodzina opuściła nasze progi, rozległ się dzwonek u drzwi. Pomyślałem, że może któreś z dzieci coś zapomniało. Otworzyłem i ujrzałem dwóch mężczyzn. Jeden z nich był dość wysoki – mierzył około sześć i pół stopy – a przy tym bardzo chudy, drugi zaś
wydawał się o dobrą stopę niższy i co za tym idzie, przysadzisty. Obaj byli ostrzyżeni na jeża i mieli na sobie niedopasowane granatowe garnitury. Przedstawili się jako pan Dartmouth i pan Wang. Poznałem ich już wcześniej, kiedy odwiedzili nasz Instytut, by dowiedzieć się od prota czegoś o podróżach świetlnych. Jednakże chyba mnie nie pamiętali i wymachując odznakami CIA zapytali uprzejmie, wręcz pokornie, czy mogą wejść. Niestety pan Dartmouth zaraz potknął się o próg i dał nura do przodu, uderzając twarzą o podłogę. W tej samej chwili Flower długimi susami wypadła z salonu, ujadając, a zaskoczony tym agent Wang błyskawicznie skulił się w obronnej pozie. Kiedy zamieszanie ustało i pan Dartmouth wielką czerwoną chustką otarł krew z nosa i oczyścił podłogę korytarza, obaj żwawo skierowali się w stronę kanapy, tak jakby znali już drogę – Wang nie spuszczał psa z oczu, by nie dać się zaskoczyć następnym „atakiem”. Gdy już usiedli i odmówili zaproponowanych przeze mnie napojów, przeszli od razu do rzeczy. – Co panu wiadomo o powrocie prota? – Prota? – Proszę nie udawać greka, doktorze. Mamy swoje źródła informacji. Kusiło mnie, żeby się z nimi podroczyć, ale dałem spokój. – Chyba panowie mają na myśli fled. Jest nowym przybyszem z K-PAX. Dartmouth, ciągle przytykając chustkę do nosa, wyciągnął gruby zniszczony notes, z którego kartki sterczały na wszystkie strony, i zerknął do niego. Pochylił się i szepnął coś do ucha panu Wangowi, który zwrócił się do mnie: – Według naszych źródeł powrócił prot. – Wasze źródła są w błędzie. A tak w ogóle, co to za źródła? – To ściśle tajne. – No cóż... Tak czy inaczej, to nie on wrócił. Ona nazywa się fled. Wang skinął głową w stronę pana Dartmoutha, który ujął ogryzek ołówka, wykreślił coś w notesie, a potem w to samo miejsce wpisał coś nowego. Jakieś karteluszki wyleciały z notesu. Cierpliwie je pozbierał i starannie wsunął z powrotem – chwytając się przy tym za nos od czasu do czasu, zapewne by się przekonać, czy nie jest złamany. – Proszę wybaczyć. Czy może nam pan powiedzieć, dlaczego ona tu jest? W tym momencie przyszło mi na myśl, że mogli już wcześniej założyć podsłuch w moim domu i teraz tylko szukają potwierdzenia tego, co powiedziałem Abby, Willowi i pozostałym. Powtórzyłem, że bardzo niewiele wiem o jej planach. Chcieli poznać to niewiele. Powiedziałem więc, że przybyła, aby badać nas jako obce formy życia, a energia świetlna i
rodzaje uzbrojenia jej nie interesują. Nie kwapiłem się, by nadmienić, że planuje zabrać ze sobą sto tysięcy osób, nie będąc pewnym, jak oni zareagują. Może ich źródła dostarczą im informacji na ten temat. Zadawali mi dokładnie te same pytania na różne sposoby, aż nagle, tak jakby posiadali zdolność telepatycznego porozumiewania się lub coś w tym rodzaju, jednocześnie zerwali się na nogi. – Kiedy się pan z nią znowu zobaczy? – zapytał miło Wang. – Jutro. – Dziękujemy, doktorze. Będziemy w kontakcie. Pomimo kurtuazji, z jaką się do mnie zwracał, poczułem nagły chłód, gdy spojrzałem w jego granitowe oczy. Flower z zabawką w pysku odeskortowała ich do drzwi, podczas gdy Wang wykrzykiwał: „Idź stąd! Idź stąd!”. Potykając się, wyszli na dwór i spiesznie zamknęli za sobą drzwi. *** W poniedziałek wstałem wcześnie. Lało jak z cebra i normalnie wybrałbym inny dzień na wyjazd do miasta. Ale podobnie jak reszta rodziny (a najwyraźniej także rząd federalny) nie mogłem się doczekać spotkania z fled. Nie wiedziałem przecież, jak długo pozostanie na Ziemi. Co najmniej kilka tygodni, ale któż to wie na pewno? Mogła mieć wcześniejsze możliwości odlotu, o których z tego czy innego powodu nie wspomniała, coś w rodzaju opcji awaryjnej. Mało brakowało, a nie znalazłbym głównej bramy szpitala. Ktoś postawił ogrodzenie panelowe, takie, jakiego używają ekipy budowlane, by nie podpatrywano, co robią (czy raczej czego nie robią). Najwyraźniej Goldfarb postarała się o to, by ciekawscy nie mogli zaglądać na teren szpitala. Wszedłszy do starego, dobrze mi znanego budynku i strzepnąwszy wodę z parasola, jak to robiłem niezliczone razy przedtem, nie mogłem wprost uwierzyć, że idę do pracy. No, może nie była to praca w ścisłym tego słowa znaczeniu – po prostu pogaduszki z gościem specjalnym. Jednakże przepełniało mnie bardzo miłe uczucie, coś na kształt babiego lata przytrafiającego się w czasie zimy mego życia zawodowego. I naprawdę czekała mnie przyjemność, bo – jak prot z pewnością nie omieszkałby mi przypomnieć – nie jest pracą coś, co kochamy robić. Mogłem się uważać za szczęściarza. Zarabiałem na życie w sposób, jaki sprawiał mi radość. Z wyjątkiem wynagrodzenia, oczywiście. Ale gdy się prawdziwie kocha swój zawód, ta sprawa schodzi na plan dalszy, czyż nie?
Gdy szedłem przez hol na parterze, ogarnęła mnie fala wspomnień, pamięć momentów szczególnych, przełomowych, kiedy to zasłona się unosi i czysty promień słonecznego światła rozjaśnia umysł chorego pacjenta. Są to niestety chwile rzadkie, ale one właśnie dają nam siłę, tak jak udany ostatni strzał w golfie sprawia, że można zacząć grę od początku. I przypomniałem sobie pracowników, którzy już odeszli, ale byli tutaj, gdy po raz pierwszy zjawiłem się w IPM, wśród nich Joyce Trexler, moją niezrównaną byłą sekretarkę. Nawet Betty McAllister, niezastąpiona przełożona pielęgniarek, opuściła szpital, by zająć się wychowywaniem dzieci (trojaczki to nie lada wyzwanie), a doktor Chakraborty, przez wiele lat sprawujący funkcję naczelnego internisty, powrócił do Indii. Oczywiście ja również nie byłem już członkiem zespołu i zdarzało mi się zastanawiać, czy Will i inni myślą czasem o mnie, spacerując tym szacownym korytarzem... Najpierw udałem się do Goldfarb, żeby wziąć klucz od jej gabinetu. Przy okazji chciałem ją zapytać, jak fled spędziła weekend, czy nawiązała kontakt z pacjentami, co o nich myśli, jakie w ogóle ma zdanie o ludziach i jakie są jej najbliższe plany. Sekretarka Virginii młoda i pełna wigoru Margie Garafoli, zaprowadziła mnie od razu do dyrektorskiego sanktuarium. – Czeka na pana – oznajmiła pogodnie. Trudno oderwać oczy od Margie, która jest nie tylko ładna na buzi, ale ma też bardzo powabne kształty; zawsze czuję się przy niej trochę młodziej. Goldfarb niewiele mogła mi pomóc. Fled zniknęła wczesnym rankiem w sobotę i pojawiła się z powrotem zaledwie parę godzin temu. Pytanie, jakim sposobem nasz kosmiczny gość zdołał opuścić szpital, nie miało większego sensu – oboje znaliśmy odpowiedź – poczułem się jednak zirytowany tym, że fled nie uprzedziła mnie o swoich tak pilnych planach. – Czemuż to? – spytała Goldfarb. – Co mógłbyś z tym fantem zrobić? Musiałem przyznać, że nic. Wszelako dodałem, że jeśli mam być jej „opiekunem”, wypada, żebym wiedział, co zamierza, by móc koordynować... – Dowiesz się, bez obaw. Wydaje się, że nie ma oporów przed mówieniem komukolwiek tego, co myśli. Tak samo jak ty – pomyślałem, uśmiechając się w duchu. Goldfarb pokazała mi raport opisujący fizykalne parametry fled. Zasadniczo wskazywał na to, że jest ona osobnikiem, na jakiego wygląda: rysy jej twarzy, struktura uzębienia i grupa krwi były zaskakująco podobne do charakterystycznych cech naszych ziemskich kuzynów, szympansów. Ale jej oczy, tak jak i oczy prota, miały zdolność widzenia
światła ultrafioletowego. Tyle że jej wrażliwość na widzialne światło była stosunkowo mniejsza niż prota, w związku z czym nie potrzebowała okularów słonecznych – i dobrze, bo nadałyby jej jeszcze bardziej komiczny wygląd artystki cyrkowej. Na wyniki szczegółowych badań krwi oraz DNA trzeba było poczekać. Oddałem raport i na odchodnym mruknąłem pod nosem coś w rodzaju: – A więc mamy powtórkę z rozrywki. – Niezupełnie – odrzekła z całą powagą. – Ona jest innym, nazwijmy to, zwierzęciem niż prot. Na twoim miejscu miałabym się na baczności. *** Zastałem fled w świetlicy na Oddziale Drugim (na tym piętrze, gdzie przebywają pacjenci z poważnymi nerwicami i nieagresywnymi psychozami) wraz z Howardem (którego nie należy mylić z Howiem, byłym pacjentem, a obecnie znanym skrzypkiem). Rzucali strzałkami do tarczy. Miała na sobie luźną żółtą podomkę, ale była bosa. Może szpital nie miał obuwia na jej wielkie stopy. Ku mojemu zdziwieniu, wcale nie otaczał jej krąg mieszkańców szpitala gotowych wyruszyć na K-PAX, jak mógłbym tego oczekiwać. Prawdę mówiąc, prócz nich nie było nikogo więcej, a sala zazwyczaj bywała wypełniona sporą liczbą pacjentów uczestniczących w rozmaitych aktywnościach, zwłaszcza gdy na dworze padało. – Gdzie się wszyscy podziali? – spytałem Howarda. „Człowiek ropucha” odparł bez ogródek, że inni pacjenci, podobnie jak i większość personelu, trzymają się z dala od fled. – Z jakiej przyczyny? – Bo czują do niej niechęć. – Niechęć? Fled stała nieopodal, tym razem wyjątkowo cicha. – Zachowuje się jak gadająca małpa. – Więc co z tego? – Nie chcą rozmawiać z małpą, która potrafi odpyskować. Zwłaszcza jeśli jest bardziej rozgarnięta od nich. – Dlaczego nie chcą? Skierował swoje wyłupiaste oczy w stronę tarczy. – Bo ona im uzmysławia, że też są po trosze małpami. Chyba nikt nie potrafi pogodzić się z takim wizerunkiem siebie samego. Wyobrażałem sobie różne trudności mogące wyniknąć z pobytu fled, ale coś takiego
nie przyszło mi do głowy. – A ty, Howard? Jak sobie radzisz z tym problemem? Strzałka poszybowała w stronę celu. Kiedy uderzyła w ścianę w odległości około stopy od tarczy, odwrócił się do mnie. – Doktorze Brewer, jestem najbrzydszym z ludzi. Nie posiadam wizerunku, który trzeba by chronić. Nawet rodzeństwo i rodzice Howarda czuli do niego niechęć i odrazę. Nie był nigdy ślicznym dzidziusiem – oczy, usta oraz głowę miał o wiele za duże, podczas gdy nos i uszy prawie nie istniały. – Ale fled nie jest małpą – przypomniałem mu. – Nie jest nawet ziemską istotą. – Nie jest – zgodził się. – Jest pięknym trodem. Ale w oczach większości ludzi uchodzi za brzydulę. Ludzie nie cierpią brzydoty. Boją się, że jest zaraźliwa i takie tam... Myślałem, że wybuchnie płaczem. To właśnie krańcowa wrażliwość Howarda na tę oczywistą prawdę była przyczyną jego pobytu w naszym szpitalu. Ale w tym momencie nie chciałem wchodzić w te sprawy. Zamiast tego zwróciłem się do fled. – Chcesz rozmawiać tutaj czy wolisz raczej pójść ze mną do gabinetu doktor Goldfarb? – Nie mogę nigdzie iść. Mam złamane serce... – Słuchaj, nie powinnaś brać tego, co mówią pacjenci, powa... – Żartowałam, doktorku. Chodźmy już i pozwólmy pacjentom wrócić do świetlicy. Nie patrząc na cel, rzuciła strzałkę z ukosa w sam środek tarczy strzelniczej. – Pozwolisz, że cię opuścimy, Howardzie? Kiwnął smętnie głową i pomaszerował w kierunku tarczy. Skierowałem się w stronę windy, ale fled skręciła na schody, a ja spiesznie podążyłem za nią. Po drodze zapytałem ją, co myśli o dywagacjach Howarda. – Piękno jest prawdą, a jednak jest tajemnicą. Jest nieodłączne od seksu, ale nie sięga w głąb umysłu tego, który je ogląda. Umysł choruje skutkiem własnego piękna, ale piękno i cnota rzadko chodzą społem. Ono prowokuje...9 – W porządku! Pojmuję! – Na pewno? – Porozmawiajmy o czymś innym, zgoda? – Na przykład o czym, jeśli wolno spytać? 9
Fled w tej wypowiedzi popisuje się erudycją, łącząc po swojemu cytaty z dzieł różnych autorów (Keats, Byron, Petrarka).
– Na przykład o tym, gdzie byłaś w czasie weekendu. – Odwiedziłam miejsce, które zwiecie kongo. – Kongo? Dlaczego Kongo? – wysapałem. – Prot mówił, że warto zwiedzić to piękne miejsce. Czy wiedział pan o tym, że kiedy on był tutaj po raz pierwszy, nazywało się zair? – Czy miał rację? – spytałem zadyszany. – Tak. Rząd zmienił nazwę kraju po tym, jak... Próbowałem złapać oddech. – Chodziło mi o to, czy miał rację mówiąc, że to piękne miejsce. Wreszcie dotarliśmy na czwarte piętro. – Pan zna odpowiedź na to pytanie, doktorze b. W każdym razie jest to najpiękniejszy kraj z tych, które dotąd zwiedziłam. – A ile ich zwiedziłaś? – Dwa. – Jak nazywa się ten drugi? – Stany zjednoczone. – Ach, tak. Oddychając ciężko i prawie nie widząc na oczy, odemknąłem pokój 520. Fled zamaszyście przekręciła gałkę, jakby chciała udowodnić, że to potrafi, i pchnęła nogą drzwi. Dała susa do pokoju i zaczęła węszyć wokół papierów na biurku, jakby próbując coś znaleźć. Gdy skończyła, zajęła miejsce nie w fotelu dla niej przewidzianym, lecz na jego oparciu, kładąc olbrzymie bose stopy na siedzeniu. Przyjrzawszy się chwilę jej owłosionym paluchom, usiadłem na krześle przy biurku Goldfarb. Fled wyszczerzyła do mnie zęby, najwyraźniej rozbawiona moim zakłopotaniem. – Gdzie są płody rolne? Prot obiecywał, że będą płody rolne! – Przykro mi. Postaram się o nie następnym razem. Banany ci odpowiadają, jak sądzę? – Wolę warzywa. – Ale myślałem, że skoro jesteś... – Po raz ostatni powtarzam: nie jestem szympansem, matołku! Zrozumiano? – Wiem o tym. Spiorunowała mnie wzrokiem. – To dlatego, że nie wyglądam jak człowiek, tak jak prot, prawda? Chyba nie jest pan gatunkistą, jak większość spośród homo sapiens, doktorze b? Pominąłem milczeniem tę absurdalną uwagę.
– Zanim przejdziemy dalej, zapytam cię o coś. Powiedz, czemu mi ubliżasz, używając obraźliwych słów kwestionujących moją inteligencję? Na naszej planecie uważamy to za bardzo nieuprzejme. – Otóż to, prot mówił mi, że prawda was w oczy kole. – Ale nigdy nie nazwał mnie matołkiem! – No tak, obawiam się, że dremerzy posiadają więcej tolerancji dla głupców niż inni K-PAXianie. Ześliznęła się na siedzenie fotela i wpakowała olbrzymią bosą stopę na biurko. – W porządku, nie będę pana nazywała „głupkiem”, chyba że powie pan coś głupiego. Zgoda? – Jeśli chcesz wiedzieć, nawet głupi ludzie nie lubią, jak im się wytyka ich braki. – Dlaczego nie? – Po prostu uwierz mi na słowo, dobrze? A teraz przejdźmy do rzeczy. Czytelnicy trylogii „K-PAX” zapewne pamiętają, że w czasie rozmów z protem używałem magnetofonu. Instytut Psychiatrii na Manhattanie jest placówką badawczą, chciałem więc, żeby nasze sesje były dostępne dla dalszych opracowań, zarówno moich własnych, jak i mych kolegów. Te nagrania okazały się też bezcennym materiałem do książek, które osnułem na kanwie moich spotkań z protem. Postanowiłem jednak zrezygnować z tego krępującego urządzenia podczas nieformalnych rozmów z fled. W końcu nie była pacjentką, a ja tak naprawdę nie byłem już praktykującym psychiatrą. Poza tym wtedy jeszcze nie zamierzałem pisać książki o niej wbrew jej przemądrzałym uwagom na ten temat. Odchrząknąłem i rozpocząłem krótką przemowę, którą zawczasu sobie ułożyłem. – Myślę, że ustalimy dzisiaj pewne podstawowe zasady, tak żeby nie zbaczać z tematu i nie grzęznąć w nieistotnych szczegółach. – Nie chce pan marnować swego cennego czasu na tak zwane dygresje, czy o to chodzi? – No... nie chcę. Twojego też nie. – Czas jest bardzo ważny dla pana, prawda? – Tak, chyba tak. Zwłaszcza w moim wieku, kiedy się nie wie, ile go jeszcze pozostało. – Bardzo po ludzku powiedziane. – A ty nigdy o tym nie myślisz? – Żaden inny gatunek oprócz waszego o tym nie myśli, gino. Czy to nie śmieszne, że
marnujecie tyle czasu na martwienie się, ile go jeszcze zostało, zamiast cieszyć się pełnią życia, jak wszystkie inne stworzenia na waszej planecie, które nigdy o tym nie myślą? Jak to często bywało w rozmowach z protem, straciłem panowanie nad sytuacją, czego tak bardzo pragnąłem uniknąć. – OK, to właśnie była jedna z tych dygresji... Czy moglibyśmy trzymać się pewnych zasad? – Pachnie nudą. Co to za zasady? – Po pierwsze, chciałbym cię zastać na miejscu, kiedy przyjdę. – Zależy, kiedy pan będzie przychodził. – Powiedzmy, że w poniedziałki i piątki, mniej więcej o tej porze. – Powiedzmy, że dam panu znać, gdyby w te dni miało mnie nie być. Poznałem już kosmitów na tyle, by wiedzieć, że wszelkie spory z nimi są stratą czasu. – W porządku. Ale czy mogłabyś chociaż sprowadzić swoje nieobecności do minimum? – Kiedy jestem tutaj, jestem nieobecna gdzie indziej. Westchnąłem. – Po drugie: ja zadaję pytania, a ty na nie odpowiadasz. Zgoda? – To zależy od pytań. No a co zrobimy, jeśli to ja będę chciała o coś zapytać? – Powiedzmy, że zaczekasz z zadawaniem pytań, aż ja skończę zadawać swoje. – Powiedzmy, że będziemy je zadawać na przemian. – Do licha, fled, obiecałaś współpracę! Wtedy dała susa z fotela na biurko. Przyznaję, że aż podskoczyłem ze strachu. Ale nie mogłem nie zauważyć, że nogi trzyma w szerokim rozkroku, zaś podciągnięte do góry luźne wdzianko zdradza, iż pod spodem nie ma na sobie nic. Odwróciłem głowę, sam nie wiem, czy przez skromność czy z obrzydzenia. – OK – wyjąkałem, patrząc na drzwi – oto następna zasada: ja siedzę na tym fotelu, a ty na tamtym. Dała susa z powrotem na fotel, skrzyżowała owłosione nogi i podparła ręką brodę, przybierając afektowaną pozę świętoszkowatej powagi. W ten sposób rozpoczęliśmy cykl rozmów, chociaż przez większość czasu nie byłem pewien, kto z kim przeprowadza wywiad. – Dobrze... Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co robiłaś w Kongu? Oprócz zwiedzania, oczywiście. Dłubiąc w nosie, odpowiedziała: – Szukałam małp człekokształtnych, ale nie z kategorii homo sapiens.
– Nie z tej kategorii co homo sapiens? – Homo sapiens należy do rodziny małp człekokształtnych. Czyżby pan tego nie wiedział, doktorku? – Nie jestem małpą człekokształtną. – Typowe odezwanie gatunkisty. Uformowała kulkę z tego, co wydłubała z nosa, i wrzuciła sobie do ust. Ledwie panując nad poczuciem obrzydzenia, brnąłem dalej. – I znalazłaś je? – Tylko parę. Większość została poddana eksterminacji. – Większość czego? – Szympansów, goryli, pawianów, małpek... i tak dalej, i tak dalej. – Kto je wyeksterminował? Prychnęła gniewnie. – Znowu zgrywa pan głupiego, gene? Na to mogą dać się nabrać pana ludzcy pacjenci, ale nie inne gatunki. – Chodziło mi o to, że to jest chyba bezprawne... dopuścić się eksterminacji małpy człekokształtnej. – Nigdy nie słyszał pan o handlu mięsem buszu, doktorze? Żeby nie wspomnieć o mordowaniu rodziców, porywaniu ich maleńkich dzieci i sprzedawaniu ich jako maskotki domowe lub cokolwiek innego, co przynosi zysk? – Mięsem buszu? – Może po prostu sprawi pan sobie aparat słuchowy i zaoszczędzi wszystkim żenady? Ta K-PAXianka z każdą chwilą działała mi coraz bardziej na nerwy. – Dobrze, do jasnej ciasnej... Spróbuję się nie powtarzać! Mówiąc „mięso buszu” masz na myśli... – Dokładnie to. Małpi móżdżek na kolację. – Czy mogłabyś z łaski swojej przestać czytać w moich myślach? Powinnaś wiedzieć, że człowieka może to wyprowadzić z równowagi. Zasalutowała. – Tak jest, szefie. Po prostu próbowałam zaoszczędzić trochę pańskiego cennego czasu. – Dziękuję! – To właśnie dało początek aids. To, że ludzie jedli małpie móżdżki. – Tak, słyszałem o tym.
– A teraz macie chorobę szalonych krów i ptasią grypę. Żeby nie wspomnieć o chorobach serca, raku i tak dalej, i tak dalej. Zostawcie zwierzęta w spokoju, doktorku, a z pewnością będziecie żyć dłużej. – Dziękuję raz jeszcze. Jeśli wolno, chciałbym zauważyć, że w Afryce nadal żyją miliony małp człekokształtnych i... hm... innych istot pomimo handlu mięsem buszu, prawda? – Raczej tysiące. Może kilkaset tysięcy, jeśli policzyć wszystkie małpy człekokształtne na Ziemi, ale ich liczebność maleje z każdą minutą. Jedynie gatunek homo sapiens jest coraz liczniejszy... – No dobrze, ale udało ci się napotkać parę małp człekokształtnych. I czego się o nich dowiedziałaś? Bo jesteś tu po to, żeby je badać, prawda? – Nie, ty kretynie. Jestem tu po to, żeby się od nich uczyć. Opcja, która wam, ludziom, nie przyszła jeszcze do głowy. – Rozumiem. Zatem czego się od nich dowiedziałaś? – Mnóstwa rzeczy. Mają serdecznie dość ciągłego ukrywania się przed „nagimi bestiami”, jak o was mówią. Zwłaszcza że nie zrobiły niczego, co usprawiedliwiałoby wasze niekończące się prześladowania. Nagle wyszczerzyła zęby w uśmiechu i wywaliła nogę na biurko. – Na pewno nie ma pan ochoty na... – Nie, nie mam. – Musiał pan czytać w moich myślach. – Mniejsza z tym! Jeśli nie zaprzestaniesz tych prowokujących zachowań, wyrzucę cię stąd i możesz sobie szukać kogoś innego, kto się o ciebie zatroszczy. – To dlatego, że jestem „małpą”, prawda? – Nie! To znaczy... tak, w pewnym sensie. Na tej planecie nie uprawiamy seksu ze zwierzętami. – Nie jestem zwierzęciem ani w mniejszym, ani w większym stopniu niż pan! A więc wyszło szydło z worka, jednak jest pan gatunkistą. A może nie? Może nie? I ni z tego, ni z owego zaczęła się onanizować. Ponownie się odwróciłem. – Nie, do licha! Po prostu nie życzę sobie mieć intymnych kontaktów z... z cholerną małpą! – Gatunkista! Gatunkista! Wstałem. – Więcej czasu dzisiaj nie mamy. Do zobaczenia w piątek. – Ruszyłem w kierunku
drzwi, dodając: – Ale jedynie pod warunkiem, że obiecasz zachowywać się przyzwoicie! – Zachowuję się tak jak trzeba, doktorku – krzyknęła za mną. – Na K-PAX byłoby w złym tonie, gdyby ze strony troda nie padła propozycja. Jeśli nie lubi pan seksu, to pana problem. Westchnąłem. – Do widzenia, fled. Do piątku. Powłócząc nogami, wyszedłem z pokoju i udałem się schodami na dół, pozostawiając fled, by mogła zabawiać się w taki sposób, jaki według niej należał do dobrego tonu. *** Z nadzieją, że fled nie podąża za mną, schroniłem się w czytelni, żeby pozbierać myśli i zaplanować następną sesję. Tymczasem natknąłem się tam na „panią doktor” Claire Smith przekonaną o tym, że jest pracującym u nas psychiatrą. Czytała jakieś czasopismo. Kłopot z pacjentami tego rodzaju polega na tym, że faktycznie, tak właśnie jak Claire, mogą się pochwalić dość dużą wiedzą w zakresie psychiatrii – w niektórych dziedzinach może nawet większą niż niejedna osoba z personelu. Na pewno większą niż ja, emeryt tracący powoli kontakt z literaturą fachową i najnowszymi osiągnięciami. Claire kocha dawać rady swoim „kolegom po fachu”, a my często jej na to pozwalamy, nie chcąc, by weszła w kolejną ostrą depresję. Usiadłem obok niej przy pulpicie i wspomniałem o fled. Uśmiechnęła się do mnie znacząco i wskazała na artykuł świeżej daty, który właśnie czytała: „Pacjent psychiatryczny nie będący człowiekiem”. Najpierw wyobraziłem sobie lekarza zajmującego się świnką lub krową spoczywającą na leżance w jego gabinecie, ale oczywiście chodziło o pacjentów przekonanych, że nie są ludźmi. Muszę przyznać, że jeszcze go nie czytałem – i pewnie bym nie przeczytał, gdyby nie „doktor Smith”. – A więc poznałaś ją – wywnioskowałem. – Tak, poznałam – przyznała. – Co pan o niej myśli? Takie odwracanie ról było typowe dla Claire. – Prawdę mówiąc, nie wiem, co o niej myśleć. Ale niektórzy pacjenci niezbyt ją lubią. Czy domyślasz się dlaczego? – Jest tutaj nowa. Każdy odnosi się podejrzliwie do nowego pacjenta. Nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. – Nie przeszkadza ci, że jest podobna do małpy? – Może pachnie trochę dziwnie, ale zna pan teorię węchu. Każdy z nas ma swój
zapach, który go odróżnia od innych. To jest uwarunkowane genetycznie, rzecz jasna. – Naturalnie. Wskazałem na czasopismo leżące przed nią. – O co chodzi w tym artykule? – Nie miałam pojęcia, że niektórzy umysłowo chorzy wierzą, że są zwierzętami, a pan? Przeważnie jest to skrajny rodzaj kompleksu niższości. Jeśli traktują cię jak psa, z biegiem czasu zaczynasz się zachowywać jak pies i w końcu się nim stajesz. Frapujące, prawda? – Więc uważasz, że to właśnie przydarzyło się fled? Że stała się małpą, bo tak była traktowana? Zastanawiała się przez chwilę. – Nie całkiem. Powiedziałabym, że jest to rodzaj przypadłości... może nadmiar jakiegoś sterydu... powodującej owłosienie całego ciała. Przez to zaczęła się upodabniać do małpy. Rozumie pan, to rodzaj mechanizmu obronnego. Chodzi o to, żeby ludzie się z niej nie śmiali, że jest taka owłosiona. To miało sens i musiałem przyznać, że mogłaby mieć rację, gdyby nie jedna sprawa. – A co począć z tym, że pochodzi z innej planety? – Ona jest mieszkanką innej planety w takim samym stopniu jak pan, Gene. Jej ocena sytuacji zdumiała mnie. Bo chociaż dałem się przekonać o pozaziemskim pochodzeniu fled, ponieważ niezaprzeczalnie znała prota, to nagle uświadomiłem sobie, że nie zrobiła nic, co mogłoby je udowodnić. To prawda, że opuściła szpital na parę dni i że pokazała mi urządzenie podobne do trójwymiarowego projektora filmowego, ale... Chrzanić to! – pomyślałem. Czy kiedykolwiek zdobędziemy pewność, że ci kolejni przybysze mówią prawdę? Nawet na podstawie całego zgromadzonego materiału dowodowego, mającego dowieść pozaziemskiego pochodzenia prota, nie byłem w stu procentach przekonany, że przybył on z K-PAX. Może w dziewięćdziesięciu dziewięciu... ale czy jest w ogóle możliwe, aby być czegokolwiek całkowicie pewnym? *** Nowe wątpliwości pojawiły się, kiedy zaglądnąłem do Willa. Siedział przy biurku zapatrzony w ścianę i wyglądało, że próbuje rozwikłać jakiś problem. Nie sądziłem, że może chodzić o ten sam problem, który i mnie nie dawał spokoju. Kiedy wpadam do niego, zazwyczaj rozmawiamy o rodzinie i o jego pacjentach. Tym razem chciał pogadać o fled. Opowiedziałem mu o rozmowie z Claire i o jej sugestii, że fled
może być rzadkim przypadkiem pacjenta utożsamiającego się ze zwierzęciem. Ale Will miał jeszcze bardziej zaskakującą koncepcję. – Zastanawiałem się nad tym wszystkim, tato. Prot był kosmitą, w każdym razie tak można sądzić, ale rozpoznanie dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości również do niego pasowało, prawda? – Co do tego nie można mieć wątpliwości. – A fled utrzymuje, że pochodzi z planety K-PAX, i chyba rzeczywiście tak jest. Ale równocześnie może posiadać także inne osobowości, tak jak prot. Czy można wykluczyć, że żyje na Ziemi ktoś, kto niekoniecznie musi przypominać ją wyglądem, ale jednak ma podobne do niej doświadczenia życiowe? Nie mam pojęcia, dlaczego sam na to nie wpadłem. – Możesz mieć rację, synu! Ale jeśli tak jest, jak tego kogoś znaleźć? Ją... lub jego? W przypadku prota mogliśmy dotrzeć do jego ziemskich śladów i dzięki temu do osoby Roberta Portera. W przypadku fled nie mamy klucza do zagadki. Will zmarszczył głęboko brwi, jak zawsze gdy się nad czymś zastanawia. Zażartował, że moglibyśmy umieścić podobiznę fled na kartonach z mlekiem, żeby sprawdzić, czy ktoś jej nie rozpozna. Potem, już bardziej poważnie, zapytał: – Jak myślisz, czy wszyscy K-PAXianie mają swoje alter ego gdzieś na Ziemi? Albo jeszcze inaczej, może każdy z nas ma na jakiejś odległej planecie alter ego, którego koleje losu są podobne do naszych własnych? To się w głowie nie mieści, prawda? – W takim razie jak proponujesz znaleźć właściwą osobę pośród ponad sześciu miliardów kandydatów? – zapytałem. Twarz mu się rozpogodziła. – Podobnie jak w przypadku prota. Spenetruj jej umysł, znajdź, kto czai się w jego zakamarkach. – Masz na myśli hipnozę? – To jedyny sposób. Jeżeli nie chcesz używać narkoanalizy. Musiałem mu i w tym przyznać rację. Odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące fled kryły się w jej umyśle. Nie miałem pewności, czy jestem właściwą osobą, by ich tam szukać, ale bez wątpienia miałem cholerną ochotę spróbować. Poczułem przypływ dawnego podniecenia. Może nie byłem jeszcze takim wapniakiem, za jakiego się miałem. A może to tylko pobożne życzenia? No i cóż z tego? Jak się zdążyłem przekonać, życie w dużej mierze składa się z pobożnych życzeń. Jadąc wzdłuż Henry Hudson Parkway w kierunku mostu Waszyngtona sam z kolei
doznałem oświecenia. Biorąc pod uwagę rozwiązłe zachowanie fled, wydało mi się wysoce prawdopodobne, że jeżeli miała jakieś alter ego, to mogłoby ono być prostytutką. Co moim zdaniem zawężało nieco sferę poszukiwań. Tyle że kartony z mlekiem raczej odpadały. Co zatem mógłbym zrobić? Ogłosić w Internecie, żeby brzydkie dziwki przysyłały mi swoje życiorysy? *** Kiedy dotarłem do domu w porze lunchu, Karen mi powiedziała, że dzwoniła Goldfarb. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to że nasza kosmitka zaczęła uwodzić kogoś z personelu lub któregoś z pacjentów i Goldfarb chce rozmawiać ze mną o jej sprośnym zachowaniu. Zaniepokojony oddzwoniłem bezzwłocznie. Ale to nie seksualne rozwydrzenie fled ją trapiło, w każdym razie nie w danej chwili. Szpital otrzymał dwie propozycje wywiadów, jedną od sieci telewizyjnej, a drugą od jakiegoś brytyjskiego czasopisma. – Skąd u diabła... – Nie wiem, Gene. Ale to nie ma w tej chwili znaczenia, prawda? Musimy zdecydować, co z tym zrobić. – Hej, przypominam ci, że jestem na emeryturze! Ty musisz zdecydować, co z tym zrobić. Jeśli wolisz, żeby kto inny z nią rozmawiał, nie ma sprawy. Zaraz pożałowałem tych słów, ale Goldfarb czasami uruchomiała we mnie nieodpowiednie impulsy, zupełnie jak prot i fled. – Chwileczkę, doktorze B. Wciąż zbyt łatwo ulegasz emocjom. – Usłyszałem lekkie prychnięcie. – Chyba dlatego pacjenci zawsze cię lubili. Dzięki temu byłeś w ich oczach bardziej ludzki. – Dziękuję. Chyba. – A oto oferta. Telewizja jest gotowa dać nam dwieście tysięcy dolarów za transmisję na żywo. Magazyn proponuje dziesięć tysięcy funtów szterlingów, co czyni około dwudziestu tysięcy dolarów. Nie możemy odrzucić takiej manny z nieba. Jedyne o co proszę, to żebyś tak pokierował sprawami, by szpital nie popadł w chaos z powodu tej nadprogramowej działalności. – Jestem emerytem. Jestem emerytem. – Zastanowisz się nad tym? Kątem oka zauważyłem, jak Karen marszczy brwi w dobrze znany mi sposób, który oznaczał: nie palnij głupstwa, najpierw dobrze się zastanów. – OK – powiedziałem. – Zastanowię się. Ale pamiętaj, że prot nie zgodził się, byśmy
brali pieniądze za jego występ w telewizji, i fled pewnie też się nie zgodzi. – Ja jej nie wspomnę o pieniądzach, jeśli ty tego nie zrobisz. Kiedy się zobaczymy? – Miałem zamiar przychodzić do szpitala w poniedziałki i piątki. – Czyli mógłbyś przeznaczyć środy na sprawy administracyjne, żeby zająć się tą sprawą. – Pomyślę nad tym. – Czy comiesięczny czek pomógłby ci podjąć decyzję? W domu przydałby się niewielki remont. – Niewykluczone. Widziałem nieomal jej chytry uśmiech, promieniujący aż tutaj z miasta. – Do zobaczenia w środę – rzekła i odłożyła słuchawkę. W czasie lunchu opowiedziałem Karen o wszystkim, co zaszło, a także o rozmowie z Willem. Była równie zafascynowana jak ja tym, co Will mówił o ziemskim alter ego fled. – Znowu połknąłeś haczyk, prawda? Musiałem przyznać jej rację i dodałem, że nie mogę się doczekać, kiedy dotrę do sedna historii fled, gdziekolwiek ono leży. – Ale są też pewne negatywne aspekty tego przedsięwzięcia – zaznaczyłem. – Chodzi nie tylko o to, że muszę poświęcić czas na wizyty w szpitalu parę razy w tygodniu, ale i o niełatwe rozmowy z samą fled. Ona chce uprawiać ze mną seks! Moja żona na chwilę zmarszczyła czoło, po czym wybuchnęła śmiechem. – Co... uważasz, że nie podołam? – Oboje zaczęliśmy się śmiać na samą myśl. Kiedy już uspokoiliśmy się trochę, dodałem: – Jej swobodne obyczaje nasunęły mi myśl, że jej alter ego może być prostytutką. Co o tym sądzisz? – Nie wyciągaj pochopnych wniosków, doktorze B – poradziła mi. *** Tego wieczoru zjawili się u nas ponownie panowie Dartmouth i Wang. – Czy możemy wejść? – poprosili równocześnie, wymachując odznakami. Zapewniali, że nie zabiorą mi dużo czasu, zupełnie jakby była im już znana treść mojej rozmowy z fled. Cofnąłem się. Dartmouth podejrzliwie badał wzrokiem korytarz, jakby sprawdzając, czy nie jest zaminowany. Natomiast Wang osłonił dłońmi krocze, gdy tylko pojawiła się Flower machająca zachęcająco ogonem. Udaliśmy się na kanapę w salonie, tak jak poprzednio. Przedstawiciele rządu rozglądali się wokół, najwyraźniej w poszukiwaniu czegoś niezwykłego. Wydawało mi się, że słyszę jedno lub dwa kliknięcia migawki aparatu
fotograficznego, skrytego w guziku albo krawacie, ale może było to tylko postukiwanie okiennic. Wang od razu przystąpił do rzeczy. – Proszę pana, nie możemy pozwolić na to, aby pański... hm... gość zabrał ze sobą sto tysięcy ludzi, wracając na K-PAX. Jeśli ja miałem jeszcze jakieś wątpliwości dotyczące pochodzenia fled, ci dwaj panowie z pewnością ich nie mieli. Nie wiem, dlaczego zirytowało mnie ich domniemanie, że posiadam jakąkolwiek kontrolę nad fled. – Co to ma ze mną wspólnego? – Wszystko. Jest pan jej opiekunem. Na panu spoczywa odpowiedzialność za wszystko, co ona robi. – Żarty pan sobie stroi? Wang przyglądał mi się lodowatym wzrokiem, podczas gdy Dartmouth bawił się guzikiem od marynarki. – Słuchajcie, panowie, ta kobieta podróżuje na promieniu światła. Co ja mam z nią zrobić według was, zamknąć ją szczelnie w ciemnym pokoju? Spojrzeli po sobie szybko, jakby zastanawiając się poważnie nad moją od niechcenia rzuconą uwagą. Ale zanim zdążyłem wyjaśnić, że to się i tak nie uda, Wang uzupełnił: – Jak pan to zrobi, to już pańska sprawa. Ale nie możemy dopuścić do tego, aby jacykolwiek obywatele amerykańscy brali udział w tej eskapadzie. Nie zapytałem, jak zamierzają do tego nie dopuścić. – Chce pan powiedzieć, że osoby zamieszkałe poza Stanami Zjednoczonymi mogą z nią wyruszyć? – Nie mamy władzy nad innymi suwerennymi państwami – przyznał niechętnie Wang. – Jeśli ona chce zabrać sto tysięcy Arabów, to ich problem. Nagle Dartmouth zaczął śledzić coś na suficie, zupełnie jakby podążał wzrokiem za owadem krążącym w górze. – Oto co mogę zrobić. Przekażę fled obawy panów. Co ona z tym pocznie, to już jej sprawa. – Dziękujemy panu. Będziemy zobowiązani. I jeszcze jedno: chcielibyśmy, żeby śledził pan pilnie, jak postępują jej przygotowania do podróży. Rozumie pan, gdzie, kiedy, tego rodzaju sprawy. Resztą my się zajmiemy. Wymamrotałem coś niezobowiązującego. Najwidoczniej nie słyszeli jeszcze o
planowanych przedsięwzięciach związanych z telewizją i prasą. Albo może im to nie przeszkadzało. Tak czy inaczej, zerwali się jednocześnie na nogi. Dartmouth omal nie padł z powrotem na kanapę, ale udało mu się jakoś okręcić dookoła i stanąć twarzą do mnie. – Nie będziemy panu przeszkadzać w obiedzie – zawyrokował. (Nie miałem pojęcia, że przygotowania do posiłku trwają.) W tym momencie Flower pobiegła wprost na Wanga z piszczącą rybką w pysku. Natychmiast przykucnął w obronnej pozie, z rękami skierowanymi w dół w stylu karate. Przywołałem sukę, nie chcąc jej narażać na jakiś niespodziewany wypadek. – Będziemy w kontakcie – rzekli jednym głosem, cofając się ku drzwiom. Usłyszałem, jak Dartmouth potyka się znów w korytarzu, ale najwyraźniej Wang ocalił go przed upadkiem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Rozkosze (częściowego) przebywania na emeryturze: oboje z Karen spędziliśmy wtorkowy ranek i część popołudnia tapetując łazienkę dla gości w pastelowo niebieskie i żółte kwiatki z ciemnozielonymi listkami. Kiedy już pod wieczór przeglądałem pocztę elektroniczną, ze zdziwieniem znalazłem kilkanaście listów z prośbą o podanie informacji o fled. Przytaczam jeden z nich, bardzo typowy:
Witam, doktorze Brewer! Podobno ma pan następnego gościa z K-PAX! Jaka ona jest? Czy może pan ją poprosić, żeby zabrała mnie i moją dziewczynę w podróż dookoła świata? Czy napisze pan jakąś książkę o niej?
Były to
całkiem sensowne pytania,
podyktowane ciekawością.
Wszystkim
odpowiedziałem w ten sam sposób:
Skąd wiecie o przybyciu fled?
Po paru minutach zaczęły nadchodzić odpowiedzi.
Było o tym w wiadomościach TV. Pokazywali ją na szczycie Empire State Building, na wieży Eiffla, na Wielkim Murze Chińskim i w paru innych miejscach.
Najwyraźniej nie skrywała w tajemnicy swojego pobytu na Ziemi. Czy próbowała zwrócić na siebie uwagę Organizacji Narodów Zjednoczonych? Czy też po prostu chciała się popisać? ***
Dawno nie widziałem Jerry’ego, naszego mistrza budowli z zapałek, więc w środę przyszedłem wcześniej, aby go wreszcie odwiedzić. Zastałem go na jego zwykłym miejscu, siedział przy swym najnowszym dziele – był to precyzyjny model Instytutu Psychiatrii na Manhattanie wraz z jego nowym skrzydłem. Jerry ma lat około trzydziestu pięciu i przez cały okres pobytu u nas zajmuje się prawie wyłącznie tworzeniem swoich niebywałych konstrukcji, zdobiących nie tylko świetlicę Oddziału Trzeciego (dla pacjentów z poważnymi psychozami), ale rozmieszczonych również po innych piętrach. Przez chwilę nie odzywałem się, tylko patrzyłem z głębokim podziwem. Misterność jego roboty i cierpliwość, z jaką ją wykonuje, są zdumiewające, tym bardziej że Jerry rzadko przebywa na zewnątrz budynku, co najwyżej na zielonym skwerze wychodzącym na Amsterdam Avenue, skąd może oglądać tylko część szpitala. Mimo to wszystkie ściany, a w każdym razie te, które ukończył, były idealne w proporcjach i charakteryzowały się niesamowitą dokładnością w najdrobniejszych szczegółach. Sądzę, że gdybyśmy tak jak Jerry (i inni ciężko chorzy autystycy) w ogóle nie angażowali się w relacje z innymi ludźmi, potrafilibyśmy dokonać równie niezwykłych rzeczy. Oczywiście zdawał sobie sprawę z mojej obecności. Wprawdzie nie odzywał się, co zresztą czyni nader rzadko, ale dawał mi pewne dyskretne sygnały: niezrozumiałe pomrukiwanie, szuranie nogami i tym podobne. Dziesięć lat temu nie zareagowałby w żaden sposób. Kiedy po raz pierwszy usiłowałem nawiązać z nim kontakt, wyglądał na zalęknionego i na pewno uważał mnie za intruza. Od niedawna mam wrażenie, że nieomal cieszy się z tego, iż jestem w pobliżu. Albo przynajmniej znosi moją obecność bez wyraźniejszej irytacji. Może jest to kwestia zmniejszania się jego oporu – zyskuję punkt za każdą wizytę, która nie wywołuje w nim nadmiernego niepokoju. Tak czy inaczej zdarza się, że na odchodnym mnie obejmie. Nie odzywa się ani nawet nie spogląda w moją stronę, ale często zauważam jakby cień uśmiechu. Czymkolwiek jest dla niego ten powierzchowny kontakt (zresztą może dla niego wcale nie jest powierzchowny!), sprawia mi wielką radość. Jakbyśmy odnieśli swego rodzaju małe zwycięstwo. Pozostaje mieć nadzieję, że on czuje to samo. Kiedy objęliśmy się, jak to już weszło w zwyczaj, i na odchodnym powiedziałem: „Bywaj, Jer”, oczekiwałem, że powtórzy jak zwykle: „Bywaj, Jer”. Jednakże on zamiast tego, nie odrywając oczu od swojego dzieła, wyszeptał: – Fled. – Chcesz ją poznać? Po chwili ciszy energicznie przytaknął.
– Dlaczego, Jerry? – spytałem, nie oczekując żadnej odpowiedzi. Jakby przez ściśnięte gardło wyjąkał: – Ona chyba mo-może mnie na-naprawić. Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy, i może on sam też tego nie wiedział. – Ale nie znasz jej jeszcze, prawda? Potrząsnął przecząco głową. – Więc dlaczego uważasz, że potrafi ci pomóc? Myślałem, że nie zrozumiał pytania, ale w końcu wykrztusił: – Howard. – Howard powiedział, że ona może cię naprawić? Znowu przytaknął. Ostrzegłem go, że fled nie jest taka jak prot, który lata temu potrafił przełamać barierę uniemożliwiającą komunikację Jerry’ego ze światem. Ale Jerry był tego świadom albo też nie miało to dla niego znaczenia. Istotne wydawało się to, że fled nie należy do świata ludzi, z którymi głęboko zaburzonym autystykom bardzo trudno jest nawiązać kontakt. – Oczywiście, Jerry – zapewniłem go – pogadam z nią. Wreszcie, po raz pierwszy odkąd sięgnę pamięcią, poprosił o coś innego niż zapałki. *** Wędrując trawnikiem w poszukiwaniu fled, spostrzegłem grupkę pacjentów gapiących się w niebo. Zaciekawiony podszedłem do nich. Rick opowiadał jednemu z nowo przyjętych, że niebo tak naprawdę jest koloru zielonego, chociaż niektórym wydaje się niebieskie. „To dlatego trawa jest zielona, Barney. To tylko odbicie światła padającego z nieba”. Początkowo było zagadką, czy Rick postrzega rzeczy w inny sposób czy też jest po prostu niepoprawnym kłamcą. Z czasem doszliśmy do wniosku, że mamy do czynienia z kombinacją jednego i drugiego. Ale niezależnie od tego, czy zdaje sobie sprawę ze swoich łgarstw czy nie, skutek jest ten sam – nikt nie daje wiary jego słowom. Rick należy do najmniej lubianych mieszkańców szpitala, zupełnie jakby był nieuczciwym sprzedawcą używanych samochodów. Większość pacjentów z nabożeństwem podchodzi do kwestii mówienia prawdy, a w każdym razie tego, co dla nich jest prawdą, i oczekuje tego samego od innych. Zaufanie jest sprawą wielkiej wagi wśród naszych pensjonariuszy, podobnie jak wśród wszystkich innych ludzi. Prot rzucił kiedyś sugestię, żeby Rick zajął się polityką. Rocky unika spotkań z Rickiem za wszelką cenę i nazywa go „pieprzonym kłamcą”.
Na szczęście, chociaż Rocky aż kipi od hamowanego gniewu, o ile nam wiadomo, nigdy nie dopuścił się rękoczynów. W przeciwnym razie musiałby zostać przeniesiony na Oddział Czwarty, do socjopatów. Jedną z osób, która wcześniej przebywała na tym oddziale, jest Charlotte – akurat dostrzegłem ją, jak podlewa kwiaty wzdłuż muru na tyłach ogrodu. Charlotte, która przyznała się do zamordowania siedmiu młodych mężczyzn, jest obecnie równie łagodna jak wszyscy inni nasi podopieczni, stanowiąc książkowy przykład niemal cudownej skuteczności jednego z nowych leków psychiatrycznych. Przypatrując się Charlotte, o mały włos nie zostałem staranowany przez Georgiego. Przy ilorazie inteligencji około 40, co plasuje go mocno poniżej najbardziej nawet autystycznych obłąkanych geniuszy, jego pasję stanowi wyłącznie futbol amerykański. Co jakiś czas przez kilka gorączkowych chwil kopie lub rzuca piłkę wysoko w górę, po czym biegnie i chwyta ją – i tak w kółko, aż do stanu wyczerpania. Resztę czasu spędza siedząc i wpatrując się w obiekt, który akurat zwróci jego uwagę, może nim być kwiatek, cegła, czyjaś twarz. Jest żylasty i niewielkiego wzrostu, ale jak rozwinie pełną prędkość, stanowi zagrożenie dla otoczenia – i wówczas inni pacjenci kulą się pod ścianami. Natomiast kiedy jest w „stanie spoczynku”, troszczą się o niego – mają do niego zupełnie inny stosunek niż do Ricka. Rick był wniebowzięty, kiedy w szpitalu pojawił się Barney. To, że Barney łatwo daje się nabrać, nie ma nic wspólnego z przyczyną jego hospitalizacji. Od urodzenia nie zdarzyło mu się roześmiać. Nie cierpi jednak na przewlekłą depresję, tak jak to było na przykład w wypadku Bess, naszej dawnej pacjentki. Prawdę mówiąc, sprawia wrażenie umiarkowanie szczęśliwego. Tyle że nie potrafi dostrzec niczego zabawnego w żadnej sytuacji, choćby nie wiem jak krotochwilnej. Jako dziecko nie reagował nigdy uśmiechem na widok klaunów czy zwierząt w ludzkich ubrankach ani na zwykłe żarty. Jakimś sposobem przebrnął przez szkołę średnią, aczkolwiek nie było mu łatwo, i wreszcie rodzice (właściciele renomowanej pralni chemicznej) przyprowadzili do nas swego 19-letniego syna, szukając pomocy. Choć zazwyczaj nie przyjmujemy przypadków takich nieszkodliwych nerwic, czek in blanco ofiarowany dla szpitala przez rodzinę chłopca był zbyt kuszący, aby odmówić (dzięki temu możemy przyjąć kilku innych pacjentów bezpłatnie). Tak się składa, że prowadzącym go psychiatrą jest mój syn, który przy tej okazji boleśnie przeżywał swoją bezradność, podobnie zresztą jak reszta personelu. Nie zdołaliśmy jeszcze wymyślić leku ani sposobu terapii, które mogłyby pomóc naszemu pacjentowi w znalezieniu odrobiny radości w życiu. Większość ludzi uważa, że życie bez radości to nie życie, i rodzice Barneya nie są wyjątkiem. Najwidoczniej rozumieją to także nasi pacjenci, którzy próbują nam dopomóc w
leczeniu Barneya – robiąc śmieszne miny, przewracając się dla jego uciechy i wyczyniając różne inne hece. Jak dotąd nic z tego nie wyszło – nie pomogła nawet gadająca szympansica. *** Poszedłem zobaczyć się z Goldfarb. Nie było jej, ale Margie wręczyła mi folder w brązowej okładce z informacjami o proponowanych spotkaniach z prasą i telewizją. Przejrzałem jego zawartość. Moim zdaniem, artykuł w czasopiśmie nie mógł nikomu zaszkodzić. Natomiast program telewizyjny to była zupełnie inna sprawa. Ewidentnie miał to być „reality show” na żywo – w którym pacjenci zajmowaliby się swoimi codziennymi sprawami, a wywiady z członkami personelu byłyby wmontowywane według uznania. To prawda, że prot wystąpił w popularnym talk-show, ale miał zupełnie inną osobowość niż fled. W głowie się nie mieści, co by mogło nastąpić, gdyby nasza K-PAXianka obnażyła się przed milionami telewidzów. Niestety było to całkiem prawdopodobne. Problem przestałby istnieć, gdyby fled nie zgodziła się na wystąpienie przed kamerami. Mogłem sądzić, że Virginia jeszcze z nią o tym nie rozmawiała. Zostawiła tę przyjemność mnie. – Margie, czy ona tu jest? – Kto: doktor Goldfarb czy fled? – Fled. – Nie wiem. Czy mam ją wezwać? – Na razie nie. Czy wiadomo coś o jej ostatnich poczynaniach? – Spędziła sporo czasu, grając na starym komputerze doktor Goldfarb. Chyba na K-PAX nie mają ich zbyt wiele. – Kiedy będzie z powrotem? – Fled czy doktor Goldfarb? – Goldfarb. – Zaznaczyłam ołówkiem w kalendarzu ewentualne spotkanie pana z nią na lunchu o dwunastej trzydzieści. Czy to panu odpowiada? – Chyba tak. Tylko muszę zadzwonić do żony. – Chce pan, żebym się tym zajęła? – Jak najbardziej. Aha, czy możesz dopilnować, żeby przygotowano miskę warzyw w gabinecie doktor Goldfarb? Błysnęła pięknym uśmiechem. – Jakieś szczególne zamówienie?
– Nie wiem. Po prostu niech przyślą z kuchni to, co mają. Oddałem jej folder i wyruszyłem w kierunku holu, spodziewając się spotkać fled. Tam niestety jej nie zastałem, natomiast przydybałem ją, jak się załatwia na trawie obok muru. Pacjenci znajdujący się w pobliżu nie zwracali na nią uwagi. Przywołałem porządkowego, żeby zajął się usunięciem nieczystości. Kiedy skończyła, skinąłem na nią. W przeciwieństwie do szympansów, które biegają na czworakach, podpierając się knykciami, podbiegła ku mnie susami na tylnych kończynach. Trochę rozeźlony brakiem taktu fled, zacząłem robić jej wymówki. W pewnym momencie jednak zdałem sobie sprawę, że nie mam do czynienia z dzieckiem ani tresowanym zwierzęciem, tylko z dorosłym osobnikiem, postępującym zgodnie ze swoim naturalnym instynktem. W końcu zwróciłem jej tylko uwagę, że na tej planecie szpitalny trawnik nie służy za toaletę. Ryknęła śmiechem. – Chce pan powiedzieć, że mam to zatrzymać w środku? – Nie, psiakrew. Masz korzystać z ubikacji w budynku, jak wszyscy inni. – To osobliwe, nie sądzi pan, że ludzie tak brzydzą się naturalnymi procesami, a rzeźnie, wojny i podobne rzeczy nie wzbudzają w nich odrazy? – Pokiwała głową. – Tak czy owak, spłynie z pierwszym deszczem. – W najbliższych dniach prognozy nie przewidują deszczu – poinformowałem ją. – A mamy tu pacjentów, którzy mogą... – Ach tak, prot mówił mi, że są ludzie, którzy dostają małpiego rozumu na punkcie fekaliów. Osobiście nie widzę w tym atrakcji, zatem to musi być gust wyuczony. W przyszłości wydalę gdzie indziej. Zadowolony? – Nie posiadam się ze szczęścia. A teraz może porozmawiamy chwilę? Wygląda na to, że będę tu przychodził nie dwa, ale trzy razy w tygodniu. – Ale radocha! Nie potrafiłem ocenić, czy naprawdę się cieszy czy też po prostu kpi sobie ze mnie. Niemniej sadziła po trzy schody naraz w stronę gabinetu Goldfarb. – Ja jadę windą! – krzyknąłem. Ogromna misa brokułów stała na biurku. Miałem nadzieję, że odwróci jej uwagę od seksu, przynajmniej na czas naszej rozmowy. Usiedliśmy na ustalonych już miejscach i fled zabrała się do jedzenia – uprzednio jednak uważnie oglądając łodyżki i starannie ściągając część wierzchniej skórki. Wcześniej przemyślałem sobie listę tematów, które chciałem poruszyć, a
najistotniejszym z nich była sprawa jej rozwiązłego zachowania. Kiedy już miała usta pełne brokułów, oświadczyłem kategorycznie: – W tym gabinecie seks jest zabroniony. Jasne? Spojrzała na mnie wyraźnie zaszokowana. – Jest pan pewien? Zapewniam, że nie będzie pan miał kłopotów z erekcją. Jasne? – Nie! – OK, szefie. Ale gdyby zmienił pan zdanie... – Tracisz czas. Fled potrząsnęła głową. – Znowu ta kwestia czasu. Niech pan przyjmie do wiadomości, gino, że czasu nie można „tracić”. On po prostu jest i do kroćset, nic na to nie można poradzić. – Mniejsza z tym. Czy się rozumiemy? – Pańska strata, ale nie mogę pana zmusić... My, K-PAXianie, nie jesteśmy gwałcicielami. – Z ulgą to słyszę. Następna rzecz to propozycje, które otrzymaliśmy dla ciebie. Czy ktoś już ci o nich wspomniał? – Tak. Widziałam się z Virginią nie dalej jak dwadzieścia sześć minut temu. To brzmi interesująco. – Udział w telewizyjnym show na żywo nie stanowi dla ciebie problemu? – A niby dlaczego? – I obiecujesz zachowywać się przyzwoicie? – Chce pan powiedzieć, według ludzkich zasad? – Dokładnie tak. – A co mi tam. Dla odmiany spróbuję być nudna i głupia przez jakiś czas. – W takim razie możemy przyjąć to zaproszenie? I propozycję artykułu w czasopiśmie też? – Dlaczego nie? – Beknęła cicho i grzecznie zasłoniła usta wierzchem dłoni. – Przepraszam – szepnęła uprzejmie, trzepocząc powiekami. Nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać. – OK, następna sprawa, hmm... – Spojrzałem na swoje naprędce przygotowane notatki. – Czy istnieje ktoś, dla kogo specjalnie przybyłaś na Ziemię? – Ma pan na myśli kogoś takiego jak Robert Porter? Jak zwykle była kilka kroków przede mną. – No cóż, tak. Skąd wiesz o... aha, prot ci powiedział.
– Nie o wszystkim. Czytałam pana książki w bibliotece. Fascynujące. – Zamilkła i patrzyła na mnie z ustami pełnymi przeżutych brokułów. – Zdecydował pan w końcu, czy prot pochodzi z K-PAX czy nie? – Bardzo śmieszne. Może jednak wrócimy do pytania, czy... – Już je słyszałam. Nie, żadnych Robertów Porterów tutaj nie ma – rzekła, pukając się w czaszkę. Nie miałem powodu, by jej nie wierzyć. Z drugiej strony mogły jednak istnieć wtórne osobowości, których nie była świadoma. – W porządku. Powiem tak... Zdałem sobie sprawę, że niewiele o tobie wiem poza tym, że zaliczasz się do orfów, to znaczy swego rodzaju przodków dremerów, a dokładniej mówiąc, jesteś trodem. Czy mam rację? – Jest pan blisko. Ściągnęła skórkę z następnego kawałka brokułu, obnażając zęby odgryzła łodygę i zaczęła chrupać, obracając ją w ustach, jakby to był gorący ziemniak. Przeżuwając, zarazem energicznie łechtała żebra inną łodyżką. Z wysuniętych warg kapała zielona ślina. To tyle, jeśli chodzi o etykietę. Usiłowałem zignorować jej odstręczające maniery. – OK, więc opowiedz mi coś więcej. – Więcej czego? – wymamrotała ustami pełnymi przeżuwanych jarzyn. – Gdzie się urodziłaś, jakie miałaś dzieciństwo, przeżycia seksualne, czy masz dzieci... tego rodzaju rzeczy. – Aha, chce pan życiorysu. – Tak, ale nie chodzi mi o drobiazgi. Tylko najważniejsze wydarzenia. – Zgoda. Zrobię takie streszczenie dla pana, nie wchodząc w nudne szczegóły... Zaczęła wydłubywać paznokciem kawałki brokułów spomiędzy zębów i włosów pokrywających twarz. – Świetnie. – Machnąłem ręką ponaglająco. – Proszę, zaczynaj. Wywaliła nogi na biurko i rozpoczęła: – Po pierwsze, my, trody, nie jesteśmy takimi nomadami jak dremerzy. Lubimy lasy, a ściślej mówiąc, niewielkie kępy drzew rozsiane to tu, to tam. Na K-PAX nie ma wystarczającej ilości wody, żeby mogły rosnąć lasy takie, jakie wy jeszcze macie na B-TIK. O ile jakiś fernad nie spalił ich wam zeszłej nocy. – Fernad? – Dziura w tyłku. Odbyt. Albo dupek, jak pan woli. Taki, wie pan, jak wasz prezydent lub jego kolesie z bogatych korporacji.
– Dziękuję, że mi to wyjaśniłaś. Zamilkła na chwilę, najwidoczniej pogrążona w myślach. – Na K-PAX dzieciństwo jest cudowne dla każdego. Wszystkie gatunki żyją w harmonii i nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby skrzywdzić inną istotę. Tarzałam się pospołu z kormami i homami i... no tak... lepiej będzie, jak podam ZIEMSKIE odpowiedniki, prawda? A więc mamy różne istoty z gatunku naczelnych, dalej gady, owady i niezliczone stworzenia lądowe. Morskich nie mamy, bo do tego potrzebne są morza. Mamy za to ptactwo wszelkiej maści i wszelakich rozmiarów. Wszyscy umiemy się ze sobą wzajemnie porozumiewać, więc gwarzymy sobie o tym, co akurat nas zaprząta. Wasze dzieci są takie same na początku, czują wspólnotę z innymi istotami i empatię w stosunku do nich, ale szybko wybija im się to z głowy. Wmawiacie im, że inne gatunki są „brudne” lub „niebezpieczne”. Tymczasem na K-PAX rozkoszujemy się każdą chwilą bez obawy przed brudem czy niebezpieczeństwem. Zapewne nie potrafi pan sobie nawet wyobrazić takiej sytuacji, całkowicie wolnej od lęku, prawda? Wstrzymałem się od komentarza. – Czy wszyscy posługują się tym samym językiem? – No cóż, naturalnie niektóre stworzenia nie mówią, a w każdym razie nie w tym sensie, jaki pan ma na myśli. Ale ci, którzy używają mowy, jak najbardziej. Na ZIEMI ludzie posługują się kilkuset różnymi językami. Jakby nikt nie szukał porozumienia z drugim człowiekiem. – Mów dalej. – Tak więc już bardzo wcześnie dowiadujemy się, co można jeść i gdzie to znaleźć, dlaczego istnieją gwiazdy i galaktyki, skąd się biorą dzieci i tak dalej. Poznajemy wszystkie ważne sprawy. I rzecz jasna, uczymy się wszystkim dzielić z innymi. Nikt nikogo nie uczy, żeby odbierać innym to, na co nam przyjdzie ochota, jak to czynią pewne istoty, na które mogłabym splunąć. – Spróbujmy się skupić na... – Tak właśnie przypuszczałam, że nie będzie pan skory do rozmowy na ten temat. W każdym razie na K-PAX jest inaczej. Jak właśnie zaczęłam mówić, zanim mi niezbyt uprzejmie przerwano, kiedy jesteśmy dziećmi, spędzamy dużo czasu, w grupie lub osobno, po prostu siedząc i patrząc na pola, góry, niebo i na wszystko, co się tam dzieje. Rozumie pan, na to wszystko razem. Gdy się tak patrzy, nie sposób nie dostrzec, że wszystko jest ze sobą powiązane i że najdrobniejsza rzecz może zakłócić tę równowagę i całość obrócić wniwecz. Przyswajamy sobie tę prawdę w bardzo młodym wieku. A kiedy się ściemni, co zdarza się
rzadko z powodu naszych dwóch słońc, kto żyw, jak PLANETA długa i szeroka, kładzie się, żeby oglądać niebo. Natomiast na waszym ŚWIECIE mało kto jest w stanie je zobaczyć, wasze miasta są tak zanieczyszczone przez oświetlenie uliczne, reklamy neonowe i tym podobne. Choć to i tak nie ma znaczenia, bo niewielu chce je w ogóle oglądać. Czy zauważył pan, doktorku, że wasz gatunek mało co obchodzi? Jeśli nie liczyć was samych. Nie wasza wina, tak was wychowano. Tak czy inaczej, na K-PAX nie możemy się wprost nacieszyć widokiem nieba. Zapewne dlatego w bardzo młodym wieku zaczynamy podróżować po galaktyce. To nieodłączna część naszej egzystencji. – Przerwała, żeby zaczerpnąć tchu. – Nie wiem, co bardziej pociąga dzieci naszej PLANETY: niebo czy seks. Aha – pomyślałem. – Teraz wreszcie czegoś się dowiem. – Wasze dzieci interesują się seksem? Kiedy zaczyna się okres pokwitania? – W chwili urodzenia. – W chwili urodzenia?? Wielkie nieba! I może jeszcze to pamiętasz, co? – Oczywiście. – Przypominasz sobie pierwsze zbliżenie płciowe? – Pamiętam wszystko. – Bez żadnych luk pamięciowych. Bez stosowania krolodonu (środka na odzyskanie pamięci). – Skądże. Nigdy nie był mi potrzebny. – Kto był twoim pierwszym partnerem? – Chłopczyk, którego znałam. – Znałaś? Teraz już go nie znasz? – Widuję go czasami. Ale nie jest już chłopcem. – I miłe masz wspomnienia, gdy go spotykasz? – Nic szczególnego nie czuję. To było krótkie zbliżenie. Żadna z waszych „historii miłosnych”. Nie ma oper mydlanych na K-PAX. – A czy pamiętasz wszystkie stosunki seksualne w swoim życiu? – Może nie w najdrobniejszych szczegółach. Ale w zasadzie tak. A pan nie? – Nie. – Szkoda. – I nie wydarzyło się nic traumatycznego w ciągu tych wczesnych lat? Nieprzyjemnego? Przerażającego? – Chodzi o seks? – O wszystko.
– Właściwie nie. Chyba że weźmie się pod uwagę fakt porzucenia mnie przez matkę tuż po odstawieniu od piersi. – Ile miałaś wtedy lat? – Około dwunastu ZIEMSKICH miesięcy mniej więcej. Nie mogła dłużej usiedzieć na jednym miejscu... stopy ją świerzbiały, jak wy to obrazowo nazywacie. – I nigdy już jej nie zobaczyłaś? – Nie. Przestała na chwilę żuć i zapatrzyła się w przestrzeń. Prawdopodobnie wspominając dobre czasy ze swoją matką, zanim ta zniknęła. – A czy w późniejszych latach spotkało cię coś niezwykłego lub traumatycznego? Powróciła myślą do mnie. – W zasadzie nie. Trochę przygód międzyplanetarnych, nic o czym warto by pisać emaile do domu. – Tylko seks i jeszcze raz seks, tak? – Przy każdej okazji. Przyszła mi nagle do głowy ciekawa, choć dość ohydna myśl. – Fled, ty chyba nie uprawiasz seksu z tymi wszystkimi innymi gatunkami na K-PAX? – No, naturalnie nie z pająkami czy robakami. Ale z pozostałymi gatunkami jak najbardziej. Jeżeli każdy przynależy do innego rodzaju, nie ma obawy, żeby coś się z tego wykluło. Przepraszam, tak mi się wypsnęło. Czy pan nigdy się nie uczył biologii, gino? – Nie K-PAXiańskiej biologii – odparłem z rozdrażnieniem. – W tym aspekcie nie różni się niczym od waszej, zresztą podobnie jest na wszystkich innych PLANETACH, które odwiedziłam. Oczywiście but musi pasować na nogę, na której masz go nosić... – But... aha, już rozumiem, co masz na myśli. W porządku, w takim razie powiedz mi, czy odczuwasz ból przy współżyciu? – Chyba pan żartuje? Czy wyglądam na masochistkę? – A potrafisz mi powiedzieć, czemu dremerzy mają taki problem? – Nie mam pojęcia, szefie. Czemu nie spytał pan o to prota? Faktycznie, nigdy go nie spytałem, dlaczego seks sprawia tyle bólu osobnikom jego gatunku, i dotąd nie mogę sobie tego darować. – A więc z iloma partnerami uprawiałaś seks? Mniejsza o gatunek. Poskrobała się w głowę. – Niech się namyślę. Był oker i rabo, i...
– Nie chodziło mi o imiona. Wystarczy liczba... – Hm, nie wiem... może było ich z dziesięć tysięcy. – A ilu spośród nich było członkami twojego gatunku? Przepraszam, tak mi się wypsnęło. – Bo ja wiem? Chyba kilka tysięcy. – Dobry Boże! A ile masz... hm... dzieci? – Ani jednego. – Ani jednego? – Znowu pan udaje głuchego, gene. Jest pan psychiatrą. Jak pan myśli, w jakim celu pan to czyni? Postanowiłem zignorować ten komentarz. – Chcesz powiedzieć, że używasz środków antykoncepcyjnych? Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, zapewne rozbawiona moim brakiem wiedzy. – Nie, wręcz przeciwnie. Na K-PAX po to, żeby mieć dzieci, trzeba dodać pewien składnik, który stymuluje połączenie spermy i jajeczka, bez tej komponenty nic się nie dzieje. – Ale wam dobrze. A cóż to za magiczny napój niezbędny do prokreacji na K-PAX? – To nie napój, tylko owoc. – Jaki owoc? – Śliwki cukrowe. – Chcesz powiedzieć, że nigdy nie jadłaś śliwki cukrowej? – Raz lub dwa. Są pyszne. Ale wówczas przez jakiś czas wstrzymywałam się od seksu z trodami. – Czy to oznacza, że nie chcesz mieć dzieci? – Na K-PAX nikt nie chce mieć dzieci, szefie, albo prawie nikt. W przeciwnym wypadku mielibyśmy w krótkim czasie nadmiar dorosłych osobników. Nie trzeba wielkiego rozumu, żeby o tym wiedzieć, zgodzi się pan ze mną? W każdym razie wszędzie to rozumieją z wyjątkiem ZIEMI. – Ile masz lat, fled? – Dwadzieścia trzy według ZIEMSKICH kategorii. – I od czasu narodzin nic tylko uprawiałaś seks z osobnikami różnych gatunków, tak? – Można tak powiedzieć. Ale skąd ta nagła lubieżna ciekawość? Milczałem przez chwilę, zanim zadałem następne pytanie, nie będąc pewnym, czy chcę znać odpowiedź. – Czy kochałaś się z kimkolwiek, odkąd przebywasz na Ziemi?
– Oczywiście. Musiałem o to zapytać. – Z ludźmi? – Z kilkoma. Znowu się zawahałem przed następnym pytaniem. – Z pacjentami? – Z jednym czy dwoma. – Na miłość boską, fled! To jedna z tutejszych zasad: nie ma seksu z pacjentami! – Och, zasady! Zasady! Kiedy wy, ludzie, wreszcie wyluzujecie? – Cholera, którzy to byli? – Jak pieprzę, to nie donoszę. Musi pan ich zapytać. – Dzięki. – Nie ma za co. – Hm... A czy nie zdarzyło ci się zjeść śliwki cukrowej w tym czasie? – Nie ma powodu do zmartwienia, drogi panie. Nie zabrałam żadnych jortów10 na tę wyprawę. – Miło mi to usłyszeć. A teraz jeszcze tylko jedno lub dwa pytania. – Aa, niekończące się pytania. Prot ostrzegał mnie przed tym. – Mniejsza o prota. W tej chwili obchodzisz mnie ty. Dajesz mi do zrozumienia, że miałaś proste, cudowne dzieciństwo na K-PAX, wypełnione seksem i obserwowaniem nieba. Chcę zapytać jeszcze raz: czy w tym czasie nie zaistniały żadne poważne problemy? – Jak obmywanie liściem fallidu nieznajomego leżącego w wydrążonym pniu?11 – Lub inne niewyjaśnione wydarzenia w twoim życiu. – Żadnych nie pamiętam. A mam niezłą pamięć. – Nawet jeśli tak jest, na następnym spotkaniu chciałbym cię poddać hipnozie, zgadzasz się? Czy wiesz, na czym to polega? – Nie, i pan również nie wie. Ale po co ta szarlataneria? Czego pan szuka? – Gdybym wiedział, nie musiałbym szukać, prawda? Chcę się dowiedzieć, czy istnieje coś ważnego, o czym zapomniałaś. – Dlaczego miałabym zapomnieć o czymś ważnym? – Spodziewam się, że hipnoza pomoże mi to wyjaśnić.
10
Jort (w języku pax-o) – śliwka cukrowa. Wypowiedź fled odnosi się do epizodu z dzieciństwa prota, opisanego przez Gene’a Brewera w trylogii „K-PAX”. 11
– Dobrze. Wezmę udział w pańskiej głupiutkiej grze. – Głowa nagle jej opadła i wyglądało, jakby pogrążyła się we śnie. Nie potrafiłem powstrzymać się od śmiechu. – OK, fled, możesz się obudzić. Zrobimy to w piątek. Będziesz wtedy tutaj? Powoli otworzyła oczy. – Już... już po wszystkim? – Tak, tylko jeszcze jedna lub dwie sprawy... Nie wybierasz się przypadkiem ponownie do Konga lub gdzie indziej? Mam nadzieję, że zastanę cię w najbliższy piątek? Chwyciła następną łodygę brokułu i odgryzła główkę kwiatostanu. – Proszę pozwolić, że spojrzę do kalendarza. – Podeszła do biurka Goldfarb i udawała, że go studiuje. – Tak się składa, że w piątek przed południem jestem wolna. Rzuciła kalendarz z powrotem na miejsce. – I do tego czasu nigdzie się nie wybierasz? – Czy ja coś takiego powiedziałam? – Właściwie to nie. – Czy w takim razie moje zobowiązanie na dzisiaj zostało już spełnione? – Niezupełnie. Może zaciekawi cię wiadomość, że rząd Stanów Zjednoczonych nie odnosi się przychylnie do faktu, iż zamierzasz zabrać ze sobą na inną planetę sto tysięcy osób. Zwłaszcza jeśli będą wśród nich Amerykanie. – Bez wątpienia. To oznacza o sto tysięcy mniej robotów kupujących rzeczy, które nie są im do niczego potrzebne, prawda? – To chyba trochę bardziej skomplikowana sprawa. – Niewiele bardziej. A w jaki sposób zamierzają mnie powstrzymać, jeśli postanowię zabrać ze sobą jednego lub dwóch Amerykanów? Oczywiście jeśli znajdę takich, którzy sprostają wymogom. – Tego nie powiedzieli. – Ooooch. Ale mam boja. Reszta łodygi zniknęła w czeluściach. – Pozwól, że coś ci powiem, fled. Odczekałem, aż przestanie chrupać i będę mógł liczyć na jej uwagę. – Dlatego nie mamy ich na K-PAX! – Tak, wiem. No cóż, ostrzegłem cię. Twoje ryzyko, jeśli to zlekceważysz. – Jestem wielce zobowiązana. To wszystko na dzisiaj, wspólniku? – Tak. Skończyliśmy.
Chwyciła jeszcze garść brokułów. – Smaczne, ale następnym razem nie zaszkodziłoby więcej urozmaicenia. Do zobaczenia w piątek, doktorku. Wyszła z pokoju, a ja zostałem, rozważając, jakie mogłyby być konsekwencje, gdyby chciała opuścić naszą planetę ze stu tysiącami osób na holu. Albo jakich skutków moglibyśmy oczekiwać, gdyby nie udało jej się dotrzeć na K-PAX w wyznaczonym czasie. *** Spotkałem się z Goldfarb w jadalni dla lekarzy. Mniej więcej raz w miesiącu, poza wszelkim protokołem, omawiamy sprawy administracyjne. Zanim Goldfarb objęła to stanowisko, pełniłem tymczasowo obowiązki dyrektora szpitala i teraz czasem prosi mnie o – jak to nazywa – „konserwatywną” opinię. Zwykle cieszę się na te spotkania, zwłaszcza na jedzenie, które nie ogranicza się wyłącznie do białego sera, jak to bywało, nim przeszedłem na emeryturę. Ale dzisiaj tematem była fled, prawdziwy strup na głowie i tak pełnej strapień. Zaczynałem żałować swej pochopnej zgody na „zaopiekowanie się” nią. – Daremne żale, Gene – przypomniała mi Goldfarb i natychmiast wyciągnęła znajomy folder, zawierający informacje o wywiadach w prasie i w telewizji. Te ostatnie miały być zrobionym na dużą skalę materiałem pilotażowym sieci TV dla serialu w stylu „reality”, prezentującego różne miejsca budzące społeczne zainteresowanie – izby przyjęć w szpitalach, posterunki policji, jednostki wojskowe i tym podobne. Według załączonej ulotki poszczególne odcinki miałyby na celu „umożliwić widzowi wejście w intymny kontakt z nagą rzeczywistością wewnętrznych mechanizmów tych fascynujących tygli ludzkiego dramatu”. Pierwotnie nie zamierzano rozpoczynać od szpitala dla psychicznie chorych, ale wizyta fled wszystko zmieniła. Producenci nalegali, żeby wystąpiła jako gość specjalny. „Takiej okazji nie można przepuścić” – brzmiała konkluzja. Niemniej program koncentrowałby się na codziennych interakcjach między pacjentami. Plan zakładał rozmieszczenie stacjonarnego sprzętu na trawniku przed budynkiem na cały dzień (15 czerwca od szóstej rano do dziesiątej wieczorem) oraz dodatkowych kamer, które bacznie rejestrowałyby to, co dzieje się wewnątrz szpitala. Cassandra przepowiadała ładną pogodę na tę środę (w innym razie datę by zmieniono). Goldfarb miała pewne obawy, jak program może wpłynąć na reputację szpitala, zwłaszcza gdyby coś się nie powiodło, ale jednocześnie dobrze wiedziała, że jest to niebywała okazja, żeby wypromować szpital i zdobyć fundusze. Pomimo improwizowanego charakteru transmisji oprócz rozmowy z fled planowano
również wywiady z dwoma lub trzema osobami z personelu (szczegóły rzecz jasna będą musiały zostać dopracowane przez prawników obu stron). Większość czasu antenowego miała być jednak poświęcona cichej obserwacji tego, co się dzieje na trawniku przed budynkiem, w jadalni, w holu i na korytarzach – ze słownym komentarzem w tle. Myliłem się, sądząc, że transmisja ma być na żywo. Zwyciężyła koncepcja „na żywo na taśmie”, której nigdy nie potrafiłem pojąć. Wyglądało mi to na następny strup na głowie, z całą masą prawnych i etycznych problemów do rozwiązania. Mimo to zgadzałem się z Goldfarb, że nie można odrzucić takiej oferty. Oczywiście ja sam nic na tym nie mogłem stracić. Nie ponosiłem już odpowiedzialności za tego rodzaju decyzje. Wywiad dla czasopisma to była inna sprawa. W grę wchodziły tylko dwie osoby: reporter i fled. – Chcę w tym uczestniczyć – oznajmiłem stanowczo – żeby nie przekonać się poniewczasie, że coś ważnego przegapiłem. – Zgoda. Skoro już o tym mowa, dziennikarz zapowiedział się na przyszły tydzień. Potem omawialiśmy zwykłe sprawy – starzy pacjenci opuszczają szpital, nowi przybywają (skąd oni się wszyscy biorą?). Na koniec podsumowałem, co udało mi się dowiedzieć o fled. Niewiele tego było. Przybyła na Ziemię, by „badać” jej mieszkańców i dowiedzieć się od nich jak najwięcej oraz by zabrać ze sobą sto tysięcy ludzi w podróż powrotną, której data nie została jeszcze ustalona. No i że jest bez wątpienia najbardziej rozwiązłą istotą w galaktyce. – Lepiej trzymaj się od niej z daleka – poradziła mi. Nie byłem pewien, czy żartuje czy nie, z Goldfarb nigdy nic nie wiadomo. – Wiesz może, ilu ludzi już wyselekcjonowała? – Nie. – Albo ile krajów odwiedziła? – Tego też nie wiem. Wymieniła tylko Kongo. – Może to jedyny kraj, który chce poznać. Może dlatego tutaj przybyła. – Po cóż by... Aha! – Wspomniałem o koncepcji Willa, że fled mogłaby mieć ziemskie alter ego. – Jej alter ego mieszka w Kongu! – Zwolnij tempo, Gene. Zagalopowałeś się. – Niewykluczone. Ale przyszło mi do głowy, że jej alter ego może być prostytutką. Podejrzewam, że w Kongu, tak jak wszędzie, są takie panie. Goldfarb zastanawiała się przez chwilę nad tym, co powiedziałem. – Może tak jest, może nie. Poddasz ją hipnozie? – Mam taki zamiar.
– Osobiście nie sądzę, żebyś znalazł następnego Roberta Portera w Kongu. Wydaje mi się, że ona szuka czegoś innego. – Cokolwiek to jest, rząd chce mieć nad tym kontrolę. – Który rząd, Stanów Zjednoczonych czy Konga? – Nasz. – Postaraj się, żeby nie weszli na teren szpitala – powiedziała. *** Po wyjściu postanowiłem odprężyć się trochę na trawniku przed budynkiem, zanim wyruszę w drogę do domu. Był cudowny dzień, jeden z tych, kiedy słońce świeci jasno, ptaki śpiewają i wszyscy są w dobrych nastrojach. Zauważyłem, że Cassandra spaceruje po naszej „łączce”, zamiast siedzieć i swoim zwyczajem kontemplować niebiosa. Wielu czytelników poprzednich moich książek na pewno ją pamięta jako wróżbitkę obdarzoną tajemniczym talentem. Może podobnie jak autystyczni obłąkani geniusze potrafi tak zgłębić wybraną dziedzinę, że udaje jej się dostrzec wzorce i powiązania, które nam są niedostępne. Nasza Cassie umie na przykład w jakiś sposób rozpoznać tendencje zmian pogodowych albo też wnikliwie kojarząc przeszłe i obecne wydarzenia, uchylić na mgnienie oka rąbek tajemnicy przyszłości. Ciekaw byłem, jak jawi jej się przyszłość fled. Wiedziałem, że mam zaledwie parę minut, zanim z powrotem schowa się do swojego kokonu – zapewne po to, aby przemyśliwać dalsze koleje wydarzeń. – Witam, doktorze Brewer! – zawołała widząc, że nadchodzę. – Ładny mamy dzień! Tak naprawdę ani ją to grzało, ani ziębiło, jaką pogodę mieliśmy w tym momencie. Dla niej ważne były zmiany, które miały dopiero nadejść. – Piękny. Ale... – Taka pogoda utrzyma się jeszcze przez tydzień, a potem znowu będzie padać. Przez trzy dni. A potem... – Dzięki, zapamiętam to sobie. Ale chciałem zapytać, czy poznałaś fled i co o niej myślisz. – Staram się nie wchodzić jej w drogę, podobnie jak wszyscy inni tutaj. – Czy wiesz, czego można się spodziewać po jej pobycie? – Zostanie tu jeszcze jakiś czas... to wszystko, co mogę powiedzieć. – A co to wróży dla pacjentów? – Nie wróży źle. Zyska tyle samo zwolenników co prot, lecz zajmie to trochę czasu. – Najbardziej chciałbym wiedzieć, czy wracając na K-PAX, zabierze kogoś spośród
was. Znasz na to odpowiedź? – Nie wiem, ile to będzie osób. Tylko niektórzy z nas wyruszą w tę podróż. – Niektórzy? Ile to może być osób? – Nie wiem dokładnie. Kilka. – Kilka osób ze szpitala? – Tak. Tylko nie będą wyruszać stąd. Na tym trawniku nie zmieści się stutysięczny tłum. – Domyślasz się, gdzie będzie punkt startowy? – Gdzieś na zachód stąd. Niezbyt pomocna informacja na okrągłej Ziemi – im dalej na zachód, tym bliżej jesteś wschodu. – Chicago? Los Angeles? Tokio? Ale ona patrzyła już nieobecnym wzrokiem, by po chwili powolnym krokiem odejść w poszukiwaniu ławki. Niezbyt chętnie się z nią rozstałem. W drodze do domu rozmyślałem o naszym krótkim spotkaniu. Niewiele mi powiedziała, ale przynajmniej nie usłyszałem o interwencji ze strony rządu ani o tym, że komuś przytrafi się coś złego, a tego właśnie zacząłem się obawiać. Oczywiście jej przepowiednie obejmowały co najwyżej najbliższe dwa tygodnie. *** Następnego wieczoru zadzwonił do mnie Steve. A raczej to Abby zadzwoniła, a Karen odebrała telefon i po piętnastu minutach babskich pogaduszek oddała mi słuchawkę. Lubię rozmawiać z moją najstarszą córką, która zawsze ma w zanadrzu jakąś niespodziewaną historię. Tym razem dotyczyła ona Stara i jego najnowszej roli teatralnej w studenckim przedstawieniu. W jednej ze scen miał się rozpłakać. Wujek Fred objaśnił mu, że aktor nie wylewa łez z powodu tego, co dzieje się na scenie. Wic polega na tym, żeby przypomnieć sobie jakiś smutny moment z własnego życia. Star postanowił, że wydarzeniem, którego wspomnienie ma wywołać u niego wybuch płaczu, będzie śmierć naszej suczki i wiernej towarzyszki, Shasty Daisy. Star był świadkiem, jak pies podupada na zdrowiu, traci słuch i wzrok i chodzi z coraz większym trudem. Rozmawialiśmy wtedy o jej zbliżającym się zgonie i chłopiec zdawał się rozumieć, że śmierć jest nieodłączną częścią życia. Pociechą było to, że Shasta żyła długo i szczęśliwie, a ja i Karen będziemy jej towarzyszyli do ostatniej chwili, aż odejdzie w spokoju i bez bólu.
Pomimo to po uśpieniu Shasty Star płakał przez dwa dni. O tych wydarzeniach właśnie myślał w czasie swojego występu. I podziałało. Szlochał na scenie jak dziecko, a jego popisowi towarzyszyły huczne oklaski. Rozumiem jego uczucia. Mnie też dławi w gardle, kiedy wspominam, z jaką godnością Shasta nas opuściła. Freddy, któremu udało się zdążyć na ostatnie przedstawienie, uznał, że jego siostrzeniec ma zadatki na świetnego aktora. Ja oczywiście nie tracę nadziei, że zainteresuje się psychiatrią. Na tym między innymi polega radość bycia rodzicami (i dziadkami), że możemy obserwować bieg życia osób, które kochamy. Sama Abby miała, jak zawsze, czas wypełniony po brzegi programami rozlicznych wolontariatów, w które jest zaangażowana. Moja śliczna córka nieustannie walczy o tych, którzy są poniewierani lub potrzebują pomocy, między innymi o bite kobiety oraz o wszystkie niechciane zwierzaki w miejscowym azylu. Gdyby to od niej zależało, kastracja i sterylizacja byłyby obligatoryjne według prawa federalnego dla wszystkich zwierząt domowych, a następnie podobne prawo objęłoby rodziców i małżonków dopuszczających się przemocy. Wygłosiwszy swą zwykłą tyradę na ten temat, oddała słuchawkę Steve’owi. Humor mu nie dopisywał. – Kiedy będę mógł porozmawiać z fled? – zapytał bez zbędnych wstępów. – Jak tylko znajdę czas, żeby poprosić ją, by się z tobą spotkała – odrzekłem, siląc się na spokój – i jak tylko ona wyrazi zgodę. Wydaje mi się, że nie przybyła na Ziemię po to, żeby odpowiadać na twoje pytania. Z tego co wiem, ma własne plany. A w tej chwili chyba jest w Afryce. – Wystarczyłaby mi jedna lub dwie godziny, Gene. Kto wie, czy jej odpowiedź na kilka prostych pytań nie byłaby dobrodziejstwem dla naszej Ziemi. – Wydaje mi się również, że ona nie przybyła na Ziemię po to, żeby nam pomagać. Chce nas badać tak, jak entomolog bada owady. – Proszę, postaraj się znaleźć chwilę czasu, żeby ją poprosić. Jeżeli nie zechce ze mną rozmawiać, to trudno. – Jak tylko nadarzy się okazja, Steve. – Dzięki. Doceniam to. – Odłożył słuchawkę. Lubię mojego zięcia, ale zdarza się, że czasami, kiedy dopada go ośli upór, mam go dość. W tym wypadku rozumiałem jednak jego punkt widzenia. Stanął przed drugą z kolei życiową szansą (swego czasu jego krótka rozmowa z protem zaowocowała błyskawicznym awansem Steve’a na kierownika katedry). W końcu nie dążył do tego, by wzbogacić się po
spotkaniu z fled. Chciał tylko otrzymać odpowiedzi na parę ważnych pytań, co było zupełnie zrozumiałe. Pamiętałem czas, kiedy parłbym do celu z podobnym samozaparciem jak on. Czy na tym właśnie polega starzenie się? Że z upływem lat tracimy zainteresowanie i nic już nie wzbudza w nas pasji? Jeszcze nie znam odpowiedzi na to pytanie. Podejrzewam jednak, że zwykłą koleją rzeczy dowiem się niebawem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy zjawiłem się w szpitalu w piątek, nie zastałem fled w pokoju 520 – gabinecie Goldfarb – nie było jej też w świetlicy ani w czytelni, gdzie znalazłem Rocky’ego, nadąsanego jak zwykle. Swoim zachowaniem Rocky zawsze wyprowadza mnie z równowagi. Ale to ja ponoszę za to winę, nie on. W końcu nie jest w stanie nic na to poradzić, że obraża się nieustannie z powodu czyjegoś niebacznego słowa, gestu lub wyrazu twarzy. W przypadku Rocky’ego to nie rodzice stanowili problem leżący u podłoża jego zaburzeń psychicznych, jak to zazwyczaj bywa, ale jego starszy brat. W dzieciństwie Rocky nie miał szans, by wygrać w czymkolwiek. Nigdy – czy to był sport, gry, zabawy, czy choćby sprzeczka. Był za mały, żeby współzawodniczyć ze starszym bratem, który przerastał go wiekiem i doświadczeniem. Pomimo to nie dawał za wygraną, aż wreszcie stał się na tyle duży, żeby w czymś pokonać brata. Ale wtedy sytuacja stała się jeszcze gorsza. Ilekroć zanosiło się na to, że będzie górą, brat zaczynał go oszukiwać. A gdy to nie skutkowało, po prostu odchodził sobie. Rocky skazany był na przegraną. Frustracja stawała się nie do zniesienia. Skutek był taki, że chłopiec wpadł w ciężką paranoję i każdego zaczął podejrzewać o złe zamiary względem siebie. W jego oczach każdy stawał się podstępnym starszym bratem. (Dopiero niedawno spostrzeżono, jak poważne konsekwencje mogą wywołać nieprawidłowe relacje pomiędzy rodzeństwem.) Chociaż jego sytuacja jest przygnębiająca, ciągłe czepianie się i przykry sposób bycia zniechęcają do niego wszystkich, którzy mają z nim do czynienia. Niestety mnie także. – W czym problem, Rocky? Kto cię oszukał tym razem? – Czemu chce pan wiedzieć? W roztargnieniu spojrzałem na zegarek. – Wyglądasz na rozdrażnionego. – Spojrzał pan na zegarek. Zapamiętam to sobie. – Rzeczywiście. Przepraszam. Mam spotkanie. Uśmiechnął się szyderczo. – I kimkolwiek jest ta osoba, z którą ma się pan spotkać, jest ważniejsza ode mnie, tak?
– Wcale nie. Ale ja nie jestem twoim lekarzem. Jeśli czujesz się lekceważony, powinieneś o tym porozmawiać z doktorem Robertsem. – On też zerka na zegarek! Jest taki beznadziejny! – Czy zwróciłeś mu na to uwagę? – To na nic by się nie zdało. Ma zegar w gabinecie. Oczu nie może od niego oderwać. – Może nie ma to związku z tobą. Może po prostu chce wiedzieć, która godzina. – Na pewno chce wiedzieć, która godzina, żeby móc wreszcie skończyć rozmowę ze mną. Pierdolony głupek! – Czy rozmawiałeś z nim o tym? – Na nic by się to nie zdało. Znalazłby zaraz jakiś wykręt. – Czy aż tak ci to przeszkadza? – Oczywiście, że mi to przeszkadza. Każdemu by przeszkadzało. – Powiedz mu o tym! – Na nic by się to nie zdało. Ale wyrównam z nim rachunki... – W jaki sposób je wyrównasz, Rocky? – Przy następnym spotkaniu nie odezwę się do niego ani słowem. Będę siedział i patrzył na zegar, tak jak on. Niewybaczalne, ale znowu zerknąłem na zegarek. – Bardzo mi przykro, ale muszę lecieć. Zapewnił mnie przez zaciśnięte zęby, że to świetnie rozumie. A po chwili namysłu spytał: – Jak się nazywa ta cholernie ważna osoba, z którą ma się pan spotkać? – Fled. – Widzi pan? Nawet małpa jest ważniejsza ode mnie! Pan jest jeszcze bardziej beznadziejny od Robertsa! – Ona nie jest małpą, Rock. Ona jest... Ale już obrócił się na pięcie i odszedł. Zacząłem wołać, że wcale nie jest ważniejsza dla mnie niż on, ale na nic się to nie zdało. *** Wracając do pokoju 520 rozważałem, co może się wydarzyć, jeśli odkryję alter ego czające się w umyśle fled. Gdyby na przykład ta osoba nie znała angielskiego. Miałem w pamięci słowa prota (przecież tak niedawno przesłuchiwałem nagrania naszych sesji) o Kongijczykach: „Oprócz czterech oficjalnych języków i francuskiego istnieje zadziwiająca
liczba dialektów tubylczych”. A jeśli ta osoba mówiłaby jednym z dialektów? (Albo, co na jedno wychodzi, po francusku lub którymś z czterech oficjalnych języków?) Drzwi były zamknięte na klucz, jednak fled była w środku – najwyraźniej dopiero co się zjawiła. – W jaki sposób się tu...? – Was, homo sapiens, ciągle dręczą różne zagadki. Czemu po prostu nie przyjmiecie do wiadomości, że nie wiecie wszystkiego? Powiem bez ogródek, jeśli wolno, że wasza wiedza jest bardzo skąpa. – Czyżby, fled? Wiemy, jak funkcjonuje atom. Co wydarzyło się po Wielkim Wybuchu. Jak z paru związków organicznych rozwinęło się życie, które wyewoluowało w istoty takie jak my. Nasza wiedza obejmuje prawie wszystko, choćby tylko po trochu. I codziennie uczymy się czegoś nowego. – Czyżby, gene? Skoro jesteście tacy uczeni, to dlaczego tkwicie w tych samych koleinach od tysięcy lat? Hołdujecie ciągle tym samym starym zużytym wierzeniom, gotowi walczyć w każdej wojnie, która się przydarzy albo którą sami wywołacie, nieustannie gromadząc w pocie czoła nowe bogactwa, bez przerwy pomnażając i ujarzmiając bez chwili zastanowienia. Może i uczycie się czegoś, ale to cholernie powolny proces, nie uważa pan? – Wcale nie – odparowałem. – Potrafilibyśmy zapobiec zniszczeniu Ziemi przez asteroidę lub kometę, gdyby zaszła taka potrzeba. Zagwizdała prześmiewczo. – Jak powstrzymacie kometę, skoro nie potraficie sobie dać rady ze zwykłym huraganem? Wziąłem głęboki oddech. Potem jeszcze jeden. – Może masz rację, fled. Ale dzisiaj... – Gdzie są jarzynki? – Przykro mi, zapomniałem o nich. Będą następnym razem, obiecuję. Zrobiła nachmurzoną minę, ale nic nie powiedziała. – Dzisiaj postaramy się dowiedzieć, co roi się w twojej głowie, pamiętasz? Zobaczymy, co potrafisz powiedzieć o swojej przeszłości, kiedy poddam cię hipnozie. – Zgoda. Zaczynajmy. – Wspaniale. OK. Przesunę mój fotel na twoją stronę biurka, żeby nic nam nie przeszkadzało. Czy tak jest dobrze? Rozłożyła nogi. – Wedle życzenia, doktorze b. Dobrej zabawy.
– Nie, do licha. Złóż nogi, fled. Dziękuję! – Smutas! – Mniejsza z tym. OK. Zaczynamy. Jesteś gotowa? – Cała naprzód! Podobnie do prota, a w przeciwieństwie do Roberta Portera, fled wyraźnie zdawała się chętna do współpracy. Chociaż szczery zapał nie może zaszkodzić sprawie, nie daje jednak żadnej gwarancji powodzenia. – OK, teraz będę liczył od jednego do pięciu. Kiedy powiem „pięć”... – Tak, tak. Wszystko to wiem. Idźmy dalej. – Jeden... Powieki fled od razu zaczęły opadać. Miałem nadzieję, że nie udaje. – Dwa... Z trudem walczyła, żeby półprzymknięte powieki całkiem nie opadły. Zdawało mi się, że wymamrotała: „To niebywałe...” – Trzy. Teraz oczy miała zamknięte. Na „cztery” głowa zsunęła się jej na piersi, a na „pięć” ramiona i nogi zupełnie się rozluźniły. Ewidentnie była w stanie hipnozy. – Fled? Zamruczała coś niewyraźnie. – OK, fled, możesz podnieść głowę i otworzyć oczy, jeśli chcesz. – Kiedy to zrobiła, wyglądała sennie, jak dziecko, gdy się budzi. – W porządku. Chcę teraz, abyś mi opisała swoje pierwsze przeżycie seksualne... Cicho: – Wszystko odbyło się bardzo prędko. Zapewne nazwalibyście to „szybkim numerkiem”. – Rozumiem. A w jakim wieku byłaś? – Chyba miałam parę miesięcy, jak wy je nazywacie. – Czy ktoś jeszcze był w pobliżu? – Oczywiście. Istoty wszelkiego rodzaju. – Stały wokół i przypatrywały się? – A jakże. Czemu by nie? – Twoja matka także się przyglądała? – Naturalnie. – Czy czułaś się szczęśliwa? Bezpieczna?
– Oczywiście. Dlaczego miałoby być inaczej? – Tak tylko pytam. Przez następne czterdzieści pięć minut fled na moją prośbę opowiadała o swoim życiu seksualnym oraz ważniejszych wydarzeniach, które pamiętała, kolejno w drugim roku życia, potem trzecim, czwartym i tak dalej aż do chwili obecnej, kiedy to liczy sobie lat dwadzieścia trzy. Nie pamiętała niczego, co budziłoby jakieś szczególnie żywe wspomnienia ani też niczego niezwykłego. Życie na K-PAX wydawało się – z braku lepszego słowa – nudne, nawet przy niekończącym się uprawianiu seksu. Żywione przeze mnie resztki nadziei, że jakiś szkielecik wypełznie z jej szafy, wyparowały jak kropla wody z rozgrzanej patelni. – W porządku. Teraz zwyczajnie rozluźnij się. Zamknij oczy, jeśli chcesz. Powieki trochę jej opadły, ale nie zamknęła całkiem oczu. – Teraz będę mówił do kogo innego. Możesz słuchać lub nie, jak sobie życzysz. Nie odezwała się ani nie poruszyła, ale miałem wrażenie, że słucha. – Odpręż się i o niczym nie myśl. Miej umysł otwarty i spróbuj zaakceptować, cokolwiek się stanie, lub kogokolwiek, kto pojawi się w tym pokoju. Ani drgnęła. – OK – powiedziałem bardzo cicho. – Jeżeli jest ktoś razem z fled, proszę, żeby się ujawnił i powiedział, kim jest... Czekałem. Minęło dziesięć sekund. Dwadzieścia. Trzydzieści. – Jeżeli to co powiedziałem, nie było całkiem jasne, powtórzę jeszcze raz. Proszę, aby osoba będąca z fled ujawniła się teraz. Obiecuję, że nie stanie ci się nic złego. Chcę tylko porozmawiać z tobą przez chwilę. Minęło następne dziesięć sekund, po czym fled, jeśli to była jeszcze ona, nagle jakby zwiędła i skurczyła się na moich oczach. Trwała w tym stanie przez kilka minut, zwinięta w kłębek na fotelu i nieruchoma. Wyglądało to tak, jakby chciała się przed kimś ukryć. Obawiałem się, że gdybym próbował zmusić ją (lub jego) do natychmiastowego ujawnienia się, mógłbym zrobić krzywdę tej osobie i koniec końców samej fled. Niemniej postanowiłem bardzo łagodnie spróbować. – Hej? Trwała w tej samej pozycji, jakby chciała stać się niewidzialna albo próbowała udawać nieżywą. – Jestem lekarzem. Nie zrobię ci krzywdy. Czy mówisz po angielsku? Tajemnicza postać leżała nadal zwinięta w wielki kłębek. Czekałem parę minut, jedynie przyglądając się w nadziei, że ciut się odpręży i zrobi jakiś ruch. Nie zrobiła. To była
powtórka z Roberta Portera12. Ale czy na pewno? Moje wieloletnie doświadczenie mówiło mi, że coś tu nie gra. Pojawienie się alter ego było za łatwe, jakby wykalkulowane. Miałem wrażenie, że fled upozorowała całą sytuację. Ale oczywiście mogłem się mylić. W tej procedurze nie ma żadnych reguł. Tak czy inaczej nie mogłem jej pozostawić zastygłej w bezruchu na fotelu. Wyprostowałem się i powiedziałem trochę głośniej: – Fled, jesteś tam? Domniemane alter ego zmieniło pozycję na bardziej normalną. – W porządku, fled. Liczę od pięciu do jednego. Na „pięć” zaczniesz się budzić, gdy dotrę do Jeden”, będziesz całkiem przytomna i twoje samopoczucie będzie dobre. Pięć... – Gdziekolwiek przebywała przedtem, zaczęła powracać. – Cztery... trzy... Kiedy doszliśmy do jeden, wzrok miała skoncentrowany. Na mnie. – Zaspokoił pan swoją niezdrową ciekawość, gene? – Niezupełnie. – A co się panu udało dowiedzieć? – Przede wszystkim, że masz co najmniej jedno alter ego. – Doprawdy? Któż to taki? – Nie wiem. Ona... jeśli to jest „ona”... nie chciała ze mną rozmawiać. Właściwie w ogóle bała się pokazać. Ciekaw jestem, czy ta informacja pozwala ci się domyślić, kto to może być. – Myślę, że ktoś, kogo źle traktowano. – Dziękuję, pani doktor fled. Czy można prosić o więcej szczegółów? – Muszę mieć więcej informacji. Jak ta istota wyglądała? – Była bardzo podobna do ciebie. – Żartowałam, doktorku. Gdybym miała alter ego, podobieństwo tej osoby do mnie musiałoby być bardzo duże, prawda? – Niekoniecznie. Ale odłóżmy żarty na bok, dobrze? Czy przychodzi ci do głowy, kto mógłby być tym domniemanym alter ego? Czy rozmawiałaś ostatnio z kimś... na przykład w Kongu... kto pasowałby do tego obrazka? – Zaryzykowałem i wypaliłem: – Może z prostytutką? – Czuję się głęboko urażona taką aluzją! Ale skoro rozmawiamy serio: nie, z żadnymi prostytutkami nie rozmawiałam, o ile mi wiadomo. 12
Nawiązanie do trylogii „K-PAX” i pewnych sesji hipnotycznych prota, w których w podobny sposób ujawniał się Robert jako alter ego (Robert pojawia się również w rozdziale pierwszym tej książki).
– A z innymi mieszkankami Konga? – Poznałam tam kilka kobiet. I co z tego wynika? – Niewiele. Muszę się jeszcze nad tym wszystkim zastanowić. Tymczasem pozwól, że zapytam jeszcze, gdzie byłaś od czasu przybycia na Ziemię? – Oprócz tego miejsca, gdzie jestem teraz? – Tak, do kroćset. I oprócz Konga. – Wyluzuj, pozbawiony humoru przyjacielu. Zachowuje się pan jak Rocky. Odwiedziłam parę różnych miejsc na tamtym kontynencie. – Dowiedziałaś się czegoś ciekawego o tamtejszych formach życia? – Bardzo wiele. – Co na przykład? – Wszystkie miejsca są piękne i zamieszkują je rozliczne fascynujące istoty. Pomijając ludzi, rzecz jasna. Oni są wszędzie tacy sami. – OK, a powiedz, czy znalazłaś takich, których mogłabyś zakwalifikować do podróży na K-PAX? – A jakże. I to sporo. – Czy możesz mi zdradzić, kim są wybrańcy? – Każda napotkana przeze mnie osoba mogłaby znaleźć się w tym gronie. Ale nie każda się znajdzie. – Wielkie dzięki. Czy mogłabyś rozwinąć ten temat? – Mogłabym, ale nie zrobię tego. Ściany mają uszy. Podzielałem te obawy, mimo to pytałem dalej. – Czy są wśród nich pacjenci tego szpitala? – To niesłychane! Jednym susem przeskoczyliśmy z Konga aż tutaj, niemal z prędkością światła! – Czy zechciałabyś mi podać jakieś nazwiska? – Jeśli pan sobie życzy, podam sto tysięcy nazwisk, ale dopiero jak wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. – Jeszcze raz dziękuję. Jak idzie z szukaniem stadionu czy innego pola startowego? I z wyznaczeniem daty podróży? – Jestem w trakcie załatwiania. – A dasz mi znać z wyprzedzeniem kilku dni, zanim wyruszycie? – Jeśli po ustaleniu wszystkiego zostanie jeszcze parę dni, są one do pańskiej dyspozycji. – Ziewnęła. – Czym jeszcze mogę służyć?
– Jerry chce cię poznać. Jest na Oddziale Trzecim. – Wiem, gdzie jest Jerry. – Aha, i jeszcze jedno. Wywiad z tobą dla brytyjskiego czasopisma został wyznaczony na następną środę. Czy to ci odpowiada? – Wybornie. Bez słowa wstała i w paru susach opuściła pokój. – Proszę pamiętać o jarzynkach – dobiegło z korytarza. Po jej wyjściu siedziałem i zastanawiałem się nad tym, czego właśnie byłem świadkiem. Jeśli to naprawdę było alter ego fled i nie była to prostytutka, to może wręcz odwrotnie – miałem do czynienia z ofiarą molestowania seksualnego? To wyjaśniałoby jej opór przed ujawnieniem się i chęć ukrycia przede mną. Ale jeżeli była Afrykanką, to jak u licha ją znaleźć, żeby jej pomóc? W związku z tym wszystkim narzucało się szersze pytanie: czy to możliwe, że każdy z nas ma drugie równoległe życie gdzieś daleko wśród gwiazd? To przerastało wszelkie pojęcie. I znowu zapomniałem nagabnąć fled w sprawie Steve’a... Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żeby pomyśleć o emeryturze. I wtedy przypomniałem sobie, że przecież już jestem emerytem. *** Zapewne dzięki wpływowi prota mój syn Will pomimo braku doświadczenia stał się w szpitalu ekspertem od zaburzeń wielorakiej osobowości. Przepraszam, to staromodne określenie, teraz używamy terminu: dysocjacyjne zaburzenia tożsamości. Chciałem pogadać z nim o fled i jej ewentualnym alter ego, ale akurat miał pacjenta, więc zostawiłem mu wiadomość i poszedłem pospacerować po trawniku przed budynkiem. Była to dobra okazja, żeby poukładać w głowie ostatnie wydarzenia. Fled już tam była, okupując narożny zakątek wraz z człowiekiem ropuchą. Wszyscy pozostali najwyraźniej nadal trzymali się od niej na dystans. Wśród nich był Darryl, jeden z dawnej grupy zwanej „Siedmiu Wspaniałych”. Podszedłem do niego. Jak może czytelnicy pamiętają, Darryl cierpi na zespół Clerambault – po prostu wierzy, że jest obiektem miłości. W jego przypadku chodzi o Meg Ryan, gwiazdę ekranu. Mogłoby się zdawać, że tego rodzaju problem da się łatwo rozwiązać. Wszyscy mamy skryte pragnienia. Ale w wypadku zespołu Clerambault fantazja – przeżywana jako rzeczywistość – pochłania myśli i przekonania w bardzo znacznym stopniu. Pokój Darryla jest wytapetowany fotografiami słynnej aktorki, zawalony taśmami wideo z jej filmami (które oglądał dziesiątki razy) i egzemplarzami prawie wszystkich czasopism, w których są zamieszczane zdjęcia pięknej gwiazdy filmowej i
artykuły o niej. Prawdę mówiąc, swego czasu chodził za nią krok w krok, używając wszystkich możliwych sposobów, żeby dostać się do jej domu lub na plan filmowy. Nie robił jej nic złego – tego rodzaju natręci z reguły nie atakują – ale z pewnością mogła czuć się nieswojo, napotykając na ślady obecności intruza w swojej sypialni lub zauważając raz po raz jego twarz w tłumie. Nikt nie potrafił przekonać Darryla, że jego miłość jest nieodwzajemniona. Wszak każdemu, kto jest bardzo zakochany, trudno uwierzyć, że kocha bez wzajemności. Ale jak to się stało, że Darryl, który tak naprawdę nigdy osobiście nie poznał tej kobiety, wbił sobie do głowy, że Meg jest w nim zakochana? Wchodząc do kina na premierę filmu – bodajże „Bezsenność w Seattle” – był świadkiem wywiadu, którego Meg udzielała przed seansem, i wtedy to nabrał przekonania, że jej piękny uśmiech jest przeznaczony tylko dla niego. Przeczołgał się pod barierką i usiłował przedostać na drugą stronę ulicy, żeby z nią porozmawiać, ale został powstrzymany przez ochroniarzy. Całymi miesiącami wędrował za nią, pozostając w przekonaniu, że zazdrosne gliny odgradzają ją od miłości jego życia. Jeden incydent następował po drugim, aż wreszcie aresztowano go za nękanie aktorki, po czym trafił do szpitala dla umysłowo chorych w New Jersey, by w końcu wylądować u nas. Leki okazały się nieskuteczne, podobnie jak psychoanaliza (Will przejął go od Carla Beamisha, kiedy tamten wziął urlop naukowy). Tymczasem biedny Darryl czeka cierpliwie na odwiedziny ukochanej. W swoim szpitalnym pokoju zawsze ma na tę okoliczność przygotowany poczęstunek w postaci czegoś słodkiego. A tu zamiast oczekiwanego gościa pojawiła się fled. Zagadnąłem go dyskretnie, co myśli o nowo przybyłej. – Trochę się jej boję, doktorze Brewer – odrzekł. – Jak my wszyscy. – Dlaczego? Wydaje mi się całkiem nieszkodliwa. – Jest taka duża i silna, no i raczej odpychająca. To tak jakby goryl mógł sobie wszędzie hasać bez skrępowania. – Ale ona nie jest gorylem. Ani szympansem. Nie jest nawet mieszkanką Ziemi. – Skąd wiadomo, że można jej ufać? Jeśli powiemy coś, co jej się nie spodoba, może stać się niebezpieczna. O dziwo, pomimo ostrzeżeń Goldfarb nie myślałem o fled w tych kategoriach. Jest takie znane widowisko telewizyjne na kanwie dawnego serialu „Strefa mroku”. Kosmici przybywają na Ziemię, jak się okazuje po to, żeby zabrać ze sobą trochę ludzi jako źródło białka. Czy fled również mogła mieć jakieś ukryte zamiary, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy?
– Spójrz na fled i Howarda – powiedziałem. – Nie wygląda na to, żeby się jej bał. – Howard jest taki sam duży i odpychający jak ona – stwierdził. *** Wreszcie znalazłem Willa, idącego właśnie na zebranie, i postanowiłem odprowadzić go do sali konferencyjnej. – Dostałem twoją kartkę, tato. Przepraszam, ale akurat byłem zajęty. Jak długo jeszcze dzisiaj zostaniesz? – Już niedługo. Obiecałem twojej mamie, że wybierzemy się gdzieś razem po południu. Na przejażdżkę lub do kina. – Dawniej często chodziliście do kina, prawda? – Tak. Twoja mama uwielbiała Humphreya Bogarta. – Jakiego Humphreya? – Chyba nie chcesz powiedzieć, że... – Żartuję, tato. Wprawdzie to dawne czasy, ale wiem, kim był Bogart. „Casablanca” jest jednym z ulubionych filmów Dawn. A więc... o czym chciałeś ze mną porozmawiać? – Wydaje mi się, że znalazłem alter ego fled. – Naprawdę? Kto to jest? – Nie wiem. Kimkolwiek jest, nie zdradza ochoty na rozmowę ze mną. – To może oznaczać różne rzeczy. – Co na przykład? – No cóż, może być na bakier z prawem. Lub bać się lekarzy. Albo być nieśmiała. Albo może... – No powiedzże! – Fled jest K-PAXianką, prawda? Ale przypomina dużego szympansa. Może ta nieuchwytna osobowość to małpa człekokształtna! – Szympansica! To jest to, Will! Dlaczego o tym nie pomyślałem? To z tej przyczyny fled większość czasu spędzała w Kongu. I stąd miałem wrażenie, że jej alter ego jest jakieś dziwne. Przecież ich sposób bycia zasadniczo różni się od naszego! – Obaj rozważaliśmy taką możliwość, krocząc chwilę w milczeniu. – Ale jeśli to wszystko prawda, jak mam się z nią porozumieć? A może to jest „on”? Moja latorośl uśmiechnęła się do mnie. – Będziesz potrzebował tłumacza. – To rozsądna rada, ale czy znamy kogoś, kto mówi po angielsku i szympa...
– Co powiesz na fled? – Ach tak, rzeczywiście. Ale jak można sprawić, żeby rozmawiała z własnym alter ego? – Nie wiem, tato. Daj mi się zastanowić. Doszliśmy do sali konferencyjnej. W głębi widać było lekarzy – kładli swoje rzeczy na stole, brali sobie coś do jedzenia. Chociaż plusy emerytury wydawały się oczywiste, żałowałem, że nie będę uczestniczył razem z Willem we wzajemnej wymianie myśli. A jednak nie chciałbym wrócić do pracy w pełnym wymiarze godzin – nawet gdybym był na bieżąco z najnowszymi osiągnięciami, a z pewnością nie byłem. Jak lubi powtarzać moja żona, przychodzi pora, by skończyć z pracą i cieszyć się życiem, zanim będzie za późno. – Zadzwonię do was w czasie weekendu! – zawołał, wchodząc do sali. – Miłego zebrania – rzekłem z nutą tęsknoty w głosie. *** W niedzielę wstałem wczesnym rankiem i właśnie zajadałem płatki z mlekiem, rozmyślając o fled, rzecz jasna, kiedy ktoś delikatnie zapukał do kuchennych drzwi. Flower zaczęła szczekać. Chociaż nie ujrzałem nikogo przez okno, byłem pewny, że wiem, kto nas nawiedził. Karen jeszcze spała, więc uciszyłem Flower i wyszedłem na zewnątrz. Podczas gdy Dartmouth kręcił się niezdecydowanie w pewnej odległości, Wang dał susa do przodu i błysnął znajomą odznaką. – Czy nie może pan zamknąć tego psa? – wycedził przez zęby, siląc się na uprzejmość. – Flower nie potrafi skrzywdzić nawet muchy, jeśli jakąś przez przypadek złapie, zaraz wypluwa! – Jego dokuczliwy upór zaczynał mi działać na nerwy. – Czy panowie zamierzają odwiedzać mnie codziennie? – Jeśli zajdzie taka potrzeba, to oczywiście tak, proszę pana – odparł pogodnie. I po namyśle dodał: – Przepraszamy, że przeszkodziliśmy panu w śniadaniu. – Skąd pan wie, że jadłem śniadanie? Rozglądnął się ukradkiem dookoła, jak ktoś, kto obawia się, że jest śledzony. – Ma pan jeden płatek na brodzie. Strzepnąłem go. – Nie możecie przychodzić co drugi dzień? Właśnie w takich odstępach czasu ją widuję. – To zależy od biegu wydarzeń, doktorze Brewer. Przejdźmy się, dobrze? – Przejdźmy? Nie możemy po prostu porozmawiać tutaj? Na tyłach domu?
– Nie chcemy ryzykować, że nas ktoś usłyszy. Zupełnie jak na filmie, pomyślałem. Dotychczas sądziłem, że to takie fikcyjne chwyty. – A kto miałby nas podsłuchiwać? – Terroryści. – Podejrzewacie, że terroryści założyli podsłuch w moim domu? Dartmouth podniósł z powagą rękę. – Spokojna głowa, doktorze. My też założyliśmy u pana podsłuch. Wang zmierzył towarzysza surowym wzrokiem i Dartmouth zwiesił głowę. – Rząd założył podsłuch w naszym domu? Po co? – Żeby złapać terrorystów, oczywiście – wyszeptał Wang. – A ilu udało się wam złapać dzięki temu podsłuchowi? – Jak dotąd żadnego. – W takim razie to chyba strata czasu? – Ależ skąd, proszę pana. Dopóki jest podsłuch, trzymają się z daleka. Sam pan widzi, jak to skutecznie działa. Przypomniał mi się stary psychiatryczny kawał o słoniach. – Czy założyliście podsłuchy w całej dzielnicy? – Oczywiście. Skutkiem czego jest to jedno z najbezpieczniejszych miejsc w kraju. Proszę jednak mieć na uwadze, że któryś z pańskich sąsiadów może być jednym z nich. Terrorystą może być każdy, wie pan. Tak więc mamy podwójne zabezpieczenie. – Klasnął w ręce z całej siły. – To jest piękne, gdy się nad tym zastanowić. Ponieważ nie ma u nas chodnika, szliśmy jezdnią. – A tak z ciekawości, ilu właściwie jest agentów federalnych? – To ściśle tajne – odrzekł pospiesznie Wang. Dartmouth potknął się o coś, ale zdołał złapać równowagę, unikając zetknięcia z asfaltem. – Ale powiem tak: każdy z pana znajomych może dla nas pracować. Poczułem się tak, jakbym na śniadanie zjadł sporą porcję moich ulubionych grzybków. – W porządku, nie przeciągajmy sprawy. Co właściwie panów dzisiaj sprowadza? – Dowiedzieliśmy się, że ona potrafi czytać w myślach. Czy pan to potwierdza? – A o co chodzi? Czy to jest nielegalne? – Jak ona to robi? – Twierdzi, że wykorzystuje fale elektromagnetyczne. Nic nie wiem poza tym. – Musimy z nią o tym porozmawiać. Czy mamy na to pańską zgodę, doktorze Brewer? – To nie takie proste. Nie ja kieruję szpitalem. Prawdę mówiąc, jestem na emeryturze.
I ściśle biorąc, ona nie jest pacjentką. Muszą panowie pomówić o tym z doktor Goldfarb. – Już to zrobiliśmy. – I co panom powiedziała? – Żeby porozmawiać o tym z panem. W duchu pomyślałem: niepotrzebne mi to gówno, Virginio. Ale co mi tam, do diabła – byłem pewien, że fled poradzi sobie w każdej sytuacji. – Zapytam ją, czy zechce z panami rozmawiać. Czego dokładnie chcą się panowie od niej dowiedzieć? – Chcemy poznać sposób, dzięki któremu potrafi czytać w myślach, proszę pana. To kwestia bezpieczeństwa narodowego. Z pańskim pozwoleniem chcielibyśmy przyprowadzić neurobiologa, żeby ją zbadał. Nagłym ruchem Dartmouth wyciągnął ogromny pistolet i wycelował nim prosto w krzaki. Przez chwilę manewrował nim to w lewo, to w prawo, ale kontratak nie nastąpił, więc schował go z powrotem do kabury. – A jeśli ona odmówi z nim współpracy? – zapytałem z obawą. Twarz Wanga zesztywniała. – Proszę nie zapominać, że to bardzo delikatna sprawa. Byłoby dobrze, żeby pan jej to wytłumaczył. I nie należy poruszać tego tematu z nikim innym. Rozumie pan? – Nie. Westchnął. – Proszę się zastanowić: gdyby nasi wrogowie nauczyli się czytać w naszych umysłach... Przyszedł mi na myśl Walt Kelly13, ale zachowałem to dla siebie. – A czy mogę o tym rozmawiać chociaż z moją żoną? – spytałem. – To już od pana zależy, doktorze. Ale jeśli pan to zrobi, dowiemy się o tym. A teraz, jeżeli nie ma pan nic przeciw temu, zawrócimy bardzo powoli i będziemy zmierzać ku domowi, dobrze? Spełniłem jego prośbę, ale ledwie zdążyłem zrobić parę kroków, usłyszałem trzask łamanych gałęzi – to moi towarzysze przedzierali się przez zarośla. *** 13
Walt Kelly (1913-1973) – słynny amerykański autor komiksów, m.in. serii „Pogo”, znany z sentencji: „We have met the enemy and he is us” (Natknęliśmy się na wroga i to my nim jesteśmy) – do tego zdania, będącego parafrazą słynnej kwestii wypowiedzianej przez komandora US Navy O. H. Perry’ego: „We have met the enemy and he is ours” (Natknęliśmy się na wroga i już jest nasz), nawiązuje tutaj autor.
Will zadzwonił w niedzielę wieczorem. Słychać było, że jest przejęty. Pomyślałem, że dawniej pewnie i mój głos tak rozbrzmiewał. – Mógłbyś nagrać fled na taśmę wideo w czasie hipnozy? – powiedział. – Gdyby ci się udało nakłonić tę szympansicę, która jest jej alter ego... jeśli dobrze zgadujemy... żeby się odezwała, wykonała jakiś gest lub zrobiła jakąś minę, może fled by to zrozumiała i rozpoznała ją. – Świetny pomysł, Will! Przyszło mi do głowy, że Dartmouth i Wang byliby tego samego zdania. Ale po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że chyba jednak nie potrafiliby wykorzystać zdobytej informacji w szczególnie szkodliwy sposób. – Czy chcesz, żebym ci przygotował sprzęt do nagrywania? Ta propozycja wzbudziła we mnie mieszane uczucia, z jednej strony mnie ucieszyła, z drugiej poczułem się nią urażony. Will wie, że sprawy techniczne nie są moją mocną stroną. – Dzięki, synu. Będę ci wdzięczny. – Tak przy okazji, fled znowu nie ma. – Czy wiadomo, dokąd się udała? – Zapewne znów do Afryki. Chyba jej się tam podoba. Ale obiecała, że wróci na spotkanie z tobą jutro i że możesz oczekiwać niespodzianki. – Jakiego rodzaju? – Tego nie powiedziała. Gdyby to zrobiła, nie byłoby już niespodzianki, prawda? Nie byłem pewien, czy mam ochotę na kolejne niespodzianki ze strony fled. – Jakie macie z mamą plany na dzisiejszy wieczór? – Nic szczególnego. Zapewne posiedzimy sobie razem, knując spisek w celu obalenia rządu. – Co takiego? – Żartuję. Doprawdy gorąco kochamy wszystkie trzy gałęzie naszej władzy: wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą... są wspaniałe. A przy tym dokładają wszelkich starań, żeby w naszej dzielnicy nie zagnieździły się słonie! – Tato, czy ty aby nie jadłeś grzybów na kolację?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dzień był taki piękny, gdy wyjeżdżałem w poniedziałek rano do Instytutu, że aż przypomniałem sobie, po co przeszedłem na emeryturę. Teraz jednak nie mogłem myśleć o pogodzie – czekała mnie praca. Zaraz przy wejściu do budynku wpadłem na Laurę Chang. Jakby tam na mnie czekała. Kiedy zaczęła u nas pracować, była tuż po stażu. Teraz w wieku około trzydziestu pięciu lat jest doświadczonym lekarzem, jednym z najlepszych w naszej dziedzinie. Nie tylko ze względu na swoją inteligencję i intuicję, ale również dlatego, że podobnie jak Goldfarb zawsze zachowuje przytomność umysłu. Nie zdziwiłbym się, gdyby za parę lat kierowała szpitalem. Ale akurat w tym momencie wyglądała na trochę strapioną. I jak zawsze potrzebowała nieco czasu, żeby wyjaśnić, o co jej chodzi. – Jak ci idzie z nową pacjentką, Gene? – Prawdę mówiąc, fled nie jest pacjentką, ale... muszę przyznać, że nie najlepiej. Chyba tym razem Virginia porwała się na coś, co jest ponad moje siły. A co u ciebie? Jak tam twoi pacjenci, dobrze się sprawują? – Trudno powiedzieć. Fled absorbuje ich do tego stopnia, że zakłóca to ich program terapii. – Naprawdę? Zdawało mi się, że starają się jej unikać za wszelką cenę. – Usiłują, ale im się to nie udaje. Kiedy tu jest, cała przestrzeń należy do niej. – I o tym chciałaś ze mną rozmawiać? – Co każe ci myśleć, że chciałam z tobą rozmawiać? – Miałem wrażenie, że na mnie czatujesz. – Wciąż masz dobrego nosa, doktorze. Chodzi o Claire. – A konkretnie? – Zainteresowała się fled. Chce ją badać i analizować. – Chcesz powiedzieć... – Tak. Pragnie ustalić odpowiednią porę raz w tygodniu i prowadzić z fled regularne sesje terapeutyczne. Uważa, że nasza kosmitka cierpi na paranoję. – Co jej powiedziałaś?
– Że fled już ma lekarza. – I co ona na to? Spostrzegłem jakby cień uśmiechu na twarzy Laury. – Chce zająć twoje miejsce. Uważa, że jesteś za stary i nie powinieneś już leczyć pacjentów. – Co do tego pewnie ma rację, chociaż sama nie jest już taka młodziutka. Czy uświadomiłaś jej, że fled właściwie nie jest pacjentką, więc nie bardzo mogę jej zaszkodzić? – Nie. Ale przecież nie o to chodzi. Nie chcę jej utwierdzać w mniemaniu, że stanowi konkurencję dla innych lekarzy. Już i tak przekonała większość pacjentów, że rzeczywiście jest panią doktor. – Czasem nawet ja zapominam, że jest pacjentką. Rzecz w tym, że jest na tym punkcie ogromnie przewrażliwiona i jeśli zabronimy jej „praktykowania”, poczuje się zapewne głęboko urażona. – Otóż to. Już zdążyła zagrozić, że zrezygnuje z pracy u nas i pójdzie gdzie indziej. Właśnie w tym momencie pojawił się Cliff Roberts. – Może należałoby ją zachęcić, żeby spełniła swoją groźbę, – rzucił w przelocie, znikając na schodach. Karen słusznie lubi powtarzać, że życie z każdym dniem staje się bardziej zwariowane. Ale pomyślałem sobie, że może tym razem Cliff wyjątkowo ma rację. A nuż „zwolnienie z pracy” wyleczyłoby ją z urojeń. Choć z drugiej strony, może tylko żartował... – Więc co mam według ciebie zrobić? – Nie wiem. Miałam nadzieję, że wpadniesz na jakiś pomysł. Wytężyłem umysł, ale nic nie przychodziło mi do głowy poza jedyną sugestią. – Pozostawmy na boku kwestię statusu i pozwólmy Claire porozmawiać z fled nieoficjalnie. To chyba żadnej z nich nie zaszkodzi, a może być nawet z korzyścią dla Claire, gdyby fled spostrzegła coś, co nam umknęło. – Myślałam o tym samym. Spodziewam się, że zechcesz uprzedzić fied o tym, co ją czeka. Dzięki, doktorze B! Muszę lecieć, pora na poniedziałkowe zebranie. Wybierasz się tam? – Nie, chyba że ktoś mnie zaprosi. Na razie ja też jestem tutaj nieoficjalnie. – O mały włos, a zapomniałabym o tym! *** Tym razem fled nie zamknęła drzwi na klucz i pamiętam, że jak je otwierałem,
przeleciało mi przez myśl, że może choć trochę zaczyna uwzględniać ludzką kurtuazję. Ta refleksja natychmiast wzięła w łeb, kiedy wszedłem do środka i zastałem oczekującą mnie „niespodziankę”. Mimo woli wykrzyknąłem: – Jezu Chryste! – O, nie. On ma na imię „okeemon” z akcentem na pierwsze „o”. I jest bonobo. Już miałem powtórzyć: „Bonobo?”, ale w porę się zreflektowałem i zamiast tego przełknąłem ślinę. – Hm... witaj, Okeemon. – Zwą je również szympansami karłowatymi albo hippisowskimi, bo wolą rozstrzygać spory poprzez seks, zamiast stosować przemoc. Niezbyt to po ludzku z ich strony, co? Zastanawiałem się, czy mam mu podać rękę, ale fled w porę temu przeszkodziła. – Niech pan tylko podejdzie bliżej, żeby mógł pana lepiej oglądnąć i obwąchać. Zawahałem się. – Odwagi, gino. Proszę mi zaufać. Nie ugryzie pana, chyba że mu każę. Ociągając się, zrobiłem krok naprzód. – No, śmiało. Podszedłem bliżej. Bonobo ogarnął wzrokiem moje wątłe ciało i nozdrza mu lekko zadrgały. Usiłowałem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałem takie stworzenie w zoo. W każdym razie nigdy nie byłem tak blisko żadnego zwierzęcia z zoo. Zacząłem się pocić. Ale zanim zdołałem wydobyć z siebie głos, wyciągnął łapę i schwycił mnie mocno za jądra. W końcu pisnąłem cienkim głosem: – Co... co on tutaj robi? Okeemon zwolnił uścisk i cofnął się. Fled za to uśmiechała się od ucha do ucha. – Pomyślałam, że będzie pan chciał z nim porozmawiać. – On mówi? – Nie po angielsku ani też żadnym innym ludzkim językiem. Ja będę tłumaczyć. – Hm... A o czym miałbym z nim rozmawiać? Fled obdarzyła mnie spojrzeniem, które w dowolnym języku mogło oznaczać tylko jedno – zniesmaczenie. – Jest pan człowiekiem, doktorku. Nie przychodzi panu nic do głowy, co chciałby pan wiedzieć o nim lub o innych osobnikach z jego gatunku? – Ach, tak. Teraz rozumiem. W porządku, Okeemon. Hm... może zechciałbyś usiąść? Wymamrotawszy coś niezrozumiałego do Okeemona, fled natychmiast odpowiedziała: – Nie.
Najwyraźniej postanowiła zaoszczędzić nam wszystkim czasu, odczytując odpowiedzi bezpośrednio z jego mózgu. Ja jednak musiałem usiąść – ciężko opadłem na krzesło za biurkiem. – Skąd przybywasz, Okeemon? Fled wydała kilka gardłowych dźwięków, po czym oświadczyła: – Z lasów równikowych Konga. – Czy masz rodzinę? Fled wywróciła oczami. Zmieniłem pytanie. – Ile masz dzieci? – Dwanaścioro. – Oczy Okeemona wyraźnie posmutniały. – Czy wszystkie mieszkają z tobą w... lesie? – Nie. Niektóre nie żyją, pozostałe zabrano. – Dokąd? Fled znowu zmarszczyła czoło. – Przeważnie do ogrodów zoologicznych, laboratoriów i restauracji. – Ewidentnie wolała sama odpowiedzieć na to pytanie. – Proszę, niech go pan spyta o życie w lesie. Postanowiłem współpracować – zależało mi na tym, aby czym prędzej skończyć ten wywiad. – Jak wygląda twoje życie w lesie? – Jest piękne. Cały czas głęboko oddycham. – Od siebie fled dodała: – To znaczy, że czuje się szczęśliwy, mieszkając w lesie. – Znowu coś wymamrotała do Okeemona, po czym powiedziała: – Dopóki nie przyjdą ludzie. – A co robią ludzie? – Wykańczają nas. Zabierają nam dzieci. – Rozumiem... to ciekawe... – Trudno mi się było skupić w tych okolicznościach. – Fled, doprawdy nie wiem, o co mam go jeszcze zapytać. – W porządku, mój tępy przyjacielu. Zaoszczędzę panu myślenia. Okeemon jest pańskim najbliższym krewnym. Pod względem genetycznym. Proszę mu się przyjrzeć uważnie, bo jest mało prawdopodobne, aby jeszcze kiedyś w życiu nadarzyła się panu taka okazja: oko w oko z bonobo. I nie tylko panu. Na wolności żyje ich już tylko pięć tysięcy. Patrzy pan na istotę, która ma w 99% identyczne DNA jak pan. Nawet według waszych szowinistycznych kalkulacji posiada inteligencję równą tej, którą wykazuje się pięcioletnie ludzkie dziecko. Patrzy pan na siebie. A raczej na istotę, którą mógłby pan być... powinien pan być... gdyby nie to, że wskutek zawirowań w procesie ewolucji stał się pan potworem.
Niech pan na niego spojrzy! Spojrzałem. Okeemon spoglądał na mnie. Kiedy nasze oczy się spotkały, wiedziałem, a przynajmniej tak mi się zdawało, że myśli to samo co ja – że nie różnimy się aż tak bardzo. Nie w jakiś istotny sposób. Fled przerwała milczenie. – I czemuż to miałby go pan zabijać? – Ja nie chcę go zabić! Patrzyła na mnie chłodno. – Czy słowo „naiwny” mówi coś panu, doktorze b? Prowadzicie ciągłe wojny i nawzajem się zabijacie! I wszyscy inni także są dla was łatwym łupem. – Splunęła na podłogę. – Jednej rzeczy się nauczyłam o homo sapiens, doktorku. Wszyscy jesteście odpowiedzialni za postępowanie nielicznych spośród was. Wszyscy wybieracie przywódców, którzy decydują o polityce waszych rządów. Wszyscy współdziałacie na różne sposoby, które przynoszą korzyść wam i tym, którzy już są bogaci. Moglibyście zrobić coś, żeby zapobiec rzezi waszych najbliższych krewniaków na ZIEMI. Gdybyście tylko zechcieli, udałoby się to powstrzymać. Ale musi wam na tym zależeć, do cholery. Popatrzyłem na nią. – Do diabła, fled. Zależy mi na tym, do jasnej cholery! – Czyżby, gino? A kiedyż to ostatnio naciskałeś na swojego przedstawiciela w kongresie albo na prezydenta, żeby ukrócili handel mięsem buszu? – Chcesz powiedzieć, że bonobo... Dobrze, przyznaję się! Rzeczywiście nic takiego nie robiłem. Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem, że powinienem. Nie wiedziałem o tym, słyszysz? W każdym razie nic konkretnego... – Niewielu ludzi wie lub chce wiedzieć. Zaprzątają was „ważniejsze” sprawy. Na przykład jaki tandetny program będziecie oglądać wieczorem w telewizji. – Dobrze, już dobrze. Napiszę do mojego przedstawiciela w Kongresie! Zadowolona? – Mam lepszy pomysł: zacznijcie wybierać kongresmanów, którym na czymś zależy, do cholery! – I dlatego sprowadziłaś tu dzisiaj Okeemona? Żeby ci pomógł lobbować przed następnymi wyborami? – Nie całkiem o to chodzi. Można by to nazwać lekcją socjologii. – A co z naszą sesją? Mieliśmy kontynuować hipnozę... – Zrobimy to w środę. – Czy Okeemon będzie wtedy z nami? – Wątpię. Jakoś nie przepada za miastami. Powiada, że wibracje w miastach są fatalne.
Szkoda, że wy tego nie czujecie. – A więc zabierasz go do domu? – Za chwilkę. Chce nam pan towarzyszyć? Przekonać się, dlaczego tak bardzo kocha lasy? – Hm... może następnym razem. Mruknęła coś do swojego towarzysza, który na chwilę wyszczerzył zęby – widok był naprawdę groźny. Podszedł do mnie. Wzdrygnąłem się. Wyciągnął rękę i pomyślałem, że znowu ściśnie mi genitalia. Zamiast tego pomacał moją twarz i koszulę, potem sprawdził, czy we włosach nie mam insektów. Czułem jego zapach. Nie była to nieprzyjemna woń. – Teraz kolej na pana – pouczyła mnie fled. – On chce, żeby pan też się z nim zapoznał. Ostrożnie położyłem mu rękę na ramieniu. Sierść miał szorstką. Przesunąłem dłoń w kierunku łopatek. Pochylił się. – No dalej, chce, żeby go podrapać po plecach. To może być jedyna taka okazja! Przysunął się o cal. Pomyślałem, że już nigdy nie tknę grzybów, ale uległem namowom fled. Miałem wrażenie, że sprawia mu to przyjemność, czułem, jak mięśnie mu drgają, ale nie wydawał żadnych odgłosów. Po prostu stał odprężony z opuszczoną głową. Fled powiedziała coś do niego, a on wolnym krokiem powrócił do miejsca, gdzie stała. Objęła go swoim owłosionym ramieniem. – Do zobaczenia, doktorku – zaszczebiotała. Zanim zdążyłem zareagować, wyciągnęła skądś maleńkie lusterko i razem podeszli do okna. Nie minęła chwila i już ich nie było. – Zaczekaj! – krzyknąłem. – Musimy porozmawiać o... Opadłem na fotel i siedziałem bez ruchu chyba przez dwadzieścia minut, próbując przetrawić to, co się wydarzyło. Nie miałem nawet sposobności zapytać jej, co myśli o sfilmowaniu naszego następnego spotkania – żeby mogła ujrzeć własne alter ego. Na ten sam dzień był zaplanowany wywiad z dziennikarzem z brytyjskiego czasopisma. Nieważne – pewnie i tak wyczytała moje ukryte myśli i już o wszystkim wie. *** Przechodząc przez świetlicę, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Posapując podbiegł do mnie Howard i spytał, czy mam chwilę czasu. Powiedziałem, że nigdzie się nie spieszę. – Jadę na K-PAX! – oznajmił radośnie. Nigdy wcześniej nie widziałem go takiego. Nie chciałem zniszczyć tej iskry nadziei, ale zarazem obawiałem się, że może go spotkać rozczarowanie.
– Skąd wiesz, że jedziesz na K-PAX, Howardzie? – Cassie mi powiedziała. Czy to nie cudowne? Tam nikogo nie będzie obchodziło, że jestem brzydki. – To faktycznie wspaniale. Ale pamiętaj, że Cassandra może się mylić w swoich przewidywaniach. – Ona nigdy się nie myli, doktorze Brewer. Pan o tym dobrze wie. – Nie chcę, żebyś doznał zawodu. Cassie może być absolutnie pewna swego, ale cały ten plan może się nie powieść. Na przykład fled zmieni zdanie w ostatniej chwili i zabierze kogoś innego albo pojawi się jakiś problem techniczny i nie będzie mogła zabrać nikogo. Nie wspomniałem o mojej największej obawie – że rząd może znaleźć sposób, aby udaremnić wyprawę. – A ja jestem dobrej myśli. – Czy Cassie powiedziała, kto jeszcze pojedzie? – Tylko tyle, że będzie dużo innych osób. – To znaczy pacjentów? – Tak powiedziała Cassie. I kilka osób z personelu. – Z personelu? Chodzi o pielęgniarki? – Tego nie powiedziała. Zanotowałem w pamięci, żeby zapytać o to ją lub samą fled. Ale coś jeszcze przyszło mi do głowy – przepowiednie Cassie dotyczyły zazwyczaj najbliższych dwóch tygodni. Czy to oznaczało, że fled odleci w tym okresie? – Natomiast Jerry nie jedzie. – Co takiego? – Jerry nie jedzie z nami. – Czemu nie? – Fled go wyleczy – wyszeptał. – Nie będzie musiał wyjeżdżać. – Kto ci to powiedział? – Fled. – Rozumiem. A kiedy to cudowne uleczenie ma nastąpić? – Zaraz po jej powrocie. – OK, Howardzie. Dzięki za informacje. I szczerze ci życzę spełnienia twoich pragnień. – Tam nie może być gorzej niż tutaj... – Miał na myśli Ziemię oczywiście, nie szpital. Odwrócił się. – Muszę wszystkim o tym opowiedzieć!
– Zaczekaj chwilę, Howardzie. Mam wrażenie, że jesteś dobrze zorientowany w tym, co się tutaj dzieje. Powiedz mi – rozejrzałem się dokoła, chcąc się upewnić, że nikt nas nie słyszy – czy są jacyś pacjenci, którzy mieli intymne kontakty z fled? – Jest tylko jeden, o którym wiem. – Kto? – Ja. – Chcesz powiedzieć, że... cię uwiodła? – Nie musiała się zbytnio wysilać. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Już zaczynałem myśleć, że wszystko stracone. – Zaśmiał się radośnie. – Teraz już wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Aczkolwiek nieco zdegustowany tą rewelacją, nie byłem nią zaskoczony. – Dzięki, Howardzie. Pogadamy jeszcze później. Poczłapał sobie, a ja udałem się na górę odwiedzić Jerry’ego. Jak zwykle pracował. Można wręcz powiedzieć, że zapałki paliły mu się w rękach. Ale kiedy się odezwałem, najwyraźniej nie był w stanie zareagować. Czy fled zdążyła mu powiedzieć o mającym nastąpić „uzdrowieniu”? Sposób, w jaki pracował, przywodził mi na myśl Steviego Wondera przy fortepianie. Widać było, że nie posiada się ze szczęścia. Pozostało mi mieć nadzieję, że fałszywe obiecanki pewnej kosmitki nie obrócą wniwecz jego radości. *** Postanowiłem zjeść lunch na Oddziale Drugim. W jadalni ujrzałem Charlotte, toteż zapytałem, czy mogę się do niej przysiąść. Nadal dostawała rutynowe środki uspokajające, ale obecny zestaw leków dawał o wiele lepsze rezultaty niż ten sprzed zaledwie paru miesięcy (niekiedy mija sporo czasu, zanim uda się dobrać najskuteczniejsze leki i ustalić najbardziej korzystne dawki). Skutkiem tego była pod o wiele mniejszym nadzorem niż poprzednio i po przeniesieniu na drugie piętro monitorowały ją jedynie kamery bezpieczeństwa, podobnie jak wszystkich innych tutaj. Pomimo to zapewne nigdy nie opuści szpitala. Problem z chorymi psychicznie polega na tym, że choć często udaje się ich na jakiś czas „wyleczyć”, mogą wystąpić nawroty choroby, nawet jeśli systematycznie stosują leki (a nierzadko tego nie czynią). W przypadku Charlotte nie mogliśmy podejmować ryzyka wypuszczenia jej na wolność, chyba że dopiero po bardzo długim okresie stabilizacji jej stanu psychicznego, gdyż istniało duże ryzyko, że znowu stanie się niebezpieczną psychopatką. Jej szare wilcze oczy były absolutnie zniewalające – tak jak musiały być dla jej siedmiu nieszczęsnych ofiar, mężczyzn zamordowanych przez nią w latach 1996-1997 –
chociaż brakowało w nich dawnego ognika. Wyraźnie nie była w najlepszej formie, a jednak nadal wydawała mi się najpiękniejszą pacjentką w szpitalu. Spytałem o jej samopoczucie i usłyszałem: „Nie można czuć się dobrze, gdy nikt cię nie kocha”. Doprawdy zdumiałem się. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś odczuwający odrazę do męskich narządów płciowych może pragnąć miłości. Chyba że nowe leki sprawiły, iż odżyła w niej stłumiona potrzeba, aby kogoś pokochać? Albo pragnęła miłości lesbijskiej? Kolejny raz uświadomiłem sobie, że jesteśmy istotami o wiele bardziej złożonymi, niż nam się wydaje, że nasze potrzeby i pragnienia są sprzeczne, a całość naszej istoty to o wiele więcej niż suma części, które się na nią składają. Zanim zdążyłem się z nią podzielić moimi przemyśleniami, zwierzyła mi się, że „bardzo pragnęłaby opuścić to miejsce”. Całkowicie normalna reakcja na przebywanie w zamknięciu przez prawie dziesięć lat. Ale nawet gdyby uznano, że nie jest już groźna dla społeczeństwa, należałoby sądownie zrewidować jej sprawę – proces, który zająłby długie miesiące, a nawet lata. Gdyby skonsultowano się z rodzinami ofiar, co w takim wypadku na pewno miałoby miejsce, prawdopodobnie musiałaby pozostać w szpitalu na zawsze niezależnie od bieżącego stanu jej zdrowia. No i pomijając wszystkie te względy, kto mógłby zaręczyć, że nie udaje poprawy zdrowia – rzecz wcale nierzadka wśród osób psychicznie chorych. Przyszło mi do głowy, że jeśli fled naprawdę potrafi czytać w umysłach innych istot – a byłem tego więcej niż pewien – mogłaby nam powiedzieć, co dzieje się w umyśle Charlotte. Nagle wpadłem na pomysł, żeby skorzystać z pomocy fled w o wiele większym stopniu. Przecież jeżeli umie rozszyfrować każdy umysł, dzięki niej poznalibyśmy myśli i lęki wszystkich pacjentów przebywających w Instytucie. Byłoby to błogosławieństwem zarówno dla chorych, jak i dla lekarzy! Ale czy zechce to zrobić? A jeśli nawet zechce, to czy zdąży w czasie dwóch tygodni „przebadać” wszystkich i jednocześnie zwerbować sto tysięcy osób, które miałyby jej towarzyszyć w podróży do gwiazd? Zły byłem na siebie, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Mogłem przecież poruszyć tę sprawę na poniedziałkowym zebraniu lekarzy, odbywającym się tylko raz na tydzień. Z drugiej strony może lepiej będzie najpierw upewnić się, jak fled zareaguje na tę propozycję. A może to w ogóle bzdurny pomysł? Karen często zwraca mi uwagę, że mój umysł nie funkcjonuje już tak jak dawniej, a ja wcale nie jestem pewien, czy kiedykolwiek był taki znakomity. Zostawiłem wiadomość dla Willa, żeby przygotował sprzęt wideo na środę. Od pojawienia się fled minęło dopiero półtora tygodnia, a mnie już dawało się we znaki to
poczucie wyczerpania, które w mym umyśle kojarzyło się z podejmowaniem gości z innych planet. *** Po południu, gdy pod domem wysiadłem z samochodu, usłyszałem odgłos podobny do syczenia. Okrążyłem auto w poszukiwaniu przebitej opony. Dopiero kiedy usłyszałem wypowiedziane szeptem swoje nazwisko, zorientowałem się, o co chodzi. Wszedłem pomiędzy drzewa z tyłu za podjazdem, gdzie czekali na mnie pan Wang i pan Dartmouth, ukryci za dębem. – Bylibyśmy wdzięczni, gdyby nie spoglądał pan w naszą stronę – napomniał mnie Wang, gdy się do nich zbliżyłem. Zatrzymałem się i popatrzyłem na niebo, udając, że je uważnie obserwuję w sobie tylko znanym celu. Dwie błyszczące odznaki pojawiły się po obu stronach pnia. – Nie będziemy pana długo zatrzymywać, doktorze – wyjęczał Dartmouth. A Wang dodał: – Chcemy tylko wiedzieć, o jakiej porze w środę moglibyśmy przysłać naszego neurobiologa. – Przykro mi – odparłem – ale wypadło coś niespodziewanego i nie udało mi się omówić tej sprawy z fled. Nie wiem nawet, czy będzie dostępna w środę. Wang wysunął głowę zza pnia – wyglądał jak żółw pod drewnianą skorupą. – Czy nie może pan tej osoby ograniczyć w jej zapędach? – warknął, siląc się na spokój. – Może niewiele czasu już nam zostało. Wolałem nie pytać, skąd ten pośpiech. Może nie chciałem usłyszeć odpowiedzi. – W środę muszę z nią ostatecznie ustalić pewne sprawy, ale umówię waszego faceta na piątek, chyba że wypadnie coś absolutnie nieprzewidzianego. Zgoda? Dartmouth znowu jęknął. Wang patrzył tylko na mnie nieruchomym wzrokiem. Teraz przypominał mi bardzo złośliwego psa, który niegdyś należał do naszego sąsiada. Podczas gdy Dartmouth kojarzył mi się raczej z Goofym. – Czy możecie mi podać jego nazwisko? Muszę uzgodnić z ochroną jego wejście na teren szpitala. Obaj podskoczyli gwałtownie do przodu, jakby ich ktoś uszczypnął w siedzenie. – On nie ma nazwiska – wyszeptał Wang. – Że jak? Wang wycedził przez zęby:
– To ściśle tajne. Ale bez obawy, zajmiemy się waszymi ludźmi z ochrony. Zresztą będzie miał legitymację ze zdjęciem. Zapomniałem na chwilę o ich prośbie i odwróciłem się w ich kierunku. – Ale bez nazwiska? – Tak jest, proszę pana. I chciałbym zaznaczyć, że nasze siły zbrojne są bardzo zainteresowane tym, czego nasz człowiek dowie się o niej. Czy zechciałby pan, doktorze, znowu się odwrócić? Byłem przekonany, że chcą się bezszelestnie oddalić. Tymczasem usłyszałem, jak brną wśród jesiennych liści, miażdżąc je z hałasem pod stopami. Dartmouth przewrócił się z łoskotem i wstał sapiąc głośno. Po kilku minutach harmider ustał. Poszli sobie. Nic im nie wspomniałem o wywiadzie dla prasy ani o telewizyjnym występie fled. Ciekaw byłem, czy ich źródła są o tym poinformowane. *** Resztę popołudnia zamierzałem przeznaczyć na nadrobienie zaległości w poczcie elektronicznej. Ale kiedy otworzyłem skrzynkę, okazało się, że nadeszło jeszcze ponad sto listów z prośbami o dalsze informacje na temat fled – w szczególności: co sprowadziło ją na Ziemię, kiedy wraca na K-PAX i czy ma wolne miejsca dla paru pasażerów. Taka jest cena za posiadanie strony internetowej – pomyślałem sobie. Postanowiłem odpowiedzieć tylko na kilka listów, zawierających ciekawe lub nietypowe pytania. Na przykład czternastoletni chłopiec, który chciał zostać treserem zwierząt, zapytywał, czy może dostać fled jako ulubione zwierzątko. Inna nastolatka pisała: Uszyłam sukienkę dla fled. Na jaki adres mogę ją wysłać? Starszy pan: Chciałbym zatańczyć z fled. Osoba, która nie podała o sobie żadnych informacji: Nie mam wielu przyjaciół. Czy fled mogłaby zostać moją przyjaciółką? Dwa, dla mnie najbardziej dojmujące listy, przyszły od chłopca z Palestyny i dziewczyny z Izraela. Oboje zadali identyczne pytanie: Czy fled mogłaby nam powiedzieć, jak nasze narody mają ze sobą współistnieć? Oba przesłałem dalej, każdy do tego drugiego z nadawców. Może nic z tego nie wyniknie, ale cóż mogłem innego zrobić? Jakiś Amerykanin domagał się, żebym poprosił fled o powstrzymanie globalnego ocieplenia. Znałem już odpowiedź fled: „Wybierzcie rząd, któremu będzie na tym zależało, do cholery”. ***
Jeszcze tego samego wieczoru oglądaliśmy pierwszą część „King Konga” w wersji z 2005 roku, a nazajutrz jego końcówkę. Według mnie nie zaszkodziłoby, gdyby skrócić film o jakąś godzinę, ale zdjęcia były przepiękne, role dobrze zagrane (zwłaszcza postać Konga), a efekty specjalne znakomite. Jednakże jego wyjątkowość polegała na ukazaniu życia uczuciowego goryla – i jeśli jest ono takie w istocie, nie różni się zbytnio od naszego. Nawet Flower przeżywała to, co działo się na ekranie, skomląc, kiedy Konga schwytali ludzie łasi na pieniądze, w podobny sposób jak dawniej porywali niewolników. Zastanawiałem się, czy nasi chłopcy reprezentujący rząd są gdzieś w pobliżu i oglądają to samo co my. Musiałem przerwać oglądanie drugiej części, żeby odebrać telefon od Willa. Oznajmił, że kamera wideo została ustawiona i jedyne, co mam zrobić, to ją włączyć. Objaśnił mi nawet, gdzie jest przycisk pauzy. – Pomógłbym ci, tato, ale jutro rano mam sesję terapii grupowej. Podziękowałem mu i zapewniłem, że nie rozpocznę sesji bez upewnienia się, że kamera działa. – Poza tym będę miał fled do pomocy, gdyby pojawiły się jakieś problemy. – A właśnie, byłbym zapomniał – powiedział. – Wróciła. Ale tym razem bez towarzystwa... – zawiesił głos. Nie mogłem pozbyć się podejrzeń. – Ktoś inny z nią przybył? – O ile wiem, to nie, tato. Kiedy oddałem słuchawkę Karen, przyszła mi do głowy absurdalna myśl: Czy Okeemon mógł być alter ego fled? Lecz zaraz zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Przede wszystkim dlatego, że oboje byli obecni w moim gabinecie w tym samym czasie – nic takiego nie zdarzyło się w przypadku prota i Roberta (ani w żadnym innym przypadku wielorakiej osobowości). Ale któż może wiedzieć, jak to jest z kosmitami... Zakończenie filmu niezbyt mi się podobało. Kiedy Kong został zastrzelony przez wojsko, wstąpiła we mnie obawa, że to, co zobaczyliśmy, może być zapowiedzią losów fled.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Patrzyliśmy, jak deszcz spływa po szybach okiennych pokoju numer 520. – Fled, musimy porozmawiać. Chrupała pęczek marchewek. – Cała zamieniam się w słuch. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Zarechotała w odpowiedzi i kawałki marchwi wyleciały jej z ust. – Jeszcze jest dla pana nadzieja, doktorze b! – Ale zanim zaczniemy, potrzebuję krótkiej porady w sprawie dwóch e-maili, które niedawno przyszły. – Opowiedziałem jej, co napisało dwoje nastolatków z Izraela i Palestyny, i zapytałem, co im odpowiedzieć. – To bardzo proste – odrzekła. – Poradź im, żeby na sześć miesięcy ich rządy wstrzymały się od odwetu niezależnie od tego, co uczyni druga strona. Jeśli w tym czasie okaże się, że jednak nie potrafią żyć bez zabijania, niech bez skrępowania odkurzą plany zagłady i zetrą się nawzajem z powierzchni ZIEMI. – Myślisz, że powinni spróbować zetrzeć się nawzajem z... – Czy ja coś takiego powiedziałam? – Właściwie to nie. Przez chwilę słuchaliśmy kapania deszczu, a po chwili znowu się odezwałem. – Przez ciebie nasz rząd się denerwuje. – Oni się zawsze denerwują. Albo ściśle biorąc, wy się zawsze denerwujecie. Wasz rząd to jedynie odzwierciedlenie waszych lęków i pragnień, czyż to nie jest prawda? – Hm, przynajmniej w teorii. – W teorii? Proszę mi może jeszcze raz przypomnieć, jak funkcjonuje „demokracja”? – W porządku. Masz rację. Ale nie o tym chciałem dzisiaj z tobą rozmawiać. – No dobrze, co takiego nie daje im znów spokoju? – Interesuje ich, jakim sposobem potrafisz czytać w umysłach. Siły zbrojne ewidentnie bardzo są tym zainteresowane. – Mam im powiedzieć?
O tym nie pomyślałem. – Hm... Wyciągnęła rękę i poklepała moją dłoń. – Niech pan się nie martwi, gino. Będę trzymać język za zębami. Chyba mogą już wejść. – Nie ma ich tutaj w tej chwili. – Rozejrzałem się po pokoju. – Przynajmniej tak sądzę... Ale chcą przyprowadzić neurobiologa, żeby cię zbadał. Miałby robić jakieś testy. Czy zgadzasz się na to? – Z wielką przyjemnością poznam jednego z waszych wybitnych biologów. Może będę mogła czegoś się od niego nauczyć. – Będziesz tu w piątek? Sięgnęła po cukinię. – Jeśli pan ładnie mnie o to poprosi. – A co z Kongiem? – Na razie koniec eskapad do konga. – Na razie? – Po raz ostatni wybiorę się tam, żeby zabrać ze sobą kilku towarzyszy podróży. A teraz planuję zwiedzić resztę waszego ŚWIATA. – Aha. OK. W takim razie umówię cię z tym neurobiologiem. A tak przy okazji, brytyjski dziennikarz już zapewne jest w Nowym Jorku, jeśli pogoda nie opóźniła jego lotu. Liczy na wywiad z tobą zaraz po naszym spotkaniu. Czy masz coś przeciwko temu? – Czy mogę z nim trochę poigrać? Westchnąłem, niestety nie kryjąc niesmaku. – Nie, chyba że umówisz się z nim na później. Zapomniałem ci wspomnieć, że ja też będę obecny. – Wtedy gdy spotkam się z nim później? – Nie, do licha, w czasie wywiadu. – Jako „przyzwoitka”? – Coś w tym rodzaju... A teraz, zanim przejdziemy do omówienia naszego poprzedniego spotkania, powiedz, jak przebiegają przygotowania do podróży powrotnej na K-PAX? Cassandra mówi... – Odwiedzał pan ostatnio Internet? – Nie, a czemu pytasz? – Założyłam stronę internetową Podaję na niej wszystkie wymogi, które trzeba spełnić,
aby
wyemigrować.
Jeśli
to
pana
interesuje,
proszę
sprawdzić
pod
adresem
www.K-PAXtrip.com. – Masz stronę internetową?? – Wie pan co, szefie? To chyba jednak nie pański słuch szwankuje. Pan ma kłopoty z rozumieniem prostych komunikatów. – Chodzi mi o to, jakim cudem... – Niech pan po prostu wejdzie na stronę. Zaoszczędzi to panu wiele cennego czasu. Zanotowałem to sobie, żeby nie zapomnieć. – A co ze stadionem piłkarskim? – Co miałoby z nim być? – Do licha, fled. Czy już ustaliłaś, z którego stadionu wyruszycie? To nie taka łatwa sprawa do załatwienia. – Aha. Zastanawia się pan, skąd wezmę pieniądze na wynajem i tym podobne. To akurat żaden problem. Mnóstwo ludzi chętnie zapłaci miliony dolarów za wyprawę w kosmos, a ja jestem w stanie zaproponować im coś znacznie bardziej atrakcyjnego. Mogę zabrać jednego z właścicieli na MARSA lub na JOWISZA w zamian za wynajęcie nam stadionu na parę godzin. – A w jaki sposób ogłosisz tę ofertę? – Już jest na mojej stronie. – Zatrzepotała niewinnie rzęsami. – Jak pan myśli, czy powinnam o tym wspomnieć w wywiadach z telewizją i prasą? – Wątpię, czy ukażą się na czas. Oczywiście to zależy od tego, kiedy chcesz wyruszyć... – Jak najprędzej. – Po co ten pośpiech? – Tutaj jest smutno. – Ciągle przeżuwając, wstała, podrapała się po żebrach i puściła bąka. Najwidoczniej znudziło jej się odgrywanie ułożonej panienki. – Czy to wszystko na dzisiaj? – Nie. Chcę, abyśmy porozmawiali o rezultatach hipnozy. Uderzyła grzbietem owłosionej łapy w czoło. – Są rezultaty? – Tak i nie. Istnieje taka dolegliwość, zwana dysocjacyjnym... – Zaburzeniem tożsamości. Oskarżał pan prota, że to ma, prawda? – Tak jest. I myślę, że się tym zaraziłaś. – Nie sądziłam, że to może być zaraźliwe.
– Nie jest zaraźliwe. Tylko żartowałem. – Potrząsnąłem głową. – Wy, K-PAXianie, nie macie poczucia... – Przeciwnie, głupolu. Naszemu poczuciu humoru nic nie brakuje. A więc kim są moje domniemane inne „tożsamości”? – Jeszcze nie wiem. Nie wiem nawet, ile ich posiadasz. – Mam nadzieję, że jedna z nich okaże się rodzaju męskiego. Zawsze chciałam wiedzieć, jak facet to przeżywa... – Nie wiem też, jakiego są rodzaju. Zamknij na chwilę buzię i dopuść mnie do głosu, dobrze? Połknąwszy resztę cukini, zacisnęła wargi i z namaszczeniem pokiwała głową. – Świetnie, koniec wygłupów. Gdy znajdowałaś się w stanie hipnozy, zapytałem, czy ktoś jest z tobą, i chyba ktoś się ujawnił. Na razie zakładam, że to jest „ona”. Wydawała się bardzo nieśmiała, powiedziałbym: zamknięta w sobie. Prawdę mówiąc, odniosłem wrażenie, że próbuje ukryć się przede mną. Fled czekała, aż skończę. Kiedy przerwałem, zapytała przez zaciśnięte wargi: – Czy to wszystko? Czy wolno mi już mówić? – Mów, do diabła. Czy to, że masz takie alter ego, nic a nic cię nie obchodzi? – Czemu miałoby mnie obchodzić? Jeśli ma pan rację co do tych wszystkich alter ego, to chyba każdy ma ich po kilka? – Nie. – Skąd pan to wie? – Przypominam, że jestem psychiatrą! – Pamiętam o tym i o ile się nie mylę, mówił pan nieraz, że nigdy do końca nie wiadomo, co się dzieje w umyśle człowieka czy też innego stworzenia. Równie dobrze każda istota na ZIEMI może mieć setki tych „ego” rojących się jej w głowie. Jedzących chipsy, grających w baseball i tak dalej, prawda? – No cóż, teoretycznie jest to możliwe. Jednakże wobec braku objawów... – Ale w rzeczy samej fled miała całkowitą rację. Nadal bardzo mało wiemy o tym, jak funkcjonuje mózg, a zwłaszcza w jaki sposób kształtuje się osobowość. – W twoim przypadku jednak istnieje pewna komplikacja. – O mój Boże! – Chcesz o tym rozmawiać czy nie? – Ależ tak – ziewnęła głośno – przecież to fascynujące. Z prawdziwą satysfakcją spiorunowałem ją spojrzeniem, zanim zacząłem mówić dalej.
– Twoje wyprawy do Konga podsunęły mi myśl, że twoje alter ego może być stamtąd. Może to nawet szympans. Co o tym sądzisz? – Ciekawa spekulacja. – Moje pytanie brzmi: w jaki sposób mam się z nią porozumieć? – Jakimi językami się posługuje? – Nie wiem. Nie chciała ze mną rozmawiać. Mam więc pewien pomysł. W gruncie rzeczy jest to pomysł Willa, mojego syna. Chciałbym sfilmować dzisiejszą ses... to znaczy naszą rozmowę... i poprosić cię, żebyś potem oglądnęła nagranie. Zobaczymy, czy uda ci się ustalić, kim jest twoje alter ego i co próbuje mi przekazać, jeśli w ogóle cokolwiek. Nawet najdrobniejszy gest może coś oznaczać. Przy odrobinie szczęścia dojdziemy do tego, czy jest to szympans, człowiek czy jeszcze ktoś inny. – No jasne. Proszę sobie filmować do woli. – Wspaniale. W takim razie nie traćmy już czasu. Podszedłem do kamery, którą Will przygotował. Na jednym z przełączników wisiała karteczka z dokładną instrukcją. Kiedy postąpiłem zgodnie z wytycznymi, usłyszałem cichy szmer i zadowolony powróciłem do spokojnie na mnie czekającej fled. Nie minęła nawet minuta i już była pod hipnozą. Tak bardzo niepokoiłem się, czy poradzę sobie z uruchomieniem kamery, że zupełnie zapomniałem o zaplanowaniu sesji. – OK, fled, po prostu odpręż się. Wyobraź sobie, jeśli chcesz, że jesteś w Kongu w swojej ulubionej części lasu. – Odczekałem chwilę. – Możesz otworzyć oczy, jeśli masz ochotę. Odemknęła powieki. Pozornie jej wzrok skierowany był na mnie, ale tak naprawdę widziała to, co było w jej głowie. – Dobrze. Teraz poproszę twoją towarzyszkę, żeby się ujawniła. Tylko odpręż się i pozwól jej tu wejść. Tak jak poprzednio osunęła się w głąb fotela – trwało to sekundę lub dwie. Nagle, jakby mnie widziała po raz pierwszy, wydała zdławiony dźwięk, po czym zeszła z fotela i schowała się za biurkiem – najwyraźniej mając nadzieję, że jej nie zauważyłem. Wstałem i ostrożnie zajrzałem do niej. – Jak się masz? – powiedziałem najłagodniej, jak tylko mogłem. – Nie bój się, tutaj jesteś bezpieczna. Przez parę chwil pozostawała w bezruchu, potem wolno podniosła wzrok. Zamrugała powiekami, ale nie odezwała się.
– Czy potrafisz powiedzieć coś do mnie po angielsku? A może po francusku? Parlezvous francais? Czekałem, ale ona tylko spoglądała na mnie ze swojego „ukrycia”. – Witaj! Czy możesz powiedzieć po prostu: „witaj”? Albo nie potrafiła, albo nie chciała tego zrobić. W tym momencie postanowiłem zaryzykować. Cicho stąpając obszedłem biurko i wyciągnąłem do niej rękę. Jak tylko zobaczyła, że się zbliżam, krzyknęła i zasłoniła głowę dłońmi. Cofnąłem się – oddychała ciężko i wydawała ciche gardłowe dźwięki. Strzelała oczami na wszystkie strony, jakby szukając drogi ucieczki. Powoli uniosłem rękę w uniwersalnym geście pokoju. – Nie zrobię ci krzywdy – zapewniłem ją. Wzdrygnęła się i zasłoniła ramieniem, najwyraźniej chroniąc się przed spodziewanym ciosem. Czekałem cierpliwie. Nie zmieniła pozycji, tylko zaczęła się lekko kołysać. Wyglądało na to, że dalsze przybliżanie się nie ma sensu. Chyba że... zacząłem posuwać się krok za krokiem w jej stronę. Znowu ogarnął ją niepokój i zaczęła paplać coś niezrozumiale. Postąpiłem kilka kroków do tyłu i to ją trochę uspokoiło. Chciałem ją dotknąć, ale się rozmyśliłem. Miałem wrażenie, że czuję zapach jej strachu. Zdałem sobie sprawę, że ten stan rzeczy może trwać niemal w nieskończoność i spowodować jej wielkie cierpienie. Postanowiłem na razie się wycofać. – OK, fled, wystarczy. Możesz wrócić. Po kilku chwilach wyprostowała się. W końcu jej wzrok skoncentrował się na mnie. – Dziękuję – powiedziałem. – Teraz policzę od pięciu do jednego. Kiedy dojdę do... – Tak. Wiem. – Była już w pełni świadoma i czekała na to, co powiem. Wstałem i wyłączyłem kamerę. – Teraz zobaczmy, czy uda nam się cofnąć taśmę... Poderwała się z fotela. – Proszę się przesunąć – zakomenderowała. Po chwili trzymała już taśmę w owłosionej dłoni. – A więc, tępa głowo, gdzie jest odtwarzacz? Nie było go w pokoju. Fled wybiegła, a ja za nią – schodami w dół do holu na parterze, gdzie paru pacjentów drzemało lub po prostu gapiło się przed siebie. Znalazłszy zestaw telewizyjny, którego nikt nie używał, włożyła kasetę do odtwarzacza. Siadłem obok niej na kanapie i zaczęliśmy oglądać. Oczywiście w przeciwieństwie do mnie zarówno fled, jak i pacjenci, którzy zebrali się wokół nas, zobaczyli wszystko po raz pierwszy i w miarę jak akcja się rozwijała (niezaprzeczalnie istniejące alter ego fled najpierw zaczęło krzyczeć, a potem
paplać niezrozumiale), oczy fled robiły się wielkie jak spodki – podobnie jak oczy pozostałej części widowni. – Gdybym tego nie oglądała... – wyszeptała. – Kim ona jest? Znasz ją? – Nie. To młoda szympansica. Prawdopodobnie z gór Ruandy albo z Kamerunu. – Czy rozumiesz, co ona mówi? – Niezupełnie. Powiedziała zaledwie parę słów... mówiła coś o swojej matce. – A gdybym ją skłonił, żeby powiedziała coś więcej, potrafiłabyś to przetłumaczyć? – Nie wiem. Nie wszystkie narzecza używane na ZIEMI są mi znane. Ani nawet te afrykańskie. – Szympansy mówią różnymi narzeczami? – Naturalnie. Wszystkie istoty oddzielone barierami geograficznymi używają różnych narzeczy. – To w jaki sposób mam się z nią porozumieć? – Czy to nie oczywiste? Potrzebny panu tłumacz, ktoś, kto umie się z nią dogadać. Kilka głosów podchwyciło zgodnym chórem: – Tak. Tłumacz! – A gdzie, według ciebie, możemy go znaleźć? – W niewoli żyje mnóstwo szympansów. Pana zadaniem jest znaleźć właściwego. – Wiesz, to się może udać! Ale zaraz... W jaki sposób miałbym rozmawiać z tym szympansem? – Jest paru ludzi, którzy potrafią porozumiewać się z szympansami. Za pomocą jednego tylko języka, ale to powinno wystarczyć. – Jaki to język? – Chyba nazywacie go amerykańskim językiem migowym. – Amerykański język migowy – powtórzył chórek towarzyszących nam pacjentów. Pomysł wydawał się niezły. Jednakże już po chwili ogarnęły mnie wątpliwości. – To na nic. Twoje alter ego może nie znać języka migowego. Właściwie to nawet więcej niż pewne, że go nie zna. – Przecież nie o to chodzi, tępaku. Szympans, który ma być zatrudniony w roli tłumacza, będzie rozmawiał językiem migowym ze swoim opiekunem, a z młodą szympansicą językiem dżungli. Jasne? – Jasne. Dlaczego sam o tym nie pomyślałem? – Bez komentarza.
Pacjenci zaczęli się śmiać. – Bez komentarza! Bez komentarza! – Hm... Czy może znasz przypadkiem jakiegoś... – Do czorta, doktorze! Czy we wszystkim mam pana wyręczać? – Mam za mało czasu, żeby znaleźć tłumaczy. Nie potrafię przemieszczać się z prędkością światła. – Ależ tak! – Co takiego? – Telefon, e-mail, inne urządzenia elektroniczne. Nasi widzowie spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. – Dobrze, spróbuję. Na razie zarządzam przerwę. Pójdę zobaczyć, czy dziennikarz już się zjawił. Powiedzmy, że spotkamy się za godzinę? – Za godzinę, czyli jedną dwudziestą czwartą doby, jedną sto sześćdziesiątą ósmą tygodnia, jedną sześćdziesięciojednotysięczną... Pacjenci zaczęli bić brawo. Nie czekałem dłużej, by usłyszeć ciąg dalszy. *** W sekretariacie czekał już na mnie redaktor brytyjskiego czasopisma. Margie zabawiała go rozmową. – Zawsze chciałam odwiedzić Anglię. Moi pradziadkowie tam się urodzili! – Zapraszam! – odpowiedział z równym zapałem, chociaż był od Margie trzydzieści lat starszy. – Oprowadzę panią po pubach! Na mój widok zerwał się z krzesła i wyciągnął rękę. – Smythe – przedstawił się. Głos miał miły, a jego angielski akcent był ledwie wyczuwalny. Jego wygląd natomiast był bardzo brytyjski: rumiana cera, sumiasty wąs, tweedowa marynarka i kamizelka, ogłada w obejściu. – Odpowiada mi tutejsza pogoda! Podziwiałem jego energię, zwłaszcza po długim locie i podróży taksówką przez zalane deszczem ulice. Oczywiście jest sporo młodszy ode mnie, pomyślałem. Jakoś tak się składało, że prawie wszyscy, z którymi ostatnio miałem do czynienia, byli młodsi ode mnie. Zapytałem Margie, czy doktor Goldfarb jest u siebie. – Widziała się już z panem Smythe’em i orzekła, że jest do pana wyłącznej dyspozycji. – Świetnie. – Zwróciłem się do naszego gościa. – Jest trochę za wcześnie na lunch, panie Smythe. Ale może ma pan ochotę na filiżankę kawy przed spotkaniem z fled? – Chętnie napiję się herbaty, jeśli to możliwe.
– Naturalnie. Chodźmy do jadalni. Po drodze wyraziłem swoje zdziwienie, że w jego mowie prawie nie słychać brytyjskiego akcentu. – Prawdę mówiąc, można by sądzić, że pochodzi pan ze Stanów. – Urodziłem się w Indianie – zwierzył mi się. – Moje nazwisko brzmiało Smith. Nigdy nie przestałem mówić jak prawdziwy Jankes. – Jak to się stało, że... – Zafascynowała mnie historia Anglii, jeszcze gdy byłem w szkole. To ścinanie głów toporem i tym podobne. Jak tam pojechałem, przekonałem się, że ludzie są otwarci i bezpośredni wbrew obiegowej opinii większości Amerykanów. – I dodał poufnie: – Uwielbiają ciekawe plotki. Zacząłem wyczuwać nieszczery, przypochlebny ton. – Czy dlatego chce pan przeprowadzić wywiad z fled? Żeby puścić w obieg ciekawą plotkę? – Nie całkiem. My nie tyle puszczamy coś w obieg, ile staramy się to odkryć. Przybliżyć. Jedno, czego się nauczyłem w czasie ćwierćwiecza pracy w moim zawodzie: nigdy nie wiadomo, jaka sensacja może się kryć pod powierzchnią czyjejś osobowości. – Fled nie jest człowiekiem. Jest trodem. – Właśnie. O to częściowo chodzi w moim interview: czy za swoją zwykłą powierzchownością trody skrywają sensacyjne tajemnice, tak jak i my. Mogłem coś na ten temat powiedzieć, ale wolałem zmilczeć. – No cóż, ma pan godzinę czasu. Czy to wystarczy, żeby odkryć te tajemnice? Jeśli wyczuł mój sarkastyczny ton, nie dał tego po sobie poznać. – Jedna godzina powinna mi wystarczyć, żeby wszystko z niej wyciągnąć. Znam się na swoim fachu. Do dwóch tygodni powinien pan otrzymać egzemplarz naszego czasopisma. Nosi tytuł „Wszystko o życiu”. – To chyba coś w rodzaju amerykańskiego „People”, prawda? – Tak. Zwykle przeprowadzamy wywiady ze znanymi osobami, gwiazdami filmowymi i tak dalej. – Rozejrzał się dookoła i dodał szeptem: – Zdziwiłby się pan. To najnudniejsi ludzie pod słońcem. Trzeba się nieźle napocić, żeby uzyskać od nich jakąś inteligentną wypowiedź. Mimo to – dodał wesoło – nasi czytelnicy gotowi są wchłonąć wszystko, co napiszemy o ich ulubieńcach. Mnie to zaiste nie przeszkadza. Dzięki temu mam pracę. W jadalni nie było nikogo. Wziąłem wrzątek, herbatę w torebkach i karton mleka. – Obawiam się, że musimy się tym zadowolić.
Był chyba trochę rozczarowany brakiem czajnika z ocieplaczem, ale uprzejmie zaakceptował ten stan rzeczy. Z namaszczeniem, przez równo dwie minuty, zanurzał w gorącej wodzie torebkę herbaty, po czym dolał do naparu mleka i wyduldał cały kubek duszkiem z wielkim przejęciem. Zauważywszy pudełko z pączkami i słodkimi bułeczkami, poczęstował się jednymi i drugimi. Podczas gdy zajadał z wielkim smakiem i przyrządzał sobie jeszcze jeden kubek herbaty, zapoznawałem go z zasadami opracowanymi i wynegocjowanymi przez prawników obu stron. Szczegóły umowy były następujące: Smythe miał prawo nagrać wywiad, nam przysługiwała kopia nagrania, a nie tekst; przed publikacją mogłem wprowadzić poprawki dotyczące pomyłek rzeczowych, aczkolwiek nie treści. Gdybym się upierał przy zmianach – aby coś dodać lub ująć – należałoby zwrócić im wszystko, co zapłacili, lecz czasopismo zachowałoby prawo do opublikowania poprawionej wersji. Smythe chętnie te warunki zaakceptował i z uśmiechem podpisał umowę, podobnie jak ja. – Chciałbym zapytać, skąd się pan dowiedział o fled. – Wysłała do nas e-mail. – A w jaki sposób dowiedziała się o was? – Nie mam pojęcia. Ale jeśli dobrze rozumiem, K-PAXianie odbierają wszystko, co nadajemy elektronicznie. Może przegląda nasze forum internetowe. Popatrzyłem na zegarek. Smythe szybko dopił trzeci kubek herbaty i udaliśmy się do holu w poszukiwaniu fled, która miała się tam z nami spotkać. Rozmawiała z Claire. Poprosiłem grzecznie „panią doktor”, żeby nas miała za usprawiedliwionych, i uzyskałem jej uprzejmą zgodę. Co więcej, Claire wyglądała na mile odprężoną – rzecz rzadko spotykana w jej przypadku. Ciekaw byłem, co takiego fled jej powiedziała – może to, że niedługo opuści to miejsce? Smythe też był zadziwiająco zrelaksowany – oczywiście został wcześniej szczegółowo poinformowany o wyglądzie fled – i rozmawiali sobie sympatycznie w windzie (mimo że młodszy, wyglądał znacznie gorzej ode mnie – czyżby fled wybrała windę z troski o jego zdrowie?). Gdy już znaleźliśmy się w gabinecie Goldfarb, Smythe usiadł na moim fotelu za biurkiem, fled tam gdzie zawsze, a ja uplasowałem się z boku, gdyż zamierzałem ich tylko obserwować, nie zabierając głosu (nie było to zawarte w umowie, ale rozumiało się samo przez się). Pierwsza część rozmowy nie przyniosła żadnych rewelacji – fled pochodziła z K-PAX; była trodem; przybyła, żeby badać różne ziemskie formy życia; zamierzała zabrać ze sobą sto
tysięcy ludzi w drogę powrotną; miejsce odlotu nie zostało jeszcze ustalone (może jacyś właściciele klubów piłkarskich byliby zainteresowani?); żeby łatwiej dokonać selekcji, założyła stronę internetową z listą wymagań, które trzeba spełnić, żeby się zakwalifikować do podróży na K-PAX. Słowem nic nowego. Ale kiedy fled oznajmiła, że jest w ciąży, krzyknąłem: „Co takiego?”. Smythe ze swej strony pozwolił sobie na stonowane „Ho ho, Yahoo!”14. – Spodziewam się dziecka, doktorze b. Nie napawa to pana dreszczykiem emocji? – Nic mi nie powiedziałaś! – Nigdy mnie pan nie pytał. – Kim on jest, do licha? Szympansem? Bonobo? Kim? – Niech się pan tak nie podnieca, gino. Zażył pan swój środek moczopędny dzisiaj rano? – Dobrze, w porządku. Jestem spokojny. Czy możesz mi teraz powiedzieć, kto jest ojcem twojego dziecka? – Nie mam bladego pojęcia. – Z iloma szympansami się zadawałaś? – Było ich trochę. Ale niewykluczone, że moje dziecko jest półgorylem. – Uprawiałaś seks z gorylem? – Z jednym lub dwoma. Jednakże może też być człowiekiem. – Człowiekiem? – Nie wykluczam tego. Niech pan uważniej słucha. Już powiedziałam, że nie wiem, kim jest ojciec. – Ale w jaki sposób mogłaś zajść w ciążę? Skąd wzięłaś jorty? Nie mamy ich przecież na Ziemi! – Najwyraźniej nie są tutaj potrzebne. Zadziwiająca PLANETA, prawda? Musi to mieć coś wspólnego z działaniem waszej spermy. Uśmiech na twarzy Smythe’a był szerszy z każdą chwilą. Chociaż magnetofon wszystko rejestrował, redaktor pilnie notował każde słowo. Wcale mu nie przeszkadzało, że odwaliłem za niego kawał roboty. Reszta wywiadu umknęła mojej uwadze. Kiedy wreszcie skończyliśmy (spotkanie przeciągnęło się o pół godziny), powiedziałem do fled:
14
”Yahoo” jako wykrzyknik używane jest, żeby wyrazić radość lub podniecenie, ale może też oznaczać osobę nieokrzesaną – w „Podróżach Guliwera” J. Swifta Yahoo to Przedstawiciel rasy posiadającej wygląd ludzki i wszystkie najgorsze ludzkie przywary.
– Pogadamy o tym później. – Bez wątpienia – prychnęła. Z ponurą miną towarzyszyłem Smythe’owi do biura Goldfarb. Jednakże w połowie drogi postanowił, że uda się prosto na lotnisko. – To zbyt interesujące, żeby się nie podzielić z innymi – wyrzucił z siebie i pognał w kierunku wyjścia. – Pa, pa! – krzyknął jeszcze na odchodnym. Miał rację – ja też czułem potrzebę podzielenia się tą wiadomością. Ale nie z Goldfarb – musiałem mieć trochę czasu do namysłu. Zacząłem się zastanawiać, jakie wrażenie ta wiadomość wywrze na pacjentach. I co zrobią Dartmouth i Wang. Wychodząc ze szpitala, natknąłem się na Chang i Robertsa, którzy właśnie wchodzili do środka. Laura zatrzymała mnie. – Claire porzuciła swoje słuchawki lekarskie. Fled jej chyba powiedziała, że pojedzie na K-PAX. – Nie zdziwiłbym się. Roberts zaraz wtrącił swoje trzy grosze: – A może jej tylko zaproponowała, żeby przeszła na emeryturę i zapomniała o psychiatrii. Tak jak Gene. Kiedy szedłem przez trawnik, zauważyłem, że kilku pacjentów znalazło słuchawki Claire i osłuchuje sobie nawzajem głowy. Życzyłem im szczęścia. Nie mogli wyrządzić sobie żadnej szkody, a kto wie, może znajdą coś, czego myśmy nie zauważyli. *** Karen uważała, że ciąża fled to zabawna historia. Nie podzielałem jej zdania, ale śmiech mojej żony jest tak zaraźliwy, że nim się spostrzegłem, śmialiśmy się oboje do rozpuku. Potem napomknąłem o stronie internetowej fled, na której podawała wymogi, jakie trzeba spełnić, żeby się zakwalifikować do bezpowrotnej podróży na K-PAX. – Chodźmy zobaczyć, jak wygląda – powiedziała. Kiedy szliśmy do mojego gabinetu, spoważniała i zapytała bardzo serio: – Czy zdecydowałbyś się na tę podróż? – Nie wiem. A ty? – Nie. – W takim razie ja też nie. Znalazłem tę stronę. Nie była wyszukana pod względem graficznym, ale za to bardzo konkretna. Fled rzeczywiście podała warunki udziału w podróży. Ale prawie zrobiło mi się jej żal – chyba na całej planecie nie znajdzie zbyt wielu chętnych (jeśli w ogóle jacyś się trafią).
A oto co tam przeczytaliśmy:
UWAGA, ZIEMIANIE!
BEZPŁATNA WYPRAWA NA K-PAX MASZ DOSYĆ ŻYCIA NA TEJ PLANECIE? CHCESZ ZMIENIĆ ŚRODOWISKO? STATEK WYRUSZA JUŻ WKRÓTCE! WYŚLIJ ZGŁOSZENIE TERAZ!!!!
@@@WARUNKI KONIECZNE DO SPEŁNIENIA Należy: 1. Być weganem. 2. Być pacyfistą. 3. Mieć nie więcej niż dwoje dzieci (tę dwójkę można ze sobą zabrać). 4. Być przygotowanym na pozostawienie wszystkich swoich pieniędzy lub całego majątku. 5.
Być
przeciwnikiem
ogrodów
zoologicznych
i
wszelkich
innych
form
wykorzystywania zwierząt nie będących homo sapiens. 6. Pragnąć pozbyć się raz na zawsze flag narodowych. 7. Umieć żyć bez telewizora. 8. Zapomnieć o wszelkich religiach. 9. Posiadać poczucie humoru.
MYŚLIWYM, DECYDENTOM Z KORPORACJI ORAZ POLITYKOM ODRADZA SIĘ SKŁADANIE PODAŃ
WOLNYCH MIEJSC: TYLKO 100 000 WYŚLIJ ZGŁOSZENIE NA ADRES
[email protected] (załącz współrzędne Globalnego Systemu Pozycjonowania, jeżeli je znasz)
P.S. CHĘTNIE WYNAJMĘ STADION PIŁKI NOŻNEJ NA JEDEN DZIEŃ, W ZAMIAN OFERUJĘ KRÓTKĄ PODRÓŻ NA PLANETĘ WŁASNEGO WYBORU
- Z pewnością znajdzie się trochę ludzi, którzy spełniają te kryteria – zauważyła Karen. – Na przykład Abby. – Myślisz, że wybrałaby się bez Steve’a? – Prawdopodobnie tak. Znowu roześmialiśmy się zgodnie. *** Zazwyczaj zaraz po lunchu ucinam sobie krótką drzemkę. Tym razem ku zaskoczeniu mojej żony pozostałem w gabinecie. Chciałem dowiedzieć się czegoś na temat języka migowego używanego do porozumiewania się z małpami człekokształtnymi. Niektórzy specjaliści zajmujący się badaniem naczelnych posługują się tą techniką komunikacji, odkrywając przy tym, że ich podopieczni posiadają duże zdolności językowe, a nawet umiejętność tworzenia nowych symboli,
jeśli dotychczas znane wydają się
im
niewystarczające. Gorylica Koko, której iloraz inteligencji w skali Stanford-Bineta wynosi 85-95, może się pochwalić zasobem około tysiąca słów – a potrafi zrozumieć kilka tysięcy więcej. Wyczytałem też, że małpy człekokształtne wykazują długotrwałą pamięć, posiadają samoświadomość i bogate życie emocjonalne. Już wcześniej wiedziałem, że spośród wszystkich zwierząt szympansy są najbardziej zbliżone do ludzi pod względem genetycznym, ale ze zdziwieniem przyjąłem do wiadomości, iż goryle także dzielą z nami aż 97% DNA. Kolejną niespodzianką było to, że orangutany, nasi azjatyccy kuzyni, najbardziej przypominają ludzi, jeśli chodzi o owłosienie, okres trwania ciąży, charakterystyczne cechy uzębienia, równowagę hormonalną, fizjologię płci i zachowania kopulacyjne. W świetle powyższego nie ulega wątpliwości, że wszystkie naczelne naprawdę są naszymi bardzo bliskimi kuzynami. Całkiem dosłownie, skoro wywodzimy się z tego samego pnia! Na amazon.com były dziesiątki książek, ale nie chciałem czekać aż kilku dni, zanim je dostanę. Powiadomiłem żonę, gdzie się wybieram. – Wypożycz mi dobry kryminał! – zawołała. – Może uda ci się dostać „Morderstwo na Świerkowej Wyspie”... Jeśli nawet „chłopcy” czatowali na mnie gdzieś w pobliżu, nie zatrzymywali mnie – może z powodu siekącego deszczu. Bez przeszkód wsiadłem do samochodu i pędem pojechałem do biblioteki. Tylko trzy książki z listy znalezionej w Internecie były dostępne. Wybrałem z nich tę, która zdawała się zawierać najwięcej informacji. Udało mi się też wypożyczyć powieść kryminalną dla Karen, zgodnie z jej życzeniem. Wróciwszy do domu, zabrałem się zaraz za
lekturę, do kolejnego spotkania z fled pozostały już tylko niecałe dwa dni. Nim nastał wieczór, odnalazłem sześć nazwisk ekspertów od komunikacji z małpami człekokształtnymi. Niestety nie mogłem zatelefonować do nich od razu, ponieważ mieliśmy gości na kolacji. *** Tuż przed przyjściem Siegelów zadzwoniła z Kalifornii nasza śliczna córka Jennifer. Była bardzo przejęta: wyniki testów na bezpieczeństwo i skuteczność szczepionki przeciw AIDS, nad którą od dawna pracuje, okazały się pozytywne i w ciągu paru najbliższych miesięcy można będzie rozpocząć testy kliniczne na szerszą skalę. Mając za sobą kawał solidnej roboty, chciała wraz ze swoją partnerką (okulistką) wybrać się w lipcu na krótki urlop do wschodnich stanów. Niestety nie zamierzały zatrzymać się u nas na dłużej, ponieważ większość czasu pragnęły spędzić w Massachusetts – jedynym stanie, gdzie osoby tej samej płci mogą legalnie zawrzeć związek małżeński. Chociaż często z nią rozmawiamy, nie widzieliśmy jej ani Anne przez prawie dwa lata, toteż zapewniliśmy gorąco, że będziemy całkowicie do ich dyspozycji tak długo, jak zechcą być z nami. Jednakże głównym powodem, dla którego dzwoniła, było jej zainteresowanie losami fled. Zapominając, że chłopcy wysłani przez rząd mogą podsłuchiwać naszą rozmowę, poinformowałem ją dokładnie o wszystkim, co wiedziałem. Słuchała w milczeniu, a kiedy skończyłem, zadała ciekawe pytanie – jeśli dziecko fled okaże się półczłowiekiem, to czy będzie traktowane jako człowiek czy też jako szympans, innymi słowy, czy to maleństwo zostanie przyjęte z otwartymi ramionami przez społeczeństwo czy też spotka je ostracyzm i będzie postrzegane jako wybryk natury? Dotąd nie zastanawiałem się nad tym, ale problem był rzeczywiście poważny. Podobnie jak dzieci pochodzące od rodziców różnych ras powszechnie uważane są za „niebiałe”, większość ludzi uznałaby półludzkie dziecko fled za „nieludzkie”. Przyszła mi do głowy jeszcze bardziej zatrważająca myśl i zaraz zapytałem Jennifer, czy w związku z tym nie trzeba się obawiać, że jacyś ludzie – a zwłaszcza religijni fundamentaliści – nie będą próbowali skrzywdzić fled i jej dziecka, utrzymując, że jest ono „dziełem szatana”? Po prawdzie nie mogłem wykluczyć, iż Wang i Dartmouth dojdą do takiego właśnie wniosku. Jenny, która zawsze reprezentowała w rodzinie praktyczny punkt widzenia, poradziła mi: – Tato, postaraj się dopilnować, żeby fled opuściła Ziemię, zanim to się stanie.
*** Chociaż mamy wspólną wnuczkę (żona Willa, Dawn, jest córką Billa i Eileen Siegelów) i mieszkamy w niedalekim sąsiedztwie, nie widzieliśmy się z naszymi starymi przyjaciółmi od szeregu tygodni, ponieważ dopiero niedawno wrócili z wycieczki do Polski. – To niebywały kraj – opowiadali. – Nie mogą się dość nacieszyć wyzwoleniem spod komunizmu i są otwarci na różne nowe prądy i idee. – Oraz – dodał Bill nabierając kuskus na widelec – polskie jedzenie jest wyśmienite. Długo zachwycali się pięknem krajobrazu, zabytkową architekturą i urokiem wielu dobrze utrzymanych starych polskich miast. Następnie rozmowa zeszła na fled, o której właśnie się dowiedzieli. Nie zataiłem przed nimi najświeższej wiadomości: – Dzisiaj rano oznajmiła mi, że jest w ciąży i że ojcem dziecka może być człowiek. Bill przestał jeść. – To nie może być prawda. Chyba próbuje cię nabrać? – Dlaczego by miała kłamać na ten temat? – Kto wie?... Po to, by zwrócić na siebie uwagę. Zyskać sympatię lub popularność wśród pacjentów. Macierzyństwo to jeszcze ciągle potężna siła, nawet w instytucji dla psychicznie chorych. – I przyczynia się do sprzedaży wielu czasopism – zauważyła jego żona. – Żeby nie wspomnieć o gazetach i programach telewizyjnych – dodała Karen. Takie pokrętne podejście nie przyszło mi do głowy, ale zapewne zasługiwało na gruntowne rozważenie. Nauczyłem się, by nigdy nie lekceważyć tego, co mówi Bill. To przecież dzięki niemu zdecydowałem się na psychiatrię. Potem opowiedziałem im o stronie internetowej. – Prowadzi rekrutację? – zapytał z niedowierzaniem Bill. – Po co to robi? – Mówi, że próbuje pomóc ludziom, którzy nie są tutaj szczęśliwi. – Ale czy nie spieprzymy K-PAX w ten sam sposób, w jaki spieprzyliśmy Ziemię? – Ona twierdzi, że nie weźmie tych, którzy są za to odpowiedzialni. – Wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni – zwróciła uwagę Eileen. To nieuchronnie sprowadziło rozmowę na polityczne tory (z Siegelami zawsze tak jest). Podobnie jak my nie należą do fanów obecnej administracji ani partii trzymającej władzę (chociaż nikt z nas też nie przepada za opozycją). – Potrzebna nam trzecia partia – zawyrokował Bill. Na co jego żona odparowała:
– Potrzebne nam są odpowiedzialne mass media, które nie będą sprzedajne wobec swoich reklamodawców. W przeciwnym wypadku żadna nowa partia ani nawet nowa idea nie ma szans. Wiadomości stały się rodzajem propagandy. – Nawet jeśli tak jest – wtrąciłem – dwie partie w zupełności by wystarczyły, gdyby demokraci zdobyli się na odwagę. Nie wiem, czego oni się tak boją. – Tego samego co wszyscy – odparła Karen. – Że stracą pracę. Może nie powinienem był pić drugiego kieliszka wina, ale ni stąd, ni zowąd zacząłem opowiadać Siegelom o moich nowach przyjaciołach z błyszczącymi odznakami oraz o ich teorii, że najlepszym sposobem ochronienia nas przed terrorystami jest założenie podsłuchów we wszystkich domach w kraju. – Prawdę mówiąc – rzekłem z przekonaniem – nie jest wykluczone, że słyszą każde nasze słowo. Bill uniósł kieliszek. – Za pana Dartmoutha. – I za pana Wanga – zawtórowała mężowi Eileen. Spełniłem toast i radośnie kontynuowałem dyskurs. – Sugerowali, że każdy z naszych sąsiadów może dla nich pracować i mieć oczy otwarte na terrorystów. – Nie mogłem oprzeć się pokusie i zapytałem z głupawym uśmieszkiem: – Wy chyba nas nie szpiegujecie, co? Bill, który zawsze zachowuje kamienny wyraz twarzy, kiedy żartuje, nic na to nie odpowiedział, tylko wyciągnął mały notesik i coś w nim zanotował. Nie odkładając go, zapytał: – Jakie jest wasze zdanie na temat programu nuklearnego w Iranie i Korei Północnej? Miałem nadzieję, że żartuje.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zamierzaliśmy z Karen popracować w ogródku we czwartek, ale że nadal padał deszcz, większość dnia (kiedy kac już minął) spędziłem usiłując dotrzeć do specjalistów, których nazwiska wczoraj wyszukałem. Dwoje z nich pracowało na uniwersytetach stanowych, trzeci był zatrudniony w schronisku dla emerytowanych szympansów. (Informacja dla tych, którzy nie wiedzą, z jakiego powodu szympans może „przejść na emeryturę”: wiele zwierząt tego gatunku spędza dużą część życia w laboratoriach, gdzie poddaje się je różnorakim stresogennym doświadczeniom.) Pozostałe osoby z mojej listy już nie żyły bądź też same odeszły na emeryturę. Początkowo nie udało mi się skontaktować nawet z tymi, którzy wciąż byli czynni zawodowo – albo właśnie gdzieś prowadzili wykład, albo zajmowali się swoimi pupilami – jednakże niejaka doktor Ellen Tewksbury, etolog z Teksasu, oddzwoniła do mnie po godzinie. Szczęśliwym trafem okazało się, że czytała trylogię „K-PAX”, i powiedziała, że oddałaby wszystko, żeby porozmawiać z fled. Wyjaśniłem w czym rzecz: nasz gość skrywał co najmniej jedno alter ego, będące najprawdopodobniej szympansem, toteż potrzebowaliśmy przedstawiciela grupy naczelnych, który potrafiłby porozumieć się z inną małpą człekokształtną, a równocześnie za pomocą języka migowego przekazywać informacje człowiekowi – w tym wypadku doktor Tewksbury, która z kolei by mi je tłumaczyła. Wyraźnie nie mogła doczekać się spotkania, więc zapytałem, czy mogłaby przybyć do Nowego Jorku w poniedziałek. – Wyruszymy z Filbertem w drogę jutro z samego rana! Chociaż moja rozmówczyni była, jak mi się zdawało, w podeszłym wieku, entuzjazm w jej głosie przypomniał mi Giselle Griffin, byłą dziennikarkę, obecnie przebywającą na K-PAX wraz z protem i innymi. – Wybornie! – ucieszyłem się. – Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się pani zatrzymała u nas. Musimy zawczasu zaplanować wspólną sesję z fled, przedyskutować zwrot kosztów oraz honorarium i tak dalej. – Hm... – Tak?
– Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, by udzielał pan gościny szympansowi pod swoim dachem, doktorze Brewer. – Ach, tak, rozumiem, o co pani chodzi. – Proszę się nie martwić! Mam przyjaciela w New Jersey, który bardzo chętnie nas ugości. Jest obznąjomiony z zachowaniem szympansów. Ale podróż zabierze mi parę dni, bo muszę jechać samochodem dostawczym. Zadzwonię, kiedy będziemy w mieście, dobrze? – Czy jest pani pewna, że nie przysporzy to pani zbyt wiele kłopotu? – Żartuje pan? To moja praca. Gdybym przegapiła taką okazję, nigdy bym sobie tego nie darowała! *** Delegowany przez rząd neurobiolog przybył za wcześnie i bardzo się zdenerwował tym, że Wilson nie pozwolił mu wejść do środka, zanim się nie pojawiłem. Manifestując, jak sądzę, swój protest, stał w strugach deszczu nieruchomo jak posąg, kiedy nadszedłem. Był łysy jak kolano i miał na sobie kompletnie przemoknięty kitel laboratoryjny długi aż do kostek, w ręce natomiast dzierżył staromodną torbę lekarską, zupełnie jakby po zbadaniu fled zamierzał udać się dalej z kolejnymi wizytami do następnych pacjentów. (Torba zawierała prawdopodobnie ekwipunek niezbędny do badań neurologicznych.) Kipiał jeszcze gniewem i trząsł się z oburzenia, kiedy wprowadzałem go do budynku. Chociaż powiedziano mi, że nie ma nazwiska, przedstawił się jako „doktor Sauer”, spiesznie dodając, iż jest to pseudonim. – Przekonałem się, że ludzie czują się bardziej komfortowo, jeśli mogą zwracać się do kogoś po nazwisku, nawet jeśli jest ono fikcyjne. Tak jak wasze pozorowane ogrodzenie – dodał z uznaniem. Sądząc po pośpiechu, z jakim przeszedł przez foyer i pokonał schody (ja pojechałem windą), należało przypuszczać, że lubi swoją pracę. Ale chyba tak właśnie było również w wypadku nazistowskich lekarzy, którzy podczas drugiej wojny światowej dokonywali eksperymentów medycznych na ludziach. Kiedy znalazłem się na czwartym piętrze, robił właśnie zdjęcia pustego korytarza. Jak tylko mnie zobaczył, wepchnął aparat (zakamuflowany w zabawkowej żyrafie) z powrotem do swojej torby „lekarskiej”. Na szczęście fled znajdowała się już na swoim zwykłym miejscu w pokoju 520. Chociaż Sauer z pewnością został poinformowany, kim będzie jego pacjentka, wydawał się wyraźnie wstrząśnięty jej wyglądem. Tym razem, w przeciwieństwie do wywiadu ze Smythe’em, nie otrzymałem pozwolenia, żeby pozostać jako świadek spotkania – gdyby tak się stało, pewnie poznałbym sekrety, które bez wątpienia zostały zaklasyfikowane jako ściśle
tajne. Nie żałowałem tego wcale, obecność Sauera sprawiała bowiem, że cierpła mi skóra. Zresztą ani przez chwilę nie wątpiłem, że fled da sobie świetnie radę w tej i w każdej innej sytuacji i że z przyjemnością podzieli się później ze mną wszystkimi szczegółami. Zostawiłem ich więc samych i wróciłem do holu na parterze, gdzie zastałem siedzącą samotnie „niewidzialną” Phyllis. Kiedy odezwałem się do niej, udawała jak zawsze, że mnie nie słyszy – chociaż spoglądała wprost na mnie, nie drgnął jej żaden mięsień. Ilekroć napotykam Phyllis lub innego zagadkowego pacjenta, uświadamiam sobie po raz n-ty, jak cienka jest granica między zdrowiem umysłowym a chorobą psychiczną. Pozornie znikomy uraz mózgu, zwłaszcza przednich płatów mózgowych, potrafi pociągnąć za sobą najrozmaitsze przedziwne skutki. Łagodna infekcja wirusowa, zderzenie z klamką, niewielkie zwyrodnienie związane ze starzeniem się – właściwie cokolwiek – może spowodować strukturalne lub chemiczne uszkodzenie, które zmienia sposób spostrzegania i reagowania na otoczenie. W skrajnym przypadku jakaś kobieta wydaje się zupełnie normalna w jednej chwili, by już w następnej stać się Joanną d’Arc. Czasem zdarza się, że te metamorfozy można odwrócić za pomocą leczenia albo znikają samoistnie, ale zazwyczaj nie poddają się terapii. A przecież takie sytuacje, jak wspomniane wyżej, mogą dotknąć każdego niezależnie od pozycji społecznej, inteligencji czy czegokolwiek innego. Zespół Cotana należy do najdziwniejszych i najrzadszych w historii psychiatrii. Osoba znajdująca się w tym stanie jest przekonana, że nic nie istnieje. Dziwną odmianą tej kondycji jest zespół Cotarda, polegający na tym, iż dana osoba uważa, że brakuje jej niektórych części ciała. W najcięższym przypadku, który występuje u Phyllis, pacjentka uważa, że brakuje jej wszystkich części ciała, czyli innymi słowy jest całkowicie niewidzialna. Stąd też pozostaje w przekonaniu, że nikt nie spostrzeże, iż kradnie innym pacjentom odzież, jedzenie czy cokolwiek innego. Nie ma znaczenia, że skradzione ubranie będzie można ujrzeć na jej „niewidzialnej” postaci. Przy zaburzeniach tego rodzaju logika bierze w łeb. Ale jak to się dzieje, na Boga, że jakiś drobny incydent powoduje tak niesamowite odstępstwo od normy, zwłaszcza jeżeli żadna z tysięcy innych funkcji psychicznych nie jest upośledzona? Być może w przypadku Phyllis nie ma to żadnego związku z uszkodzeniem mózgu? Mogą istnieć w historii jej życia wydarzenia, o których nie wiemy. Bardzo możliwe, że czuje się bezpieczna tylko wtedy, gdy nikt jej nie widzi. Teraz wstała, zbierając się do odejścia, i nie przejmując się moją obecnością, puściła głośnego bąka. Każda normalna osoba byłaby zażenowana z tego powodu – uśmiechnęłaby się z zakłopotaniem albo przeprosiła za swoje niestosowne zachowanie. Nie Phyllis. Co gorsza, nim ruszyła przed siebie, poskrobała się jeszcze po tyłku. Najwyraźniej istnieją pewne
plusy bycia niewidzialnym. Zacząłem znowu przemyśliwać, czy fled nie mogłaby jakoś pomóc tej nieszczęśliwej kobiecie, jak również innym pacjentom, i zakonotowałem sobie, że trzeba ją wreszcie zapytać, czy potrafili odczytać to, co znajduje się w ich nieodgadnionych dla nas umysłach. Coś mi mówiło, że nie powinienem z tym zwlekać. W tym momencie pojawiło się kilkunastu mieszkańców szpitala, rozpychając się i trajkocząc z ożywieniem w małych grupkach; nieomal przewrócili biedną Phyllis, która właśnie przechodziła przez hol. Byli pośród nich nawet pacjenci z reguły stroniący od towarzystwa. Tak ich pochłaniała konwersacja, że nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi. Rozmawiali o fled. Kilka dni temu patrzyli na nią z ukosa, teraz byli przejęci i szczęśliwi – z powodu tego, że spodziewała się dziecka. Rzadko się zdarza, żeby pacjentka szpitala psychiatrycznego zaszła w ciążę – chociaż bywa i tak. Czasami trafia do szpitala, będąc już w ciąży. Ostatnim tego rodzaju przypadkiem u nas był (lub była) Lou, obecnie „matka” (dzięki operacji zmiany płci) dziesięcioletniej dziewczynki – obie mieszkają teraz w innym mieście. To zadziwiające, jaką troską potrafili otoczyć pacjenci nową „Monę Lizę”, dokarmiając ją, pomagając w różnych pracach i tak dalej. A tu nagle fled także stała się przedmiotem troski, zainteresowania i – a jakże – miłości wszystkich. Chociaż równie dobrze mogła sobie to zaplanować, żeby pozyskać sympatię i zaufanie pacjentów. Albo też, jak sugerował Bill Siegel, zmyśliła wszystko w tym właśnie celu. *** Przeznaczyłem godzinę na badanie fled przez doktora Sauera. Skoro już mieliśmy wyniki jej EEG, wyobrażałem sobie, że będzie chciał sprawdzić, jak fled radzi sobie z rozpoznawaniem kart do gry albo opisywaniem tego, o czym on w danej chwili myśli – może spróbuje sfotografować „aurę” lub coś podobnego otaczającego jej głowę, by na tej podstawie określić, w jaki sposób potrafi ona czytać w umyśle. Temat zjawisk paranormalnych powoduje często irytację szacownych naukowców. Wbrew powszechnej opinii nie chodzi o to, że są oni uprzedzeni do tych spraw, lecz o to, że nauka wymaga (wyłącznie) dowodów, a na poparcie występowania paranormalnych zdarzeń – takich jak UFO, duchy, uczucia roślin i właśnie aura – mamy ich niewiele, a i to, czym dysponujemy, jest mocno niepewne. Jednakże wiara w takie zjawiska, podobnie jak wierzenia religijne, jest często bardzo silna, w związku z czym powstaje pytanie: czy wszystkie tego rodzaju doniesienia są tylko przejawem pobożnych życzeń czy też coś umyka naukowcom?
Osobiście uważam, że nie jest to temat zamknięty, ale dopóki nie zobaczę na własne oczy lub nie poczuję na własnej skórze dowodów, nie dam się przekonać. (Bardzo chętnie wziąłbym udział w jakichś rozsądnych badaniach zjawisk paranormalnych, ale jak dotąd nikt mi tego nie zaproponował – nawet Sauer, badający obecnie fled.) Ponieważ na zewnątrz nadal padało, Darryl i Georgie zaczęli rzucać do siebie w holu podniszczoną piłką, należącą do tego ostatniego. Już miałem im zwrócić uwagę, że nie wolno grać w piłkę w budynku, kiedy pomyślałem sobie: a co mi tam, do diabła – przecież już tutaj nie pracuję. Skierowałem się do jadalni, żeby napić się kawy, gdzie natknąłem się na Kathy Rothstein. Kathy jest jedną z najpoważniej myślących, najbardziej powściągliwych osób spośród personelu IPM i zawsze zachowuje dla siebie swoje myśli i opinie. Mnie to nie przeszkadza; swoje obowiązki wypełnia sumiennie i dobrze, a jej życie i metody, które stosuje, to jej prywatna sprawa. Toteż byłem mocno zdziwiony, kiedy się okazało, że mnie poszukuje, chcąc zapytać o parę spraw, które ją trapią. Pomyślałem sobie: oto jest ktoś, kto nie uważa mnie za wapniaka! – Oczywiście – powiedziałem. – W czym mogę pomóc? Jedną z jej pacjentek była niejaka pani Weathers, mająca ponad sto lat, która ledwie widzi i słyszy. W jej przypadku obie te przypadłości są do skompensowania, jednakże ona odmawia poddania się kuracji. – Żyję już ponad wiek – powiedziała kiedyś – i mam prawo być ślepa i głucha! To naturalnie nie jest do końca prawdą. Obecnie w Stanach żyje około piętnastu tysięcy osób, które przekroczyły setkę, i wiele z nich jest na tyle zdrowych, żeby w jakiś sposób cieszyć się życiem. Niektórzy nawet nadal pracują. Można by kwestionować ich wydajność, ale przecież ważne jest to, iż udaje im się dotrzeć do miejsc pracy i wypełniać czynności, do których są zdolni. No i liczba dziarskich staruszków stale rośnie. Jednakże w czasach kiedy pani Weathers dorastała, stulatek był ewenementem. Dlatego też pozostaje ona w przekonaniu, że w każdej chwili może wyciągnąć nogi. Ale tak naprawdę jej poglądy są bardziej przedatowane niż jej ciało. Prawdę powiedziawszy, mogłaby żyć jeszcze dziesięć lat albo i dłużej. Kathy chciała, żebym porozmawiał z panią W. o jej defetystycznym nastawieniu – nawiasem mówiąc, polegało ono również na tym, że gromadziła zapasy energii, nie ruszając się prawie przez cały dzień. Delikatnie sprzeciwiłem się temu pomysłowi. Kto wie – może starowina ma rację: jakkolwiek na to patrzeć, jej program sprawdzał się przez ponad stulecie. A co będzie, jeśli zachęcimy ją do biegów wokół naszej „łączki”, a ona padnie trupem? Zaproponowałem, żeby pozostawić rzecz jej naturalnemu biegowi. Jedyną uwagą Kathy było:
„Mam nadzieję, że nigdy nie dożyję takiego wieku...”. Druga sprawa, którą chciała omówić, była bardziej problematyczna. Otóż Kathy odbyła przed chwilą sesję z Rickiem i miała poczucie, że dotknęła czegoś istotnego (znakomicie!) Zapytała go, czy chce udać się na K-PAX razem z fled, wystawiając na próbę jego przekonanie: „Ja zawsze kłamię”. Nawet gdyby odpowiedział zgodnie z prawdą, w swoim mniemaniu by skłamał – i vice versa, gdyby skłamał mówiąc, że nie chce lecieć z fled, musiałby pozostać na Ziemi. To miało stworzyć dla niego dylemat i otworzyć mu oczy. Kathy miała nadzieję, że Rick straci głowę i w tym zamęcie po raz pierwszy zobaczy różnicę między prawdą a fikcją. Ale Rick, który nie jest głupi, odparł: „Proszę, powiedz fled, że chcę udać się na K-PAX”. Kolejna próba złapania go na mówieniu prawdy spaliła na panewce. Moja młodsza koleżanka z westchnieniem przyznała, że nie wie już, co począć. Współczułem jej. Mało kto lepiej ode mnie zdaje sobie sprawę, jak trudno jest przechytrzyć chorego psychicznie. Ale zanim zdołałem wyrzec słowo, zaczęła mnie prosić, żebym pogadał z fled o Ricku – nie o tym, żeby go wyleczyła czy odczytała jego myśli, ale żeby go zabrała na K-PAX! Potem Kathy oddaliła się w popłochu, jakby wprawiło ją w zakłopotanie to, że się poddała i chce zrezygnować z dalszego leczenia takiego trudnego pacjenta. Czy uchylała się od odpowiedzialności? A może po prostu uważała, że Rick naprawdę byłby szczęśliwszy z dala od Ziemi i jako dobry lekarz gorąco mu tego życzyła? Niewykluczone, iż próbowała dać do zrozumienia, że każdy, komu źle jest w życiu, mógłby być szczęśliwszy na K-PAX, nie wyłączając jej samej. Czy należała do tych osób w zespole, które liczyły na miejsce na liście? Czy spełniała kryteria wyznaczone przez fled? Ze zdziwieniem odkryłem, że nie wiem nic o tej młodej lekarce i nie mam pojęcia, co myślą, czują i pragną moi dawni koledzy, zwłaszcza ci młodsi. Moje rozmyślania przerwał doktor Sauer; kiedy zbiegał po schodach, krawat miał przekrzywiony, a wilgotny laboratoryjny kitel zwisał z jego torby. Gdy mnie zauważył, zatrzymał się gwałtownie, zaśmiał dziko, po czym przemknął przez hol i wybiegł na zewnątrz, wprost w strugi deszczu. Obserwowałem go bez słowa, choć niektórzy z przebywających w pobliżu pacjentów zachichotali nieśmiało. Chwilę później wpadła do holu fled, wprost zarykując się ze śmiechu. Jeśli był to śmiech, to z pewnością inny niż w wykonaniu neurologa, i rozbudził hałaśliwą wesołość wśród pacjentów. – Wy, ludzie, jesteście potwornie śmieszni! – wykrzyknęła. – Dlaczego? – zapytałem. – Co się stało? – Twoi agenci rządowi powiedzieli mu, że potrafię czytać w umysłach. Ale on
oczywiście chciał tego doświadczyć osobiście. – I? – Nie tracił ani chwili czasu. Jak tylko przyszedł, od razu chciał, żeby mu powiedzieć, co zaprząta jego myśli. – No i? – Co za bałagan miał w głowie! Było tam śniadanie, matka, nastoletnia córka, eksżona, kilka przyjaciółek, Jezus Chrystus, coś o przemocy, strzelaniu do królików z wiatrówki i sto innych rzeczy, do wyboru, do koloru. Ale to były tylko powierzchowne myśli. Pod tym wszystkim była masturbacja jak u nastolatka, odwiedzanie domów publicznych, rozbieranie własnej siostry, pieprzenie zakonnicy i cała masa innych podejrzanych fantazji. O ile to były tylko fantazje. Ktoś powinien o nim napisać książkę! – I opowiedziałaś mu o tym wszystkim? – Kiedy mu opisałam z najdrobniejszymi szczegółami, jak wyglądają jego najskrytsze pragnienia, dostał świra i próbował mnie zgwałcić! – Udało mu się? – Niezupełnie! – Chcesz powiedzieć... – Powiedzmy, że się nie wzbraniałam. Byłem pewien, że usłyszę o tej historii od panów Dartmoutha i Wanga. – A co z badaniem? – Powiedział, że wynik jest pozytywny... – Odchyliła głowę do tyłu i zarżała: „hihahahahiha!”. Wszyscy pękali ze śmiechu razem z nią – niestety prócz Barneya. Czy wszyscy mieli jakieś pojęcie, z czego się śmieją, to już całkiem inna sprawa. Nie czekając, aż fled znowu gdzieś zniknie, wziąłem ją na stronę i zapytałem, czy znajdzie czas, póki jeszcze tutaj jest, by odczytać, co kryje się w umysłach naszych pacjentów. Miałem nadzieję, że pomoże nam dotrzeć do głęboko ukrytych korzeni ich choroby. – Ma pan na myśli fantazje seksualne? Nie byłem pewien, czy żartuje czy nie. – Nie tylko. Chodzi mi raczej o dokopanie się do najgłębszych przyczyn ich zaburzeń umysłowych. Znowu zarechotała. – Prot mnie przestrzegał, że będzie pan próbował mnie wrobić w odwalanie roboty za
siebie. – Ja już nie mam „roboty”. Pamiętaj, że jestem na emeryturze! – Niech pan wyluzuje, doktorze b. Muszę tylko odwiedzić parę miejsc i dokończyć studiowanie różnych form życia u was. – A co z listą twoich towarzyszy podróży? – Tego także trzeba dopilnować... I powinnam jeszcze sprawdzić parę ewentualnych miejsc odlotu. Po tym wszystkim zobaczę, co się da zrobić dla waszych pacjentów. *** Wracając do domu, rozmyślałem o pani Weathers i w ogóle o starzeniu się. Ciężko jest się starzeć. Zmęczenie szybko przychodzi, a wypoczynek już nie pomaga tak jak dawniej. Wszystko staje się trudniejsze, łatwiej jest tylko tracić równowagę. Jedzenie, które kiedyś pałaszowało się bezkarnie, zaczyna powodować zgagę. Proces myślenia też nie przebiega tak, jak powinien. A wszystko to dzieje się stopniowo, tak że początkowo jest ledwo zauważalne. Aż wreszcie przychodzi moment, kiedy pytasz samego siebie: co się ze mną dzieje? I nieuchronnie przychodzi taki czas, kiedy uświadamiasz sobie z cała mocą: jestem stary! Jedynym pocieszeniem jest to, że żyłeś na tyle długo, żeby w ogóle dotrzeć do tego etapu. Wtedy zaczynasz filozofować. Jesteś szczęściarzem. Masz ładny dom i miłą rodzinę, pieniądze, żeby całkiem wygodnie żyć, prawdopodobnie pożyjesz jeszcze szereg lat. Wprawdzie nie możesz już robić wszystkiego tego co niegdyś, ale wciąż jest wiele rzeczy, które sprawiają ci radość. Życie wcale nie jest takie złe. Nagle jak grom z jasnego nieba spada na ciebie myśl: za następne dwadzieścia lat (w okamgnieniu!) będziesz w domu starców z grupą wątłych starych pierdołów, takich jak ty. To potrwa parę lat, aż się rozchorujesz i umrzesz. Zastanawiasz się więc, o co tu właściwie chodzi. I zdajesz sobie sprawę, że jedyne co starość przynosi dobrego, to odpowiedź na powyższe pytanie: o nic! Warto znać tylko tę tajemnicę: lepiej baw się dobrze, póki jeszcze możesz! W tym momencie wyszło słońce i jak zawsze od razu zapomniałem o swoich chorobliwych rozmyślaniach. Późniejszym wieczorem, kiedy zabawiałem się rozwiązywaniem łamigłówki sudoku (cholernie się od nich człowiek uzależnia), zadzwonił Fred. Kiedy już nagadali się z matką, porozmawialiśmy sobie obaj do woli. Wreszcie się zdecydował! Jeszcze nie ustalili daty, ale tym razem było już przesądzone. – Która to? – Tancerka baletowa.
– Schodziliście się i rozchodzili, odkąd pamiętam... – W tym cała rzecz... W końcu zdałem sobie sprawę, że zawsze do niej wracam. A przecież nie stajemy się coraz młodsi. – Skąd ja to znam! – rzekłem i przystąpiłem do wynurzeń na temat starzenia się. Kiedy skończyłem, jedyny jego komentarz brzmiał: – „Baw się dobrze”? Też mi rewelacja, tato. Całe moje życie trzymałem się tej zasady. – I to by było tyle, jeśli chodzi o mądrość starszych, pomyślałem. Nasz bystry syn opowiedział mi następnie o swojej najnowszej roli filmowej – ma grać, o ironio, starszego człowieka, który przypomina sobie sceny ze swego rozwiązłego życia. Ale głównym powodem, dla którego zadzwonił, oprócz tego, że chciał zapowiedzieć zbliżające się zaręczyny, było to, że swego czasu napomknąłem mu o Darrylu, a Fred zapamiętał to sobie (wydaje mi się, że i on podkochuje się trochę w Meg Ryan). W każdym razie poznał osobę bardzo do niej podobną i wpadło mu na myśl, że mógłby ją przysłać do szpitala, żeby spotkała się z Darrylem. Bardzo dobrze gra role improwizowane, twierdził, i potrafi wcielić się w postać tak niemiłą, że mogłaby obrzydzić każdemu obiekt jego westchnień raz na zawsze. – Kiedy może się tutaj zjawić? – spytałem. – Choćby w przyszłym tygodniu. Nie wiem, czemu taki koncept nie zaświtał mi wcześniej. – To wspaniały pomysł, Freddie. Ale może już być za późno. – Dlaczego? – Fled będzie czytać w myślach wszystkich pacjentów, żeby odkryć, co ich trapi. Może już będziemy znać przyczynę kłopotów Darryla, zanim twoja przyjaciółka tutaj dotrze! – To super, tato. Ale to niekoniecznie oznacza, że będziesz wiedział, jak go wyleczyć. To także nie przyszło mi do głowy. *** Goldfarb zadzwoniła do mnie do domu w sobotę (zaczynam rozważać wyłączenie telefonu na stałe). Zadzwonili też Will i Laura Chang, która sprawuje opiekę lekarską nad Jerrym. Wszyscy chcieli mi przekazać tę samą wiadomość, tyle że sposób, w jaki wyrażali swój niepokój, był odmienny. Pierwsza zadzwoniła rozzłoszczona Laura. – Proszę, powiedz swoim pacjentom, żeby pozostawili moich pacjentów w szpitalu, gdzie jest ich miejsce. – Jakim pacjentom? Ja nie mam żadnych pacjentów.
– Fled. Znowu zniknęła, tylko tym razem zabrała ze sobą Jerry’ego. – Co takiego? Dokąd się udali? – Nie mam pojęcia, Gene. Myślałam, że ty mi to powiesz. – Spróbuj się uspokoić – radziłem nieproszony. – Opowiedz mi, co dokładnie się stało. Czy ktoś widział, jak opuszczali szpital? – Nie, ale kilka osób widziało, jak przyszła odwiedzić Jerry’ego. A potem zaraz znikli oboje. – Chcesz powiedzieć, że go porwała? Czy też opuścił szpital z własnej woli? – Kto to wie? Wyobrażałem sobie, jak marszczy brwi na swój rozbrajający sposób. – Nie zrozum mnie źle – dodała pospiesznie. – Nie mam nic przeciw temu, żeby rozmawiała z Jerrym. Niepokoi mnie, że zabrała go ze sobą nie wiadomo dokąd. Skąd mam wiedzieć, jak to wpłynie na autystycznego pacjenta? Może sobie nie poradzić poza szpitalem. Albo nie będzie chciał wrócić... – Rozumiem, o co ci chodzi. Ale po pierwsze, fled nie jest pacjentką. Po drugie, opuszczała szpital już nieraz i zawsze wracała. Myślę, że powinniśmy zachować spokój i poczekać do poniedziałku. Ma wyznaczone spotkanie z tłumaczem, który rozmawia z szympansami za pomocą języka migowego. Przewiduję, że stawi się punktualnie. – A Jerry? – Jerry też. I nic mu nie będzie. Nie martw się na zapas. – Zatem do tego czasu bierzesz za niego odpowiedzialność? – No... dobrze. Biorę za niego odpowiedzialność. Virginia i Will też byli zaniepokojeni, podobnie jak reszta lekarzy. I znów wszystko co mogłem zrobić, to za wszelką cenę zachować spokój. (Choć w głębi ducha byłem cholernie niespokojny.) Nie martwiłem się zbytnio o skutki eskapady fled, ale nie miałem bladego pojęcia, co ją podkusiło, żeby zabrać ze sobą Jerry’ego (który kiedyś przez krótki czas był moim pacjentem). Nie wiedziałem nawet, dokąd się udali! Goldfarb zaprosiła mnie na poniedziałkowe zebranie personelu, aby szerzej omówić problem fled i uprowadzenia przez nią pacjenta. Pocieszałem się myślą, że chociaż Jerry rzadko opuszczał nawet Oddział Trzeci, wydostanie się na jakiś czas ze szpitala sprawi mu frajdę. W końcu kto może wiedzieć, co dzieje się w umyśle pacjenta ciężko dotkniętego autyzmem? Może jego głęboko ukryte myśli to marzenia o wspaniałych przygodach i zapierających dech widokach – w takim wypadku po raz pierwszy mógłby tego wszystkiego naprawdę doświadczyć.
Miałem szczerą nadzieję, że już niedługo będziemy go mogli sami o to zapytać. *** Doktor Tewksbury, „zaklinaczka” szympansów, zatelefonowała do mnie, akurat gdy oglądałem rozgrywki baseballowe z udziałem nowojorskich Metsów. Wraz z Filbertem przybyli do New Jersey i przebywali bezpiecznie ukryci u przyjaciela, o którym wspominała wcześniej. Powiedziała, że są „zdrowi i gotowi”. Pokrótce przedstawiłem, czego może się spodziewać po spotkaniu z fled, i dałem wskazówki, jak najłatwiej dotrzeć do Instytutu. Zaproponowałem też, że mogę wyjechać im naprzeciw i pilotować ją, w razie gdyby pokonanie tej trasy stanowiło dla niej problem. – To żaden problem dla mnie – zapewniła. – Znam to miejsce. – Instytut Psychiatrii na Manhattanie? – Nie. Nowy Jork i okolice. W rzeczy samej urodziłam się tutaj. – A gdzie dokładnie, jeśli wolno spytać? – W Hoboken. – Czy zna pani Joyce Trexler, która... – Świat nie jest aż taki mały, doktorze Brewer. – Nie, chyba rzeczywiście nie – odparłem z żalem. Zapewniłem ją, że służby porządkowe zostały o wszystkim uprzedzone i będą oczekiwać przy bramie, by wskazać zaciszne miejsce do parkowania i odeskortować oboje do budynku. – Nie musi się pani kłopotać zabieraniem dowodu tożsamości – powiedziałem. – Filbert będzie jedynym szympansem, który w tym dniu przekroczy bramę szpitala. – Nie mogę się doczekać! – przyznała otwarcie. – Cieszę się bardzo – odparłem. – Do zobaczenia jutro. O mały włos, a byłbym pożegnał również Wanga i Dartmoutha. Przez ten czas drużyna Metsów straciła sześć punktów. *** Zadzwonili późno wieczorem nie wiadomo skąd. Byliśmy z Karen w kuchni, odkładaliśmy czyste naczynia na miejsce i rozmawialiśmy o ewentualnej świątecznej wyprawie do Kalifornii, żeby odwiedzić Jenny i Anne na Boże Narodzenie. Karen odebrała telefon, wywróciła oczyma i podała mi komórkę.
– Cześć, chłopaki – powiedziałem wesoło. Zapadła cisza; może nie przywykli do takich poufałości. Po paru sekundach Wang cierpliwie wyjaśnił, kto dzwoni, i przeprosił, że niepokoją mnie w niedzielę. Ale tak się składa, że dowiedzieli się o stronie internetowej fled i niezbyt im się to spodobało. Prawdę mówiąc, próbowali ją zamknąć, ale za każdym razem pojawiała się z powrotem. Zapytałem, w jaki sposób ją znaleźli. – To tajne – warknął. – Rzecz w tym, że nie możemy pozwolić, aby dawała do zrozumienia, że jedynie weganie są zapraszani do wyprawy na K-PAX, prawda, doktorze Brewer? – A co jest nie tak z weganami? – zapytałem niepewnie (w następstwie wizyty prota zostałem wegetarianinem, a w każdym razie przestrzegam diety bezmięsnej przez większość czasu). – Wszystko. Czy zdaje pan sobie sprawę, jakie skutki taka postawa, gdyby ją upowszechnić, miałaby dla gospodarki naszego państwa? Przypomniałem mu, że jestem lekarzem, a nie ekonomistą. – Proszę pana, chcemy, by poinformował pan swoją znajomą, że nie będziemy tolerować kosmitki, która przybywa tutaj i mówi nam, co mamy jeść. Czy pan jasno rozumie, o co mi chodzi? – Przekażę tę informację. – Dziękuję. A teraz co się tyczy naszego neurobiologa... Chyba pan pamięta jego wizytę w szpitalu? Miała miejsce zaledwie dwa dni temu. – Tak, pamiętam. Pan doktor Sauer. Usłyszałem stłumiony śmiech. – Tak się przedstawił? Cha, cha, cha. To zabawne... Tak czy inaczej, powiedział nam, że rezultaty jego badania nie są rozstrzygające. Potrzebuje jeszcze kilku wizyt, by móc dojść do konkretnych wniosków co do jej umiejętności czytania w myślach. – Rozumiem. – Doktorze Brewer? – Tak? – Opierając się na wstępnych obserwacjach, chciałby móc włączyć kilku kolegów w proces dalszych badań. Czy myśli pan, że da się to załatwić? – Zapytam ją. – Dziękujemy panu. Jak twierdzi doktor „Sauer”, im szybciej, tym lepiej.
Ciągły sygnał w słuchawce odezwał się, nim zdążyłem powiedzieć „Proszę bardzo” czy „Do widzenia”. W tej samej chwili usłyszałem stłumiony hałas na górze. – Chyba byli na dachu – powiedziałem do żony. – Może to był tylko Święty Mikołaj – odrzekła. Jeśli „chłopcy” wiedzieli coś na temat mającej się odbyć wizyty Ellen Tewksbury i Filberta, nic o tym nie wspomnieli.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Na autostradzie wiodącej prosto jak strzelił do Nowego Jorku były duże utrudnienia w ruchu z powodu przebudowy i niestety nie zdążyłem na poniedziałkowe zebranie lekarskie. Kiedy dotarłem do szpitala, dowiedziałem się od Wilsona, że doktor Tewksbury i Filbert są już w środku. – Co się dzieje, doktorku? – zawołał, kiedy przemknąłem obok niego. – Wszędzie pełno małp! – Jednej z naszych pacjentek wydaje się, że jest szympansicą – zażartowałem. – Mój Boże, ona chyba ma rację! – krzyknął za mną. Na trawniku przed budynkiem panował zgiełk. Pomyślałem, że to może Filbert baraszkuje puszczony wolno i sprawia jakieś kłopoty. Lecz nie to było przyczyną – ani jego, ani Tewksbury nie było nigdzie widać. Zamieszanie spowodował Jerry, który właśnie powrócił z wypadu z fled. Ale całkiem inny Jerry niż ten, któregośmy znali – ja czy pacjenci. Stał oparty plecami o mur, przyglądając się otoczeniu, tak jakby je widział po raz pierwszy. Grupka pacjentów kręciła się w pobliżu, patrząc, szepcząc między sobą, czekając, co zrobi. Obrócił się, żeby spojrzeć na nich, jak gdyby dopiero co ich zauważył. Powoli uniósł ramiona w górę i niespiesznym krokiem zaczął się do nich zbliżać. Niektórzy cofnęli się, najwyraźniej niepewni jego zamiarów. Jednak Howard również otwarł szeroko ramiona i obaj się uściskali. Od tej chwili pacjenci kolejno podchodzili do niego, aby go objąć, a on odwzajemniał objęcia. Nie unikał ich wzroku i do każdego powiedział parę słów. Po tym zbrataniu się przeszli na łączkę powitać resztę mieszkańców IPM. Podniecenie było zaraźliwe. Wszyscy prawdziwie cieszyli się z przemiany Jerry’ego – był przecież jednym z nich. Ale podejrzewałem, że pod oczywistą serdecznością i sympatią kryje się wspólna wszystkim myśl: skoro fled potrafiła dokonać takiej radykalnej zmiany w charakterze i zachowaniu kogoś, kto był w bodajże jeszcze gorszym stanie niż ja, to czemu nie miałaby zrobić tego samego dla mnie? Chociaż większość chorych psychicznie żyje we własnym świecie, zdają sobie oni doskonale sprawę z tego, że coś jest z nimi nie tak, i na pewno nie czują się dobrze we własnym piekle. Na ogół starają się usilnie stosować do naszych wskazań, zażywać lekarstwa, osiągać poprawę. Jednakże pomimo naszych największych wysiłków czasami nie potrafimy
im pomóc. Pod tym względem praca w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie dostarcza dużo więcej frustracji niż w pozostałych szpitalach psychiatrycznych, ponieważ zajmujemy się wieloma trudnymi i wyjątkowymi przypadkami, w których innym instytucjom leczniczym nie udało się wcześniej uzyskać postępów. Teraz wydawało się, że mamy o jeden taki trudny przypadek mniej dzięki fled, która stała z tyłu, patrząc na to, co się dzieje, i promieniejąc niczym rodzic dumny ze swojego dziecka. Widziałem, że uśmiecha się szeroko, i nawet z tej odległości zauważyłem błysk w jej oku. Dostrzegła mnie i w paru susach znalazła się tuż obok. – Opowiesz mi później o tym, co się tutaj wydarzyło – powiedziałem. – Zaraz mamy wyznaczone spotkanie z twoim alter ego. *** Pod drzwiami pokoju 520 poprosiłem fled, żeby poczekała chwilkę, i sam wszedłem do środka, gdzie jak się spodziewałem, przebywała już Ellen Tewksbury z Filbertem. Virginia, która również nie uczestniczyła w poniedziałkowym zebraniu (zastąpiła ją Laura Chang), dlatego że zajęła się gośćmi – spotkawszy ich przy bramie, zaprowadziła na górę i pozostała z nimi aż do mojego przybycia – jak tylko się zjawiłem, zerwała się do wyjścia. – Jesteś pewna, że nie chcesz zostać? – zapytałem wiedząc, że z wielką chęcią byłaby świadkiem tego niezwykłego wydarzenia (chociaż oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała). – Nie, dziękuję. Jestem odpowiedzialna za cały szpital. – Skierowała się ku drzwiom, po czym odwróciła się jeszcze i z ledwie dostrzegalnym uśmiechem dodała: – Albo może raczej nie jest to szpital, tylko cyrk, który tutaj prowadzę? Wygląd Filberta mnie nie zaskoczył – przecież nie tak dawno miałem przyjemność gościć jednego z jego kuzynów, bonobo Okeemona (nie wspominając o samej fled). Filbert był większy i bardziej niespokojny niż tamten szympans hippis, ale poza tym nie potrafiłbym ich odróżnić. W związku z powyższym nie spuszczałem oka z jego łap. Natomiast zaszokował mnie wygląd Ellen. Rozmawiając z nią przez telefon, wyobrażałem sobie osobę podobną do Giselle – jeśli nie tak znowu młodą, to na pewno drobną i atrakcyjną (tak, czasem można to wyczuć w głosie). Tymczasem doktor Tewksbury (do której w końcu przywykłem zwracać się po imieniu) nie posiadała żadnej z wyżej wymienionych cech. Była po siedemdziesiątce i o wiele większa, niż mogłem przypuszczać.
Nie gruba, tylko ogromna. Miała ponad sześć stóp wzrostu i atletyczną budowę tacklera15, duże zęby i grube okulary w rogowej oprawie. Pomyślałem sobie, że trzeba mieć dużo tężyzny, żeby radzić sobie ze zwierzętami tak silnymi i nieprzewidywalnymi jak szympansy. Chyba dla kontrastu kolor jej włosów był jaskraworudy, a ręce zaskakująco drobne i miękkie. Wyglądało na to, że Filbert świetnie się bawi. Chociaż wszystkie papiery zostały już pozrzucane z biurka Goldfarb i rozwłóczone po całym pokoju, nadal z wielką uciechą otwierał i zamykał szuflady, niekiedy wyciągając z okrzykami triumfu odkrywcy jakiś ołówek lub spinacz. Ellen położyła mu delikatnie rękę na ramieniu. Dopiero wtedy zauważył fled stojącą w drzwiach. Popędził ku niej. Żadne z nas nie próbowało go powstrzymać. Wskoczył fled na ręce i krzyczał z radości, jakby była jego dawno utraconą matką. W końcu szepnęła mu coś do ucha i zaczął się powoli uspokajać. Sama Tewksbury nie mogła oczu oderwać od naszego gościa z kosmosu, zupełnie jakby spełniło się marzenie jej życia. Udało mi się naprędce dokonać prezentacji, po czym obie serdecznie uścisnęły sobie dłonie. Filbert, chociaż starał się zachowywać spokojnie, jak mu przykazano, najwyraźniej nie posiadał się z radości, okręcając się dokoła, klaszcząc i uwieszając się u ramion jednej lub drugiej z pań. Mnie zlekceważył całkowicie. Przypomniałem im, po co się zebraliśmy, i zaproponowałem, żeby rozpocząć sesję. Fled usiadła tam gdzie zwykle, natomiast Ellen w fotelu po prawej stronie, jak zaproponowałem. Filbert natomiast wskoczył na biurko, sadowiąc się przodem do fled. Wreszcie ja sam zasiadłem na swoim miejscu i popatrzyłem na całą trójkę. – Czy jesteśmy gotowi? Fled i Tewksbury kiwnęły głowami. Filbert popatrzył najpierw na jedną, potem na drugą i też kiwnął głową. Dla porządku raz jeszcze zapewniłem panią etolog, że mamy zezwolenie fled na hipnozę, że nie ma ryzyka niebezpiecznych powikłań i tak dalej. Oboje z Filbertem znów pokiwali głowami. – OK, w takim razie zaczynamy. Fled, będę liczył od jednego do pięciu, a gdy dojdę do pięciu, będziesz pogrążona w głębokim... – Nie słyszałem, jak odliczała po cichu, ale nim wypowiedziałem ostatnie słowo, głowa jej powoli opadła na pierś i w jednej krótkiej chwili fled „odpłynęła”. Powtórzyłem dokładnie tę samą procedurę co ostatnim razem (przed wyjściem z domu oglądnąłem nagranie wideo z poprzedniej sesji), spodziewając się osiągnąć 15
Tackier – jeden z zawodników w futbolu amerykańskim, którego zadaniem jest przygwożdżenie do ziemi przeciwnika lub uniemożliwienie mu posuwania się naprzód.
ten sam rezultat. – Po prostu odpręż się – szepnąłem. – Zamknij oczy, jeśli chcesz. Teraz będę rozmawiał z kimś innym. Możesz przysłuchiwać się temu lub nie, to zależy od ciebie. Oczekuję, by osoba będąca z fled ujawniła się i dała się poznać... Czekaliśmy przez, jak się wydawało, całą minutę, zanim fled zaczęła się zapadać w siebie. Wreszcie skurczyła się jak uprzednio, najwyraźniej próbując stać się niewidzialną. Po tym jak zamarła w pozycji płodowej, zapadła dojmująca cisza. W tym momencie Filbert zeskoczył z biurka i ostrożnie podszedł do fled, nadal pozostającej w bezruchu. Przybliżył się jeszcze trochę i przykucnął tuż przy niej. Delikatnie wyciągnął rękę i dotknął palcem jej twarzy. Fled, czy kimkolwiek teraz była, jakby trochę się zrelaksowała. Podniosła rękę i pogłaskała Filberta po ramieniu. Zaczął wydawać gardłowe dźwięki, lecz alter ego fled nie zareagowało na nie. On jednak wytrwale gruchał i pieścił jej twarz grzbietem dłoni, po czym podszedł od tyłu i zaczął iskać jej plecy i ramiona, wybierając wyimaginowane owady. „Fled” odpowiadała na to rodzajem cmokania. Trwało to szereg minut, do momentu aż Ellen wyciągnęła rękę i dotknęła Filberta. Odwrócił się do niej i zaczął coś przekazywać językiem migowym, a Ellen przetłumaczyła: – On mówi, że ona się boi. – Czy mógłby zapytać, czego się boi? Zamigała coś do niego, a on głosem przekazał to alter ego fled. Przez chwilę rzucała dookoła przerażonym wzrokiem. Czekaliśmy minutę lub dwie, aż wreszcie stłumiona odpowiedź powędrowała do Filberta, do Ellen, do mnie: – Boję się warczących istot. – On ma na myśli psy – wyjaśniła Tewksbury. – Powiedz mu, żeby zapytał, co to za psy. Filbert obracał głową to w stronę Ellen, to w stronę alter ego fled, tłumacząc pytania i odpowiedzi. Nie przestawał przy tym iskać swojej dalekiej kuzynki. – Psy należą do nagich bestii, które przychodzą po to, żeby zadawać ból. Domyślałem się, o co chodzi, ale przede wszystkim chciałem się dowiedzieć, co łączy ją z fled. Zwróciłem się do Ellen: – Czy potrafisz powiedzieć, skąd ona jest? Ona nie jest bonobo, prawda? (Dla skrótu niżej pomijam opis kolejnych etapów migania.) – Nie, nie jest bonobo. Jest szympansem z nizin, zapewne z Konga, podobnie jak Filbert. W innym razie byłoby im o wiele trudniej się porozumieć.
– Ile ma lat? Czy ma jakieś imię? – Ma około dwóch, trzech lat i nazywa się Naraba. – Czy wie, gdzie się znajduje? – Tak. Była tu już wcześniej. – Kiedy? – Towarzyszy fled. – Podróżuje z fled? – Tak, ale tutaj jej się nie podoba i woli ukrywać się przed nami. – Dlaczego fled zabrała ją tutaj ze sobą? – Znalazła ją w klatce. – Czy chce wrócić do Konga i żyć tam jak dawniej? – Nie. Chyba że psy sobie pójdą. – Co psy jej zrobiły? Szympansica zaczęła zawodzić i uderzać stopami w biurko. – Mniejsza z tym – powiedziałem. – Wrócimy do tego później. Czy możesz ją zapytać, czy wie, kim jest fled i skąd przybyła? – Wie, że fled przybyła, żeby jej pomóc, ale nie wie, skąd pochodzi. – Czy chce towarzyszyć fled w jej podróży powrotnej? – Wolałaby wrócić do własnego domu, gdyby tam było bezpiecznie. W przeciwnym razie pozostanie z fled. Zastanawiałem się nad możliwością poddania Naraby hipnozie za pośrednictwem Tewksbury i Filberta, ale zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Czy istniał jakikolwiek inny sposób, by poznać tragiczne przeżycia z jej dzieciństwa – porwanie w niewolę i zabranie z naturalnego środowiska – nie narażając jej przy tym na poważną traumę? W samej rzeczy Naraba już zaczęła przejawiać objawy emocjonalnego stresu: zakryła głowę rękami i zaczęła się kołysać w przód i w tył. Zarządziłem przerwę w sesji. – Proszę zabrać na chwilę Filberta, chcę porozmawiać z fled. Ellen wezwała do siebie szympansa i przytuliła go, podczas gdy ja uwolniłem fled spod hipnozy. Zamrugała powiekami i czekała, aż wyjaśnię, co zaszło. – Fled, masz alter ego o imieniu Naraba. – To nie jest alter ego, tylko przyjaciółka, która czasem ze mną podróżuje. – Gdzie ją znalazłaś? – W przydrożnym zoo. – Co rozumiesz przez słowo „przydrożne”?
– Każdy może zbudować sobie klatki, gdzie mu się podoba, i trzymać w nich tyle zwierząt, ile zechce. Pobierać opłaty za oglądanie i zarabiać na tym. Ci ludzie nawet nie muszą karmić zwierząt. Zwiedzający rzucają im marshmallows16 i cukierki, i tym podobne gówna. Ludzie są tak cholernie pieprznięci! – I to jest zgodne z prawem? – Owszem, we wszystkich waszych stanach. Ludzie, którzy uważają, że zwierzęta są pozbawionym rozumu towarem, należą do ogromnej większości, wie pan. Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim to się zmieni. – Chciałbym wiedzieć, jak ją znalazłaś. Czy od tej pory jest z tobą? – To trwa zaledwie od paru dni. Kiedy udałam się na zachodnie wybrzeże, żeby zobaczyć piękny ocean spokojny, wylądowałam obok tego cholernego przydrożnego interesu. – To dlaczego mi nie powiedziałaś, że istota, którą oglądałaś na taśmie wideo, to Naraba? – Bo to nie była Naraba. – Nie Naraba? A kto? – Pojęcia nie mam. – W takim razie czeka cię niespodzianka... masz dwa alter ego. Co najmniej. – Już mówiłam, że te wszystkie alter ego to wytwory pańskiej wyobraźni. – Doprawdy? To wyjaśnij mi, proszę, skąd się biorą. – A niby skąd mam to wiedzieć, do diabła? – OK, zajmiemy się tym później. Teraz chciałbym, żebyś powróciła na chwilę do swego dzieciństwa. – Czy już tego nie przerabialiśmy? – Musiałem coś przeoczyć. – Szczerze mówiąc, doktorze, pan potrafi przeoczyć prawie wszystko. – Dzięki, wezmę to pod rozwagę. A teraz zapytam: czy kiedy byłaś bardzo młodym trodem, twoja matka została zabita przez jakąś inną istotę? I czy byłaś tego świadkiem? Po raz pierwszy od chwili przybycia zniknęła jej pewność siebie. Wpatrywała się we mnie, a jej oczy zwilgotniały. Pomyślałem sobie, że płacz musi być powszechnym zjawiskiem. – Skąd pan o tym wie? – zapytała przez łzy. – Wydaje mi się, że twoje alter... twoja towarzyszka mi o tym wspomniała. Co 16
Słodycze popularne w Anglii i Stanach Zjednoczonych, o gąbkowatej konsystencji. Topi się je nad ogniskiem na patyczkach. Na surowo są niesmaczne.
przytrafiło się twojej matce? – To był wypadek. Pewien ap biegał dookoła, wpadł na nią z impetem i ją przewrócił. Doznała złamania karku i zmarła natychmiast. Nikt jej nie mógł pomóc. To był tylko wypadek... – Doszło do niego, gdy matki już przy tobie nie było, toteż nic nie wiedziałaś, dopóki ktoś nie pokazał ci hologramu, prawda? Ale przecież przeżywałaś to tak, jakbyś była przy tym obecna... Otworzyła szeroko usta i ryknęła jak oszalały lew. Olbrzymie łzy stoczyły się po jej policzkach i wsiąkły we włosy, które porastały jej brodę i klatkę piersiową. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czubka jej głowy. – Tak mi przykro, fled. Naprawdę bardzo mi przykro. – Istoty umierają nawet na K-PAX – pociągnęła nosem. A więc, moja przyjaciółko z dalekiej planety, pomyślałem sobie, ostatecznie nie jesteś aż tak inna od nas. Ellen i Filbert również starali się ją pocieszyć i dzięki naszym połączonym wysiłkom wróciła do formy. – OK, moi drodzy – powiedziałem. – Na dzisiaj chyba wystarczy. – A zwracając się do fled, dodałem: – Ale nie oddalaj się zbytnio. Chcę z tobą porozmawiać o Jerrym. Odzyskała nie tylko panowanie nad sobą, ale również swój zwykły sposób bycia. – A czemuż to nie pogada pan po prostu z nim samym? – prychnęła. – Z nim samym też porozmawiam – odwzajemniłem prychnięcie. *** Filbert bawił się świetnie na trawniku przed budynkiem, a wraz z nim większość pacjentów (z wyjątkiem tych, którzy boją się wszystkiego). Huśtał się na gałęziach wielkiego wiązu, gonił piłkę Georgiego, biegał po całej łączce. To niesłychane, w jaki sposób ludzie, zwłaszcza umieszczeni w różnego rodzaju instytucjach zamkniętych, reagują na zwierzęta. Kilka lat temu mieliśmy w szpitalu koty, ale jeden z nich ugryzł pewnego agresywnego pacjenta, co doprowadziło do infekcji i skończyło się procesem sądowym, toteż Goldfarb postanowiła, że program kociej terapii nie będzie kontynuowany. (Na marginesie: rodzina „poszkodowanego” pacjenta przegrała proces, a tenże opuścił szpital i nikt za nim nie tęskni.) Nawet niektórzy lekarze przyłączyli się do zabawy i biegali po trawniku, jakby znów byli dziećmi. Kiedy nadeszła pora rozstania, Howard, który czasami przyjmuje rolę rzecznika pacjentów, poprosił mnie, bym wyraził zgodę na ponowną wizytę doktor Tewksbury wraz z
Filbertem, i to jak najrychlejszą. – Czy może być jutro? – spytałem. – My też chcemy, żeby nas jeszcze odwiedził. Odprowadziłem Ellen i jej towarzysza na parking, gdzie stała ich furgonetka. Wilson już wiedział, kim są. – Do widzenia, pani doktor. Do widzenia, Filbercie. Będę was oczekiwał – obiecał. Filbert, który szedł pomiędzy nami, trzymając nas za ręce, prawie zupełnie nie przyciągał uwagi przechodniów. Chyba nie ma nowojorczyka, który nie widziałby kiedyś czegoś przynajmniej równie dziwacznego. Po drodze podziękowałem Ellen za przybycie i zapytałem, jak jej zdaniem możemy pomóc Narabie. – Myślę, że idealnym miejscem dla niej byłby rezerwat – powiedziała. – W cieplejszych stanach jest kilka dobrych rezerwatów. Mogę dowiedzieć się o nich czegoś więcej, jeśli chcesz. – Nie to miałem na myśli. – Wyjaśniłem jej moją hipotezę, że alter ego jest po prostu częścią fled i że prawdopodobnie wrócą razem na K-PAX. – Sądziłem, że ty i Filbert możecie uśmierzyć jej lęki już teraz. – Moglibyśmy powiedzieć Narabie, że dopóki fled jej towarzyszy, nikt nie zdoła wyrządzić jej krzywdy. – Tak. Mnie też nic lepszego nie przychodzi do głowy. – Wcale nie byłem pewny, czy to pomoże, ale nie przyznałem się do swych wątpliwości. Nie miałem pojęcia, co uczyni Filbert przy pożegnaniu. Myślałem, że obejmie mnie i przytuli, jak to już zrobił wobec kilku pacjentów. Tymczasem wyciągnął do mnie łapę. Instynktownie wzdrygnąłem się, ale jak się okazało, chciał tylko potrząsnąć moją dłonią i nie zamierzał chwytać mnie za genitalia. – Nie uczyłam go tego – wyjaśniła Ellen. – One tak samo zachowują się na wolności. Ten gest oznacza, że szanuje cię bardziej niż innych. – Ach, tak? Dziękuję ci, Filbert. Uważam to za... – Nie, to nie wyraz uznania. Chodzi o twój wiek. Szympansy szanują starszych. – No cóż. Również to doceniam – skłamałem. – Czasami żegnają się pocałunkiem. – Czy to też przejaw szacunku? – Nie. Pocałunek oznacza przyjaźń. *** Wróciwszy do szpitala, natychmiast poszedłem szukać Jerry ego. Jego pokój był pusty
– zapałczana rzeźba Instytutu stała na piedestale niedokończona i porzucona. Było w tym coś smutnego, tak jakby rzeźbiarz umarł. Przyszły mi na myśl ostatnie dzieła Michała Anioła, napoczęte kamienne bloki zawierające zarys postaci uwięzionych w ich wnętrzu. W końcu znalazłem Jerry’ego w świetlicy. Czytał książkę o architekturze. Nie wiadomo, skąd ją wziął – nie pochodziła ze szpitalnej biblioteki. Był tak pochłonięty lekturą, że nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności, dopóki się do niego nie odezwałem. – Hej, Jer. Ledwo na mnie spojrzał. – Hej, doktorze Brewer. Jak się pan miewa? – Nie narzekam. Zwłaszcza gdy ciebie widzę w takim dobrym stanie. Chciałbym cię o coś spytać. Nadal pogrążony był w lekturze. – Hmmmm? – Obydwaj wiemy, że autyzm nie jest jakimś błahym schorzeniem i że nigdy dotąd nie udało się go w pełni wyleczyć. Badanie wykazało, że masz wyraźne uszkodzenie neurologiczne, i cokolwiek fled ci powiedziała czy pokazała, nie mogło tego usunąć. A jednak wyglądasz na idealnie zdrowego. Co się wydarzyło w czasie waszej wyprawy? – Ma pan rację, doktorze Brewer. To nie słowa fled uleczyły moją chorobę, lecz to, co zrobiła. – Naprawdę? A co takiego zrobiła? – Nie mam zielonego pojęcia. Zabrała mnie do jakiegoś laboratorium. Działo się to w środku nocy, więc nikogo tam nie było. Znajdował się tam laser, nawet kilka laserów. Kazała mi się położyć na stole. Nie, to nie był zwykły stół – poprawił się – bo najpierw musiała usunąć stamtąd jakieś przyrządy. To chyba wszystko, co potrafię panu powiedzieć. Przejechała po mnie laserem w kilku miejscach, a kiedy skończyła, nagle pojąłem rzeczy, których nie rozumiałem nigdy dotąd. – Masz na myśli wiedzę matematyczną i tego rodzaju sprawy? – To jest łatwizna. Nie, chodzi o relacje między ludźmi. Przedtem nigdy ich nie potrafiłem rozszyfrować. I wcale tego nie potrzebowałem. Ludzie nie byli ważniejsi od drzew, a zarazem w jakiś sposób budzili we mnie odrazę. Ale nagle pojąłem, o co w tym wszystkim chodzi. Ludzie to też ja... Mam nadzieję, że jasno się wyrażam. Relacje z innymi ludźmi są podobne do moich relacji z samym sobą. Na dobre i na złe jestem jednym z nas. Dotąd nigdy to do mnie nie docierało. – Na dobre i na złe?
– Tak, myślę, że jedno i drugie. Głowę mam pełną nowych pomysłów i chcę nadgonić to, co straciłem przez te wszystkie lata. Chcę rozmawiać z ludźmi, dowiedzieć się, jak funkcjonują. Poznać lepiej samego siebie. Nie muszę już się kryć we własnym wnętrzu, żeby odnaleźć poczucie sensu. Ale oczywiście płacę za to jakąś cenę. – Jaką? – Nie umiem już robić rzeźb z zapałek. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, który zmienił się w radosny śmiech. – Nie szkodzi, Jer. Wolimy mieć ciebie niż następną rzeźbę, nawet jeśli miałoby to być arcydzieło. Witaj w prawdziwym świecie! – Dziękuję... chyba. – Ma on swoje dobre strony. Hm... fled naprawdę ci nie powiedziała, co właściwie robiła tymi promieniami laserowymi? – Nie pytałem jej o to. – Wyjaśnij mi jeszcze coś. – Jeśli tylko potrafię. – Jakie to uczucie, gdy podróżuje się z prędkością światła? – Nie czułem zupełnie nic. Jakby nic się nie działo. Zobaczyłem błysk światła, a potem byłem już gdzieś indziej. Nie odbiera się jakiegokolwiek wrażenia ruchu. – Poleciałbyś tak jeszcze raz? – Zależy dokąd. *** Zanim udało mi się odnaleźć fled, otrzymałem sygnał pagerem od Willa. Zatelefonowałem do niego z holu. Był ciekaw, jak poszła sesja z doktor Tewksbury i Filbertem, a prócz tego chciał mi przekazać prośbę swojego szwagra Steve’a, abym do niego zadzwonił. Obiecałem, że o wszystkim mu opowiem później. Napomknąłem tylko: „A jednak ona nie jest nieczuła”. Następnie wybrałem numer mojego zięcia. – Cześć, Steve. Dzwonię do ciebie, tak jak prosiłeś. Co tam słychać u Abby i u chłopców? Steve nie miał nastroju do pogaduszek. – Do diabła z tym wszystkim, Gene! Kiedy będę mógł wreszcie porozmawiać z fled? – O Boże, Steve. Tyle się tutaj działo, że zapomniałem ją zapytać. – No to może zrobisz to dzisiaj?
– Spróbuję. Ale dlaczego ci tak pilno? – Nie wiemy, kiedy wraca, prawda? Nie chcę stracić niepowtarzalnej szansy na rozmowę z nią. – Przecież nie wybiera się w naj... Nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że racja leży po jego stronie: minęły już dwa tygodnie od czasu jej przybycia, a pierwsze okienko będzie otwarte w najbliższych dniach. – Zapytam ją dzisiaj. Właśnie jej szukałem, gdy otrzymałem wiadomość, żeby do ciebie zadzwonić. – Abby i Star też chcieliby z nią porozmawiać. A Rain telefonował z Princeton, że gotów jest zwolnić się z zajęć na jeden dzień, jeśli będzie mógł wziąć udział w tym spotkaniu. – A może urządzimy piknik i zrobimy spotkanie rodzinne? – Wspaniały pomysł! Dzięki, teściuniu. To mi się podoba. – Nie, ja tylko żarto... Ale już się rozłączył. *** Fled nadal cieszyła się względami wszystkich z racji oczekiwanego macierzyństwa. Każdy chciał jej przynieść szklankę wody, ogórek, krzesło. Co do fled – chętnie z tego korzystała. Czy to wszystko było zgrywą, miało się dopiero okazać, jednakże rzeczywiście stała się jakby mniej wojownicza i bardziej delikatna. Pacjenci szybko to wyczuli. W końcu mieszkają razem i są wrażliwi nawet na najsubtelniejsze zmiany. Zakład dla umysłowo chorych jest jak duża rodzina i chociaż jego mieszkańcy są skoncentrowani na swoich własnych sprawach, czasem okazują sobie nawzajem dużo autentycznej troski. Skądinąd wydaje mi się, że ich opiekuńczość dotyczyła nie tyle samej fled, ile jej jeszcze nienarodzonego dziecka, i to niezależnie od tego, kto był ojcem. Gdy oni przychodzili na świat, rzecz miała się podobnie: któż nie rozczula się nad maleństwem w wózeczku? Badania dowiodły, że jesteśmy zauroczeni nie tylko niewinnością małej istotki, ale także wspomnieniem naszej własnej czystości, potem nieodwołalnie utraconej. Pragnęlibyśmy, żeby ten malutki nie miał takiego pecha jak my sami niegdyś. Fled, jak wszystkie przyszłe mamy, grzała się w promieniach tej tęsknoty. Przez chwilę obserwowałem ją, stojąc przy drugim krańcu trawnika. Nieopodal siedział Darryl, oglądając pocztówkowe fotografie Meg Ryan. Wybuch śmiechu dobiegający od strony „łączki” odwrócił jego uwagę od zdjęć – skierował wzrok w stronę, z której dobiegał hałas, a ja skorzystałem z tego, żeby go zapytać, co myśli o fled.
– Początkowo jej nie lubiłem. Była taka dziwna. Bałem się, że gdzieś nas zabierze i czymś nafaszeruje... wie pan, że będzie robiła na nas doświadczenia medyczne, jak kosmici z UFO. Że zrobi z nas króliki doświadczalne. Potem Howard powiedział, że nie jest taka zła i że powinniśmy dać jej szansę. Jednak niezbyt to pomogło. Była tak hałaśliwa i przykra, że nikt nie miał na to ochoty. Ale im dłużej tu przebywała, tym bardziej stawała się kimś spośród nas, wie pan. Chyba do każdego można się przyzwyczaić, jeśli jest się razem z nim dostatecznie długo. Pomijając to, że jest... no... bardzo podobna do małpy, Howard miał rację. Ona jest w porządku. Nie różni się tak bardzo od nas wszystkich. Nie znaczy to, że chciałbym z kimś takim mieszkać na stałe. Ale ona jest bardzo bystra. I wydaje się, że zauważa rzeczy, których my nie dostrzegamy. I kiedy się nad tym zastanowić, wcale nie jest taka brzydka. Faktycznie jest owłosiona na całym ciele, ale jej oczy są duże i brązowe i głos ma miły, kiedy mówi cicho... nie uważa pan? No i teraz, kiedy jest w ciąży... Właściwie ją lubię. – Westchnął i ponownie spojrzał na zdjęcia. – Oczywiście to nie to samo co Meg. – Zgadzam się z tobą, Darryl. Jest tylko jedna Meg. I jest tylko jedna fled. W rzeczy samej, każdy jest jeden jedyny. Dziękuję, że zechciałeś powiedzieć mi, co czujesz. Inni pacjenci zapewne podzielali jego odczucia. Przeprosiłem go i wyruszyłem przez trawnik, aby porozmawiać z „mamą”. – Doktorze b! – zawołała zauważywszy, że nadchodzę. – Stęskniłam się za panem! Rozstaliśmy się zaledwie godzinę temu, więc doszedłem do wniosku, że żartuje. – Porozmawiajmy. – Co... znowu? Czy pan nigdy nie ma dość kłapania jadaczką? – Chyba rzeczywiście zaczynam mieć dość. Odkąd nie otrzymuję żadnej odpowiedzi. Wokół stali pacjenci, nasłuchując i czekając, co będzie dalej. – Może chodźmy w jakieś inne miejsce, dobrze? – zaproponowałem. – Wie pan, ona wcale nie jest w ciąży. – Dzięki, Rick. To bardzo pomaga. Ponieważ znajdowaliśmy się już na „łączce”, udaliśmy się do pobliskiego skrzydła Villersów. Nie byłem tam od dłuższego czasu. Zapytałem fled, czy już je odwiedziła. – Jak najbardziej – odpowiedziała. – Uprawiałam seks z facetem na tej kanapie, o tam. Niewykluczone, że te wszystkie historie o seksie także zmyśliła. Czasami zdarza się to bardzo nieśmiałym ludziom, którzy w ten sposób chcą ukryć swój brak doświadczenia w tych sprawach. Tyle że fled jak dotąd nie zdradzała żadnych przejawów nieśmiałości. – Doprawdy? A z kim mianowicie? – Już panu mówiłam...
– Tak, pamiętam. To, z kim się puszczasz, jest twoją słodką tajemnicą. Zaprowadziłem ją do atrium, skąd jest ładny widok na trawnik za budynkiem. W kącie stała rzeźba Tadż Mahal wykonana przez Jerry’ego. – Usiądźmy tutaj. – Tak jest, szefie. – Klapnęła na jeden z plastikowych foteli. – W porządku. Tym razem oczekuję odpowiedzi. – W takim razie oczekuję pytań. – OK, oto pierwsze: co zrobiłaś Jerry’emu? – Tak naprawdę to nic takiego. Miał parę luźnych kabelków, które trzeba było połączyć. – Jakich kabelków? – Przykro mi, doktorku. Gdybym panu powiedziała, zaczęlibyście wiercić we wszystkich głowach w szpitalu. Gorzej jeszcze, wasz rząd zabrałby się do cięcia laserami wszystkich tajnych więźniów. – Tajnych? – Niech się pan obudzi i poczuje zapach gnoju, gino. – Chyba czuję już pierwszy powiew. Jesteś hochsztaplerem, prawda? Nie masz ani trochę pojęcia o neurologii. – Czyżby, gene? Może lepiej niech pan pogada chwilę z jerrym? – I przyznaj, że tak naprawdę nie jesteś w ciąży. Cała ta historia to fortel, żeby zyskać posłuch u pacjentów. Czy nie mam racji? Zamierzasz namówić ich, żeby wybrali się z tobą na K-PAX? – To zupełnie niepotrzebne. Większość z nich czekała na to latami. – Ale dlaczego chcesz mieć gromadę szaleńców na K-PAX? – To nie są szaleńcy. Oni są poszkodowani. – A co z Narabą? Czy to też jakaś gra? – Co trzeba zrobić, żeby pan uwierzył, gino? Chce się pan wybrać na przejażdżkę po niebie? Czy nawet to pana nie przekona? Naprawiłam połączenia w mózgu jerry’ego. Jestem w ciąży. Naraba pragnie trzymać się z daleka od ludzi wszelakich ras, wyznań i narodowości. Jeśli pan nie potrafi uwierzyć w żadną z tych rzeczy, to kontynuowanie naszych rozmówek nie ma dalszego sensu, nie uważa pan? – Masz rację. W jakiś sposób wierzę w to wszystko, co mi powiedziałaś. Ale wciąż brakuje mi dowodów. Musisz przyznać, że to spora porcja do przełknięcia. – Dla przedstawiciela homo sapiens o małym gardełku zapewne tak. Ale wszystkie
moje słowa są prawdziwe, czy potrafi pan je strawić czy też nie. Proszę o następne pytanie. – Gdybym powiedział, że Naraba i szympansica z Rwandy czy Kamerunu są twoimi alter ego i że mieszkają wyłącznie w twojej głowie i nigdzie indziej, potrafiłabyś to przełknąć? – Nie. – Czemu ja mam ci wierzyć, jeśli ty mi nie dajesz wiary? – Ponieważ dla ludzi wierzenia to wymysły, które ułatwiają wam zmaganie się z okrutnym i głupim ŚWIATEM. Nie mają żadnego związku z prawdą. Już prot zwrócił panu na to uwagę, jeśli pan pamięta. – Dobrze. Zmieńmy temat. Czy Naraba uda się z tobą na K-PAX? – Jeżeli tylko zechce. Wtedy pozostanie jeszcze 99 999 miejsc. Reflektuje pan na jedno z nich? – Jeszcze nie teraz. Przyznaj się: ile z tych 99 999 miejsc już udostępniłaś? – Większość. Ale proszę się nie martwić, wszystkie będą zajęte, gdy nadejdzie pora. – A ta pora jest tuż-tuż, tak? – Mamy jeszcze cały tydzień do pierwszego okienka, gino. Będę wiedzieć na pewno dopiero dzień wcześniej. – Wolałbym zostać poinformowany z większym wyprzedzeniem. – Dlaczego? – Powiedzmy, że nie lubię, jak się mnie trzyma w niewiedzy. – Pan już i tak trwa w niewiedzy. Doszłam do wniosku, że ten stan panu odpowiada. – Dzięki po raz kolejny. – Nie ma sprawy. – A co do twojej ciąży: czy zgodziłabyś się na test, żeby to potwierdzić? – Pewnie. Zrobię siusiu na wasz papierek, jeśli chcecie. Ale może się nie udać. Nasze hormony nie są identyczne z waszymi, wie pan. Miała rację – przyszły wyniki z laboratorium i chociaż jej wzór DNA i skład krwi były podobne do naszych, nie były jednak takie same. I różniły się też od rezultatów badań przeprowadzonych u jej przyjaciół szympansów. – Ale dzięki badaniom twojej krwi i moczu mamy już jakieś wyjściowe dane – zaoponowałem. – Sprawdzimy, czy zaszły jakieś zmiany. Czy nie pozwoliłabyś nam pobrać jeszcze trochę próbek? – Niech będzie. Ale zdajecie sobie sprawę, że jesteście krwiożerczą gromadą? I moczożerczą też.
– Czy mogłabyś sporządzić spis istot, z którymi uprawiałaś seks od chwili przybycia na naszą planetę? – Już panu mówiłam... – Dobrze. Żadnych nazwisk, podaj tylko ich liczbę i gatunek. – Przykro mi, doktorku, nie prowadziłam rejestru. – No tak, ale ich chyba pamiętasz, prawda? Więc ilu było wszystkich razem? W przybliżeniu. – Pięćdziesięciu siedmiu. Jak na razie... – A z tych pięćdziesięciu siedmiu ilu było ludzi? – Czterech. – Kim byli? – Nie zna ich pan. Z wyjątkiem pacjentów, oczywiście. – Ilu było pacjentów? – Dwóch. – Kto jeszcze oprócz Howarda? – Traci pan swój cenny czas. – OK, jeszcze ostatnie pytanie, zanim zapomnę: czy zechciałabyś przyjść na piknik do mojego domu albo do domu mojego zięcia Steve’a? – Nie, dzięki. – Czemu nie? – Czy znane jest panu słowo „nuuuuuda”? – No cóż... Czy w takim razie zgodziłabyś się chwilę pogadać ze Steve’em i jego rodziną, ot tak? Bez pikniku? Mogłabyś to potraktować jako część swoich badań życia na Ziemi: typowy Homo sapiens i te rzeczy. – Z tego co słyszałam, oni nie są tacy typowi. – Niech więc będzie nietypowy Homo sapiens. – O czym mielibyśmy rozmawiać? – Steve chce ci zadać parę pytań na temat wszechświata. Nie wiem, czego pragną się dowiedzieć pozostali. – Już mówiłam, że te sprawy mnie nie interesują. – Czy mam rozumieć, że nic nie wiesz na ten temat? Popatrzyła na mnie przez chwilę, potem potrząsnęła głową i głośno westchnęła. – Zgoda, spróbuję ich wcisnąć w mój wypełniony po brzegi harmonogram... – I na koniec, ekipa TV przychodzi w środę rano. To już pojutrze... przypominam ci na
wypadek, gdybyś nie była na bieżąco. Czy będziesz wtedy tutaj? – Może. Jeśli będzie serwowana odpowiednia ilość warzyw. – Postaram się, żeby wszędzie było ich całe mnóstwo. – Miło z pana strony. – Nie ma sprawy. *** Byłem zupełnie wyczerpany, dojeżdżając wreszcie do domu późnym popołudniem. Nie brakowało stresujących sytuacji w ciągu dnia, a na domiar złego, mimo iż wstałem wcześnie, prace na autostradzie opóźniły mi dotarcie do szpitala i w powrotnej drodze wcale nie było lepiej. Miałem nadzieję, że jutrzejszy dzień okaże się bardziej udany. Nic dziwnego, że ogarnęła mnie prawdziwa irytacja, kiedy jakieś pół mili od domu zostałem zmuszony do zatrzymania się w niezabudowanym terenie przez nieoznakowany samochód z migającym kogutem. Może i trochę przekroczyłem prędkość, ale nie aż tak, żeby zasłużyć na mandat. Zastanawiałem się nerwowo, czy moja tablica rejestracyjna lub ubezpieczenie nie straciły przypadkiem ważności, podczas gdy jeden z policjantów podszedł do okna od strony kierowcy, a drugi z przeciwnej. Opuściłem szybę i ujrzałem znaną odznakę CIA. – Niech to szlag, Wang, nie mogliście zaczekać, aż dojadę do domu? – To grzeczność z naszej strony, proszę pana. Nie chcemy przecież, żeby sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać, prawda? – Co mieliby podejrzewać? Czego chcecie tym razem? – Pewna osoba przeczytała raport naszego neurologa. Dartmouth gwałtownym ruchem wyciągnął ukryty rewolwer i strzelił do wróbla siedzącego na drzewie na skraju pola. Chybił – nie trafił ani we wróbla, ani w drzewo – a ptak odlatując, załatwił się na maskę mojego samochodu. Trochę wytrącony z równowagi zapytałem: – Jaka osoba? – Powiedzmy, że nazwisko coś by panu mówiło. On życzy sobie, aby fled przybyła do Waszyngtonu i odpowiedziała na parę pytań. Czy zechce pan ją o to poprosić? – Jakiego rodzaju pytań? – Ów człowiek chciałby się osobiście przekonać, że fled potrafi czytać w jego myślach. – Nie sądzę, żeby ją to interesowało.
– Dołożymy starań, żeby jej się opłaciło. – Jak zamierzacie to zrobić? – Umieścimy ją w najlepszym hotelu. Z basenem, kortem tenisowym i polem golfowym. Czy można chcieć czegoś więcej? – Dobrze. Przekażę jej waszą prośbę. Czy coś jeszcze? Jestem zmęczony. Chciałbym już pojechać do domu. Zatopił we mnie stalowy wzrok. – Doszło do nas, że ma trzy okna do odlotu. Czy potrafi nam pan powiedzieć, którego z nich użyje? – Nie umiem na to odpowiedzieć. Wydaje mi się, że ona sama jeszcze tego nie wie. Odwrócili się równocześnie i truchtem pobiegli do swojego samochodu. Ruszyli ostro, gwałtownie skręcając i wzbijając tuman kurzu. Żwir posypał się spod kół na moje auto. Zdawało mi się, że usłyszałem muzykę z „Miłości do trzech pomarańczy” i głos, który wołał „Dalej, Srebrzysty!”17.
17
”Hi-yo, Silver!”, zawołanie ze słynnego amerykańskiego serialu radiowego z lat trzydziestych, potem telewizyjnego, „The Lone Ranger” („Samotny strażnik”), którego bohater strzelał srebrnymi kulami.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ellen i Filbert czekali na mnie w holu, gdy zjawiłem się we wtorek rano. Nie spodziewałem się, że uda się dowiedzieć czegoś więcej o historii Naraby czy też szympansicy z Ruandy, zwłaszcza że niewiele pozostało już czasu. Natomiast miałem nadzieję, że pomogą mi znaleźć odpowiedź na inne pokrewne pytanie: ile postaci alter ego kryje się w umyśle fled i czy są to tylko szympansy? Filbert oczywiście bawił się doskonale – huśtał się na żyrandolu lub urządzał galopady pomiędzy pacjentami ku ich ogromnej uciesze. Stara pani Weathers radośnie uczestniczyła w psotach, chichocząc bezzębnymi ustami, choć prawdę powiedziawszy, niewiele była w stanie zobaczyć i usłyszeć. Nawet dwoje lekarzy, Cliff Roberts i Hanna Rudqvist, chłonęli nastrój beztroskiej zabawy, śmiejąc się beztrosko jak dzieci. Dyskretnie podszedłem do Hanny i zapytałem, co myśli o tych harcach. Odpowiedziała na to: – Gdyby więcej osób huśtało się na żyrandolach od czasu do czasu, mielibyśmy o wiele mniej przypadków chorób psychicznych. – Za to o wiele więcej przypadków złamań – zauważył Cliff. – Całkiem dobra zamiana, nie uważasz? – odparowała. Roberts zwrócił się do mnie. – Znowu nas pan odwiedza. Nie wierzy pan w zasadę: „Gdzie ci radzi, bywaj rzadziej”? Nigdy nie potrafiłbym wymyślić dobrej riposty na tak idiotyczną uwagę. – Raczej nie. Jak się masz, Cliff? Podoba ci się show? – Podobał mi się aż do tej chwili. – Odwrócił się do Hanny. – Do zobaczenia, skarbie. Może zjemy razem lunch w jakimś ustronnym miejscu? Mocno się rumieniąc, odpowiedziała: „Może” i pospiesznie odeszła. Z jakiegoś powodu zirytowało mnie to. Czy ją podrywał? Czy ona była zbyt nieśmiała, żeby odmówić? – Cliff, od dawna chciałem cię zapytać: jak to się stało, że wybrałeś psychiatrię? – Sam najlepiej znasz odpowiedź na to pytanie, Gene. Lepsze to, niż ciężko pracować
na utrzymanie. Kiedy się zastanawiałem, jak mam zareagować na to odezwanie, nadeszła fled. Zobaczywszy ją, Filbert podbiegł i tak jak poprzednio wskoczył jej na ręce. Wzięła go na barana i ruszyła w kierunku schodów ku rozczarowaniu wszystkich obecnych w holu. – Czy nie mógłby tu zamieszkać, doktorze B? – poprosił Rocky. – Przykro mi, Rock – powiedziałem z żalem. – Filbert jutro wraca do domu. – Nie jest takim kretynem jak wszyscy inni tutaj. Czy nie możemy się postarać o innego szympansa? – O tym będziesz musiał porozmawiać z doktor Goldfarb – zawołałem już w drodze do windy, do której podążaliśmy z Ellen. Niestety, drzwi windy z Robertsem w środku zamknęły się tuż przed naszym nosem. Jak niepyszni podążyliśmy za fled i Filbertem po schodach. Czekali już na nas w pokoju 520. Zapewne mieli świadomość, że na razie wygłupy się skończyły, bo oboje zachowywali powagę i spokój. Filbert pogryzał pomidora, chociaż „inne owoce lepiej mu smakują” – jak poinformowała mnie Ellen. Przeprosiłem za to niedociągnięcie. Fled natomiast rozkoszowała się rogiem obfitości, pakując do olbrzymich ust przeróżne bulwy. Najadłszy się, zaczęła dłubać w zębach z westchnieniem szczęścia. – Gotowa? – zapytałem. – Zawsze. Współpracowała chętnie, podczas gdy łagodnie wprowadzałem ją w stan hipnozy. Wszystko potoczyło się szybko: zanim zdążyłem wywołać kogokolwiek, pojawiło się z krzykiem następne alter ego. Natychmiast przywołałem fled. Pisk ustał, a fled spoglądała na mnie ze stoickim spokojem. – Dobrze – powiedziałem – spróbujmy jeszcze raz. Filbercie, proszę, podejdź tutaj. Posłuchał od razu. Teraz gdy Filbert stał tuż obok fled, ponownie zahipnotyzowałem ją i poprosiłem Narabę, by się pojawiła. Nie zdążyła skulić się w kłębek i ześliznąć pod biurko, bo Filbert natychmiast zaczął swoje zabiegi pielęgnacyjne. Korzystając z pomocy moich dwóch tłumaczy, udało mi się ustalić, że faktycznie była przedtem atrakcją przydrożnego zoo. Nie czekając dłużej, zapytałem, czy jest w pobliżu jeszcze ktoś jej znany, oprócz nas i fled. Zrozumienie pytania zabrało jej trochę czasu, ale w końcu odpowiedziała: – Tak. – Ilu ich jest? Ellen zwróciła mi uwagę, że szympansy mają kłopoty z liczeniem, ale przekazała pytanie. Odpowiedź brzmiała:
– Wielu. – Czy znasz wszystkich? – Niektórych. – Czy potrafisz nam powiedzieć, kim oni są? Znowu miała kłopoty ze zrozumieniem, o co chodzi. Zapytałem więc, czy są podobni do niej czy inni. Odpowiedź padła: – Są jak ja. – Od jakiego czasu ich znasz? – Długo. – Od niemowlęctwa? – Tak. – Czy znałaś ich, gdy jeszcze matka była z tobą? – Nie. – Czy poznałaś ich, gdy już zabrano matkę, ale jeszcze zanim ciebie zamknięto w klatce? – Tak. – Czy wszystkie te istoty są teraz z tobą? – Nie wiem. – A ta istota, którą poznałaś pierwszą... czy jest tu z tobą? – Tak. – Znasz jej imię? W tym momencie Filbert zerwał się i zaskrzeczał. Pokazywał na Narabę, ale byłem niemal pewien, że chodzi mu o fled. Spytałem ją: – Czy to fled? Młoda szympansica podniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała na mnie wprost. Wydała płaczliwy odgłos, który Filbert przetłumaczył jako „tak”. Za pośrednictwem Tewksbury poprosiłem Filberta, by polecił Narabie odpocząć chwilę i zamilknąć, podczas gdy ja spróbuję porozmawiać z innymi. Gdy jej to przekazał, zamknęła oczy i głowa opadła jej na piersi. Poleciłem mu, żeby zwrócił się do Naraby/fled tak, jakby była kimś innym. Na przykład zmieniając głos. Jednakże próba – choć wiele sobie po niej obiecywałem – nie powiodła się. Po paru minutach zaprzestałem tej gry w ciuciubabkę i przywołałem z powrotem fled. Może była to ostatnia szansa, żeby ustalić, ile postaci alter ego wchodzi w rachubę. Cóż, przynajmniej miałem pewność, że jest ich wiele.
Dowiedzieliśmy się przy tym, że istoty innego gatunku, nie tylko ludzie, mogą w jakiś sposób przywołać swoje alter ego z odległej planety, by przyszło im z pomocą w potrzebie. Czy odnosi się to do wszystkich istot? Czy każdy K-PAXianin stanowi alter ego jakiegoś mieszkańca Ziemi? Czy na innych planetach też mogą istnieć takie wtórne osobowości? Sprawa coraz bardziej się komplikowała. W tym momencie drzwi się otwarły i pojawiła się Goldfarb. Nie mając pojęcia, że jesteśmy u niej, przyszła najwyraźniej po to, żeby coś wziąć. „A to dopiero!” wymamrotała pod nosem, zobaczywszy nas zgromadzonych wokół jej biurka. Jednakże weszła do środka zdecydowana zabrać to, czego potrzebowała. Czy to Naraba, czy ktoś inny tak się przestraszył białego kitla dyrektorki szpitala, dość, że rozległ się krzyk i ktokolwiek to był, pierzchnął w popłochu do kąta. „Wrócę później” – oznajmiła Goldfarb i pospiesznie opuściła pokój. Mimo to szympansica nie przestawała głośno płakać i odmówiła wyjścia z „kryjówki” pomimo łagodnych perswazji Filberta. Postanowiłem zakończyć sesję, aczkolwiek niechętnie, i przywołałem fled. Rozglądnąwszy się, powróciła ze spokojem na swoje krzesło. Wyprowadziłem ją z transu. Oczywiście nie pamiętała nic z tego, co się wydarzyło, ale zdawała się przygaszona, jakby w jakiś podświadomy sposób czuła cierpienie ukryte głęboko w jej umyśle. Chciałem je lepiej zrozumieć – skłaniała mnie do tego moja profesja (byłego) psychiatry – ale najpierw musiałem odprawić moich gości. Przed pożegnaniem puściłem w obieg misę z warzywami – sam poczęstowałem się łodygą selera, podobnie jak Tewksbury. – Żałuję, że nie możemy zostać dłużej – powiedziała z żalem. – Chciałabym pogadać z fled o K-PAX, o tym, jak tam jest. Nagle zadała Filbertowi pytanie na migi. Natychmiast ogarnęło go podniecenie i czym prędzej podzielił się swoim entuzjazmem z fled. Ta z kolei coś mu odpowiedziała miganiem. Zachowanie szympansa od razu się zmieniło – uspokoił się i wręcz jakby nabrał dla niej szacunku. Usiedli jedno obok drugiego i przez jakiś czas wyczesywali się nawzajem. Ellen i ja rozmawialiśmy jeszcze trochę o szympansach żyjących na wolności, w laboratoriach naukowych i w ogrodach zoologicznych. Ze smutkiem dowiedziałem się, że w tych ostatnich przebywa więcej zwierząt tego gatunku niż na wolności. Wprawdzie istnieje trochę stowarzyszeń ekologicznych, które bronią praw zwierząt i usiłują przeciwdziałać temu godnemu pożałowania trendowi, ale sprawa wydaje się już przesądzona. Biorąc pod uwagę wzrost liczebności ludzkiej populacji i kłusownictwo w celu zdobycia mięsa tej niewielkiej liczby małp, które jeszcze pozostają na wolności, wkrótce nie będzie ani jednego szympansa żyjącego w naturalnym środowisku. Zabrzmiało to jak groźne przestrogi dotyczące
globalnego ocieplenia, których początkowo mało kto słuchał, a które i teraz wielu lekceważy – na pohybel nam wszystkim. – A to tylko wstęp do tego, co nas czeka – dodała Ellen. – Niedługo znikną z lasów i sawann inne zwierzęta: nosorożce, żyrafy, tygrysy i tak dalej. Jeśli mentalność człowieka radykalnie się nie zmieni, nas będzie przybywać, a ich będzie coraz mniej, aż wreszcie pewnego dnia na Ziemi nie będzie nikogo oprócz Homo sapiens i garstki symbolicznych zwierząt żyjących w niewoli – kotów, psów i koni. Czy chciałbyś żyć w świecie pełnym ludzi, w którym nie byłoby tygrysów i niedźwiedzi polarnych? – zadała retoryczne pytanie, na które zaraz sama odpowiedziała: – Bo ja nie. Jeśli kiedyś napiszesz o tym książkę, Gene, mam nadzieję, że zwrócisz na to uwagę czytelników. – Nie wiem tylko, czy wtedy ktoś zechce przeczytać moją książkę – odparłem. – Ale odpowiedz mi na pytanie: czy Filbert nie żyje w niewoli? Spojrzała na mnie ze smutkiem. – Był maskotką. Jakiś bogaty drań, który mieszka w Montanie, przywiózł go z Konga, kiedy Filbert był maleńki. Ten sam facet ma gromadę gepardów żyjących na jego ranczu. Nigdy przed przybyciem tam nie widziały śniegu. W każdym razie kiedy temu kretynowi znudziły się psoty Filberta, ogłosił, że chce go sprzedać. Potem próbował go oddać za darmo. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie potrzebuje szympansa w domu. Są nie tylko pozbawione dobrych manier, ale także silne i bywają niebezpieczne. Ale takie osobniki jak Filbert są też za bardzo oswojone, żeby potrafiły powrócić do tej marnej resztki lasu, która jeszcze pozostała. Nie przetrwałyby jednego dnia w dziczy po latach spędzonych w niewoli... Zapytałem, co takiego fled powiedziała Filbertowi przed chwilą, żeby go uspokoić. – Zaproponowałam, żeby ją spytał, czy wzięłaby go ze sobą do lasu w przestworzach. Na co odpowiedziała, że już zarezerwowała dla niego miejsce. Kiedy wrócę do domu, sprawdzę na jej stronie internetowej, czy nie znalazłoby się też miejsce dla mnie! Roześmiała się. – Może Fil powie za mną słówko! Przyszło mi w tym momencie do głowy, że fled przybyła na Ziemię po to, by zabrać ze sobą małpy człekokształtne, zanim będzie za późno. Zaraz jednak sobie przypomniałem, jak mówiła, że to ma być sto tysięcy ludzi. Kiedy wreszcie rozejrzałem się dokoła, by sprawdzić, co Filbert i fled wymyślili nowego, nie mogłem ich nigdzie znaleźć. Czyżby się wyśliznęli, kiedy Ellen i ja zajęci byliśmy rozmową? W końcu okazało się, że są pod biurkiem, pogrążeni we śnie. Bóg raczy wiedzieć, co robili przedtem. Gdy się obudzili, zapytałem fled, czy będzie z nami jeszcze przez jakiś czas.
– Jeszcze przez jakiś czas – odrzekła marzycielskim tonem. Zszedłem razem z Ellen i Filbertem schodami na dół i odeskortowałem ich do głównej bramy szpitala. Po drodze Fil machał wszystkim na pożegnanie, a oni ze smutkiem odwzajemniali to ostatnie pozdrowienie. Podziękowałem wylewnie pani doktor Tewksbury i oczywiście zapewniłem ją, że wszystkie koszty, jakie poniosła, zostaną jej szybko zwrócone. Po pożegnalnych uściskach Filbert złożył mi na ustach mocny i bardzo mokry pocałunek. Mógłbym przysiąc, że mrugnął do mnie na odchodnym, oddalając się w podskokach w kierunku zaparkowanego furgonu. *** Chociaż jakoś mi to nie pasowało po tak niezwykłych wydarzeniach, zgodnie ze swoim zwyczajem poszedłem przespacerować się po trawniku. Zastałem tam Barneya otoczonego przez grupę pacjentów, którzy bez powodzenia stroili do niego różne głupie miny. Koniec koszuli wystający z rozporka Darryla również nie zrobił na Barneyu wrażenia. Z „łączki” dobiegły mnie okrzyki Rocky’ego, który obrzucał Ricka epitetami, więc pospieszyłem tam,
żeby
ich uspokoić.
Jak to
bywa z większością pacjentów
psychiatrycznych, prawdą dla nich jest po prostu to, w co każdy z nich wierzy, i nie ma możliwości, żeby przemówić im do rozsądku. Tak więc Darryl jest przekonany, że Meg Ryan wreszcie pójdzie po rozum do głowy i będą żyli razem długo i szczęśliwie, jak się to dzieje w filmach. A „doktor” Claire Smith z wielką chęcią podzieli się z każdym swoimi doświadczeniami w leczeniu pacjentów Instytutu, które są dla niej tak rzeczywiste jak mur z cegieł. Ale czy naprawdę różnią się ode mnie lub od ciebie? Wszyscy wierzymy, że coś jest prawdziwe lub fałszywe, choć istnieje wiele dowodów na to, iż jest na odwrót. Na przykład kwestia sympatii i antypatii innych ludzi do nas lub ich zdania na temat naszego wyglądu – lepszego lub gorszego, niż nam się wydaje, albo naszych przekonań religijnych, które uważamy za jedynie słuszne. Może jest to istotna cząstka naszej ludzkiej egzystencji. Skoro nie znamy absolutnej prawdy o niczym (mechanika kwantowa podkreśla ten brak pewności), musimy jakoś uzupełniać luki, aby móc wchodzić w relacje z innymi ludźmi i przetrwać nasze dni, ograniczając do minimum wątpliwości i poczucie zagubienia. Jedyna rzecz, która różni nas od tutejszych pacjentów, to stopień samooszukiwania się, który w ich wypadku uniemożliwia funkcjonowanie w „normalnym” świecie. Weźmy na przykład Ricka, który nie tylko upiera się przy swoich oczywistych kłamstwach, ale jeszcze próbuje narzucić je wszystkim innym. Stara się o to tak bardzo,
ponieważ inaczej zawaliłby się jego świat i dalsze radzenie sobie z tym, co go otacza, byłoby dla niego zupełnie niemożliwe. Ale jak to się zaczęło? Może pewnym uproszczeniem byłoby nazwać jego życie piekłem na Ziemi, jednakże jest to trafne określenie. Matka trzymała go w zamknięciu w ciemnej wilgotnej piwnicy prawie od urodzenia (ojciec zniknął u zarania jego życia). Do jedzenia nie dawała mu prawie nic. Aby nie próbował się wydostać, straszyła go groźnymi potworami czającymi się i skradającymi za drzwiami. Nie wiemy, jakie ogry i bestie stworzyła jego wyobraźnia. Pewnie umarłby z głodu, gdyby nie to, że w wieku dziewięciu lat instynkt przetrwania – i nie lada odwaga – wzięły górę i chłopiec wydostał się na zewnątrz. Sąsiadka zauważyła, jak mały chłopiec grzebie w śmietniku za domem. Kiedy go zawołała, uciekł z powrotem do środka (zapewne przekonany, że to jakiś zły potwór). Kobieta słusznie uznała, że coś jest bardzo nie tak, i miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby zawezwać policję. Tego rodzaju sytuacje zdarzają się częściej, niż można by przypuścić. Są rodzice, którzy sami byli źle traktowani jako dzieci i próbują „wyrównać porachunki” ze światem, krzywdząc swoje potomstwo. Jeśli stosowano wobec nich przemoc fizyczną lub psychiczną, często sami robią później to samo. Potrafią nawet posunąć się do stręczycielstwa – oddają własną córkę lub syna w ręce zboczeńców lub osób zajmujących się pornografią, żeby tylko się „odegrać” za zło, którego doświadczyli w przeszłości. Można by się obawiać, że dla Ricka jedzenie podane na stole będzie nierealne i że nie będzie chciał go zjeść. Na szczęście mechanizm nie działa w ten sposób, w każdym razie nie w jego przypadku. Prawdą jest, iż po latach zjadania plugastwa i odpadków, aby przeżyć, kromka świeżego chleba lub soczysta pomarańcza są tak samo nierzeczywiste jak jednorożec. Czymkolwiek są dla niego, akceptuje je bez zastrzeżeń, ponieważ muszą się one wpisywać w szerszy obraz jego życia. Być może sądzi, iż zjada gumowe piłeczki albo drewniane kołki. Toteż gdy mówi Barneyowi, że niebo jest zielone, sam w to wierzy. Gdyby choćby dopuścił do siebie myśl, że jest inaczej, zacząłby się ześlizgiwać w dół, w kierunku uznania, że świat jest rzeczywiście tak okropny, jak nauczyły go doświadczenia z dzieciństwa. Kto wie, co mogłoby się z nim stać, gdyby zaczął się staczać w tę stronę? Podobny los mógł być również udziałem Phyllis, ale od niej nie można uzyskać żadnej informacji. Jakakolwiek była jej przeszłość – nie potrafi się z nią zmierzyć. Nie jest w stanie stawić czoła niczemu, nawet własnej egzystencji. Jej wczesny okres życia musiał być naprawdę straszny, może nawet gorszy niż Ricka lub w ogóle wszystkich pacjentów. Tak więc w przypadku Phyllis, podobnie jak wielu mieszkańców naszego szpitala, nie ma większego sensu dążenie do wyleczenia, gdyż mogłoby ono być gorsze od choroby. Jakim
sposobem posklejać te figurki Humpty Dumpty18, które zostały zdruzgotane wiele lat wcześniej? Podejrzewam, że nawet fled nie byłaby w stanie poskładać ich z powrotem, uporządkować połączenia komórek nerwowych w ich mózgach tak, żeby byli cali i zdrowi i znowu zdolni do normalnego funkcjonowania. Nagle doznałem olśnienia. Może dałoby się jakoś, za pomocą zabiegu chirurgicznego lub terapii lekowej, spowodować coś w rodzaju amnezji u takich pacjentów i pozwolić im zacząć wszystko od nowa? Może właśnie fled by się to udało – skoro nie mogła ich „naprawić”, a nuż potrafiłaby podarować im szansę nowego startu w życiu, które dotąd było jednym pasmem udręki? Chciałem porozumieć się z Willem, ale nie zastałem go w gabinecie. Z przyjemnością zauważyłem, że na jego biurku piętrzą się stosy książek i papierów, podobnie jak kiedyś na moim własnym. Na ścianie wisiało zdjęcie jego, Dawn i ich córeczki Jennifer. Gdy tak spoglądałem na śliczną twarzyczkę mojej wnuczki, poczułem nagle, że robi mi się jej strasznie żal. A jeśli Tewksbury i inni mają rację – jeśli za sto lat, jeszcze za życia Jennifer, Ziemia rzeczywiście będzie zatłoczona przez rodzaj ludzki, a za to pozbawiona obecności innych form życia i na domiar złego stanie się istną cieplarnią? Albo jeszcze gorzej – jeśli nie uda nam się przetrwać, bo nie staniemy na wysokości zadania i nie dokonamy trudnych wyborów, o których mówili prot i fled? Wolałem o tym nie myśleć. W kalendarzu Willa była nagryzmolona notatka: kawa z Hanną, 11.30. Smętnie udałem się do jadalni. Siedzieli przy stoliku w kącie, głowa przy głowie. Moją pierwszą myślą było, że mają romans. Moja druga myśl podążała dokładnie tym samym torem. Kiedy mnie zobaczyli, natychmiast się wyprostowali i Will (bez entuzjazmu w moim odczuciu) dał znak ręką, żebym podszedł. Hanna była taka czerwona na twarzy, że zacząłem poważnie się zastanawiać, czy ma nie tyle kłopoty natury emocjonalnej, ile raczej problemy z krążeniem. Odsunąłem od siebie niechciane podejrzenia, uznając je za paranoję zatroskanego rodzica. Objaśnili, że tematem ich dyskusji był Jerry – nie będący podopiecznym żadnego z nich. Hanna dowiedziała się od Laury Chang, że chociaż nie ma już powodu, żeby nadal trzymać go w szpitalu, wyleczony autystyk nie zdradza pośpiechu, by udawać się gdziekolwiek. Czując się trochę jak nieproszony gość, usiadłem i zapytałem, jaka jest ich zdaniem przyczyna niechęci Jerry’ego do rozpoczęcia nowego życia. – Na jego miejscu – stwierdziłem idiotycznie – nie mógłbym się doczekać, żeby
18
Postać ze znanego angielskiego wierszyka dla dzieci. Humpty-Dumpty – „człowieczek-jajo” – spada nieszczęśliwie z murku, na którym siedział, i pomimo wysiłków „wszystkich żołnierzy jego królewskiej mości” nie udaje się go poskładać z powrotem.
opuścić to miejsce i nadrobić utracony czas. Hanna, nadal wyraźnie spłoniona, odpowiedziała: – Jerry spędza większość czasu na studiowaniu swoich zapałczanych rzeźb, usiłując zrozumieć, dlaczego nie umie ich już robić. – Co więcej – dodał Will, uważnie przyglądając się swojej pustej filiżance – usunął część zapałek z wieży Eiffla i kiedy próbował je wmontować z powrotem, cała struktura się zawaliła. Został mu tylko stos patyczków. – A co na to Laura? – Uważa, że trzeba mu dać więcej czasu – rzekła Hanna. – Mówi, że rzecz ma się tak jak ze ślepcem, który nagle odzyskał wzrok. Wszystkim dokoła zdaje się, że powinno to być łatwe, ale on nie jest w stanie prędko się przystosować. – Brzmi całkiem rozsądnie. – Przedstawi jego obecny stan w poniedziałek na zebraniu. Chcesz przyjść? – Postaram się być. Will wstał. – Może powinniśmy również zaprosić fled. Teraz już muszę lecieć. Pora na pacjentów! – Ja też muszę pędzić! – powiedziała Hanna zrywając się i natychmiast wybiegła za nim. Bardzo mi to przypominało duet Dartmouth i Wang. *** Zbliżało się południe, a ja chciałem zdążyć do domu na lunch. Zależało mi jednak na tym, żeby porozmawiać jeszcze z fled, jako że nazajutrz w szpitalu miała się pojawić ekipa telewizyjna z kamerami i całym oprzyrządowaniem, co mogło bardzo utrudnić zwyczajną rozmowę z nią czy też w ogóle z kimkolwiek. Zakładając, że fled łaskawie zechce przyjść na nagrania. Poszukiwania zajęły mi pół godziny i w końcu zacząłem podejrzewać, że opuściła teren szpitala. Wprawdzie obiecała, że „jeszcze przez jakiś czas” nie będzie się oddalać, ale kto tam wie, co to mogło oznaczać dla kosmitki. Na samym końcu zajrzałem do pokoju 520, gdzie ją wcześniej zostawiłem. O dziwo, jeszcze tam przebywała. Już w progu odniosłem wrażenie, że jest trochę markotna. – Czy coś nie tak? – zapytałem. – Prot miał rację – odparła. – Ale musiałam sama się o tym przekonać. – Rację co do czego?
– Jeśli jest coś, co mogłoby scharakteryzować wasz gatunek poza zachłannością i skłonnością do przemocy, to chyba tylko wasza zdumiewająca obojętność na prawie wszystko, co was bezpośrednio nie dotyczy. Wymaga to wiele wysiłku dla kogoś z innej PLANETY, aby się do tego przyzwyczaić. – Do kroćset, fled, mówiłem ci, że także jestem zatroskany losem Ziemi. Ale w tej chwili są bardziej naglące sprawy do omówienia. – Sam pan widzi, gene, że miałam rację. – Proszę, posłuchaj mnie. Jutro będą tu kamery telewizyjne. Dałaś mi słowo, że będziesz wtedy do dyspozycji. Oczekuję po tobie, że uszanujesz to zobowiązanie, i chcę wiedzieć, czy dotrzymasz danego słowa. – Nie umiem kłamać, mój pokrętny przyjacielu. Nie mamy nawet słowa o takim znaczeniu na K-PAX. Oszustwo to ludzka rzecz. – Może być i tak, że kłamiesz, nawet o tym nie wiedząc. – Może to wszystko jest fikcją i ja tak naprawdę nie istnieję. – O tym będziemy musieli podyskutować innym razem. Więc na pewno nie wybierasz się jutro do Afryki, Azji czy gdzie tam jeszcze? – Miałabym zaprzepaścić szansę na zostanie gwiazdą telewizyjną? Proszę mnie nie rozśmieszać. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. – Mam pomysł... Mogłabyś wykorzystać swój wywiad w telewizji, aby powiedzieć ludziom Ziemi o ich obojętności. Co ty na to? – Czy będzie obecny redaktor wydania? Reklamodawcy? – Oczywiście. – No to odpowiedź rozumie się sama przez się. – Dobrze. Masz wolną drogę. Pozwól jednak, że teraz zapytam cię o niektórych naszych pacjentów. – Słucham. – Udało ci się prawidłowo połączyć kabelki u Jerry’ego. Tyle że jemu nie jest łatwo poradzić sobie z nową sytuacją. – Komu by było łatwo? – Czy masz jakieś propozycje? – Może reflektowałby na darmową podróż na K-PAX? – Nie masz lepszych pomysłów? – A pan ma?
– Nie. – Tak właśnie myślałam. – Chodzi o to, że dzięki tobie zmienił się w „normalnego” człowieka. Wszyscy jesteśmy ci za to wdzięczni, chociaż może upłynąć trochę czasu, zanim przywyknie do tego. Chciałbym się dowiedzieć, czy potrafisz zrobić to samo dla innych pacjentów. – Może potrafiłabym „naprawić” paru innych autystyków. Z pozostałymi byłoby trochę trudniej. – Czemu? – Pan wie dlaczego. W ich wypadku nie chodzi o „oprzyrządowanie”. Ich problemy można porównać do gry w szachy, która poszła w niewłaściwym kierunku przy pierwszym posunięciu. Trzeba by cofnąć zegar i zacząć wszystko od początku. Najlepiej z innymi rodzicami. – Właśnie o to cię pytam: czy można wymazać ich pamięć i rozpocząć grę od nowa? – Tego nikt nie potrafi, doktorze b. Jeśli wymazalibyśmy wszystko, nie byłoby na czym budować nowej pamięci. Umysł to nie taśma wideo. To co pamiętamy, jest integralną częścią samej struktury mózgu. Po wymazaniu wszystkiego staliby się jak zombi. Musiała spostrzec moje rozczarowanie, bo szybko dodała: – Ale jeśli pan sobie życzy, porozmawiam z nimi, zobaczę, czy nie uda mi się wykryć czegoś, co przeoczyliście. – Dziękuję. A teraz co do twoich alter ego... – Alter czego? – Alter ego – powtórzyłem niezrażony. – Wtórnych osobowości. Masz ich wiele. Może nawet setki. Zupełnie nie wiadomo ile. – Czy to pańska pierwsza próba opowiedzenia dowcipu? – Nie żartowałbym na taki temat. – Mam nadzieję, że nie. Chcę panu coś wyjaśnić, doktorku. Może pan sobie myśleć, że ma pan dowody na istnienie tysiąca mnie, ale nic z tego. Jestem jedna jedyna. – Chcesz powiedzieć, że po przeczytaniu moich książek o procie... – On też się z tym nie zgadza. – Ale co z Narabą? Musisz przyznać, że jest... – Jest przyjaciółką i towarzyszką podróży. – Ale przecież widziałaś swoje pierwsze alter ego, pamiętasz? Z Ruandy czy Kamerunu? I nawet jej nie rozpoznałaś! – Widocznie dobrze się ukryła.
– W porządku. Poddaję się. Wygrałaś. Hm... – Nie, błagam, niech pan nie pyta znowu o listę podróżnych i czy jest już skompletowana. – No cóż... – Ani o to, czy znalazłam stadion z którego możemy wyruszyć. – Znowu czytasz w moich myślach, prawda? – Tak. I za pozwoleniem, jest pan tak samo chory jak reszta gatunku sapiens. – Co... – Niech pan nie udaje, że nie wie pan, o czym mówię. Co my tu mamy?... Oto wpół rozebrana Margie, a to co za osoba, przywiązana do łóżka... przecież to pani doktor Rudqvist! A obok niej Meg Ryan! Co powie na to wszystko pańska żona, panie Hyde? – No dobrze! Jestem człowiekiem! To cię dziwi? Potrząsnęła głową, a na jej twarzy pojawił się ni to uśmiech, ni to grymas. – Biedny człowieku – powiedziała, odchodząc w stronę okna. – Kiedy cię znowu zobaczę? – Bez obaw, drogi gene. Stawię się do makijażu przed występem. Wyciągnęła skądś latarkę. – Zaczekaj! Jeszcze nie skończyłem. – Nie skończył pan? Czego? Tego obscenicznego snu na jawie? – Doktor Sauer z paroma kolegami pragnie zobaczyć się z tobą ponownie. Grupowo. – Brzmi obiecująco, ale kalendarz mam dosyć wypełniony. – I rząd życzy sobie, byś przybyła do Waszyngtonu na spotkanie z wysokiej rangi przedstawicielem administracji. Może nawet najwyższej rangi. – Proszę przekazać moje przeprosiny za to, że odmówię przyjęcia tego zaszczytu. I mam nadzieję, że powiesz chłopcom, żeby nie próbowali nas zatrzymać. Byłoby to ze szkodą dla wszystkich zainteresowanych. A zwłaszcza dla nich. – Jednego nauczyłem się od ciebie, droga fled, że jak sobie coś postanowisz, to nikt nie jest w stanie ci w tym przeszkodzić. – Czy mam to rozumieć jako komplement? – Podeszła do okna i podrapała się w pupę. – Jak chcesz. – Czy to już wszystko na teraz? – Nie są też zachwyceni tym, że propagujesz weganizm. Pokiwała owłosioną łepetyną. – Niewskazane dla gospodarki, prawda? Czy wy wszyscy jesteście tylko marionetkami
wielkich korporacji? Powstrzymałem się od odpowiedzi na to pytanie. – Jeszcze jedna rzecz... – Zawsze jest jakaś. – Czy zabierasz ze sobą jakichś lekarzy na K-PAX? – Kilku. – Których... Zanim zdążyłem skończyć, wyjęła lusterko. Krzyknąłem: „Nie zapomnij o Stevie!”, ale jej już nie było w pokoju. Ani po tej stronie globu. *** Znowu czułem się wyczerpany i nieomal zasnąłem za kierownicą w drodze do domu. Myśl, że Will ma romans z nowo przyjętą lekarką, nie przyczyniała się do poprawy nastroju. Czy powinienem porozmawiać o swoich podejrzeniach z Karen? Postanowiłem się z tym wstrzymać i wpierw pogadać z innymi lekarzami, żeby się przekonać, czy ktoś jeszcze zwrócił uwagę na tę bezsensowną historię. Na domiar złego znowu utknąłem w korku – tym razem przyczyną był wypadek i towarzysząca mu nieuchronnie blokada spowodowana przez zagapionych kierowców. Mało brakowało, a zabrakłoby mi benzyny na autostradzie. Myśl o ostatecznym pożegnaniu z IPM wydała mi się nagle bardzo atrakcyjna. Gdy dojeżdżałem do domu, byłem już jednak całkiem rozbudzony. Bodźcem do tego było niemiłe wyobrażenie agentów rządowych ukrywających się w krzewach rododendronów. Czułem, jak oblewa mnie pot. Poczucie, że każdy ruch może być śledzony przez nieznanych osobników, wpędza człowieka w depresję. Rok 198419 spóźnił się może o parę dziesiątków lat, ale odnosiłem wrażenie, że właśnie nadszedł. Zanim wysiadłem z samochodu, nasłuchiwałem pilnie, penetrując wzrokiem każde drzewo i każdy krzew. Ale nikt stamtąd nie wyskoczył, co oczywiście wcale nie oznaczało, że ich tam nie było. Karen, która trzymała na piecyku garnek gorącej zupy dla mnie, w mig odgadła moje pragnienia. Usłyszałem: – Może byś wreszcie rzucił tę całą psychiatrię, nim znów to zamieni się w pracę na pełnym etacie?
19
Aluzja do książki Orwella o tym tytule.
– Mam nadzieję, że pocieszy cię, jeśli ci powiem, iż zamierzam rozstać się na dobre z żółtym lekarskim notesem, kiedy tylko fled odleci. Na zawsze. Nieodwracalnie. Moja starzejąca się łepetyna nie jest już w stanie temu wszystkiemu podołać. – Potrafi sprostać jeszcze wielu zadaniom. Ale zmiana perspektywy może wyjść jej na dobre. Lato jest tuż-tuż. Co my na to? Przełknąłem łyżkę zupy. – Z pewnością zaraz się dowiem. – Marzy mi się, by siedzieć nad jeziorem i patrzeć, jak ryby wyskakują z wody. – Gdzie? – Może w Kanadzie? – Flower by się to podobało, ale czy stać nas na benzynę? – Może uda się namówić fled, żeby nas podrzuciła, zanim wyruszy w swoją podróż. – A w jaki sposób wrócimy do domu? – Może nie będziemy chcieli wracać? Rozumiecie już, dlaczego do szaleństwa kocham moją żonę? Co mi tam Margie. Co mi tam Hanna czy nawet Meg Ryan. Nie wiem, co fled i Filbert robili wtedy pod stołem, ale domyślałem się tego i owego i sam zacząłem mieć podobne pomysły. Może się starzeję, ale n a to na pewno nie jestem jeszcze za stary. W tym momencie przypomniałem sobie o agentach rządowych. Skąd mogłem wiedzieć, jakie urządzenia zainstalowali w sypialni? I czy nie podglądali również Willa i Hanny? – Przy okazji – rzekłem – wydaje mi się, że Will ma romans. – Z fled? Nie byłem pewien, czy żartuje czy nie. – Nie. Z Hanną Rudqvist. Popatrzyła na mnie w taki sposób, jakby chciała powiedzieć: czy znowu podjadałeś te grzybki? Po czym, ku memu zdumieniu, zapytała: – A czy ty miałeś kiedykolwiek romans? – Tak – odparłem natychmiast. – Trwający całe życie, z tobą. Podeszła i pocałowała mnie. Do diabła z Dartmouthem i Wangiem, pomyślałem, kiedy objęci szliśmy do sypialni. *** Trochę później tego samego popołudnia wszedłem ponownie na stronę internetową
fled. Nowy pulsujący napis głosił:
SPIESZCIE SIĘ, SPIESZCIE SIĘ! ZOSTAŁ TYLKO TYDZIEŃ!
Żadnych innych zmian nie było. Za to moja skrzynka mailowa pękała w szwach. Mnóstwo ludzi zadawało pytanie: czy to jakiś żart? Inni błagali, żebym wstawił się za nimi – czekali tyle lat, żeby polecieć na K-PAX, i obawiali się, że to może być ich ostatnia szansa. Dwa listy były od naukowców. Nie wiem, dlaczego po prostu nie zadzwonili do szpitala; może uważali, że kontakt przez Internet będzie bardziej skuteczny. Tak czy inaczej jeden z nich, otolaryngolog, chciał zbadać struny głosowe fled i porównać je ze strunami głosowymi ludzi i szympansów. Czy zdaje pan sobie sprawę, jakie to miałoby znaczenie, gdyby udało się nam skłonić małpy człekokształtne do mówienia? Przesłałem ten list do Ellen Tewksbury bez słowa komentarza. Drugi został nadesłany przez biologa, który chciał nauczyć fled języka migowego, tak aby mogła porozumiewać się z małpami człekokształtnymi. Ten po prostu skasowałem. Karen przyszła, żeby mi przypomnieć, że umówiliśmy się na brydża z Siegelami. – Mam nadzieję, że nie spędzisz całej emerytury, siedząc przy tym urządzeniu – powiedziała z nutą rozbawienia. – Nie obawiaj się – zapewniłem. – Jak fled odleci, listy przestaną przychodzić. Jak to zwykle bywa ze sprawami dotyczącymi kosmitów, myliłem się.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy przyjechałem do szpitala w środę, wzdłuż całej Amsterdam Avenue stały samochody z przyczepami. Na trawniku przed budynkiem i w holu (czyli w jedynych miejscach oprócz kafeterii na Oddziale Drugim, gdzie wolno było filmować) panował rozgardiasz. Zaniepokoiłem się widmem procesów sądowych, gdyby któryś z pacjentów potknął się o jakiś przedmiot i zrobił sobie krzywdę. Ale niepotrzebnie się martwiłem – Goldfarb zadbała o to, żeby polisa ubezpieczeniowa stacji telewizyjnej pokrywała wszystkie możliwe wypadki, i pouczyła pracowników, by pomagali mieszkańcom szpitala radzić sobie z zaistniałymi trudnościami i byli wyczuleni na wszelkie sygnały mogących zaistnieć kłopotów. Ku zaskoczeniu całego personelu pacjentów ogarnęła euforia. Większość przechadzała się dumnie tam i z powrotem, rozdymając nozdrza i upodabniając się do gwiazd filmowych, niektórzy owinęli szaliki wokół szyi, inni udawali, że zaciągają się dymem niezapalonych papierosów w lufkach zrobionych z czegokolwiek, co mieli pod ręką – wydrążonych patyczków, traw i tym podobnych. A jakie przybierali pozy! Bette Davis i Katharine Hepburn mogłyby wiele się od nich nauczyć. Claire na przykład odnalazła swoje słuchawki i zawiesiwszy je z wdziękiem na szyi, spacerowała to tu, to tam – wsłuchując się w bicie serc lub świsty w płucach i robiąc notatki na skrawkach papieru. Rocky trenował boks z fikcyjnymi przeciwnikami. Natomiast Darryl nie udawał nikogo. Był zbyt pochłonięty rozpaczliwym poszukiwaniem – w budynku i na zewnątrz – swojej ulubionej gwiazdy wśród „występujących aktorów”. Howard, w przeciwieństwie do innych, wolał pozostawać w cieniu. Operatorzy kamer prawie nie ruszali się z miejsca. Nie próbowali podążać za każdym fragmentem „akcji”; obserwowali jedynie to, co działo się wprost przed nimi. Ale nawet psychotycy przyzwyczajają się do obecności kamer, toteż po jakimś czasie pacjenci powrócili do swoich zwykłych zajęć. O co zapewne reżyserowi chodziło. Umowa zawarta między stacją telewizyjną i szpitalem przewidywała formalny wywiad z fled jako „gościem specjalnym” – nasza kosmitka miała przedstawić swoje opinie i przemyślenia na temat chorób pacjentów, jak również rodu ludzkiego w ogóle. Ponadto Virginia i ja mieliśmy wziąć udział w dyskusjach bardziej nieformalnych, które byłyby
następnie wykorzystane do komentarza głosowego w tle, stosownie do wskazań redaktora programu lub reżysera. Moja kolej przypadała na godzinę 11.00, po Goldfarb, a przed fled – osobą prowadzącą była pani Priscilla, o której nigdy wcześniej nie słyszałem. Kącik w holu został zarezerwowany dla wizażysty, pełnego werwy fryzjera z Greenwich Village. W oczekiwaniu na rozpoczęcie wywiadów kilku początkujących reporterów krążyło wśród pacjentów, rozmawiając bez kamer, z kim tylko chcieli. Prawdopodobnie szukali ciekawych opowieści, choć pewnie nawet nie zdawali sobie sprawy, jak dojmujące są niektóre z nich. Myślę jednak, że głównie chodziło im o wstawki dźwiękowe, aby wypełnić „martwe luki” w programie – który jak ktoś obwieścił, miał się znaleźć na antenie nie wcześniej niż nadchodzącej jesieni. Kiedy tak spacerowałem, chłonąc tę całą atmosferę, ktoś przez głośniki wezwał „doktora Brewera”. Zgłosiłem się natychmiast, ale okazało się, że poszukują mojego syna Willa, a nie mnie. Gdy użalałem się nad sobą, że jestem o całe pokolenie starszy, niż byłem kiedyś, nadeszła następna wiadomość, którą zignorowałem, a chwilę potem oczywiście okazało się, że jest do mnie. Przysłano skorygowany tekst artykułu do czasopisma z prośbą o pilne sprawdzenie i odesłanie formularza zatwierdzającego. Odebrałem go od Margie, która była bardzo przejęta perspektywą zostania „gwiazdą telewizyjną” (mimo że operatorzy kamer nie mieli prawa wstępu do pomieszczeń biurowych), i przeglądałem w holu, czekając na rozpoczęcie wywiadu z Virginią. Moją uwagę przykuła zamieszczona w artykule informacja o tym, że wydawcy organizują konkurs na imię dla dziecka fled, o czym wcześniej nie było mowy. Zwycięzca miał otrzymać włos z głowy fled (Smythe prosił o niego w czasie swojej wizyty) oraz oprawioną mapę gwiaździstego nieba z zaznaczoną pozycją K-PAX. I naturalnie dożywotnią prenumeratę czasopisma „Wszystko o życiu”. Ale błędów rzeczowych nie znalazłem, więc nie istniały żadne powody, abym czuł się zmuszony wstrzymać publikację. Podszedłem do Goldfarb i wręczyłem jej plik. Przekartkowała go i wzruszyła ramionami. – Czy mam podpisać ten cholerny druczek? Kiwnąłem głową. Kiedy złożyła swój podpis, pognałem na górę do sekretariatu i dałem Margie polecenie, żeby przefaksowała go do Londynu. – Dziękuję, doktorze Brewer – powiedziała bez tchu, nachylając się ku mnie kusząco. Miała na sobie głęboko wyciętą bluzkę, zapewne na wypadek gdyby nagle napatoczył się ktoś z ekipy filmowej. Tak czy inaczej pobiegłem z powrotem do holu. Uważając, żeby się o coś nie potknąć, stanąłem z boku, żeby móc obserwować mający odbyć się o dziesiątej wywiad z Virginią. Czułem się jak Tiger Woods, w oczekiwaniu na
swoją kolejkę oglądający występ rywala. Goldfarb siedziała w dyrektorskim fotelu, ale mnie przypominała raczej pacjenta nerwowo oczekującego na lekarza. Profesjonalny makijaż (zwykle w ogóle się nie maluje) i odpowiednie oświetlenie sprawiały, że wyglądała znacznie młodziej. A może tylko tak mi się wydawało – dlatego, że nigdy dotąd nie widziałem Virginii w bezruchu. Jej zadaniem było przedstawienie zarysu bogatej historii IPM, jego założeń programowych i topografii budynków oraz wspaniałego personelu (z osobami pracującymi w kuchni i portierami włącznie). Pojawiła się Priscilla (która nalegała, żeby wszyscy zwracali się do niej „Prissy”), pogodna i uśmiechnięta. Była przeraźliwie chuda – według mnie cierpiała na anoreksję. Dało się poznać, że przeszła szereg liftingów twarzy, co w rezultacie sprawiało taki efekt, jakby ją właśnie zdjęto ze stryczka. Zaczęła swobodnie gwarzyć z Virginią. W pewnym momencie rozmowa przerodziła się w wywiad, chociaż Prissy – o ile mogłem się zorientować – nie uprzedziła o tej zmianie. Zadała parę pytań na temat pacjentów szpitala, ale przede wszystkim chciała rozmawiać o fled – dlaczego tu jest, kiedy nas opuści, co planuje w trakcie pobytu. Goldfarb nie znała wszystkich odpowiedzi, ale ogólnie biorąc, spisała się na medal – dowcipnie i z wdziękiem scedowała na mnie trudne pytania gospodyni programu. Zachowując zimną krew, jeszcze raz dała się poznać jako odpowiednia osoba na stanowisku dyrektora Instytutu. Jedynym powodem, dla którego zaproszono mnie do udziału w programie, była moja dość przypadkowa rola łącznika pomiędzy fled a całą resztą. To powinno było ułatwić mi zadanie; nie musiałem pamiętać faktów ani liczb, ani się przygotowywać – i początkowo, gdy już mnie wezwano przed te upiorne światła jupiterów, rzeczywiście wszystko szło gładko. Właśnie zaczynałem się sobie podobać w nowej roli, kiedy ni stąd, ni zowąd Prissy zapytała, co wiem o „życiu w przestworzach”, zupełnie jakbym był specjalistą od inteligencji pozaziemskiej. Mogłem tylko opowiedzieć o tym, czego dowiedziałem się od prota i fled: w naszej galaktyce i przypuszczalnie we wszystkich galaktykach w całym wszechświecie istnieje niezliczone mnóstwo form życia, ale wśród nich bardzo niewielu ludzi. – Dlaczego, doktorze? – Cóż, według prota, a także fled, ludzie mają tendencję do samozniszczenia, gdziekolwiek zaistnieją. – Czy ma pan coś przeciwko ludziom, doktorze? – Nie. Oczywiście, że nie. W rzeczy samej jestem jednym z nich. – Nie doczekawszy się cienia uśmiechu z drugiej strony, kontynuowałem: – Oni tylko relacjonowali swoje
spostrzeżenia i doradzali, żebyśmy bardziej dbali o naszą planetę. – Czy chce pan powiedzieć, że powinniśmy zaprzestać produkcji samochodów i ciężarówek, dopóki nie rozwiążemy naszych społecznych i politycznych problemów? Nie podobał mi się kierunek, w jakim zaczęła zmierzać rozmowa. Pomimo to usiłowałem zachować spokój. – Wcale nie. Ale prot pewnie by się z tym zgodził. – A co na to fled? – Za chwilę przeprowadzi pani z nią wywiad. Proszę ją o to zapytać. – I dla rozluźnienia atmosfery dodałem: – Od lat nie wyprodukowałem samochodu ani ciężarówki! Wydawało mi się, że jak na razie nieźle sobie radzę i byłem z siebie bardzo zadowolony. Aliści Prissy nagle zmieniła temat. – Dowiedzieliśmy się z anonimowego źródła, że nie jest wykluczone, iż nasz specjalny gość jest w ciąży. Jak do tego doszło, doktorze? Chociaż trochę mnie zirytował ten nieprzewidziany wątek, nadal starałem się podtrzymać niefrasobliwy nastrój. – Wyobrażam sobie, że nastąpiło to w zwykły sposób. – A kto jest ojcem, inny szympans? – Nie wiem. Zresztą ona chyba też nie wie. A tak poza wszystkim innym, ona nie jest szympansem! – Sugeruje pan, że sypia, z kim popadnie? – Niczego takiego nie mówiłem. – Doktorze Brewer, mamy podstawy przypuszczać, że ojciec dziecka fled jest człowiekiem. Może nawet jest nim jeden z waszych pacjentów. Co mógłby pan nam powiedzieć na ten temat? W normalnej sytuacji odmówiłbym odpowiedzi na tak podchwytliwe pytanie. Ale jej wszystkowiedząca postawa sprawiła, że postanowiłem bronić oskarżonej. – Kimkolwiek on jest – odparowałem – musi być nie lada mężczyzną. Ledwie wypowiedziałem te słowa, a już ich pożałowałem. – Wielu naszych widzów będzie bardzo zaniepokojonych perspektywą pojawienia się istoty, która będzie pół małpą, pół człowiekiem, w następstwie tej wizyty. Jakie jest pańskie osobiste zdanie dotyczące tej kwestii, doktorze? Siląc się na spokój, przypomniałem prezenterce, że fled nie jest małpą, tylko trodem. – No cóż, ona chciałaby, abyśmy w to uwierzyli, prawda? Skąd mamy wiedzieć, czy naprawdę przybyła z kosmosu? Niektórzy uważają, że jest tylko gadającym szympansem.
Mogła uciec z cyrku. – Każdy ma prawo do własnej opinii. – Pana nie obchodzi, że ludzie zaczną krzyżować się z małpami? – Tego również nie powiedziałem! – A co pan powie na spółkowanie ludzi i goryli? Czy to się panu podoba? Ostatnia próba, żeby zachować spokój. – Większość goryli nie jest w moim guście, nie. – Czy połączenie świni i człowieka będzie następne w kolejności? Człowieka i skunksa? Człowieka i... Na krótki moment przyszło mi do głowy, że Prissy żartuje. Po czym zdałem sobie sprawę, że dyszy ciężko i że chyba jest pomylona. – Na pewno nie nastąpi to prędko – odrzekłem gładko, mając nadzieję, że to ją uspokoi, a może nawet zapobiegnie udarowi mózgu. W sukurs przyszła mi salwa śmiechu, która rozległa się wśród pacjentów kręcących się po holu. Nie wiem, co ją spowodowało, ale najwyraźniej wybiła Priscillę z transu. Kiedy śmiech ucichł, Prissy uśmiechała się promiennie, a jej gorączkowe spojrzenie znikło bez śladu. Poderwała się i potrząsnęła moją dłonią. – Dobre wprowadzenie do wywiadu z fled – zapewniła mnie. – Bardzo dziękuję, doktorze. Wahałem się, czyby jej nie doradzić, żeby zwróciła się o pomoc do specjalisty. Równocześnie zastanawiałem się, czy przypadkiem wszyscy prezenterzy telewizji nie balansują na krawędzi choroby psychicznej. *** Chcąc choć na chwilę uciec od kamer, poszedłem zjeść obiad na Oddziale Drugim. Zapomniałem oczywiście, że w jadalni też je zainstalowano, zapewne po to, by rejestrowały nienormalne zachowania – obrzucanie się zawartością talerzy lub coś w tym rodzaju. Ale tutaj przynajmniej nikt się nie narzucał z pytaniami, gdy pacjenci dziobali kapryśnie swój posiłek. Chociaż Phyllis powinna była się stołować w skrzydle Villersów, kręciła się między stołami, zabierając, na co tylko miała ochotę z talerzy tych, którym było wszystko jedno, czy zjedzą coś czy nie. Nie usiadła ani na moment, obawiając się, że ktoś może zwalić się na nią (bycie niewidzialnym ma swoje ujemne strony). Kamery patrzyły czujnie, kiedy usiłowała zwędzić coś z talerza Rocky’ego, a ten wpadł w szał. Jego gniew w istocie nie dotyczył Phyllis – może on faktycznie jej nie widzi – ale nieobecnego brata, który właśnie tak
postępował, gdy obydwaj byli małymi dziećmi. Pielęgniarz szybko zainterweniował i dobre obyczaje zostały przywrócone. Siedziałem naprzeciwko Cassandry, której uwaga wyjątkowo skupiła się na chwili obecnej, może dlatego, że wokół były kamery i naturalna chęć, żeby zrobić dobre wrażenie, wydobyła z niej to co najlepsze. Przyszło mi do głowy, że mogłaby to być dobra metoda terapeutyczna wobec pacjentów takich jak ona: gdyby Cassie znalazła sobie zajęcie, które pochłaniałoby jej uwagę tu i teraz, nie miałaby chęci ani potrzeby spędzać takiej ilości czasu na rozmyślaniach o przyszłości. Dawniej taki pomysł byłby mnie zafascynował i dał impuls do entuzjastycznego działania. Ale teraz, pod sam koniec mojej kariery, mogłem co najwyżej poddać go pod rozwagę moim kolegom, z nadzieją że rozpatrzą praktyczne możliwości jego zastosowania. Zorientowałem się, że nasz koniec stołu nie jest filmowany, bo Cassandra w ciszy spożywa posiłek i nic poza tym się nie dzieje. Chcąc wykorzystać okazję, zapytałem ją: – Czy potrafisz mi powiedzieć coś na temat fled i pacjentów, czego ja nie wiem? – To zajęłoby o wiele więcej czasu, niż mamy do dyspozycji – odpowiedziała z całą powagą. Zdawało mi się, że Barney w tym momencie lekko się uśmiechnął. – Czy wiesz, kiedy fled odlatuje? – Tak, wiem. – Kiedy? – Dwudziestego drugiego czerwca. Podejrzewałem, że taki jest w przybliżeniu termin – teraz miałem potwierdzenie. – A czy wiesz, kogo ze sobą zabiera? – Tak. – Kogo? – Sto tysięcy ludzi. – Czy mogłabyś to sprecyzować? – Spora grupa będzie ze szpitala. Aż mnie poderwało z miejsca. – Spora grupa? Czy wiesz, jak duża? – Polecą wszyscy z nas, którzy chcą lecieć. – Wszyscy? A czy wiesz, ilu z was chce lecieć? – Tak. – Ilu?
– Wszyscy. – Rozumiem. I ty też? Bardzo rzeczowo, bez cienia uśmiechu, zupełnie jakby to była przeprowadzka na inne piętro, odpowiedziała: – Tak. Howard ją przekonał, żeby zabrała nas wszystkich. Usłyszałem, jak ktoś z ekipy TV pyta: – Kto to jest Howard? Cassie zaczęła być trochę niespokojna. – Już skończyłam posiłek, doktorze Brewer. Czy mogę wyjść? Wstałem i wyszedłem razem z nią. – Co jeszcze możesz mi powiedzieć? – zapytałem, kiedy już nie mogli nas słyszeć. – Pana też czeka przejażdżka! – Na K-PAX? – Nie aż tak daleko. Usłyszałem, jak ktoś woła: – KTO TO JEST HOWARD? Jeden z pacjentów odkrzyknął: – CZŁOWIEK ROPUCHA! – Idź go poszukać! – Operator wydał polecenie innemu członkowi ekipy. – Chciałem się jeszcze dowiedzieć, skąd wyruszacie. – Fled chce panu sama to powiedzieć. – Czyli już wie? Ale Cassandra usiadła już na swojej ulubionej ławce, a jej myśli powędrowały do gwiazd. Łamałem sobie głowę: czemu fled chce mi sama powiedzieć, skąd wyrusza? Czyżby wystawiała mnie na próbę? A może raczej zależy jej, żeby dowiedzieli się Dartmouth i Wang? I nagle – ni stąd, ni zowąd – pojawiła się inna dziwaczna myśl. Skoro z Instytutu Psychiatrii na Manhattanie zabierze ze sobą ponad sto osób, niewykluczone, że podobne grupy pacjentów będą na nią czekać w innych szpitalach psychiatrycznych. Czy w drodze powrotnej na K-PAX będzie jej towarzyszyć sto tysięcy chorych psychicznie? Spostrzegłem fled leżącą na trawie i wygrzewającą się w słońcu. Jej żółty fartuszek podwinięty był do pasa. Wyglądała tak, jakby nie miała ani cienia trosk. Z pytaniami można było zaczekać. Zostawiłem ją w spokoju i wszedłem z powrotem do budynku.
*** Czując poobiednią senność, usiadłem w holu, gdzie Priscilla zajęta była rozmową z mężczyzną w drogim garniturze – zapewne reżyserem lub producentem. Walczyłem ze sobą, żeby nie zapaść w drzemkę. Większość pacjentów i personelu również stawiła się na wywiad z fled (czułem lekką irytację, że tylko niewielu było obecnych w czasie mojego wywiadu). Prissy zerknęła na zegarek. Była 1.59, a krzesło fled wciąż stało jeszcze puste. O godzinie drugiej już na nim siedziała. Przebrała się w czystą kwiecistą sukienkę (czy coś w tym rodzaju), w której wyglądała bardzo ładnie. Priscilla podskoczyła, jakby ją ktoś ustrzelił, ale szybko doszła do siebie i przedstawiła fled jako tę, „która utrzymuje, że przybywa z kosmosu”. Na te słowa K-PAXianka roześmiała się kpiąco. Z niezmąconym spokojem Prissy zaczęła luźną wesołą rozmowę, jak to zapewne czyniła nieraz w przeszłości, po to, by wprowadzić gościa w zrelaksowany nastrój, albo też po to, by zmniejszyć jego czujność i łatwiej móc zadać niespodziany cios. Nie wiedziała o tym, że fled nie potrzebuje zachowywać czujności ani też nie jest ofermą. Jakby nigdy nic uprzejmie odpowiadała na pytania do momentu, kiedy prowadząca wywiad zapytała, jakim sposobem seks między różnymi gatunkami jest możliwy. Fled z całą delikatnością sprowadziła ją na ziemię. – Seks między odmiennymi gatunkami zawsze był możliwy. Jeśli pani mi nie wierzy, proszą zapytać osiemdziesiąt procent chłopców z waszych wiejskich gospodarstw. Pani chyba ma na myśli to, że reprodukcja między większością odmiennych gatunków jest niemożliwa. – Tak, naturalnie. Dokładnie to miałam na myśli. Ale proszę pozwolić, że zapytam: jesteś w ciąży czy nie? – Z całą pewnością. – W imieniu tych osób, które nie wiedzą nic o rozmnażaniu u kosmitów, chciałabym zapytać, czy wystąpiły już jakieś problemy: poranne nudności czy coś w tym rodzaju? – Na K-PAX nieznane nam są poranne nudności. – Ale wam dobrze. A ile trwa ciąża na waszej planecie? – Mniej więcej tyle samo co u was. – Kiedy spodziewałam się dziecka, miałam nudności przez cały czas. To było najgorsze dziewięć miesięcy w moim życiu! – Odwróciła się do kamer i wyszeptała: – Niektóre panie, które mnie słuchają, wiedzą, o czym mówię. – Ja nie – zaoponowała fled.
– Słyszeliśmy, że ojciec jest człowiekiem. Czy to prawda? – Nie wiem. Równie dobrze może być szympansem. Nie wykluczam pewnego bonobo. Były też chwile przeżyte z pięknym gorylem... – Ale ty nie jesteś człowiekiem. I jak rozumiem, szympansem też nie. Ani... ani czymkolwiek innym. – Jest pani bardzo bystra. – Więc jak... – Jestem pewna, że cała ta rozmowa o seksie jest fascynująca dla waszych widzów – zauważyła fled. I odwróciła się od Priscilli, by popatrzyć wprost do kamery, tak jak to zrobiła prowadząca program chwilę wcześniej. – Osobiście wolę to robić, niż o tym mówić. Wam też to radzę. Przejdźmy może do tego, dlaczego tutaj jestem, dobrze? Przybyłam na ZIEMIĘ, aby was ostrzec. – Zaraz, zaraz. Nie można tak po prostu... – Ludzie, coś jest z wami poważnie nie tak i nie chodzi mi tylko o wasze skłonności do gwałtu i przemocy. Gatunek homo sapiens jest psychotyczny. Wszyscy bez wyjątku powinniście
zostać
umieszczeni
w
szpitalach
psychiatrycznych.
Zmierzacie
ku
samozagładzie, a jesteście tak uwikłani w swoje miałkie życie, że w ogóle nie zdajecie sobie z tego sprawy. – Zamilkła na chwilę, może po to, by jej słowa zapadły w świadomość słuchaczy. Prissy zaczęła coś bełkotać, ale poza tym nie zabrała głosu. – Rzecz w tym, że na K-PAX wszyscy mają to w „bip” (tak, użyła słowa „bip”, chcąc zapewne zaoszczędzić pracy cenzorom), czy pozabijacie się czy też nie. Jesteśmy wyluzowaną społecznością, nie lubiącą się wtrącać, i uważamy, że istoty takie jak wy mogą żyć lub umierać, tak jak im pasuje. Ale nie wszyscy zamieszkujący GALAKTYKĘ są tego samego zdania. Moje krzesło zaskrzypiało, gdy się wyprostowałem. Ciekaw byłem, czy będzie to słychać na antenie. Jeżeli cokolwiek pojawi się na antenie. – Oto ostrzeżenie. – Pochyliła się do przodu tak, że jej wielka głowa wypełniła cały ekran monitora. – Uwaga! Czy słuchacie? Na innych PLANETACH żyją istoty, które są na serio wkurzone waszą agresją i głupotą. Gdybyście się ograniczyli do swojej PLANETY, pewnie pozostawiliby was samym sobie. Ale teraz wysyłacie czujki do innych ŚWIATÓW. Oni nazywają siebie „bullokami”. Ale dla uproszczenia i po to, żebyście lepiej zrozumieli, nazwijmy ich „złymi facetami”. Te istoty obawiają się, że zatrujecie całą GALAKTYKĘ swoim okrucieństwem i zachłannością. Kamerzysta zerknął na gościa w garniturze, który wzruszył ramionami i kiwnął głową, żeby kręcić dalej.
Fled odsunęła się trochę do tyłu. – Powiem wam coś o tych złych facetach – kontynuowała już mniej ostro. – Nie znają takiego pojęcia jak miłosierdzie. Gdyby chcieli, mogliby się tutaj zjawić jutro rano o piątej trzydzieści, a do południa cały wasz gatunek zostałby w starannie zaprogramowany sposób zainfekowany przez mikroorganizm, z którym nie uporalibyście się nawet przez tysiące lat. Mówiąc wprost, z wybiciem północy przeszlibyście bezpowrotnie do historii. Czy mnie słuchacie? Czy rozumiecie, co do was mówię? Jeśli postanowią tu przybyć, ani jeden członek rodzaju ludzkiego nie przeżyje. Znowu zamilkła na chwilę. Najwidoczniej to co mówiła, dotarło do świadomości Prissy; prezenterka oczy miała wielkie jak spodki, a usta szeroko otwarte. – A oto druga część ostrzeżenia: nie macie zbyt wiele czasu, aby uniknąć tego losu. Dają wam piętnaście lat. Jeśli nic się nie zmieni do roku 2020, możecie się pożegnać z WSZECHŚWIATEM, ponieważ znikniecie z jego przestrzeni i słuch o was zaginie. Nie będzie już kfc ani super bowl... Dotarło do mózgownicy? Wtedy bardziej łagodni mieszkańcy ZIEMI wezmą ją w posiadanie. W tej chwili mądrzejsi spośród was zadają sobie dwa pytania. Po pierwsze: czy ta kosmitka aby na pewno mówi prawdę? Mamy przyjąć jej słowa na wiarę? Cóż, jak na gatunek, któremu obce jest logiczne myślenie, to całkiem rozsądne pytanie. Hm, może przyjmiecie fakt zniknięcia stu tysięcy ludzi, gdy odlecę na K-PAX, jako znak, że nie rzucam słów na wiatr... Drugie pytanie, które pewnie pragniecie zadać, brzmi: co możemy zrobić, żeby przekonać tych złych facetów, że chcemy zawrócić ze złej drogi? Dobra nasza! Niezły początek! A oto odpowiedź: prot przysyła listę z propozycjami. Ale na dowód waszych szczerych zamiarów trzeba, aby tutejsza organizacja narodów zjednoczonych zaprosiła mnie na swoje forum, bym mogła zapoznać z nimi wszystkich ludzi we wszystkich zakątkach świata. Musi to być przed moim odlotem, który nastąpi – tu spojrzała na wyimaginowany zegarek – za sześć dni, dwanaście godzin, trzydzieści dwie minuty i... hm... kilka sekund. Zwróciła się z powrotem do Priscilli. – To wszystko. Koniec ostrzeżenia. Dziękuję, że mogłam wystąpić w waszym programie. Prissy gorączkowo przeglądała swoje notatki, ale nie było tam nic, co mogłoby się przydać w tej sytuacji. Producent (czy też reżyser) nie udzielił jej wsparcia. Oczy znowu niezdrowo jej błyszczały, kiedy w końcu zapytała: – Czy ci inni kosmici będą mogli uprawiać z nami seks? Fled wstała i wyszła – i tyle ją widziano. Nikt nic nie powiedział i nikt za nią nie
poszedł, ja też nie. Ale ekipa TV nie zaczęła pakować sprzętu. Po zakończeniu wywiadu z fled reżyser widocznie uważał, że rozmowa z „innymi pacjentami” spodoba się widzom i że trzeba działać, póki nadarza się okazja. Naprędce zorganizowano wywiad z Howardem (który przez cały dzień chował się po kątach). Pojawił się drugi prowadzący. Chciał, żeby Howard opisał, jak wygląda seks z szympansicą z kosmosu. Człowiek ropucha ochoczo przystał na tę propozycję. Gdyby puszczono tę relację na antenie, brzęczek musiałby rozbrzmiewać co chwila. Następnie był wywiad z Charlotte, a po niej z paroma innymi osobami, w tym z Jerrym, który ciągle narzekał, że stracił swój talent. Nie wierzyłem, że włączą wywiad z nim do programu – zbyt wyraźnie dawał do zrozumienia, że „normalność” wcale nie jest taka cudowna, jak się powszechnie mniema. Nie wszystkie rozmowy oglądałem, ale dowiedziałem się później, że Cassie była przebojem – w każdym razie wśród ekipy, której wywróżyła, jakie będą notowania na giełdzie. A niemożliwe do spełnienia marzenie Darryla o związku z Meg Ryan wszystkich bardzo wzruszyło. Okazuje się, że wielu ludzi hołubi takie skryte fantazje – i że w niejednym przypadku dotyczą właśnie pani Ryan. Do domu wyruszyłem bardzo późno. W połowie drogi zorientowałem się, że lepiej bym zrobił, zostając na noc w szpitalu. Jednak, do kroćset, ani mi się śniło zawracać. Przyszło mi potem żałować, że tego nie zrobiłem. *** W ciemnościach czekali na mnie Dartmouth i Wang – nie byli zadowoleni. Nie dotyczyło to jednak telewizyjnego show, o którym ewidentnie nic nie wiedzieli. W miarę jak zbliżała się data odlotu fled, liczba odwiedzających jej stronę internetową rosła na potęgę (w jaki sposób potrafiła odpowiedzieć na to mnóstwo pytań, było dla mnie tajemnicą – jeśli nawet nie intrygowało to „chłopaków”). Pojawił się niepokojący trend: coraz więcej Amerykanów rujnowało gospodarkę, dokonując wyboru diety bezmięsnej. Równocześnie podawali w wątpliwość swoje poglądy religijne, przemyśliwając, czy na pewno warto dla nich pozostać na Ziemi. – Po prostu nie możemy do tego dopuścić. To, że ktoś zrezygnuje zjedzenia mięsa, to jeszcze pół biedy – mówił z oburzeniem Wang – ale jeśli ludzie będą odwracać się od swoich wierzeń, zaczną samodzielnie myśleć, zamiast robić, co do nich należy... Czy pan zdaje sobie sprawę, czym to się skończy? Nie będzie można być pewnym, czy kupią nasze produkty, czy będą walczyć w naszych wojnach. Niewykluczone, że nawet zwątpią w to, że praca fizyczna jest źródłem satysfakcji. Zapanuje chaos. Jaki będzie wtedy nasz świat? – „Nasz”, to znaczy czyj?
Popatrzył na mnie surowo i burknął: – Musimy z nią porozmawiać. – Ja też – odparłem. – Ale najpierw trzeba ją znaleźć. – Znaleźć ją? – warknął. – Już panu mówiłem: nie jestem w stanie kontrolować tego, gdzie się udaje. Dotyczy to nawet terenu szpitala. – W piątek o północy – powiedział rozkazującym tonem. – Tutaj. – Mogę ją jedynie poprosić. Nie potrafię nic obiecać. Wang westchnął znacząco. – Doktorze Brewer, jak dotąd byliśmy dla pana mili, prawda? – No cóż... – Ma pan świadomość, że sprawy mogą przybrać paskudny obrót tam, gdzie w grę wchodzi bezpieczeństwo państwa... Chyba byłem zbyt zmęczony, żeby kontynuować tę dyskusję. – Obiecałem, że jej powiem! – krzyknąłem. – Jeśli nie przyjdzie, nic na to nie poradzę! Powtórzył chłodno: – Proszę dopilnować, żeby była tutaj w piątek o północy. Obrócili się jednocześnie i odmaszerowali. Ruszyłem w stronę domu. – Miłego dnia! – z oddali dał się słyszeć głos Dartmoutha (było po dziesiątej wieczorem). Karen czekała na mnie w kuchni. Kiedy wszedłem, spytała: – Z kim rozmawiałeś na dworze? Śmialiśmy się do łez. *** Nie wiem, czy to miało związek z chłopakami, ale tej nocy śniło mi się, że zadzwonił mój wydawca. Zadecydował, że nie wyda czwartego, i zapewne ostatniego, tomu sagi „K-PAX”. J. D. Salinger zaproponował im opublikowanie kolekcji swoich utworów na trzy miliony słów, zawierającej powieści, eseje, autobiografię, scenariusze, nowele, poezje, i całe wydawnictwo będzie pracować nad tym przez wiele następnych lat. O piątej rano zadzwonił telefon. Zbudziłem się, parskając i rzucając się po całym łóżku. Karen odebrała połączenie i podała mi słuchawkę. Był to Smythe z wiadomością, iż brytyjskie czasopismo z artykułem obwieszczającym światu, że fled jest w ciąży, pojawiło się
w kioskach minionego popołudnia, a dziś ukaże się w Stanach. – Przepraszam, że zawracam głowę – tłumaczył się z radosną nutą w głosie – ale pomyślałem, że zechce pan wiedzieć... Sprzedaliśmy wszystkie egzemplarze i następny nakład już idzie do druku. – Nie można było zaczekać z tą wiadomością? – Sądziłem, iż pewnie zaciekawi pana, że zasypują nas telefonami i e-mailami i że dwa do jednego opowiadają się „za”. – „Za” czym? – Za ciążą. – O czym pan mówi? – Spodziewaliśmy się fali protestów z powodu mieszanego seksu, ale większość ludzi, którzy piszą, po prostu pyta, kiedy dziecko przyjdzie na świat, jaki prezent mogliby mu przysłać i tym podobne. – No tak, macierzyństwo. – Ojcostwo też. – Mówi pan, że chcą się dowiedzieć, kto... – Tak, oczywiście. Mamy już dziesiątki mężczyzn przyznających się do ojcostwa. A to tylko początek. Ten sakramencki artykuł dopiero się pojawił! – Chce pan powiedzieć, że wszyscy próbują... – Nie całkiem. Myślę, że ona mogła uprawiać seks z nimi wszystkimi. – Jak to możliwe? – Wygląda na to, że wszędzie jej pełno. – Co jeszcze? – zadałem na głos retoryczne pytanie. Smythe i tak by kontynuował. – Konkurs na imię dla dziecka. To był najszczęśliwszy pomysł, na jaki wpadliśmy. Za miesiąc wyłonimy zwycięzcę. Jak pan myśli, czy fled będzie wciąż tutaj? Mogłaby zbić fortunę, występując w telewizyjnym talk-show o światowym zasięgu regularnie do momentu przyjścia na świat tego... hm... kimkolwiek ono będzie. Zapowiada się najlepiej sprzedający się nakład w dziejach czasopisma. Nawet historia o Johnie i Yoko nie była takim hitem. Proszę mi przypomnieć, żebym panu przysłał słoiczek piccalilli20 albo coś... – Zaczął się rozwodzić na temat podwyżki i awansu, jakie go czekają. Na koniec zapytał: – Czy spodziewa się pan jeszcze jakichś gości z K-PAX?
20
Pikantny przysmak z Wysp Brytyjskich, składający się z posiekanych jarzyn i ostrych przypraw.
– Kto wie? – Mam nadzieję, że pozwoli pan mnie pierwszemu jego... lub ją... wziąć na ząb. – W takim razie lepiej się umówmy, że będą to dwa słoiczki piccalilli – ziewnąłem. Zachichotał histerycznie i odłożył słuchawkę. Na próżno usiłowałem z powrotem zasnąć. Jednego byłem pewien: jeżeli po procie i fled pojawi się następny gość, kto inny będzie musiał nadzorować jego poczynania. W końcu niewyspany wstałem koło siódmej i poszedłem wziąć sprzed drzwi gazetę. Wang błysnął odznaką i podał mi „Timesa”. Dartmoutha nie było nigdzie widać. – Czy panowie w ogóle nie sypiają? – spytałem z irytacją, ale zarazem z autentycznym zaciekawieniem. – To ściśle tajna informacja – odrzekł. – Ale jedno panu powiem: spanie jest oznaką słabości. – Zatem muszę być bardzo silny – powiedziałem – bo też nie mogę spać. Popatrzył na mnie, ale się nie odezwał. – A więc – powiedziałem cierpko – czego pan chce? – Tak sobie myślałem... – zaczął i głos uwiązł mu w gardle. Czekałem skrępowany. Rozejrzał się chyłkiem dokoła, zanim znowu zaczął. – Chciałbym porozmawiać na osobności o moim koledze. – Rozumiem. Czy chce pan wejść do środka? – Nie, dziękuję. Wolałbym, żeby to zostało między nami. Mimo woli trzepnąłem gazetą o nogę. – W porządku. Jak mogę panu pomóc? Znów starannie zbadał otoczenie. – Mam pańską całkowitą dyskrecję. Zgoda? – Zgoda. – Martwię się stanem jego umysłu. Chyba zaczyna mieć przywidzenia. Może to alzheimer. Zastanawiałem się, czy nie jest to jakiś podstęp z jego strony, ale wyglądał na autentycznie zaniepokojonego, wręcz zdesperowanego. – Przykro mi, ale nie mogę mu pomóc. Jestem na eme... – Nie chodzi o pana, doktorze Brewer – odburknął. – Miałem nadzieję, że będzie pan mógł poprosić fled, żeby mu się przyjrzała. Chociaż stał w tej samej pozie i jego wyraz twarzy się nie zmienił, z oczu kapały mu łzy.
Poklepałem go po ramieniu. Wzdrygnął się, jakby dotknął go palec Boży. – Porozmawiam z nią – obiecałem mu. A po chwili namysłu dodałem: – Jesteście razem od wielu lat, prawda? Zdławionym głosem odparł: – Dawno temu został postrzelony, zasłaniając mnie własnym ciałem i ratując mi życie. Jestem jego dłużnikiem. – Nagle stanął na baczność, zasalutował dziarsko i zawołał: – Dziękuję panu! Niezgrabnie odsalutowałem. – W piątek o północy – przypomniał mi szeptem, gdy wchodziłem do domu. Kiedy znalazłem się wewnątrz, odczekałem parę minut i dopiero po tym czasie ostrożnie zerknąłem przez frontowe okno, żeby zobaczyć, czy już sobie poszedł. Na moich oczach podjechał dziwny pojazd, cały pokryty jakby cudacznymi naroślami, i zatrzymał się z szarpnięciem. Wang podbiegł do niego, wsiadł i już go nie było. Przyszło mi do głowy, że może fled jest stąd, a kosmitami są chłopcy z rządu. *** Kiedy przyjechałem do Instytutu, nie zastałem śladu po kamerach ani po całym oprzyrządowaniu – znowu wszystko wyglądało jak przedtem. Pacjenci kręcili się po budynku i po terenie jak zazwyczaj. Byli może jedynie trochę bardziej markotni. Przypuszczałem, że to normalny „dołek” po emocjonujących przeżyciach dnia poprzedniego. Ale tu chodziło o coś więcej. Wszystkim brakowało fled. Najwidoczniej nie opuściła nas jeszcze na dobre, bo zostawiła mi wiadomość, że „jakiś czas jej nie będzie”. Nie wiedziałem, gdzie jest ani na jak długo zniknęła, i miałem nadzieję, że „chłopcy” też nie wiedzą. Zgadywałem natomiast, co robi – zbiera po świecie swoich towarzyszy podróży albo towarzyszy właścicielowi stadionu w szaleńczej eskapadzie dookoła Systemu Słonecznego. Zakładałem, że odwiedzi nas jeszcze raz przed ostatecznym odlotem, ale z K-PAXianami nie można niczego być pewnym. Pocieszałem się jednak tym, że obiecała pogadać ze Steve’em i jego rodziną, no i czekała ją wizyta w ONZ (jeśli zaproszenie nadejdzie). Rząd również chciał się z nią spotkać, ale to już było ich zmartwienie, nie moje. I jeszcze nie dała nam próbek krwi i moczu do zrobienia testu ciążowego. Internet oplata już cały świat i pewnie dzięki temu fled nadążała z przyjmowaniem podań i odpowiadaniem na pytania przyszłych podróżnych. To podsunęło mi pewien pomysł... Wprawdzie wziąwszy pod uwagę, jak wielkie ilości korespondencji wchodziły w rachubę w jej wypadku, nie robiłem sobie wielkich nadziei, ale zawsze warto spróbować,
czyż nie? Zasiadłem przed komputerem w biurze Goldfarb (za zgodą i aprobatą Margie) i wysłałem cierpki list, zapytując, co będzie, jeśli zaproszenie dla niej od ONZ przyjdzie na adres szpitala. Ku memu zaskoczeniu odpowiedź przyszła natychmiast. Brzmiała następująco: Pan da mi znać. Czy aby nie jesteśmy w złym humorze? Gdzie teraz jesteś? – zapytałem czym prędzej. W Indonezji, ale niedługo wyruszam dalej. Wysłałem następny e-mail. Kiedy znowu cię zobaczę? Za parę dni. Jeszcze mam porozmawiać z pana zięciem, pamięta pan? Rząd także chce się z tobą zobaczyć. W piątek o północy. OK? I jednemu z nich trzeba zbadać głowę... Mam ważne sprawy, gino. Pogadamy później. Czy na pewno zdążysz? Tym razem natychmiastowej odpowiedzi nie było. Do gabinetu wparowała Goldfarb. Gryzło ją, czy powinna była zezwolić na realizację programu telewizyjnego w IPM. – Nawet nie wiadomo, czy to puszczą – powiedziała. – Decyzja jeszcze nie zapadła. Jeśli się rozmyślą, otrzymamy tylko rekompensatę. – Jaka to suma? – Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. – Lepsze to niż nic. Pokręciła głową. – Mało. Wystarczy nam na jakieś trzy godziny funkcjonowania szpitala. Chyba nigdy nie wygrałem sporu z Goldfarb, więc dałem sobie spokój. – Co myślisz o tych „Złych Facetach”, o których mówiła fled? – Jeżeli naprawdę istnieją, to jesteśmy po uszy w gównie. – Nie wierzysz w to? – Na tym polega kłopot z kosmitami. Musimy im we wszystkim wierzyć na słowo. – Fled odpowiedziałaby pewnie, że nasza podejrzliwość jest częścią naszego problemu. Widzisz, gdyby była człowiekiem, również miałbym wątpliwości. Ale nie jest... – Niby czemu uważasz, że nie wolno ci mieć wątpliwości? – Jestem całkowicie przekonany, że prot nigdy nas nie okłamał – powiedziałem – i nie znam przypadku, żeby fled to zrobiła.
– Może to jest właśnie ten przypadek. – Ale czemu miałaby kłamać na temat tak poważnej sprawy jak ludobójstwo? – Kto to wie? Może po to, żeby nas przerazić? – W twoim rozumowaniu tkwi błąd. Wydaje mi się, że gówno ją obchodzi... wybacz określenie... czy posłuchamy jej ostrzeżenia przed Bullokami czy też nie. Myślę, że dla niej równie dobrze możemy pójść w ślady dodo. – Może w tej sprawie także nas okłamuje. *** Nie zdawałem sobie sprawy, że pacjenci tak polubili fled. W ciągu tych paru dni, kiedy jej nie było, ciągle przychodzili do mnie z pytaniem, kiedy wróci. To zdumiewające: w danej chwili jesteś pariasem, a w następnej córką marnotrawną. Szkoda, że nie ma sposobu, by zrozumieć drugą osobę w całej jej złożoności od samego początku, zamiast poznawać ją po trochu co jakiś czas. Dlaczego nasze pojmowanie idzie raz w górę, raz w dół jak jojo? Choć może to właśnie sprawia, że wzajemne ludzkie relacje są tak interesujące. Szczerze wierzę, że kiedy człowiek pozna dobrze osobę, którą uważa za „inną”, przekonuje się, że istnieje między nimi o wiele mniej różnic, niż sądził. To odnosi się w szczególności do rasowych i religijnych uprzedzeń. Nie twierdzę, że znam osobiście wielu Afroamerykanów czy muzułmanów, ale niewielka liczba tych, których znam, nie różni się zbytnio ode mnie. Tak samo jak ja wkładają spodnie, jedzą, śmieją się i płaczą. Problemy, jak sądzę, mają swoje źródło w lęku. Lęku przed czym? Można by wymienić różne obawy: przed utratą pracy, majątku i tym podobne. To oczywiście nie oznacza, że mam obowiązek lubić każdą poznaną osobę odmiennej rasy. Cliff Roberts, nasz powszechnie szanowany lekarz psychiatra o skórze czarnej jak węgiel, według mojej opinii jest zarozumiałym durniem. Z drugiej strony, może nie znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co w nim naprawdę siedzi. Ale wracając do fled... Kiedy pytałem pacjentów, dlaczego tak tęsknią do jej powrotu, oczekiwałem, iż usłyszę, że chodzi im o to, by udać się wreszcie na K-PAX, i to w pierwszej kolejności. Ale naturalnie chodziło im o coś więcej. Częściowo o to, że spodziewała się dziecka, częściowo o wywiad dla telewizji: nie podobało im się, że prezenterka dręczyła ją pytaniami o partnerów seksualnych i o to, kim jest ojciec dziecka. Oprócz tego byli zaniepokojeni, że jacyś Źli Faceci mogą obserwować nas z oddali, gotowi wkroczyć, kiedy sytuacja na Ziemi wymknie się spod kontroli, i mieli nadzieję, że fled będzie mogła temu zaradzić. Obchodziło ich więcej, niż dawali po sobie poznać. Tak czy inaczej z utęsknieniem oczekiwali jej powrotu. Podobnie jak ja. Była cała
masa rzeczy, które chciałem jej powiedzieć. Na przykład nie zdążyłem jej ostrzec, że panowie Dartmouth i Wang być może chcą się z nią spotkać w piątek o północy po to, by w ramach tajnej misji powstrzymać ją przed opuszczeniem Ziemi ze stu tysiącami jej mieszkańców – zwłaszcza jeśli część z nich to obywatele amerykańscy, którzy w ten sposób mogliby uszczuplić produkt krajowy brutto. Prawdę mówiąc, doszedłem do wniosku, że agenci rządowi nie zatrzymają się przed niczym, byle tylko nie zostały naruszone przekonania i wartości, które sobie cenią (i które my powinniśmy cenić?). Co do pacjentów – ogromnie zależało mi na tym, by wykorzystała ostatnią możliwość porozmawiania z każdym z nich. Gdyby dotarła do sedna ich problemów, może niektórzy zmieniliby zdanie i nie ryzykowali długiej i niebezpiecznej podróży. Kiedy o tym wszystkim rozmyślałem, nie wstydząc się żywionych nadziei, podszedł do mnie Rocky. – Wróciła już? – zapytał po raz chyba dziesiąty. – Obawiam się, że nie. – Porachuję się z nią za to. – Za co chcesz się z nią porachować? – Obiecała, że zaglądnie mi do głowy, żeby znaleźć sposób, jak mi pomóc. Faktycznie podłączyła mnie do czegoś, ale nie powiedziała, co znalazła. A teraz znowu zniknęła. To paskudnie z jej strony. – Co zrobiła? Podłączyła cię do czegoś? – Tak jest. I prawie całą resztę również. – Do czego was podłączyła? – Nie wiem. Kształtem przypominało stożek. – I powiedziała wam, że to zbada wam głowę? – Tak. Czy zrobiła z nami coś, czego nie powinna była robić? – Z pewnością nic, co mogłoby zaszkodzić... Wydaje mi się, Rocky, że ona tu wróci. Przynajmniej jeszcze jeden raz. Ale nie ma gwarancji, że potrafi ci pomóc. – A właśnie że jest. – Dlaczego tak uważasz? – Powiedziała mi, że potrafi. Pojawił się obok nas Darryl. – Mnie też tak powiedziała. Claire, która nieopodal notowała coś w żółtym notesie, zawołała: – Wprawdzie nie jestem pacjentką, jestem lekarzem należącym do personelu –
przypomniała mi – lecz fled obiecała mi pomóc w problemach natury osobistej, które mam od jakiegoś czasu. – Wydawało mi się, że twierdziłaś, iż fled jest taką samą kosmitką jak ja. – I podtrzymuję to. Tylko że jest od was wszystkich o wiele bystrzejsza. Dołączył do nas Barney. – Pan też powinien z nią porozmawiać, doktorze B – poradził mi z wielką powagą. Następny był Rick. – Nic takiego mi nie powiedziała – co po przetłumaczeniu należało rozumieć, że jemu też zdolna jest pomóc. Teraz już zgromadzili się wokół mnie wszyscy, którzy przebywali na trawniku, chcąc mnie zapewnić, że fled potrafi wyleczyć każdego z nich. Nie wiedziałem, czy mam wierzyć komukolwiek z wyjątkiem Ricka. Bo może chodziło jej o to, że potrafi zrobić coś dla nich wszystkich razem wziętych poprzez radykalną zmianę otoczenia?
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W poniedziałek rano telefon obudził nas o piątej trzydzieści. Pomyślałem, że to pewnie znowu Smythe, tym razem ze wstępnymi wynikami konkursu na imię dla dzidziusia, i uznałem, że lepiej będzie, jak nagra się na sekretarkę. Ale Karen, która zawsze w podobnej sytuacji uważa, że może to być pilna wiadomość od jednego z naszych dzieciaków (tak je ciągle jeszcze nazywamy, chociaż najmłodsze ma prawie trzydzieści lat), odebrała połączenie. Po paru sekundach oddała mi słuchawkę i obróciła się na drugi bok. Dzwonił nasz zięć. Jego podniecenie sięgało zenitu (mąż Abby bez ustanku jest czymś podniecony). – Co się dzieje, Steve? – Właśnie wyszła od nas fled! Była tej nocy na pikniku. – To wspaniale, Steve. Ale czy nie moglibyśmy pogadać o tym później... – Chciałem tobie jako jednemu z pierwszych przekazać wiadomość, że prędkość światła równa się tempu ekspansji wszechświata! Innymi słowy, światło wcale nie podróżuje z prędkością 186 000 mil na sekundę przez wszechświat. To wszechświat rozszerza się w tym tempie we wszystkich kierunkach, a fotony po prostu załapują się na przejażdżkę! To wszystko wyjaśnia! Nic nie może podróżować szybciej od światła, bo gdyby potrafiło, wymknęłoby się poza granice wszechświata. Einstein miał rację, aczkolwiek wyszedł z błędnych przesłanek! Rozumiałem mniej więcej, o czym mówi, i trochę mnie irytowało, że dowiaduję się o tym z drugiej ręki. – Myślałem, że fled nie interesuje się tego rodzaju sprawami. – Tak naprawdę, to nie. Chyba chciała się mnie jak najszybciej pozbyć. W to łatwo mogłem uwierzyć. – Jak powiedziałeś? Kiedy przyszła na piknik? – Wczoraj w nocy! A właściwie dzisiaj o drugiej nad ranem! – Zjawiła się na piknik o drugiej rano? – Zgadza się. Byliśmy w łóżkach oczywiście, ale wszyscy chcieliśmy z nią pogadać o różnych sprawach, toteż natychmiast wstaliśmy. Ponieważ na wstępie oznajmiła, że jest głodna, udaliśmy się do ogródka i zjedliśmy razem trochę owoców i warzyw.
– Po ciemku? – Nie całkiem. Zapaliliśmy parę świec. Zrobiło się bardzo przyjemnie. Powinniście kiedyś też spróbować. – Pomyślę o tym. Czy wiesz, gdzie była? – W Ameryce Południowej. Oświadczyła, że to ostatnia wycieczka w teren. Tak czy inaczej, zadałem jej masę pytań, z którymi specjalnie czekałem na tę okazję. Opowiedziała mi tyle, że starczyłoby na kilkanaście prac. Oczywiście wszystko trzeba będzie potwierdzić eksperymentalnie. Ale niech to... – Czy mówiła coś jeszcze? Na przykład, skąd wyrusza w drogę powrotną? – No... nie. Nikt jej o to nie pytał. Rain akurat był w domu, a Star nieustannie robił jej zdjęcia z nami wszystkimi, a potem pstryknęliśmy ich jeszcze trochę jemu, Rainowi i fled. Przyślę ci kilka. Fled podarowała Starowi jeden włos z głowy. A potem Abby rozmawiała z nią o przyszłym losie Ziemi i jakie są opcje... – I jakie są? – Nie ma żadnych. Powiedziała, że jedynym sposobem, abyśmy przetrwali, jest dalsza ewolucja. – A ile to zajmie czasu? – Cóż, już jesteśmy bardzo zapóźnieni. – Czy wspomniała, gdzie się wybiera, kiedy się z wami żegnała? – Chyba napomknęła coś o powrocie do szpitala. – W takim razie na mnie już czas. Steve nie zawsze chwyta aluzję. – Chciałem ci podziękować za to, że ją nakłoniłeś, aby do nas wpadła. To było fantastyczne! Pomyśl tylko, Gene! Światło wcale się nie porusza! Po prostu „płynie z prądem” w miarę rozszerzania się wszechświata. To dlatego śmiga we wszystkich kierunkach w takim samym tempie. Wszystko inne przemieszcza się wolniej, w zależności od masy, jaką posiada. A neutrina poruszają się z prędkością zbliżoną do prędkości światła, ponieważ mają bardzo małą masę. Oczywiście wszystko to jest nieco bardziej złożone, ale w zasadzie im cięższa cząsteczka, tym wolniej się porusza. – Naturalnie. – I pomyśl: czarne dziury nie tylko powstrzymują światło, żeby się nie wymykało. One zatrzymują rozszerzanie się wszechświata w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. To z tego powodu światło nie może się z nich wydobywać! Musiałem przyznać, że brzmi to niesamowicie.
– A co powiedziała na temat teorii superstrun? – Według fled to gówniana teoria. Istnieją dziesiątki teorii tego rodzaju. Powiedziała, że albo wszystkie są słuszne, albo żadna z nich nie jest nic warta. – Brzmi to sensownie. – Chcę lecieć na K-PAX! – Teraz? – No, nie. Najpierw muszę napisać te prace... *** Wyjechałem z domu wcześnie, aby nie wpaść w korki, i kiedy dojechałem do szpitala, wszystko jeszcze spowite było we mgle. Zaproszono mnie na poranne poniedziałkowe zebranie personelu po raz pierwszy od czasu mojego przejścia na emeryturę i nie miałem zamiaru zaprzepaścić tej okazji. Jedna ze spraw, które chciałem poruszyć, dotyczyła fled i pacjentów. Nie zjawiłem się pierwszy. Goldfarb jak zawsze była już na miejscu, sprawdzając notatki i układając listę spraw do omówienia. Kiwnęła głową, gdy wszedłem, ale zaraz wróciła do swojego zajęcia, nie zwracając na mnie uwagi. Perfekcyjna kopia „Słoneczników” van Gogha, namalowana przez byłą pacjentkę i zawieszona na ścianie, przypominała mi dobitnie o tym, że kiedy wreszcie przestanę przychodzić do Instytutu, to miejsce będzie nadal funkcjonować bez zarzutu. W takich chwilach człowiek zastanawia się, jakie znaczenie – jeśli w ogóle jakiekolwiek – ma jego życie na Ziemi. Kto będzie wiedział za sto lat, że tu byłem? Reszta lekarzy zjawiła się wkrótce: Hanna Rudqvist, która zobaczywszy mnie zaczerwieniła się po uszy, potem Ron Menninger, Laura Chang, Cliff Roberts i na końcu Will. Rothstein była nieobecna ze względów osobistych, jak poinformowała Goldfarb. Narzuciło mi się podejrzenie, że Hanna i Will weszli osobno dla zmylenia pozorów. Trzeba było przedyskutować szereg ważnych problemów. Ron opowiedział o tym, jak Ed – psychopata i morderca, który po krótkiej rozmowie z protem stał się łagodny jak baranek – przyszedł nas odwiedzić w czasie weekendu i wpadł prosto na Charlotte, osobę podobnego pokroju. – To była miłość od pierwszego wejrzenia! – Ron relacjonował nam tę romansową historię jak z filmu, dla niego wprost niewiarygodną. Czy zbliżyły ich podobne historie życia pełnego gwałtu i przemocy, czy po prostu zadziałała tu nieprzewidywalna chemia, skutkująca namiętnymi przeżyciami miłosnymi
między bardziej przeciętnymi ludźmi, tego Menninger nie potrafił powiedzieć (któż by potrafił?) – w każdym razie byli nierozłączni przez całe dwa dni. Potem Charlotte oznajmiła, że jest „gotowa” opuścić szpital. A jeśli Instytut Psychiatrii na Manhattanie i sąd nie wyrażą na to zgody, Ed chce się wprowadzić do nas z powrotem! Uzgodniliśmy, że Ron przygotuje orzeczenie podsumowujące postępy w leczeniu Charlotte na przestrzeni ostatnich paru lat, a tymczasem przyznamy Edowi prawo do odwiedzin i zobaczymy, co z tego wyniknie (bardzo dobrze). Wynik głosowania – pięć do jednego na korzyść tej decyzji (Menninger, który sam kiedyś padł ofiarą sadystycznej natury Charlotte, głosował przeciwko) – zapadł bez mojego udziału, gdyż wstrzymałem się od głosu. Następny w kolejności był Jerry. Według relacji Laury wpadł w ostrą depresję i przebąkiwał, że chce z tym wszystkim skończyć. – Nuda doprowadza go do szaleństwa – lamentowała. Chociaż nie uważała, żeby samobójstwo było prawdopodobne, to jednak sprawa była bardzo poważna; nie można lekceważyć takich gróźb ze strony pacjenta psychiatrycznego. Porównała go do Swiftowskiego Guliwera, który powróciwszy do domu z podróży do innych lądów i ich mieszkańców, nie mógł znieść ludzi – napawali go taką odrazą, że nie chciał mieć z nimi nic do czynienia. W przypadku Jerry’ego wszystko, co dotyczyło „prawdziwego” świata, wydawało mu się głupie i odpychające. – W jaki sposób możemy go przekonać, że jego nowa, czyli normalna egzystencja nie jest taka straszna? – pytała nas. Niestety nikt nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. – Różne rzeczy uszczęśliwiają różnych ludzi – odezwał się Will. – To zależy od osobowości. Zazwyczaj chodzi o takie sprawy, jak miłość, religia, kariera, pieniądze i tym podobne. Cliff, jak zwykle, musiał zrobić przemądrzałą uwagę. – Moglibyśmy go wyswatać z piękną kaznodziejką, która zawsze marzyła o tym, żeby zamieszkać w luksusowym domku z zapałek. Przypomniałem mu, że Jerry już nie pamięta, jak budować domy z zapałek. Zapytał, czy mam lepszy pomysł. Nie miałem. Goldfarb za to stwierdziła, że fled jest wystarczająco bystra, żeby przewidzieć konsekwencje swoich działań, i wyraziła przekonanie, że może nasza kosmitka dokonując zmiany „okablowania” w jego głowie miała zamysł, którego się nie domyślamy... Resztę czasu zajęły krótkie sprawozdania z historii chorób innych pacjentów, w tym również Darryla. Napomknąłem, że mój syn Fred zamierza przyprowadzić aktorkę podobną do Meg Ryan po to, aby organizując umyślnie przykre spotkanie z tą osobą, spróbować
wyrwać Darryla z zaklętego snu, niemożliwego do spełnienia. Nikt nie zaoponował przeciwko takiej próbie, jako że w rzeczy samej nie było nic do stracenia. Na koniec pozostały jeszcze tylko rutynowe sprawy administracyjne, które ciągnęły się monotonnie, ale ja po prostu cieszyłem się, że tam jestem, zapewne po raz ostatni, spoglądając na obrazy, chłonąc dźwięki rozmowy znanych mi ludzi, starających się uporać z trudnymi problemami psychicznie chorych pacjentów, i próbowałem zapomnieć, jak krótkie jest życie. Równocześnie słaba ludzka natura kazała mi zerkać w stronę Hanny i Willa, siedzących obok siebie jak niewiniątka. Miałem nadzieję, że nie widać po mnie moich ponurych myśli. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że Karen jak zawsze ma rację. Oboje są w pełni dorosłymi ludźmi, którzy dobrze wiedzą, w co się pakują, a ja nie mam prawa wtrącać się w ich życie niezależnie od tego, kto będzie cierpieć z tego powodu. Z zadumy wyrwała mnie Goldfarb, pytając o fled. – Czy wiadomo już, kiedy wyrusza w podróż powrotną? – Nie jest to całkowicie pewne, ale chyba lada dzień. Wczesnym rankiem była w New Jersey, ale nie wiem, gdzie jest teraz. Miałem nadzieję, że uda się dzisiaj zorganizować spotkanie pacjentów z nią. Obiecała, że jak przyjdzie pora, porozmawia z wszystkimi... Z niektórymi z pewnością już rozmawiała (na wszelki wypadek nie wspomniałem o „stożkowatym urządzeniu”, bo sam nie wiedziałem, co to jest, a poza tym może po prostu sporządzała hologramy dla krewnych?), ale nie wydaje mi się, żeby wystarczyło jej czasu na indywidualne spotkania z każdym z osobna. – Czy ktoś wyraża sprzeciw? – spytała Goldfarb. Nikt nie miał obiekcji. – Spróbuj zrobić, co się da – powiedziała. Na
koniec
nasza
pracowita
dyrektorka
przyznała
się,
że
rozmawiała
z
przedstawicielem producentów programu telewizyjnego. Pełni entuzjazmu dawali do zrozumienia, że emisja zostanie przyspieszona i pokaz programu odbędzie się we wrześniu. Ale okazało się, że to nie obwieszczenie fled o zagrożeniu ze strony Bulloków (jeśli nie zmienimy naszych ludzkich przyzwyczajeń) ani nawet wiadomość o jej ciąży (w podaniu tej sensacji i tak ubiegł ich brytyjski magazyn) wznieciły ich entuzjazm, tylko codzienne życie i troski pacjentów w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie. – To ostatni obszar ludzkiej emocjonalności nie spenetrowany jeszcze przez telewizję – poinformował Virginie producent. – Dotychczas baliśmy się podjęcia tego tematu. Niesłusznie. Każdy posiada dość empatii, by wczuć się w problemy osób chorych psychicznie – ciągnął z podnieceniem. – A z pewnością wszyscy pracownicy naszej sieci. Tak! – pomyślałem. Jeżeli nawet nic więcej nie wyniknie z wizyty fled, to lepsze
zrozumienie tego poważnego medycznego (i społecznego) problemu sprawi, że jej podróż nie pójdzie na marne. *** Nie zastałem jej w pokoju 520, więc jak zwykle wybrałem się na poszukiwania. Na trawniku ani w holu również jej nie znalazłem, za to wpadłem na Darryla rozmawiającego z... Meg Ryan. Oboje byli pochłonięci burzliwą rozmową, więc zostawiłem ich w spokoju. Przeszukawszy wszystkie możliwe miejsca, wróciłem do punktu wyjścia, gdzie tym razem zastałem już fled – która zdążyła wrócić z nieznanych rewirów. Zajadała ziemniaka, a obok koszyka na biurku leżała sterta obierzyn. Po chwili wzięła następną bulwę i zaczęła z niej powoli zdejmować zębami skórkę. Skorzystałem z okazji, żeby poruszyć sprawę, która od dłuższego czasu nie dawała mi spokoju. – Prot nigdy nie obierał warzyw ani owoców. – Tak, wiem. Dremerzy bywają prymitywni. – Nie potrafią nawet czytać w umysłach! – zażartowałem. Patrzyła na mnie, przeżuwając. – Na wstępie chciałbym ci podziękować, że odwiedziłaś Abby, Steve’a i chłopców. – Nie było tak źle, jak się obawiałam – powiedziała, naśladując sposób mówienia Steve’a. Chrup, chrup, głdyk. – Od razu odpowiem na pierwsze pytanie (jeszcze go nie zadałem). To już nie potrwa długo. – Co nie potrwa długo? Uśmiechnęła się szeroko; może wreszcie doceniła we mnie szczyptę humoru. Odwzajemniłem uśmiech. – A więc stadion piłkarski jest już przygotowany? – Niezupełnie. Mam coś o wiele lepszego. – Naprawdę? Co? Gdzie? – Proszę chwileczkę zaczekać. – Wstała, zbliżyła rękę do lampy i wyciągnęła mikroskopijne urządzenie elektroniczne, do którego wrzasnęła: „Żegnajcie, chłopcy!”. Wolałem nie myśleć, co się stało z uszami Dartmoutha i Wanga. – Nic im nie jest, mój ludzki przyjacielu. Wyłączyłam to, jak tylko je zainstalował. – Zainstalował? Kto taki? – Sauer. – W twojej obecności? – Udawałam, że śpię.
– Chcesz powiedzieć... po tym, jak on... i ty... – Yhm. – Więc oni przez cały czas nic nie słyszeli? – Coś słyszeli. Fałszywe nagranie, które dla nich przygotowałam. Myślą, że gadaliśmy o kocyku dla mojego dziecka. – Wrzuciła przyrząd do kosza na śmieci. – Czy potrafi pan dotrzymać tajemnicy, szefie? – Nic, o czym usłyszę w tym pokoju, nie ma prawa się stąd wydostać. Tak było przez trzydzieści pięć lat i nie zamierzam teraz tego zmieniać. – Zdaję sobie z tego sprawę, ale wiem też, jak bardzo lubi pan to powtarzać. Wyruszamy z wielkiego kanionu. – Wielki... Myślę, że on spokojnie pomieści sto tysięcy ludzi. – Żałuję bardzo, że nie mogę zabrać więcej. – Może ktoś inny przybędzie po pozostałych. – Bulloki są tuż! Bulloki są tuż! – Hm... Właśnie chciałem cię o nich zapytać. Wrzuciła do ust całego ziemniaka. – Doprawdy? – Powiedz mi: czy to jakiś żart? Fortel obmyślony po to, żeby nas przestraszyć i skłonić do zjednoczenia całego świata... Żebyśmy wreszcie nauczyli się postępować rozsądnie? Nie przerywając głośnego przeżuwania, zdołała wykrztusić: – Po co miałabym to robić? Na miejscu bulloków dawno bym tu była. To prot uprosił, żeby dali wam jeszcze szansę. Lubi wasz gatunek z jakiegoś powodu. Oczywiście o gustach trudno dyskutować. Drobinki ziemniaka trysnęły mi prosto w twarz. Zignorowałem je. – Czyli jeśli nic się nie zmieni, złożą nam wizytę za piętnaście lat? – Z poprawką do jednego lub dwóch dni. – A więc jesteś taka sama jak prot: wszystko ci jedno, czy my, ludzie, przetrwamy czy też nie. – Zależy mi na tym w takim samym stopniu jak panu na tym, żeby wasze słonie przetrwały. Nie było sensu udawać, że walczę w pierwszych szeregach ruchu na rzecz przetrwania słoni, i nawet nie próbowałem.
– Czy jeszcze coś, szefie? – Mamy pewne kłopoty z Jerrym... – Już załatwione. – Już... – Prosta sprawa. Ponownie zmieniłam połączenia. Jest taki sam jak przedtem. – Dziękuję. Chyba. A co z innymi pacjentami? Czy wygospodarujesz przed odlotem czas na spotkanie z nimi? Coś w rodzaju sesji terapii grupowej dla wszystkich? Wyciągnęła przyrząd, za którego pomocą pokazywała mi hologramy, gdy po raz pierwszy pojawiła się w moim domu. – Z tego dowie się pan więcej o swoich pacjentach, niż chciałby pan wiedzieć. Gapiłem się na stożkowate urządzenie. – Po prostu trzeba je postawić na jakiejś powierzchni, pamięta pan? I obrócić w stronę pacjenta, którego historię chce pan poznać. O nic więcej nie trzeba się troszczyć. – To znaczy, że... – Zostawiam je panu. Jedna rada, mój przyjacielu sapiens: kiedy już pan skończy go używać, proszę nie pozwolić, by wpadło w niepowołane ręce. – Kiedy zdążyłaś to zrobić? – Kiedy wśród nich bywałam. Oczywiście nie wiedzieli, jak głęboko wnikam w ich umysły. Schowałem przyrząd do kieszeni marynarki. – Jak mam zapobiec temu, żeby się nie dostało w niepowołane ręce? – Czy naprawdę muszę zawsze za pana myśleć, mój nierozgarnięty przyjacielu? Kiedy już nie będzie panu potrzebne, proszę je zakopać. Jak wehikuł czasu. Może pan na wierzchu napisać: „Otworzyć za milion lat”. – Zarechotała. – W drogę. Zabiorę pana do domu. – Do domu? – No, doktorku... Wiesz przecież. Do pańskiego domostwa. – Hm... – A niech tam. Żyje się tylko raz. Za chwilę stałem na werandzie na tyłach domu – nic więcej nie pamiętam. Fled wzięła mnie za rękę. – Wejdźmy do środka. O dziwo, nie kręciło mi się w głowie i w ogóle nic nie czułem. Było to coś jak zmiana kadru w filmie. Karen i Flower były w salonie. Flower pobiegła po zabawkę, a fled tymczasem zabrała się do usuwania pluskiew z lamp, z telefonów, kontaktów – wszystkiego razem tuzin. „Czy ktoś to chce na pamiątkę?” krzyknęła, upuszczając je na boczny stolik i
rozpoczynając z naszą niestrudzoną suczką gonitwę po całym domu. Po jakichś piętnastu czy dwudziestu minutach Flower wyszalała się do woli, chyba po raz pierwszy w życiu. Leżała dysząc ciężko, a ja zapytałem fled: – One też dostarczały chłopcom fałszywych informacji? – Rząd uważa, że prowadzicie najbardziej emocjonujący tryb życia na ZIEMI! Przyjęcia, orgie... – Czy możesz nam zdradzić, jak tego doko... – Coś panu powiem, doktorze b. Słucha pan? Nic by pan z tego nie zrozumiał, nawet gdybym próbowała panu wytłumaczyć. Najwyższy czas, żeby pan przestał zadawać pytania i skoncentrował się na tym, co pan już wie. Powtórzę to jeszcze raz. Gotów? Wszystko, o czym trzeba pamiętać: bulloki wybierają się tutaj za piętnaście lat. Czy dotarło to do pana jasno i wyraźnie? – W zupełności. – Doskonale. – Nagle klasnęła w ręce i krzyknęła przenikliwym głosem: „Wyruszamy na przejażdżkę!”. Pojawiło się znów światło i lusterko i w następnej chwili staliśmy na krawędzi Wielkiego Kanionu i patrzyliśmy w dół na największy naturalny wąwóz świata. Nigdyśmy wcześniej tu z Karen nie byli. Słowo „super” nawet w przybliżeniu nie może oddać tego, co ujrzeliśmy. Na zachodzie był jeszcze poranek i jaśniejące słońce rzucało wydłużone cienie w wydrążonej dolinie pod nami. Kłaczki mgły unosiły się nad korytem rzeki. Na tle zielonego dna doliny widać było małe stadko osiołków – wyglądały jak drobne punkciki. Najlepszy pejzażysta nie potrafiłby oddać perspektywy tego widoku, nie sprostałoby temu nawet zdjęcie na całą ścianę. Poprzysiągłem sobie, że od tej chwili poświęcę jak najwięcej czasu na to, aby zwiedzić wszystkie miejsca widokowe na świecie, których dotąd nigdy nie mieliśmy okazji obejrzeć. Jeszcze jeden błysk i oto byliśmy na dole, obok rwącej rzeki, stwórczyni tego wszystkiego. Powietrze pachniało świeżością i pełnią życia. Osiołki podniosły łby znad swojego śniadania, zmierzyły nas wzrokiem od stóp do głów i pochyliły się znowu, nie zwracając na nas więcej uwagi. Wiosenne kwiecie wszystkich kolorów i gatunków zachwycało nas. Pędząca woda stanowiła rajskie tło dla tej pięknej scenerii. Cała nasza czwórka chłonęła ten widok bez słów. Nawet Flower oniemiała z wrażenia albo może była zbyt wyczerpana, by pogonić osiołki. – Wróćmy tutaj kiedyś – szepnęła moja żona. Uśmiech fled był szeroki na łokieć. W następnej chwili byliśmy z powrotem w naszym salonie, tyle że już bez fled. Ale ja wiedziałem, gdzie jest. Zostały jej tylko dwa dni, żeby zebrać sto tysięcy ludzi i ukryć ich w
kanionie. *** Tego samego dnia po południu Karen poszła do kręgielni, żeby pograć w swojej damskiej drużynie, a ja otworzyłem stronę internetową fled, gdzie znalazłem następujące ogłoszenie:
PRZEPRASZAM, LISTA PASAŻERÓW JEST PEŁNA NOWE PODANIA NIE BĘDĄ ROZPATRYWANE
Sprawdziłem niżej, czy nie ma innych zmian lub dodatkowych informacji. Była jedna na samym końcu.
WKRÓTCE TU BĘDĄ: ŹLI FACECI
Nagle przypomniałem sobie o urządzeniu do hologramów w kieszeni marynarki. Wyciągnąłem je i zaniosłem do swojego gabinetu. Tam ustawiłem je ostrożnie na podłodze, w ten sam sposób, jak robiła to przedtem fled. Ze zdziwieniem zobaczyłem trójwymiarowy „żywy obraz” przedstawiający cztero – lub pięcioletnią dziewczynkę, siedzącą przy obiedzie wraz – jak mogłem sądzić – z rodzicami. Rączki miała schowane pod siedzeniem i wyglądała na przerażoną. Jej brudna buzia była zalana łzami. – Nie bój się, Phyllis – mówiła matka przymilnym głosem. – Jedz swojego kurczaka. Dziecko się nie poruszyło. – Jedz tego cholernego kurczaka, ty mały flejtuchu – warknął ojciec. – Nie chcę. Boję się. – Tatuś nie zrobi ci krzywdy – obiecywała matka. – No dalej, jedz. Mała Phyllis potulnie wzięła z półmiska kawałek kurczaka. Zanim zdążyła położyć go na swoim talerzu, ojciec dziobnął ją z całej siły widelcem w rączkę. Kurczak spadł na podłogę i dziewczynka znowu zaczęła płakać. – ZŁAŹ Z KRZESŁA I ZJEDZ To! – wrzasnął ojciec. Phyllis z rączkami uniesionymi w górę, żeby osłonić się przed razami, też krzyknęła – ale szybko przykucnęła na podłodze i chciała wziąć skrzydełko.
– NIE RĘKAMI, TY MAŁA SUKO – GĘBĄ! RZUCASZ JEDZENIE NA PODŁOGĘ, TO TAM JEDZ. NIE ZASŁUGUJESZ, ŻEBY JEŚĆ JAK CZŁOWIEK! Phyllis posłuchała. – A za to, że jesteś taką niezdarą, zastosujemy kąpiel zdrowotną dziś wieczorem – dodała matka słodziutko. Phyllis zapłakała jeszcze głośniej. – Proszę, mamusiu, proszę, nie! Już nie będę rzucać kurczaka na podłogę! Proszę, nie wkładajcie mnie do wanny! Och, proszę, nie dziś wieczorem! – A na zakończenie, gówniaro, mam dla ciebie papieroska! – obiecał ojciec. Dziewczynka znowu się rozszlochała i prawie natychmiast skuliła się i zwymiotowała. – Zliż to, ty mała suko! ZLIZUJ TO! – Uważaj bardziej z papierosem tym razem. – Kobieta napominała męża. – Nie chcemy, żeby zostały ślady. Nagle Phyllis znikła i za chwilę pojawiła się w innej scenie. Siedziała w kącie pustego pokoju, może sypialnego, kołysząc się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Wyglądała na trochę starszą i już nie płakała. Jej buzia była bez wyrazu, puste oczy patrzyły przed siebie jak u lalki z porcelany. Instynktownie wyciągnąłem ręce, żeby ją podnieść i przytulić. Nie cofnęła się, jak się spodziewałem, ani nie zareagowała w żaden sposób. Była jak martwa. Nie chciałem wiedzieć, co jeszcze zrobili Phyllis. Przekręciłem urządzenie o kilka stopni. W pokoju zrobiło się ciemno. Znajdowałem się teraz w piwnicy, której podłoga była z uklepanej ziemi. Czułem pleśń, zimno i wilgoć. Wymizerowany chłopiec w wieku sześciu lub siedmiu lat, ubrany w łachmany, przemieszczał się na czworaka – może nie było na tyle miejsca, żeby zdołał się wyprostować w pobliżu oblepionego brudem okienka. Złapał pająka i wpakował do ust, a następnie zjadł muchę złapaną w pajęczą sieć. Mysz przebiegła tuż obok i mały Rick capnął ją. Właśnie miał odgryźć jej łepek, ale wywinęła mu się i zniknęła w szparze ściany. Rozpłakał się. Przekręciłem ten przeklęty przyrząd jeszcze raz. Tym razem zobaczyłem chłopca grającego w monopol z – jak sądzę – starszym bratem. Chłopca pionek wylądował na jednej z bardziej intratnych nieruchomości. Bez żadnego ostrzeżenia starszy brat uderzył go z całej siły w twarz. Rocky nie okazał zdziwienia. Nie rozpłakał się nawet, tylko z pustym wzrokiem grał dalej... Przekręcałem urządzenie raz po raz, ale jakkolwiek je ustawiłem, odnajdywałem jedynie cierpienie i udrękę. Mignęła mi postać podobna do Claire, wyśmiewana przez rodziców i krewnych, kiedy powiedziała, że chce zostać lekarzem. I wielu innych. Zapewne
pokazani byli wszyscy nasi pacjenci, ale w którymś momencie przestałem ich rozróżniać. Zobaczyłem też jedną czy dwie osoby z personelu i okropne sceny z ich dzieciństwa, wyjaśniające dorosłe zachowanie tych ludzi, którzy na tych stronach niech pozostaną anonimowi. Spróbowałem po raz ostatni, żywiąc nadzieję, że tym razem znajdę odrobinę szczęścia albo choćby mniej przemocy. Moim oczom ukazała się szympansica ze swoim maleństwem w spokojnej scenerii dżungli. Panowała cisza, jeśli nie liczyć delikatnego szelestu liści i szmeru pobliskiego strumienia. Słońce przedzierało się przez listowie i nakrapiało złotymi plamkami miękkie poszycie i młodą małpkę. Na sekundę pozwoliłem sobie na uśmiech. Jednakże zupełnie niespodzianie matka i dziecko zostały otoczone przez trzy wielkie psy. Tuląc potomka, matka dała susa i pobiegła w kierunku drzewa. Niewiele brakowało, by zdążyła się na nie wspiąć, ale psy były szybsze. Wszystko wydarzyło się w okamgnieniu – psy rozszarpały gardło szympansicy, maleństwo krzyczało, mężczyźni z karabinami wrzeszczeli na psy, żeby zostawiły młode... Bez mojej interwencji pojawił się inny obraz. W jaskrawo oświetlonym laboratorium inna małpa (a może to samo szympansiątko, które już wyrosło) siedziała w maleńkiej klatce, głowę miała zakleszczoną w urządzeniu przypominającym imadło. Z głowy wystawały jej elektrody podłączone do ciężkich czarnych kabli. Dwie kobiety w białych kitlach przekręcały jakąś tarczę, czekając na reakcję zwierzęcia, podczas gdy jeden z pracowników notował wyniki w grubym czarnym notesie. Ale szympans już na nic nie reagował. Puste oczy patrzyły w dal, nie widząc. Zauważyłem, że palce miał do połowy obgryzione... Znowu obróciłem przyrząd i ujrzałem lodową łachę nad oceanem. Grupa mężczyzn uzbrojonych w haki zabijała nimi małe foczki albo „tylko” kopała zwierzątka ciężkimi buciorami do utraty przytomności – a były ich setki. Ciała fok odarte z futra (wiele z nich jeszcze żyło, wijąc się na lodzie) znaczyły krajobraz czerwonymi plamami świeżej krwi... Przekręciłem jeszcze raz i oto ogromny byk ginął, mordowany na arenie. Tysiące kur pozbawionych dziobów były ściśnięte w malutkich klatkach – ich jaja zbierano na przesuwającą się taśmę, w powietrzu czuć było zapach odchodów i wyziewy amoniaku. Żywa świnka, której właśnie poderżnięto gardło, rzucała się z kwikiem po cementowej podłodze zalanej krwią. Nagle zdałem sobie sprawę, że istnieje niewielka różnica między przemocą wobec dzieci i wobec zwierząt... Więcej już bym nie zniósł. Zostawiłem Flower w domu, żeby nie odkopała później tego okropnego urządzenia, i zabrawszy je, wyruszyłem do drewutni po łopatę. Tak uzbrojony, nie myśląc nawet o wszędobylskich agentach, zaszyłem się w gąszczu lasu za
domem, aby zakopać to cholerstwo. Pierwszy raz od lat zdarzyło mi się, że zapłakałem. „Niech cholerne Bulloki przybywają!” – krzyknąłem w stronę wiewiórek i królików. – „Niech zakończą naszą egzystencję, by położyć tamę temu podłemu okrucieństwu bez końca!” Później, kiedy Karen wróciła do domu, wyjaśniłem jej, co się stało. Bez słowa objęła mnie i przytuliła – aż wreszcie po upływie jakiegoś czasu, który wydawał się godzinami, zacząłem dochodzić do siebie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Następnego ranka, kiedy właśnie wsiadałem do auta, odezwał się głos pozbawiony cielesności. – Doktorze Brewer! – Hę? Gdzie pan jest? – Tu, na górze. Ukryty w koronie dębu rosnącego tuż przy garażu siedział Wang, prezentując swą odznakę. Dartmouth stał przy końcu podjazdu, pilnując domu przed terrorystami, uzbrojony w ogromnego obrzydliwego gnata. – Do kroćset, Wang. Nie miałem czasu, aby... – Dowiedzieliśmy się z jednego spośród naszych najbardziej miarodajnych źródeł, że pański gość zamierza wysłać wrogich obcych, aby unicestwili rodzaj ludzki. Prawda czy fałsz? Nie widziałem sensu w ukrywaniu ewidentnie jawnej wiadomości. – Fled poinformowała nas w wywiadzie telewizyjnym, że jeżeli my, ludzie, się nie poprawimy i nie nauczymy dzielić zasobami Ziemi ze sobą i innymi stworzeniami mieszkającymi na naszej planecie, pewne istoty z kosmosu mogą się tu pojawić i nas... hm... eksterminować. Ale to nie ona ich tutaj wysyła. Wyświadcza nam przysługę, przekazując ostrzeżenie. – Dla jakiego kraju oni pracują? – Oni nie pracują dla żadnego kraju. To Obcy. – Wiem, że to obcy. Ale czy są Chińczykami czy Rosjanami? Jaką bronią dysponują? – Wirusami. – Ach, tak. Broń biologiczna! Wiedziałem, że powinniśmy byli więcej wysiłku włożyć w tę dziedzinę. Czyjaś głowa spadnie za to zaniedbanie. Ale nie moja! – Nie wyobraża pan sobie, jak miło mi to słyszeć. – Czego zamierzają użyć? Ptasiej grypy? Gorączki Zachodniego Nilu? SARS? Poradzimy sobie ze wszystkim, czym w nas rzucą... – Nie, to chyba jest coś nowego, co wyprodukowali specjalnie dla nas.
– Jeszcze lepiej! Wielka niewiadoma! Za cztery, pięć lat poskromimy bakcyla, choćby nie wiem ile ofiar miało to kosztować! – Może będziemy mieć tylko parę godzin. – Co?? Nie można znaleźć ochrony przed nieznanym wirusem w parę godzin. – Zapewne nie będziemy mieli więcej czasu. – To niesprawiedliwe! – Czy są jeszcze jakieś pytania? Nie chcę się spóźnić do szpitala. – Będziemy tam przed panem. – Co takiego? – Nie przesłyszał się pan. Mamy nakaz sądowy, żeby wejść i porozmawiać z niektórymi pacjentami. Sprawdzić, co mogą nam powiedzieć. – O czym? – O tym, kiedy i skąd nasz gość wyrusza. – A na jakiej podstawie pan przypuszcza, że oni coś wiedzą na ten temat? – Właśnie po to tam jedziemy, żeby się przekonać, czy oni coś wiedzą! Zeskoczył z drzewa i pobiegł w stronę drogi. Ni stąd, ni zowąd olbrzymi helikopter pojawił się z wielkim hałasem nad szosą. Dartmouth chwycił za spuszczoną drabinkę i zaczął się wspinać, a Wang podążył w jego ślady. Jeszcze nie weszli do środka, a już helikopter z łoskotem ruszył na południe. Zobaczyłem jeszcze, jak Dartmouth ześliznął się ze szczebla, ale jego współtowarzysz zaraz go pochwycił i popchnął w górę. Może wreszcie wyrównali rachunki. Karen wyszła na dwór. – Dzwoni Bill Siegel. Pyta, co się u nas dzieje. – Powiedz mu, że przed chwilą słonie opuściły nasz teren. *** Kiedy dojechałem do szpitala, pusty helikopter był usadowiony na trawniku, łopaty wielkiego wirnika zwisały, tak że przypominał ogromnego martwego owada. Wokół kręciło się trochę pacjentów, którzy pokazywali na niego palcami i śmiali się. Dartmouth – z gnatem opartym o biodro – stał nieopodal, pilnując helikoptera. Wang był już wewnątrz budynku, szukając fled i przeprowadzając rozmowy z nielicznymi pacjentami, cała reszta zgromadziła się bowiem na „łączce”. Wyjątkiem był Georgie, gwiazda futbolu z ilorazem inteligencji wynoszącym czterdzieści. Dartmouth przyglądał mu się podejrzliwie, gdy ten wyrzucał zakręconą piłkę wysoko w górę, po czym biegł i łapał ją, zanim zdążyła upaść na ziemię.
Odkąd go znam, zawsze mu się to udaje. Nie wiem, co bardziej mnie bawiło: zręczność Georgiego czy zafascynowanie Dartmoutha. Za każdym razem kiedy piłka szybowała wysoko w górę, śledziły ją posępne, wąsko osadzone oczy rządowego agenta. Raz po raz – dziesięć, piętnaście, dwadzieścia powtórzeń i żaden z nich nie stracił zainteresowania ani na jotę. Tak się pechowo złożyło, że wyrzucona za dwudziestym pierwszym razem piłka zaczęła spadać z całym rozpędem na miejsce, gdzie stał Dartmouth. Widziałem, jak walczy ze sobą, gdy była coraz niżej i niżej, i niżej... W ostatniej sekundzie – podczas gdy Georgie gnał w jego kierunku – upuścił broń i wyskoczył w górę, by ją złapać. Nastąpiło nieuniknione zderzenie. Georgiego i piłkę odrzuciło na odległość paru stóp. Gdy nasz futbolista stawał na nogi z wyrazem zdziwienia na twarzy, Dartmouth pobiegł za nią. Tuż zanim się schylił, by ją podnieść, przypadkowo ją kopnął. Pogonił za nią znowu, wyciągnął rękę i ponownie kopnął nogą. Zaczęła się zabawa. Dartmouth biegał za piłką po całym trawniku – kopnięcie, próba złapania piłki, kopnięcie – a Georgie przyglądał się temu ze zdumieniem. Trudno powiedzieć, co było przyczyną wybuchu wesołości, który nastąpił – może wielkie buty Dartmoutha z wąskimi, elegancko perforowanymi noskami, którymi atakował piłkę, albo jego znoszony granatowy garnitur i czerwony krawat powiewający na wietrze – czymkolwiek to było, nagle ze strony „łączki” rozległy się chichoty, potem rechot, przeciągłe okrzyki i ryk śmiechu, a przewodził temu tumultowi Barney. Dartmouth w swoim zapamiętaniu nie zwrócił uwagi na to poruszenie i dalej pędził za piłką, odbijającą się na przemian od ścian lub pacjentów, pochylał się, by ją złapać, lecz zamiast tego kopał ją znowu. Może goniłby tak w nieskończoność, gdyby nie znakomite przejęcie piłki przez Georgiego, który porwał ją, gdy kolejny raz umknęła niezdarnemu przeciwnikowi, i przebiegł przez cały trawnik aż za „linię bramki” rywala wśród ogłuszających wiwatów współmieszkańców. Kiedy wreszcie Dartmouth oprzytomniał i udał się w kierunku helikoptera, okazało się, że ten roi się od pacjentów. Rozległ się przeciągły wysoki dźwięk i wirnik zaczął się obracać. Wychudły agent próbował pochwycić broń leżącą tam, gdzie ją pozostawił. Jednakże wyprysnęła mu z rąk i przekoziołkowała jak na zwolnionym filmie, a gdy w końcu jakimś cudem ją pochwycił, postrzelił się w nogę. Wirnik obracał się coraz prędzej. W parę sekund pojazd znalazł się w powietrzu i opuścił obszar szpitala – z fled przy sterach. Pilot, który udał się do budynku, żeby skorzystać z toalety, wybiegł na zewnątrz, a za nim podążał Wang, wymachując swoją bronią – ale było o wiele za późno, helikopter krążył już nad rzeką Hudson. Obrócił się w kierunku południowo-wschodnim i zmierzał w stronę Empire State
Building – stanowiącego pierwszy przystanek w każdej wycieczce po mieście – podczas gdy Dartmouth skakał na jednej nodze po trawniku, skowycząc jak ranione zwierzę. Cliff Roberts wraz z paroma pielęgniarkami zajęli się nim, a ktoś inny wezwał pogotowie. Pacjenci, którym się nie udało załapać na lot helikopterem, przyglądali się ich zabiegom z dużym zainteresowaniem. Cliff ani na chwilę nie stracił zimnej krwi i otoczył pieczołowitą troską rannego agenta, który płakał z bólu jak dziecko. Pomyślałem sobie, że nawet Roberts ma swoje zalety. Traktował swoją profesję lekceważąco, ale mogła to być poza maskująca jakąś ukrytą nerwicę lub wrodzoną dobroć – i w sytuacji kryzysowej nie zawahał się włączyć do akcji. Gdybym był tutejszym pacjentem, właśnie takiego lekarza bym sobie życzył. Poczułem, iż tli się we mnie iskierka nadziei, że Bulloki zdają sobie sprawę z naszych dobrych cech pomimo przeważających wad. Uświadomiłem sobie, że niezależnie od tego, czy pojawią się czy nie, wspólnie przetrwamy na tym świecie lub zginiemy razem. Barney ciągle jeszcze chichotał po cichu, obserwując, jak Georgie podrzuca piłkę wysoko, biegnie, żeby ją złapać, i ponownie wyrzuca ją w górę. *** Po południu fled zostawiła helikopter na lotnisku LaGuardia, ku irytacji kontrolerów ruchu, jak również FAA21, i wróciła z pacjentami w zwykły sposób, czyli za pomocą światła i lusterka. Na szczęście Wang oraz pilot pojechali razem z Dartmouthem do szpitala, więc obyło się bez problemów. Nie pozostała z nami długo; prawdopodobnie miała jeszcze parę rzeczy do załatwienia. Zanim zniknęła z trawnika przed budynkiem, pomachała do mnie, ale czy miało to oznaczać „Na razie, doktorku” czy też ostateczne pożegnanie, nie byłem pewien. Czekałem przez resztę dnia na jej powrót, aż wreszcie postanowiłem zostać w szpitalu na noc, na wypadek gdyby się pojawiła po godzinach. Korzystając z okazji, postanowiłem przyjrzeć się ponownie pacjentom, których losy niedawno poznałem. Widziałem ich teraz w zupełnie innym świetle – nie tym chłodnym, klinicznym, niezbędnym w procesie leczenia – jako moich współbraci, którzy próbowali dawać sobie radę z życiem w jakiś sposób pomimo wyniszczających cierpień i strasznych doświadczeń. Doznali ich w przeszłości ze strony rodziców i innych osób, którym powinni byli móc ufać, i już zawsze będą je przeżywać w swych umysłach. Jednakże chociaż byli okrutnie, a nawet sadystycznie traktowani, nie poddali się. Nagle poczułem wielką dumę, że ich znam i wiem, z czym tak odważnie walczą.
21
Federal Aviation Administration – federalny urząd do spraw związanych z kontrolą lotów cywilnych.
Obserwowałem, jak Phyllis ukrywa się obok małego krzaczka. Już nie przedstawiała tylko problemu psychiatrycznego, którym zajmuję się ja i inni lekarze, ale przede wszystkim była człowiekiem, którego psychika została uszkodzona w nieodwracalny sposób, kimś, kto cierpiał minuta po minucie, bez chwili ulgi. Czy może dziwić, że próbowała stać się niewidzialna, doświadczywszy tyle bólu i cierpień, o których wiadomo tylko Bogu? Było to wyrazem desperackiej nadziei, że nikt, a zwłaszcza matka i ojciec, nie będzie mógł jej zobaczyć i dalej dręczyć w sposób nie do zniesienia. Co jeszcze przeszła, o czym ja, wyszkolony psychiatra, nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć? Jak wiele muszą wycierpieć nieprzeliczone rzesze ludzi poza tymi murami, jaką cenę płacić za to, że narodzili się na tym świecie? Przecież nawet ci, którzy uniknęli przemocy ze strony rodziców i rodzeństwa, nie mają innego wyjścia, jak co dzień stawiać czoło surowej rzeczywistości. Jak długo jeszcze będziemy włączać telewizor i oglądać twarze milionów osób umierających z głodu na całym świecie? Albo liczyć ręce i nogi utracone na skutek używania broni sprzedawanej przez nas każdemu, kto chce ją kupić? Czy zaskakuje kogoś fakt, że tyle osób chce odlecieć na K-PAX bądź podjąć ryzyko zamieszkania na jakiejkolwiek innej planecie, byle nie tej? Przynajmniej sto tysięcy, według fled i jej strony internetowej. A biorąc pod uwagę, że lista została zapełniona na długo przed odlotem, z pewnością równie wielu spotkało się z odmową... Po obiedzie jeden po drugim podchodzili do mnie pacjenci, żeby się pożegnać. Wszyscy byli raczej smutni, jakby woleli pozostać na Ziemi, gdyby tylko sytuacja im na to pozwoliła. A może po prostu chcieli wyrazić wdzięczność i dać do zrozumienia, że będą tęsknić za tymi, którzy bezskutecznie usiłowali im pomóc. W każdym razie wszyscy postanowili lecieć i nie zamierzali zmienić zdania. Liderem tego zjednoczonego frontu był Howard, który tak podsumował ich uczucia: „Pierwszy raz w życiu będziemy mogli tworzyć nowe wspomnienia”. Kiedy wieczór się skończył, nieomal bałem się położyć w moim wygodnym miękkim łóżku. Poprzedniej nocy miałem koszmary; kto wie, jakie sny czekają mnie tej? – zastanawiałem się. – Może pełne nieokiełznanych horrorów, ciężkich rozczarowań, niespełnionych pragnień. Spotkało mnie w życiu wiele dobrego: mam cudowną żonę i rodzinę oraz dobre zdrowie, ale może jest to tylko hologram maskujący to, co czai się głębiej?... Pomimo tych niepokojów w końcu zgasiłem światło i zamknąłem oczy. Nie minęło wiele czasu, gdy zbudziła mnie fled. A może to były majaki, chociaż nie jadłem grzybów od dawna. – Już czas – szepnęła. Usiadłem, miałem na sobie białą szpitalną piżamę.
– Myślałem, że nigdy nas nie opuścisz. – Niech pan pracuje dalej nad swoim poczuciem humoru, robi pan postępy, doktorze b. A przy okazji, ładnie panu w tej piżamce. – Dziękuję. A więc wszystko załatwione? – Kanion jest już zapełniony, a cała reszta czeka na mnie w holu. Wpadłam tylko, żeby się pożegnać. – Nie udało ci się nikogo z nich wyleczyć? – Widział pan hologramy, gene. Nawet gdyby mi się udało, woleliby znaleźć się gdzie indziej. Z jakichś przyczyn ta PLANETA im nie odpowiada. – A pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset osób czy coś koło tego? – Oni też. – Możesz mi przynajmniej zdradzić, czy wszyscy są pacjentami psychiatrycznymi? Miałem wrażenie, że zaskoczyło ją to pytanie. – Nic mi o tym nie wiadomo. Niewiele więcej zostało do powiedzenia. Wyciągnąłem rękę, której jednak nie ujęła. Zamiast tego pochyliła się i szepnęła mi do ucha: – Ostatnia szansa na szybkiego! Czułem zapach jej oddechu, który kojarzył mi się ze świeżą sałatą. – Nie, dzięki. Kusząca propozycja, ale nie, dziękuję. – Pana strata. Pocałowała mnie w policzek. Był to mokry i rozmazany pocałunek, jak Filberta, ale równocześnie ciepły i czuły. Kiedy już się odwróciła i miała odejść, zawołała jeszcze przez ramię: – Proszę mnie kiedyś odwiedzić! Po jej wyjściu zauważyłem próbki krwi i moczu, które pozostawiła na stoliczku. Szybko się ubrałem, ale nie zdążyłem na czas. Nocna zmiana poinformowała mnie, że fled pojawiła się na moment w holu. Howard i cała reszta czekali na nią ze swoimi małymi torbami podróżnymi. Większość mocno spała. Po chwili już ich nie było. *** Wczesnym rankiem podsumowaliśmy stan osobowy szpitala. Wszyscy pacjenci, których opisałem w tej książce (oprócz Jerry’ego i Georgiego), zniknęli – nawet stara pani Weathers, która widocznie mimo wszystko postanowiła zaszaleć po raz ostatni wraz z pozostałymi mieszkańcami Instytutu Psychiatrii na Manhattanie. Pokoje pozostawili czyste i
uładzone, z wyjątkiem Darryla, który podarł zdjęcia Meg Ryan na strzępy i rozrzucił je po całym pomieszczeniu. Podłoga była zasłana konfetti z rozwianych nadziei i marzeń. Ale po ciastkach i ciasteczkach nie było ani śladu. Zdziwiło mnie, że Barney odleciał razem z nimi – wreszcie przecież znalazł coś, co rozbudziło jego poczucie humoru. Ale może to nie wystarczało. Może jakaś głębiej przeżywana melancholia, jakakolwiek była jej przyczyna, nie dawała się tak łatwo przezwyciężyć paroma wybuchami śmiechu (kto wie, czy skrycie nie przerażała go perspektywa, że będzie musiał zaangażować się w rodzinny biznes w pralni chemicznej). Albo też fled przekonała go, że na K-PAX jest więcej prawdziwego humoru niż na Ziemi, gdzie ludzie śmieją się z byle czego, nawet jeśli to nie jest zabawne, żeby tylko choć na chwilę ukryć swój chroniczny smutek. Charlotte i nasz dawny pacjent Ed też się zaokrętowali. Żywię nadzieję, że odnajdą spokój, który jest im potrzebny i którego rozpaczliwie pragnęli. Natomiast zaskoczyło mnie, że Kathy Rothstein przyłączyła się do eskapady, podobnie jak parę pielęgniarek. Opuściła nas także Margie Garafoli, pełna życzliwości i pogody sekretarka Virginii. Widocznie pod zewnętrznymi pozorami radości życia skrywała chandrę i cierpienie. Pomimo utraty kilku osób z personelu Goldfarb nie bolała nad tym obrotem spraw. Wręcz przeciwnie, była wniebowzięta – tak jak byłby wniebowzięty każdy dobry psychiatra w sytuacji, gdy większość jego podopiecznych odnalazła trochę spokoju, a może nawet szczęścia. – Teraz – zauważyła ze spokojem – mamy miejsce dla pewnej liczby pacjentów. Stu dziesięciu, dokładnie mówiąc. Dopiero przed południem, po powrocie do domu, odczytałem wiadomość w komputerze.
dla mojego gene’a z wyrazami miłości (cokolwiek to oznacza) z podziękowaniem za gościnę przyjaciółka fled ps drzwi do K-PAX stoją dla ciebie zawsze otworem
W mediach sprawozdania były fragmentaryczne. Po pierwsze, w Wielkim Kanionie przed świtaniem nie było żadnych reporterów – zabrakło zatem świadków tego wiekopomnego wydarzenia, jeśli nie liczyć może kilku sennych osiołków (niewykluczone zresztą, że niektóre z nich dołączyły się do kompanii). Po drugie „podróżni” zostawili
zaledwie garść listownych wiadomości dla strapionych rodzin lub pracodawców. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw, że sto tysięcy „ludzi”, które fled zabrała, to prawie same małpy człekokształtne: szympansy (w ich gronie Filbert, oczywiście razem z doktor Tewksbury), goryle, orangutany. Większość pochodziła z gór i lasów Afryki i Azji PołudniowoWschodniej, chociaż także wiele ogrodów zoologicznych i laboratoriów naukowych na całym świecie zgłaszało zaginięcie zwierząt (fled nie wspominała mi o tym, ale było jasne, że musiała ich sporo odwiedzić w czasie swojego pobytu). Rozległy się głosy oburzenia pośród zaangażowanych w takie badania naukowców, których większość otrzymywała wysokie subwencje rządowe, skarżących się na kradzież „własności”. Ogrody zoologiczne również wyrażały głośne pretensje, że zabrano im najwspanialsze okazy, podnosząc przede wszystkim sprawę kosztów uzupełnienia powstałych braków. Ale być może fled nie miała wyboru. Prawdopodobnie niewielu ludzi mogło sprostać kryteriom. Ilu jest na świecie pacyfistów, a zarazem agnostyków i wegan, z dwójką co najwyżej dzieci? A jednak była przynajmniej jedna taka osoba. Naszej córce Abby udało się uzyskać zaproszenie do udziału w wyprawie i w tej chwili jest gdzieś na K-PAX. Początkowo Steve bardzo to przeżywał – Abby nie przyznała się, że zgłosiła chęć uczestnictwa – ale niebawem praca zawodowa tak go pochłonęła, że przestał o tym myśleć. A kiedy wreszcie znalazł na to czas, był dumny z żony i cieszył się jej szczęściem. Zwłaszcza że zostawiła liścik, w którym obiecywała, że powróci za parę lat. Może w towarzystwie Giselle i małego Gene’a, którzy także zapowiedzieli, że przybędą do nas w odwiedziny. Na razie ogromnie za nią tęsknimy. Resztę historii poznaliśmy ze strony internetowej fled, którą zdołała jakoś uaktualnić w ostatniej chwili, gdy podróżowała dookoła świata, gromadząc pasażerów. Aby wyjaśnić, dlaczego uważała swoich współtowarzyszy za „ludzi”, cytuję dosłownie, co napisała:
Genom wielkich małp człekokształtnych i ludzi jest identyczny w zakresie od 96% do 99%. Homo sapiens jest genetycznie bliżej spokrewniony z szympansami niż dwa gatunki zięby między sobą! Przeżywają one podobne emocje, których nie można odróżnić od waszych: czują ból i udrękę, mocno kochają swoje dzieci, odczuwają głębokie lęki, zawiązują bliskie przyjaźnie i boleją nad utratą rodzica lub kogoś z rodzeństwa (czasami smutek nie opuszcza ich aż do śmierci). Według waszych własnych kryteriów iloraz inteligencji małp człekokształtnych i ludzkich dzieci jest równoważny. Te „małpy” interesują się swoim otoczeniem i nie znoszą się nudzić (co znacznie je odróżnia od większości przedstawicieli gatunku sapiens). I podobnie jak ludzie potrafią czasem być okrutne i przebiegłe. Odwiedź
więzienie dla małp (zoo lub laboratorium) i spójrz im w oczy. Zobaczysz w nich własne odbicie, spoglądające na ciebie. Małpy człekokształtne w istocie należą do waszego rodzaju (homo). Zostały inaczej zaklasyfikowane ze względu na wygląd zewnętrzny, bez brania pod uwagę rozlicznych podobieństw umysłowych i fizycznych pomiędzy wami. Uważanie ich za coś innego podkreśla tylko wasze własne uprzedzenia. Wyewoluowaliście od wspólnego przodka – jest to fakt odrzucany z mocą przez wasze religie, które jednogłośnie utrzymują, że ludzie należą do szczególnej kategorii, wyniesionej ponad wszystkie inne formy życia na ZIEMI albo gdziekolwiek indziej. Lekceważenie własnej biologicznej historii wyraźnie ilustruje ludzką bigoterię. Traktowanie wielkich małp człekokształtnych jako istot „poślednich” można przyrównać do przekonania, że wszystkie kobiety, wszyscy ludzie odmiennej rasy, mający inną orientację seksualną lub różniący się czymkolwiek są mniej wartościowi od was samych. Zostawiłam wam parę tysięcy waszych krewniaków – jest to wystarczająca liczba, żeby zachować gatunek, jeśli zgodzicie się wydzielić im terytorium, które będzie należało wyłącznie do nich i którego nigdy nie pogwałcicie. Jeśli uda wam się poskromić wasze niszczycielskie zapędy, poczynicie duży krok w kierunku przyłączenia się do cywilizowanych istot żyjących we WSZECHŚWIECIE na partnerskiej zasadzie. W przeciwnym razie rejestr będzie wyglądał kiepsko, a jest wnikliwie badany przez bulloków nawet w chwili obecnej. To, że zabieram ze sobą niektórych waszych kuzynów, bynajmniej nie oznacza, że istoty nie będące ludźmi czy małpami człekokształtnymi są gorsze w stosunku do któregokolwiek z tych gatunków. Byłam w stanie zabrać tylko 100 000 spośród was w tę podróż. Może inni K-PAXianie przybędą, aby wziąć jakichś waszych pobratymców na K-PAX, gdzie będziemy żyć w harmonii. Naturalnie gdybyście zdołali koegzystować zgodnie na ZIEMI, nie będzie takiej potrzeby. W najgorszym razie nikt nie będzie za wami tęsknić, kiedy źli faceci się tu pojawią. W jednym i w drugim przypadku wasz ŚWIAT znowu będzie rajem, tak jak niegdyś, zanim pojawił się na nim homo sapiens. A wtedy ci, którzy wyemigrowali na K-PAX, zechcą może wrócić na waszą piękną PLANETĘ.
Kilka dni po odlocie fled i jej towarzyszy Dartmouth (podpierający się staromodnymi drewnianymi kulami) i Wang złożyli nam ostatnią wizytę. – Postanowiliśmy, że pozwolimy jej urodzić to... hm... dziecko, pod warunkiem że zgodzi się na przeprowadzenie pewnych doświadczeń. Będziemy wdzięczni, jeśli pan nam powie, gdzie możemy ją znaleźć. Szefowi zależy na tym, żeby rozwiązać tę kwestię pozytywnie w imię bezpieczeństwa narodowego.
– To ściśle tajne – odparłem i wszedłem do domu. Może powinniśmy się cieszyć, że nasze rządy są takie nieudolne. Pomyśleć tylko, ile szkód mogłyby narobić, gdyby były kompetentne... *** W następny poniedziałek Goldfarb zadzwoniła i poprosiła, żebym przyszedł po raz ostatni na lunch i zrobił porządek w papierach. Karen postanowiła mi towarzyszyć. Przypuszczałem, że moja ciężko doświadczona żona obawiała się, iż gdy tam będę, napotkam jakiś zagadkowy przypadek, w który się zaangażuję, chociaż zapewniałem ją, że to wykluczone. Wywróciła oczami. – Wystarczy, żeby pojawił się jakiś kosmita albo ktoś równie interesujący, a znowu nie będzie cię w domu całymi dniami. – Chyba nie wytrzymałbym jeszcze jednego kosmity! Pojechaliśmy parę dni później. Zabrano już barykadę chroniącą teren szpitala od ciekawskich spojrzeń – zresztą trawnik i hol były dziwnie opustoszałe, więc niewiele było do podglądania. Gdy szliśmy do jadalni, zastanawiałem się, ile czasu minie, zanim to miejsce znowu zapełni się niepowszednimi pacjentami. – Niespodzianka! – wykrzyknęło kilka głosów. W tajemnicy zorganizowano długo odkładane przyjęcie z okazji mojego przejścia na emeryturę. Nie będę wnikał we wszystkie pikantne szczegóły. Pragnę jedynie powiedzieć, że uroczystość została zorganizowana przez Willa (z pomocą Hanny Rudqvist). Tylko skąd oni wiedzieli, że rozstanę się na dobre z moim żółtym lekarskim notesem, jak tylko fled nas opuści? – Byłem pewien, że cokolwiek by się wydarzyło po jej odlocie, nie przemawiałoby już z taką mocą do twojej wyobraźni – oznajmił mi później Will. Jeszcze jeden argument za przejściem na emeryturę: kiedy rodzina i współpracownicy wiedzą więcej o tobie niż ty sam. Obecni byli wszyscy pacjenci, którzy pozostali, razem z Jerrym i innymi autystykami, jak również Georgie z nieodłączną piłką. Ich nieukrywana radość świadczyła o tym, że choroba umysłowa nie musi iść w parze ze smutkiem i rozpaczą – o czym powinni pamiętać zwłaszcza ci spośród nas, którzy zdążyli już o tym zapomnieć. Zjedliśmy wspaniały lunch, zwieńczony ogromnym tortem czekoladowym (moim
ulubionym deserem) z trzydziestoma pięcioma świeczkami, po jednej za każdy rok mojej pracy w szpitalu. Mowy wygłosili: Goldfarb, Will i Roberts, który otwarcie przyznał: – Prawdę mówiąc, nigdy cię specjalnie nie lubiłem. Nie pozostawało mi nic innego, jak odpowiedzieć: – Ja też nie przepadałem za tobą, ale po bliższym poznaniu lubię cię jeszcze mniej. Wybuch śmiechu z jego strony świadczył o tym, że przyjął moją odpowiedź w duchu intencji, z jaką została sformułowana, choć zapewne tuszował również nieświadome uprzedzenia po obu stronach. No cóż, przecież obaj jesteśmy ludźmi. Wreszcie przyszła moja kolej. Nie przygotowałem wcześniej mowy, więc była dosyć chaotyczna. Najłatwiejszą częścią przemówienia było podziękowanie wszystkim za tyle pięknych lat pracy spędzonych wspólnie w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie. Wszyscy, a zwłaszcza Virginia Goldfarb, przyczynili się do tego, że moja trudna praca stawała się lżejsza i przynosiła rosnącą satysfakcję. I chociaż nieraz narzekałem na obciążenie pracą, frustrację i stres wynikający z leczenia bardzo trudnych pacjentów, okres tych trzydziestu pięciu lat obfitował w fascynujące i niezwykłe wydarzenia. Możliwość niesienia pomocy wielu ludziom, których dotknęło nieszczęście, i czynienia ich życia szczęśliwszym, była miodem na serce. Nieomal żałowałem swojej decyzji o przejściu na emeryturę. Przyznałem, że czuję się obdarowany przez los, bo znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie, kiedy to najpierw prot, a parę lat później fled pojawili się u nas. Nie potrafiłbym wytłumaczyć, jak bardzo wzbogacili moje życie. Dopiero przywilej poznania stworzeń istniejących o wiele dłużej od nas uzmysławia nam, jak bardzo młodzi jesteśmy w skali kosmologicznej i jak ogromnie dużo musimy się jeszcze nauczyć. Powinniśmy też zmądrzeć i zacząć czerpać wiedzę od naszych bliskich kuzynów, wielkich małp człekokształtnych, które istnieją co najmniej tak samo długo jak my, potrafią żyć w obrębie wyznaczonych granic, na jakie zezwala łaskawa natura, i nigdy nie biorą więcej, niż potrzebują. Kiedy już wszyscy przestali ziewać, podkreśliłem, że Instytut ma wspaniały młody personel, lekarzy i pielęgniarki, którzy na pewno dadzą z siebie wszystko, aż przyjdzie i na nich pora, aby zejść ze sceny, bo taka jest nieuchronna kolej losu. Wyraziłem nadzieję, że ich życie, zarówno prywatne, jak i zawodowe, da im tyle samo radości co moje. Gdyby mi przyszło umrzeć jutro, umierałbym szczęśliwy, ze świadomością, że postępowałem najlepiej, jak potrafiłem, na miarę mojego skromnego talentu. Ale, dodałem, nic z tego nie byłoby możliwe bez mojej wspaniałej żony, która nieugięcie wspierała mnie w najtrudniejszych chwilach swoją niesłabnącą miłością i pomocą.
Nie wiem, ile wspólnych lat nam jeszcze zostało, ale wiem, że będą to dobre i szczęśliwe lata, jeśli nawet niezbyt wydajne. Zakończyłem, wyrażając nadzieję, że wiele osób z personelu odwiedzi nas od czasu do czasu w Adirondacks, choć wiedziałem, że większość tego nie uczyni. Rozumiem to. Czeka ich wiele innych spraw. Podobnie jak mnie. Z utęsknieniem myślałem o planowaniu podróży, o moim teleskopie i wynajętej cessnie, jak również o olbrzymiej liczbie książek pokrytych kurzem w moim gabinecie – o „Moby Dicku” i całej reszcie. No i została mi jeszcze jedna własna do napisania.
EPILOG
Niedługo po odlocie fled ponownie zadzwonił Wang. – Mamy podstawy, by przypuszczać – zwierzył się – że w niedługim czasie nas opuści, zapewne wyruszy z któregoś stadionu piłkarskiego w zachodnich stanach. Ale bez obaw: każdy z nich jest pod ścisłą obserwacją naszych służb i... Wyjaśniłem cierpliwie, że już jej nie ma. – A gdzież się podziała? Szef chce się z nią widzieć. Wysłano do niej zaproszenie z ONZ, aby przemówiła na Zgromadzeniu Generalnym. – Spóźniliście się – odpowiedziałem niechętnie. – Może przy okazji następnej wizyty. Nie zdążyła nam powiedzieć... – Proszę się nie rozłączać – wymamrotał. Najwyraźniej próbował włączyć dyktafon. Albo szukał ołówka. – W porządku, niech pan mówi. – Miała wiadomość od prota. Chciał nam dać dziewięć wskazówek, jak uniknąć wizyty Złych Facetów. Niestety chyba nigdy się nie dowiemy, jakie one były. – Dziewięć? To zbyt skomplikowane. Szefowi to się nie spodoba. Nie mógłby pan tego sprowadzić do jednego lub dwóch punktów? – Nie będzie ani jednego – rzekłem powoli i wyraźnie. – Fled jest już z powrotem na K-PAX. – Ale mieliśmy umówione spotkanie dzisiaj o północy... – Nie będzie w stanie przybyć. Znowu zaległa cisza. – Co powiedziała na temat pana Dartmoutha? – Powinien jak najprędzej zgłosić się po fachową pomoc do psychiatry. A przy okazji, panu radziła to samo. – Będę musiał o tym z panem porozmawiać. Od tamtej pory nigdy więcej nie miałem styczności z panami Dartmouthem i Wangiem. ***
W chwili gdy to piszę, wszystko wróciło do normy i w domu, i w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie. Will dostarcza mi wszystkich najnowszych wieści ze szpitala – opowiada o nowych pacjentach, przypadkach ciekawych i trudnych zarazem. Cieszę się, że lubi o nich rozmawiać, ale niekiedy słucham tylko jednym uchem. Steve i chłopcy odwiedzają nas od czasu do czasu, ale nie za często – wszyscy są strasznie zajęci. Nasz zięć pokazał nam trochę zdjęć z nocnego pikniku – wyszły zadziwiająco dobrze pomimo ciemności. Może wróży to dla Stara karierę w fotografice oprócz aktorstwa. Jednakże smutno było oglądać te zdjęcia, pamiętając, że tak niedawno fled była tu z nami. Wyglądała zaskakująco po ludzku w różnych ujęciach razem z rodziną i w blasku świec: uśmiechnięta, otaczająca ramieniem to jednego, to drugiego chłopca. W wyniku tego wszystkiego – Star wszedł w posiadanie włosa fled, przechowywanego w plastikowej koszulce – nasz wnuk został wybrany do rady studenckiej. Niestety szybko zrezygnował z tej funkcji, gdyż była strasznie nudna. Fred gra ważną rolę w nowym przedstawieniu na Broadwayu i ma nadzieję, że uda się ją powtórzyć w Hollywood (zobaczymy jeszcze, jak się sprawy potoczą, bo ostatnia ważna rola, o której nam opowiadał, przepadła – film został zesłany do piekieł „dalszej perspektywy”). Jenny i Anne udało się odwiedzić Nowy Jork, a nam Kalifornię. Karen planuje szereg innych wycieczek – między innymi całomiesięczną turę po obszarze południowego zachodu USA, z przystankiem w Wielkim Kanionie, gdzie kupcy zbijają fortunę, sprzedając różne przedmioty związane z małpami człekokształtnymi – jak również do ulubionego kraju Siegelów, do Polski. Coraz rzadziej zaglądam do szpitala, ale odwiedziłem jeszcze Jerry’ego niedługo po ostatecznym przejściu na emeryturę. Nie wchodzi już z nikim w żadne relacje, a więc zapewne zostanie w Instytucie do końca swojego życia. Pomimo tej posępnej prognozy uważam, że jest najszczęśliwszym pacjentem w tej placówce. Nie wiem, czy pamięta swoją chwilową przemianę, ale jeśli tak, to jest na pewno podwójnie szczęśliwy. Wreszcie ukończył miniaturę IPM i odbudował wieżę Eiffla. Obecnie pracuje nad Wielką Piramidą w Gizie, która praktycznie wypełnia cały jego pokój (sypia wewnątrz niej). Pożegnałem go, obejmując go jak zwykle i pozdrawiając rytualnym „Bywaj, Jer”. – Bywaj, Jer, bywaj, Jer, bywaj, Jer – odpowiedział, nie odwzajemniając uścisku. W moich uszach brzmiało to jak muzyka. Jeszcze jedno wydarzenie w szpitalu: w ostatnie Boże Narodzenie Hanna Rudqvist poślubiła Cliffa Robertsa, została obywatelką Stanów Zjednoczonych i stałym członkiem personelu w IPM. Okazało się, że jej rumieńce nie były wynikiem zażenowania, tylko reakcją
fizjologiczną na detergent, którego używała, wzmożoną panującym upałem i poceniem się. Nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Kto wie, może był to jeden z jej walorów, który pociągał Cliffa (oprócz urody). A może nie. Tajemnic miłości nie powinno się odgadywać. Z całego serca życzę im obojgu dużo dobrego. Nawiasem mówiąc, świeżo upieczony małżonek wcale nie jest kobieciarzem. Sam rozpuścił tę plotkę z powodu wrodzonej nieśmiałości. Ech, ludzie!... Freddie także się ożenił jesienią 2005, ale nie z baletnicą, tylko z aktorką, która odegrała Meg Ryan tak przekonująco, że Darryl dał sobie spokój z amorami. Może powinni byli odczekać trochę – już zaczynają mieć problemy, których nie było, gdy mieszkali razem przez parę miesięcy przed ślubem. Życie jest takie dziwne! Wspomniałem Willowi, że kiedy on i Hanna spotykali się, żeby przygotowywać przyjęcie na moją cześć, podejrzewałem ich o romans. – Ale cały czas wiedziałem, że nigdy nie zrobiłbyś czegoś takiego – powiedziałem idiotycznie. – Tak jak i ty, tato – padła oczywista odpowiedź. Jak donoszą media, sporo osób, które zostały weganami i wegetarianami, aby ubiegać się o przelot na K-PAX, nie powróciła do zwyczaju zjadania swoich współbraci. Skutkiem tego powietrze mamy trochę czystsze, braki wody stały się odrobinę mniej dokuczliwe i tempo globalnego ocieplenia znacznie zmalało. Mogą budzić optymizm te pierwsze nieśmiałe oznaki wzrostu świadomości, iż nasza planeta jest jedynie okruszyną w kosmosie, tylko jedną z nieprzeliczonych miliardów innych. Choćby w tym tylko sensie wizyta fled pozostawiła ślad o potencjalnie olbrzymich konsekwencjach. Możliwe, że to wyraźne przebudzenie po części wynika z transmisji pilotażowego programu do „reality show”, sfilmowanego w IPM, a zawierającego ostrzeżenie fled przed pojawieniem się Złych Facetów w roku 2020. Nie wiem, czy producenci zdecydowali się na to, by zwiększyć oglądalność serii, w każdym razie skutek był taki, że część ludzi usłyszała przestrogę. Jest to jakiś początek. Ja też miałem swój udział w tym programie – w formie dwu wypowiedzi jako głos w tle: w obronie obyczajów fled oraz jej mającego się urodzić dziecka. Freddy orzekł, że byłem „rewelacyjny”. Oczywiście nie byłem, ale to miło mieć syna, który tak myśli. Niedługo po transmisji pilotażowego odcinka cały program zlikwidowano. Nie tylko część dotyczącą szpitali psychiatrycznych – całość projektu. Najwyraźniej zamierzony „reality show” podzielił los wielu popularnych seriali telewizyjnych – dobiły go powtórzenia i niekończące się rozsnuwanie wątków. (Jedyne formuły, które wydają się odporne na
nadmierną ekspozycję, to identyczne, ciągnące się w nieskończoność sitcomy i kryminały, których większość ludzi ciągle nie ma dosyć). Z innych wiadomości – mój zięć Steve otrzymał Nagrodę Kopernika w dziedzinie astronomii za 2007 rok, przede wszystkim za pracę na temat prędkości światła. Ponieważ wartość tej prędkości pozostaje w bezpośredniej relacji do ekspansji wszechświata, dowiódł, że faktycznie możliwe jest wykazanie, iż tempo ekspansji spowalnia, a nie przyspiesza, jak wskazywały inne dowody. Dokonał tego, robiąc niesłychanie czułe pomiary prędkości światła przez okres roku – jeśli ten rachunek doprowadzić do osiemnastu miejsc po przecinku, wartość c spowalnia w stopniu śladowym, aczkolwiek wymiernym. Co więcej, w ciągu tego samego okresu Steve odkrył, że światło pochodzące z co najmniej dwu odległych galaktyk „migotało” na skutek spowolnienia jego prędkości. Komitet przyznający nagrodę wysoko ocenił jego badania, porównując je do szczególnej teorii względności sformułowanej przez Alberta Einsteina cały wiek wcześniej. Jednakże pomoc fled, która zainicjowała odkrycia Steve’a, nie została wzmiankowana przez szacowne grono naukowców. Po odlocie fled przyszło sporo poczty elektronicznej. Liczne wypowiedzi dotyczyły tego, czy można zaliczyć wielkie małpy człekokształtne do tego samego rodzaju (Homo) co nas oraz czy można im w związku z tym nadać miano „ludzi”. Chociaż dużo osób nie zgadzało się z taką propozycją, zadziwiająca liczba korespondentów uważała, że małpy człekokształtne powinny przynajmniej być wolne od bólu zadawanego im w inwazyjnych eksperymentach, oraz od niewoli, tak samo jak ludzie niepełnosprawni umysłowo. Co poniektórzy dalekowzroczni autorzy listów proponowali, aby – skoro już przyznawać tego rodzaju prawa małpom człekokształtnym – objąć nimi wszystkie inne zwierzęta. Z pewnością są to skomplikowane problemy. Ale podobnie rzecz się ma z pytaniem, czy my wszyscy (ze zwierzętami włącznie) posiadamy swoje alter ego na innych planetach. Na K-PAX mieszkają istoty, które z powodzeniem mogłyby być naszymi odpowiednikami pod względem psychicznym, tak jak wielkie małpy człekokształtne są naszymi fizycznymi kuzynami. Z drugiej strony, co było do przewidzenia, nadszedł plik listów od ludzi, którzy nie potrafią przyjąć niczego, co nie pasuje do ich z góry wyrobionych sądów o świecie. Oto typowy przykład takiego listu.
Człowiek nie wypełzł z mułu ani nie ewoluował od małp! Biblia mówi, że dostaliśmy panowanie nad zwierzętami z lasów i pól, by używać ich wedle naszej woli. Zwierzęta nie
mają duszy, a więc nie mają uczuć, toteż nie czują bólu. Nie możemy się też z nimi rozmnażać. Dlatego nazywają się zwierzętami...
Chciałbym mieć taką samą pewność co do tego, ile mam palców u nóg, jaką niektórzy z tych ludzi mają co do swojego miejsca we wszechświecie. Inni z kolei pytali, czy fled przybyła, żeby promować seks między różnymi gatunkami naczelnych, i czy ja zgadzam się z takim trendem. Oczywiście, że się nie zgadzam, i sądzę, że fled także chodziło o coś innego. Podobieństwa między nami dalece przeważają w stosunku do różnic, toteż powierzchowne wrażenia nie powinny być jedynym kryterium akceptacji wśród istot równych sobie. Żadnych wiadomości od fled. Nawet wysłałem do niej krótki e-mail już po jej odlocie, ale oczywiście pozostał bez odpowiedzi. Chociaż, kto wie – może wiadomość wędruje w cyberprzestrzeni i lada dzień coś nadejdzie odwrotną pocztą. Czy jeszcze kiedyś nas odwiedzi? Pewnie nie, ale może pół-Ziemianin, syn lub córka fled, wybierze się w tę podróż. A jeśli ojcem był człowiek, jakie będzie to dziecko? Podobne do nieowłosionego szympansa? Albo bardzo owłosiony człowiek, jak ten mechanik w warsztacie samochodowym niedaleko od nas? Przy okazji, wyniki konkursu na imię dziecka poznaliśmy zeszłego lata – zwyciężyło imię „Edam”, skrzyżowanie „Adama” i „Ewy” pasujące dla istoty o nieznanej płci, jak twierdzi Smythe. Może niezbyt to oryginalne, ale czy ktokolwiek z was wpadł na lepszy pomysł? Pozostaje kwestia, czy inni K-PAXianie zjawią się tutaj pewnego dnia. A jeśli tak, czy zechcą zabrać ze sobą niektórych z nas, tak jak to zrobili prot i fled? Czy Abby, Giselle i Gene odwiedzą swoją rodzimą planetę, jak sugerowała fled? Żywię taką nadzieję; bardzo bym chciał zadać im parę pytań. Jak na przykład, czy Phyllis stała się widzialna po wylądowaniu na purpurowych równinach K-PAX, czy Rocky wreszcie spotkał istoty, które nie prowokują jego gniewu, czy Cassandra nadal przesiaduje gdzieś na ławeczce i rozmyśla o przyszłości czy też znalazła motywację do zakorzenienia swych myśli w teraźniejszości, czy Darryl jest zakochany w hologramie Meg Ryan i czy te wszystkie wielkie małpy człekokształtne połączyły się z trodami i dostosowały do swojego nowego środowiska. Czy teraz hybrydy w postaci mieszańców trodów z małpami człekokształtnymi hasają tam wszędzie? No i nurtuje mnie pytanie, czy za krótkie półtorej dekady nie czeka nas wizyta Bulloków, którzy – z tego co o nich wiemy – są jednymi z najpaskudniejszych istot we wszechświecie. Czy może fled próbowała nas tylko nastraszyć, abyśmy się opamiętali i byli grzeczni – opowiedziała nam o „Złych Facetach”, tak jak my opowiadamy dzieciom bajkę o
„złym wilku”? Jeśli tak, to możliwe, że wszystko co mówiła, jest nieprawdą. Ale jeżeli nie kłamała, to czy mamy w sobie dość woli, by naprawić nasze błędy, zanim będzie za późno? Czas pokaże. Na pewno wiadomo jedynie, że wszechświat jest niewyobrażalnie przepastnym miejscem, pełnym niespodzianek. Jakże mało o nim wiemy nawet w dwudziestym pierwszym wieku. Mam nadzieję, że wkrótce przestaniemy prowadzić nasze małostkowe głupie wojny w imię pozornie słusznych spraw; że zaczniemy chronić otaczające nas środowisko, które niszczeje w o wiele szybszym tempie, niż mogliśmy sądzić choćby parę lat temu; że zmniejszymy liczbę ludności i nauczymy się dzielić naszą piękną planetą z innymi gatunkami, które ją zamieszkują wraz z nami. A jeżeli dziwnym zrządzeniem losu uda nam się przeżyć to stulecie, niczego nie zmieniając, co będzie dalej ze światem, skoro stanie się on piekarnikiem, w którym żyć będzie tylko kilka gatunków – my i nasi oswojeni ulubieńcy, stłoczeni w klimatyzowanych mieszkaniach wzniesionych na wyżynach, podczas gdy tereny wybrzeży staną się podwodnymi parkami dla nurków? Czy też będziemy nadal zabijać naszych sąsiadów za pomocą coraz bardziej wyrafinowanej broni, po to by zawładnąć resztą kopalnych zasobów energetycznych lub stanowić o tym, kto wyznaje bardziej słuszną z niesłusznych religii? Jeśli tak, cokolwiek Bulloki nam zrobią, nie będzie gorsze od tego, co sami sobie zgotujemy. Moje pokolenie jest ostatnim zamieszkującym Ziemię, które żyje, nie martwiąc się, że zabraknie mu przestrzeni, paliwa i innych bogactw naturalnych, z powietrzem i wodą włącznie. Ale już obecnie naszej planecie jest coraz trudniej zachować kruchą równowagę. Jednakże nawet teraz, kiedy nasza przyszłość staje pod znakiem zapytania, ciągle jesteśmy zniewoleni przez przywódców, których naczelną troską jest zachowanie własnego bogactwa i władzy. Jak się to dzieje, że ciągle utrzymujemy sieci fast food z hamburgerami, przemysł tytoniowy, producentów broni palnej? Uważam, że nasze przetrwanie zależy od odpowiedzi na te i podobne pytania. Co będzie dalej, oczywiście nie ma większego znaczenia dla nas, starych pryków, bo i tak niewiele lat nam zostało. Chodzi o nasze wnuki i ich wnuki i o świat, z którym przyjdzie im się zmagać. Ale czy nas to obchodzi i czy obchodzi ich? Czasem mam wątpliwości...
DEKLARACJA DOTYCZĄCA MAŁP CZŁEKOKSZTAŁTNYCH22
Domagamy się, aby poszerzona społeczność istot sobie równych obejmowała wszystkie małpy człekokształtne: ludzi, szympansy, goryle i orangutany. „Społeczność istot sobie równych” jest społecznością moralną, w której ramach przyjmujemy pewne podstawowe zasady moralne i prawa za opisujące nasze wzajemne relacje i chronimy je odpowiednimi przepisami. Należą do nich między innymi:
1. Prawo do życia
Życie członków społeczności istot sobie równych ma być chronione. Członkowie społeczności istot sobie równych nie mogą być zabijani – chyba że w precyzyjnie określonych okolicznościach, jak na przykład w obronie własnej.
2. Ochrona indywidualnej wolności
Członkowie społeczności istot sobie równych nie mogą być arbitralnie pozbawiani wolności; jeśli zostaliby uwięzieni bez należnej procedury prawnej, należy ich natychmiast uwolnić. Przetrzymywanie w zamknięciu istot, które nie zostały oskarżone o żadne przestępstwo lub które z różnych powodów nie ponoszą odpowiedzialności za swoje czyny, można dopuścić jedynie w wypadku, gdy da się dowieść, że bądź jest to dla ich dobra, bądź wynika z konieczności ochrony społeczności przed jej członkiem, który przebywając na wolności, mógłby stanowić zagrożenie dla innych. W takich sytuacjach członkowie społeczności istot sobie równych muszą mieć prawo odwołania się do trybunału – albo bezpośrednio, albo (jeżeli nie są do tego zdolni) za pośrednictwem adwokata.
3. Zakaz stosowania tortur
22
Wyimek z książki Paoli Cavalieri i Petera Singera. The Great Ape Project, Nowy Jork, 1993 (przypis autora).
Rozmyślne zadawanie dotkliwego bólu członkowi społeczności istot sobie równych, albo bez żadnego powodu, albo dla domniemanego pożytku dla innych, należy uważać za stosowanie tortur i traktować jak przestępstwo ścigane z mocy prawa.
PROPOZYCJE DODATKOWEJ LEKTURY
Fossey Dian, Gorillas in the Mist, Mariner Books/Houghton Mifflin, New York, 1983. Goodall Jane, Through a Window, Houghton Mifflin, Boston, 1990. Galdikas Birute M. F., Reflections of Eden, Back Bay Books/Little Brown, Boston, 1995.
PODZIĘKOWANIA
Ta książka powstała pod wpływem dwu wyjątkowych istot ludzkich. Doktor Jane Goodall była pierwszą osobą, która zamieszkała wśród małp człekokształtnych i obserwowała je w ich naturalnym środowisku. Świat ma wobec niej dług nie do oszacowania. Doktor Oliver Sacks w głęboko ludzki sposób opisał liczne przypadki chorób umysłowych. Obojgu im wiele zawdzięczam jako pisarz.