Brian Lumley Psychoamok Przełożył Jarosław Witold Rybski Kraków 2007 STRESZCZENIE PSYCHOMECH W wypadku każdej siły istnieje naturalna przeciwwaga i ka...
16 downloads
15 Views
1MB Size
Brian Lumley
Psychoamok Przełożył Jarosław Witold Rybski
Kraków 2007
STRESZCZENIE PSYCHOMECH
W wypadku każdej siły istnieje naturalna przeciwwaga i każda akcja pociąga za sobą reakcję. Ciemność ściera się ze światłością, a dzień z nocą. Czas wyraża się przestrzenią, a przestrzeń czasem, i jedno nie może istnieć bez drugiego. Istnieją prawa natury, które można zastosować do wszystkich ziemskich zjawisk, do każdej żywej istoty w każdej biosferze i każdej fizycznej emanacji - nawet myśli - w wielkiej Psychosferze otaczającej wszystkie światy w czasie i przestrzeni, w których kiedykolwiek zakwitło życie. Główna zasada brzmi: nastanie równowaga. Po śmiechu nadejdzie żal, a po życiu śmierć. To znaczy, że po każdych urodzinach czy pojawieniu się na powierzchni nadejdzie trwanie zakończone nieuchronną śmiercią. Z czasem szala istnienia zmiecie z powierzchni wysokie góry, które zamienią się w piasek... Tylko, że w 1952 roku na planecie Ziemia urodził się człowiek, który złamał Główną Zasadę. Nazywał się Richard Allan Garrison i jego przeznaczeniem stała się nieśmiertelność.
Dzieciństwo Garrisona nie było usłane różami ani nie było szczęśliwe. Znosił wieczne ciosy od życia - ukształtowało go pasmo bólu. W końcu czarę goryczy przepełniła śmierć matki - jedynej osoby, która troszczyła się o niego i darzyła go uczuciem. Pogrążony w bólu wyszedł z niego zahartowany jak nikt inny. Stał się cyniczny, nieco zbuntowany, z domieszką goryczy, to prawda. Ale nie do końca. Ciało Garrisona było kruche jak każde inne ciało ludzkie, lecz skrywało niezłomną wolę. Nauczył się bardzo pożytecznej sztuczki: przyjmował wszystkie ciosy od losu, niepowodzenia i frustracje, po czym wchłaniał je i topił w przepastnej, mrocznej studni swego umysłu. Sztuczka ta stanowiła jego mechanizm obronny. Miała mu być bardzo potrzebna w przyszłości. Ale w umyśle Garrisona znajdowały się inne zdolności, o istnieniu, których nie miał pojęcia... aż do września 1972, kiedy przebywał w Irlandii Północnej. Służył wtedy w Królewskiej Żandarmerii Wojskowej w stopniu kaprala i podobnie jak wielu jego kolegów stanowił „cel” dla innych. Buty, mundur, kamizelka i pistolet maszynowy sterling oraz oczy z tyłu głowy należały do niezbędnego wyposażenia każdego żołnierza, który chciał dożyć końca służby. Wrzesień 1972 - wtedy też prześladował Garrisona od jakiegoś czasu pewien sen, czy też raczej koszmar. Było to ostrzeżenie, omen, pospiesznie wygaszany w umyśle urywek dziwacznej
przyszłości. We śnie Garrison widział Człowieka-Boga, psa i Maszynę... oraz siebie samego. Sen kończył się eksplozją. I mimo że powtarzający się majak niepokoił go z oczywistych względów, zupełnie nie miał pojęcia, czego naprawdę dotyczył. W Irlandii Północnej wielu ludzi miewało koszmary dotyczące bomb. Ale bomba Garrisona wybuchła naprawdę... Thomas Schroeder przebywał wtedy w Belfaście, w interesach. Przemysłowiec, multimilioner, były żołnierz SS, producent broni, międzynarodowy finansista przebywał tam wraz ze swym adiutantem Willym Koenigiem oraz ze swą rodziną, czyli z młodą żoną Schroedera, synem w kołysce i jego nianią. Wynajęli pokoje w hotelu leżącym w teoretycznie bezpiecznej strefie miasta. Mieli stamtąd polecieć, po zakończeniu rozmów w interesach, do Australii, by cieszyć się słońcem podczas krótkich wakacji. Nie dane im było wyjechać z Belfastu. Kiedy nadeszło ostrzeżenie o podłożonej bombie Garrison był na służbie przy hotelu Europa. Schroeder wraz z Koenigiem wrócili właśnie z „rozmów” z członkami IRA (których propozycje zostały odrzucone w sposób bardzo gwałtowny) i zastali budynek otoczony kordonem wojska, który zabezpieczał ewakuację hotelowych gości. By dostać się do uwięzionych - żony, syna i niani - Garrison zabił dwóch terrorystów, ale nie był w stanie uniknąć wybuchu bomby. Został oślepiony, Schroeder w wyniku wybuchu został poważnie ranny, a niania zginęła na miejscu. Udało się jednak uratować żonę i dziecko Schroedera. Jednak w chwili eksplozji Garrison wiedział już, co się stanie. Przeczuwał również to, że wybuch go oślepi - tak jak to miało miejsce we śnie. Później uświadomił sobie, że widział w nim również twarz Schroedera - twarz Człowieka-Boga...
Na początku 1973 roku Garrison przyjął zaproszenie Schroedera do jego posiadłości w górach Harzu. Tam też poznał zainteresowania swego gospodarza ESP - postrzeganiem pozazmysłowym - oraz innymi obrzeżami nauki, rozmaitymi teoriami i wierzeniami, szczególnie tymi dotyczącymi reinkarnacji i nieśmiertelności. Podobnie jak każdy niesłychanie bogaty starszy człowiek, Niemiec jednocześnie pogardzał i bał się nieuchronności śmierci. Miał zamiar stopniowo „przelać” zawartość swego umysłu i świadomości na swe dziecko. W końcu człowiek odradza się w swym potomstwie. Ale Schroederowi marzyło się zupełnie inne, bardziej konkretne odrodzenie. Teraz jednak było to niemożliwe. Chłopak był jeszcze niemowlakiem o nieuformowanym umyśle, a Schroeder umierał powoli w wyniku obrażeń odniesionych podczas wybuchu. Gdyby miał jeszcze jakieś dziesięć lat przed sobą... ale nie miał nawet jednego roku. Z drugiej strony miał do dyspozycji dojrzały umysł Richarda Garrisona...
Pod kierownictwem Schroedera Garrison zaczął odkrywać i ćwiczyć swe skrywane umiejętności, w końcu dochodząc do przekonania, że istotnie człowiek może osiągnąć nieśmiertelność! Zawarli następujący pakt: Gdyby okazało się, że Schroeder może powrócić zza grobu - gdyby istniał jakikolwiek sposób, dzięki któremu jego psyche mogłaby się połączyć z umysłem Garrisona - Garrison miał go przyjąć, stając się naczyniem dla umysłu tego drugiego. A Schroeder... Wśród rozlicznych przyjaciół Schroedera znajdował się uznany na całym świecie jasnowidz Adam Schenk. Schenk określił przyszłość Garrisona, przepowiadając mu, że stanie się człowiekiem niezwykle wpływowym i bogatym - poza ludzkimi wyobrażeniami. Ale władza i pieniądze to nie wszystko, czekało go o wiele więcej. Przyszłość nigdy nie była jasna i przejrzysta, lecz mglista i nieodgadniona... bo oto na horyzoncie pojawiła się maszyna - Maszyna ze snu Garrisona. I dzięki Maszynie miał szansę na odzyskanie wzroku. Pakt ze Schroederem został przypieczętowany... Podczas pobytu w Harzu Garrison poznał Vicki Maler. Ona również była niewidoma, a w jej pięknym ciele rozwijał się błyskawicznie nieuleczalny nowotwór. I chociaż ich spotkanie trwało bardzo krótko, pokochali się miłością żarliwą i namiętną, po czym Garrison ją utracił. Dziewczyna, wiedząc, że umiera - i nie chcąc obarczać tym ciężarem Garrisona - po prostu wyjechała. Po pół roku zmarł Thomas Schroeder, a wkrótce po nim Vicki Maler. Ciało Schroedera zostało skremowane, a wyczerpane chorobą zwłoki Vicki Maler umieszczono w kriogenicznym zawieszeniu w Schloss Zonigen w szwajcarskich Alpach. Takie było życzenie Garrisona i miał ku temu swoje powody, mimo że ich do końca sam nie rozumiał. Tymczasem większość majątku Schroedera przeszła w ręce Garrisona. Z dobrodziejstwem inwentarza przeszedł również do niego Willy Koenig, by opiekować się ślepcem, tak jak zawsze opiekował się swym ukochanym pułkownikiem Schroederem, ponieważ Koenig wierzył, że w jakiś cudowny sposób Schroeder już zaczął wchodzić w umysł Garrisona. Był jeszcze pies doberman, Suzy - czarna suka. Lata mijały i Garrison ożenił się. I choć od razu pokochał Terri, to jej miłość do niego stała pod wielkim znakiem zapytania. Przed Garrisonem znała tylko jednego mężczyznę, z którym ponownie, lecz dopiero po kilku latach zechce odgrzać pierwsze uczucie. Był to psychiatra, Gareth Wyatt, w ręce, którego dostała się pewna maszyna. Maszyna zwana Psychomech - elektroniczny psychiatra. Wyatt desperacko poszukiwał funduszy. Jego praktyka, niegdyś kwitnący interes, bardzo podupadła i co gorsze, był jeszcze problem dużo poważniejszej natury. Wyatt był mordercą. Jego ofiarą był przestępca wojenny Otto Krippner, który zasługiwał na swój los (nawet, jeśli nie zginął za swe zbrodnie). Narzędziem śmierci stał się Psychomech zbudowany przez Krippnera.
Ironia losu - Krippner sam skonstruował maszynę. Był człowiekiem, którego motywy, osobowość i ideały były tak odległe od tych reprezentowanych przez Thomasa Schroedera, jak odległa jest ciemna strona księżyca od jasnej. Krippner był psychiatrą w tak zwanym ośrodku badań leczniczych SS. W skutek jego praktyk nazwisko Krippner znalazło się na liście najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych. W kilka lat po wojnie, przy pomocy organizacji o nazwie Exodus, uciekł z Niemiec do Anglii. Wyatt w wyniku łagodnej perswazji został wciągnięty na listę sympatyków Exodusu, kiedy studiował psychiatrię w Niemczech. Kiedy planowano ucieczkę Krippnera, skontaktowano się z Wyattem. Polecono mu zatrudnić Krippnera. Miał mu pomóc zaaklimatyzować się w nowym otoczeniu z nową tożsamością. Nie był w stanie odmówić (ludzie z Exodusu bardzo źle przyjmowali tego rodzaju odmowę), ale nie było tak źle. Krippner był wybitnym psychiatrą. Wyatt mógł się wielu rzeczy od niego nauczyć... I tak, po wielu latach przepełnionych strachem, latach ucieczki i unikania kontaktu z wymiarem sprawiedliwości, Krippner znów zajął się swoją pracą. Na pozór był ogrodnikiem w dużej, lecz bardzo zaniedbanej posiadłości Wyatta w Sussex. Z początku był mu nieskończenie wdzięczny. Na zewnątrz okazywał swą wdzięczność, jednocześnie powoli konstruując Psychomecha w pokoju na piętrze w domu Wyatta. Psychomech miał być kulminacją wielu lat badań i eksperymentów i dzięki tej maszynie finanse Wyatta miały wrócić do uprzedniego stanu. Niemiec nie powiedział Wyattowi, że Psychomech był niedokończonym hitlerowskim projektem mającym dopomóc w stworzeniu nadludzi i że on, Otto Krippner, stanie się pierwszym z nich! Kiedy budowa Psychomecha została ukończona w roku 1976, Amira Hannes i jej siatka polująca na zbrodniarzy wojennych wytropiła już większość ludzi z otoczenia Krippnera. Kwestią czasu było, kiedy dotrze również do niego samego. Exodus skontaktował się z Krippnerem, doradzając mu, by zmienił miejsce pobytu. Skontaktowano się również z Wyattem i powiedziano mu, by nie zwlekał, by wyprawił Krippnera w drogę i zatarł wszelkie ślady. Nie zrobił tego jednak, tylko przy pomocy Psychomecha zamordował Krippnera i wrzucił ciało do głębokiego, mrocznego stawu w cieniu drzew na swej posiadłości. W ten sposób nikt już nie będzie mógł wyśledzić Krippnera, a powiązanie Wyatta z Exodusem zniknie na zawsze... Wydarzenia te miały miejsce na trzy lata przed drugim romansem Terri (już wówczas Garrison) z Wyattem. W 1980 roku Terri zaaranżowała spotkanie z kochankiem i swym mężem. ESP od razu podpowiedziało Garrisonowi o istotnej łączności Wyatta z przyszłością Garrisona. Mówiąc krótko, „wiedział”, że Wyatt jest kluczem do Maszyny, „wiedział” również, że psychiatra jest w posiadaniu Psychomecha.
Wyatt wciąż desperacko poszukiwał gotówki. Twierdził, że Psychomech jest jeszcze nieskończony i że wymaga wielu prac i pieniędzy, chociaż w istocie jego potencjał był olbrzymi. Wszelkie inwestycje miały się zwrócić wielokrotnie. Gdyby Garrison zechciał sfinansować projekt, dostałby naturalnie sporą część zysków wynikłą z jego wykorzystania. Garrison zrobił jeszcze więcej: zatrudnił eksperta mikroelektroniki, który rozebrał Psychomecha na czynniki pierwsze i wymienił
przerośnięte,
przestarzałe
i
stwarzające
niebezpieczeństwo
części
na
nowe,
zminiaturyzowane i efektywniejsze komponenty. Kiedy w 1981 roku nowy Psychomech był gotów do prób, Garrison zażądał, by na nim przeprowadzono wszystkie eksperymenty. Takie rozwiązanie odpowiadało kochankom. Początkowo plan polegał na tym, że kiedy Psychomech okaże się sprawnym urządzeniem, Terri opuści Garrisona dla Wyatta. Wystarczy im to, co przyniosą zyski z rynkowego użytkowania Psychomecha. Ale teraz... Wyatt kiedyś posłużył się Psychomechem, by zabić człowieka. Dlaczego by nie spróbować ponownie? Spadek, jaki otrzymałaby Terri, byłby bajeczny. Co do samej Maszyny, to Psychomech miał zadziałać następująco: Po uśpieniu pacjenta w jego umyśle pojawiłyby się koszmary zrodzone z jego najskrytszych lęków. Maszyna miała oddziaływać na jego ośrodki strachu. Psychomech miał powiększyć do niesłychanych rozmiarów wszelkie jego neurozy i psychozy jednocześnie, dostarczając mu fizyczną - czy też raczej mentalną - moc, by sobie z nimi poradzić. Dla pacjenta wszelkie te zmagania przybierały bardzo realną postać. Po podświadomym pokonaniu swych demonów po przebudzeniu miał stwierdzić, że objawy neurotyczne na jawie również zanikły. I rzeczywiście Maszyna mogła do tego służyć, lecz była to jedynie jej poboczna funkcja. Natomiast główna polegała na tym, że umysł obiektu zostałby całkowicie wyzbyty strachu, a jego ego wraz z potencjalnymi zdolnościami ESP - które u większości ludzi były ukryte - rozrosłyby się do niebotycznych rozmiarów. Po zabiegu, więc wstałby z Maszyny mentalny olbrzym bez strachu, nieomal superman! Czy było to wariackie marzenie oszalałego Fuhrera? Być może tak... Garrison zasiadł na Psychomechu w niedzielny poranek w czerwcu 1981 roku. Podjęto pewne środki, by „eksperyment” nie został przedwcześnie zakończony. O dziwo, dopilnował tego sam Garrison. Willy Koenig został wysłany na krótki urlop do Hamburga, Suzy - nieodłączna towarzyszka Garrisona - została zamknięta w schronisku dla zwierząt w Midhurst. Pomimo tego zarówno Koenig, jak i Suzy w tym samym momencie odebrali wołanie o pomoc Garrisona w krytycznym etapie eksperymentu, kiedy Wyatt starał się go zabić. Metoda działania Wyatta był prosta, tak przynajmniej mu się wydawało. Miał zwiększyć stymulację lękową do maksimum i zmniejszyć mechanizmy wspomagające Maszyny do minimum. Garrison oszalałby ze strachu, a Maszyna nie byłaby mu w stanie pomóc i w końcu w paroksyzmie
krańcowej grozy umarłby podczas eksperymentu. Zapis eksperymentu można było sfałszować, a zegary wyzerować. Wszystko miało wyglądać na straszliwy wypadek, a Wyatt tylko z ciężkim westchnieniem i wzruszeniem ramion udowodniłby, że Garrison znał stopień potencjalnego zagrożenia i wiedział, że Psychomech był w końcu tylko prototypem... Ale Garrison ani nie zwariował, ani nie zginął. Podczas gdy jego żona zabawiała się z Wyattem, sięgnął do źródeł wywołanych mechanicznie koszmarów i przejął kontrolę nad Maszyną siłą woli - wykorzystując zasoby energii Psychomecha na swoją korzyść. Rozgorzała bitwa z grozą nie do opisania, o nieomal nieograniczonej sile mentalnej! Trzeba było ponieść jej koszty, a ponieważ Psychomech był tylko maszyną, zapłacić musiał za to Garrison z krwi i kości. Gdyby nie... Pakt! Pakt, jaki zawarł ze zmarłym przed ośmiu laty Thomasem Schroederem. Schroeder pojawił się teraz w koszmarach Garrisona, tak jak wcześniej pojawił się w koszmarnym śnie w rozdartym konfliktem Belfaście i żądał od Garrisona tego samego, co wtedy: by go wpuścił! Nawet Psychomech nie był w stanie zgładzić ich obu. Garrison dał za wygraną, pozwalając Schroederowi przeniknąć do swego umysłu, przyjąć od dawna bezcielesną psyche Niemca, do swego id, swego jestestwa. A potem... Doradcy Hitlera roili sobie, że można skonstruować maszynę zmieniającą człowieka w nadczłowieka. Ale jeśli obiekt był człowiekiem o niezwykłych zdolnościach ESP? Co, jeśli z takiej podróży nie powróci pojedynczy umysł, lecz psychiczny konglomerat - psychiczna moc o praktycznie nieograniczonych możliwościach? Co powróci? Superman? Albo bóg? Nie, nie Bóg - nawet nie bóg - ale człowiek mocami nieomal równy boskim. To Psychomech stworzył istotę Garrisona/Schroedera. I to właśnie Garrison/Schroeder uwolnił się spod władzy Maszyny i zastał przerażonych kochanków spółkujących w desperacji na łóżku - dowiedział się o ich zdradzie. I nastał czas... szaleństwa i cudów! Siłą woli Garrison/Schroeder przywołał Vicki Maler z zamku Zonigen do Anglii i przywrócił ją do życia. Ale to już Schroeder odsączył z jej ciała chorobą, która ją zabiła, i przeniósł ją na Garetha Wyatta i Terri Garrison! Natomiast Garrison, jak zwykle kierowany ludzkimi odruchami, sprowadził na nich natychmiastową śmierć, by więcej nie cierpieli. Kiedy było po wszystkim, na zewnątrz domu Wyatta Garrison/Schroeder i Vicki zastali oczekującego ich Koeniga. Była tam też Suzy - zabita. Wyatt zastrzelił ją z obrzyna. Już widzący, niesłychany złotooki Garrison/Schroeder spojrzał na Suzy, rozkazując jej, by powstała z martwych. I Suzy ożyła.
A Koenig
również
-
zawsze
wierny
Koenig
-
został
nagrodzony.
Wraz
z
Garrisonem/Schroederem objęli się, aż po Willym zostało tylko ubranie na ziemi. Wtedy cały dom Wyatta i wszystko, co było w środku, zostało stopione na żużel, a Garrison/Schroeder/Koenig, Vicki i Suzy ruszyli na spotkanie przyszłości...
STRESZCZENIE PSYCHOSFERA
Sen Garrisona stał się rzeczywistością. Wszystkie jej składowe ułożyły się na swoich miejscach. Ale i tak wynikły problemy. Świat nie był gotów na przyjęcie osoby nadludzkiej, a szczególnie nie takiej z umysłem - czy też wieloumysłem - o takich samych wadach i skazach jak umysł każdego człowieka. Świat również nie był gotów na przyjęcie wskrzeszonej kobiety, której ciało leżało zamrożone przez długich osiem lat! Być może wynikało to z istoty praw ludzkich. Podstawowe prawo przyjęte na całym świecie mówi: nie zabijaj. A jednak Terri Garrison i Gareth Wyatt byli bezsprzecznie martwi. A co z Willym Koenigiem? Żaden sąd na świecie w obliczu zaistniałych faktów nie uznałby, że Willy Koenig żyje. Mówiąc krótko, nawet przy niesłychanie rozwiniętej ESP Garrison nie był w stanie ujawnić się światu. Nie uważał też tego za swój życiowy cel (żadną miarą nie chciał być nowym mesjaszem), choć takie były konsekwencje jego działań. Skoro nie mógł się ujawnić, musiał się z tym kryć. Musiał przede wszystkim skrywać najbardziej widoczny objaw swej zmiany, czyli oczy, jakich nie miała żadna ludzka istota. Podobnie Vicki musiała skrywać swoje. Nie było to trudne: obydwoje uznawano za osoby niewidome czy też przynajmniej o częściowej utracie wzroku, dlatego nosili szczelne, ciemne okulary, kiedy pokazywali się publicznie. O wiele większym problemem Garrisona była jego psyche. Cząstka Schroedera była zawiedziona swą „nieśmiertelnością”. Garrison żył, to fakt, ale on sam przy nim nie czuł, że żyje pełnią życia. To prawda, Schroeder i Koenig od czasu do czasu dochodzili do głosu, ale to Garrison nimi rządził. Nie było to „współistnienie”, jakie wymarzył sobie Schroeder, ale i tak był to wielki postęp w porównaniu ze śmiercią. Schroeder jej doświadczył i w ogóle mu się nie podobało to doznanie. W kwestii Koeniga sprawa była o wiele prostsza. Pragnął jedynie służyć Schroederowi i Garrisonowi, a nigdy dotąd nie był z nimi w takiej bliskości. Konflikt tej dwójki, czego Koenig był oczywiście świadom, nigdy nie przybierze formy otwartego starcia. Nie byli w stanie być wobec siebie wrogo nastawieni czy też nie mogli się wzajem zranić, cokolwiek jeden postanowił podczas chwili przewagi, mogło zostać odwołane przez drugiego, nie dopuszczając do wzajemnej degrengolady. Mówiąc zwięźle, ich stosunki były bardzo wyważone, tak jak ich jestestwa, które wiedziały, że jeśli w wyniku jakiegoś wypadku Garrison zginie, to zginą wszyscy razem. Tak, również Vicki i Suzy...
Ale tymczasem... Kiedy Schroeder brał górę, zachowywał się jak Schroeder, tak samo Koenig. Obydwaj mieli swoje przywary i słabości. Schroeder miał kochankę w Londynie; Koenig tak jak zawsze opłacał swoje znajomości, gdziekolwiek się pojawił. Vicki Maler była nietykalna - należała wyłącznie do Garrisona. A jednak i ona cierpiała na swój sposób. Wiedziała, że to nie Garrison wyrusza od czasu do czasu w poszukiwaniu uciech w łóżkach innych kobiet, ale jednak było to jego ciało. I to bardzo ją smuciło. A najbardziej niepokojące jak dotąd było to, że odkąd Psychomech przysporzył umysłowi Garrisona nadludzkich mocy, moce te uciekały w Psychosferę. Za każdym razem, kiedy jego „lokatorzy” wykorzystywali swoje nadnaturalne zdolności, ogólny ich zasób w jego umyśle zmniejszał się odrobinę. Przez prawie dwa lata Garrison podejrzewał, że tak się dzieje, i martwił się tym bardzo, aż w końcu zyskał pełne przekonanie, że ma to miejsce. Wtedy już jego finansowe imperium przybrało olbrzymie rozmiary. Jeśli nie był jeszcze najbogatszym człowiekiem świata, to wkrótce się nim stanie. A jednak, paradoksalnie - i głównie z powodu konieczności zachowania pozorów - była to prawda, z której świat zewnętrzny nie zdawał sobie sprawy. Jednak wiedzieli o tym pewni ludzie, a szczególnie jedna osoba, która wiedziała prawie wszystko o Garrisonie. Ten człowiek nazywał się Charon Gubwa... Gubwa był odmieńcem, dzieckiem wielu pokoleń istnień o zmutowanych genach. Ten otyły hermafrodyta-albinos (z pochodzenia afrykański Murzyn z typowymi cechami negroidalnymi, choć zniekształconymi przez albinizm) Gubwa był niezwykle hojnie wyposażony przez naturę w zdolności ESP. Przerażająco dobrze wyposażony. Dowiedział się o „nadejściu” Garrisona
na
podstawie
pojawienia
się
stworzonego
przez
Psychomecha
jestestwa
Garrisona/Schroedera/Koeniga, które jak meteor wdarło się do Psychosfery. I Gubwa lękał się Garrisona. Wiedział, że o ile jego umysł był jedynie iskierką w Psychosferze, o tyle umysł Garrisona przypominał wybuch supernowej. Ze wszystkich ludzi na świecie jedynie Garrison mógł kiedyś stanąć na drodze jego planów i przeszkodzić w zaspokojeniu chorobliwych rojeń ambicji Gubwy. Ponieważ albinos również pożądał nieśmiertelności, pragnął uczynić z siebie nieśmiertelnego i wszechpotężnego Cesarza Ziemi! Ale jego ambicje były jeszcze większe (i bardziej złowieszcze) niż tylko to. Gubwa był zarówno kobietą, jak i mężczyzną, dziwolągiem w oczach większości populacji. Ale roił sobie, że w przyszłości - po tym jak świat zostanie zniszczony, a resztki rasy ludzkiej wypełzną z otchłani nuklearnej zagłady - hermafrodytyzm stanie się normą, a biseksualność codziennością. I tylko
nieświadomy niczego Garrison stał na drodze jego planów. Dlatego też Gubwa skoncentrował swe działania na zniszczeniu Garrisona. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Poza tym moce Garrisona opuszczały go, wyciekały jak woda z dziurawego wiadra. I ze wszystkich trzech składowych jego wieloumysłu on, będąc górą, był jednocześnie najbardziej bezbronny. Broń Gubwy przeciw Garrisonowi była dwojakiego rodzaju: pociągał za sznurki zarówno w mafii, jak i w tajnych i z urzędu podejrzliwych służbach specjalnych. I kiedy Garrison starał się im wymknąć, skorzystał z okazji - porwał Vicki Maler i zabrał ją do swej kwatery głęboko pod Londynem. „Zamek” Gubwy został zaprojektowany podczas zimnej wojny jako bunkier atomowy i stanowisko dowodzenia, o którym dawno zapomniano. Gubwa wyposażył go zgodnie ze swymi potrzebami i zwerbował personel funkcjonujący jak prywatna armia. Tam w zamku wraz z Vicki Maler Gubwa uwięził również Philipa Stone'a, agenta MI6. Stone, sam będąc niebezpiecznym człowiekiem, został wbrew swej woli wykorzystany do porwania Vicki Maler, ale później Gubwa miał pożałować swego nierozważnego kroku. Wykorzystując telepatię do penetracji umysłu Vicki, Gubwa dowiedział się o Psychomechu i odkrył prawdę o „powstaniu” nowego Garrisona. Ponieważ śmierć Garrisona zdawała się nieuchronna, Gubwa mógł przejść do kolejnej fazy swego planu zdominowania świata. Zamierzał zbudować potężniejszego, nowego Psychomecha. I tym razem to on miał ujeżdżać Maszynę. Jego moce ESP rozwinięte wysoko ponad przeciętną były o wiele większe niż Garrisona sprzed kuracji w Psychomechu. Skoro Garrison pojawił się na świecie wyposażony w wielką moc, Gubwa pojawi się jak bóg! Prawdziwy bóg: wszechwładny, wszechwiedzący i przeżarty złem do cna! Zbudowanie Psychomecha potrwa nieco, ale czas działał na korzyść Gubwy. Tymczasem... Garrison uciekł na północ, do Szkocji. Znów miewał sny, śnił ten sam prekognicyjny sen nie mniej ważny niż ten, który śnił w Belfaście w roku 1972. W nowym śnie umizgiwał się do Bogini Nieśmiertelności, a ona pokazała mu kalejdoskop nieskończoności, pyszne ścieżki wszechświata. Również pojawiły się w nim przebłyski świadomości, zapowiedź nieuchronnej zmiany. Garrison wiedział, że nadszedł czas na kolejny krok, krok, który trzeba uczynić. Początek drogi ku przeznaczeniu znajdował się w dzikiej dolinie, gdzie istniało nowe hydroelektryczne źródło mocy, ale musiał do niego dotrzeć, zanim jego prześladowcy go dopadną i całkowicie opuszczą go jego siły. W trakcie tych peregrynacji dopadła go mafia. Podczas konfrontacji Suzy ponownie została śmiertelnie ranna, a Garrison pozbył się większości swych mocy ESP. Co do prześladowców... nikt o nich więcej nie słyszał. Ale Garrison był teraz ledwo zwykłym człowiekiem, jego moce znajdowały się na
wyczerpaniu, a przed nim była jeszcze długa droga. Przyjął esencję konającej Suzy, dodając czwarty element do swej psyche, i kierując się psim instynktem, odbył ostatni etap swej drogi... Z zapadnięciem nocy odnalazł dolinę i schronił się w opuszczonym domu stojącym w cieniu wielkiej tamy, poniżej uśpionej masy wodnej. I właśnie tam, mimo że resztki sił opuszczały go, Garrison przypadkowo natrafił na swe zbawienie. Wtedy już znów prawie nie widział, a w starym domu było ciemno. Starając się włożyć przewody lampy do gniazdka, został porażony prądem i doznał cudownego elektryzującego objawienia! W jednej chwili, pomimo drżenia ciała pod wpływem przepływającego przez nie prądu, Garrison znów poczuł siłę. Oczy mu zabłysły, a umysł uległ oświeceniu. Następnie celowo już podłączył się do źródła prądu w kącie pomieszczenia, gdzie miotając się i płonąc chłonął energię jak gąbka wodę. Naelektryzowany czuł jedynie moc. Jego palce, dłonie i ramiona były całe spalone, ale nie czuł w ogóle bólu. Dwukrotnie oślepiony znów przejrzał, dostrzegając o wiele więcej, niż może zauważyć ludzki wzrok. Teraz już wiedział, jak naładować wyczerpane ogniwa umysłu, i naładował je jak nigdy dotąd. Umysłem otworzył wielkie grodzie tamy, ściągając miliony woltów wyzwolonej dzięki temu energii. A kiedy i ta się skończyła, zaczerpnął energii z elektrowni atomowej w Dourneay, aż w całej Szkocji spadło napięcie i światła przygasły. Na niebie pojawiły się dziwne zorze, a dolina, w której leżała tama, rozświetliła się, emanując iskrzącymi wyładowaniami elektrycznymi. I w pojedynczym wyładowaniu olbrzymiej energii, łuku wprost z nieba, Garrison w końcu przeszedł przemianę. Wszelki ślad fizycznej obecności Richarda Allana Garrisona zniknął z powierzchni ziemi, ale jego umysł osiągnął wyższy poziom. W jego śnie Bogini Nieśmiertelność ukazała Garrisonowi swą siedzibę, jej Dom w Gwiazdach, który był po prostu nieskończonym wszechświatem. I teraz Garrison miał do niego wkroczyć, doświadczyć granic olbrzymiej Psychosfery. Nie będzie jednak podróżował samotnie, ponieważ wraz z nim wyruszą Schroeder, Koenig i również Suzy. Ale najpierw czekało go ważne zadanie. I Garrison sięgnął do Psychosfery, i zmienił ją. Dotknął i zmienił. I jeśli uważać świat za olbrzymią księgę, gdzie Garrison stanowił rozdział spisany ołówkiem, to przepisał niektóre jego fragmenty, dodając nowe i wymazując niektóre całkowicie. W jednej mikrosekundzie postawił ostatnią kropkę przy ostatnim zdaniu. I w świecie ludzi wszystko się zmieniło w jednej chwili i już nic nie było takie jak dawniej. W świecie ludzi... W Zamku Charona Gubwy Philip Stone i Vicki wydostali się na wolność. Ponownie pochwyceni przez oszalałego albinosa byli o krok od śmierci, kiedy nastąpiła przemiana Garrisona -
jego i świata! Gubwa był jedną z ofiar przemian Garrisona. W przedwczesnej chwili triumfu ohydny hermafrodyta doznał porażki, czując, jak w jego umyśle pojawił się ktoś inny. Niezwykły umysł, bezlitosny w swych zamysłach. Garrison widział już gwiazdy i teraz mógł je również pokazać Gubwie. Ale ciało Gubwy było słabe, a umysł śmiertelny. Rzucony w górą, w nieboskłon z szybkością meteorytu, mistrz ESP zginął okrutną śmiercią i na zawsze przestał grozić światu. Również większość zła na świecie została wykorzeniona - poszła w jego ślady, tak jakby nigdy go nie było. Kolejna zmiana polegała na tym, że Vicki Maler stała się na powrót normalną kobietą, której mąż, Philip Stone, zyskał bogactwo i wpływy. Byli szczęśliwi i dobrze im było ze sobą. Zachowali jedynie dobre wspomnienia, choć nieco zamglone, ale przecież liczyło się tylko tu i teraz, a nie zdarzenia z przeszłości. A także jutro, gdyż Vicki zaszła w ciążę...
I tak Garrison wraz ze swymi towarzyszami podróży pozostawili za sobą niemal doskonały świat, oczyszczony i dobry. Zostawili za sobą świat pozbawiony szaleństwa. Innymi słowy: zostawili za sobą świat z nieomal niezachwianą Równowagą. Ale równowaga jest prawem. I tam gdzie istnieje Dobro, jest również miejsce na Zło, tam gdzie jest Wielkie Dobro, istnieje Wielkie Zło. I z wolna, lecz nieubłaganie Psychosfera zaczęła dążyć do odzyskania Równowagi...
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dwadzieścia lat trwał okres spokoju, jak nigdy w długiej i krwawej historii rodzaju ludzkiego. Wojny przybrały formę zimnych wojen, wchodząc w fazę niełatwych, pełnych zawiłości okresów dialogu i zawieszenia broni, w końcu przekształcając się w fazę rozkwitu przyjaźni. Spory dotyczące granic i konfliktów terytorialnych wygasły zastąpione wzajemnym zaufaniem, zrozumieniem i tolerancją. Wielkie Narody zapoczątkowały efektywny, długotrwały proces pomocy Niezbyt Wielkim, w wyniku, czego nie były już postrzegane jako wielkie i zagrażające innym. A Pomniejsze Krainy w zamian przyjęły dawno odrzucane technologie, przy pomocy, których były przynajmniej w stanie pomóc sobie. Kryzys ekonomiczny zmalał; pełzające ideologiczne terytorializmy zostały powstrzymane; nie zanotowano eksplozji demograficznej, a nadmierny przyrost populacji zgasł jak mokra petarda. Stara wiedza rolnicza dotycząca uprawy roli wraz z nową nauką hodowli morskich oraz wzrostem znajomości i poszanowania Natury, o jakim nie śniło się poprzednim pokoleniom, po raz pierwszy zaowocowały zapewnieniem żywności miliardom ludzi na całym świecie. Był to wiek pokoju i dostatku. Dwadzieścia lat od czasu znamiennego roku 1984 (kiedy po Wielkim Bracie zaginął ślad) odżyły stare dziedziny sztuki, odrodziła się kultura, a na horyzoncie pojawiły się nowe dziedziny nauki mające zapewnić światu świetlaną przyszłość. Minęły ledwo cztery lata nowego milenium i życie nigdy nie wyglądało tak pięknie na planecie Ziemia... A potem pojawiła się plaga, czy też przynajmniej świadomość pojawienia się jej. Nie była to plaga szkodników, nie zrodziła się z nowych gałęzi nauki, nie była pochodną rozszczepiania atomu ani też promieniowania czy skażenia substancjami chemicznymi. W żadnym razie nie miała namacalnej natury. Była to plaga szaleństwa! Lekarze nie znali jej przyczyn ani nie mieli na nią lekarstwa. Dla nich i dla tych, którzy na nią zapadli, była znana jedynie jako Bełkot...
Szpital był położony na piętnastu akrach ogrodu. Był to przestronny, trzypiętrowy budynek o wielu oknach, wszechobecność świeżego powietrza potęgowało złudne wrażenie spokoju wewnątrz budynku. Zważywszy na okoliczności, warunki nie mogły być lepsze. Ale wysoki na cztery metry płot z gęstego drutu kolczastego otaczający obiekt mówił sam za siebie. Mimo że szpital był skryty w gęstwinie otaczających sosen i dębów, to nie dało się go ukryć całkowicie.
Tak jak kilkanaście innych podobnych placówek szpital był nowy, zbudowany niecałe pięć lat temu i był całkowicie dotowany przez państwo - i zasiedlali go pacjenci. Oszalali biedacy oddani całkowicie słyszanemu przez nich Bełkotowi. Szpital nosił nazwę Łagodna Dolina, ale owa dolina była jedyną łagodną rzeczą w okolicy. Owego słonecznego wczesnoczerwcowego popołudnia 2004 po raz jedenasty, jak co miesiąc przejechał siedemdziesiąt mil na północ z Sussex do Oxfordshire w odwiedziny do syna, Richarda Stone'a, który niemal rok temu został tu przyjęty. Po raz pierwszy symptomy choroby dopadły go w gorący piątek, ostatniego dnia czerwca. Wysoki, dobrze zbudowany młodzieniec przed chorobą cieszył się zdrowiem psychicznym i tężyzną fizyczną. Tego dnia wstał z łóżka i zaczął krążyć po domu, uskarżając się na dźwięk dobiegający jego uszu: ciche mamrotanie przypominające odgłosy fal w muszli. Owe szepty narastały, zmieniając się w tumult cienkich, chaotycznych głosików. Czyli mówiąc krótko, usłyszał Bełkot. Symptomy były oczywiste, a rozwój choroby nieunikniony. Na oczach przerażonych rodziców w błyskawicznym tempie nastąpiła degrengolada Richarda Stone'a. W piątkowy wieczór potrząsał jeszcze głową, jakby starając się zrzucić pijawkę przylgniętą do mózgu, by ukoić szum w uszach. W sobotę miotał się w panice po domu, kiedy choroba, żółć, potężny wir wichrów czy też płynów w zawrotnym tempie rozszalał się pod czaszką. A w niedzielę... w niedzielę zaczął wtórować wyimaginowanym trajkoczącym głosom oszalałych dusz w cierpieniu. Był to Bełkot. Szarpany w tę i we w tę przez niewidzialne Harpie w poniedziałek Richard był już idealnym kandydatem do kaftana bezpieczeństwa. Z ciężkim sercem przez pierwszy miesiąc odwiedzali go, co trzy dni, aż zakazano im tak częstych wizyt. Wiedziano, że zbyt duża bliskość rodziny u pewnych ludzi wzmagała jedynie symptomy. Philip Stone w duchu był zadowolony z ograniczenia wizyt w zakładzie z powodów medycznych. Vicki niemal odchodziła od zmysłów od czasu przyjęcia Richarda do szpitala i jej mąż nie miał ochoty przyglądać się, jak ten stan się pogłębia. Starał się jej wytłumaczyć, że nawet comiesięczne wizyty to za dużo, przekonując ją, że to wyłącznie spowoduje pogorszenie się stanu i tak już znacznie nadszarpniętych nerwów, a w najlepszym wypadku pogłębi jej żal. Ale te argumenty puszczała mimo uszu. Kochała swego syna tak jak Philip Stone i nie widziała niczego złego w okazywaniu czy wyrażaniu tego uczucia pomimo potencjalnego zagrożenia, celowego bądź nieumyślnego. Może i była w rozpaczy, ale nigdy nie potrafiłaby opuścić swego syna. Zawsze będzie mu wierna. Będzie wierzyła w jego zdrowie psychiczne i pamiętała o tym, jaki był dawniej. Teraz był inny, to prawda, ale wyzdrowieje. Ignorowała fakt, że nikt - ani jeden cierpiący - nie podniósł się z Bełkotu. Richard był jednak inny. On się podniesie. Był przecież jej synem.
Była też dziewczyna. Vicki nie umiała jej przebaczyć. Lynn była miłością życia Richarda. Żył dla niej i wydawało się, że ona żyje dla niego. Ale kiedy plaga zabrała kolejną swą ofiarę, odwiedziła go tylko dwa razy, dopóki jej ojciec jej tego nie zakazał. Miała własne życie. Musi zapomnieć o Richardzie Stonie i zostawić go bełkoczącego w pokoju bez klamek... Wielki, drogi samochód Philipa Stone'a, wydając niskie pomruki, zatrzymał się przed bramą Łagodnej Doliny przy punkcie kontrolnym. Strażnicy chodzili ubrani w szare mundury, mieli strzelby miotające uspokajające strzałki, nosili też hełmy odcinające ich od dźwięków zewnętrznych poza rozmową twarzą w twarz. Dodatkowo odbiorniki w tych kaskach były połączone z centralnym komputerem ochrony szpitala, przez nie strażnicy mogli „rozmawiać” z komputerem i z sobą. Inna funkcja hełmów - niektórzy powiedzieliby, że główna - polegała na izolacji od świata zewnętrznego. Nikt, nawet lekarze, nie wytrzymywali zbyt długo słuchania Bełkotu. Z tego właśnie powodu zarówno strażnicy, jak i obsługa szpitala pracowali w systemie sześciogodzinnym i nikt nie przebywał w Łagodnej Dolinie na stałe, poza pacjentami. Małżeństwo Stone'ów miało stałe przepustki, ale pomimo tego ich odciski palców były sprawdzane każdorazowo na bramie. Po podbiciu przepustek szlaban podnosił się i pozwalano im wjechać do środka. I kiedy jechali po żwirowej ścieżce, mijając liczne patrole chodzące pośród trawników, fontann i niskich skałek pokrytych mchem, w których cieniu rosły krzaki róż, a winorośl pięła się po niskich drzewach - ochrona z bramy zawiadamiała szpital o ich przybyciu. Na parkingu witał ich pracownik w hełmie - dziewczyna, która witając ich, z uśmiechem sprawdzała, czy dobrze zamknęli drzwi samochodu, dawała im słuchawki zakrywające uszy i emitujące cichą, relaksacyjną muzykę i wprowadzała ich do kompleksu szpitalnego. Sala Richarda znajdowała się na drugim piętrze. Rodzice jechali tam windą i szli wykładanym linoleum korytarzem, w którym widać było, jak drobinki kurzu tańczą w słonecznym świetle, wpadającym przez wielkie okna ze zbrojonego szkła. Było tu bardzo dużo sal, ich lokatorzy nie potrzebowali wiele przestrzeni. Przy dźwiękach muzyki relaksacyjnej płynącej ze słuchawek stąpali ciężko za swoją przewodniczką, aż docierali do celi Richarda, jego pokoju, jak wolała mówić Vicki, ale była to cela, tak jak pozostałe. Na drzwiach widniał numer 253. Przewodniczka zatrzymywała się przy nich i z uśmiechem wbijała trzy cyfry na elektronicznym zamku umieszczonym na jej nadgarstku. Drzwi otwierały się z sykiem, po czym wchodzili do niewielkiego pomieszczenia, nie większego niż biurowe przepierzenie. W środku stały trzy krzesła, z których jedno dziewczyna w hełmie wyciągnęła na korytarz, zostawiając Stone'ów samych. Zanim drzwi zamknęły się za nią z sykiem, powiedziała: - Wiem, że widzieli państwo już wcześniej, jak siedzi w kaftanie bezpieczeństwa. To dla jego dobra. - I pokiwała współczująco głową. - Jesteś gotowa? - zapytał Stone nieco roztrzęsionym głosem. Jego żona, na poły słysząc go,
na poły czytając z ruchu jego warg, pokiwała głową i zdjęła słuchawki. - Vicki - powiedział błagalnie - może jednak nie będziesz ich ściągać? - Chcę z nim porozmawiać - odparła. - Jeśli będę mogła. A kiedy tak, jeśli się do mnie odezwie, chcę słyszeć, co mówi. Mąż pokiwał głową, zdjął swoje słuchawki i objął ją. - Niech będzie, jak chcesz, ale... Ale ona go nie słuchała. Kiedy tylko ją puścił, odwróciła się w kierunku wewnętrznych drzwi, patrzyła na nie przez chwilę i przeciągnęła kartę magnetyczną przez metalową szczelinę, po czym odczytała straszne słowa, które znała już z poprzednich wizyt. „Richard Stone - żadnej widocznej poprawy”. Następnie trzęsącymi się rękami sięgnęła do uchwytów, po naciśnięciu, których drzwi miały się przesunąć w bok na dobrze naoliwionych łożyskach. W ostatniej chwili zamarła, wstrzymując powietrze. Policzek jej lekko zadrgał. Spojrzała na męża. - Philip? - Słyszałem - powiedział blady jak ściana. - Tym razem jest głośniej. Nie tylko Richard, oni wszyscy tak. Słychać to wyraźnie przez ściany, przez podłogę. Wszyscy bełkoczą w jednym rytmie! - Ja... bardzie to czuję, niż słyszę - powiedziała. - To słychać i czuć. - Wzruszył zrezygnowany ramionami. - Dlatego dają tu te słuchawki. - Mama! Mama! - za drzwiami narastał umęczony dźwięk. - Och, mamaaaaaa! W obliczu narastającej grozy zza zaciśniętych, pozbawionych koloru ust Vicki wydobył się cichy syk, po czym chwyciła kurczowo za uchwyty i otworzyła drzwi. W pomieszczeniu lekko przyciemniona szyba oddzielała Stone'ów od syna leżącego w pozycji embrionalnej na grubo wyściełanej podłodze. Był ubrany w kaftan bezpieczeństwa, tak jak im powiedziano, piana ciekła mu z ust i zwracał ku nim twarz z szeroko rozwartymi oczami. Były szeroko otwarte i dzikie. Były to ślepia zaszczutego zwierzęcia, wściekłego psa, nie spoczywały na konkretnej osobie i patrzyły gdzieś w dal. Była w nich pustka, bezimienna obcość. Przedpokój był połączony systemem audio z wyściełaną celą. - Richard! - Vicki wyciągnęła ku niemu swe dłonie w geście beznadziejnej rozpaczy. - Och, Richard! - Mama? - powtórzył na poły pytająco na poły błagalnie. - Mama? - Tak - załkała. - To ja, synku, tylko ja. - Rozumiesz, synu? - zapytał Philip Stone. - Przyszliśmy w odwiedziny. - Rozumieć? W odwiedziny? - Nagle oczy Richarda ożywiły się dziwnie niespokojne. Przekręcił się, usiadł, podsunął się nieco na podłodze w kierunku szyby, ale pilnował się, by jej nie dotknąć. Po jego stronie szyba była pod napięciem. Na początku celowo to wykorzystywał, kiedy
było bardzo ciężko, by pod wpływem porażenia prądem stracić przytomność. Od tamtej pory wiele się nauczył. Poczuł, jak to jest być głupim zwierzęciem w klatce. - To my, synku, mama i tata - powiedziała matka łamiącym się głosem. - Jak się czujesz, Richardzie? Co... u ciebie? - U mnie? - wyszczerzył zęby w uśmiechu, oblizując usta obłożonym językiem. - Kurewsko źle, mamo - stwierdził po prostu, wywracając oczami. - Synu, synu - ojciec delikatnie zaprotestował. - Proszę cię, nie mów tak do mamy. - Kurewsko, do dupy, przejebane, w pizdu źle - Richard zignorował jego prośbę. - A może mnie stąd zabierzecie? Po co mnie tu w ogóle wpakowaliście? Wiecie, jak tu jest? Czy zdajecie sobie sprawę, że słyszę ich w każdej sekundzie, minucie, godzinie, dzień i noc? Wiedziałaś o tym, mamo? - Richard! - rzucił ojciec. Po czym dodał już łagodniej: - Synu, stary koniu, staraj się powstrzymać... - Synu? - Oczy Richarda skurczyły się do wielkości żółtych główek szpilki, które gorejąc wpatrywały się w ojca przez przyciemniane szkło. Być może ten kolor zawdzięczały grze świateł, ale Philip Stone mógł przysiąc, że dwie źrenice zmieniły się w parę żarłocznych ameb pulsujących jak roztopione złoto. - Powiedziałeś do mnie „synu”? - Richard potrząsnął głową, cały czas wpatrując się w Stone'a. - Tak, każdy ma jakiegoś ojca! Ale nie jestem twoim synem, „stary koniu”! Vicki już nie mogła powstrzymać łez. - Richard, mój biedny chłopczyk! Moje biedne kochanie, mój chłopak! Mąż objął ją za ramię. - Vicki, proszę. On nic nie rozumie. Nie powinniśmy tu przyjeżdżać. To dla ciebie zbyt ciężkie przeżycie. On nie wie, co mówi. On... bełkocze! - Mamo! - Richard krzyknął ponownie. - Maaaamo! Ja rozumiem! Naprawdę! Nie słuchaj go. To nie mój ojciec. Pamiętasz przecież, prawda? Nie, ale ja pamiętam. Mamo, dałaś mi imię po ojcu! Słowa te wywołały w niej cień wspomnienia. Przez krótką chwilę - szalone, nierealne wspomnienia jak palący cierń pojawiły się przed oczyma jej duszy - ale po chwili opanowała się. W końcu ten Bełkot jest zaraźliwy. - Och, synku, synku! - Opadła na kolana przy szybie, jej mokra od łez twarz znalazła się o kilkanaście centymetrów od jego. - Ty nie wiesz, co... - Ależ wiem, wiem! - upierał się. - Naprawdę wiem! Chyba tylko ja to wiem! - Ponownie wywrócił oczami, żółte źrenice powędrowały do góry, ukazując białka oczu. I bardzo powoli na jego twarzy pojawił się opętańczy uśmiech, a na rozwartych szczękach strużki i bąbelki śliny. W kilka sekund jego oblicze zaczęło upodabniać się do koszmarnej maski. - Nie ma tego na całym
świecie - powiedział, cedząc słowa przez oflegmione charknięcia, jakby na powierzchni błota pojawiały się oleiste bąble. - Żadnych wojen, bólu, strachu. Poza tym, lęku przed tym! Nikt się nie modli, bo nie ma, o co. Religia umarła, wiara zdechła. Po co komu wiara, skoro przyszłość jest znana? Nie ma głodu, powodzi, zarazy. Poza tą zarazą! Sama natura pokłoniła się nauce człowieka... ale czy na pewno? Pokój i dobrobyt? Kraj mlekiem i miodem płynący? To doskonałe pole bitwy! Usunięto pomniejsze zło, robiąc miejsce dla tego największego, najstraszniejszego. I to nadchodzi, nadchodzi! Bełkot to tylko przednia straż, a my jesteśmy ojcami Nowej Wiary! Białka oczu opadły nieomal z odgłosem zakleszczenia się we właściwym miejscu jak rolki w jednorękim bandycie. Żółte źrenice rozbłysły... i nastąpiło pogorszenie jego stanu. Stone'owie widzieli już to dwa razy, tę gwałtowną, a jednocześnie jeszcze ohydniejszą przemianę, jaka zachodziła w ich synu, która już poprzednio musiała nieuchronnie przerwać każdą wizytę. Była to transformacja szaleńca w zupełnie obcą formę. Bez ostrzeżenia jego policzki i cała twarz zaczęły się zapadać do środka, wciągać i marszczyć jak papierowa torebka, z której ktoś odessał powietrze. Żółte płomienie w jego oczach gorzały przyczajonym blaskiem. Głowa zaczęła mu się chwiać na szyi, rzucając się na prawo i lewo w nieskoordynowanych szarpnięciach. Twarz stała się śnieżnobiała - jasnobursztynowa przez szybę - żeby przybrać gwałtownie purpurową barwę. Pierś unosiła się i opadała pod kaftanem, z wolna uspokajając się. Ustało oddychanie. Był coraz bardziej czerwony. Pomarszczona twarz pociemniała, wywalił język. I w końcu pojawiły się strużki krwi, by w sekundę trysnąć wartkimi strumieniami z rozwartych nozdrzy. Vicki krzyknęła: - Och, Richardzie, nie, nie, nie! Nieeee! W kolejnej sekundzie opuściła go świadomość i Richard upadł twarzą na szklaną taflę. Prąd elektryczny popłynął przez ciało, odrzucając go w tył. Miotał się przez chwilę, po czym spoczął bez ruchu na wyściełanej podłodze, odwracając ku nim lśniącą od krwi twarz. Vicki instynktownie odskoczyła od przyciemnianej szklanej tafli i upadła na podłogę na skraju omdlenia, podpierając się tylko rękami. Philip ukląkł przy niej, objął ją ramionami, kołysząc szlochającą w przód i w tył. Następnie drzwi na korytarz otworzyły się z sykiem, weszła dziewczyna z recepcji i dotknęła jego ramienia. - Zdaje się, że... - odezwała się łagodnie. - Już dobrze - Philip Stone uciął jej w pół zdania, patrząc na nią niewidzącym wzrokiem. Już idziemy. - Panie Stone - uśmiechnęła się z troską, uniosła dłoń i czystymi, świeżo pomalowanymi paznokciami zastukała w plastikową obudowę swych słuchawek - naprawdę powinni państwo je zakładać, sam pan wie. - Tak, naturalnie - odpowiedział odruchowo, pomagając wstać Vicki. Następnie jego wzrok powrócił do rzeczywistości. Stał całkowicie bez ruchu, obejmując żonę ramieniem i podtrzymując
ją. Wyglądał na kogoś, kto wsłuchuje się intensywnie w czyjeś słowa. Dziewczyna spojrzała na niego pytająco. - Panie Stone? - Słuchawki są teraz niepotrzebne - powiedział. - Nie czuje pani? Jest cicho jak w grobie. Wszyscy przestali bełkotać, przynajmniej na razie. Przestali bełkotać...
ROZDZIAŁ DRUGI
W połowie drogi do posiadłości w Sussex zatrzymali się w przydrożnej samoobsługowej restauracji serwującej przekąski i sałatki. Vicki nie była głodna, ale Philip wziął sobie sałatkę z szynką i jajka w majonezie. Jadł, nie zastanawiając się nad tym, co robi, a Vicki piła kawę drobnymi łykami i paliła papierosy. Rozmowy nie było, obydwoje byli zatopieni we własnych myślach. Ale kiedy wychodzili już i regulował rachunek, złapała go za łokieć, mówiąc: - Ten... ten bełkot. To straszne! Kiedy raz dostanie się do głowy, to człowiek nie może przestać. Jest jak melodyjka, która przyczepia się do człowieka i nie ma na nią rady, masz jej szczerze dość, ale nie możesz się jej pozbyć. Jak tych kilka idiotycznych słów, które przyczepiły się do ciebie wieczorem, które powtarzasz, leżąc w ciemnościach, które nie pozwalają ci zasnąć. Wiesz, wciąż mi to brzmi w uszach. Zmarszczył brwi i spojrzał na nią pytająco przez chwilę, ale ona uśmiechnęła się tylko blado i potrząsnęła głową, jakby zaprzeczając własnym myślom, następnie pociągnęła go za ramię w kierunku wyjścia. Wnętrze samochodu było rozpalone od słońca. Philip klął pod nosem, włączając silnik. - Powinienem był otworzyć okna. Zostawić przynajmniej szczelinę. Tu jest, cholera, jak w piecu. - Wtedy wleciałyby do środka osy - odparła. - W tym roku jest ich całe mnóstwo. I much też. - Tak - przytaknął - i złodziei! Wyjeżdżając na drogę, znów zmarszczył czoło. - A wiesz, że nie zauważyłem żadnych os. - Tak? - gapiła się przez okno, wciągając głęboko powietrze z klimatyzacji. - Ależ tak, jest ich całe mnóstwo. Skierował samochód na południową, zapchaną autostradę, wjeżdżając na środkowy z trzech pasów. Klekoczące ciężarówki z wolna sunęły po zewnętrznym pasie, a opływowe, błyszczące wozy migały na wewnętrznym. Samochód Stone'ów był drogi i dobrze utrzymany, był to starszy model. Philip Stone pilnował odpowiedniej prędkości, kiedy chodziło o bezpieczeństwo jego żony. - Pełno jest - skomentował. - Wszystkie te wozy jadą nad morze. Jak mechaniczne mrówki. Po zapach morskiej fali, hej-ho! - Ale jego beztroska była wymuszona. - Wyjeżdżają na weekend - dodała. - Rok temu byliśmy tacy jak oni. Ty i ja, i Lynn, i... - Tak - przerwał jej - tak, pamiętam. Ale pozostały nam te wspomnienia.
- Wspomnienia - westchnęła. - Pamiętasz, kiedy weekendy to były tylko soboty i niedziele? - zapytał celowo lekkim tonem. - I jak wszyscy chcieliśmy, żeby zrobili też wolne poniedziałki? I w końcu zrobili. Większość ma teraz czterodniowy tydzień pracy, a niektórzy trzydniowy. - Pamiętam... czasami dziwne rzeczy - powiedziała. - Rzeczy, które nie miały miejsca. To chyba jakieś sny. - Zatrzymała się myślami przy czymś. - Wiedziałam, że była tu jakaś! Mucha albo mała osa, nie jestem pewna. Philip omiótł wzrokiem przestronne wnętrze samochodu, ale niczego nie dostrzegł. Spojrzał ostro na Vicki kątem oka. - Które nie miały miejsca? - powtórzył za nią. - Jakie rzeczy? O co ci chodzi? - Poczuł dziwaczny akord, który za dźwięczał mu w umyśle, zimny drobny akord, który aż go zmroził. Odwróciła głowę i spojrzała na niego, ściągając jego wzrok. - Pamiętam, jak byłam niewidoma - odparła. - I pamiętam agonię. - Jej głos był zimny, beznamiętny i kryształowo przejrzysty. - I czasami... czasami zdaje się, że pamiętam mężczyznę o imieniu Richard. Richard Garrison. Ojca mojego Richarda. Szczęka Philipa opadła ze zdziwienia, a zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy jego żona zamachnęła się na muchę, której tu nie było. - Strasznie bzyczą - powiedziała. - Bzyczą w mojej głowie... Stone zapragnął od razu skręcić na wolniejszy pas, znaleźć zatoczkę i zatrzymać samochód. Miał lodowato zimne dłonie, czuł się chory i było mu niedobrze. Ale po lewej stronie przesuwał się ciąg ciężarówek, a w oknach widać było ich wysokie koła, kiedy więc zdjął nogę z pedału gazu, samochody za nimi zaczęły błyskać światłami i trąbić, bo ich kierowcy byli najwyraźniej zirytowani tym brakiem zdecydowania. Gdy Vicki, potrząsając głową, oganiała się wściekle od wyimaginowanego owada, przeklął, wdusił hamulec i bardziej zdecydowanie zaczął się przedzierać na pierwszy pas, i... Przestała się oganiać, sięgnęła ku kierownicy i szarpnęła ją w lewą stronę. Na jej twarzy widniała całkowita pustka, z kącika ust sączył się strumyczek śliny i była silna jak... wariatka! Wielki wóz wciął się w sznur wolno jadących samochodów dostawczych w najmniej dogodnym czasie i Stone musiał wdusić hamulce. Samochód przegubowy uderzył w tył pojazdu, który obracając się wokół, wpadł na pobocze i przebił się przez cienką blachę billboardu. Za tablicą była pusta przestrzeń, a poniżej znajdował się nasyp kolejowy. Samochód zatoczył w powietrzu łuk i leciał maską w dół w kierunku opadającego nasypu. Philip Stone miał wyłącznie czas na to, by błyskawicznie rozpiąć pas bezpieczeństwa i odblokować drzwi po swojej stronie, potem rozpętało się piekło. Wyskoczył na zewnątrz i w jednej chwili poczuł, jak pękają mu żebra, ześliznął się, szorując twarzą po ziemi, uderzył o coś twardego i
usłyszał trzask kości łamanej pod kolanem. Ale wydawało mu się, że znajduje się w nierzeczywistej pustce, w której trzask metalu i wycie silnika na wysokich obrotach dobiegało go jakby z oddali, nawet ból był nierealny, jakby był udziałem kogoś innego. Otworzył oczy i zobaczył, jak wóz spada na świecące wstęgi torów pod łukami mostu, zobaczył, jak przewraca się na bok i ześlizguje się i kołysząc osadza na drugim torze. Zobaczył w jednej chwili, jak spod mostu wynurza się pociąg, jego tępo zakończony pysk rozdziera samochód na pół, roztrącając na boki, i jak hamuje z dzikim wyciem, wzniecając snopy jasnych iskier spod unieruchomionych kół. Po chwili pełzał wśród popiołów i poczerniałego żwiru, starając się podciągnąć ręka za ręką wzdłuż torów nieświadomy bólu w obliczu daleko większych cierpień umysłu. Pociąg zatrzymał się wreszcie. Z drzwi zaczęli wyskakiwać ludzie, którzy krzycząc biegli w jego stronę. Nie widział ich, dostrzegając jedynie zmiażdżony przód samochodu z otwartymi drzwiami pasażera, z których zwisała głową w dół jego żona spętana pasami. Widać było tylko szkarłatną od krwi górę korpusu. Druga jej część była gdzie indziej...
- Jak się dzisiaj czujesz, Richardzie? - zapytał ordynator i naczelny psychiatra Łagodnej Doliny doktor Gunter Gorvitch siedzący po drugiej stronie szklanego przepierzenia. - Dobrze - odpowiedział Richard Stone. Dobrze, ty łysy staruchu, ty w ząbek czesana frajerska łachudro! - Czuję się świetnie i jestem zdrowy jak pan. - Uśmiechnął się, tłamsząc z całą mocą Bełkot w głowie, wciskając gdzieś pod dywan przy pomocy nieskończonego ciągu umysłowych sprośności. Gorvitch był niewysokim, przysadzistym okularnikiem o bulwiastym nosie. Pod grubymi szkłami okularów jego oczy błyszczały intensywnym, badawczym błękitnym spojrzeniem. Pod narzuconym pospiesznie fartuchem ubrany był w pomięty garnitur i wydawało się, że jest mu niewygodnie, bo ciągle na przemian krzyżował nogi i zmieniał pozycję na krześle. - No, dałeś nam do myślenia - przyznał w końcu. - To znaczy, że możecie mnie wypuścić? - Richard nieco sarkastycznie uniósł brew. Gównojadzie, śłinopluju, szczurojebco... - Och, tak pochopnych wniosków raczej bym nie wysnuwał. - Gorvitch zaśmiał się. Jeszcze nie. Ale oczywiście chciałbym wierzyć, że to będzie - w końcu - możliwe. A jeśli tak... - To będę pierwszym pacjentem, któremu to się uda, tak? - Tak? Ty kinolu, wścibska, syfiłityczna dupo! - Tak. Jeśli oczywiście znalazłeś się tu przez chorobę. Bo mogło to być tylko jakieś pomniejsze, ee, zaburzenie umysłowe. Symptomy wskazywały na bełkot, naturalnie, ale mógł to
być zwykły zbieg okoliczności. Z drugiej strony doświadczenie podpowiada mi, że zaburzenia umysłowe przekształcają się w bełkot. Ale - na chwilę uśmieszek zniknął mu z ust - tak czy inaczej możesz okazać się niezwykle cennym pacjentem dla naszego szpitala. - Tylko dla szpitala? - Skurwysynu. Gorvitch pokiwał głową, znów się uśmiechnął i cierpko poprawił się: - Oczywiście dla świata też. - Pierwszy pacjent, który pokonał Bełkot. - Richard wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Hej! Będę sławny! - Będziesz bardzo sławny - zgodził się Gorvitch. - Jeśli rzeczywiście pokonałeś chorobę przy założeniu oczywiście, że byłeś w ogóle na nią chory - i jeśli dowiemy się, w jaki sposób ją pokonałeś! Po raz pierwszy pozwolił sobie przyjrzeć się swemu młodemu pacjentowi pod kątem jego wyglądu. Richard Stone był doskonałym okazem swego pokolenia. Urodził się w czasach dobrobytu i dorastał w okresie, w którym świat prosperował jak nigdy dotąd. Nie było już głodujących, a już na pewno nie w krajach pierwszego i drugiego świata. Nawet chwiejne gospodarki krajów trzeciego świata stały teraz mocno na nogach, a młode pokolenie rozkwitało pod zaawansowanym systemem socjalnym, który gwarantował im odmienny los niż ten, który był niegdyś udziałem ich rodziców. Richard był przystojny, miał długie kończyny, był wąski w talii i szeroki w ramionach. Ciemne włosy przycięte krótko według najnowszej mody - jak zadbany trawnik. Była to jego jedyna prośba (poza tą drugą, niemożliwą do spełnienia), od chwili, kiedy go tu przywieźli, by przycinać mu włosy, co dziesięć dni. Jak mówił, jeśli miał włosy dłuższe niż cal, swędziała go głowa. Jeśli chodzi o biżuterię, to nosił w prawym uchu nieco już dzisiaj staroświecki złoty kolczyk. Mówiąc krótko, niczym się specjalnie nie wyróżniał od milionów innych przedstawicieli swego pokolenia. Może tylko jednym. Gorvitch poprawił się szybko. Te jego oczy. Były to najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek psychiatra widział. Trudno było określić ich kolor. Ktoś mógłby powiedzieć, że są jasnobrązowe, ale były raczej żółte. Miały taki brązowo-złoty kolor, który zmieniał się jednak jak tygrysie oko. Czasami przybierały ciemną barwę, ale teraz przez przyciemnianą szybę zdawały się migotać zielonkawo-złotymi rozbłyskami. Niemal jak kot... Były bardzo żywe, naznaczone wielką inteligencją, kiedy tak gorejące wpatrywały się w Gorvitcha i... Aż zamrugał, potrząsnął głową i w połowie zdania zauważył, że jego pacjent znów do niego mówi. - ... potrafi pan rozróżnić między Bełkotem a starym, dobrym szaleństwem? To znaczy czy
są jakieś różnice? Gorvitch odkaszlnął, pociągnął się za ucho, starając się jak najstaranniej pokryć zmieszanie wywołane umysłowymi peregrynacjami. - By się w to zagłębić, trzeba by było poświęcić trochę czasu - powiedział, skrzętnie odwracając wzrok od swego pacjenta. W duchu zapytał się: czy to jego umysł się w czymś zagłębił, czy to było coś innego? Hipnotyzm? Niepodobna, chyba, że była to autohipnoza. Może po prostu jest zmęczony. - Mam mnóstwo czasu. - Całe mnóstwo, kurwa, czasu, ty bucu! Psychiatra wzruszył ramionami. - Dobrze, więc. Jakieś pięć i pół roku temu - precyzyjniej nie potrafimy tego określić - na świecie pojawiły się dziwne, przerażające i występujące globalnie symptomy u chorych psychicznie. Zarówno u chorych psychicznie, jak i u ludzi znajdujących się na skraju szaleństwa. Był to oczywiście Bełkot... Gorvitch potrząsnął głową jakby w geście zniecierpliwienia i złości na samego siebie. - Nie, to nie tylko to - powiedział. - Nie tak trzeba o tym mówić, źle zacząłem. Zacznę z innej beczki. - Proszę bardzo. - Tym razem Richard wzruszył ramionami. - Może źle, że w ogóle o to pytałem - ty stara pierdoło - ale przecież, no, czy tak trudno zrozumieć ten Bełkot? Wystarczy zapytać zwykłego lekarza, jaka jest różnica między rakiem i przeziębieniem, astronoma, jaka jest różnica miedzy Marsem i Wenus, a geologa między granitem i piaskowcem, a powiedzą... - Ale o to właśnie chodzi - Gorvitch przerwał mu nagle bardzo pobudzony. Albo księdza o to, co jest dobre, a co złe!... - W podanych przez ciebie przykładach różnice są jasne i proste - powiedział Gorvitch. - I podobnie kiedyś było w wypadku zwykłych schorzeń psychiatrycznych. Ale... - zwolnił i znów się uspokoił. - Ale po pojawieniu się Bełkotu wszystko uległo zmianie. Oczy zwęziły mu się i bacznie obserwowały nawet najmniejszy ruch mięśni na twarzy Richarda. - Nie będzie przeszkadzało panu, jak sobie pochodzę podczas naszej rozmowy? - Ty cholerny łapiduchu od świrów. Richard zaczął spacerować tam i z powrotem po wyściełanej podłodze niewielkiej celi z rękami założonymi do tyłu. - To chyba cholernie się fajnie złożyło, że nie mam jeszcze do tego klaustrofobii, no nie? Gorvitch zaśmiał się, rozluźnił. Gdyby nie wiedział, że jest inaczej, mógłby przysiąc, że jego pacjent jest całkiem zdrowy. A nawet w świetle swej wiedzy wiedział, że Richard Stone miał się dużo lepiej, niż kiedy go tu przywieźli. I po piętnastu miesiącach tkwienia w Bełkocie ta poprawa mogła, istniała tak ewentualność, być ewenementem na skalę światową! Dzięki swym
oczom, umysłowi i psyche już był bardziej znany, niż sam przypuszczał (jak błędnie sądził Gorvitch). - Ale przerwałem panu... - podpowiedział Richard. Ty łysy, zestrachany, giętki kutasie! Chodząc po pokoju - cztery kroki w tę i cztery we w tę - Richard miał ręce zaciśnięte z tyłu, mając nadzieję, że przez przyciemnianą szybę nie będzie widać białych kłykci. Tak zaciskał je, bo co chwila jedna z dłoni wyrywała się ku Gorvitchowi, mogła wystrzelić i natrafić na taflę szkła pod prądem, a Richard Stone podążyłby za nimi. Nie żeby było w tym coś złego. Po utracie świadomości pod wpływem porażenia elektrycznego zapadłby bez wątpienia w jeden z tych dziwnych snów, które były czymś więcej niż tylko koszmarami zakrzywionej świadomości. Ale z drugiej strony straciłby przewagę nad Gorvitchem, a tego przecież nie chciał. Wcale nie. Zdobywając zaufanie psychiatry, musi zrobić, co w jego mocy, by utrzymać i poprawić tę znajomość. I przy tych wszystkich myślach przebiegających przez umysł trudno mu było się skoncentrować, trudno było się skupić na tym, co dobry doktor Gorvitch mu mówił. - ... szaleństwo? Czy wszystkie tego rodzaju zaburzenia przekształcają się w Bełkot? Oczywiście, że nie! A jednocześnie musi się to tak skończyć. Po dwóch latach bełkotu następuje śmierć, zwykle na skutek zawału serca albo krwawienia mózgowego po ataku. A dzisiaj? Już nie diagnozujemy schizofrenii, melancholii, megalomanii, paranoi i tak dalej jako takich, ale po prostu określamy to jako pierwszą fazę, zaburzenie, na które nie ma lekarstwa. Jeszcze nie. Wszystkie te choroby bez wyjątku, jak by nie były proste i nieskomplikowane, muszą przekształcić się w Bełkot! Nic dziwnego, że nie ma postępów w kuracji. Jak miałyby się sprawy, gdyby interniści stanęli w obliczu epidemii, w której zwykłe przeziębienie, świnka, anemia, grypa czy wrośnięty paznokieć przekształcałyby się w nieuchronne zakażenie całkowicie nieuleczalnym trądem? - Epidemia? - Richard powtórzył za nim. - Ma pan na myśli zarazę? Naprawdę? - Przestał chodzić. Ich wzrok ponownie spotkał się przez przyciemnianą szybę. Przez chwilę mężczyźni wpatrywali się w siebie... po czym Gorvitch przytaknął. - Ponieważ jest wysoce nieprawdopodobne, że zmienisz miejsce pobytu, to ci powiem. Tak, to zaraza. I to zaraza w natarciu. Krzywa wzrostu jest... - ciężko wzruszył ramionami - olbrzymia. Nie wiemy, kiedy ani czy w ogóle to się zakończy. - I odpowiedź może tkwić we mnie? - Tkwi, przecież tkwi! Tkwi zamknięta we mnie. Wypuść mnie tylko, a dam ci ją, ja, Richard Stone, JA jestem odpowiedzią, ty głupi, niewidzący wredny gnoju! Psychiatra znów skinął głową. - Może i tak, to prawda. - O Boże, niech się stanie! - A więc co panu przyjdzie z tego, że będzie mnie tu pan trzymał? - Odpowiedz na to, ty szamanie!
Gorvitch wydął usta i zaczął przyznawać mu rację. - Może jest w tym coś, co mówisz. - I nagle przerwał, zmarszczył czoło i zaczął pilnie nasłuchiwać. - Tak - potwierdził po chwili Richard. - Ja też je słyszałem. Brzmiało to tak, jakby na chwilę zatrząsł się cały szpital. Jakieś zero, zero, zero jeden na skali Richtera. Brzmiało to, jakby zamruczały ściany i podłogi w całym budynku. Jakby leniwy ul nagle pobudził się do życia. - Jeszcze chwilę temu była cisza - wymamrotał Gorvitch, potrząsając głową. - A teraz to! Co ich nakręca, Richardzie, wiesz? Pacjent potrząsnął głową. - Nie - odparł zgodnie z prawdą. Ale wiem, że cokolwiek to jest, mnie to też nakręca. Odejdź teraz, odejdź, proszę. O Boże, idź już! Zanim się zdradzę... - Jeszcze porozmawiamy - powiedział Gorvitch, wstukując kod do swego zamka na nadgarstku. - Jutro. Następnie zasyczały zewnętrzne drzwi i lekarz wyszedł na korytarz. - Jutro - obiecał ponownie, po czym drzwi zasunęły się za nim. Sam - lecz nie samotny - teraz Richard Stone mógł się rozluźnić, poddając Bełkotowi. Wiedział jednak, że nie wolno mu tego robić. Mięśnie twarzy drgały mu jak gumowa maska, kiedy klęknął przed szklaną taflą. Wydając z siebie cichy słowotok oszalałych, nieprzerwanych zbornych i chaotycznych bluźnierstw, przechylił błyszczącą od potu twarz na jedną stronę i wyciągnął dłonie na poziomie głowy. I opadł klatką piersiową, twarzą i dłońmi na szybę pod napięciem. Dzięki Bogu! - pomyślał pomimo wibrującego traaaach! i w towarzystwie rozrywającego bólu został odrzucony od szyby jak szmaciana lalka. Dzięki Bogu za wyściełanie! Dzięki Bogu, również za błogosławioną pochłaniającą go ciemność...
ROZDZIAŁ TRZECI
- Panie Stone? - Dotyk dłoni spoczywającej na obwisłym ramieniu był delikatny, ale jednocześnie stanowczy. - Proszę pana? Słyszy mnie pan? W końcu zaniepokojony głos gosposi Philipa Stone'a dotarł wreszcie do niego. Zorientował się, gdzie się znajduje, prawie tak jak człowiek w chwili przebudzenia ze snu, a przecież nie spał. Nie było go tu, nie, ale też i nie spał. Nie mógł sobie przypomnieć, czy w ogóle spał od wypadku, chociaż podejrzewał, że tak. Wyglądał tak, jakby nie spał... od wielu dni. Przynajmniej tak stwierdził, kiedy ostatni raz spoglądał w lustro. A zaniepokojony wzrok gosposi wyglądał tak samo jak „wtedy”, obojętnie, kiedy to „wtedy” miało miejsce. - Jakiś pan do pana - powiedziała, kiedy w końcu niewidzące spojrzenie skoncentrowało się na niej. - Jakiś lekarz, proszę pana, chirurg. Mówi, że to w sprawie... pani Stone. Niegdyś nazwisko pasowało do niego. Teraz, kiedy dopadła go w końcu metryka, wciąż jeszcze był twardzielem. Ale ta skała była już stara i popękana, a warunki rozmiękczyły nieco jej wnętrze. Przeniósł spojrzenie z gosposi na pustą szklankę w dłoni, następnie na pustą butelkę na stole przed sobą. Po chwili rozejrzał się po gabinecie, który był równie pusty jak flaszka. Prawda, było tu pełno jego rzeczy, ale tak jakby niczego nie było. Tak jak w jego życiu. Jego życiu. Jeszcze półtora roku temu było w nim wszystko. Gdzie się to wszystko, do diabła, podziało? - Proszę pana? - Tak, wiem - w końcu się odezwał, zaskoczony, że jego głos zachował poprzednią moc. Czego on chce? Trzeba coś podpisać? Powiedz, niech zostawi papiery. - To nie chodzi o papiery, panie Stone - powiedział inny, głęboki, układny i mocny głos. Był to głos lektora, oratora, mówcy. Nie pasował do chirurga, który powinien mieć przede wszystkim mocne dłonie. - Po prostu chciałem z panem zamienić dwa słowa, to wszystko. Stone uniósł się na głębokim skórzanym fotelu, odstawił szklankę, spojrzał na postać stojącą za przysadzistą gospodynią i zobaczył wysokiego, szczupłego mężczyznę, który wszedł do pokoju. Pani Wells posłała mu piorunujące spojrzenie, wydęła usta i powiedziała: - Prosiłam tego pana, by zaczekał, ale... - Już dobrze, Mary - powiedział Stone. Podniósł się z fotela. - Skoro pan... ee, doktor...? - Likeman - obcy pospieszył z wyjaśnieniem. - Miles Likeman. Stone kiwnął głową.
- Skoro pan Likeman poradził sobie sam, porozmawiam z nim. Kiedy gosposia wyszła z pokoju, zabierając płaszcz Likemana, Stone wskazał mu krzesło, otworzył nową butelkę szkockiej i nalał dwie szklanki. - Chce pan porozmawiać o mojej żonie - odezwał się w końcu, kiwając głową. - Oczywiście, wie pan, że zginęła cztery miesiące temu w wypadku drogowym? - O tak, wiem - odparł gość. - Przyszedłbym do pana wcześniej, ale wydawało mi się, że powinienem odczekać nieco... - Rozumiem - Stone uciął mu w pół słowa. - Dziękuję za to. - A ponieważ dzisiaj zupełnie przypadkowo znalazłem się w okolicy. Znaczy wiem, że tak wpadłem, powinienem był się umówić, ale... Doktor Likeman mówił, a Stone patrzył tylko na niego, stopniowo zdając sobie sprawę z rosnącego niepokoju. Kim on był? Lekarzem? Chirurgiem? Na pewno ma spokojny sen. Miał dłonie lekarza i przemawiał pewnie, lecz oszczędnie. Był ledwo po pięćdziesiątce, czyli miał mniej więcej tyle samo lat, co Stone. Ale, po co przyszedł? Jakikolwiek cel miała jego misja, nie sprawiała mu przyjemności, to na pewno. Nie, powściągliwość była aż nadto widoczna w patrzących z troską piwnych oczach. Stone postanowił jednak dopuścić go do głosu i tylko, kiedy cisza zaczęła rozciągać się w nieskończoność, zachęcił go: - Nie trzymam się etykiety, doktorze Likeman. Jeśli chodzi o umawianie się, rzadko się umawiam i nienawidzę, jak umawia mnie ktoś inny. Tak naprawdę często zastanawiam się, jak ja sobie poradziłem na świecie. Znaczy w interesach. Ale po chwili zastanowienia zdaje się, że pamiętam pana nazwisko. Widziałem je gdzieś ostatnio, chyba w jakichś dokumentach. Zmarszczył brwi. - Tak, teraz pamiętam. Czy to nie pan przeprowadzał badania nad ciałem Vicki? Czy pan nie robił sekcji zwłok? Likeman dostrzegł zmianę, jaka zaszła w Stonie. Oczy mu się zwęziły, patrzył na niego teraz uważniej i jego szeroka twarz wyglądała jak wykuta z kamienia. Również sposób artykulacji zaostrzył się, słowa stawały się coraz bardziej oschłe. - Był pan nieprzytomny przez cztery dni, panie Stone - powiedział Likeman. - I przez kolejny tydzień faszerowano pana prochami mającymi zlikwidować ból po otrzymanych ranach. Kiedy zdarzył się ten wypadek, wykładałem na akademii medycznej. Kiedyś miałem praktykę na Harley Street, ale teraz wolę nauczać innych niż leczyć. Zajmuję się również wypadkami śmiertelnymi. Pańska żona miała kartę dawcy organów, właściwie wszystkich organów wewnętrznych. Prowadziłem zajęcia, z oczywistych powodów, na oddziale reanimacji. Szpitalny komputer potwierdził tożsamość pani Stone - również pańską - stamtąd również dowiedziałem się, że jedyny krewny państwa to wasz syn. W świetle prawa nie potrzebowałem zezwolenia, o czym
pan na pewno wie, ale za każdym razem staram się uzyskać taką zgodę. Jednak otrzymanie pozwolenia od syna państwa było... - ... niemożliwe, wiem. - Stone pokiwał głową. Następnie opadł ciężko na fotel. - Proszę dalej, doktorze Likeman - powiedział po chwili. - Nie kwestionuję pańskiej etyki. Chodzi tylko o to, że niektóre z tego typu uzgodnień są ustalane na zimno... no, wie pan na pewno, o co mi chodzi. Likeman rozluźnił się nieco. - Oczywiście, że wiem - powiedział. - Nie powinien pan dopuszczać do siebie myśli, że moje ciągłe obcowanie ze śmiercią znieczuliło mnie na nią. Wręcz przeciwnie, jestem jednym z wyjątków potwierdzających regułę. Stone znów potaknął. - No to proszę mówić dalej - powiedział. - Czego pan ode mnie oczekuje? Przy całej pańskiej otwartości przecież nie przyszedł pan tu, by mi współczuć. Likeman westchnął, mrugnął dwa razy i uporządkował myśli, następnie nachylił się i wziął szklankę z bursztynowym płynem. - Pojawiły się pewne niejasności, które chciałbym z panem wyjaśnić - powiedział. Wydarzyło się coś dziwnego, tak naprawdę kilka dziwnych rzeczy i pańskie odpowiedzi będą dla mnie niezwykle ważne w świetle tego, co się stało. Szczerze mówiąc, po przebadaniu ciała pańskiej żony jestem w kropce. Nauka medyczna nie jest wbrew pozorom wiedzą ścisłą, panie Stone, ale obowiązują w niej pewne zasady. I istnieją granice, poza które nauka ta nie wykracza. W wypadku pańskiej żony zasady te nie tylko zostały przekroczone, lecz wręcz złamane, powiedziałbym nawet, że legły w gruzach! Stone potrafił rozpoznać prawdziwą troskę i zaniepokojenie, ale nie oczekiwał współczucia od nikogo. Usadowił się wyprostowany, na zesztywniałych wargach zatańczył mu wyraz złości i od razu zamarł. Zamiast wybuchnąć powiedział bardzo spokojnie: - Czemu, do cholery, nie przejdzie pan do rzeczy? Niech pan się nie obawia, że mnie zrani, doktorze Likeman. Niech się pan martwi, żebym nie wyrzucił pana stąd na zbity pysk, Likeman, pod warunkiem, że nie przestanie pan krążyć wokół tematu! - A więc dobrze. - Rozmówca zachował obojętny ton głosu. - Muszę się dowiedzieć czegoś o pańskiej żonie. Muszę się dowiedzieć wielu rzeczy. - To już coś - zaszydził Stone. - ale to już mi pan powiedział. A teraz proszę powiedzieć dlaczego. - Bo ona była... odmienna. Była bardzo odmienna od ludzi, których znam, panie Stone. Pochylił się, a jego mocne dłonie zaczęły lekko drżeć, kiedy złożył je na blacie stołu. - Po pierwsze, ile miała lat? - Utkwił spojrzenie w gospodarzu. Stone spochmurniał, wzruszył potężnymi ramionami i powiedział:
- A wie pan, że nigdy jej o to nie pytałem? Ale zaryzykowałbym, że miała - znów wzruszenie ramion - no, jakieś czterdzieści pięć, sześć lat. Powiedzmy, że była dziesięć, jedenaście lat młodsza ode mnie. - A pan się urodził...? - W 1948 - odparł Stone. - Do czego pan zmierza? - Więc powiedziałby pan, że żona miała jakieś czterdzieści pięć lat, tak? - Przecież już powiedziałem! Doktor Likeman opadł na krzesło, wydymał usta przez chwilę, po czym powiedział: - Urodziła się w 1947 roku. Była rok od pana starsza. Stone aż parsknął. - Bzdura! - powiedział. - To by znaczyło, że jak za mnie wyszła, miała trzydzieści siedem, dwadzieścia lat temu. Trzydzieści siedem? Wyglądała jak podlotek. Patrzyłem na nią i czułem się jak staruch. To chyba jakaś pomyłka... - Nie, to nie jest pomyłka, panie Stone. Znalazłem odpis jej aktu urodzenia w rejestrze w Kolonii. - Akt urodzenia? - Stone aż pociemniał na twarzy. - W Kolonii? Kto dał panu prawo do...? - Musiałem to zrobić! Musiałem potwierdzić dane z tymi z komputera szpitalnego. Miałem dane z Medcen w Londynie, ale mogli mieć nieprawdziwe dane. To z komputera dowiedziałem się najpierw, że urodziła się w 47, potwierdziły to dane z paszportu. - Paszportu? To brzmi równie racjonalnie, jakby powiedział pan, że wie to z daty na jej kartkach żywnościowych! - Stone znów parsknął. Paszporty zniknęły dziewięć lat temu. - To wolny świat, doktorze Likeman. Nie ma już granic. Nikt panu nie powiedział? - Ale w 1992 miała paszport - odparł Likeman niewzruszony. - Wtedy zapisała się na listę dawców organów. Tak jak... pan. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że ma pięćdziesiąt siedem lat. Nie było to - pan wybaczy - ciało starej kobiety. Przynajmniej nie, kiedy je pierwszy raz widziałem... W pokoju zapadła głucha cisza. Stone przełknął łyk whisky, ale teraz był wyraźnie zainteresowany. - Co pan sugeruje? - zapytał. - Do czego pan zmierza? Nie wyglądała staro, kiedy widział ją pan pierwszy raz? Co to ma niby znaczyć? Gość uniósł dłoń. - Zaraz do tego dojdziemy. Proszę o cierpliwość. Rozumie pan, muszę uzyskać odpowiedzi na moje pytania, zanim dojdę do jako tako rozsądnych wniosków. Stone zgrzytnął zębami. - Więc do roboty - powiedział.
- Co do jej ślepoty - zaczął Likeman. - Jej czego? - Stone zapytał z niedowierzaniem. Lekarz zaskoczony popatrzył na niego. - Jej ślepoty, panie Stone. Kiedy zaniewidziała? Vicki? Ślepa? Lodowate mrowie przeszło Stone'owi po plecach. Gdzieś na dnie umysłu usłyszał głos Vicki: - Pamiętam, jak byłam niewidoma... ~ Ale ona nie była ślepa! - powiedział i dostrzegł, jak Likeman unosi do góry brew. Nagle doktor spojrzał na niego, jakby rozmówca oszalał, i równie nagle Stone poczuł się niepewnie. Nie... nie była ślepa - powtórzył. - Nie była ślepa, a ja nie oszalałem. Ale nie jestem pewien, co do pana! - Panie Stone, ja... - O to chodzi? Jest pan niespełna rozumu? - wyszeptał Stone, wolno podnosząc się z fotela, obchodząc szerokim łukiem stół. - Wie pan, jak to wygląda, doktorze Likeman czy jak tam panu? Wygląda, jakby był pan chory na Bełkot! Kiedy dłonie Stone'a sięgnęły do klap marynarki doktora, Likeman wcisnął się w siedzenie i zamknął oczy. Był gotowy doświadczyć na własnej skórze tego, że Stone był silny, na jakiego wyglądał. Co do jego stanu umysłowego: lekarz nie był w stanie stwierdzić, czy może już cokolwiek komentować. I równie dobrze rozumiał wątpliwości Stone'a co do niego. Stone dyszał na niego oparami whisky. Likeman odezwał się: - Proszę, panie Stone, niech pan nie działa pochopnie. Pewność siebie, którą na początku zauważył Stone, znikła bezpowrotnie. Głos Likemana drżał. Stone przyciągnął go do pionu, przyciągnął bliżej i trzymał go jak ochłap. W końcu doktor ostrożnie otworzył oczy. - Nie sądzę, żeby któryś z nas był wariatem, panie Stone. Musi być jakieś wyjaśnienie tego zjawiska. Może to błąd. Ale ciało kobiety, które badałem, nie widziało od wielu lat. Stone posadził go na krześle i niechętnie puścił klapy marynarki. - Twierdzi pan, że to mogła być jakaś inna osoba? - Już sam nie wiem, co twierdzę. - Likeman usiadł, bez ruchu czekając aż Stone się całkiem uspokoi. W końcu tak się stało: zaczął krążyć po pokoju. - Co pan pamięta z wypadku? - ostrożnie zapytał Likeman. - Po raz ostatni widziałem swoją żonę - wymamrotał Stone - widziałem pół swojej żony zwisającej z resztek wozu. Jedno z jej oczu wypadło i zwisało na policzku... Likeman pokiwał głową.
- Ciało kobiety, które badałem, było przecięte w talii. Jedno oko wypadło z oczodołu, prawe. Wiele wiem na temat oczu, panie Stone. Była to moja pierwsza specjalizacja. Oczy i ich choroby. Ta kobieta była niewidoma. W stu procentach. Nerwy wzrokowe były całkowicie zniszczone. Przez chorobę. Stone zatrzymał się, wzruszył gwałtownie bezwiednie ramionami, następnie opadł na fotel i napełnił szklanki. - Niech pan mówi - zachęcił. - To był bardzo rzadki przypadek nowotworu złośliwego. Czy to była pańska żona, czy też nie, badana kobieta cierpiała na tę chorobę. Jej przypadkowa, gwałtowna śmierć była prawdopodobnie aktem łaski. Wciąż mało wiemy na temat nowotworów, a w wypadku tej kobiety... cóż, sprawy zaszły bardzo daleko. Pierwsze ucierpiały oczy, tak się dzieje przy tej chorobie. Tak brzmiała moja opinia, jeszcze przed sekcją zwłok. To znaczy zanim zebrała się moja grupa studentów, tuż po przywiezieniu ciała. Wówczas również byłem przekonany, że ma około czterdziestu pięciu lat. Stone czekał na ciąg dalszy, w końcu podpowiedział: - Więc sprawdził pan... jej dostępność w szpitalnym komputerze. - Tak, i jej wiek, i tym podobne, tak jak panu mówiłem. Następnie dokonałem kilku wstępnych nacięć i ogólnie rzecz biorąc... no wie pan, przygotowałem ją. Zostawiłem ją pod cienkim, gumowanym prześcieradłem, zabezpieczając pole operacyjne, i poszedłem, by przywitać się z grupą i dać im kilka wstępnych wskazówek. Zajęło to może z pół godziny i... - Widząc wyraz twarzy Stone'a i to, jak mocno zaciskał powieki, Likeman czekał. W końcu Stone wziął głęboki wdech otworzył oczy i powiedział: - Przepraszam. Proszę mówić dalej. - Ja też przepraszam, panie Stone. Aż mi przykro, że jestem patologiem. Przykro, że musi pan przez to przechodzić. A szczególnie mi przykro, że to trafiło na mnie. Poza tym reszta też nie będzie miła... - Reszta? - Stone skrzywił się w sardonicznym uśmiechu. - Chyba powinienem pamiętać, że w końcu żywych też pan kroi! Ale... dobrze już, pośmialiśmy się, a teraz przejdźmy do konkretów. Likeman patrzył na niego twardym wzrokiem. - Rozumiem, jak się pan musi czuć, panie Stone, ale proszę sobie wyobrazić, jak ja się czułem przez te cztery miesiące. Zrozumie pan, kiedy skończę, proszę mi wierzyć. - Niech pan nawija, póki jeszcze chcę tego słuchać - warknął Stone. - Już mam prawie dość. Niech pan zadaje te pytania albo dokończy opowiadać, ale niech pan już mówi. - Nie mam więcej pytań. - Lekarz potrząsnął głową. - Podam panu suche fakty. A jeśli przyjdzie panu coś do głowy...
- A więc fakty - powiedział Stone. - Ale proszę się streszczać. Twarz Likemana lśniła od potu. Nerwowo przeczesał ręką włosy, wziął szklankę i powiedział: - Dobrze, więc. Powiedziałem studentom, że badane ciało kobiety nosi w sobie rzadki przypadek nowotworu. Powiedziałem, że w wyniku wypadku została przecięta na pół, co uratowało ją przed niewyobrażalnymi cierpieniami, a następnie zabrałem ich na salę i odsłoniłem ciało pańskiej żony na stole. Serce Stone'a waliło w piersi jak oszalałe. Nagle zapragnął powstrzymać Likemana, ale jednocześnie musiał się dowiedzieć. Musiało to mieć coś wspólnego z tym, o czym Vicki powiedziała mu w swych ostatnich chwilach. O tych wariactwach, które mu przekazała, zanim zapadła w Bełkot. - Pod prześcieradłem... - Likeman zawahał się, by oblizać spierzchnięte usta. - Jak ma to wyjaśnić? Przed półgodziną miałem na stole ciało kobiety; ciało niegdyś pięknej dziewczyny, ale teraz...? Cóż, nie było żadnej autopsji, panie Stone. Nie takiej, przy której można by prowadzić zajęcia. Boże! Połowa mojej grupy po prostu zemdlała, padli na ziemię! Powinienem był wiedzieć, ten odór... ja. - Likeman! - zaskrzeczał Stone, prężąc muskuły. - Co do diabła? Likeman wyciągnął chusteczkę i przycisnął ją do ust. Teraz dłonie drżały mu na całego. - To była ta sama kobieta, przysięgam. Miała te same blizny, te same obrażenia, wszystko. Ale... - Ale? - Ale ta kobieta była martwa od... od jakiegoś czasu. Rozumie mnie pan? Tkanki się rozpadały, pojawiły się wysięki. Katabolizm. I wciąż postępował, panie Stone. Ona... ona się rozkładała na naszych oczach. Stone wiedział, że Likeman ani nie był wariatem, ani nie kłamał. - O Jezu! - wyszeptał. - Zabrałem studentów z sali. - W końcu Likemanowi udało się dojść do siebie. - Nieco później zmusiłem się, by tam wrócić. Wtedy było już po wszystkim. Ciało leżało w bezruchu, tak jak spokojna jest mumia! Sama skóra i kości... i niewiele ponadto. Wiedziałem, że dopiero, co zginęła, ale z patologicznego punktu widzenia było to ciało kobiety, która zmarła dwadzieścia pięć lat wcześniej!
Godzinę, dwie później Stone wciąż siedział w gabinecie, teraz sam. W dłoni trzymał brylantowe kolczyki otrzymane od Likemana - te same, które podarował żonie dziesięć lat temu - a
w jego umyśle kołatał się czysty, spokojny głos Vicki, która wypowiadała swe ostatnie słowa. - Pamiętam, jak byłam niewidoma - te słowa dźwięczały mu w czaszce - i pamiętam agonię...
ROZDZIAŁ CZWARTY
J.C. Craig śnił swój sen. Śnił dziwny sen, którego korzenie sięgały o wiele dalej niż pamięć każdego człowieka czy stworzenia. Z wyjątkiem Craiga. Samo stworzenie, (które niegdyś było Murzynem - albinosem o wielkiej mocy ESP) rzadko pojawiało się w snach Craiga, a nawet, jeśli, to jako mroczny, tajemniczy polip błąkający się na obrzeżach podświadomości Craiga. Pojawiał się jedynie w takiej postaci, bo po pierwsze Craig nigdy go nie spotkał, po drugie Psychosfera zmiotła jego imię i byt z oblicza wszechświata. Pozostał tylko mentalny głos. Wyłącznie myśli i polecenia, które sączył do umysłu Craiga ponad dwadzieścia lat temu. Ponieważ w zakamarkach świadomości Jamesa Christophera Craiga, skryty w najczarniejszych kątach jego podświadomości, Charon Gubwa poprzez telepatię zasiał ziarno, które zakiełkowało i wzrosło. I z biegiem lat wydało posthipnotyczne grzyby przybierające groteskowe i chore formy. Grzyby były obecne w jego snach; a interpretacje i sposób postępowania z nimi również przybierał chorobliwe formy... - Psychomech! Psychomech był Wyrocznią, przez którą Craig pewnego dnia będzie rozmawiał z Bogiem na jawie, tak jak teraz rozmawia z nim w snach. I Craig zawsze rozmawiał z Bogiem w snach, ponieważ tego dotyczyło główne polecenie Gubwy, że za każdym razem, kiedy Craig zaśnie, usłyszy jego głos, usłyszy i będzie mu posłuszny! I przez te lata głos ten zmienił się w głos samego Boga, a jego słowo było prawem! Rozmowa Craiga z Bogiem zawsze przebiegała tak samo, przez dwadzieścia z okładem lat zmieniła się nieznacznie, od kiedy pierwszy raz śnił swój dziwny sen. Sam Craig się zmienił, ale rozmowa stała się niemal pozbawiona treści, poprzez powtórzenia zmieniając się w coś więcej niż tylko rytualną liturgię. Zawsze zaczynała się tak samo i zawsze w tym samym miejscu. Craig znajdował się tu w tej chwili. Rozejrzał się wokół we śnie i zobaczył zwykłe - niezwykłe rzeczy - niezwykłe pomimo swej zwykłości. Jak zawsze znajdował się w przepastnym laboratorium, którego ściany kończyły się gdzieś za horyzontem, a sufit znajdował się wiele mil w górze, rozświetlony wielkimi bzyczącymi neonami zakrzywiającymi się w oddali wraz z krzywizną ziemi. A może ta pracownia znajdowała
się pod wielką kopułą, lecz jeśli nawet, to była tak olbrzymia, że Craig nie mógł tego dostrzec. Betonowa podłoga była wyłożona gumowymi płytkami. Stały na niej wielkie tokarki, ostrzałki, krawalnice i tłocznie, czekając w ciszy na swego pana. Kilometry kabli elektrycznych w plastikowych i gumowych koszulkach leżały nawinięte na bębnach, a nad głową jak potworne modliszki wznosiły się rampy i dźwigi, czy też jak pająki zwisające ze stalowych sieci. Wszędzie jasno lśnił polerowany metal, wszędzie roznosił się zapach plastiku, olejów i naelektryzowanego powietrza, ale panowała tu głucha cisza, wszystko tkwiło w bezruchu, nie było tu widać ani krzty życia. Poza oczywiście Craigiem. A może jednak było tu życie - Życie Najwyższego Rzędu - lecz tak skryte lub dziwnie odmienne od życia Craiga, że jego wiedza o nim była bardziej intuicyjna niż faktyczna. Wyczuwał, że gdzieś tu jest, ale nie był w stanie wykryć namacalnie tego faktu. Przypominało to przebywanie w strzelistej katedrze - lub na dzikich, smaganych wichrami klifach z widokiem na potężny udręczony ocean - lub też spoglądanie w górę na wieczne sklepienie niebieskie. Wyczuwało się Obecność, choć nie wolno było nawet zerknąć. A jeśli już, to niezwykle rzadko. Bóg? Craig założył, że musiał to być Bóg. Więcej niż założył, ponieważ grzyby Charona Gubwy od dawna już rozprzestrzeniły się po całym jego organizmie. Już nie tylko wypuszczały zarodniki w jego podświadomości, ale zakorzeniały się w jego psyche, id, jego osobowości. I to również stało się częścią jego świata na jawie. Ale przez chwilę jeszcze śnił i we śnie usłyszał Słowa Pana. - Craig, słyszysz mnie? - O tak, mój Panie, słyszę. - Będziesz słuchał i będziesz posłuszny. - Wiesz, że tak, mój Panie. Jestem twym wiernym sługą. - To dobrze! Słuchaj mnie i bądź posłuszny, Jamesie Christopherze Craig, a uczynię cię kapłanem mojej świątyni i nie będziesz miał innego Pana przede mną. - Panie, przyjmuję twoją wiarę! - Tak? Ale nie zawsze tak było. - Nie, bo byłem ślepy, Panie, i nie znalem cię, i zgrzeszyłem w swej ignorancji. Potem mnie pouczyłeś, Panie. - A na czym polegał twój grzech? - Wierzyłem w fałszywego boga. Miał ludzką twarz i postać, lecz chciał być czymś więcej niż człowiekiem. - Był samym złem, ten człowiek, który chciał zostać bogiem! - Tak, Panie, i dzięki tobie poznałem, żem zgrzeszył. Poznałem, odpokutowałem i pokajałem się.
- Jak się nazywał, ten zły? - Garrison, mój Panie, tak mi powiedziałeś. - I jaką pracę wykonałeś dla tego... Garrisona? - Poszedłem do jego świątyni, mój Panie - poszedłem jako bałwochwalca - i wybudowałem mu wyrocznię. - Fałszywą wyrocznię dla fałszywego boga! - O tak, Wielki! - A czy wyrocznia nazywała się jakoś? - Nazywała się Psychomech, mój Panie. - I poznałeś Psychomecha, jego wszystkie części i funkcje? - Wiele miał części. Jestem tylko człowiekiem. Ja... - Ale czyś nie zbudował wyroczni? - To była Maszyna, mój Panie. Uczyniłem ją potężniejszą, bardziej wydajną. Garrison mi kazał i jej usłuchałem. - Garrison zrobił z ciebie swego błazna, Jamesie Christopherze Craig! - Tak, Panie. - Ale ja uderzę w niego, nie z powodu jego szaleństwa, lecz bluźnierstwa! - Będzie tak, jak sobie życzysz, Panie. - I kiedy zniknie na zawsze, i jego dzieło legnie w gruzach, wtedy będzie ci wybaczone. - Dziękuję ci! O dziękuję ci, Panie! - Słaby ten fałszywy bóg, ten Garrison, a jego wyrocznia Psychomech zawodna. Dla mnie zbudujesz nową, czystszą, potężniejszą wyrocznię; a ja cię nagrodzę i zostaniesz kapłanem w mojej świątyni, Jamesie Christopherze Craig. - Ale... wyrocznia Psychomech to złożona maszyna, Panie, i... - Zapomniałeś, co potrafisz? Nie jesteś godzien Wielkiego Dzieła, jakie daję ci do wykonania? - Godzien? Sam zobaczysz, Panie! Ale jak mam spamiętać wszystko, co było... - PRZYPOMNISZ SOBIE! Niech to trwa miesiąc, rok, dziesięć lat. PRZYPOMNISZ sobie! - Ja... przypomnę sobie, Panie. - Spojrzysz w przeszłość i zobaczysz, jak było, jak wciąż jest. Oczyma twej pamięci. Nie umknie ci nawet najmniejszy szczegół. Tak, i zbudujesz mi Psychomecha! I wkrótce mnie poznasz, Jamesie Christopherze Craig, i uczynię cię pierwszym w moim stadzie, i będziesz zbawiony. Głos Boga cichnął, odbijając się falami echa o horyzont sylwetek maszyn. Craig poczuł się bardzo mały w tym warsztacie, przytłoczony stosami części, kabli, rur, nadrukowanych obwodów i matryc mikrochipów.
- Panie, nie opuszczaj mnie! - zakrzyknął ogarnięty nagłym przypływem grozy. - Zbuduj mi Wyrocznię, Jamesie. Zbuduj mi Maszynę... - głos zmienił się w szept. - Kiedy cię poznam? - Craig jęknął desperacko. - Wkrótce, wkrótce... - Kiedy? - Craig był niecierpliwy, zdenerwowany. - Zbuduj mi Psychomecha... I nagle Craig przypomniał sobie. - Ale zbudowałem go! Mam Psychomecha, Panie! - Czekał, wstrzymując oddech, ale... Bóg zniknął, jak zawsze w takich sytuacjach. I potężne cienie maszyn zaczęły naciskać na Craiga. W bezkresnym warsztacie zaległa niesamowita cisza jak w grobowcu królów robotów... Craig kurczył się, wracając do swej powłoki. Obudził się.
Wysoko nad główną bramą i pomieszczeniem ochrony wielkiego kompleksu PSISAC dwóch nocnych strażników spoglądało w dół na stalowo-betonowy korpus budynku, paląc papierosy i rozmawiając cichym głosem podczas służby. Dzisiejsza zmiana była bardzo spokojna, przynajmniej dla tej dwójki; nawet niespecjalnie przejmowali się systemem bezpieczeństwa PSISAC. Ich oficjalne miejsce pracy znajdowało się tam w dole, w dyżurce, ale papieros i haust świeżego powietrza nie były specjalnym uchybieniem w pracy. Byli dwójką z dziesięciu pracowników ochrony i mieli pod kontrolą dziewięćdziesiąt akrów powierzchni laboratoryjnej, zakładów przemysłowych, warsztatów, linii produkcyjnych, biur, recepcji, ośrodka odnowy i ramp wyładunkowych, na które składał się kompleks PSISAC. Był to gigantyczny konglomerat, choć w tej chwili uśpiony. Neony wokół budynku świeciły silnym światłem wysokich liter, jakby rzucając wyzwanie daleko w noc nad Oxfordshire.
PHILLIP STONE INDUSTRIES (SATELITY I KOMPUTERY)
Z wieży strażnicy mogli obserwować postępy pracy swych kolegów. Na uliczkach PSISAC wąskie snopy światła latarek, co jakiś czas przecinały mrok, oświetlając ciemniejsze głębsze kaniony między budynkami. Mogłoby się wydawać, że dziesięciu ludzi to za mało jak na tak duży obiekt, ale w rzeczywistości było ich aż nadto. Wszyscy byli uzbrojeni w pistolety ze strzałkami
usypiającymi; przy nodze każdy z nich prowadził dużego owczarka alzackiego, który patrolował z nimi labirynt uliczek PSISAC. Siły te wspierały technologie ochrony, zdolne wytropić, zlokalizować i wyśledzić nawet przypadkowe nocne wędrówki myszy. Było tego aż nadto, to prawda, ale James Christopcher Craig, dyrektor PSISAC, był bardzo przeczulony na punkcie słabej ochrony. - Żeby tu pracować, kierować zakładem, to rozumiem, ale żeby mieszkać tutaj? W fabryce? - Jeden z mężczyzn na wieży, Geoff Bellamy, potrząsnął głową. - I na tym właśnie polega przegięcie. Poświęcenie do bólu! Bellamy mówił o Craigu. Kiedy wygłosił swą opinię, w Kopule zabłysły światła. Była to konstrukcja stojąca mniej więcej pośrodku prostokątnego obszaru rozległego PSISAC. Pozbawione przemysłowej ostrości, niemal wytłumione światła świadczyły jednak o tym, że Craig obudził się i wstał, robiąc to, co każdy dyrektor powinien robić o trzeciej nad ranem w chłodny październikowy dzień. Ponieważ Craig mieszkał w Kopule. Była jego domem. Może robił sobie po prostu kanapkę albo parzył kawę. Może tkwił przy desce kreślarskiej, zajęty modyfikacjami projektów komunikacyjnych lub przekazujących energię satelitów, które były jego specjalnością. Albo też... może spał, całkowicie niewinny. Może to jego córka Lynn włączyła światła. - Widzisz? - Bellamy wskazał głową na światła w Kopule. - Ten facet to pracoholik! Towarzysz i instruktor Bellamy'ego, Frank Harding, uśmiechnął się na te słowa. - Zawsze taki będzie - powiedział. - Jednak to nieszkodliwe wariactwo. Chciałbym dostać pół procent jego wpływów w zakładzie, nie wspominając o zarobkach! - Też mi - Bellamy zripostował. - Pieniądze i władza to nie wszystko. - To prawda - Harding mrugnął do niego. - Ale to dobry początek! Poza tym, dlaczego Jimmy Craig nie miałby z tego czegoś mieć. Jest ze starej szkoły: uważa, że jak trzeba coś zrobić, to najlepiej jest zrobić to od razu. Poświęcenie? Przegięcie? Być może. Ale niektórzy pracują, by zapomnieć, sam wiesz. Czasami dzięki pracy można wyrwać życiu kły. - A o czym ja mówię? - Bellamy pozostał niewzruszony. - Przy tym wszystkim można by pomyśleć, że już sobie trochę odpuści. Jezu, moje życie już dawno byłoby bezzębne, mówię ci! Ale z tego, co o nim słyszałem, to w dalszym ciągu próbuje zmieścić w tygodniu osiem dni! - Nie - Harding potrząsnął głową. - Siedem dni stara się zmieścić w sześciu. W niedzielę nawet palcem nie ruszy. To wymierający gatunek. Stary Craig jest bogobojnym człowiekiem. Bellamy był młody i dopiero od niedawna pracował w firmie Phillipa Stone'a, i dlatego miał instruktora. Harding był starszym człowiekiem, który pracował w PSISAC od czasów, kiedy zakład nosił nazwę Miller Micros i składał się z pół tuzina budek rozmieszczonych na trzech akrach. Znał Jimmy'ego Craiga - chociaż nie osobiście - przez te wszystkie lata i szanował go nie tylko za jego
energię i ideały. - Nasz pan Craig to nie taki sobie pierwszy lepszy spec - poinformował Bellamy'ego. - Na długo przed tym zanim został dyrektorem, był jednym z pierwszym inżynierów w kraju. Wciąż jest w czołówce. Przyłożył ręki do większej ilości produktów high-tech niż ktokolwiek inny! Nawet, jeśli zrobiło to wrażenie na młodym strażniku, to nie dał tego po sobie poznać. - Słyszałem, że jest strasznie świętoszkowaty - mruknął. - I niektórzy w fabryce uważają go za prawdziwego dziwaka, no, bo mieszka tu i w ogóle, a w Kopule mieszka tylko z córką. Wiesz, co mam na myśli?... Harding potaknął. - O tak, wiem dobrze - odparł szorstko. Splunął z obrzydzeniem przez barierkę. - Sprośne świnie! - Następnie podniósł kołnierz kurtki, zgasił papierosa i chwycił Bellamy'ego za rękę, przyciągając jego twarz do światła. - Posłuchaj, Geoff - powiedział - a powiem ci coś o Jamesie Christopherze Craigu. Niewiele, bo niewiele wiem. Jednak wiem więcej niż ty! Ale może rozjaśni ci to nieco w tym ciekawskim rozumku. Może ci też zaoszczędzić kłopotów. Puścił ramię chłopaka, odwrócił się i oparł łokciami o wysoki parapet, podpierając brodę rękami. Spojrzał na cichy kompleks fabryczny. - Żona Craiga zmarła jedenaście lat temu, kiedy ich córeczka miała dziewięć albo dziesięć lat. Była uroczą kobietą, ale niedomagała i wysiadły jej nerki. Próbowali dializy, ale nic to nie dało i jej stan z dnia na dzień się pogarszał. I tak... zrobili przeszczep. Jej organizm odrzucił go i wszystko się pogmatwało. Dzisiaj? Nie ma sprawy. Ale dziesięć lat temu... - wzruszył ramionami. - Koniec końców po kilku miesiącach było po wszystkim. Jimmy Craig nie podniósł się z tego, tak bardzo kochał tę kobietę... Ale... wziął się jakość w garść, zabrał się za pracę i wychowywanie córki. Bo zostały mu tylko dwie rzeczy w życiu: praca i córka, no może jeszcze wiara. Tak czy inaczej, według mnie, PSISAC i mała były dla niego najważniejsze i nie chciał zawieść ani jednego, ani drugiego. Poszedł, więc na skróty i upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Bellamy pokiwał głową. - I zamieszkali w Kopule - dopowiedział. - Nie, nie tak po prostu. - Harding potrząsnął głową. - Najpierw musiał wybudować Kopułę! Bo widzisz, on zawsze miał swój prywatny warsztat tu, w środku zakładu, gdzie teraz stoi Kopuła. Dostał przyzwolenie Phillipa Stone'a, wybudował Kopułę w miejscu warsztatu i zamieszkał w niej. I kiedy wszystko zostało zaplanowane i wykonane, uczynił z niej prawdziwy dom. - Ale jaki dom! - młody ochroniarz mruknął ze słabo skrywaną zawiścią w głosie. Harding potaknął. - Pracowałem z ekipą budowlaną - oświadczył. - O tak, to wspaniałe miejsce. Wszystko
powstało na podstawie projektów Craiga i oczywiście przy pomocy PSISAC. Jest tam ogród tropikalny, solarium i basen, a na najwyższym piętrze pokoje, biblioteka, kuchnia, pracownia i biura Craiga wokół całego obwodu budynku. Wspaniałe miejsce, to prawda, i całkowicie niedostępne dla postronnych osób. Nie ma takiej możliwości, żeby ktoś się tam włamał. Najpierw musiałby się przedostać przez PSISAC, a przecież my go pilnujemy! Przynajmniej jest to jedna z przeszkód. Harding znów pokiwał głową. - Pan Craig ceni swoją prywatność. - Ale co z dziewczyną? - zapytał od razu Bellamy. - Co to za życie dla niej? Siedzi tam zamknięta z tym starym. Harding roześmiał się na te słowa, ale jego rozbawione oblicze po chwili skrzywiło się. - Nie przejmuj się gadaniem tych głupków z załogi - powiedział. - Ona ma więcej wolności niż większość młodych kobiet. Och, słyszałem, jak niektórzy nazywają ją bogatą suką; ale to wszystko z zawiści, Geoff, mówię ci. Siedzą jak lisy pod drzewem z wywalonymi ozorami i aż piszczą. Zamknięta ze starym, mówisz. Chyba żartujesz! Ma swój samochód i dobrą pracę w Oxfordzie - uczy upośledzone dzieci. Co do chłopaków: miała kiedyś jednego stałego, ale... - Tak? Harding westchnął. - To był chłopak Phillipa Stone'a, Richard. Chyba chcieli, jak to mówią, załatwić rzecz w rodzinie i widywali się często. Był tam częstym gościem. Później, może z półtora roku temu, latem młody Stone zachorował. Podobno na bełkot, ale im rzadziej się o tym mówi, tym lepiej. Od tamtej pory, kiedy nie pracuje, Lynn Craig większość czasu spędza w domu. Nie można jej za to winić. - Widziałem ją tylko raz czy dwa - przyznał Bellamy - ale muszę powiedzieć, że zrobiła na mnie wrażenie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu i oblizał wargi. - Ładne ciało! W ogóle miła. I to wszystko ma się zmarnować?! Harding zwrócił się do niego ostro: - Słuchaj, Bellamy. Twoja posada się zmarnuje, jak będziesz tak gadał! Poza tym musimy już wracać na bramę i do wartowni. Zanim skończymy dyżur, chcę ci pokazać, jak można wyizolować intruza na ekranach detektorów. Poznasz też procedurę wyłączania podstawowych alarmów. - Co? - młodemu aż szczęka opadła. Powlókł się za swoim instruktorem po spiralnych, metalowych schodach. - Ale to zajmie z tydzień! - Zajmie jedną noc - tym razem Harding się uśmiechnął zadowolony z siebie - jeśli się przyłożysz. I nie będziesz myślał ciągle o bzdurach!
Kiedy Frank Harding zaczął ponownie instruować swojego zawiedzionego ucznia o podstawach systemu ochrony PSISAC, główny obiekt ich rozmowy wychodził właśnie z windy w Kopule i przechodził przez przestronny garaż do masywnych, stalowych drzwi broniących dostępu do swego prywatnego warsztatu i laboratorium. Przy drzwiach Craig wsunął elektroniczny klucz do szpary, czekając, aż system rozpozna go. Nie trwało to długo, ponieważ tylko on posiadał klucz. Jednak mógłby użyć go ktoś inny, więc promień lasera zeskanował mu twarz. Został rozpoznany i hydrauliczne zamki dostały odpowiednie polecenie. Kiedy stalowa ściana otworzyła się z trzaskiem i gumowe rolki przesunęły drzwi, w pomieszczeniu zamigotały świetlówki. Paliły się już równym światłem, kiedy Craig wkroczył do swego „laboratorium”. Kiedyś naprawdę to miejsce było laboratorium i warsztatem Craiga, ale wraz z postępem prac potrzebował większej przestrzeni. Pod koniec był zmuszony konstruować wokół siebie, zamykając się w bryle swego tworu. Na początku w laboratorium znajdował się Psychomech, teraz samo stało się Psychomechem! I był to główny powód, dla którego Craig zbudował Kopułę: by zapewnić Psychomechowi bezpieczeństwo i dyskrecję. Powód, którego ani Frank Harding, ani nikt inny nie był w stanie zgadnąć czy nawet podejrzewać. Kiedy zamknęły się za nim cicho drzwi, Craig poszedł wąskim przejściem do środka pomieszczenia, do serca Maszyny. Nad głową i po obu stronach biegły kable - jasne metalowe rurki, poskręcane żyły kolorowego plastiku, nieskończone okablowanie elektryczne - pofałdowane niczym powierzchnia gigantycznego mózgu, pod którą kryły się systemy ruchu, wspomaganie i bezpieczniki, które dostarczały, monitorowały i regulowały przepływ energii w Maszynie. Podłoga pod stopami Craiga była wyłożona mocną gumą, która wytłumiała jego kroki. W szlafroku z rękami złożonymi na piersi można by go było wziąć za żarliwego akolitę jakiegoś wyznania lub za kapłana, kiedy tak wstępował na podium i wspinając się trzy stopnie w górę, zasiadał na fotelu przypominającym tron. Tam zatrzymał się, wpatrując się usilnie w serce tego, co skonstruował. Na szczycie oparcia tronu tkwił przymocowany na zawiasach odchylony owalny hełm czy też obejma na głowę. Jego wnętrze przetkane było chronionymi gumą sensorami i elektrodami. Zwisając nad tronem jak ogon jakiegoś metalowego skorpiona, skórzano-metalowy zacisk w kształcie litery U szczerzył się rzędem metalowych igieł i niewielkich dysz. Mimo że teraz stały bezczynnie owe „zęby”, wciąż wyglądały groźnie. Wiedząc, że bez strzykawek nie będzie Psychomecha, Craig nienawidził ich z całego serca, a jednej szczególnie. W obejmach na nadgarstki i kostki było jeszcze więcej igieł, ale wyglądały bardziej na niewygodne niż groźne. Tak naprawdę najbardziej niepokoiła Craiga igła, która go usypiała, którą
można było naprawdę poczuć. Można było do tego przywyknąć, co nigdy Craigowi się nie udało. Chyba chodziło o to, że jak się Maszynę wprawi w ruch, to człowiek będzie zdany na jej łaskę i niełaskę. Pod tym względem ukłucie pierwszej igły, usypiającej, przypominało muśnięcie nietoperza-wampira, które miało uśpić i znieczulić ofiarę. Ale było to, oczywiście, zwykłe bluźnierstwo. Nie wolno było opisywać Dobra analogią Zła. Wszystkie igły i dysze były dożylne i sterowały nimi ich własne mikroskanery. Przy swoich miniaturowych „oczach” nie było możliwości, by igły chybiły celu. Żaden lekarz czy pielęgniarka w całej historii świata nie wkłuwali się precyzyjniej niż to urządzenie. Nie mogło się tylko wkłuwać w to samo miejsce. Skóra, mięśnie i żyły miały za każdym razem inne położenie, zmieniając się jak pustynia i zasłaniając stare wkłucia. Tym samym dostęp minimalnie się różnił. Craig czuł tylko drobne ukłucie, ale i tak tego nienawidził. Być może na skutek krótkiej przerwy pomiędzy uruchomieniem Maszyny i tym właśnie ukłuciem, na skutek samej świadomości, że zaraz nastąpi, i w żaden sposób nie można było tego uniknąć ani powstrzymać. Westchnął. Bycie wybrańcem Boga miało swoje słabe strony... ... Ale miało też i swoje plusy. Pomijając te wszystkie mechanizmy i grozę, jaką wywoływały, był to całkiem wygodny fotel. Podczas kolejnych etapów konstruowania Maszyny Craig często w nim zasypiał. Wyłożony miękką skórą był skonstruowany tak, by ułożyć się jak najwygodniej, dostosowując się do ciała, które na nim spoczywało, i posiadał system grzewczy pozwalający na uzyskanie optymalnej temperatury. Nawet u mamy na kolanach czy wręcz w łonie matki nie byłoby wygodniej. Jedna godzina w tym fotelu warta była siedem, osiem godzin w wygodnym łóżku. Ale było to wtedy, kiedy tron był jeszcze zwykłym fotelem... Tak, Craig miał powody do dumy z tronu Psychomecha. Z całej Maszyny. Jedynie jeden jego element nie stanowił powodu do dumy. Na pewno Bóg pozwolił mu na to? Była to również boska próżność, prawda? W końcu sprawił, że Craig został namaszczony. W wierze Craiga nie było miejsca na przypadki czy zbiegi okoliczności. Wszystko działo się według Wielkiego Planu. Po środku miękkiego oparcia fotela widniały duże, złote litery „J.C.”. Czyli James Craig... ale nie tylko. Craig wiedział swoje. Jego nazwisko to nic, inicjały były po prostu znakiem! Nagle Craig poczuł przypływ energii, uwalniając się od poczucia przygnębienia i niedoskonałości, które przywiodły go tu na dół. Nie ma potrzeby używać dziś Psychomecha. Użycie Maszyny bez potrzeby oznaczałoby przyznanie się do uzależnienia, do nałogu. Byłoby zwykłym samozadowalaniem się, onanizmem umysłowym. Craig nie potrzebował tego. Odwrócił się na pięcie, poszedł drogą, którą przyszedł, otworzył drzwi i wyszedł z pracowni. Wyszedł z Psychomecha. Za nim zgasły światła.
J.C. - James Craig. Kiedy winda w Kopule wiozła go do góry, uśmiechał się. Tak, to znak! Co do imienia „Christopher”, sam nigdy nie używał drugiego imienia. Tak czy inaczej pięć ostatnich liter było całkowicie zbędnych...
ROZDZIAŁ PIĄTY
Richard Stone i doktor Gunter Gorvitch szli i rozmawiali w otoczeniu malowniczych ogrodów Łagodnej Doliny. Październik się kończył. Minęły jakieś dwa tygodnie od znaczącej rozmowy w celi Stone'a. Przynajmniej Gorvitch uważał ją za znaczącą, ponieważ od tamtego dnia nastąpiła niezwykła poprawa stanu zdrowia jego szczególnego pacjenta. Przynajmniej wizualna poprawa. Niebo było zasnute w to nieco chłodne popołudnie, zbyt chłodne na noszenie sztywnych i raczej przewiewnych okryć, jakie zakładano pacjentom w środku. I tak Stone włożył ubranie, którego nie miał od chwili przyjęcia na oddział: sztruksy, kurtkę i wełnianą koszulę, i mocne buty na grubych podeszwach. Półtora roku temu powiedziałby: „robocze ciuchy”, ale teraz wyśmienicie się czuł w tym zwykłym ubraniu, podobnie jak na świeżym powietrzu, pozornie otwartej przestrzeni oraz sprężystej trawie pod stopami. Były jednak i inne, niezbędne elementy stroju Stone'a, które podobały mu się znacznie mniej. Gorvitch nie chodził z przyzwyczajenia z rękami założonymi do tyłu, po prostu robił to, co jego pacjent, który nie miał wyboru. Stone miał spętane nadgarstki, a linka z twardej gumy nie zapewniała swobody ruchów. Podobnie jak pęta łączące nogi, chociaż tutaj linka była dłuższa i mniej sztywna. Zawieszona na nogach Stone'a pozwalała mu na wykonywanie długich, swobodnych kroków. Mógł w niej chodzić, ale nie mógł biegać. Ale pomimo tych wszystkich środków zapobiegawczych wyjście na zewnątrz było triumfem zarówno dla Stone'a, jak i dla Gorvitcha. Ten drugi uważał, że to wielki krok w jego walce z Bełkotem, postęp, który może stać się udziałem reszty chorych na świecie, w bitwie, którą można było wygrać. Sam Stone widział w tym szansę, której nie mógł zmarnować, szansę na kolejne, jeszcze bardziej ekstrawaganckie przysługi ze strony Gorvitcha. Richard Stone miał zadanie do wykonania: musiał iść i wykonać misję, a tutaj było to niemożliwe. Ponieważ wiedział, że nigdy nie wypuszczą go z Łagodnej Doliny, musiał uciec. I to wkrótce. Następowała zmiana i był tego świadomość; mimo wszystkich jego sztuczek, rzekomych „kroków naprzód”, forteli samoistnej i wymuszonej „normalności”, nie mogło to trwać długo i nie był w stanie dalej ukrywać prawdy. Posiadał dowody świadczące o tym, że albo on słabnie, albo Bełkot przybiera na sile, najpewniej to drugie. Przybierał na sile u źródła, które na pewno nie znajdowało się w umysłach tych biedaków, którzy cierpieli na tę chorobę. Tak czy inaczej czas mu się kurczył. Na początku dostrzegł zmianę pewnej nocy tydzień temu, kiedy Bełkot pojawił się znikąd,
rycząc na szpitalnych korytarzach jak trzaskający słup ognia. Strażników było tylu, co lekarzy i pielęgniarek. Wszyscy biegali po celach, dając zastrzyki i klnąc pod hełmami, a ich kroki dało się słyszeć w każdym zakamarku na bezkresnych sterylnych korytarzach. Stone również usłyszał Bełkot, poczuł jego moc w umyśle i wiedział, że nie da mu rady. Zanim strażnik, lekarz czy pielęgniarka zdołali go odnaleźć bełkoczącego - co oczywiście ujawniłoby, że udaje - rzucił się na szybę pod napięciem w celi. Ten nieco zbyt bolesny anestetyk spełnił znów swoje zadanie - ledwo, ledwo. Tym razem jego umysł opierał się, a mięśnie nie chciały się poddać skurczom. Przeciwnie, jego ciało jakby z ulgą przyjmowało napięcie elektryczne, pomimo że zmoczył je gąbką... ale w końcu się poddało. A sen, który mu się wtedy przyśnił, był straszliwszy niż wszystkie poprzednie. Podczas spaceru przywołał sprawę poprzednich snów. - Tak? - powiedział momentalnie zainteresowany Gorvitch. - Musisz mi je opowiedzieć. Psychiatra jest w stanie wiele wyczytać ze snów, często błędnie! Ale czasami udaje nam się, co nieco zgadnąć. - Oniromancja - odparł Stone. - Czytanie w snach, szamaństwo, magia! Pewnie po mojej śmierci chętnie poczytałby pan sobie w moich wnętrznościach, co? Co Biblia mówi o wiedźmach żyjących wśród ludzi? Czy mam jedną z nich dopuścić do moich snów? Gorvitch zaśmiał się bez cienia złośliwości. - Jesteś dziwny - powiedział. - Nie ma, co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale... niech ci tam będzie. Tylko pamiętaj, że gdyby wcześniej ludzie nie praktykowali przepowiadania przyszłości, nekromancji czy alchemii, na świecie nie byłoby prawdziwej nauki. Stone pokiwał głową, ale dodał: - Ale jednocześnie, przy tym założeniu, nie mielibyśmy bełkoczących, prawda? Gorvitch zmarszczył brwi. - Jesteś inteligentny, Richardzie. Trzeba ci to przyznać. Powiem ci coś: nawet wiedząc, że jeszcze całkowicie się nie kontrolujesz, wciąż podejrzewam - czuję to - że wiesz więcej, niż mi mówisz. - Zatrzymał się, wziął Stone'a pod ramię i odwrócił go, aż stanęli twarzą w twarz. Pomagając mi, sam wiesz, możesz pomóc całej masie ludzi. Wiesz o tym? Wiem, że w tej małej wieży wśród drzew, gdzie żywopłot skrywa ogrodzenie, siedzi strażnik z wycelowaną we mnie strzałką usypiającą! Wiem, że z całą pewnością patrzy na mnie teraz przez lunetę! Stone wzdrygnął się. - Co racja, to racja. - Ty mnie wyprowadzasz na spacer, więc będę tańczył tak, jak mi zagrasz. - No i co z tymi snami? - Gorvitch uśmiechnął się wprost w zamglone żółte oczy Stone'a,
zastanawiając się, co się pod nimi kryje. Stone przez chwilę oddawał spojrzenie, po czym pokiwał głową. Znów zaczęli krążyć obok siebie. - Moje sny zawsze były bardzo wyraźne - zaczął. - Ale te ostatnie były przejrzystsze i bardziej realistyczne. Zaczęły się na krótko... zanim tu przyjechałem. I pozostały w mym umyśle, chociaż inne zapomniałem dawno temu. Pojawiają się seriami. Chyba śniłem je po kolei już kilkanaście razy, nie zawsze w tej samej kolejności. Podczas moich... ataków mają dla mnie szczególne znaczenie. Tyle wiem, chociaż nie poznałem tego znaczenia. - Mów dalej - zachęcał Gorvitch. Stone poczuł złowróżbne mrowienie u podstawy mózgu, usłyszał urywane szepty niewidzialnego pasożyta. Cicho! Cicho! Proszę, nie teraz! - błagał, starając się je zagłuszyć. Kilkakrotnie zamrugał oczami, zaciskając dłonie za plecami, ściskając je niemiłosiernie. Wytłumiał wrzawę w głowie. Bełkot zamarł. - No? - Gorvitch naciskał. Stone zaczerpnął powietrza w płuca. - Pierwszy sen dotyczył moich rodziców. Tylko, że... mężczyzna we śnie nie był Phillipem Stone'em. Miał na imię Richard, jak ja, a nazwisko Garrison. - Czy to nazwisko ma jakieś znaczenie? Znasz kogoś o tym nazwisku - Gorvitch brnął dalej. - Nie, nie! - Stone był niecierpliwy. - Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Garnizon to duży obóz żołnierski, tyle wiem. A jednak był to mój ojciec... - Zmarszczył brwi. - W snach - powiedział Gorvitch - często wstawiamy nieznane osoby w miejsce tych znanych ludzi, miejsc czy przedmiotów. I czasami nadajemy im nieznane miana. To nie jest takie dziwne. - Dla mnie to było bardzo dziwne! - odparł Stone. - Nieważne, on - ten człowiek, mój ojciec - był inny. Był jak Bóg. Jaśniał złotą poświatą. Jego oczy lśniły złotym blaskiem na podobieństwo promieni słonecznych. Miał... moc! Głos Stone'a przybrał na intensywności. Nagle poczuł na sobie badawczy wzrok psychiatry. Spojrzał na niego, starał się rozluźnić, oblizał wargi. - Widziałem to wyraźnie - powiedział, zdobywając się na uśmiech. - Jak mówiłem. - To interesujące - powiedział Gorvitch, czekając na ciąg dalszy. - No i moja matka też nie była zwyczajna. Ona również jaśniała złotym blaskiem, ale tylko, kiedy stała koło niego. Jej oczy również przypominały płynne złoto; ale brakowało jej tej potężnej mocy. I wiem, że go kochała i że się go bała... Świat, w którym żyli... była to kraina mlekiem i miodem płynąca. Ziemia obiecana! Były tam wspaniałe rzeki, duże przestrzenie i strzeliste góry. Była pełna zieleni i dobra oraz pełna życia. Wody pełne ryb, lasy pełen zwierzyny, a na polach
widać było wszystkie zwierzęta, które udomowił człowiek. Nie było złych pragnień, żalu ani bólu. Ucisk był w zaniku i nikomu nawet do głowy nie przyszła żadna wojna. - To był ten świat - powiedział Gorvitch z uśmiechem. - Nie było bełkotu! Uśmiech spełzł psychiatrze z twarzy. - Ale była... Maszyna - wyrzucił z siebie Stone. - Nie zwykła Maszyna przez duże „M”, jak Bóg przez duże „B”. - Jaka to maszyna? - zapytał Gorvitch. - Możesz ją opisać? Stone potrząsnął głową, mając mętlik w głowie. - Był to... silnik, bestia, pojazd i broń! I należała do Richarda Garrisona. Nie była podobna do niczego, co znamy. Była jedyna i niepowtarzalna. Nie był to samochód, ani motocykl, a jednak jeździło się na niej. Nie miała aerodynamicznych kształtów, a jednak przemierzała wszystkie kraje świata. Był to przedmiot martwy, a jednak tliło się w niej życie i była mu posłuszna. Mam ją opisać? - zagryzł wargi. - Była - wzruszył ramionami z rezygnacją - Maszyną. - Może konstrukcji PSISAC? Skóra ścierpła Stone'owi na grzbiecie. - Niech pan to powtórzy! - PSISAC? - Gorvitch poczuł, jak na widok twarzy rozmówcy jemu samemu ciarki przeszły po krzyżu. I nagle wszystko prysło. - Nie - Stone rozluźnił się i potrząsnął głową. - Nazywała się jakoś, tego jestem pewien, i tamto miano miało coś wspólnego z PSISAC, ale to nie było to. Gorvitch był poniekąd zawiedziony. - Źródło prawdziwej mocy twego ojca - zawyrokował - to PSISAC. Stworzył to dla świata w imię dobra. Wiem skądinąd, że PSISAC to duży zakład, wielki jak garnizon? To wszystko kiedyś będzie należeć do ciebie. Może lękasz się tej władzy, odpowiedzialności? A może... - Zła diagnoza! - Stone urwał mu w pół zdania. - Tak? - Gorvitch uniósł brwi. - A więc teraz jesteś ekspertem od psychiatrii, tak? To była pułapka, ale Stone i tak w nią wpadł. - A kto to kurwa wyśnił? - warknął. Gorvitch pokiwał głową ze zrozumieniem. - To bardzo ważne dla ciebie, prawda? No to proszę, mów dalej. Przepraszam, że najechałem na ciebie. Stone stłumił swój gniew, swoją niecierpliwość. - No, to był pierwszy sen - powiedział po chwili. - Nic się specjalnego nie działo, nie
przeraził mnie. - Ale już następny tak? - Nie tak bardzo, tylko otoczenie. Byliśmy na cmentarzu.. - My? Stone westchnął. - Moja matka, Richard Garrison i ja. - Byliście fizycznie na cmentarzu? Byłeś z nimi? - Tak jakby... patrzyłem, z zewnątrz, ale czułem się, jak bym z nimi był. Nieważne, staliśmy przy grobie. Był na nim nagrobek. Na nagrobku wygrawerowano czyjeś nazwisko, ale nie mogłem go odczytać. Najdziwniejsze było to, że nikt nie był smutny. Ktoś, coś nie żyło... ale nikt nie płakał. I tylko tyle. - Nic więcej? A jednak utkwiło ci to w mózgu. Zapamiętałeś to. Jesteś pewny, że nie było niczego więcej? Stone zmarszczył brwi, koncentrując się. - Gorące słońce - powiedział - świat wydawał się taki jak zwykle. Wszystkie groby były dobrze utrzymane i wszędzie było bardzo czysto. Ale... - zadrżał. - Ale były jeszcze inne sny - Gorvitch zawyrokował dobitnie. Stone pokiwał w ciszy głową. Znów pojawiły się te szepty w głowie, podkradając się na krawędź świadomości. Cała przerażająca chmara. Starały się odwrócić jego uwagę swym jeszcze wciąż odległym bełkotem. Jeśli pozwoli im się wciągnąć, to będzie po wszystkim. Ujawni się. Racjonalne myślenie będzie niemożliwe. Pozostanie wyłącznie bełkot. - Trzeci sen - zaczął szybko - był jakiś taki smutny. Znów staliśmy na cmentarzu, ale było to w pochmurny dzień, taki jak dzisiaj. Staliśmy i pojawiła się mgła. Mój ojciec - Richard Garrison czy jak mu tam - pocałował moją matkę i zostawił nas tam i zniknął we mgle. Odwrócił się tylko, by nam pomachać. I zniknął. Jego złota poświata została wchłonięta przez białe mleko. Wiedziałem, że odszedł na dobre. Moja matka też to wiedziała, ale nie była smutna. I już się nie bała. Wyglądała na lekko zdezorientowaną, ale nie bała się ani nie była smutna. Postawiła kołnierz płaszcza, odwróciła się od grobu i poszła w kierunku cmentarnej bramy. Brama była zrobiona z kutego żelaza z wystającymi szpikulcami. Całość była ogrodzona parkanem ze szpikulcami umocowanym na niskiej podmurówce. Mgła gęstniała jak posępny, płytki ocean, nieprzejrzysty, sięgający do kolan. Przy bramie ktoś na nią czekał... - Tak? - To był... mój ojciec? Phillip Stone. - Rozumiem - powiedział Gorvitch. - Ty też tam byłeś? - Chyba tak, ale... on mnie nie widział. Odeszli razem.
- Hmmm! Będę musiał sobie to wszystko przemyśleć - zamruczał psychiatra - kiedy będę miał czas. A na razie... - Na razie mamy jeszcze ostatni sen - Stone pospiesznie mu przerwał. - Ostatni z serii. Ten sen, który mnie przeraził, Gorvitch pokiwał głową. - Mów dalej - powiedział. Szli teraz w pobliżu ogrodzenia. Stone wyraźnie widział wysokie kłębowisko drutu kolczastego odgradzające go od wolności i świata zewnętrznego. Był również świadom obecności strażnika w wieżyczce, nikłego przebłysku metalu w cieniu pod zadaszeniem wieżyczki. Poczuł, że schwytano go w pułapkę, jak królika w okrutne pęta. Jeśli nie zdławi tego uczucia, z gardła wyrwie mu się niekontrolowany, wysoki, bezsilny króliczy pisk. - Czuję się... jak w klatce - powiedział. - Te pęta... Nawet, jeśli Gorvitcha zadziwiła jego szczerość, to nie pokazał tego po sobie. - Czasami - powiedział - Bełkot przybiera bardzo gwałtowną postać. Jak obydwaj wiemy, atak może nadejść błyskawicznie. Popełniono straszne przestępstwa, morderstwa. Z każdym dniem gorsze. Pewnie wkrótce, przy odrobinie zaufania.. - Wkrótce! - Stone przerwał mu gwałtownie. - Pewnie! Zaufanie! Jest pan psychiatrą. Czy nie sądzi pan, że pętając ciało człowieka, pęta pan również jego umysł? Nie mogę się skupić związany jak baran! - W napadzie złości kopnął nogą wyimaginowanego wroga. Linka pętająca nogi napięła się na całą długość. Zachwiał się i niemal wpadł na druty w ogrodzeniu. - Ostrożnie! - Gorvitch krzyknął ostro, łapiąc go za ramię i pomagając utrzymać równowagę. Stone spojrzał na niego pytająco, przez chwilę patrzył się na ogrodzenie, następnie zwrócił wzrok na psychiatrę i patrzył na niego z wyrzutem. - I tyle, jeśli chodzi o zaufanie! - wyrzucił z siebie. - Kazałeś pan puścić przez nie prąd. Ogrodzenie jest pod napięciem! Miał rację i Gorvitch w myślach wymyślał sobie od idiotów. Powinien zadbać o to, by ich trasa spaceru omijała ogrodzenie, które w normalnych okolicznościach byłoby podłączone do prądu wyłącznie w wypadku próby ucieczki, pożaru lub innej nagłej konieczności, która wymagałaby masowej natychmiastowej ewakuacji. W tej sytuacji kazał włączyć prąd, wyłącznie kierując się rozwagą, niemal odruchowo. Z jednej strony był roztropny, ale beztroski z drugiej. Prawdopodobnie wpłynęło to znacznie na utratę przewagi w dyskusji. Widząc gniew pacjenta, spokojnie zaproponował: - Richardzie, naprawdę sądzę, że powinniśmy już wracać. To nic nie da. Wiesz przecież, że nie mogę ci jeszcze do końca zaufać. Chodź, pójdziemy...
- Czekaj! - Stone niemal krzyknął błagalnie. Brzmiało to jak prawdziwy jęk zawodu. Poczekaj, ty gnoju, gnoju, paskudny gnoju! Spójrz na mnie! Och! Posłuchaj mnie! Mam ci coś do powiedzenia! Gorvitch westchnął, odwrócił się i spojrzał na niego. Stone nie odzywał się, jego spojrzenie mówiło wszystko. To jego dziwne spojrzenie jak płynna lawa. - Tak? - zapytał Gorvitch. - Ja... przepraszam. - Stone przełknął ślinę. - Po prostu czuję się tu jak zwierzę w klatce, tam! - Wskazał głową na budynek szpitalny. - Jeszcze trochę? Proszę! Opowiadałem panu o swoich snach. Gorvitch zastanawiał się przez chwilę. Oczywiście jest to tylko podstęp mający dać Stone'owi więcej czasu na zewnątrz. Ten człowiek niemal sam to przyznał. Ale cóż w tym złego? Gorvitch nie potrafił oprzeć się sile, jaka emanowała z tych oczu. Wpatrywały się w niego intensywnie. - No dobrze - usłyszał swoje słowa. - Ale tylko trochę. - Czwarty sen naprawdę mnie przeraził, przynajmniej jego końcówka - zaczął Stone. - Tym razem byłem sam i szedłem dokądś. Szedłem przez świat, ale był zupełnie inny. Była noc. W takim zmienionym świecie noc zdaje się być wszechobecna. Pola obumarły, las był czarny i przerażający. Jeśli byli w nim jacyś ludzie, to się chowali. Jeśli były tu jakieś ptaki, to wyłącznie padlinożercy. Oceany wypełniała oleista, zatruta maź... - Zamilkł na chwilę, po części by nabrać powietrza w płuca, ponieważ mówił teraz bardzo szybko, ale również by prześledzić otchłań umysłu w poszukiwaniu oznak ingerencji. Wroga armia tkwiła tam przyczajona, wiedział o tym, ale na razie hordy siedziały cicho. Czujny - powiedział do siebie w myślach Stone. - Muszę być czujny! - Byłeś przerażony tym, w co zmienił się świat? - zapytał Gorvitch. Stone potrząsnął głową. - Zaskoczony, zasmucony, ale jeszcze nie przerażony. Jeszcze nie. Potem poszedłem na cmentarz. - Ach! - Gorvitch nagle bardzo się zainteresował. Zbliżył się do pacjenta. Stone wzdrygnął się. Na wewnętrznym horyzoncie umysłu legiony chaosu spiętrzyły się jak nigdy wcześniej. Wiedział, że w każdej chwili są gotowe ruszyć do natarcia. Kątem oka spojrzał tęsknie na gęstą siatkę ogrodzenia... - Tak? - ponaglił Gorvitch. Stone spojrzał na niego i zamrugał oczami. Zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, widział wszystko w jednej barwie. Szare niebo, czarna wieża, drzewa, druty w ogrodzeniu, mleczno-biała twarz psychiatry i przerwy między drzewami ukazywały równie biały krajobraz. Trawa pod stopami
przypominała morze mleka. Negatyw. To jego oczy, tak... i jego umysł. Wszystko było wytworem jego umysłu. Cisza przez burzą umysłu. Mów! - krzyknął do siebie w myślach. - On czeka, żebyś coś powiedział! - Wsze... wszedłem przez przekrzywioną bramę cmentarną z zardzewiałych szpikulców i stąpając po zwalonych nagrobkach, dotarłem do znanego sobie grobu. Wszystkie inne były zarośnięte chwastami porastającymi obficie strzaskane płyty nagrobne. Tylko jeden z nich był w jako takim porządku. Jego obszar znaczył prostokąt wilgotnej, ciemnej gleby. Stał w ciemnościach i zdawał się przyciągać gwiezdne światło. Nagrobek świecił białym światłem. Zasłuchany Gorvitch wpatrywał się w oczy pacjenta. Zupełnie jak u jego ojca ze snu, złote oczy lśniły teraz ciepłym blaskiem. Jak złote ameby pulsujące mu na twarzy. Fascynujące oczy. Niemal hipnotyczne... Dwaj mężczyźni szli dalej wolno obok siebie wzdłuż ogrodzenia. Wieża była teraz bliżej, na poły skryta w gałęziach wielkiej sosny rosnącej po drugiej stronie siatki. Po stronie wolności. Stone ponownie zerknął na wieżę wartowniczą, na ogrodzenie i na gałęzie drzewa niemal sięgające wysokiej, zadaszonej platformy. W myślach zanotował ten obraz, zapamiętał go. Była to jedna z możliwości, sposób, droga ucieczki. Ale stał tam strażnik. - Co z tym grobem? - Gorvitch usłyszał swoje słowa. Wpatrując się w oczy Stone'a, czuł, jakby wciągał go olbrzymi wir. Stone poczuł, jak coś się w nim spiętrza. Moc! Na jego ustach pojawiły się słowa, zanim mógł zważyć ich znaczenie: - Daj mi klucz - padły słowa na bezdechu. - Klucz do tych pęt. - Grób - rzekł Gorvitch, sięgając do kieszeni marynarki. - Tak, grób. Stanąłem koło niego, wpatrując się w ciemną glebę. Zaczęło padać. Wielkie ciemne krople deszczu zmieniały ziemię w błoto, czarną glebę w grzęzawisko. Stałem tak przemoczony do suchej nitki i czekałem. - Czekałeś? - Gorvitch pokazał mu klucz w wyciągniętej ręce. - Na niemartwych! - Stone odwrócił się bokiem do wieży, stając między Gorvitchem i niewidocznym strażnikiem na górze. Bokiem wyciągnął spięte na plecach dłonie w kierunku Gorvitcha. Przez cały czas patrzył przez ramię, intensywnie wbijając wzrok w psychiatrę. Gorvitch stał jak wryty. Zrób to! No już! Szybko! Psychiatra wciąż stał bez ruchu. I właśnie wtedy, w tej chwili zaatakowała barbarzyńska horda umysłu! Naparli z całej siły! Uderzyli z całym impetem, jak taranem w umysł Stone'a, pełnym, nieskrępowanym, bezładnym wielogłosem Bełkotu! Opuścił wewnętrzną gardę. Umysł zaczęło wciągać.
- Co? - krzyknął Gorvitch. - Co takiego? - Zobaczył klucz w swej drżącej dłoni. Nie wiedział, jak się tam znalazł. - Panie doktorze! Doktorze Gorvitch! - zakrzyknął strażnik, wychylając się zza drewnianego parapetu wieżyczki strażniczej. - Wołają pana! Znów jakiś niespodziewany atak. To Bełkot! Dostałem właśnie wiadomość od ochrony wewnątrz. Cały szpital... aż huczy! Każdy z nich... - Bełkocze! - wrzasnął Stone. Gorvitch zatoczył się do tyłu, wciąż trzymając klucz w wyciągniętej dłoni. Twarz Stone 'a zmieniła się w maskę szaleńca. Oczy zmieniły się w kratery pulsujące wrzącą lawą. Kiwał się w przód i w tył w nienaturalny sposób, przedziwnie zachowując równowagę. Strażnik na wieży wymierzył broń w Stone'a, starając się precyzyjnie wycelować. Muszę powstrzymać Bełkot! Powstrzymać albo przynajmniej odepchnąć go od siebie! Ale jak? Jak? Stone potknął się i poleciał na ogrodzenie. Ni to upadł na nie, ni się rzucił. Wiedział, że jest za późno, ponieważ podstęp się nie udał, odkryto jego oszustwo. Ale w ten sposób przynajmniej zazna spokoju, błyskawicznie uwolni go to od dręczących go hord, które jeszcze teraz wwiercały się do wnętrza umysłu. Ogrodzenie zdawało się przyciągać, ogarniać go w opiekuńczym uścisku swych elektrycznych ramion. W mgnieniu oka umysł Stone'a w drgającym ciele stał się krystalicznie przejrzysty. Wszystkie jego cele odcinały się wyraźnie jak sylwetki na tle gorejących płomieni. Klucz i pęta. Wieża, drzewo i strażnik. Ucieczka! I wtedy go odrzuciło, cisnęło w dół. Na wieży palec strażnika zacisnął się na języku spustowym, strzelba od razu bluznęła ogniem! Zanim się zorientował, poczuł, jak coś go ciągnie przez parapet. Co dziwniejsze, jakaś siła cisnęła go z całą mocą w dół. Walnął wprost w plątaninę drutów. Jego korpus został niemal rozdarty na pół, po czym drut kolczasty wyrwany z więzów otoczył go przy wtórze strzelających iskier. Walnął o ziemię w fontannie krwi, snopie iskier oraz płomieniach strzelających ze strzelby i munduru. Ogrodzenie padło. Gorvitch był świadkiem wszystkiego, lecz nic z tego nie rozumiał. Widział, jak skurczona postać Stone'a miota się i drga spazmatycznie tam, gdzie padł. - Co jest? - wciąż szeptał, nie otrzymując odpowiedzi. - Co jest? Z dłoni wyszarpnięto mu klucz, wykręciły go niewidzialne palce. Poszybował w powietrzu pewnie w kierunku pęt Stone'a, najpierw do nadgarstków, a później kostek. Chwilę później okowy spadły na ziemię. Gorvitch zobaczył, jak Stone wstaje. Nie, zobaczył, jak jakaś siła podnosi go na równe nogi!
Jakby jakaś niewidoczna dłoń przerwała jego drgawki, uspokoiła go i uniosła o dziewięćdziesiąt stopni w górę. Psychiatra wyciągnął swe drżące dłonie w stronę Stone'a. - Nie, nie - wymamrotał. - Nie uciekaj! W tobie tkwi rozwiązanie... Gorejąca broń i mundur spowodowały zapalenie się kilku kęp trawy. Płomienie zaczynały już pełgać po jednym z filarów wieży. W niebo unosił się dym. Stone przeszedł - nie, został nakierowany - wśród dymu przez powalone ogrodzenie. - Nie, nie! - Gorvitch potykając się rzucił się do biegu. Ciało Stone'a było zwiotczałe. Ramiona zwisały mu bezwładnie, a nogi ciężko, acz sprawnie omijały o włos płonącą trawę. Ciało zdawało się nieprzytomne czy wręcz martwe, lecz niewidzialna siła trzymała mu głowę prosto, a oczy żyły własnym ohydnym życiem! Głowa odwróciła się niemal jak automat; złote oczy strzeliły ostrzegawczym spojrzeniem w kierunku Gorvitcha, który od razu zatrzymał się chwiejnie w miejscu. Stone powędrował przez bezpieczną szczelinę i wkrótce zniknął w dymie wśród drzewa w oddali. Gorvitch opadł na kolana i skłonił głowę. - Rozwiązanie! - jęknął. Wielkie muchy plujki pojawiły się znikąd i bzycząc wokół jego głowy, starały się znaleźć wlot do środka. Niemal odruchowo, powodowany refleksem, zmachał rękami, odganiając owady. Nie było ich tam, lecz i tak je odpędzał...
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tego dnia w PSISAC aż wrzało. W piątki zwykle było mnóstwo pracy, ponieważ zarówno kierownictwo, jak i załoga pospiesznie dopinali wszystkie sprawy przed długim, trzydniowym weekendem. Ale dzisiaj j było inaczej. Zwykłe plotki i drobne zatargi w łonie pracowników biurowych i robotników - niemal integralne składowe każdego olbrzymiego systemu nerwowego dużego zakładu - zostały całkowicie przyćmione przez wydarzenia o zdecydowanie większym ciężarze, które mogły oznaczać katastrofę i wzniecić chaos. Dwa wypadki początkowo wydawały się ze sobą wiązać lub mieć przynajmniej wspólne korzenie w tej samej mrocznej glebie, ale później okazało się, że tak nie jest. Tak przynajmniej brzmiał komunikat z głównego biura. Pierwszy z nich miał miejsce późnym porankiem, tuż przed przerwą na lunch i brał w nim udział brygadzista - magazynier Andrew McClaren. Z dwóch zdarzeń to było mniej poważne. McClaren, małomówny Szkot w średnim wieku, który od lat pracował w firmie, najwyraźniej przeszedł jakieś załamanie i został w trybie pilnym skierowany do ambulatorium zakładów. Jednak późnym popołudniem ponownie pojawił się na chwilę, blady i widocznie roztrzęsiony. I wcale nie wyglądało, żeby mu się poprawiło. Jeden z młodych kierowników PSISAC, ulubieniec J.C. Craiga, odwiózł go do domu firmowym samochodem. Pojawiły się pogłoski, że przeszedł łagodny wstępny atak Bełkotu, który jednak został stłamszony w zarodku. Po prostu był przepracowany; znów dało znać o sobie jego wysokie ciśnienie. Kiedy podobno udzielano pierwszej pomocy McClarenowi, miał miejsce drugi, o wiele poważniejszy wypadek. Gordon Belcher, przysadzisty młody mechanik z Działu Konserwacji, odłożył narzędzia, dźwignął swoje ciężkie ciało, zarzucił sobie pneumatyczny świder na ramię i poszedł z nim do elektrowni PSISAC. Ignorując tabliczkę „Wejście tylko dla upoważnionych pracowników”, wszedł do dużej, okrągłej wieży, w której znajdował się główny konwerter, wspiął się po spiralnych schodach, wchodząc do monitorowanego obszaru, i zbliżył się do barierki odgradzającej rdzeń i generator zmiennego pola. Tam rozwścieczony starszy technik w białym fartuchu zapytał wprost Belchera, co tu właściwie robi, lecz nie tylko został zignorowany, ale i usunięty z drogi. Kiedy zaskoczony pracownik znów zadał mu to samo pytanie, tym razem chwytając go za ramię, Belcher ostrożnie odłożył świder i wiertło, chwycił jedną ręką za poły fartucha technika i przyciągnął go do siebie.
Dopiero wtedy, patrząc wprost w puste, przekrwione oczy Belchera, starszy technik John Ganley zauważył stan emocjonalny robotnika. Ten człowiek zupełnie „nie był sobą”. Twarz młodego pracownika była drgającą masą mięśni. Pod brudem i kropelkami potu w koniuszkach warg pojawił się nerwowy tik, wykrzywiając twarz w ciąg groteskowych uśmieszków i min bez wyrazu. Wolną ręką Belcher wskazał na własną głowę ze słowami: „Tu tego nie ma”. Mówił cierpliwym, dobitnym głosem, jak dziadek przekazujący wiedzę wnukowi. „Tu wcale tego nie ma!”. Następnie wzmacniając uścisk, wyszeptał: „Myślałem, że mam to w głowie, ale nie ma tego, nie ma tu tego!”. I z twarzą wykrzywioną nową złowieszczą miną dodał, wskazując kciukiem w kierunku barierki: „To jest tam, tam w dole!”. „Tam w dole” stał masywny, gruby na kilka cali klosz z syntetycznego kryształu, pod którym główny mikrofalowy konwerter PSISAC zamieniał strumienie ściąganej satelitą energii w megawaty elektryczności. Czysta moc strumienia wokół głównego rdzenia konwertera była olbrzymia. Nie była to ani energia nuklearna, ani pochodząca od plazmy, lecz jeszcze lepsza o tak niskim poziomie promieniowania, że nie zagrażało życiu ludzkiemu. Zasilała cały PSISAC i połowę hrabstwa Oxfordshire. I z wyłącznie sobie znanych pobudek, czy też raczej nieznanych, Gordon Belcher obrał sobie to urządzenie za cel. W wypadku człowieka rozmiarów Belchera, człowieka o niezwykłej sile i niskiej wrażliwości, gwałtowny atak Bełkotu mógł zaowocować jedynie bezrozumną przemocą! Starszy technik John Ganley zobaczył to jasno i wyraźnie. Zobaczył znamiona zarazy na wykrzywionej twarzy idioty. Zaczął krzyczeć o pomoc, wydał jeden rozpaczliwy wrzask. Szaleniec uderzył go tak mocno, że śmignął tylko po ceramicznych kaflach i zatrzymał się na zakrzywionej stalowej ścianie. Jeden tylko cios złamał mu szczękę i pozbawił przytomności. Jego krzyk jednak zaalarmował trzech innych pracowników, którzy przybiegli z sali kontrolnej. Za późno. Zobaczyli od razu, co Belcher ma zamiar zrobić. „Jest tam w dole!” - krzyknął ochrypłym głosem, wskazując na szyb za barierką zabezpieczającą. „Jest tam i musi zdechnąć!”. Trzeba przyznać, że trzech techników chciało go powstrzymać. Jeden z nich później tłumaczył, że przypominało to zmaganie z szarżującym bykiem przy pomocy czerwonej płachty! Belcher podniósł czterdziestokilowy świder i roztrącił pracowników jak szmaciane lalki, łamiąc dwóm z nich żebra. Następnie przełożył wiertło przez barierkę i przytknął go do wielkiego klosza. Teraz nadszedł właściwy moment na ucieczkę. Ci, którzy mogli się czołgać, robili to niezwykle szybko, odciągając tych, którzy nie byli w stanie, od barierki. Promieniowanie na zewnątrz pola elektromagnetycznego będzie minimalne, ale temperatura to już zupełnie inna sprawa. W dole czterdzieści kilo stali przebiło się przez klosz, centymetr za centymetrem, a rdzeń i alternator oszalał jak sam Belcher.
Maniak stał tam przy barierce, klepał się rękami po głowie, zataczał jak pijak i darł wniebogłosy, kiwając się w przód i w tył. I nawet, kiedy usmażyły mu się oczy i skóra pękła z ohydnym trzaskiem na twarzy i dłoniach, on wciąż krzyczał: „To jest tam, tam w dole, tam w dole”. Cokolwiek „to” było, Belcher już się tego nie bał, podobnie zresztą jak już niczego się nie będzie bał w swoim życiu, ponieważ w następnej chwili przechylił się przez barierkę jak poprzednio świder i ruszył jego śladem do wieczności. Przez drzwi centrum sterowania główny technik Ian Dawson zobaczył jego ostatnie chwile. Rzucił się w kierunku swego obrotowego fotela przed monitorem i trwożliwie zerknął na ekran. Wystarczyło jedno spojrzenie. Nie było już Gordona Belchera. Ugotował się, lecąc dziesięć metrów w dół przez ryczącą fontannę żaru wydostającą! się z rozbitego klosza. Zajął się ogniem w ułamku sekundy! i rozpadł na rozżarzone atomy, zanim spadł na dół. Alternator nawet się nie zakrztusił. Był tylko niewielkim pyłkiem, który teraz ulatywał z dymem na zawsze... ale pneumatyczne wiertło to była już całkiem inna sprawa. W przestrzeni, którą w normalnych warunkach wypełnia czterdziestoprocentowa próżnia, potężne, żelazne wiertło wywołało poważne zakłócenie równowagi. Jego dezintegracja, mimo że równie gwałtowna, wygięła urządzenie, zaburzając uprzednią symetrię. Wystarczyłoby kilka sekund, by potężne pole elektromagnetyczne zostało rozerwane, stalowe ściany pokryte kryształem zaczęły się topić jak masło, cała wieża i konwerter zawaliły się, zmieniając się w wulkan czystej energii. Byłaby to katastrofa na miarę wybuchu nuklearnego! Promieniowanie mikrofal wydostałoby się na zewnątrz z szybkością światła, pracownicy przebywający w pobliżu konwertera ugotowaliby się w ułamku sekundy, a ci w pewnym oddaleniu zostaliby okrutnie poparzeni. Cały PSISAC znalazłby się w niebezpieczeństwie. Pomijając śmierć i zniszczenie, jakie wywołałoby to w samym PSISAC, groza i chaos spadłaby na połowę hrabstwa. PSISAC miał niezależne źródło zasilania - dostarczał energii dla przemysłu, do biur, gospodarstw rolnych i domów. Zasilał sale operacyjne... urządzenia rolnicze... windy, podnośniki, schody ruchome, oświetlenie i źródła transportu w małych miasteczkach i większych metropoliach... komputery... semafory kolejowe i światła drogowe... systemy podtrzymywania życia w szpitalach. W PSISAC nigdy wcześniej nie wystąpiło tak wielkie zagrożenie, lecz główny technik Dawson potrafił kierować się niezawodnym instynktem i podejmować decyzje w ułamku sekund. Miał też pełną wiedzę, z racji swego stanowiska, na temat wszystkich aspektów awarii mechanicznej, zarówno pod względem teoretycznym, jak i praktycznym. Jeśli zdąży szybko zamknąć wielki konwerter, może będzie w stanie uratować sytuację, ale w hrabstwie i tak zapanuje chaos do chwili, kiedy odzyska się kontrolę nad mniejszymi konwerterami.
Albo... Dawson zaryzykuje. Mógł zagęścić pole do maksimum i modlić się o błyskawiczną, całkowitą dezintegrację topiącego się świdra, który rozdzielał się na atomy. I to właśnie zrobił. Udało się. W kilka chwil później, kiedy urządzenie wróciło do normalnej pozycji i zajęto się rannymi, ubrani w kombinezony chroniące ich przed żarem i promieniowaniem technicy zeszli w głąb szybu, by załatać kryształową powłokę. Po chwili wystarczyło już tylko rutynowo, spokojnie wyłączyć urządzenie i przejąć jego ładunek. Uniknięto katastrofy, chociaż ledwo, ledwo. Ale jak się temu przyjrzeć bliżej... ...To nie był przypadek, że w czasie, kiedy miało to miejsce - dokładnie w tym samym momencie, kiedy szaleństwo Belchera sięgnęło apogeum, około drugiej po południu - Richard Stone rzucił się na ogrodzenie pod napięciem w Łagodnej Dolinie, ale nikt przecież nie byłby w stanie powiązać tych dwóch wydarzeń. Później dopiero zauważono, że przypadek Belchera nie był odosobniony. Że kiedy zginął, napięcie u pacjentów zakładów psychiatrycznych sięgnęło zenitu i zanotowano wiele przypadków nowych zachorowań przez całe popołudnie, ale i pod tym względem nikt nie przywiązywał do tego specjalnej wagi. W końcu był to problem globalny. Bełkot wzmagał się i ludzie, szukając odpowiedzi, podążali w złym kierunku... PSISAC jak większość przemysłowych gigantów bardzo dobrze dbał o swoich pracowników. Wraz z pojawieniem się nowych gałęzi nauki i po wprowadzeniu cztero-, a w niektórych krajach trzydniowego tygodnia pracy rozwiązały się ostatnie wielkie związki zawodowe znane w XX wieku, i ludzie zdali sobie sprawę, że już nie będzie im potrzebne „prawo do pracy”. Nie było już takiej potrzeby, ale ci, którzy mieli tyle szczęścia i pracowali, czerpali z tego korzyści, o jakich nie śniło się nawet ich ojcom. Większość ludzi nawet nie łudziła się, że dostanie „prawdziwą pracę”, dlatego nie widziała sensu w kształceniu się do niej. Tym samym niezwykle trudno było uzyskać doskonałą pracę umysłową czy nawet pracę fizyczną, więc nie było, o co kruszyć kopii. Dwie mile od potężnego kompleksu PSISAC, w zalesionym terenie na brzegach rzeki Cherwell „modelowa” wioska zapewniała dach nad głową tym pracownikom PSISAC, którzy tego chcieli. Tam właśnie od siedmiu lat mieszkał Andrew McClaren. Mieszkał w niewielkiej kawalerce z oknami wychodzącymi na rzekę. PSISAC dostarczał mu taniej energii elektrycznej. Każde urządzenie, każdy element elektronicznego wyposażenia w tych ścianach miał znak firmowy PSI zakładów Philipa Stone'a. Nie chodziło o to, że McClaren był jakoś szczególnie lojalny wobec pracodawcy, lecz po prostu był prawdziwym Szkotem ze starej szkoły. Całe wyposażenie zostało zakupione z firmową zniżką. W wypadku wystąpienia usterek naprawy czy wymiana były za darmo.
Dochodziła piąta po południu - jakieś trzy godziny od wypadku z Belcherem i dwie godziny, odkąd J.C. Craig posłał go do domu. Podczas tych dwóch godzin, od chwili, kiedy Edward Bragg zostawił go samego w mieszkaniu, McClaren wciąż spacerował po pokoju, rozważając druzgoczące wieści, które przyniósł dzień. Dla niego najważniejszy był jego atak, fakt, że stał się ofiarą Bełkotu. Zaczęło się to wkrótce po dziewiątej, ledwo słyszalny dźwięk srebrnych dzwonków nie chciał go opuścić. Z początku sądził, że to prawdziwe dzwonki, i nawet rozglądał się za źródłem tego pobrzękującego dźwięku, ale przed południem odgłos ten tak bardzo się nasilił, że zagłuszył wszystko inne. Zmienił się w dźwięk gongu, którego nie słyszał nikt poza nim. Odgłos ten przybrał na sile, osiągnął apogeum około jedenastej... i nagle... zamilknął. Cisza, jaka po tym nastała, była niemal ogłuszająca i nie przyniosła mu ulgi. Pojawiła się za to depresja oznajmująca nadejście czegoś o wiele gorszego. W ciągu kolejnej pół godziny McClaren usłyszał pierwszy, pozornie niewinny chichot, odległy, nerwowy, jakby wywołany jakąś tajemniczą i złą radością, który dobiegał znikąd, penetrując najdalsze zakamarki jego umysłu. I już po dziesięciu minutach Bełkot dopadł go z pełną mocą. Umykając z biura księgowych, McClaren niemal zderzył się z grupą praktykantów idących na lunch. Jeden z nich, chłopak, którego ojciec sam doświadczył jednego z takich ataków niecały miesiąc temu, rozpoznał objawy i skontaktował się z przełożonym. Ten z kolei skontaktował się z pielęgniarzami z ambulatorium, którzy wytropili McClarena. Po krótkich poszukiwaniach odnaleźli go siedzącego w kucki w rogu składu komputerów, gdzie łkał jak zbite szczenię, zakrywając uszy dłońmi, które drżały jak trzepoczące skrzydła motyla. Pielęgniarze mieli swoje wzorce postępowania. Pewien porządek, w świetle, którego każdy pracownik PSISAC podejrzewany o zarazę umysłu musiał być bezzwłocznie zabrany do biura dyrektora naczelnego. Tak jak w wypadku McClarena. Craig został poinformowany, że nadchodzą. Kiedy się pojawili, dał McClarenowi lekki środek uspokajający i przejął go, posyłając ich z powrotem do ambulatorium. Ale najpierw dał im do zrozumienia, że muszą powstrzymać się od informowania kogokolwiek o stanie zdrowia McClarena. W jego wypadku miało nie być żadnych spekulacji, żadnych wzmianek na temat Bełkotu. Następnie zabrał otumanionego i skręcającego się pracownika do zacisza swej Kopuły. Większość z tego McClaren pamiętał jak zły sen, ale reszta przypominała najgorszy koszmar! Niemal nie zdawał sobie sprawy, że McClaren zabrał go do znajdującego się w Kopule garażu na parterze. Przeszli przez stalowe drzwi i weszli do sali głównej. Jak przez mgłę pamiętał, że pomieszczenie to wyglądało jakby wykute we wnętrznościach jakiejś niezwykłej maszyny, gdzie
Craig usadowił go na krześle podobnym do tronu, ale po tym nastała pustka! Och, oczywiście coś się tam zdarzyło, ale było to tak przerażające doznanie, że jego mózg odmówił zapamiętania tego. Następnie, trochę później, gdy Craig wyprowadził go z sali maszyny, z wolna zaczął sobie zdawać sprawę, że horror się skończył. Bełkot zniknął z jego umysłu. Kiedy dochodził do siebie i uświadamiał sobie, że wciąż jest przy zdrowych zmysłach i został uratowany, McClaren poczuł wielką ulgę i wdzięczność dla wybawcy. Cokolwiek Craig mu zrobił lub cokolwiek zrobił dla niego, uratowało mu to zmysły. Jego psyche była nienaruszona... przynajmniej na razie. McClaren pamiętał resztę doskonale, jednak było to dość surrealistyczne wspomnienie. Craig zabrał go na powrót do garażu, przeprowadził przez stalowe drzwi i zaprosił do jednej z pracowni okalających Kopułę. Tam, przy długim stole konferencyjnym, siedziało jedenastu pracowników PSISAC, którzy momentalnie podnieśli się z miejsc i czekali. McClaren wciąż jeszcze niepewnie stąpał, lecz powoli odzyskiwał kontrolę. Wskazano mu krzesło, a Craig zajął swoje miejsce na szczycie stołu. Chwilę pomówił coś na osobności z Edwardem Braggiem, młodym kierownikiem, który później odwiózł McClarena do domu, po czym odwrócił się i położył dłonie na wypolerowanym blacie stołu. Wciąż stał, jakby ignorując puste krzesło i czekając, aż usiądzie Bragg. Następnie zwrócił się do wszystkich, wyjaśniając cel tego spotkania. Już na wstępie jego słowa wryły się głęboko w umysł McClarena. - Andrew McClaren dostąpiłeś szczególnego zaszczytu, gdyż zostałeś wybrany przez Moc Wyższą, by zamknąć krąg. Jesteś dwunasty! Tak jak było w Galilei, tak jest i teraz. I Bóg mi świadkiem, mam swoich uczniów. Na te słowa McClaren mógł coś powiedzieć. Craig, widząc jego niezdecydowanie, pospieszył z wyjaśnieniem: - Bądź cierpliwy, Andy. Rozejrzyj się. Popatrz na swoich kolegów z PSISAC, którzy przyjęli wiarę. I czyż Psychomech ich nie ocalił i nie ukoił ich skołatanych umysłów? Jak mu kazano, McClaren rozejrzał się po twarzach osób za stołem. Siedział tu łysy technik z działu komputerów, na prawo od tyczkowatej, rozmamłanej blondynki z kasy. Obok siebie siedziały bliźniaki z linii produkcyjnej trójwymiarowej telewizji. Obok nich przycupnął ochroniarz o szerokich ramionach i nijakich rysach twarzy, a koło niego zwalisty kierownik z działu napraw i konserwacji. McClaren rozpoznał też starą pannę o ostrych rysach i zapadłej klatce piersiowej z jednej ze stołówek i chudego mikroelektronika w okularach z działu komponentów. Kolejnym, którego znał, był Edward Bragg, zdaje się zaufany Craiga, pozostałej dwójki nie znał. Wszyscy oni siedzieli w milczeniu i wpatrywali się w Craiga, wielu z nich niemal z
wyrazem uwielbienia na twarzy. W ich oczach widać było podniecenie; wspierali się na Craigu, spijali słowa z jego ust. Przed każdym z nich leżał na stole identyczny zestaw wyglądający jak wielofunkcyjny zestaw słuchawkowy do sprzętu hi-fi lub radia. McClaren zauważył, że cała jedenastka, wpatrując się w Craiga, jednocześnie nieświadomie gładzi ułożone przed nimi pozornie niewinne słuchawki. - Pozwól, że powiem ci, o co tu chodzi, Andy - odezwał się w końcu Craig, pochylając się nad stołem i z całej siły przyciskając blat kłykciami i kciukami. - Poinstruuję cię, tak jak poinstruowałem pozostałych. Niestety mamy mało czasu, ponieważ poinformowano mnie, że są sprawy, którymi muszę się zająć - między innymi sprawy związane z poważnym wypadkiem dlatego teraz mogę cię jedynie powitać w naszym gronie. Tym samym będę się streszczał. Ale zapamiętaj dobrze moje słowa, ponieważ pewnego dnia otworzą pierwszy rozdział nowej Świętej Księgi! Na początku byłem jak inni ludzie. Zżerała mnie duma, miałem swoje pasje, złość i niską zawiść i pod tym względem byłem grzesznikiem. Dbałem wyłącznie o siebie, a nie o mego Boga. Ale Bóg obdarował mój umysł i moje dłonie wielkim talentem i zostałem przez Niego wybrany, by pewnego dnia stać się narzędziem Jego łaski, tak jak On wybrał ciebie na mego ucznia. Craig przerwał na chwilę i uśmiechnął się, przekrzywiając pytająco głowę na bok. - Czy uważasz, że brzmi to jak pseudo-religijne brednie, Andy? Czary-mary jakiejś dziwacznej, ezoterycznej sekty. Chyba tak. - Uśmiech spełzł mu z twarzy, a w jego miejsce pojawiło się badawcze spojrzenie. - Ale tak nie jest! Jeśli tylko wysłuchasz mnie z otwartym umysłem, tobie również I będzie dane doświadczyć prawdy. Panują złe czasy, przyjaciele - (zwrócił się teraz do wszystkich obecnych) - kiedy Zło panoszy się po świecie, skryte za podwójną maską pokoju i obfitości. Świat stał się gnuśny i wciąż trwa w gnuśności, bo ludzie zapomnieli dawnych umiejętności i praw oraz kodeksów moralnych, zamieniając je na nową naukę, bałwochwalstwo i dążenie do samozaspokojenia. Zapomnieli o samym Bogu! On dał nam Rajski Ogród, kraj mlekiem i miodem płynący, a my teraz zniszczyliśmy to wszystko i od razu zapomnieliśmy o Nim! Pracujemy tylko cztery dni - a wielu z nas w ogóle nie pracuje - ale czy poświęcamy pozostałe trzy dni dla Niego? Nie! Wszyscy pasiemy się na tej ziemi, wszyscy, we wszystkich krajach Jego świata, ale czy poświęcamy się dla Niego? Czy dajemy Temu, który daje nam chleb, choćby cząstkę w podzięce za to, co dla nas robi? Nie! Zapomniano Jego imię, Jego świątynie świecą pustkami. Ludzie odwrócili twarze i pozamykali kościoły. Natomiast staliśmy się bałwochwalcami, otaczamy czcią najbłahsze przejawy naszej leniwej egzystencji - błyszczące auta, wystawne domy czy baseny skrzące się czystą wodą - i co gorsze, ludzie wpatrują się w swoje trójwymiarowe obrazy, które w naszych oczach stają się bożkami naszych czasów. I jest to najgorsze bluźnierstwo ze wszystkich, ponieważ Bóg stworzył nas na
swoje podobieństwo, więc my stworzyliśmy sami swoich bożków! Nikt z nas nie jest bez winy - ani jeden - i to Go rozgniewało... Tak, bo Pan Bóg jest zazdrosnym Bogiem i wszechmocnym. I wielki jest jego gniew! Znów Craig przerwał, spojrzał po twarzach zgromadzonych przy stole osób, zatrzymując wzrok na McClarenie. - Nie ja zostałem wybrany jako pierwszy. Przede mną Bóg znalazł sobie innego proroka spośród swych aniołów i zesłał go na ziemię, by wypełnił Jego wolę. Aniołowi temu nadano imię i postać. Nazywał się Garrison - Richard Garrison, - ale to imię przeklęte! No, bo... gdzie jest teraz ten upadły anioł Garrison? Szukajcie ile sił, ale go nie znajdziecie. Ponieważ zwrócił się przeciw Bogu i sam pogwałcił Jego prawa. Wybudował wyrocznię, która była narzędziem jego mocy, jego bronią. Byłem jednym z tych, których Garrison wybrał, by stworzyć wyrocznię, i powodowany mą ignorancją popełniłem wielki grzech. Miłościwie Bóg odebrał mi pamięć tego czynu, pamiętam tylko to, co On pragnie, bym pamiętał. Pewnie gdybym był bardziej świadom mego grzechu, ta wiedza zabiłaby mnie... Jednak... gdy Bóg spostrzegł, co zrobił, co wywołał Garrison, zadrżał z gniewu i Garrison został zmieciony z powierzchni ziemi, a wraz z nim jego wyrocznia. I znikło na zawsze jego imię, a jego czyny zostały zapomniane. Nie było go. Ale jak mówiłem, w swym miłosierdziu Bóg mi wybaczył i pojawił się w moim śnie, i przemówił do mnie! W oczach Craiga pojawił się blask chwały. Dłonie zadrżały mu na blacie stołu, a głos zmienił się w szept, tchnienie. - On sam... przemówił do mnie! Wydawało się, że cały pokój wstrzymał oddech. Craig wyprostował się splótł dłonie na piersi i przymknął oczy. Kiedy ponownie je otworzył, widać było, że uszło z nich uniesienie. Po chwili mówił dalej już zwykłym głosem. - Dwadzieścia lat temu, moi przyjaciele, Bóg przemówił do mnie po raz pierwszy i od tamtej pory przemawiał do mnie wielokrotnie. Jego słowa niosły ze sobą jedno przesłanie: ja stanę się Jego prorokiem na ziemi i będę wykonywał Wielkie Dzieło! Oczywiście, objawienie jego obecności miało już miejsce w przeszłości. Jego obecność, odwiedziny, rozkaz. Czyż nie nakazał zbudować arki Noemu? I w jakim celu? Powiem wam: by godni ocalenia byli gotowi, kiedy postanowił zalać i zatopić świat. I tak jak nakazano Noemu wybudować arkę, tak mnie nakazano wybudować Psychomecha. Psychomech - prawdziwa Wyrocznia... przez którą pewnego dnia będę przemawiał do Boga z taką łatwością, jak przemawiam do was, i to nie tylko we śnie. Ale do tej chwili wykorzystam Maszynę, by ocalić was, wybranych, tak jak Noe na swej arce ocalił tych, których uznał za godnych tego. Czyż nie sam Bóg dawał mi wyraźne znaki? Czyż nie sprawił, że napotkaliście mnie na swej drodze? Tak właśnie uczynił, inaczej byłoby już po was! I czyż Psychomech was nie uleczył i nie wypędził szaleństwa z waszych umysłów? Ale zobaczycie
wyraźne znaki, przekonacie się sami. Niech tak się stanie. Spójrzcie na siebie, wszyscy jesteście trędowaci! Ofiary Wielkiej Zarazy Umysłu, opętani Bełkotem! Czy drzecie się wniebogłosy w szpitalach? Czy rzucacie się w kaftanach bezpieczeństwa w wyściełanych materiałem izolatkach? Nie! Dorothy Ellis, kiedy miałaś pierwszy atak? Wskazał na blondynkę z kasy, która od razu wstała. - Trzy lata i dwa miesiące temu, panie Craig - odparła. - A od tamtego czasu? - Wielokrotnie - odpowiedź zdawała się być rutynowa, jakby powtarzała od dawna wyuczoną lekcję. - Tak - przytaknął Craig - wielokrotnie. Bo byliście pierwsi. I czy występują jeszcze symptomy choroby? - Ani śladu po nich. Psychomech poprzez boską moc powstrzymuje je! - I to tyczy się was wszystkich - Craig omiótł siedzących przy stole płonącym wzrokiem. Umysły dotkniętych chorobą drżą ze strachu przed kolejnym atakiem, a wasze są nietknięte. Oni bełkocą i umierają, a wy triumfująco wyczekujecie rozkoszy, jakie nadejdą wraz z pojawieniem się Pana. Jakich jeszcze znaków i dowodów moglibyście oczekiwać? A jeśli jeszcze ktoś z was ma wątpliwości... Dobrze oto dowód: Stygmaty - znamiona mej wiary, dowód mego oddania! Czyż, bowiem myśmy nie cierpieli ukrzyżowani na Psychomechu? I czyż nie wstaliśmy z martwych, tak było, i czyż nie było nam dane powrócić do świata łudzi zdrowych? Craig przechadzał się wokół stołu, odgarniając siwiejące włosy ze skroni i ukazując mikroskopijne czerwone wybroczyny po obu stronach po ukłuciu setek drobnych igieł. Pod szarą marynarką nosił czarną bluzę z kołnierzem, który odsłaniał teraz ślady na szyi przypominające ukłucia na ramieniu narkomana. Następnie podwinął rękawy, ukazując kolejne ślady po obcowaniu z Psychomechem - ukłucia na nadgarstkach. - Czyż nie są to owe znaki? McClaren szeroko otworzył oczy. Poczuł ból na szyi oraz na kostkach. Spojrzał na nadgarstki. Świeże białawe nakłucia przypominały miejsca po użądleniach pszczoły! Wpatrywał się w nie... i gwałtownie podskoczył, kiedy dłoń Craiga opadła mu na ramię. - Andy, teraz jesteś jednym z nas. Pan zesłał zarazę na ziemię i całe narody na niej wyginą, ale ty będziesz oszczędzony. Wszyscy będziemy zbawieni, wszyscy, jak tu siedzimy... I kiedy świat zadrży w posadach wstrząsany pokładami szaleństwa, my będziemy czekać. I kiedy wreszcie zagłada dobiegnie końca - gdyż Bełkot jest wielką zagładą dotykająca niewiernych i bałwochwalców, płomieniem wypalającym umysły, jak mówią przepowiednie - wtedy wyjdziemy na świat, niosąc ze sobą słowo Pańskie i głosząc je wśród nielicznych wybranych. Tak, niektórzy ocaleją, ci, których On uzna za godnych ocalenia. I my będziemy ich wyszukiwać we wszystkich
zakątkach świata. I pojawią się plemiona na ziemi, a my będziemy kapłanami w Jego świątyniach, a w Wielkiej Świątyni ja stanę się kapłanem kapłanów, Psychomech zaś będzie mą Wyrocznią. I biada tym, którzy ośmielą się złamać Prawa Pana! W tej chwili, jakby na jego znak, pozostała jedenastka wstała z miejsc i powtórzyła jednym głosem: - Biada temu, kto łamie Prawo Pana! Po czym Craig złapał McClarena za łokieć i podniósł go z krzesła. Uśmiechnął się do niego i skinął z wyrozumieniem głową. - Idź teraz do domu, Andrew McClaren, i przemyśl sobie to wszystko, co tu widziałeś i słyszałeś. Przemyśl sobie to dobrze. Bóg nie karze nieświadomych. Wybór należy do ciebie. Przyjmij wiarę i bądź zbawiony, odrzuć ją, a zostaniesz skazany na konanie w szaleństwie i twój mózg stopi się we wnętrzu czaszki. Teraz nic nie mów, lecz zadzwoń do mnie wieczorem i daj mi swą odpowiedź. - Odwrócił się od McClarena i polecił Edwardowi Braggowi: - Zabierz go do domu, udziel mu wszelkich odpowiedzi na jego pytania. - Następnie zwrócił się do pozostałych: Panie, panowie, przyjaciele... macie swoje obowiązki, od których was dostatecznie długo odciągałem. Ja też mam sporo pracy; wydarzył się wypadek - kolejny dowód na to, że zaraza zbiera coraz większe żniwo i nadciąga jej kulminacja. Pamiętajcie tylko: zostaliście wybrani! Kiedy wychodzili z sali konferencyjnej bocznymi drzwiami i znikali jeden po drugim w olbrzymim kompleksie PSISAC, Craig zwrócił się ostatnimi słowy do dwunastego i zarazem ostatniego ze swych uczniów: - Andy, witaj!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Stone ponownie stał samotnie na opuszczonym cmentarzu obok tabliczki z białym znakiem. Stał przemoknięty, czekał, a deszcz przyklejał jego krótkie włosy do czaszki, ściekając strumieniem po szczęce. Świat na jawie pozostał daleko w tyle; teraz to był jego realny świat, tak samo prawdziwy jak tamten, z którego niedawno zbiegł. I był nie mniej złowieszczy. Głośne dudnienie grzmotów przetaczało się nad jego głową, a jaskrawy blask błyskawic, co jakiś czas przecinał posępne niebo srebrnym ostrzem. Jedna z nich była niezwykle jasna. W źrenicach Stone'a pozostawiła oślepiającą bliznę. Przymknął zaślepione oczy. Blask w nich pozostał, z wolna niknąc w ciemności pod powiekami. Starał się w mgnieniu oka zapamiętać jaśniejące pod powiekami symbole o dawno zapomnianym znaczeniu wraz ze światem, który je spłodził. Klucz i okowy, wieża... i drzewo... i...? I co? Coś jeszcze? Jak człowiek budzący się ze snu i starający się zapamiętać swój sen, Stone chciał sobie przypomnieć, jak wygląda świat na jawie. Ale podobnie jak sen jego obraz zniknął. I tak była to bezsensowna i pozbawiona znaczenia próba. Lepiej stać tak przy grobie i czekać. Na co czekać? Stone'owi wydawało się, że ktoś niedawno zadał mu to samo pytanie, które go teraz nurtowało. Ale nie pamiętał, kto. Rzęsiste krople zaczęły padać jeszcze gęściej, lecz deszczówka przywierała teraz do ciała kleistą, mętną cieczą, jakby gdzieś tam w górze ktoś przedziurawił jezioro potu. Z trudem można było oddychać, w takim deszczu można utonąć! Stone był świadom, iż powinien schronić się przed deszczem i ogrzać, a jednak stał tak, samotny, drżąc w tępym uporze. Był uparty tak jak jego ojciec, jak Richard Garrison, i tak samo ciekawy wszystkiego. Tkwiła w tym jakaś tajemnica i on musi ją zgłębić. To było ważne, być może najważniejsze na całym świecie. Po jakimś czasie burza zelżała. Błyskawice błyskały coraz rzadziej i z coraz mniejszą zaciętością. Odgłosy gromu przetaczały się już po odległych wzgórzach, oślizła ulewa z nieba ponownie zmieniła się w zwykły deszcz. Stone stał w błocie po kostki. Obok strzaskany nagrobek mógł dać solidne oparcie. Uniósł prawą stopę oblepioną błotem, pozwalając, by breja zsunęła się z niej, wydając charakterystyczny chlupot. Postawił uwolnioną od mazi stopę na nagrobku i wolno przeniósł na nią ciężar ciała.
Powtórzył tę czynność z lewą stopą. Uwolnił ją przy wtórze dźwięku zasysanego błota, jakby ziemia niechętnie wyzwalała go ze swych uścisków. Z deszczu pozostało już tylko kilka kropel. Ciężkie chmury przemieszczały się nisko po niebie jak olbrzymie świetliste nietoperze rozbłyskujące w rogach srebrnego nowiu. Pojedyncze promienie księżycowego światła padały na cmentarny grunt, pobłyskując srebrzystym światłem na strzaskanych marmurowych kikutach. Wolno jak pełznący cień nad całym obszarem zalegała niesamowita cisza. Z głębin ziemi wyległa mgła, a jej wijące się macki obejmowały łapczywie powalone nagrobki, wlewając się we wszystkie zagłębienia jak gęsta, kleista ciecz. Połamane, walące się nagrobki sterczały w przesiąkniętej wilgocią glebie jak zdruzgotane kikuty kości, z których jak upiorna posoka wylewała się gęstniejąca, pełzająca mgła. Cały cmentarz zaczął przypominać pole rozkładających się, trędowatych, gnijących zwłok. Stone przykucnął na swoim nagrobku i zadrżał, jednak pomimo tego nie był w stanie opuścić tego miejsca. Czuł strach narastający mu w trzewiach, lecz nie potrafił rzucić się do ucieczki. Jeszcze nie. Wgłębi duszy wiedział, jak potworne będzie to, co za chwilę nadejdzie - wiedział, że to wszystko już było, pojawiało się kilkakrotnie - jednak jego chorobliwa ciekawość domagała się tego z całą stanowczością. Chorobliwa? Stone przypuszczał, ale musiał mieć pewność. Teraz miał w życiu cel, wiedział, do czego dąży. Był to... cel życia? Nie był do końca pewien, co było jego życiowym celem, ale dostrzegał wyraźne wskazówki. Tak, wskazówki. I jedna z nich - ta pierwsza - była o krok, by ją poznać, był w stanie stawić czoła największemu okropieństwu, jakie miał za chwilę ujrzeć, byle tylko znaleźć klucz do całej zagadki. Wyprostował się, odetchnął głęboko, zmarszczył brwi i wydął usta pod wpływem tej myśli. Wskazówka... jakby samo to słowo było kluczem... Stone poczuł, jak w myślach otwierają się wszystkie zamknięte drzwi, jeszcze nie na oścież. Uchylają się. Przez szparę w drzwiach ponownie usłyszał rozmowę zapamiętaną z innego czasu i miejsca, czy też urywki rozmowy. Co dziwniejsze, jeden z głosów należał do niego. - ... stałem tam przemoczony do suchej nitki i czekałem. - Czekałeś? - Na ożywieńca! Ożywieńca? Na jedno z tych stworzeń, które powracają do życia po śmierci, by pożerać innych. Wampiry, którym nie w smak jest leżeć spokojnie w mogile, bo muszą wstawać z grotu, by oddawać się swym okropnym... Drzwi znów się zamknęły, zatrzasnęły z trzaskiem. Zaskoczony Stone wrócił do cmentarnej rzeczywistości. I stał tak, przemoknięty do suchej nitki, czekając na...
... Z rozmiękłej od deszczu gleby u jego stóp rozległ się odgłos zasysania, jakby pochodzący z wielu szkaradnych paszczy. Był to ten sam ohydny towarzyszący wyciąganiu nogi z bagnistej ziemi, lecz tym razem o wiele głośniejszy i niedający się niczym wytłumaczyć. Stone'owi włosy stanęły dęba. Wziął potężny, zdławiony haust powietrza w przypływie strachu. Rzucił trwożliwe spojrzenie na ziemię przed nim, na tłusty czarnoziem spulchniony deszczem, i zobaczył z przerażeniem, że zapada się jak ruchome piaski! Utkwił spojrzenie przepełnione grozą w tym niezwykłym zjawisku i nie mógł go oderwać od czarnej ziemi, podobnie jak nie był w stanie unieść ciężkich jak ołów stóp. Parująca, kleista gleba na grobie wybrzuszała się, tworząc gwałtownie piętrzący się w energicznych konwulsjach kopiec, z którego osuwały się grudki ziemi. Grunt pod stopami ożył, unosząc przewrócony nagrobek, na którym Stone stał, zmuszając go do zejścia z niego. Stopy momentalnie zapadły się w kleistej mazi. Przy wtórze chlupotu i bulgotania grób unosił się do góry. Stone aż się zakrztusił i zakaszlał, kiedy brzemienne trupim gazem pęcherze rozwarły się jak wrzody, rozpraszając lepką mgłę. Powietrze wypełnił wywołujący mdłości trudny do zniesienia odór uwalniających się trupich gazów. Po chwili fetor i odgłosy zasysania powietrza osiągnęły punkt kulminacyjny, z ziemi oddzieliła się olbrzymia gruda, stając o własnych siłach nad rozoraną mogiłą. Stała tak wielka, zupełnie bez ruchu, a rozmokła ziemia odpadała grudami na powrót do rozkopanego grobu, wzniecając fontanny deszczówki i rozpraszając spłoszoną mgłę, która wpełzała z wolna do powstałej wyrwy. Stone cofnął się, zataczając się i walcząc z przylegającym do ciała błotem. Z postaci odpadały kawały brudu, grudki ziemi i lały się po niej strumienie czarnej wody, aż jej prawdziwy zarys z wolna wyłaniał się z chaosu. Miotany podmuchami wiatru deszcz dopełnił reszty, zmywając brud na tyle, że Stone mógł zaspokoić swoją chorobliwą ciekawość i pozbyć się wszelkich złudzeń. Teraz wiedział, kim lub, czym jest ten ożywieniec, wampir, to wskrzeszone z martwych ciało. Ale nie wiedział, dlaczego wstał z martwych ani też, co ma zamiar zrobić! W końcu pobudzony do działania Stone, walcząc z podmokłym gruntem i rozbryzgując fontanny wody, dopadł twardego gruntu i rzucił się przez chylącą się ku upadkowi bramę cmentarną. Od tej chwili musiał polegać wyłącznie na swym instynkcie. Przynajmniej przekręcił pierwszy klucz w zamku, przeszedł przez pierwszy portal wiedzy. Groza goniła go jak stado potępieńców, kiedy tak pędził, zataczając się przez noc. Przykucnął przy niskim murku i głęboko zaczerpnął nocnego powietrza. Obejrzał się za siebie, tylko przez chwilę. Pośrodku opustoszałego cmentarza zawieszona nad jeziorem białej mgły, migocąc w słabym świetle księżyca, tkwiła kanciasta Maszyna - złowieszczy przedmiot z metalu i plastiku pokryty
chromem. Odpoczywała po trudach narodzin, wychwytując niewidoczne prądy Psychosfery. To była, na pewno kiedyś była, maszyna, bestia, pojazd, broń - wszystko naraz - ale w tej chwili najbardziej przypominała bestię czającą się do ataku. I było w niej coś znajomego. Stone kiwnął głową schowany w cieniu pod murkiem. Ja cię znam - wymamrotał na wdechu. - Znam cię, wampirze! Ale nagle w przebudzonej grozie zamigotały dziwne światła, więc odwrócił się i umknął ku swemu przeznaczeniu. Nie wiedział, dokąd go nogi poniosą, ale wszędzie było lepiej niż tu. To było miejsce przeklęte. Tkwiło tu źródło zarazy. Pozostanie tutaj byłoby... szaleństwem! W najskrytszych snach ludzi czaił się straszliwy potwór...
Stone przebudził się. Zrywając głowę z ziemi, usiadł, spodziewając się zobaczyć znajome otoczenie. W pierwszej chwili na jawie pomyślał, że leży zwinięty w kłębek na miękkiej podłodze celi numer 253 szpitala w Łagodnej Dolinie, ale już po sekundzie przypomniał sobie spacer z doktorem Gorvitchem i rozejrzał się trwożliwie w poszukiwaniu wieży strażniczej czy też ochroniarzy. Wokół nie zauważył niczego takiego. Zobaczył natomiast, że siedzi przy żywopłocie w wysokiej ostrej trawie sięgającej mu do ramion. Po prawej stronie dostrzegł kępę młodych dębczaków i jesionów, po lewej, za żywopłotem, ktoś skosił trawę, by postawić na niej piaskownicę, wiszące huśtawki, huśtawkę dla maluchów i karuzelę. Stone był skonany. Czuł się, jakby został dotkliwie pobity. Ręce i nogi miał słabe i drżące, i jeszcze do tego ten paskudny ból głowy. Od razu rozpoznał to miejsce, wiedział, gdzie jest, ale nie był w stanie dociec, jak to się stało. Łatwiej było mu uwierzyć, że oto wpadł w ostatnie stadium Bełkotu i teraz jest więźniem własnych halucynacji, zagubiony bez pamięci w ostatnim porywie szaleństwa. Bo jak miał sobie wytłumaczyć obecność w tym miejscu? Znajdowało się o dobre dwadzieścia kilometrów od Łagodnej Doliny... Stworzona naprędce, nie mniej przez te niepokojąca, teoria o szaleństwie została jeszcze wzmocniona przez słyszane przez niego odległe, acz gwałtowne odgłosy czyjejś bezsensownej kłótni. Ale kiedy przysłuchał się tym odgłosom, doszedł do wniosku, że odgłosy te nie przypominały zwykłego „bełkotu”, jaki słyszał podczas nawrotów choroby. Po pierwsze słychać było czyjś śmiech, w którym przebrzmiewała czysta radość - radość i uniesienie dzieci, niezdolnych do wyrażania swej radości w inny sposób. I w końcu, na szczęście, przyjął do wiadomości swoje położenie. Znajdował się na terenie Clayton Institute przy Woodstock Road na przedmieściach Oxfordu. Bywał już tutaj, z Lynn zajmującą się dziećmi. To była ironia losu, że niegdyś potrafił
zapanować nad tymi upośledzonymi, zaburzonymi umysłowo i cofniętymi w rozwoju dziećmi, nierzadko z uszkodzeniem mózgu; klasyczna sytuacja jak z obrazu „Ślepcy” Breugla - ślepy prowadzi ślepego. Przypomniał sobie, jak mu było żal tych dzieci... Wydawało się, że minęło sto lat od tamtych wydarzeń, choć w istocie nie minęły nawet dwa. A od tamtej pory... jego życie legło w gruzach, matka zmarła i pojawiła się świadomość, że w gruncie rzeczy te dzieci miały o wiele więcej szczęścia. Ponieważ na swój nieszkodliwy sposób te dzieci już mówiły nieskładnie, to może ich umysły były bezpieczne przed atakiem okrutnej zarazy? A jeśli nie, to cóż za różnica? Natomiast reszta ludzkości... Jak to powiedział Gorvitch, że gdzie tkwi rozwiązanie? To szaleństwo. Czy świat nie zdawał sobie sprawy, że balansuje nad przepaścią? Czy nikt nie zdaje sobie z tego sprawy? Ale... Stone wiedział, że przebywanie w pobliżu Bełkotu nie pozostaje bez wpływu. Tak czy inaczej poczuł taki spokój ducha, jakiego nie czuł... od bardzo dawna. Szkoda, że nie mógł tego samego powiedzieć o swoim stanie fizycznym. Coś go naprawdę wyczerpało, ale prawdopodobnie to tylko chwilowe. Mięśnie nie były przygotowane na wolność, za dużo czasu spędził w tej cholernej celi. Było oczywiste, że podczas swej ucieczki doprowadził się do skrajnego wyczerpania. To, jak się czuł, świadczyło o tym dobitnie. Co do samej ucieczki: nie pamiętał niczego ze swej rozmowy z Gorvitchem. Nawet samej rozmowy. Na pewno podczas niej miał atak choroby, który w jakiś sposób zmusił go do tego desperackiego kroku. Ale jak to się do diabła stało? Potrząsnął głową, starając się zapanować nad myślami, zanim pogrążą się w chaosie bądź w napadzie paniki. Teraz, kiedy jest na wolności, powinien coś zaplanować. Jakieś działanie, spójne działanie, zanim znów pogrąży się w niebycie. Zaskoczył go własny entuzjazm, determinacja obrony straconych pozycji. Bo jeśli spojrzałby prawdzie w oczy, to nie miało to najmniejszego sensu, prawda? Plany - na miłość boską! To dopiero! Był nie tylko zbiegiem - i to do tego potencjalnie niebezpiecznym zbiegiem - ale jeszcze jego własny zdradziecki umysł mógł mu wyciąć numer w każdej chwili. Wystarczy, że raz zdradzi się i zacznie bełkotać przy ludziach, i koniec! Cóż, więc miał robić? Od czego zacząć? I co miał niby znaczyć ten gwałtowny, dziki napad uniesienia, który odczuwał coraz wyraźniej? A może to też kolejny symptom choroby? Może jednak sprawy nie miały się najgorzej. Gorvitch twierdził, że był inny niż wszyscy, i może rzeczywiście tak było. Przecież uciekł, prawda? Nawet, jeśli nie pamiętał teraz samego aktu ucieczki! Były jednak rzeczy, które pamiętał bardzo wyraźnie, nawet, jeśli nie znał ich przyczyn. Mogły to być jakieś zaburzenia - kompleksy, obsesje? Być może, choć nie odczuwał tego w ten sposób. Jeśli więc jeszcze mógł, dopóki nie dopadły go jeszcze władze czy też sam Bełkot,
powinien wykorzystać sprzyjające okoliczności. Niech będzie, że to jest jego misja. Z oczywistych względów nie miał nic do stracenia. Ależ tak, były pewne przeszkody (aż parsknął śmiechem na niewinność tego stwierdzenia, nad jego naiwnością, eufemizmem), ale z pewnością miał też wiele atutów. Były pewne rzeczy, których był stosunkowo pewien, a innych nawet nie próbował zrozumieć. Po pierwsze, jak się tutaj dostał. Wstał, otrzepał się z liści i gałązek i zerknął przez szczelinę w żywopłocie. O tej porze roku drzewa utraciły większość liści, ale żywopłot był całoroczny, więc był schowany przed wzrokiem innych. Pośród krótko przystrzyżonej trawy za placem zabaw tkwił jednopiętrowy budynek ze szkła i drewna. Było to miejsce obrośnięte pnączem i winoroślą, które rosły pomiędzy wijącymi się wybrukowanymi ścieżkami. Z jednej strony zwieńczone tarasem, z drugiej wychodzące na ocieniony wierzbami płytki staw rybny. Niewielka grupka dzieci wyłoniła się z długiej werandy zwieńczonej szklanym dachem. Dzieci szły po krętej ścieżce w kierunku placu zabaw. To właśnie ich gaworzenie Stone błędnie wziął za Bełkot. Spojrzał na grupkę dzieci i serce zamarło mu w piersi. Górująca nad grupką dziwacznych, poskręcanych i pohukujących krasnali Lynn wyglądała niby królewna Śnieżka. Cierpliwie napominając swoją gromadkę, prowadziła ją na plac zabaw, uśmiechając się łagodnie. Była jedną z niewielu osób, które miały u nich posłuch. Stone był kolejną... Wiedział, co będzie. Wiedział, że po „lekcjach” i przy sprzyjającej pogodzie dzieci miały pół godziny dla siebie na placu zabaw, zanim autobus odwiezie je do domów. To znaczy, że jest wpół do piątej. Lynn zwykle kończyła i zamykała placówkę o piątej. Zwykle ktoś z nią był, ale dzisiaj prowadziła dzieci sama. Czasami starsze dzieci sprawiały problemy, ale grupa tym razem była niewielka, a najstarsze z dzieci miały po siedem, osiem lat. Stone stał z tyłu. Z wolna, ostrożnie zaczął się przemieszczać do przodu. Wysoki żywopłot otaczał placówkę ze wszystkich stron, powinien przejść niezauważony. Po drodze zaczął się zastanawiać nad kwestią czasu: Szesnasta trzydzieści. Dwie i pół godziny temu oddali mu jego ubranie i założyli mu okowy w Łagodnej Dolinie. Tylko, że Łagodna Dolina znajdowała się o dwadzieścia kilometrów stąd! Czy przebiegł ten cały dystans? Czy to możliwe, taki bieg w trudnym terenie? Co go prowadziło? I co z tymi kajdankami? Ta utrata, bądź też częściowa utrata pamięci, występująca i za każdym razem po ataku choroby, była niezwykle uciążliwa. Na tym polegał problem z Bełkotem: zachowywał niezwykle żywe wspomnienia dotyczące pewnych obiektów - niezwykłe objawienia i umykające okruchy wspomnień mocy czy zmysłów innych niż zwykłe pięć, świadomość swej własnej dziwacznej
tożsamości lub przeznaczenia - ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co to były za obiekty ani też źródeł swych objawień. Jak u pisarza, któremu śni się doskonała fabuła i budzi się podekscytowany, po czym w chwilę później i cała fabuła odpływa w niebyt i znika, zanim jest w stanie przelać ją na papier. Zamiast doskonałego opowiadania w umyśle Stone'a pozostawały jedynie nic niemówiące dziwaczne tytuły rozdziałów, które w jego skołatanym umyśle osiągały wątpliwy status fiksacji chorobowych. Tak, fiksacji... obsesji. Ale co więcej, intuicyjnie wyczuwał, że były to ważne wskazówki - klucze do Wielkiej Niewiadomej. Na pewno ma to coś wspólnego z Bełkotem. Na pewno ma to coś wspólnego z jego tożsamością i z człowiekiem o nazwisku Richard Garrison, o którym sądził, że był jego ojcem. Na pewno ma to wiele wspólnego z niezwykłymi, potężnymi mocami. Na pewno ma wiele wspólnego z jego odkryciem, że kiedy sprawy wymykają się spod kontroli, to porażenie prądem elektrycznym jest w stanie pomóc mu stracić przytomność. I z tym, że zwykle wywołuje to te dziwne sny. Z pewnością ma to wiele wspólnego z Maszyną. I biorąc to wszystko pod uwagę, co miał teraz począć? Potrzebował punktu zaczepienia, bloku startowego. Ale jeszcze bardziej potrzebował chwili odpoczynku w jakimś ustronnym miejscu, choćby na jedną noc. Z przodu instytutu pod osłoną wysokiego, ceglanego muru chroniącego placówkę przed ciekawskimi oczami Stone przedarł się przez szczelinę w żywopłocie i wszedł na teren posesji. Nikt go nie widział. Wciąż słyszał śmiechy dzieci na placu zabaw i był pewien, że Lynn jest tam razem z nimi. To będzie dla niej prawdziwy wstrząs, ale obecnie w niej tkwiła jedyna nadzieja. Jej samochód stał zaparkowany na żwirowym podjeździe na wprost rozsuwanych szklanych drzwi. Znał doskonale ten samochód: Ford Electron, którego zespół napędowy działał na satelitarnie przetworzonej energii mikrofal. Był doskonałym symbolem niezachwianej pozycji jej ojca w PSISAC i Stone był pewien, że dostanie podobny model na urodziny. W końcu, czemu nie? Phillip Stone (już nie myślał o nim w kategorii ojca) był właścicielem tych zakładów, prawda? Ale zamiast w nowym samochodzie wylądował w zakładzie w Łagodnej Dolinie! Co dziwne, ta myśl rozbawiła go - to z pewnością czarny humor. Przeszedł szybko i pewnie przez podjazd i dotarł do samochodu od tyłu. Wraz z Lynn wszędzie jeździli tym samochodem i prowadził go prawie tak często jak sama Lynn. Na tyle często, by pamiętać o poluzowanym zamku w bagażniku. Teraz miał się przekonać, czy w końcu go naprawiła...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Andrew McClaren przestał krążyć po pokoju i spojrzał na rzekę przez wąskie okna w patio. Woda miała szarą barwę, niemal mleczną, i McClaren zatęsknił za latem... leniwą drzemką na brzegu... za moczeniem kija bez celu, a już na pewno nie po to, by złapać jakąś rybę. Miło by było. Lato - sto lat temu. A następne? Czy go w ogóle doczeka? McClaren wrócił myślami do drogi powrotnej do domu, kiedy wraz z młodym Edwardem Braggiem rozmawiali na temat, czego - propozycji Craiga? Z początku McClaren uważał z pytaniami, ale dla Bragga nie była to pierwszyzna. Rozumiał rezerwę starszego kolegi i starał się go odprężyć. - Wiesz przecież, że nie jestem kapusiem J.C. Craiga. Możesz pytać, o co chcesz. Mów, co chcesz. Wyrzuć to z siebie. Mnie to nie robi różnicy. I tak naprawdę nie ma znaczenia, w co wierzysz. O tym możesz zadecydować później. Ważne jest, żebyś powiedział J.C, że wierzysz. McClaren patrzył na niego, starając się uchwycić jego spojrzenie, ale Bragg wpatrywał się uporczywie w drogę. - A czy ty w to wierzysz? - zapytał McClaren. - Czy naprawdę uważasz się za... hmmm... za jednego z uczniów Craiga? Szczupły Bragg wygląd szykownie w granatowym trzyczęściowym garniturze. Był też inteligentny, według niego był człowiekiem ambitnym. Jego szczupłe dłonie pewnie trzymały kierownicę. Miał nieco kanciastą, choć niepozbawioną urody twarz. Blond włosy nosił modnie, krótko przycięte, zaczesane do przodu. Bystre oczy przypominały dwa mroźne kryształy. Nosił również staromodny złoty zegarek ze wskazówkami, a na serdecznym palcu tkwił misterny złoty sygnet. Miał dwadzieścia pięć, sześć lat i wszystkie typowe cechy swej generacji: był sprytnym, wyjałowionym oportunistą. I miał zamiar takim pozostać przy pomocy Psychomecha. - Ja? - odezwał się w końcu. - W co ja wierzę? Wierze, że żyję i jestem zdrowy, a powinienem być bełkoczącym świrem. Bełkot dopadł mnie dwa lata temu, ale wciąż się trzymam. A może pytałeś, czy wierzę w to, co mówi J.C. Craig, że jest posłannikiem Boga? Trudno znaleźć na to jednoznaczną odpowiedź. Jedno jest pewne, jak J.C. zechce, żebym był jego promyczkiem, to będę świecił jak jasna cholera! McClaren zapalił papierosa i zaciągnął się nerwowo. - Nie ułatwiasz mi zadania - mruknął. - Bo boisz się zapytać - odparował Bragg - ale ja też nie znam wszystkich odpowiedzi. No, bo jak się temu przyjrzeć, co to do diabła jest ta... wiara? Ja to widzę tak: Gdyby ten samochód
zjechał z drogi i walnął w drzewo, i gdybyś wypadł przez przednią szybę, i leżał tak, krwawiąc jak świnia w rzeźni... to modliłbyś się? - Nigdy nie negowałem istnienia Boga - odparł McClaren. - Więc chyba tak, modliłbym się. - Jasne, że tak - Bragg pokiwał głową - Jak większość ludzi, wierzący i niewierzący. Nie można zlekceważyć żadnej ewentualności, no nie? Ale z modlitwą czy bez niej, jeśli ktoś w takiej sytuacji nie znalazłby cię odpowiednio szybko i nie załatwił ci świeżej transfuzji, to i tak byłoby po tobie. I konając myślałbyś pewnie: no to tyle w temacie Bóg! - A teraz to bluźnisz! - warknął McClaren. Bragg zignorował go. - A gdybyś przeżył? Przypuśćmy, że ktoś by cię odnalazł i uratował ci życie, czy umocniłoby to twoją wiarę? A może zapomniałbyś o modlitwach, myśląc, że masz szczęście? - Nie wiem, o co ci chodzi. - McClaren zmarszczył się, bo zaczynał odczuwać zmieszanie i złość. - Naprawdę? - Bragg uniósł brwi. - No to ci powiem. Kiedy dopadł mnie Bełkot, wiedziałem, że to koniec. Wiedziałem! Niewiele było wtedy na ten temat wiadomo, ale widziałem skutki choroby i byłem przerażony. Przerażony, raczej czułem się, jakbym już miotał się w kaftanie bezpieczeństwa. Jakbym słyszał dźwięki łopaty kopiącej mój grób! I modliłem się. Pierwszy atak był tak gwałtowny, że mógł być moim ostatnim. Jak Belcher, jeden z naszych pracowników, który dostał świra i się zabił, ja też mogłem tak skończyć. Ale... ktoś mnie walnął w łeb i kiedy byłem nieprzytomny, ktoś się mną zajął. J.C. Craig. Obudziłem się zdrowy. I dzięki pomocy Craiga takim pozostaję. Żyję, oddycham i chcę żyć. I dlatego o ile zdrowy rozsądek podpowiada mi, że Craig jest megalomanem, religijnym świrem, o tyle instynkt samozachowawczy mówi wyraźnie: morda w kubeł! McClaren pokiwał głową i powiedział: - Synu, miałeś nieco więcej czasu na przemyślenia niż ja - o dwa lata więcej - ale nie mogę się pozbyć myśli, że jesteś bardzo zachłannym, samolubnym i nieliczącym się z nikim i z niczym. Jak wy wszyscy - uczniowie! Podniósł się na fotelu i nachylił w kierunku młodzieńca i zaczął pospiesznie wyrzucać z siebie słowa: - No, bo Craig ma gdzieś tam maszynę, która jest w stanie uleczyć Bełkot! Świat staje na krawędzi szaleństwa i on może go wyleczyć, ale nie robi niczego w tym kierunku. Niczego. To ma być prorok pański? To facet opętany przez diabła! Teraz Bragg wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tak to rozumiem - powiedział. - Tak właśnie reagujemy pierwszego dnia, zanim to sobie wszystko poukładamy. - Co takiego? - McClaren starał się z całych sił zrozumieć, o co mu chodzi. - Co niby tu jest
do układania? - No, bo widzisz, ma nieco większe prerogatywy niż ty - powiedział Bragg. - No w PSISAC. Od dłuższego czasu należę do zespołu Craiga, jak słusznie zauważyłeś. Pozwól, więc, że wyjaśnię ci prosto z mostu to i owo... Tak, J.C. skonstruował maszynę, by pokonać Bełkot czy też by kontrolować go. Ta maszyna, można powiedzieć, że to dzieło jego życia. Wiesz, do czego mi się kiedyś przyznał? Większość jego patentów, pieniędzy ma swoje źródło w Psychomechu. Od tak dawna pracuje nad nim, udoskonala i ulepsza. Jedna maszyna i pierwszy seans trwa nieco ponad dwie godziny. A teraz powiedz: wiesz, ilu ludzi żyje na świecie?! Ilu z nich choruje? Bragg posłał McClarenowi ukradkowe spojrzenie. Starszy człowiek oklapł w fotelu. Zaczynał rozumieć. Bragg znów się szeroko uśmiechnął, choć był to zgryźliwy uśmiech. - Teraz wiesz - powiedział. - Ale postaraj się jeszcze trochę. Pomogę ci. Zrozumiesz, jak ci powiem, że zaraza przybrała rozmiary epidemii, że krzywa zachorowań zwiększa się drastycznie. Rozumiesz zasadę domina? McClaren potrząsnął głową. - Dobra, wyjaśnię ci. Weź sobie kostki domina - całe mnóstwo kostek - i ustaw je tak, żeby jedna kostka padając przewracała dwie inne, które z kolei przewracają kolejne cztery. - Wbił odpowiednie wartości na kalkulatorze na desce rozdzielczej samochodu. - Przyjmijmy, upraszczając, że jedna kostka pada w pół sekundy. Pytanie: Ile upadnie przez... no powiedzmy w pięć sekund. McClaren zastanawiał się tylko chwilę. Nie miał nastroju na takie zabawy. - Chyba trochę. Może z pięćdziesiąt? - Lepiej sprawdź swój magazyn jutro z samego rana, Andy. - Bragg wyszczerzył zęby. - Na pewno nie jesteś za dobry w rachunkach. Machnąłeś się o jakieś tysiąc! McClaren skrzywił się i potrząsając głową z niedowierzaniem, wykrztusił: - Ale co to do cholery ma wspólnego z... - Wszystko ma wspólnego! - rzucił Bragg, przerywając mu gwałtownie. Z jego twarzy znikły wszelkie oznaki rozbawienia. - To my jesteśmy kostkami domina, Andy! Ty, ja i każdy człowiek na świecie. A Bełkot powala nas jak kostki domina. Ale Craig znalazł sposób, jak go przechytrzyć. Urządził to tak, że jak nas powala choroba, to podnosimy się od razu z ziemi! McClaren zapadł się głębiej w fotel. - To całe domino coś tam - odezwał się w końcu. - Naprawdę jest tak źle? Jednego dnia choruje jeden człowiek, drugiego dwóch, potem czterech i tak dalej? - Nie - odparł Bragg. - Gdyby było tak, to po pięciu tygodniach wszyscy skończyliby w
wariatkowie. Tak właśnie, całe pięć miliardów. Cały świat! Tak szybko się to rozprzestrzenia. Podałem to tylko jako przykład. Ale będzie aż tak źle i to wkrótce. Podam ci kilka faktów, tym razem obliczył to komputer w PSISAC: O ile nam wiadomo, wszystko zaczęło się dziesięć lat temu, z wolna. Na początku nie wyodrębniono Bełkotu spośród innych chorób psychicznych. Następnie stał się dominującym schorzeniem, zaczął wchłaniać inne w siebie i w ciągu ostatnich pięciu lat zebrał olbrzymie żniwo. Mówiło się, że pod koniec 1999 roku atakował, co miesiąc tysiąc osób na całym świecie. Ale... nikt się specjalnie tym nie przejmował. Chorzy na Bełkot umierają, pamiętasz? Nie konają łatami w hospicjach. Trwa to może półtora roku, jeśli mają pecha, jeśli mają szczęście... Ale nagle i niespodziewanie zmieniliśmy się w kostki domina. Tysiąc miesięcznie zmieniło się w dwa tysiące, potem cztery i tak dalej przez cały rok. Nadeszło nowe tysiąclecie i na świecie było już sto tysięcy bełkoczących! Po prawie roku połowa z nich już nie żyła, ale krzywa nieubłaganie się zwiększała. Znikąd, jak grzyby po deszczu pojawiło się pół miliona szaleńców. Posłuchaj, nie chcę cię zanudzić na śmierć. Nie ma takiej potrzeby, bo jeśli nie dołączysz do uroczej gromadki Craiga, to i tak już nie żyjesz. Krzywa nie może rosnąć w nieskończoność. Na świecie żyje tylko nieco ponad pięć miliardów ludzi, a to nie wystarczy, by zaspokoić potwora. Mamy teraz koniec października. Za siedem dni będzie bełkotała jedna na piętnaście osób na całym świecie. W tydzień później jedna na trzy. A później...? Siedzieli tak w milczeniu przez dłuższą chwilę, McClaren wzdrygnął się, a może było to wzruszenie ramion? I dopiero wtedy zauważył, że Bragg jakiś czas temu zaparkował samochód przed jego domem. Bragg zapytał go: - Mogę wejść? Napiłbym się kawy i moglibyśmy jeszcze pogadać. Przynajmniej chwilę. Chcę się upewnić, że wszystko zrozumiałeś. Widzisz, Craig nie będzie musiał długo czekać na dwunastego ucznia, jeśli odrzucisz jego ofertę. Po prostu wybierze sobie z tej piątki czy szóstki, która jutro zachoruje w PSISAC! Gramoląc się niezdarnie z samochodu, McClaren odpowiedział: - Lepiej wejdźmy do domu... Rozmawiali niemal dwie godziny w samochodzie i Bragg został jeszcze piętnaście minut u McClarena w domu. Podczas całej rozmowy McClaren chodził tam i z powrotem po pokoju, jego młodszy kolega siedział w fotelu palił papierosa i popijał kawę. - Tylko trzynaście osób ze wszystkich - McClaren powiedział grobowym głosem. Trzynaście osób z siedmiu czy ośmiu tysięcy pracowników PSISAC, może jedyna trzynastka w całym kraju. Craig i jego dwunastka. Trzynastu ocalonych. Parszywa trzynastka! Niestety, nie wszyscy...
- Czternastka - poprawił go Bragg. - Nie zapominaj o jego córce. - Ale co z innymi... uczniami? - zapytał McClaren. - Nie mają żadnych rodzin? - J.C. nie jest głupi - odparł Bragg. - A nawet, jeśli jest, to jego Bóg z pewnością nie jest. Ta cała Ellis jest rozwódką, bezdzietną. A ta druga pudernica to stara panna. Ja jestem kawalerem, tak jak ty, tak jak bracia Jacksonowie z linii produkcyjnej. A ten Carling z działu komputerów. Żona mu zmarła. Znów, rodziny brak. Pollock z ochrony jest żonaty, ale nie znosi swojej starej. Bez rodziny. Dwóch kolejnych to rozwodnicy. Cowan - mikrotechnik. Żona go rzuciła dla swego szefa. Nie mogę powiedzieć, że nie rozumiem kobity. Wciąż wszyscy pracują w mikroprocesorach, cała trójka i być może ona dziwią się nieco, że jej były wciąż suszy do niej zęby, jakby czekał na coś zabawnego, kapujesz? Założę się, że uśmiecha się też do szefa! - Bragg wybuchnął głośnym rechotem, który w sekundę ucichł. - Więc jak widzisz, Andy, nie ma wewnętrznych sporów dotyczących tego, kto powinien zostać ocalony, a kto nie. Najmniejszego problemu. Nie ma problemu! McClarenowi chciało się płakać. Czy z takimi bezdusznymi bydlakami przyjdzie mu spędzić resztę życia? Z tymi... „uczniami”? Nie, Bragg miał rację, nazywając w pewnym momencie gromadkę Craiga sabatem. Ale w umyśle McClarena wszystko wracało na właściwe miejsce. Zaburzone proporcje, które od kilku godzin nie pozwalały mu składnie myśleć, składały się na powrót jak rozsypane fragmenty układanki, tworząc wreszcie logiczną całość. Ostatnio musiał zrobić miejsce w magazynie na wielkie szpule drutu kolczastego. Po jaką cholerę było to potrzebne w PSISAC? Niewielki, pozbawiony okien budynek ochrony, masywny i pospiesznie sklecony stanął po drugiej stronie bramy głównej i McClaren słyszał plotki, jakoby do zakładu dostarczano potajemnie dostawy broni i amunicji. W kantynach pojawiły się olbrzymie ilości jedzenia i picia, chłodziarki i magazyny pękały w szwach. Wyglądało to tak, jakby olbrzymi kompleks gotował się do oblężenia... Nie, nie było tu żadnego Jakby”. Było tak z całą pewnością. McClaren przerwał spacer wokół pokoju i stanął na wprost siedzącego Bragga. - Mówisz, że zostały jeszcze tylko dwa tygodnie? Tamten przytaknął. - Według komputerów piętnaście dni. - Ale w ostatnim tygodniu w PSISAC zapanuje chaos. Ludzie będą padać jak muchy ze wszystkich stron! Bragg potrząsnął przecząco głową. - PSISAC zostanie zamknięty za dziewięć dni. Ochrona zostanie zredukowana do połowy i będzie pracować jeszcze przez dwa dni. Po tym... - Wzruszył ramionami. - Później zostaniemy tylko my.
- Ale jak PSISAC będzie funkcjonować? Kto będzie zarządzał... tym... - McClaren zacukał się. Nagle zobaczył pełny obraz. Bragg wyczytał wszystko z jego miny i kiwnął twierdząco głową, zadowolony, że rozmówca w końcu zrozumiał. - Nie będzie, czym zarządzać, Andy - powiedział miękko po chwili. - PSISAC wytwarza drogie zabawki dla cywilizowanych ludzi. PSISAC dostarcza ludziom rozrywki, ogrzewa ich, pozwala się im komunikować, żyć pełnią szczęśliwego życia. Ale w wypadku braku cywilizowanego człowieka?... PSISAC zmieni się w fortecę, będzie samowystarczalny. Pod koniec nikt tam nie wejdzie i nikomu nie będzie można wyjść, aż do końca. Na zewnątrz dotknięci bełkotem zajmą się sobą. Ci silniejsi przetrwają - może i te swoje półtora roku - ale nie zbliżą się nawet do PSISAC. Jeśli to zrobią, cóż, nie przeżyją tego spaceru. - I w rok, półtora my wyjdziemy i zobaczymy, co zostało... Bragg dał McClarenowi słuchawki, takie same, jakie widział w sali konferencyjnej. Wyjaśnił pokrótce ich funkcje, przypomniał o telefonie do J.C. Craiga i wyszedł. I McClaren chodził dalej po pokoju, umieszczając kolejne fragmenty układanki na swoim miejscu. PSISAC czerpał energię słoneczną podobnie jak większość współczesnego świata. Promieniowanie słoneczne było zbierane przez olbrzymie, szerokie na milę, cienkie jak papier baterie słoneczne wykwitające swymi srebrnymi płatkami z łodyg rozmieszczonych wokół Ziemi, mechanicznych łodyg satelitów wędrujących wiele mi na orbicie okołoziemskiej. Satelity PSISAC przekazywały energię mikrofal, którą zamieniano na elektryczną i wysyłano odbiorcom. W wypadku awarii nawet najmniejszy konwerter PSISAC był w stanie zapewnić energię całemu kompleksowi. Była jeszcze kwestia pożywienia. Dostawy mogły na dwa tygodnie zapewnić potrzeby żywieniowe siedmiu tysięcy pracowników, garstce wybranych powinny wystarczyć na ćwierć stulecia, tylko, że w półtora roku Craig już miał opanować całą Ziemię! Jeśli chodzi o ochronę: obecnie PSISAC był już niemal w stu procentach zabezpieczony. Wraz z nowym arsenałem pełnym wszelkiej broni - i nie były to pneumatyczne strzelby na usypiające strzałki - oraz z drutem kolczastym okalającym wysokie mury... cały kompleks zmieni się w jedną wielką twierdzę! A jeśli jeszcze dodatkowo przez drut przepuści się wysokie napięcie... Więc tak wyglądał praktyczny wymiar bredzenia Craiga o arce Noego. Czy też raczej matni Craiga! McClaren miał czterdzieści siedem lat. Nie dostrzegał zbyt wielu zalet u kobiet, nie zawracał sobie nimi głowy. Nie posiadał tego, co większość facetów nazwałaby „zdrowym pociągiem seksualnym”. Ale również nie zawracał sobie głowy facetami. Przez całe życie był samotnikiem, który unikał towarzystwa i zwierzchności innych, zniechęcony uczuciem klaustrofobii w stadzie, w którym występowali podwładni i przełożeni. Czerpał przyjemność ze
spokojnego życia. Miał niewymagającą pracę, w której kontakty z kolegami ograniczały się do niezbędnego minimum. Kawalerka na brzegu rzeki była jego przystanią, gdzie nie niepokojony przez nikogo mieszkał w samotni. Cóż, teraz nastał tego kres... ale czy na pewno? Mimo że McClarena trudno byłoby nazwać „kochającym bliźniego”, to na swój sposób był człowiekiem wierzącym i uważał Biblię i dziesięć przykazań za wykładniki dobra. Teraz dochodził do wniosku, że J.C. Craig - zaprzysięgły megaloman, uzurpatorski „prorok boży” - był żyjącym zaprzeczeniem większości, jeśli nie wszystkich przykazań. Ten człowiek zabije, zabijał - choćby tylko przez zaniechanie. Stworzył i czcił „fałszywy obraz” - maszynę zwaną Psychomechem. Nie był pokorny, w najmniejszym stopniu, a mimo to uważał się za prawowitego dziedzica Ziemi. I nie tylko ci prawdziwi pokorni zostaną pozbawieni swego dziedzictwa, ale jednocześnie utracą rozum i życie. Właśnie to przede wszystkim wpłynęło na decyzję podjętą przez McClarena. Na własne uszy słyszał od tej Ellis, jak to Psychomech uleczył ją trzy lata temu lub też, że machina powstrzymała i wciąż powstrzymuje jej niedającą się inaczej powstrzymać degrengoladę i upadek do poziomu kretynizmu. Ilu innych jeszcze biedaków Craig byłby w stanie ustrzec przed takim losem, a którzy bez jego pomocy oszaleli i zmarli? Świat był jak pustynia, na której Craig rządził jedyną oazą, trzymając całą ożywczą wodę dla siebie i swoich „uczniów”! Tak właśnie było i wydawało się, że Andrew McClaren mógł niewiele na to poradzić. Co miał zrobić? Pójść do władz? Craig po prostu potrząśnie smutno głową i oskarży go o to, że ma początkowe stadium choroby. Następnie odbierze mu słuchawki pozostawione przez Bragga, a bez tego McClaren naprawdę zacznie bełkotać! Nie, nie potrafił powstrzymać Craiga i jego pomagierów, ale nie oznaczało to wcale, że zamierzał stać się cząstką tego, co planują. Podniósł słuchawki i przyjrzał im się. Przynajmniej mógł być za to wdzięczny Craigowi. Jednak paradoksalnie megalomania tego człowieka zmieniła go w osobę naiwną jak dziecko. Na pewno pod tym względem. Ponieważ Bragg wyjaśnił mu w prosty sposób, jak się obsługuje przedłużenie Psychomecha i w jaki sposób otrzymywać od maszyny głównej lecznicze transmisje. Gdyby tylko McClaren wyczuł zbliżający się atak, musiał jedynie nacisnąć przycisk na chromowej obudowie i założyć urządzenie na głowę. Urządzenie wysyłało sygnał ciągły do Psychomecha, zawiadamiając go o niebezpieczeństwie. Nieważne gdzie McClaren się znajdował, Psychomech odszukiwał jego położenie na całej kuli ziemskiej. Przez satelity PSISAC Psychomech nadawał życiodajne sygnały, a pacjent po zażyciu środka uspokajającego mógł spokojnie poddać się terapii. Reakcja maszyny będzie tak samo automatyczna jak w mechanizmie włączonego radia czy w telefonie po wybraniu numeru. Więc... po co McClaren miałby pozostawać w PSISAC? Po co
miałby w ogóle wiązać się z Craigiem i resztą? Na świecie wciąż były dzikie, otwarte przestrzenie, całe mnóstwo A będą jeszcze bardziej dzikie i niedostępne, kiedy to się wszystko skończy. I jeśli pewnego dnia Craig i jego banda zaczną go szukać, to znajdą go w pełnej gotowości, i niech ich Bóg strzeże! Według Bragga świat na zewnątrz PSISAC musi się skończyć, ale czy na pewno? Może to oznaczać koniec rodzaju ludzkiego, ale świat z pewnością przetrwa. Najprawdopodobniej świat skorzysta na braku człowieka; natura się odrodzi i przywróci ziemię i oceany do pierwotnej piękności i spójności. Co może grozić McClarenowi, jeśli ucieknie? W jego mniemaniu tylko jedno. Samotnie będzie musiał żyć w świecie pełnym szaleńców. Ale świadomość to podstawa, wiedział bowiem, że chaos nie potrwa długo. Przy odrobinie szczęścia i dobrym planie przetrwania był pewien, że sobie poradzi. Bez wątpienia Craig będzie zawiedziony, nie ujrzawszy nazajutrz McClarena w PSISAC, ale co będzie mógł na to poradzić? Nic! Będzie miał o wiele więcej na głowie niż zamartwianie się niesfornym „uczniem”. Najpewniej zapomni o tym i poszuka sobie kolejnego wyznawcy z nowego wysypu bełkoczących. Bragg mówił, że nie będzie problemu ze znalezieniem zastępstwa za McClarena... McClaren zaczął opracowywać plan na kolejny dzień: Najpierw pojedzie do Oxfordu, wyciągnie wszystkie pieniądze z banku i zamknie konto. Ponieważ pieniądze stracą wartość za kilka dni, musi wykorzystać je jak najszybciej. Duży samochód z potężnym silnikiem znalazł się na szczycie listy zakupów, następnie broń. Najłatwiej będzie kupić strzelby - na „polowanie” - i jeśli będzie mógł kupić broń krótką, to ją kupi. Prawdopodobnie będzie musiał za ten pośpiech dopłacić, ale przecież pieniądze za chwilę będą warte tyle, co nic. Następnie będzie musiał sobie znaleźć kryjówkę, samotnię, miejsce, które będzie można łatwo obronić, w którym zgromadzi konieczne do życia zapasy. Zaczęło go opanowywać podniecenie na myśl o tym wszystkim. Może świat nie będzie aż tak straszny. Może... Zadzwonił telefon McClarena...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
McClaren aż podskoczył na dźwięk telefonu. Wpatrywał się w słuchawkę, jakby zobaczył grzechotnika. Kto to może być? I czemu o tej porze? Musiał tak wiele rzeczy przemyśleć, tak wiele zrobić, zaplanować, a tu... Telefon wciąż dzwonił, jakby z każdym dzwonkiem natarczywiej. Podniósł słuchawkę, włosy mu stanęły na głowie, kiedy rozpoznał głos J.C. Craiga. - Andy? Czy to ty, Andy? - Eee, tak, panie Craig - w końcu wydusił z siebie. - Tu McClaren. - Czy zdecydowałeś się, Andy? - Miękki głos Craiga brzmiał niemal kojąco. - Czekałem na twój telefon. - Och tak, proszę pana, podjąłem decyzję. Właśnie miałem... właśnie miałem do pana dzwonić. Tylko że pomyślałem, że zadzwonię później, proszę pana - odpowiadał, a w głowie kłębiły mu się myśli. Gorączkowo szukał właściwych słów. Słów, które miały uśpić wszelkie potencjalne podejrzenia czy wątpliwości Craiga. - A decyzja brzmi? - No, oczywiście, tak, proszę pana! Oczywiście, że tak! Chcę przyjąć, ehm, wiarę! Nie ma innej drogi, ja to wiem. Tylko... proszę tylko powiedzieć mi, co mam zrobić. Nastąpiła chwila ciszy i serce McClarena stanęło na sekundę, ale Craig po chwili odezwał się: - Po prostu przyjdź do mnie jutro, rano. Jest sobota, więc będziemy mieli mnóstwo czasu dla siebie; prawdopodobnie jest jeszcze wiele spraw, które chcesz, żebym ci wyjaśnił. I oczywiście, ponieważ zbliżamy się do właściwego momentu, będę miał dla ciebie trochę zadań.. - Doskonale, proszę pana. Będę gotowy z samego rana, sir. - Aha, Andy... - Tak? - Lepiej, żebyś dziś nie wychodził z domu. Po pierwszym ataku jesteś narażony na kolejne w krótkich odstępach czasu. A ja bardzo cię cenię, Andy. A może miałeś jakieś plany na wieczór? - O nie, proszę pana - McClaren skłamał, łykając nerwowo ślinę, z każdym słowem w myślach przeklinając własną głupotę. - Nie, nie planowałem nigdzie wychodzić. - Dobrze! Jesteś teraz jednym z moich ludzi. Andy - jednym z wybranych Boga - i musisz się przyzwyczaić do bezwzględnego posłuszeństwa. A więc przyjmij polecenie: dziś zostań w domu i zadbaj o siebie.
- Tak zrobię, proszę pana. Może być pan tego pewien. - Doskonale. I pamiętaj, trzymaj urządzenie przy sobie. Nikt nie wie, kiedy i gdzie Bełkot zaatakuje ponownie. - Tak, oczywiście. Dziękuję panu. - Zobaczymy się rano. Dobranoc, Andy. - Dobranoc, proszę pana - powiedział McClaren i drżącymi dłońmi odłożył słuchawkę na widełki. Następnie opadł ciężko na fotel, dziękując w duchu, że nie uaktywnił połączenia wideofonicznego w domu! Tak czy inaczej Craig coś podejrzewał, McClaren był tego pewien. Nakrył go na tym, jak chciał wyjść, odgadł, że ma to wszystko gdzieś. Co Craig teraz zrobi? Wyśle kogoś, by odebrał mu słuchawki? - Nie! - McClaren wykrzyknął półgłosem. Podskoczył z fotela i zaczął biegać po mieszkaniu. Z początku ogarnęła go ślepa panika, ale zaraz opanował się. Po chwili... zebrał tylko te rzeczy, które były absolutnie niezbędne: identyfikator bankowy, kluczyki do samochodu, gotówka. I kieszonkowe radio. Musi je mieć po to, by być na bieżąco. No i oczywiście słuchawki. W pięć minut później siedział już w swym niewielkim wozie, kierując się na północ. Ostatnio rzadko jeździł samochodem, nawet wolał spacery do pracy. Pracy, dobre sobie! To była już przeszłość. Ale samochód był wytrzymałym autkiem. Nie był tak duży, ale miał w sobie coś. Teraz jeździł tylko w niedziele, na wycieczki za miasto. Na wieś, tak, teraz właśnie tam się uda. Skierował się do Yorkshire. Jest tam mnóstwo miejsc, w których można się było skryć. Zapomniane, stare domy na wrzosowiskach. Ich właściciele nie będą ich potrzebować, a za tydzień to już na pewno. Po mniej więcej dziesięciu minutach znalazł się na nowej osmiopasmówce z Oxfordu do Sheffield. Jeszcze dziś wieczorem znajdzie się całkowicie poza zasięgiem Craiga, a za tydzień i tak nikogo to nie będzie obchodzić. Stopniowo ponownie się uspokajał. Zaczął znów myśleć spójniej i powrócił do swoich planów. Obok niego na siedzeniu pasażera leżały słuchawki, które napełniały go spokojem. Były jego jedynym łącznikiem z normalnością. Zamazywały się w kojącą srebrno-żółtą plamę na krawędzi jego wizji...
James Christopcher Craig spojrzał na stare wahadło zegara na ścianie swego gabinetu i sprawdził, która jest godzina. 18:15. Lynn się spóźniała, prawdopodobnie musiała coś tam jeszcze załatwić w Oxfordzie. W piątkowy wieczór sklepy były otwarte do późna, bo ludzie robili zakupy na długi weekend. Craig wstał i podszedł do okna.
Gabinet Craiga znajdujący się w obrębie Kopuły stanowił dziwaczną mieszankę starego z nowym. „Okno”, przed którym stał, zajmowało całą ścianę. Mógł z niego podziwiać cały kompleks, który uczynił swoim domem, ale trzy pozostałe ściany były wyłożone angielskim dębem, na półkach z zakurzonego drewna różanego stały książki, a zbierane przez całe życie Craiga bibeloty wypełniały niewielkie stoliki i rzeźbione nisze w rogach. Tuż obok omszałych tomów, figurynek i innych przedmiotów ze starego świata tkwiły symbole nowego, które niemal nosiły podpis Craiga: wideofon, emiter trójwymiarowej telewizji wciśnięty pomiędzy antyczne woluminy i samoustawialna lampa utrzymująca poziom natężenia światła w pomieszczeniu, dokładnie dostosowująca się do wzroku Craiga. Pomieszczenie było bogato wyposażone, to prawda, ale czyż nie tak miał wyglądać pokój człowieka, którego Bóg wybrał na wykonawcę swojej woli na ziemi? Prawie wszyscy pracownicy PSISAC wyszli już z zakładu. Kilku techników sprawdzało jeszcze stan głównego rdzenia. Oczywiście ochrona będzie strzegła PSISAC przez cały weekend, ale poza nimi i pracownikami zmianowymi przy konwerterze wszędzie było pusto. Straż przy bramie wpuści Lynn, kiedy wróci do domu, ale najpierw Craig miał coś do zrobienia. Nadszedł czas, by sprawdzić McClarena. Minęły trzy kwadranse, od kiedy rozmawiał z tym człowiekiem, i przez cały ten czas głęboko się zastanawiał nad rozmową. Nie podobała mu się. Za łatwo poszło. Przypomina wymuszony uśmiech. McClaren zbyt łatwo na wszystko przystał i zbyt wcześnie. I był zdenerwowany. Może to naturalny odruch, zważywszy na jego dzisiejszy atak. Może i tak, a może nie. Telefon Craiga miał zadecydować, jak było naprawdę. Jeśli McClaren chciał uciec, to powinien być właśnie w trakcie ucieczki. Craig przemierzył pomieszczenie i podszedł do biurka, podniósł słuchawki wideofonu i wykręcił domowy numer McClarena. Telefon dzwonił... dzwonił... i dzwonił. Craig zacisnął wargi i wydął nozdrza w przypływie gniewu. Wpatrywał się w płaski, wąski ekran wideofonu na biurku, w którym widać było jedynie wirującą szarość. Oczywiście wiedział, że McClaren nie ma wideofonu - tylko staromodny telefon - a jednak wirująca szarość zdawała się w jakiś sposób znamienna i dziwnie stała. A telefon w jego dłoni wciąż dzwonił. Kłykcie dłoni Craiga przyciskającej słuchawkę do ucha z wolna zbielały. Przetrzymał dzwonienie przez pełne dwie minuty, następnie położył ostrożnie słuchawkę na widełki i uniósł dłoń do nastroszonych brwi. Prze chwilę zmieniła mu się twarz, czerwone plamy wykwitły przy naznaczonych siwizną skroniach. Następnie uśmiechnął się, lecz był to raczej odruchowy i złowieszczy uśmiech. Wsiadł do windy i pojechał na parter. Następnie cicho i pewnie przeszedł przez część garażową do Psychomecha, a stalowe drzwi zamknęły się za nim. Idąc do środka pomieszczenia, w
którym znajdował się tron z metalu i skóry błyskający światłem kontrolek, westchnął głośno i zaczął do siebie mówić: - Boże, zbłądziłem. Obawiam się, że jeden z moich uczniów - człowiek, którego sam wybrałem, by mi służył, tak jak ja służę tobie - jest zdrajcą. Biada mi, Panie, gdyż jam jest temu winien. Ach, czyż nie powinienem czerpać przykładu z żywota twego jedynego syna? McClaren nie jest pierwszym Judaszem, ale z pewnością będzie ostatnim. Przy maszynie Craig skłonił się i pozostał w tej pozycji przez kilka chwil. Następnie odwrócił się na prawo, sięgnął do jednej ze ścianek maszynerii i wyciągnął klawiaturę na wysięgniku. Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym wbił odpowiednie dane na plastikowych klawiszach. ANDREW MCCLAREN SŁUCHAWKI 12 LOKALIZACJA? Przyćmione diody ożyły w sercu maszyny, podobnie jak wskaźniki i igły, które zatańczyły na tuzinie paneli. Rozległo się lekkie brzęczenie, jakby w pomieszczeniu pojawiły się nieznaczne zawirowania powietrza. Niewielki ekran rozświetlił się przed oczami Craiga. Psychomech budził się ze snu, szukał. Nie potrwa to długo. Craig czekał...
Kiedy tylko stalowe drzwi zamknęły się za Craigiem, samochód jego córki z cichym warkotem podjeżdżał do Kopuły prywatnym podjazdem od bramy głównej. Skaner odczytał tablicę rejestracyjną samochodu i twarz dziewczyny, następnie metalowe drzwi uchyliły się do góry, zachęcając do wjazdu w ciemną przestrzeń garażu. Kiedy wjechała, zamigotały światła w środku. Zaparkowała samochód, wysiadła z niego i poszła do windy, wbijając swój numer na klawiaturze zamka. Wewnątrz zamka ustąpiła zasuwa i drzwi złożyły się na bok. Kilka chwil później Lynn Craig wyszła z windy do głównego holu pomieszczeń mieszkalnych. Zawołała: - Tato? Tato? Przekrzywiła głowę, oczekując odpowiedzi, lecz nikogo tam nie było. Zaczęła coś sobie nucić, wchodząc do swego salonu. Rzuciła książki, siatkę, gazety i jakieś produkty kupione w sklepie w objęcia szerokiego fotela. Nagle przestała nucić i wydęła wargi. To dziwne, że jej ojciec nie wyszedł jej na spotkanie. Lubił ją wyprawiać z domu rankiem i witać, kiedy wracała. Może był na basenie. Podeszła do odrestaurowanego dziewiętnastowiecznego sekretarzyka z harmonijkowym unoszonym blatem. Naciskając przyciski interkomu oznaczone
napisami BASEN, OGRÓD i SOLARIUM, spytała: - Tato? Jesteś tam? Cisza... Za cicho tu było. Nie była to naturalna cisza, ale po dniu pełnym harmidru (ostatnio wszystkie takie były, ale lubiła to) miała odczucie, jakby nagle ogłuchła. Włączyła trójwymiarowy telewizor, wybrała jakiś temat wiadomości, coś o Bełkocie, który się znów nasilał, o nowych przepisach nakazujących skrupulatne odnotowywanie wszystkich przypadków. Najwidoczniej rodzice niechętnie podejmowali działanie, jeśli choroba dotykała ich dzieci i starali się je ukrywać. Następnie zmieniła kanał na teleturnieje. Pamiętała, jak wcześniej, kiedy dzwoniła do ojca z zakładu wspominał jej coś o jakiejś awarii i wypadku w PSISAC. Coś było z głównym konwerterem. Westchnęła. Prawdopodobnie siedział teraz tam z odzianymi na biało technikami, naprawiając usterki. Czemu nie może pracować w normalnych godzinach pracy jak wszyscy inni? Zmarszczyła czoło. Dlaczego nie może wszystkiego robić jak inni zwykli ludzie? Ale nie, to było nie w porządku. On nie był zwykłym człowiekiem, oto, dlaczego. Był J.C. Craigiem, dyrektorem generalnym PSISAC, a PSISAC to jego życie. A jednak... było w tym coś więcej. Coś w jego wnętrzu, coś tajemniczego, skrytego. I ostatnio to coś coraz częściej dochodziło do głosu... Nagle telewizja zaczęła ją irytować - paplanina wielu głosów w gąszczu pytań i odpowiedzi. Wyłączyła odbiornik. W Kopule było dziś trochę za ciepło albo po prostu wszystko zaczęło ją irytować. Ponownie zmarszczyła czoło. Dziwne, zawsze mówiła o tym miejscu „Kopuła”. Był to jej dom od połowy życia, a jednak wciąż „Kopuła”. Prawdopodobnie miała szczęście, mieszkając w takim miejscu, w takim przepychu, więc dlaczego zmarszczka na czole pogłębiała się. Kiedyś uważała się za szczęściarę bardzo dużą szczęściarę pod wieloma względami - ale te czasy już minęły, minęły półtora roku temu. Na krótką chwilę trwożliwie przywołała obraz Richarda Stone’s. Ale... to do niczego nie prowadziło. Już nie był tym, kim dawniej i nigdy taki nie będzie. I jak często jej przypominał ojciec, była jeszcze młoda i mogła sobie spokojnie urządzić życie. Wzdychając opadła na dużą sofę, rozkładając ramiona. Ma mnóstwo czasu... Czas leczy rany. I rzeczywiście z biegiem dni myślała o Richardzie coraz rzadziej. A może też bezsens tych wspomnień zaczął do niej coraz dobitniej docierać. Potrząsnęła głową, by otrząsnąć się z dopadającej ją nostalgii, która wkradła się niepostrzeżenie, wypełzając jak trujący opar z przepastnych studni pamięci. Zła na siebie skoczyła na równe nogi, porwała zakupy i zaniosła je do kuchni.
Po drodze zawróciła i zerknęła do gabinetu ojca. Na biurku stał pusty talerz, okruchy chleba i kilka kostek z kurczaka oraz kubek po kawie z osadem fusów na dnie. Dziś już nie będzie nic jadł. Dobrze! Sama nie była głodna i nie za bardzo jej się chciało cokolwiek gotować. Ale z drugiej strony ukłuło ją poczucie winy, jej ojciec ostatnio rzadko jadał gorące posiłki. Znów pojawiło się uczucie tęsknoty. W kopule nie było wcale gorąco, było duszno. Weźmie prysznic! Odstawiła zakupy, przeszła do swoich pokoi i weszła do łazienki. Prysznic dostosował się do ulubionej temperatury Lynn. Zsunęła ubranie i przez dłuższą chwilę dokonywała niemal klinicznego przeglądu swego ciała w dużym lustrze. Miała dwadzieścia lat, ale wyglądała na siedemnastolatkę. Była smukła i wysoka, zaokrąglona w odpowiednich miejscach. Zgodnie z metryką nic jej nie opadało, a pośladki były mocne i jędrne. Richard (znowu Richard) mówił, że ma chłopięce pośladki. Zawsze się z tego śmiała, pytając, skąd wie, jak wyglądają chłopięce pośladki. A może ma przed nią jakieś mroczne tajemnice? Ponownie wyrzuciła go ze swych myśli. Potrząsnęła głową, a jej orzechowe włosy zakołysały się na ramionach. Uśmiechnęła się i lustro oddało widok ciemnych źrenic, doskonałą biel zębów, tkwiących jak promień światła w opalonej twarzy. Odwróciła się i spojrzała przez ramię, sprawdzając, czy opalenizna jest równa i dostatecznie mocna. Była usatysfakcjonowana. Straciła trochę wagi od... w ciągu ostatniego półtora roku, ale teraz znów nabrała krągłości. Musi na to uważać. Przykro będzie wyjść na plażę z nadwagą latem. Plaża... Nagle coś sobie przypomniała, szarpnęła za kotarę prysznica i szybko weszła pod syczącą kaskadę, łapiąc oddech, kiedy uderzyły w nią pierwsze igiełki wody... ale już po chwili odprężyła się, z wdzięcznością pozbywając się napięć pod wpływem bosko kłujących kropli. Plaża... Tak w ogóle to mogła już obejść się bez widoku plaży. Nie będzie już tak samo. Nie teraz...
Po tym jak samochód zatrzymał się w garażu, Stone odczekał pełne trzy minuty, zanim się poruszył. Minuty wlokły się niemiłosiernie, aż w końcu poczuł, że musi się poruszyć czy też nawet wstać. Uchylił, więc bagażnik o centymetr i sprawdził, czy garaż jest pusty. Światła wyłączyły się automatycznie, kiedy tylko Lynn zniknęła w windzie, ale i tak w środku paliły się światełka kontrolne. Niedużo było tego światła, ale wystarczająco, by Stone mógł dostrzec kontury betonowych dźwigarów. Usiadł, odczekał chwilę, by przyzwyczaić wzrok do półmroku, następnie
stanął chwiejnie na nogi i opuścił pokrywę bagażnika, aż zaskoczyła w zamku z bezgłośnym szczękiem. O jakieś dwadzieścia metrów dalej J.C. Craig stał z pochyloną głową w sercu maszyny, lecz masywne stalowe ściany i odrzwia oddzielały dwóch mężczyzn, tak, że nie byli świadomi swej obecności. I kiedy Craig oddawał bezgłośne hołdy swojej wyroczni, Stone, posuwając stopami i potykając się w ciemności, prostował obolałe mięśnie, pozwalając sobie na pojedyncze jęknięcie na skutek skurczu w nodze. Następnie, zaciskając zęby, podszedł nękany bólem do frontowych drzwi. Okno po stronie kierowcy było otwarte, więc po chwili poszukiwań wyłuskał kluczyki. Schował je do kieszeni, następnie odwrócił się i poszedł w kierunku windy. Teraz miał się przekonać, czy coś się zmieniło od jego ostatniego pobytu w tym miejscu, kiedy był... daleko. Kiedyś gościł tu niemal codziennie i nawet miał swój własny kod, po którym Kopuła rozpoznawała go. Czy rozpozna go również teraz, czy kod nie został skasowany? Na chwilę zawahał się przed windą. Jeśli Kopuła nie przyjmie jego kodu, czy potraktuje go jak intruza? Wbił numer kodu na klawiaturze zamka, westchnął z ulgą, kiedy usłyszał charakterystyczny dźwięk gościnnie otwierających się przed nim drzwi windy. W kilka chwil później, wznosząc się ku kwaterom mieszkalnym, nerwowy tik opanował lewe oko Stone'a. Siłą woli Poskromił go, kiedy drzwi windy otworzyły się z sykiem. Jak dotąd idzie dobrze. Teraz trzeba tylko odnaleźć Lynn, zanim natknie się na jej ojca. Koniecznie przedtem! Stone nie miał na to żadnego dowodu, ale zawsze podejrzewał, że J.C. Craig nie przepadał za nim. Gdyby nie nazywał się Stone, to jego znajomość z Lynn urwałaby się, zanim by się na dobre zaczęła. A dzisiaj? Jaki ojciec spokojnie patrzyłby, jak zbiegły wariat przychodzi do córki w odwiedziny? Na szczęście pokoje Lynn i jej ojca znajdowały się po przeciwnych stronach Kopuły. Jeśli nie było jej w apartamencie, to Stone będzie mógł spokojnie zaczekać tam na nią. Jeśli w nim była, to zobaczymy, co będzie. A gdyby najpierw natknął się na jej ojca... Cóż, mógł tylko trzymać kciuki, że tak nie będzie. Po cichu wsłuchując się w dudnienie serca, Stone przebrnął przez gruby dywan do pomieszczeń zajmowanych przez Lynn. Wyglądało na to, że jej tu nie ma, choć jej siatka i sterta książek leżały na fotelu, a poduszki na dużej kanapie były nieco porozrzucane. Stone przeszedł przez krótki korytarz prowadzący do sypialni. Drzwi były otwarte, w pokoju było cicho i ciemno, ale spod drzwi pomieszczenia na wprost docierało światło. Z łazienki. Serce Stone'a wciąż tłukło się jak oszalałe. Teraz słyszał wyraźnie szum prysznica, wiedział, że jest w środku, stoi z wyciągniętymi w górę ramionami, wygina ciało i wyciąga szyję do ożywczego strumienia wody, która spływa po wszystkich zagłębieniach jej pięknego ciała. Wiedział, bo nieraz to widział. Często kochali się pod prysznicem.
Była to żywa erotyczna i nachalna wizja. Boże, jak oni się kochali! Jak młode zwierzaki w rui, smakujące, odczuwające, pragnące wszystkiego. Od pierwszego razu, kiedy obydwoje mieli po siedemnaście lat, nigdy nie przegapili żadnej okazji. I nic nie stanowiło tabu. Tu w Kopule podczas tych rzadkich dni, kiedy jej ojciec wyjeżdżał, w domu w Sussex, na łonie natury - tam gdzie trawa rosła wysoko, a drzewa dawały schronienie w cieniu. A jednak nie powodowała nimi wyłącznie ich młodość i żądza, było coś jeszcze. Stone chodził przed Lynn z dwiema dziewczynami, tego samego lata, ale z nimi było... cóż, tak naprawdę nic nie było. Z Lynn to był ogień, inferno - miłość. Może już przebrzmiała. Stone spiął mięśnie twarzy. Miłość? A ileż to razy widziała ją od... od tamtych dni? Ile razy przyjechała, by go odwiedzić?! Czy to, dlatego tu przyszedł, by się przekonać? Chciał tylko znaleźć schronienie na noc, czy na pewno? Czy też może chciał zobaczyć w jej spojrzeniu to coś. Spojrzenie, który przypieczętuje koniec ich związku, które przekreśli wszystko, co chcieli razem robić w życiu, poznać? Przekreśli życie, które razem planowali. Nie, bez przesady. Szukał tu schronienia, tak, ale był jeszcze jeden powód. Przybył, by powiedzieć jej, że jest nadzieja, w chwili, kiedy niemal został spisany na straty i miał się odmeldować. Coś w głębi podpowiadało mu, że istnieje odpowiedź na te pytania i że on jest jedyną osobą, która może je uzyskać. Jeśli się mylił... to nie potrwa długo. Ale jeśli miał rację.. Nagle Stone zakręcił się w miejscu, uderzył się dłońmi w głowę, wciągnął z sykiem powietrze, czując gwałtowny ostry ból. Zacisnął zęby, powstrzymując się od krzyku, zrobiło mu się miękko w kolanach, gdy razy jeden za drugim przebijały się żywym ogniem do wnętrza czaszki. Czuł się, jakby ktoś nakłuwał mu mózg rozgrzaną do czerwoności igłą i w szarej masie jeszcze nią szarpał. Ktoś, kto szydził, kpił i śmiał się demonicznie. I nie była to jedna istota. Nie, było ich całe mnóstwo, cała armia. Nadeszła znikąd... tańczyła mu pod czaszką jak banda miniaturowych gnomów... skaczące i fikające kozły małe potwory, kłujące go swymi szpikulcami zakończonymi rozpalonymi do czerwoności hakami... plądrując oblężony gród jego psyche. I wszystkie bełkotały, wciąż bełkotały! O Jezu, Boże, Chryste wszechmocny! Miłościwy Panie, nie teraz! Proszą, nie teraz! Ale Bóg nie słuchał, może słyszał to tylko ten drugi bóg...
Poniżej, w pomieszczeniu maszyny, ekran, w który patrzył Craig, wypełniały symbole i cyfry. Niektóre z nich pozostawały bez ruchu, inne zmieniały się jak żywe srebro, co ułamek
sekundy. Craig wpatrywał się w ekran od dłuższego czasu, odczytując je tak biegle jak litery w książce. Informowały go, że nie mylił się, co do Andrew McClarena. Diody Psychomecha zaświeciły intensywnym światłem, pulsując dziwacznymi barwami jak olbrzymia mątwa, to znów rozbłyskując z siłą stroboskopów. Maszyna zdawała się pochylać nad Craigiem jak wielki leniwy kot, wyciągając się i mrucząc, by po chwili zaryczeć, pokąsać i podrapać. Gdyż tak jak drapieżny kot, Psychomech zobaczył już swą zwierzynę; mysz uciekła z klatki, ale maszyna nie spieszyła się. Uderzy dopiero wtedy, gdy Craig, jej pan, wyda taki rozkaz. Kropelki potu jak perły zalśniły na brwiach Craiga wpatrzonego w ekran. Nawet nie mrugnął, gdy odruchowo otarł brwi przemoczoną chustką. Tak, McClaren uciekał, jechał bardzo szybko na północ. Cóż, jechał na swój pogrzeb. Craig sięgnął do klawiatury komputera i z upiornym uśmiechem na lepkiej twarzy przygotowywał się do wysunięcia szponów Psychomecha...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Edward Bragg wyjaśnił zasady działania zestawu słuchawkowego pobieżnie, mgliście i zbyt ogólnikowo, o czym wkrótce McClaren miał się przekonać. Naturalnie były one przedłużeniem Psychomecha i to, co o nich powiedział Bragg, było prawdą, ale większość faktów została zatajona. Na przykład nie powiedział, że nawet nie naciskając przycisku, każda para słuchawek działała na zasadzie transmitera. Była „pluskwą” nieustannie śledzoną przez Psychomecha. A to tylko jeden ze szczegółów, który Bragg pominął. McClaren nie był świadomy tego, że wzorzec rozwoju Bełkotu miał indywidualne cechy u każdego chorego - tak jak odciski palców - i że Psychomech rozpoznaje te cechy bezbłędnie. Nie wiedział też, że można je odtworzyć. I rzeczywiście była to jedna z funkcji Psychomecha: doprowadzić oszalały umysł na krawędź upadku, otchłań szaleństwa, a kiedy miał się już zamknąć, wyłączyć, maszyna potrafiła podnieść go z klęczek i dodać odpowiednią ilość energii, by mógł pokonać mechanicznie wywołaną grozę swego id. McClaren znajdował się o sto kilometrów na północ od Oxfordu i przemierzał hrabstwo Leicestershire, kierując się na Derby. Obok niego na fotelu pasażera zestaw słuchawkowy podskakiwał poruszany jazdą, ale tliło się w nim również inne, niewidoczne życie. Po wyśledzeniu niewielkiego samochodu McClarena cienki jak igła promień energii z nieba uruchomił mikrokonwertery w słuchawkach, ustawiając urządzenie na indywidualne cechy chorobowe McClarena. Kiedy emitowany przez satelitę promień wzmocnił się, mikroskopijne rdzenie niezwykle twardego stopu o nazwie herkulit zaczęły emitować fale, wyszły one poza obręb urządzenia i wypełniły całe wnętrze samochodu, docierając również do McClarena. Dosłownie znikąd w jego głowie dał się słyszeć zrazu cichy, później coraz głośniejszy odgłos dzwonków. Początek ataku był dokładnie taki sam jak porannego napadu, więc wdusił hamulce pojazdu, po czym zjechał do zatoczki. Wyłączył silnik i siedział przez chwilę w złudnej ciszy, z natężeniem wsłuchując się w swe dudniące serce. Rzucał trwożliwe spojrzenia na prawo i lewo, ogarnięty dojmującą grozą nadejścia nieubłaganego. I wtedy... Tak, znów się pojawiły, tym razem głośniej: odgłosy dzwonków w głowie oznajmiające nadejście bezlitosnej hordy szykującej się do ataku! McClaren doskonale wiedział, jak błyskawicznie ten monotonny szczęk spotężnieje i zwali mury obronne jego psyche, wpuszczając do wnętrza twierdzy ryczących wojowników szaleństwa. Pomimo umykających cennych sekund
włączył światło w samochodzie i opuścił szyby. Chłodne
powietrze
wtargnęło
do
wnętrza,
owiewając
lodowym
podmuchem
rozgorączkowane czoło. Ryk samochodów jadących w wieczornym szczycie ośmiopasmówką zdawał się dziwnie przytłumiony, zagłuszony narastającym tumultem z wnętrza głowy. Na nic zdały się złudne nadzieje i modlitwy McClarena, nie było wątpliwości. Tkwił w pułapce bez wyjścia. Porwał słuchawki z fotela, po omacku odszukał palcami przycisk, dopasował urządzenie do głowy... Psychomech zareagował błyskawicznie, zmieniając konfigurację. Szeroki, ożywczy strumień przepłynął przez umysł McClarena jak chłodny opatrunek na poszarpanej ranie. Mruknął, westchnął, wciągnął kilka haustów powietrza i w końcu załkał, by po chwili wybuchnąć nieco trwożliwym śmiechem. Udało się! To urządzenie działa! Następnie wyczerpany napięciem całego dnia i grozą, jaka mu towarzyszyła przez cały ten czas, oparł się na fotelu i ostrożnie, z namaszczeniem zamknął oczy. Jak dobrze byłoby się tu zdrzemnąć, wyciągnąć się w samochodzie na godzinkę bądź dwie i zostawić daleko ten hałaśliwy świat jak ten sznur samochodów na autostradzie. Powstrzymał się. Nie, drzemka nic nie da. Nie teraz. Nie tutaj. Musi pojechać jak najdalej na północ, znaleźć jakiś hotel w Sheffield, może tam. Ze słuchawkami mocno siedzącymi na głowie McClaren ostrożnie włączył się do ruchu. Pod nocnym niebem mysz znów ruszyła w drogę...
W kopule, w korytarzu pomiędzy sypialnią i łazienką Lynn Craig, Richard Stone z wolna podnosił się z pozycji embrionalnej, w której jeszcze przed chwilą zwijał się i jęczał. Atak trwał ledwo kilka sekund - może niecałe pół minuty - lecz był niezwykle ostry i brutalny. A Stone był bezradny. Gdyby potrwał dłużej, wiedział o tym, zmarłby bez dwóch zdań. Nie dał mu szansy na walkę, choć i tak niewiele mu już zostało sił do walki. Więc może mimo wszystko Bóg go wysłuchał... Było już po wszystkim, przynajmniej na razie, choć Stone czuł się fatalnie. Poczuł, że będzie rzygać jak kot. Kiedy wszystko podeszło mu do gardła, poczuł, jak bezwiednie jabłko Adama unosi się w górę i w dół. Lepki od potu i cuchnący strachem zdołał wstać, otworzył drzwi do łazienki i wszedł do środka, słaniając się na nogach. Lynn wciąż stała pod prysznicem, nie chcąc kończyć kojących ablucji. Nuciła cicho jakąś znaną melodię, zagubiona w czystej przyjemności szumiącej wody. Na początku usłyszała, że ktoś wszedł do łazienki. Rozległy się niemal zwierzęce dźwięki. Stone wymiotował dławiąc się i krztusząc, pozbywał się swej choroby, rzygając do muszli klozetowej. Już nie nuciła znanej
melodii, wstrzymywała oddech nasłuchując. Woda z prysznica wciąż szumiała wokół niej, a ten dziwny odgłos zamilkł. Następnie rozległ się jęk i Lynn dostrzegła jakiś ruch za kotarą. Zawołała: - Tato? - i odsłoniła kotarę, wysuwając głowę na zewnątrz. - Tato, czy to... Stone pochylał się nad umywalką. Płukał usta pod silnym strumieniem wody, usuwając resztki wymiocin. Kiedy odwrócił się do niej, miał trupio bladą twarz, chwiał się i trząsł cały, nie mogąc zapanować nad tymi odruchami. - Richard? - wykrztusiła i otworzyła usta ze zdziwienia. - Richard? Ale skąd...? - Pry... prysznic! - wyszeptał ochryple. Chwiejnie podszedł z wyciągniętymi ramionami do płytkiego brodzika. Lynn odruchowo złapała go i oparła o ścianę. - Chcesz wziąć prysznic? - otworzyła szeroko oczy, starając się za wszelką cenę odgadnąć, czego chce. - Zimno - odparł. - Zmęczony. Głodny... - Oparł się o ścianę, dał się jej przytrzymać, drżąc jak liść na wietrze. Lynn wyszła cała spod prysznica i nie zwracając uwagi na swą nagość, szarpnęła go za kurtkę, starając się ją z niego zedrzeć. Był przemarznięty do szpiku kości, jego ciało było chłodne jak lód. - Głodny? Przecież przed chwilą wymiotowałeś! - zawołała, pomagając mu usiąść na wykafelkowanej podłodze. - Tak, było mi niedobrze - kiwnął głową. Oczy tkwiły niby grudy gliny w zszarzałej twarzy. - Niedobrze mi było od Bełkotu! Już go prawie rozebrała, ale zamarła, kiedy wypowiedział te słowa. W tej samej chwili dotarło do niej, co robi. Rozbierała do naga zdiagnozowanego szaleńca we własnej łazience; człowieka, który według wszelkich prawideł powinien dawno nie żyć i który z pewnością znajduje się w ostatnim stadium zarazy umysłu! Dostrzegł wyraz jej twarzy i zdobył się na szorstki, szczekliwy wybuch śmiechu. - O tak - warknął, kiwając głową. - Wszystko rozumiem, ale Lynn, ja jestem inny. Potrafię (w końcu wyplątał się ze wszystkich ciuchów) - potrafię to pokonać! I przyszedłem, by... by tego dowieść. - Pokonać? - wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, cofając się nieco, jakby dopiero co zdała sobie sprawę z własnej nagości, i z jego. - Pokonać Bełkot? Ale Richard, nikt jeszcze nigdy... - Ale mnie się uda - uciął jej w pół zdania. - W końcu doszedłem... doszedłem tak daleko, prawda? - Oparł się na muszli, by podnieść się do góry, i chwiejnym krokiem wszedł pod wciąż szumiący prysznic.
Ponownie, instynktownie pomogła mu w wejściu do brodzika. Jego ciało było jeszcze chłodniejsze. Było to na skutek szoku, jak sądziła. Reakcja na... na co? Czy dostał tutaj ataku? I znów jakby czytał w jej myślach. - Tak - kiwnął głową, a jabłko Adama poruszyło się w górę. - Przed chwilą. Kiedy znalazł się pod prysznicem, wpijał się palcami w kafelki, by utrzymać pion. Lynn zagłuszyła wszelkie głosy zdrowego rozsądku i pomogła mu usiąść, następnie usiadła koło niego i objęła go ciasno. Dreszcze stopniowo ustępowały, na marmurowo-blade oblicze zaczęły powracać kolory. - Paskudny był ten atak - powiedział, obejmując ją mocno. Zaśmiała się cicho, może nieco histerycznie, prosto w ramię Richarda. - Zacznij opowiadać - poprosiła. - Opowiedz mi o tym. O wszystkim mi opowiedz. Ujął jej twarz w dłonie i z dystansu spojrzał na nią. Siedział w jednym rogu brodzika z rozrzuconymi nogami. Ona klęczała między nimi z dłońmi na jego barkach. Woda szumiała, spływając obficie po ich policzkach. - Wierzysz mi? - zapytał. - Że pokonałem chorobę? - W końcu zaszedłeś aż tutaj, prawda? - powtórzyła jego własne słowa wypowiedziane kilka chwil temu. - Chcę ci wierzyć. Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Przytulił ją do siebie, drżąc jak uprzednio, lecz już nie z powodu wychłodzenia i szoku. - Chcesz, żebym ci powiedział? - Tak, nie! Najpierw cię ogrzejemy i wytrzemy. Potem mi powiesz. Obydwoje byli nadzy jak niemowlęta. Lynn poprowadziła go do sypialni i wciąż mokrego rzuciła na łóżko. Podała mu ręcznik, a on usiadł z trudem i zaczął niemrawo wycierać włosy. - Hej - rzucił - może dostanę małą kanapkę? Może piwo? Potrząsnęła głową przy tym drugim. - Sok owocowy - odparła. - Ale musisz tu zostać, przy zgaszonym świetle, dopóki nie wrócę. Ojca nie ma teraz w domu, ale może wrócić w każdej chwili. Zachichotał bezgłośnie i opadł na poduszki. - Obiecuję, że się nie ruszę - powiedział. - Kurde, chyba nawet nie byłbym w stanie! - Będę za moment - powiedziała, gasząc światło przy wyjściu. Nie było jej pięć minut. Po powrocie zrozumiała, jak się tu dostał. W sypialni przy zapalonym już świetle powiedziała: - Zauważyłam, że mój samochód się dziś jakoś tak wlecze. I na zakrętach dziwnie się zachowywał. Siedziałeś w tym zepsutym bagażniku, co? Przytaknął. - Szkoda, że tak późno. Szkoda, że dopiero teraz odkryliśmy, jak można było mnie
przemycać do twej sypialni! - Po tym spoważniał. - Nie wiedziałem, jak zareagujesz. Nie mogłem sobie pozwolić na ryzyko. I musiałem gdzieś się zatrzymać na noc. - Z każdym zdaniem wgryzał się w udko kurczaka, zapijając sokiem ananasowym. Potrząsnęła głową w świeżym przypływie zdziwienia, dotknęła jego ramienia, jakby chcąc sprawdzić, czy nie zniknie, nie mogąc oderwać od niego oczu. - Nie należę do osób wierzących w cuda - odezwała się w końcu. - Więc lepiej powiedz mi wszystko. - Robię taki numer z prądem - zaczął. - Kiedy to nadchodzi - kiedy zaczynam bełkotać - daję sobie popalić prądem. Im większe napięcie, tym lepsze, no, pod warunkiem, że to przeżyją! I już, tracę przytomność. Potem... śnię. Do diabła, to są naprawdę dziwaczne sny! Ale one również coś znaczą. Pomagają mi na swój sposób widzieć pewne rzeczy, poznawać je... - Wzdrygnął się. - To jest jeden sposób. - Chyba czegoś nie rozumiem - powiedziała z wyrazem dezorientacji na twarzy. - Ale mów dalej. - A kto tu, co rozumie? - zapytał. - Dobra, drugi sposób: klnę jak szewc. - Co robisz? - Pomyślała, że żartuje. - Jeśli jest to słaby atak, mogę go przystopować - stłamsić tak jakby - w lawinie przekleństw. Robię to w myślach. Odkryłem, że jak narobię tam pod czaszką hałasu, mojego własnego hałasu, bluzgów, to jest tak, jakby dla tamtych już nie wystarczyło miejsca. - Tamtych? - Głosów. Chichoczących, szyderczych, kretyńskich głosów. Bełkotu... - Aha! - I podejrzewam, że jest jeszcze jeden sposób. Ale tego jeszcze nie sprawdzałem. I chyba nawet nie chcę. - Zmarszczył brwi i odwrócił twarz. - Mnie możesz powiedzieć - zachęcała go. - Przemoc! - odparł. - Sądzę, że przemoc fizyczna zadziała tak samo, może nawet lepiej niż przeklinanie w myślach. Sądzę, że dlatego oni to robią, znaczy ci dotknięci Bełkotem. Starają się zagłuszyć atak przemocą, ale przeginają. Dlatego właśnie tak wielu ginie samobójczą śmiercią... - Och! - znów cicho westchnęła. Odezwała się po chwili: - Wiesz, chyba to rozumiem. - Naprawdę? Przytaknęła energicznie. - Te dzieci, z którymi pracuję. Widziałeś je. Czasami robią sobie krzywdę albo, kiedy nie potrafią mi czegoś wyjaśnić, kiedy są sfrustrowane, stają się agresywne. Nie wszystkie, niektóre tylko. Potem instynktownie pozbywają się tego z organizmu. - Tak, właśnie tak - powiedział, pocierając powieki. - Jezu, ale jestem skonany!
- I wyglądasz na skonanego - powiedziała mu, zabierając talerz i szklankę i przykrywając go miękkim kocem. - Prześpij się trochę. Ale zanim zaśniesz, powiedz mi, jak się wydostałeś... z tamtego miejsca? Spojrzał na nią swymi dziwnie żółtymi oczami. - Niech mnie szlag, jeśli coś pamiętam - powiedział, potrząsając głową. - To się stało podczas ataku. Potem znalazłem się koło placu zabaw w instytucie Clayton. Mam tylko nadzieję, że nie byłem... - Zamilkł i zagryzł wargę. - Agresywny? - dokończyła za niego. - Lynn - wziął ją za dłonie. - To, co chcę zrobić, jest ważne. - Oczywiście, że tak - odparła. Potrząsnął niecierpliwie głową. - To jest coś na większą skalę. Nie chodzi tu tylko o mnie czy o nas. Chodzi o cały świat, Lynn... Patrząc mu w oczy wiedziała, że mówi prawdę. Przynajmniej była to prawda, jaką znał. - Opowiesz mi o tym jutro - odparła. I dodała: - Wciąż cię kocham, wiesz? - Miałem taką nadzieję - powiedział, całując ją. Delikatnie, acz stanowczo odsunęła go, aż głowa opadła na poduszki. W chwilę później już spał...
W pomieszczeniu maszyny J.C. Craig smutno potrząsnął głową i postanowił to zakończyć. Zademonstrował McClarenowi władzę Psychomecha nad Bełkotem, dał mu mnóstwo czasu na zastanowienie się nad tym i szansę, by zawrócił, a jednak zdrajca wciąż jechał na północ. Wkrótce dotrze do Sheffield i zjedzie z autostrady. Trzeba to zrobić wcześniej. Craig westchnął i ponownie potrząsnął głową; zostało już niewiele czasu, wszystko może się skomplikować. Ale mimo, że było tak późno, kiedy zagłada nadciągała pełną parą, nie mógł liczyć na to, że McClaren zachowa milczenie. Od czterdziestu minut Craig przemierzał „tunel” fantastycznej maszynerii pomiędzy stalowymi drzwiami i centrum dowodzenia, ale teraz zatrzymał się i ponownie zwrócił się do ekranu komputerowego. Pojedyncze spojrzenie wystarczyło, upewnił się, że McClaren wciąż zmierza na północ. Wykasował ekran komputera i wpisał na klawiaturze: ZESTAW SŁUCHAWKOWY 12 MAKSYMALNA TRANSMISJA? Psychomech odpowiedział: 0.0000525 M/WAVE
Craig polecił: TESTOWANIE: ZASTOSOWAĆ PRZECIĄŻENIE Psychomech: PODAĆ WARTOŚĆ Craig po chwili zastanowienia: JAKA WARTOŚĆ SPOWODUJE DEZINTEGRACJĘ RDZENI? Psychomech: 0.0525 M/WAVE Craig: ZASTOSOWAĆ Promień podążający za samochodem McClarena momentalnie się poszerzył, zmieniając się z cienkiej igły w gruby ołówek. Była to moc wystarczająca, by napędzić samochód, gdyby był wyposażony w konwerter podłączony do rdzeni na skroniach McClarena. Poddane o tysiąckroć zbyt dużemu ciśnieniu stopiły się w ułamku sekundy i rozgrzane do czerwoności herkulitowe pociski zostały wessane do centrum pola, które oczywiście znajdowało się pośrodku czaszki McClarena. Był martwy, nim zdołał otworzyć usta i wykrztusić: „Ach-ak-ak-ak!”- Martwy, zanim jego ciało wyprostowało się gwałtownie i uderzyło w oparcie fotela kierowcy, wyrywając nity z podłogi wraz z całym siedzeniem. Silnik samochodu zawył, gdy stopa trupa zatańczyła w drgawkach na pedale gazu. Martwe dłonie opadły z kierownicy i wyprostowane zadrgały na wprost niewidzących oczu. I nagle... jakby ktoś zdetonował bombę na środku autostrady. Wydawało się, że samochód podskoczył, przeciął na skos trzeci pas, wpadł na czwarty, odbił się od barierki na środku w snopach iskier. Sekundę później przesadził barierę, przekoziołkował na pasy biegnące w drugą stronę i wylądował bokiem na drodze dwóch potężnych ciężarówek. Wielkie ciężarówki transportowe wpuszczano na autostrady wyłącznie nocą i to tylko na dwóch zewnętrznych pasach. Każda z nich miała trzy i pół metra szerokości i trzydzieści metrów długości; same ich opony były wyższe od samochodu McClarena. Gdy jedna zaczęła wyprzedzać drugą, niewielki granatowy samochodzik wypadł przed nie i ustawił się do nich bokiem. Stalowe potwory podzieliły się samochodem McClarena. Jeden wżarł się w przód, drugi w tył. Podrzuciły go, przeciągnęły dołem, rozdarły na strzępy, spowodowały wybuch i wypluły z tyłu pod postacią skrawków plastiku i metalu. Samochody i ciężarówki zaoponowały na takie atrakcje sygnałami dźwiękowymi i piskiem hamulców, a płonące szczątki rozświetliły nawierzchnię. Jedna opona toczyła się tylko jakby nigdy nic, zwaliła ogrodzenie i wpadła do sadu. Mysz została upolowana. Skrwawione szpony Psychomecha wróciły na swoje miejsce.
Andrew McClaren, kandydat na ucznia (niefortunny), zakończył żywot... Craig wyczyścił ekran. Napisał: BÓG JEST DOBRY JEST MIŁOŚCIWY I BŁYSKAWICZNIE WYMIERZA SPRAWIEDLIWOŚĆ Psychomech nic nie odpowiedział. Craig pisał dalej: CZY WCIĄŻ SZUKASZ PANA, MÓJ BOŻE? Psychomech: SZUKAM GO Craig: CZYŚ GO ZNALAZŁ? Psychomech po krótkiej przerwie: NIE - Ale on gdzieś tam jest - powiedział Craig do siebie. - Och, mój Boże, czemu nie chcesz do mnie przemówić tu i teraz, tak jak to czynisz we snach? Czemuś mnie opuścił? Przemów do mnie teraz i powiedz, jak mogę ci służyć... Zapytał maszyny: KIEDY DO MNIE PRZEMÓWI? Znów przerwa. KIEDY GO ODNAJDĘ - No to szukaj go! - Craig wykrzyknął na głos. Pot kapał mu po brodzie, oczy wyglądały jak czarne dziury wycięte w papierze i nagle na jego twarzy odmalował się strach. Za dużo, za daleko zabrnął. Nie wolno wątpić w mądrość Pana. Zachwiał się i zakrył oczy. Coś śliskiego przemknęło przez jego umysł. Coś zasyczało! Czerwie szaleństwa wpijały się jego mózg. Ręce poszybowały do klawiatury i drżące palce wpisały: CRAIG TERAPIA Zataczając się, z pulsującą głową wspiął się po schodkach podwyższenia i opadł na tron. - Och, mój Boże - zakrzyknął z pianą w kącikach ust. - O Boże, ocal mnie. Daj mi siłę, Panie. Ścigają mnie legiony piekielne, wężowe sploty owinęły się wokół mego mózgu! Zgiń, przepadnij, szatanie! Ale to niejeden wąż, lecz tysiące znajdowały się w czaszce Craiga. Pełzały, wiły się, miotały i pulsowały pod czaszką. i syczały, wciąż syczały!
Następnie z wolna uniosły swe obmierzłe, płaskie czerepy i rozwarły szczęki. Rozwidlone ozory w umyśle Craiga ociekały żrącą jak kwas śliną. Przestały syczeć, gotując się do ataku. - Nie! Nie! Nie! - wrzasnął Craig. W ostatnim momencie mikrosilniki wysunęły metalowy czepiec i opuściły go na jego głowę. Chwytak w kształcie litery U na wysuwanym ramieniu uwięził jego szyję, przytrzymując szczękę. Klamry na nadgarstkach i kostkach zamknęły się z trzaskiem. I w końcu poczuł znienawidzone ukłucie igieł. Teraz przyjął je z wdzięcznością, po czym zapadł się w ciemność, nieświadomy pozostałych igieł, sensorów i elektrod przylegających do niego, penetrujących, chwytających. Teraz był jedynie świadomy nadchodzącej walki, o której wiedział, że przy pomocy Psychomecha zostanie wygrana. Walki, po której wstanie odrodzony. I tak J.C. Craig zapadł w sztuczny, leczniczy sen. I kiedy tak śnił, Psychomech, nie zaniedbując swych obowiązków, nastawił się na szlak Psychosfery i kontynuował poszukiwania Boga...
Stone spał jedynie pół godziny. Obudził się w samą porę, gdy Lynn skończyła sprzątać. Jej uczucia i poczucie lojalności znajdowały się w ostrym konflikcie i całe to „sprzątanie” polegało na przestawieniu kilku rzeczy z miejsca na miejsce i rozmyślaniu podczas wykonywania tych czynności. Problem polegał na tym, że naprawdę wciąż kochała Richarda Stone'a i wiedziała, że najprawdopodobniej będzie go kochać zawsze. Co więc miała zrobić? Wszyscy wiedzieli, że jest zdiagnozowanym szaleńcem - miewającym okresowe napady - a teraz jego ucieczka na pewno została zauważona przez władze, postawione w stan pełnej gotowości. Ale był też jej Richardem i w tym tkwił sęk. Czuła, że pomijając jej uczucie, jest ważną osobą, być może ważniejszą, niż sobie zdawał z tego sprawę, i serce rwało się, by mu pomóc. Ale, w jaki sposób mogła mu pomóc? Oczywiście nie można dopuścić, by odnalazł go jej ojciec, i tu cierpiało jej poczucie lojalności wobec niego. Och, oczywiście oszukiwali go już wcześniej - często podczas swego romansu - ale wtedy było inaczej... Oczywiście powinna go wydać władzom, już wystawiała się na ryzyko, ponieważ tego jeszcze nie zrobiła; ale nie była w stanie nawet znieść tej myśli. Potrząsnęła gniewnie głową. Nie, tak nie można. Sama sobie komplikowała życie. Należało na to spojrzeć następująco: jej działanie (czy też raczej jego brak) nie będzie zdradą ojca ani społeczeństwa jako takiego, lecz oznaką jej zaufania wobec Richarda. I jej miłości do niego. Pomoże mu. Nawet, jeśli ma to polegać na tym, że pozwoli mu się wyspać i później go przeszmugluje przez bramę. Pomijając jej emocjonalne zaangażowanie, wiele mu zawdzięczała i powinna to zrobić choćby przez wzgląd na stare czasy.
Zostawiła ojcu kartkę, w której napisała, że miała ciężki dzień i położyła się wcześniej spać. Była to prawda. Oznaczało to również, że nie będzie musiała się z nim witać po jego powrocie. Martwiła się tym, że był niezwykle spostrzegawczy - nie mogłaby mu skłamać w oczy. Po wszystkim Lynn wróciła do sypialni i usiadła w koszuli nocnej, patrząc na śpiącego. Już patrzyła na niego takim spojrzeniem... wcześniej. Po tym jak się kochali, szczególnie, jeśli był to naprawdę upojny akt. Richard spał jak niemowlak z uśmiechem na ustach. Teraz też się uśmiechał a jednocześnie wyglądał, jakby coś go trapiło - na jego czole pojawiły się nowe zmarszczki wbrew metryce. Naprawdę wiele przeszedł... Niemal odruchowo, bez zastanowienia, Lynn zdjęła koszulę i wśliznęła się do niego do łóżka. Ostrożnie, by go nie obudzić, kołysała go w ramionach. Tak bardzo przypominał jej jednego z jej wychowanków. Był sam na świecie, który go nie rozumiał, który uważał go za obcego. A jej dzieci, podobnie jak Richard, miały tylko umysły odmienne od reszty. Ich myśli czy też strumień myśli przecinała woda innego koloru bądź też zanurzał się w wirze w meandrach umysłu. Ale Richard miał szansę na wyzdrowienie. Wierzył, że jego strumień da się na powrót naprowadzić do starego koryta i że odnajdzie drogę na powierzchnię i wyłoni się jako świeże, czyste źródło. Lynn wyłączyła światło. Kołysała go tak, jak się kołysze chore dziecko. Była zaskoczona i nieco rozbawiona - i nieco smutna - kiedy poczuła jego erekcję na swoim łonie. To również znała wcześniej. Otoczyły ją jego ramiona... Wymamrotał coś przez sen i energicznie potrząsnął głową z dziwnym pośpiechem... Erekcja powiększyła się i przycisnął ją mocniej... Z zamkniętymi oczami i z głową opartą na jego piersi Lynn uśmiechnęła się i delikatnie odepchnęła go... ale znów coś wymamrotał i tym razem usłyszała. Dotarły do niej wyraźnie gardłowe od snu słowa przepełnione dzika zwierzęcą nienawiścią. - Pierdolony, skurwysyński lizodup, kurewski konioklep, skurwiel-skurwiel-skurwiel! Twoja matka była martwa, a twój ojciec pierdolił ją, a ty jesteś bękartem, oślizłym, pierdolonym, kurewskim zombie! Garrison, ty upiorze! Garrison-Garrison-Garrison! Ty kutasie! Twój wampirzy umysł gdzieś tam sobie lata, a ja tu tkwię w szaleństwie! Gnój-gnój-gnój! Och, dobry Boże! - pomyślała. Ciało jej zamarło i momentalnie poczuła chłód. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. W ciemności miał oczy zamknięte, ale mogła przysiąc, że pod powiekami pulsowały i tętniły złote tęczówki! Chciała się od niego odsunąć, ale trzymał ją w mocnym uścisku. Spał, ale nawet we śnie walczył z tym, co nawiedzało jego umysł. Przeklinanie stanowiło część strategii walki z tym czymś, tyle jej powiedział. Ale był jeszcze inny sposób. Przemoc!
Ścisnął ją jeszcze mocniej, wgniatając ją w siebie. - Richard - sapnęła - Richard! Ocierał się o nią całym ciałem, jedną ręką zaciskając pięść na włosach i klnąc, na czym świat stoi. Było to połączenie dwóch metod oporu. - Richard! - krzyknęła, odciągając dłoń i zaciśniętą piąstką uderzając go w twarz. Nic z tego. Był jak w transie. Jak człowiek, który cały dzień jeździ na rowerze i przez sen wciąż pedałuje. Richard Stone będzie walczył z przeciwnikiem, aż go pokona bądź sam zginie. Ale się nie podda. A Lynn tak bardzo chciała, by zwyciężył. Załkała i zatopiła paznokcie w jego barkach, rozdzierając mu skórę. Jej łzy - nie przerażenia, lecz żalu nad nim - spadały ciepłymi kroplami w zagłębieniu szyi, w miejscu, gdzie go ugryzła. - Chcesz grać ostro, ukochany - wyszeptała mu do ucha. - No to będziesz miał to, czego chcesz. Do tej gry potrzeba dwojga. Otwarła swe ciało dla niego, przyciągnęła go, wspięła się na niego i wbiła paznokcie w plecy. Nie miał wiele siły, ale wykrzesał jej z siebie tyle, ile mógł. Oddawała mu cios za cios, wet za wet, ukąszenie za ukąszenie, ujeżdżała go z całych sił, ścierała się z nim i maltretowała go. Było to pierwotne, zwierzęce parzenie się. Gwałcili się wzajem. I znów... I znów... I znów...
CZĘŚĆ DRUGA
Suzy zmierzała do domu. Do domu na Ziemi. Z połowy niezmierzonej, przepastnej Psychosfery wracała do świata łudzi. Urodziła się na Ziemi i teraz ta Ziemia wołała ją głośno i wyraźnie. Ziemia stanowiła jasny punkt w jej ograniczonych psich wspomnieniach, świecąc jak wabik w lustrze jej umysłu. I była to jedna z przyczyn, dla której przybyła. Jej podróż... jak można ją najprościej opisać? Niewielu potrafiłoby naprawdę to zrozumieć, a nikt nie byłby w stanie sobie tego uzmysłowić. Łatwo powiedzieć „z połowy niezmierzonej, przepastnej Psychosfery”, której rozmiarów z definicji nie można sobie wyobrazić. Niemniej jednak możemy posłużyć się następującym przykładem: Należy spojrzeć w gwiazdy w jasną noc. Wybrać najodleglejszą z nich. Wpatrując się w nią, przebyć w okamgnieniu dzielącą nas od niej odległość i wpatrywać się w tym samym kierunku. I wybrać kolejną najodleglejszą gwiazdę i tak dalej. I tak przez miliard lat, a potem dziesięć miliardów. Dwa razy dłużej, niż istnieje Droga Mleczna. Dotrzeć tak daleko i tak szybko, żeby nie mogło nas dopędzić światło gwiazd zostawianych z tyłu. A będzie to jeden krok w Psychosferę pojedynczy krok w nieskończoność. Jeden krok na drodze, która ciągnie się po wieczność... I Suzy wracała do domu z połowy wieczności. Co do jej pana: Richard Allan Garrison (czy też istota, która niegdyś była Garrisonem) zmierzał w przeciwną stronę. Miał zbyt wiele pracy miejsc do odwiedzenia, spotkań i rozmów. Nie będzie samotny bez Suzy. Wraz z nim podróżowało dwóch innych kompanów: Schroeder i Koenig czy też istoty, które niegdyś były Schroederem i Koenigiem. Zobaczyli niezmierzone cuda, a był to jedynie ułamek tego, co dane będzie im poznać. Będą podróżować... wieczność! Wieczność, ponieważ byli nieśmiertelni. Nie znali głodu, gdyż czerpali energię z mijanych gwiazd. nie dokuczało im pragnienie, gdyż pili ze źródeł czasu i przestrzeni. I nawet gdyby chcieli, nie mogliby wrócić. Nie zagubili swych związków z Ziemią, nie, ponieważ zagubione są wyłącznie istoty zagrożone, a im nikt nie był w stanie zagrozić. To raczej Ziemia ich zagubiła. Ałe nie było tak w wypadku Suzy. Suzy i Ziemia nie zagubili się wzajemnie, lecz byli tylko w sporym oddaleniu od siebie... Po jej odejściu Garrison zawołał ją raz czy dwa, tak jak pan woła swego psa na zielonych łąkach Ziemi, a ona zawahała się i spojrzała w jego kierunku przez mgławice i galaktyki, jak przez kwiaty na łące. Ale już jej nie potrzebował i wiedziała o tym. Miał inne towarzystwo. Nie musiała go też przed niczym chronić. Bo niby, przed czym?
I tak odeszła, a Garrison pozwolił jej na to. I po chwili przestał już ją wołać. Garrison przestał, ale Ktoś Inny zaczął. Może Ktoś Nowy od dłuższego czasu już ją wołał, a Suzy dopiero teraz usłyszała go i rozpoznała głos. Tak czy inaczej wraz ze zbliżaniem się do ziemskiego domu coraz wyraźniej słyszała to wołanie. Ktoś był w potrzebie. Ktoś był zagubiony - i przerażony! Człowiek z krwi i kości. Człowiek, krew z krwi Garrisona. Jego dziecko! Już czuła jego dłoń na swym łbie i słowa: „dobry piesek, dobry piesek!”. I były to uczucia, których od dawna nie doświadczyła, słowa, których nie słyszała od bardzo, bardzo dawna. Były warte utraty nieśmiertelności. To było jej przeznaczenie. I tak Suzy podążyła do domu...
DZIEŃ PIERWSZY
Phillip Stone poderwał się z łóżka, rozglądając się za tym, co go przebudziło. Na stoliku przy łóżku stała pusta butelka po whisky. Stone jęknął i zamrugał oczami. Pod powiekami pojawiły się ostrzegawcze mroczki. Wiedział, że ciężko zapracował sobie na tego kaca, ale i tak nie podobał mu się ten stan. Mimo to cieszył się, że się już obudził. Miał dziwny i niepokojący sen, który już się rozwiewał. Szkoda, że nie dało się podobnie zagłuszyć sygnału z wideofonu! Kiedy tylko podniósł słuchawkę, na ekranie przy łóżku pojawiło się zbliżenie oblicza Jamesa Christophera Craiga. Bez żadnych wstępów Craig warknął na Stone'a: - Phillip, twój chłopak tu był i uciekł z Lynn! - Co takiego? - Stone na wieść o tym usiadł na łóżku. Jednak ramiona mu od razu oklapły. O Jezu! - powiedział, częściowo pod wpływem rewelacji Craiga, częściowo na skutek pulsującego bólu w skroniach. A już miał nadzieję, że wieczorny telefon z Łagodnej Doliny stanowił część koszmarnego snu, próżne nadzieje. - Jak się do ciebie dostał? - Stone zapytał o pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy. Craig posłał mu mordercze spojrzenie, a jego głos zmienił się w syk. - To, jak się tu dostał i co tu robił, do cholery, i jak zniknął, to nie są tematy na rozmowę przez wideofon! - Zaczerpnął głęboki haust powietrza. - Phillip, widzę, że nie jesteś w najlepszym stanie, ale chcę cię widzieć, tutaj, i to dzisiaj. Stone warknął półgłosem i wyprostował się na łóżku. - Jimmy - powiedział - od dawna jesteśmy przyjaciółmi i na pewno zdajesz sobie sprawę, że to, co zaszło, nie zdarzyło się z mojej winy. I co to miało do diabła znaczyć, że chcesz mnie widzieć? Jak chcesz, to się pofatyguj! Mój dom jest twoim domem. Proszę tylko o jedno: nie mów do mnie takim tonem. W tym stanie mogę się na ciebie rzucić przez ekran! Twarz Craiga przybrała kredowo-białą barwę. Stężały mu mięśnie. - Może nie usłyszałeś dobrze. Mam prawo być zły. Twój chłopak ma Lynn! Stone zadzwonił po Mary, krzyknął: - Kawa! - Jak mógł najgłośniej, jęknął i przyłożył dłoń do czoła. - Ma ją? - powtórzył za Craigiem. - Wziął ją siłą?! Porwał ją? Craig potrząsnął niecierpliwie głową i zamachał rękami - Po prostu ją wziął. Mało? Słuchaj, przyjedziesz? - Do diabła, Jimmy, dopiero się obudziłem! - Stone zaprotestował. - Może ty byś przyjechał? Poza tym, co ja mogę? - Po pierwsze mógłbyś się, chociaż odrobinę przejąć! Craig zmienił się na twarzy. Stone zastanawiał się, czy w jego oczach nie dostrzegł łez.
Westchnął i potarł zarost na brodzie. Spór z Craigiem nie prowadził do niczego, szczególnie, gdy był tak roztrzęsiony. - Dobrze - powiedział - przyjadę. Będę u ciebie o drugiej, wpół do trzeciej. Będzie dobrze? - Dzięki - rzucił Craig, kiwając szorstko głową. - Dobrze wiedzieć, że się tak przejąłeś! Ekran zgasł, zanim Stone mógł cokolwiek odpowiedzieć. Gosposia Stone'a przyniosła kawę w tym samym momencie, gdy Stone rzucił słuchawkę wideofonu przy akompaniamencie szpetnego przekleństwa. Cmoknęła z dezaprobatą postawiła kawę na stoliku przy łóżku i podała mu poranną gazetę. - Panu również życzę miłego dnia! - Stone mruknął coś przepraszająco za wychodzącą. Wciąż zły porwał gazetę ze stolika. Zaczął czytać, popijając kawę. Na pierwszej stronie widniał artykuł na temat bazy księżycowej Moonbase II, coś o nieudanej próbie sabotażu spowodowanego atakiem chorego na bełkot. Stone zmarszczył czoło. Sądził, że Księżyc będzie wolny od zarazy, że duża odległość odgrodzi go od zainfekowanej Ziemi. Przewrócił stronę. Wewnątrz również wydrukowano artykuły na temat zarazy umysłu. Następnie zobaczył tekst o PSISAC i szczęka mu opadła. Artykuł dotyczył śmierci pracownika o nazwisku Belcher i cudem opanowanej katastrofy głównego konwertera. Craig musi być naprawdę zły, jeśli nawet słowem się o tym nie zająknął! Na stronie trzeciej znalazł artykuł o swym synu. Drobną notatkę skrytą pośród innych, ważniejszych wiadomości. Stone był zadowolony: nikt tego nie zauważy. Niemniej jednak przeczytał tekst, wyławiając kilka faktów, o których nie wiedział. Było gorzej, niż przypuszczał po wieczornym telefonie. Zginął strażnik, a ogrodzenie i wieża wartownicza doznały uszczerbku od ognia. Stone z ulgą przeczytał, że Richard nie jest oskarżony ani o spowodowanie jednego, ani drugiego. Najwidoczniej ogień pojawił się na skutek jakiegoś spięcia na ogrodzeniu. Następnie napisano coś o doktorze Gunterze Gorvitchu. Stone zrozumiał, dlaczego nie mógł z nim porozmawiać. Pokręcił głową w zadziwieniu - lekarz stał się pacjentem we własnym szpitalu! Czy wszyscy już nadają się do wariatkowa? Stojący przy łóżku elektroniczny zegarek wskazywał 9:15. Wstał, zatoczył się i postanowił skończyć z piciem. Goląc się, znów się zdenerwował. Dlaczego, do diabła, świat nie mógł go zostawić w spokoju, czemu nie mógł chylić się ku upadkowi bez niego? W kwadrans później wypadł z domu i wsiadł do samochodu Richarda. Jeździł nim od wypadku. W kilka minut później jechał już do PSISAC w Oxfordshire...
Stone powiedział Craigowi, że będzie na miejscu między drugą i wpół do trzeciej. No to
będzie wcześniej. Opuścił szybę i wdychał wilgotne poranne powietrze. Za dwa dni będzie już listopad... Boże, ależ ten świat wyblakł! Ile to już minęło od ostatnich odwiedzin w PSISAC? Ile czasu minęło, od kiedy zrobił coś pożytecznego? Może Jimmy Craig wyświadczył mu przysługę, zrywając go bladym świtem. Coś w środku, coś, co tkwiło wiele lat w uśpieniu, powiedziało mu, że powinien wziąć się w garść. Jego życie staczało się po równi pochyłej, a on staczał się wraz z nim. Smutek? Tak, czuł żal... ale brak zainteresowania? Że niby się starzeje? A do diabła z tym! Wiele się wydarzyło, ostatnio również, i jak dotąd ignorował to. Co było z nim nie tak? Gdzie się podziała jego dawna dociekliwość? Przycisnął mocniej pedał gazu i samochód ruszył z kopyta, pochłaniając mile... Pomijając źródło przypływu energii u Stone'a, szybko odkrył, że bardzo wyostrzył jego zmysły. Doskonale znał boczną drogę, którą jechał. Nie zmieniła się od lat, a jednak spostrzegł, że zaszły tu nieznaczne zmiany w organizacji ruchu. Nieznaczne, lecz istotne. Odkrył również, że wjechał na zła drogę! Nie była to dosłownie zła droga, ale i tak będzie musiał nadrobić milę lub dwie. Wspinając się pod górę szosą, która jedynie nieznacznie różniła się od wiejskiej dróżki, Stone zatrzymał samochód na trawiastym poboczu, wyłączył silnik i wysiadł z wozu. Rząd wysokich drzew i kamienny murek stanowiły niezłe schronienie przed wichrem dmącym w koronach i wzniecającym tumany wirujących liści. Stanął przy murku, wyciągnął i zapalił papierosa. Opierając się łokciami o kamienie, zaciągnął się mocno dymem i patrzył na otaczające go pola. Tam gdzieś... o, tam mieszkał Gareth Wyatt. Wyatt? Stone uniósł brwi. Co do diabła...? Czy przyjechał tutaj wiedziony instynktem, bo nagle przypomniał sobie o Wyatcie? Jakieś dwadzieścia lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz myślał o tym człowieku, więc dlaczego teraz sobie o nim przypomniał? Była to jedna z jego spraw, kiedy pracował jeszcze w MI6, zanim ożenił się z Vicki. Tak, ale co sprawiło, że to nazwisko ponownie pojawiło się w jego umyśle? Za murem znajdowała się płytka dolina ze strumykiem rozciągającym się w dole zagajnikiem i odgrodzoną posiadłością. Wzdłuż strumienia wiła się droga. Od niej prowadził podjazd do walącego się domku, przy bramie w zarośniętym chwastami ogrodzie, który kończył się prostokątnym obszarem gołej ziemi porośniętej gdzieniegdzie kępkami traw i ostami. Kiedyś w tym miejscu stał dom, dom Garetha Wyatta. Nigdy tego nie udowodniono, ale według MI6 Gareth Wyatt ukrywał tu hitlerowca Ottona Krippnera... Wyatt i Krippner. Waga tych nazwisk zmalała i Stone'owi zacierały się w pamięci. Wzruszył ramionami i postawił kołnierz płaszcza. Pamięć już nie ta, co dawniej. Tak naprawdę to jeszcze do niedawna nic z tego nie pamiętał, tylko ogólne zarysy. Poznanie z Vicki i zakochanie się w niej musiało mieć burzliwy przebieg. Burza przeszła po wszystkim, łącznie z pamięcią. Wspomnienia
były zamazane, jakby spowijał je dym... Stone warknął coś, zgasił papierosa i wrócił do samochodu. Do samochodu Richarda. Nie był zły, choć to typowy wóz młodego człowieka. Stone stał się zbyt stateczny, by jeździć taką maszyną. Obecnie cenił sobie wygodę i spokój. Uśmiechnął się kwaśno. Miał zamiar kupić Richardowi jeden z tych samochodów zasilanych z satelity, taki, jaki miała Lynn Craig, ale... - Płaczliwy staruch! - Stone sklął się na głos, wsiadł do samochodu i włączył silnik. - Nie możesz żyć przeszłością, Philip, stary. Co było, to było. A co ma być, to będzie. Pogódź się z tym. Później, kiedy wyjechał na główną drogę koło Reading, zauważył dziwne budynki z gotowych elementów - jeszcze niedokończone - umiejscowione za pospiesznie wzniesionym drewnianym płotem. Część płotu zwaliła się, pozwalając Stone'owi bez przeszkód przyjrzeć się postępowi prac. Wyglądało na to, że nowe budynki zostały porzucone; wokół pozbawionej okien zwalistej bryły obiektu grupa robotników i maszyn wbijała metalowe szyny w ziemię, rozciągając na nich zwoje drutu kolczastego na znacznym obszarze. Sam budynek miał być wyłącznie początkiem większego kompleksu. W tej budowli i pracy robotników było coś perwersyjnie obscenicznego i Stone poczuł nagły chłód. Zmarszczył czoło i aż podskoczył, kiedy kierowca samochodu z tyłu pospieszył go sygnałem klaksonu. Po pięciu minutach dotarło do niego, co wywołało odrazę: po prostu podświadomie skojarzył budowlę z sylwetką głównego budynku w Łagodnej Dolinie. Więc stawiają kolejny szpital, w porządku, ale, po co ten drut kolczasty? Kiedy się zastanowił, dotarły do niego również zmiany w wyglądzie drogi w Sussex. Ponownie jej obraz stanął mu przed oczami: okrążała lasy nowymi odnogami wijącymi się z dala od zagajników, przed którymi nowe tablice informowały: „własność prywatna” lub „własność rządowa”. I pobieżne spojrzenie przez pozbawione liści drzewa ujawniało skromne, niedokończone budynki i tanie ogrodzenia...
Przyjechał do PSISAC tuż przed jedenastą. Chmury gradowej na twarzy bynajmniej nie rozproszył widok tego, co zastał na miejscu. Zatrzymał się przed główną bramą i wdusił klakson, aż jeden z dziennych strażników pojawił się chyżo, w miejscu, w którym ekipa remontowa instalowała nową zaporę przy wjeździe. Był to przysadzisty, rudowłosy, niezbyt schludnie ubrany mężczyzna o lekko rumianej twarzy. Poranek nie zaczął się dobrze i strażnik nie miał najmniejszego zamiaru dać sobie wejść na głowę niecierpliwemu gościowi. Nie rozpoznał Stones. Krzyknął:
- Wstrzymaj swe konie, kolego. Co, pali się gdzieś? Nie widzisz, że tu coś robimy? Stone wysiadł z samochodu. Bardzo wysoki górował nad strażnikiem i spoglądał na niego z góry. - Co znaczą pierwsze litery PS w nazwie PSISAC? - rzucił. - I co się tu do diabła dzieje? Patrzył na drogę, na której widać było drzazgi ze starego pomalowanego w czerwono-żółte pasy szlabanu. Sam szlaban leżał złamany wpół na chodniku, ukazując poszarpane włókna. Słupki podtrzymujące szlaban z lekkiego metalu leżały wyrwane z podstaw. Rudy skrzywił się. Teraz poznał Stone'a, wyprostował się służbiście i dotknął palcami daszka czapki. - Przepraszam pana - powiedział. - Dziś mamy tu urwanie głowy. - To nie tłumaczy pyskowania i nie stanowi odpowiedzi na moje pytanie - warknął Stone. Ja tu jestem właścicielem i chcę wiedzieć, co się dzieje z moim szlabanem. Strażnik wybałuszył na niego oczy. - To pan nic nie wie, sir? Ja... Stone westchnął. - Gdybym wiedział, to bym nie pytał - odparł. - Dam panu raport, sir. - Strażnik skierował się do budynku ochrony. - Stać! - Stone złapał go za ramię. - Nie może mi pan po prostu powiedzieć? - Był pod wrażeniem głupoty ochroniarza, a może czegoś innego? Może to była wrodzona niechęć? - Co to było, ciężarówka zahaczyła? Kierowca się urżnął? Strażnik potrząsnął głową. - To samochód, proszę pana. Samochód Lynn Craig. Stone uniósł brwi. Kolejne pytanie zadał z dużą ostrożnością. - Była sama? - Nie, proszę pana. - Ochroniarz odwrócił wzrok. Stone pokiwał głową. - No, dawaj pan ten raport i niech ci ludzie się odsuną. Wjeżdżam. Wewnątrz zakładu pojechał wprost do biura Craiga w obrębie Kopuły. Przed drzwiami do biura stał drugi strażnik-służbista. Miał ze sobą strzelbę na strzałki usypiające. Zasalutował, kiedy Stone się zbliżył. Ale kiedy Stone chciał wejść, strażnik zagrodził mu drogę. Miał szerokie bary i tępy wyraz twarzy; oczy tak jak okruchy lodu tkwiły w groźnej twarzy. - Przepraszam, sir, ale pana Craiga nie ma. - Nic nie szkodzi - odparł Stone. - Zaczekam na niego. Ponownie skierował się do drzwi i ponownie strażnik zagrodził mu drogę, lecz tym razem jego dłoń opadła na ramię Stone'a. - Polecenie pana Craiga... sir - powiedział, a w głosie dało się słyszeć ostrzeżenie. Stone popatrzył na niego z niedowierzaniem, po czym spojrzał na rękę ochroniarza.
- Czy wiesz, kim jestem? - Tak, panie Stone, tak, wiem. - Twarz strażnika pozostała bez wyrazu. Stone kiwnął głową i cofnął się o krok. - To spierdalaj w podskokach - warknął groźnie. Ochroniarz poruszył się, lecz nie zszedł z drogi. Dzięki wyszkoleniu sprzed lat morderczemu treningowi, który często ratował go z opresji - Stone miał dużą przewagę. Sztuka walki wręcz stosowana przez MI6 - wojskowy styl walki - była specjalnością Stone'a. Kiedy strażnik zamachnął się strzelbą, chwycił ją, pociągnął w dół i do siebie, przyjmując cios na przygotowany na uderzenie brzuch. Zrobił to, by przyciągnąć do siebie ochroniarza i jego twarz. Uderzył go czołem w twarz, jednocześnie wbijając kolano w pachwinę. Strażnik zakrztusił się, plując zębami, puścił strzelbę, starając się jednocześnie wyprostować i zgiąć. Zaczął się już zginać, kiedy Stone wsadził mu lufę do gardła, wystarczająco mocno, by go powalić, i na tyle słabo, by nie spowodować zgonu. Głowa strażnika poleciała do tyłu, waląc we framugę drzwi, ale oczy już uciekły mu w tył głowy. Zanim padł, Stone złapał go za ramię, zgiął kolana i zarzucił go sobie na ramiona. Otworzył drzwi biura Craiga i wszedł do środka, kopniakiem zamknął za sobą drzwi i zrzucił ochroniarza z ramion. Strażnik walnął o twardą podłogę jak worek kartofli. Wciąż ze strzelbą w ręku Stone podszedł do dużego biurka Craiga i zadzwonił do ambulatorium. Kiedy odebrano telefon, na ekranie zobaczył ładną dziewczęcą twarz. Zapytał: - Panienko, czy poznaje mnie pani? - Tak, panie Stone. Dzień dobry! Stone uśmiechnął się mile zaskoczony. - A dzień dobry - powiedział. - W końcu dotarłem do cywilizacji! - Tak? - Moja panno, jestem w biurze pana Craiga. Jest tutaj pewien były pracownik PSISAC. Spojrzał na podłogę, odczytał nazwisko ochroniarza z plakietki. - Niejaki Conti, pracował w ochronie. - Och, tak, oczywiście - powiedziała zdziwiona dziewczyna. - Ale przecież pan Conti wciąż pracuje w ochronie, prawda? - Nie - Stone potrząsnął głową - właśnie przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Niech pani przyśle tu sanitariuszy z noszami, dobrze? Miał wypadek. - Tak, proszę pana. Już lecę! - I poleciała. Stone zadzwonił do działu kadr i powiedział: - Conti z ochrony - już nie pracuje. Dajcie mu trzymiesięczną odprawę i usuńcie z listy płac. Następnie usiadł za biurkiem i zaczął czytać raport. Tuż przed szóstą rano samochód Lynn Craig zbliżył się do bramy od strony zakładu.
Oczywiście szlaban był opuszczony. Na służbie był niejaki Geoff Bellamy. Młody ochroniarz na okresie próbnym, jego instruktor i przełożony poczuł zew natury i musiał pójść na stronę. Zwykle po rozpoznaniu samochodu pani Lynn Craig szlaban wędrował od razu w górę, ale z nieznanych przyczyn Bellamy opóźniał podniesienie szlabanu i wyszedł do samochodu. Później Bellamy nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego tak zrobił. Kiedy zbliżył się do samochodu, zauważył drugą osobę skuloną na siedzeniu pasażera. Kiedy tylko ta osoba zobaczyła, że ją dostrzeżono, powiedziała coś do panny Craig, która wycofała samochód o jakieś dwadzieścia metrów. Następnie ruszyła na szlaban. Bellamy musiał uskoczyć spod kół - samochód staranował szlaban i odjechał. Bellamy zameldował o tym zdarzeniu zwierzchnikowi. Co do pary w wozie: dziewczyna, to była z pewnością Lynn Craig. Była posiniaczona i nosiła ciemne okulary. Mężczyzna był w nie lepszym stanie, co więcej, jego opis pasował idealnie do Richarda Stone'a. Stone ponownie przejrzał raport, odłożył go i wyjrzał przez okno w biurze Craiga. Grupa robotników w kombinezonach i ciężkich roboczych rękawicach rozwijała wokół całego zakładu drut kolczasty z wielkich szpul. Stone, marszcząc brwi, potarł się po brodzie. Znowu drut kolczasty? Tu w PSISAC? Rozległo się pukanie do drzwi i do biura weszło dwóch sanitariuszy z noszami. - Pośliznął się na mydle - powiedział im Stone, kiedy ładowali Contiego. Nieprzytomny jęczał, jakby miał się zaraz przebudzić. - Jak go połatacie, to zabierzcie go do działu kadr. Mają tam coś dla niego. A potem niech się wynosi z fabryki. I możecie powiedzieć ode mnie ochronie, żeby nie wracał! Kiedy wyszli, zaczął się bawić jednym z piór Craiga, bezwiednie rozglądając się po biurze. Znów pojawiły się znane sprzed lat uczucia. Zaczynał zauważać dziwne przedmioty, (które znajdowały się tu w nadmiarze) i dodawać dwa do dwóch. Jeszcze nie wyłonił się pełny obraz, nawet nie wiedział dokładnie, jaki miałby być, ale coś wyłaniało się z tego chaosu... Stone potrząsnął głową, zastanawiając się nad swoimi myślami. Znał i ufał od dwudziestu lat Jimmy'emu Craigowi, znał go doskonale. Dlaczego córka Craiga i jego syn tak za sobą szaleli? Tak, szaleli... Stone parsknął na myśl o konotacjach tego słowa. Ale ten ochroniarz, Conti... dlaczego się tak zachował? Stone spojrzał na zegarek - 11:15. Czy nie powinien się przejść po zakładzie, porozmawiać z ludźmi, popytać? A może raczej powinien poszukać odpowiedzi tutaj? Conti pilnował czegoś. Craig miał metalowe biurko z trzema szufladami z każdej strony. Po lewej stronie były puste. Po prawej stronie górna szuflada była otwarta, a dwie pozostałe zamknięte. Stone włożył dłoń do pierwszej. Klucze tkwiły przymocowane magnesem na górze. Stara sztuczka.
Otworzył środkową szufladę - pusta. Dolna szuflada zawierała kartotekę. Spotkania zarządu raporty kontrolne, zestawienia wydajności, dane kadry kierowniczej, Uczenie... Uczenie? Stone spojrzał ponownie na teczkę. Była sygnowana koślawym pismem Craiga. Wyglądało raczej jak „Uczniowie”. Stone otworzył ją, spodziewając się znaleźć tu dane dotyczące szkoleń. W środku tkwiła tylko pojedyncza kartka z dwunastoma nazwiskami z datami obok nazwiska. Stone przyjrzał się datom. Tylko dwanaście osób posłanych na szkolenie w ciągu trzech lat? W takim dużym zakładzie? To niemożliwe! Przyjrzał się nazwiskom, zobaczył, że Bragg, stojący wysoko w hierarchii Craiga - typowy, młody, ambitny - też był na liście. Stone mógł to zrozumieć. Ale ochroniarz Conti? Zastanowił się nad tym przez chwilę ze zmarszczką na czole, po czym wzruszył ramionami. Jak się nie będzie pilnować, to zmarszczka zostanie mu na czole na stałe. Ponownie spojrzał na listę. Ostatnie nazwisko nosiło wczorajszą datę. Andrew McClaren. Ale wykreślono jego nazwisko. Pewnie Craig zmienił zdanie. Stone ponownie wzruszył ramionami, odłożył teczkę i wziął do ręki następną. Była oznaczona napisem „Zaraza umysłu”. Otworzył ją. Nazwiska, daty, jakieś dziewięćdziesiąt nazwisk... Skóra ścierpła Stone'owi na plecach. Dziewięćdziesięciu zakażonych? W jakim czasie? Czterech lat. Ale to oznaczało nieco poniżej dwóch procent siły roboczej. To niedobrze. Zastanawiał się, jak to się ma procentowo w skali kraju. Niemożliwe. Nie? Bełkot zabrał dwoje bliskich mu ludzi, prawda? A od tamtej pory wiele się wydarzyło... może Stone tracił zmysły! Kolejna teczka - „Komunikaty rządowe”. Wewnątrz listy, wszystkie ostemplowane „Utajnione: wyłącznie do wiadomości dyrektora generalnego” - z Ministerstwa Zdrowia, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Centrum Zdrowia i... Ministerstwa Zdrowia Psychicznego i Koordynacji Lecznictwa? Stone nigdy o takim nie słyszał! Zaczął czytać listy („komunikaty”) i po kilku chwilach twarz mu stężała, a zmarszczka na czole znacznie się pogłębiła. To się nie trzymało kupy, ale stanowiło część większej całości, był tego pewien. I cokolwiek to było, miało olbrzymie rozmiary. I ocierało się o koszmar...
O 12:30 pojawił się J.C. Craig. Wpadł do środka, jakby go, kto gonił. Stone siedział w jego
fotelu z nogami na blacie biurka. Wydawał się drzemać. Podskoczył, kiedy Craig wpadł do środka. Craig był blady jak ściana, wściekły. - Phillip, ten Conti. Kazałem mu tu zostać i podczas mojej nieobecności nie wpuszczać nikogo do biura. On... - Był arogancki, niegrzeczny, bezczelny i groził mi! - Stone uciął w pół zdania. - Nie lubię, jak ktoś we mnie celuje z broni, choćby tylko usypiającej. Ani on, ani ty, ani nikt! Więc już tutaj nie pracuje. Craig zagryzł wargę i podszedł do biurka. Stone usiadł i spuścił nogi na podłogę. Biurko było w takim samym stanie jak wtedy, kiedy tu wszedł: wszystkie akta tkwiły na swoim miejscu, szuflady były zamknięte, a kluczyki umieszczone w tym samym schowku. - Conti jest zaufanym pracownikiem - zaczął ponownie Craig. - Był! - rzucił Stone. Kusiło go, by dodać: Teraz rozumiem, czemu został skierowany na szkolenie. Przydałoby mu się. Ale to byłaby przesada. - Osobiście uważam go za osobę godną zaufania - zaprotestował Craig. - A jeszcze szef zmiany mówi, że chce podjąć działania prawne, przeciwko tobie! Stone wzruszył ramionami. - W takim razie cofnę mu odprawę. - Nie możesz bić pracowników! - Craig wybuchnął. - Nie pozwolę, żeby moi pracownicy mi grozili! - Stone też już krzyczał wstając. - Ten facet jest niebezpieczny. Na mordzie ma wypisane ZBIR. Co do diabła w ciebie wstąpiło, Jimmy? Stone dotknął czułego punktu i od razu to spostrzegł. Craig momentalnie przeszedł do obrony. - Wstąpiło? - wykrztusił. - Nie wiem, o czym mówisz! A poza tym... - Po za tym to nie po to tu przyszedłem. Stone uniósł ręce w górę w pojednawczym geście. - Słuchaj, Jimmy - mówił dalej już spokojniej - obaj mieliśmy paskudny poranek, to oczywiste. Ja miałem kilka ostatnich lat w tym stylu! Wiele spraw się pokomplikowało - i wciąż się komplikuje - ale nie dojdziemy do niczego, drąc się na siebie. Dobra, powiem ci, jak było z Contim. Nie chciał mnie wpuścić do środka. No, bo kim ja w końcu jestem? Ja jestem tylko pierdolonym właścicielem tej budy, tylko tyle! Więc trochę go zjechałem, a on wycelował we mnie spluwę. Uważam, że to czysta bezczelność! No bo, za kogo ten kretyn się uważa? I co to były za polecenia... Tym razem Craig się wciął: - Ale nie widzisz, dlaczego... - Dość zobaczyłem!
Stali tak i patrzyli sobie w oczy przez dłuższą chwilę, po czym Craig jakby oklapł i powiedział: - Dobra, niech ci będzie. Zgadzam się, że przegiął. Poza tym mamy ważniejsze sprawy na głowie. Stone przytaknął. - Dlatego tu przyjechałem, musisz mi wszystko o nich powiedzieć. Craig przez chwilę walczył, by uspokoić oddech i wziąć się w garść. W końcu powiedział: - Słuchaj, wiem, że to nie twoja wina, ale możesz mi jakoś pomóc. Wiesz, o czym mówię. - Tak, wiem - Stone znów skinął głową - ale wciąż nie wiem, co mogę zrobić. - Chodźmy do Kopuły - zaproponował Craig - wypijemy po jednym i pogadamy. - Tak już lepiej - zgodził się Stone. Być może pogadają o czymś jeszcze, kiedy ta ważna sprawa zejdzie mu z karku. Craig pierwszy wyszedł z biura i przeszedł do sali konferencyjnej, gdzie zamknął wewnętrzne drzwi. Przeszli przez garaż w drodze do windy. Po drodze Craig się tłumaczył: - Mam nerwy jak postronki. Właśnie wracam z Oxfordu, z komisariatu. - W związku z porankiem? - zapytał Stone. Craig spojrzał na niego. - W związku z porankiem i zeszłą nocą - powiedział znacząco. Stone nie podjął rękawicy. - Musiałeś do nich pojechać? - zapytał. - Nie pofatygowali się tutaj? Craig skrzywił się. - Nie - potrząsnął głową - mają kupę spraw na głowie. Całe mnóstwo. Tak - Stone zgodził się w myślach - ze świrami! Z ostatniego wysypu bełkoczących... - Sądziłem, że liczba przestępstw spada - powiedział na głos. - Tak? Eee, chyba tak, ale oni jak wszyscy mają gorsze i lepsze dni. - Nawet słowem nie zająknął się o Bełkocie. Wyszli z windy i poszli prosto do pokoi Lynn. Craig od razu się spiął. Wyjął zmiętą kartkę papieru z kieszeni i podał ją Stone'owi. Stali pośrodku salonu Lynn, a Stone czytał na głos list: Kochany Tato, Muszę na chwilę wyjechać. Nie wiem, na jak długo. Ale nie będę Cię okłamywać, wyjeżdżam z Richardem Stone'em. On sądzi, że zna sposób na przezwyciężenie zarazy umysłu. Ja też tak sądzę. Niech nie zaniepokoi Cię stan, w jakim znajduje się moja sypialnia - trochę zaspaliśmy i nie miałam czasu, by posprzątać. Przykro mi, Tato, ale bardzo kocham Richarda...
- Ciebie też kocham Lynn
Stone podniósł wzrok. Craig wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. - Wczoraj w nocy mogłem temu zapobiec - jęknął. - Twój chłopak musiał przyjechać z Lynn jej samochodem. Ktoś z ochrony za to zapłaci! Ale... byłem zajęty. Kiedy przyszedłem, zastałem kartkę. Była bardzo zajęta, zmęczona i nie chciała, żeby jej przeszkadzać. Trochę mnie to zdziwiło, ale myślałem o swoich problemach. A potem, rano, to... Poprowadził Stone'a do sypialni, cały czas mówiąc. - Niczego nie dotykaj. Później przyjedzie policja. Sama sypialnia wyglądała normalnie, ale łóżko przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Stone stanął nad nim i spojrzał na łóżko. Na obu poduszkach widać było ślady krwi, a jedna z nich została rozerwana. Na porozrywanym prześcieradle widać było więcej krwi. A wszędzie wokół były również inne plamy. Craig wskazał na nie drżącym palcem. - Wiesz, co to jest? - niemal załkał. - Ja wiem, co to jest, ale nie mogę się z tym pogodzić! Twój synalek ma jaja jak byk! - Jimmy - Stone chwycił go za ramię - na pewno wiedziałeś, że byli kochankami. No wiesz... wcześniej? - Wcześniej? - Craig wyszarpnął ramię z uścisku Stone'a. - Znaczy zanim zabrali tego popieprzonego świra? Nie, nie wiedziałem i nie chcę wiedzieć. Jak ten kretyn się wyrwał, tego właśnie chcę się dowiedzieć. I dlaczego musiał tu wrócić. Stone zbladł cały i w oczach zapłonęły mu złowieszcze ognie. Gdyby ktoś inny - ktokolwiek na świecie - powiedział mu coś takiego... - Mówisz o moim synu, Jimmy - powiedział. - I o mojej córce! - krzyknął Craig. Stone zacisnął zęby, starając się uspokoić. - Słuchaj, nic jej się nie stanie, jestem pewien. - Tak, naprawdę? - Craig wybiegł z sypialni. Do Stone'a dobiegł jego głos: - Nic się jej nie stanie, jest bezpieczna? Stary, nie mówimy tu już o tym ciapowatym nastolatku sprzed lat. Richard cierpi na bełkot! Jak możesz mówić, że jest bezpieczna? Stone zacisnął pięści i ponownie spojrzał na łóżko. Następnie ruszył za Craigiem do jego gabinetu. Craig nigdy nie pił dużo i właściwie rzucił całkiem picie kilka lat temu, ale teraz nalał sobie
dużego drinka i zaproponował takiego samego Stone'owi. Zapadli się w głębokie fotele. - Tak, jest chory - zgodził się Stone. - Ale wciąż jest moim synem. Nie wierzę, że byłby ją w stanie skrzywdzić. - Widziałeś łóżko. - Widziałem, widywałem gorsze. Byłeś kiedyś młody? - Co? - Craig ni to zaśmiał się, ni załkał. - Chcesz mi powiedzieć, że moja córka przystała na... na to? Tak, byłem młody, ale nigdy nie byłem bełkoczącym świrem! Stone wolno podniósł się z miejsca i odezwał niewróżącym nic dobrego głosem: - Więc dlaczego zachowujesz się jak świr? Craig potrząsnął głową, zamachał rękami i wybuchnął płaczem. - Ty nie rozumiesz! - załkał. - Posłuchaj, do tej pory wszystko szło świetnie. Sądziłem, że Lynn zapomniała już o nim. A teraz to. A do tego jeszcze problemy w samym PSISAC. Mam tyle pracy, tylu rzeczy muszę dopilnować, doglądać. A tak mało... - ugryzł się w język, ale Stone wiedział, że chciał powiedzieć „czasu”. Tak mało czasu. - Musisz mi wybaczyć. - Craig spojrzał mu w oczy, wycierając łzy. - Jest mi bardzo ciężko. - Do diabła, rozumiem cię - odparł Stone. - Tylko nie zdawałem sobie sprawy, że tak cię to wykańcza. Znaczy sprawy w PSISAC. Craig spojrzał na niego przekrwionymi oczami. - W PSISAC? Ty jesteś tylko właścicielem. Ja kieruję fabryką! Co ty możesz o tym wiedzieć? Nie było cię tu od pół roku! Co dwa tygodnie są organizowane spotkania rady nadzorczej, ale ciebie na nich nie było od... - Od śmierci Vicki? - Stone dokończył za niego. - Tak, to prawda. Wszyscy mamy jakieś problemy, Jimmy. - Usiadł ponownie. Patrzył na Craiga spod splecionych palców. - Jimmy, czytałem w gazecie o awarii głównego konwertera. To był wypadek? Ten Belcher. O co tam chodziło? Craig powiedział mu; powiedział mu również, że rozmieścił ochroniarzy we wszystkich strategicznych punktach fabryki. Następnie wstał, rozprostował kości i wyciągnął rękę w kierunku Stone'a. - Rozumiesz? - zapytał. - A to tylko jeden z wypadków. Nie jest łatwo. A jeszcze sprawa z twoim chłopakiem i Lynn, to była ostatnia kropla, która przelała czarę. To wszystko. Stone celowo zignorował wyciągniętą rękę, odwrócił wzrok, udając, że jej nie widzi. - Może powinieneś wziąć sobie tydzień, dwa urlopu - powiedział. - Przecież mogę się zająć zakładem na jakiś czas, aż dojdziesz do siebie. Co ty na to? - Obserwował reakcję Craiga. Nastąpiła gwałtowna zmiana. Craig starał się wyglądać na rozluźnionego. Nalał jeszcze po drinku i powiedział:
- A to już by była przesada! Słuchaj, ze mną wszystko w porządku! Po prostu pracuję pełną parą, to wszystko. A poza tym jestem pewien, że wszystko się ułoży. Stone udawał, że się nad tym zastanawia. - Może i tak - powiedział z urazą w głosie - ale... Craig zmusił się do uśmiechu, klepnął go w bark i powiedział: - Słuchaj, Phill, przepraszam. Masz rację, trochę się na mnie posypało. Ale teraz będzie dobrze. Poza tym nie prosiłem cię, żebyś tu mi jęczał nad PSISAC, to całe moje życie, wiesz przecież! Jest pewna rzecz, którą możesz dla mnie zrobić. - Wystarczy, że powiesz - mruknął Stone. - Twój chłopak, Richard, ma jakieś swoje pieniądze? - Miał, ale już nie ma. Przelałem pieniądze na swój rachunek. Na nic by mu się tam nie przydały. Podczas jednej z wizyt przystał na to i podpisał papiery. Czemu pytasz? Craig westchnął i uśmiechnął się pojednawczo. - Lynn ma trochę pieniędzy - powiedział. - Niewiele. Nigdy ich nie potrzebowała. Z tym, co ma na koncie, daleko nie ucieknie. Chcę tylko, żebyś mi obiecał, że mu nie pomożesz, tylko tyle. Pomóc jemu? A może Craig chce, żeby im jednak pomóc? Wraz ze Stone'em tkwili w tym po uszy. Spojrzał na Craiga, starając się odgadnąć jego myśli. Wydawało mu się, że znał tego faceta, ale teraz nie był już tego taki pewny. - Mam mu pomagać? Oczywiście, że tego nie zrobię - odparł. Ale ty byś go z miejsca zastrzelił, prawda? Znów Craig poczuł ulgę. - Oczywiście, że nie, bo im szybciej go złapią, tym lepiej - powiedział. - A poza tym już to przegłosowali w parlamencie. Pomaganie bądź ukrywanie chorego na bełkot jest sprzeczne z prawem... - Tak, wiem - skinął głową Stone, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z rozmówcy. Dodał: - Słuchaj, muszę już pędzić. Mam coś do załatwienia w Oxfordzie, muszę zrobić drobne zakupy. Czy jest coś jeszcze, o czym chcesz mi powiedzieć, zanim pójdę? Masz jakieś problemy? Coś, o czym powinienem wiedzieć? - Wstał, starając się zachowywać naturalnie. Craig udawał, że przez chwilę nad czymś się zastanawia, po czym odezwał się: - Sam sobie ze wszystkim poradzę. Nie, nie widzę nic takiego. Mam nadzieję, że ta sprawa się szybko wyjaśni. Bez zbędnych krzyków i zamieszania. Stone skinął głową. - Tak, ja też mam taką nadzieję. Craig odprowadził go do samochodu i podjechał z nim do bramy głównej. Tam wysiadł, wymienił ze Stone'em uścisk dłoni przez uchyloną szybę i pomachał mu zza szlabanu. Po drugiej
stronie Stone wytarł dłoń o spodnie. Pożegnanie przypominało uścisk z wężem! Odjeżdżając spojrzał we wsteczne lusterko. Ten facet, Conti, wyglądał za nim przez okno pomieszczenia ochrony. Wciąż był w mundurze i wciąż dzierżył w dłoniach strzelbę ze strzałkami usypiającymi...
Stone nie pojechał do Oxfordu, ale od razu wrócił do domu. Przebudził się teraz, po raz pierwszy od długiego czasu - nie pamiętał, od jak dawna - naprawdę się przebudził. Zaczynał teraz zauważać rzeczy, które wcześniej mu umykały. Naliczył po drodze do Sussex pięć ogrodzonych drutem kolczastym obiektów (dwa z nich były już ukończone wraz z wieżyczkami strażniczymi!), a na drodze zobaczył niespotykaną liczbę karetek i radiowozów. Musiał zwolnić w miejscach dwóch poważnych wypadków drogowych na, jakby się wydawało, zupełnie bezpiecznych drogach. W Woking jakiś człowiek wszedł na jezdnię przy dużym ruchu wprost pod koła samochodu Stone'a i rzucił się z krzykiem w szybę wystawową. Na przedmieściach Guilford jakaś kobieta radośnie tańczyła przed swym płonącym domem, odpędzając sąsiadów i modląc się do buzujących płomieni... ...Dobrze było wrócić do domu. Ale nawet tam Stone'owi nie dane było zaznać spokoju. Wchodząc do gabinetu, spostrzegł mrugającą diodę automatycznej sekretarki. Kiedy podniósł słuchawkę, aż go cofnęło, gdy usłyszał zdrowy głos swego syna, który zostawił mu wiadomość:
Tato, pewnie już wiesz, że wyszedłem. Pewnie wiesz też, że jestem z Lynn Craig. Ale mamy problem. Nie mamy pieniędzy, tyle, co nic. Muszę odwiedzić parę miejsc i coś zrobić, ale będzie to niemożliwe bez pieniędzy. Tak, więc... liczę na ciebie. Posłuchaj, postaram się wyjaśnić, o co tu wszystko chodzi, będzie to trudne, bo sam nie jestem tego pewien. A potem Poproszę cię, żebyś coś dla mnie zrobił. Po pierwsze: Bełkot. Wszyscy wiedzą, że choroba się na silą, ale nikt nie wie, jak to poważny problem. A jeśli ktoś wie, to to wycisza. Aleja wiem, bo powiedział mi to doktor Gorvitch... Pamiętam, że w jednym z twoich atlasów masz wykres populacji ludzkiej od roku 1600 do dnia obecnego. Lata są ustawione od dołu do góry, a liczba ludności jest ułożona od środka w bok. Wygląda to jak wielki, wiszący grzyb. Były to przerażające statystyki wtedy, ale jak wiemy, nie było tak źle. W wypadku Bełkotu jest źle, i to przerażająca statystyka! A teraz powiem ci coś jeszcze: sądzę, że będę mógł znaleźć remedium. Nie wiem tylko, ile mam czasu. Lynn mi pomoże i sądzę - mam nadzieję, - że ty też. Jeśli nie... to zginąłem na starcie.
Ale jeśli będziesz chciał spróbować, zrób tak: Wiem, że trzymasz pieniądze w World Bank. To dobrze, bo możesz przekazać informacje do dowolnego oddziału w Londynie. Ja jestem teraz w Londynie i skieruję się do wybranego przez ciebie oddziału. Poleć, aby otworzyli konto na nazwisko, które ci zaraz podam. Przelej sporą sumę ze swego konta, im większą, tym lepiej. Tylko o to proszę... „Tylko”! Wiem, że proszę o wiele... ale też mnóstwo od tego zależy. Nieważne, tato, zadzwonię do ciebie koło wpół do trzeciej, a ty powiesz mi, do którego oddziału mam iść po identyfikator. Oczywiście wiem, że musisz zgłosić taką rzecz władzom, ale... Mógłbyś zastawić na mnie pułapkę i ktoś by tam na mnie czekał. Więc chyba... muszę ci zaufać. Nie możemy się posługiwać moim prawdziwym nazwiskiem, więc załóż mi konto pod innym nazwiskiem, pod pseudonimem... Następnie podał Stone'owi pseudonim, pod którym chciał otworzyć konto i wyłączył się.
Stone sprawdził godzinę - było pięć po drugiej. Wypił kawę i zastanowił się nad wszystkim. Nie żeby się było specjalnie, nad czym zastanawiać. Pięć minut później wykonał telefon do siedziby głównej World Bank na Cornhill Street w City. Potem po wszystkim usiadł i zapalił papierosa, aż po dziesięciu minutach odezwał się telefon: - Tato? - Tak, to ja synu. - Spojrzał w ekran, ale widać było na nim tylko wir szarości. - Tato - głos Richarda załamywał się nieco. - Nie mogę długo rozmawiać. Czy...? - Tak - jego też coś dławiło w gardle - oczywiście, że tak. Idź do centrali na Cornhill Street. Czekają na ciebie. - Tato, ja... - Przestań. Wiem. Aha, synu... - Tak? - Wiele z tego, co mi mówiłeś, ma sens. Po pierwsze masz całkowitą słuszność, co do Bełkotu. Epidemia zatacza coraz szersze kręgi. Więc może masz też rację, co do reszty. Tak czy inaczej, to ewidentne, że ty, my nie mamy wiele czasu. Więc... - Tato? - Więc pamiętaj, że jestem z tobą, synu. - Dzięki, tato. - Brzmiało to tak, jakby był gdzieś bardzo daleko. Nagle Stone zapragnął przedłużyć tę rozmowę. - Richard, chcę, żebyś wiedział... że...
- Tak? - Nic takiego. Ale pamiętaj o jednym. Jakkolwiek będzie, trzymaj się z dala od starego Craiga. Będzie coraz gorzej, a ja mam przeczucie, że on spłaca długi wszelkimi sposobami, jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć. Poza tym zadbaj o Lynn. Richard prychnął nieco tylko szyderczo. - To dopiero. Powiedzmy tak: będziemy się troszczyć o siebie wzajem. - W porządku - odparł Stone. I tak nie było już więcej, o czym mówić, ale obydwaj przeciągali jeszcze koniec rozmowy. Kiedy w końcu odłożył słuchawkę, Stone zastanawiał się, czy Richard zrobił to samo...
Wszystkie sprawy finansowe dotyczące Phillipa Stone'a były kierowane do jego księgowej. Działo się to automatycznie. Komputer banku po prostu wysyłał do niego informacje. Za każdym razem, kiedy przelewał bądź wydawał pieniądze przy pomocy swojego kodu - czy to, kiedy kupował paczkę papierosów, czy to osiedle domków - ona, jego księgowa, dostawała informację. Działo się tak od tak dawna, że Stone zapomniał o tym. Ale owo zapomniane ogniwo pracował w biurze rachunkowym w PSISAC, gdzie konto Stone'a było jedynie kolejnym ciągiem cyfr w jednym z firmowych komputerów. A przynajmniej powinno tak być... Kiedy J.C. Craig odebrał telefon o 15:15, na ekranie pojawiła się znajoma twarz i zaaferowany kobiecy głos powiedział: - Miał pan rację, sir. Wydał dyspozycję przelewu na pół miliona na nowe konto. Craig wziął ostry wdech, zbliżył się do ekranu. - Na jakie nazwisko? - rzucił. - Na Richarda Stone'a? Kobieta cofnęła się nieznacznie. - Nie, sir. Craig zmarszczył czoło i powiedział: - Nie, oczywiście, że nie. Na czyje? Jakie nazwisko przybrał ten świr? Kobieta zagryzła wargę. Wyglądała na spłoszoną. - No? - Nie spodoba się to panu, sir. Craig był zaskoczony. - Czy otworzył konto na moją córkę? - zgadywał. - Nie? No już, jakie nazwisko przybrał? Przełknęła ślinę i wydusiła z siebie: - Garrison, sir. Richard Garrison. - Co takiego?
Craig aż się podniósł z miejsca, następnie wolno opadł z powrotem na krzesło, wpatrując się w ekran z szeroko rozwartymi oczami. Przyciskał palce do blatu stołu tak mocno, że aż zbielały. To nazwisko... anatema! Ależ oczywiście, a jak miałby się nazwać? Craig zaklął pod nosem, przeklinał się za głupotę, mógł się domyślić od razu. To takie oczywiste! I w takich chwilach nagle i niespodziewanie pojawiały się otępiające szaleństwo, konsternacja i dezorientacja, walczące o prymat pierwszeństwa. Któż inny, jak nie Garrison? Antychryst wcielony, stający przed ostateczną bitwą na wprost jedynego prawdziwego proroka Pana - pod przebraniem Richarda Stone'a - Richard Garrison! Po dłuższym czasie Craig opanował się i powiedział jak najspokojniej: - Dziękuję, panno Ellis - i bardzo ostrożnie odłożył słuchawkę na miejsce...
DZIEŃ DRUGI
Phillip Stone nie wstał tak wcześnie z łóżka od pół roku. Gosposia przyniosła mu kawę o wpół do siódmej, jak polecił jej poprzedniego dnia, a o siódmej był już na nogach. Wziął prysznic, zjadł lekkie śniadanie, następnie zaszył się w gabinecie i czekał. Mary - przysadzista i swojska kobieta - była lekko zaniepokojona. Zajrzała dyskretnie do niego raz czy dwa. Przyniosła mu kawę i była zachwycona, że nie dodał do niej niczego mocniejszego. Stone czekał. Siedział w fotelu i studiował kartkę papieru, na której widniała lista trzech nazwisk i jedno słowo. Richard Garrison Gareth Wyatt Vicki Maler Niewidomy Lista była pomocą wizualną dla gościa, którego oczekiwał. Stone miał nadzieję, że stanie się kluczem do rozwiązania wielkiej tajemnicy. Tajemnicy czy też puszki Pandory - jedno lub drugie. Logika - albo jej brak - była... czymś, o czym Stone nawet nie chciał myśleć. Była to logika szaleństwa. Była to logika jego biednej żony w tych strasznych chwilach przed śmiercią; logika jego syna podczas ostatniej koszmarnej wizyty w Łagodnej Dolinie. Obydwoje wypowiedzieli szalone słowa, a jednak ich wypowiedzi były niewątpliwie powiązane. Co więcej, jakkolwiek było to niemal wykluczone, Miles Likeman potwierdził większość makabrycznych majaczeń Vicki. Stone aż się wzdrygnął i odrzucił tę myśl. Ale i tak zastanawiał się: Co jeszcze usunięto czy też zablokowano w moim umyśle? Co jeszcze starał się sobie przypomnieć? Jakie kolejne urywki wspomnień tłukły się uporczywie w zakamarkach pamięci, która uporczywie odmawiała stworzenia z nich spójnej całości? Czy były naprawdę tak ważne, jak podejrzewał? A może stanowiły tylko nową formę - jego personalną odmianę - Bełkotu? Jeśli tak, to nie ma nadziei dla Stone'a i musi podążyć za swymi ukochanymi szlakiem szaleństwa; wraz z całym światem, jeśli to, co czytał w biurze Craiga, było prawda Zastanawiał się nad tymi archiwami i ich zawartością, a potwierdzenie tych faktów znalazł podczas krótkiej wczorajszej porannej wizyty w zakładzie. Najbardziej zadziwiło Stone'a, że trzymano go w całkowitej nieświadomości. Nawet nie wiedział, że istnieją takie zestawienia, i gdyby nie wrodzona ciekawość, nie dowiedziałby się o tym! Celowo trzymano je przed nim w tajemnicy i im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej upewniał się, dlaczego.
Jednak jego rozumowanie było błędne, choćby z niedostatku informacji; ale nawet w obliczu tego nie podejrzewał jak blisko znajdował się prawdziwego rozwiązania. Stone widział przejawy militaryzacji zakładów i to nie tylko pod ohydną postacią ochroniarza Contiego. Zastanawiał się, ilu jeszcze zbirów przeznaczył Craig do ochrony swych interesów. I jeszcze ci ze zwojami drutów kolczastych. W normalnych warunkach było to nie do pomyślenia, że tak duża grupa robotników pracuje w sobotni poranek. To samo można powiedzieć o grupie robotników pracujących na przedmieściach Reading. Ale w PSISAC... wyglądało to, jakby Craig zmieniał zakłady w twierdzę, dopóki był jeszcze na to czas i dopóki miał nad tym wszystkim kontrolę. Dlaczego to robił? Odpowiedź tkwiła w archiwum. Dane w nich zawarte tłumaczyły wiele, również gwałtowną rozbudowę budynków z gotowych elementów. Ponieważ w tych tajnych łamane przez poufne „komunikatach rządowych” kładziono głównie nacisk na kontrolę informacji „w trosce o dobro społeczne”. Świat stawał na krawędzi szaleństwa, a władze nie chciały tego przyznać. Miało to ręce i nogi w swym przerażającym kontekście. Gdyby upowszechnić tę wiedzę, przekazać ją społeczeństwu, pojawiłby się chaos, anarchia i ogólna groza. To i tak nadejdzie - we właściwym czasie. Byłoby to bezsensowne, nieodpowiedzialne i śmiertelnie niebezpieczne przyspieszyłoby tylko wybuch paniki. Trzeba chronić te informacje, jak to tylko możliwe - ile możliwe w ludzkiej mocy czy też niemocy - a potem... Dlaczego wtajemniczono w to Craiga? Dlaczego przekazano jemu te informacje? Wytłumaczenie było proste: był zaufanym sługą państwa; co ważniejsze, był osobą, która kierowała PSISAC. Rząd znał potencjał PSISAC, wiedzieli, że jeśli nawet drobny ułamek energii produkowanej w PSISAC zostałby skierowany w odpowiednim kierunku - zebranie i przetwarzanie danych dotyczących zarazy umysłu - to Craig i tak z łatwością odkryje prawdę. A jeśli będzie chciał zrobić z tego aferę? Nie, o wiele bezpieczniej było go wtajemniczyć i wykorzystać, wykorzystać PSISAC dla osiągnięcia jakiejkolwiek przewagi. Oczywiście, kiedy wszystko zacznie się walić, urządzenia PSISAC mogą okazać się bezcenne. Przecież komputery były w stanie przewidzieć dokładny moment, w którym oszalała część świata zacznie mordować tę zdrową. O tak, dojdzie do tego! Nie ma innego wyjścia. Stone znów zadrżał. Te spokojne osiedla zmienią się... w jatki! Na razie oczywiście Craig musiał wyciszać pytania, zaprzeczać wykorzystywaniu komputerów, zbieraniu danych i tworzeniu ośrodków dla dociekliwych postronnych. Tak, więc w chwili, w której świat w końcu przebudzi się w koszmarze, pozostanie już tylko krzyk. Czy też raczej Bełkot. No i oczywiście odgłosy wystrzałów. Tak, tkwiła w tym wariacka logika, Stone musiał przyznać, a jednak coś tu do końca nie
pasowało. Coś wymykało się prostym kalkulacjom. Tylko nie był chwilowo w stanie dociec, co to takiego, choć... Nagle ktoś przerwał te rozmyślania. Była już 8:30 i przybył gość Stone'a, ten najważniejszy gość, wprost z Harley Street. Głos Mary i gościa - głęboki, tubalny męski głos - poderwał go na równe nogi, kiedy otworzyły się drzwi do gabinetu. - Pan Gill, proszę pana - powiedziała Mary, wprowadzając gościa. Był to niski, otyły, ciemnowłosy i bardzo włochaty osobnik. W swojej dziedzinie nie miał sobie równych, zajmował się leczniczą psychiatryczną hipnozą. - Pan Albert Gill? - Stone uścisnął ciepłą, pulchną dłoń. - Nazywam się Phillip Stone. Miło mi pana poznać. - Mnie również - zahuczał gość. - Ale panu, zdaje się, nie jest do śmiechu, co? Stone zajął się nim od razu. Wskazał fotel i zaproponował drinka. - Ach! Dziękuję, ale nie, panie Stone. Pod wpływem nie wprowadzę pana we właściwy stan, by znalazł się pan pod moim wpływem. I byłoby miło, gdyby pan również sobie darował. - Nie zamierzałem pić - odparł Stone. - Ostatnio trochę z tym przesadzałem, ale to nie ma nic wspólnego z moim zaproszeniem. - To dobrze! - Gill uśmiechnął się. - Nie chciałbym pana poganiać, ale wolałbym się zająć panem od razu. Znaczy powodem tego zaproszenia. Bo w końcu tylko pan zna ten powód, prawda? - No tak. - I tym samym, jeśli nie ma pan nic przeciwko, proszę mi od razu o wszystkim opowiedzieć, ee, to jest bez pomocy hipnozy, na razie. Przynajmniej nie w tym stadium. Stone uśmiechnął się oschle. - Nie marnuje pan czasu, prawda? - Czas to pieniądz - odparł Gill. - Jest to powszechnie znany fakt, a już na pewno panu, jestem pewien. - Płacę za pański czas - przypomniał mu Stone. - O 8:30 w sobotę? Jasne, że tak, proszę pana! Może zechce mi pan powiedzieć, dlaczego. - Dlaczego teraz? Po co ten pośpiech? - Stone potrząsnął głową. - Nie, tego nie mogę panu powiedzieć. To może mnie narazić na niebezpieczeństwo! - Hmmm! No to niech mi pan powie, dlaczego chce pan zeskanować swój umysł. - Zeskanować? - Tak, dotrzeć do przeszłości. Stone westchnął. - Nie wiem wszystkiego - powiedział. - Ale mogę spróbować coś przybliżyć. Przynajmniej mogę powiedzieć, dlaczego myślę, że to ważne. Tak po prostu, myślę, że zrobiono mi pranie
mózgu! Zaciekawiony wyraz twarzy Gilla nie zmienił się ani o jotę. - Kiedy? - zapytał. Stone musiał teraz bardzo uważać. - Jakieś... dwadzieścia lat temu? - Pan mi mówi czy mnie pyta? - Dwadzieścia lat temu, jeśli w ogóle miało to miejsce. Gill wpatrywał się w niego, pociągnął się za wystającą dolną wargę i powiedział: - Proszę wyjaśnić. Stone skinął głową. - Nie zawsze powodziło mi się tak dobrze - zaczął. - Zarabiałem normalnie na życie. Pracowałem też w MI6, ponieważ w tamtych czasach istniała potrzeba działania takiej organizacji. Najpierw Ruscy, potem Chińczycy robili mi pranie mózgu. W obu wypadkach nasi chłopcy wyprostowali to, wypełnili luki i zlikwidowali blokady. Chodzi o to, że ja wtedy wiedziałem, że istnieją luki i blokady. To znaczy do chwili „rehabilitacji”, jak to nazywano, wiedziałem, że coś ze mną jest nie tak. Wystąpiła częściowa amnezja, w niektórych obszarach pamięci pojawiły się obszary zamazane, białe plamy. Miałem wątpliwości, co do swojej lojalności i opanowywały mnie lęki, których nie byłem w stanie wyjaśnić. Mówiąc krótko, miałem przemożne przeczucie, że ktoś coś majstrował przy moim umyśle i dokonał przemeblowania. Tak, i zostawił też trochę śmieci. - Tak, tak. - Gill pokiwał głową. - Rozumiem. I teraz znów pojawiło się takie przeczucie. Ale że po dwudziestu latach? Czy to nie dziwne? - Racja - Stone zgodził się. - To strasznie dziwne. Widzę to tak: jeśli rzeczywiście ktoś mi to zrobił, był prawdziwym ekspertem. Tak doskonale wykonał pracę, że nie pamiętałem niczego. Jednak ostatnio przekonałem się, że w mojej pamięci są wyraźne luki. Niewielkie sprawy, którymi się poprzednio nie przejmowałem. - Więc dlaczego zaczął się pan przejmować teraz? - Ach! - zakrzyknął Stone. - To obszar, w który nie chciałbym się teraz zagłębiać. - To już drugi obszar, w który nie chce się pan zagłębiać. - Gill klepnął się dłońmi po udach. - Co z kolei oznacza, że nie wiem, czy mogę zająć się pańskim przypadkiem. - W takim razie nie zapłacę panu. - Stone zmierzał prosto i bez ogródek do celu. - Dobry argument przetargowy! - Gill rozpromienił się. - Dobrze, proszę mówić dalej. Stone wzruszył ramionami. - To już. Chciałbym, żeby mnie pan zahipnotyzował i zobaczył, czy rzeczywiście ktoś mnie wykasował. Jeśli tak, chciałbym, żeby pan na powrót wypełnił luki, rozwikłał węzły i zrobił wiosenne porządki.
- Może mi się nie udać. - Chciałbym, żeby pan spróbował. - I mam pracować bez żadnej wskazówki? - Ach! - Stone przypomniał sobie. - Tu mogę panu pomóc. - Podał mu listę. Gill przyglądał się jej przez chwilę i powiedział: - Od czego, jak pan sądzi, powinienem zacząć? - Może od tego, co się działo dwadzieścia jeden, dwa lata temu? I iść ku teraźniejszości. Jak mówiłem, pracowałem w MI6. Wykonywałem różne zadania w Londynie i Paryżu. Te pamiętam dobrze. Niech pan zacznie od tego. Gill zastanowił się przez chwilę i odparł: - Doskonale. - Wstał. - Zostawiłem moje rzeczy w przedpokoju. - Pomóc panu? - zapytał Stone. Razem podeszli do drzwi. - Nie, nie. Podróżuję bez obciążeń i tak samo pracuję. Wyszedł do przedpokoju i wrócił do gabinetu z magnetofonem kasetowym i walizeczką. Przygotowując magnetofon, odezwał się: - Wie pan, panie Stone, naprawdę mnie pan zaintrygował. No, bo w końcu pieniądze to nie wszystko. Gdyby mnie pana przypadek nie zainteresował, naprawdę odmówiłbym. Nie po raz pierwszy zresztą. - A co jest we mnie takiego intrygującego? - To proste! Jeśli to, co pan mówi o pańskiej przeszłości, jest prawdą - a oczywiście nie mam powodów, by wątpić w pana słowa - to pański umysł stanowił poligon dla całej masy typów spod ciemnej gwiazdy. To będzie fascynujące doświadczenie, wręcz objawienie, pozwalające zrozumieć, co oni tam nabazgrali na ścianach. Stone zastanawiał się, czy pierwsza ocena Gilla nie była zbyt pochopna. - Niezdrowa ciekawość? - zapytał. - Tak - zgodził się Gill - zdecydowanie. Ale widzi pan, im więcej dowiem się, lecząc pana, tym łatwiej będzie mi leczyć kolejnego biedaka, który będzie mnie potrzebował! Jeśli chodzi o umysł ludzki, panie Stone, nigdy nie wiemy za dużo. Ja po prostu stale łaknę wiedzy, to wszystko. Wiedzy o człowieku jako takim. Otworzył aktówkę, wyjął niewielkie okrągłe lusterko na trójnogu i ustawił je na biurku Stone'a. Na końcu wyciągnął strzykawkę. - Gdzie będzie panu najwygodniej? - zapytał. - Tutaj, w tym fotelu - odparł Stone, sadowiąc się wygodnie. - Doskonale! - Gill ustawił trójnóg, dopasował wysokość nóżek, jak sowa zerkając w lustro. - Już! - powiedział w końcu włączając urządzenie. Lustro zaczęło emitować koncentryczne okręgi
pulsującego fioletowego światła. Stone zamrugał powiekami i na chwilę zakrył oczy, następnie rozluźnił się i zaczął się wpatrywać w środek ekranu. Nie było to znów takie niemiłe, pojawiające się cyklicznie obrazy oddziaływały usypiająco. I tak właśnie powinno być. Gill zmierzył mu puls, ustawił jeszcze urządzenie, teraz dostosowało się do rytmu serca Stone'a. - Po chwili - wyjaśnił hipnotyzer nagle znacznie niższym głosem - będę w stanie przyspieszyć lub zwolnić pracę serca według mego życzenia. Co pan o tym myśli, co? Stone skinął głową. - A igła? - Dzięki temu będzie łatwiej. Jakby oliwa wypłynęła na spienione wody pańskiego umysłu. Jest pan na coś uczulony? - Nie. - Wyśmienicie! - Głos Gilla przypominał teraz dźwięk basowego burdonu. - Niech pan podwinie rękaw, panie Stone. Doskonale! - Stanął nad Stone'em z uśmiechem. - A teraz proszę się rozluźnić. To zajmie tylko chwilę. Już! A pan nawet nie... poczuł... tego... ukłucia... prawda? Stone chciał odpowiedzieć, wydawało mu się, że to zrobił, nie był pewien. Po chwili zapytał: - Gdzie ja jestem? - Nigdzie - usłyszał niski, chrapliwy głos Gilla. - Dryfujesz. Dryfujesz w przeszłość, przeszłość, przeszłość. Nie przejmuj się, wkrótce tam dotrzemy. Dryfował. W dół długiego, zamglonego tunelu, oświetlone go fioletowym gwiezdnym światłem. Unosił go prąd. W przeszłość, w przeszłość... - Wkrótce tam dotrzemy... wkrótce tam dotrzemy wkrótce znajdziemy się tam, tam, tam, tam... A potem zrobiło się ciemno.
Po powrocie z siedziby World Bank Richard i Lynn porzucili samochód, kupili sobie nowe ubrania i wrócili do hotelu w centrum miasta. Charakterystyczny samochód był tylko kulą u nogi i Richard martwił się, bo wiedział, że policja na pewno już go szuka. Pospieszna kosmetyka twarzy (szpanerskie okulary Lynn były tu bardzo pomocne) mniej więcej zakryła pozostałości po dzikiej nocy. Krwistoczerwone malinki na szyi Richarda dało się jakoś zamaskować kremem i przykryć kołnierzem nowej bluzy poło. Zaszpachlowali pudrem w kremie podbite oko Lynn. Wraz z zapadającym zmierzchem, po przeżyciach minionego dnia, Richard wciąż był
bardzo słaby i zmęczony. Mimo że wszystko szło dobrze, obydwoje byli nerwowi i drażliwi. Po posiłku w pokoju czytali gazety i oglądali trójwymiarową telewizję, szczególną uwagę zwracając na wiadomości. Byli nieco zawiedzeni, że pojawiła się ledwo wzmianka o ucieczce Richarda, ale ta notatka zawierała kilka niepokojących informacji - o pożarze, zniszczeniach, śmierci strażnika - co go znacznie zaniepokoiło, ponieważ nic z tego nie pamiętał. Poza tym jednak wydawało się, jakby świat zapomniał o ucieczce Richarda w obliczu o wiele poważniejszych spraw, z których większość wiązała się z zarazą umysłu. Nigdzie nie znaleźli nawet wzmianki o „porwaniu” Lynn. W ten właśnie sposób jej ojciec opisałby to wydarzenie - była pewna - pomimo informacji zawartej w jej liście. Ale... nic. Cóż, może i lepiej. Kiedy nastała noc, nie mając żadnych konkretnych planów na jutro, postanowili odpocząć. Mimo obaw Lynn nie naciskała Richarda i nie wypytywała go. Wiedziała, że nie potrafi odpowiedzieć na jej pytania. Natomiast starała się go uspokoić i wyciszyć, tuląc go do piersi. I z każdą mijającą sekundą zdawała sobie coraz dobitniej sprawę z tego, że siedzi na beczce prochu, wiedziała, że wcześniej czy później eksploduje szaleństwem. On też to wiedział... Nie oddali się namiętności. Dawnymi czasy Lynn była równie zachłanna jak Richard, ale ostatniej nocy przekonała się, że może użyć swego ciała jako ostatecznej broni przeciw tkwiącym w nim demonom. Dlatego ulżyło jej, kiedy w końcu wyciągnął się na łóżku, zapalił ostatniego papierosa i zasnął, zanim ostygł po nim niedopałek. Nie chodziło o to, że nie chciała się kochać, wolała jednak zachować energię seksualną na trudniejsze chwile. Kiedy upewniła się, że głęboko zasnął, również się rozebrała i położyła na swoim łóżku. I leżała tak w ciemności, wsłuchując się, jak rzuca się i przewraca na łóżku, mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Bez problemu mogła wstać, zejść na dół i zadzwonić po policję. Fizycznie było to możliwe, lecz emocjonalnie... wykluczone. Ale w końcu Richard zapadł w spokojny sen. Zaczął głębiej oddychać i wtedy Lynn również zapadła w sen. Tuż przed tym ze zdziwieniem skonstatowała, jak łatwo jej to poszło... Tak wyglądała zeszła noc pod koniec pierwszego dnia ich wspólnego życia. Po przebudzeniu Lynn dostrzegła, jak przyćmione światło dnia wpada do pokoju, zobaczyła też, że Richard był już na nogach. - Dzień dobry - powiedział ziewając. - Jest już prawie dziewiąta. Śniadanie już w drodze, a przed nami pracowity dzień. Nie zrozumiała z początku, po czym powtórzyła za nim: - Pracowity? - Usiadła na łóżku. - Co będziemy robić? - Zobaczysz. No chodź, wstań już. Szkoda czasu. W łazience obmyła twarz zimną wodą, wyszorowała zęby i spojrzała na podbite oko. Teraz
dopiero przybrało prawdziwie ohydną barwę. Richard uchwycił jej spojrzenie i wszedł do łazienki. - Szkoda, że nie widziałaś moich pleców - powiedział pojednawczo. - Są całe w strupach! Wyglądają, jakby mnie, kto wychłostał! Przez chwilę patrzyli na siebie, marszcząc czoła, i po chwili rzucili się sobie w objęcia. Chmury, które nadciągnęły po śnie, poczuciu niepewności i zmartwieniu, przetarły się nieco. - Nie jest to mój ulubiony sposób na miłość - powiedziała - Nie - powiedział gorzko. - Musimy przestać się tak parzyć! Zaśmiała się - poczuła, jakby był to pierwszy prawdziwy śmiech od lat - i ponownie go objęła. To był ten dawny Richard, ten, którego tak bardzo kochała. Nagle zrobiło się jej wstyd, że w ogóle mogła rozważać wydanie go władzom. Rozległo się pukanie do drzwi, a w chwilę za nim stłumiony głos: - Śniadanie! - Lynn odruchowo chciała pójść i otworzyć drzwi. Richard złapał ją za łokieć i podał jej ciemne okulary. - Ihre Sonnenbrille, mein Schatz! I później, kiedy prawie wszystko już pochłonęli, zapytała go: - Sonnenbrille? Czemu przeszedłeś na niemiecki? Jadł dalej, ale na czole pojawiła się zmarszczka. - Mówiłem ci o moich dziwacznych snach? - Trochę. - Cóż, wczoraj znowu śniłem. Niewiele z tego snu pamiętam, tylko tyle, że był bardzo szczególny. - Szczególny? - Tak. Widzisz, zwykłe sny to taka plątanina różnych wizji, pełna śmieci myślowych przechowywanych przez umysł, któremu mogą się przydać później. Poza tym są w nim emocje, obawy - wszystkie w jednym worku. Wszystko to wychodzi w snach, poplątane, pomieszane, zniekształcone i nierealne. Moje natomiast są bardzo realne. I wiem to z całą pewnością. Och, wciąż są poplątane, skrywają prawdziwe znaczenia, ale te znaczenia są tam. Rozumiesz? - Staram się. Chcesz powiedzieć, że masz prorocze sny? Widzisz w nich przyszłość? - Przyszłość, teraźniejszość i przeszłość. - Wzdrygnął się. - Wiem tylko, że są prawdziwe. Tracił cierpliwość do niej i do siebie. - Po prostu uwierz mi na słowo, dobra? Zeszłej nocy śnił mi się pies, samochód i góry, i kamienny łuk nad bramą. I mówię ci, wszystkie te symbole były bardzo intensywne. Czekała jeszcze, ale Richard już skończył. - Z samochodem to proste - wzruszyła ramionami, popijając kawę. - Pozbyliśmy się go wczoraj.
Potrząsnął przecząco głową. - To był wielki, srebrny mercedes. Jeden z tych starych modeli, chyba z 1990. - Aha, a góry? - Były tam sosny, małe wioski z drewnianymi domkami i hotele z drewnianych bali, wiszącymi dachami, popękanymi szyldami, na których widać było dzbany piwa i roześmianych pijaków o pulchnych twarzach. Były też stoki narciarskie. - Byłeś kiedyś w takiej okolicy? - Nie, często bywałem w Niemczech ze starymi, ale nigdy w górach Harzu. - W Górach Harzu? - Skończyła śniadanie i wypiła kawę do końca. - Skąd wiesz, że to Harz? To mogły być... choćby Alpy szwajcarskie! Zmarszczka pogłębiła się Richardowi na czole. - Tak, co dziwniejsze, to mogła być Szwajcaria. - Zawiesił łyżeczkę z jajkiem w pół drogi. Ale... nie była. - Zmarszczka znikła. - To był Harz. Po prostu wiem. Moja matka zawsze mówiła, jak to kocha góry Harzu. Dziwne, bo nigdy tam razem nie byliśmy... - No dobrze - odparła Lynn. - Niech będzie Harz. A co z psem? - Z suką. Suką rasy doberman pinczer. Czarną. Piękne stworzenie. - Sądziłam, że nie lubisz psów. - A kto powiedział, że lubię? - No chyba ten pies ci się spodobał! Popatrzył na nią z zaciekawieniem. - Dziwne, prawda? Lynn miała już niejakie pojęcie. - Dobra. Samochód, góry, pies - wszystko niemieckie. Chyba rozumiem! - Jasne - powiedział - stąd Sonnenbrille. Po prostu ćwiczyłem swój szwabski, tylko tyle. Kiedyś nieźle mi szło w szkole. - Nie powiedziałeś nic o kamiennym łuku. - Nie, zostawiłem go sobie na koniec. Taki zwykły kamienny łuk, oddalony nieco od drogi. Była na nim jakaś nazwa, ale... mam w snach problemy z nazwami. Jakbym ich nie dostrzegał. Bluszcz niemal całkowicie go oplótł, zakrył go. Szkoda, ponieważ ta nazwa bardzo mnie intryguje. Muszę się dowiedzieć, jak brzmiała... - I jedziemy do Niemiec? - Naturlich! - Oczywiście? - Nagle głos Lynn stał się donośniejszy; bała się i było to po niej widać, na twarzy i w kącikach oczu. - Richard, wcześniej czy później dogonią nas albo sam się oddasz w ich ręce, albo...
Przyciągnął ją blisko. - Dlatego właśnie teraz traktuję to tak lekko - powiedział ponownie poważnym głosem. Boże, Lynn, teraz ja jestem nieważny, już nie! Nawet świat mnie niewiele obchodzi. Jak się uda, to dobrze. Nie, teraz chodzi o ciebie. Chodzi o to, żeby tobie się nic nie stało! - Puścił ją. - Poza tym nie dopadli nas do tej pory i może w ogóle im się to nie uda. Tutaj wszystko zaczyna wrzeć. Wskazał brodą w kierunku okna. - Świat ma o wiele poważniejsze sprawy na głowie niż moją skromną osobę. Mam przeczucie, że jeśli uda się nam wyjechać bezpiecznie z Anglii, to będziemy mogli działać dalej. - Działać dalej? - Muszę to wyśledzić! - powiedział. - Cokolwiek to jest. Słuchaj, stary Gorvitch w szpitalu wiedział, że ja jestem inny. Ja też to wiem. Ty to wiesz, bo inaczej nie tkwiłabyś przy mnie. Tak samo... - (prawie powiedział „Phillip Stone”, ale zmienił) - ... mój ojciec. Gdyby tak nie było, już zapakowaliby mnie w kaftan; skierowałby ich do banku. Tak w ogóle to mój czarny koń... - Tak? - Kiedy rozmawiałem z nim wczoraj - bo ja wiem - wydawało mi się, że wie więcej na ten temat, niż mówi. Coś takiego było w jego głosie... - Zamilkł i wrócił do teraźniejszości: - Nie ma czasu, muszę od czegoś zacząć, a to coś to Harz. Pokiwała głową i zaczęła pakować walizkę, którą zabrała z Kopuły. Powstrzymał ją. - Lynn, nie musisz ze mną jechać. Wiesz, że nie liczę na to. - Wiem - odparła. - Ale jeśli świat rzeczywiście ma się rozpaść, to chciałabym być wtedy przy tobie. Westchnął i pokiwał głową. - Dobra, ale pamiętaj, że może być niebezpiecznie. Ja mogę być niebezpieczny. Znaczy dla ciebie. - Jak zeszłej nocy? - Zmarszczyła brwi, starając się przybrać surowy wyraz twarzy. - Nie zniosłabym tego. - Może tak, a może nie do końca. Nie wiem. - No to zaryzykuję - powiedziała. To mu wystarczyło. Kiedy skończyła pakować swoje rzeczy, Richard wziął druciany wieszak z szafy. Pewnie zostawił go jakiś poprzedni gość. Był to tani, nowoczesny wieszak zrobiony z jednego kawałka drutu pokrytego izolacją z końcami osłoniętymi plastykowymi kulkami. Bezwiednie zdjął kulki z wieszaka, sapiąc z wysiłku. Końce drutu były ostro zakończone. Ponownie pomyślał o tkwiącej w nim agresji, zawahał się przez chwilę, kiedy pomyślał o tym, jak Lynn jest bezbronna. I kiedy spoglądał na drut w ręku, wpadł mu do głowy pewien pomysł.
Bez trudu nawinął drut na zaciśniętą pięść tak, że zaostrzone końce wystawały jak szpony. Wieszak zmienił się w bardzo groźnie wyglądający kastet. - Co do licha? - powiedziała Lynn, kiedy spostrzegła, co zmajstrował. - To nie jest to, na co wygląda - powiedział, wrzucając przedmiot do walizki. - To taki zawór bezpieczeństwa. Później ci wytłumaczę czy też raczej zademonstruję, choć najlepiej, żeby nie było to konieczne! W dziesięć minut później wymeldowali się z hotelu i pojechali taksówką na Charing Cross. Po godzinie siedzieli w pociągu zmierzającym tunelem do Calais...
10:20. Phillip Stone powoli budził się ze snu. Dziwne, ponieważ nie zauważył chwili, w której wszystko się zaczęło, i z oczywistych względów nie pamiętał niczego. Jeśli oczekiwał napływu świeżych wspomnień, wyostrzonego spojrzenia umysłu, to się zawiódł. Nawet nie usłyszał pstryknięcia palców Gilla; był jedynie świadom, że budzi się ze snu i znajduje już na jawie. Zamrugał powiekami, usiadł prosto i rozejrzał się po gabinecie. Cienie na ścianach rzucane przez nikłe promienie słońca za balkonowymi oknami zmieniły swoje położenie. Gill siedział, obserwując go z rękami założonymi za zaokrągloną kamizelką, z naturalnym wyrazem twarzy. Nalał już sobie sporo brandy i palił jedną ze specjalnych cygaretek Stone'a. Magnetofon był wyłączony i stał zupełnie niewinnie obok aktówki Gilla na podłodze. - Niech się pan czuje jak u siebie! - powiedział Stone, nalewając sobie filiżankę kawy ze świeżo zaparzonego, parującego dzbanka stojącego na niewielkiej ławie, - Co moje, to twoje, łącznie z moją nieznaną przeszłością, mam taką nadzieję, Gość tylko się uśmiechnął i pokiwał głową. - Pomyślałem, że zechce się pan napić kawy... ma pan wyśmienitą gospodynię. - Podniósł się z miejsca, nachylił bliżej. Spoglądał na przemian to w jedno, to w drugie oko Stone'a. - Nie czuje się pan źle? Stone wskazał na szyję. - Zaschło mi w gardle - odparł. - Jak na razie tylko to. - Mnie też zaschło - odparł Gill. - Po tym gadaniu, rozumie pan. Głowa boli? - Nie. - Jakby na potwierdzenie odpowiedzi Stone potrząsnął przecząco głową. - Gratulacje! - rzucił gość sucho. - Wygląda na to, że wyszedł pan na tym lepiej niż ja! Stone zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i zapytał: - No i? - No i?
- Czy znalazł pan coś? - Odrobinę. - Gill położył jakieś tabletki na język, popił je brandy i zrobił niewinna minę. To była... uczciwa sesja. - No i? - Ach! - Gill wstał. - Oczekuje pan, że mu powiem... - Słuchaj! - Stone był już zirytowany. - Bez gierek, dobra? - Również się podniósł, stając nad grubaskiem. Nagle zachwiał się nieco i musiał się złapać oparcia fotela. - Ostrożnie! - Gill zawołał z troską. - Przez jakiś czas może się panu kręcić w głowie. To minie. Stone usiadł ponownie. - Czego się pan dowiedział? - warknął. Gill westchnął. - Panie Stone, naprawdę rozumiem, że się panu spieszy. Dał pan to jasno do zrozumienia. Ale jeśli chce, żebym się dobrze wywiązał z zadania, musi pan wykazać się odrobiną cierpliwości. To była tylko pierwsza sesja. Może to zająć kolejnych sześć lub siedem! - Co? - Stone zaprotestował. - Kiedy wczoraj rozmawialiśmy przez telefon, mówił pan o dwóch, trzech. - Zanim przekonałem się, z jakim skomplikowanym przypadkiem mam do czynienia. - Skomplikowanym? Naprawdę? Jak bardzo skomplikowanym? - Bardzo! Tu miał pan rację: naprawdę ktoś się zabawiał z pana umysłem. Naprawdę trudno tu odróżnić fikcję od prawdy! - Fikcję? Gill zachichotał. - No tak. Tylko tak mogę to opisać. Fikcję. Z oczywistych względów w pańskim umyśle istnieje zapis wydarzeń, które nie mogły mieć miejsca. I być może - tylko może - dlatego chce pan je wyrzucić z pamięci, ponieważ pan wie, że nie mogły się zdarzyć naprawdę! Stone był w kropce. - Nie wygląda to na informację, na którą czekałem. Nie, jeśli to nie jest nawet możliwe... - No to, co może być innego? Stone zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. - To pan jest specjalistą. - Chciałbym tak o sobie myśleć. Zobaczymy. Stone zapytał z rosnącą irytacją: - No to, kiedy będzie mi mógł pan coś powiedzieć na ten temat? - Oczywiście po ostatnim seansie.
- Ale skoro pan teraz coś znalazł, to, czemu nie może mi pan tego powiedzieć? Gill westchnął. - Oczywiście, powiem panu, co zrobiłem. Nie to, co odkryłem, a jedynie, co zrobiłem. Przy pomocy jednego z nacisk na liście - Vicki Maler, pana zmarłej żony. Zacząłem, rozumie pan, przełamywać pański opór. To znaczy zacząłem docierać do spraw, o których albo pan zapomniał, albo zakazano panu pamiętać. Ale tak naprawdę dopiero ledwo ruszyłem temat, a pański umysł rzuca mi kłody pod nogi. Tę „fikcję, o której wspominałem. Jak dotąd wszystko jasne? - Jak dotąd tak. - Bo widzi pan, gdybym teraz ujawnił panu informacje jakie udało mi się wyciągnąć z pańskiej podświadomości - Mógłbym wykorzystać je, by zmienić cały obraz? - Właśnie! I miałbym coraz bardziej pod górkę. Mówiąc krótko, nie chciałbym, żeby pan się nad tym zastanawiał i być może wysnuwał pochopne wnioski, które wytworzyłyby wyłącznie nową stertę śmieci, przez którą musiałbym się przedzierać! Widzi pan, panie Stone, moją pracę łatwiej wykonywać niż o niej opowiadać. Ale... spróbujmy innej drogi. Gdybym, w kontekście pana żony, użył słowa „morderstwo”, to, z czym by się to panu skojarzyło? Stone'owi zawirowało w głowie. Vicki? Morderstwo? Co do diabla? Następnie rozluźnił się i uśmiechnął szeroko. Gill oczekiwał dokładnie takiej reakcji: zmieszania! - Nie - potrząsnął głową. - Vicki nie potrafiłaby nikogo zamordować. - Proszę poczekać, panie Stone. - Gill uniósł dłonie. - Niczego takiego nie powiedziałem, nie oskarżałem nikogo. Stone zmarszczył się. - Ale... kto mógłby chcieć ją zamordować? No, bo ona... - Tego też nie powiedziałem - Gill przerwał mu gwałtownie. I dodał już spokojniejszym głosem: - I przepraszam, że użyłem łomu do nakręcenia zegarka... Stone wolno pokiwał głową. - No i widzi pan? - zapytał Gill. - Widzi pan, co ludzki umysł może zrobić z pojedynczym słowem? Oczywiście, jest to słowo niosące z sobą silne emocje, to prawda, ale wciąż tylko słowo. Stone zrozumiał. - Udowodnił pan swoją tezę - warknął. - Gdyby powiedział mi pan, co jest na tej taśmie, to prawdopodobnie musiałby pan zaczynać jutro wszystko od nowa, rozumiem. Siedział tak w ciszy przez dłuższą chwilę, następnie rzucił Gillowi spojrzenie, patrząc na niego zupełnie inaczej. - Więc może przyspieszymy bieg wydarzeń? Może byśmy kontynuowali dziś po południu? Proszę posłuchać, zjadłby pan lunch u mnie, a potem...
Gill wybuchnął śmiechem, który jednak pozbawiony był złośliwości. - Nie, nie, nie! Lek, którego użyłem, jest nieszkodliwy w ograniczonych, małych dawkach, ale... - Zaryzykuję! - Bez wątpienia stać pana na to, ale istnieje coś takiego jak etyka, panie Stone. I proszę nie psuć naszych dobrych kontaktów, oferując mi większą sumę pieniędzy. Będzie po mojemu albo wcale. - Podniósł aktówkę i magnetofon z ziemi. Stone nie dawał za wygraną. - Mówił pan, że w moim umyśle są wspomnienia o rzeczach, które nie miały miejsca. Że to fikcje. Ale skąd ta pewność? Może, niezależnie jak były niezwykłe, miały jednak miejsce! Jezu, gdyby tylko pan wiedział, jak niezwykłe rzeczy zdarzyły mi się naprawdę, i to ostatnio! Gill minął go i wyszedł do przedpokoju. Stone poszedł za nim, teraz już naprawdę zły. W drzwiach wyjściowych Gill odwrócił się, potrząsając głową. - To fikcje - upierał się. - One nie miały miejsca, zapewniam pana. - Wyszedł na zewnątrz. - Ale... - O tej samej porze jutro, panie Stone? - Wsiadł do samochodu, zatrzasnął drzwiczki, opuścił szybę. Włączył silnik. Stone próbował ostatniej szansy. - Co... jakie to były fikcyjne zdarzenia? - No naprawdę, panie Stone! - Gill skarcił go. - Fantastyczne zdarzenia, mówiąc pana własnymi słowami: idiotyczne zdarzenia! No, bo gdybym naprawdę zaczął je uważać za prawdziwe, to sam musiałbym pójść do psychiatry!
W niedzielne południe James Christopher Craig zwołał swoich uczniów w sali konferencyjnej pod Kopułą i w umysłach całej jedenastki pojawiło się natrętne pytanie: Co spowodowało to wydarzenie bez precedensu? Była, w końcu, niedziela. Poza kilkoma technikami od konwertera, zwyczajowej obsady ochrony oraz grup rozpinających drut kolczasty wokół PSISAC w zakładzie nie było nikogo. Co więc pchnęło Craiga do zwołania tego spotkania? Nie musieli długo czekać na odpowiedź. Kiedy tylko usiedli, Craig poszedł na swoje zwykłe miejsce i stanął u szczytu stołu. Stał tak przez dłuższą chwilę, spoglądając po kolei na twarze przy stole, po czym zwrócił się do nich: - Przyjaciele, uczniowie, czasu coraz mniej, a roboty wciąż przybywa. Miały miejsce pewne... komplikacje i pewnie będzie ich jeszcze więcej. Wszystko to, by nas wypróbować W nadchodzącym tygodniu wszystko w PSISAC będzie wyglądało jak zwykle, lecz to tylko pozory.
To ostatni tydzień PSISAC jako zwykłego zakładu i stacji przesyłowej energii. W przyszły czwartek zaczynamy wszystko zamykać. Tak, już za cztery dni... W czwartek, kiedy pracownicy pójdą do domu, my zostaniemy w zakładzie. Od tej pory będzie to wasz dom. Od czwartku przez weekend ochrona zostanie podwojona. Każde z was będzie odpowiedzialne za swój zespół ochrony. Będą wyposażeni w standardowy zestaw usypiający, a wy będziecie mieli... broń ostrą. Przypadki zarazy umysłu będą występować coraz częściej, komputery potwierdziły to. Do czwartku będziemy postępować z nimi według ustalonych zasad. Po czwartku wszystkie ofiary zostaną wyrzucone poza zakład. Jedyną alternatywą byłoby zabicie ich, ponieważ świat poza naszą oazą będzie wstrząsany pierwszymi wydarzeniami i wezwanie służb medycznych nie będzie już możliwe. Szpitale zapełnią się po brzegi, nawet obozy przejściowe będą pękały w szwach. Do niedzieli, za tydzień, władze - jeśli jeszcze jakieś będą - zarządzą eksterminację wszystkich chorych na zarazę umysłu. Będzie to jedyny sposób; grupka osób nie będzie sobie w stanie poradzić z tysiącami chorych. Nawet tu w PSISAC będziecie bezpieczni tylko pod warunkiem zachowania czujności. Nawet wasze oddziały strażników mogą ulec zarażeniu; zastrzelicie każdego, który zachoruje! Spojrzał na wstrząśniętych tymi słowami zebranych. Wszyscy wyraźnie zauważyli zmianę, jaka zaszła u Craiga. W jego oczach widać było przepełniającą go moc, ledwo mógł ją skryć. Gorzał w nim znany im doskonale płomień, lecz teraz rozszalał się z pełną mocą jak wnętrze czerwonego pieca. Mogli wątpić w prawdę płynącą z jego słów i sposobu rozumowania, lecz nie w szczerość wypowiadanych zdań. Być może dostrzegł w ich oczach najskrytsze uczucia, ponieważ uśmiechnął się teraz promiennie, ze zrozumieniem, niemal po ojcowsku. - Wiem, co sobie myślicie - powiedział. - Tak, to potworne. Ale jest to jednocześnie wola Pana. Sprowadził na świat Bełkot i sprzeciwiać się temu oznacza sprzeciwiać się Jego woli! Ach! Zastanawiacie się pewnie, jak taka garstka może trzymać w szachu tak wielu ludzi? Powiem wam: Nie nastąpi żaden zmasowany atak na PSISAC, to w końcu tylko wariaci pozbawieni logiki i instynktu. Mogą się znaleźć grupki połączone własnym szaleństwem, które będą szturmować mury, może nawet niektórym się to uda. - Uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową. - Biedne opętane istoty, nie będziemy się ich lękać. Wszystkie urządzenia monitorujące będą ustawione na wykrywanie ich, będą eliminowani już podczas ataku, eliminowani, kiedy staną u naszych bram czy drzwi. Co do samych murów: nie można się po nich wspiąć, druty kolczaste znajdą się pod napięciem... W środę, w przyszłym tygodniu, świat zewnętrzny opanuje całkowity chaos! Ludzie będą się zabijać bez opamiętania, przy pomocy tego, co znajdą pod ręką. Gangi szaleńców będą gwałcić, masakrować, mordować, plądrować, palić i niszczyć. Cały dorobek ludzkości strawi ogień - spełni się wola Pana! Jeśli przetrwają jakiekolwiek oddziały sił porządkowych, to zaczną
bezlitośnie trzebić szaleńców, zanim sami zanurzą się w szaleństwie. I wtedy właśnie musimy zachować największą czujność. Wtedy PSISAC zmieni się w schron, być może jedyne schronienie na świecie. Przy głównej bramie zostaną zgromadzone arsenały, które same będą ufortyfikowane. Nic nie może przejść przez tę bramę! Będziecie wypełniać jedynie moje rozkazy. Żadna policja, władze czy samozwańcze władze nie przejdą przez nią - każda próba sforsowania bramy zakończy się ich eksterminacją! Craig przerwał... i po chwili mówił dalej, już ciszej, lecz o wiele bardziej dobitnie: - Jednak mimo, że plan główny pozostaje bez zmian, jest pewna komplikacja. Z jednej strony winię się za to, że tego nie przewidziałem, z drugiej przyjmuję to za znak od Pana Boga, który wskazuje mi, że w istocie podążam za jego nakazem! Bo jakiż lepszy dowód mógłbym wam przedstawić, że oto w istocie jestem jego prorokiem, niż pokonanie trudności, które tu wystąpiły. O tak, wiem ja dobrze, że nawet teraz niektórych z was opanowują wątpliwości! - Obrzucił ich spojrzeniem. - Nawet teraz wątpicie! Doskonale, może przekona was jedno z pośród was. - Zwrócił swój płomienny wzrok na Dorothy Ellis. - Panno Ellis? Będzie pani tak dobra... Kobieta wstała, w ewidentny sposób pewna siebie, przekonana o tym, że teraz ona jest tu najważniejsza. Może i tak, gdyż ze wszystkich zgromadzonych ona jedna wiedziała na pewno, że Craig mówi prawdę. - Tak - powiedziała - wyznaję, że ja również miałam wątpliwości... ale już nie mam. Wzięła głęboki wdech. - Wiecie, gdzie pracuję i co robię. Źródłem mojej informacji jest główny komputer księgujący, który jest tylko maszyną, tym samym nie jest zdolny do kłamstwa. Może się jedynie mylić, jeśli ma niepoprawne dane, w tym jednak wypadku tak nie jest. - Zamilkła, wzięła kolejny oddech i zaczęła mówić dalej: - Antychryst Garrison istnieje naprawdę. Pojawił się! Pod postacią Richarda Stone'a, syna właściciela PS1SAC! - Pozostała dziesiątka siedziała jak wryta ze wzrokiem utkwionym w kobietę. Po chwili zaczęli spoglądać po sobie z marsowymi minami. - Niech pani wyjaśni - zachęcił Craig. - Proszę im powiedzieć, co się stało. Wyjaśniła. Powiedziała o banku i o olbrzymim transferze pieniędzy Phillipa Stone'a na rachunek jego syna, który przybrał nazwisko Richard Garrison. Zakończyła słowami: - Pan Craig nie wiedział nic na ten temat, dopóki mu nie powiedziałam. Dowiedziałam się o tym wyłącznie, dlatego, że jestem księgową Phillipa Stone'a. Samodzielnie odszukałam tę informację w komputerze. Jeśli ktoś w to wątpi, może sam zobaczyć. Garrison pod postacią Richarda Stone'a pojawił się wśród nas! Craig ruchem dłoni nakazał jej zajęcie miejsca, walnął pięścią w stół i po kolei wskazywał na nich, zagłębionych w ponurych myślach. Oskarżycielski palec, podobnie jak całe ciało, drżał z emocji. - A ile razy mówiłem wam o tym Garrisonie, upadłym aniele? Czy nie obowiązuje u nas
niepisane, niewypowiedziane prawo, że nikt o tym nazwisku nie może znaleźć u nas pracy? Czy nie odszukałem każdego człowieka o tym nazwisku we wszystkich hrabstwach wokół i czy nie przebadałem go aż do trzeciego pokolenia? Zrobiłem to. I myślicie, że to na nic? Ten, który wystąpił przeciw mnie, nie jest obcym. Jest mi znany! Mnie i mojej córce! Tak, to Richard Stone, syn tego, który kiedyś był moim przyjacielem. I wyszedł z otchłani szaleństwa, by zakłócić nadejście godziny naszego triumfu. Craig niemal jęczał, jakby zapadał się w głąb siebie. - Antychryst się pojawił - odezwał się ponownie - i zabrał moją córkę, którą cenię nad życie. Moja Lynn została zakładniczką diabła! Craig był bliski płaczu, twarz mu zbielała od wysiłku zapanowania nad sobą. Ale na niezwykle bladej twarzy widać było tylko gorejące oczy. Przemożna wewnętrzna siła sprawiła, że znów stanął wyprężony jak struna. - Jak więc mam się zemścić? - zaskrzeczał ponownie, kiedy doszedł już całkiem do siebie. I dodał jeszcze mocniejszym głosem: - Jak mogę w niego uderzyć i odzyskać moją córkę? Skąd mam wiedzieć, gdzie się aktualnie znajduje? A pamiętajcie, że w każdej chwili moja córka nie tylko cierpi katusze od niego, ale może stać się ofiarą zarazy umysłu! Mam się poddać? Czy antychryst ma odejść wolno i zaatakować nas, kiedy mu przyjdzie na to ochota? Otóż nie! Mój plan wygląda następująco: Jak wiecie, PSISAC wyświadczył kilka przysług rządowi. Na tym polegała nasza przewaga. Chcieli utrzymać pewne sprawy w tajemnicy i odpowiadało im, byśmy byli powiernikami tych tajemnic. Ale!... Teraz za te przysługi ja poprosiłem ich o coś w zamian i zgodzili się. World Bank utworzył stałe łącze z ich centralą i rachunkiem niejakiego Richarda Garrisona! - wyrzucił z siebie ostatnie słowa. - Za każdym razem, kiedy antychryst będzie korzystał z konta, ja się od razu dowiem. Będę wiedział o każdym jego kroku i o miejscu, w którym się znajduje. A przez niego odnajdę córkę! Ponieważ tak jak Garrison jest agentem Zła, ja jestem prorokiem naszego Pana. A czy Zło może zatriumfować nad Dobrem? Wykluczone! Jednak... nie mogę osobiście ruszyć za nim, bo mam tu sporo pracy. Nie jestem też na tyle głupi, by spodziewać się pomocy gwałtownie rozpadających się struktur państwowych. Policja? Tak, szukają go. Jak go znajdą, mogą go tylko zatrzymać. Będzie żył, by znów uciec i być może uderzyć na nas, raz i jeszcze wiele razy! Cóż, nie może przeżyć, musi zginać im szybciej, tym lepiej... Komu więc mam powierzyć to wielkie dzieło wymierzenia mu kary i kogo mam nagrodzić, kiedy to się dokona? Rozglądał się po twarzach przy stole z oczami zaczerwienionymi od nieprzelanych łez i wewnętrznego ognia. Pierwszy wstał Bragg. - Ja pojadę - powiedział. Craig przetarł oczy.
- Zawsze wierny - kiwnął głową. - Tak, wiedziałem, że zgłosisz się pierwszy. Conti był drugi. Wstał obolały z opuchniętą twarzą i oczyma pełnymi chłodnej furii. - Syn Stone'a? - wymruczał przez fioletowe wargi owinięte białym opatrunkiem. - Niech się tam nazywa, jak chce. Syn tej świni jest trupem, kiedy go tylko znajdę! - Dobrze! - Głos Craiga zdawał się pulsować. - Wyśmienicie! - Oczy ponownie omiotły zgromadzonych. Następnie wstali bracia Jacksonowie z linii produkcyjnej. Zrobili to nieporadnie, uśmiechając się niepewnie i rzucając sobie spojrzenia z ukosa. - Tak - Craig przytaknął - nadacie się obydwaj, jak sądzę... Przebiegł spojrzeniem po pozostałych twarzach. Stara panna o płaskich piersiach, panna Emma Tyler, wstała jako ostatnia. Nawet, jeśli Craig był zdziwiony, to nie okazał tego. - Dobrze - pokiwał głową z aprobatą. - Dojrzała kobieta ma swoje zalety, tak. Nikt więcej się nie ruszył, ale Craigowi to najwyraźniej wystarczało. Pozostała szóstka wierciła się niespokojnie, wstrzymując oddech, aż Craig w końcu zawyrokował: - Doskonale, pięcioro. Ruszycie od razu i... Bragg podniósł rękę, zwracając na siebie uwagę. - Sir, do naszego powrotu zostanie tylko szóstka, by dopilnować wszystkiego. I oczywiście by chronić pana. - Wziąłem to pod uwagę - odparł Craig. - Ale to słuszna uwaga i wymaga rozwinięcia. Powiem wam, o co mi chodzi. Na wypadek gdyby wasza misja nie powiodła się, do czasu, gdy zanikniemy PSISAC, wtajemniczę innych z naszego zespołu. Nie zabraknie mi ich. Odezwał się Conti wstając: - Ale ma nas być tylko dwunastu. - Na koniec - odparł Craig - będzie tylko dwunastu. Pan tego dopilnuje. Wszystko w jego mocy. Conti wpatrywał się w niego chłodno. - Naturalna selekcja? - warknął. Craig westchnął i odpowiedział: - Panie Conti, wiem tylko tyle: Pan dał mi moich uczniów. Pan daje i Pan odbiera... Conti pokiwał głową i już o nic nie pytał, ale odezwał się Bragg: - Wspominał pan coś o nagrodzie? - W rzeczy samej - Craig pokiwał głową. - Temu, kto przywiezie tu moją córkę całą i zdrową, zanim zarazi się Bełkotem, dostanie się wielka nagroda. Zostanie władcą w tym kraju. A ten, kto dla mnie pozbędzie się mrocznego anioła Garrisona... będzie mógł prosić, o co zechce. A
wszyscy, którzy wyruszą w tę misję, zyskają moją dozgonną wdzięczność. Kiedy z łaską Pana przejmiemy świat, nie zostaną zapomniani. Stojąca piątka spojrzała po sobie, jakby oceniając szanse, ale nikt tego nie skomentował. - No to doskonale - powiedział Craig. - Idźcie, przygotujcie się. Ale pospieszcie się. Czasu jest coraz mniej. I pamiętajcie: tylko głupiec staje do walki z diabłem, spodziewając się łatwego zwycięstwa. Ten Stone, Garrison, ten potwór z otchłani! Dyszy siarką, jego skóra ocieka trucizną, a słowa to jedno kłamstwo. Nie miejcie żadnej litości, zabijcie go, zanim on zabije was! - Gdzie go znajdziemy? - zapytał Conti. - Ma pan jakieś ślady? - Panno Ellis? - powiedział Craig. - Tak, proszę pana - odezwała się ponownie. Wstała by zwróciła się do zebranych: - Dziś rano kupił bilety kolejowe na Charing Cross. Kwota wskazuje jeden kierunek: francuskie Calais. Możecie zacząć go szukać tam. Kiedy wychodzili z sali konferencyjnej, Craig zawołał za nimi: - Jeszcze jedno, nie zawiedźcie mnie. Bóg jest wszechpotężny, a ja jestem jego narzędziem!
Suzy była w końcu tylko psem; ale ponieważ szukała swego pana, stanowiło to dużą zaletę. Psie instynkty, które przywiodły ją przez połowę wieczności, nie mogły jej zawieść na niewielkim globie o rozmiarach kilkudziesięciu tysięcy kilometrów Oczywiście tuż przed materializacją była więcej niż psem. Poza tym miała bardzo rozwiniętą lojalność, uczuciowość i inteligencję. Była psem ponad psy: podróżowała dalej, szybciej niż jakikolwiek pies na świecie, ale nie była świadoma tego. Wiedziała tylko, że jest ze swym panem, i tam gdzie szedł on, szła też i ona. Była psem wyniesionym na najwyższy psi poziom - psa nieśmiertelnego, niezniszczalnego, psa z Psychosfery - ale nigdy nie była tego świadoma do KOŃCA, słuchała się i kochała, i była Jego towarzyszką. Nawet ów KONIEC był niejasnym terminem. Niepamiętająca początku i niemogąca nawet dowiedzieć się, jak było najpierw, akceptowała tylko TERAZ. I oczywiście obiecane jutro. Pozostał jeszcze instynkt. I to instynkt podpowiedział jej, kiedy ponownie stanie się psem - tylko psem - i że zapomni o tym Innym miejscu, w którym mieszkał teraz jej pan. I dlatego właśnie zanim wykonała ten ostatni krok, zanim nieodwołalnie przeszła z egzystencji bezcielesnej w cielesną, zatrzymała się ostatni raz i obejrzała za siebie. I być może w tej jednej ulotnej chwili, gdyby Garrison chciał ją przywołać, gdyby usłyszała jego głos przez niezmierzone galaktyki i lata świetlne wirów Psychosfery, być może nigdy nie byłaby w stanie wrócić do świata łudzi, gdzie całe życie zaczyna się i kończy. Ale nie usłyszała takiego wezwania, a jedynie pomniejszy zew z głębi swego jestestwa, wołanie człowieka, który teraz jej potrzebował.
W owej chwili nie miała żadnych atrybutów fizyczności, lecz wciąż była psem. Zakwiliła pytająco w głąb Psychosfery, nastroszyła uszy, wsłuchując się w jej odgłosy. Węszyła, jak tylko pies potrafi, wyczuwając zapachy gwiazd i wirujących galaktyk, zawężając doznania do wąskiego pasma. Wyszukiwała krwi z krwi tego, którego znała, cierpki zapach - konkretnej osoby - zapach potu. Charakterystycznego sposobu chodzenia, mówienia. Będzie wyglądał... tak! Odnalazła go, skupiła się na nim, poznawała go: jego przeszłość, teraźniejszość, a nawet okruchy przyszłości. Mogła już teraz pójść prosto do niego, ale... co będzie, jak ją odrzuci? To było nie do pomyślenia! Lepiej będzie, jak to on się na nią natknie. Wtedy pójdzie... do miejsca, w którym już był, i wkrótce do niego wróci, by ją odnaleźć.
Suzy zmaterializowała się na ulicy w Avesnes, przed niewielkim bistro, nieopodal głównej dziesięciopasmówki Calais - Luksemburg. Padało, było piętnaście po piątej. Pod zadaszonym wejściem do restauracji kot mył łapy i nie zauważył nadejścia Suzy. Była w siódmym niebie! Przekonała się teraz, czego jej brakowało, nawet dokładnie nie zdając sobie z tego sprawy. Te zapachy! - te emocje! - deszcz, nawet ten kot... Widziała go dobrze przez drewniane szczebelki schodów. Był suchy, a ona tu moknie. Chyba zaraz sytuacja się zmieni. Wykurzyła go stamtąd, warcząc i wypadając zza rogu. Wypluwając odrobinę futra z pyska, spojrzała za nim i zwinęła się, w miejscu, które dla niej wygrzał, i leżała tak z wywieszonym ozorem, obserwując czujnie ulicę. Była zadowolona. Jej nowy pan właśnie szedł do niej. Nie będzie długo czekać...
Bracia Jacksonowie, Darren i Michael, nie byli najbystrzejszymi z uczniów J.C. Craiga. Mieli na tyle rozumu, by pracować na taśmie. Polegało to wyłącznie na wciskaniu ekranów w obudowy i zakładaniu wewnętrznej anteny. Niemal tuż po spotkaniu, nie zastanawiając się nad takimi sprawami jak wsparcie, łączność czy ślady, po prostu wyruszyli do Francji. Jechali własnym samochodem, poobijanym starym fordem, który miał większy przebieg niż wszystkie satelity PSISAC. Wbili się w tunel pod kanałem i dotarli do Calais około szesnastej trzydzieści. Na stacji benzynowej musieli postawić samochód na kanale, ale warsztat był nieczynny do jutra. Nowa rura wydechowa musiała poczekać do rana. Oczywiście oznaczało to dodatkowe koszty, bo w poniedziałki nikt nie pracował. Ale ponieważ byli z Anglii i się spieszyli... przy odrobinie szczęścia powinni ruszyć w drogę przed południem.
Następnie ulokowali się w hotelu i zadzwonili do PSISAC, gdzie dostali najświeższe wiadomości o Richardzie Stonie alias Garrisonie. Zapłacił kupę pieniędzy za używany samochód z komisu zaledwie dwieście metrów od ich hotelu. Znów mieli pecha: kiedy pojawili się przed bramą, zastali komis zamknięty, ponieważ oczywiście była niedziela. Jednak do wiedzieli się, jak nazywa się właściciel, dostali też jego adres i numer telefonu, z tabliczki na żelaznej bramie. Po powrocie do hotelu zadzwonili do niego. Na szczęście mówił po angielsku. Tak, powiedział im pan Dupont, sprzedał samochód ich przyjacielowi, panu Garrisonowi, starego, lecz bardzo solidnego mercedesa o kolorze silver metalic. Garrison również zadzwonił do Duponta, składając mu propozycję nie do odrzucenia nawet w niedzielę. Dupont osobiście poszedł do komisu i otworzył zakład; to było, eee, jakieś dwie i pół godziny temu. Garrison wydawał się być bardzo rozsądnym młodym gentlemanem, a ta młoda panienka z nim była bardzo ładna, chociaż nosiła ciemne okulary i była nieco blada. A może Jacksonowie bardzo pilnie potrzebują samochodu? Kusiło ich, ale zwykła głupota powstrzymała ich przed skorzystaniem z propozycji Duponta. Nie dotarło do nich jeszcze, że za niecały tydzień pieniądze będą nic nie warte ani też, że PSISAC był w stanie pokryć każde koszty, jakie zdarzyłyby się im w trasie. I tak, z żalem, odmówili Dupontowi. Mieli jednak na tyle oleju w głowie, by zapytać go, dokąd udał się Garrison. Do Niemiec, powiedział Dupont, jechał przez Luksemburg i kierował się na Kassel, cały czas dziesięciopasmówką. I tyle. Jacksonowie utknęli do następnego dnia rano. Cały wieczór spędzili w hotelowym barze, w wyniku, czego następnego dnia wyruszyli o wiele później, niż zamierzali...
Emma Tyler i Donald Conti postanowili działać inaczej. Zaczekali w PSISAC, aż Dorothy Ellis powiadomiła ich o zakupie samochodu przez Stone'a. Ale Craig postanowił, że roztrzepana panna Ellis powinna zostać w zakładzie i utrzymywać stały kontakt z piątką agentów. I dobrze się stało, bo o osiemnastej trzydzieści nadeszły nowe wieści o Stonie. Wyglądało na to, że nie zamierzał w ogóle płacić gotówką, polegając jedynie na karcie bankowej, co oczywiście znacznie ułatwiało śledzenie go. Tym razem zapłacił kartą za posiłek dla dwóch osób w bistro w Avesnes. Przy pomocy mapy Tyler i Conti ustalili, że Stone kieruje się na główną dziesięciopasmówkę do Luksemburga. Przez telefon zarezerwowali dwa pokoje w Hiltonie w Luksemburgu i wyjechali razem samochodem Tyler. Ona to zaproponowała, a Conti zgodził się po chwili wahania. Czemu nie? Może lepiej działać w zespole. Później, jak nie wyjdzie, zawsze może ją kopnąć. I tak pewnie zrobi. Zmieniając się za kierownicą, dotarli do Luksemburga o pierwszej w nocy w poniedziałek...
Edward Bragg był typem mózgowca. Był razem z Contim i Tyler, kiedy komputer wypluł wiadomość o posiłku Stone'a w Avesnes, ale kiedy oni studiowali mapę, on się głęboko zastanawiał. W wyniku tych przemyśleń, kiedy oni wyruszyli, on postanowił jeszcze zostać w PSISAC. Spał w zakładzie, (jeśli słowo „spał” jest w tym wypadku właściwe) z Dorothy Ellis, która miała wstawione łóżko do działu kadr. Bez wątpienia wszyscy będą ją pytać o to łóżko we wtorek rano, kiedy pojawi się reszta personelu - z pewnością pojawią się też sprośne komentarze - ale wyjaśni, że musiała pracować do późna dla pana Craiga. Po czwartku, kiedy zamkną PSISAC po raz ostatni, nie będzie nikogo, kto mógłby zadawać głupie pytania. Tymczasem szkoda byłoby tylko spać w tym łóżku, tym bardziej, że Bragg dał jej do zrozumienia, iż jest nią zainteresowany i chce się z nią spotkać po zebraniu. A ze zbieraniny Craiga Bragg był szczególnie wart grzechu. Przynajmniej dla Dorothy Ellis. Dla Bragga pozostanie w zakładzie było dobrym posunięciem, i to nie tylko za sprawą seksu w pracy... chociaż na to też nie mógł narzekać. Może to przez to całe napięcie - również u niej było to bardzo owocne spotkanie. Bardzo dobre... ale zostało brutalnie przerwane. O wpół do pierwszej w nocy zręczne i wyćwiczone dłonie panny Ellis wraz z piersiami o dużych sutkach po raz czwarty wywołały erekcję u Bragga, co zważywszy na wypitą wspólne litrową butelkę wódki, było nie lada wyczynem. Właśnie miała się na niego nasunąć, kiedy jej osobisty komputer stojący na biurku odezwał się donośnym sygnałem. Ponieważ był podłączony do głównego komputera księgowego z poleceniem informowania o wszelkich posunięciach finansowych Richarda Garrisona, nie mogło to być nic innego: w środku nocy, gdzieś na kontynencie, Stone po raz kolejny korzystał z karty bankowej. Twardość Bragga zwiędła jak tulipan, zanim jeszcze zsunęła się z łóżka, a kiedy na ekranie pojawiły się nowe informacje, miał już spodnie na sobie i zaglądał przez jej nagie ramię. Na to właśnie czekał - na triangulację. Teraz będzie znał: po pierwsze, lokalizację Stone'a prawdopodobnie zostanie tam na noc - lub też po drugie, czasową lokalizację po drodze do wyznaczonego miejsca. W tym drugim wypadku Bragg będzie mógł przynajmniej obserwować kierunek. I zdawało się, że to będzie ten drugi przypadek: Stone kupił (kupował) benzynę na stacji przy dziesięciopasmówce w Fizlar, czterdzieści kilometrów od Kassel w zachodnich Niemczech. Bragg dobrze znał Europę, a szczególnie często odwiedzane Niemcy. Nie potrzebował mapy, żeby wiedzieć, iż jeśli Stone zachowa kierunek, to za cztery godziny znajdzie się w Berlinie. Ale nie, kupił tylko piętnaście litrów benzyny. Więc albo tylko dopełniał bak, albo po prostu kupował tyle, by mu wystarczyło do Kassel.
Bragg nie znał przyzwyczajeń Stone'a; niektórzy kupują tylko tyle benzyny, ile potrzebują. A może to Lynn Craig prowadzi, mogą się przecież zmieniać za kółkiem... Bragg skrzywił się nieco na myśl o tej dwójce jadącej gdzieś tam w nocy. Będąc zaufanym starego Craiga, wiedział, że, mimo iż Craig trochę to przeinaczył, to przecież pojechała z nim z własnej woli. Szkoda. Bragg zdecydował się. Poleci na miejsce. Miał już spakowaną niewielką walizkę oraz teczkę zawierającą pistolet strzałkowy i automatyczny wojskowy browning kaliber 9 ze zbrojowni. Zrezygnowano z obostrzenia kontroli na lotniskach, włącznie ze sprawdzaniem bagażu ręcznego, dziesięć lat temu wraz z zanikiem przestępstw i terroryzmu. Nie będzie miał kłopotów z wniesieniem broni na pokład. Poprosił Dorothy Ellis, by zarezerwowała mu lot o 2:30 z Gatwick do Berlina. Kiedy dzwoniła, on już siedział w firmowym samochodzie i wyruszał na lotnisko. O 1:45 zaparkował samochód. Poszedł napić się kawy i zapaliwszy papierosa, czekał na odprawę. Siedząc w lotniskowym barze, jeszcze raz wszystko analizował. Szczególnie interesowała go „nagroda” starego Craiga. Jeśli jego przeciwnicy byli tacy, jak myślał, to nie będzie miał najmniejszych problemów z uzyskaniem jej. Zastanowił się nad obietnicą Craiga, że „będzie mógł prosić, o co zechce”. Cóż, Bragg już wiedział, o co poprosi. Tak, wiedział od dawna. Pomimo tego, co obiecał Dorothy Ellis, nagrodą Bragga będzie sama Lynn Craig!
DZIEŃ TRZECI
Zaraza! To słowo pojawiało się w każdej gazecie na całym globie. Pięćdziesiąt procent wiadomości, we wszystkich mediach, dotyczyło zarazy. Teraz cierpiał na nią, co pięćdziesiąty człowiek. Na całym świecie było sto milionów bełkoczących! Większość godziła się z tym, ponieważ paradoksalnie nie była to wielka liczba. Nie w astronomicznej skali XXI wieku Jeden na pięćdziesiąt? Tyle co nic. W końcu jedna osoba na dziesięć cierpiała na różne dolegliwości. Jedna osoba na pięć miała ponad sześćdziesiąt lat. Jedna na cztery była narodowości chińskiej, a jedna na trzy była analfabetą i to pomimo olbrzymiego postępu, jaki dokonał się na świecie sześćdziesiąt lat po ostatniej wielkiej wojnie. Ale dane o zarazie umysłu były inne i rządy wielu krajów zdawały sobie z tego sprawę. O ile faktu istnienia samego Bełkotu nie udało się zatuszować, o tyle krzywą wzrostu choroby i jej szybkość rozprzestrzeniania należało skrupulatnie skrywać. Więc jak dotąd populacja świata nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów problemu - tak samo jak ci, którym polecono zapomnieć i trzymać gębę na kłódkę - jednak mniejszość zaczynała być dociekliwa i zbyt głośna, a czasami reagowała histerycznie. Gazety były wciąż najpopularniejszym nośnikiem wiadomości. Można było w nich znaleźć relacje, wyrażające wciąż ograniczony, lecz potężniejący głos sprzeciwu wobec ukrywania informacji, zwykle wraz ze szczegółami najdrastyczniejszych przypadków. Na przykład:
Tokyo Times We wczesnych godzinach porannych szaleniec zablokował windy w bloku mieszkalnym Osaki Tower z widokiem na stację jednoszynowej kolei Kanagawa i wylał pięćdziesiąt litrów nafty wewnątrz i wokół drzwi na parterze. Następnie podpalił budynek. Podaje się, że w szalejącym pożarze straciło życie siedemset dwadzieścia osób w wyniku stratowania na schodach i śmierci po wyskoczeniu z okien na wysokich piętrach. Kiedy lokatorzy uciekali z budynku - niektórzy w płonących ubraniach - czekający na dole szaleniec zabił siedemnastu z nich ceremonialnym mieczem samurajskim, zanim został zastrzelony przez policję. Tang Asai Oshito, premier narodu japońskiego, ma dziś orientować się w sytuacji ogólnej. Doniesienia mówią, że jednym z tematów będzie system nagród dla osób informujących o podejrzanych o zakażenie zarazą umysłu. Na wyspie Shikoku policja wdała się w dwie strzelaniny z grupami „czujności obywatelskiej”, które podejrzewa się o zabijanie osób z zarazą umysłu.
New York Times (rubryka Daniela Dunstable'a „Action Now!”) Z wysublimowaną egocentryczną głupotą, z którą mieliśmy się już okazję zapoznać, pokochać, zaufać jej i cierpieć przez nią, a która to charakteryzuje umysły pewnych podgatunków żyjących w Białym Domu w Biurze Stosunków Amerykańskich, tym razem prezydent Stanów Zjednoczonych powiedział w kongresie, że rozwiązanie kwestii plagi rozumu, która tak wszystkim doskwiera, nastąpi wkrótce. Naprawdę miło mi to słyszeć! Nagabywany o podanie szczegółów prezydent skomentował następująco: „Pracują nad tym najtęższe umysły na świecie”. No to niech pracują, panie prezydencie, ale zadaniem dziennikarza jest przypomnieć panu, że również najtęższe umysły cierpią z jej powodu! Więc może niech ci, co jeszcze mają wszystkie klepki, zabiorą się ostro do roboty! Co do enuncjacji dotyczących wyleczenia kogoś: my też słyszeliśmy pogłoski (zwracam uwagę na słowo „pogłoski”) na temat „cudownych zastrzyków”. Co to ma niby być? Szpila, która ma uchronić ludzi przed dostaniem świra? Nie możemy zdradzać przedwcześnie, ale jesteśmy u progu odkrycia szczepionki przeciw odbijającej palmie? Coś, co będzie „większym odkryciem niż penicylina”? Chyba śmiechocylina! A mój sześciomiesięczny brzdąc dostanie ją, jak zacznie mówić - jeśli będzie do tego czasu przy zdrowych zmysłach - och, daj pan spokój, panie prezydencie! A to całe spektrum hipotetycznych i hiperkomicznych „przyczyn” jest jeszcze zabawniejsze niż całe to gadanie baranie o cudownym leku! Wymienię tylko kilka: Potwory z kosmosu ściągnęły na nas zarazę. Promieniowanie z wnętrza ziemi. Komuchy atakują (stara śpiewka). Ktoś wypuścił radioaktywne gazy z atomowego śmietniska na oceanie siedemdziesiąt lat temu. Wywołało to spożycie zanieczyszczonego wina gronowego bądź wodorostowego. Wywołała to nadmierna emisja promieniowania mikrofal. Aha, i jeszcze - kazirodztwo! Kazirodztwo? Panie prezydencie, dwadzieścia lat temu mój brat (mamy ojca Anglika i matkę Amerykankę) ożenił się z naturalizowaną ormiańską modelką, która miała ojca Białorusina, a której matka była Australijką. Mają trójkę dzieci - jednego chłopaka i dwie córy. Mój drogi brat wybaczy mi, mam nadzieję, że posłużyłem się jego rodziną dla zilustrowania tego, co chcę powiedzieć, ale zaledwie tydzień temu jedna z jego dziewczynek zachorowała. I tak felietonista na prawdę nie wie, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami Biura Stosunków Amerykańskich, ale jesteśmy pewni, że nikt tam nie ma z nikim żadnych stosunków. Na Boga świętego, co się dzieje? Co się stało ze starym, dobrym, amerykańskim sposobem życia? Pewnego razu, jadąc przez miasto, naliczyłem kilkanaście wypadków ulicznych spowodowanych przez szaleńców. W zeszłym tygodniu było dwadzieścia (liczyłem - dwadzieścia!)
przypadków podpaleń spowodowanych przez chorych, tu w centrum miasta. Gdzie się podział stary, dobry, amerykański bandzior z gazrurką? Przynajmniej wiemy, dlaczego wybrali taką profesję: bo po prostu były to wredne typy! Ale szaleńcy? A może powinniśmy zatrudnić bandziorów, żeby sobie poradzili z wariatami? A niech to, kiedy człowiek potrzebuje prawdziwego bandziora, to nigdy go nie ma pod ręką...
Daily Mail Pani Evangeline Moffat, prezes KPPPU (Komitetu Pań Przeciwko Pladze Umysłu), obwinia wprost wzrost przypadków występowania choroby niekompetentny rząd torysów. Szczególnie krytykuje Arnolda Hilliera - ministra środowiska, George'a Cubbita z robót publicznych i opieki społecznej oraz Charlesa Ingrama, poprzednio z Ministerstwa Zdrowia a ostatnio z dziwacznie nazwanego nowego Ministerstwa Zdrowia Psychicznego i Koordynacji Leczniczej. Pani Moffat twierdzi, że zarazę umysłu każdy nosi w sobie, a jedynie objawia się na skutek trwania w stechnicyzowanym świecie. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nazywaliśmy to „szokiem przyszłości”. Ponadto twierdzi, że możliwe jest odkrycie potencjalnych chorych zaraz po urodzeniu. Należałoby umieścić wszystkie zarażone dzieci z dala od technologii i wielkich miast, najlepiej na małych farmach w bardziej niedostępnych regionach kraju, gdzie żyłyby w naturalnym porządku z naturą. Arnold Hillier podobno zaaprobował większość propozycji pani Moffat. Natomiast skrytykowano Charlesa Ingrama, który nazwał jej argumenty „wierutnymi bredniami”.
Das Bremener (i później przedrukowany w prasie ogólnokrajowej) Pan doktor Ludwig Kunstler z Bremeńskiego Instytutu Studiów Psychiatrycznych ujawnił dziś swą tezę, mówiącą, że zaraza umysłu jest w istocie zakaźna. - „Jeden chory - cytujemy pana doktora - może zakazić dwudziestu innych. Bezpośrednia bliskość wystarczy, by przenieść chorobę, a przedłużony kontakt skutkuje śmiercią”. Od dawna to podejrzewano, ale doktor Kunstler twierdzi, że teraz zdobył niezbity dowód. „Zalążkiem szaleństwa jest organizm żyjący w mózgu nosiciela - twierdzi doktor. - Ale jedynie w żyjącym mózgu nosicieli pochodzących bądź mieszkających na Bliskim Wschodzie i w Azji. Niestety mogę jedynie zaordynować humanitarne wybawienie pacjentów z ich cierpień, tak jak się to robi z chorymi zwierzętami, kiedy tylko ich stan niezbicie wskaże na początki choroby. To jedyne wyjście”.
Te gazety jednak jeszcze się nie ukazały. Nie ukażą się aż do rana, ponieważ teraz wciąż był środek nocy.
1:45. Wielki srebrny mercedes minął właśnie uśpione ulice Getyngi, kierując się do Bad Harzberg. Samochód wspinał się pod górę, za oknami mając zimną niemiecką noc. Gwiazdy świeciły na niebie jak kryształy na bezchmurnym niebie Obok Stone'a spała głęboko, zwinięta na swym siedzeniu, Lynn. Odpoczywała. Dopadły ją wszystkie lęki i obawy i teraz w końcu odsypiała zmęczenie. Po drodze Richard wrócił myślami do wydarzeń sprzed kilku ostatnich dni. Ucieczki z Łagodnej Doliny, z której wciąż nic sobie nie mógł przypomnieć... Prośby Lynn o pomoc w jego sprawie i chorobie, i straszliwej walki, jaka była tego wynikiem pomocy Phillipa Stone'a i faktu, że wie na ten temat więcej niż mówi... I snu z zeszłej nocy - o samochodzie, psie, górach i tajemniczym kamiennym portalu, i przerażającej rzeczywistości, w której te wszystkie elementy stawały się jawą. Wszystkie, z wyjątkiem kamiennego łuku i jego niezwykłego znaczenia, nieznanej prawdy. Wraz z Lynn pojechali z terminalu do hotelu, kiedy nagle dostrzegli komis samochodowy. Na olbrzymim placu stały auta wszelkich marek i kolorów, ale Stone widział tylko jeden samochód: ten, który teraz prowadził. Znalezienie właściciela komisu i dobicie targu było czystą formalnością, rezultat był oczywisty od chwili, w której zobaczył wielkiego srebrnego merca, czekającego z niepokojem na swego nowego właściciela. W półtorej godziny należał już do Stone'a. Tak po prostu. Następnie Lynn znalazła dobre bistro, gdzie zjedli kanapki i wypili po kawie - za którą zapłacili drobnymi, podobnie jak za taksówkę, ponieważ wymienili drobne na franki w terminalu - i po odświeżeniu się ruszyli w dalszą drogę. Ale wszystko się dopiero zaczęło. Najbardziej zadziwiające zdarzenie jednak miało miejsce w Avesnes, gdzie musieli zjechać z dziesięciopasmówki, by skorzystać z toalety i zjeść coś konkretnego. Wyszli z bistra około wpół do siódmej i wrócili do zaparkowanego wozu. A na masce wielkiego mercedesa siedziała... Teraz Suzy siedziała za Richardem z tyłu po lewej stronie. Dwa razy chciała przejść do przodu, pomiędzy niego i Lynn, i dwukrotnie kazał jej wrócić na miejsce. Wydawało się, że wielkiej suce dobermana taka bliskość nie wystarczy. I co dziwniejsze, Richardowi, który przez całe swoje życie nie przepadał za psami, zupełnie to nie przeszkadzało! Siedziała teraz z tyłu, trzymając wielkie łapy na zagłówku, z pyskiem tuż przy głowie Richarda. Od czasu do czasu mruczała coś i zrzędziła po psiemu, co jakiś czas wydając z siebie ledwo słyszalne pojękiwania i liżąc go w ucho, ale już się do tego przyzwyczaił. Dziwne, ale do niej
również się przyzwyczaił od pierwszej chwili. A ona do niego. Jakby znali się od dawna. Ponownie wrócił myślami do Avesnes: Samochód stał zaparkowany w bocznej alejce ulicy, na której mieściło się bistro. Noc zapadła już ponad godzinę temu. Przestało padać, ale wciąż niewiele było widać. To Lynn pierwsza dostrzegła dobermana i wczepiła się w ramię Richarda, wieszając się na nim, kiedy ostrożnie zbliżali się do samochodu. Następnie... Ten moment był prawdziwie magiczny. Lynn już miała wołać o pomoc, ale Richard uciszył ją, zasłaniając ją ciałem, by nic się jej nie stało. Ale w niewytłumaczony sposób wiedział, że nic stać się nie może. Podszedł do maski samochodu, stając wprost przed pyskiem siedzącego na niej psa, który czekał na niego w ciemnościach. Jej oczy przypominały żółte światła nawigacyjne i odbijały się w srebrzystej karoserii wozu. I wtedy zadrżała na widok Richarda, ale nie w skutek chłodu nocy ani też gorączki. Przez długie chwile po prostu patrzyli na siebie. W końcu suka podniosła przednią łapę i wydała z siebie niski pytający skowyt. Deja vu? Richard nie miał pojęcia, ale nagle rozpoznał psa. - Suzy? - zanim się spostrzegł, wypowiedział jej imię. Miękko, prosto w pysk, zupełnie bezwiednie. Nie wiedział, skąd to imię przyszło mu do głowy, poza tym, że bez wątpienia tak się właśnie wabiła. I wtedy tama pękła. Było to niezwykłe wydarzenie dla wciąż jeszcze nieco przestraszonej Lynn, ponieważ była świadkiem spotkania starych przyjaciół, którzy nigdy wcześniej się nie poznali! A jaka radość temu towarzyszyła! Kiedy Richard wypowiedział jej imię, zeskoczyła z maski samochodu i zaczęła tańczyć wokół niego, zaśliniając go i obdarzając miłością oraz szczerym oddaniem. Po okazaniu wszelkich przejawów uwielbienia zawróciła swoją uwagę na Lynn. - Lynn Craig - przedstawił ją Richard - poznaj, eee, Suzy! Tym razem pierwsze spotkanie przebiegło nieco odmiennie, nie podeszła wprawdzie na sztywnych łapach, ale dokonała już ostrożniejszej inspekcji. Suzy powąchała sukienkę Lynn, dłonie i stając na łapach, niepewnie polizała ją w nos. Tak, pachniała Richardem, więc z pewnością należy do niego. I nią też się trzeba zajmować, chronić i troszczyć. - Twoja suka dobermana - Lynn w końcu zdołała wykrztusić, kiedy Richard wpuścił psa do samochodu. Czuła doniosłość tego spotkania, cud, który miał początek w śnie Richarda. Na jej oczach sen zmieniał się w jawę. - Ale jak? - chciała wiedzieć. - Co to wszystko znaczy? - Znaczy, że zmierzamy w dobrym kierunku - odpowiedział, kiedy znaleźli się już w środku. - Mamy merca i psa - czy też raczej to ona ma nas! - i teraz musimy tylko dojechać do gór. - I odnaleźć portal? - Oczywiście.
I tak jak powiedzieli, Suzy stała się jedną z nich...
Pod Kopułą w pomieszczeniu Maszyny chroniony stalowo-betonową czaszką tkwił Psychomech w pozornym bezruchu. Jednak urządzenie działało przez cały czas - od wielu, wielu lat, - lecz na innym poziomie mechanicznej świadomości. Psychomech budził się naprawdę jedynie w chwilach, w których Craig komunikował się z maszyną, wzmacniał własną odporność na Bełkot bądź wykorzystywał ją do pierwszej sesji leczniczej jednego z jego uczniów; ale były to stosunkowo rzadkie przypadki. W wolnym czasie machina miała wyłącznie jedno zadanie. Funkcja ta była włączona nieustannie i miała pozostać w tym stanie dopóty, dopóki nie wypełni powierzonego zadania. Mówiąc krótko: Psychomech poszukiwał Boga. James Christopher Craig przekazał Maszynie wszystko, co wiedział i rozumiał pod pojęciem Boga, i nakazał jej Go szukać. Psychomech nie mógł nie zakwestionować zwierzchnictwa Craiga i musiał go słuchać. Ale skoro Craig mienił się prorokiem Boga, to, kto miał go znać lepiej i dogłębniej niż on sam? Wytyczne Maszyny były jasne: Psychomech poszukiwał Niepowtarzalnej Istoty, której atrybuty wyróżniały ją spośród innych istnień w całym wszechświecie. Jakie były te cechy? Bóg przypominał człowieka, gdyż stworzył go na swój obraz i podobieństwo. Tym samym Psychomech poszukiwał osoby antropomorficznej - człowieka z boskimi mocami. Bóg był wszechwiedzący. Wiedząc wszystko, wiedział też o poszukiwaniach Psychomecha. Jeśli nie będzie chciał, Maszyna nie „odnajdzie” Go. Ale Psychomech musiał i tak szukać, ponieważ tak mu nakazał Craig. Bóg był wszechpotężny, niezwyciężony, niezmienny. Nie wiadomo, jak ktoś bardzo by się starał, nie mógł ani uczynić mu krzywdy, ani też zmienić jego istoty. Bóg był dobry, ale również mściwy! Zaatakowany mógł odpowiedzieć na atak z przerażającym skutkiem! Jak więc go odnaleźć? Odpowiedź tkwiła w eliminacji. Był antropomorficzny, miał umysł człowieka. Psychomech wiedział o tym. Było ich pięć miliardów, a każdy z nich posiadał ośrodki łęku. Wszechwiedzący. Wiedząc, że jest poszukiwany, mógł przybrać przed Psychomechem inną postać. Mógł się skryć wśród tych pięciu miliardów, występując pod postacią jednego z nich. Ale umysły ludzkie nie były niezmienne ani odporne czy niezwyciężone. Można człowieka zmienić, można go zranić. Tym samym chodziło o odnalezienie umysłu podobnego do ludzkiego, który oparłby się obcym wpływom, który mógł przetrwać, gdy inne ginęły, który mógł się zdenerwować i odpowiedzieć na atak pod wpływem nacisku.
I tak w swoim pomieszczeniu Psychomech wysyłał swoje sygnały w Psychosferę i badał ludzkie umysły w poszukiwaniu Boga. Nie było pośpiechu. Bóg mógł się odnaleźć w swoim czasie, ale ponieważ Craig sobie tego życzył, proces eliminacji trwał nadal. W istocie był to proces, o którym Craig nie wiedział nic. Nie sprecyzował Psychomechowi metody poszukiwawczej, po prostu nakazał Maszynie: „znajdź Boga”. I Maszyna szukała, i eliminowała. A wyeliminowani... zapadali na Bełkot!
O 2:15 Lynn wciąż spała. Wcześniej domagała się, by Richard dał jej prowadzić, żeby mógł odpocząć. Jak dotąd nie było to konieczne. Teraz był już zmęczony, ale wiedział, że wytrzyma do Bad Harzberg. Nie ma sensu jej teraz budzić przed końcem drogi. Dwadzieścia
kilometrów
wcześniej,
tuż
za
Getyngą,
kiedy
Stone
zjechał
z
dziesięciopasmówki i skierował samochód na boczne drogi w góry, mijali niewielki motel. Z powód zmęczenia nie zauważył zjazdu, a potem już mu się nie chciało zawracać, ponieważ niecierpliwość pchała go naprzód. Teraz żałował, że się tam nie zatrzymali, trudno będzie znaleźć jakiś nocleg o tej porze. Na tylnym siedzeniu Suzy była jakaś niespokojna, wierciła się, kręciła i waliła go łapą po ramieniu, ale zignorował ją Był teraz zbyt zmęczony, by się tym przejmować. Jak nasika w samochodzie, to będzie jej wina. Wydawało mu się, że coś słyszy, jakieś wyszeptane słowo. Odwrócił głowę ku twarzy Lynn, oświetlonej diodami na tablicy rozdzielczej. Czy szeptała przez sen, wygłaszała jakieś mowy przez sen? Nie, ponieważ opierała brodę na ramieniu, a usta miała zamknięte. No to może Suzy dyszała mu do ucha? Czy dźwięk dobiegał do jego ucha... czy z jego umysłu? Znów rozległ się szept, zapowiedź szyderstwa. I tym razem nie można już się było mylić. Szept wywołał gęsią skórkę, idącą od ramion w dół kręgosłupa. W tej samej chwili Suzy zawyła, bijąc na oślep łapami w jego ramiona, szyję i zatapiając zęby w podbiciu marynarki na ramieniu. Ona wiedziała wcześniej, a on nie zwracał uwagi na jej ostrzegawcze sygnały. Jezu! O Chryste, nie! Richard wdusił hamulce, zjechał ze wznoszącej się drogi na szerokie trawiaste pobocze i wyłączył silnik. Przez ramię rzucił ostre „nie!” Suzy, która momentalnie odsunęła się od niego. - Lynn! - złapał za ramię dziewczyny i potrząsnął nią. - Lynn, na miłość boską! Szept był coraz głośniejszy, zmienił się w słyszalną wyłącznie przez niego paplaninę, potężniejąc do rozmiarów jego własnego krzyku i zagłuszając okrzyk budzącej się Lynn. - Coo - zarzuciła ramionami. - Kto? Richard, spałam i...
Zobaczyła jego twarz. - O nie! - Biegnij! - nakazał jej. - Wysiadaj z samochodu i biegiem. Mogę to wytłumić przez chwilę, ale potem... - Mam biec? - powtórzyła za nim, wciąż starając się zorientować w sytuacji. - Dokąd? Nie zostawię cię tutaj. Och ty gnoju, gnoju parszywy! - Szarpnął za klamkę po swojej stronie. Dlaczego teraz, dlaczego tu, pośrodku tej głuszy? Ale ja mam popierdolone, kurewskie, zajebane szczęście! Otworzył drzwi z rozmachem, wypadł w mrok, czołgając się po trawie. W mgnieniu oka Suzy wyskoczyła z samochodu i stanęła przy nim. Wyjąc głośno, stała obok niego, kiedy czołgał się, drąc paznokciami darń i potrząsając głową, jakby chciał strząsnąć grozę, która obsiadła jego mózg. Szept zmienił się teraz w ryk oszalałych światów, obracających się wokół obcych gwiazd, szept, który wył! Lynn zakryła usta dłońmi i zagryzła kłykcie. - Och Richard, Richard! Przechyliła się na swoim fotelu i przez otwarte okno wpatrywała się w ciemność, na której odcinały się sylwetki sosen na spadzistym stoku. Trawa była wysoka. Uginała się pod nocną bryzą i szurała o spód drzwi samochodu. Richard klął teraz na głos, obsceniczne słowa po chwili zamieniły się w niezrozumiały bełkot, potem we wrzask... A potem... cisza. - Richard? Richard! Trawa znów się poruszyła. Wyłonił się z niej, wciąż poruszając się na czworakach. Lynn spojrzała na niego, na jego twarz w świetle gwiazd i aż krzyknęła! Miał wykrzywioną twarz. Zasysał powietrze jak odkurzacz, usta uformowały się w trąbkę, którą siorbał i wciągał powietrze. Powietrze, tlen, paliwo dla płuc, energia dla gorączkowo wibrujących i szarpiących się mięśni rąk, nóg, ramion, tułowia, twarzy. Oczy wypełnione złotym blaskiem przypominały środek rozpalonego pieca, natomiast brwi, policzki, broda i szyja falowały jakby nieograniczone kośćcem, jakby stanowiły gumową maskę astronauty poddanemu sile przeciążenia. Tak oto wyglądał Bełkot w całej swej przerażającej postaci, czy też raczej tak wyglądała twarz człowieka, który za wszelką cenę chciał go powstrzymać. Ponieważ Richard wciąż się nie poddawał - jeszcze nie, nie do końca - ale czuł wzbierające w sobie szaleństwo i wiedział, że prędzej czy później musi znaleźć dla niego jakieś ujście. - K... k... k... - krztusił się, chcąc coś powiedzieć j syczał, buchając pianą z ust. Jedna litera,
ale Lynn dostrzegła w jego pulsujących oczach całe słowo. - Klucze? Kluczyki do samochodu! - niemal wyrwała je ze stacyjki. - B... b... b... - wskazał poskręcanym, wstrząsanym drgawkami ramieniem tył samochodu, a głowa chybotała mu się na ramionach jak galareta. Zrozumiała, jakby usłyszała niewypowiedziane słowo. Bagażnik! Wypadła z samochodu potykając się obeszła wóz od swojej strony, podeszła do bagażnika i włożyła klucz do zamka. Bagażnik otworzył się. Richard podpełzł na czworakach cały spocony, bełkocząc coś i skręcając się w trawie. Suzy szła tuż obok, to na przemian ciągnąc go, to popychając. Wspiął się na brzegu bagażnika i wciąż miotając przekleństwa, wpadł do środka. Pomogła mu wciągnąć spazmatycznie drgającą lewą nogę i zatrzasnęła pokrywą. Potem padła na kolana w wilgotnej trawie i objęła wyjącą i drżąca wielką czarną sukę za szyję. - Och Suzy! - Lynn łkała, chwytając hausty chłodnego nocnego powietrza. - Suzy, Suzy! A wewnątrz bagażnika, bezpieczny przed konsekwencjami swego szaleństwa, niezdolny wyrządzić krzywdę innym, lecz wciąż niebezpieczny dla siebie, Richard Stone w końcu dał upust swej nieokiełznanej furii, swej zduszonej frustracji. Odgłosy, jakie dobiegały z wnętrza, mimo że były przytłumione, brzmiały okropnie. Lynn pozostała na miejscu, modląc się, by się to wreszcie skończyło...
Przez większość tego dnia - trzeciego dnia ostatnich kilku dzielących ludzkość od zagłady komputery Dorothy Ellis w PSISAC milczały. Stone nie korzystał z konta, więc pozostawał niewidoczny. W Berlinie Edward Bragg będzie czekał na wiadomość w hotelu Neu Tempelhof, zabijając czas drzemką w fotelu w barze hotelowym, paląc cygaretki kiel z plastikowym ustnikiem i pijąc kawę oraz sznapsa, tego ostatniego jednak z dużym umiarem. Zostanie tu jakieś dwanaście godzin, od czasu do czasu wykonując telefon do PSISAC i niecierpliwiąc się, aż nieco po piętnastej trzydzieści odbierze telefon, na który tak czekał. Następnie, zły na siebie, że się pomylił w swoich przewidywaniach, złapie pierwszy dostępny helikopter pasażerski do Hanoweru. A Emma Tyler i Donald Conti? Tuż po przybyciu do hotelu Hilton w Luksemburgu zadzwoniła do PSISAC, gdzie powiedziano jej, jakoby Stone zmierzał do Berlina, ponieważ niecałą godzinę temu tankował paliwo w połowie drogi na dziesięciopasmowej trasie Luksemburg-Kassel-Berlin. Kiedy rozmawiała, Conti poszedł na górę do pokoi. Z przyjemnością się od niej oddalił. Choćby na kilka
minut. Czuł się, jakby nie podróżował ze starą panną stanowczo w średnim wieku, ale z drugim facetem, którego emocje i myśli były czarniejsze i mroczniejsze od jego własnych. Kiedy ponownie zszedł na dół, jej już nie było, podobnie jak jej samochodu i jej małej walizki. Wyglądało na to, że doszła do tego samego wniosku: że ich partnerstwo nie ma racji bytu. A może od początku miała taki plan, by go wywieźć i zostawić w obcym kraju bez środków w nocy. Ale miał środki. Mówił biegle po niemiecku i francusku, a jego karta bankowa spoczywała bezpiecznie w kieszeni; poza tym miał pełne wsparcie ze strony PSISAC. Jego trudne położenie było chwilowe, jej mogło się znacznie przedłużyć później. Oczywiście dowiedziała się czegoś. Conti zadzwonił do PSISAC i otrzymał tę samą informację. Kładąc słuchawkę na widełki, wzruszył ramionami. Co z tego? Dopóki Stone znajdował się w ruchu, był całkowicie bezpieczny. A nikt nie miał lepszych od innych informacji dotyczących tego, kiedy dotrze na miejsce. Conti nie był fatalistą, ale wiedział, jak radzić sobie z twardą rzeczywistością. Bar był otwarty, ale ogólnie rzecz biorąc, w hotelu było gwarno jak w kostnicy. Był zdany na własną rękę i nie miał transportu u progu poniedziałkowego poranka. Nie ma szans na zmianę tej sytuacji w nocy. Więc... kupił małą butelkę brandy, poszedł do swojego pokoju i wypił ją, rozebrał się i położył spać. Leżał jeszcze przez chwilę, snując plany, aż zapadł w sen. Plany, co do Richarda Stone'a i Lynn Craig. Tak, wobec panny Emmy Tyler też miał kilka pomysłów... Co do braci Jacksonów, pomimo złego startu mogli być najbliżej ze wszystkich. Około czternastej trzydzieści znaleźli się w Kassel, gdzie w końcu przehandlowali samochód. Wycieńczony osiemsetkilometrową trasą po dziesięciopasmówce z szybkością 160 km/h ich wóz w końcu wyzionął duch. PSISAC pokryje wydatki, zapłaci także za pokoje w hotel Lindenhof. Jeśli chodzi o wydatki, nie mieli, na co narzekać. Jeśli jednak chodzi o położenie, to wciąż nie wiedzieli, jak daleko znajdują się w stosunku do Stone'a alias Garrisona. Podobnie jak reszta poszukujących musieli zaczekać na informację do piętnastej trzydzieści. Wtedy to dowiedzieli się, że poszukiwany obiekt znajduje się niecałe czterdzieści mil od nich...
Stone powrócił do ponurej krainy koszmaru. Ofiara grozy, zarówno tej we śnie, jak i tej na jawie, wyszła z jednego świata, by momentalnie wpaść w drugi. I ponownie ten świat był nie mniej realny niż ten drugi. Jak wszyscy, którzy miewają wyraziste sny, jego jawa przybierała formę jedynie zamazanych fragmentów wspomnień, sny zaabsorbowały go całkowicie. Już nie był sam.
Nie pamiętał, skąd się pojawili ani też, kiedy to nastąpiło, (ponieważ zdawały się mijać wieki od czasu, kiedy był świadkiem gwałtownych narodzin niemartwej grozy w deszczową i mglistą noc), ale teraz miał towarzyszy w swym śnie. Dziewczyna i pies biegli wraz z nim, uciekając przed tym, co wyłoniło się jako uniwersalna, wszechmocna groza ścigająca ludzi po pustej skorupie martwego i walącego się świata, jak niegdyś ludzie polujący na jelenie. Tylko, że słowo „ ucieczka „ sugerujące bieg na oślep nie jest tu najtrafniej użyte. Nie, ich bieg nie był rwaniem na oślep; nie mieli na to ani siły, ani ochoty. Byli zmęczeni, zataczali się, wpadając po kostki w bulgoczące błoto, a deszcz lał jak z cebra z ołowianych chmur. Zostawiali za sobą cmentarzysko, które na podobieństwo ospowatej twarzy upstrzone było szeregiem kałuż i dziur, które wypełniała teraz woda. Niegdyś, w zamazanej i niejasnej przeszłości, to bagnisko było zieloną doliną, w której mieszkali ludzie, w domach, których wypalone szkielety tkwiły teraz jak piszczele w rozkopanej ziemi Za bagnami rozciągały się w oddali wzgórza stykające się z szarym, pustym horyzontem. Na wzgórzach płonęły ogniska, przez które skakali szaleńcy, tańczący swój opętańczy pląs ku czci swego szalonego boga, składając mu ofiary ze swych płonących domostw, wsi i miasteczek. Ognie były widomym znakiem, że nadszedł - ni to żywa, ni martwa Istota z grobu, ożywione truchło ze stali, chromu i plastiku - gdyż ogień był zawsze jego żywiołem. O tak, nadszedł, będzie ich nachodził, aż cały świat zawali się we wrzasku szaleństwa. Ale na razie mężczyzna, kobieta i pies uszli potworowi, zostawili go tam za wzgórzem, żerującego na umysłach tych, którzy nie zdołali uciec. Stone wiedział, że ta przewaga była chwilowa, ale i tak był za to wdzięczny losowi. Wydawało się, że biegnie już od bardzo dawna, był całkowicie wyczerpany. Przynajmniej nie był już sam. Była z nim dziewczyna i pies. A jednak... Z jednej strony cieszył się z towarzystwa, ale z drugiej targało nim poczucie winy. Pies był bezpieczny, gdyż potwór karmił się ludźmi, a nie psami. Ale dziewczyna... gdyby nie Stone, nie byłoby jej tutaj. Z jego powodu groziło jej niebezpieczeństwo. Och, to zagrożenie wkrótce stałoby się i tak bardzo realne, ale przy nim nadejdzie znacznie szybciej. Gdyż oszalały bóg szukał Stone'a wytrwale. Nie wiedział, w jakim celu ani dlaczego. Jak dotąd zdołał wymknąć się potworowi, ale jak długo wytrzyma? Wyszli teraz z błota na wyżej położony teren. Burza prawie się skończyła, a deszcz zmienił w mżawkę. Za nimi mokradło nabrzmiało mgłą, która gęstniała z każdą chwilą. Deszcz, błoto i mgła. Wydawało się, że tylko z nich składa się cały świat. Na wprost pojawiły się drzewa, las, a pośrodku widać było jakieś światło, jakby wzywając ich do siebie. Światło było ciepłym blaskiem ognia, który migotał tańczącymi płomieniami.
Nagle Stone zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony i głodny. I jak głodna musi być dziewczyna i pies. Głodny nie tylko strawy i ciepła - głodny spokoju, bezpieczeństwa i schronienia głodny zdrowego rozsądku i kontaktu ze zdrowymi, nietkniętymi umysłami. I kiedy tumany mgły zakryły odległe wzgórza i przemokniętą równinę z tyłu, uciekinierzy biegnąc jeszcze szybciej zbliżali się do powalonych, ociekających wodą drzew w kierunku ognia. Była tu polana. Ktoś rozciągnął płachty brezentu, związał linami na rogach i przyszpilił je do ziemi, tworząc schronienie. Przez otwór w środku wydobywał się dym. Pod spodem obracał się rożen, na którym trzeszczało pieczone mięso, a wokół unosiły się wzmagające głód aromaty. Pół tuzina obdartusów z wychudłymi bokami siedziało w kucki tyłem do nadchodzącej trójki. Byli tam zarówno dorośli, jak i dzieci - skryci, ogrzewający się ciepłem własnych ciał obserwowali mięso na rożnie. Stał przy nim pochylony starszy mężczyzna, kostropatymi dłońmi na podobieństwo szponów kręcąc drewnianą rączką. Taką ilością mięsa dałoby się wyżywić cały szczep, a nie tylko tę wygłodniałą garstkę. Stone, dziewczyna i pies zbliżyli się, mgła zamykała się za ich plecami. I nagle... Wydawało się, jakby niezwykle silne wyładowanie elektryczne przeszyło powietrze. Pies postawił uszy, dziewczyna z sykiem wciągnęła powietrze; Stone poczuł dreszcze jakby pod dotykiem czegoś niewidocznego, czegoś nieczystego. Oczy go zapiekły, kiedy spoczęły na owiniętej drutem, niemal całkowicie już upieczonej, poczerniałej miejscami, ociekającej czerwonym szpikiem, jeszcze do niedawna żywej istocie ludzkiej! Pod wpływem grozy, jaką ujrzał, stanął na suchą gałąź, która pękając wydała odgłos donośny jak wystrzał. Grupa przy ognisku skoczyła na równe nogi i odwróciła się. Ich twarze były obliczami wykrzywionymi szaleństwem. Oszalały bóg zatriumfował, jakby był wciąż obecny przy ognisku! Cała trójka zakręciła się w miejscu i aż odskoczyła! Z mgły wyłaniał się, sunąc prosto na nich zwalisty, kanciasty, tętniący mózg z chromu i ciemnoniebieskiego metalu z furkoczącymi wokół plastikowymi kolorowymi kablami. Potwór z mrugającymi diodami, strzelający wyładowaniami elektrycznymi, wlokący za sobą poszarpane przewody i pasy spalonej gumy jak bandaże za mumią. Był jak... mechaniczny ukwiał z jakiegoś obcego morza, na które nie pada ani jeden promień słońca. Monstrualny mechaniczny umysł wychynął z otchłani piekła robotów! Odskoczyli, cała trójka, odwrócili się i walczyli z szaleńcami próbującymi za wszelką cenę ich powstrzymać. Stone i pies wydostali się, ale szaleńcy pochwycili dziewczynę i rzucili ją wprost w kierunku następującej grozy.
Teraz kable zmieniły się w macki. Wiły się na ziemi wokół dziewczyny. Oszalały bóg pożarł ją - i od razu wypluł. Oczywiście, ponieważ prawdziwy wampir nie jada ludzi, a tylko ich mózgi! Stone skoczył do dziewczyny leżącej na parującej ziemi. Otworzyła oczy i spojrzała na niego, spojrzała przez niego! Wtedy pies zawył jak potępieniec, szarpiąc go silnie za ramię i odciągając od bezmózgiej istoty, która kiedyś była uroczą dziewczyną. I to pies miał rację, nie można już jej było pomóc. Kable sięgnęły po niego, lecz uskoczył; porwane przewody smagnęły go po nodze, ale skoczył w górę, unikając ich chwytu. Znalazł się poza zasięgiem potwora. Chwilę później Stone wraz z psem uciekali między drzewami, wśród mgły i otaczających ich koszmarów, a za nimi gonił ich śmiech, zawodzenie i śpiew dziewczyny... i bełkot!
Stone obudził się gwałtownie. Usiadł momentalnie na łóżku i niemal krzyknął, czując niespodziewany, nieoczekiwany ból. Zacisnął zęby i opadł na powrót na poduszki. Był cały przepocony i trząsł się pod kocem. Ale już po chwili uświadomił sobie, że to był sen, koszmar i że już się rozwiewa, umyka z jego umysłu. Starał się pochwycić go, zapamiętać, ale zmienił zdanie i pozwolił mu rozpłynąć się w niebycie. Wciąż czuł esencję tego snu i było tego aż nadto... kto chciałby coś takiego zapamiętywać? Z wciąż walącym w piersi sercem Stone z wolna wychodził z szoku. Już czuł się lepiej. Było dobrze. To tylko koszmar, jeden z tych cholernych koszmarów. „Tylko” koszmar? Jeden z tych koszmarów? Boże, niech to nie będzie to. Niech nie będzie snem profetycznym. Puścił ściskany kurczowo koc, zmusił organizm do opanowania drżączki i kiedy groza opuściła go już na dobre, rozejrzał się po pokoju. Nie było, na co specjalnie patrzeć. Dzień - nawet widać słońce - wchodził do pokoju przez koronkowe zasłony. Pokój był mały. Mieściło się w nim łóżko, dwa krzesła, stolik i staromodny telewizor. Na ścianie na wprost łóżka znajdowały się dwie zasłonięte kotarami wnęki. Jedna to pewnie toaleta, a druga prysznic. Bardzo ascetycznie. Może to jakaś izolatka w szpitalu? Jedna gorączkowa myśl napędzała drugą. A może to był taki areszt przejściowy, zanim odeślą człowieka do czubków? Stone wydostawał się powoli z łóżka, zauważył bandaże na dłoniach i kolanach i już wiedział, co go tak bolało. Na czole też miał duży opatrunek zasłaniający mu nieco widok. Wstał ostrożnie, poczuł, jak skóra na kolanach mu trzeszczy w miejscach, w których zaczynała się zasklepiać. Najwyraźniej dał sobie popalić. Na szczęście nie poszedł na całość! Drzwi się otworzyły i weszła Lynn, a z nią Suzy. Pies od razu podbiegł do niego, skowycząc i trącając nosem zabandażowane dłonie, i wpatrując się w niego miękkim spojrzeniem wielkich
ślepi. Lynn westchnęła z ulgą, zamknęła drzwi i wybuchła płaczem. - Mówiłem ci, że może być ciężko - powiedział zachrypniętym głosem, jakby całą noc łykał piasek z pustyni. - Może nawet gorzej niż wczoraj. Jeszcze nie wiemy. Podeszła do niego, objęła go i usadziła na brzegu łóżka. - Pamiętasz coś? - w końcu udało się jej wykrztusić przez łzy. Starał się ją pocieszyć. Klepał po plecach i niezgrabnie całował w szyję. - Pamiętam, jak myślałem, żeby tylko dostać się do bagażnika. - wzruszył ramionami. Zdaje się, że mi się udało. - Tak, udało. I przez dwadzieścia minut z okładem wydawałeś dźwięki jak... - Jak wariat? Tak - kiwnął głową. - A potem? - Kiedy się uspokoiłeś... nie wiedziałam, co mam robić. Mijało nas kilka samochodów, potem jeden się zatrzymał, a kierowca spytał, czy potrzebna mi pomoc. Powiedziałam mu, że jestem zmęczona czy coś w tym stylu, i zapytałam, czy nie zna jakiegoś motelu w pobliżu. Powiedział, że minęłam motel piętnaście kilometrów wstecz. Podziękowałam, mówiąc, że tam pojadę. Kiedy przekonał się, że nic mi nie jest, odjechał. Następnie otworzyłam bagażnik i jakoś cię wydostałam. Miałeś zakrwawione dłonie i kostki, a na czole wielkiego siniaka. Poobijałeś sobie też kolana. Gdyby bagażnik nie był wyłożony grubą gumą, mogło być gorzej. Tak się dobrze też złożyło, że w środku nie było żadnych narzędzi. Skinął głową. - Ten pomysł wpadł mi po tym, jak przejechałem się w bagażniku twego samochodu powiedział jej. - Miałem dwie ciężkie jazdy! Ale mów dalej. - Zawlokłam cię do samochodu - czy też raczej zaciągnęłam, zapchałam i zataszczyłam - i zawróciłam. Recepcjonista to staruszek. Zaspany, głuchy na jedno ucho i niezbyt bystry. Wzięłam ten pokój i wróciłam do samochodu po ciebie. Byłeś jak kłoda, ale jakoś tam chodziłeś, no, powiedzmy, że był to chód! Powiedziałam staruszkowi, że miałeś drobny wypadek, ale nie interesowało go to zbytnio. Tak czy inaczej nie dopuściłam, by się tobie przyjrzał. Nie podobała mu się jednak obecność Suzy. Psów nie wpuszczamy! Powiedziałam, że dopłacimy za psa i że dostanie też coś ekstra. Przemówiło mu to do rozumu. Potem ja też zasnęłam, ale spałam tylko jakieś trzy, cztery godziny. Rano o dziewiątej zjadłam śniadanie i nakarmiłam Suzy. I dopiero usiadłam. Pomyślałam, że dobrze będzie, jak to odeśpisz. I chyba... też mnie zmogło. Jakąś godzinę temu obudziłam się, ale ty wciąż spałeś. Poszłam, więc zaczerpnąć świeżego powietrza. I oto jestem. Richard, tu jest tak czyste powietrze i jest taki piękny dzień, przynajmniej jeśli chodzi o pogodę! Tak słoneczny i ciepły. Na północnym wschodzie góry wydają się tak czyste i nieskalane... Och Richard!... Znów zaczęła pochlipywać, rzucając mu się w ramiona. I to bolało go bardziej niż wszystkie
siniaki i skaleczenia. Wycierał jej łzy rogiem prześcieradła, starając się pocieszyć, jak umiał. Wciąż wyglądał i czuł się, jakby spadł z konia, ale jego umysł znów pracował bez zarzutu. Kiedy Lynn opanowała się nieco, powiedział: - Więc mamy dziś poniedziałek, a godzina? - Jakaś druga trzydzieści. - I to jest motel za Getyngą? Spojrzał na bandaże owinięta wokół kłykci. - Jak to wygląda pod spodem? - Masz bardzo poranione dłonie, zdartą skórę - powiedziała. - Masz szczęście, że nie połamałeś sobie kości. Masz też szczęście, że byłeś ciepło ubrany. Ale musiałam wyrzucić Wszystkie ubrania. Były całe zakrwawione! - Kolana mam w niezłym stanie. - To prawda. Trochę je poobcierałeś. Na prawym masz małego krwiaka. - A czoło? - Posiniaczone, podrapane. Może ci wyjść guz, ale może nie. Nie miałeś tam na szczęście za wiele miejsca. - Wiem - mruknął. - Jakbym był w metalowym kaftanie bezpieczeństwa! No, bandaż na rękach i kolanach może zostać, ale ten przylepiec muszę zerwać. Możemy przypudrować czoło twoimi specyfikami. Ale z tym materacem na czole nie tylko nic nie widzę, ale nie mogę też składnie myśleć! Najpierw jednak trzy podstawowe czynności. - Tak? - Prysznic i golenie - powiedział, badając stan zarostu nadgarstkiem. - Trzecie sobie dopowiedz. - Ach tak - pokiwała głową Lynn. - Ale, po co ten pośpiech? - Jest środek dnia - odparł. - Chce się dzisiaj znaleźć w Harzu. W Bad Harzberg czy w Braunlage albo może w St. Andreasbergu. Już prawie jesteśmy na miejscu, mamy jakieś czterdzieści kilometrów. - Ale powinieneś wypocząć! - zaprotestowała, załamując ręce. - Już i tak odpoczywałem za długo. - Ale przeszedłeś niedawno atak i... - Właśnie podniosłem się z ataku, nie wiemy, kiedy będzie następny! - Zwrócił na nią spojrzenie swych przedziwnych oczu. - Czas, Lynn. To tylko kwestia czasu. Możemy nie mieć go za wiele. Poddała się. - No już dobrze.
Zerwał opatrunek z czoła, starając się nie skrzywić. - Dobrze jest? Spojrzała na jego czoło. - Pokryję to pudrem. - Mamy świeże bandaże? - W samochodzie jest apteczka - powiedziała. - To tutaj standardowe wyposażenie. - Jasne - kiwnął głową - pamiętam, że coś takiego leżało z tyłu. Dobrze! Ostrożnie odwijał bandaże, spoglądając z niezadowoleniem na otwarte rany. Po czym poszedł pod prysznic. Kiedy gęsty strumień wody ukoił nieco rwanie w bolących miejscach, zawołał: - Słuchaj, ale jestem głodny! Pojedziemy do jakiegoś górskiego zajazdu i najemy się ile wlezie. O tej porze roku nie powinno być problemu z wynajęciem pokoju. Sezon narciarski zaczyna się dopiero za półtora miesiąca. - Sądziłam, że nigdy wcześniej nie byłeś w Harzu. - Bo nie byłem - odparł, dokładnie namydlając całe ciało. Zmarszczył czoło pod prysznicem. - Pewnie gdzieś o tym czytałem. - Richardzie, jest coś, co chciałabym, żebyś wyjaśnił... Wyłączył prysznic i wyszedł z wnęki, ociekając wodą. - Co jest? - zapytał. Oklepując go ręcznikiem do wyschnięcia, powiedziała: - Kiedy miałeś atak, coś się zdarzyło. To było bardzo dziwne. Tak dziwne jak nigdy nic dotąd. - Tak? - Chciałeś powiedzieć „kluczyki”, ale nie byłeś w stanie, tak jak chciałeś powiedzieć „bagażnik”. Ale ja i tak wiedziałam, co chcesz powiedzieć, że mam wyjąć kluczyki i otworzyć bagażnik. Wiedziałam, nagle pojawiło się to w mojej głowie. Na chwilę obrzucił ją poważnym spojrzeniem, po czym potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. - Może masz zdolności telepatyczne! - Wyraz twarzy Lynn nie zmienił się ani na jotę. - Ja nie, Richard - powiedziała. - To ty je masz! To ty włożyłeś te słowa do mojej głowy. Nie mogłeś ich wypowiedzieć, więc znalazłeś inny sposób... Kiedy poszła do samochodu po apteczkę, zastanowił się przez chwilę nad jej słowami. W Łagodnej Dolinie podczas „pogawędek” z Gorvitchem czasami czuł, że mógł nakłonić doktora do wszystkiego, co by mu tylko przyszło do głowy. Miewał takie przeczucia, kiedy nadchodził atak i kiedy znajdował się pod presją. Ale z oczywistych względów odrzucał tego typu myśli, bo były
zbyt szalone... Czy aby na pewno? Dwadzieścia minut później ze świeżymi bandażami i z „naprawioną” przez Lynn twarzą Stone zapłacił rachunek i wyjechali...
Dorothy Ellis przekazała informację dalej: Garrison skorzystał ze swojej karty, by zapłacić rachunek w hoteliku na przedmieściach Getyngi. O szesnastej Edward Bragg siedział w helikopterze pasażerskim w drodze do Hanoweru. W niecałą godzinę później wynajął nowego opla wyposażonego w radiotelefon i około siedemnastej jechał już na południe do Hildesheim. Jednak już jakiś czas wcześniej Darren i Michael odwiedzili hotelik Herr Fishera. Dowiedzieli się, że Anglik właśnie przed chwilą wyjechał do Bad Harzberg... a może do Braunlage? Tak, tak, do Braunlage! Herr Fisher nie mógł się mylić - słyszał, jak głośno mówią o tym miasteczku. Tak, Braunlage... Stary Rudi Fisher nie mógł tego wiedzieć, ale niechcący wyświadczył zbiegom wielką przysługę. Stone skierował się, bowiem do St. Andreasbergu. Conti pozostawał tam, gdzie dotarł, czyli w Magdeburgu. Wszystko szło doskonale. Według niego Stone wciąż był w ruchu i jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, to wkrótce natknie się na Don Contiego! Panna Emma Tyler również pozostała tam, gdzie była - w hotelu w Kassel. Mogła pojechać do Getyngi, ale kiedy miała wyruszyć, wystąpiła pewna komplikacja. Musiała więc czekać. Po prostu musiała nałożyć na jakiś czas swoje słuchawki, położyć się bez ruchu w hotelowym łóżku i pozwolić Psychomechowi wypełnić swój umysł kojącymi falami, dzięki którym mogła pozostać w bezpiecznym świecie, wolnym od szaleństwa...
DZIEŃ CZWARTY
Zeszłego wieczoru Richard Stone jadł za trzech. Najpierw olbrzymi Zigeunerschnitzel na stosie grzybów w gęstym, ciemnym sosie, do tego półmisek sałatki ziemniaczanej z poszatkowanym ogórkiem kiszonym; kawał tortu z tłustą świeżą śmietaną, zapijał kawą i dwiema butelkami Schultheis, a na koniec podwójny Asbach Uralt z omszałej butelki. A jednak na drugi dzień rano rzucił się na śniadanie, jakby go głodzili przez miesiąc! Lynn obserwowała z zazdrością, jak przedziera się przez owalny półmisek z jajkiem na bekonie i nalewa sobie kolejną kawę z parującego dzbanka. W porównaniu z nim jadła jak ptaszek, ale nie zazdrościła mu apetytu, lecz wyraźnej radości, jaka go opanowała. Gdyby nie bandaże i zaklajstrowane czoło - oraz oczywiście wydarzenia ostatnich dni - można by pomyśleć, że to ten sam chłopak, którego znała kiedyś, na początku czasu, kiedy świat był młody i piękny, a o Bełkocie ludzie mówili w zaciszu domowym. Rano wyglądał wręcz kwitnąco! Spod tych fascynujących, dziś szczególnie radosnych oczu znikła opuchlizna; jego twarz nabrała rumieńców; nawet chód (wziąwszy pod uwagę poranione kolana) nabrał sprężystości, jakiej nie widziała u niego od... i nie spodziewała się już kiedykolwiek zobaczyć. Wszystko to było budujące. Po raz pierwszy poczuła, że mają jakąś szansę. Inni dotknięci zarazą umysłu dawno już nie żyli, a Richard wyglądał jak nowo narodzony. - To jest wolność! - powiedział jej. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Po Łagodnej Dolinie poczucie prawdziwej wolności jest jak... nokaut! Wspaniale! A tu w górach: powietrze, jedzenie. Mrugnął do niej porozumiewawczo. - I seks! Przypomniała sobie ostatnią noc: Poprowadziła samochód w góry z motelu. Richarda zbyt bolały dłonie. Przed 16:30 byli już w St. Andreasbergu. Słońce pięknie oświetlały szczyty gór i Lynn mogła sobie wyobrazić, jak pięknie wyglądają przykryte śniegiem, ale teraz wszystko jeszcze było zielone i miasteczko wyglądało niemal jak z bajki, promieniejąc nierealnym staromodnym pięknem. Było to miejsce ze snu Richarda: drewniane budynki, wiszące dachy, bale drewniane i stary spękany szyld gospody wszystko było tak, jak to opisał. Jednak prawdziwy raj znajdował się wyżej, na skarpie nad miasteczkiem, nad wąwozem czy też przełęczą. Był to duży trzypiętrowy dom z werandą, zrobioną z drewnianych bali, balkonami z drewnianymi tralkami, z pobielonymi ścianami wspartymi belkami z ciemnego drewna. Wyglądał jak powiększona górska chata stojąca u szczytu drogi, która wijąc się z miasteczka do góry, biegła wzdłuż stromej grani aż do parkingu otoczonego białymi słupkami. Wyglądała, jakby uśmiechała się do nowych gości. I rzeczywiście, Schweitzerhof był często odwiedzanym miejscem. W sezonie zimowym trzeba było rezerwować miejsca z dużym wyprzedzeniem. Mieli jednak szczęście, jeszcze przez
pięć tygodni były wolne miejsca w pokojach, aż do chwili, kiedy amatorzy białego szaleństwa zaczną przyjeżdżać w poszukiwaniu pierwszego śniegu. Schweitzerhof przywitał ich z otwartymi ramionami. Po zameldowaniu się zamówili obiad. Czekając usiedli na sosnowych ławach na przestronnym balkonie i podziwiali miasteczko z góry, aż światło dnia zaczęło przygasać, a góry przybrały stalowo-granatową barwę... Podano posiłek, potem pozwolili Suzy pobiegać trochę, a kiedy wróciła, dostała wyborny stek i miskę krystalicznej wody. Następnie ulokowali ją w samochodzie na noc w legowisku z koca, ponieważ w hotelu nie wolno było trzymać psów. Nadeszła pora na odpoczynek. To Lynn przejęła inicjatywę z powodu złego stanu zdrowia Richarda. Była delikatna, uważna - nie chciała go jeszcze bardziej zranić ani też urazić tych miejsc, które wcześniej ucierpiały podczas ich oszalałej nocy - jej delikatny dotyk w połączeniu z ciepłem młodego, słodkiego ciała, dał niezwykłą kombinację. Pieściła go dłońmi, ustami, ciałem i całą sobą. W końcu ukojeni zasnęli obydwoje jak dzieci... - Uśmiechasz się - powiedział, przywołując ją do rzeczywistości. Skończył już jeść. - Tak? - zdziwiła się. - Czy naprawdę uśmiecham się tak rzadko, że aż musisz mi o tym mówić? - Od ostatnich kilku dni, tak - posłał jej gorzki uśmiech. - Ale to zrozumiałe! Siedzieli na parterze w przeszklonej jadalni z widokiem na stok, na którym stał, obecnie nieczynny, wyciąg orczykowy. U podnóża góry St. Andreasberg tętniło życiem. Z jadalni również widzieli parking i mercedesa. Suzy wstała i gapiła się na nich przez tylną szybę. Nie spuszczając z nich wzroku, wywaliła ozór, jakby na coś czekała. Wybuchnęli śmiechem, widząc jej minę. - Dzień dobry - usłyszeli delikatny, nieco sztywny głos z niemieckim akcentem, odwrócili głowy i zobaczyli uśmiechniętego siwego kelnera w kamizelce, stojącego obok. - Przepraszam panią i pana - powiedział - ale czy ta czarna Hundin - suka - tam w samochodzie, należy do państwa? - No, tak - odparł Stone. - To nasz pies. Coś się stało? - O, nein, nein, ale jak państwo chcecie, możecie ją tu przyprowadzić, byleby tylko nie wchodziła na górę. A ja jej przyniosę coś dobrego z kuchni. Lynn uśmiechnęła się. - To bardzo miło z pana strony - powiedziała. - Jeśli właściciel nie będzie miał nic przeciwko... Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem i poklepał ją po ramieniu. - Ach! Jesteście Anglikami. Kochacie zwierzęta, prawda? Właściciel nie będzie miał za złe, jestem pewien. Niech państwo nie zwracają uwagi na moje ubranie, ja tu jestem Wirt. Eee, jak to się
mówi, gospodarzem? Nazywam się Gutmann. - Skłonił się. - Lubię tylko czasami sobie popracować na sali, zanim otworzą stok. Potem mam za dużo papierkowej roboty. Stone wstał ze słowami: - Przyprowadzę Suzy - ale Lynn powstrzymała go. - Ty siedź! - powiedziała zdecydowanie. - Niech ci się śniadanie ułoży w żołądku, posiedź sobie. Ja pójdę po Suzy. - Uśmiechnęła się do Herr Gutmanna i ruszyła do drzwi. - Urocza - powiedział, obserwując dziewczynę. - Urocza młoda dama. - Następnie ponownie spojrzał na Stone'a, na jego bandaże i czoło. - Drobny wypadek - powiedział Stone. - Nic takiego. Mężczyzna wciąż stał przy stoliku. Miał jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat, pomarszczoną, ogorzałą twarz od słońca, ze zmarszczkami od śmiechu wokół oczu i ust. Ale już się nie uśmiechał. Na czole pojawiła się zmarszczka - zastanawiał się nad czymś. - O co chodzi? - zapytał w końcu Stone. - Tak? - mężczyzna wrócił do rzeczywistości. Otrząsnął się z własnych myśli. - Och! Przepraszam. Tak, coś mi się przypomniało. Kiedy wszedł pan wczoraj do hotelu, starałem się sobie przypomnieć, skąd pana znam, i teraz już wiem! - Przepraszam - Stone potrząsnął głową - ale to niemożliwe. Nigdy nie byliśmy w Harzu. Na pewno mnie pan z kimś pomylił. - Och, oczywiście, naturlich, to był ktoś inny! Ale to niesamowite. Stone znów potrząsnął głową. - Przepraszam, ja... - Mein Herr, czy wydawało mi się, że pan i ta młoda dama mówią na psa Suzy? - No, tak. - A pan nazywa się Garrison? Stone już chciał zaprzeczyć, on również zmarszczył brwi. - Tak, ale... - A czy to „R” oznacza, że ma pan na imię Richard? Stone był teraz naprawdę poruszony. Czy władze wiedziały, że pojechał do Niemiec? Czy rozesłali listy gończe? Czy znają jego pseudonim? - Niech pan posłucha, ja... Gospodarz uśmiechał się. Ścisnął porozumiewawczo spoczywające na stole ramię Richarda. - Więc to jednak bardzo dziwna sprawa. Widzi pan, przeczytałem dziś rano pana nazwisko w księdze gości... Garrison. Mogę usiąść? - Bardzo proszę. Usiadł, ponownie spojrzał na Stone'a, oparł się na krześle i trzasnął dłonią w udo.
- A to dopiero Zusammenkunft! Fantastyczne - jak to jest - zbieg okoliczności? - Wciąż nie rozumiem. - Stone był w kropce. - Richard Garrison! - mężczyzna pokiwał głową, zachichotał i ponownie walnął się w udo. Och, przepraszam, mein Herr, chodzi o to, że prawdopodobnie znałem pańskiego ojca. Stone aż rozdziawił usta. - Mojego ojca? - Tak, tak! Och, nie wygląda pan tak samo, ale jest pan podobny. Tak, on też miał czarną Hundin - suczkę - która też wabiła się Suzy! Stone'owi stanęły wszystkie włosy na głowie. Opanował się kosztem wielkiego wysiłku. Chwycił za rękę gospodarza. - Herr Gutmann? - Ja - mężczyzna pokiwał głową. - Klaus Gutmann. - Herr Gutmann, kiedy to było? Kiedy poznał pan mojego ojca? Jak dobrze go pan znał? - Och, nie znałem go za dobrze. - Gutmann wzruszył ramionami. - To było jakieś, ee, ze trzydzieści lat temu, byłem wtedy tylko trochę starszy od pana. Lynn wróciła z Suzy. Dobermanka podeszła do Stone'a i usiadła u jego stóp, wkładając mu pysk w dłonie. Lynn usłyszała końcówkę rozmowy; nie odzywała się, tylko słuchała. Wyraz twarzy Richarda powiedział jej, że coś zaszło, coś niezwykłego. - Proszę, niech pan mówi dalej - Richard nalegał. - Cóż - Gutmann powrócił do opowieści - mój ojciec miał przedsiębiorstwo w Eisleben, niedaleko stąd. Zaopatrywał miejscowe hotele i pensjonaty w żywność. W... Gemuse? - Tak, w warzywa. - No właśnie, w warzywa. Zaopatrywał wtedy też pana Schroedera we wszystkie... Gutmann przerwał, patrząc z niepokojem na Stone'a. - Mein Gott! Ist etwas los? Suzy pod stołem zawyła gardłowo. Lynn przysunęła sobie trzecie krzesło od stolika obok. Przysunęła je bliżej i chwyciła Richarda za ramię. - Richardzie, co się stało? W jednej sekundzie krew odpłynęła Stone'owi z twarzy. Oczy zrobiły się żółte, uważne. Wyglądał jak... jak kto? Jak duch, który zobaczył człowieka! - Richard! - Lynn zawołała ponownie. Dopiero teraz usłyszał ją i rozpoznał jej głos. Zauważyła coś w jego zachowaniu, czego nie było, nie tym razem. - Już dobrze - powiedział w końcu. - Nic mi nie jest! - Jego twarz powoli nabierała kolorów. Ścisnął tylko mocniej rękę Gutmanna, aż Niemiec odsunął się i uwolnił dłoń. - Przepraszam, Herr Gutmann, ale nie wre pan, jakie to dla mnie ważne - powiedział. - Ten Schroeder. Kim on jest?
Gutmann myślał przez chwilę, że Stone będzie miał jakiś atak. Teraz najwyraźniej ulżyło mu, rozluźnił się i wziął głęboki wdech. Ich rozmowa w niczym nie przypominała zdawkowej konwersacji i zdawał sobie z tego sprawę. Mówił dalej drżącym głosem: - Och, wszyscy w Harzu znają nazwisko Schroeder, czy też raczej znali. Był bogatym człowiekiem, bardzo bogatym! Mieszkał niedaleko, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Wielki dom. Kiedy zmarł, posiadłość przeszła na własność pańskiego ojca, ale on rzadko gościł w Harzu. Stone chłonął wszystko, kiedy dotarło to do niego. - Znaczy, że Richard Garrison - mój ojciec - był właścicielem tej posiadłości? - Tak, miał całą posiadłość - przytaknął Gutmann. - To dziwne, ale od tak dawna nie wspominałem starych czasów. Ale kiedy tylko pana zobaczyłem - i oczywiście ten srebrny samochód - i panią w ciemnych okularach. A, i Hundin... - zamilkł na chwilę i uśmiechnął się nerwowo. - No, wtedy wszystko mi się przypomniało! Stone znów zbladł, Lynn również. - Niech pan posłucha, Herr Gutmann - Stone mówił bardzo wolno. - To jest ważne nie tylko dla mnie, ale również dla mnóstwa ludzi. Wierzy mi pan? - Ależ oczywiście! - odparł gospodarz, a oczy zrobiły mu się okrągłe jak spodki. - Skoro pan tak mówi. - Tak mówię. - Stone wbijał w niego wzrok. - Jak w ogóle powiązał pan samochód, psa, mnie i panią z Schroederem, moim ojcem i tym wszystkim? Sytuacja dojrzała do porannego drinka. - Niech pan poczeka - powiedział Gutmann. - Tylko chwilkę. - Przywołał kelnerkę. Winbrand, bitte, dreimal. - Kiedy pobiegła, by zrealizować zamówienie, Gutmann ponownie zwrócił się do gości: - Thomas Schroeder miał takiego samego mercedesa. Jego człowiek, Koenig, prowadził go. Po śmierci Schroedera Koenig stał się towarzyszem pańskiego ojca. W końcu opuścił te strony i później widywano go wyłącznie z Richardem Garrisonem... - Tym razem chmura przesłoniła czoło Gutmanna. - Ale... nic pan o tym nie wiedział? - Nie znałem mojego ojca. - Ach! Przepraszam. Dobrze, będę mówił dalej. Wkrótce po śmierci Herr Schroedera pański ojciec na krótko odwiedził Harz. Z tego okresu właśnie pamiętam psa. Więc jak pan widzi, wszystko się teraz ponownie układa w jedną całość i...? - A ta pani? Wspomniał pan o jakiejś pani w ciemnych okularach. - Głos Stone'a aż drżał z niecierpliwości. - A tak, ale to było jeszcze za życia Herr Schroedera. Pamiętam, jak w jego posiadłości śmiali się i rozbryzgiwali wodę, siedząc na brzegu basenu. Pamiętam dokładnie, jakbym ich teraz widział. Młodzi ludzie. Wyglądali wspaniale ze sobą, tak jak pan i ta pani. I było mi ich żal.
- Żal? Kelnerka przyniosła tacę z trzema dużymi lampkami brandy. Stone niezrażony niczym łyknął swoją od razu, a Gutmann o wiele wolniej. Lynn swoją lampkę tylko trzymała w dłoniach. - Oczywiście - powiedział Gutmann. - Pani również nosi ciemne okulary. Oczywiście, że było mi ich żal - byli tacy młodzi, Garrison i tamta pani - obydwoje niewidomi! - Niewidomi! - Stone bezwiednie powtórzył to słowo, choć z ust dobiegł mu jedynie cichy szept. Lampka rozprysła się w zabandażowanych dłoniach. Powiedział do siebie: - Nazywała się Vicki Maler i była moją matką! Nikt przy stole nawet nie drgnął. Wszyscy siedzieli jak wmurowani. Nagle Suzy zaskomlała zaniepokojona, a Gutmann zaśmiał się nerwowo. - Niewidomi! - ponownie powtórzył Stone, tym razem głośniej, skrzekliwym głosem. - Mój ojciec też! Tak, był niewidomy, lecz widział więcej niż ktokolwiek inny I nagle objawienie, pewna myśl uderzyła Stone'a jak świetlista błyskawica: Wielki miłościwy Boże, chyba odziedziczyłem coś po moim ojcu! Jego wspomnienia! Tak, te... i może coś więcej...
To była dobra górska droga. Miała szerokie pasma, mimo że były tylko dwa, a nawierzchnia zapewniała dobrą przyczepność. Była to główna droga w Harzu łącząca drogi boczne i wiejskie, wiodące z miasteczek i wiosek wprost do potężnej dziesięciopasmówki, biegnącej między górami pomiędzy Nordhausen i Stasfurt na południowym wschodzie. Ale z powodu położenia wiła się zakolami i zwężała gdzieniegdzie, przez co podróżowało się po niej wolniej. Tuż przed jedenastą, wyjeżdżając zza zakrętu na pokrytej sosnami stromiźnie i sunąc wzdłuż szerokiego wąwozu miedzy górami, Stone wyczuł, że są prawie na miejscu. Wiele mu to podpowiadało - wspomnienia, których nie miał prawa mieć, nagła przemiana w siedzącej za nim Suzy. Stała się nagle czujna i oparła łapy na zagłówku. Puls Stone'a przyspieszył bez wyraźnej przyczyny. I pomimo tego, że wskazówki pana Gutmanna były ogólnikowe, instynkt Stone'a mówił mu, że jest na miejscu. Droga łagodnie zataczała łuk. Po prawej stronie za dobiegającą do niej ścieżką stok góry schodził stromo w dół aż do przypominających klocki miasteczek i wiosek, znad których unosił się pod niebo siwy dym. Po lewej stronie stok miał jakiś kilometr szerokości i zwężał się ku łagodnie wznoszącym się stoku pomiędzy szczytami. Pomimo sporej wysokości miejsce to przypominało podniebną dolinę, które więziło światło słoneczne i chroniło przed wichrami, spoglądając na świat w dole z wyniosłą obojętnością.
Ale spomiędzy sosen wyzierało słońce, rzucając błyszczące jasne snopy światła. W tym właśnie miejscu zobaczyli zabudowania i błyszczące kopuły. Stone teraz był pewien, że to jest właśnie to miejsce z jego wspomnień... - Skręć w boczną dróżkę - powiedział. - Jaką boczną... - zaczęła Lynn i po chwili ją zobaczyła. Tuż za zakrętem pojawiła się boczna odnoga strzeżona przez tablicę ostrzegawczą: PRIVAT! Eintritt Verboten! Suzy szczeknęła ostro i polizała Stone'a w ucho. Zaskomlała - jakby wiedziała? - kiedy samochód zjechał z drogi, minął tablicę i jak srebrny cień zanurzył się w sosnową gęstwinę. Zza kępy drzew wyłoniło się, niewidoczne z drogi, wysokie ogrodzenie z drutu zakreślające granicę posiadłości. Kamienne słupy oplatał wijący się drobnoliściasty bluszcz, a między nimi stała otwarta żelazna brama. Kształt szczytów kamiennych słupów wraz z dawno zwalonymi fragmentami muru zakopanymi do połowy w igłach sosnowych, liściach i pnączach stanowiły puentę do opowieści o kamiennym łuku. - Zatrzymaj się! - Stone usłyszał, jak mówi, i już wysiadał z samochodu, zanim Lynn zatrzymała wóz do końca. Następnie Lynn dołączyła do Richarda i Suzy, pomagając mu usunąć zwały liści i odwrócić kilka cięższych fragmentów muru wraz z widniejącym na nich napisem. I po chwili... Nietrudno było odcyfrować napis, Stone nawet nie był zaskoczony, po tych wszystkich tajemniczych porannych wydarzeniach. Przeciwnie, tego właśnie oczekiwał. Kiwając głową, w końcu wstał i odsunął się nieco od odczyszczonego fragmentu. Był to niewątpliwy dowód na to, że jego sny mają jakieś tajemnicze znaczenie. - „Samotnia Garrisona” - przeczytał na głos napis, następnie spojrzał za bramę, gdzie podjazd niknął w sosnach. - Gdzieś tam może być odpowiedź na to wszystko. - Wziął Lynn pod ramię i ścisnął je. - Może jesteśmy już bardzo blisko! Następnie wrócili do samochodu i wjechali do środka. Po pięćdziesięciu metrach wyjechali na otwartą przestrzeń, która wznosiła się łagodnie ogrodami i trawnikami, za którymi stały budynki widoczne z drogi. Było ich sześć. Jeden w środku, a pozostałe otaczały go wianuszkiem, stojąc w mniej więcej równej odległości od siebie. Były do siebie bardzo podobne, miały po dwa piętra - poza środkowym, który miał trzy - i wszystkie pokrywały kopuły zawierające staromodne baterie słoneczne. Na kopułach umieszczono wklęsłe lustra, które były ustawione do słońca, chociaż już dawno przestały śledzić jego bieg. Wszystkie były nieco poprzekrzywiane, a przynajmniej jedno ustawiło się w zupełnie przeciwną stronę. Pomiędzy budynkami widać było ścieżki, ogrody, fontanny, nawet baseny, chociaż nie było w nich
wody, podobnie jak w fontannach. Podjazd przechodził pomiędzy dwoma budynkami i kończył się obszarem wysypanym żwirem przed najwyższym budynkiem. Gdzieniegdzie spod żwiru wyrastały chwasty; widać było na nim wyraźnie czarne plamy po oleju. Nikt nie przekopywał go ani nie zmieniał od dłuższego czasu. Najwyraźniej nikt nie zajmował się tym miejscem. Widoczne spod okiennicy okno na piętrze było pęknięte w poprzek; farba się łuszczyła, a drzwi były zabite gwoździami. Ale miejsce to nie było całkiem opuszczone, przynajmniej chwilowo. W rogu parkingu stał samochód, a szklane drzwi jednego z budynków były otwarte. Jakiś mężczyzna szedł w ich kierunku po ścieżce wiodącej od otwartych drzwi. Nieznajomy był Niemcem, nosił wypchaną aktówkę i wyglądał na osobę urzędową, ale jakoś tak nieporadnie i przyjacielsko. Był młodym blondynem ubranym na sportowo. Wyglądał na nieco zaskoczonego. Lynn i Richard wysiedli z mercedesa i czekali, aż do nich podejdzie. Stone starał się skoncentrować na tu i teraz, ale jego umysł był gdzie indziej. A może, kiedy indziej? Cała posiadłość wyglądała tak, jak podejrzewał, że będzie wyglądać (nie, musiał się z tym pogodzić, jak to zapamiętał czy też jak ktoś inny w zakamarkach jego umysłu to zapamiętał). Był tam basen, w którym kąpali się Richard i Vicki, a za nim zagajnik, w którym Schroeder hodował egzotyczne grzyby z tybetańskiego Nan Shan. A za nim w głównym budynku bar, najwyraźniej od dawna zabity dechami, w którym on (nie, nie on, ale tamten Garrison) upijał się nieraz tanimi brandy z Ligurii i Cypru. A tu, dokładnie w miejscu, w którym stał, Garrison po raz pierwszy poznał Suzy. Był wtedy niewidomy, bez widoków na odzyskanie wzroku, ale „zobaczył” Suzy... Świat zewnętrzny nie dawał za wygraną. - Co? - Stone podniósł wzrok. - Och, przepraszam! Odbiegłem gdzieś daleko myślami. Nieznajomy uśmiechnął się. - Nie się nie stało. - powtórzył: - Państwo z Anglii? - Tak - Lynn postanowiła, że będzie lepiej, kiedy ona odpowie - my, ee... - Mój ojciec był kiedyś właścicielem tej posiadłości - przerwał jej Richard, zadowolony, że może się czegoś uchwycić i nie dać się unieść ponownej fal pseudowspomnień, przynajmniej na chwilę. - Chcieliśmy się tylko rozejrzeć. - Pański ojciec był właścicielem? - uśmiech urzędnika przybladł nieco. - Pan się chyba myli. To posiadłość Herr Heinricha Schroedera, który mieszka teraz w Berlinie. Czy też raczej to była jego posiadłość, ale ostatnio sprzedał ją państwu. Nazywam się Karl Schmidt i pracuję w wydziale środowiska w województwie heskim. Jestem - nagle jakby się zawstydził niepewny swego - mam tu dokonać wyceny... - Doskonale mówi pan po angielsku - powiedziała Lynn. - Może pan uchodzić za Anglika.
- Dziękuję - powiedział Schmidt. - Studiowałem w Cambridge. - zwrócił się do Richarda: Nie, jestem pewien, że pomylił pan miejsca. - Mój ojciec był właścicielem przed Heinrichem Schroederem - odparł Richard. Odziedziczył to po Thomasie Schroederze, a później przekazał jego synowi, Heinrichowi, jak sądzę. Nazywam się Garrison, Richard Garrison. Lynn spojrzała na niego. Mówił tak pewnie, jakby naprawdę wierzył, że był Richardem Garrisonem, synem Richarda Garrisona. A może po prostu ona również zaczęła w to wierzyć. - Ach! - urzędnik ponownie się uśmiechnął - Tak, znam to nazwisko, mam to tu w papierach. - Poklepał wypchaną teczkę. - Ta posiadłość nazywała się kiedyś „Samotnią Garrisona”, prawda? Wyciągnął dłoń, którą Garrison uścisnął ostrożnie. Schmidt zobaczył bandaże. - Miałem wypadek - wyjaśnił Richard. - Och! Bardzo mi przykro. - A więc co, eee - Richard lekceważąco wzruszył ramionami - co będzie pan wyceniał? Schmidt zaśmiał się smutno. - Powiem panu szczerze, że nie wiem! Ale może skoro pan zna tę posiadłość, to pan mi podpowie? Chodzi o wyposażenie jednego z budynków. Mam z tym poważny problem. Jak mam ocenić, ile są warte te przedmioty albo, do czego służą, skoro nie wiem, czym w ogóle są? - W tym budynku? - Richard wskazał głową na budowlę z otwartymi drzwiami. Instrumenty, maszyny, okna obserwacyjne, składy? - Tak! - Schmidt ożywił się. - Wie pan, co tam jest? Richard ni to skinął głową, ni to pokręcił nią przecząco. - Nie wiem - powiedział. - Zobaczmy. Lynn poszła wraz z nimi, a Suzy pobiegła zbadać teren. Może jednak nie „zbadać”. Zachowywała się tak, jakby wiedziała, dokąd idzie. Potrafiła jednak o siebie zadbać... Po wejściu do budynku Richard poczuł, jak zachodzi w nim dziwna przemiana, poczuł się maty, niemal zagrożony. Nie bał się, powodowała nim raczej fascynacja niż strach. Jakby powietrze w środku ciężko opadło mu na ramiona. Będąc dzieckiem, często wchodził do porośniętych chwastami kamiennych jaskiń i wtedy odczuwał to samo. Jakby wkraczał do gniazda nieznanej, tajemniczej bestii. Tylko, że tym razem znał tę bestię... już wiedział. Była to bestia ezoteryczna. Tajemnicza bestia umysłu, która czai się w zakamarkach wyobraźni. Skryty za hermetycznymi pieczęciami cały budynek był sterylny jak szpital i czuło się tu jak w szpitalu. Kafelki, zmywalne farby, grube szkło - wszystko było antyseptyczne. - Widzi pan? - zapytał Schmidt, wymachując rękami. - Trzeba być medium, żeby dowiedzieć się, do czego to służy!
- Właśnie - powiedział Richard, kiwając głową. - Przepraszam? - To laboratorium - poinformował go Richard. - Na górze też. Jedno wielkie laboratorium. Wiedział, co teraz będzie, miał przeczucie, że odbył już kiedyś tę rozmowę. - Laboratorium? - powtórzyła Lynn, a jej głos odbił się echem po pomieszczeniu. - Centrum testowania? - Testowania, czego? - Schmidt był skołowany. - ESP, poznania pozazmysłowego. Pomieszczenie do zmierzenia nieznanego i zgłębienia niezgłębialnego. Deja vu... paramnezja... byłem tu kiedyś. Nie, mój ojciec tu był, Garrison... Wędrował przez kolejne pomieszczenia. Lynn i Schmidt szli za nim, ich kroki odbijały się od ścian. - ESP? - Schmidt powtórzył za nim. Jego angielski był rzeczywiście wspaniały. - Czyli... parapsychologia? - Tak. - A te maszyny? Czy to są w ogóle maszyny? - O tak. - Ale nie mają silników! - Oczywiście, że nie. Zostały zaprojektowane, by okiełznać ukryte w ludzkim umyśle moce. Gdyby miały silniki, to byłoby oszustwo. - Na przykład ten pokój. Niczego w nim nie ma. Ma tylko odpowiedni kształt. Dziwaczny taki. - To pomieszczenie zwane Pokojem Stanu Ganzfelda - wyjaśnił Richard. - Służy do wytworzenia maksymalnej recepcji ESP. Pusty? Nie, to po prostu pokój Ganzfelda. Otworzył kolejne drzwi i wskazał na kolejne urządzenie: - Maszyna do Kart Zennera. I pozostałe urządzenia zbudowane według projektu Rhine'a. J.B. Rhine. On stworzył termin ESP. A deja vu? Czy to też wymyślił? - A to - wskazał Schmidt. - Patrzcie, pusty pokój, ale ma jakieś elektryczne urządzenie wmontowane w ścianę. I nigdzie nie ma żadnych kontrolek! - To demagnetyzery - odparł Richard - do testowania teleportacji i lewitacji. - A te tutaj budki? - To bryły TET, Testy Wymiany Telepatycznej. - Ha! - zaśmiał się Schmidt. - Jak ja mam to wycenić? - Po prostu - odpowiedział Richard. - Niech pan to wyceni jako przedmioty bez wartości! - Co?
- Niech pan to wszystko zezłomuje, wyrwie ze ścian. Nie ma to żadnej wartości. Wyszli z budynku. - Chyba ma pan rację - powiedział Schmidt. - Dobrze - odparł Richard - i dziękuję panu. - Ale za co? To ja powinienem panu podziękować. Richard wzruszył ramionami i zaśmiał się. - Dziękuję za chwilę wspomnień! Oczywiście Schmidt nie zrozumiał. - Co tu będzie? - zapytała Lynn. - Znaczy, na co władze przeznaczą ten budynek. - Będzie tu sanatorium - odparł Schmidt. - Dla umysłowo chorych. - Nadaje się doskonale. - Richard pokiwał głową i dodał z goryczą: - O tak, będzie bardzo potrzebne... Suzy już na nich czekała w samochodzie.
Nie pojechali prosto do St. Andreasbergu, ponieważ Richard chciał najpierw, żeby Lynn coś zobaczyła. Znał to miejsce tak, jakby stanowiło fragment jego własnego życia, i teraz, kiedy „przypomniał” sobie to tak wyraźnie, chciał to sprawdzić do końca. I tak, kiedy wyjeżdżali przez żelazną bramę z posiadłości, powiedział: - Skręć w lewo, ale nie wracaj jeszcze na główną drogę. Jedź bardzo wolno wzdłuż ogrodzenia, między drzewami. Jest trochę ciasno przy tak dużym samochodzie, ale... o, tam! Wjechali na trawiasty szlak wiodący pomiędzy sosnami i ogrodzeniem. Lynn podjechała nim trochę bardzo wolno aż do miejsca, w którym się rozszerzał. - Dokąd prowadzi ta dróżka? - zapytała, dodając nieco gazu. Było to całkiem niewinne pytanie, jakby Richard znał odpowiedź. Tak było w istocie. - Okrąża ogrodzenie posiadłości od frontu, a potem skręca i wraca do drogi - powiedział. Teraz wspinamy się ponad budynkami i będziemy mogli spojrzeć z góry na kopuły. Później wjedziemy garbem wzgórza i wyjedziemy po drugiej stronie góry. Tam nad przepaścią stoi chata z drewnianych bali, kryjówka zakryta gęstymi drzewami. Stamtąd rozciąga się widok na Halberstadt na drodze do Berlina. W bezchmurną noc można nawet zobaczyć łunę świateł Berlina oddalonego o dwieście kilometrów! No i dziesięciopasmówka wygląda stamtąd okazale: tysiące świateł na drodze do Berlina. Oczywiście, w czasach, kiedy mój ojciec kazał zbudować tę chatę, nie było dziesięciopasmówki - zwrócił na nią swe niezwykłe oczy - prawie trzydzieści lat temu... Wszystko było dokładnie tak, jak to opisał. Była to chata zbudowana z drewnianych bali, z tyłu podparta potężnymi drewnianymi wspornikami zakotwiczonymi cementem w skale. Stała w
gęstwinie sosen. Z przodu zwieńczona werandą. Wyłożony łupkowymi dachówkami dach chaty wznosił się łagodnie do góry. Była to niewielka ostoja, kryjówka, której istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Wskazywał na to jej wygląd. Na deskach werandy zalegała gruba warstwa igieł sosnowych; w jednej wypaczonej ramie okiennej szkło rozprysło się i wypadło na ziemię; drzwi były nieco przekrzywione na skutek rdzewienia jednego z zawiasów. Poza tym drewno było zdrowe i chata wyglądała solidnie. Niewiele wycierpiała przez te wszystkie lata. Weszli do środka. Lynn zaczęła otwierać okna, wpuszczając świeże powietrze. Wewnątrz panował półmrok, ponieważ promienie słoneczne z trudem przebijały się przez upstrzone przez muchy zakurzone szkło. Wszędzie zalegały pokłady kurzu i igły sosnowe wdmuchane przez rozbite okno. Przez lata wyrosły tu nowe drzewa, niemal całkowicie zasłaniając drogę światłu. Suzy znała drogę. Machając ogonem, pobiegła prosto przez główne pomieszczenie do drzwi na tylnej ścianie. W środku solidny balkon z drewnianymi szczeblami wyglądał na zapierającą dech w piersiach przestrzeń. Fotel bujany z przerdzewiałymi sprężynami stał bezgłośnie przodem na północny wschód. Ale Richard mógłby przysiąc, że wciąż słychać zgrzyt sprężyn... Stał w drzwiach, starając się pochwycić atmosferę tego miejsca, ale Suzy już wyszła na balkon i wystawiła łeb przez szczeble w balkonie. Wydała z siebie krótkie, ostre szczeknięcie, które po dłuższej chwili wróciło echem... i znów... i znów. Spojrzała wyczekująco na Richarda, wciąż machając ogonem. - Skoro nalegasz - powiedział z uśmiechem i krzyknął: - Haaaalooooo! Haaalooo... halllloooo... hallooooo! - Ja tam nie wyjdę! - powiedziała Lynn zza pleców Richarda. - Jest bezpiecznie! - powiedział - Solidna budowa. - Książki! - krzyknęła i wróciła do pokoju. Teraz, kiedy wpadło trochę światła, Richard też je zobaczył. W rogu na niewielkiej półce stały dwa rzędy książek w twardej oprawie. Wystarczyło rzucić na nie okiem; nie musiał podchodzić bliżej. - Wszystko to klasyczne pozycje poświęcone ESP - powiedział. Lynn nie odezwała się, tylko wyjęła zakurzony tom, który sobie upatrzyła. Richard wolno omiatał wzrokiem pomieszczenie, przypominając sobie wszystkie sprzęty... ponownie? W środku pokoju stał duży, pękaty piec, którego komin mknął w suficie. Drzwiczki kozy były otwarte i w środku widać było złożone tam patyki, z których niektóre wystawały na zewnątrz, wystarczyło tylko podpalić. Podwójne okna na trzech ścianach zostały otwarte na oścież, oprócz
jednej wypaczonej framugi, która się zaklinowała. Przy ścianie stała duża drewniana szafa z otwartymi drzwiami. Była pusta. Ściany i sufit były wyłożone sękatymi sosnowymi deskami, które teraz pokrywał kurz. Pod wybitym oknem zalegał gruby dywan igieł sosnowych... zakorzeniła się w nim trawa i nawet jakieś porosty... mech zielenił się w tych miejscach, w których zaczynał swój podbój pomieszczenia. Stał tu niewielki drewniany stół i dwa staromodne drewniane krzesła, na półkach stały jakieś talerze i dwie antyczne lampy naftowe. I tylko to. - Wystarczy trochę ogarnąć - powiedział. Lynn zadrżała lekko. - Możemy już jechać? Był zaskoczony. - Nie podoba ci się tu? - Mogłoby mi się podobać - odparła - gdyby nie tkwiło na krawędzi końca świata! Poza tym jest tu pełno duchów! Parsknął. - Mnie tam się podoba. - No, oczywiście - odparła. - Jestem tego pewna, panie Richardzie Garrison! Później, kiedy wracali samochodem do miasteczka, obiecała sobie, że w pierwszej nadarzającej się chwili utnie sobie długą, szczerą rozmowę z tym człowiekiem - tym czasami zupełnie obcym człowiekiem - którego tak kochała. Miał w głowie rzeczy, o których jej nie powiedział, co było nie w porządku. W końcu jechali na jednym wózku... Mercedes jechał już na oparach paliwa, więc Lynn zatrzymała auto na stacji w St. Andreasbergu przed powrotem do hotelu.
Darren Jackson siedział wraz z bratem na drewnianej ławce opartej o ścianę Schweitzerhofu i obserwował wielki samochód przez lornetkę. Mruknął coś, gdy wóz wyjechał ze stacji i zaczął się wspinać po serpentynach w górę. - Już jadą - powiedział. - Jakiś czas zabawili na stacji, więc chyba zatankowali do pełna. - Wybierają się gdzieś w dłuższą trasę - Michael odebrał bratu lornetkę. - Czy zatankowali tyle tylko tak na wszelki wypadek? - A bo ja wiem - odparł Darren. - Ale to i tak nie ma znaczenia. Nawet jakby wyruszyli od razu, to i tak nam nie uciekną, będziemy tuż za nimi. Ale najważniejsze jest, że zaraz zleci się tu ta cała banda. - Jasne - Michael kiwnął głową, odnajdując wzrokiem samochód i ustawiając właściwą ostrość. - No to chyba będziemy się musieli spiąć, nie? - Jak jasna cholera! - mruknął Darren. - Musimy to zrobić dzisiaj, bo jutro będziemy, co
chwila wpadać na naszych cholernych braci - uczniów! No i na siostrę! - Jasne! - powtórzył Michael. - Poza tym jest już wtorek. Pojutrze Craig zamknie PSISAC. Chciałby zdążyć przed zamknięciem. Cały świat oszaleje. - Już oszalał - odparł Michael - tylko że tu w górach tak tego nie widać. Ale w miastach... zawiesił głos. Bracia Jacksonowie byli synami pewnej opóźnionej w rozwoju dziewczyny z Oksfordu i nieznanego włóczęgi, który wykorzystał ją jakieś dwadzieścia osiem lat temu. Nie byli tego świadomi, ale też nie obchodziło ich to wcale. Wychowywali się w sierocińcu, gdzie już jako mali chłopcy zyskali opinię podstępnych, niebudzących zaufania łobuzów. Dwanaście lat temu znaleziono im pracę w PSISAC. Z robotników niewykwalifikowanych awansowali na pracowników taśmowych, ale na ten drobny awans musieli czekać całe dziesięć lat. Nie kolegowali się z nikim z pracy, (choć im tego nie udowodniono, podejrzewano ich o lepkie palce i nie ufano im), a żadna robotnica nawet nie spojrzała w ich kierunku. Klęli jak szewcy i nie potrafili trzymać łap przy sobie. Jednak kierownictwo było tego nieświadome, gdyż chłopacy z zakładu potrafili sobie poradzić sami. Jacksonowie często musieli pracować po godzinach, ale niczego to ich nie nauczyło. Gdyby J.C. Craig o tym wiedział, nigdy nie wysłałby ich, by odnaleźli jego córkę. Ale nie wiedział... Jak wszystkie bliźniaki byli niemal identyczni: końskie twarze, rozbiegane oczka, przerzedzone, żółtawe włosy i głębokie blizny po młodzieńczym trądziku. Mieli niskie czoła i bladość na twarzach, tyczkowaci poruszali się niezgrabnie, były to szare, ponure typy Nie przyjaźnili się z nikim poza sobą i nie szukali nowych przyjaciół. A co do uczestnictwa w zakonie Craiga, cóż, kiedy zaraza rozumu zredukuje ludzkość do postaci rozproszonych szczepów wędrownych, to się zobaczy, co będzie.
Kiedy mercedes wjechał na parking, Jacksonowie opuścili ławkę i weszli do środka. Siadając w fotelach w recepcji, skryli twarze za płachtami gazet. Ale kiedy Richard i Lynn mijali recepcję w drodze do jadalni, dziewczyna dostrzegła ich chwyciła spojrzenie Michaela i wyraz jego twarzy, kiedy opuściwszy gazetę, gapił się na nią. Odwrócił twarz, a ona przeszła przez drzwi. Na wspomnienie tego spojrzenia aż zadrżała, siadając obok Richarda. Mogła mu wtedy o tym powiedzieć, ale był już zajęty zamawianiem, poza tym mogła się mylić. Wydawało jej się, że gdzieś już ich widziała. No jasne, że tak, może przyjechali tu już wczoraj i dlatego ich zapamiętała. Tak czy inaczej, kiedy po posiłku ponownie mijali recepcję, po
nieznajomych nie było już ani śladu. Lynn ucieszyła się z tego, nawet nie zdając sobie sprawy, dlaczego. W pokoju Lynn i Richard wzięli razem prysznic i kochali się w kąsających strumieniach wody tak jak zwykle. Następnie dziewczyna zrobiła się senna i chociaż Richard nie był zmęczony, to dołączył do niej i zasnął w jej objęciach. Kiedy się przebudzili, słońce właśnie zachodziło. Mieli doskonałe samopoczucie. Owinęli się kocami i wyszli na balkon, by podziwiać zmianę barwy górskich szczytów i wydłużające się przedwieczorne cienie. - Richard - powiedziała, kiedy tak stali w świetle zachodzącego słońca - kiedy mi powiesz, czego się dowiedziałeś? Wiem, że coś wiesz, bo od chwili, kiedy Schmidt zabrał nas do tego budynku do badania ESP, zrobiłeś się milczący i odległy. O co chodzi? Ja też w tym tkwię, pamiętasz? Popatrzył na jej twarz oświetloną blaskiem pierwszych gwiazd. - Nie jestem pewny, czy mi uwierzysz - powiedział. - Może ja sam sobie nie wierzę. To wszystko jest zbyt niesamowite. - Niesamowite? - zaśmiała się. - Nie zauważyłeś? Richard, już od kilku dni wszystko jest niesamowite! Nawet zaczynam się do tego przyzwyczajać. - Cóż - przeszedł do defensywy - nie, dlatego stałem się spokojniejszy. Widzisz, ja sam jeszcze sobie tego wszystkiego nie poukładałem. - No to powiedz mi, jak to teraz widzisz - powiedziała błagalnie. - Proszę. Wzruszył ramionami. - Dobrze, jak chcesz. Może jak to z siebie wyrzucę, to mi pomoże. Ale, od czego mam zacząć? - Od początku? - Początek już znasz. Powiedziałem ci o doktorze Gorvitchu w Łagodnej Dolinie - jak twierdził, że różnię się od innych chorych - i wiesz, że mój ojciec mi pod tym względem ufa... znaczy Phillip Stone. - Tak - przysunęła się bliżej - zacznij od tego. Co takiego skłania cię do twierdzenia, że ten cały Richard Garrison to twój ojciec? Zmarszczył czoło. - Widzisz, Lynn, czuję się, jakbym występował w dwóch postaciach... - Westchnął i odwrócił wzrok. - Jak do diabła mam wyjaśnić coś, czego sam nie rozumiem? No, bo jestem tutaj, ponieważ tego nie rozumiem, ponieważ chcę wszystko prześledzić, ponieważ staram się to zrozumieć! - Ale ja też, Richardzie, mów więc dalej. Znów westchnął. - Ten zwykły ja, ten, którego znasz, jest taki sam jak wszyscy. Czuję to samo, widzę to
samo, wiem to, co każdy zwykły człowiek. Teraz to ja, ten zwykły ja, mówię ci to. Skinęła głową. - No dobrze. To rozumiem. I co? Zaczął już ciszej. - To drugie ja jest... bardzo się różni. Czuję się, jakby mieszkało gdzieś tam w środku. - Jak doktor Jekyll i pan Hyde. - Tak - zgodził się, następnie potrząsnął głową. - Do diabła, nie! Ten drugi nie jest zły, tylko inny. Powiem ci tak: widziałaś tę rupieciarnię w górach, w budynku, który pokazał nam Schmidt? - Tak. Czy to ma coś z tym wspólnego? - O tak. Ma bardzo wiele. - Ale powiedziałeś Schmidtowi, że to wszystko jest bez wartości, chyba nawet powiedziałeś „złom”... ~ To prawda - odparł. - Złom dla każdego, kto się na tym nie zna. - A ty się znasz? Potrząsnął głową. - Nie, ale znał się mój ojciec, tak jak moje drugie ja. Lynn wiesz przecież, że dziedziczymy cechy swoich rodziców? Na przykład masz oczy po matce i poruszasz się jak twój stary? - Tak - odparła. - No to jest tak samo. Mam szczupłe dłonie po matce i jej małe uszy. Ale po moim ojcu... - Tak? - Od niego dostałem o wiele więcej, a dopiero zaczynam poznawać te cechy. Bo widzisz, jego cechy się nie uzewnętrzniają. Tkwią we mnie, wraz z moim drugim ja. Richard Garrison był niezwykłym człowiekiem i cechy, które mi przekazał - tkwiące raczej w psyche, w moim umyśle niż we krwi - cóż, one też są niezwykłe. To dzięki nim jestem inny niż wszyscy. I nie będę ci kłamał, boję się ich... - Jakie cechy? - zapytała po chwili. Pokiwał głową z żalem. - Wiedziałem, że to nadchodzi, a jednak poszedłem prosto w ogień, ale utknąłem w miejscu. Nie wiem, jakie cechy. To ma związek z podświadomością. Czasami śni mi się to, a przy odrobinie szczęścia jestem w stanie coś niecoś zapamiętać z tych snów; a kiedy indziej... - Tak? - Nadchodzą, wraz z atakiem Bełkotu. To jest tak, jakby to coś walczyło z chorobą za mnie. Mój ojciec albo to, co mi przekazał. W stresie czerpię moc z wnętrza. Dlatego właśnie wciąż żyję, kiedy zwykli chorzy dawno już wąchają kwiatki od spodu. Skinęła głową.
- Podsumujmy, jeśli dobrze zrozumiałam. Twój ojciec, Richard Garrison, był medium. Może to złe słowo. Powiedzmy, że był w stanie uruchomić tę całą maszynerię w posiadłości. Miał dobre ESP. Miał ponadzmysłowe moce. - Tak. - Skąd to wiesz? Zaczynał być coraz bardziej rozdrażniony. - Przecież ci powiedziałem! - warknął. - Wiem, ponieważ też jestem medium. Odziedziczyłem to po nim. Lynn, wiedziałem w jednej chwili po wejściu do tego budynku, a jeszcze wczoraj nawet nie wiedziałem, kim był J.B. Rhine. Nawet o nim nie słyszałem! A co do budek TET i Kart Zennera... - Potrząsnął głową. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się, po czym zapytała: - A Suzy? Jak wyjaśnisz pojawienie się Suzy? Wiem, że śniłeś o niej, ale przecież to niczego nie wyjaśnia. Pan Gutmann mówił, że twój ojciec też miał czarną sukę, która wabiła się Suzy. - Nie mogę tego wyjaśnić - potrząsnął głową. - W tym sęk. Przecież to jest zbyt niesamowite, żeby wytłumaczyć to zbiegiem okoliczności, a jednak nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Spójrzmy prawdzie w oczy, Suzy mojego ojca musiałaby mieć ponad trzydzieści lat! Lynn wolno pokiwała głową. - Tak - zgodziła się - lepiej pomińmy sprawę Suzy. - Dobra, ostatnie pytanie. Kiedy wyruszaliśmy powiedziałeś, że to nie jest tylko ważne dla ciebie, ale dla całego świata. Co miałeś na myśli? - Czy to nie oczywiste? - odparł. - Jeśli ja jestem w stanie pokonać zarazę umysłu, to może potrafią i inni, może nawet wszyscy. - Spojrzał w dół na światła St. Andreasbergu, na światła całego świata. Dziewczyna wbijała w niego wzrok. Kiedy tak patrzył na dolinę, jego oczy przypominały ślepia kota. Nagle poczuła chłód, przytuliła się jeszcze ściślej. - Większość dziewczyn uciekłaby od ciebie z krzykiem - powiedziała. - A ja kocham cię jeszcze bardziej. Może ja też jestem jakaś pokręcona! Poczuła jak rozluźnia się, obejmuje ją ramieniem i przyciska do siebie. Uśmiechnął się i parsknął cicho. - Myślisz, że to zakaźne? Pocałował ją. - A wiesz, co? - oddała pocałunek. - Nocą masz naprawdę dziwaczne te ślepia. - O tak - powiedział - jeszcze to. To kolejna rzecz po moim ojcu. - I z tymi słowy uśmiech spełzł z jego twarzy. - I być może najdziwniejsza ze wszystkiego, ponieważ według Herr Gutmanna
Richard Garrison był ślepy... W godzinę później zeszli do baru i usiedli przy małym stoliku, stawiając na nim drinki. Kiedy wchodzili, pan Gutmann pomagał za barem. Uśmiechnął się do nich i przywitał ciepłym Guten Abend, ale umknęło to uwagi Richarda. Chwilę później wyszedł z baru, a kolejny barman zajął jego miejsce. Wtedy również Lynn spostrzegła dwóch typów ze skrzywionymi minami, których wcześniej widziała w recepcji. Wskazała ich Richardowi, ale ci już wychodzili do swego pokoju. Zdołał rzucić im tylko pobieżne spojrzenie. - O co chodzi z nimi? - zapytał. Opowiedziała mu, co było wcześniej. - Kiedy jeden z nich na mnie spojrzał, to aż mi skóra ścierpła - powiedziała. - I po co mieliby zakładać okulary przeciwsłoneczne? W końcu jest już wieczór. Wcześniej ich nie mieli. - Ale ty też nosisz ciemne okulary - wzruszył ramionami. - Dlaczego więc oni nie mogą? - Ja noszę, żeby ukryć podbite oko - powiedziała. - A jakie oni mają wytłumaczenie? To ma być jakieś przebranie? A jeśli tak, to, po co? Poza tym myślę, że już ich gdzieś widziałam. - Tak, a gdzie? - Nie wiem. Zastanawiałam się nad tym, od czasu, kiedy wstaliśmy. No, bo... ale nie, za dużo tych zbiegów okoliczności. - Co takiego? - Richard westchnął. - PSISAC - odrzekła. - Mam wrażenie, że widziałam ich w PSISAC. Teraz go to zainteresowało. - Ale pewna nie jesteś? Potrząsnęła przecząco głową. - Nie, ale jeden tak na mnie spojrzał. Kiedyś ktoś na mnie tak patrzył w PSISAC, kiedy wyjeżdżaliśmy z ojcem z zakładu. Richard dopił drinka i wstał. - Chodź, przejdźmy się z Suzy. Rankiem wyjedziemy stąd. - Och, Richardzie, jaka szkoda. Naprawdę mi się tu podo... Teraz odezwał się ostrzej, ale na tyle cicho, by nie dotarło to do niepowołanych uszu. - I tak wyjeżdżamy - powiedział. - Ale jeśli ci dwaj są naprawdę z PSISAC, cóż, jak mówiłaś, za dużo tych zbiegów okoliczności. - Myślisz, że ojciec mógł ich wysłać za nami? - To możliwe. Nie wiem, co mam myśleć, ale wcale mi się nie podoba. Może powinniśmy wyjechać jeszcze dzisiaj, Podeszli do baru, gdzie Richard wcześniej zamówił stek z kuchni. Barman podał mu zawinięte w papier mięso i dużą miskę wody. Richard podziękował mu i wyszedł
pierwszy na parking przed Schweitzerhofem. Wypuścili Suzy z mercedesa i patrzyli, jak pochłania jedzenie. Lynn skomentowała to: - Ma prawie tak dobry apetyt jak ty! Richard uśmiechnął się drapieżnie. - Cóż, jeśli ma taki jak ty, to mam nadzieję, że w pobliżu nie ma żadnych psich adoratorów! - I zanim zdążyła odpowiedzieć zawołał do Suzy: - Królik, Suzy, królik! Pies szczeknął, przesadził barierkę o trzech szczeblach i rzucił się zakosami po stoku w kierunku miasta, omijając karłowate sosny i wysoką trawę i przez cały czas machając ogonem. - Nie zgubi się? - zapytała Lynn. - Ależ nie, nie martw się o Suzy - powiedział. - Chodź, zejdziemy trochę drogą w dół. Ostatnio brakuje nam ruchu, tobie i mnie. Zrobiło się już chłodno, ale mieli na sobie ciepłe ubrania. Nie była to jednak rewia górskiej mody. Richard założył kamizelkę na koszulkę polo i marynarkę; Lynn miała na sobie wełniany kostium ze spodniami i pulower z wywiniętym na zewnątrz kołnierzem. Wzięła Richarda pod ramię i poszli krętą drogą, z rękami w kieszeniach. Minął ich jakiś jadący pod górę samochód i zamrugał do nich na powitanie. Kolejny samochód nadjechał z tyłu, również mrugając światłami, ale kiedy się z nimi zrównał zjechał na pobocze. Odwrócili się w jego stronę i zostali momentalnie oślepieni reflektorami. Wóz zatrzymał się i po obu stronach drzwi otworzyły się z rozmachem. W oślepiającym świetle pojawiły się dwie sylwetki. - To wy! - wykrztusiła Lynn. Michael Jackson trzymał w dłoni pistolet z tłumikiem. Wycelował go w Richarda. - Żegnam, panie Garrison! - powiedział. Pistolet wyrzucił z siebie ognisty pocisk. Dało się słyszeć przytłumione „plask!” i Richard został zepchnięty z drogi i ciśnięty w trawę. W tej samej chwili, kiedy Lynn nabierała powietrza w płuca do krzyku, Darren Jackson chwycił ją i wymierzył siarczysty policzek ręką w rękawicy. Ścisnął jej dłonią usta, jednocześnie brutalnie odginając głowę do tyłu. W chwilę później zaciągnął ją do tyłu samochodu. Gdzieś w oddali Suzy zaszczekała pytająco. - Szybko! - zawołał Darren, ponaglając brata ściszonym głosem. - Wykończ go! Michael wymierzył broń w ciemność. Na trawiastym poboczu postać podnosiła się właśnie z ziemi. - Pospiesz się, do kurwy nędzy! - ponownie zawołał Darren. - Jedzie jakiś samochód! Postać w trawie zatoczyła się i wydała z siebie skrzekliwy krzyk protestu. Michael spanikował. Kiedy naciskał spust, ręka mu drżała. Plask-plask! i chwiejąca się na nogach postać
ponownie padła w trawę. - Szybko! - zawołał Darren. Michael wszedł na drogę, usiadł na fotelu kierowcy i zatrzasnął drzwi. Wrzucił pistolet do schowka na rękawiczki. Drżącymi dłońmi chwycił za kierownicę i wrzucił bieg. Następnie ruszyli. - Nie tak szybko! - ostrzegł go Darren. - Prowadź normalnie. Zwolnij. - Z tyłu zwolnił uchwyt na twarzy Lynn i usłyszał, jak szlocha. Na dźwięk kobiecego płaczu Darren zmieniał się nie do poznania, czuł się silny, wszechwładny. - Ty też wyluzuj - powiedział. - Będziesz mi tu marudzić, to ukręcę łeb przy samej dupie! - Przycisnął ją do siebie, świadomy jej kobiecych krągłości. Cycki jak arbuzy! - pomyślał. - I tak samo słodkie. O mój Boże! Może się załapię?
Pierwszy pocisk przedarł się przez obojczyk Richarda i wyszedł z drugiej strony. Drugi wyżłobił płytką bruzdę w żebrach na prawym boku. Ale trzeci utkwił w jego ciele nad sercem. Był właściwie trupem, jak nie teraz, to za chwilę. Ale odziedziczył po swym ojcu więcej, niż przypuszczał. Na początku czołgał się, po chwili jednak wstał i ruszył chwiejnym krokiem. A w końcu zaczął biec z powrotem do Schweitzerhofu. W połowie drogi dołączyła do niego Suzy, skamląc, ponieważ wyczuła krew, którą tracił, zataczając się i potykając, co chwila. Cudem nikt nie zobaczył ich na werandzie ani w recepcji. Recepcjonista wyszedł gdzieś na chwilę i Richard mógł bez przeszkód wspiąć się po schodach, podpierając się o ścianę, i ruszyć korytarzem do ich pokoju na pierwszym piętrze. Lynn! Dokąd ją zabrali? I kim było tych dwóch oprychów? Suzy nie opuszczała swego pana ani na krok i obserwowała go z troską, kiedy wyrzucał całą zawartość walizki na podłogę. Krwawił obficie i miał tego świadomość; wkrótce skona i to też wiedział. Ból był niewyobrażalny, zachodziło niebezpieczeństwo, że zemdleje. Czuł, jakby rozgrzany do białości pogrzebacz utkwił mu w sercu. Ale było, o co walczyć. I na Boga, przecież jego ojciec nigdy się nie poddawał - był typem wojownika! Puls mu skoczył, a serce waliło w klatce piersiowej. Być może są to ostatnie podrygi, zanim stanie na zawsze. Opadł na podłogę i po omacku znalazł to, czego szukał. Po chwili trzymał w dłoni kastet z drutu z końcami sterczącymi jak diabelskie rogi. Podpełzł do telewizora i odnalazł kabel. Suzy zawarczała i zakręciła się wokół siebie z obawą. Polizała go po twarzy. - Odejdź, Suzy! - wyszeptał ostro. - Odejdź, idź, tam! Poszła we wskazanym kierunku, usiadła, zapiszczała i drżąc na całym ciele, wpatrywała się
w niego. Richard zacisnął palce na drucianych splotach, ponownie wymacał kabel i wbił jeden z końców prosto w niego. Zaczynał tracić przytomność... ten ból... cały pokój wirował. Chwycił drugi koniec drutu w drętwiejący kciuk i palec wskazujący lewej drżącej dłoni, ustawił go nad przewodem... i oparł się na nim całym ciężarem. Ładunek elektryczny sprawił, że całe ciało wygięło się i usztywniło. W powietrzu momentalnie rozszedł się smród spalonego ciała, a palce zaczęły czernieć w miejscu, w którym trzymały dymiący przewodnik. Leżał tak sekundę, dwie, trzy, a ciało wyginało się i całe wibrowało. Następnie zwolnił uścisk i aż rzuciło go w drugi kąt pokoju. Zamiast opaść na podłogę, zatrzymał się w powietrzu w pozycji horyzontalnej pośrodku pokoju. I tam pozostał, z wolna obracając się jak wielki wiatrak. Z rozrzuconymi nogami i wyprostowanymi rękami utworzył pięcioramienną gwiazdę, obracającą się wolno w powietrzu bez najmniejszego punktu podparcia. Mrok panujący w pokoju rozświetliło dziwne miękkie światło emanujące z jego ciała. Suzy wciąż cicho zawodziła. Miała sztywne łapy i sierść zjeżyła się jej na grzbiecie. Warowała jednak na miejscu, nie spuszczając z niego oka nawet na sekundę. Wirowanie z wolna ustało i Richard zatrzymał się bez ruchu. Zaczął odwracać się w powietrzu, przyjmując pozycję wertykalną i unosząc się o kilka centymetrów nad podłogą Twarz i całe ciało ogarnęła rozpraszająca ciemności łuna na podobieństwo płomienia świętego Elma - kiedy otworzył oczy były całe złote! Suzy widziała już takie oczy i nie bała się ich. Czekała niecierpliwie, a złote oczy odszukały ją, wysyłając w jej kierunku złote promienie, które odnalazły sukę i dotknęły jej swym ciepłem. SUZY, IDŹ, ZNAJDŹ LYNN. PRZYPROWADŹ JĄ DO MNIE. PRZYPROWADŹ JĄ DO CHATY W LESIE. I SUZY, CI DWAJ... TO NASI WROGO WIE! Złoty ogień w jego oczach przybrał na sile. Przekazywał jej coś, człowiek psu. Skoczyła do okien. W połowie jej skoku okno otworzyło się, trzaskając mocno na zawiasach, i czarna suka przeskoczyła przez nie. Ale w zimnym górskim powietrzu to nie pies zeskoczył z okna i nie pomknął w noc. Nic nie spadło z wysokiego balkonu, zupełnie nic, jedynie nad doliną pojawiła się ciemna chmura. Gwiezdna chmura o kształcie wielkiego ogara, którego łapy, wielkie jak domy, zdawały się przeskakiwać po dachach St. Andreasbergu... Po zniknięciu Suzy ciało Richarda wróciło do pozycji horyzontalnej. Złączył nogi, wolno ułożył ramiona wzdłuż boków i zamknął oczy. Poświata wokół jego ciała przygasła, pozostawiając jedynie cienki kontur. Wtedy również on poszybował przez otwarte okno... gdzieś tam w noc.
Recepcjonista Georg Stuker wolno i metodycznie sprawdzał stan bezpieczeństwa samochodów na parkingu hotelowym, kiedy Richard i Suzy weszli do Schweitzerhofu. Nie spieszył się, paląc papierosa podczas tej czynności. Dziś było spokojnie, w barze siedziało jedynie kilkoro gości, nic się nie działo. Dobrze było wyjść zza lady na te kilka chwil. Ale kiedy skończył i odwrócił się, by wrócić do środka... Za plecami zazgrzytał żwir na parkingu - nieomylny znak, że oto rusza któryś z wozów. Stuker odwrócił się na pięcie. Nikogo nie widział na parkingu. Co to ma być? Nagle wybałuszył oczy i rozdziawił usta. Srebrny mercedes jechał wprost na niego! Stuker uskoczył mu z drogi, stracił równowagę na sypkim żwirze i opadł na jedno kolano. Krzyknął za odjeżdżającym samochodem. Zaklął szpetnie, jak to tylko Niemiec potrafi, i znów zawołał. Czy kierowca go nie słyszał? Czemu, wariat jeden, nie włączył świateł? Samochód skierował się do wyjazdu, minął Stukera i hotel. Światła pensjonatu oświetlały dokładnie cały wyjazd. Stuker przestał krzyczeć, a głos uwiązł mu w gardle. Samochód był pusty, nikogo w nim nie było! Kiedy wyjeżdżał z parkingu, włączyły się światła, a silnik z warkotem obudził się do życia. Stuker był wściekły. Ktoś tu chciał z niego zrobić głupka! Podbiegł do samochodu, nachylił się i dokładnie omiótł wzrokiem wnętrze. Pusty! Na pewno nie było tu kierowcy! Pusty samochód jechał bez kierowcy w kierunku St. Andreasbergu! - Już po mnie! - wyjęczał na głos Stuker. Klasnął w dłonie i wypluł papierosa. - Zaraza umysłu! - Powlókł się przez werandę do hotelu i zatrzymał jak wryty w połowie drogi do recepcji. Spojrzał na podłogę i oczy zrobiły mu się okrągłe jak spodki. Zobaczył świeży ślad krwi na dywanie, biegnący dalej w górę po schodach. - Mein Gott! - zaskrzeczał. W chwilę później z twarzą bladą jak ściana zaczął wzywać pomocy. - Herr Gutmann! - krzyczał. - Herr Gutmann! Oh, mein Gott, mein Gott! Mord! Mord! Mord!
Michael Jackson prowadził dużego, kanciastego fiata nieco powyżej dozwolonej prędkości. Wiedział, że powinien zapanować nad podnieceniem, które zawsze pojawiało się po akcie przemocy A dzisiaj był szczególnie brutalny. Przypominając sobie, jak zabił człowieka z zimną krwią, aż zadrżał z rozkoszy. - Jezu, ale mu przywaliłem! - powiedział, oglądając się przez ramię. Z tyłu jego brat zachichotał. - Zimny trup - powiedział. - Padł na trawę jak zwalone drzewo! - Spojrzał na Lynn, która
leżała z głową przyciśniętą do jego kolan. Leżała na plecach z nogami rozrzuconymi na tylnym siedzeniu. Prawe jej ramię przyciskał lewą nogą, a drugie było uwięzione między nimi. Zdjął jej rękę z ust i powiedział: - Chyba twój chłoptaś wyciągnął kopyta, cukiereczku. - Wy gnoje! - załkała. - Mordercy! Zabiję was za to! - Rozkaz to rozkaz, cukiereczku - powiedział Michael z przodu. - Czyj rozkaz, ty świnio? - wyrzuciła z siebie. - A może ci powiemy? - zaszydził Darren. Poruszył się na siedzeniu. Miał wyraźną erekcję uwięzioną w opiętych spodniach. Jego lewa ręka powędrowała w kierunku jej brzucha. Kciukiem przejechał jej po prawej piersi. Próbowała się wyrwać i znów uderzyła w szloch, ale on pochylił się i zakneblował ją ustami. Niemal zwymiotowała. Kiedy się cofnął, opluła go, szlochając krzyknęła, aż straciła oddech. Bracia zarechotali, a Darren jeszcze natarczywiej badał jej biust. - Dokąd mnie zabieracie? - zapytała ostro. - A ty... ty... zabierz ode mnie swoje brudne łapy! - Słuchaj, Darren! - powiedział Michael karcąco. - Co ty tam z tyłu robisz? - Boże, już nic mi nie wolno? - odpowiedział nieco ochrypłym głosem. - Napaliłeś się czy jak? - zapytał Michael. - Napaliłem? Matko! - Mój ojciec obedrze was ze skóry. - Lynn łkała, już nie próbując tego skrywać. - Wyrwie wam serca! - To właśnie twój tatusiek nas wysłał, skarbie - odparł miękko Darren. Zamarła. - Co? - To prawda, cukiereczku - przytaknął Michael. - Kazał nam załatwić dzieciaka Stone'a i przywieźć cię do domu. Darren włączył nikłe światło w środku wozu. Spojrzał w jej niedowierzającą, zaskoczoną twarz. - Co? Nie wierzysz mi, ale to prawda. - Zaśmiał się, wsadził jej rękę pod sweter i najspokojniej zaczął odpinać jej guziki. Znów się szarpnęła. - Nie... nie wierzę wam! - warknęła. - A kazał wam też mnie bić i molestować? Za to was zabije! Michael ponownie odwrócił się przez ramię i zobaczył, co robi jego brat. - Lepiej wyluzuj - ostrzegł go skrzekliwym głosem. - Bo ja się też cały spinam. - Niech mnie, zobacz na tę buźkę - Darren zignorował go. - Mógłbym go bez końca trzymać
w środku! - Podciągnął brutalnie pulower, rozerwał koszulę i szarpnął za stanik. - Wieprz! - Lynn załkała bezsilnie. - Powiem pierwszej osobie, którą spotkamy, ja wam... Darren zanurkował i wziął jej prawy sutek w usta. Michael wdusił hamulce, zjechał na pobocze pod wiszące ciemne gałęzie drzew. Spojrzał, co się dzieje z tyłu, i oblizał wargi. Brat najwyraźniej chciał pożreć pierś dziewczyny; jego lewa dłoń już tkwiła w jej spodniach, a prawym ramieniem tłumił szlochy dziewczyny. - Jezu! - wydyszał Michael. Darren podniósł wzrok. - Nie dowieziemy jej, sam wiesz - wydyszał. - Będzie darła mordę, kiedy tylko spuścimy ją z oka. A nawet jak ją dowieziemy, to, co z jej starym? - Wyjął rękę ze spodni dziewczyny i szarpnął za swój zamek. Naprężony penis zadyndał koło twarzy Lynn. - Co powiemy staremu Craigowi? - zapytał Michael, sięgając do tyłu, by ścisnąć mokrą pierś dziewczyny. - Powiemy mu, że Stone ją zabił, a zaraz potem my jego. Powiemy, że wydusiliśmy to z gnoja, a potem go zastrzeliliśmy. - Dooobra! - odparł Michael. - Podoba mi się! - No chodź, cukiereczku - powiedział Darren, chwytając Lynn za podbródek. Jęknęła, kiedy starał się przytrzymać jej szarpiące się ciało. - Daj tu tę swoją słodką buźkę. - Nie! - zawołał Michael. - Nie w samochodzie. Za ciasno. Jak otworzymy bagażnik, to możemy ją dosiąść tam, najwyżej nogi będą trochę wystawać. W bagażniku jest światło, więc będziemy sobie mogli też popatrzyć. - Ja pierwszy - mruknął brat. - Chcę loda. - Nie! - Michael znów warknął. - Ja pierwszy. Ty miałeś już swoją radochę. Ja chcę od frontu. Potem możesz mieć tę swoją laskę. A potem wezmę ją od tylca Lynn słyszała to wszystko, ale nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę. Pół godziny temu była nadzieja na wszystko. Teraz pozostała tylko groza. Dosłownie zdarli z niej ubranie w samochodzie, zerwali wszystko. Przerażona wiedziała, że zginie. Któż mógł ją uratować? Poza tym Richard nie żył, zabity przez tych dwóch zwyrodnialców, cóż jej pozostało? Ale czy naprawdę musi ginąć w ten sposób? - Nie zabijecie mnie! - zapiszczała, co tylko wzmogło ich szaleństwo. - Weźcie mnie, jeśli musicie, ale zostawcie mnie, proszę! - Mamy pani nie zabijać, mała panno Craig, tak? - powiedział Michael głosem przypominającym szczeknięcie. - No, zobaczymy. Najpierw zastrzelimy cię z naszych pistolecików, a potem Darren przerżnie cię swoją dużą spluwą, plask, plask, plask! - Mogę? - zachichotał Darren. - Tak będzie uczciwie. Ty zastrzeliłeś jego, więc ja zastrzelę
ją. I wiem, w co będę mierzył! Wyciągnęli nagą dziewczynę z samochodu, otworzyli bagażnik i wrzucili ją do zatęchłego wnętrza. Chwilę później zaświeciło się światło w bagażniku, ukazując jej nagość i ich bestialstwo. Kiedy Michael podszedł do niej, by ją posiąść, ponownie krzyknęła: - Nie zabijecie mnie! - Ale wiedziała, że to zrobią. Nagle, nie wiadomo skąd, poczuła przypływ sił. Wyrzuciła uwolnioną rękę, zostawiając cztery krwawe ślady na twarzy Michaela. Zaklął i padł na ziemię. Ponieważ była spocona, wyzwoliła się z uścisku Darrena. Pobiegła z wrzaskiem wzdłuż rowu biegnącego obok drogi. Po sekundzie dopadli ją. Potknęła się i upadła, została zaciągnięta do płytkiej, lodowatej wody. Michael ustawił się między jej nogami i zaczynał się na niej sadowić. Dyszał na nią śmierdzącym oddechem prosto w twarz. - No chodź - wysapał do kucającego nad nią brata. - Niech ci krowa robi tę laskę! Coś wielkiego, czarnego, o niesamowitej sile, olbrzymiej wadze spadło na samochód dwadzieścia pięć metrów dalej. Spadło z nieba, pomiędzy drzewami, jak czarna kolumna bazaltu, która zgruchotała samochód na płasko, jak pudełko zapałek pod butem. I jak pudełko zapałek samochód eksplodował, rozświetlając nocne niebo fontannami płonącej benzyny i rozpraszając ciemność kaskadą światła i płomieni. Jacksonowie spojrzeli i zamarli! Jakiś czarny kształt przesłaniał gwiazdy. Złote oczy wielkie jak drzwi stodoły utkwiły w nich nieruchome spojrzenie. Wielkie jak bale kły błyszczały na biało, a gdzieś ze szczytu drzew rozległ się potężny warkot. Warkot potężny jak grom zwalił się wprost na nich! Suzy pochyliła głowę. Chwyciła Darrena wpół, pistolet w jego dłoni wypadł bezradnie z pozbawionych czucia palców. Zdołał tylko jęknąć, ale już nie krzyknąć, gdy jej kły przepołowiły go w pasie, roztrącając na boki obie połówki truchła. Michael wrzasnął, ale tylko przez sekundę. Suzy zajęła się nim, potrząsając nim, tak jak fretka potrząsa szczurem, zmiażdżyła mu czaszkę, piersi i całe ciało na miazgę, w potoku krwi i wnętrzności cisnęła nim nad wysokie sosny. I nagle... Lynn zemdlała, nie widząc nawet, co wywołało eksplozję, czyli czarnego jak noc upiornego ogara, który przybył jej na ratunek. Teraz Suzy polizała swym wielkim ozorem ciepłym jak koc, raz, od stóp do głów. Chwyciła nieprzytomną w zęby - teraz niezwykle delikatne - i uniosła wielki łeb. Węszyła przez chwilę i już wiedziała, gdzie jest jej pan. Skoczyła wysoko... a drzewa, płonący samochód i cała groza zmniejszyły się do mikroskopijnych obrazów i pozostały daleko za nią...
Lynn obudziła się, wściekle bijąc na oślep rękami i nogami. Krzyknęła, odtrąciła coś mokrego od twarzy i momentalnie zakryła swoją nagość. Suzy zawyła, szczeknęła, wpatrując się w nią wielkimi, miękkimi oczami. Lynn rozejrzała się trwożliwie w poszukiwaniu napastników i poczuła, że leży na posłaniu z igliwia... zobaczyła, gdzie się znalazła. Nie było na to najmniejszego wyjaśnienia; przez chwilę zawirowało jej w głowie i wydawało się, że zemdleje ponownie. Suzy jednak podpełzła bliżej, machając ogonem na prawo i lewo. -
Och Suzy, Suzy! - krzyknęła Lynn. Przyciągnęła sukę do siebie, jedyną zdrową istotę
w tym oszalałym świecie wpatrując się w coś jeszcze, co znajdowało się w samej chacie. Pod wpływem tego, co zobaczyła, jej oczy zrobiły się okrągłe, a usta same złożyły się do krzyku. Chata wyglądała jak poprzednio, tylko, że teraz drzwi stały otworem, a wewnątrz sączyło się światło. Była to miękka, błękitnawa poświata, wypełniająca okna i drzwi swym niekoniecznie elektrycznym blaskiem. Dach, okap, weranda i ściany chaty - wszystko jarzyło się dziwną poświatą. Było to niemrugające, stabilne światło, dziwnie chłodne i wcale nienasuwające pogodnych skojarzeń. Lynn, drżąc cała, spojrzała po sobie i sprawdziła, czy nic się jej nie stało. Wydawało się, że nic. Miała może kilka siniaków, ale to wszystko. Nie czuła się zbrukana, a byłoby inaczej, gdyby... ale co się stało z tymi zboczeńcami? Podniosła się, zawirowało jej w głowie, złapała się jednak barierki na werandzie. Suzy wydobyła z siebie krótkie szczeknięcie, wskoczyła na werandę i spojrzała na drzwi. Ponownie rzuciła spojrzenie Lynn, machając ogonem. Chwytając się barierki, Lynn poszła za nią zataczając się. Uchyliła drzwi i zajrzała do środka. Momentalnie rzuciła się i chwyciła w objęcia świecące ciało Richarda wiszące w powietrzu nad stołem. W jednej sekundzie zdała sobie sprawę, że faktycznie wisiało w powietrzu! Cofnęła się do rogu i zakryła dłonią usta. Richard odwrócił głowę i uchylił odrobinę zamknięte powieki. Złote światło skąpało jego twarz, wypłynęło z niej i dotknęło jej. Usta miał dalej zamknięte i nie poruszał się, ale... LYNN, NIE BÓJ SIĘ. ZOSTAŃ ZE MNĄ. SUZY CIĘ... OCHRONI... Głos w jej mózgu dobiegał jakby z oddali. Zamknął oczy i ponownie zwrócił twarz ku górze. - O mój Boże, mój Boże! - wyszeptała Lynn, drżąc na całym ciele. Ale Suzy była przy niej, nie bała się, a Richard... żył? Tak, żył. Nie mogła, bała się w to uwierzyć. Albo już oszalała, albo za chwilę to nastąpi. Groza, jakiej doświadczyła dzisiaj, zdawała się ostatnią kroplą, która przeleje czarę szaleństwa. LYNN... LYNN... LYNNN. Głos w jej głowie zmienił się teraz w szept, jakby echo.
KOCHAM... KOCHAM... KOCHAM... - Och, ja też cię kocham! - zawołała. Chciała do niego podejść, ale się cofnęła. Nie mogła, jeszcze nie. Drżąc pod wpływem nieopisanej grozy i z zimna, objęła się ramionami. Dzisiaj będzie mróz. Co miała robić? KOCE... SAMOCHÓD. Samochód tu był? Wyszła ponownie na werandę. Pod sosnami z boku chaty coś zabłysło srebrnym blaskiem. Wzięła koce Suzy z tylnego siedzenia mercedesa i weszła do środka. OGIEŃ. Odnalazła zapałki na półce z talerzami i lampami oliwnymi; zapałki były suche i jakimś cudem wciąż dawały się zapalić! Wrzuciła zapaloną zapałkę do pękatego brzucha kozy i zamknęła drzwiczki. Chwilę później z piecyka rozszedł się ciepły blask. Zaczynało być coraz lepiej. Ale Richard, unosi się nad...! Ponownie zaczęła drżeć owinięta w koc. Podeszła do drzwi i zamknęła je. Poczuła się lepiej - przyzwyczaiła się do niezwykłej sytuacji - i zaczęła rozglądać się po chacie. Wzięła z półki lampy naftowe, potrząsnęła nimi i usłyszała, jak wewnątrz pękatych zbiorników chlupocze paliwo. Uniosła szklany klosz, zapaliła suchy jak pieprz knot, patrząc, jak nasącza się naftą. Następnie podniosła drugi klosz i zapaliła drugą lampę. Przy blasku ognia w kozie i żółtych płomieni dwóch lamp naftowych poświata Richarda przyblakła nieco. Już nie była tak upiorna. Lynn zaczęła oddychać spokojniej; serce zaczęło bić miarowo. Przełknęła głośno ślinę i ponownie rozejrzała się po pomieszczeniu. Stare krzesła miały wyściełane oparcia i siedzenia. Były trochę zapleśniałe, ale jeśli ktoś nie wybrzydzał zbytnio, wciąż nadawały się do użytku. Nie miała ani czasu, ani ochoty na wybrzydzanie. Oderwała wypchane poduszki z krzeseł, ułożyła je wzdłuż i owinęła kocem. Z obawą podeszła do Richarda, który w dalszym ciągu unosił się nad stołem. Dotknęła go. Był lodowato zimny, jak nagrobek! - Richard - powiedziała. - Proszę! Nie mogę znieść twego widoku... w tym stanie! Jego wymizerowana twarz nie drgnęła ani o jotę, oczy miał wciąż zamknięte, ale z wolna jego ciało poruszyło się, opuściło się na zaimprowizowane łóżko i opadło na poduszki. - O, dzięki Bogu! - powiedziała Lynn na jednym oddechu. - Dzięki Bogu! Wzięła koc za rogi i okryła nim jego ciało. Zakryła niebieskawą poświatę i widać było jedynie jego trupią twarz emanującą niebieskim światłem. Łóżko było za długie. Lynn zabrała jedną z poduszek i rzuciła na krzesło. W chacie zaczynało być ciepło, komin kozy zrobił się czerwony od gorąca. Suzy zwinęła się w kłębek obok piecyka, wciąż jednak obserwując Richarda znad złożonych łap.
Lynn przyciągnęła krzesło z poduszką bliżej źródła ciepła i zapadła się w nie. Przez chwilę ogrzewała sobie stopy o ciało zwiniętej Suzy i nagle skoczyła na równe nogi. - O Boże, Boże. Co ja najlepszego robię? Muszę sprowadzić doktora... NIE! Aż podskoczyła. Odwróciła się ku nieruchomej postaci. Wokół bladej twarzy wciąż widać było błękitną poświatę, ale oczy pozostawały zamknięte. - Richard, muszę sprowadzić lekarza, bo umrzesz! NIE. - Ale... MUSZĘ ODPOCZĄĆ. NIE GADAĆ, ODPOCZĄĆ! ZOSTAŃ. PILNUJ. ŻADNEGO... LEKARZA... - Richard, jestem przerażona! - Zaczęła płakać, opadając bezsilnie na krzesło. ŚPIJ. - Tak, śpij, śpij! - zachichotała histerycznie. - Jak ja mam zasnąć? Ja... ŚPIJ! Tym razem nakazał jej. I od razu zasnęła. A Suzy stała na straży... Lynn obudziła się w środku nocy. Nafta wypaliła się w lampach; ogień dogasał; Suzy nie poruszała się, tak samo jak Richard. Wciąż miał twarz skąpaną w niebieskim świetle. Żył. Zauważyła wcześniej niewielką kupkę drewnianych, pośniętych mchem szczap koło werandy. Zostały pocięte na opał. Wyszła na zewnątrz i przyniosła naręcze drewna, układając je ostrożnie na podłodze. Ostatnie dwie trafiły prosto do pieca. Kiedy ponownie usiadła, Suzy wstała, podeszła do niej i położyła jej łeb na kolanach. Suka spojrzała na nią pytająco. - Tak sądzę - powiedziała Lynn. - Sądzę, że wyzdrowieje. Nowe kawałki drewna zasyczały w piecyku i z trzaskiem zajęły się płomieniami. Syczały dalej. Suzy zaskomlała, przenosząc spojrzenie ciepłych oczu na Richarda. Lynn też na niego spojrzała. Syczenie nie dobiegało już z pieca. Spod przykrytych kocem piersi Richarda uniósł się wąski słupek dymu. Lynn skoczyła na równe nogi i podbiegła do niego. Odrzuciła koc... Dym wyłaniał się z jego marynarki nad górną kieszenią. Drżącymi palcami odchyliła poły marynarki i uniosła kamizelkę oraz koszulkę. Przełożyła części garderoby przez ramiona. Wysoko na piersi, w środku okrągłego niebieskiego sińca zobaczyła dziurę po kuli. To z niej unosił się dym. Trzymając ubranie pod jego brodą, wpatrywała się z otwartymi ustami w ranę po kuli. Syk
nasilił się. Coś tam zabulgotało, wypełniło dziurę i zaczęło wyciekać Wyglądało to jak rtęć. Lynn dotknęła tego drżącym palcem. Paliło żywym ogniem! Cofnęła gwałtownie palec. Wąski strumyczek stopionego ołowiu pociekł po klatce piersiowej Richarda. Dymił, ściekając na koc i zastygając w nieregularne grudki. Na żebrach nie było widać najmniejszego śladu poparzeń. Niebieskawy siniec zblakł na jej oczach, a rana się zasklepiła. Drugie ja Richarda wzięło ster w dłonie...
DZIEŃ PIĄTY
Daily Mirror Szokujące statystyki! Ponad milion sześćset tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci w Wielkiej Brytanii cierpi na jak dotąd nieuleczalną tak zwaną „zarazę umysłu”. Liczba chorych nie jest dokładnie znana, lecz wiarygodne źródła podają, że zjawisko to przybrało rozmiary epidemii. Opinia publiczna naciska na rząd, by dokładnie ocenił dane dotyczące epidemii, ale jak dotąd rząd podchodzi do sprawy bardzo ostrożnie. W Whitehall otwarto nowe biura, w których pracownicy działu statystyk i strategii podobno pracują pełną parą, ale w dalszym ciągu nie ma nowych informacji. Pan Charles Ingram, minister zdrowia psychicznego i koordynacji lecznictwa, nie daje się wziąć na spytki. Pojawiają się jednak plotki o pozytywnych wynikach długotrwałych badań brytyjsko-amerykańskich, dotyczących „leku” lub „prewencyjnego panaceum” pod postacią pigułki uodparniającej, podobnej do leków antykoncepcyjnych z połowy wieku XX. Źródła podają o trwających ostatecznych testach...
Tokyo Times Tang Asai Oshito, japońska głowa państwa, zatwierdził powstanie grup wsparcia, mających na celu ochronę ludności przed zakażonymi plaga rozumu. Te grupy „W” będą tworzone przez lokalne władze; rekrutacja i zaprzysiężenie rozpoczną się dzisiaj na komisariatach policji w całej Japonii, na wszystkich głównych czterech wyspach i pomniejszych wysepkach. Głównym celem działania tych grup będzie zamykanie chorych w przygotowanych ośrodkach i trzymanie ich pod silną strażą. Są to wyłącznie środki ostrożności na wypadek katastrofy i mogą być zmienione wraz ze zmianą sytuacji. Oczekuje się całkowitego wsparcia władz miejscowych; od dzisiaj każda osoba przyłapana na ukrywaniu chorych poniesie bardzo surowe kary...
The Organ (Johannesburg) Przemoc wzdłuż granic kwitnie od ponad dziesięciu lat. Tak zwani „uchodźcy” napływają do kraju z ośrodków zarazy na północy. Zaraza umysłu pojawiła się wśród nas i wszyscy biali mieszkańcy Południowej Afryki muszą zlokalizować jej źródło. Nasza gazeta nie będzie się patyczkować i będzie walić prosto z mostu - trzeba działać! Aby zapobiec napływowi potencjalnych nosicieli zarazy, nasz prezydent, pan Joachim van Hechler, zarządził nabór jednostek paramilitarnych ochotników, by wesprzeć nadwątlone i przetrzebione jednostki rządowe rozlokowane wzdłuż północnych posterunków. Piszący te słowa stanowczo i wyraźnie stoi za podjęciem zdecydowanej akcji. A jednak...
Ośrodki dla czarnych dotkniętych zarazą umysłu w sercu naszej ojczyzny powoli osiągają stan przesilenia, jeszcze tydzień stały puste, a obecnie są przepełnione! Byliśmy już świadkami masowej ucieczki w Odendaalsurs, gdzie 9000 czarnych gwałciło, plądrowało i mordowało ludzi tego w przeważającej większości białej społeczności miasteczka, zabijając również swoich. Nie opadł jeszcze dym nad zgliszczami tego miejsca, a podobne zagrożenie pojawia się w większych miastach. Jeśli trzeba więcej, podam następujące fakty: Zaraza umysłu jest nieuleczalna, stan czarnej populacji jest niezmienny i zawsze tak było pomimo rozmaitych rządowych planów wprowadzanych od piętnastu lat; odpowiedź jest jasna i oczywista dla wszystkich, oprócz ślepców i głupców. Hodujemy grozę na własnej piersi! Każdy zakład odosobnienia i obóz przejściowy jest jak wrzód, którego ropa wyleje się i zarazi nas wszystkich. W dawnych czasach mężczyźni wiedzieli, jak radzić sobie z takimi sprawami, i nie bali się tego. Można leczyć wioskę z dyzenterii, ale zakażone miasto puszcza się z dymem! A czy zaraza umysłu tak bardzo się różni? The Organ mówi o tym głośno i wyraźnie, zanim będzie za późno, i zadaje następujące pytanie: Kto dzisiaj chwyci pochodnię w dłoń?
Watchdog (USA) Pigułka: czysta trucizna? Opierając się na przesłankach tak silnych, że nie można ich zignorować, właściciele i dziennikarze naszego tygodnika nie dalej jak wczoraj wieczorem podjęli bezprecedensowe kroki w swej walce o wolność słowa mówionego i drukowanego. Wiązało się to z tajną konferencją w naszej redakcji z udziałem wysokiego rangą chemika niedawno utworzonego rządowego Yonkers Institute for Mind Plague Studies, który uraczył nas opowieścią tak przerażającą w swej wymowie, że od razu postanowiliśmy wszcząć dziennikarskie śledztwo. Ale kiedy nasi dziennikarze nie zostali wpuszczeni do Yonkers - kiedy nasze telefony i wideotelefony zagrzały się od w większości ignorowanych rozmów - kiedy profesor Lon Zebber (nasz informator) został aresztowany przez FBI w swym domu w White Plains i wywieziony w nieznanym kierunku, nasi chemicy pracowali już nad dostarczonymi próbkami. Ich odkrycia były tak dramatyczne, że pomimo gróźb ze strony czynników, których w chwili obecnej nie możemy ujawnić, zmieniliśmy czołówkę, by dostarczyć Państwu ten tekst. Nasi czytelnicy muszą nam wybaczyć, że z powodu pośpiechu nie spełnia zwyczajowych wysokich standardów naszego pisma. Ale mogą Państwo sami ocenić, czy warto było.
Tak zwana „pigułka”, nad którą pracują w Yonkers, to żadna pigułka - jak kazano nam wierzyć - ale z pewnością położy kres Bełkotowi. Rzeczywiście jest to „lek” na każdą chorobę! Naturalnie nie zamierzamy ujawniać nazwisk naszych ekspertów (wystarczy powiedzieć, że ich reputacja jest bez zarzutu), lecz wyniki ich analiz muszą być natychmiast ujawnione do publicznej wiadomości! I tak, drodzy Czytelnicy, podobnie jak my w Watchdogu chcemy poznać odpowiedzi, i to natychmiast! Cytat: „To badziewie (jak mówią nasi naukowcy po przepracowaniu całej nocy) jest po prostu bardzo skuteczną trucizną. Może być naturalnie wytwarzana w formie pigułki lub jako płyn bądź gaz. W każdej z tych postaci z pewnością zdusi zarzewie zarazy!”. I mówią dalej: „Pamiętacie, jak Hitler założył komory gazowe? Cóż, od drugiej Wojny Światowej minęło trochę czasu, ale gdybyśmy mieli to porównywać do czegoś, to niezmiennie przywodzi to na myśl to, co zrobiono w Niemczech lata temu, tylko, że ta trucizna jest o wiele wydajniejsza od tego, co wymyślili hitlerowcy. Jak to nazwiemy? Co powiecie na Cyklon C?... Dlatego każdy w naszym tygodniku zapyta podobnie jak 200 000 czytelników: - Co się tu do cholery dzieje?
Phillip Stone przerwał lekturę i cisnął gazetą w kąt. Była to Mail, równie konserwatywna jak zwykle. Podejrzewał, że liczby są o wiele poważniejsze, niż podawano. 1 600 000? Według niego były to bardzo zaniżone dane. Miał wciąż w pamięci raporty, jakie znalazł w biurze J.C. Craiga trzy dni temu. Wtedy w niedzielę, a była już środa. Natarczywe bzyczenie wideofonu przerwało rozmyślania. Stone nie był w dobrym nastroju. Od dawna już miał w zwyczaju w chwilach wolnych od pracy wyłączać wizję w wideofonie, dopóki nie dowiedział się, z kim rozmawiał. Dlaczego niby jakiś nieznajomy miał się na niego gapić jak na małpę w szklanej klatce? I po co mu była podczas rozmowy jakaś wstrętna, nieznajoma gęba przed oczami? Na jego nastrój wpłynął fakt, że „olano go”, i był niemal pewien, iż to dzwoni Albert Gill z jakąś całkowicie durnowatą wymówką, przepraszając, że nie pojawił się dziś rano. Mógłby z radością udusić tego Gilla! Miała to być ich czwarta i być może ostatnia sesja, ale psychiatra spóźniał się już godzinę. Było to szczególnie wkurzające, ponieważ obiecał, że tym razem wszystko powiąże; w końcu będzie mógł powiedzieć Stone'owi wszystko, co chciał wiedzieć. Tak naprawdę Stone nie ufał mu za grosz. Miał, bowiem wrażenie, że Gill go zwodził, że zbadanie umysłu Stone'a było trudniejsze, niż na początku przypuszczał. Pękaty psychiatra był z dnia na dzień coraz bardziej zdezorientowany; odpowiedzi, które otrzymywał, zdawały się
potwierdzać coś, ale coś, czego wcale on sam nie chciał potwierdzać. Owe niesamowite „fikcje” w podświadomości Stone'a były silniejsze lub silniej zakorzenione niż fakty, do których chciał się dokopać. Paradoksalnie im bardziej Gill był zdezorientowany, tym Stone czerpał z tego większą radość. Złożoność sprawy zdecydowanie niwelowała początkowy entuzjazm psychiatry. Z drugiej strony Stone był świadomy upływających cennych godzin. Z każdą sesją rosła w nim niecierpliwość, ale Gill trwał przy swoim i nie chciał mu zdradzić niczego do chwili, kiedy cała sprawa stanie się dla niego samego jasna i oczywista. No aż cholera brała! Niecierpliwość, sprzeczne uczucia, frustracja - w połączeniu były wystarczającą przyczyną podłego nastroju Stone'a Ale kiedy głos w słuchawce przedstawił się jako sierżant Weston z posterunku w Dorking... Stone szanował prawo. Sam był swego rodzaju przedstawicielem prawa, dawno temu. Włączył wizję w wideofonie i usiadł wygodnie, patrząc z obawą w ekran. Może to nic takiego, ale raczej na to nie stawiał. Na przykład mogły być to jakieś wieści o Richardzie. Szara plątanina bezładnych esów-floresów zmieniła się w ostry obraz. Nie było widać tła, ale na ekranie pojawiła się wyraźnie poważna twarz policjanta. - Weston, sir - powtórzył bez uśmiechu. - Dzień dobry. I dziękuję za włączenie wizji. Widok twarzy rozmówcy pomaga w rozmowie. - Istnieją na ten temat sprzeczne opinie, panie sierżancie - powiedział Stone. - Zwykle odciąga rozmówców od meritum sprawy. Nazywam się Stone, Phillip Stone. Czym mogę panu służyć? Weston miał jakieś dwadzieścia osiem, dziewięć lat i wyglądał na solidnego funkcjonariusza o wysokim ilorazie inteligencji. Pomimo młodego wieku miał twarz człowieka przepracowanego, poddanego nieustannie działaniu stresu. Była to młoda twarz człowieka, który postarzał się gwałtownie. Cierpieli ostatnio na to funkcjonariusze wszystkich służb. Bełkot odciskał na tych twarzach ślady wyraźne jak w ciepłym wosku. Policja, strażacy, strażnicy więzienni, pracownicy szpitali... domu dla psychicznie chorych. Nawet służby specjalne. Stone mało nie parsknął, kiedy ta nazwa pojawiła mu się w mózgu: „służby specjalne”, to dopiero! Za jego młodości to były służby, i to takie, z którymi trzeba się było liczyć. Teraz przekształciły się w przerzedzone rządowe siły pomocnicze. Twarz na ekranie Stone'a przecięła zmarszczka. Weston pewnie pomyślał, że drwiący wyraz twarzy Stone'a - który z pewnością się na niej pojawił - był adresowany do niego. Cóż, niech sobie myśli, co chce! - Czego pan ode mnie chce, panie sierżancie? - ponownie zapytał Stone. - Tak, jest pewna sprawa, sir - odparł Weston, odchylając się do tyłu i wychodząc nieco z
kadru, odwracając głowę w kierunku czegoś poza ekranem, następnie znów wracając na wizję. Ale Stone miał przynajmniej okazję zobaczyć nieskazitelny granatowy mundur z trzema paskami oraz błyszczącym gwizdkiem na łańcuszku skrytym w górnej kieszonce. Poczynania Westona były celowe: ostentacyjnie szukając czegoś, prezentował powagę swego urzędu, regalia swej władzy. Nie zrobiło to na Stonie najmniejszego wrażenia. - Pan Albert Gill - zaczął Weston. - To pański znajomy? To go zaskoczyło. - Znam go na stopie zawodowej - odparł Stone, prostując się w fotelu. - Dlaczego pan pyta? - Był umówiony u pana na dziś rano, sir? - Tak. I się spóźnia! - Serce Stone'a skoczyło mu do gardła. Liczył na Gilla. Bardzo wiele zależy od Gilla. Co to miało znaczyć? Weston dostrzegł pytający wzrok rozmówcy i nie kazał mu długo czekać. - Przepraszam, panie Stone - odparł - ale obawiam się, że nie stawi się na spotkanie. Chryste! Co jeszcze? - Coś się stało? - Miał miejsce wypadek. Pan Gill zjechał z drogi. Jest bardzo poważnie poturbowany. - Ale żyje? - O tak, żyje, ale było blisko. Leży w szpitalu tu w Dorking. Ma złamany kręgosłup. - Dobry Boże! - Stone zagryzł wargi. - Zatem czeka go długie leczenie? Kiedy będę mógł go zobaczyć? - Znaczy odwiedzić? - Spojrzenie Westona było całkowicie obojętne. - Nie jesteście panowie... spokrewnieni, sir? Kiedyś ktoś już zadał Stone'owi podobne pytanie. Serce mu stanęło. - Chce mi pan powiedzieć, że powinienem sobie poszukać nowego psychiatry, tak? Weston pokiwał głową. - Zaraza umysłu? Znów skinięcie. Stone'a opuściły wszystkie siły. - Skąd pan się o mnie dowiedział? - Z notesu pana Gilla - odparł Weston. - Miał z panem umówione spotkanie na 8:30, również pana adres. - Tak, oczywiście. Panie sierżancie, a ten wypadek... - Oczywiście nazywamy to wypadkiem - Weston przerwał mu. - Nie mieliśmy jeszcze czasu, by sklasyfikować przypadki plagi umysłu. Czy to są przestępstwa? Działania sił przyrody. Trudno jest...
- Słyszę, że trudno - przerwał mu tym razem Stone. - Ale samochód, skasowany? - Nie, wcale nie. Odholowaliśmy go do warsztatu. Wszystko musi być załatwiane zgodnie z procedurą, rozumie pan? Trzeba ustalić, czy najpierw pojawił się Bełkot, czy wypadek. Ale z tego, co wiemy, to najprawdopodobniej dostał ataku podczas jazdy. Zaczął ścinać pasy - inni kierowcy musieli mu zjeżdżać z drogi - a potem po prostu zjechał na pobocze. Nie jechał za szybko. Przeskoczył przez rów i wylądował na dachu. Miał oczywiście pasy bezpieczeństwa. Zaplątał się w nie. To prawdopodobnie własny ciężar złamał mu kręgosłup... - Ale z samochodem wszystko w porządku? Weston pokiwał głową, marszcząc brwi. - Interesuje pana ten samochód? - Mogły być w nim moje rzeczy, tylko tyle. - Tak? - Tak. Kilka kaset magnetofonowych. - Ach! Jeśli tak, to dostanie je pan we właściwym czasie. - A jaki czas jest właściwy? - Kiedy skończymy analizę wozu i kiedy znajdę czas, by się tym zająć. - Panie sierżancie, te taśmy są dla mnie bardzo ważne. Bardzo. Gdyby mógł pan trochę to przyspieszyć, byłbym panu bardzo wdzięczny. Weston wpatrywał się w niego i wyczuł jego niecierpliwość. - Proszę posłuchać, sir, ja... - Niech pan posłucha - przerwał Stone. - Na taśmach jest zapis mojego przypadku. Jestem bardzo wpływowym człowiekiem. Nie chciałbym, żeby wpadły w niepowołane ręce. To sprawy osobiste, rozumie pan? Weston pokiwał głową i zmrużył nieco oczy. - Rozumiem, proszę pana. Stone nie był wcale pewien, że policjant rozumie. - Pewnie wie pan, że ja to ten Phillip Stone. - (Naprawdę nie lubił tego robić, ale w końcu, co? Weston pokazał mu swoją władzę, prawda?). - Ten od PSISAC? Policjant otworzył szeroko oczy. - Nie, nie miałem... - Powinien pan znać się na rzeczy - powiedział Stone. - to właśnie ja. Oczywiście, że odzyskam taśmy prędzej czy później, ale nie ukrywam, że wolałbym prędzej. I będę bardzo wdzięczny. Funkcjonariusz, który mi je przywiezie, będzie mógł otrzymać czek na dowolny cel charytatywny. A jeśli brakuje panu ludzi, mogę je sam odebrać. W porządku? - Ach! Cóż, sir, nie jestem pewien... Stone'owi skończyła się cierpliwość.
- Cóż, jeśli nie jest pan pewien - rzucił - to może porozmawiam z kimś, kto jest! Jaki jest numer do waszego inspektora? A może w Dorking nie macie inspektora? Dobra, porozmawiam z szefem konstabli. Dziękuję za telefon. Udał, że kończy rozmowę. - Niech pan zaczeka! - niemal krzyknął Weston. Po twarzy Stone'a widział, że ten nie blefuje. A poza tym - Phillip Stone! Ma miliony! Może utrudnić życie każdemu. Weston uśmiechnął się do Stone'a, choć bez serdeczności. - To nie będzie konieczne, sir - powiedział. - Sprawa będzie załatwiona, migiem! - Dobrze! - Stone oparł się na fotelu. - Może na Fundusz Wdów po Policjantach, sir? - Weston był pod wrażeniem i wcale niespeszony. - Co? A, tak. Oczywiście. Szczytny cel. Tysiąc? Weston otworzył szeroko oczy. Był pod jeszcze większym wrażeniem. - Cóż, sir, uważam, że to bardzo hojny datek... - Dzięki - rzucił Stone, kończąc rozmowę i temat. - Mary, kawy! - krzyknął wstając. Była w pomieszczeniu obok. Odkrzyknęła: - Do pokoju? - Do ogrodu - zawołał nieco ciszej. - Daj mi tylko znak. - Już lecę. Wyszedł na zewnątrz, przeszedł przez listopadowy ogród do muru okalającego dom. Teraz cieszył się, że posiadłość nie jest większa. Była naprawdę mała, wziąwszy pod uwagę jego możliwości finansowe. Kilka akrów, nic wielkiego. Wystarczająca dla niego i Vicki. I Richarda... Był to kamienny mur; masywny, choć w niektórych miejscach nieco ukruszony. Porośnięte mchem i trawą wyrwy dodawały całej posiadłości uroku. Teraz były przyczyną zmartwień. A jednak przy tych zabezpieczeniach nie powinno być problemu. Robotnicy pracowali wyśmienicie, była ich spora grupa. Rozpinali stalową sieć na żelaznych wspornikach. Odnalazł wzrokiem brygadzistę i przywołał go do siebie. - Jak długo według pana to potrwa? Był to zwalisty mężczyzna o ciężkich dłoniach na podobieństwo wielkich kafarów, które dawno wyszły z użycia. Zsunął kask na tył głowy i podrapał się w nos. - Skończymy jutro w południe - mruknął - jeśli wszyscy przyjdą do pracy! - Tak? - No ci, wie pan... Rano nie przyszło dwóch, szefie. Zaczęliśmy w poniedziałek z ekipą, a
tera jest tylko dziewięciu! Cholerny Bełkot! - Wszyscy czterej? - Taa - brygadzista pokiwał głową - chyba tak. Świat naprawdę ocipiał, szefie! - Chyba to jest przyczyna - Stone zgodził się z gorzkim uśmiechem. Teraz brygadzista podrapał się w czoło. - A w ogóle, po co to wszystko? - machnął ręką szerokim gestem, wskazując na zasieki stawiane wokół całej posiadłości. - Spodziewa się pan trzeciej wojny światowej czy jak? - Raczej „czy jak” - Stone pokiwał głową, uśmiechając się drapieżnie, ale ten uśmiech stanowił tylko kamuflaż i szybko spełzł mu z twarzy. - Tak czy inaczej niech pan weźmie więcej ludzi, tak na wszelki wypadek. Pracujcie do późna, jeśli musicie. Po szesnastej podwajam stawkę. Dla pana będzie ekstra premia, jak skończycie do jutra do południa. Może być stówa? - Stufa? - uśmiech brygadzisty był tak szczery, jak szeroki. - Nie ma sprawy, szefie! Za stufę sam to skończę! - Odwrócił się i wrócił do pracy, wykrzykując ponaglające ostre polecenia, zaganiając swoich ludzi do pracy. - Dobrze! - powiedział do siebie Stone. I dodał w myślach: Jak J. C. Craig się zabezpiecza, mogę i ja. Mary zawołała go z frontu domu. Stone usłyszał jej głos przez ponawiające się odgłosy kafarów, pokrzykiwania i przekleństwa robotników i odgłos silnika niewielkiego traktora, który naciągał na wsporniki stawiający zaciekły opór drut. Idąc podjazdem, ponownie jego myśli powędrowały ku Richardowi. Co chłopak teraz porabia? - zastanawiał się. A Lynn, jak ona się w tym wszystkim odnajduje? Dzielna dziewczyna. Otwarta jak księga. Szkoda, że nie można tego samego powiedzieć o jej ojcu... Od soboty Stone nieustannie martwił się o los uciekinierów, a jednak, choć nie było ich już cztery dni, Jimmy Craig nie poruszył ponownie tego tematu. Martwiło to Stone'a. Właściwie nie miał kontaktu z Craigiem ani z PSISAC od soboty. Nagle to, co zaprzątało jego umysł - ta nieuchwytna myśl na dnie umysłu - ujawniło się w całej okazałości, przynosząc ulgę. Oczywiście! Dlaczego nie pomyślał, by zadać to pytanie wcześniej? Chyba miał za dużo na głowie. Ale w końcu nie można oczekiwać właściwych odpowiedzi, jeśli nie zadało się właściwych pytań. A pytanie brzmiało: Czy J.C. Craig nie był świadom tego, że on też może zachorować na zarazę umysłu jak każdy inny? A pomimo tego w PSISAC zmieniał cały kompleks w schronienie, w fortecę. To było całkowicie pozbawione sensu. Czy rzeczywiście? Jaki pożytek z mianowania się panem na oszalałym zamku? A jeśli się samemu oszaleje? Ale z drugiej strony... cóż, był również on, Phillip Stone, który robił dokładnie to samo. Za przykładem Craiga. Było jak ze wszystkim, jak sądził: człowiek nigdy nie podejrzewa, że przytrafi
się to właśnie jemu, a jednak... Potrząsnął głową, by pozbyć się tej myśli, zagryzł mocniej usta i popijając kawę, obserwował robotników przy pracy. Bardzo chciał wrócić do PSISAC i zacząć zadawać pytania, i żądać odpowiedzi. A jednak coś ostrzegało go, że byłoby to bardzo niebezpieczne posunięcie. Nie, będzie się trzymał z daleka od tego miejsca, przynajmniej na razie. Ale wcześniej czy później, obiecał sobie - jeśli w ogóle ma być jakieś później - J.C. Craig będzie musiał się zdrowo tłumaczyć!
W tej samej chwili obiekt rozważań Phillipa Stone'a odebrał rozmowę z kontynentu. W swoich pokojach w Kopule J.C. Craig siedział przy swoim biurku, czekając, aż na ekranie pojawi się ostry obraz beznamiętnej twarzy Edwarda Bragga, następnie oparł się na blacie i warknął: - Edward, co nowego? - Jest coś - odparł nerwowo podwładny - ale nic dobrego. Craig dostrzegł, że bladość na licach Bragga wynikała z szoku, a nie beznamiętności. Złapał oddech i zalał rozmówcę potokiem słów: - Co to ma znaczyć? Złe wieści? Mów szybko. Co się stało? Co z Lynn? Bragg uniósł dłonie do twarzy. - Niech mi pan pozwoli powiedzieć! A po chwili: - Zdaje się, że bracia Jacksonowie znaleźli ich jako pierwsi - powiedział. - Tak? No i co? - Craig nie mógł się powstrzymać. - Jacksonowie ich odnaleźli, a później znaleziono Jacksonów. Martwych! - powiedział Bragg. - Obydwu! Mówił nieco zbyt spokojnym głosem, było słychać i widać, że za chwilę wybuchnie. Craig sięgnął, by wyregulować aparat, ale rozmówca powstrzymał go: - Stoję między dwiema górami. Nie ma tu lepszego sygnału. Najważniejsze, że pan mnie dobrze słyszy. - Tak, tak, słyszę cię! - uciął Craig. I już spokojniej, niemal błagalnie, dodał: - Edwardzie, co z Lynn? Braggowi stężały nieco usta. - O ile mi wiadomo, nic jej nie jest - powiedział. - To znaczy nie ma żadnych dowodów, że ona... ale niech mi pan pozwoli powiedzieć do końca. - No to mówże wreszcie! - Craig zagryzł wargi i zacisnął pięści. - Słuchaj! - warknął niespodziewanie Bragg i momentalnie się pohamował. - Przepraszam,
sir, ale pan sobie siedzi bezpieczny tam w PSISAC, krzyczy na mnie i mnie denerwuje. To ja ścigam oszalałego maniakalnego mordercę, nie pan! Craigowi aż opadła szczęka, jednak nie z powodu tonu Bragga, lecz tego, co usłyszał. - Garrison ich zamordował? - wykrztusił. - Zamordował Jacksonów? Bragg pokiwał twierdząco głową. - Tak. Tak przynajmniej podejrzewam. Ale niech pan nie pyta, w jaki sposób. - Ale ja właśnie o to pytam! Proszę, mów dalej. Bragg skinął głową. - Dobrze, więc. Jestem teraz w małym miasteczku o nazwie Duderstadt. Usłyszałem w porannych wiadomościach, że miał miejsce jakiś wypadek drogowy, no, jakiś wypadek. Dwie ofiary były angielskimi turystami. Ponieważ byłem blisko tego... wydarzenia, pojechałem od razu na miejsce. Powiedziałem miejscowej policji, że być może to moi znajomi - że wypiłem kilka głębszych z poznanymi Anglikami zeszłego wieczoru - i pozwolili mi zobaczyć ciała. - I to byli Jacksonowie? - Tak. Sir, byli potwornie zmasakrowani. Bóg jeden wie, co ten Stone, ee, Garrison im zrobił! - Nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremnie! - rzucił Craig. - Opowiedz o tym! - Jeden z nich był rozszarpany. Nie zmiażdżony, lecz rozszarpany, jakby hipopotam go ugryzł. Drugi... - Bragg zrobił minę. - Tak? - Craigowi zaczął drgać kącik ust. - Został przepołowiony. Kawałki rozrzucono daleko od siebie, a pomiędzy nimi został tylko szlak posoki i flaków... Craig jęknął. - Moc antychrysta! - wydyszał w końcu. - Co jeszcze? - Jechali fiatem, wielkim, kwadratowym wozem. Tak przynajmniej podejrzewam. Został zmiażdżony i spalony. - Zmiażdżony? Spalony? - Tak. Jakby spadł na niego budynek. Ślady opon wiodły do miejsca pod drzewami, gdzie zaparkowali, a potem... miazga. Został wciśnięty w ziemię, dach pękł, okna powypadały, zajął się ogniem. - Edwardzie, posłuchaj mnie. - Craiga opanowało szaleństwo. - Musisz odnaleźć moją córkę. Znajdź ją i... - Jeszcze nie skończyłem - uciął Bragg. Craigowi nie podobał się jego ton i podejrzewał, że ma coś jeszcze bardziej przykrego do zakomunikowania.
- No to dokończ - powiedział. - W pobliskim rowie odnaleziono fragmenty porwanej odzieży. Kostium, pulower, bieliznę, buty - wszystko. To był strój kobiety. Buty bez wątpienia należały do Lynn. Widziałem, jak je miała na nogach... Cała krew odpłynęła z twarzy Craiga. - Co... co chcesz mi powiedzieć? - jego głos przypominał ptasi skrzek. - Chyba tylko, że nie powinien pan mieć specjalnej nadziei - odparł Bragg. - Ale mówiłeś, że nic jej nie jest! Mówiłeś... - Mówiłem, że nie ma dowodów na to, że tak nie jest! Przecież nie znaleziono ciała, prawda? Craig wolno zwiesił głowę. Zakrył twarz rękami i zaczął szlochać. - Sir - Bragg odezwał się dużo łagodniej - może nie jest tak źle, jak wygląda. Niech się pan nie poddaje. Ja się nie poddałem. - Nie, oczywiście, że nie - powiedział Craig głosem przytłumionym od skrywanego płaczu. Nie możemy się poddać. Masz jakieś tropy? - Musi być gdzieś w górach. Słyszałem pogłoski o dziwnych wydarzeniach w St. Andreasbergu, a Garrison kupował tam wczoraj paliwo. Byłbym już na miejscu, ale miałem kilka paskudnych ataków choroby. Teraz tam jadę. W końcu Craig podniósł wzrok, otarł łzy z pustych, zaczerwienionych oczu. - W takim razie życzę ci powodzenia - powiedział. - Będę się za ciebie modlił, Edwardzie. Zupełnie mu odwaliło! - pomyślał Bragg. - Ten to dopiero bełkoce! Zapytał na głos: - A co z innymi? Jakieś wieści od nich? - Conti się nie meldował. Ale to milczek. Ta cała Tyler mówi, że ma dobry trop, ale rozmawiała z panną Ellis, a nie ze mną osobiście. Nie mówiła, co to za trop. - W takim razie sam porozmawiam z Dorothy Ellis. - Bragg skinął głową. - Dobrze. Ale nie marnuj czasu, Edwardzie. Teraz czas jest na wagę złota. I nie szczędź wysiłków. - Jeszcze jedno... sir - powiedział Bragg. - Tak? Teraz albo nigdy - postanowił Bragg. - Jak mi się uda - jeśli odnajdę i zabiję Garrisona, i przyprowadzę pańską córkę - to wiem, czego będę chciał. - Co tylko chcesz, co chcesz. Czy nie mówiłem wyraźnie? - Chcę jej.
- Co? - Craig był prawdziwie zaskoczony, ale zaskoczenie na twarzy ustąpiło miejsca niepomiernemu zdziwieniu. - Ty chcesz...? - Chce dostać Lynn, pańską córkę. Wziąć z nią ślub. W nowym świecie, w naszym nowym świecie. Twarz Craiga spochmurniała. Wolno podniósł się z krzesła. Jego twarz wykrzywiała teraz furia, która rosła z każdą sekundą. - No, bo któż miałby ją poślubić? - Bragg dodał szybko w swej obronie. - Czyż nie jestem jednym z pańskich zaufanych? Podziwiam ją skrycie od dawna, naturalnie na dystans. Czy może chciałby pan, żeby wziął ją ktoś inny, może ktoś taki, jak Garrison? Jakiś niegodny tego zaszczytu obcy, który przeżyje zagładę? Te słowa, choć bezczelne, miały sens. Craig słuchał go, oddychając głęboko, i ponownie usiadł. Stłumił ustawiczny tik wargi i wziął się ostro w garść. W końcu przemówił: - Przyprowadź ją do mnie, całą i zdrową - i niech ona sama powie, że zabiłeś antychrysta Garrisona - a potem niech sama powie, czy chce cię za męża, wtedy ją dostaniesz. Bragg zastanowił się przez chwilę nad tymi słowami i uznał to za rozsądną propozycję. Jeśli Lynn jeszcze żyje, to Stone musi ją teraz niesamowicie przerażać. Bragg zastanawiał się, ile razy Stone miał atak, odkąd ta mała idiotka uciekła z nim. I tak jak to wyłożył Craigowi, któż niby miał ją poślubić, kiedy będzie po wszystkim? Jeśli coś nie pójdzie po myśli Bragga, zawsze może coś wymyślić. Tak czy inaczej młodzi ludzie o wiele lepiej będą się nadawali do Nowego Ładu i z pewnością Nowy Świat będzie domeną ludzi silnych, a nie takich starych pierników jak Craig. Kiedy ten tak zwany „prorok” usunie się, będzie można z łatwością odrzucić te religijne bzdury, a z pewnością nie potrwa to długo, gdyż Bragg pomoże mu rozstać się z tym światem. Do tego czasu Lynn Craig będzie należeć do niego, czy jej się to spodoba, czy nie. - Zgadzam się - powiedział...
Tym razem Lynn obudziła się przeraźliwie głodna. Wybudzała się wolno, miała oczy sklejone od głębokiego snu. W ustach czuła suchość i niesmak, a kark był aż sztywny od niewygodnej pozycji, w jakiej zasnęła. Ale spała tak głęboko, że nie mogła zmienić pozycji, i kiedy otrząsnęła się wreszcie, poczuła nieopisany głód. Pierwsza myśl po przebudzeniu: jak bardzo jest głodna. Wczorajszy posiłek Richarda był w stanie zaspokoić drużynę rugby, ale ona była o wiele bardziej wstrzemięźliwa. Teraz żałowała, że też nie napchała się do granic możliwości. Ziewnęła, uśmiechnęła się na wspomnienie kopiastych talerzy Richarda i uniosła lekko powieki. Chatę wypełniało przyćmione światło dnia...
Chatę? Nagle Lynn zorientowała się, gdzie jest, i przypomniała sobie wszystko. Aż podskoczyła na krześle, wszystkie zmysły rozdzwoniły się jak dzwony na trwogę, jak w pozbawionej oleju skrzyni biegów. Zatoczyła się - zdrętwiały jej całe uda i pośladki - zamachała rękami, ale nogi nie chciały jej nieść. Drżąc cała, oparła się o stół, uspokoiła bicie serca i oddech i rozejrzała się wokół. Podbiegła do niej Suzy, machając ogonem. Lynn najpierw rozćwiczyła jedną nogę, potem drugą i krew zaczęła krążyć bez przeszkód. Błyskawicznie rozjaśniło się jej w głowie, a groza w myślach przybrała szarą barwę mętnej brei. Jeśli kiedykolwiek miałaby przeżyć coś równie okropnego... nie, to niemożliwe! Odruchowo sprawdziła, która godzina, ale na nadgarstku nie odnalazła zegarka. Pewnie straciła go podczas ataku. Najwyraźniej w swym bydlęcym zezwierzęceniu zerwali jej też zegarek. No cóż, i tak nigdy nie chodził punktualnie. Będzie chyba jakaś dziesiąta czy jedenasta. Za oknami, pomimo że nie było szczególnie jasno, słońce wstało już dawno. Ogień w piecyku dawno już wygasł i tliły się tam tylko czerwone węgle, mimo że odruchowo dokładała drew do pieca. W chacie znów panował chłód i od otwartych podmuchem wiatru drzwi zawiał przeciąg. Lynn naprawdę się wyspała, pewnie tego potrzebowała. Znów przypomniała sobie napastników z zeszłego wieczoru, ich ohydne twarze... po czym wyrzuciła je z pamięci. Co najważniejsze, uciekła im czy też została wyratowana, a może jedno i drugie. Pewnie będzie musiała poczekać na wyjaśnienie tego zdarzenia. Może w końcu Richard będzie mógł jej opowiedzieć, co się stało. Całkowicie przebudzona wrzuciła do pieca kilka szczap i suchego mchu, potem kilka większych kawałków i wreszcie dwie cieńsze gałęzie. Następnie podeszła do Richarda. Leżał dokładnie w takiej pozycji, w jakiej widziała go zeszłej nocy: na plecach, z twarzą do góry, z nasuniętym kocem. Ale niebieska poświata jakby się rozproszyła, a twarz nabrała nieco kolorów, tracąc trupią barwę. Wsunęła rękę pod koc i pod marynarkę, wyczuwając bicie serca wolne, lecz regularne, słabe, lecz nieurywane. Zauważyła też, że zniknął chłód - był ciepły albo przynajmniej letni. Z westchnieniem zawinęła pod siebie swą suknię z koca i siedziała przez chwilę obok niego po turecku, delikatnie wygładzając zmarszczki na czole Richarda. Suzy usiadła obok z wywieszonym językiem. - Ty też jesteś głodna? - Lynn zapytała psa. W odpowiedzi Suzy wstała i podeszła do drzwi, obwąchując szczelinę, przez którą wpadał do pokoju przeciąg. - Chcesz sobie pobiegać? - zgadła Lynn. Wstała i uchyliła szerzej drzwi. Suzy odszczeknęła coś w podzięce, przecisnęła się przez szczelinę i pobiegła w las, machając ogonem.
Lynn wyglądała za nią przez chwilę. To był zimny i szary dzień. Szare chmury kłębiły się wolno nad głową, wisząc nisko na niebie. Lynn miała nadzieję, że deszcz nie spadnie Będzie paskudnie, jeśli... JEŚĆ - w jej głowie odezwał się głos Richarda, pusty, niewypowiedziany dźwięk, który sprawił, że aż podskoczyła. Odwróciła się i spojrzała na niego. Leżał zupełnie bez ruchu z zamkniętymi oczami, jak dotąd. - Jesteś głodny? NIE. ALE TY JESTEŚ. I SUZY. - Ja poczekam, a Suzy może sobie złapać królika. NIE JEST W TYM DOBRA (niemal wyczuła, jak potrząsa przecząco głową). - Więc obie będziemy musiały poczekać. NIE. - Ale co ja mogę? - wzruszyła bezradnie ramionami, myśląc: Dzięki Bogu nikt nie widzi, jak sama do siebie mówią! NIE TY. JA. - Ty? Ty masz leżeć i zdrowieć! Nie przejmuj się... Słowa zamarły jej w gardle, zapomniała, co chciała powiedzieć, bo oto błękitna poświata wróciła silniejsza niż poprzednio, spowijając jego postać w neonowym blasku. Trwało to tylko przez sekundę, może dwie, po czym zgasło jak światło w latarce. JEDZ - znów w jej umyśle pojawił się głos, ale tym razem słabszy i niknący w oddali... Lynn najpierw wyczuła zmianę. Nagle pomieszczenie wypełniło się zapachem, od którego poleciała jej ślina. Następnie odwracając się wolno od Richarda, wyczekująco obejrzała się za siebie. Nietrudno było zauważyć różnicę. Momentalnie jej wzrok spoczął na stole, na tym, co na nim stało! Było dokładnie tak, jak Richard lubił: na stole leżał niewielki obrus z symbolem Schweitzerhofu - z miską ze Schweitzerhofu, w której widać było coś ciemnego, gorącego i parującego, a na małym, owalnym półmisku leżały kawałki świeżo ukrojonego chleba, posmarowane grubą warstwą masła i dzbanek kawy z niewielką filiżanką i spodkiem wraz ze sztućcami ze Schweitzerhofu, każdy z nich miał wyraźne „S wybite na rączce. Zobaczyła nawet serwetki i szklankę krystalicznie czystej wody. Ale wszystko było dziwacznie bezładnie poustawiane na stole. Obrus był przekrzywiony i jego róg zwisał ze stołu. Nietrudno było poznać, czyja dłoń czy też umysł nakryły do stołu! Podchodząc do stołu, Lynn poczuła się zdezorientowana - jakby momentalnie ktoś znieczulił jej zmysły - i prawie weszła w miskę czystej wody stojącej na podłodze obok olbrzymiego
krwistego steku. O niczym nie zapomniał, o nikim. Opadła na krzesło i chichocząc histerycznie, wpatrywała się w stół, w posiłek. A ona jeszcze narzekała na wystrój stołu! Przez wiele minut tylko tak siedziała i wpatrywała się w to wszystko z rozwartą buzią, zanim odważyła się dotknąć czegokolwiek. Ale wtedy... Cóż, może się gapić, ale może też i jeść. Może lepiej powinna zacząć, zanim to wszystko nie zniknie, tam, skąd się pojawiło! Była w połowie ogonówki - która smakowała wybornie - kiedy wróciła Suzy, rozczarowana wynikami swego polowania. Richard miał rację, nie była w tym dobra. Ale teraz wpatrywała się z niedowierzaniem w stek i miskę wody! Później odbyły się zawody, kto szybciej zje swoje śniadanie... Później, pchnięta do działania myślą, która ją prześladowała na jawie zeszłej nocy - choć wiedziała, że zakłóca Richardowi odpoczynek - Lynn podeszła do niego i usiadła obok na podłodze. - Richardzie - powiedziała, zwracając się wprost do niego i wpatrując się intensywnie w jego twarz. - Miałam rację, co do tych facetów. Przyjechali z PSISAC. Ale nie mogę uwierzyć, że mój ojciec kazał im cię zabić. Wiem, że im uciekłam, ale martwię się, żeby nas znowu nie znaleźli, nawet tutaj. NIE ZNAJDĄ - przekaz był odmienny od poprzednich, stanowczy. Lynn aż wzdrygnęła się, jakby owiał ją chłodny wiatr. - A jeśli znajdą? A może nie tylko oni nas szukają. Może są inni? INNI? (czy powieki nie rozbłysły mu na chwilę?). Suzy zawyła nerwowo i podpełzła bliżej, starając się wepchnąć swój nos pod ramię Lynn. INNI... Mentalny głos Richarda w umyśle Lynn stał się czujny, jakby nad czymś się zastanawiał. I na jej oczach powrócił niebieski poblask, otaczając siną łuną całą jego postać. Pospiesznie odsunęła się od niego, tak jak Suzy, i oparła się o stół. Błękitna poświata potężniała niebezpiecznie. Lynn widziała ciało Richarda, każdy jego szczegół prześwitujący przez ubranie i koc. W chwilę później... mogła zobaczyć jego kości! Cały jego kościec prześwitywał przez przeźroczyste ciało, jakby pod wpływem promieni rentgena, a blask był tak jaskrawy, że Lynn musiała odwrócić wzrok. Zrobiła to z ulgą i czekała z zapartym tchem, spoglądając spod zmrużonych powiek na przeciwległą ścianę, aż poświata z wolna przygasła i wycofała się do wnętrza Richarda. Wtedy przełknęła ślinę i ponownie spojrzała na niego. Na Richarda i na chatę. Wydawało się, że nic się nie zmieniło... czy na pewno? Nie było ciemniej?
Suzy wydała z siebie cienki, ostry skowyt, jakby lodowe ostrze noża przeciągnęło po strunie jakiegoś dziwacznego instrumentu. Lynn poznała Suzy na tyle, by ufać jej instynktom. Rzeczywiście coś się zmieniło. I tak, było ciemniej. Odwróciła się do otwartych drzwi balkonowych, zrobiła krok wprzód i... NIE! Ostrzeżenie. Zawahała się. - Nie wolno mi wyjść na balkon? NIE... TAK... ALE TYLKO WYJRZYJ. Bardzo ostrożnie uchyliła drzwi. Spojrzała. Na zewnątrz wszystko było rozświetlone blaskiem gwiazd. Niebiosa płonęły konstelacjami, o których istnieniu Lynn nie miała najmniejszego pojęcia. Ale fakt, że była noc, kiedy powinien być dzień - i że gwiazdy tkwiły na niebie jak reflektory, świeciły mocniej niż kiedykolwiek - i również całkowicie nieruchome niebo... nie tylko dlatego szybko zamknęła drzwi i jak zahipnotyzowana usiadła wolno na podłodze. Jej paraliż miał zupełnie inną przyczynę. Stało się tak, dlatego, że Richard zrobił tylko jeden sus w Psychosferę i zabrał tam Lynn, Suzy i całą chatę. Jedno było pewne: nikt z PSISAC ich tu nie znajdzie. Lynn widziała już wędrujące po niebie gwiazdy, ale zawsze były ograniczone odległym horyzontem. Nigdy wcześniej nie widziała, jak wędrują wzdłuż i pod niebem! Nigdy w życiu nie patrzyła na nie z góry! Gdziekolwiek się znajdowała, Lynn wiedziała, że było to miejsce bardzo odległe od górskich szczytów Harzu. Ale tych przestrzeni jej umysł nie był w stanie sobie wyobrazić...
Znów byli tylko we dwójkę - człowiek i zwierzę, dwoje przeciw grozie - i wciąż uciekali przed zbliżającym się szalonym bogiem. Skąd przybyli - pokonując niezmierzone połacie na zmęczonych nogach - Garrison pamiętał niewiele, tylko tyle, że droga była długa, samotna i straszna. Groza zapanowała nad światem, a ludzie krzyczeli, śmiali się, tańczyli i umierali. Szalony bóg wkrótce stanie się władcą wszystkiego. Ale nie miał jeszcze władzy nad Garrisonem. Garrison... To miano dziwnie brzmiało w jego ustach. A jednak wiedział, że tak się nazywa. Richard Garrison, syn Garrisona. I jeszcze Suzy, ta sama wierna Suzy, która służyła jego ojcu, tak jak teraz służy jemu. Przyjaciel i towarzysz podróży... i dobry duch. Ale to było w innym świecie, w innym czasie, w którym ludzie byli w większości zdrowi na umyśle. Teraz był to inny świat - świat szaleństwa.
Garrison westchnął, zatrzymał się i spojrzał za siebie. Wspinali się teraz, mężczyzna i pies, a za nimi w dole widać było zielone podnóże góry porośnięte drzewami, krzakami i dziką trawą. Były tam też rzeki wijące się jak srebrne wstęgi, niknące w odległych jeziorach i oceanach; ale tu na górze były tylko zimne kamienie i przyprawiające o zawrót głowy nawisy, a gdzieniegdzie poszarpane wichrami sosny. Jeszcze wyżej śnieg pokrywał poszarpaną górską krainę bielą, a odległe szczyty skrywały kłębiaste chmury. A jednak lepiej było patrzeć w przód - na wciąż jeszcze niezdobyte wyżyny, zdradzieckie śnieżne połacie, które należy pokonać. Do przodu, nie cofać się, z tyłu panowała groza i śmierć. Garrison aż za dobrze widział słupy dymu, które pstrzyły i zacierały horyzont za nimi, doskonale wiedział, co wywołało pożary w płonących osiedlach. Oznaczały, że potwór uparcie podąża ich śladem, że nie spocznie, póki ich nie dopadnie, zostawiając za sobą spaloną ziemię i zamęt w umysłach ludzi. I tak Garrison i pies wspinali się po niebotycznej górze, zostawiając za sobą świat... Stanęli właśnie na płaskiej półce, myliłby się jednak te, który powiedziałby, iż jest to szczyt, który był jeszcze daleko w górze. Może będą mogli obejść go, podążając dookoła krawędzią klifu. Może się udać albo nie. Ale wtedy właśnie, idąc dalej przez sypki, płytki śnieg i owijając się poszarpanym odzieniem, które ledwo chroniło przed smagnięciami lodowatego wiatru, Garrison zobaczył w skale wielkie sklepienie jaskini. Tak, była to jaskinia, która jednak nie była wytworem natury. Jej łukowata ściana była zbyt regularna, zbyt gładka, a w głębi można było zobaczyć odlegle światła. W środku znajdowało się życie. Życie! I być może nawet zdrowy rozsądek. Garrison pospieszył w tamtym kierunku, wszedł do środka i poszedł pierwszy długim, prostym, wyciętym w skale tunelem. Nie była to jaskinia, ale tunel ze światłami na wprost obietnicą życia! Teraz ściany były wyłożone kafelkami, płytami sterylnymi w swej surowości. Pokrywała je cienka warstwa lodu. Głębiej lodu było coraz więcej, a w środku wręcz lodowato. Potężne sople zwisały jak stalaktyty z wysokiego sklepienia na górze. Im głębiej schodził Garrison, tym tunel robił się dziwniejszy; teraz zmienił się w prawdziwą jaskinię - potężną lodową pieczarę, która rozciągała się kręto przed nim. Oświetlały ją jasne światła na suficie, w których promieniach lód wyglądał jak błękitne szkło. Widać tu było liczne nisze w ścianach, w których zamarznięte wózki stały bez ruchu. Na wózkach spoczywały wielkie stalowe tuleje jak metalowe trumny w niekończącej się procesji, przez całą długość jaskini po obu stronach. A pod nogami mężczyzny i psa skrzący się lód pokrył stalowe szyny, które zwężały się w oddali, wiodąc parę podróżników do serca góry. Suzy nie podobało się to miejsce i dawała temu wyraz, co jakiś czas wyjąc i popiskując
żałośnie, posuwając się w neonowym cieniu swego pana. Garrison nie zamierzał wątpić w psie przeczucia, dlaczego jednak suka tak bała się tych nisz, wózków i tulei i dlaczego tak ściśle trzymała się jego boku, tego nie wiedział. Ale gdzie byli ci ludzie, których towarzystwa tak łaknął? Gdzie było życie? Zaszli już głęboko w lodową jaskinię, gdy nagle Garrison wciągnął głęboko chłodne powietrze i stanął w miejscu na tyle szybko, na ile pozwalała oblodzona podłoga. Nad jedną z wnęk zauważył numer „2139”, który w niewyjaśniony sposób miał dla niego jakieś istotne znaczenie. Wszedł czujnie do niszy, a Suzy za nim... ale cały czas przemykała się pod ścianą z warkotem. Wyciągnął na zewnątrz oszroniony wózek z tubą, a pies wycofywał się ujadając. Sierść na jej grzbiecie zjeżyła się cała, jakby ona również zamarzła. Tuleja miała zawiasy z boku, a wąska szczelina wskazywała miejsce, w którym można było ją otworzyć. Chromowane klamry chroniły jej zawartości. Zawartości? Z jednej strony tulei widać było zakrzywioną szybę. Garrison przetarł ją i zdrapał szron, chuchając na szkło, starał się zobaczyć, co było w środku. Czy zdawało mu się, że widzi zarys głowy i ramion? Twarz? Następnie zobaczył niewielką, oszronioną owalną plakietkę z metalu. Była to mosiężna plakietka przymocowana dwiema śrubami do metalu. Widniało na niej nazwisko i data. Odczytał je: - Vicki Maler: 1973 Jego matka! Garrison rzucił się do metalowych klamer i otworzył je, przełamując opór mocnych sprężyn. Tuleja otworzyła się, pokrywa z sykiem odsunęła się i opadła na bok zawieszona na cienkich pneumatycznych ramionach. Spojrzał... ale gęsty obłok kriogenicznego gazu jak nieprzejrzysta mgła buchnął mu w twarz, więc musiał zamknąć powieki, bo zapiekły go oczy. Kiedy syczenie ustało, uchylił zlodowaciałe powieki i ponownie zajrzał do środka. Na ten widok, przy wtórze przerażonego zawodzenia Suzy, wybałuszył oczy. Warstwa lodu pokrywająca jego matkę pękła w talii, eksplodując chmurą miniaturowych kryształów. Vicki szarpnęła się i usiadła w sztucznym lodowym grobowcu. Cała była pokryta lodem, ale kiedy się wyprostowała, powłoka pękła z chrzęstem jak szklana skorupka i opadła z niej w kaskadzie parujących odprysków i drzazg. I zwróciła twarz ku synowi. Teraz Richard zaczął krzyczeć wraz z przerażoną Suzy i odskoczył do tyłu. Jego matka zawtórowała mu śmiechem, który przypominał umęczony skrzek. Otworzyła na oścież usta jak drewniana lalka, a język wypadł jej na zewnątrz, skręcając się i wijąc. Wraz z nim wypadły na zewnątrz jakieś czułki, żywa rakowa narośl, która chwytała po omacku w powietrzu i drgała jak
obmierzły ukwiał. Wciąż się śmiała i bełkotała, a pomarszczone dłonie chwytały się brzegu tuby, próbując złapać coś na oślep. Trądowy stwór buchał jej z nozdrzy i uszy, drgając ohydnie. Wciąż rechotała, aż do chwili, w której jej niewidzące oczy z dźwiękiem przypominającym odgłos pękających zgniłych owoców zassały się do środka, ustępując miejsca pulsującej ropie! Na oczach osłupiałego Garrisona potwór zjadał ją od środka, aż zapadła się ze wrzaskiem do wewnątrz i opadła na dno swej trumny. A potem... Później była tylko ucieczka. Ucieczka przed grozą w tulei, z lodowej jaskini i z całego świata koszmaru. Uciekał jak oszalały na oślep, jakby goniło go stado demonów, przebijając się przez wszystkie zapory podświadomego świata, wrzeszczał jak potępieniec, raz za razem wracając do krainy jaźni...
Lynn przebudziła się ze swego snu - zwykłych wędrówek pozbawionych formy i treści - na dźwięk krzyku Richarda i przeciągłego wycia Suzy. Przed pójściem spać na podłodze obok niego położyła dodatkową poduszkę, złożony koc i przykryła się jego połówką. To było wcześniej, kiedy przywykła do faktu, że jest... gdzieś indziej. Nieco później Suzy wczołgała się między nich i tak spali razem. Zmęczenie Suzy wzięło się z nudy - nie miała chwilowo nic do roboty, (ponieważ skoro znaleźli się „tu”, nie mogła wychodzić na zewnątrz; przestrzenie międzygwiezdne były dla niej równie nierzeczywiste jak dla każdej żyjącej istoty; bańka, w której tkwiła chata stanowiła granicę pomiędzy „znanym i bezpiecznym” a „śmiertelnie niepoznawalnym”). Lynn zasnęła z podobnych powodów, ale również była wycieńczona, jeśli nie fizycznie, to z pewnością psychicznie. Zbyt wiele chciała pojąć naraz skołatanym umysłem. A Richard? Zasnął. Spał, ponieważ głęboki sen stanowił fazę przejściową, prowadzącą do odrodzenia i odzyskania kontroli nad „zregenerowanym” ciałem. Jego ciało zostało już zregenerowane i odzyskał nad nim kontrolę, jeśli oczywiście można było użyć tego słowa. Ponieważ tym razem, z powodu natury ostatniego koszmaru, jego dramatycznej ucieczki i powrotu do relatywnego bezpieczeństwa świata na jawie, czuł się naprawdę źle. Leżał obok Lynn z zaciśniętymi powiekami, jakby bojąc się je otworzyć. Wciąż „biegł”, krzycząc jak oszalały, waląc piętami o podłogę i rzucając się na łóżku. Suzy dostała i szybko się usunęła, a całkowicie przebudzona Lynn starała się przycisnąć mu ręce do ziemi. Widok jego wykrzywionej w przerażeniu twarzy (nigdy nie słyszała, jak ktoś tak krzyczy) był najgorszym w jej
życiu i z przerażeniem w oczach podejrzewała, że to kolejny atak choroby. - Richard! - krzyknęła, rzucając się na niego całym ciężarem, a Suzy uskakiwała, co rusz starając się uniknąć ciosów. - Richard, to ja, Lynn! - O Boże! - zakrzyknął w przerażeniu. - Mamo, mamo, mamo! Objęła go ramionami i ukołysała, a kiedy przestał łapać oddech, przycisnęła mu głowę do piersi i głaszcząc go, mówiła: - Już, już, już! To ja, Lynn! Twoja Lynn. - O, Lynn! To było... potworne! Z bólem patrzyła teraz na niego, na te dziwne oczy wielkie jak spodki w kredowobiałej drżącej twarzy. Po tym wszystkim, co przeżył, czego się dowiedział, zwykły koszmar mógł go tak przerazić? Na pewno! - Miałeś sen o swojej matce? - zapytała. - O Boże, tak! Tak, tak... Wstał, drżąc na całym ciele, i podszedł do piecyka. Płomień znów niemal całkowicie zgasnął. Gorejący żar strzelał iskierkami. Richard niepewnie wkładał polana przed drzwiczki kozy. - Chcesz mi opowiedzieć? - Nie, Lynn, nie. Tego nie można opowiedzieć. - Ale to tylko sen - przypomniała mu łagodnie, podchodząc do niego i obejmując go mocno. - Nie tylko - odparł, marszcząc czoło. - Nie, to coś więcej niż sen. - Sięgnął bezwiednie i poklepał łeb Suzy drżącą dłonią, na co zamachała niezdecydowanie ogonem i spojrzała na niego. Sen, koszmar, przeczucie, zapowiedź... Lynn wzruszyła ramionami. - Przynajmniej we śnie. Moje koszmary zwykle pojawiają się na jawie! To jeden wielki koszmar, od wczorajszego wieczoru. - Wyjrzała przez okno i zobaczyła chmury przesuwające się na popołudniowym niebie. Pomyślała: O, dzięki Bogu! Dzięki Bogu przynajmniej za to! - Nie była to też zapowiedź czegoś - powiedział wciąż zachmurzony. - Raczej wspomnienia, ale nie moje. Nieważne, już po wszystkim. Zastanowiły go jej słowa. „Wczorajszego wieczoru”? Rozejrzał się po wnętrzu, w końcu wzrok przyzwyczaił się do wieczornego światła i po raz pierwszy spojrzał na Lynn. Sen już odchodził w niepamięć, zajmując miejsce wśród innych okropieństw w zakazanych zakamarkach pamięci. We wspomnieniach będzie funkcjonował jako najgorszy z koszmarów... ale było już po wszystkim i wiedział, że to fikcja. Naprawdę nie był w tym miejscu. Przynajmniej jeszcze nie... - A co było wczoraj wieczorem? - zapytał, gdy ponownie przypomniał sobie o tym, co powiedziała na temat koszmarów na jawie. Spostrzegł, że jest naga, i przyciągnął ją do siebie. Siła jego ramion była taka jak zwykle, czuł się tylko trochę dziwnie, tylko...
- Postrzelili mnie! - wykrztusił. Lynn pokiwała głową. - Trzy razy! - Mój Boże! - Jego ręka powędrowała do obojczyka, zawisła na chwilę w powietrzu, po czym ostrożnie dotknęła miejsca po ranie. - A tu...? - pomacał obszar na lewej piersi. - I w bok - przypomniała mu. - W ubraniu masz dziury po kulach i krew. Ściągnął marynarkę, zdjął gwałtownie i koszulkę, i kamizelkę, właściwie jednym ruchem. Kiedy oglądał miejsca po kulach, Lynn oddzieliła koszulę od kamizelki. - Mogę? - zapytała, zakładając je na siebie. - Tak, oczywiście - wymamrotał, trzymając w górze marynarkę i oglądając dziury. - Ta dziura wygląda na wypaloną? Pokiwała głową. - Wrzący ołów. Parsknął. - Do diabła, kule nie są aż takie gorące! A poza tym lecą zbyt szybko, by... - zawiesił głos, ponieważ Lynn kręciła przecząco głową. - Nie gorące - poprawiła go - stopione! Był w kropce. - Ile pamiętasz, Richardzie? - układała poduszki na krzesłach, owinęła nogi kocem i opadła na siedzenie obok piecyka. On również usiadł, rozgrzewając się i zakładając marynarkę na nagie ramiona. Znów marszczył czoło, jakby chciał się skoncentrować. Ale po chwili potrząsnął głową. - Nic. Tylko tyle, że zostałem postrzelony. Dwóch facetów w samochodzie. Złapali ciebie, a mnie postrzelili. A później pustka. Nie, czekaj! - Oczy mu się rozszerzyły. - Pamiętam, jak biegłem do Schweitzerhofu. Wiedziałem, że umieram... Chwyciła go za drżące dłonie, jego uścisk jednak był mocny. Skrzywił się i powiedział: - Jezu, Lynn, naprawdę umierałem! - Myślałam, że już po tobie! - powiedziała. - Co jeszcze pamiętasz? - Założyłem sobie ten druciany kastet na dłoń i wbiłem końce w kabel telewizyjny. - Co takiego? - teraz chmura pojawiła się również na jej twarzy. - To ten trzeci sposób - wyjaśnił. - Nie pamiętasz? Przeklinam, staję się agresywny albo rażę się prądem. - Ale tylko wtedy, kiedy zbliża się kolejny atak? - Lynn nie rozumiała już nic z tego. Pokiwał głową. - Też tak myślałem. Ale zrobiłem to. I dalej już nie pamiętam. - Spojrzał na nią. Wydusił z
siebie gorzki uśmiech, dotknął ponownie ramienia i piersi i potrząsnął głową całkowicie zagubiony. - A teraz powiedz mi lepiej, co ty wiesz na ten temat, zanim z wysiłku dostanę wylewu! Powiedziała mu wszystko. O dwóch facetach, bliźniakach, którzy pracowali w PSISAC (nie znała nazwiska, wiedziała tylko, że jeden z nich to Darren); o jej męczarniach w samochodzie; o „ucieczce” i o tym, jak to musiała przedzierać się bez zmysłów do chaty; jak zastała tu Suzy i Richarda i o tym, co zaszło później. Powiedziała niemal wszystko, a zajęło jej to godzinę. - To byłeś ty, ten drugi ty - zakończyła. - Dzięki temu, co przekazał ci twój ojciec. Podczas opowieści nie przerwał jej ani razu. Kiedy skończyła, potrząsnął głową i zatopił się w myślach. - Jesteś pewna, że to nie był sen? - Widziałeś wypalone dziury w ubraniu, w miejscu, w którym ołów wypłynął z twoich ran powiedziała. Wstała, podeszła i na jego kocu wskazała mu grudkę ołowiu. - Patrz! To była kula! A naczynia i sztućce ze Schweitzerhofu tam na półce. Sam zobacz. Ledwo rzucił okiem na półkę, wyjął grudkę ołowiu z jej palców i przez chwilę ważył ją w dłoni. - Nie - powiedział. - Nie wątpię w ani jedno twoje słowo, Lynn. Oczywiście, że nie. Tak w ogóle to cieszę się, że nic z tego nie pamiętam. - Nagle na jego twarzy pojawiła się wściekłość. - I jakbyśmy mieli mało na głowie, to musimy się jeszcze przejmować tymi dwoma oprychami! - Nie - powiedziała. - Chyba nie musimy. Byłeś pewien, że nie będą nas więcej nachodzić. No, kiedy byłeś... kiedy tu leżałeś. - Ale twój ojciec mógł wysłać więcej ludzi. Teraz Lynn była zła. - Wciąż nie mamy pewności, czy w ogóle ich wysłał! - rzuciła. - Po prostu nie wierzę, że on... - A któżby inny? - uciął Richard nie mniej ostro. - Poza tym powiedzieli ci, że to on. - Ale chyba nie żeby cię zabić? - Widać było, że za chwilę wybuchnie płaczem. Przysunął bliżej krzesło i objął ją. - Jesteś dla niego całym światem, Lynn - powiedział. - Zawsze to wiedziałem. A według niego jestem tylko kolejnym bełkoczącym szaleńcem, cholernym maniakiem. Do diabła, za kilka dni to i tak nie będzie miało znaczenia! Chorzy na zarazę umysłu będą się szlachtować na potęgę... - Ale on tego nie wie - zaprotestowała. - Rozumiem, chce wiedzieć, że jestem bezpieczna, ale... - Czekaj! - Richard odsunął ją od siebie i spojrzał na nią z mieszaniną zaskoczenia i zdziwienia, jakby nagle uderzyła go w twarz albo splunęła na niego. - Co ty powiedziałaś?
Spojrzała na niego w podobny sposób. - Powiedziałam, że rozumiem, że chciałby wiedzieć, czy jestem bezpieczna... - Nie, wcześniej. - Wcześniej? - zmarszczyła brwi. - Powiedziałam, że on nie wie, że świat szaleje, że wkrótce ludzie będą się zabijać. Że szaleńcy będą wszędzie. Wyraz twarzy Richarda nie zmienił się. Była w kropce, martwiła się tym. - No, bo przecież nie wie, prawda? - Nie powinien wiedzieć - powiedział Richard już dużo spokojniej. - A jeśli wie? To wyjaśniałoby, że chce cię mieć z powrotem w domu, nawet, jeśli to, co się stanie ze mną, jest dla niego tak ważne jak zeszłoroczny śnieg! - Ale skąd miałby wiedzieć? Potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia. Może się tego dowiemy. Zamilkli oboje, postanawiając bez słów odłożyć tę kwestię na później. - I co dalej? - zapytała. - Dalej? - Wstał, ziewnął i przeciągnął się. - Jestem głodny! I zaraz pęknę, zresztą ty i Suzy też, jak na was patrzę. Więc najpierw zajmijmy się tym, a potem... Cóż, jest już za późno, żeby kupić nowe ubrania, zostawimy, więc to na rano, a później pojedziemy na południe. A dzisiaj, tu jesteśmy najbezpieczniejsi. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział o tym miejscu. - Na południe? - powtórzyła. - Jutro? A co jest na południu? - Szwajcaria - odparł. - To jest na południu. Schloss Zonigen - i zamilkł. Wypowiadając te słowa, tę nazwę, nie miał pojęcia, skąd się pojawiły. Ależ tak, ze snu, z jego koszmaru. Z przeszłości kogoś innego. - Schloss Zonigen? - powiedziała, potrząsając głową. - Nigdy o takim miejscu nie słyszałam. - Nie - powiedział wolno - ja też nie, dopiero przed chwilą. Ale wiem, że tam jest, i wiem, czym jest. Byłem tam we śnie. Jest to jedno z tych miejsc, gdzie bogaci zmarli zostają poddani hibernacji w nadziei, że za ileś tam lat wynajdą lekarstwo na chorobę, która ich zabiła. Tam właśnie jedziemy. Musimy tam pojechać. Dotknęła jego twarzy i czekała, aż zniknie z niej nieobecna mina. - Ale dlaczego? - Ponieważ... ponieważ to kolejny przystanek - odparł schodząc ponownie na ziemię. - Mam przeczucie, że jeśli tam pojadę, wszystko ułoży się w jedną całość. Spojrzała na niego podejrzliwie. - Wiesz więcej, niż mi mówisz - rzuciła oskarżycielko Uśmiechnął się szeroko, przyciągnął ją do siebie i powiedział:
- Nie, to nieprawda. Naprawdę nie, Lynn. To tylko przeczucie. - Ale uśmiech spełzł z jego ust na chwilę, kiedy tego nie widziała. Jak niby ma jej powiedzieć, po co jedzie do Schloss Zonigen? Nawet gdyby próbował, to będzie bardziej niż pewna, że nie ma już dla niego ratunku! Nawet po tym jak przyjęła wszystko inne, to będzie za wiele. Nie, nie może jej powiedzieć. Nie może jej powiedzieć, że w Schloss Zonigen złożono ciało jego matki dziesięć lat wcześniej, zanim się urodził! Że jej ciało spoczęło w kriogenicznym gazie w lodowcu... kiedy umarła po raz pierwszy! Bez ubrania nie mogła towarzyszyć Richardowi, który pojechał mercedesem po jedzenie i picie. On również wyglądał nieszczególnie z powodu stanu swego ubioru. Spodnie nie wyglądały źle, były lekko wygniecione, ale zadziwiająco czyste. Na marynarce była krew. Na szczęście była to brązowa marynarka i nie było widać tak bardzo krwawych plam, natomiast widać było dziury po kulach. Lynn częściowo rozwiązała ten problem, radząc mu, żeby założył koszulkę tył na przód i wpiął sosnową gałązkę w klapę na niemiecką modłę, by ukryć otwór po kuli. A rozdarcie na szyi i ramieniu można było ukryć kawałkiem koca, który od biedy mógł udawać szalik. Dziura z boku była prawie niewidoczna. Z zarostem jak szczecina mógł uchodzić za twardziela. Następnie zostawił Suzy z Lynn dla bezpieczeństwa. Oszczędzając świateł na tyle, na ile mógł, manewrował po nierównej drodze, jadąc wolno szlakiem wiodącym do głównej drogi. W dwóch czy trzech miejscach musiał włączyć światła, ponieważ zmierzchało i wieczorne światło było bardzo zdradliwe dla zmęczonych oczu. W końcu jednak wyjechał zza ściany sosen przed Samotnią Garrisona wprost na drogę. Ponieważ uznał, iż powrót do St. Andreasbergu będzie głupotą, skręcił w lewo i skierował się do odległego o piętnaście kilometrów Wernigeroder, znajdującego się za byłą granicą Wschodnich Niemiec. Była to dobra droga wiodąca w dół, dlatego dojechał do miasteczka w jakieś dziesięć minut. Na szczęście był tu oddział World Bank z 24-godzinnym bankomatem, gdzie po wbiciu kodu, przytrzymując kartę pod skanerem, wyjął standardowe 300 marek w nowych, szeleszczących banknotach. Następnie wrócił do Schnell Imbiss, gdzie kupił opakowanie sałatki ziemniaczanej, bratwurst, zimnego sznycla, kurczaka z rusztu, kilka butelek wody mineralnej i dwie puszki piwa Dortmunder Actien. Niechlujny właściciel był na tyle uprzejmy, że pozwolił mu napełnić plastikowy pojemnik na wodę wyjęty z mercedesa dwoma galonami świeżej wody. Następnie wrócił do górskiej kryjówki. Cała podróż zajęła mu nieco ponad pięćdziesiąt minut. Wyprawa była podwójnie korzystna, gdyż w Wernigeroder zauważył kilka sklepów z damską odzieżą, gdzie będzie mógł kupić ubranie dla Lynn. Co więcej, był z powrotem w chacie, zanim kurczak i bratwurst w szczelnym opakowaniu
zdołały wystygnąć... Richard oceniał swoją wyprawę według takich oto prostych kryteriów. Z drugiej strony była ona o wiele mniej korzystna, jednak na razie nie miał tej świadomości. Ponieważ kiedy tak jechał w dół drogą pośród rzędów sosen - szczególnie, kiedy musiał włączyć światła - i kiedy wracał, ponownie wspinając się na górską przełęcz, jego mchy nie zostały niezauważone. Wcześniej tego dnia Emma Tyler rozmawiała z nieco zaskoczonym i zasmuconym Herr Gutmannem, którego hotel obecnie stał się centrum przerażającej i cokolwiek nierozwiązanej tajemnicy. Mogła mu uchylić nieco rąbka tajemnicy, ale wolała słuchać. I dowiedziała się od niego wielu interesujących szczegółów na temat tego Garrisona i młodej damy, którzy wyjechali, nie płacąc rachunku i zostawiając pokój w takim nieładzie. Jego informacje były bardzo przydatne panny Tyler, dlatego nalegałaby uregulować rachunek za niesfornych klientów, przed czym Gutmann wcale się nie wzbraniał. Później, zanim zapadł zmrok, ona również odwiedziła Samotnię Garrisona, odczytała napis na zwalonym łuku i wjechała do środka dawnej posiadłości Thomasa Schroedera przez żelazną bramę. I stała tam w wieczornym półcieniu, kiedy samochód Richarda, omiatając drogę reflektorami, zjeżdżał z góry, przedzierając się przez sosny. Czekała przy bramie na jego powrót, stojąc o kilka metrów od kamiennych kolumn, które mijał swym srebrnym wozem. A jej spojrzenie nie wyrażało ciepłych uczuć, jedynie taksowało czerwone i pomarańczowe tylne światła znikające w pasie drzew...
W ciągu kilkunastu godzin wydarzyło się wiele: W Republice Południowej Afryki zmobilizowano wszystkich białych mężczyzn pomiędzy osiemnastym i trzydziestym piątym rokiem życia i wydano im broń. Obszary terytorium z jasno zdefiniowanymi granicami przekazano im częściowo pod kontrolę, powierzając pewien zakres czynności, przy których mogą współpracować z policją. Mieli proste rozkazy: bełkoczący - czarni bełkoczący - mieli zostać zastrzeleni na miejscu po stwierdzeniu choroby. Nie była to informacja, która mogła wyciec poza Republikę Południowej Afryki. Tamtejsza prasa i pozostałe media milczą na ten temat. Nie będzie też jutro żadnych rozmów, a już na pewno nie na temat obozów dla czarnych, które przez noc zostaną w tajemniczych okolicznościach przetrzebione z zamkniętych w nich ludzi, a w niektórych wypadkach nawet całkowicie opróżnione. Na razie z białymi chorymi będzie się postępowało tak jak dotychczas, do chwili, w której sytuacja albo się unormuje, albo stanie się bardziej krytyczna i trzeba będzie podjąć bardziej radykalne środki. Wzdłuż północnej granicy utworzono zaporę z ludzi i sprzętu. Bez ważnego powodu nikt nie może jej przekroczyć; tak zwani „uchodźcy” będą zawracani lub zabijani w zależności od stopnia determinacji; biali będą musieli przejść gruntowne badania przed udzieleniem pozwolenia
na wjazd... Na wschodzie dwa miliony kapsułek z zakładów brytyjskich zostało przewiezionych drogą lotniczą w specjalnym kontenerze z Hongkongu do Tokio. Wyprodukowano je za zaledwie ułamek kwoty wydanej na bomby, które spadły na Hiroszimę i Nagasaki, lecz cena, którą będzie trzeba zapłacić w podobno nieuleczalnych istnieniach ludzkich, będzie znacznie większa. Kraj Kwitnącej Wiśni zaczął truć swych najciężej chorych synów. W Australii lewicowy rząd został obalony. Pewni członkowie nowego reżimu mają podobno niezbite dowody na to, że Aborygeni są nosicielami zarazy umysłu. Olbrzymie gangi pijanych, oszalałych ze strachu ludzi strzelają do pierwotnych mieszkańców jak do kaczek w ich rezerwatach. Postęp, jaki uczyniono w ciągu dwudziestu lat odnośnie ich praw socjalnych i ludzkich, zniwelowano w kilka godzin. Nikt nie zaprotestował przeciwko rzezi. Ostatnio doskonale prosperująca Polska przygotowuje się do wojny z sąsiadami... W Rosji, na wielkich przedmieściach Moskwy wybuchł pożar trwający całą dobę, który swoim ogromem przyćmił Wielki Pożar w Londynie. Według Kremla ZSRR nie jest dotknięte zarazą umysłu - było zaledwie kilka przypadków. Stara żelazna kurtyna - choć pordzewiała już i pokiereszowana - z wolna zamyka się ponownie wzdłuż już prawie zapomnianych granic. W Nowym Jorku we wczesnych godzinach rannych nastąpiła awaria mocy Spontanicznie stworzone gangi mniejszości etnicznych toczą między sobą boje o plądrowanie, niszczenie i terroryzowanie centrum miasta w promieniu kilometra. W porannej prasie pojawiły się oskarżenia o niepotrzebnie brutalny odwet policji i zastrzelenie ponad stu agresorów i podejrzanych o zarazę umysłu. Jednak niektóre większe dzienniki zdawały się popierać tego typu politykę. Na przeważającym obszarze Ameryki Południowej panuje kompletny chaos, szczególnie w Argentynie, która przeżyła krwawy zamach stanu i jest teraz rządzona przez juntę trzech zakażonych zarazą umysłu. Wcale to nie dziwi, już wcześniej rządzili tu szaleńcy. W Anglii parlament obraduje od czterech godzin i zapowiada się na nocne obrady, z których całkowicie wyłączono przedstawicieli prasy. Kilku ministrów zostało przewiezionych „do miejsca odosobnienia” z powodu ich gwałtownych protestów dotyczących pewnych niezwykle kontrowersyjnych kwestii. Jutro policja w całym kraju zostanie wyposażona w radykalne środki służące do opanowania sytuacji... Reszta świata znajduje się w nie lepszej, a większość w dużo gorszej, sytuacji. Ogólnie rzecz biorąc, stosunki międzynarodowe pogorszyły się gwałtownie, a wymiana informacji między poszczególnymi państwami jest „bardzo napięta”. Od ponad ośmiu godzin nie ma żadnego kontaktu z Bazą Księżycową...
Tego środowego wieczoru w PSISAC J.C. Craig osobiście nadzorował ukończoną budowę umocnień i wdrażał swych uczniów - zarówno nowych, jak i starych - do ich obowiązków. Wszystko szło dobrze. To był długi i trudny dzień, szczególnie dla Craiga, który nie słyszał ani jednego słowa na temat swej córki. Napięcie rosło, ale on wraz ze swymi podwładnymi jakoś sobie z tym radził. Najgorsze już minęło, główne prace przygotowawcze były za nimi. Jednak Craig musiał wprowadzić w życie oryginalny plan zamknięcia PSISAC do jutra do południa, ale dzisiejsza lekcja potwierdziła, że nawet z tym mogą być problemy. Ponieważ dzisiaj zanotowano ponad czterysta przypadków zarazy umysłu w PSISAC. Wszyscy chorzy - pomijając trzech samobójców - zostali uśpieni strzałkami usypiającymi przez ochronę i uczniów Craiga, ale zaraza wolno i nieubłaganie zataczała coraz większe kręgi. Dlatego właśnie, kiedy pracownicy PSISAC stawią się jutro do pracy, większość z nich odejdzie z kwitkiem. Tylko technicy i kilku robotników zostaną wpuszczeni do zakładu, pracownicy, których umiejętności są niezbędne, by zamknąć i zabezpieczyć mniejsze konwertery i dopilnować uszczelnienia fortyfikacji oraz głównych budynków i instalacji wyłączonych z eksploatacji. Wtedy, w południe, ostatni zostaną odesłani za mury i w końcu PSISAC znajdzie się w stanie zawieszenia, prawie. Ale główny konwerter będzie działać nadal, zaopatrując PSISAC w energię. I Psychomecha. W tym celu Craig powołał i wtajemniczył stosowną liczbę techników, z których każdy teraz nosił po całym kompleksie słuchawki - oznakę władzy i przynależności do uczniów Craiga. W sumie, pomijając tych, którzy wyruszyli na poszukiwanie Richarda Stone'a i Lynn Craig, było ich dwanaścioro w zakładzie. Craig celowo wciągnął na listę dwóch członków ochrony, którzy zajmowali się psami, trzeci - również ochroniarz - to niejaki Geoff Bellamy... Wraz z trójką pozostałych przy życiu poszukiwaczy przebywających gdzieś w górach Harzu było ich, więc piętnaścioro. Tylko, że Craig postanowił, iż ta trójka była z góry spisana na straty łącznie z Braggiem - wbrew temu, w co on sam uwierzył. Co do umocnień w PSISAC: Całość obiektu została otoczona drutami, a główny konwerter dostarczał napięcie w razie potrzeb, od niewielkiego wyładowania do ładunku zdolnego zasilić spore miasteczko. Nic nie było w stanie sforsować tych murów, nic, co ludzkie. Były w zakładzie jednak miejsca, w których struktura zasieków pozostawała słaba, gdzie, na przykład, wewnętrzne budynki z pustaków, szopy i składy opierały się o mur, a w innych miejscach zewnętrzne budynki górowały nad nim. Wszystkie te newralgiczne punkty zostały wzmocnione, jak to się tylko dało, często stalowymi płytami przynitowanymi do muru, i podparte betonowymi wspornikami lub też zastawione dużymi pojazdami i maszynerią, zaparkowanymi i ustawionymi w
strategicznych punktach. A na szczycie muru w pobliżu miejsc i budynków, z których można by było przeprowadzić szturm, umieszczono platformy z karabinami maszynowymi i pospiesznie ułożonymi wokół nich worków z piaskiem. Dodatkowo Craig umieścił zestawy obserwacyjne, (które PSISAC kiedyś produkował), łącząc je w sieć ekranów i alarmów w trzech centrach ochrony rozstawionych wokół Kopuły. Stamtąd będzie mógł dostrzec i zapobiec jakiejkolwiek próbie wtargnięcia oraz osobiście poprowadzić obronę. Na potrzeby każdego z trzech centrów ochrony przeznaczono grupę transporterów PSISAC - szybkich, napędzanych prądem trójkołowców, by umożliwić szybkie przemieszczanie oddziałów w miejsce starcia. Ponadto przy każdym z centrów ochrony znajdowały się klatki z trzema psami-strażnikami. Dziesięciu mężczyzn Craiga i dwie kobiety byli uzbrojeni po zęby. Dlaczego potrzebował aż tak rozbudowanej ochrony? Craig od dawna wiedział, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż miejscowe władze albo VIP-y - ministrowie, oficjele, którzy będą wiedzieć, co się święci - wraz ze swymi rodzinami będą szukać schronienia na jego arce. Już od dawna rozmaite oficjalne komunikaty sugerowały Craigowi podobną ewentualność. Ale przecież Bóg zawyrokował, że oprócz wybranych cały świat miał się zatopić w szaleństwie a J.C. Craig miał być jego jedynym prorokiem na ziemi. Nie, wszelkie tak zwane „władze” musiały szukać schronienia gdzie indziej, w innych ufortyfikowanych na wzór PSISAC obiektach w kraju lub też w schronach przygotowanych podobno dla nich; ale nigdzie nie będą bezpieczni. Bóg zwrócił się przeciwko człowiekowi i wszystkie narody świata miał dosięgnąć jego gniew... I tak, odwrotnie niż Noe, J.C. Craig zmienił swą arkę w fortecę i niech tylko obcy spróbują tu wejść. A do tego czasu... Wystarczyło teraz tylko czekać i obserwować. Obserwować, jak szaleństwo rozdziera kraj na sztuki, i czekać, aż Lynn wróci do domu. A on będzie się modlił o powodzenie misji: o powrót jego córki, o zniszczenie wrogów Boga i jego, o wytrwanie w swej misji i o przyjęcie ciężaru odpowiedzialności za nią. Tak, resztę należy zostawić w rękach Boga. W rękach Boga i - chociaż Craig o tym nie wiedział - w łapach Psychomecha...
DZIEŃ SZÓSTY
Kiedy o 8:15 w czwartek rano Richard wyruszył ponownie do Wernigeroder, Emma Tyler od ponad pół godziny przebywała w Samotni Garrisona. Nocowała w Schweitzerhofie i bez zwłoki bladym świtem wyruszyła w góry. Obserwowała go, kiedy Richard samotnie wyjeżdżał w kierunku miasteczka, następnie zwróciła swój badawczy wzrok za wzgórze, gdzie niemal pionowo ku górze wznosił się siwy dym z palonego drewna. Następnie wyprowadziła skryty wśród sosen samochód i ruszyła w górę po śladach kół mercedesa. Na górze ponownie schowała swój samochód - tym razem w gęstym zagajniku w sporym oddaleniu od ścieżki - i przeszła resztę drogi, jakieś czterysta metrów, pieszo. Gutmann powiedział jej wszystko na temat Herr Garrison Hundin, więc przygotowała się na spotkanie z Suzy. Tak czy inaczej nigdy nie bała się psów - tylko mężczyzn. Miała na sobie miękkie kozaki, spodnie, bluzę i podbitą futerkiem kurtkę, a na ramieniu nosiła torbę. W torbie zaś spoczywała broń, jej słuchawki, karta do bankomatu i kilka kosmetyków. Była tam również trójszponiasta łapa zrobiona z chromowanej stali, przypominająca replikę drapieżnej kończyny orła... Znajdowała się jakieś sto metrów od chaty wśród przerzedzających się przed szczytem sosen, kiedy usłyszała stłumione szczeknięcie Suzy i odgadła, że pies wyczuł jej obecność. Przykucnęła za wrytym w ziemię głazem, widziała wyraźnie zza drzew wejście do chaty. Utkwiła w nim wzrok, aż wyszła dziewczyna. Tyler od razu rozpoznała w niej Lynn Craig. Dziewczyna rozejrzała się w prawo i w lewo i weszła z powrotem do środka. Ale wraz z nią wyszła wielka czarna suka, węszyła teraz w powietrzu, najwyraźniej coś czując. Chwilę później pobiegła w podskokach w dół szlaku, machając ogonem z uniesioną głową i z czujnie rozglądającymi się na boki oczami. Skryta za głazem Tyler teraz dopiero zobaczyła, jak wielki jest to pies, i nerwowo oblizała wargi. Otworzyła torbę i wyjęła z niej pistolet na jedną pneumatyczną strzałkę. Był naładowany. Suzy nie dawała za wygraną. Jakieś dwanaście metrów od Tyler stanęła, węsząc w powietrzu, następnie zaskoczona przysiadła na ziemi, kiedy nagle wyrosła przed nią chuda kobieta Zanim Suzy zdołała zawarczeć ostrzegawczo, Tyler uniosła dwiema rękami broń, wycelowała i strzeliła. Z głuchym trzaskiem broń wypluła strzałkę, która utkwiła w boku Suzy. Suzy zaskomlała i podskoczyła, następnie zaczęła się zbliżać z warkotem, ukazując kły. Zrobiła jakieś trzy kroki na sztywnych łapach, zatrzymała się, by polizać się w bok, w miejscu gdzie utkwiła strzałka, zatoczyła się jak pijana, aż musiała stanąć rozkraczona, żeby nie upaść. Następnie opadł jej łeb, przednie łapy załamały się i z niemal bezgłośnym skamleniem przewróciła się na ziemię. Emma Tyler załadowała ponownie pistolet, włożyła go do torby i poszła w kierunku chaty. W minutę weszła w kępę sosen przy werandzie, weszła po schodkach i spojrzała przez okno z wybitą szybą.
Lynn była naga i myła się przed buzującym ogniem pękatym piecykiem. Plastikowy pojemnik zwisał z sufitu przywiązany mocnym sznurkiem. Przez perforowany korek woda ciekła strumieniami na dziewczynę, która szorowała się i zarzucała mokrymi włosami. Jej całe ciało lśniło od wody, widać było idealnie ukształtowane pośladki, pełny, sprężysty biust i rozstawione szeroko nogi. Znów Emma Tyler oblizała wargi. Wtedy... Obejmując dłońmi mokre włosy, Lynn odwróciła się. Miała wpółprzymknięte oczy od tej zmysłowej przyjemności ukąszeń lodowato zimnej wody. Zobaczyła twarz w oknie... W tej samej chwili Tyler wpadła do pomieszczenia, a Lynn porwała obrus ze Schweitzerhofu, by się zakryć. Zobaczyła pistolet w dłoni kobiety i aż się cofnęła. - Kim...? - Tylko spokojnie, Lynn - rzuciła stara panna - a nic ci nie zrobię. - Podeszła na środek pokoju, zerwała zaimprowizowany prysznic ze sznurka i stanęła pośrodku pomieszczenia. - Brak wygód, co? - skomentowała, wykrzywiając twarz w uśmiechu. Lynn aż usta otworzyła ze zdziwienia. - Ja cię znam! - powiedziała. - Pracujesz w jednej ze stołówek w PSISAC. Nazywasz się... Tyler. Emma Tyler! - Pewnie - przytaknęła. - A twój ojciec wysłał mnie, że bym cię sprowadziła do domu, ty głupia kurewko! Lynn aż sapnęła, po czym zawołała: - Suzy! Suzy! - Mówiłam, żebyś była cicho - powiedziała Tyler, unosząc broń i celując w brzuch Lynn. Mówię poważnie! Twój piesek ci nie pomoże. Śpi sobie. A jeśli mnie zmusisz, to ciebie też uśpię. - Ale dlaczego...? - zaczęła mówić Lynn. Tyler przerwała jej: - Cisza, powiedziałam! Kiedy będziesz już bezpiecznie związana - kiedy będę wiedzieć, że nic głupiego ci nie wpadnie do główki - wtedy porozmawiamy - Wskazała głową krzesło przy piecyku. - Siadaj! Lynn wzięła koc, owinęła się nim, odrzuciła obrus i usiadła. Tyler powiedziała: - O, tak o wiele lepiej. Dobrze! Widzisz, można spokojnie porozmawiać, a można też od razu pójść spać i obudzić się w Anglii! Wybór należy do ciebie. Kiedy to mówiła, podniosła obrus porzucony przez Lynn i zaczęła drzeć go na pasy. Podała jeden z nich dziewczynie, nakazując, by zawiązała sobie jeden koniec na nadgarstku, a drugim przywiązała się do oparcia krzesła. - Nie zrobię tego! - Zrobisz albo ci coś przestrzelę! - warknęła Tyler, celując w nią broń. - Zaboli trochę, ale
zaśniesz i będzie po wszystkim. No? Lynn przywiązała nadgarstek do oparcia krzesła, a Tyler, ciągnąc za jeden koniec, zacisnęła węzeł. Prawy nadgarstek owinęła błyskawicznie kilka razy za plecami i połączyła z drugim, po czym zębami zacisnęła węzeł. Ani przez chwilę nie spuszczała oka z Lynn, ani razu nie opuściła lufy pistoletu. - No i już - powiedziała w końcu Tyler. - Najpierw zobaczę, jak tu się urządziłaś ze swoim kochasiem - świrem. - Podeszła do tylnych drzwi, otworzyła je i wyjrzała przez balkon. Widok wywoływał zawrót głowy, więc szybko się odsunęła, zostawiając drzwi otwarte. - Liche to gniazdko - powiedziała. - Prawda - powiedziała Lynn - liche, ale gdzieś musieliśmy się przed wami ukryć. - Ach! - zawołała - więc to kryjówka! Twoja i twego demonicznego kochanka! - mówiła teraz tak jadowitym, mściwym głosem jak facet, który dowiedział się, że jest rogaczem - Zwariowałaś! - rzuciła Lynn. - Richard jest człowiekiem - to prawda jest chory - ale nie jest demonem. - Twój ojciec mówi, że to antychryst - powiedziała Tyler. - A jeśli to prawda, co usłyszałam o Jacksonach, to może ma rację - O Jacksonach? O czym ty bredzisz, kobieto? - zapytała Lynn. Ale teraz przypomniała sobie to nazwisko. Wszystko zaczynało pasować. - Ci dwaj! - wykrzyknęła. Tyler uśmiechnęła się półgębkiem. - Tak - pokiwała głową - ci dwaj. Też cię chcieli wywieźć, prawda? Aż twój cudowny pan Stone - czy też raczej Garrison - ich dopadł! - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Lynn już mniej pewnie. - Chcę powiedzieć, że Jacksonowie nie żyją. A zostali zabici przez jakąś oszalałą bestię! Lynn wzdrygnęła się i ramiona opadły jej z wolna. Richard miał rację: ten świat staczał się po równi pochyłej, a ona wraz z nim. - O mój Boże! - powiedziała. - Chcesz powiedzieć, że nie wiedziałaś? - Tyler zaśmiała się szorstko. - Ależ tak, wiedziałaś, tak jak ten świrnięty wieprz, z którym się pokładasz. Lynn podniosła wzrok i posłała jej wściekłe, pełne pogardy spojrzenie. - Ty sprośna, stara wiedźmo! - rzuciła. - Nigdy nikogo nie kochałaś, prawda? Na pewno nie mężczyznę. Co taka stara lesba może wiedzieć o facetach? Na kilometr jedzie od ciebie siostrą! No, bo jaki mężczyzna zbliżyłby się kiedykolwiek do takiej pomarszczonej wywłoki? Ty płaska krowo! Tyler zbielała na twarzy, która wykrzywiła się w nienawistnej furii, a jej ręka wystrzeliła jak wężowy łeb. Lynn aż przegięła się do tyłu od uderzenia, a na jej twarzy wykwitł rumieniec. - Ty zdziro! - zaskrzeczała Tyler. - Zdziro!
Lynn wybuchnęła płaczem. Tyler rozchyliła brutalnie poły koca, odsłaniając piersi Lynn. - Czy przynajmniej wkłada je sobie do ust? - zapytała. - Czy pieści je rękami? - Przynajmniej u mnie ma, co ściskać! - krzyknęła Lynn. - Och ty suko, ty wredna suko! - wysyczała Tyler. Zamachnęła się ponownie na Lynn, ale się powstrzymała. - Więc jestem lesbijką, tak? Nie jestem, moja mała kurewko, chociaż mogłoby tak być. - Zrzuciła kurtkę i gwałtownym ruchem rozsunęła bluzkę. Nie nosiła stanika. Jej niewielkie piersi wyglądały jak puste woreczki leżące na skórze i były straszliwie pokaleczone, zdeformowane. Tyler wysypała zawartość torby na stół. Wykonywała wszystkie czynności bardzo oszczędnie, a wzrok miała niewidzący. - Powiem ci, co ja wiem o mężczyznach - odparła, kiwając się przy stole. Wyraz jej twarzy nagle się gwałtownie zmienił, zaczęła się czegoś bać. Spojrzała na Lynn z otwartymi ustami. - Mówiłaś coś? Śpiewałaś? Lynn spojrzała na nią ze zgrozą. Kobieta zwariowała. - Śpiewałam? Nikt tu nie śpiewał. Co ty sobie...? - Nie, oczywiście, że nie. - Tyler wykrzywiła twarz w chorobliwym uśmiechu, odsłaniając dziąsła i żółte zęby. Następnie przekrzywiła głowę na jedną stronę, wstrzymała oddech i nasłuchiwała... czegoś. Lynn nie słyszała niczego, Tyler najwyraźniej też nie. Niewidzące spojrzenie wróciło. - Na czym to skończyłam? - zapytała. - Ach tak, rozmawiałyśmy o mężczyznach! - Zwariowałaś - rzuciła oskarżycielsko Lynn. - Ty jesteś kompletnie świrnięta! Jedyna różnica między tobą i Richardem polega na tym, że on o tym wie i próbuje z tym walczyć. Ale ty... - Mężczyźni - powiedziała Tyler, w ogóle nie słysząc słów Lynn. - Wszystko o mężczyznach. - Potrząsnęła głową, jakby coś ją załaskotało w ucho. - Widzisz te szpony na stole? Nigdzie się bez nich nie ruszam. Można powiedzieć, że to memento mojej młodości, bym pamiętała, jaka byłam w twoim wieku. Bym pamiętała o mężczyznach i do czego są zdolni. Lynn spojrzała na stół i popatrzyła na szpony. Leżał tam również drugi pistolet automatyczna broń, już nie na strzałki - jakieś radio w słuchawkach i kilka zwykłych przedmiotów. Słuchawki leżały też na tylnym oknie fiata Jacksonów wcześniej nie zwróciła na nie uwagi. Ale szpony były o wiele bardziej interesujące. Wyglądały bardzo groźnie. To ma być memento młodości Tyler? - Sprawdził je na mnie - powiedziała wariatka. - Ponacinał mi piersi. A byłam taką młodą
dziewczyną jak ty teraz. Lubił zadawać ból, rozumiesz? A ja myślałam, że mnie kocha. Miłość? Mężczyzny? Wiesz, co za to dostał? Trzy lata. A ja dożywocie! - Oparła się o blat stołu i spojrzała na Lynn, cienkie usta odsłoniły pożółkłe zęby w niemym warkocie. - Co chcesz zrobić? - wyszeptała już przerażona Lynn. Na dźwięk jej głosu na twarzy Tyler pojawiła się furia. Oczy wyrażały szok, a po chwili oskarżenie. - To ty! Śpiewałaś! - Co? - Lynn zabrakło tchu. - Ja tylko... Tyler klasnęła sobie nad uchem i zakołysała się na piętach. - Przestań! - krzyknęła. - Przestań śpiewać! Lynn wiedziała, że musi się uwolnić i uciec tej oszalałej istocie, i to zaraz. Dokładnie wiedziała, co jest Tyler: nadchodził atak bełkotu. Była jedną z bełkocących! Desperacja dodała Lynn siły. Za wszelką cenę musiała uwolnić ręce. Wiązanie na prawym nadgarstku pękło w jednej chwili. Tkanina była stara i sprana. Tyler nawet tego nie zauważyła. - Śpiew! - zakrzyknęła ponownie, klaszcząc w dłonie. - O Boże, ten śpiew! Drżącymi dłońmi sięgnęła po słuchawki. Lynn sądziła, że chce wziąć jeden z pistoletów albo, co gorsze, pazur. Nogi miała wciąż związane, ale nie były przywiązane do krzesła. Uniosła nogi i kopnęła z całej siły w stół. Przewrócił się. Zawartość wysypała się na podłogę. Ciężka broń spadła, ale słuchawki zrobione z plastiku odbiły się od podłogi i potoczyły, podskakując jak hula-hoop. Wypadły za drzwi balkonowe i poturlały się po deskach, zagrzechotały pomiędzy drewnianymi szczeblami, a następnie wypadły na zewnątrz, znikając z widoku. - Nie! Nieeee! - krzyknęła Tyler, rzucając się za nimi jak oszalały pająk, ale było za późno. O nie! - wykrztusiła. - Nieeeeeee! Wybiegła na balkon, spojrzała za barierkę i odwróciła się od niej gwałtownie, targając rzadkie włosy. Lynn uwolniła lewy nadgarstek, starając się wyciągnąć do przodu rękę. Tyler doskoczyła do niej i walnęła Lynn z całej siły, tak, że krzesło spadło na podłogę. Głowa Lynn uderzyła o twarde deski i jeszcze usłyszała syk Tyler: - Och, ty idiotko, ty głupia, mała, śpiewająca idiotko! Kobieta rzuciła się na podłogę i odnalazła szpony, po czym podeszła do leżącej, ściskając je w drżącej dłoni. Uklękła nad na wpół ogłuszoną Lynn, której lewy nadgarstek wciąż był przywiązany do krzesła.
- Wykończyłaś mnie - wykrztusiła. - Ty i twoje śpiewy mnie wykończyły. Ale zapłacisz za to! Przystawiła pazur do oczu Lynn. Widać było ostre jak brzytwa końcówki. - O tak, zapłacisz. Więc wiesz wszystko o mężczyznach, tak? I myślisz, że wciąż będą cię pragnąć z poszarpanymi cyckami? Lynn wiedziała, co zaraz nastąpi. Wyciągnęła wolne ramię, starając się walczyć z Tyler. Twarz kobiety przypominała teraz białą, oszalałą maskę, ślina ciekła jej z kącików ust. Przytrzymała rękę Lynn, uniosła szpony... Rozległ się ogłuszający odgłos wystrzału i na szyi kobiety otwarła się czarna dziura na wysokości męskiego jabłka Adama. Upuściła szpony i zachwiała się do przodu. Zagulgotała. Jej dłonie powędrowały do gardła. Fontanna krwi bryznęła na udo Lynn. Rozległ się drugi wystrzał, kładąc koniec życiu Tyler i wychodząc pomiędzy zabliźnionymi piersiami. Chwiała się, lecąc w tył. Z obu ran tryskała krew. Wciąż gulgotała i próbowała schwycić się czegoś. Rozległ się kolejny strzał, który rozorał jej czoło. Głowa poleciała do tyłu w rozbryzgach krwi i mózgu, po czym ciało rzucone impetem wypadło na balkon. Już martwa, zdmuchnięta na zawsze, walnęła biodrami w barierkę. Górna połowa ciała przeciążyła, przekręciła się na drugą stronę, zwisając z barierki... po czym runęła w dół, łopocząc rozpiętymi połami bluzy. Został tylko balkon otwarty na oścież czasu i przestrzeni... W chacie pojawił się cień. - Richard! Och Richard! - załkała Lynn, zawzięcie starając się odzyskać władzę w nogach. Dzięki Bogu! Dzięki...? Niedowidzącymi jeszcze oczami wpatrywała się w zwalistą postać, odcinającą się w drzwiach wejściowych. Na zacienionej twarzy - nie była to twarz Richarda - zobaczyła wpatrujące się w nią lodowate oczy, wyzbyte wszelkich uczuć mrożące krew w żyłach swym zimnym blaskiem. Następnie wszystko, jak na filmie, cały obraz zaciemnił się i zamazał. I w następnej chwili zniknął z wizji, ustępując miejsca mrocznej niepamięci... Dziewczyna padła. Donald Conti pospiesznie sprawdził wnętrze chaty, ale nie znalazł niczego ciekawego. Wsunął do kieszeni broń Emmy Tyler i kluczyki do jej samochodu, następnie ponownie sprawdził, w jakim stanie znajduje się dziewczyna. Z całą pewnością była nieprzytomna, zdrowo się walnęła o podłogowe deski. No i należy dodać do tego grozę sytuacji, grozę, którą zafundowała jej Emma Tyler... Conti wydał z siebie sardoniczne mruknięcie, myśląc o tej Tyler. Dogonił starą pannę zeszłego wieczoru, kiedy zauważył jej samochód na parkingu
Schweitzerhofu. Oznaczało to, że czeka go ciężka noc, ale ocenił, że się opłaci. Conti poradził sobie doskonale w ciężkich chwilach i wykorzystując fundusze PSISAC, kupił niewielki, wysoki furgon kempingowy, z tych, które ostatnio były popularne na kontynencie. Zaparkował go na wprost samochodu Tyler i przesiedział w nim całą noc, wyglądając, co jakiś czas przez szparę w zasłonie, ziewając, paląc od czasu do czasu, aż na horyzoncie pokazał się jasny pasek świtu. Był zmęczony, jednak nie na tyle, by usnąć. Wręcz przeciwnie, okoliczności nie dawały Contiemu zasnąć. Ostatnio coś się działo w St. Andreasbergu, dzięki czemu pozostał czujny. Nieustannie słychać było zawodzenie policyjnych syren; czasami gdzieś wybuchał jakiś pożar z hukiem płomieni, rozświetlając rdzawą łuną południowy kraj miasteczka. Zarażeni plagą umysłu tańczyli na ulicach, aż odnośne władze pojawiły się w uzbrojonych czarnych furgonach i odciągnęły ich. O tak, naprawdę zaczęło się robić nieprzyjemnie. A jednak była to za długa noc i cierpliwość Contiego była na wyczerpaniu. Odnalazł kobietę, która go oszukała, i chciał się teraz z nią policzyć. Oczywiście, dopadnie ją prędzej czy później, jak sobie obiecał - nawet, jeśli będzie musiał czekać do końca świata - ale nie było to konieczne. Bo oto, kiedy zaczęły śpiewać ptaki, a mgła zeszła z gór, pojawiła się też Emma Tyler. I Conti pojechał za nią, trzymając się ostrożnie z tyłu. Chciał po prostu dopaść ją w jakimś ustronnym miejscu i wydusić z jej chudej powłoki wszystko, czego się dowiedziała, a potem ją zabić. Ale jak się okazało, sprawy miały się o wiele lepiej, lepiej, niż przypuszczał w najśmielszych snach. Kiedy skręciła, niemal ją zgubił, ale po chwili zauważył tylne światła wozu znikające w leśnej przecince i widział, jak parkuje samochód w młodniku. Zapalił papierosa i poczekał na dalszy rozwój wypadków. Był niemal pewien, że jest bliżej uciekinierów, niż mógł podejrzewać. Kiedy zrobiło się jaśniej, zobaczył, jak Richard Stone wyjeżdża wielkim mercedesem w nieznanym kierunku, a wkrótce potem ponownie pojawiły się światła samochodu Emmy Tyler. Kierowała się przez zamglone zbocze wprost na górę. I wtedy Conti dostrzegł smużkę dymu unoszącą się z chaty, i resztę można sobie dopowiedzieć z łatwością. Tyler chciała dopaść dziewczynę, ponieważ wiedziała, że Stone do niej wróci. Conti był dużym, silnym mężczyzną. Chociaż nie wyleczył się jeszcze po laniu, jakie dostał od Phillipa Stone'a, był bardzo sprawny. Postanowił opuścić samochód i podążyć za Tyler na piechotę, biegnąc niespiesznym truchtem pod górę między sosnami wzdłuż krawędzi na szczyt. Odległość wynosiła jakieś 1200 metrów, ale szlak wiódł pod górę po leśnym gruncie. Nie ma jak dobra przebieżka, tym bardziej, że furgon mógł nie przecisnąć się pomiędzy drzewami. Dotarł do chaty w samą porę, wysłuchał krzyków i bredzenia Tyler, po czym wykończył ją bez najmniejszych skrupułów. Należało się jej. Poza tym chciała zranić dziewczynę, co nie
przysporzyłoby Contiemu sympatii jej ojca! Teraz wystarczyło się tylko zająć młodym Stone'em, ale... cóż, może nie będzie to takie proste. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby dziewczyna pozostała nieprzytomna. Nie dobrze byłoby, gdyby przebudziła się w nieodpowiednim momencie... Przez dłuższą chwilę Conti nie mógł się zdecydować. Może strzelić do niej strzałką? Tak będzie najbezpieczniej, ale zostanie jej ślad. Chciał, jeśli to będzie możliwe, dostarczyć ją staremu nietkniętą. Tabletka oszałamiająca byłaby dobra, ale znów, dawanie jej prochów, kiedy jest nieprzytomna, mogło się źle skończyć. Zarzucił na nią drugi koc, wyszedł na balkon i spojrzał w dół. Tam het w dole zobaczył drzewa, w miejscu, w którym stok był niezwykle stromy, usiany odłamkami skał; coś wisiało na tych drzewach - ciało Emmy Tyler. W oddali widać było wioski i boczne drogi stykające się na autostradzie, gdzieniegdzie jakaś chatynka, pensjonat lub hotel na wzgórzu czy na rozjazdach. To była Kraina Znikąd. Nie znajdą jej przez dłuższy czas, może w ogóle. Poza tym, kto będzie jej szukał za kilka dni? I kogo to będzie obchodzić? Conti mruknął z zadowoleniem i splunął przez barierkę... ale po chwili ponownie zmarszczył brwi. Zastanawiał się nad tym, czego dowiedział się na temat niechlubnego i wciąż niewyjaśnionego końca braci Jacksonów. Nie podobało mu się to, co usłyszał, w ogóle mu się nie podobało. Z całą pewnością była to paskudna śmierć. Nie żeby Conti miał coś przeciw paskudnej śmierci, wręcz przeciwnie, ale wolał zdecydowanie być jej sprawcą, a nie ofiarą. Oczywiście, stary Craig sam był kopnięty, ale im dłużej Conti w tym tkwił, tym więcej nachodziły go wątpliwości. I naprawdę z tym małym Stone'em było jakoś inaczej. Powinien już dawno nie żyć. Zakażeni nie przeżywali nawet roku - najwyżej półtora - po prostu zapadały im się mózgi do wewnątrz. Ale Stone (Garrison) nie tylko przeżył, ale miał się nieźle. Czy też raczej miał się nieźle do tej pory. Czy to antychryst? Nie, ale... cóż, nawet, jeśli nie miał w sobie diabelskiej juchy, to z pewnością miał wielki fart. Ale diabelskie szczęście czy niediabelskie właśnie mu się wyczerpało! Przyjedzie tu po dziewczynę i zastanie na miejscu Donalda Contiego. A wtedy Conti ureguluje kolejny dług... Conti wyszedł z chaty i podbiegł do grani. Miał w małym plecaku piwo, kanapki, okulary i jakże potrzebne słuchawki. Po drodze zauważył ciało Suzy, zatrzymał się i przyjrzał uważniej. Wielka czarna suka musiała należeć do uciekinierów, ale nie było sprawy. Strzałka uśpiła ją na dobrych kilka godzin. Nie trudno było odnaleźć samochód Tyler. Został ukryty w młodniku, ale prowadziły do niego ślady opon oddzielające się od śladów mercedesa. Otworzył go i sprawdził zawartość
samochodu przedwcześnie zmarłej. Mapy z przodu, grube i cienkie liny z tyłu oraz kilka pudełek amunicji małego kalibru pod siedzeniem, zapasowy kanister z benzyną w bagażniku i kable do akumulatora. Coś mu się z tego przyda. Conti stanął na grani, skąd mógł popatrzeć na opuszczone gniazdo budynków i główną drogę przecinającą górskie zbocza. Usiadł na kamieniu, zdjął plecak, wypił piwo i zjadł kanapki. Świeże powietrze wpływało na dobry apetyt. Następnie wyjął lornetkę i wpatrywał się w drogę na północny zachód, gdzie zakręcała za górę i nikła bezpowrotnie w dziesięciopasmówce do Berlina. Rozmyślał, co będzie dalej, i układał sobie wszystko w głowie: Kiedy wróci Stone, na pewno nie zauważy jego wozu, ponieważ stał w wysokiej trawie na poboczu drogi do St. Andreasbergu. A nawet jak zobaczy, to pomyśli, że jacyś narciarze przyjechali, żeby wyznaczyć trasy, kiedy spadnie śnieg, i nie da mu to do myślenia. Z drugiej strony, jeśli wjedzie na górę, to zobaczy ciało psa. To podsunęło Contiemu pewien pomysł... Wrócił do psa, zarzucił sobie bezwładne ciało na ramię i ponownie podszedł do grani. Rzucił je pomiędzy ślady opon, gdzie Stone z pewnością je zauważy, jadąc w górę. Następnie wrócił do samochodu Emmy Tyler po liny, kanister z benzyną... i kable elektryczne. Tak, kable. Conti przesunął językiem po miejscach po wyrwanych zębach i ostrożnie pomacał te ułamane. Przypomniał sobie ból, kiedy przebudził się po tym, jak ojciec Stone'a zatańczył sobie z nim. Nie mógł się zemścić na starszym - przynajmniej nie na razie - ale z całą pewnością może dowalić młodemu! A co tam, i tak miał zginąć, no nie? Stary Craig nie sprecyzował, w jaki sposób...
W Wernigeroder Richard wyciągnął tysiąc marek przed zakupami. Najpierw kupił sobie płaszcz, głównie po to, by zakryć poniszczoną marynarkę, a potem paczkę jednorazowych żyletek. W publicznej toalecie ogolił się i doprowadził włosy do porządku, a następnie wrócił do zakupów. Wystarczyło mu pieniędzy, chociaż pewnie o czymś zapomniał, ale mogli przecież później z Lynn dokupić, co potrzeba. Nie tylko pieniądze się skończyły, ale również czas. Była już jedenasta, kiedy skierował samochód znanym szlakiem i zniknął wśród sosen. Sprawy miały się nieźle i Richard był zadowolony. Nucił gdzieś zasłyszaną melodię, kiedyś w szczęśliwszych latach, a samochód wspinał się górskim siodłem ku horyzontowi. Ale kiedy wjechał na grań... Suzy leżała tam, gdzie ją porzucił Conti. Kiedy Richard pospiesznie nacisnął hamulce i zatrzymał samochód, pies odrobinę uniósł łeb, a następnie ponownie opadł w trawę W jednej chwili Richard wypadł z samochodu i przyklęknął przy Suzy. Jej łapy zaczęły drgać i wierzgać, gdy
stopniowo wracało w nią życie. - Suzy! - jęknął zmartwiony Richard. - Co się stało? - Następnie zobaczył strzałkę w boku. Jednocześnie zdając sobie sprawę, że coś tu jest bardzo nie tak, dobiegł do niego ostrzegawczy krzyk Lynn, odbijający się z prawej strony powyżej. - Richard! Richard!... Richard! Uważaj!... Uważaj!... Uważaj! Conti, klnąc w żywy kamień, bo mógł dopilnować, by się nie obudziła, wystrzelił z ukrycia z szybkością i impetem atakującej pantery. Schował się ledwo trzydzieści metrów dalej w zagłębieniu pod gęstymi świerkami, ale teraz ruszył do ataku. Richard zobaczył go i w jednej chwili ryczący, posiniaczony, zwalisty Conti siedział na nim. Sam impet uderzenia przewrócił Richarda i kiedy zaczął się podnosić, potężny hak wylądował na jego skroni i powalił go ponownie. I już nic nie był w stanie zrobić... W kilka minut Conti przywiązał Richarda do pnia sosny i rozlewał spokojnie benzynę wokół jego stóp, oddalając się od drzewa. Richard otępiały osunął się na linach, starał się otrząsnąć po uderzeniu. Wtedy usłyszał, jak Conti dudni tubalnym głosem w kierunku chaty, co sprawiło, że momentalnie wróciła mu świadomość. - Dziewczyno! Lynn Craig! Słuchaj, dziewczyno, nie chcę nic zrobić twojemu chłopakowi, ale może będę musiał. Gdybym chciał, już by nie żył. Wolę jednak zabrać was oboje i pozwolić twemu tatusiowi wykonać brudną robotę. Słyszysz mnie? Żadnej odpowiedzi. Richard w końcu uniósł głowę, odchrząknął i szarpnął się bezradnie w splotach, które przytrzymywały go przy drzewie. Conti stał z pustym kanistrem dyndającym mu z potężnej pięści. Uśmiechnął się drapieżnie i odrzucił kanister. - Może powiesz dziewczynie, żeby tu jednak przyszła? Może ciebie posłucha! - A chuja! - bluznął Richard. Głowa pulsowała mu w miejscu uderzenia Contiego. Conti ponownie się uśmiechnął. - Hardo szczekasz - warknął - tak jak twój stary, ale nie masz jego kopyta. Naprawdę niezły numer z tego twojego ojczulka, wiesz? To będzie czysta przyjemność stanąć na wprost niego, ale na razie mam ciebie. - Nie wiem, o czym ty gadasz - odparł Richard. - Poza tym gadaj, czego od nas chcesz. Czuł się, jakby mówił z ustami pełnymi waty. - Zamierzam zabrać was z powrotem do Anglii, tylko tyle, tak jak prosił mnie jej ojciec. - Czemu Craig chce mnie zabić? - zapytał Richard. To pytanie zdezorientowało Contiego. Przestał się pilnować. - Do diabła, jeszcze pytasz? - zaczął odpowiedź. - Przybierasz nazwisko Garrisona i uciekasz z... - ale zamilkł i ugryzł się w język. Richard wiedział teraz, że to prawda. Ojciec Lynn
naprawdę chciał go zabić. Kiedy tylko ten zbir dopadnie Lynn, jego życie nie będzie warte funta kłaków. - Lynn - wychrypiał, przesunął wyschniętym językiem po ustach. - Lynn! - krzyknął, mając nadzieję, że go usłyszy. - Zostań tam, gdzie jesteś. On mnie i tak zabije, nieważne, co zrobisz! Conti kiwnął głową, uśmiech spełzł z jego poobijanego, opuchniętego oblicza. - No dobra, dosyć tego - powiedział. Spojrzał do góry na usiany kamieniami i okruchami skalnymi stok, gdzie drzewa były coraz niższe. Czy tam w górze nie widać czasem białego uda między drzewami? - Dziewczyno! - krzyknął Conti. - Nie będę tu sterczał cały dzień. Zejdź, a masz moje słowo, że nic mu nie zrobię. Zostaniesz tam, a wyślę go do Bozi, a potem pójdę po ciebie! To jak będzie? - Kolejny przebłysk bladego ciała, trochę niżej. Czyżby schodziła na dół? Czy jej się wydaje, że może go obezwładnić? Ponownie uśmiech pojawił się na twarzy Contiego. To dopiero będzie ubaw! Odwrócił się do młodzieńca przywiązanego do drzewa - Czas na gry i zabawy - poinformował. - Zobaczysz, co to znaczy. Hej, zaraz wrócę. Ty tymczasem pomyśl sobie o benzynie. Czujesz? Ale daje, co? Wokół ciebie i tego drzewa jest jakieś pięć litrów... Podszedł do samochodu Tyler, wycofał go, obijając beztrosko o twarde podłoże. Zaparkował koło drzew, wyłączył silnik, wyszedł i uniósł maskę. Następnie wyciągnął kable z plecaka i przymocował do ogniw akumulatora. Kable były długie, sięgały aż do Richarda oddalonego o jakieś trzy metry. - Teraz kapujesz, mały? - zarechotał Conti. Rozdarł spodnie Richarda z przodu. Wolno, z rozmysłem, zacisnął jednego krokodylka, chwytając Richarda za luźną skórę przez majtki, tak samo zrobił z drugiej strony. - Wiesz, jakiego napięcia potrzeba, by odpalić samochód? - Conti wyszczerzył kły. - Wiesz, co się stanie, jak przekręcę kluczyk w stacyjce? - Ty gnoju! - Richard zacisnął zęby. - Ty ohydny... - Tak, tak, jasne. - Conti pokiwał głową. - Przykro mi, synku, ale nie mam czasu na przezywanki. Wiesz, jak mówią, kto się przezywa, ten sam się tak nazywa... - Odwrócił się, spojrzał w górę i krzyknął, składając dłonie przy ustach: - Lynn Craig, jak nie zejdziesz, to twój chłopak już nie żyje! Spłonie jak pochodnia! Spłonie... Dreszcz przebiegł po plecach Richarda. Tak, spłonie. Opary benzyny uderzyły go z całej siły w nozdrza. Już i tak bolało go ściśnięte krokodylkami krocze. Kiedy Conti przekręci kluczyk w stacyjce, ból będzie nie do wytrzymania. Krokodylki były przypięte blisko siebie... po włączeniu prądu... niemal na pewno przeskoczy między nimi iskra. Richard zamknął oczy, zagryzł wargi i potrząsnął głową. Rozmyślania mu nie pomogą, ten
sadysta i tak to zrobi. - Lynn! - krzyknął, starając się ukryć szloch desperacji i strachu. - Nie zbliżaj się! - Jedno ci powiem, synku - mruknął Conti. - Masz jaja. Może i mam jeszcze coś - pomyślał Richard. Gdyby tylko mógł być pewien. Coś czarnego poruszyło się w pobliskich zaroślach. Suzy, potrząsając łbem starała się podejść, na przemian wstając i padając. Chyba nie wiedziała, dokąd idzie ani co chce zrobić, jej organizm wciąż walczył z narkotykiem. Niemniej jednak była zdeterminowana, by coś zrobić. Conti nie zamierzał marnować więcej czasu. - Ostatnia szansa, dziewczyno - krzyknął, opierając się o samochód Tyler, który oddzielał go od Richarda. - Schodzisz? Nic. Ale... zobaczył ją! Poruszała się między sterczącymi głazami, szukając na przemian schronienia to za jednym, to za drugim. Będzie mógł ją złapać, kiedy mały zapłonie. - No to żegnaj, synku - zawołał miękko Conti i przekręcił klucz. Agonalny wrzask Richarda wzniósł się pod niebiosa, wyżej niż język ognia, który momentalnie wystrzelił w górę, obejmując całe drzewo. Żar płomieni owionął Contiego, który cofnął się ze śmiechem. Samochód Tyler zapalił za pierwszym razem, przesyłając prąd po przewodach. Nie było widać niczego przez ścianę ognia, ale Conti wiedział, że jego ofiara czernieje, a prąd elektryczny wstrząsa jego konającym ciałem. - Nie, nie, nieeee! - Lynn nadbiegła z góry, potykając się, obijając i zahaczając kocem o ostre skały sterczące ze zbocza. Conti stał po prostu z rękami na biodrach tyłem do ognia i czekał, aż na niego wpadnie. Kiedy ogień zaczął ostro przypalać go w plecy wyszedł jej na spotkanie. Było po wszystkim. Pościg zakończony. Nagroda przypadnie jemu. Kilkanaście kroków dalej Lynn potknęła się, poleciała do przodu, padła na ziemię i podniosła się na kolana. Spojrzała przerażonym, niedowierzającym wzrokiem na piekło za plecami Contiego. I nagle... Oczy jej się rozszerzyły, szczęka opadła i zaczęła się cofać. Nie przed Contim, ale przed czymś innym. Już i tak blada twarz przybrała barwę kredy. W jej oczach widać było strach, ale również można było zobaczyć, że widziała to już wcześniej. Cokolwiek zobaczyła, nie było to tylko obmierzłe i groźne, lecz niesamowite i przerażające! Widziała to już wcześniej. Conti wolno odwrócił się i ciarki przemaszerowały mu przez grzbiet. O trzydzieści metrów od niego płonęło olbrzymie drzewo i ziemia wokół, ale w sercu płomieni ludzka postać pulsowała błękitnym żarem jak serce obcego!
Conti wiedział, że jest świadkiem zjawiska spoza ludzkiego pojmowania, że tkwi w tym moc, której nie będzie w stanie pojąć. On również cofnął się w ślad za dziewczyną, oddalając się od płonącego drzewa i tej przerażającej postaci. Ale wpatrywał się w to cały czas i nie mógł uwierzyć w to, co widział. Błękitny żar wspiął się po bliźniaczych pseudokończynach, które objęły kable sięgające do wozu Tyler. Przez ułamek sekundy samochód zajaśniał błękitną poświatą, zdawał się zapaść w głąb, kurczyć - i eksplodował! Gorący podmuch uniósł Contiego i cisnął go jak szmacianą lalkę na ziemię. Oddalona nieco Lynn podniosła się i odbiegła w bezpieczne miejsce. Conti, oszołomiony i zdezorientowany, podniósł się i w idiotycznym geście otrzepał z kurzu, strząsając liście, gałązki i ziemię z ubrania. I ponownie spojrzał do tyłu. Przez chwilę słup ognia podniósł się, po czym nagle zniknął! Zniknął jak zdmuchnięty płomień świecy, jak wyłączona żarówka. Drzewo było czarne i dymiło się - tak samo jak spalona ziemia u stóp - ale to coś, co stało przed nim, nie miało śladów płomieni, było niezmienione i nietknięte przez ogień. Drugi Richard ruszył do przodu, odrzucając dymiące się sznury, które opadły na ziemię. Poszybował do miejsca, w którym samochód Tyler leżał jak zmiażdżone jajo. Conti zaczął jęczeć ze strachu, kiedy zobaczył, że stopy jaśniejącej błękitnym światłem postaci unoszą się o kilka centymetrów nad ziemią. Conti schował się za drzewem i obserwował. Był pewien, że nie jest widoczny, ba, nie wiedział nawet, czy to coś, co jeszcze do niedawna było Richardem Stone'em, może cokolwiek zobaczyć, ale coś się działo. Błękitna poświata zaczęła pulsować coraz jaśniej i coraz szybciej. Conti starał się, by od grozy z dymu oddzielały go głazy i drzewa i cofał się jeszcze dalej. Postać wisząca w powietrzu zaczęła się poruszać, wolno obracając się wokół swej osi jak ciężarek na żyłce. Kiedy złote promienie wystrzeliły z twarzy zjawy, z jej oczu, Conti wstrzymał oddech i opadł jeszcze niżej. Promienie dotknęły pnia drzewa, które przy wtórze serii trzasków momentalnie rozszczepiło się od góry do dołu, przeginając się na dwie połowy, jakby po uderzeniu pioruna. A kiedy błękitnoświetlista postać odwróciła się, jej złote oczy odszukały następny cel. Conti znów jęknął, łapiąc się za bijące oszalałym rytmem serce i cofając nieporadnie do tyłu przed tym, czego nie był w stanie pojąć. Drzewa - olbrzymie sosny, niektóre powyżej piętnastu metrów - eksplodowały, łamiąc się i trzaskając jak wielkie warzywa pod złotym promieniem, padały jak zapałki, a niektóre spopielały się na miejscu, zostawiając kupki szarego popiołu! A człowiek wewnątrz błękitnej poświaty dopiero zatoczył trzy czwarte koła. To mnie szuka! - powiedział do siebie Conti. - O dobry Boże, on szuka mnie!
Panika dodała mu siły. Wstał, wyszedł z ukrycia i pobiegł między drzewa, czy też raczej chciał pobiec. Tylko, że teraz stanął oko w oko z nie mniej przerażającym zjawiskiem. Czarna suka dobermana wpatrywała się w niego czerwonymi ślepiami z piekła rodem. Jej kły przypominały sztylety z kości słoniowej, a pysk wykrzywił się w warkocie czystej, niepohamowanej nienawiści. Niemal w pełni otrząsnąwszy się ze skutków działania narkotyku, Suzy chciała zemsty na kimkolwiek, a Donald Conti wyśmienicie się do tego celu nadawał. Kiedy sięgnął po broń, ona już była w powietrzu, celując prosto w twarz. Wyrzucił ramiona w przód, ale wytrąciła mu broń. Zęby psa zatopiły się głęboko w jego nadgarstku. Wrzasnął, szarpnął się do tyłu i zatoczył. Puściła go i skoczyła do kolejnego ataku. Zachwiał się, odwrócił... I przeleciał przez krzaki dokładnie na wprost spowitej dymem błękitnej postaci! Złote promienie wystrzeliły z oczu. Conti uskoczył daleko i wysoko, zatańczył jak chory na pląsawicę, starając się uniknąć zetknięcia z promieniami. Ale nie był w stanie. Wziął głęboki wdech i znowu wrzasnął, przymierzył się do kolejnego desperackiego skoku... i krzyk zamarł mu w gardle. Postać w powietrzu została uwięziona w złocistej mgle i zawisła nad skalistym gruntem w wielkiej złotej bańce. Po chwili bańka pociemniała, mieniąc się ciemnym szkarłatem. Bańka pękła z bezgłośnym „puk!”. Szkarłatny deszcz opadł na ziemię. A wraz z deszczem grzechocząc spadały nieregularne białe fragmenty, duże i małe. Jeden okrągły potoczył się dalej i został tak z wyszczerzonym uśmiechem w miejscu swego wiecznego spoczynku. Suzy powąchała czerwoną ziemię i stos oskórowanych kości i odwróciła się z niesmakiem. Następnie podbiegła do Lynn...
Taśmy dostarczono o 9:30. Przez dwie i pół godziny Phillip Stone siedział i odsłuchiwał je. Wsłuchiwał się w swój senny głos, zachęcany, co jakiś czas przez zadawane dźwięcznym głosem pytania Alberta Gilla. Opowiadał tak niesamowitą historię, że jej przesłanie głęboko zapadło mu w pamięć. Niestety była to równie niesamowita, co mętna opowieść. Na zewnątrz w posiadłości Stone'a robotnicy (pojawiło się pięciu, i to bez brygadzisty, który nie mógł odebrać swej premii) sprzątali po sobie i pakowali narzędzia, zabezpieczali maszyny. Ale nawet ich krzątanina nie była w stanie zrobić wrażenia na Stonie ani też przebić się przez ścianę frustracji i zadziwienia, jaką się odgrodził od świata. Mary nie było dziś rano i Stone'owi brakowało jej - Mary i jej stałej dostawy kawy. Ale zeszłego wieczoru „poczuła się dziwnie” i powiedziała, że chce odwiedzić swą zamężną córkę i jej rodzinę w Salisbury. Stone'owi nie podobał się jej wygląd, ale ona wiedziała, czego chce: tylko
zobaczyć się z rodziną, zanim kaskady fal mózgowych zakłócą funkcjonowanie jej mózgu. Bezbronna staruszka. Zawołał dla niej taksówkę i zapłacił z góry za przejazd. Widział ją ostatni raz. Nie spodziewał się ujrzeć jej ponownie. Tego ranka wstał przed ósmą, obejrzał poranne wiadomości (były to bardzo niekonkretne wiadomości, więc wiedział już z całą pewnością, że ktoś naciska na media) i dobitnie poczuł nuty histeryczne w spiętrzającym się przypływie niepewności i jawnego strachu, jaki opanowywał świat. Przez noc, nawet tu w Anglii, choroba przyjęła niemal namacalne formy. Och tak, jak na razie politycy wciąż bronili straconych pozycji przed atakami opinii publicznej i reakcjami na doniesienia, ale ile mogło to potrwać? Wkrótce presja będzie olbrzymia i sami politycy zaczną się bać. Sama waga dowodów będzie świadczyć za siebie. W Wielkiej Tamie Chłodnej Rezerwy pojawią się szczeliny i w końcu trzeba będzie powiedzieć całą prawdę Wielkiemu Narodowi Brytyjskiemu. A wtedy czeka nas powódź! Stone pamiętał, jak to „należało podjąć stosowne środki zapobiegawcze przeciwko atakowi nuklearnemu” w latach osiemdziesiątych, rządowe ulotki informowały, jak to należało zabielać okna, żeby zminimalizować promieniowanie, i jak zbudować domowe schrony z wykorzystaniem drzwi, stołów i worków z piaskiem. Jakby ludzie trzymali worki z piaskiem w szafach, na miłość boską! Stwierdził, że teraz jest mniej więcej tak samo. Właściwie zawsze tak było, teraz jednak porady były stonowane i inteligentne, ale bez emocji. Cogodzinny program porad dla obywateli nadawany we wszystkich stacjach radiowych i telewizyjnych informował, w jaki sposób radzić sobie z krewnymi, którzy cierpieli z powodu pierwszego ataku zarazy umysłu (i, dyskretnie, kogo o tym poinformować). Doradzano unikania zatłoczonych miejsc, tłumu, metra, autobusów; ostrzegano przed ukrywaniem chorych; szczegółowo informowano, w jaki sposób i kogo należy powiadomić o wykrytych przypadkach, podawano numery kontaktowe do poszczególnych Centrów Zarządzania Kryzysowego Zarazy Umysłu itd., itp., itd... Ale to przecież Anglia - Kraj Ludzi Nieprzeciętnie Zdrowych na Umyśle - ostatni bastion homo phlegmaticus, ludzi twardo chodzących po ziemi! A co z resztą świata? Irlandia, najwyraźniej tkwiła już w szponach szaleństwa z dodatkiem przyrodzonej temu narodowi irracjonalności. Sprzedaż napojów wyskokowych została zakazana, podobnie jak palenie w miejscach publicznych (pewien znany irlandzki lekarz odkrył „ścisły związek” pomiędzy palaczami, alkoholikami i chorymi na zarazę umysłu). Najwyraźniej nic to nie zmieniało, że chorowały również dzieci i niemowlęta. Istniał jednak o wiele bardziej przerażający aspekt tych restrykcji, ponieważ Zjednoczona Armia Irlandzka pilnowała wprowadzonej godziny policyjnej, aresztując i bijąc każdą osobę złapaną na ulicach po godzinie dwudziestej. To ostatnie obostrzenie wprowadzono wczoraj, ale już pojawił się przypadek żołnierza chorego na zarazę umysłu,
podpalacza, który puszczał z dymem wolno stojące domy, strzelając do osób „łamiących godzinę policyjną”, którzy uciekali z płonących domów. Rozgorzały również na nowo odwieczne zatargi i oddziały IRA brały krwawy odwet jak za dawnych czasów. Wywiad Stanów Zjednoczonych udostępnił (i momentalnie wycofał) fotografie satelitarne grzybów atomowych nad Polską wraz z doniesieniami światowych stacji sejsmograficznych donoszących o wstrząsach skorupy ziemskiej w tym regionie. Niczego nie potwierdzono, jednak ze wstępnych, niepełnych raportów dochodzących z Polski wyłaniał się ponury obraz. ZSRR zaprzeczył jakiemukolwiek udziałowi w tych zajściach; rosyjskie granice zostały dawno zamknięte, ponieważ ten kraj pragnie pokoju i odosobnienia, nie życząc sobie żadnych kontaktów handlowych czy prywatnych ze światem zewnętrznym, i to pomimo narastających plotek o mobilizacji i koncentracji wojsk na granicy z Chinami. Pożar Moskwy całkowicie wymknął się spod kontroli. W Republice Południowej Afryki wszyscy czarni - chorzy czy nie - byli ścigani jak zwierzęta i zabijani na miejscu; w pozostałej części Afryki role odwrócono i białych spotykał ten sam los. Doniesienia te pochodziły od członków Ligi Obrony Praw Człowieka, nad losem, których zaległa teraz złowroga cisza... W Szwajcarii jakiś geniusz wymyślił, że „sterylne otoczenie” jest jedynym remedium na zarazę umysłu. Szwajcarzy stadami stawiali się w swych schronach przeciwatomowych przekonani o własnym bezpieczeństwie. Stone nie wierzył, że im to coś pomoże. Boże, dopomóż im! - pomyślał. W Holandii bełkoczący, odwracając bieg rzeczy, zaminowali wały nadmorskie i wpuścili morze w głąb lądu, zalewając olbrzymie obszary kraju i zatapiając setki istnień. W Ameryce Południowej podobno trwała wojna, najwidoczniej bratobójcza. Stany Zjednoczone błyskawicznie pogrążały się w całkowitym chaosie. Znikąd nie widać było nawet iskierki nadziei... I tak Phillip Stone siedział przez chwilę w swojej własnej zamkniętej bańce izolacji i czystego umysłu. Odpowiedzi, był tego pewien, tkwiły gdzieś na tych taśmach, w zarejestrowanych „wspomnieniach” z jego dawnego życia i minionego życia innych, ale gdzie? Ależ oczywiście, że taśmy zawierały jakąś historię. Bez wątpienia. I to, jaką! Nie wiadomo było tylko, jak ją odczytać ani też, kto ją wykasował i przearanżował. A ponieważ te wszystkie fantazje zostały wykopane z mózgu niezwykle chaotycznie, to historia rwała się, były w niej luki, a poszczególne fragmenty nie układały się ani w logiczną, ani w chronologiczną całość. Na pewno miało to związek z tym, jak podszedł do tego Gill, co nie było jego winą, lecz samego Stone'a. Ponieważ to nikt inny, ale właśnie Stone dostarczył mu kluczowych słów, a Gill jedynie sugerował się listą. Phillip Stone spojrzał na listę ponownie:
Richard Garrison Gareth Wyatt Yicki Maler Ślepi
W niedzielę Gill zaczął od Vicki Maler. Pękaty psychiatra wysłał umysł Stone'a w przeszłość. Sięgając do najwcześniejszych wspomnień o Vicki i słuchając nagrania z tej sesji, Stone wiedział teraz więcej niż on czy też ona. Ale wciąż polegało to na „znaniu” i „akceptowaniu”, a nie na prawdziwym „pamiętaniu”. Na tym polegał cały problem: założył, że kiedy pozna fakty - kiedy tylko jego podświadomość obudzi się do życia - to wszystko mu się przypomni. Ale tak się nie stało. To, co według Gilla brzmiało jak fantazje, dla Stone'a wcale nie było takie fantastyczne. Tylko, że on jedynie wierzył, że to prawda. Była to wiara opierająca się na dwóch przedziwnych i wciąż niewytłumaczonych zbiegach okoliczności: na tym, że Vicki nagle przypomniała sobie, że była niewidoma i znała mężczyznę o nazwisku Richard Garrison, prawdziwego ojca jej Richarda; a Richard sam tak twierdził, nie, uznawał to za bezsprzeczny fakt! Stone poczuł przypływ paniki, która nagle opanowała jego chaotyczne myśli. Musi się skupić na zbieżnych relacjach. Nie wolno mu zagubić zdolności logicznego myślenia i oceny. A ponad wszystko nie wolno mu negować namacalnych, dowodów. Taśmy były namacalnym dowodem: to, co było zapisane na nich, było prawdą, to miało miejsce. Jak? Dlaczego? To pewnie bez znaczenia. Najważniejsze było zachowanie zdrowia psychicznego całego świata. I rozwiązanie tkwiło tu, na wyciągnięcie ręki... To musi mieć związek z... Coś zabłysło jak mocne światło w umyśle Stone'a. Pojedyncza scena w dwu kolorach: głębokiej czerni i śnieżnej bieli. Nie była to scena zapamiętana, lecz wyobrażona! Rury, obwody, przewodniki, obrazy, wykresy i taśmy. Potężne. Niezwykły rozmiar i moc. Elektroencefalograf? Monitor fal medialnych? Psychomiernik? Stone przetarł oczy i zmusił się do koncentracji... ale obraz zniknął. Już prawie się dowiedział. Pojedyncze słowo - właściwe słowo - na końcu języka, uciekało w zakamarki niepamięci. Pocił się, czując wzrastającą niecierpliwość, frustrację do granic wytrzymałości. Przez chwilę ponownie pomyślał nad tym, co na ułamek sekundy pojawiło się w odbiciu jego umysłu.
Psychomiernik? Co to niby do diabła miało znaczyć? Niechętnie, wiedząc, że jest tak blisko, powrócił do pierwotnego ciągu myśli. ...Musi zaakceptować prawdziwość taśm i to, że informacje, fragmentaryczne i (najwyraźniej) niespójne, byty jednak prawdziwe, a nie fikcyjne. W końcu pochodziły z jego własnego umysłu, podświadomości, ze wspomnień, które wciąż tam tkwiły, a które ktoś chciał wymazać. Dlatego... Vicki Maler była kiedyś niewidoma. Nie! Umysł temu zaprzeczał. Stone wziął głęboki wdech, spocony zacisnął pięści i spróbował ponownie: Tak, kiedyś była niewidoma. I kochała mężczyznę o nazwisku Richard Garrison, który również był niewidomy. I tak, Garrison potrafił kontrolować dziwnymi mocami, których nabył, gdy... Kiedy? Jak? Taśmy milczały na ten temat. Ograniczenia nałożone na pamięć Stone'a pod tym względem pod względem Richarda Garrisona - były tak szczelne, że Gill nie był nawet w stanie ich ruszyć, już nie mówiąc o usunięciu. Stone znał odpowiedź, tkwiła gdzieś w środku, ale została przywalona nagrobkiem martwej przeszłości. Martwa i pogrzebana w jego umyśle. RIP. Wracając do Vicki: Była niewidoma, zanim Stone ją poznał, ale w jakiś przedziwny sposób odzyskała wzrok. Również, kiedy zabrał ją Bełkot, odzyskała nieco - drobną część - swej pamięci. Dlatego... ktokolwiek czy cokolwiek wyczyściło umysł Stone'a ze wspomnień, musiał to samo zrobić z umysłem Vicki. I kogo jeszcze? Wracając do Vicki: Tak... była w niebezpieczeństwie. To była wina Stone'a, chociaż niezamierzona. Wpędził ją w jakieś wielkie tarapaty i musiał ją z nich wyciągnąć. A niebezpieczeństwo miało postać... Czarnego, wielkiego, giganta! Ani mężczyzny, ani kobiety. Bestii... Co? Stone uchwycił się tej umykającej myśli. Za późno, zniknęła, zatarła się. Walnął pięścią w stół, potrząsnął głową i zobaczył, jak pot z niego kapie, spróbował ponownie. Wracając do poniedziałku: W poniedziałek Gill zajmował się Garethem Wyattem. Ale rozmowa zarejestrowana na taśmie była tak zagmatwana, że Stone nic z niej nie zrozumiał. Był w niej Hitler albo jakiś projekt, który zlecił, i hitlerowcy - organizacja pomagająca wojennym zbrodniarzom umknąć sprawiedliwości i zacząć nowe życie pod innym nazwiskiem w latach pod drugiej wojnie światowej - i zniszczenie domu Wyatta przez nieznane siły, i to, że Wyatt posiadał... coś. Jakieś urządzenie?
Przez co stał się ważny dla Richarda Garrisona. Urządzenie - tak... Potężne! Metal, plastik, szkło. Komputer - nie, ale mózg - urządzenie służące do wyzwolenia umysłu? Wzmacniacz psychiki. Mechaniczny psychiatra! Ponownie wizja oddaliła się, szukane słowo, które miał na końcu języka, skryło się gdzieś. Garrison... niewidomy. Vicki... niewidoma. Gareth Wyatt... urządzenie. Czy Wyatt miał urządzenie zdolne przywracać wzrok niewidomym? Vicki pamiętała, że była niewidoma. I pamiętała Richard Garrisona, swego kochanka przed Stone'em, ojcu jej Richarda A Garrison też był niewidomy. Do czasu... Dokąd? Kręcił się, cholera, w kółko! - Ślepy, ślepy, ślepy! - nagle zakrzyknął Stone na głos. Niezależnie od umysłu wyciągnął rękę i zmiótł kasety i magnetofon z blatu. Magnetofon rozbił się na podłodze; kasety zagrzechotały w plastikowych pudełkach i umilkły. Cały pokój wyczekiwał niecierpliwie, bez tchu kolejnego wybuchu Stone'a. Nie nadszedł. Siedział tak po prostu, wypluty. Na zewnątrz robotnicy skończyli już pracę i poszli sobie. Stone został sam w swym kokonie bezpieczeństwa, oczekując, aż groza zrodzi się w jego umyśle, czekał na Bełkot. - Dziwne - powiedział do siebie - ja też jestem ślepy, ponieważ nie jestem w stanie, nie potrafią zobaczyć mojej przeszłości. - Boże - modlił się na głos - wskaż mi drogę do światła! Pozwól, bym przejrzał. Tylko pozwól mi zobaczyć. Nie, proszę, nie zostawiaj mnie w mroku. Twój świat się kończy, a odpowiedź jest tu, na wyciągnięcie ręki, ale nie widzę jej. Boże, do którego tak naprawdę nigdy się nie modliłem, proszę, daj mi przejrzeć na oczy! Ale światło się nie pojawiło. Mroczne zakamarki umysłu były równie ciemne jak wielkie otchłanie za najodleglejszymi gwiazdami. Ktoś wylał atrament na karty jego pamięci, a kleks był czarny jak rzeka Styks, mroczna jak sam przewoźnik. Przewoźnik... Charon! Charon Gubwa! W umyśle Stone'a otworzyły się wrota pamięci. Włosy stanęły mu dęba jak pod wpływem wyładowań elektrostatycznych. Skóra ścierpła.
Krew odpłynęła mu od twarzy, która straciła mrok złości i frustracji, przyjmując bladość wywołaną gwałtownym szokiem. Poczuł się słaby, łapczywie chwytał powietrze, starając się nie zemdleć. Zobaczył światło. Przypomniał sobie! Stone powoli, niemal trwożliwie, usiadł wygodnie w fotelu i pozwolił powrócić wspomnieniom, wypełnić wszystkie luki, o których istnieniu dowiedział się dopiero niedawno. A teraz tama pękła i wszystkie wydostały się na wolność w całej krasie. Jak wyschnięta ziemia jego umysł chłonął je i z każdą chwilą z ulgą przyjmował kolejną ich dawkę, bo wiedział, że to są prawdziwe wspomnienia, nigdy nie były fikcyjne czy nieprawdopodobne. Siedział tak przez pół godziny z głową opartą na fotelu, bladą twarzą i zamkniętymi oczami. Tak, pamiętał - w jego pamięci pojawiały się fragmenty rozmów - głos Vicki i megalomański ton Charona Gubwy: Gubwa: - Psychomech będzie żył dalej. Poczyniłem już pewne starania. Człowiek, który zbudował maszynę dla Garrisona, zjawi się tu jutro i... Vicki: - Jimmy Craig? - Vicki ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy. - Jego też pan schwytał? Gubwa: - Tak, pan James Christopher Craig we własnej osobie. Już odwiedziłem go w snach i wysunąłem kilka... sugestii. Ach, jakże podatny jest nasz pan Craig. Vicki: - Ale Jimmy nie był konstruktorem. Psychomecha zbudował człowiek, który nie żyje. Jimmy po prostu wszystko ulepszył. Wymienił przestarzałe części. On... Gubwa: - Wiem o wszystkim, panno Maler. Pani mi o tym powiedziała, nie pamięta pani? No cóż, może pani nie pamięta. - Wzruszył ramionami. - Ale czytałem jego myśli i powiedziałem mu, że ma do wypełnienia Wielką Misję. Musi odbudować Psychomecha, większego, potężniejszego Psychomecha, i tym razem dla mnie. Powiedziałem, że stanie się najpotężniejszy w świecie, że błądził, pracując dla Garrisona, że Garrison to wielki grzesznik! Obiecałem też zniszczyć Garrisona i w ten sposób Craig, pracując dla mnie, odkupi swoje winy. A, i jeszcze, że Psychomech będzie mógł porozumieć się z Jedynym Prawdziwym Bogiem. To ja nim będę! Teraz pani rozumie, panno Maler, rozumie pani? Vicki: - Tak... tak, rozumiem... I teraz Phillip Stone też uwierzył, że rozumie. Nie całość jeszcze nie, ale większość. Podniósł się w fotelu. Przywołał swoją dawną siłę i większość starego gniewu. J.C. Craig puszył się tam, bezpieczny w PSISAC - bezpieczny z maszyną zdolną uleczyć zarazę rozumu - i patrzył, jak cały świat ogarnia szaleństwo! Zadzwonił do PSISAC, ale telefon Craiga był zajęty. Próbował na centralę. Po długiej chwili
usłyszał opryskliwy męski głos, którego nie rozpoznał - bez wizji. - Coś się stało z wizją? - rzucił w szary ekran. - Żadnej wizji. Sorka, szefie - odparł głos. - Szefie? - głos Stone'a stał się niebezpiecznie miły. - Tu Phillip Stone. - Bardziej przypominało to warknięcie. - Przełącz mnie w tej chwili do Jimmy'ego Craiga... Pauza. - On nie przyjmuje żadnych telefonów... szefie! Bezczelność tamtego była zamierzona. - Ten przyjmie - warkot Stone'a był wyraźnie słyszalny. - A później, kiedy z nim pogadam, nie zdziw się, że cię powiesi na bramie za jaja! - Słuchaj, Stone - odparł głos. - Twoje nazwisko już tu nic nie znaczy. Szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzisz! J.C. nie przyjmuje rozmów i to tyle... - Psychomech! - krzyknął Stone. - Co? - Powiedz mu, że powiedziałem „Psychomech”, tylko tyle. I powiedz mu, że jestem w domu. Stone odłożył słuchawkę, ponownie oparł się w fotelu, opanował się i uporządkował myśli, czekając na telefon Craiga. Nie musiał długo czekać...
O drugiej po południu Lynn jechała srebrnym mercedesem na południe, utrzymując stałą prędkość stu dwudziestu kilometrów na godzinie na ośmiopasmówce, na którą wjechała koło Heiligenstadt. Wkrótce minie Wurzburg, a dalej Stuttgart i w końcu Zurich. Obok na fotelu pasażera siedziała - czy też raczej stała - Suzy, co jakiś czas rzucając miłosne spojrzenia do tyłu. A tam pod kocem leżał, jak mumia w całunie, świecący na niebiesko Richard. Lynn celowo nie rozpamiętywała tego, co się wydarzyło w górach, ale nie miała wiele do rozpamiętywania. Kiedy ten drugi Richard zaczął niwelować cały teren w poszukiwaniu Contiego, skryła się za największym głazem w okolicy, czekając, kiedy wybuchy i... inne odgłosy ucichną. Nie była świadkiem śmierci Contiego i oszczędziła sobie oglądania jego szczątków. Tak naprawdę (i trudno się dziwić) pozostała w otępieniu, nie dopuszczając do kolejnego wstrząsu, kiedy niezgrabnie ubierała się i przygotowywała do opuszczenia tego miejsca. Wtedy Suzy zajęła miejsce na przednim siedzeniu, a Richard... przesunął się do tyłu. Lynn tylko okryła go poszarpanym kocem. Jedna rzecz zwróciła jej uwagę - odkryła w plecaku Contiego identyczny przedmiot - słuchawki dokładnie takie same, jakie miała Tyler i Jacksonowie. Nawet w
jej stanie, bliskim załamania nerwowego, wiedziała, że to ważne. Przedmiot ten spoczywał teraz w schowku na rękawiczki mercedesa. Lynn i Richard nie prowadzili jak dotąd żadnych... rozmów przed ani w trakcie podróży. Wiedziała, że chce jechać do Szwajcarii i nie widziała powodu, by marnować czas, czekając, aż dojdzie do siebie. Sama podjęła decyzję o kontynuowaniu podróży. Jeśli miałby coś przeciwko, z pewnością „powiedziałby” jej. Ruch na autostradzie był zaskakująco niewielki. Na drodze widziała wiele groźnych wypadków, a olbrzymia liczba samochodów policyjnych na sygnale i karetek przygnębiała. Zatankowała paliwo na samoobsługowej stacji w miejscowości Fulda, ale i tak nikogo nie było w środku. Wszystkie drzwi i okna były otwarte na oścież i nigdzie nie było śladu ani jednego pracownika. Wiedząc, że później będą ją zżerać wyrzuty sumienia, gdyby po prostu odjechała - i zdając sobie również sprawę, że jej uczciwość była stratą czasu, że i tak nie ma to znaczenia zapłaciła jednak kartą Richarda za paliwo. Kasa działała i przyjęła zapłatę - miała czyste sumienie. Nie widziała jednak ciała leżącego pomiędzy toaletami oznaczonymi symbolami kółka i trójkąta. Zmasakrowanego ciała mężczyzny w średnim wieku w kombinezonie, który bez wątpienia był pracownikiem stacji. Miał purpurową twarz, oczy wybałuszone jak piłki pingpongowe i leżał na plecach na trawniku otoczony późno kwitnącym żywopłotem. W zaciśniętych zębach wciąż trzymał syczący przewód do pompowania kół, policzki mu falowały pod wpływem wydostającego się z niego sprężonego powietrza, a w bezwładnej dłoni ściskał metalowy uchwyt... To było mniej więcej godzinę temu. Teraz za zjazdem do Wurzburga zwolniła, by ominąć miejsce kolejnego wypadku (ciężarówka z naczepą przewróciła się na bok, jakiś człowiek, najprawdopodobniej kierowca, siedział na drzwiach wozu, śpiewając i zaśmiewając się do rozpuku, a jego zmiennik próbował go ściągnąć). Podczas tego manewru Lynn została zatrzymana przez dwóch policjantów na motorach, które stały zaparkowane w poprzek jednego z dwóch dostępnych pasów ruchu. Z walącym sercem zwolniła jeszcze bardziej i zatrzymała wóz, a policjanci - wyglądający bardzo groźnie w twarzowych szarych mundurach, bryczesach i wysokich butach - podeszli do niej z uśmiechem. Ten od strony Suzy trzymał się z dala pomimo zamkniętego okna, ale drugi oparł się o drzwi od strony Lynn i powiedział do niej coś po niemiecku. Nie posługiwała się biegle tym językiem. - Przepraszam? - odpowiedziała grzecznie, uśmiechając się nerwowo. - Przepraszam, mój niemiecki nie jest za dobry. - O Boże, żeby tylko nie zajrzeli do tyłu! - Aa, Angielka! - powiedział policjant, a jego kamienna twarz rozluźniła się nieco. - Gdzie jedzie, proszę? Lynn interesował bardziej ten drugi, który zaglądał przez tylne okno wozu. Suzy warknęła i
kłapnęła paszczą, bacznie go obserwując. Dźwięk psich pazurów drapiących o szybę zatargał nerwami Lynn. - Proszę? - powtórzył policjant. - Och! - podskoczyła przestraszona i wykrztusiła: - Jedziemy do Szwajcarii. - Hans! - zawołał drugi nad dachem wozu. - Hier ist komisch, nein? - Was? - zapytał Hans, podnosząc wzrok. Podszedł do tyłu i spojrzał przez okno. Boże, o Boże! - pomyślała Lynn, zaciskając zęby. - Kiedy zobaczą, jak świeci... Policjant wrócił, marszcząc brwi pod nisko nasuniętym daszkiem, nie mrugnąwszy nawet powieką. - Coś jest źle, tak? - Źle? Nie, czemu, oczywiście, że nie. Ja... - Proszę, pod kocem, kto jest? - Mój mąż! - odruchowo wykrztusiła Lynn. - Mój mężczyzna. Policjant wolno pokiwał głową, nie spuszczając z niej wzroku. - Krank on? Chory? - Nie, tylko zmęczony. Jedziemy z tak daleka... - Zaschło jej w gardle. Hans odpiął kaburę. - Proszę zobaczyć? - Tak, oczywiście - powiedziała z ociąganiem. - Ale proszę powiedzieć, czemu panowie mnie zatrzymali? - Nowe prawo - powiedział jej, wzruszając ramionami. - Nie słyszała? Nie jeździć samemu. Dwóch ludzi w wozie, zawsze. - Och! Nie, nie wiedziałam. Ale widzi pan, jest dwoje ludzi w samochodzie, więc może... - Zobaczyć! - rzucił, już jawnie okazując zniecierpliwienie. - Zobaczyć teraz, proszę! Wskazał na tylny zamek. - Otworzyć. Teraz jego kolega dołączył do niego po drugiej stronie. Obydwaj wyjęli pistolety. - Suzy bądź grzeczna! - wyszeptała Lynn. A do Hansa: - Po co ta broń? Spojrzał na nią, sięgnął przez okno i otworzył drzwi. - Nie wszyscy chorzy śmiać się jak ten tu - powiedział, wskazując na dementywnego wariata, ściąganego właśnie z drzwi kabiny ciężarówki. - Czasami oni... zły. Silni. Prawo mówi: niedobry - zastrzelić! Otworzył tylne drzwi, włożył głowę do środka i pochylił się, złapał róg koca w dwa palce... i szarpnięciem zdarł go z twarzy Garrisona. Lynn czekała z zaciśniętymi powiekami na rozwój wypadków. Kiedy nic się nie działo, odemknęła jedno oko i spojrzała.
Wyraz twarzy policjantów wyrażał obopólny szok, ale zamarły na ich obliczach. Nie poruszyli się ani odrobinę. Ich twarze były skąpane w złotym blasku. Richard miał oczy zamknięte, ale złota poświata wydobywała się spod powiek, wypełniając tył samochodu złotym blaskiem. A policjanci stali tak w otwartych drzwiach, lekko pochyleni, bez ruchu. Po chwili złoty blask powrócił do schronienia pod powiekami. Hans zakrył mu twarz kocem, wyprostował się i zamknął drzwi. Obydwaj policjanci cofnęli się o krok. Uśmiechnęli się do Lynn, schowali broń do kabur i poszli wzdłuż wywróconych przyczep w kierunku kabiny ciężarówki. Hans zatrzymał się nieco zaskoczony, widząc, że Lynn wciąż stoi w miejscu. - In Ordnung! - zawołał. - Dziękuję ci. Lynn jeszcze przez chwilę siedziała bez ruchu, niemal nie oddychając. Następnie wrzuciła bieg i ruszyła z miejsca. Kiedy ich mijała, obydwaj policjanci wyprężyli się na baczność i zasalutowali służbiście. Siedząc sztywno za kierownicą, pomyślała: Ładne kwiatki, drugi Richardzie! I odjechała, nie oglądając się za siebie...
W PSISAC J.C. Craig wciąż czekał na przyjazd Phillipa Stone'a, kiedy Edward Bragg zadzwonił z Rastatte Heilbron pomiędzy Wurzburgiem i Stuttgartem. Craig kazał natychmiast przełączyć rozmowę do swego gabinetu w Kopule. - Tak, Edwardzie, co jest? - zapytał, kiedy tylko twarz rozmówcy pojawiła się na ekranie. Mam nadzieję, że teraz masz jakieś lepsze wieści. - To prawda - Bragg kiwnął głową. - Niech pan sam oceni. Mam ich. - Co takiego? - Craig pochylił się do przodu, a jego twarz nagle się ożywiła. To twarz wariata, pomyślał Bragg, i tu wcale nie chodzi o Bełkot. To twarz megalomana całkowicie zatopionego w szaleńczej dewocji. - Naprawdę ich masz? - Nie „mam” - odparł Bragg - znalazłem. Jadę za nimi. Widzę ich z tego miejsca, gdzie jestem, przynajmniej pańską córkę. - Widzisz Lynn? Nic jej nie jest? Już traciłem nadzieję! - wydyszał Craig. - Och, doskonale, Edwardzie! - Powiem, co zaszło - Bragg kontynuował pospiesznie, streszczając Craigowi ostatnią dobę. Nie wszystko szło jak po maśle. Najpierw na górskiej drodze zepsuł mu się samochód i musieli go odwieźć do naprawy w Getyndze. Był to całkiem nowy samochód i był jeszcze niedotarty, ale pomijając wysokie wynagrodzenie, jakie zaoferował za jego naprawę, nie dało się
tego przyspieszyć i zajęło to całe popołudnie. Tymczasem dowiedział się od Dorothy Ellis w PSISAC, że Emma Tyler przebywała w St. Andreasbergu i że Conti depce jej po piętach. Kiedy zakład w Getyndze w końcu uporał się z jego wozem, pojechał w końcu do St. Andreasbergu i zameldował się w hotelu, ale kiedy właśnie miał pójść i sprawdzić wszystkie pensjonaty w miasteczku, złapał go kolejny atak. Uznał, że to nierozsądne ruszać do działania ze słuchawkami na uszach, poczekał, aż atak minie. Trwał długo i skończył się późno w nocy. Następnie, nie robiąc nic, skontaktował się ponownie z PSISAC. Tyler utrzymywała kontakt, mówiąc, że jest „bardzo blisko”. Nie było natomiast wiadomości od Contiego. Następnie podczas rozmowy Bragga z Dorothy Ellis dostał wiadomość, że ten Garrison wyciągnął pieniądze z bankomatu w Wernigeroder. Była to standardowa wypłata - 300 DM wystarczająca, by zapłacić za kilkudniowy pobyt w jednej z miejscowych gospod. Następnie Bragg wpadł na pomysł. Wydawało się prawdopodobne, że w niedalekiej przyszłości uciekinierzy znów skorzystają z banku w Wernigeroder... Bezzwłocznie pojechał, więc tam i przez całą cholerną noc obserwował okolicę, w świecie, w którym ludzie pozostający po zmroku na ulicy stają się obiektem wrogich podejrzeń. Jednak pozostał na posterunku przez całą noc do rana, kiedy to, jak przewidział, Richard Garrison powrócił w srebrnym mercedesie, by wybrać więcej gotówki. Bragg mógł go wtedy od razu zabić, ale wtedy nie doprowadziłby go do Lynn Craig. Poszedł w ślad za Stone'em, obserwując zakupy, jakich dokonywał, zauważył, że kupuje mnóstwo damskiej odzieży, a następnie pojechał za nim w góry. Niepewny, czy jechać za nim na przełęcz, Bragg postanowił zaczekać i pół godziny później zobaczył słup ognia strzelający pod niebo. Dało się słyszeć jakieś eksplozje, ale po chwili wszystko ucichło i Bragg czekał dalej. Tuż przed południem Lynn wyprowadziła wielkiego mercedesa na drogę i skierowała się do Wernigeroder. Z przodu siedział wielki czarny pies, ale po Richardzie Stonie ani śladu. Nie chcąc jej zgubić (dziewczyna była w końcu główną wygraną w tym wyścigu), Bragg wjechał za nią na ośmiopasmówkę w Heiligenstadt. Wciąż szukał sposobu, by przerwać jej podróż, przechwycić ją, ale nie było okazji - ruch był słaby i kręciło się mnóstwo wozów patrolowych. Dziewczyna zatrzymała się w Rastatte koło Heilbronu. Jednak przed tym Bragg został dwukrotnie zatrzymany przez policję i pouczony, że nie powinien podróżować sam. Dwa razy też upiekło mu się i skończyło na ostrzeżeniu. W wyniku tych opóźnień dogonił Lynn, kiedy skręcała do Rastatte. Ale opłaciło się. Kiedy poszła do miasteczka z psem, Bragg zajrzał do mercedesa. Z tyłu spał nie, kto inny, tylko Richard Stone - czy też Garrison, jak upierał się Craig. To tyle... - Wykonałeś kawał wspaniałej roboty! - pogratulował mu Craig, radosny, przepełniony
zbliżającym się triumfem. - I co teraz? Zabijesz go? - Nie - Bragg potrząsnął głową. Wpatrywał się w czerwoną twarz Craiga na małym ekranie obok wstecznego lusterka w samochodzie. - Jest środek dnia i wokół pełno ludzi. Dokądkolwiek jadą, muszą się gdzieś zatrzymać. Wtedy to zrobię. Będzie to kolejny incydent we wszechogarniającym chaosie. Teraz pełno tu bełkoczących. Założę się, że jedna osoba na siedem, osiem przeżyła lub za chwilę przeżyje swój pierwszy atak. - Jeden z siedmiu zejdzie do sześciu. - Craig pokiwał głową. - Komputery potwierdzają to. Krzywa rośnie szybciej, niż przypuszczaliśmy, ale zmierza w wyznaczonym kierunku. Jak chcesz cokolwiek zrobić, Edwardzie, to dzisiaj w nocy. Musisz dowieźć Lynn najpóźniej jutro. Potem... możesz już tu nie wrócić! - Niech będzie jutro - Bragg skinął głową. - Jak się uda, zrobię to dziś wieczór. - Mogę ci w czymś pomóc? Bragg zastanowił się przez chwilę. - Może pan załatwić helikopter? Jakiś nieduży, o zasięgu trzech tysięcy kilometrów? Craig uśmiechnął się półgębkiem. - Co dziwniejsze, spodziewam się dostawy takiego pojazdu dziś wieczorem. - A pilot? Craig pokiwał głową. - To da się załatwić. - Dobra. Kiedy będę miał Lynn, kieruję się na Paryż. Dostanie pan namiary, kiedy znajdę odpowiednie miejsce do lądowania. - Doskonale! - Craig zatarł ręce. - I Edwardzie - powiedział - chcę, żebyś znów się ze mną dziś skontaktował, nie później niż, noo, o wpół do dwunastej. - Tak? - Chodzi o raport z postępów działań. Poza tym żeby sprawdzić, czy mam ten śmigłowiec. Dobrze? - Oczywiście. - Jeśli się nie skontaktujesz, to będę myślał, że coś poszło nie tak. - Nie widzę przeszkód. Zadzwonię z samochodu, tak jak teraz. - Bragg zmarszczył brwi. Czy spodziewa się pan jakichś komplikacji? - Myślę o tobie - powiedział Craig. - To ty możesz mieć trudności! Ten Garrison to antychryst. Bragg wzruszył ramionami z kamienną twarzą. - Bóg jest po naszej stronie - odparł. Craig z wolna przytaknął.
- Wspaniale się spisujesz, mój chłopcze. I uwierz mi, hojna nagroda jest w zasięgu ręki...
Phillip Stone jechał do PSISAC złowieszczo pustymi drogami i ulicami miasteczek. Dwie główne autostrady prowadzące na północ były nieprzejezdne. Zostały zablokowane na skutek licznych wypadków i karamboli i przy wjazdach umieszczono bariery zagradzające dostęp do nich. Normalnie oznaczałoby to, że mniejsze drogi są zatłoczone. Wręcz przeciwnie, drogi były niemal puste. Przejeżdżały po nich tylko radiowozy na licznych patrolach. Co piętnaście kilometrów Stone był
zatrzymywany
i
przepytywany
przez
zagubionych,
zmęczonych
i
nieogolonych
funkcjonariuszy, którzy wyglądali, jakby nie spali cały tydzień. Nie byli już grzeczni i układni. Atakowali pytaniami i wydawali polecenia ostrym głosem z prędkością karabinu maszynowego, co świadczyło o tym, że są na skraju histerii, a ich rady mogą pomóc jak umarłemu kadzidło. Nie musieli się już dłużej zastanawiać, co mówią ani co robią. Zachowywali się jak automaty, nie byli chorzy - jeszcze nie - ale z pewnością stali się już niewolnikami Bełkotu. Po trzykrotnym zatrzymaniu Stone już ich nie słuchał (przywykł do słuchania ludzi, a nie otępiałych robotów), jedynie łapiąc urywki ich przemów i starając się złapać ogólny sens ich wypowiedzi. - Kim pan jest, sir, i dokąd pan...? Do PSISAC? Ach, jest pan tam szefem? Oczywiście wie pan o zarazie umysłu? No dobrze, ale jeśli chce pan przejechać przez... to wykluczone. Naprawdę odradzałbym panu... bełkoczący... mówimy wszystkim, żeby nie podróżowali, jeśli nie muszą, widzi pan... osamotnieni i zarażeni plagą umysłu... no dobrze, panie Stone. To niech pan już jedzie... ale proszę uważać... tam jest wiele wypadków, a drogi są całkowicie... szaleńcy... obawiam się, że będzie musiał pan ominąć... bełkoczące gnojki... już nie można... wariaci... droga powinna być przejezdna, jeśli pan... walnięte świry... niech się pan trzyma większych dróg... bezmyślne skurwysyny!... A jeśli natrafi pan na, to niech pan... wjedzie prosto w nich! Nie celowo, żeby zabić czy zranić, rozumie pan, ale niech się pan broń Boże nie zatrzymuje... cholernie niebezpieczne... morderstwa... nie wszyscy policjanci mają doświadczenie... braki kadrowe... zaraza... to nas też dotyka, rozumie pan? Och, ogłosiliśmy nabór, ale... dzień i noc... powystrzelać sukinsynów!... jedyne wyjście... palą i rabują... chore skurwysyny, tylko czekają, by... Powodzenia, sir. I niech pan na siebie uważa! Wciąż jedno i to samo. Im więcej się tego słyszało, tym bardziej zatracało znaczenie. Była to na swój sposób odmienna forma bełkotu. Stone zastanawiał się, czy on też już tak nadaje... Jeszcze jedna rzecz różniła stróżów prawa - policjantów brytyjskich, którzy zawsze pod tym względem byli daleko w tyle za innymi policjantami na świecie - od tych, do których przywykł Stone. Każdy z nich był uzbrojony. Nosili broń przy pasie, a z barku zwisały im pistolety
maszynowe, jakich Stone używał za starych, dobrych czasów. Sterlingi - broń do walki ulicznej zabójcze na krótki dystans i nie mniej groźne na większą odległość w rękach wyszkolonego strzelca. Wszystko to mówiło więcej niż słowa... Mimo że nie było dużego ruchu, wszędzie stały zaparkowane samochody, blokując przejazd. Policja robiła, co mogła - przestawiała porzucone samochody i ciężarówki na pobocze, a czasami na chodnik, doradzając jednocześnie podróżnym, żeby wracali do domów - ale to nie wystarczało. Wypadki (Stone podejrzewał, że wciąż nazywano je wypadkami) zdarzały się nagminnie, gdyż niektórzy kierowcy dostawali gwałtownego ataku choroby i wjeżdżali samochodami w inne samochody bądź w latarnie. W najbardziej zatłoczonych miejscach jezdnia była dosłownie usiana odłamkami szkła, plastiku i poskręcanego metalu. I chociaż sprzątano jezdnię, to nie można było z tym nadążyć. Zakażona była jedna na sześć osób, a krzywa wciąż rosła. Do wieczoru będzie jedna na pięć osób, a jutro? Gdyby nagle i niespodziewanie nad zaciągniętym niebem zaświeciło słońce i zaraza umysłu zanikłaby całkowicie, to normalne życie wróciłoby w znanej postaci dopiero po wielu tygodniach. Ale nie zanosiło się na to, mogło być już tylko gorzej. Stone był świadomy, że jeśli dojedzie do PSISAC, to może utknąć tam na dobre. Cóż, skoro miał dziewięćdziesiąt procent udziału w tym cholernym złomowisku, to może równie dobrze przebywać właśnie tam. Ale oczywiście nie z tego powodu tam jechał. W istocie był mniej niż pewny prawdziwego powodu tej wyprawy, nawet teraz, chociaż podejrzewał, że jeśli cokolwiek zostanie z ludzkości po tym wszystkim, to będzie się znajdowało właśnie tam. Poza tym miał do wyrównania rachunki z J.C. Craigiem, który posiadał klucz do zwalczenia Bełkotu pod postacią maszyny o nazwie Psychomech, której to używał wyłącznie do własnych celów. O tak, to pchało Stones do przodu: myśl, że można ocalić Richarda, mimo że nie był jego synem, i myśl o tym, że Vicki mogła wciąż żyć. A co z tysiącami, milionami innych? Od jak dawna Craig budował swoją maszynę? I dlaczego zatrzymał ją dla siebie? Stone oczekiwał odpowiedzi na konkretne pytania, a wszystkie odpowiedzi znajdowały się w PSISAC. Kiedy Craig oddzwonił do niego, zaprosił go do siebie. Powiedział mu, że będzie bezpieczny w PSISAC, i obiecał, że wszystko mu powie. Cóż, może tak, a może nie, ale Stone nie znajdzie odpowiedzi w Sussex. To była jedyna droga. Wiedział, że jest sam i już nie jest taki jak kiedyś. Była to jednak myśl, której czepiał się jak tonący brzytwy: musi ratować siebie i to, co zostało z pogrążającego się w całkowitym szaleństwie świata, albo przynajmniej próbować. Wszystko, byle nie siedzieć na tyłku i patrzyć na kres cywilizacji, czekając na szaleństwo... Po drodze paliły się Goring i Chosley Strażacy walczyli w z góry przegranej bitwie. Całe ulice spowijały płomienie ogień przeskakiwał z budynku na budynek, wzniecając kłęby czarnego dymu i buchające czerwone języki płomieni pod listopadowe niebo, które nabrzmiałe wodą
odmawiały jednak pomocy w postaci deszczu. Wyglądało to, jakby boska twarz patrzyła zagniewana na świat. Być może tak było. Stone pospiesznie mijał płonące ulice, wiedząc, że czas ucieka. Panował nad swą niecierpliwością i frustracją, jak tylko mógł. Nagle, niemal pod koniec trasy, na północ od Wallingford, kiedy wyjechał zza zakrętu... Zobaczył jakieś trzydzieści metrów przed maską szaleńca wyskakującego na drogę, który ze śmiechem rzucił cegłą w przednią szybę samochodu. Stone wdusił hamulce i uchylił się... cegła przebiła się przez szybę i w deszczu szklanych odłamków przemknęła mu tuż obok głowy. Stone spojrzał przez rozbitą szybę i zobaczył, że szaleniec zamachnął się ponownie drugą cegłą. Ogłada spłynęła ze Stone'a jak deszczówka z kamienia. Samochód wciąż był w ruchu. Nacisnął pedał gazu i wjechał w niego z całym impetem. Silnik wozu zakrztusił się raz i samochód ruszył do przodu jak rumak dźgnięty ostrogą. Walnął bełkoczącego i wciągnął go pod spód. Stone widział, jak ten wciąż się śmieje. Pojechał dalej, nie oglądając się... I w końcu dotarł na miejsce czy też najbliżej, jak mógł. Ponieważ dwieście metrów przed główną bramą PSISAC zator z porzuconych samochodów zmusił go do stanięcia. Musiał pokonać ostatnie metry na piechotę. Wśród pozostawionych samochodów zobaczył kilka radiowozów oraz kilka bardzo drogich i eleganckich wozów. Mógł się spodziewać takiego zestawu drogich zabawek na jakimś garden party u milionerów (kiedyś też takie urządzał) i zastanawiał się, co one tu robią porzucone. Zastanawiał się, aż do chwili, kiedy stanął przed główną bramą. Było już ciemno - szesnasta trzydzieści w listopadzie, PSISAC, przedmieścia Oxfordu w Anglii. Na horyzoncie widać było miasto rozświetlane, co jakiś czas odblaskami w oddali, słupy ognia rozjaśniały ciemne niskie chmury, zmieniające, co chwila odcienie czerwonego. Jednak latarnie nie budziły się do życia na ulicach i było ciemno jak w rodzinnym grobowcu. Ciężki odór spalenizny zalegał w powietrzu... również odór śmierci. Nagle Stone zorientował się, że ulica naprawdę przypominała grobowiec, czy też raczej rzeźnię. Pomiędzy chaotycznie zaparkowanymi samochodami blokującymi drogę leżały ciała z rozrzuconymi rękami w kałużach krwi. Mężczyźni i kobiety - bez różnicy. Leżeli w miejscu, w którym zginęli, kiedy tylko wysiedli z samochodów. Stone widział ciała, całe mnóstwo, ale nie rozumiał bądź nie chciał zrozumieć, co się stało. Na małym placyku przy wejściu do PSISAC leżało jeszcze więcej ciał przed masywnymi betonowymi barierami i umocnieniami z worków z piaskiem. Kiedy Stone stąpał sztywno po usianym ciałami chodniku, rozległ się głos z niewidocznych głośników: - Stój! Kto idzie? - Co? - wyszeptał, starając się objąć otępiałym umysłem wszystkie aspekty tego pytania. - Nie podchodzić!
- Co? - powiedział nieco głośniej, a słowo to przypominało szczekniecie. - Jaki masz tu interes? - Co? - Stone teraz już wrzasnął. Potrząsnął pięścią w kierunku głosu, w kierunku murów oplecionych festonami drutu kolczastego, bunkra, worków z piaskiem i skrytych za nimi karabinów. - To mój, cholera, interes! - Rozłożył ramiona. - Jestem Phillip Stone! Nastała chwila ciszy, podczas której Stone stał z rozłożonymi ramionami, chwiejąc się na wietrze jak strach na wróble. I wtedy: - Pomyśleliśmy, że to pan. Proszę dalej, panie Stone. Ale proszę trzymać ręce na widoku i podchodzić powoli. Stone zbliżył się, minął lukę pomiędzy workami z piaskiem i wszedł w cień. - Cieszę się, że się panu udało, panie Stone - powiedział blisko głos z ciemności, głos, którego nie znał. Nagle jasne światło zaświeciło mu w twarz, aż zasyczał, szarpnął głową w bok i wyciągnął ramiona. - Brać go! - rozległ się drugi głos w radiotelefonie, ale tym razem Stone aż za dobrze wiedział, kto to mówi. - Obezwładnie go od razu, nie cackajcie się z nim. Może być bardzo niebezpieczny! - Craig! - Stone wyrzucił z siebie to nazwisko, jakby miotał najgorsze przekleństwo. - O tak - nieznany głos za plecami aż zarechotał. - To nasz pan Craig, oczywiście. Czekał na pana, panie Phillipie, taka mać, Stone! Stone zakręcił się w miejscu, przykucnął i wyrzucił do przodu swe stalowe pięści, ale z mroku wyłoniło się coś ciężkiego i twardego i uderzyło go w bok głowy. Kiedy padał, cały świat wirował, a głos znikąd w jego głowie odbijał się echem mówiąc: - To usadzi tego wielkiego sukinsyna, wielkiego sukinsyna, wielkiego sukinsyna, sukinsyna, sukinsyna, sukinsukinsukinsukinsyna! Sukinsyn! - bezgłośnie syknął Stone i zemdlał...
Pracownię J.C. Craiga w Kopule wypełniał teraz sprzęt elektroniczny wszelkiej maści. Za plecami miał bezpośrednie połączenie kontrolne z tkwiącym dwa piętra niżej Psychomechem, łącza audio-video z trzema centrami ochrony, bramą główną i tuzinem innych strategicznych miejsc bezpośrednie połączenie z ośrodkami w całym kompleksie. Siedział teraz jak pająk w środku
pajęczyny i bardzo mu się to miejsce podobało. Tak, teraz jeszcze miał Phillipa Stone'a, człowieka, który usynowił antychrysta z piekła rodem, z łona kobiety, która już zapłaciła za swe grzechy, podążając szlakiem wszystkich zakażonych zarazą umysłu. Tym samym, którym podąży Stone, ale wszystko w swoim czasie. Craig nie miał jeszcze swej córki, ale to się zmieni. Wtedy wszystko będzie jego: cała władza, chwała i cały świat odrodzony na nowo w swej niewinności. I stanie się wola Boża! Niesłychane, pomyślał Craig, że ledwo dwunastu uczniów wystarczyło, by to wszystko kontrolować, cały PSISAC, ale radzili sobie dobrze, a to dopiero początek. Oczywiście na pewno jeszcze nieraz będą musieli dawać z siebie wszystko, chociażby w walce, ale Craig widział jak na razie same sukcesy. Chłonął to całym sobą, a był to słodki zapach. Pan Bóg był po jego stronie, a to potężny sprzymierzeniec. Komunikaty nadchodzące z rządu w Londynie w ciągu ostatnich czterech godzin były coraz bardziej dramatyczne, aż Craig polecił, by ignorować wszelkie telefony ze stolicy. Niech sobie dzwonią, niech dzwonią do upadłego, aż im twarze zsinieją i zaczną bełkotać. W końcu mogą podejrzewać, że PSISAC został wzięty, i przestaną dzwonić. Co do tak zwanych władz - miejscowych VIP-ów szukających tu schronienia - cóż, ich całe stada nadciągają już od południa pod główną bramę. Z początku wpuszczano ich do kompleksu - po czym szybko się ich pozbywano, a ciała palono w jednej ze spalarni - ale później, kiedy zwiększyła się liczba chcących się schronić, trzeba było podjąć radykalniejsze kroki. Zabijano ich od razu po przyjeździe. Snajperzy Craiga strzelali do nich jak do kaczek z muru przy głównej bramie. Nie było ratunku dla tych osób, gdyż nie zostali wybrani. Przeciwnie, można nawet powiedzieć, że Craig wyświadczył im przysługę! Lepsza kulka niż Bełkot, nieprawdaż? Nawet policja nie stanowiła specjalnego problemu. Kiedy patrole zaczynały za bardzo węszyć, wołano je pod bramę i strzelano do nich, a kiedy ci z centrali nie mogli się z nimi połączyć, stwierdzali, że albo zginęli na posterunku, albo dołączyli do oszalałej tłuszczy. Po prostu. Trupy przed bramą nie mogły jedynie liczyć na godny pochówek, ale kto niby miał im to zapewnić? Craig zastanowił się nad gnijącymi trupami na zewnątrz, w końcu cały świat gnił. Na szczęście nadchodziła zima, mimo że smród będzie nie do zniesienia, nie dotrze on do PSISAC. Budynki, ulice i inne punkty zapalne na zewnątrz można będzie zawsze podpalić. Zaraza (ta stara, zwykła zaraza) była o wiele mniej prawdopodobna zimą niż latem, a z nadejściem wiosny problem definitywnie zniknie. Wraz z całym światem... O tym właśnie myślał Craig, wychodząc z Kopuły i kierując się trójkołowym wózkiem do terenów wypoczynkowych PSISAC, gdzie wrzucono nieprzytomnego Stone'a do dawnego składziku na sprzęt sportowy. Kiedy dojeżdżał na miejsce, Craig spojrzał w niebo, słysząc odgłos silnika i charakterystyczne „szur-szur-szur” rotorów lądującego helikopter W szybko zapadającym
zmroku krwawego nieba światła maszyny lśniły jak ślepia dziwacznego szklano-metalowego owada osiadającego na trawie płożącej się pod podmuchem silników. Dwóch uczniów Craiga stało obok, trzymając broń w pogotowiu. Łopaty wirników zwolniły i odsunęły się boczne drzwi maszyny. Zsiadając z wózka, Craig obserwował, jak otyły mężczyzna wraz z równie korpulentną małżonką gramolą się na zewnątrz. Towarzyszył im wychudzony, długowłosy młodzieniec. Mężczyzna, co Craig dopiero spostrzegł, to minister gospodarki sir George Blewett, a kobieta to jego żona. Towarzyszący im młodzieniec - na co dzień z pewnością zbuntowany gówniarz, a teraz tylko wystraszony chłopiec - to ich syn. Wcześniej, zanim ustała łączność z Londynem, przekazano Craigowi, by spodziewał się przylotu helikoptera przed zapadnięciem zmroku, ale nie wiedział, kto nim przyleci. Jak dyrektor generalny PSISAC Craig doskonale znał Blewetta. Często się z nim kontaktował i uważał go za nadętego głupka. Jednak teraz, pomimo tego, że był może nieco otępiały, minister kontrolował się. Natomiast jego żona chichotała jak pensjonarka i piana ciekła jej z ust. Ewidentnie cierpiała na bełkot. - Craig! - Przytrzymując kapelusz Blewett przeszedł pod łopatami wirnika, które się już zatrzymywały. - Craig, dzięki Bogu, że tu jesteś! Moja żona potrzebuje pomocy. Musisz coś dla niej zrobić, choćby ją uspokoić. Czy u ciebie wszystko działa? Działa ci szpital? Domyślam się, że są u ciebie moi koledzy z Londynu; będę wdzięczny, jak mnie teraz do nich zaprowadzisz. - Zwrócił się do ludzi Craiga: - Wy tam, zaprowadźcie moją żonę do szpitala. Łopaty wirnika stanęły i zamilkł silnik. Ludzie Craiga czekali na jego polecenia. W ciszy, która nagle zapadła, powiedział: - Wyprowadźcie pilota, ale nie róbcie mu krzywdy! On idzie ze mną. - Wyjął broń. Do Blewetta dotarło, że wszyscy go ignorują. Naburmuszył się i poczerwieniał z gniewu i wściekłości. - Craig! Co ty sobie do diabła myślisz? - A ta trójka - Craig spojrzał z pogardą na rodzinę ministra. Kobieta pełzała po trawniku, co rusz zanosząc się śmiechem i miaucząc jak kotka, groteskowa przy swej tuszy i potworna w szaleństwie. Craig nie miał dla nich litości. - Zabić ich - rozkazał. - Co? - Blewett otworzył usta ze zdziwienia. Wczepił się w ramię Craiga. - Ty... oszalałeś! - Nie - powiedział Craig, uwalniając się od niego. - Ja jestem zdrowy. To reszta świata oszalała. Najpierw coś bełkotał, potem krzyczał, wreszcie zaczął wrzeszczeć. Odprowadzono ich na stronę. Chłopak próbował uciec, ale zastrzelono go w biegu. Zaprowadzono ich za róg budynku. Po chwili rozległy się strzały broni automatycznej. Potem nastała cisza. Młody, rudowłosy pilot patrzył na to okrągłymi ze strachu oczami, trząsł się cały.
- Chcesz żyć? - zapytał go Craig. - Chcesz pozostać przy zdrowych zmysłach? Jeśli tak, pomogę ci. Jeśli nie, zginiesz od razu. - Przeładował broń. - Ja... zrobię wszystko, czego pan chce - wykrztusił. - Dobrze - Craig pokiwał głową. - W takim razie chodź ze mną. Jest ktoś, kogo musisz poznać. Nazywa się Psychomech...
W Rastatte Heilbron było już prawie całkiem ciemno, kiedy uciekinierzy przygotowywali się do dalszej drogi. Richard przestał świecić na krótko przed tym, kiedy Lynn zatrzymała samochód w miasteczku, a przebudził się w dwie godziny później. Siedzieli już od pół godziny w samochodzie i rozmawiali. Lynn opowiedziała Richardowi wszystko, ale nic nie pamiętał, musiał, więc wziąć na wiarę wszystko, co mu zrelacjonowała. Nie trzeba było słów, jej wymizerowana twarz powiedziała mu więcej niż dziewczyna. Przeszła przez piekło i teraz całe to napięcie zaczęło ją przytłaczać. Dlatego też, kiedy tylko poczuł się na siłach, postanowił jechać dalej. Czas był teraz na wagę złota i nie mogli marnować ani sekundy. Świat już balansował na krawędzi całkowitego szaleństwa. Nawet, kiedy rozmawiali, wielka ciężarówka wjechała przez środkową barierę na skrzyżowaniu i wpadła czołowo na autobus. Ciężarówka musiała przewozić jakąś niebezpieczną substancję, ponieważ rozległa się silna eksplozja i dwa pojazdy zapłonęły żywym ogniem. Niemal natychmiast pojawiła się straż pożarna, a tłum z kafejki w Rastatte wyległ na parking i obserwował przedstawienie. Kolejny incydent: Kiedy wszystko to się działo, para z małym dzieckiem wsiadła do samochodu i mężczyzna wjechał w jedną z witryn restauracji, tratując ludzi w środku przy stolikach. Zmęczeni policjanci od razu zabrali się do pracy, ale w tym samym momencie kolejny bełkocący kluczem francuskim zaczął wybijać szyby w samochodach na parkingu. Kiedy jakiś rozwścieczony właściciel chciał go powstrzymać, sam padł jak skoszony, od pojedynczego ciosu w głowę. Policjant wychodzący z kafejki wyciągnął pistolet i zastrzelił szaleńca na miejscu. Ze względów oczywistych uciekinierzy nie mogli tu pozostać... I tak w końcu Richard wyprowadził ich samochód stamtąd i pojechał dalej w kierunku południowym. A dwieście metrów za nimi, po zabraniu autostopowicza po drodze do Zurichu, wczepiony w nich jak pijawka Bragg podążył za nimi. Półtora godziny później, już za szwajcarską granicą w Schaffhausen, pasażer Bragga oszalał. Nie był to pierwszy atak, gdzieżby. Mężczyzna wiedział, że jest bełkocącym i spodziewał się takiego ataku, co było widać po tym, jak się do niego przygotował.
- Przyjacielu - (mówił do Bragga po niemiecku) - jestem chory. Znów nadchodzi atak i nic na to nie poradzę. Muszę niszczyć przedmioty, tak samo jak zniszczono mój mózg. Przepraszam. Z tymi słowami ukręcił niewielki ekran z uchwytu, paląc wszystkie bezpieczniki, i zaczął używać ekranu w plastikowej obudowie jak młotka, waląc po przyrządach na desce rozdzielczej. Bragg nie marnował czasu. Zjechał z piskiem opon na pobocze awaryjne, zatrzymał samochód, wyciągnął pistolet i strzelił pasażerowi w głowę. Następnie przechylił się przez martwe, choć wciąż drgające ciało, otworzył drzwi i wykopał truchło na zewnątrz. Przez to stracił cenne piętnaście minut, zanim ponownie dogonił srebrnego mercedesa. Zdążył w samą porę, ponieważ zjechali z wielopasmówki na starą sześciopasmówkę do Berna. Klnąc na nich ile wlezie, że jeszcze jadą, Bragg siadł im na ogonie. Miał nadzieję, że zatrzymają się w Zurichu, ale nie, Zurich pozostał za nimi... mijali Langenthal... a teraz Burgdorf. Zaczęli podążać za znakami prowadzącymi do tunelu Neu Lotschberg, który przecinał Alpy. Dochodziło wpół do dziewiątej i Bragg zaczynał się męczyć, a para uciekinierów wciąż jechała. Przez Thun i wzdłuż zachodniego brzegu Thuner See, i pod górę do doliny Rhóne przez tunel Neu Lótschberg, (w którym znajdowały się i tory kolejowe, i normalna droga, która jakimś cudem dzięki szwajcarskim służbom była przejezdna), i wzdłuż rzeki Rhóne w kierunku Brig. W końcu Bragg już miał gdzieś, dokąd jadą, jedynie jechał za nimi. Więc kiedy wykonali gwałtowny skręt w lewo i zaczęli się wspinać po serpentynach wśród ośnieżonych szczytów, był naprawdę zaskoczony. Niebotyczne szczyty białych skał wyrzeźbionych przez tysiąclecia przez pogodę, naturalne obwarowania przypominające flanki olbrzymiego zamku, zyskały nazwę Schloss - zamek. Wąska, niesamowicie poskręcana droga nie wiodła jednak na sam szczyt. Droga kończyła się na omiatanym wichrami płaskowyżu, z którego widok przyprawiał o murowany zawrót głowy. Otwarta przestrzeń prowadziła do wykutej w skale świątyni wyciętej w samym sercu góry. I tutaj na przestronnym, choć zatłoczonym parkingu w końcu wielki srebrny mercedes zatrzymał się. Tutaj również nad olbrzymią fasadą z kamienia i szkła na górującym nad nią klifie w światłach reflektorów samochodu Bragga, dopóki ich nie wyłączył, pojawił się surowy wykuty w ścianie napis „Schloss Zonigen”. I tak siedział w ciemnościach, obserwując, jak Lynn Craig, jej oszalały kochanek i ich pies wspinają się do wejścia i nikną w środku...
Hol Schloss Zonigen był olbrzymi, ponieważ znajdował się w naturalnej jaskini tkwiącej w ścianie klifu. Z powodu późnej godziny, okoliczności i wysokości Richard obawiał się, że miejsce będzie opuszczone, ale spostrzegł, że się na szczęście mylił. Bardzo się mylił. Wręcz przeciwnie aż roiło się tu od ludzi. Za długą, marmurową ladą recepcji i informacji para uciekinierów zastała
wymizerowanego, niewyspanego pracownika, który zapisawszy dane Richarda, zapytał: - Przyszedł pan odwiedzić kogoś z rodziny czy szuka pan schronienia? - Miał lat około czterdziestu pięciu, był przedwcześnie posiwiały i ewidentnie wyczerpany. Nikt go nie zmieniał na służbie od dawna. - Co? - Richard zmarszczył brwi. Mężczyzna był Szwajcarem i trudno było zrozumieć jego akcent. - Nie bardzo rozumiem... - Ach, nie wie pan o nowych przepisach - powiedział urzędnik. - Rozumiem... - Niech pan posłucha - powiedział Richard. - Jestem Anglikiem i przyjechałem tu tylko w odwiedziny do mojej... ciotki. Tak, ciotki. Została tu - umieszczona? - przyjęta trzydzieści lat temu, w 1973 roku. Urzędnik pokiwał zmęczoną głową. - Dobrze - powiedział. - I też nosiła nazwisko Garrison? - Nie, Maler. Vicki Maler. Ma numer 2139. A właśnie, co to za nowe przepisy, o których pan wspomniał? - A, tak! Przepisy - odparł urzędnik. - Zarządzenia szwajcarskiego rządu. - Wziął do ręki starą księgę i mówiąc to, przewracał zalaminowane karty. - Każdy bliski krewny może się tu schronić. Jakiś głupek stwierdził, że izolacja powstrzyma Bełkot! Ponieważ to odosobnione miejsce, więc nic dziwnego, że ludzie tu przyjeżdżają. - Wzruszył ramionami. - To wariactwo. Dostają tu świra równie szybko jak gdzie indziej, tylko, że tu jest chłodniej! - Ale to przecież nie jest hotel - powiedziała Lynn. Urzędnik zrozumiał, co powiedziała. - Nie, ale - znów wzruszenie ramion - sami państwo zobaczcie. Richard i Lynn rozejrzeli się. Cała sala wyglądała jak poczekalnia na lotnisku, ludzie byli wszędzie. Spali na krzesłach, leżeli na dywanie zawinięci w śpiworach. Byli tu samotnicy, pary i całe rodziny. - Dwieście osób - westchnął urzędnik i ramiona opadły mu w geście rezygnacji. - A jutro będzie ich jeszcze więcej. Ale to ich nie uratuje. - Usta mu nieco opadły i dodał zgorzkniałym tonem: - Izolacja, też mi! Odnalazł właściwą stronę w księdze i podniósł wzrok. Oczy stały się nagle czujne, czaiło się w nich nieme pytanie. - Nisza numer 2139 jest wolna - poinformował. - Była wolna od jakiegoś już czasu. - Od jak dawna? - zapytał Richard. - Nic tu nie ma na ten temat. - Ale kiedyś była zajęta - w głosie Richarda pojawiła się nutka desperacji. Wyrwał księgę z
rąk urzędnika i wskazał: - Widzi pan! Zmiana. Wpis został wymazany. W kartotece będzie to samo. - Jeśli tak nawet było - odparł urzędnik - to było to bardzo dawno temu i... - Ale jeśli jej tam nie ma - Richard przerwał mu gwałtownie - dlaczego nisza pozostała pusta? Urzędnik wyglądał na zmieszanego, nie czuł się z tym dobrze. - Nie wiem - i znów pojawiło się wzruszenie ramion. - Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego. Ja tu tylko pracuję... - Z tego samego powodu w niektórych wieżowcach nie ma trzynastego piętra - powiedział Richard - ponieważ ta nisza numer 2139 jest dziwna, nie ma szczęścia, jest niesamowita! Jasnożółte oczy z kropkami złota pośrodku zrobiły się nienaturalnie duże, jakby rosły i żyły własnym życiem. Wpatrywał się w urzędnika i zwrócił się do niego bardzo wolno i dobitnie: Wiem, że Vicki Maler już tam nie ma. Chcę po prostu zobaczyć tę niszę. - Ale... - urzędnik nie mógł oderwać spojrzenia od tych dziwacznych oczu. - Ale... - Chcą ją zobaczyć! - Wykluczone - powiedział służbista i już odruchowo sięgał pod blat, wyciągając przepustkę. - Jeśli nikogo pan tu nie ma, to nie może pan tu pozostać. - Nie chcemy tu zostawać. - Oczy Richarda pulsowały. - Chcemy tylko zobaczyć. - Nie, musicie państwo odejść - powiedział urzędnik, podając przepustkę. Mówił bezbarwnym, monotonnym głosem, wypowiadając słowa, którym przeczyły czyny typowego zombie. - Oczywiście - odparł Richard. - Którymi drzwiami możemy wejść do właściwego tunelu? - Nie wolno państwu - powiedział Szwajcar, wskazując najdalsze drzwi. - Dziękuję panu - powiedział Richard i dodał: - Wygladą pan na zmęczonego. Może by się pan na chwilę zdrzemnął? Usta urzędnika ułożyły się w słowo „zmęczony”, ale nie padło z nich to słowo. Osunął się na krzesło i zamknął oczy. Głowa opadła mu na piersi. Richard wziął Lynn za rękę i niemal pociągnął do wskazanych drzwi. Opierała się niemrawo, ale zrezygnowała. Suzy szła przy nodze. - Richard - powiedziała Lynn, łapiąc oddech - co ty mu zrobiłeś? No, bo tym razem to byłeś ty. To ty, a nie ten drugi! - Wiem! - odparł. - Wiem, ale nie wiem jak. Dopiero zaczynam się uczyć tych sztuczek. - Jakich sztuczek? Hipnotyzmu? Czy używania tych dziwnych mocy? Spojrzał na nią oczami niemal takimi jak jej własne. - Coś na kształt - powiedział. - Tak. To zawsze we mnie tkwiło, ale o tym nie wiedziałem, to wszystko. - Puścił jej ramię. - W środku będzie zimno. Nie musisz ze mną iść.
Wzdrygnęła się. - Tu wszędzie jest zimno - powiedziała. - Pójdę z tobą, Richardzie. Zaszłam już tak daleko, więc mogę iść z tobą do samego końca. Przeszli przez drzwi: mężczyzna, kobieta i pies. Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, gdzie zatrzymała ich para uzbrojonych strażników odzianych w mundury z kamuflażem. Richard podał im przepustkę, która najwyraźniej wystarczyła na całą trójkę. Jeden ze strażników zabrał ich do niewielkiego pomieszczenia, wydał kombinezony podobne do swojego i wskazał im drugie drzwi. Ale te drzwi były inne. Tkwiły w litej skale i byty hermetycznie zamykane. Zasyczały, kiedy je otwierano. Podmuch zimnego powietrza uderzył ich w twarze, dostając się do oczu. Weszli do środka, a strażnik zamknął je za nimi. - Suzy będzie zimno - powiedziała Lynn, sama drżąc na całym ciele. - Nie zabawimy długo - powiedział Richard. - Poza tym Suzy też chce to zobaczyć. Lynn spojrzała na niego. - Co zobaczyć? Richard uciekł spojrzeniem, odwrócił się i poprowadził ich kamiennym korytarzem w kierunku dobrze oświetlonej przestrzeni. - Chce zobaczyć, gdzie złożono szczątki jej pierwszej pani - rzucił przez ramię. - Zanim Suzy ją poznała! - Richardzie - Lynn zrównała się z nim i uczepiła jego ramienia. Miała lodowatą skórę i to nie tylko z powodu zimna. - Czasami to coś w tobie mnie przeraża. - Czasami - odparł - to przeraża również mnie. Wyszli z korytarza do wielkiego, lodowego tunelu...
Phillip Stone nie chciał wcale odzyskiwać przytomności. Będą z tego same kłopoty. Ale gdzieś w podświadomości jego drugie ja szturchało go i krzyczało do ucha, dając mu popalić. Czuł się jak bezradny pijak, któremu stara się pomóc jakiś głupek, a który chce tylko leżeć i się wyspać albo umrzeć, nieważne, w jakiej kolejności. Tylko, że ten pracowity gnojek nie miał zamiaru odejść, upierał się, żeby Stone ruszył do działania - zrobił cokolwiek - póki jest jeszcze czas. Pod czaszką słyszał swój własny głos, własną niecierpliwość. W końcu się przebudził. Głowa przypominała starą futbolówkę, tak się przynajmniej czuł, jakby ktoś cały dzień kopał ją na boisku. Ten, kto go walnął, musiał to zrobić gazrurką albo czymś podobnym. Stone próbował się poruszyć, ale zdołał jedynie odrobinę. Miał nogi związane w kostkach, a ręce na plecach. Leżał twarzą na zimnej podłodze pokrytej linoleum.
Jakaś stopa, nie celując w żadną konkretną część ciała, przewróciła go na plecy. Tej czynności towarzyszyło sapnięcie, jakby ktoś włożył w tę czynność spory wysiłek. Stone był dużym i ciężkim mężczyzną. Kiedy z ciężkim łupnięciem opadł na ziemię, w oczach zobaczył jasną błyskawicę. Z jękiem przesunął głowę w kierunku cienia rzucanego przez metalowe półki do sufitu. Na półkach spoczywały kije do krykieta, bramki i paliki, transparent drużyny rugby PSISAC w jego barwach - zielonym i szarym, rakiety tenisowe, piłki lekarskie i hantle. Leżał w składziku sportowym. Może, dlatego tętniąca głowa przypominała mu piłkę futbolową. Skojarzenia. Budził się od jakiegoś czasu. Wyjrzał zza cienia rzucanego przez półki, zobaczył nogi w kombinezonie (dwie pary) i pasy robocze z wielkimi klamrami, wyżej pistolet maszynowy w zaciśniętych, gotowych do działania dłoniach i drugie dłonie założone jedna na drugą. Ten z bronią miał bladą, nerwową, bardzo inteligentną twarz. Sądząc z wyglądu, mógł być technikiem z PSISAC, na głowie miał coś na kształt ściśle przylegających do uszu słuchawek. Drugi to J.C. Craig. On również nosił słuchawki, choć jego były złożone i przewleczone przez epolet kombinezonu. - Słyszysz mnie, panie Stone? - zapytał Craig. - Słyszę cię - mruknął Stone. Craig wyjął pistolet i powiedział do towarzyszącego mu mężczyzny: - Hill, możesz iść. Poczekaj za drzwiami. Hill przyklęknął na jednym kolanie i sprawdził węzły na kostkach i nadgarstkach Stone'a, po czym wyprostował się i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Stone przekrzywił głowę i splunął na kurz pod półkami. - To twoje wyobrażenie bezpieczeństwa, co, Jimmy? Bezpieczeństwa niby mojego? - Naszego - odparł Craig. - Powiedziałem, że będziesz tu bezpieczny i jesteś, przynajmniej na razie. Tak samo bezpieczny jak gdzie indziej. Poza tym, kiedy jesteś tutaj, mam pewność, że nie będziesz kłapał dziobem. Więc ja też jestem bezpieczny. - Kłapał dziobem? Znaczy o Psychomechu? - zapytał Stone. Craig spojrzał na niego. Stone leżał w świetle świetlówki, ale twarz miał skrytą w cieniu. Widać było tylko oczy, jak diamenty w mroku: zimne, twarde, nieustępliwe. Przepełniała je nienawiść. O tak, w Phillipie Stonie tkwił diabeł. - Tak - przytaknął Craig - o Psychomechu. Kiedy wspomniałeś o maszynie, odkryłeś wszystkie karty, Phillipie. Widzisz, mogłeś się dowiedzieć o Psychomechu w jeden jedyny sposób: będąc w zmowie z szatanem. Naturalnie. - Diabeł? - Stone nie mógł uwierzyć. - Z prawdziwym szatanem? Z rogatym? - Sam doskonale wiesz. Tak, z diabłem. Panem piekieł!
Stone skrzywił pogardliwie usta. Wariat, ten facet zwariował. Widać to było na twarzy: stał nadęty z przekrwioną facjatą i rzucał wściekłe spojrzenia mające rozproszyć mrok ludzkiej ignorancji, trzymał wysoko podbródek, ukazując światu własną wagę i znaczenie. Megalomania w połączeniu z chorobliwą dewocją! - Więc zawarłem pakt z diabłem, tak? - zapytał szyderczo Stone. - Trochę chyba przesadzasz, nie sądzisz? Ja, powiedziałbym, jestem tu bez winy, ty jesteś grzesznikiem. Zająłeś moje miejsce; zbudowałeś maszynę w moich zakładach, bez mojej wiedzy, która tak w ogóle mogła uratować życie mojej żony i syna. To ty mnie napadłeś i pozbawiłeś przytomności bez dania racji. I uwięziłeś mnie! I ty mówisz, że to ja jestem w zmowie z diabłem? - Parsknął szyderczo. - Jimmy, zwariowałeś. Bełkoczesz, przyjacielu. - Ależ nie! - Craig uśmiechnął się do niego chłodno. - Za kilka dni cały świat będzie bełkotać, oprócz mnie i moich ludzi. Jestem drugim Noem, Phillipie, i PSISAC jest moją arką. Powódź nadciąga - już prawie jest u bram - ale ja wyjdę z nawałnicy bez szwanku. - Tak - Stone przytaknął - ty wraz ze swymi zwierzętami! Craig zacisnął wargi. - Z Bożą pomocą! - I z pomocą Psychomecha? Urządzenia, które pomaga ci zachować resztkę zmysłów? Na twoim miejscu, widząc, w jakim jesteś stanie, nie pokładałbym zbytnich nadziei w możliwościach tego urządzenia. Craig wziął głęboki wdech. - Psychomech oddziałuje pozytywnie na umysły... splątanych ludzi, to prawda. Ale to nie jest jego podstawowa funkcja. - Cóż, to była podstawowa funkcja pierwszego Psychomecha, Jimmy. Nazwa świadczyła sama za siebie: Psychomech - mechaniczny psychoanalityk. Craig był wstrząśnięty i Stone dostrzegał to wyraźnie. Twarz skrzywiła mu się w nerwowym grymasie, zrobił niezdarny krok w tył, uniósł dłoń i drżącymi palcami musnął słuchawki na ramieniu, jakby w poszukiwaniu wsparcia. Szybko się jednak otrząsnął. - Bzdura! - rzucił. - Pierwsza maszyna była potworem, mroczną istotą. Była bronią Garrisona, jego mocą skierowaną przeciw Bogu! Ale go nie uratował. I widzisz, znów się pogrążasz, sam, własnymi słowami. Tkwiłeś w tym razem z Garrisonem, prawda? Tak, teraz to widzę. Na pewno tak było. - Stary - Stone potrząsnął smutno głową - naprawdę bredzisz! Ale niech ci będzie. Bredź sobie. No dalej, powiedz mi wszystko. W końcu obiecałeś, że to zrobisz, jeśli tu przyjadę No, więc zaczynaj, wyrzuć to z siebie. - Mam ci powiedzieć? - Craig rozejrzał się, znalazł składane krzesełko i przysunął je bliżej Stone'a. - Powiedzieć ci? Mam współpracować z diabłem? - Pokiwał porozumiewawczo głową. -
To by dopiero było szaleństwo! Nie! - potrząsnął głową. - Nic ci nie powiem. Chcesz mnie wystrychnąć na dudka, Phillipie? Odejdź, szatanie! - No to ja ci powiem - zaproponował Stone. - A może się boisz usłyszeć to ode mnie? Co się z tobą powyrabiało, J.C.? Dlaczego się mnie tak boisz? A może to prawda cię tak przeraża? - Ja znam prawdę! - wykrztusił Craig. - Całą prawdę? Wątpię. Ja sam poznałem ją dopiero dzisiaj. I nawet nie wiem, czy wiem wszystko. Na przykład: nie wiem, dlaczego zmuszono mnie, bym zapomniał, i kto mnie do tego zmusił. - Zapomniał? - Craig zmarszczył brwi, wyglądał na zaniepokojonego. Stone wyczuł, że coś w tym jest. - Stare, dobre czasy, Jimmy, przypomnij sobie, stary. Byłem ja, ty i Vicki. To chyba pamiętasz, prawda? Początki? Ten zakład nazywał się wtedy Miller Micros. Przeszedł na własność Vicki, a ona podarowała go mnie. Ale, w jaki sposób Vicki stała się jego właścicielką? Ty byłeś inżynierem w zakładach Miller Micros; w jaki sposób nagle stałeś się dyrektorem generalnym? Vicki cię nie awansowała, ja też nie. Czy naprawdę pamiętasz, jak to się stało? Czy pamiętasz cokolwiek z czasów, zanim to miejsce zmieniło nazwę na PSISAC? A co z Garrisonem? Co pamiętasz na jego temat? - Oczywiście, że pamiętam - ryknął Craig. - Pamiętam... wszystko! A co do mojego stanowiska: Zapracowałem na nie. Co usiłujesz mi powiedzieć? - Chyba jednak nie pamiętasz, Jimmy - odparł Stone. - To właśnie usiłuję ci powiedzieć. Ja sam nie pamiętałem, aż do dzisiaj. Ani Vicki nie pamiętała. Przypomniała sobie na kilka chwil przed śmiercią. - Vicki? - wtrącił się Craig. - Ta kurwa! Śmiesz wymawiać jej imię? - Splunął na podłogę. - Kurwa? - powtórzył Stone szeptem. Jego oczy znieruchomiały w nagle pobladłej twarzy. Szarpnął się wściekle w pętach - bezskutecznie. Gdyby zdołał się teraz wyzwolić, Craig musiałby go szybko zastrzelić. - Tak, kurwa! - warknął Craig. Skoczył na równe nogi i kopnął krzesełko. - Czy nie usynowiłeś diabelskiego bękarta z tej suki? Czy nie była matką tego śmiecia z piekła rodem, którego nazywasz synem, a który teraz przyjął do siebie demona Garrisona? Stone przestał się szarpać. - Co wiesz na ten temat? - A więc przyznajesz? - Oczy Craiga płonęły. - Tak, Richard jest synem Garrisona. Teraz to wiem, ale skąd ty o tym wiesz? Nogi Craiga były jak z waty. - Ja... nie wiedziałem o tym! - Cofnął się chwiejnie i oparł o półki. - Syn Garrisona?
Myślałem, że Garrison po prostu powrócił w jego postaci, opętał go. A ty teraz mi mówisz, że to jego syn. Odrodzony Garrison! Stone potrząsnął głową. - Gadasz bzdury, Jimmy. Garrison odrodzony? Nawet nie wiemy, czy kiedykolwiek zmarł! Z tym, co teraz wiem, wątpię! Ale mów dalej. Co z tego pamiętasz? Craig wpatrywał się tylko w niego, łykał ślinę i mrugał nerwowo. W końcu potrząsnął głową. - Nic nie powiem. Chcesz minie tylko zdezorientować. - No to powiem ci, co ja pamiętam i dlaczego to zapamiętałem. - Stone zaczął pospiesznie relacjonować swoją wersję wydarzeń. Wymienił hitlerowców, Garetha Wyatta, Krippnera i maszynę, którą zbudował w wiejskim domu Wyatta, maszynę o nazwie Psychomech. Dotarł do tego miejsca i zamilkł. Kiedy zaczął mówić, Craig najpierw wrzeszczał i starał się mu przerwać, potem zamilkł, wsłuchiwał się intensywnie, wstrzymując oddech. I w końcu zdawał się rozpoznawać słowa prawdy w opowieści Stone'a. A może tylko sam zaczął sobie wszystko przypominać. Stone przekonywał się, że miał rację. Cokolwiek wywołało amnezję u niego i Vicki, w części wspomnień o Garrisonie i Psychomechu, do zapomnienia zmusiło również J.C. Craiga. Teraz Craig zaczął sobie przypominać, ale wcale tego nie chciał! Oczy Craiga miotały się we wszystkich kierunkach jak zaszczute zwierzątka, a ręce widocznie drżały. I wtedy spostrzegł, jak Stone na niego patrzy... Wielkim wysiłkiem woli Craig zmusił się do zachowania pozornego spokoju; kontrolował swoje lęki, gdziekolwiek miały swe źródło, i wstrzymując oddech, wycelował w głowę Stone'a pistolet ze śmiertelną determinacją. - Koniec kłamstw - wyszeptał ochrypłym głosem. Opanował drżenie dłoni, ale na brwiach pojawiły się kropelki potu Stone już pożegnał się z życiem, ale w następnej chwili Craig ponownie zaczął rozglądać się z dziwnym podnieceniem, niemal jakby słyszał coś, czego się śmiertelnie bał. Dłonie drżały mu jeszcze bardziej. Odłożył pistolet i wyrwał słuchawki spod epoletu, po czym szybko założył je sobie na głowę. Przeświadczenie o niechybnej śmierci Stone'a ustąpiło miejsca odrazie. - Sam nawet nie możesz wykonać brudnej roboty, co? - warknął. - Czemu nie chcesz mnie zastrzelić? W ten sposób na zawsze uwolnisz się od prawdy! - Ja już znam prawdę - wykrztusił Craig. - Bóg jest prawdą. - Nie masz o Bogu najmniejszego pojęcia - szydził Stone. - Spójrz na siebie, czego Bóg mógłby chcieć od ciebie?
- Niech cię piekło pochłonie! - Ty już jesteś potępiony, J.C. Craig wydusił z siebie stłumiony, ochrypły śmiech. Zdawało się, że ponownie odzyskuje równowagę. - Nie ma lekko - powiedział. - Szkoda na ciebie kuli. Nie, będziesz bełkotał jak reszta tej zgrai. Na razie ci się udawało, bez wątpienia diabeł cię chronił. Ale twój pan nienawidzi przegranej, Phillipie, a ty go zawiodłeś. Ty również zostaniesz zgładzony. Świat ma jeszcze dzień, dwa. A kiedy cię to dotknie, to być może przyjdę tu i wysłucham twej spowiedzi. Będziesz błagał mnie, bym wysłuchał twej spowiedzi, i będziesz mnie błagał, bym cię zabił. I jeśli taka będzie wola Boża, to może to zrobię. - Odwrócił się w kierunku drzwi. - J.C. Craig, ty pierdolnięty skurwysynu! - krzyknął Stone. - Posłuchaj mnie, J.C, mam dowód, w domu. Pozwoliłem się zahipnotyzować. W ten sposób dowiedziałem się tego, co wiem. Przypomniałem sobie! - Cicho bądź! - Craig był już przy drzwiach. - Wyślij kogoś do mego domu - powiedział błagalnie Stone. - Są tam taśmy, nagrania. Na nich jest zapisana prawda, wydarta z mego umysłu przez specjalistę. Przypomniałem sobie dzięki tym taśmom. Tobie też pomogą. - Łżesz - krzyknął Craig. - Wszystko to kłamstwa. Diabeł jest królem łgarzy! - Nagrania nie kłamią, Jimmy. Już prędzej łże ten twój Psychomech! Jesteś chory, J.C., chory! Może nie bełkoczesz, może to zdusiłeś w zarodku, ale i tak jesteś chory! - Cały świat jest chory! - krzyknął Craig - Chory na zło tkwiące w człowieku, w takich ludziach jak twój syn, pomiot diabelski. Ale Bóg go wyczyści. Twój syn - nieważne, może i Garrisona - umrze tak jak ty. Może już nie żyje, bo przecież wydałem taki rozkaz i modliłem się o to. - Co takiego? - Stone wiedział, że to prawda. - Co zrobiłeś? Ty cholerny, pokręcony świrze... prawdopodobnie tylko on jest w stanie to powstrzymać! Niech cię szlag, Craig, niech cię piekło pochłonie! Stone szalał. Szarpał się opętańczo w więzach. Craig wolno potrząsnął głową z paskudnym uśmiechem na twarzy. - Nikt nie jest w stanie teraz zrobić czegokolwiek, Phillipie. Nikt. Odwiedzę cię jeszcze. - Czekaj! - krzyknął Stone. - Mylisz się, J.C., mylisz. Tak, ja pewnie zginę - podobnie jak cały świat - ale co do Richarda nie bądź taki pewny. Mając właśnie trzasnąć drzwiami, Craig zatrzymał się w pół drogi. Spojrzał do tyłu. - Co powiedziałeś? - Richard to syn Garrisona, pamiętasz? I odziedziczył również jego moce...
- Moc diabelska! - zasyczał Craig. - Nie zatriumfuje! Trzasnął z całej siły drzwiami i powlókł się chwiejnym krokiem do swego wózka, po czym odjechał do Kopuły. W szumie elektrycznego silnika słyszał jeszcze cichnące słowa Stone'a: - Taśmy, Craig. Wyślij kogoś po taśmy i posłuchaj ich. Poznaj prawdę, J.C., na miłość boską! Na miłość boską... powtórzył do siebie Craig pochylony nad kierownicą pojazdu. Na miłość boską... a przez słuchawki Psychomech wlewał mu do uszu kojące fale.
Kiedy zbliżyli się do niszy numer 2139, Lynn i Richard zwolnili nieco, natomiast Suzy poszła dalej naprzód. W wielkiej lodowej jaskini prawie nie było ludzi, ledwie garstka. Byli to ci, którzy usłyszawszy po raz pierwszy Bełkot, przyszli oddać cześć tym, których kochali za życia, a może też byli to ci, którzy wierzyli, iż izolacja odgrodzi ich od zarazy. Ale w niszy o numerze 2139 nie było nikogo; panowała tu cisza. Suzy weszła sama do środka. Usiadła przed pustą jamą w błękitnym lodzie i spojrzała na Richarda i Lynn wielkimi, głębokim ślepiami. Nie było wątpliwości, jeśli zwierzęta potrafią odczuć cierpienia duszy, to Suzy odczuwała je doskonale. Była smutna, poznała, co to żal. Kiedy Richard podszedł do niej, zaskomlała cicho, polizała go po ręce i spojrzała na niego, szukając pocieszenia. Poklepał ją po głowie i pogłaskał jej ucho. - To tutaj? - zapytała Lynn, a jej głos odbił się od lodowych ścian. Richard pokiwał twierdząco głową. - To właśnie tutaj. Teraz oczywiście jest tu pusto. Tak stała przez ponad dwadzieścia lat. Nie umieszczą tu innego ciała. Nie ośmielą się! - Ale czemu tu przyszliśmy? - wyszeptała Lynn. - Czy to było konieczne? - O tak - odparł - Tak. - Nagle zakręciło mu się w głowie i musiał oprzeć się o lodową ścianę. - Przybyliśmy tu, żebym mógł... żebym mógł poczuć! Lynn cofnęła się o krok i Suzy dołączyła do niej. Stały tak razem, obserwując Richarda. On zwiesił głowę, jakby zapadł się w ciepły kombinezon. Zmalał jakby i zaczął się kiwać na boki. Lynn i suka cofnęły się jeszcze o krok. Richard zajęczał, a Suzy zawtórowała mu, skowycząc w tej samej tonacji. Przez minutę kiwał się przy lodowej niszy, po czym wydał z siebie przytłumiony krzyk i podniósł głowę. Jego twarz była blada i zapadnięta jak mumii, oczy zamknięte i policzki wessane do środka. Wydał z siebie kolejny okrzyk i nogi złożyły się pod jego ciężarem. Osunął się po ścianie i opadł na podłogę jaskini.
Dziewczyna i suka znalazły się momentalnie koło niego, ale on tylko potrząsnął głową i sam próbował wstać. Lynn pomogła mu się podnieść. Znów się wyprostował, odzyskując siły. Dziewczyna wróciła na swoje poprzednie miejsce. - To wszystko? - zapytała Lynn ściszonym głosem. - To wszystko - odparł. Suzy przypadła do niego, zatrzymując się przed pustą niszą. Usiadła wyprostowana jak sprężyna, uniosła łeb i wydala z siebie pojedynczy skowyt, długi i przeciągły. Następnie szczeknęła ostro i pobiegła za nimi zadowolona, ona również oddała swój hołd; machała ogonem. Richard pokiwał głową. - Suzy też - skomentował i uśmiechnął się blado. - Richard, co masz na myśli? - Lynn przylgnęła mu do ramienia. - Co tam się stało? Co to było? - My, Suzy i ja, pobyliśmy z nią przez chwilę, tylko tyle. Czy też raczej ja z nią pobyłem, a Suzy ją wyczuła. - Mówił jasno i wyraźnie, tu i teraz, ale jego wzrok zdawał się błądzić gdzie indziej i obejmować całość czasu i przestrzeni. - Złożono ją tu, gdy zmarła - mówił dalej trzydzieści lat temu. A kiedy mój ojciec już mógł to zrobić, przywrócił ją do życia. Odjął jej ślepotę i przywrócił jej wzrok, dał jej oddech, ciepło. Dostał tę moc od... - (zmarszczył brwi koncentrując się) - ... od Maszyny! Och, na początku miał wielką moc, ale Maszyna rozwinęła ją... do niesamowitych rozmiarów! Ta Maszyna jest ważna. Muszę się więcej o niej dowiedzieć... Lynn potrząsnęła głową, otwierając usta ze zdziwienia. Za wszelką cenę starała się zrozumieć. - Chcesz powiedzieć, że Richard Garrison przyszedł tu po nią i... obudził ją, przywrócił do życia? - Tak, obudził ją - Richard spojrzał na nią - ale nie pojawił się tutaj. Po prostu wezwał ją do siebie, a ona przyszła do niego. Stąd do Anglii. Przy pomocy lewitacji, teleportacji, nie wiem jak. W jaki sposób uniosłem naszą chatę i przeniosłem ją w inne miejsce? Tu pewnie było tak samo. Lynn wczepiła się w niego. - Bardzo trudno jest mi to wszystko pojąć. Ja... - Nie staraj się tego zrozumieć - powstrzymał ją, ściskając za rękę i uśmiechając się. Jego uśmiech jednak spełzł mu z twarzy, ustępując miejsca obawie. - Ale... ona przemówiła do mnie. - Co? - Lynn odepchnęła go na odległość ramion. - Twoja matka przemówiła do ciebie? Richard pokiwał głową. - Tak. Musimy wracać do Anglii, Lynn. Odpowiedź tkwi właśnie tam. Musimy znaleźć się tam gdzie ona, wrócić do wiejskiego domu Wyatta. A później musimy odnaleźć Phillipa Stone'a. - Do domu Wyatta? - Lynn pogubiła się całkowicie. - A kto to jest ten Wyatt?
Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. - Nie wiem, ale kiedy byłem małym chłopcem i pojechałem dokądś z ojcem, z Phillipem Stone'em, to powiedział: „Synu, to jest dom Wyatta”. Byliśmy na wsi. Dobrze to pamiętam, bo tam w ogóle nie było żadnego domu! Tam właśnie musimy pojechać, a później do niego - do Phillipa Stone'a. Człowieka, którego zawsze uważałem za swego tatę. Lynn zapytała, szeroko otwierając oczy: - I ona, twoja matka, powiedziała ci o tym wszystkim? Tam w środku? - wskazała na lodowy tunel za plecami. - Powiedziała ci? - Tak. Nacisnął dzwonek przy drzwiach. Wypuszczono ich, oddali kombinezony i opuścili jaskinię, kierując się na parking. Kiedy zbliżali się do mercedesa, właśnie odjeżdżał nowoczesny, duży opel komer. Zagubieni we własnych myślach nie zauważyli tego. Ten samochód jako jedyny poruszał się, był to ten sam wóz, który jechał za nimi od wielu godzin, ale tego też nie widzieli. Za długo już nie mogli porządnie wypocząć. - I co teraz? - zapytała Lynn, kiedy już wsiedli do wozu i czekali, aż silnik rozgrzeje się na tyle, by usunąć szron z okien. - Którędy pojedziemy do domu? - Jest późno - odparł Richard. - Pojedziemy na Brig albo Gletsch, którędy będzie bliżej. Prześpimy się gdzieś - przynajmniej kilka godzin - i wyruszymy. Do domu. Do Anglii. Samolotem byłoby szybciej, może z Zurichu. Ale i tak dopiero jutro będzie to możliwe. Teraz dosłownie padam z nóg. - Ja też. - Oparła się wygodnie na fotelu, ziewnęła i ponownie wyprostowała. Odgarnęła włosy z oczu i przeciągnęła ręką po twarzy. - Ale nie jestem aż taka zmęczona! Może osiągnęłam masę krytyczną, jeśli wiesz, o czym mówię. Pozwól, że ja poprowadzę. W końcu do Zurichu nie jest daleko. Może z godzinę? Potrząsnął głową. - Raczej dwie! Tu nie ma dziesięciopasmówek, kochanie. Nie, ja poprowadzę... prosto do najbliższego miasteczka. - Spojrzał na nią kątem oka i wrzucił bieg. - Nic ci nie jest? - Hmmm? - Twój głos. Mamroczesz coś bez składu. Mówisz, jakbyś za dużo wypiła. - Naprawdę? - Jakbyś była nieco zalana. Wiesz jak? - To chyba zmęczenie. - Ponownie ziewnęła i przejechała dłonią po włosach. - Może jednak nie powinnam prowadzić. To pewnie przez tę wysokość. Uszy się zatykają. I wszystko mnie swędzi. Włosy wpadają mi do oczu i spadają na twarz. - Więc je zamknij - poradził. - Oczy, oczywiście. Daj im odpocząć. Śpij.
- Może to sierść Suzy - nie przestawała narzekać. Ale za jego radą zamknęła oczy. Richard prowadził samochód ostrożnie wykutymi w skale górskimi drogami. Wiatr ucichł, noc była mroźna i jasna. Gwiazdy prawie wchodziły do samochodu, migocąc na chłodnym niebie. Drogi pewnie pokrył lód, musiał, więc uważać. Lynn, która prawie leżała na fotelu, podniosła się gwałtownie. - Richard? - powiedziała badawczo. I teraz gwałtowniej: - Richard! Aż podskoczył na dźwięk jej krzyku. Odwrócił głowę w jej kierunku. - Lynn? Suzy zaczęła złowróżbnie skamleć, wiedziała, co się święci. - Richard - Lynn zaczęła gwałtownie strząsać coś z twarzy. - Richard, jak to jest? - Co jest? - Nagle poczuł ukąszenie zimna na plecach. - No wiesz, kiedy... kiedy pojawia się Bełkot? - Co? - Włosy, słyszę, jak rosną! Rosną mi w głowie, Richardzie. Tłamszą mi mózg... - O Boże, nie! - wykrztusił. - O Jezu, tylko nie ty! Suzy warknęła zaniepokojona i zaczęła szczekać. - Cicho, piesku! - rzucił Richard. Lynn zwinęła się na siedzeniu i załkała cicho. - Dopadło mnie, prawda? - zapytała. - Już koniec. W głowie rosną mi włosy. Czuję, jak omotują się wokół mych myśli, tłamszą mój umysł... - To minie - powiedział, modląc się w myślach, by tak istotnie było. - Po prostu walcz z tym, walcz, Lynn, i trzymaj się. To twój pierwszy atak. Może nie będzie tak źle. - Jest źle - odparła, zasysając powietrze. - Lina owija się w mojej głowie. Wkrótce nie będzie miejsca na mózg! Richard wprowadził samochód w ostatni ostry zakręt, reflektory przecięły mrok. Po prawej stronie zbocza górskie wspinały się ku następnej pętli drogi, po lewej stronie potrójna biała barierka odgradzała ich od płynącej trzydzieści metrów poniżej rzeki. - Możesz się zatrzymać? - wykrztusiła Lynn. - Chyba zwymiotuję. O Boże! Mam pełno włosów w żołądku. Wyrastają mi z uszu i z nosa. Są wszędzie. Richard patrzył na nią z przerażeniem, spojrzał do tyłu na drogę, na której mercedes właśnie pokonał ostatni wiraż, i wdusił hamulce. Na wprost w poprzek pasa stał samochód, który widzieli, jak wyjeżdżał z parkingu. Kierowca wysiadł z wozu i nerwowo machał do nich rękami. Mercedes stanął niemal w miejscu z piskiem opon zaledwie kilka metrów od niego. W jednej chwili Lynn wypadła przez drzwi i zatrzasnęła je za sobą. Podbiegła do stromego pobocza, potknęła się, runęła do przodu i przewróciła się w rów znajdujący się u podnóża góry. Richard
chciał z rozmachem otworzyć drzwi po swojej stronie, ale kierowca drugiego wozu już przy nich stał i przytrzymywał je. Wsunął coś przez szybę. Richard zobaczył groźną lufę pistoletu, otworzył szeroko oczy i spojrzał przez szybę na twarz mężczyzny. Była to młoda twarz, ale odstręczająco zimna, a do tego ociekająca potem. Mężczyzna miał na uszach słuchawki identyczne jak te, które spoczywały w schowku na rękawiczki, te, o których powiedziała mu Lynn, a które ledwo obdarzył spojrzeniem. - Co...? - zapytał Richard. Ale zanim sformułował pytanie, rozległ się cichy odgłos z lufy i wystrzeliła z niej strzałka. Richard uchylił się w ostatniej chwili. Strzałka wycelowana w jego twarz utkwiła mu w ramieniu przebijając kurtkę i koszulę. Bragg zatrzasnął drzwi i oparł się o nie. Richard wyprostował się na siedzeniu wyciągnął i odrzucił strzałkę. Skrzywił się, forsując drzwi, ale jego członki już zwiotczały na całej długości. Poczuł działanie narkotyku w całym ciele, w kończynach i w mózgu. Bragg przytrzymywał drzwi i patrzył, jak kierowca opada na przednie siedzenie. Został tak z otwartymi ustami, starając się bezskutecznie opanować skurcz mięśni. Na tylnym siedzeniu Suzy dostała szału. Rzucała się raz za razem na tylne okno, przeskakiwała z tyłu do przodu i lizała twarz leżącego mężczyzny. Szczekała na niego, co sił, domagając się, by coś zrobił. Nie zrobił niczego. Bragg przeładował pistolet, podbiegł do rowu, w którym wymiotowała Lynn. Pozwolił jej skończyć, po czym strzelił jej w udo. Osunęła się do rowu. Podbiegł do swego wozu, wsiadł, wycofał, omijając mercedesa, po czym z drugiej strony przystawił zderzak kometa do kauczukowego zderzaka mercedesa z tyłu. Następnie wrzucił pierwszy bieg i pchając skierował mercedesa wolno z drogi do balustrady. Balustrada stawiała opór, wygięła się nieco, zatrzeszczała i w końcu poddała się w deszczu drewnianych drzazg. Bragg pchnął jeszcze silniej, mercedes zaczął się zsuwać i stanął z chrzęstem. Podwozie zaczepiło się o jakiś kamień. Bragg pocąc się naciskał jeszcze mocniej. Mercedes poddał się. Bragg wcisnął hamulec i patrzył, jak srebrny wóz przechyla się w dół. Tył stanął sztorcem, czerwone światła stopu zaiskrzyły się jak złe ślepia i jak na zwolnionym filmie samochód zniknął w dole. Bragg wysiadł z samochodu i podszedł do złamanej bariery. Gdzieś w dole dostrzegł niknące światła samochodu, omiatające górską rzekę. Samochód runął w jej nurty z wciąż zapalonymi światłami stopu. Płynął na dachu, miotany prądem wolno zagłębiał się w wodę. Zadowolony Bragg podszedł do Lynn. Ale zdarzyło się coś, czego Bragg nie zauważył. Gdyby to widział, nie byłby taki zadowolony. Kiedy mercedes wpadał do wody, z oczu Richarda wciśniętego między deskę rozdzielczą a
przednie siedzenia wystrzelił najpierw żółty, a później złoty blask. Podwójne złote promienie przez chwilę zatańczyły na drzwiach od strony pasażera i w sekundę, zanim samochód uderzył w lustro wody, drzwi wystrzeliły na zewnątrz jak pod wpływem odpalonej w środku bomby! W tej właśnie chwili Richard poddał się całkowicie działaniu narkotyku, zostawiając wszystko w rękach, hmmm, w łapach Suzy...
Na całym świecie już, co szósty człowiek cierpiał na zarazę umysłu, a krzywa wciąż rosła. W PSISAC J.C. Craig trzymał wartę. Kompleks wciąż należał do niego i tak już pozostanie. Ludzie mieli własne problemy i nie interesował ich PSISAC. Jedynie kilka miejscowych „osobistości” próbowało wejść na teren zakładu; wszystkim zajęto się z niezwykłą starannością. Wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem. Pomimo tego Craig przemierzał swoją pracownię niczym tygrys w klatce. Mimo że nie stracił wiary, to jednak została ona nieco zachwiana. Po pierwsze wciąż dręczyły go kłamstwa Phillipa Stone'a, pojawiające się co chwila w głowie. Po drugie Bragg nie skontaktował się z nim o wyznaczonej godzinie, co zdawało się potwierdzać kolejną wpadkę. Oczywiście Bragg mógł się z nim jeszcze połączyć (w końcu był ledwie kwadrans po terminie), ale każda minuta wlokła się jak godzina i Craigowi się to wcale nie podobało. Raz za razem słyszał w głowie głos Phillipa Stone'a mówiący mu, że musi wysłuchać nagrań. A również inne rzeczy wypowiedziane przez Stone'a poruszyły odległe echa w umyśle Craiga, również wspomnienia, o których najchętniej by zapomniał. Przypominał sobie również ostrzeżenie Stone'a (nie, raczej groźbę), że Richard Stone był rzeczywiście odrodzonym Richardem Garrisonem i że odziedziczył po ojcu potężne moce. Stone dotknął wrażliwego miejsca, mówiąc o pamięci Craiga w pewnych sprawach, czy też raczej o jej braku. Ponieważ rzeczywiście były pewne sprawy z przeszłości, których Craig nie był sobie w stanie dokładnie przypomnieć. Na przykład jego awans w PSISAC. I o ile wiedział, że kiedyś był człowiek o nazwisku Garrison - czy też raczej diabeł wcielony w postaci człowieczej, stworzenie, które utraciło łaskę pańską - o tyle jednak nie był sobie w stanie przypomnieć o nim niczego ponad to, co przekazał mu Bóg w snach. To... i wspomnienia czy też wątpliwości, które łgarstwa Stone'a przywróciły do życia. Zastanowił się nad taśmami Stone'a. Cóż szkodzi wysłuchać ich? I od razu zezłościł się na siebie. Nie, to wszystko sztuczki szatana! Ale co z Lynn? Gdzie była? Czy była bezpieczna i zdrowa? A ten Bragg, zarozumiały gówniarz! Świat wpadał w obłęd, a Psychomech mógł uratować jedynie jego cząstkę. Wielu ludzi... - Nie! - krzyknął Craig.
Nie, ponieważ jeśli tak chciał Bóg, tak musiało być. Nie było tu paradoksu, niezbadane są ścieżki Pana! ... A czy Bóg też pragnął, by Craig stracił córkę? Może to sprawdzian? Próba? Czy Abraham nie miał poświęcić swego syna w ofierze? Tak było! Ale w ostatniej chwili Izaak został ocalony, a Abraham nagrodzony. Czy Craig też zostanie nagrodzony? Może nie dość żarliwie się modlił? Może wciąż jest grzesznikiem? Za dziesięć minut północ, a Bragg się jeszcze nie zgłosił. A jeśli Garrison pokonał go? W takim razie... co z Lynn? Craig pognał do konsoli Psychomecha, drżącymi dłońmi przełączał przekładnie i naciskał guziki. Opanował się, wyłączył je. Nie, nie tędy droga. Musi osobiście udać się do pomieszczenia Maszyny, nie można rozmawiać z Bogiem przez telefon! Z Maszyną tak - z Psychomechem wypełniającym drugorzędne zadania - ale nie wtedy, kiedy jest Wyrocznią Boga. Bożym głosem na ziemi... - Wyrocznia, też mi coś! - Craig złapał się na bluźnierstwie, jadąc windą w dół na poziom garażu. - Czekałem dziesięć lat i od dziesięciu lat Maszyna szuka. Szuka Jego! I nic nie znajduje... Przeszedł przez garaż i wszedł do Psychomecha. Światła pulsowały łagodnie, maszyneria cicho brzęczała i buczała. Craig podszedł do głównej tablicy rozdzielczej i na chwilę pokornie skłonił głowę. Następnie wyprostował się, sięgnął do korpusu urządzenia i wysunął klawiaturę na ruchomym ramieniu. Wpisał: CRAIG DO PSYCHOMECHA. GDZIE JEST BÓG? Psychomech: SZUKAM GO. Craig zacisnął zęby, wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. CZEMU NIE MOŻESZ GO ZNALEŹĆ? Psychomech: MOGĘ,
ALE
TYLKO
WTEDY,
KIEDY
ON
SAM
ZAPRAGNIE
ZOSTAĆ
ODNALEZIONYM Craig: JA TEGO PRAGNĘ. Ale ponieważ nie było to ani pytanie, ani polecenie wprost, Psychomech zignorował je. Craig: JESTEŚ WYROCZNIĄ BOGA. PRZEZ CIEBIE PRZEMÓWI DO MNIE. To nie wymagało odpowiedzi.
CZY TAK? Psychomech: TAK. - Tak! - zakrzyknął Craig z ogniem w oczach. - Tak, ale ty nic nie robisz! - Pot obficie kapał mu z brody, a ręce drżały, kiedy pisał: CZY ZROBIŁEŚ WSZYSTKO W SWOJEJ MOCY? Psychomech: ŻEBY, CO? - Maszyna - warknął Craig - cholerna maszyna... - wpisał: BY ZNALEŹĆ BOGA. Psychomech (po chwili): NIE. - No to do roboty! - Craig potrząsnął pięścią ze złością. Opanował się z pewną trudnością i wpisał: WIĘC ZRÓB TO. Nie potrzeba było odpowiedzi. CZY TERAZ ZROBISZ WSZYSTKO, CO W TWEJ MOCY, BY ZNALEŹĆ BOGA? Psychomech: TAK. (W swej złości i frustracji Craig nie zauważył, że światła Maszyny rozbłysły mocniej i zaczęty szybciej pulsować; igły poszybowały w kierunku przełączników; mruczenie i bzyczenie przybrało na sile i na częstotliwości). Craig: KIEDY GO ZNAJDZIESZ? Psychomech: KIEDY ON TEGO ZAPRAGNIE. Craig zakręcił młynka. Pot kapnął z jego brody jak gęsta ślina. - Kiedy on tego zapragnie! - zaskrzeczał, niemal dławiąc się tymi słowami. Ponieważ najwyraźniej nie pragnął tego. Wyrzucił ramiona do góry i padł na stopnie. Skłonił głowę. Łkał z paznokciami wbitymi głęboko w czoło. - O mój Boże, czemuś mnie opuścił? W odpowiedzi... wąż zasyczał w jego głowie! Craig podskoczył na równe nogi, wsłuchując się w ten odgłos intensywnie, jego oczy latały w prawo i w lewo. Chwycił się za epolet kombinezonu, ale zostawił słuchawki w gabinecie. Znów
rozległ się syk i odgłos pełzania giętkich ciał o śliskich łuskach. Craig dopadł do klawiatury. Wpisał: CRAIG: LECZENIE Ach! - jak teraz syczały! Syczały z wściekłością, bo wiedziały, że znów im umknął. Sługi szatana syczały i kłębiły mu się pod czaszką, kapiąc ze strasznych paszczęk jadem wprost na mózg... Chwiejnym krokiem wdrapał się na postument i opadł na tronie. Tron zareagował i zaaplikował środek znieczulający, i po raz pierwszy zignorował całkowicie ukłucie pierwszej igły. Bardziej piekły go dotknięcia rozwidlonych języków w środku skołatanego umysłu... Była dokładnie północ, kiedy Craig zapadł się w błogą podświadomość, a Psychomech usłuchał rozkazu, czyli dokładał wszelkich starań, by odnaleźć Boga. Fakt, że nie mógł go odnaleźć, jeśli sobie tego nie życzył, był bez znaczenia. Rozkaz mówił, by dołożyć wszelkich starań. Psychomech skontaktował się z satelitami PSISAC. Te znajdujące się po jasnej stronie Ziemi ciągnęły energię ze Słońca i przekazywały ją na ciemną stronę - na stronę Psychomecha - a z niej do PSISAC. Psychomech czerpał energię z konwertera PSISAC. Maszyna chłonęła energię, by wzmocnić swe fale, które teraz rozlewały się po całej Psychosferze. Należało najpierw skończyć poszukiwania w świecie ludzi, dokładnie i szybko, i jeśli był tam Bóg, to zostanie odnaleziony. Być może. Jeśli zaś go tam nie będzie, to Psychomech będzie musiał szukać dalej. Ale najpierw należało przebadać cztery miliardy umysłów. Dołóż wszelkich starań... Znajdź Boga... Niewinny potwór - Psychomech przyspieszył proces eliminacji. A gdyby Craig zadał właściwe pytanie: KIEDY BĘDZIESZ WIEDZIAŁ, CZY BÓG JEST NA ZIEMI? Wtedy z pewnością Psychomech mógłby udzielić na nie odpowiedzi. A ta przerażająca odpowiedź brzmiałaby: ZA SZEŚĆ GODZIN, NAJDALEJ...
CZĘŚĆ TRZECIA
SZEŚĆ GODZIN
O wpół do pierwszej Bragg minął wjazd na nowoczesną sześciopasmówkę i skierował się na północ w stronę Paryża. Gdyby J.C. Craig nie spał jeszcze i sprawdziłby położenie słuchawek Bragga za pośrednictwem Psychomecha, to zobaczyłby, że zmierzał już do nieokreślonego jeszcze punktu spotkania z helikopterem. Jednak Craig był pogrążony w głębokim śnie, w którym wciąż zmagał się z wężami. Wynik tej batalii nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Z pomocą Psychomecha Craig nie mógł przegrać, ale paradoksalnie była to również bitwa, której nigdy nie mógł wygrać - nie całkowicie - przynajmniej nie wtedy, kiedy Psychomech łączył się z Psychosferą w poszukiwaniu Boga. Jak dotąd Bragg nie miał ani możliwości, ani też specjalnej chęci połączenia się z PS1SAC; miał inne sprawy na głowie. Nie chodziło o to, że zapomniał porozmawiać z Craigiem, po prostu uważał, że własne bezpieczeństwo stanowi priorytet. A bezpieczeństwo również zaczynało być na wagę złota. Po pierwsze chciał odjechać jak najdalej z miejsca przestępstwa (czy też raczej od ofiary przestępstwa, ponieważ Richard Stone - żywy czy martwy - przyprawiał Bragga o dreszcze) i wtedy dopiero skontaktować się z PSISAC. Oczywiście, gdyby jego przenośny wideofon wciąż działał, nie byłoby problemu, ale jego zakażony autostopowicz rozbił go i dlatego Bragg musiał teraz szukać budki z telefonem lub wideofonem. Lynn Craig spała na tylnym siedzeniu kometa i pewnie będzie spać jeszcze przez kilka godzin. Bragg nie zamierzał pozostawiać niczego przypadkowi; gdyby się obudziła, był przygotowany i mógł momentalnie znów posłać jej strzałkę. Ale według niego prześpi grzecznie całą noc, ponieważ wraz ze swoim chłopakiem mieli kilka ciężkich dni. Co więcej, będzie wyczerpana atakiem (był to atak wstępny, jak zauważył), który jak wiedział z własnego doświadczenia, był niezwykle ogłupiający. Cóż, tu miała szczęście. Po przyjeździe do PSISAC jej ojciec podejmie odpowiednie kroki, by nie musiała już nigdy tego przechodzić. Od opuszczenia stromej drogi wiodącej do Schloss Zonigen Bragg ani się sam nie zatrzymał, ani nie zatrzymała go policja. Na drodze roiło się od policji pomimo późnej pory, ale każdy radiowóz jechał do jakiegoś wypadku. Zaczęło być naprawdę gorąco, i to dosłownie! Ognie płonęły na nocnym horyzoncie w każdą stronę; samochody prywatne, jakie widział na drodze, były pełne przerażonych ludzi o pobladłych twarzach, głównie rodzin, i gdyby wciąż miał sprawne radio w samochodzie, dowiedziałby się z pojawiających się non stop wiadomości, że zwiększenie ilości chorych ulega drastycznemu przyspieszeniu. Nawet bez wiadomości było na to mnóstwo namacalnych dowodów. Dwukrotnie bełkoczący próbowali go zatrzymać i dwukrotnie wjechał prosto na nich. Za pierwszym razem była to krzycząca kobieta, która wbiegła prosto pod koła, nie był w stanie jej ominąć, nawet gdyby chciał. Za drugim razem napotkał grupę bełkocących mężczyzn i kobiet z płonącymi pochodniami ustawionych w dwóch rzędach w poprzek autostrady. Kiedy Bragg
przedarł się przez podwójną linię, ktoś otworzył ogień z broni maszynowej, posyłając serię pocisków, które odbiły się od dachu wozu i strzaskały jedno z tylnych okien. Gdyby dziewczyna siedziała, a nie leżała, znalazłaby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ale potem, kilkanaście kilometrów za Mulhouse w kierunku Troyes, Bragg zobaczył w oddali kwadratową bryłę motelu z zaświeconymi światłami i postanowił, że dalej już będzie potrzebował pomocy. Parkując zauważył, że motel został przemianowany na prowizoryczne schronienie, a zawieszone koślawo litery neonu nad wejściem informowały, że jest tu PITAL. Na oświetlonym parkingu stały karetki i radiowozy w dużej grupie, syreny były włączone, a koguty świeciły kolorowym obrotowym światłem. Nie chcąc dołączać do tej grupy - mając nadzieję, że on i jego wóz będą wręcz niewidoczni - Bragg wjechał na niski krawężnik i wyłączył światła. Nawet, jeśli zauważono jego przyjazd, to nikt na niego nie zwrócił uwagi, dlatego objechał po ciemku budynek, wjechał na nierówny trawnik i zaparkował samochód w niewielkiej kępie drzew rosnącej w pewnym oddaleniu od głównego budynku. Następnie sprawdził, czy Lynn wciąż śpi, wysiadł z samochodu i ostrożnie podszedł do głównego wejścia. Mundurowi, żandarmi i sanitariusze byli praktycznie wszędzie, a recepcja wyglądała jak jatka. Stały tu prowizoryczne stoły operacyjne, przy których uwijało się trzech zakrwawionych lekarzy pracujących w takim tempie, że szpital polowy nie pracowałby wydajniej - ani mistrz rzeźnictwa w sobotni poranek! Ale za kawiarnią zamienioną teraz na kostnicę, gdzie na stołach leżały poprzykrywane obrusami groteskowe postacie, Bragg odnalazł prawie puste budki z telefonami i wideofonami. Nikt go nie zaczepiał w tym rozgardiaszu. Wszedł, więc do jednej z budek i stanął przed kolejnym problemem: kable przepięto do pobliskiego pomieszczenia, które stanowiło teraz centrum łączności policyjnej. Wszystkie poza dwiema były przekierowane, a te dwie były zajęte. Drzwi do zwykłych budek telefonicznych były zamknięte, ale i tak zostały wyłączone z eksploatacji. Bragg nie miał czasu do stracenia. Jedną z zajętych budek zajmowała rumiana, korpulentna kobieta w kwiecistym szlafroku i kapciach, drugą - płaczliwa, histeryczna para. Bragg wcisnął się za grubą, która momentalnie odwróciła się i posłała mu pełne oburzenia spojrzenie. Na ekranie pryszczata dziewczyna gadała po francusku, pytając, co się dzieje. - Telefon jest zajęty! - rzuciła gruba. - Nie widzi pan? Jak pan śmie tak tu się pchać... - Długo jeszcze? - uciął jej Bragg. Wybałuszyła na niego oczy. - Tak długo, jak będzie mi się chciało! - oświadczyła. Bragg rozejrzał się pospiesznie przez okna budki, sprawdzając, czy nikt nie patrzy. Następnie uśmiechnął się do grubej i wystrzelił ze strzałki wprost w jej obfitą prawą pierś. Niezdolna do najmniejszego ruchu w ciasnej budce tylko wpatrywała się w niego z przerażeniem,
starając się coś powiedzieć, a on złapał ją za pierś, wyrwał strzałkę i schował do kieszeni. Następnie wcisnął pistolet do kabury pod lewą pachą, zapiął marynarkę i wycofał się z budki, pozwalając zamknąć się drzwiom na sprężynach przed twarzą zaskoczonej kobiety. Chwilę później wydała z siebie pojedynczy okrzyk i drzwi kabiny otworzyły się z rozmachem pod ciężarem padającego ciała, które poleciało wprost w ramiona Bragga Mruknął coś, opuścił ją na podłogę i wyprostował się. Poczuł rękę na ramieniu. - Co się tu dzieje? To był żandarm. Francuski Bragga był mniej niż poprawny, ale musiał spróbować. - Zemdlała - wzruszył ramionami. - Chyba jest za gruba. - Jest z panem? - Nie - potrząsnął głową. - Widziałem, jak leci. Wypadła z kabiny. Złapałem ją, zanim walnęła o ziemię. - Lepiej, że to na pana trafiło! - powiedział żandarm, marszcząc się na widok pękatego ciała kobiety. - Ale dziękuję. Niech pan powie o tym tej osobie, z którą rozmawiała, co się stało, a ja sprowadzę lekarza, żeby ją obejrzał. Bragg pomyślał, że powinien ciągnąć tę szopkę przynajmniej jeszcze przez chwilę. - A w ogóle to, co się tu dzieje? Skąd ci wszyscy martwi i ranni? - Z Remiremont - odparł żandarm - większość z nich. To miasteczko nieopodal. Jakiś chory świr przejechał główną ulicą, wrzucając laski dynamitu do mieszkań! Świat oszalał! Ale proszę mi wybaczyć, jesteśmy bardzo zajęci. - Bragg patrzył, jak odchodzi pospiesznie, odwrócił się i wszedł do kabiny. Przestraszona pryszczata wciąż była na linii, ale szybko ją wyłączył. Następnie zadzwonił do PSISAC...
Wyodrębniły się dwie kategorie zakażonych Bełkotem: żywi i martwi. I podobnie jak w wypadku czerwonoskórych na Dzikim Zachodzie, dawno temu, do dobrych chorych zaliczano wyłącznie tę drugą kategorię. Jednostki zaliczane do pierwszej kategorii musiały przejść metamorfozę i przy użyciu wszelkich dostępnych środków znaleźć się w drugiej, jak tylko można najszybciej, i z równym pośpiechem polecano ich ciała oczyszczającym płomieniom. Nie było to okrucieństwo, lecz nieco tylko szwankująca ekonomia i strategia przetrwania. Strach przed zakażeniem umysłu stanowił tu pierwsze kryterium (ludzie nie mogli dłużej ryzykować i musieli niszczyć wszelkie potencjalne źródła zakażenia), a praktyczna strona zagadnienia, czyli rozkład, stanowiła drugie kryterium: gdyby nie palono piętrzących się martwych ciał, świat wkrótce zacząłby strasznie cuchnąć.
Tym samym każde ciało odkryte w dziwnym miejscu należało uznać za trupa zakażonego i dołączyć do stosów całopalnych wraz z innymi. Czasy cackania się z nimi, identyfikacji zwłok, żałoby i godnego pochówku skończyły się... W Raron, niegdyś siedzibie niewielkiego, ekskluzywnego Klingerman Privat Krankenhaus do niedawna luksusowego szpitala dla przedstawicieli elity szwajcarskiej, niemieckiej i francuskiej - założono teraz regularną kostnicę. Co gorsze, był to tak zwany punkt zborny, w którym przechowywano ciała, by potem wysłać je do spalenia. Ale, mimo że występowanie zarazy zwiększało się od jednego na pięciu obywateli do jednego na czterech, to w mniej zaludnionych regionach uniknięto jak dotąd chaosu. Mieszkańców doliny Rhóne nie opanowała jeszcze groza z zewnętrznego świata. Jakby jeszcze byli za mało odizolowani, wypadek w tunelu Neu Lótschenberg zablokował północny wjazd. Podobnie dwudziestokilometrowy Neu Simplon prowadzący na południe został zablokowany przez karambol. Pozostało kilka pomniejszych dróg, ale te również stopniowo stawały się nieprzejezdne. Pociąg z Montreaux o 12:30 nie przyjechał. Na górskich drogach ruch był minimalny; miejscowi trzymali się razem w swoich wioskach i uważali odizolowanie od świata za błogosławieństwo. Raron był punktem zbioru dla Raron-Visp, a Klingerman Krankenhaus zamienił się w skład. Ciała chorych na zarazę umysłu, którzy zmarli, poddali się, zostali wydani czy też zostali odkryci w taki czy inny sposób i „zajęto się nimi” (byli, szczerze mówiąc, usypiani jak nieuleczalnie chore zwierzęta, zwykle przy pomocy bezbolesnych, lecz zabójczych środków, a w wypadku tych agresywnych stosowano wszelkie dostępne środki), byty zabierane do szpitala Klingermana, gdzie opisane czekały. Co cztery godziny przyjeżdżały po nie dwie wielkie ciężarówki, zawożono je w pobliże Leuk. Tam polane naftą byty kremowane. Nikt nie poświęcał im nawet słowa modlitwy, po prostuje palono. Był kwadrans po pierwszej w nocy i było niezwykle zimno. W niewielkim szpitalu Frau Inger Gussel skrzywiła, się zmywając sporą szklarnię z przeszklonym dachem, pomieszczenie, które do niedawna jeszcze pełniło funkcję czytelni i świetlicy. Od dawna nie włączano lamp ultrafioletowych, a kwiaty dawno już zwiędły, ale nikt się tym nie przejmował. Nikt tu już nie sadził kwiatów, a ciała powinny spoczywać w chłodzie. Frau Gussel od czterech dni pracowała w tym miejscu - przyjmowała przywożone ciała chorych na Bełkot, oznaczała je i katalogowała ich rzeczy, jeśli były znane personalia i w końcu przekazywała je do transportu - a mimo że pracowała od wielu lat w szpitalu i nie obca jej była śmierć w wielu postaciach, te wszystkie przypadki napawały ją nieopisaną grozą. Ponieważ podobnie jak reszta zdrowych ludzi zdawała sobie sprawę z rozmiarów zarazy. Przez ostatnie kilka dni liczba rosła chwiejnie od jednego apogeum do drugiego i Frau Gussel nie widziała końca tego wszystkiego. Przyjeżdżające o pierwszej ciężarówki zostały wyładowane po brzegi ponad stu osiemdziesięcioma ciałami; kiedy przyjadą o piątej,
prawdopodobnie ciała nie zmieszczą się na ciężarówkach. Był środek nocy i już pojawiła się pierwsza z kolejnej dostawy (O Boże, zaczęła już myśleć o ciałach jak o dostawie chlebów z piekarni!). Młody chłopak miał całe ubranie przemoczone i przemarznięte od wody - życie zabrały mu nurty Rhóne. Znalazł go młody Rudi Ullman i przyniósł tutaj, opowiedział też swoją historię. Był w odwiedzinach u swojej narzeczonej w Brig, by ją pocieszyć (jej matkę zabrano wczoraj) i został do późna. Jadąc z powrotem do Raron, Rudi zauważył wielkiego czarnego psa po środku drogi. Był przemoczony, wycieńczony i trząsł się cały. Stworzenie po prostu zagrodziło mu drogę i nie chciało się ruszyć z miejsca. Rudi kochał zwierzęta, a ten piesek najwyraźniej miał kłopoty. Wysiadł z wozu i podszedł do psa, który momentalnie poczłapał na skraj drogi graniczącej z rzeką. Na dole, na łagodnym stoku w świetle potężnej latarki Rudiego, zobaczył ciało do połowy leżące w wodzie. Czarna dobermanka ześliznęła się po stoku, dopadając do postaci na brzegu, a Rudi zszedł za nią. Rudi nie był lekarzem, ale stwierdził, że gość pewnie nie żyje, że się utopił. Najwidoczniej ciało leżało tu już kilka godzin. Głowa i górne partie wystające z wody były oszronione, a nogi wciąż tkwiły w lodowatych nurtach rzeki; leżał twarzą do ziemi i nie ruszał się. Rudi był silnym młodzieńcem. Pod czujnym spojrzeniem psa zaciągnął na w pół zamrożone ciało pod górę, do samochodu. Pies chciał podążyć za nim, ale nie mógł; w końcu dał za wygraną i usiadł tam, machając niemrawo ogonem z wdzięczności. Rudi załadował ciało do samochodu i wrócił po psa, ale biedne stworzenie było już na krawędzi śmierci. Leżała z wyciągniętymi łapami obok rwącej rzeki, przymykała oczy, a jej niezłomna wola gasła wraz z siłą. Rudi nie widział dla niej żadnej nadziei. Zostawił tam to dzielne stworzenie, tam, gdzie pewnie nadszedł jej kres, na zamarzniętym brzegu rzeki. Cóż, jeśli istnieje niebo, niewątpliwie pan wraz z psem biegają tam teraz razem jak za dawnych, dobrych dni i kto wie (pomyślała Frau Gussel), czy nie mają teraz lepiej...
Minęła druga trzydzieści i Bragg spodziewał się przylotu helikoptera w każdej chwili. Hm szybciej, tym lepiej, ponieważ wszystko zaczęło się wokół niego walić. Dziewczyna nie poruszała się nawet, ale na wszelki wypadek Bragg związał jej ręce i nogi i przygotował knebel, by wyciszyć ewentualne płacze, gdyby obudziła się w niewłaściwym momencie. Teraz wystarczyło odczekać tych kilka minut, które jak podejrzewał, będą najdłuższe w całym jego dotychczasowym życiu... Kiedy Bragg przebił się w końcu do PSISAC, Craig był niedostępny. Nie zmarnował jednak czasu, ponieważ telefon odebrała Dorothy Ellis. Była bardzo przejęta całą sytuacją. Zapisała nazwę
miejsca, w którym przebywał Bragg, oraz jego instrukcje i w kilka minut poinstruowany wcześniej przez Craiga pilot był w powietrzu. Był to bardzo nowoczesny pojazd zasilany energią z satelity, którego zasięg ograniczała jedynie wytrzymałość pilota. By mieć pewność, że ostatni rekrut Craiga nie oszuka swego nowego pana, wraz z nim wyruszył zaufany uczeń z dużym stażem. Craig wcześniej przekazał mu zadanie. Wybrał do tej pracy niejakiego Henry'ego Stafforda, czterdziestolatka, podporządkowanego mikroelektronika w okularach o chudej twarzy z wydziału komponentów. Zawsze był żarliwym wyznawcą, a teraz szczególnie. Jego udaniem każdy, kto nie dostrzegał prawdziwości przepowiedni Craiga, był albo ślepy, albo bełkotał. Craig mógł być całkowicie pewien, że Stafford wypełni jego polecenia co do joty. Bragg, oczywiście, nie miał pojęcia o naturze tych poleceń, podobnie jak Dorothy Ellis. Nawet jeśliby wiedziała to wątpliwe, żeby ośmieliła się powtórzyć je Braggowi. Ponieważ ona również żarliwie wierzyła... Bragg wyciągnął dziewczynę z wozu i zaciągnął jakieś sto pięćdziesiąt metrów wzdłuż autostrady w kierunku Paryża Tam właśnie miał wylądować helikopter po posłaniu w niebo sygnału SOS z latarki elektrycznej Bragga. Pilot nie mógł przegapić tego miejsca, miał nie tylko współrzędne, ale mógł wyraźnie zobaczyć światła motelu. Wędrujące tam i z powrotem radiowozy i karetki wskażą mu drogę. Poza tym Bragg miał wysłać własny sygnał na powitanie maszyny. Pomimo tego nerwy Bragga, kiedy zobaczył migające od północy światła helikoptera, były napięte jak postronki i to nie bez przyczyny. Już był jeden fałszywy alarm, kiedy Bragg zobaczył światła na niebie. Tamta maszyna, skądkolwiek leciała, przeleciała mimo. Zanim Bragg zdołał zareagować, światła przeleciały mu niebezpiecznie nad głową, ukazał się kształt wielkiego samolotu pasażerskiego i w chwilę później na południowo-wschodnim horyzoncie rozbłysło niezwykle mocne światło. Rozległ się głuchy, dudniący odgłos eksplozji, jakby przetaczał się grom. Bragg mógł się jedynie domyślać, że samolot był kolejną ofiarą Bełkotu. Ponadto usłyszał jakieś krzyki, wrzaski i terkot broni automatycznej ze strony moteluszpitala zakończone kilkoma eksplozjami. Po chwili zobaczył, jak radiowóz przedziera się na autostradę - pod prąd - ścigany przez trzy inne radiowozy. Zaraza umysłu nie wybierała rangi, stanowiska czy zasług; policjanci byli na nią równie narażeni jak inni ludzie. Wszystko to jedynie szarpało i tak już nadwątlone nerwy Bragga. Teraz jednak rozległo się niedające się pomylić z niczym „szur-szur-szur” helikoptera kołującego nad motelem i szukającego sygnału Bragga. Przykucnął, zostawił dziewczynę na miejscu i pobiegł do kępy drzew, gdzie zaparkował swego kometa. Kilka sekund wystarczyło, by opróżnić kanister benzyny wokół samochodu, zostawiając kilkunastometrowy szlak paliwa za sobą. Jeszcze tylko zapałka i powrót do pierwotnego lądowiska. Za plecami opel zajął się ogniem, rzucając cień postaci Bragga, który biegł teraz bez
wytchnienia przez ciemne pole. Po chwili stanął przy dziewczynie, wysyłając niecierpliwe sygnały SOS w kierunku kołującego helikoptera. Pilot był dobry, bez zwłoki skierował maszynę we wskazanym kierunku i wylądował o trzydzieści metrów od Bragga. Drzwi odsunęły się, Bragg podniósł dziewczynę i niosąc pod morderczymi łopatami rotoru, podał Staffordowi, który wciągnął ją do środka. Policja już wyległa przed hotel zaintrygowana płonącym samochodem Bragga. Wtedy żandarmi zobaczyli jeszcze helikopter i błyskając latarkami, skierowali się w kierunku Bragga. Kiedy samochód eksplodował w słupie oślepiających płomieni, policyjne radiowozy zaczęły się zbliżać, podskakując na nierównym gruncie. - No to w drogę! - zawołał Bragg, przekrzykując warkot obracających się wirników. Chciał wejść na pokład. - Przepraszam, synku - krzyknął do niego Stafford, przystawiając Braggowi pistolet do skroni. - Co? - Bragg wybałuszył oczy, spoglądając w niewyrażającą żadnych emocji twarz Stafforda. Chciał się przecisnąć do środka, chwytając się spazmatycznie kadłuba maszyny. Mimo to helikopter zaczął się wznosić. Stafford potrząsnął głową. - Nie mogę cię zabrać, koleżko - krzyknął. - Polecenie Craiga. - Pociągnął za język spustowy, ale zamek się zaciął. Przeklinając Stafford wyrzucił pistolet, chwycił za rączkę drzwi maszyny i zatrzasnął je na wyciągniętych ramionach Bragga. Ten krzyknął ze zgrozą i wściekłością. Nogi oderwały się od ziemi, a ręce starały się gorączkowo złapać za wyłożony gumą pokład helikoptera. Znowu krzyknął, tym razem z bólu, ponieważ Stafford bezlitośnie stanął mu na dłoniach. W dole radiowozy zatrzymywały się, boksując na nierównym gruncie porośniętym przygiętą przez podmuch powietrza trawą. Wysypywali się z nich żandarmi, krzyczeli, by dać upust bezgranicznemu zdumieniu, i pokazywali palcami w niebo. Bragg zaczął się zsuwać. Jego ciało ciążyło mu jak worek piasku i zsuwało się w dół, a helikopter wznosił się raptownie. Nie potrafił przytrzymać się karbowanej wykładziny w helikopterze, jego połamane palce zsuwały się rowek za rowkiem. Wrzasnął... i w ostatnim przypływie sił wsadził trzy z czterech palców, w których miał jeszcze czucie w metalową prowadnicę drzwi. Helikopter znajdował się dobre trzydzieści metrów nad ziemią i wzbijał się do góry. Stafford spojrzał w dół i zobaczył bladą jak ściana twarz Bragga, wybałuszone oczy i zaciśnięte szczęki. Poniżej dyndającej postaci snopy policyjnych świateł przecinały nocne niebo. Malutkie blade twarze spoglądały w górę z przerażeniem i zdziwieniem.
Stafford potrząsnął głową i zacisnął zęby. Nie przepadał za tym, ale... wzruszył ramionami i wyprostował się. - Rozkazy, koleżko - powiedział. - Nie! - Bragg nic nie powiedział, choć to słowo wyraźnie było widać w jego oczach i na jego ustach. Stafford zatrzasnął drzwi. Sześćdziesiąt metrów poniżej ciało Bragga rozprysło się jak wór mokrego cementu na masce radiowozu, wbijając się w silnik...
Niewytłumaczona wewnętrzna siła nakazująca pośpiech przebudziła gwałtownie J.C. Craiga, tam gdzie drzemał na swym tronie. W pierwszym odruchu chciał się momentalnie podnieść, ale tron trzymał go w swych okowach. Sięgnął, więc do paneli sterowania urządzeniem i nacisnął odpowiednie przyciski. Obejma na głowę odskoczyła z cichym szumem silniczków ramienia na wysięgniku; podobnie klamra na szyję w kształcie litery U została odsunięta na bok i uwolniła głowę Craiga. Klamry na nadgarstkach i kostkach otworzyły się z brzękiem. Był wolny. Wstał pospiesznie, może za szybko. Zachwiał się w miejscu i podparł na oparciach tronu. Była to niezwykle długa sesja, która go osłabiła. Powinien jeszcze spać i odbudować swe siły, ale coś go obudziło. Craig wrócił myślami do ostatnich wydarzeń. Zamarł, kiedy sobie coś przypomniał. Z pierwszym ukłuciem paniki w trzewiach zszedł z podwyższenia i wyciągnął klawiaturę urządzenia. Wpisał pytanie: CZAS? Psychomech: 3:50. Panika i przyspieszone bicie serce pobudziły go do działania. 3:50 - siedział w maszynie przez prawie cztery godziny! Niemal biegiem wyszedł od Psychomecha, minął garaż i wsiadł do windy. Było za cicho. Coś musiało się stać, cos musiało się wydarzyć, kiedy poddawał się kuracji. Wyskoczył z windy, kiedy tylko drzwi się otworzyły i pognał do pracowni. Rzucił okiem na PSISAC na monitorach wyczekująco, niemal trwożliwie. Zaczął brać głębokie wdechy i próbował uspokoić dudniące serce. Z tego, co zdołał się zorientować, wszystko było w porządku. Zapiszczał interkom Craiga. Aż podskoczył. Odwrócił się i podszedł do biurka. - Mówi Craig. - Panie Craig? - To była Dorothy Ellis. Aż odetchnęła z ulgą. - Sir, staram się z panem skontaktować od trzech godzin!
- Byłem... zajęty - odparł. - Wszystko w porządku? - Tak, proszę pana. Przynajmniej tak mi się wydaje... Craigowi nie podobało się coś w jej głosie. - Gdzie pani jest? - W kadrach, sir. Przy centralce i komputerach. - Coś się stało z obrazem? - Nie. Interkom jest szybszy, to wszystko. Jak mówiłam, starałam się usilnie z panem skontaktować. Sir, wysłałam helikopter po Bragga i pańską córkę. Zaraz powinni przylecieć. - Co? - Craig wciągnął powietrze. - Bragg ją ma? - Tak, helikopter wyleciał przed pierwszą. To oznaczało, że Stone/Garrison nie żył! - Czy Stafford poleciał z pilotem? - Tak, proszę pana. Teraz Craig odetchnął z ulgą. Bogu niech będą dzięki! - Niech pani przejdzie na wideo - polecił. Za chwilę jej twarz zatańczyła na ekranie. Wyglądała na wyczerpaną, zamęczoną niemal na śmierć. I miała na uszach słuchawki. - Atak? - zapytał troskliwie Craig. - Chy... chyba już po wszystkim - odparła Ellis. Zdjęła słuchawki i po dłuższej chwili na jej twarzy pojawił się wymuszony, nerwowy, drżący uśmiech. - Tak, już po wszystkim. - Dobrze - powiedział Craig. - A teraz - moja córka - niech pani mówi wszystko, co wie. Kiedy skończyła, powiedział: - Panno Ellis, jak dotąd była pani moją opoką. Nie poradziłbym sobie bez pani. - Dziękuję, sir. - Nie, to ja pani dziękuję, zostanie pani nagrodzona. A te raz - co w PSISAC? - Właściwie nic się nie dzieje - odparła. - Prawie nic I nic oficjalnego, że tak powiem, już przestali nas nachodzić ci z rządu, ale... - Tak - zachęcił ją - ale...? - Bełkot, sir, przekracza wszelkie skale! - Co? - Craig zmarszczył brwi. - Proszę jaśniej. - Główny komputer informuje o jednym chorym na trzy osoby i wkrótce będzie jeden na dwóch. - Co takiego? - Craigowi opadła szczęka. Stało się to o trzy dni wcześniej, niż wyliczono. - Jest pani pewna? - O tak, proszę pana. Większość naszych dostała ataku, czy też raczej dostaliby bez
słuchawek. Craig zastanowił się nad tym przez chwilę i panika powróciła, tworząc twardy węzeł w żołądku. - Czy z naszymi wszystko w porządku? - zapytał. Pokiwała twierdząco głową. - Nie mieli wiele do roboty. Banda bełkoczących - byłych pracowników, jak sądzimy starała się przedrzeć przez zachodnią bramę. Poradzono sobie z nimi. Ale na zewnątrz - chaos! Wszędzie się pali. Ludzie wylegli na ulice, biją się, umierają ze strachu. Słychać krzyki, wrzaski. Eksplozje i odgłosy wystrzałów. W telewizji nic nie ma, trochę w radiu. Stacje jedna za drugą znikają z eteru. Australia toczy wojnę z Nową Zelandią. Jakieś wybuchy jądrowe. Jednak nic takiego u nas. Dowiedziałam się o Australii z amerykańskiego radia, ale to było pół godziny temu. Od tamtej pory... cisza. - W takim razie komunikacja siadła? - Tak. Craig pokiwał głową. - Panno Ellis, proszę zostać na posterunku. Proszę słuchać i obserwować. Teraz przemówię do swoich ludzi i wyjdę na powitanie helikoptera. - Dobrze, proszę pana. Przerwał połączenie. Przede wszystkim zwrócił się do centrów ochrony i stanowiska spod głównej bramy, ale kiedy do nich mówił, pewna uparta myśl nie dawała Craigowi spokoju. Przypomniał sobie rozmowę z Phillipem Stone'em... Zadowolony, że wszystko idzie dobrze - przynajmniej w PSISAC - Craig zszedł na dół i wyszedł na zewnątrz. Wsiadł na wózek i skierował się na boisko. Czekając na powrót helikoptera, mógł po raz ostatni porozmawiać ze Stone'em. A potem... Nadszedł czas, by uwolnić tego człowieka od ziemskich trosk...
Phillip Stone zaczął bełkotać około wpół do drugiej rano. Wtedy miał pierwszy, trwający godzinę, atak. W końcu Stone sam położył temu kres. Zaczęło się wszystko, kiedy mocował się z linami. Poczuł już, że zaczynają się poluzowywać - poluzowały się na plecach, na związanych nadgarstkach - dlatego skoncentrował się
na tym obszarze, kiedy nagle usłyszał odległe „trzask!”. Tego dźwięku Stone nie mógł z niczym pomylić: był to trzask iglicy w pustą komorę rewolweru. Och, doskonale znał ten odgłos! Słyszał go w Rosji i w Chinach. Było to bardzo dawno temu, ale nie jest to coś, co się pospiesznie wyrzuca z pamięci. Była to swoista tortura, polegająca na tym, że ładowało się jeden nabój do komory i ustawiało bębenek z kulą na godzinie dwunastej. Przystawiało się lufę do skroni ofiary i zadawało pytanie. Kiedy nie odpowiadał lub udzielał niezadowalającej odpowiedzi, wolno naciskano język spustowy. Bębenek obracał się o jedno miejsce w prawo, trzpień iglicy uderzał w metal. Powtarzano tę czynność pięciokrotnie. Jeśli nie padła właściwa odpowiedź za szóstym razem, wtedy iglica uderzała w szóstą komorę, a ofiara wiedziała, że ta nie jest pusta. Taki właśnie trzask rozległ się pod czaszką Stone'a. Był jak... Stone wstrzymał ciężki oddech, a jego oczy omiotły chłodną, niemal namacalną ciemność panującą w składzie sportowym. Nikogo tu nie było - nie mogło być nikogo i dobrze o tym wiedział - a jednak słyszał wyraźnie ten odgłos. Trzask... i chichot! Niski, gardłowy rechot dobiegający z ciemności, zły i sugestywny. Chichot szalonej radości. Z wolna w umyśle Stone'a pojawił się obraz znikąd - obraz jego umysłu! - mózgu opasanego stalowym pierścieniem Sześć rewolwerów, w każdym z nich jedna kula, a wszystkie wycelowane w jego własny, pofałdowany, tętniący, wrażliwy mózg. Następnie przez godzinę Stone cierpiał niewysłowione męki Bełkotu i po raz pierwszy mógł pojąć grozę, jaka mu towarzyszyła, nie było, bowiem sensu przekonywać się, że to nieprawda, że to nie może być prawda. To działo się naprawdę i on był ofiarą. Przez minutę lub dwie szarpał się desperacko w więzach i po chwili: „trzask!”. Obrót zgodnie ze wskazówkami zegara, jeden za drugim rewolwery w jego umyśle grały z nim w śmiertelną zabawę. I wiedział, że usłyszy trzydzieści takich odgłosów. I że nie usłyszy już trzydziestego pierwszego. Za każdym razem trzask był coraz głośniejszy i za każdym razem obraz wydawał się coraz wyraźniejszy: sześć rewolwerów zbliżało się do mózgu, dotykało go, szturchało go. I jeszcze do tego ten opętańczy śmiech przez cały czas, oszalały, wariacki chichot. I „trzask!”. Jeszcze głośniej. Aż dźwięk uwolnionej iglicy zaczyna przypominać suchy trzask pioruna, aż spod zaciśniętych zębów Stone'a wydostaje się okrzyk wściekłości i bólu, furii na niewidocznego dowcipnisia i zabójczy stukot sześciu iglic, raz za razem rozbrzmiewający echem pod czaszką. Kiedy rozległo się dwudzieste piąte uderzenie, był już na skraju szaleństwa, ale męki trwały nadal. I kiedy miał się rozlec trzydziesty pierwszy trzask, zaczął walić z całej siły głową w metalowe półki, aż stracił przytomność, zaznając w końcu spokoju... Teraz coś zakłóciło mu ten spokój i Stone wyłonił się z ciemności, tak jak wodny żuk wyłania się z mrocznej toni. Budząc się, przypomniał sobie o Bełkocie, zrobiło mu się niedobrze i
zwymiotował gorzką treść na podłogę składziku. Ponownie schował głowę w cień, gdyż w pomieszczeniu raz jeszcze ktoś zapalił ostre światło, które oślepiło przyzwyczajone do mroku oczy, wpalając się w źrenice jak przewody pod napięciem. - Phillipie - odezwał się współczujący głos Craiga - przyszedłem wysłuchać twojej spowiedzi, zanim ofiaruję ci litościwe skrócenie cierpień. Stone stracił żonę, syna, cały świat. Teraz tracił zmysły, a ten oszalały sukinsyn chce go „wyspowiadać” z tego, że zaprzedał diabłu duszę i pomagał mu sprowadzić na świat antychrysta. Stone miał głowę ciężką jak nasączona bibuła; prawdopodobnie z jednej strony miął pękniętą czaszkę. Ale co tam, i tak umrze. A ten mały ścierwojad chciał grać ojca spowiednika! -
Słyszysz mnie, Phillipie?
- Spierdalaj - Stone wykrztusił te słowa wraz z krwią, żółcią i pianą. - Wypierdalaj, głupi gnoju. - Bezbożnik z ciebie - powiedział Craig. - A żebyś tak zdechł, łajdaku - warknął Stone, jakby miał żwir w ustach. - Jestem jednym z bełkocących, więc kończ z tym, kurwa, do roboty! Craig przyklęknął na jedno kolano, złapał Stone'a za marynarkę i wyciągnął go z cienia. Następnie uśmiechnął się blado i pokiwał głową. - A nie mówiłem? Szatan przegrał. Stanie się wola Boża. Stone zerknął na niego. - Wiesz, Jimmy, stary druhu, widziałem kiedyś bardziej popierdolonego faceta od ciebie, tego, który ci to zrobił! - Co? - Craig uniósł brwi ze zdziwienia. - Wciąż bawisz się w te durne zgadywanki? Nie rozumiesz, że przegrałeś? - Jimmy, chwilę temu słyszałem głosy w swojej głowie. Chichotały i rechotały, a ja się darłem. Groziły mi i torturowały. Teraz sobie gdzieś poszły, ale wiem, że wrócą. Tak czy inaczej umrę i to chyba prędzej niż później. Dlaczego więc miałbym ci zadawać jakieś bzdurne zagadki? - Twój mistrz, szatan, będzie walczył do samego końca. - Mój mistrz? A co z twoim mistrzem, Jimmy? Czy ty też nie słyszysz głosów pod czaszką? Czy nikt nie nachodzi cię we śnie? Czy to nie jego nazywasz swoim mistrzem? Twarz Craiga zrobiła się nagle bardzo wąska. Brwi mu się złączyły i oczy gwałtownie pociemniały. - We snach przychodzi do mnie wyłącznie Pan Bóg, Phillipie - wysapał. - Co chcesz mi zasugerować? Stone przetoczył głowę po podłodze w prawo i lewo. Z lewej strony widać było olbrzymi
siniec przecięty świeżą, otwartą, krwawą blizną. Zaśmiał się bez krztyny wesołości, odkaszlnął flegmę i wypluł ją. - Twój Pan Bóg? Jimmy, ten, który nawiedza cię w snach był opasłym, szalonym, skurwysyńskim Murzynem, albinosem z mocami hipnotycznymi i telepatycznymi! Hej, nie kazał ci przypadkiem zbudować wyroczni, Jimmy? Większego, silniejszego Psychomecha niż ten, którego przyszykował dla Garrisona? Craig opadł na ziemię, usiadł z rozstawionymi kolanami trzymając w dłoniach pistolet wycelowany w głowę Stone'a. Jego twarz przypominała funt zwarzonego kitu z dwoma węgielkami w miejsce oczu. - Co? - zaskrzeczał. - Czy wciąż cię odwiedza, Jimmy, mimo że od dwudziestu lat nie żyje? Ej, nie słyszałeś nigdy o sugestii posthipnotycznej? - Co? - Ręce Craiga drżały chorobliwie i pistolet trząsł się wraz z nimi. Pot lał się z niego strumieniami. - I czy mówi ci wciąż, że zostaniesz drugim po nim na ziemi? I sądzisz, że to jakiś bóg, prawdziwy Bóg? Jimmy, to był opasły hermafrodyta, mutant! Miał zlasowany mózg! - Co? - Craig wyprostował ramiona, celując lufą prosto w lewe oko Stone'a. - No dalej, ty głupi, tępy gnoju, dalej! - zaskrzeczał Stone. - No, pociągnij w końcu za ten spust! Za oknem rozległo się charakterystyczne szu-szur-szur podchodzącego do lądowania helikoptera. Stone spojrzał w górę, a Craig uśmiechnął się złowróżbnie. - Masz moje taśmy, Jimmy? Przesłuchałeś je? Nie, widzę, że nie. Nie potrafisz wysłuchać niczego poza głosem opętańczego trupa, który rozbrzmiewa w twej głowie, prawda? No to wyświadcz mi przysługę - obiecaj mi coś - zanim mnie zabijesz. Obiecaj mi, że zabierzesz te taśmy i ich wysłuchasz. - Czemu miałbym to robić? - Żebym miał pewność, że nawet, jeśli teraz nie jesteś wariatem, to po wysłuchaniu tych taśm na pewno zwariujesz, kiedy zdasz sobie sprawę coś zrobił! - Co zrobiłem... - Craig powtórzył za nim płaskim, beznamiętnym głosem. Helikopter był już prawie na dole; drzwi od składziku załopotały we framudze pod wpływem podmuchu sprężonego powietrza. - Tak, co zrobiłeś - odparł Stone. - Wszystko rozgryzłem, przynajmniej większość. Bo widzisz, Psychomech to nie tylko maszyna, Jimmy, to potwór! Wycie maszyny grało coraz to niżej, zmieniając się w głuchy warkot. Craig schował pistolet. Coś na podobieństwo normalności zagościło na jego twarzy. Wstał.
- To moja córka - powiedział. - Bóg mi ją zwrócił. Co na to powiesz, Phillipie? Nie chciałbym jej mówić, że właśnie cię zabiłem. - Zabiłeś mnie? - uśmiech Stone'a był bezmyślny i straszny jednocześnie. - Stary, ja twierdzę, że zabiłeś cały świat! Co takiego zrobiłeś dziesięć lat temu, Jimmy, kiedy zaczęła się zaraza, co? O co poprosiłeś Psychomecha? Craig wybałuszył oczy. Przytknął dłonie do uszu, by zagłuszyć słowa Stone'a, cofnął się, odwrócił i wybiegł chwiejnym krokiem z pomieszczenia. Wyszedł i mocno zatrzasnął za sobą drzwi...
Helikopter wylądował już na boisku, tam gdzie lądował już wcześniej. Craig zobaczył, że dwóch jego ludzi, Hill i Bellamy, są już na miejscu. Kiedy sprowadzili Lynn na ziemię, podbiegł do niej, objął i pocałował. Była ciepła, żyła, jego córka żyła, była cała i zdrowa! Dziewczyna otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego - raczej wyszczerzyła zęby w uśmiechu niż po prostu uśmiechnęła się - i poklepała go po policzku. -
Tatuś - powiedziała, a piana pociekła jej z kącika ust. - Tatusiu, włosy rosną mi na
mózgu! Całe sznury, liny i warkocze... Craig odskoczył od niej i zatoczył się. Upadłby, gdyby go Bellamy nie podtrzymał. Stał, kiwając się na wszystkie strony, wpatrywał się w córkę z największym przerażeniem, ruszając bezgłośnie ustami jak ryba, niezdolny do wypowiedzenia słowa. A ona przez cały czas patrzyła na niego podtrzymywana pod ramiona przez dwóch mężczyzn jak lalka - uśmiechała się i śliniła. W końcu odnalazł język w gębie i powiedział: - Zaprowadźcie ją... zaprowadźcie ją do Psychomecha. - Zwrócił się do Stafforda stojącego w uchylonych drzwiach śmigłowca: - Czekaj tutaj. Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Niech maszyna pracuje. Wrócę najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. W garażu pod Kopułą Craig przejął córkę z rąk mężczyzn i odesłał ich. Następnie zaniósł ją do pomieszczenia Maszyny. Dziesięć minut później wrócił sam niepewnym krokiem do miejsca, w którym stał helikopter. Na boisku podszedł do niego Stafford i zapytał: - Tak, sir? - Weź jeszcze jednego człowieka ze sobą i lećcie do domu Stone'a - wyszeptał Craig. Wiesz gdzie to? - Tak, sir, byłem tam raz czy dwa. - Znajdziesz tam taśmy, kasety. Przywieź je do mnie. Mogą być... ważne. - Już lecę, sir.
- Aha, Stafford, weź pistolety maszynowe i bądź ostrożny. Cały świat stanął na głowie. - Oczywiście, sir. Chwilę później helikopter ponownie poderwał się do lotu. Craig stał i patrzył w ślad za nim, aż jego światła pozycyjne zmieniły się w zielone i czerwone świetliki na nocnym niebie...
O 3:30 Hans Dozorca (personel szpitala Klingermana nie znał jego prawdziwego nazwiska, mimo że pracował tu na pół etatu od czterdziestu lat) obudził Klingermana i powiedział mu o stanie Frau Gussel. Klingerman już nie spał, a tylko leżał, starając się poukładać sobie wszystko w myślach. Był starszym człowiekiem, żona mu dawno zmarła, ale miał dzieci i wnuki rozsiane po całym świecie. Martwił się o nie. Były to dziwne, straszne czasy. Hans miał mały domek w Raron; sam został wybity ze snu przez głośne śpiewy, oszalałe śmiechy, krzyki przerażenia i wrzaski konających. Na ulicach wioski bełkoczący gwałcili i mordowali. Wyglądając przez okno, Hans zobaczył sporą grupę wariatów rozbijających okna, którzy wywlekali dziewczęta i kobiety z domów, gwałcili je i zabijali. A czasami mordowali przed gwałtem... W końcu pojawiło się dwóch mundurowych w radiowozie. Mieli broń automatyczną. Rozgorzała strzelanina. Hans zszedł z linii strzału, kucnął i poczekał, aż wszystko ucichnie. A kiedy tak się stało, dopiero wtedy odważył się ponownie spojrzeć. W sam raz, by zobaczyć, jak jeden policjant strzela do drugiego, następnie przystawia sobie broń do głowy i naciska spust. To była ostatnia kropla, która przeważyła szalę. Dochodząc do wniosku, że będzie bezpieczniejszy w klinice położonej na stoku nad wioską, ubrał się pospiesznie i ostrożnie, trzymając się w cieniu, przemknął się ulicami miasta, najszybciej jak potrafił. W szpitalnej oranżerii, zamienionej obecnie na kostnicę, zobaczył, jak Frau Gussel tańczy z ciałkiem, małym chłopcem! Przyciskała jego chude, nagie ciało do piersi, a drobne, sztywne stopki szurały po podłodze, obijając się o inne ciała. Przez cały czas nuciła sobie i swemu partnerowi starego walca Straussa. Powinna była pójść do domu po dostawie o pierwszej, ale... Kiedy doktor Klingerman zszedł, by zobaczyć, co się dzieje, zaśmiała się na jego widok i zasypała go potokiem słów - głównie jakimiś bzdurami dotyczącymi jej wspomnień z dzieciństwa ale kiedy zobaczyła igłę, stała się czujna i wiedziała, że to dla jej dobra. Naprawdę nie wolno tańczyć z trupami młodych chłopców. A teraz leżała wraz z innymi, a Hans przywiązywał jej kartkę do dużego palca u prawej nogi. Klingerman usiadł koło niej, trzymając jej martwą dłoń w swoich rękach. Trzymał ją, kiedy umierała, i trzymał nadal, oddając jej ostatnią posługę. Również uronił nad nią łzę, a może była to
łza nad całym światem... Z miejsca, w którym siedział, widać było przez szybę całe Raron. W dole wybuchały, co chwila jakieś pożary, połowa miasteczka stanęła w płomieniach. Klingerman wyczuł nadejście jakiegoś ponurego przesilenia, był świadomy, że za chwilę będzie fertig i Schluss. - Hans - powiedział - nie sądzę, żeby nadszedł transport o piątej. Leży tu tylko tuzin ciał, a wszystkie przywieziono do drugiej. Myślę, że teraz jest o wiele gorzej. Ludzie troszczą się sami o siebie, robią to, co muszą robić. - Herr Doktor - powiedział Hans Dozorca, słuchając tylko jednym uchem - ten ma otwarte oczy. - No to mu je zamknij, Hans - powiedział Klingerman zmęczonym głosem. - Nie chcą się zamknąć, Herr Doktor, i to bardzo dziwne oczy. Poza tym ten nie jest sztywny. - Tak? - Klingerman wstał, zostawił Frau Gussel i podszedł do Hansa, który stał obok noszy na kółkach. Na wąskich noszach leżało nagie, chłodne jak lód ciało młodego człowieka. Ale Hans miał rację: miał otwarte oczy, i kiedy Klingerman próbował nasunąć na nie powieki, te z wolna otwierały się z powrotem. Lekarz popatrzył przez chwilę w te dziwne, żółte oczy i zimny dreszcz przebiegł mu przez krzyż. Szybko chwycił bezwładne ramię, zgiął je w łokciu i aż westchnął. - Hans, on chyba żyje! Szybko, idź do sali operacyjnej i przywieź mi defibrylator. Hans pognał ile sił w nogach, doktor podsunął wózek bliżej gniazdka. Przyłożył ucho do zimnej klatki piersiowej i słuchał przez chwilę, po czym poszukał pulsu na bladej szyi. I... tak, wciąż się w nim tliło życie, wyczuł puls. Słaby i urywany - bardzo wolny - ale jest! Klingerman zerwał kartkę z palca i prawej stopy i przeczytał. Proste epitafium: znaleziony w rzece... ale nie było nic o Bełkocie. Wrócił Hans, pchając defibrylator na kółkach. Włączył urządzenie do kontaktu i podał elektrody lekarzowi, który chwycił je za gumowe uchwyty. Hans włączył prąd. Na szczęście nie wyłączono jeszcze mocy, ponieważ pochodziła z elektrowni wodnej na wyżynie. Klingerman pochylił się nad pacjentem, przyłożył mu elektrody do piersi i zacisnął uchwyty. Prąd elektryczny uderzył w bezwładne ciało na wózku z siłą młota. Klingerman poczuł odrzut w ramionach, raz, drugi, trzeci... Światła w oranżerii przygasły i zrobiło się ciemno. W nagle zapadłych ciemnościach ciało na wózku zaczęło emitować błękitne światło. Hans i lekarz cofnęli się i przywarli do siebie, kiedy naga, świecąca na niebiesko postać uniosła się z wąskich noszy i odwróciła się w pionie o dziewięćdziesiąt stopni. Cała oranżeria emanowała błękitną poświatą. Wyglądało to jak ogień świętego Elma, który nagle zaczął pulsować. Oczy w zapadłej twarzy ożyły i przybrały złoty kolor. Złote promienie omiotły przerażone twarze
Hansa i lekarza... i zamknęły się. Błękitne światło zaczęło pulsować coraz szybciej. Postać zawieszona w powietrzu nagle znikła, rozpłynęła się. Była tu... i znikła! Dwóch przerażonych mężczyzn poczuło, jakby jakaś siła próbowała ich wessać. Okna wpadły z brzękiem do środka, krzesła i stoły poprzewracały się, ciała porozrzucało we wszystkich kierunkach; poczuli potężny powiew wiatru. Ale po chwili wszystko wróciło do normy i wróciło światło. Objęci starsi panowie, leżąc na podłodze, spojrzeli po sobie. Hans odezwał się pierwszy drżącym szeptem: - Herr Doktor, czy my też zwariowaliśmy? Klingerman przełknął ślinę, próbując poradzić sobie z wyschniętym gardłem. - Może i tak - również wyszeptał. - Tak, Hans, to całkiem możliwe. Ale mam nadzieję, że jednak nie. - I dodał: - Hans, czy ty pijesz alkohol? Hans przytaknął: - O tak, jeśli mnie stać. Wciąż wpatrywali się w siebie. Mimo że wokół leżały odłamki szkła i drewniane drzazgi, to żaden nie został nawet draśnięty. - Dzisiaj obu nas stać - zawyrokował Klingerman, ostrożnie zdejmując długą drzazgę z siwych włosów Hansa Dozorcy. - Mam coś bardzo dobrego w moim gabinecie. Chodź, napijemy się tego ile wlezie. Wstał, otrzepał ubranie i pomógł Hansowi stanąć na nogi. - Tak - pokiwał głową - to doskonały pomysł. Bo w końcu możemy wypić wszystko!
Nad brzegiem rzeki Rhóne, pojawiając się znikąd, drugi Richard wisiał nagi w powietrzu i wpatrywał się złotym wzrokiem w oszronioną leżącą tam postać Suzy. Wyglądała na zdechłą i pewnie każdy inny tak by zawyrokował, ale drugi Richard wiedział, że jest inaczej. Ponieważ Suzy również coś odziedziczyła po Garrisonie, a było to coś, co trzymało się kurczowo życia. Leżała tu
tak od czterech godzin, ale wciąż tliła się w niej iskra życia, choć już bardzo nikłym płomieniem. Potrzebowała tylko ciepła, przypływu sił, fizycznej zdolności regeneracji. Były to rzeczy, których, przynajmniej w tej chwili, drugi Richard miał w nadmiarze... Promienie wytrysnęły ze złotych oczu i spoczęły na nieruchomej postaci. Szron w jednej chwili odparował. Leżała teraz z błyszczącą czarną sierścią. Złote promienie nagle przybrały na intensywności, przypominając sztaby czystego złota, z wolna otaczając ciało Suzy złotawą mgiełką. Następnie drugi Richard otworzył usta i ogrzał ją swym oddechem i wciągnął w płuca złoty opar i spowitą w nim Suzy jak dym. Wisiał jeszcze przez chwilę w powietrzu nad pustym nabrzeżem. Po czym zdematerializował się...
Kiedy Richard Stone/Garrison porozumiał się z duchem (duszą, esencją, pamięcią) swej matki, powiedziała mu, że musi udać się do domu Wyatta. Teraz tam się udał - ledwo skok przez Psychosferę. Zmaterializował się nad prostokątem, na którym niegdyś stał dom Wyatta - w zarośniętym obecnie ogrodzie na zaniedbanej posiadłości - i wkroczył w esencję tego miejsca, odkrywając wiele jego sekretów. Dowiedział się o Maszynie, urządzeniu powstałym w umyśle szaleńca, skonstruowanym, by leczyć szaleńców, i obecnie używanym do wpędzania ludzi w szaleństwo. I wiedział już, że to Maszyna stworzyła superumysł Richarda Garrisona. Teraz musiał udać się do miejsca, które było jego domem, do człowieka, którego błędnie lecz z uczuciem - nazywał swym ojcem. Zdematerializował się i wyruszył w drogę...
W posiadłości Stone'a w Sussex helikopter Craiga wylądował za murem i umocnieniami z drutu kolczastego na dużym trawniku przed domem. Pilot czekał w maszynie. Nazywał się Gavin Campbell i był od trzech lat prywatnym szoferem podniebnym George'a Blewetta. O trzy lata za długo! Ale Blewett gryzł teraz ziemię i Campbell obserwował, jak cały świat wariuje, podjął, więc słuszną decyzję. J.C. Craig miał sposób na pokonanie szaleństwa i jeśli miało to pomóc w utrzymaniu się przy życiu w chorym, konającym świecie, to wystarczało to Gavinowi Campbellowi za wszelkie rekomendacje. Siedział i czekał. Hill i Stafford weszli do domu i zapalili po kolei wszystkie światła. Campbell nie wiedział, co tam robią, ale to nie była jego sprawa. Był pilotem, a oni byli żołnierzami J.C. Craiga, jego uczniami, jak wolał o nich mówić. Campbell siedział w kokpicie z pleksiglasu i palił papierosa, łopaty wirnika obracały się od
niechcenia, a silnik cicho pracował, tłumiąc wszystkie niepokojące odgłosy nocy. Campbell był ewidentnie zdenerwowany, a jego bladą twarz oświetlała poświata bijąca z deski rozdzielczej pojazdu. Ze wszystkich stron na czarnym, zadymionym horyzoncie odcinały się łuny pożarów. Wyglądało, jakby płonął cały kraj. Nad Londynem niebo było dosłownie krwistoczerwone i wyglądało to jak zdjęcie jakiejś otchłani piekielnej. Campbell wzdrygnął się. Nie było mu zimno, ale i tak postawił kołnierz kurtki na sztorc... Wewnątrz domu Hill i Stafford sprawdzili już wszystkie pomieszczenia na górze i ponownie wrócili na dół. Było tu mnóstwo cennych przedmiotów, ale one ich nie interesowały; później świat będzie pełen drogocennych rzeczy. Chcieli się głównie upewnić, że nikt ich nie zaskoczy. Dlatego sprawdzając pomieszczenia, włączali światła. Prąd był, ale żarówki nieco mrugały, przynajmniej działała jeszcze jakaś elektrownia. A może była to ostatnia kropla na dnie pustego już wiadra. W gabinecie Stone'a znaleźli poszukiwane kasety rozsypane na podłodze, tam gdzie Stone je zrzucił. Był tam również rozbity magnetofon. Stafford podniósł go, położył na stole, nacisnął odpowiedni przycisk i kaseta wyskoczyła jak grzanka z tostera. Spojrzał na nią, wzruszył ramionami, włożył do kieszeni razem z pozostałymi. Zwrócił się do Hilla: - Chyba tego szukał J.C. Może gdzieś są jeszcze jakieś kasety, ale te bierzemy na pewno. - Dobra - Hill skinął głową i oblizał spierzchnięte usta. - No to spadamy stąd. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze! Wydaje się, że taki wielki dom nie jest całkiem... pusty. - Przyłożył rękę do głowy, sprawdził słuchawki, poprawiając sobie w ten sposób samopoczucie i dodając odwagi. - Lepiej do tego przywyknij - rzucił szorstko Stafford. - Od jutra będzie na świecie mnóstwo pustki. Cały świat, łapiesz? Ale wiem, co czujesz. Dobra, spadamy. Kiedy opuścili gabinet Stone'a i weszli do holu, światła zamrugały i niemal całkowicie przygasły. Hill zamarł i wciągnął powietrze przez zęby. Wskazał coś na schodach swoim krótkim, paskudnie wyglądającym pistoletem maszynowym. - Patrz! Światła gasły w jednym pomieszczeniu za drugim. Na przestronnym półpiętrze odgrodzonym barierką pojawiło się błękitne światło, zastępując zwykłe światło trupio bladą poświatą. - Co do diabła...? - zakrzyknął Stafford. - Przecież tam sprawdzaliśmy! Skoczył do schodów. Kiedy stanął na pierwszym stopniu zgasła reszta świateł, ale błękitna poświata wciąż się jarzyła. Hill powiedział: - Czy... czy myślisz, że powinniśmy tam wchodzić? - Musimy - mruknął Stafford przez ramię. - Jeśli ktoś tam jest, to namierzy nas przez okno, zanim wrócimy do maszyny. Chodź.
Wspięli się po schodach na półpiętro. Hill zabezpieczał tyły. Błękitne światło miało swoje źródło za drzwiami sypialni, którą przejrzeli, ale teraz drzwi były zamknięte. Był to dawny pokój Richarda Stone'a, fakt, którego znaczenia zdawali się w ogóle nie dostrzegać. Błękitne światło sączyło się spod zamkniętych drzwi, tworząc jakby niebieską kałużę, która wylewała się na całe półpiętro. - To może być telewizor albo coś takiego - wyszeptał Hill do Stafforda, kiedy zatrzymali się przed drzwiami. - Czy pamiętasz, żeby tam był telewizor? - zapytał go Stafford. - Niech skonam, jak był! Przeładował broń. - Gotowy? Hill przełknął głośno ślinę, odbezpieczył broń i kiwnął raz głową. Stafford uniósł nogę w ciężkim bucie i wykopał drzwi. Zamek pękł z trzaskiem i posypały się kawałki drewna. Dwaj mężczyźni znaleźli się w prostokątnym strumieniu niebieskiego światła bijącego od drzwi. W poświacie ich twarze stały się trupio blade. Zajrzeli do środka i... Wybałuszyli oczy i szczęki im opadły. Obydwaj jednocześnie otworzyli ogień. Strzelali długimi seriami, które wracały do nich raz za razem jak liście miotane wichurą. Nadzy, na podobieństwo szmacianych lalek zostali ciśnięci w bezkresną próżnię, która zdawała się bezkresna. Nie było, czym oddychać, nie było ciepła ani życia. Przez dłuższą chwilę wierzgali nogami i krzyczeli bezgłośnie, aż, kiedy nie mieli już powietrza w płucach, zamarli w bezruchu. Richard wysłał ich w miejsce, w którym niedawno umieścił chatę z Harzu, ale bez tarczy ochronnej, jakim ją otoczył. Za wygiętymi drzwiami do jego pokoju na wyłożonym wykładziną półpiętrze leżały puste, chaotycznie porozrzucane kombinezony. Byty tam też ich słuchawki oraz kasety, które Stafford chciał zawieźć J.C. Craigowi...
JEDNA GODZINA
Było nieco przed piątą rano i helikopter powinien już dawno być w PSISAC. J.C. Craig miał nawet nadzieję, że nie uda się wrócić Hillowi i Staffordowi, że jakiś wypadek przeszkodzi im w powrocie. Obawiał się tych taśm, taśm Phillipa Stone'a, o których wiedział, że jeśli je dostanie, to będzie musiał je przesłuchać. Tak, gdyż szatan odnalazł u Craiga jedną słabość: brak poczucia bezpieczeństwa i niepewność, jaką zawsze odczuwał. Niedostatek wiary, który wykorzystywał, by go kusić. I naprawdę go kusiło. Czy jest coś, o czym powinien wiedzieć na temat swej przeszłości? Dlaczego w pamięci pojawiały się białe plamy, jakby fragmenty wspomnień zostały zamazane, zmienione? I skąd Stone wie tyle o Psychomechu? To, co powiedział na koniec, brzmiało bardzo prawdopodobnie. Mówił z pełnym przekonaniem - jednak musiał się mylić, wiedziony na manowce przez rogatego - nie można było temu zaprzeczyć. Ponieważ tuż przed śmiercią człowiek zwykle nie kłamie, bo cóż miałby zyskać na kłamstwie? Co z tego, że kowal zawinił, a Cygana powiesili? Co do polecenia wydanego przez Craiga Psychomechowi dziesięć lat temu, nawet o tym nie chciał myśleć. To na pewno nie ma żadnego związku. Nie może mieć... Po tym jak helikopter odleciał spod domu Stone'a, Craig zszedł ponownie do pomieszczenia, w którym trzymał Maszynę. Lynn wyglądała tak, jak ją zostawił: zakleszczona na tronie, odradzająca się w walce z zarazą umysłu, w której wspomagał ją Psychomech. Walczyła teraz, rzucając się w niespokojnych snach, ale powróci i otrząśnie się z nich zdrowa i silna, a słuchawki pomogą jej przetrwać to wszystko. Może skończy się już niedługo. Jak długo? Po powrocie do gabinetu zastanawiał się, czy są jakieś nowe informacje na ten temat. Craig wywołał Dorothy Ellis na ekran i zapytał ją o to. - Poziomy się wyrównują, proszę pana - powiedziała mu. - Jest pięćdziesiąt na pięćdziesiąt i wciąż rośnie. Połowa populacji ludzkiej oszalała, a druga połowa jest na najlepszej drodze. Główny komputer mówi, że plaga osiągnie apogeum - maksymalne nasycenie - w godzinę. Craig wolno pokiwał głową, starając się ukryć zdziwienie, mimo że wszystko znacznie przekraczało jego obliczenia. - Jakieś wieści zza muru? Telefony, wideofony? Radio? Telewizja? Potrząsnęła głową. - Coś się pojawiło na BBC kwadrans temu, ale nie mogłam nic zrozumieć. Jakiś taki... bełkot? Od tamtej pory cisza. Cały eter jest pusty. Na niektórych stacjach gra muzyka, ale nic poza tym. Craig zmarszczył brwi. Coś tu nie pasowało. - A informacje napływające drogą elektroniczną? Wyglądała na zdziwioną. - Nie mamy niczego od jakichś dwóch godzin, sądziłam, że pan wie.
Craig wpatrywał się w jej zmęczoną, pobrużdżoną twarz przez dłuższą chwilę, po czym powiedział: - Panno Ellis, czy nie ma tu jakiejś sprzeczności? Zanim zdołała zapytać, o co mu chodzi, odezwał się interkom Craiga. - Proszę poczekać - powiedział jej. - Mówi Craig. Co jest? Na drugim końcu linii odezwał się Bellamy: - Wrócił śmigłowiec, sir! Zobaczyliśmy jego światła. Wyląduje za kilka minut. - Dobrze, informujcie mnie na bieżąco. - Proszę pana? - Tak? - Coś tu się dzieje dziwnego, sir. - Bellamy nie wiedział, co powiedzieć. - Sir... zaraz do pana oddzwonię. Craig ponownie zwrócił się do Dorothy Ellis na ekranie. - Panno Ellis, jeśli nie mamy połączenia z innymi komputerami zbierającymi dane od dwóch godzin, to skąd nasz komputer bierze te dane? No, bo powstaje symulacja krzywej zachorowań na podstawie, czego? - Niech pan poczeka, sir - powiedziała. - Zaraz się dowiem. Piii! Piii! Piii! - z interkomu. - Tak - rzucił Craig. - Proszę pana! - (Bellamy nie mógł złapać oddechu). - Sir, helikopter kołuje nad PSISAC, ale wirniki nie obracają się! Łopaty się nie ruszają, sir! Ten cholerny silnik nie pracuje! - Znaczy, że się zaraz rozbije? - Oczy Craiga zrobiły się wielkie jak spodki. Spojrzał trwożliwie na sufit, zacisnął zęby i skurczył się cały. - Nie, proszę pana, lata sobie swobodnie jak ptak, tylko nic go nie ma prawa utrzymywać w powietrzu! Ten człowiek bełkoce - pomyślał Craig. - Zaraz tam będę - rzucił. Wstał i podszedł do windy, ale głos Dorothy Ellis zatrzymał go w miejscu. - Psychomech, sir - powiedziała. Odwrócił się na pięcie i jednym susem znalazł się przy biurku. - Co? Jak to Psychomech? O czym pani mówi? - Jest źródłem naszych informacji dotyczących zarazy umysłu - powiedziała. - Główny komputer otrzymuje je wprost od Psychomecha. Craig poczuł, jak krótkie włosy stają mu dęba na szyi. - Muszę już iść - powiedział - ale odezwę się. Tymczasem... proszę to jeszcze raz sprawdzić,
dobrze? Przerwał połączenie i pobiegł w dół po schodach...
Nie było już drugiego Richarda. Richard był teraz jednością. Zrozumiał, że jest niepodzielny. Wiedział, że jest mocą z Psychosfery, i wiedział, jak to się stało: było to dziedzictwo jego ojca. Jedyną różnicą, jaka dzieliła jego i tego drugiego, było to, że jego podświadome ja wiedziało pewne rzeczy instynktownie, podczas gdy świadome ja musiało je stopniowo odkrywać. Ponieważ Psychosfera zazdrośnie broniła swoich sekretów i próba wydostania ich z niej przez niedoświadczonych odkrywców mogła zakończyć się tragicznie! Gdyby Richard chciał za wszelką cenę poznać wszystko od razu - gdyby od początku zyskał pełną świadomość swych możliwości - to mógłby nie unieść brzemienia tej wiedzy. Jak zareaguje człowiek, kiedy dowie się, że jest supermanem? Władza korumpuje, jak więc będzie z nieskończoną władzą? Jedyna rzecz, jakiej nie rozumiał, to regeneracja, najbardziej wydajne wykorzystanie i zrównoważone stosowanie jego paranormalnych mocy. Niewielka bateryjka napędza silnik przez wiele godzin; wykorzystana do wzniecenia prądem płomienia wyczerpuje się od razu przy temperaturze niewzrastającej nawet o ułamek stopnia. Richard mógł wspomóc Suzy, ale wchłonął ją; mógł lewitować ze Szwajcarii do Anglii, ale się teleportował; mógł po prostu rozerwać Hilla i Stafforda na kawałki, ale wysłał ich kilka lat świetlnych stąd w nieznane. Mógł też zmusić Campbella do lotu do PS1SAC, ale puścił go. I sam poleciał, zabierając ze sobą helikopter... Jego bateria była znów na wyczerpaniu, miała resztkę energii. Wystarczająco jednak, by helikopter nie runął na ziemię... Widok, jaki zobaczył J.C. Craig po zatrzymaniu na krawędzi boiska trójkołowego wózka, był w stanie pozbawić zmysłów mniej odpornego człowieka. Większość jego ludzi już tam była. Stali w grupkach - po dwie, trzy osoby - i zwracali niedowierzający wzrok ku niebu, gapiąc się jak ciele na malowane wrota. Nie rozumieli, ale Craig zrozumiał od razu, lub też mu się tak wydawało. - Moce szatańskie! - zasyczał do siebie, patrząc jak odrzutowy helikopter wolno schodzi z ponurego, krwistoczerwonego nieba... W kabinie mrugały światełka, a maszyna wisiała w powietrzu, tak jak powinna. Ale Bellamy miał rację: łopaty śmigłowca nie obracały się, a silnik milczał. W pleksiglasowej kabinie siedziało coś świecącego pulsującym błękitnym światłem, co według Craiga było oczywistym znakiem rozpoznawczym demonów, śmierci i otchłani piekielnej. Helikopter opadał jak piórko, aż w końcu Craig mógł wyraźnie zobaczyć otoczoną błękitna poświatą twarz. Twarz Richarda Stone'a antychrysta we własnej osobie! Bellamy otrząsnął się jako pierwszy. On również rozpoznał Richarda Stone'a. Podszedł do
Craiga. - Sir, co mamy zrobić, żeby wykopać tego tam prosto do piekła! - powiedział, poklepując ciężki karabin, który hołubił w ramionach. - Może i ma w sobie diabła, ale z zewnątrz to tylko zwykły człowiek jak każdy inny. Craig otaksował karabin Bellamy'ego. Było to działko bezodrzutowe wystrzeliwujące 18milimetrowe eksplodujące pociski. Pozostali mieli ze sobą broń krótką i pistolety maszynowe. Craig parsknął coś szyderczo. Taka broń przeciwko szatanowi? To zabawki! - Nie - potrząsnął głową. - To jest bezużyteczne! - Co? - Bellamy spojrzał ponownie na działko. - Powiedział pan „bezużyteczne”? - Przeciwko niemu? Tak! Chyba nie rozumiesz, z czym mamy tu do czynienia. Widzisz to światło - to niebieskie światło, które otacza go w kabinie? - szatańska tarcza! Ma... niezwykłą moc! Helikopter siedział już niemal na ziemi, ledwo dwadzieścia centymetrów nad trawiastym boiskiem. Nagle niebieskie pulsowanie przybladło, zamrugało i całkiem zgasło. Pojazd opadł na płozy, kołysząc się niezdarnie z boku na bok, po czym przekrzywił się i tak został z dwiema łopatami wirnika zakopanymi płytko w ziemi. Postać w kabinie pochyliła się nad panelem kontrolnym. - Nie strzelać! - krzyknął Craig, kiedy jego ludzie ruszyli do przodu z bronią gotową do strzału. - Ma na pewno jeszcze niejednego asa w rękawie. Nie podchodźcie! Kiedy niechętnie wycofali się i stanęli naokoło maszyny Craig zwrócił się do Bellamy'ego: - Idź, sprawdź, bądź ostrożny! Bellamy ruszył susami do przodu, trzymając się nisko, zaglądnął do kabiny, po czym wrócił. - Chyba jest nieprzytomny. Oddycha, ale wolno. Według mnie przysnął. Ma też jedne z naszych słuchawek. Założył je sobie na szyję. Craig chwycił go za ramię. - Co takiego? Jedne z naszych... słuchawek? - Momentalnie rozchmurzył się i walnął pięścią w otwartą dłoń. - Bellamy, właśnie dostarczyłeś nam antychrysta na tacy! Zostań tu, przejmij dowodzenie. Niech ludzie trzymają się z dala od pojazdu i niech nikt do niego nie strzela! Aha, i niech przyprowadzą psy. Pognał na wózku z powrotem do Kopuły. Poszedł do pomieszczenia Maszyny i spojrzał na Lynn. Koszmary odeszły, spała teraz spokojnie. Wiedział, że powinien jej pozwolić odpocząć, ale musiał ją stąd przenieść. Uwolnił ją i prawie zaniósł do windy i do sypialni. Pocałował córkę, dotknął jej czoła i kazał się położyć. Lynn zamknęła oczy i tak została. Craig czekał przez chwilę, a następnie, wiedząc, że czas jest na wagę złota, pognał do pracowni. Połączył się z Psychomechem. Wpisał: HILL
SŁUCHAWKI 8 LOKALIZACJA? Psychomech: SŁUCHAWKI 8 NA POŁUDNIE WSPÓŁRZĘDNE: 817, 319 A więc Hill wciąż jest w domu Stone'a. Bez wątpienia nie żyje. Pozostał Stafford i Campbell. Craig wpisał: STAFFORD SŁUCHAWKI 3 LOKALIZACJA? Psychomech: PSISAC Craig walnął się w udo i głośno zaśmiał. Sukinsyn zabrał słuchawki Stafforda! Cóż, nieważne, co nim kierowało, to mu zaszkodzi. Wpisał: SŁUCHAWKI 3 ZASTOSOWAĆ PRZECIĄŻENIE Psychomech: OKREŚL WARTOŚĆ Craig uśmiechnął się drapieżnie, odsłaniając zęby w szaleńczym grymasie. Celowo, z niezwykłą satysfakcją- doskonale znając odpowiedź na swoje pytanie, lecz postanawiając grać do końca - wpisał: JAKA WARTOŚĆ SPOWODUJE DEZINTEGRACJĘ RDZENI? Psychomech: 0.0525 M/WAVE Craig: CZEKAJ Włączył obraz z boiska, przełączył interkom na głośniki zewnętrzne i powiedział: - Tu mówi Craig. Odsuńcie się od śmigłowca. Zaraz go zniszczę. Schowajcie się za budynki, za cokolwiek. I trzymajcie głowy nisko. Bellamy, dopilnuj, żeby się pochowali. Po minucie lub dwóch rozległ się głos Bellamy'ego w interkomie: - Sir, mam kamerę przemysłową przy sobie. Chce pan się połączyć? Craig widział helikopter na jednym ze swych ekranów, ale był daleko i pod złym kątem. - Tak - odparł. Kolejny ekran obudził się do życia i pojawił się na nim wyraźny obraz. Bellamy powiększył obraz helikoptera i pokazał Craigowi kabinę, w której widać było, jak Richard Stone opiera się
głową o panel kontrolny. I oczywiście na szyi wisiały mu słuchawki jak obręcz kapłana zła. Na klawiaturze Psychomecha Craig napisał: PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO WPROWADZENIA PRZECIĄŻENIA 5,25 M/WAVE To wystarczyło, żeby stopić cały helikopter, Stone'a i wszystko, co się nie zdołało schować! Psychomech przekazał zapotrzebowanie na energię do satelity PSISAC: PRZECIĄŻENIE GOTOWE Palce Craiga zatańczyły na klawiaturze. Z niecierpliwością oblizał usta, czując już na nich smak zwycięstwa. Zadrżał z rozkoszy cały, jaśniejąc nadchodzącym triumfem... - Tato? - Lynn stała w otwartych drzwiach. - Tato, co ty robisz? - Była zaspana i opierała się o framugę. Wyprostowała się i chwiejnym krokiem weszła do pracowni, spojrzała na ekrany i zamrugała powiekami. Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. - Tato, na tych ekranach widać Richarda! - Powinnaś wrócić do łóżka - wyjąkał Craig. - Powinnaś odpoczywać. - Opuścił palce na plastikowe klawisze. Spojrzał na ekrany, starał się uśmiechnąć do Lynn, ale wyszedł mu tylko grymas. Spoglądała na niego ze zgrozą. - Tato? Tato, co... ty... robisz? - Chwiejnie podeszła do niego, krztusząc się, starając się coś powiedzieć. Rzekła oskarżycielsko: - Tato, to jest Richard! - Lynn, on jest antychrystem! - burknął. - On, Richard Stone! To szatan wcielony, dziewczyno! I mam go teraz na widelcu! - Nie! - krzyknęła, a jej smukłe palce wyciągnęły się w kierunku klawiatury. Zanim jej dotknęła, Craig wpisał: ZASTOSOWAĆ Craig przesłonił oczy utkwione w ekranie. Lynn podążyła za jego spojrzeniem. Zobaczyła usłyszała - co się stało, i momentalnie zemdlała u stóp swego ojca. Pracownię Craiga omiotło białe światło wszystkich ekranów. Craig zamrugał powiekami, by ukoić ból obolałych oczu. Nagle... ...Koszmar...
Ale zanim to się stało, Richard miał swój własny koszmar. Samotnie wędrował przez martwy, wyjałowiony świat i wiedział, że jest ostatnim przedstawicielem gatunku ludzkiego. Na odległym horyzoncie nie było widać ognisk, bo nie miał ich, kto zapałać. Oszalały, potworny, mechaniczny bóg pożarł ich wszystkich. Wszystkich oprócz
Stone'a. Zszedł z ugorów na wyżynach, z miotanych wichrami górskich szczytów porosłych żółtą, zwiędłą trawą, by stanąć na brzegu olbrzymiej pustyni kości. Ach! Wampir musiał się tu posilać bestia z plastiku i stali - żelazna ośmiornica żerująca na umyśle pozostawiła za sobą jedynie szaleństwo i spustoszenie. Pustynia była jednym wielkim cmentarzyskiem, ostatnią kostnicą, masowym grobem rodzaju ludzkiego. Stojąc na jej brzegu i patrząc niewidzącym wzrokiem na morze kości, Stone owinął się w swoje łachmany i zadrżał z samotności. Całe połacie murszejących mumii pokrywały jej podłoże aż po kres udręczonego horyzontu. Leżały tu wydmy zakurzonych czerepów - niesprawnych przetrwalników ludzkiej wiedzy, w które teraz dął pustynny wicher, trąbiąc przez niewidzące oczodoły i grając piekielny taniec śmierci na harfach z ludzkich żeber. Była to Kostnica Ludzkości, nad którą nawet nie rozbrzmiewał żałobny dzwon. Stone stał tam bardzo długo i pomimo młodego wieku czuł się stary jak wszechświat. Było to miejsce dobre jak każde, by się położyć i wyzionąć ducha, i dołączyć do Wielkiej Większości, a jednak nie potrafił tego zrobić. Nie, ponieważ dla niego wieczność bezmózgiej grozy stała się zadaniem i misją. Szukał odpowiedzi, pragnąc wiedzieć, dlaczego i po co. Tylko, że... kto miał mu odpowiedzieć na te pytania? Wyruszył przez pustynię, stąpając ostrożnie pomiędzy spiętrzonymi resztkami swej nacji, nie chcąc naruszać wiecznego snu niespokojnych duchów. Za nim z wolna wyżyny wtapiały się w horyzont; góry niknęły w oddali, aż Stone stał się samotną iskierką życia na nieskończonej połaci śmierci i zniszczenia. Ziemia pod krwawiącymi stopami pękała z trzaskiem z wysuszenia jak pajęczyna wykuta w kruchym betonie, ale tutaj już pokruszone kości nie zalegały tak gęsto i mógł wydłużyć krok. Tutaj również, po raz pierwszy, Stone zauważył dudniącą ciszę, która pęczniała w jego uszach jak jakiś rakowy polip wytłumiający wszelkie dźwięki. Nawet odgłosy kroków zostały wygluszone, jakby kroczył po głębokim śniegu. Cała pustynia wstrzymała oddech... Głęboka cisza jak całun zaległa nad światem. I nagle... Po jakichś dwóch kilometrach stąpania po bielejących czerepach Stone zauważył ruch. Bystre stopy wzbijały tumany truchła i marmurowo białe członki tańczyły w rytm jego biegu. Jakiś głos, jak mu się zdawało, wołał Stone'a przez ugór dawno przebrzmiałego życia. Poruszyło to znane nuty, znał ruch unoszącej się nad ziemią postaci, rozpoznał brzmienie głosu. On również zaczął biec. Nadzieja dodała mu skrzydeł, niemal uniósł się nad ziemią z niecierpliwości. To była, to mogła tylko być - Lynn! Ostatni człowiek na ziemi biegł w kierunku ostatniej kobiety na ziemi przez pole kości.
Podbiegli do siebie z wyciągniętymi ramionami, odległość między nimi zmniejszała się z każdą chwilą. Szczeliny w spękanej ziemi były tu większe, jakby miało tu miejsce jakieś potężne trzęsienie ziemi, ale nie zdawali się tego zauważać i przeskakiwali przez nie, zbliżając się do siebie. Jeszcze tylko sto metrów... pięćdziesiąt... dwadzieścia. Stone zarył zakrwawionymi stopami o spękaną ziemię, dysząc ciężko, Lynn również... Patrzyli na siebie z pewnej odległości... Pustynia zarechotała... Tak jak Lynn! Śmiała się przez gęste kłaki wystające kępami z jej ust! Śmiała się i chichotała, i dławiła się nimi - i bełkotała! Gęste strąki włosów wyrastały z jej uszu, nozdrzy, kącików krwawiących oczu! Spękana ziemia u jej stóp otworzyła się z głuchym dudnieniem i drąc się w niebogłosy, runęła w dół w nieznane. Ale zanim pustynia zamknęła się za nią, Stone spojrzał w dół w mroczne otchłanie, do jamy oszalałego boga i zobaczył zimne światło metalu i pulsujące diodami skronie potwornego mechanicznego mózgu! Pułapka. Ale on już wiedział, że to pułapka. Nie ruszył się nawet, by uciec, czekał tylko - czekał, aż ziemia rozstąpi mu się pod stopami i wystrzelą z niej przez pył z kości wijące się przewody i drgające macki kabli - czekał, aż go pochwycą i zaciągną w ciemność. Poszarpana skała zamknęła się nad jego głową jak szczęki imadła i w cuchnących trzewiach ziemi poczuł, jak przez uszy przewiercają się mu się chciwe sondy mózgowe, a w oczy wtłaczają mu się wzierniki. W mózgu bóg-potwór przechwalał się, mówiąc: TERAZ CIĘ MAM! Ale kiedy groza zakosztowała jego szarej masy, Stone się tylko uśmiechnął i ponownie, kiedy potwór oderwał chciwe ssawki i zakrzyknął strasznym głosem, był to pierwszy krzyk z wielu. Wtedy, idąc za krzykiem, odszukał go w ciemności, gdzie chował się, drżąc cały. NIE odpowiedział w końcu. - NIE, TERAZ TO JA CIĘ MAM!
Podobnie jak Craig w swojej pracowni, jego ludzie zamknęli oczy przed oślepiającym światłem, kiedy pleksiglasowy kokpit zmienił się w piec hutniczy. Chwilę później przeszła pierwsza fala uderzeniowa nad nimi w deszczu poskręcanych kawałków stopionego metalu i plastiku. Aluminiowy korpus maszyny płonął jak nasączona benzyną szmata. Po chwili pojawiły się dwie
kolejne eksplozje i kiedy błysk nieco przybladł i płonące szczątki opadły już na płytę boiska, ludzie Craiga, przysłaniając oczy, spoglądali na miejsce, w którym jeszcze niedawno stał podniebny pojazd. Ziemia była wypalona i poczerniała jak miejsce po olbrzymim ognisku, a nad nią wystrzelił w górę kłąb czarnego dymu, jakby za chwilę miał się zmaterializować najstraszliwszy demon z piekła rodem. Ale pomiędzy czarnym grzybem i ziemią pojawiła się naga postać rodem z koszmaru, pulsując światłem w umęczonym powietrzu jak serce obcego, przecząc oczywistym prawom natury i obejmując wszystko spojrzeniem oczu o konsystencji płynnego złota. Postać jarzyła się fosforyzującym błękitem, przez który widać było idealny szkielet. Był to człowiek i jednocześnie nadczłowiek. Opadał teraz na ziemię. Stanął pośród pełgających płomieni i dymiących szczątków wysadzonego w powietrze helikoptera. Ktoś, najwyraźniej w szoku, wypuścił psa. Zwierzę szczeknęło ostro i rzuciło się w kierunku świecącej na niebiesko postaci. Pozostali ludzie Craiga, sądząc, że ten dał sygnał do ataku, również wypuścili swoje psy. Dziewięć warczących owczarków niemieckich podnieconych całym zamieszaniem wystrzeliło w kierunku błękitnego człowieka, który stał w dymie tlących się szczątków. Richard zobaczył, co się święci, otworzył usta i wypuścił z płuc złoty pył, który zmaterializował się jako czerwonooki ogar śmierci wielki jak kuc! Zanim stado zdołało uskoczyć czy zmienić kurs, Suzy już ruszyła do boju. Nie była to jednak walka, ale rzeź. Rzuciła się jak wilk na kocięta. Kłapała szczęka raz za razem. Cztery razy popłynęła krew i rozległy się odgłosy konania, cztery psie ciała osunęły się na ziemię, wydając ostatnie tchnienie u jej łap. Bez namysłu podskoczyła i przetrąciła piąty kręgosłup. Szóstemu odgryzła głowę, siódmego potrząsnęła jak szczura, odwróciła się do dwóch pozostałych i zawarczała ze wściekłością. Zatrzymały się, zawróciły i susami uciekły w panice, skowycząc z przerażenia. A Suzy z kłami błyszczącymi jak u mitycznej bestii pognała za nimi. I ścigała dwa ostatnie owczarki w labiryncie budynków i alejek PSISAC, jej pan sięgnął swym nadumysłem... i odnalazł to, czego szukał. Był tu Phiłlip Stone i to żywy. Tak samo Lynn, żywa i zdrowa. Ale był tu jeszcze jeden umysł, którego moc była niemal tak samo niesamowita jak Richarda. „Żołnierze Chrystusa” Craiga dowiedzieli się dzisiaj wszystkiego na temat zabijania, znali siłę swej broni i wiedzieli, jak kruchy jest człowiek. Teraz, zachęceni pozorną biernością Richarda, podpełzli bliżej i wycelowali, wszyscy z wyjątkiem Bellamy'ego, który pamiętał, co Craig mu powiedział. Richard ewidentnie ich ignorował. O kilka cali nad spaloną, tlącą się ziemią wyprostowany z wolna obrócił swe jaśniejące ciało... i rozpoczął bezgłośną rozmowę z Psychomechem...
W Kopule Craig był sparaliżowany strachem. Stał tam, w chwili, która miała być momentem jego triumfu, przygwożdżony do ziemi przez grozę. Widział wszystko, co się stało na ekranach; wiedział, że ten potworny pies - bestia - krąży gdzieś po kompleksie; wiedział również, że szatańska moc jest potężniejsza, niż podejrzewał, i wszystko, co sobie zaplanował i o co walczył, stanęło teraz pod znakiem zapytania. Jego córka leżała na podłodze u jego stóp zemdlona. Jego ludzie chcieli strzelać do czegoś, czego mocy nawet nie byli w stanie ogarnąć, a do tego jeszcze z powodów zupełnie nieznanych Craigowi nawet wskaźniki Psychomecha oszalały. Craig poczuł, jak wali się na niego Zagłada i w nagle obcym i nieprzewidywalnym świecie wszystko, co było w nim jeszcze normalne, zareagowało bardzo ludzko i przewidywalnie, myślał tylko o bezpieczeństwie Lynn. Opanował swój strach, wezwał Bellamy'ego do Kopuły i próbował wytłumaczyć sobie, co takiego dzieje się z Psychomechem. Nie reagował na polecenia wpisywane na klawiaturze, jakieś słowa i symbole pojawiały się na jego ekranie i to wszystko tak błyskawicznie, że Craig nie był w stanie odcyfrować, co to wszystko znaczy. Na głównym ekranie twarz Dorothy Ellis przypominała teraz kawałek kredy z otworem gębowym. Był to bardzo ruchliwy organ, który domagał się informacji na temat tego, co się stało, który krzyczał znad głównego komputera, ponieważ wszystko stanęło na głowie, niezwykle histeryczny organ, który wykonywał polecenia wyczerpanego umysłu w całkowicie wycieńczonym ciele. Craig nie wiedział, co ma robić. Opadł na fotel, przyłożył dłonie do uszu, zacisnął zęby. Starał się wyłączyć z prądu cały świat. Ale na ekranie widać było wciąż to samo. Dorothy Ellis wciąż gorączkowo wylewała swoje żale i domagała się czegoś. Psychomech natomiast wciąż prowadził niezwykły dialog z równie niesamowitym tajemniczym rozmówcą i... Craigowi włosy stanęły na głowie. Tak, to było to. Psychomech rozmawiał z kimś, ale z taką prędkością i o takich szczegółach, że żaden ludzki umysł nie mógł tego zrozumieć czy nawet ogarnąć! Craig wyłączył całą łączność z wyjątkiem łącza audio z Bellamy’m i usiadł z otwartymi ustami, wytrzeszczonymi oczami obserwując ekran Psychomecha. Tak, maszyna z kimś rozmawiała, ale z kim? I co mu mówiła? Craig musi to powstrzymać... i to zaraz! Wyciągnął sztywne ręce do klawiatury, wyczyścił ekran i napisał: CRAIG: CO SIĘ DZIEJE?
Psychomech: CZEKAJ I znów cyfry i symbole zamigotały na ekranie, pojawiając się i znikając szybciej, niż mogło to uchwycić ludzkie oko. Craig nie dawał za wygraną. Ponownie wyczyścił ekran i wpisał: JAKIE ZADANIE OBECNIE WYKONUJESZ? Psychomech: CZEKAJ-CZEKAJ-CZEKAJ I znów wściekły przepływ danych. Były tam chaotyczne cytaty z Biblii, fragmenty konwersacji Craiga z maszyną, wzorce identyfikacyjne słuchawek i dziesięciocyfrowe współrzędne i cyfry maszerujące w niekończącej się procesji po ekranie w kolumnach z góry do dołu. Aż oczy bolały, jak się w to człowiek wpatrywał. Na sekundę pojawiła się i znikła krzywa występowania zarazy umysłu, Craig zobaczył, jak zaczyna spadać. W jednym rogu ekranu pojawiła się liczba cztery i pół miliarda i druga stale zmieniająca się, pokazująca tych, których Psychomech wyeliminował w swoich poszukiwaniach oraz tych przygotowanych do przebadania. Craig zaczynał rozumieć. Ogarnęła go niewypowiedziana groza i uczynił ostatnią próbę dowiedzenia się, co się dzieje. Wyczyścił ekran i... CZEKAJ! - Psychomech krzyknął na niego bezgłośnie. - Craig, tu Bellamy! - zaskrzeczał intercom. - Jestem przy Kopule, ale nie mogę wejść. Drzwi są zamknięte. - Jego strażnik krzyczał wysokim, histerycznym głosem, jak dziewczyna. - Idę! - rzucił Craig, sam zadziwiony, że potrafi nadać jeszcze swemu głosowi władczy ton. Podniósł Lynn i kołysząc się zaniósł ją do windy, przeszedł przez salę konferencyjną i otworzył drzwi od wewnątrz. Bellamy niemal wpadł do środka. - Weź ją - powiedział szorstko Craig. - Zaopiekuj się nią. Wydostań ją stąd i zabierz tak daleko, jak możesz. Wszystko przepadło, wszystko... Bellamy spojrzał na niego i wiedział, że stary oszalał. Nie protestował, tylko wziął dziewczynę z rąk ojca, wyniósł ją z budynku PSISAC i skierował się do bramy głównej. Craig patrzył w ślad za nim, jak skrada się i chowa pod ścianami, po czym odwrócił się i poszedł do środka...
Ludzie Craiga zbliżyli się do pulsującej, z wolna obracającej się postaci, która zaczęła się unosić wyżej nad spaloną ziemią, aż zawisła dobre dwa i pół metra nad nią. W tym czasie snajper
Craiga, stary wyga o nazwisku Goodwin, dołączył do posterunku na murze przy bramie głównej. Wszyscy, chowając się, gdzie, kto mógł, otaczali teraz Richarda na granicy spalonej trawy. Goodwin i reszta szykowali się do ataku. Snajper zapoczątkował atak, strzelając oświetlającą serią z pistoletu maszynowego o długiej lufie, mierząc w Richarda z jednej strony i przeciągając w drugą. Strzelał na przemian pociskami świetlnymi i wybuchowymi, z których pierwsze miały odszukać i podpalić, a drugie zniszczyć. Broń przypominała końcówkę węża ogrodowego i taki miała przekrój. Kiedy świetlne, płonące kule dosięgły Richarda, wtedy jego emanująca błękitem postać przestała się obracać. Otoczony jaskrawą poświatą stanowił lepszy cel i trudno było chybić. Teraz reszta ludzi Craiga wyszła z ukrycia i waliła ile wlezie z całego arsenału, jaki mieli. Jeden czy drugi rzucił granatem; pozostali strzelali z broni maszynowej. W ciągu kilku sekund ich powietrzny cel pokryły kłęby dymu i ognia, a cały kompleks aż drżał od impetu wybuchów i salw. - Dawać ile wlezie! - zakrzyknął Goodwin, prując ciągłym ogniem mieszaninę fosforu i stali w obecnie całkowicie zakryty cel. Byty to jego ostatnie słowa w życiu. Migocąc jak powolna, złota błyskawica, z epicentrum nawałnicy szperacz niezwykłej energii odrzucił serię płomiennych pocisków wystrzelonych przez Goodwina, spowijając snajpera w ogniu. W jednej chwili jego ciało zmieniło stan skupienia na ciekły i rozlało się wokół szkieletu, który poleciał w przód, klekocząc suchymi kośćmi. Jego broń zaczęła dymić. Rozgrzała się do białości i wybuchła z siłą, która powaliła wszystkich w promieniu dziesięciu metrów. Kilku ludzi nagle zorientowało się, że mają odbezpieczone granaty i nie będą mogli pozbyć się ich na czas. Broń topiła się w dłoniach, które zmieniały się w opuchłe banie. Ustał ostrzał; zewsząd rozlegały się okrzyki zgrozy i bólu; ludzie wybuchali, pękali jak balony, rozpływali się, byli rozgniatani na trawie jak karaluchy. Atak trwał może piętnaście sekund, odpowiedź pięć...
W pracowni Craiga potężny przekaz informacji urwał się jak ucięty nożem. Pomijając zegar liczący zachorowania na zarazę umysłu, ekran opustoszał. I wtedy... PSYCHOMECH DO CRAIGA Drżącymi dłońmi Craig wpisał: TU CRAIG Psychomech: ZNALAZŁEM BOGA Craiga nagle zaczęła swędzieć cała skóra, z pleców swędzenie przeniosło się na kończyny i głowę. Chciał wierzyć, że maszyna mówi prawdę, ale podejrzewał, że się myli, potwornie się myli.
Ledwo zdołał zmusić dłonie do posłuszeństwa. Wpisał: SKĄD WIESZ, ŻE TEN, KTÓREGO ODNALAZŁEŚ, TO BÓG? Psychomech zamigotał olbrzymią ilością informacji na ekranie, których nie dało się odcyfrować. Było tam coś na temat cudów, o człowieku, który lewitował w powietrzu, życiu po śmierci, o braku wrażliwości na urazy, wielkim umyśle, umyśle, który ma niezwykłą moc i niemal wszechwiedzę. Maszyna powtórzyła i wykorzystała definicję boga, którego polecił jej Craig odnaleźć, uszczegóławiając każdą cechę i aspekt istoty boskiej, którą odkrył. Zawyrokował: TO BÓG. - Nie - Craig potrząsnął głową, gwałtownie zaprzeczając, jakby Psychomech go widział i słyszał. I być może tak było. - Nie, mylisz się. - Ale było to zaprzeczanie przedwczesne, wciąż nie wiedział, o kogo Psychomechowi chodziło. Mogło być tak, że Maszyna naprawdę odnalazła Boga. Wpisał na klawiaturze: GDZIE JEST TEN BÓG? Psychomech od razu odpowiedział: ZA TOBĄ Błękitne pulsujące światło skąpało pracownię w upiornym blasku. Craig obrócił się na pięcie. Przeźroczysty Richard Stone wisiał w powietrzu za owalnym oknem jak upiorny neon ludzkiej postaci, zaglądając do środka złotym promieniem. Craig uciekł. Obijając się o sprzęty i dławiąc, dopadł do windy. Z dudniącym sercem trzymał się ścian, żeby nie upaść. Zjechał na dół. Zerwał oskard przeciwpożarowy ze ściany i opity adrenaliną rzucił się szaleńczo do pomieszczenia Maszyny. Przeszedł chwiejąc się tunel prowadzący do serca urządzenia, do tronu Psychomecha. Tam, przy podwyższeniu, rzucił oskard, wyciągnął klawiaturę i spróbował po raz ostatni. BŁĄD. RICHARD STONE NIE JEST BOGIEM. JEST ANTYCHRYSTEM. Psychomech: MIARĄ ANTYCHRYSTA JEST JEGO ZDOLNOŚĆ DO CZYNIENIA ZŁA. JA JESTEM DO TEGO ZDOLNY. SPROWADZIŁEM WIELKIE ZŁO NA ŚWIAT. JA JESTEM ANTYCHRYSTEM. TYM SAMYM RICHARD STONE JEST BOGIEM. Craig (desperacko): BŁĄD! JESTEŚ MASZYNĄ. NIE ZRODZIŁO CIĘ ZŁO. POWSTAŁEŚ Z METALU I PLASTIKU,
OBWODÓW
ELEKTRYCZNYCH
CZŁOWIEKA. JA CIĘ STWORZYŁEM! Psychomech po dłuższej chwili: W TAKIM RAZIE TY JESTEŚ ANTYCHRYSTEM
I
ENERGII
UJARZMIONEJ
PRZEZ
Wszystko wokół Craiga i maszyny zaczęło drżeć i wibrować. Jego kontrolki zabłysły stroboskopowym światłem, beton pod nogami Craiga zadrżał. Tocząc pianę z ust, twórca Psychomecha wbił w klawiaturę: CO ROBISZ? Psychomech: ZŁO MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ. RICHARD STONE-GARRISON DOMAGA SIĘ TEGO. PSYCHOSFERA JEST PRZEPEŁNIONA ZŁEM. TERAZ WYSYSAM JE. RÓWNOWAGA ZOSTANIE PRZYWRÓCONA. KARMIĘ SIĘ ZŁEM. NISZCZEJE. NISZCZĘ SIEBIE. UWALNIAM UMYSŁY LUDZKIE... Na rogu ekranu liczba przypadków zachorowań na zarazę umysłu błyskawicznie zerowała się. Spadała o tysiące, później dziesiątki tysięcy, później o miliony. Coraz szybciej i szybciej. - To byłeś ty! - Craig krzyknął bez sensu, oskarżycielsko. Zaczął się śmiać, rycząc, zanosząc się histerycznym rechotem. Śmiał się niekontrolowanie, krzyczał i wrzeszczał. - To ty wywołałeś Bełkot! Nie. To ja wywołałem Bełkot! Phillip Stone miał rację! Ty masz rację! Ja jestem antychrystem! Wpisał: JESTEM ANTYCHRYSTEM. A Psychomech na to: IDŹ PRECZ, SZATANIE! Craig śmiał się w głos i walił dłońmi po udach, łzy ciekły mu po twarzy strumieniami. Tak, jest antychrystem. A teraz Maszyna pozbawi go największego triumfu: całkowitego zniszczenia rodzaju ludzkiego. Ale Craig - już nie instrument boskiego planu, ale pomiot diabelski - nie mógł na to pozwolić. Śmiech zmienił się w zawodzenie, wycie odrzuconego demona. Porwał z ziemi oskard...
Bellamy zarzucił sobie Lynn na ramię w pozycji strażackiej, zostawiając prawą dłoń wolną, by w razie potrzeby użyć pistoletu maszynowego. Idąc przez wszystkie alejki w PSISAC, trzymał się w cieniu i teraz był blisko bramy głównej. Bellamy nie wiedział, co Craig miał na myśli, mówiąc: „Wszystko przepadło, wszystko”, ale najwyraźniej widział jakąś nadzieję dla swej córki i tym samym Bellamy spostrzegał ją również. Polecenie, żeby wyjść z kompleksu i pójść jak najdalej, oznaczało po prostu, że nie jest tu już bezpiecznie. Bellamy nie zamierzał spierać się z takimi argumentami, szczególnie, że po zakładzie latał spuszczony ze smyczy pies Baskerville'ów, a świecący na niebiesko upiór szatkował jego ludzi. Nie był w stanie powiedzieć, co się tam dokładnie działo, ale słyszał wybuchy i terkot broni
automatycznej, a później krzyki. Więc Craig miał z pewnością rację: to miejsce nie nadawało się do zamieszkiwania przez ludzi takich jak Geoff Bellamy. A przyszłość? Im dłużej Bellamy się nad tym zastanawiał, tym widział ją w lepszych barwach. Nie był przesadnie lotnym umysłem i nie mógł zrozumieć powiązania maszyny Craiga ze słuchawkami. Przyjął po prostu, że słuchawki działają i że jeśli będzie miał je na uszach, Bełkot go nie dopadnie. Tym samym mógł sobie iść. On i dziewczyna mieli przy sobie remedium na chorobę psychiczną w całkowicie rozpadającym się świecie. W świecie, w którym ludzie umierali tysiącami lub wyrzynali się wzajemnie. Wystarczyło wytrwać do chwili, kiedy będzie po wszystkim. Wtedy świat będzie należał do nich. Cóż, gdyby miał wybierać żonę, to lepszej by nie znalazł. Lynn Craig była wspaniałą przedstawicielką płci pięknej i od tej chwili wszystkie te cuda należały do niego. Dziewczyna, jej ciało i cały świat. A jeśli przeżyje ktoś jeszcze - jeśli jakaś garstka pozostanie zdrowa na umyśle, jak przewidywał Craig, kiedy to wszystko się skończy - Bellamy zrobi się ich królem i niech Bóg ma w swojej opiece każdego, kto mu się przeciwstawi. Przecież na świecie jest wiele pięknych kobiet...
Phillip Stone znów zapadł głęboko w zarazę umysłu - zagubił się w torturze trzaskających iglic stukających o puste komory - kiedy nagle groza znikła z jego umysłu. Leżąc na zimnej podłodze sportowego składziku poczuł się, jakby nagle podano mu słodki, chłodny balsam, rozlewający się teraz po rozpalonym umyśle. I usłyszał głos: TATO, IDŹ DO GŁÓWNEJ BRAMY. SUZY TAM JEST. SUZY TO PIES. ONA CIĘ OCHRONI. - Synku? - wyszeptał Stone. A może to kolejna odsłona Bełkotu? Nie, ponieważ nie był to pierwszy raz, kiedy słyszał głos pod czaszką. Dawno, dawno temu „rozmawiał” z Charonem Gubwą dokładnie w ten sam sposób. Co więcej, poznał głos Richarda w umyśle, tak jak poznałby go na żywo. - Nie mogę nigdzie pójść, synku - powiedział. - Te liny... Zanim wymówił zdanie do końca, poczuł wilgoć na nadgarstkach i kostkach. Ściekały z niego jakieś kleiste substancje, tylko tyle zostało z jego więzów. Wyprostował się, roztarł zastałe, ścierpnięte mięśnie i aż jęknął z bólu. Miał rozbitą głowę z jednej strony i nie widział dobrze. Kiedy podniósł się, nogi pod nim się ugięły. - Nie dotrę do bramy głównej - powiedział. TATO, WYZDROWIEJ - powiedział mu Richard.
I wyzdrowiał. Na zewnątrz odnalazł trójkołowy wózek, wsiadł na niego i skierował się do bramy głównej. Wszędzie panowała złowróżbna cisza, ale z głównej bryły Kopuły dało się słyszeć głuche tętnienie mocy, a nieregularna zielonkawa poświata cofała się i pojawiała na przemian, rozsiewając koncentryczne fale świetlne na wiszących nisko chmurach...
Bellamy dotarł do bramy głównej. Musiał teraz wyjść z cienia i przejść przez otwarty teren prowadzący na zewnątrz fortyfikacji. Chwiejąc się pod ciężarem dziewczyny, wyszedł zza rogu na rzęsiście oświetlony obszar. I od razu aż przysiadł. Już wcześniej porzucił 18-milimetrowe działko i wziął sobie coś mniejszego. Teraz podniósł lufę pistoletu maszynowego. Potężny pies stał jak posąg pośrodku drogi z uszami położonymi na łeb. Był wielki jak mały koń. Warczał, ukazując kły godne szablozębego, a w czerwonych, wielkich jak spodki oczach widać było krew i śmierć. Od razu zobaczył Bellamy'ego. Stał w odległości dwudziestu kroków, o skok dla czarnego potwora. Przyczaił się do skoku. Zza Bellamy'ego Phillip Stone wyjechał na trójkołowym wózku. Bellamy odwrócił się na pięcie i puścił serię. Stone już zahamował, kopnął wózek, który dał mu niejaką osłonę i przetoczył się po trawie, umykając nawałnicy śmierci wypuszczonej z pistoletu maszynowego Bellamy'ego. Warkot, jaki wydobył się z gardzieli Suzy był naprawdę niesamowity, a ona sama gotowała się do skoku. - Nie! Suzy! - zakrzyknął Stone, widząc, jak tężeje cała. Nie mógł uwierzyć, że to w ogóle pies, ale podejrzewał, że to może być ta Suzy. Jeśli potężny pies skoczy, z całą pewnością ucierpi też Lynn. Bellamy znów się obrócił i przykląkł na jedno kolano, zrzucając Lynn z ramienia. Ujął broń w obie dłonie i wycelował Suzy prosto pomiędzy ślepia. Stone skoczył na równe nogi i rzucił się do biegu. Nad głowami zapulsowało błękitne światło. Złoty ogień spadł z nieba i dopadł Bellamy'ego. Stone stanął zaledwie kilka kroków od klęczącego. Bellamy'emu opadła szczęka. Szarpnął głową to w jedną, to w drugą stronę. Jakaś niewidzialna siła podniosła go do góry. Walczył z nią z wybałuszonymi oczami. Broń wypadła mu z pozbawionych czucia palców, a głowa przegięła się do tyłu. Richard Stone/Garrison wisiał w powietrzu. Złoty płomień wystawał mu z wycelowanego w Bellamy'ego palca wskazującego prawej dłoni. Bellamy wydał z siebie krótki pisk, kiedy pękła mu skóra na czaszce i jak za pociągnięciem zamka błyskawicznego zdarła mu się z czerepu. Parujące ciało i wnętrzności spadły na kurtkę, a
jego nietknięty szkielet poszybował wysoko w chmury... Richard teleportował siebie, Phillipa Stone'a, Lynn i Suzy z PSISAC. W jednej chwili Stone i pies stanęli na szczycie niewielkiego wzgórza kilka mil na południowy zachód od Oxfordu. Lynn leżała na trawie, a Richard unosił się jakieś dwadzieścia metrów nad ich głowami. Pulsująca zielona aura wokół PSISAC rozświetlała niebo pomiędzy wzgórzem i cieniami miasta. Daleko na wschodzie chmury rozpraszały się i jasny blask świtu jak mlecznobiały pasek przeciął horyzont. Lynn jęknęła i przebudziła się. Phillip Stone klęknął i objął ją. Suzy, ponownie zamieniona w normalnego psa, polizała ją po twarzy i zaskomlała. STOPIENIE RDZENIA - odezwał się Richard w ich umysłach. - TO KONIEC PSISAC OXFORD ZOSTANIE WYMAZANY Z MAPY, TAK JAK WSZYSTKO WOKÓŁ, CHYBA, ŻE TEMU ZAPOBIEGNĘ. - Stopienie? Ale jak? - Phillip Stone chciał wiedzieć. - PSISAC nie ma elektrowni nuklearnej. PSYCHOMECH WYCIĄGA ENERGIĘ Z PSYCHOSFERY. MASZYNA PRZYWRACA RÓWNOWAGĘ. TO JEST JAK WIELKI WIR ALBO CZARNA DZIURA. ENERGIA MUSI ZNALEŹĆ UJŚCIE. ALE MASZYNA NIE PRZYJMIE NA SIEBIE TEGO WSZYSTKIEGO. - W takim razie grozi nam niebezpieczeństwo! Błyskająca niebieskim światłem postać wzbiła się wyżej, znieruchomiała. ZAJMĘ SIĘ TYM. PSISAC wyglądał teraz, jakby spowijała go zielona, fluorescencyjna zorza, jasna jak światła stroboskopowe, zbyt jasne, by w nie patrzeć, dlatego Phillip Stone, przebudzona Lynn i pies odwrócili wzrok. Ale kiedy stali tak, zakrywając twarze, Richard sięgnął swym ultraumysłem i rzucił most pomiędzy sobą i potwornym maszynowym mózgiem ze swych koszmarów. Wysysał energię z Psychomecha. Płonący łuk przypominający jasną tęczę mieniącą się tysiącem barw wystrzelił w powietrze, łącząc Richarda z centrum PSISAC... i został błyskawicznie odesłany na wschodnią krawędź świata, za horyzont w kierunku wschodzącego słońca. Spektakl trwał pełne piętnaście minut. Richard występował w nim w roli przekaźnika energii zasilającej planetę. Tęczowe łuki - z PSISAC do Richarda i od Richarda w kierunku traczy słonecznej - przygasły, przyblakły i w końcu całkowicie znikły. Teraz PSISAC był tylko kopułą zielonego ognia, wielkim balonem, po którym przesuwały się czerwone i białe błyskawice, ścigające się wzajem po jego powłoce, układające się w fantazyjne wzory pod wciąż zmieniającą się tętniącą powierzchnią. Lynn przebudziła się na dobre. Usiadła, uwolniła się z ramion Phillipa Stone'a i krzyknęła:
- Mój ojciec! Richardzie, co z moim tatą? LYNN, LYNN, Lynn - westchnął ciężko. - ZA PÓŹNO. OD DAWNA BYŁO ZA PÓŹNO DLA JIMMY'EGO CRAIGA. Teleportował płaczącą dziewczynę, mężczyznę i psa do domu w Sussex. Unosił się przez chwilę w powietrzu, w porywach wiatru, który pojawił się znikąd i rozwiewał teraz ciężkie chmury. Stał w pierwszych promieniach świtu i patrzył na koniec PSISAC i Psychomecha...
W sercu Maszyny James Christopher Craig raz za razem opuszczał oskard. Pierwsze uszkodzenia nie były wielkie, ponieważ była to solidna konstrukcja. Ale stopniowo jego wysiłki zaczęły przynosić efekty. Ostrze oskarda przedzierało się przez kable i obwody, wokół tryskały strumienie olejów, a w powietrzu tańczyły i gasły snopy iskier. Błyszczący metal zaczął się rysować i wyginać. Plastik pękał w drzazgi pod uderzeniami zaostrzonej stali. Ekran komputera został zmieciony jednym brutalnym ciosem, a klawisze komputera rozprysły się na wszystkie strony. Craig powlókł się po schodkach na szczyt podwyższenia, celując w delikatną aparaturę tronu. I chybił. Potknął się i oskard wypadł mu z rąk. Upadł pociągnięty przez siłę zamachu na tron, który pochwycił go od razu. Metalowy czepiec na zawiasach opadł z trzaskiem, chwytając czaszkę, na wysięgniku klamra w kształcie litery U momentalnie zacisnęła mu się na szyi. Klamry na nadgarstkach i kostkach przyszpiliły go do tronu jak owada. Craig szarpnął się, krzyknął, próbując się wyrwać z morderczego uścisku. Maszyna nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Sięgnął do klawiszy, ale Psychomech zignorował go całkowicie. Ponieważ przeciął w szale kabel sterujący znieczuleniem podczas terapii, igły wbiły się w ciało, wywołując paraliżujący ból. Klamry na kostkach i nadgarstkach zacisnęły się boleśnie. Igły wkłuwały się i wysuwały na przemian. Mikroskanery nie działały, a zakończone ostro wzierniki dźgały okrutnie ciało, przedzierając się przez mięśnie i kości. Nawet bez sond mózgowych ośrodki strachu Craiga zostały pobudzone jak nigdy dotąd, ale oszalały Psychomech wtłaczał mu całą grozę świata, całą niedolę i męki Bełkotu i koszmary milionów ludzi. Craigowi wypadły oczy i zawisły na policzkach, po czym się stopiły. Mózg eksplodował, tryskając przez skrwawione oczodoły i poszarpane uszy. Upiekł się, ponieważ Maszyna rozgrzała się do czerwoności. Craig skonał na mechanicznym krzyżu jak fanatyczny, oszalały fałszywy prorok. Fundamenty Kopuły stopiły się i budynek zapadł się w kałużę roztopionego metalu, plastiku i betonowej lawy. Wszystkie budynki PSISAC zaczęły się walić. Fala białego żaru wystrzeliła na
zewnątrz, ochładzając się raptownie. Budynki na zewnątrz kompleksu zajęły się ogniem. Wszystkie ściany w pobliżu żarzyły się i tliły. Było to, jakby wszystko owionął ognisty oddech jakiejś potężnej, niewidocznej bestii. Ale bestia zdechła. Było to ostatnie tchnienie Psychomecha. Równowaga została odzyskana...
EPILOG
Nadeszły święta Bożego Narodzenia i spadł śnieg.
Richard spacerował z Suzy w Sussex. Zostawiali głębokie ślady w śniegu. Ciepło ubrany młody człowiek oddychał czystym powietrzem, spoglądając wzrokiem starożytnej mądrości na świeży czysty, biały świat. Mogła to być sceneria z jego snów, ale potworny bóg już go nie ścigał... Kiedy było po wszystkim, Richard powiedział Lynn i ojcu (Richard uznał Phillipa Stone'a za swego ojca i sam został uznany za syna), że ten Garrison odszedł na zawsze, że wyczerpał całkowicie swoją moc. Lepiej, żeby w to uwierzyli - lepiej będzie dla świata, jeśli pozostaną w nieświadomości - że tkwiący w nim w uśpieniu potwór w końcu odszedł na zawsze. Ale teraz, słysząc wołanie z daleka, wyszedł z Suzy na spacer. Lynn i ojciec zostali w domu, gdzie słuchali wiadomości radiowych i snuli plany na przyszłość. Świat lizał rany i z nadzieją patrzył w przyszłość. A tu, gdzie ośnieżony pagórek wspinał się jak biała fala aż po oślepiająco biały horyzont, człowiek i pies ponownie usłyszeli wołanie. Niesiony na falach Psychosfery nadszedł z oddali, zza krawędzi wszechświata, zza rozległych galaktyk. I nie było to wołanie skierowane do Richarda, ale do Suzy. - Słyszysz go, piesku? - zapytał Richard, a czarna suka w odpowiedzi zakwiliła, szczeknęła i polizała zwisającą dłoń. - Może zatęsknił za tobą - powiedział jej Richard. - Ja też będę za tobą tęsknić, ale ty należysz do niego. Jak to daleko, Suzy, jak daleko? Znajdziesz go? - Pieścił jej uszy i wskazywał na szczyt kolejnego wzgórza. - No to leć, a ja ci pomogę. Ponownie szczeknęła i zamachała ogonem, stanęła na tylnych łapach i polizała go po twarzy, następnie rzuciła się do biegu i zaczęła się wspinać pod górę, zostawiając wyraźne, głębokie ślady w śniegu. Czarna kropka na tle białości malała z każdym susem, zbliżając się do szczytu. Oczy Richarda zapłonęły płynnym złotem. Susy psa stawały się coraz większe i potężniejsze. Pędząca czarna chmura o kształcie psa osiągnęła szczyt wzgórza. I pędziła dalej. Suzy wróciła do tego, kogo kochała najbardziej. Richard patrzył w ślad za nią, następnie odwrócił się i zaczął schodzić. On też poszedł do tych, których kochał najbardziej. A złoty ogień w jego oczach z każdym krokiem z wolna przygasał... POCZĄTEK...