Bromfield Louis
Dzika rzeka 01
Dzika rzeka
Gdy tylko skręcił za róg ulicy Dauphine, wrzawa awantury
ucichła, aż w końcu zapanowała posępna cisza, prze...
12 downloads
23 Views
1017KB Size
Bromfield Louis Dzika rzeka 01 Dzika rzeka
Gdy tylko skręcił za róg ulicy Dauphine, wrzawa awantury ucichła, aż w końcu zapanowała posępna cisza, przerywana z lekka dalekim wystrzałem pistoletu lub krzykiem awanturującej się prostytutki. Ulica, którą szedł w cieniu, tuż przy murach domów, była jak przejście przez miasto umarłych, gdzie każda okiennica i każde drzwi były szczelnie zaryglowane, a tylko tu i ówdzie widniała wąska, płonąca smuga światła — tam, gdzie jakaś wrogo nastawiona, szanująca się Kreolka, pozostająca jeszcze w splądrowanym mieście, siedziała czujna i nadsłuchująca, spiskując może przeciwko najeźdźcom. Echo jego kroków odbijało się tam i z powrotem od jednego muru do drugiego... klik-klak, klik-klak. Był wysokim, wielkim mężczyzną i stal na obcasach jego wojskowych butów wydawała ostry, czysty dźwięk, brzmiący jak wystrzał rewolwerowy za każdym razem, gdy obcasy uderzały o kamienny chodnik. Szedł niepewnie, gdyż wypił zbyt dużo szampana w lokalu Lwicy, zanim rozpoczęła się bójka. Teraz znowu opadły go „humory"; „humory", które nawiedzały go i atakowały tylko wówczas, gdy wracała malaria, jakiej nabawił się wśród bagien Wirginii, albo gdy był zmęczony, znudzony i trochę pijany. Rozpoczął bójkę w lokalu Lwicy z nudów, a gdy przybrała ona rozmiary rozruchów,
wymknął się tylnymi drzwiami na ulicę Royal. A teraz „humory" ścigały go, wyłaniając się ze starych kościołów i ratuszów, i z cichych, białych domków w całej Nowej Anglii - wyłaniały się, aby go dręczyć; „humory", od których nigdy nie mógł się uwolnić, bo miał je we krwi. Księżyc, wschodzący płomieniem nad bajorem poza miastem, pojawił się nagle nad dachami domów i pomalował pustą, milczącą ulicę na czarny i srebrny kolor. Obcasy ciągle jeszcze dudniły: klik-klak, klik-klak po kamiennym chodniku. Kot przemknął szybko z jednej strony ulicy na drugą — czarny w jasnym, metalicznym świetle. Potem nagle nawet dalekie, pojedyncze krzyki i wystrzały stały się niesłyszalne. Przechodzień znalazł się w odległym zakątku dzielnicy, w pobliżu swego domu. Dom! Nie wymówił tego słowa, ale jego dźwięk zabrzmiał mu echem w mózgu. Dom znajdował się bardzo daleko. W Bostonie było teraz pełno topniejącego śniegu pierwszych dni kwietnia; świece z tłuszczu wielorybiego jarzyły się żółtym blaskiem w parkach, śnieg na ulicy Beacon Hill brązowy był od łajna koni, ciągnących powozy Adamsa, Saltonstalla i Lowella. To był odległy i daleki obraz. Minęły już blisko dwa lata od czasu, kiedy go widział. Było to bardzo daleko, w rzeczywistości jeszcze dalej, aniżeli te setki mil, które dzieliły chłodne, mieszczańskie, na pół angielskie miasto od ulicy, którą szedł teraz w świetle księżyca. Tutaj domy stłoczone były tuż przy zamulonych chodnikach; okna zamknięte żaluzjami i zaryglowane pod wysokimi, rzeźbionymi galeryjkami. Tamto dalekie, czyste powietrze, ochłodzone przez topniejący śnieg, było bardzo odległe od ciepłej stęchlizny, przepojonej zapachem wistarii i ciężką wonią żyznego mułu z Delty. Pomyślał pijacko: „Muszę się wziąć w garść!". Nie
myślał o tym aż do dzisiejszego wieczoru, gdy podczas kłótni, która stała się początkiem rozruchów, Lwica uderzyła go, mówiąc swoją łamaną angielszczyzną: — Czemu nie potrafisz pić szampana jak dżentelmen? Jesteś takim Jankesem, który nie powinien wcale pić. Wtedy nie miał czasu zastanawiać się, co miała na myśli; zbyt zależało mu na tym, aby wymknąć się, gdy kłótnia przeniosła się z lustrzanej sali balowej do przedsionka, a w końcu na ulicę. Gdy powalił dwóch mężczyzn — nieznajomych, którzy go obrazili — wyszedł tylnymi drzwiami na małą uliczkę. Lubił bójkę, ale nie wypadałoby oficerowi, który zajmował intratne stanowisko kontrolera dochodów w porcie Nowy Orlean, dać się zastrzelić albo zaaresztować w najbardziej kosztownym burdelu w mieście. Bywały już inne skandale, ale nawet on, ulubieniec generała, dowódcy pokonanego i zrujnowanego miasta, nie mógł sobie pozwolić na to, aby zostać zamieszanym w skandal, który byłby jednym skandalem za dużo. W Nowym Orleanie nie przestrzegano prawa zbyt rygorystycznie, ale istniało coś takiego, jak narażenie się na śmieszność. Podniósł ręką i delikatnie dotknął policzka. Był rzeczywiście skaleczony. Jutro spuchnie i nabierze ciemnogranatowej barwy. Jakiś nieznajomy wymierzył mu jeden dobry cios, zanim sam upadł, uderzając głową o jedno z pozłacanych krzesełek Lwicy. Gdy dotykał policzka, wspomnienie bójki wróciło do niego na chwilę, a jednocześnie serce zabiło mu szybciej. Zaczął żałować, że uciekł, zamiast pozostać do końca. Krew popłynęła szybko przez jego żyły, mięśnie ramion i brzuch stężały. Całe ciało drgało. Było to raptowne, nagłe uczucie — prawie takie, jakiego doznawał w ramionach Lwicy. Lubił bić się — tak samo, jak lubił bić się baran lub młody
byczek. Przyjemność sprawiał mu nawet lekki ból, gdy dotykał skaleczenia ręką. Ale uczucie to minęło szybko i uświadomił sobie mgliście, że dotarł do ślepej uliczki, gdzie powinien był skręcić, aby dojść do bocznych drzwi wielkiego domu. Przez chwilę poczuł znowu cień oburzenia, które ogarnęło go, gdy stara Serafina oznajmiła, że nie może dać mu "klucza od głównej bramy wielkiego domu. Powiedziała, że nie ma klucza, ponieważ stara baronowa de Leche, uciekając na plantację St. Claire zabrała z sobą wszystkie klucze, wszystkie, z wyjątkiem tych od bocznego wyjścia na ślepą uliczkę. Pewny był, że to kłamstwo, ale z wyrazu, malującego się na szerokiej twarzy Mulatki, wiedział, że nic nie zdołałoby skłonić Serafiny do ustąpienia. Jankes, wchodzący przez główną bramę — to było coś, czego nie mogłaby tolerować. Ślepa uliczka pogrążona była w cieniu i podczas gdy balkony w górze kąpały się w świetle księżyca, bruki tonęły w czerni. Potykając się, szedł po omacku wzdłuż muru, aż dotarł do małych drzwiczek. Tu zatrzymał się i oparł o budynek; odsunął do tyłu długie poły swego pułkowego munduru i wyciągnął z kieszeni wielki klucz. Wślizgnął się gładko do dziurki i przekręcił w dobrze naoliwionym zamku. Wojna czy nie wojna; okupacja czy nie okupacja: zwycięstwo czy porażka — wielki dom de Leche'ów utrzymywany był w porządku. Gdy pchnął drzwi i wyszedł z ciemności na otwartą galeryjkę, biel księżycowego światła oślepiła go na chwilę. W ciepłym powietrzu wisiał ciężki zapach jaśminu i wista-rii — ten szczególny zmysłowy zapach, który dręczył go, ilekroć budził się po nocach: nawet wówczas, gdy dopiero co wrócił od Lwicy. Zobaczył dobrze sobie znane szczegóły wielkiego ogrodu i podwórza z galeryjkami, biegnący-
mi z czterech stron; kępy bambusów, wątłe palmy i wielkie dzbany i donice z kamelią, mimozą i karłowatą akacją. Jednocześnie usłyszał szmer małej, orzeźwiającej fontanny, a poza nią słaby, dźwięczny ton fortepianu. Na chwilę zatrzymał się w cieniu galeryjki nadsłuchując. Potem, wrzuciwszy klucz z powrotem do kieszeni, rzekł półgłosem — Niech diabli wezmą tę muzykę! Jednocześnie na tle księżycowego światła dostrzegł postać starej Serafiny, kierującej się w jego stronę. Była bardzo gruba i chodziła trochę jak kaczka. Usłyszał jej cichy głos: — Dobrze się pan mieć, majorze? — Dobrze, Serafino, dziękuję — odpowiedział. Wiedział, że szedł zupełnie równo. Jego głos brzmiał prawidłowo. Ale mimo to Serafina i tak będzie wiedziała, że pił. Wiedziała wszystko. Murzynki tutejsze były inne niż te z Wirginii i z Karoliny, może dlatego, że stanowiły dziwaczną mieszaninę dżungli, czarów ,,voodoo" i cywilizacji francusko-hiszpańskiej. Były bardziej sprytne i bardziej podobne do czarownic. Teraz przejaśniło się mu już trochę w głowie. Usłyszał jej słowa: — Ten młody kapitan Wicks tu być. Ja puścić go do pańskiego pokoju. — Dobrze, Serafino. Dobranoc. — Wsunął złotą monetę do jej czarnej dłoni. Potem prześlizgnął się obok niej, ku schodom. — Do diabła! — zaklął. Dlaczego Dawid zjawia się teraz, w nocy? Dlaczego czekał aż tak długo, aby się z nim zobaczyć? W saloniku na drugim piętrze porucznik Dawid Wicks czekał już przeszło godzinę. Przez długi czas siedział, przyglądając się pokojowi, aby zabić czas. Cho-
ciaż był tu już wiele razy przedtem, po raz pierwszy dopiero widział go naprawdę. Chłopiec był młody; nie miał jeszcze dwudziestu jeden lat i nie nauczył się dotąd, że z domów wiele można dowiedzieć się o ich właścicielach, o ich historii, a w gruncie rzeczy o całych minionych cywilizacjach. A ponieważ w jego wychowaniu, środowisku było tak niewiele zmysłowości — prawdopodobnie nigdy, aż do śmierci, nie miał dostrzec takich rzeczy, jak piękno linii, materii lub barw. Ten pokój oglądał teraz tylko z nudów, chcąc zabić czas. I pomimo całego jego piękna nie wydał mu się wcale przyjemny, poniekąd dlatego, że było w nim zupełnie inaczej aniżeli w pokojach i domach, które znał przez całe swoje życie, a poniekąd —ponieważ jegopiękno budziło w nim uczucie niepokoju i zakłopotania. Śliczna linia foteli była zbyt delikatna i frywolna; barwa jasnego orzecha i drzewa gruszy wywoływała zawrót głowy po solidnej, burżuazyjnej ciężkości mahoniu i drzewa różanego, z którym miał zawsze do czynienia. Wielki okrągły dywan z rysunkiem wyblakłych łabędzi i róż nie robił wrażenia solidności i wartości. Chłopiec był uczuciowy — pisał wiersze na pierwszym roku w Harvardzie, ale była to uczuciowość bez zmysłowości, toteż nie ufał temu pokojowi o kobiecym wdzięku tak samo, jak nie ufałby kobiecie, używającej perfum lub zbyt wielu koronek, albo mającej zbyt duży dekolt. Nawet rzucona niedbale na jedno z delikatnych, rzeźbionych krzesełek szabla Toma z pasem opadającym na wyblakły różowoszary dywan, nie nadawała pokojowi piętna bezpiecznej męskości. Zdawała się tylko pogarszać wrażenie, jak gdyby w jakiś sposób szabla parzyła się z krzesłem na jego oczach. Nagle ktoś zaczął grać na fortepianie i śpiewać w pokoju po przeciwległej stronie ogrodu. Aczkolwiek
muzyka nie poruszała go bardzo głęboko, miał o niej pewne pojęcie, gdyż ciotka Tam interesowała się literaturą i sztuką i usiłowała umuzykalnić Agnieszkę i jego. Ciotka mieszkała kiedyś w Paryżu, gdzie jej wuj był ambasadorem, i znała francuskie i włoskie opery. Tak więc, słuchając, uświadomił sobie po chwili, że niewidzialna kobieta po przeciwległej stronie ogrodu śpiewa arię Mozarta z opery ,,I1 re pastore". Kiedy był małym chłopcem, ciotka Tam próbowała to śpiewać; śpiewała źle, ale wystarczająco, by melodia utkwiła w jego niemuzykalnej pamięci dzięki niezliczonym, banalnym repetycjom w saloniku przy ulicy Pinckney. Właśnie dzięki temu aria utkwiła w jego pamięci... cadenzy, z którą ciotka Tam borykała się bezskutecznie. Teraz, wykonana głosem nieznajomej, była płynna i lśniąca, jak żywe srebro. Wspomnienia, wskrzeszone przez cadenzę, wzbudziły w nim tęsknotę za domem, a także uśpione, gryzące pragnienie, aby wydostać się z tego niepokojącego, nierealnego miasta. Znalazłszy się w Bostonie, znowu będzie bezpieczny. Było tam tak mało pokus, wszystko szło swoją zwykłą drogą. Wszystko było zaplanowane, zorganizowane z góry. Powietrze albo przeraźliwie zimne albo gorączkowo upalne. W Nowej Anglii nie było gorącej woni jaśminu i akacji, ale tylko czysty zapach klonów i sosen. W Bostonie jego myśli nigdy nie zdawały się odbiegać w krainy, które go mogły przerażać. Tam nawet jego ciało było inne, tutaj stawało się czymś obcym dla umysłu i duszy. Stawało się jakimś wrogiem, z którym zawsze borykał się, jak Jakub z Aniołem. W Bostonie nie było płynnego, srebrzystego dźwięku, jak ten głos po przeciwległej stronie ogrodu, śpiewający arię z „II re pastore" — dźwięku, który wyczarowywał nieprzystojne myśli i wizje. Nienawidził tego miasta. Ludzie
w domu uważali go pewnie za szczęśliwego, że żyje bezpiecznie, opływając we wszystko przy armii okupacyjnej, ale on zdawał sobie sprawę, że wolałby raczej bić się w pierwszej linii frontu w Wirginii albo w Tennessee. Tam, pomimo całego błota i robactwa, czułby się czyściej, aniżeli tutaj, w tym dziwnym, obcym mieście. Pragnął powrotu Toma, aby móc załatwić swoją sprawę i wrócić do hotelu. Zadowolony był, że nie musi mieszkać w tym domu z całym jego luksusem i lubieżną kobiecością. Łóżko, umywalka, biurko w hotelu były lepsze, życie tam choć krzykliwe i hałaśliwe, przynajmniej nie miało dla niego pokus. Wymalowane, hałaśliwe kobiety, które przychodziły do hotelowego baru, nie kusiły go nigdy. Obrażały tylko jego wybredny smak. Jego pokój był po prostu pokojem — pospolitym, brzydkim, ale bezpiecznym pokojem hotelowym. Nie tak jak pokój, w którym siedział. W końcu, aby zabić czas i powstrzymać swoje myśli od wędrowania po zdradliwych ścieżkach, wyciągnął spośród masy papierów na biurku Toma zniszczoną talię kart i usadowił się przy świetle dwóch świec w srebrnych lichtarzach, aby grać w bezika, grając jak człowiek o dwóch osobowościach, sam przeciwko sobie. Grał z dziwną chłodną obojętnością, w której nie było serca. Tak zastał go Tom Bedloe, wszedłszy z galeryjki. Tom stał przez chwilę w drzwiach, balansując lekko na szeroko rozstawionych, silnych nogach. Widok brata jego narzeczonej, chociaż był na niego przygotowany, wzbudził w nim niezadowolenie. Nie miał ochoty rozmawiać teraz z Dawidem; chłopak wydawał się dziwnie nie na miejscu w tym pokoju z jego eleganckim francuskim umeblowaniem i słabym zapachem wistarii w gorącym powietrzu. Było coś w tym chłopcu — w jego bladej
twarzy, w blond włosach, które nosił długie, zgodnie z obowiązującą wojskową modą, co wydawało się jednocześnie anemiczne, kobiece i niestosowne. Nie znaczy to, by Dawid wymówił coś takiego, na swój chytry sposób wyraził dezaprobatę wyrazem twarzy. To tylko sama jego obecność i niezwykłe podobieństwo do siostry-bliźniaczki budziły niepokój. Odznaczał się tą pastelową urodą, która miała urok u kobiety, u młodego mężczyzny była, według Toma, jednocześnie irytująca i trochę niemoralna. Nie lubił Dawida; nie mógł pojąć, dlaczego sprowadził go tu i uczynił swoim adiutantem — poza tym, że było to życzeniem jego siostry, Agnieszki. Kiedy Tom widział Agnieszkę ostatni raz, był w takim nastroju, że zgodziłby się na każde jej życzenie. Nie zyskał przez to nic — nawet pocałunku z odrobiną ciepła z tych ust, które były tak podobne do pięknych ust Dawida. Nie, widok Dawida irytował go, jak wyrzut, w szczególności teraz, kiedy przychodził wprost z burdy w lokalu Lwicy. Czego naprawdę nienawidził, pomyślał, na widok Dawida — to subtelności i czystości tego chłopca. Jednocześnie właśnie te same cechy budziły w nim namiętność chociażby tylko na samą myśl o siostrze Dawida, Agnieszce. Wszystko to przesunęło się mglisto przez jego głowę, gdy stał we drzwiach. Naszła go także inna myśl, która ostatnio stała się wyraźniejsza: że chociaż on sam pochodził z Nowej Anglii, był — ze swymi dzikimi pożądaniami i lekkomyślnością — czarną owcą i wyrzutkiem. Był mrocznym piratem, w niewytłumaczony sposób urodzonym w świecie szanujących się kupców. Dawid, stojący tam, po drugiej stronie pokoju, był Nową Anglią. Dawid i jego siostra Agnieszka byli Nową Anglią. Byli Bostonem. On sam był Nowym Bedfordem.
Nie, nawet i nie tym. Był po prostu czarną owcą. Pomyślał: Niech to wszyscy diabli... A potem, przechodząc od mrukliwości do czarujących manier, rzekł: — Jak się masz, Dawidzie? Czym mogę ci służyć? Między dwoma mężczyznami było tylko parę lat różnicy, ale Tom mówił tonem protekcjonalnym i tak jakby był znacznie starszy. — Chodzi mi o papiery z urzędu celnego. Nowy kapitan „Oriona" zamierza odpłynąć rano, a nie może, póki nie podpiszesz dokumentów — powiedział Dawid. Tom rozpiął palto i siadł na krześle — za stołem, pokrytym papierami. — Czy zapłacił swoją należność? — Tak — rzekł Dawid. — Mam ją tutaj. — Gotówkę? — Tak, gotówkę. — Wyjął z wewnętrznej kieszeni palta dwa banknoty Banku Federalnego. Tom obejrzał je i włożył nie do szuflady stołu, ale do kieszeni. — Daj mi dokumenty — powiedział. Podpisał je szybko, świadomy, że niebieskie oczy Dawida utkwione były w niego. Popatrzył szybko, na pół z nadzieją, że w oczach chłopca uchwyci wyraz podejrzliwości i wyrzutu, ale w świetle świecy bladoniebieskie oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. — Masz — rzekł, podając mu papiery. — Czy jest coś jeszcze? -Zobaczył, że Dawid patrzy na świeżo skaleczone miejsce na jego kości policzkowej, tam, gdzie ten przeklęty ordynarny carpelbagger* zdołał mu zadać jeden cios, zanim bójka rozpoczęła się naprawdę. Dawid, czerwieniąc się z niewytłumaczonego powo*Spekulanci i handlarze, którzy zjawili się na Południu śladem armii Unii.
du, odwrócił się raptownie i rzekł: — Miałem list od Agnieszki. — To dobrze — powiedział Tom. — Wszyscy zdrowi? — Tak. Dała mi zlecenie dla ciebie. — Jakie? — Pisze, że nie miała od ciebie wiadomości od blisko dwóch miesięcy. Pisze, że rozumie, jak bardzo musisz być zajęty. Nie chodzi jej o siebie, tylko o to, że ciotka Tam i inni wciąż na nią patrzą i litują się. — Do diabła z nimi! — rzekł Tom. — Im się zdaje, że Tom Bedloe nie jest dość dobry dla Agnieszki Wicks, a wszyscy dorobili się majątku na sprzedaży kołder z workowatego płótna, udającego wełnę i butów z papierowymi podeszwami dla armii Unii. Niech ich diabli wezmą! W przyćmionym świetle Dawid poczerwieniał. Chociaż świadom był, że ojciec i cała rodzina została znieważona, nie powiedział nic. W ciszy słaby dźwięk fortepianu i kobiecy głos, śpiewający po przeciwległej stronie wielkiego ogrodu, wypełniły pokój, porywając ich obu. Dawid zapytał niepewnie: — Widziałeś ją już? — Nie. — Ma ładny głos. Słyszałem, że to wdowa. — Wdowa? — Tak. Jej mąż umarł w ubiegłym roku. Dlatego przyjechała tu z Paryża, aby zająć się majątkiem. — Ma odwagę przyjechać do Nowego Orleanu w trakcie wojny. Gdzie dowiedziałeś się o tym wszystkim? — Pani Delaplaine mi powiedziała. Ona prowadzi hotel. — Wolisz mieszkać w hotelu, aniżeli być zakwaterowanym w jakimś domu?
— Tak. Pod pewnym względem jest spokojniej. Nie odczuwa się wrogości dookoła siebie. Mogę więcej pracować. — Blada, uczuciowa twarz zdawała się zwężać. — I pisać więcej wierszy... — Tom uśmiechnął się nagle mrocznym, prawie ojcowskim uśmiechem, który przeobraził wyraz nieszczęśliwej, przystojnej twarzy. Zrobiło mu się nagle przykro, że był niemiły dla tego chłopca. Na chwilę w jego szarych oczach pojawił się wyraz serdeczności, wywołanej nagłym, raptownym podobieństwem Dawida do siostry-bliźniaczki. — Tak — powiedział Dawid nieśmiało. — Rad jestem z tego. Kiedyś skończy się wojna i będziesz mógł wrócić na Harvard, i pisać poezje 0 burzach śnieżnych i wiośnie, i być szczęśliwym. Co do mnie to myślę, że pozostanę w wojsku i pójdę na Zachód... jak najdalej od Nowej Anglii. — Wstał i przeszedł obok biurka do miejsca, gdzie stał chłopiec. Objąwszy Dawida, powiedział: — To wszystko na dziś, Dawid-ku. Idź do domu, prześpij się trochę i nie kłopocz się niczym. Napiszę do Agnieszki dziś w nocy... przyrzekam... tak, że ciotka Tam i inne stare kocice nie będą mogły się nad nią litować. — Dziękuję — rzekł Dawid. — Wiesz, jacy oni są. — Rozumie się, że wiem... Zbiorowisko starych kotów... cała ta banda twoich krewnych. — Zdjął rękę z ramienia chłopca i dodał: — Kiedykolwiek tylko zechcesz wyjść, aby zobaczyć trochę życie, daj mi znać. Pokażę ci wszystko. To jest coś, czego nie powinieneś przeoczyć, Dawidzie. Nowy Orlean w czasie wojny, okupowany przez wojsko. To jest wielkie, otwarte miasto. Nigdy nie widziałeś niczego podobnego. Powinieneś zabawić się trochę. Chlopiec odwrócił wzrok i powiedział: — Dobrze,
Tom. Jeżeli kiedykolwiek będę miał na to ochotę... Dobranoc. — Nieśmiało wyciągnął rękę. Drugi mężczyzna ujął ją. Potem chłopiec odszedł — przez drzwi i wzdłuż oświetlonej światłem księżyca galeryjki ponad ogrodem, spowitym w ciszę osamotnienia. Tom stał przez chwilę w zamyśleniu, patrząc na drzwi, za którymi zniknął gość. Gorące opary z bajora opadały i w drzwiach ukazało się niebo — ciemny granat usiany gwiazdami. Chłopiec nie tyle go teraz irytował, ile zastanawiał. Czegóż on chciał? Co znajdowało się przed nim? Czego każdy chce? Czego on sam chce — władzy, majątku, uwielbienia? Nie wiedział... Chyba, że chciał wszystkiego -— wszystkiego, co można wydrzeć temu przeklętemu przez Boga, nieszczęsnemu światu. Co przyjdzie z dręczenia się? Cóż, do licha! Przez chwilę nagle poczuł zazdrość w stosunku do Dawida — zazdrość z powodu jego spokoju i równowagi umysłu. Potem ogarnęła go znowu dawna, nieposkromiona żywotność i raptem kopnął jedno ze słabych krzesełek i zaczął zrzucać z siebie ubranie, ciskając je niedbale na sofę, aż pozostał prawie nagi, w samych kalesonach. Miał potężne ciało — młode, silne i twarde — pomimo rozwiązłego życia, jakie prowadził. Jego kędzierzawe czarne włosy obcięte były krótko, wbrew panującej w wojsku modzie. Uwolniony z ubrania poczuł się swobodniej. Upał nocy zdawał się go już nie dusić. Teraz mógł oddychać. Kończyny czuły się swobodnie, a w głowie wydawało się jaśniej. Pomyślał: — To jest piekielna dziura. Jeżeli tak jest w kwietniu, to jak musi być w środku lata? Potem przez chwilę upał, parność, zdawały się łączyć w jakiś dziwny sposób z dźwiękami muzyki, dochodzący-
mi z odległego skrzydła wielkiego domu. Stał nadsłuchując — z okrągłą, kędzierzawą, upartą głową przechyloną nieco na jedną stronę. Była to przyjemna muzyka — wesoła wesołością, jakiej nie spotkał nigdy w żadnej innej. Niejasno przypominał sobie tę pieśń, jedną z wielu, śpiewanych przez Lwicę, kiedy występowała tylko dla niego w swoim apartamencie nad barem i salami do gry. Była to pieśń z operetki, za którą —jak mówiła — szalał Paryż, a która nazywała się: ,,La grandę Duchesse". Ale teraz pieśń ta brzmiała inaczej. Kobieta śpiewała czystym, wyraźnym głosem, wykonując trele z prostotą i elegancją. Lwica śpiewała ją głosem kabaretowym, ochrypłym od szampana. Śpiew, który słyszał teraz, był—jak uświadamiał sobie niejasno — sztuką. Dźwięk ten irytował go, poruszając krew w żyłach, budząc jednak niepokój. Pragnął, aby przestała śpiewać i wróciła z powrotem do Francji, skąd przyjechała — ta przeklęta wdowa, która była zbyt dumna nawet na to, aby dać się zobaczyć. Potem przypomniał sobie swoją obietnicę napisania do Agnieszki i po nalaniu szklaneczki wódki, siadł przy stole, aby pisać. Nie myślał o narzeczonej od wielu dni, ale widok Dawida obudził w nim znowu świadomość, że była godna pożądania i że była taką kobietą, jakiej się chce za żonę. Lwica mogła być rozrywką, a dręcząca, niewidzialna kobieta po przeciwległej stronie ogrodu – czymś romantycznym, ale Agnieszka należała do tych kobiet, które były odpowiednie na żony. Przez długi czas wahał się po pijanemu, jak zacząć, ale potem uświadomił sobie, że istniał tylko jeden sposób — sposób jakiego używał zawsze od chwili ich zaręczyn — wówczas, kiedy przez dzień czy dwa wierzył, że życie byłoby niemożliwe bez posiadania tej jasnowłosej piękności. Teraz już nie odczuwał tego, ale pozostawał fakt, że
wciąż był jej narzeczonym. Kiedy wojna się skończy, będzie mógł zadecydować. W każdym razie nie można myśleć o ślubie w czasie wojny. Chociaż w tej chwili nie odczuwał, aby Agnieszka była mu niezbędna do szczęścia, to jednak wiedział, że na jej widok dawna namiętność może obudzić się na nowo z gwałtowną siłą. Napisze teraz i będzie miał to z głowy. W każdym razie zdenerwowanie i upał nie pozwoliłyby mu spać. Bójka i otrzymana rana w jakiś dziwny sposób obudziły w nim pożądanie. Łyknąwszy wódki, napisał pewną ręką: „Moje kochanie! Jestem świnią, że nie napisałem wcześniej, ale w zamieszaniu spowodowanym okupacją i przyjazdem Twego wuja generała, zmuszony byłem pracować dzień i noc". W tym miejscu przerwał na chwilę, aby pomyśleć, a potem napisał stanowczo: „Generał polega na mnie coraz bardziej, a ostatnio powierzył mi kontrolę wszystkich dochodów z portu. To przysporzyło mi masę roboty". Znowu przerwał, usiłując zastanowić się, co pisać dalej. Pióro było w jego ręce tak samo nieudolną bronią, jak kij. Nigdy nie potrafił powiedzieć tego, co zamierzał, nawet wówczas, kiedy pałał namiętnością. Teraz, kiedy usiadł, aby napisać list, który powinien był być listem miłosnym, chociaż nie było zbyt wiele miłości w jego sercu, wydawało mu się to podwójnie trudne. Nalał sobie wódki i przysłuchiwał się przez chwilę dźwiękowi głosu po przeciwległej stronie ogrodu. Do diabła! Jakże mógł pisać do Agnieszki z tym dźwiękiem w uszach? Ale po pewnym czasie napił się znowu, popatrzył na papier i odczytał ostatni wiersz: „To przysporzyło mi masę roboty"... Uśmiechnął się i pomyślał: I mnóstwo
pieniędzy w kieszeni. Ale tego nie można było napisać. Nie można było umieścić tego na papierze, nawet jeżeli krewni Agnieszki wzbogacili się na grabieży i oszukańczych kontraktach wojskowych w Bostonie. To byli hipokryci, owijający prawdę w bawełnę. Nie mieli odwagi grabić szczerze i otwarcie, jak generał Wicks i jego sztab. Napisał więc: „Dawid ma się bardzo dobrze, a i ja także. Dawid, jak mi się zdaje, oswaja się z prymitywizmem żołnierskiego życia. Nowy Orlean w tej chwili jest dobrą szkołą. Jest to najbardziej bezprawne, najdziksze miasto. Ale ja je dosyć lubię". Teraz już szło mu lepiej. Zaczął sobie folgować — może dlatego, że lubił Nowy Orlean takim, jakim był. Lubił w nim mieszkać. Lubił o nim mówić. Pisał: „Nie wiem, kiedy dostanę urlop — myślę, że nieprędko, ze względu na te wszystkie kłopoty, jakie mamy z reorganizacją miasta i tępieniem bezprawia. Zdawałoby się, że Nowy Orlean nie stanowi części Stanów Zjednoczonych, gdyby sądzić po dumie i hardości jego mieszkańców. Niektórzy z nich nie potrafią nawet mówić po angielsku. Mamy tu dosyć roboty, Agnieszko. Istnieje nawet tajna organizacja, której celem jest mordowanie oficerów i urzędników Unii. Nie jest wcale tak bezpiecznie, jakby niektórzy chcieli ci wmówić. No, to już są wszystkie wiadomości, jakie mi przychodzą do głowy. Mam nadzieję, że jesteś zdrowa i nie niepokoisz się o mnie za bardzo. Mnie służy taki tryb życia. Proszę cię, oddaj serdeczne pozdrowienia członkom twojej rodziny. Zawsze oddany ci narzeczony, Tom". Przez chwilę opierał się o krzesło, patrząc w zamyśleniu na list. Pisanie listów było dla niego zawsze wielkim wysiłkiem, a pisanie teraz, w parnym upale, z mózgiem
odrętwiałym od szampana, było podwójnie wyczerpujące. Po chwili wziął pióro znowu i dopisał bardzo starannie: „P.S. Brak mi ciebie bardzo". Instynkt w stosunku do kobiet podyktował mu ostatni wiersz. Wziąwszy wosk, który madame de Leche pozostawiła w jego pokoju, jak gdyby był gościem, a nie niepożądanym, nieokrzesanym żołdakiem, zakwaterowanym w domu wbrew jej woli, zapieczętował list. Potem uświadomił sobie, że się uśmiecha — nie wiedział dobrze, dlaczego; chyba z zadowolenia, że życie było tak przyjemne, tak podniecające, tak pełne zmysłowej rozkoszy i że list był ostatecznie dosyć zgrabny. W tym momencie uświadomił sobie, że muzyka po przeciwległej stronie ogrodu umilkła i przez długi czas siedział zupełnie cicho nadsłuchując, nawet wytężając słuch w nadziei, że rozpocznie się na nowo. Gdy tak siedział, zapomniał zupełnie o Agnieszce, a myślał jedynie o madame de Leche, zastanawiając się, jak wygląda, dlaczego duma zabrania jej nawet pokazać się i dlaczego wróciła z Paryża w czasie wojny. Stara Murzynka Serafina powiedziała mu bez ogródek swą łamaną angielszczyzną, że jej pani nie odważy się pokazać na ulicy, póki będą tam carpetbaggerzy, oswobodzeni niewolnicy i przeklęci Jankesi. Pewnie dlatego, że jest piękna... Stara albo brzydka kobieta byłaby całkiem bezpieczna, nawet na niespokojnych ulicach Nowego Orleanu. Jakaż ona jest? Ta kobieta, która spędziła połowę swego życia w Paryżu! Wiedział, jaka jest Lwica, ale nie można było sądzić według niej. Lwica była nieśmiertelna; to kobieta specjalnej klasy i profesji. Lwica nie była damą; nie była nawet piękna; zupełnie inne cechy stanowiły o jej powodzeniu. Ale ta istota, która nie chciała go widzieć,
która żyła w ukryciu, jak kobieta w haremie, po drugiej stronie ogrodu... Muzyka i śpiew nie zabrzmiały już. Tom mając szampana i wódkę w żyłach, zaczął znowu odczuwać niepokój. Wiedział, że już nie uśnie i że będzie to jedna z tych nocy, kiedy — nękany upałem i moskitami — będzie się przewracał, rzucał i jęczał, myśląc o Lwicy i o rozkoszach jej lokalu, i o wszystkich innych kobietach, które znał, i o winie, które wypił, i o breweriach, których dokonał. Przez jedną szaloną chwilę pomyślał: Niechaj diabli wezmę ją wraz z jej dumą. Włamię się i ją zobaczę. Wyważę drzwi! Wiedział jednak, że na to nie był dostatecznie pijany. Potem przyszło mu do głowy, że chociaż nie widział jej nigdy, ona prawdopodobnie widziała go wiele razy, przyglądając się mu spoza przymkniętych okiennic, gdy wchodził i wychodził. Na tę myśl poczuł lekki dreszczyk zadowolenia. Nawet i w lej chwili może go obserwuje, gdy tak siedzi na wpół nagi przy otwartych okiennicach, aby wpuścić słaby podmuch ciepławego, pachnącego powietrza. Potem nagle światła w pokojach po przeciwległej stronie ogrodu zagasły, z wyjątkiem światła w jego pokoju. Stary dom pogrążony został w ciemnościach. Papuga chichotała złośliwie w galeryjce po drugiej stronie. Zły ptak — pomyślał przypominając sobie potoki kreolskiej francuszczyzny, jakimi drwiła z niego za każdym razem, ilekroć wchodził lub wychodził z domu przy dziennym świetle. Wiedział już teraz, że tej nocy nie będzie mógł spodziewać się spokoju dla duszy i snu dla ciała. Kobieta po przeciwległej stronie ogrodu rozjaśnionego księżycem znajdowała się w jego krwi i wiedział, że jest tylko jeden sposób na to, aby ją stamtąd wyrwać.
Będzie musiał wrócić do Lwicy, napić się jeszcze szampana i załagodzić kłótnię. Tak więc, nienawidząc samego siebie i swego rozdrażnienia, ubrał się ponownie; tym razem wziął pas i szablę z krzesła, przypiął je w wąskiej talii. Potem szybko zagasił światła, pozostawiając tylko na rzeźbionym sekretarzyku płonącą lampkę z tłuszczu wielorybiego. W galeryjce zatrzymał się na chwilę, przysłuchując się szmerowi wody w małej fontannie pośrodku. Gwałtownie potrzebował jeszcze szampana. Z powodu gorąca pocił się i bolała go głowa. Część domu po przeciwnej stronie była cicha i ciemna. Przez chwilę myślał: „Co by to było, gdybym teraz tam przeszedł i wdarł się do jej pokojów?" Nic nie zdołałoby go zatrzymać. Jako adiutant generała był bezpieczny. Czyż. oni wszyscy nie byli tu po to, aby grabić buntowników w Nowym Orleanie? Złoto i kobiety... wszystko. To było ich prawo. Czyż generał nie wydał rozporządzenia, nakazującego swym ludziom, aby traktowali kobiety lojalne wobec secesji jako kobiety uliczne? Nie — istniało dla niego tylko jedno: wrócić do Lwicy. Potem jego myśli zahamował nagle słaby odgłos dzwonka, dźwięczącego w przeciwległej części domu. Nadsłuchiwał, ale dzwonek nie odezwał się już więcej. Zaczął schodzić niepewnie z górnej galerii trzeszczącymi, drewnianymi schodami. Szedł w cieniu, obok donic z kameliami, aż do bocznego wyjścia na ślepą uliczkę. Prawie w tej samej chwili dostrzegł kołyszącą się postać Serafiny, idącej w jego stronę. Stara Murzynka wydała raptowny, nieartykułowany odgłos zdziwienia; coś w rodzaju świńskiego chrząknięcia, zabarwionego pewnym odcieniem pogardy. Powiedziała swoją dziwaczną angielszczyzną: — Ja
myśleć, że pan leżeć w łóżku, kapitanie... Ja widzieć pańskie światło zgasnąć. — Nie mogłem spać. Stara Murzynka zawahała się, podczas gdy on szukał po kieszeniach klucza od drzwi. Potem rzekła: — Pan lepiej wrócić do łóżka kapitanie... To nie noc na spacery. Jeśli pan wyjść, może pan mieć kłopoty. — Potrafię dać sobie radę, Serafino. W tym momencie zrobiła coś zdumiewającego. Wyprowadziła go i włożywszy swój własny klucz do zamka, powiedziała: — To niebezpiecznie dla pana otwierać tę furtkę właśnie teraz. Furtka odchyliła się do tyłu, ale kiedy podziękował Serafinie i postąpił naprzód, aby wyjść, zobaczył, że droga nie jest wolna. Do furtki zbliżał się mężczyzna. Musiał dostrzec postać Toma, odcinającą się na tle księżycowego światła w ogrodzie, gdyż zatrzymał się raptownie, a potem — opanowawszy się — przeszedł. Przemknął szybko jak duch, pozostawiając za sobą tylko wspomnienie woskowej twarzy pod czarnym kapeluszem o szerokim rondzie, lekkiego utykania i pustego rękawa. Tajemnicza postać zaskoczyła Toma, pozostawiając go na chwilę jak sparaliżowanego, spoglądającego w górę galerii, gdzie postać roztopiła się w ciemnościach. Doprowadził go do przytomności głos Serafiny. Powiedziała po prostu: — A więc... — cichym głosem, jak gdyby dopuszczając go do sekretu, swojego i madame de Leche, jak gdyby mówiła jednocześnie: — No, będziesz trzymał język za zębami? — Przeżył chwilę pijackiego zakłopotania, a potem powiedział: — Dobranoc, Serafino — i wyszedł, pozostawiając jej zamknięcie za nim furtki. Na ulicy śpieszył się nie wiedząc dokładnie, dlaczego. Chyba dlatego tylko, że pragnął być jak najszybciej
z Lwicą, aby pic jej szampana i zapomnieć o bezsensownym, idiotycznym rozdrażnieniu, spowodowanym mglistym obrazem kobiety, której nigdy nie widział. Ale były także inne względy, które popędzały jego kroki: dziwaczne uczucie zazdrości i rozdrażnienia, ale przede wszystkim strach — strach, na który złożyło się nagle wiele składników. Ślepa uliczka była wąska i ciemna jak sklepiona piwnica, ale kiedy doszedł do właściwej ulicy i skręcił w kierunku Placu Broni, droga wcale nie była szersza i jaśniejsza, z wyjątkiem miejsc, gdzie ulice przecinały się i blask księżycowego światła wpadał między wąskie, osłonięte żaluzjami domy. To miasto, o którym właśnie pisał do Agnieszki z takim entuzjazmem, stało się nagle ciemnym, wrogim i złowróżbnym miejscem. Za tymi zapuszczonymi żaluzjami znajdowali się ludzie — starcy i kobiety, ludzie w średnim wieku, nawet dzieci i oswobodzeni niewolnicy, ale nie znajdujący jeszcze radości w narzuconej im swobodzie, ludzie, którzy go wszyscy nienawidzili. Gorzej jeszcze — odczuwali dla niego pogardę. Wiedział o tym przez cały czas; odczuwał to dzień po dniu, za każdym razem, gdy mijał kogokolwiek z nich na ulicy. Jego zwierzęca żywotność pomagała mu jednak ignorować bezczelność i dumę w ich spojrzeniach, które mówiły: Nie jesteś niczym lepszym niż włamywacz, grabiący miasto jak zwykły opryszek. Jesteś ordynarnym Jankesem, niecywilizowanym barbarzyńcą. Te spojrzenia, to zachowanie nie odgrywały roli nigdy przedtem. Uczucie siły i arogancja dodawały mu bezpieczeństwa. Ale teraz nagle w ciszy ciemnych ulic, gdzie jego własne kroki rozlegały się echem od muru do muru wracały, aby go prześladować, oczy kobiet i mężczyzn, dzieci i Murzynek, z głowami przystrojonymi we wspa-
niałe, barwne tignons. Były tam w ciemnościach — oczy bez twarzy, wpatrujące się w niego, jak gdyby fosforyzujące nieziemsko — a na przedzie znajdowały się oczy kobiety-cienia której nigdy nie widział. Wszystko to dlatego, ponieważ — pijany trochę — przysłuchiwał się śpiewowi tajemniczej kobiety, spotkał w mroku starą Murzynkę i zobaczył widmo o woskowej twarzy, prześlizgujące się przez furtkę do domu madame de Leche... Kim ono było — to widmo? Niewątpliwie kochankiem tej kobiety... Nawet obecność wojska i carpetbaggerów z Północy nie potrafiła przerobić wrogości tego miasta. Potworny upał też miał w sobie wrogość; i ciężka woń kwiatów, która docierała z balkonów i spoza murów ogrodowych, i dęby ze zwisającymi girlandami szarego, pogrzebowego mchu. Nie było w tym nic z przestronnej, czystej jałowości Connecticut i Nowej Anglii; nie było nic z tego stalowego hartu, który w końcu zrodził anemiczne usposobienie Dawida i kryształową czystość Agnieszki. Gdy tak szedł spiesznie przez ciemną ulicę, zatęsknił nagle za tą przestronną czystością. Zapragnął zobaczyć znowu białą powściągliwość domu w New Bedford i śnieg na Boston Common. Cały ten upał stał się nagle zmorą senną — spiskiem, aby go skorumpować i zdusić. Pomyślał: „Musiałem ostatnio pić zbyt wiele. Zaczynam wyobrażać sobie i widzieć zjawy". Pogardliwe oczy znowu wpatrywały się w niego w ciemności: oczy wymowne, które mówiły: -Jesteś ordynarnym Jankesem, sklepikarzem, opryszkiem, złodziejem... A potem, z nagłym skurczem serca, skręciwszy za róg ulicy, zobaczył błysk światła w części miasta, graniczącej z ulicą Kanałową i usłyszał odgłosy, które wydały mu się rozwiązłym śpiewem, ale które — j a k zorientował się
prawie od razu — były rechotaniem żab w rowach i bagnach na nisko położonych gruntach wzdłuż rzeki. Żaby — pomyślał — koncertujące na cmentarzach, gdzie umarli pochowani są nad ziemią, aby ciała nie przesiąknę-ły wodą. Jeszcze sto jardów i ulica nie była już czarna. Oczy zniknęły; ich fosforyzujący blask przygasł od świateł z domów gry, szynków i burdeli. Odgłos jego własnych kroków nie prześladował go już więcej. Pomyślał: „Jeszcze tylko sto kroków i będę miał szampana. To mnie postawi na nogi". Jeszcze sto kroków i oto wchodził szerokimi drzwiami do wielkiej sali, obramowanej lustrami i złoceniami. Na najdalszym jej krańcu znajdował się bufet, za którym umieszczone były lustra, odbijające setki butelek wszelkich kolorów i kształtów; butelek, które błyszczały jak klejnoty: szmaragd creme de menthe; topaz chartreuse; czysta diamentowa przejrzystość dżinu. Dookoła ścian stały złocone stoliki i krzesełka, na których siedziało dziwaczne, dzikie zbiorowisko mężczyzn i kobiet. Część mężczyzn była w mundurach; inni w strojnych ubiorach. Niektórzy zdjęli marynarki i siedzieli w koszulach, na wprost ubranych w balowe suknie kobiet, z których większość to Mulatki i dziewczęta octoroon*. Na ich tle trzy platynowe blondynki i dziewczyna o miedzianych włosach robiły wrażenie zupełnie bezbarwnych. Na posadzce dwie pary tańczyły walca do muzyki Offenbacha; tańczyły źle, bez życia, gdyż obaj mężczyźni byli zbyt pijani, aby zachować rytm i równowagę. Grała murzyńska orkiestra, umieszczona na galerii nad barem. Sala *,,octoroon" - mieszaniec, mający jedną ósmą część czarnej krwi.
pachniała stęchłym tytoniem, dymem, potem i rozlanym winem, a nad całą tą sceną zwisały dwa wielkie kryształowe kandelabry — wspaniałe, błyszczące, z wisiorkami poruszającymi się z wolna w miarę jak ciężar tancerzy wstrząsał z lekka posadami starego budynku, wbitego w muł, na którym zbudowane było całe miasto. Zakład Lwicy to kosztowny i elegancki lokal. Tylko mężczyźni z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi mogli sobie pozwolić na odwiedzanie go. W całej sali nie było ani jednego mieszkańca Nowego Orleanu; tylko żołnierze i carpetbaggerzy, Tom zatrzymał się na chwilę w drzwiach, aby przyjrzeć się sali. Mężczyzn, z którymi stoczył bójkę, już nie było. Tylko rozbite lustro na wprost baru pozostało jako ślad zajść, które rozegrały się przed trzema godzinami. Żałował, że ci ludzie odeszli; widok świateł, kobiet i szampana znowu poruszył w nim krew. Miał ochotę kontynuować bójkę. Przez chwilę pragnął jej bardziej niż Lwicy. W tym momencie dziewczyna imieniem Clelia podeszła do niego zostawiwszy zupełnie pijanego jegomościa w ekstrawaganckim garniturze w kratkę, chrapiącego przy stole z głową wciśniętą w ramiona. Objęła Toma delikatnie, mówiąc: — Bon soir, M' sieur Tom. Postawi mi pan coś do picia? Tom oswobodził się tylko i zapytał: — Gdzie jest Lwica? — Poszła do łóżka — odpowiedziała dziewczyna. — Niech mi pan postawi coś do picia. Lwica jest bardzo zmęczona. — Przyszedłem zobaczyć się z Lwicą. Przeszedł przez salę, nie zwracając uwagi na pijackie powitania trzech czy czterech mężczyzn i wszystkich
dziewcząt. Mężczyźni pozdrawiali go, ponieważ byl ważną osobą. Był adiutantem i faworytem generała. Dziewczęta, gdyż było wiadome, że staje się z każdym dniem bogatszy. Przyjemnie było mieć bogatego klienta, ale jeszcze przyjemniej takiego, który był młody, dziarski i przystojny, i którego przyjmowała istota tak doświadczona, jak Lwica. W każdej głowie tkwiła ta sama myśl: „Może pewnego dnia będzie miał dość Lwicy, a wtedy przyjdzie do mnie... " Jego wejście do sali balowej było jak wkroczenie ogiera do stada klacz. W buduarze, w apartamentach nad salą balową, Lwica siedziała przed olbrzymim zwierciadłem w złoconej ramie, strząsając z włosów złocisty puder. Była to sztuczka, której nauczyła się dawno. Robiła tak Hortensja Schneider i Kora Pearl, i Miss Howard, umiłowana francuskiego cesarza. Strząsnęła puder na stary numer ,,Picayune'a", rozłożony przed nią na toaletce. Oczywiście, nie był to puder z prawdziwego złota. Może Hortensja Schneider i Kora Pearl używały prawdziwego, jak twierdzili ludzie, ale nie Lwica. W każdym razie puder był kosztowny i nie miałoby sensu wyrzucać go po jednorazowym użyciu. Nazwano ją Lwicą dawno temu w Paryżu, kiedy miała więcej niż szesnaście lat. To hrabia de Morny dał jej to miano — na przyjęciu, na którym została „wprowadzona w świat". Nie pamiętała już, kto sprowadził tam hrabiego; dwadzieścia lat to dużo, szczególniej gdy się miało życie tak urozmaicone i podniecające, jak Lwica. Nieprawy brat cesarza, podkręcając wąsa, popatrzył na nią i powiedział: „Mais c'est une jeune Lionne, une belle, très belle lionne" i nazwa ta pozostała przy niej. Pasowała do niej, do jej szerokich, słowiańskich kości
policzkowych, ciemnych włosów i gibkiego ciała. Teraz, gdy zdjęła gorset, ciało jej wyglądało nieco ciężej niż dawniej. Miała kilka zmarszczek w kącikach ust i oczu, ale poza tym nie robiła wrażenia starej. Przyglądając się swemu odbiciu w lustrze, pomyślała: Wyglądam twardziej... plus dur... ale po dzisiejszym wieczorze jestem zmęczona. Myśl ta przygnębiła ją. Odrzuciwszy swe ciemne włosy na nagie ramiona, zaczęła usuwać szminkę. Przyszło jej do głowy, że mogła iść tą samą drogą, jaką poszły Kora i Hortensja i osiągnąć karierę tego samego rodzaju. Miałaby powóz i konie, którymi by jeździła przez Pola Elizejskie i do Auteuil. Mogłaby mieć własny pałac i klejnoty. Nie było to jednak to, czego pragnęła. Może jako szesnastoletnia dziewczyna była zbyt niezależna, żyjąc jak mężczyzna; wybierając sobie kochanków, a nie będąc wybieraną. Nie zaznała nigdy uczucia wstrętu i nudy z powodu posiadania kochanka, który był stary i gruby. Nie, to ona zawsze była tą, która wybierała. Oto dlaczego teraz jako trzydziestosiedmioletnia kobieta miała kochanka o dziesięć lat młodszego od siebie, przystojnego, doświadczonego mężczyznę, który był jej oddany i jak dalece tylko mogła wiedzieć wierny... Wierny — pomyślała z dumą — ponieważ nie było młodszej od niej kobiety równie ponętnej, równie zajmującej i doświadczonej. A była tak samo bogata jak Hortensja lub Kora, ze wszystkimi ich klejnotami, końmi i pałacami, ponieważ była mądrą kobietą interesu. Quelle femme d'affaires Sama zarobiła swoje pieniądze; nie otrzymała ich w darze od kochanków. Wszystkie domy, które stanowiły jej własność wzdłuż Boulevard Poissoniere kupione były za pieniądze, które zarobiła i zaoszczędziła w swych lokalach w Lyonie, Paryżu i Marsylii, zaś nigdzie nie zarobiła
tyle pieniędzy, co w Nowym Orleanie. Tuż przed wojną, gdy cena bawełny stała wysoko, pieniądze płynęły. Potem przez dwa lata czasy były złe; wróciłaby wówczas do Paryża, gdyby nie fundusze włożone w przedsiębiorstwo, którego nie mogła sprzedać. Teraz znowu, wraz z przyjściem Jankesów, nastały dobre czasy — lepsze, aniżeli kiedykolwiek, ponieważ Jankesi, grabiąc miasto, mieli kieszenie wypchane pieniędzmi. Jako klientów wolała nowoorleańczyków. Nie byli tak prymitywni i dawali dziewczętom więcej przyjemności aniżeli ci mężczyźni, którzy zdejmowali bluzy i pluli na wyczyszczoną posadzkę, zaś miłość uprawiali jak króliki. Ale interes był interesem. Przynosili z sobą pieniądze — stosy, stosy pieniędzy. Jeszcze rok lub dwa i wróci do Paryża na dobre. Kupi zakład na placu Chausses d'Antin... najbardziej elegancki i najsławniejszy na świecie. Najweselszy i najwystaw-niejszy, w stylu Ludwika XV. A potem kupi dom na wsi, w Perigord, i będzie mieszkała tam przez cały prawie czas i odpoczywała, odpoczywała, odpoczywała. Stanie się czcigodną, szanowaną matroną i będzie chodziła na wczesną mszę w niedzielę, idąc przez plac pod zgrabnie przystrzyżonymi lipami, a potem po niskich schodkach do kaplicy, gdzie będzie oczekiwał ksiądz ze słowami: „Bon jour, Madame Duschesne". To było nazwisko jej matki. Nazwisko ojca brzmiało Poldiński, powiedziała jej to matka. Ale nie można było przecież nazywać się Poldiński i mieszkać spokojnie w małym miasteczku w Perigord. „Madame Duschesne " tak było dostojnie i bardzo po francusku. Oparłszy się o pluszowe, złocone krzesło, zapomniała o różu. Siedziała, wpatrując się przed siebie, ale nie widziała odbicia urodziwej kobiety o rudawo-blond wło-
sach; widziała zielono-szarą wioskę i słyszała odgłos dzwonów, dzwoniących na niedzielną mszę. Była tam, ale już jako Madame Duschêsne — trzeźwa, ustatkowana, ubrana na czarno, rozdająca pieniądze na cele dobroczynne i odpoczywająca, odpoczywająca, odpoczywająca. A potem, poprzez dźwięki wyimaginowanych dzwonów kościelnych dotarły do niej tony innej muzyki, muzyki z sali balowej na dole, kankana z „Orfeusza w piekle". Powoli wciskały się w jej świadomość, pociągając ją wstecz, daleko od obrazu cichej, małej wioski — do innego świata, do Paryża. Do Paryża zwierciadeł, złoceń, świateł gazowych i pluszu — do śmiesznego, tragicznego, teatralnego światła Napoleona III i Morny. To był świat Hortensji. „Orfeusz" stanowił jej wielki sukces — „Orfeusz" i „Piękna Helena". I nagle poczuła nostalgię i osamotnienie. Tej nocy, właśnie teraz, zapragnęła znaleźć się w Paryżu. Odejść na zawsze z tego dziwacznego, upalnego miasta z jego zapachami i smrodem; z jego cholerą i żółtą febrą; z jego magnoliami i azaliami. Muzyka zmieniła się nagle. Melodia Offenbacha dobiegła końca, a jej miejsce zajęły dźwięki banjo i głos wielkiego, czarnego Hektora, śpiewający: „Mając banjo na kolanach". Dźwięki te sprowadziły Lwicę z powrotem do jej odbicia w lustrze. Bladość twarzy przestraszyła ją. Pomyślała: To ten diabelski upał... W tej samej chwili wrócił do niej obraz zarazy sprzed czterech lat: upał i rechotanie olbrzymich żab; płonące beczki ze smołą umieszczone wzdłuż ulic, na skraju banquettes, aby oświetlać wozy z trupiarni, które wywoziły zmarłych; cisza na ulicach; zgroza w każdym domu, w którym mieszkańcy jeden za drugim padali, sinieli i umierali w konwulsjach i brudzie. Obraz strasznych wspomnień przesłonił nawet jej własne odbicie w lustrze.
Gdy tylko znajdę kupca — pomyślała — rzucę to przeklęte miasto i wrócę do Paryża. Była wystraszona, zmęczona i osamotniona. Z dołu dobiegły znowu dzikie, wesołe dźwięki kankana i muzyka rozruszała ją na chwilę, zamieniając obraz w lustrze w obraz pijackiego rozbawienia, które znała tak dobrze od czasu, gdy Jankesi i carpetbaggerzy przybyli do miasta. Widziała to wszystko — żółty plusz, złocenia i lustra; dziewczęta, zmęczone już i znudzone pijacką ordynarnością klientów. Myśli jej zatrzymały się nagle na Clelii. Clelia była wspaniałą tancerką i prześliczną dziewczyną. Gdy wróci do Paryża, zabierze z sobą Clelię. Dziewczyna zrobi tam wielką karierę, gdzie jej delikatna, mleczno-kawowa uroda nie będzie niedoceniana, tak jak tutaj, w „Cafe Imperial". Westchnęła, zapragnąwszy powrotu dawnych czasów, gdy tylko dżentelmeni odwiedzali., lokal i przyjemność sprawiało jej siedzieć przy stoliku aż do chwili, kiedy świt wschodził nad jeziorem Pontchartrain, zabarwiając rozległą, zamuloną Missisipi na kolor róży. Nagle jej rozmyślania przerwało dwukrotne stukanie do drzwi. Przerażona zawołała: — Kto tam? Głos odpowiedział: — Tom — głos o szczególnym brzmieniu, głęboki, ale wyraźny i arogancki; głos, który samym swoim dźwiękiem wzniecał na nowo płomienie jej potężnego, zwierzęcego instynktu. Kłótnia i bójka na początku wieczoru zmęczyły ją, a kiedy zobaczyła, że Tom odchodzi, powaliwszy jednego za drugim dwóch pijanych carpetbaggerów, poczuła przez jedną krótką sekundę, że zamiera. Serce jej przestało bić i nagle osłabła z lęku, że wyszedł, aby nie wrócić już więcej. Stworzyła sobie sylwetkę osoby z charakterem, żyjącej jak mężczyzna, ale ostatnio dręczyła ją obawa, że nie różni się wcale od
każdej innej kobiety; że czas i los okazały się od niej silniejsze. Nie była lepsza od każdej innej kobiety w jej wieku, mającej maquereau o lata młodszego od siebie. Nie przeszkadzało, że był oficerem armii amerykańskiej: miał wszystkie cechy maquereau — był próżny, zepsuty, egoistyczny, samolubny i urodziwy, wobec którego była bezsilna, jak pierwsza lepsza dziewczyna na widok swego uwodziciela. Tak oto ta sprytna, urodziwa, zmęczona kobieta o mocnej głowie — kobieta już niemłoda, która lękała się tylu rzeczy: plagi, Nowego Orleanu, diabła, nędzy, śmierci — odżyła na nowo — i odbicie w wielkim zwierciadle z pozłacaną ramą nabrało nagle barw i młodości. Serce jej zawołało: - Entrez, mon bien aimè. Prenez moi! Prenez mon corps! Prenez mon coeur! Prenez tout! — Ale głowa i duma zapobiegły temu. Głowa jej mówiła: — To Jankes, barbarzyńca... Nie rozumie nawet po francusku. — Usłyszała sama siebie pytającą dziwacznym, chłodnym głosem, który wydał jej się obcym: — Czego chcesz? Głos z drugiej strony drzwi powiedział: — Ciebie chcę! Puść mnie, Felicjo. — A potem dźwięk obracającej się klamki i nacisk muskularnego ramienia na drzwi. Drzwi były zamknięte, jak zawsze, ponieważ na dole znajdowali się często mężczyźni ordynarni i pijani, którzy woleli Lwicę od którejkolwiek z jej dziewcząt i próbowali czasami wtargnąć do niej siłą. A potem serce i pożądanie zabiły w niej rozsądek i powiedziała: — Zaczekaj. Za chwilę. Z bijącym sercem, szybko uróżowała wargi i policzki oraz zebrała włosy, ciemne teraz i bez złotego pyłu, upinając je jednym ciężkim, złotym grzebieniem. Gazetę ze złotym pyłem wrzuciła do szuflady. Potem podeszła do drzwi, przekręciła klucz w zamku i obróciła klamkę.
Wszedł szybko i objąwszy ją, wtulił twarz w jej białe ramię. W ten sposób trzymał ją długo, a kiedy na koniec wypuścił z objęć, rzekł: — Powiedz Ernestynie, aby przyniosła szampana. — Dosyć wypiłeś! — Nie lubiła, gdy był pijany. Stawał się wtedy kłótliwy i trudny. Przy swym instynkcie i smaku Francuzki nie lubiła mieszać alkoholu z miłością. Powiedział tylko: — Do diabła. Jest mi wesoło. — Sam pociągnął za sznurek od dzwonka i gdzieś daleko w domu rozległo się dzwonienie. Hałaśliwa muzyka kankana na dole ucichła. Jej nagły brak sprawił, że gorąca noc stała się nagle cicha — tak cicha, że można było słyszeć znowu rechotanie żab w bagnach wzdłuż rzeki. Odpiął pas i rzucił go wraz z szablą na krzesło. Potem rozpiął bluzę i cisnął ją na jedno ze złoconych krzesełek. Koszula, którą nosił, była z białego batystu. — Oto koszula, która jest częścią łupu z ograbionego miasta... — pomyślała nagle Lwica bez przyczyny. Powiadano, że Jankesi grabili nie tylko wszystkie pieniądze, na jakie mogli położyć rękę, ale także srebrne łyżki i widelce, a nawet kobiece suknie. Samego generała nazywano „Srebrną Łyżką". Przez chwilę poczuła błysk pogardy, ale rozpłynęła się ona prędko w namiętności do kochanka. Taki właśnie jej się podobał, gdyż koszula ujawniała piękno jego ciała, które było doskonalsze, aniżeli jakiekolwiek widziane przez nią ciało; które opętało ją, pozbawiało dumy i czyniło podobną do pierwszej lepszej kobiety, robiąc z niej tylko samicę. A ponieważ myśl ta poniżała jej dumę, zdławiła ją i oddała się namiętności. Spostrzegła skaleczenie na policzku, zamierzała je natrzeć którymś ze swych pachnących kremów, ale on nie chciał o tym słyszeć. Nieporozumienie z powodu szampana zirytowało go.
Nawet gdy pojawił się trunek przyniesiony przez Ernestynę, grubą, bardzo czarną Murzynkę, tak silną, że czasami sama jedna wyrzucała awanturników, jego nastrój nie poprawił się. Lwica usiłowała zachowywać się tak, jak gdyby nic go nie dręczyło. Zapytała, dokąd poszedł po bójce i dlaczego wrócił, czego nie zwykł robić nigdy przedtem. — Nie mogłem spać. Ten przeklęty upał i moskity... Przez cały czas, kiedy rozmawiała, mówiąc banalne, bezsensowne rzeczy, nie przestawała myśleć — teraz, gdy odłożyła już na bok swoją dumę — jak bardzo go kocha —jego mocne rumieńce, szerokie ramiona, płaską wąską kibić; uparty nos; nadąsane, zmysłowe usta; aroganckie jasne, niebieskie oczy; krótko przycięte, kędzierzawe, ciemne włosy. Jest jak mały, niegrzeczny chłopczyk — pomyślała pełen wdzięku, ale zepsuty chłopczyk, w którym kryje się coś wspaniałego i szlachetnego, co pewnego dnia może się wyłonić, szlachetność mająca w sobie coś ze wspaniałości zwierzęcia. Potem usłyszała, że mówi i jak odgadła sprytnie dzięki swemu długiemu doświadczeniu to, co powiedział, kryło się przez cały czas na dnie jego nadąsania. — Jaka jest ta madame de Leche? Wzruszyła ramionami i obciągnęła szczelniej peniuar, jak gdyby odsuwając się od niego trochę. — Która madame de Leche? — zapytała, chociaż wiedziała dobrze, o co chodzi: — Są dwie... Stara baronowa i jej synowa... ta, którą nazywają młodą baronową. — Wdowa — rzekł obcesowo. — Młoda baronowa. — Nie widziałam jej nigdy. — Musiałaś o niej słyszeć. — Słyszałam, jak mówiono, że jest piękna.
I prawie od razu pożałowała tych słów. — Ale prawdopodobnie mówią tak, ponieważ olśniewa prowincjonalne kreolskie rodziny. To paryżanka. — Och, paryżanka — powiedział, ale z brzmienia jego głosu nie mogła wywnioskować, co miał na myśli. Na dole zaczęto grać na nowo, tym razem walca. — Oczywiście — powiedziała — niełatwo ją spotkać. Nie obracamy się w tych samych światach. Nie widziałeś jej? — Nie pokazała nawet czubka swego pantofla. — To dumna rodzina. — Niech diabli wezmą ich dumę... Chodź tutaj. Siadaj na kolanach. Podeszła posłuszna jak dziecko, ale czuła się ośmieszona w swej dumie. Była zazdrosna i zagniewana bezsensownie, zazdrosna o kobietę, której żadne z nich nigdy nie widziało. Poczuł, że ciało jej sztywnieje i zapytał: — Co się stało? Czy nie kochasz mnie już? — Naturalnie, że kocham. Pocałowała go, nazwała: ,,chère" i zachowywała się tak, jak zwykle, ale była różnica. Pożądanie, to pożądanie, do którego zawsze odnosiła się z pogardą, walczyło z jej dumą, ponieważ wiedziała, że gdy on tak siedzi, obejmując ją, nie myśli wcale o niej, ale o tamtej kobiecie, której nie widział nigdy... o baronowej de Lèche. Nazywano ją: „Młoda baronowa". Dzięki swemu długotrwałemu doświadczeniu z mężczyznami domyśliła się, że dziś w nocy wrócił nie z miłości do niej, ale dlatego, że nie mógł spać. Znała ten gatunek mężczyzn, chociaż nigdy jeszcze nie spotkała żadnego, który by był tak arogancki, miał tak namiętną wolę i tak podniecał się przeszkodami. Nie był zakochany w baronowej de Lèche. Jakże by to było
możliwe, skoro nigdy jej nie widział? Zakochany był w jej symbolu — ponieważ gardziła nim i nie chciała go widzieć, i ponieważ uważał się za kogoś, komu nie można było się oprzeć. Wrócił do Lwicy, myśląc o madame de Leche. Używał jej jako zastępczej kochanki. Chciała powiedzieć: — Idź precz. Nigdy więcej tu nie wracaj. Nie chcę cię widzieć więcej. -- Ale w tej samej chwili dotknięcie jego ręki, nawet widok głowy, pokrytej kędzierzawymi, czarnymi włosami, które były tak sprężyste i zdawały się mieć swoje własne życie, osłabiały zupełnie jej wolę. Mogła tylko powiedzieć słabo jak pierwsza lepsza niemądra kobieta: --- Nie myśl o niej... To ci nie przyniesie nic dobrego... Rodzina de Leche jest dumna jak diabli. Nie plunęłaby nawet na Jankesa. • — Chciała powiedzieć: Jakże możesz przypuszczać, że kobieta, pochodząca z Paryża, zechce zaprzątać sobie głowę chamem z Bostonu? Jakże to wszystko, co jest paryskie i katolickie, i co jest samym wykwitem cywilizacji, mogłoby mieć cokolwiek wspólnego z synem sklepikarzy z Nowej Anglii? Ale trzymała język za zębami, gdyż wiedziała, że aczkolwiek on sam oczerniał Boston i wszystkich, którzy tam byli, nigdy nie pozwoliłby innym natrząsać się z niego. W jakiś sposób musiał odgadnąć, o czym myślała, gdyż rzekł, jak gdyby mówiąc sam do siebie: — Niech diabli wezmą jej dumę... Niech diabli wezmą jej pogardę... Nie mówmy o niej. Zapomnijmy o niej. — Chwycił Lwicę i pocałował z taką samą pasją, jaka znajdowała się na samym dnie jej poniżającej uległości. Była to —jak odgadywała swym instynktem — pasja zawiedzionego, rozdartego wewnętrznie, nieszczęśliwego człowieka, który usiłował zatracić się w miłości tak samo, jak usiłował zatracić się w piciu. Nawet wtedy, gdy całował ją, myślała:
Przyjdzie dzień, gdy zniszczy sam siebie, o ile nie znajdzie spokoju. — Znajdowała pewnego rodzaju perwersyjną, makabryczną rozkosz w uleganiu mu; w usiłowaniach, aby pomóc mu zapomnieć o tym, co go dręczyło. Wypili jeszcze butelkę szampana i Lwica, kobieta interesu, dumna i niezależna światowa kobieta, stała się słabą i niemądrą, jak pierwsza lepsza pospolita, sentymentalna dziewczyna pod arkadami Palais Royal. Ale za to oddałaby w tym momencie wszystkie swoje klejnoty, wszystkie domy na Boulevard Poisonnière, nawet możliwość długiego, długiego odpoczynku w małym miasteczku Pèrigord jako madame Duchesne. Odrzuciła w tył głowę i dziwacznym, zduszonym szeptem wezwała Boga, aby ją ratował. Na dole wybuchła nowa bójka. Ernestyna z przekleństwami w gwarze,,voodoo", wyrzuciła pijanego mężczyznę na środek ulicy Royal. Orkiestra przestała wreszcie grać. Clelia oraz inne dziewczęta dotarły z obolałymi nogami na górę, do swoich łóżek. W końcu on także leżał cichy i pogrążony we śnie - podczas gdy ona czuwała, myśląc, że wygląda tak, jak mały chłopczyk, niegrzeczny mały chłopczyk, którego każdy na pewno będzie psuł. Na dworze niebo zaróżowiło się nad bajorem i żaby przestały rechotać. Wkrótce z płaskiej wieży St. Louis doszedł ją dźwięk dzwonów, wzywających na wczesną mszę. Podniósłszy się, ubrała się szybko i zarzuciwszy na głowę chustkę z czarnej koronki, zeszła w dół po schodach — przez salę balową, wypełnioną zapachem stęchłe-go wina i dymu od cygar koło przewróconych krzeseł i stłuczonego lustra i dalej na puste, ciche ulice. Szła na mszę modlić się za swą duszę, aby została uwolniona od czaru, który rzucił na nią diabeł; szła
modlić się za swą wolność i oswobodzenie od niewolnictwa ciała. W drzwiach starego kościoła stanęła twarzą w twarz z kobietą młodszą od siebie; z kobietą o dziwnej urodzie, której fiołkowe oczy i czarne włosy lśniły poprzez koronki zawoju, osłaniającego twarz. Kobieta odpowiedziała jej szybko spojrzeniem, a potem spuściła w dół oczy, ale w ciągu tej sekundy pojawił się między nimi dziwny błysk zrozumienia. Lwicy wydało się nawet, że tamta uśmiechnęła się, jak gdyby chcąc ją uspokoić, że był to nawet uśmiech przyjaźni, uśmiech prawie siostrzany. Lwica zaczekała, aby pozwolić jej przejść pierwszej, a potem z uczuciem osłabienia pomyślała: To musi być ona. To musi być młoda baronowa... Zanim weszła do kościoła, sprofanowała ten przybytek, szepcząc modlitwę: — Och, Boże! Och, Matko Boska, zrób tak, aby on jej nigdy nie zobaczył! Lękała się tego, co zobaczyła, gdyż dzięki swemu doświadczeniu wiedziała, co to było. W domu przy ulicy Pinckney ciotka Tam i Agnieszka gotowe były do odjazdu. Chłodne kwietniowe słońce w Bostonie dochodziło przez olbrzymie, otoczone białą framugą okna, rzucając małe języczki światła na ciężki mahoń mebli, grube, solidne dywany i nieskalaną białą poręcz wysokiej, spiralnej klatki schodowej. Były tam Minna i Brygida, kucharka i pokojówka. Minna mięła wciąż fartuch, a Brygida popłakiwała cicho, polecając Agnieszkę i ciotkę Tam opiece wszystkich świętych, jacy tylko przychodzili jej na myśl. Niewątpliwie panna Agnieszka i ciotka Tam będą potrzebowały ich opieki, udając się w taką podróż do Murzynów, cudzoziemców i buntowników.
Na przedzie stał Ethan Wicks: solidny, flegmatyczny, brodaty mężczyzna, napełniający otuchą, uosobienie mocy wobec tylu histerycznych kobiet. Żyjąc w domu pełnym kobiet był ustawicznie zmuszany do roli sternika, dbającego o utrzymanie równowagi. Wobec tego przyswoił sobie maskę wystudiowanego spokoju i zewnętrznej obojętności, która czasem daleka była od prawdziwego stanu jego uczuć. Były nawet chwile, kiedy — zmuszony do reakcji wobec krzyków, łez i szlochów — podejmował decyzje przeciwne swym własnym chęciom i poglądom, po prostu w tym celu, aby wywołać wrażenie rozsądku, spokoju i porządku. Teraz, gdy Agnieszka i Tam gotowe były do odjazdu, uświadamiał sobie, że pozwolił im jechać po prostu dlatego, że wszyscy inni członkowie rodziny prawie same kobiety — lamentowali i nazywali cały projekt tej wyprawy bezsensownym i niebezpiecznym. W głębi serca był zaniepokojony, ale wiedział, że teraz już za późno na zmianę decyzji. Przede wszystkim dałoby to kobietom sposobność do traktowania go z góry i głoszenia, że oczywiście one miały rację przez cały czas, i oznaczało słabość, czego — jak nauczył się dawno — nie mógłby nigdy ryzykować człowiek, rządzący finansami i stanowiący o jedenastu kobietach w rodzinie. Jego córka Agnieszka i niezamężna szwagierka Tam, będą musiały się udać w tę podróż. Nawet gdyby miały być wzięte do niewoli przez Konfederatów albo uwiedzione przez dziwacznych, dzikich mieszkańców Kuby; nawet gdyby ich okręt miał być rozbity w Zatoce Meksykańskiej lub one same zechciały cofnąć się — on musiałby trwać przy swej decyzji. Ongiś, dawno już, kiedy urodził się Dawid, Ethan Wicks miał nadzieję, że syn, jako jeszcze jeden mężczyzna w rodzinie, zdejmie z jego ramion część ciężaru. Przed
wielu laty zrezygnował jednak z tej nadziei, gdyż Dawid nie różnił się zbytnio od kobiet. Był poetą... Wyobraźcie sobie solidnego bostońskiego kupca w rodzaju Ethana Wicksa, mającego za syna poetę. Wicksowie nie byli artystami ani intelektualistami, jak Adamsowie lub Lowellsowie. Byli zawsze solidną, konserwatywną rodziną sklepikarzy, w której poeta był po prostu katastrofą. Patrząc na ciotkę Tam wielu ludzi przypuszczało, że posiada ona rozsądek i trzeźwy umysł mężczyzny. Ciotka Tam miała koński wygląd. Hołdowała koncepcjom na temat wyzwolenia kobiet i była przyjaciółką Margaret Fuller i Bronson Alcott, ale w głębi duszy — co jej szwagier wiedział — była najbardziej sentymentalną i histeryczną ze wszystkich. Nigdy właściwie nie mógł się zdecydować, czy to wygląd zewnętrzny i postępowe poglądy wypaczyły ją, pozbawiając możności zostania troskliwą żoną i matką, czy też staropanieństwo przyczyniło się do powstania jej postępowych opinii. Miał kapelusz w ręce i wełniany szal na ramionach, ponieważ pomimo złudnego blasku chłodnego słońca, brudny śnieg leżał wciąż jeszcze w cieniu domów na ulicy Pinckney. Stangret Terry zawiózł ich na stację spadzistą ulicą Beacon. Sąsiedzi na schodkach i chodnikach poznawali Terry'ego i wracali do swoich domów, aby stłumionym szeptem mówić o szaleństwie Ethana Wicksa, który pozwalał swojej córce i szwagierce na wyjazd w czasie wojny do okupowanego, konfederackiego miasta. Wcale tak nie jest — mówiono — by można było liczyć na ciotkę Tam w krytycznej sytuacji; ona jest bardziej niezrównoważona niż Agnieszka. Boston był małym miastem, raczej miasteczkiem niż
miastem, gdzie wszyscy nawzajem znali swoje sprawy. Dwie czy trzy kobiety, mądrzejsze lub bardziej doświadczone, aniżeli inne mieszkanki Bostonu, potrząsały głowami i wyrażały powątpiewanie, czy rzeczywiście uczucie Agnieszki do brata-bliźniaka bądź zaproszenie wuja, generała Wicksa — było bodźcem do tej dalekiej podróży. Myślały i mówiły, że bardziej prawdopodobne jest, iż podziałała tu atrakcja w osobie ciemnowłosego, uwodzicielskiego Toma Bedloe, nicponia, awanturnika, obieżyświata, który wzbudzał bezwstydne uczucia w niejednej szanującej się kobiecie. Wystarczyło, by wszedł do salonu, a zmieniał całą atmosferę: rumieńce na twarzy każdej normalnej kobiety stawały się mocniejsze, a blask jej oczu jaśniejszy. Ale poślubić go... co to, to nie! Nie mogły zrozumieć, jak Ethan Wicks mógł pozwolić na to, by jego czysta, młodziutka córka zaręczona była z takim rozpustnikiem. Wolałyby raczej widzieć swoje własne córki w grobie. Tak więc, gdy tłuste konie Ethana Wicksa wiozły Agnieszkę w dół ulicą Beacon ku stacji — firanki we frontowych oknach, w jednym domu za drugim, odchylone były na bok, a zamężne kobiety w średnim wieku, stare panny, a nawet młode dziewczęta obserwowały powóz wiozący biedną, małą Agnieszkę Wicks ku jej zwodniczemu i strasznemu losowi. W kabriolecie dziewczyna siedziała koło ciotki Tam, trzymając na kolanach mufkę i torebkę; siedziała na wprost ojca, przyglądając się jego szerokiej, ponurej, tępej twarzy. W głębi serca była trochę wystraszona, nie tyle ze względu na przygodę, która była przed nią, ile przez świadomość, że po raz pierwszy w życiu porzucała opiekę lego ciężkiego mężczyzny siedzącego naprzeciw niej; mężczyzny, który podejmował za nią każdą decyzję, od
chwili gdy się urodziła; który chronił ją i zaopatrzył w solidny, wygodny dom przy ulicy Pinckncy oraz. w stary dom otoczony ogrodami w Dedham. Między tymi dwoma domami upłynęło całe jej życie — bezpieczne, solidne, bez zdarzeń, z wyjątkiem zdechnięcia kotki lub burzliwych odwiedzin Toma Bedloe. Gdy patrzyła na ojca, jej myśli na przekór dziewczęcej wstydliwości odbiegały uporczywie do Tomasza, albowiem — chociaż będąc sama w łóżku w nocy nazywała go w myślach „Tomem", a nawet „drogim Tomem" -- to w rzeczywistości nigdy jeszcze w życiu nie nazwała go inaczej niż „panem Bedloe" lub „majorem Bedloe", a coś raz czy dwa — Tomem. Kobiety za firankami na ulicy Beacon miały zupełną rację; to nie wuj Jakub Wicks ciągnął ją do Nowego Orleanu ani nawet nie jej brat Dawid — tylko Tom Bedloe. Od samego początku istniał tylko Tom Bedloe — od pierwszej chwili, kiedy wszedł do saloniku Elizy Trent i zobaczyła jego kędzierzawą głowę, niebieskie oczy, mocne rumieńce i szerokie, zmysłowe usta. Coś się z nią stało w tym momencie i stawało się od tego czasu ciągle, bez przerwy, bez zmiany, nieubłaganie. Wkrótce wpłynęło to na zmianę całego jej charakteru. Z prostego, naiwnego dziecka przeistoczyła się w istotę tajemniczą, a nawet przebiegłą. Kombinowała, bardziej instynktownie, aniżeli rozumowo, jakby go spotkać, jakby doprowadzić swego ojca do tego, by nie mógł się wykręcić od zapraszania go na obiad w niedzielę wieczorem. Po raz pierwszy w swym nudnym, spokojnym życiu doznawała podniecających wrażeń. Wychowana, chroniona i osłaniana przez ojca i ciotkę Tam, nie wiedziała absolutnie nic o życiu. Nie miała nawet najsłabszego podejrzenia, co takiego kazało jej
spiskować i kombinować, aby tylko widywać Toma Bedloe. Wiedziała, tylko że musiała to robić. Przypuszczała, że jest zakochana, chociaż gwałtowność tego uczucia była o wiele silniejsza, aniżeli jakiekolwiek emocje, opisywane w tych paru przyzwoitych powieściach, które czytała. Jej własne uczucie było jak rozkoszna choroba, która powodowała gorączkę, a nawet majaczenia i sny, najdziksze i najbardziej podniecające. Wiedziała z napomykań i szeptów, a także dzięki swemu własnemu kobiecemu instynktowi, że Tom był „zepsuty", ale dzięki temu wszystko to było jeszcze bardziej podniecające. Nie była nawet zupełnie pewna, jakie to „zepsucie" miał na sumieniu. Ale myśl ta podobała się jej, ponieważ zawsze tkwiła nadzieja: Może to ja go potrafię zmienić? Może potrafię oswoić jego dzikość i zrobić z niego statecznego i cnotliwego męża? Ponieważ nie wiedziała absolutnie nic o życiu, w czasie długiego nocnego czuwania wydawało się jej to zupełnie prostym zadaniem. Kiedy nie miała od niego wiadomości całymi tygodniami, stawała się niespokojna i milcząca, a nawet chora. Gdyby został zabity — mówiła do siebie — nie wyjdę za mąż za nikogo innego, ale poświęcę swoje życie dobrym uczynkom. Będę przez resztę życia ubierała się na czarno, oczywiście „do twarzy" z małym welonem, opadającym z tyłu kapelusza. Jednak nie myśl o jego śmierci niepokoiła ją tak bardzo, jak myśl, że mógł znaleźć sobie jakąś inną kobietę, którą kochał więcej niż ją, i że zapomniał o niej. Pisała więc do niego trzy razy w tygodniu listy, które pozornie były potulne, niewinne i proste, ale w rzeczywistości stanowiły arcydzieła przebiegłości, przypominając mu instynktownie o rzeczach, które skłoniły go do oświadczyn... o takich rzeczach, jak jej niewinność,
świeżość i młodość. Jak to robiła i dlaczego, nie miała pojęcia, ale raz ciotka Tam, której przemożne zainteresowanie nowymi doktrynami obejmowało także reinkarnację, rzekła: — Agnieszko droga, musisz być tym, co nazywają „bardzo starą duszą". Wiesz więcej aniżeli miałaś możność nauczyć się w ciągu swego obecnego krótkiego pobytu na tej ziemi. — Jej trzeźwy ojciec odpowiedział na to wówczas: — Nic nie wiem o tych bredniach. Tam, ale są chwile, kiedy wydaje mi się, że Agnieszka jest bardzo bliska zostania kokietką. Tak więc, kiedy jej ciotka, a żona generała, napisała list z propozycją, aby ona i Tam odwiedziły Nowy Orlean teraz, kiedy Dawid i Tom są tam obaj, Agnieszka siedziała przy kolacji cicho, jak myszka, zachowując się tak, jak gdyby pomysł ten był zbyt śmieszny nawet na to, by o nim dyskutować. To ciotka Tam przyjęła propozycję z entuzjazmem, ciotka, która mieszkała ongiś w Paryżu i przyjaźniła się z takimi postępowymi kobietami jak Margaret Fuller, Luiza May Alcotl, Harriel Beecher Stowe i podróżowała wiele, odbywając nawet kiedyś wyprawę przez Sycylię na ośle. Ciotka Tam uznała to za cudowny projekt, nie niosący żadnych niebezpieczeństw. Traktowała go tak, jak gdyby nie chodziło o podróż dalszą niż przejażdżka z Bostonu do Dedham. Nie pozwoliła nawet ojcu Agnieszki na wyrażenie sprzeciwu. Kiedy wreszcie ciotka Tam zatrzymała się, aby nabrać tchu i ojciec zapytał Agnieszkę, co o tym myśli, ona odpowiedziała potulna jak jagnię: — Byłoby miło, gdybyśmy mogły odwiedzić ciotkę Luizę i urządzić wygodny dom Dawidowi. On nie jest stworzony do żołnierskiego życia i bardzo tęskni. — I ani jednego słowa o Tomie, chociaż przez cały czas jego ciemny, rozkoszny i niepokojący obraz tkwił na dnie jej
serca i umysłu. Serce jej waliło jak młotem, a przez głowę przewalały się myśli, w jaki sposób przyciągnąć go z powrotem do siebie. Tak więc w ciągu trzech tygodni igrały tą myślą: ciotka Tam pełna entuzjazmu, a Agnieszka zawsze cicha, potulna i uległa, aż w końcu pomysł ten nie wydawał się już niedorzeczny — nawet dla ojca. Był prosty i naturalny, jak coroczna wyprawa do posiadłości w Dedham. Potem zupełnie nagle Ethan Wicks, sam nie wiedząc dokładnie, jak się to stało, uświadomił sobie, że Agnieszka traktuje tę rzecz jako już postanowioną. Przygotowywała swoją garderobę i kazała znieść kufry z ogromnego strychu, a kiedy ojciec wyraził zdziwienie, Agnieszka popłakała trochę, mówiąc, iż sądziła, że wszystko zostało załatwione, zaś ciotka Tam napadła na niego i powiedziała!, że przecież teraz nie może już zmienić zdania i zrobić im obu zawodu... Gdy następnie obie kobiety doprowadziły do kłótni, Ethan Wicks ustąpił i udawał wobec wszystkich kobiet w rodzinie, że zawsze miał taki zamiar, że zmiana zrobi im obu dobrze, i że Nowy Orlean musi być teraz bardzo interesującym miejscem pobytu. Pod opieką generała Wicksa będą obie tak bezpieczne, jak na ulicy Pinckney. To Agnieszka chciała, aby ich przyjazd był niespodzianką dla biednego, stęsknionego Dawida no, i oczywiście dla Toma, gdyż w przeciwnym razie Tom mógłby zdradzić tajemnicę Dawidowi. Teraz oto znajdowały się w kabriolecie, udając się na pociąg do Nowego Jorku, skąd miały wyruszyć w podróż, która mogła stać się podniecającą przygodą. Agnieszka, siedząc cicho jak myszka, modliła się, aby ojciec nie zmienił zdania w ostatniej chwili — i mówiła do siebie: — Będę go miała. Nikt inny nie będzie go miał, nawet
jeżeli muszę pojechać do Nowego Orleanu i dostać żółtej febry, aby go zatrzymać przy sobie. Kabriolet zatrzymał się gwałtownie; ojciec otworzył drzwiczki, po czym wszyscy wyszli na stację. Nadjechał pociąg i po upływie piętnastu minut ruszył, a ona wychylała się z okna, powiewając ojcu batystową chusteczką, obszytą koronką, i mając w oczach właśnie tyle łez, aby odjazd stał się wzruszający. W Nowym Orleanie wuj Jakub Wicks rządził jak perski satrapa, Ethan znał swego brata dość dobrze, ponieważ dzieliła ich tylko różnica trzech lat i ongiś bawili się razem w starym ogrodzie w Dedham i chodzili pływać w lodowatej wodzie w Maine, gdzie Jim komenderował każdym młodszym od siebie chłopcem i przybierał tony boskiej nieomylności we wszystkich sprawach pod słońcem. Kiedy Jim wrócił z West Point i przyjechał z wizytą do Dedham, jego arogancja i pewność siebie były tak nieograniczone, że ojciec zauważył: — Jim jest tak nieomylny jak Pan Bóg, z tą różnicą, że Pan Bóg czasami się myli. Generał, rządzący teraz pokonanym Nowym Orleanem, był tym samym nieznośnym osobnikiem, którego Ethan znał jako chłopca, tylko starszym i bardziej zatwardziałym. Mężczyzną krępym i o pospolitej budowie, z piersią wydymającego się pawia, który rządził cywilizowanym miastem jak wódz Hunów. Obok niego na tronie satrapy siedziała jego żona, Luiza — kobieta, która uprawiała cnotę zawodowo, oszczędność zamieniała w skąpstwo, a wygodne życie uważała za grzeszne i złe. Dla ich obojga całe Stany Zjednoczone — zarówno Północ, jak i Południe — to był nieporadny, zepsuty kraj,
z wyjątkiem jednego jedynego zakątka, zwanego Nową Anglią; a nawet Nowa Anglia jako całość była zbrukana w porównaniu z rodzinnym stanem ciotki Luizy — Maine. Wśród wspaniałości najpiękniejszego domu w Nowym Orleanie para ta rządziła pokonanym, ongiś bogatym miastem, jak nowoangielski sędzia pokoju i dama klasowa. Wuj Jim był militarystą i zwolennikiem surowej dyscypliny wojskowej, który ze swego małego wojskowego światka zrobiłby chętnie wzór dla całej cywilizacji. Byli jak intruzi — wyrośli wśród mrozów, skąpi przybysze z Nowej Angli, rzuceni na grunt tego latynoskiego miasta, położonego we wspaniałym, na pół tropikalnym klimacie. Ethan Wicks był nudny, ale nie głupi. Nie lubił swego brata, a jeszcze mniej sympatii miał dla jego żony, Luizy. Jednej rzeczy był pewny: jak długo Jakub i Luiza rządzić będą Nowym Orleanem żelazną pięścią — jak gdyby to była wioska w Nowej Anglii — jego córka Agnieszka będzie bezpieczna. Przy całej swej „żelaznej" cnocie Jakub i Luiza mieli co najmniej dwie słabostki. Jedną z nich były pieniądze; ażeby zdobyć pieniądze nieomal wszystko, z wyjątkiem mordu, było dozwolone w imię nowoangielskiego kultu „sprytu". Człowiek mógł być w swym środowisku filarem moralności; mógł być za pan brat z Bogiem, ale to nie przeszkadzało mu być „sprytnym". „Spryt" był nie tylko usprawiedliwiony, był cnotą. Ludzie tacy, jak Bronson Alcott, którzy nie potrafili wyżywić i zapewnić dachu nad głową swej własnej rodzinie, to byli głupcy, ale ludzie tacy, jak Ethan Wicks, który sprzedawał tandetne kołdry i buty o papierowych podeszwach dla żołnierzy Unii, byli „sprytni" i szanowani. Generał Jakub Wicks był także „sprytny". On i jego żona Luiza żyli oszczędnie jak
chłopi; nie dbali o bogactwo, które mogło im dać w życiu piękno lub przyjemności, ale pożądali majątku po to, aby go schować w skarpetkach lub pod materacami, albo zakopać w pobliżu wychodka na skraju ogrodu. Dla „sprytnego" człowieka Nowy Orlean, bogaty, pokonany i bezradny, ze składami cukru i bawełny, ze skarbcami banków wypełnionymi pieniędzmi, z wielkimi rezydencjami pełnymi srebra i kosztownych mebli stanowił sposobność do grabieży, rzadko rzucaną do stóp „sprytnego" mieszkańca Nowej Anglii. Zapoznawszy się z sytuacją, wuj Jakub posłał do paru przyjaciół „biznesmenów" z Północy, po czym to świętoszkowate towarzystwo przystąpiło do pracy. Jednocześnie wzięli się do roboty, aby ocalić dusze nowoorleańskich buntowników przed prostytucją i pijaństwem, przed pojedynkami i lekkomyślnością. Drugą słabością generała i ciotki Luizy był Tom Bedloe. Od chwili, gdy ujrzeli go w domu Ethana Wicksa w Dedham, owładnął ich wyobraźnią. Dziwna rzecz, że działał na nich mniej więcej tak samo, jak na młodą Agnieszkę. Był tym samym czym oni: mieszkańcem Nowej Anglii. Posiadał jakąś dziką urodę, żar i wigor, z jakim żadne z nich i niewielu mieszkańców Nowej Anglii miało kiedykolwiek do czynienia. Sama jego obecność wprowadzała w ich życie coś, czego tam przedtem nie było. O tym, że był zepsuty, ciotka Luiza wiedziała równie dobrze jak Agnieszka. Wiedziała, na czym polegało to „zepsucie": nie umiał oprzeć się kobietom, ale dziwna rzecz, nie miała mu za złe tego „zepsucia" tak długo, póki nie musiała stykać się z nim bezpośrednio. Nie kłopotała się tym, do czego nie musiała przyznać się otwarcie, a były chwile, kiedy potajemnie znajdowała przyjemność i podniecenie w wyobrażaniu sobie erotycznych przygód tego nicponia Toma.
Tak więc generał Wicks zrobił go majorem i swoim adiutantem, trochę dlatego, że amoralny punkt widzenia Toma był dla niego wygodny. Ilekroć generał robił coś „sprytnie", nie było ani podejrzliwości, ani potępienia w oczach Toma Bedloe. Był może błysk humoru, ale nic więcej, a błysk humoru można było ignorować, udając, że go się nie widzi. Wuj Jakub i ciotka Luiza lubili Toma tak bardzo, że odstąpili mu jedną ze złotych żył w grabieży Nowego Orleanu. Generał Wicks zrobił swego adiutanta poborcą opłat portowych z napomknieniem, że jest tam wiele sposobności dla „sprytnych" interesów. Tak więc Tom z błyskiem swych jasnych, niebieskich oczu objął to stanowisko, mając, jako faworyt tetrarchy i jego małżonki, wspaniałe widoki przed sobą. W ciągu trzech miesięcy skorzystał już bardzo wiele. Było późne popołudnie, kiedy Tom obudził się w czer-wono-złocistej sypialni Lwicy. Na dole bar i sala balowa były już zatłoczone i muzyka zaczęła grać. Przez chwilę, gdy się przebudził, nie wiedział, gdzie się znajduje, ani w jaki sposób tu się dostał. Bolała go głowa i czuł się przygnębiony. Kiedy w odpowiedzi na jego gniewny dzwonek zjawiła się Ernestyna, zapytał o Lwicę. Otrzymał odpowiedź, że znajduje się na dole, występując jako gospodyni. Ernestyna przyniosła mu do wypicia dżin na rozpoczęcie dnia. — Jaki to dzień? — zapytał. — Niedziela — powiedziała Murzynka. —- Ale już prawie minęła. — Zaczął się zastanawiać nad różnicą między niedzielą w Nowym Orleanie a niedzielą w Bostonie, gdzie nie było wesołości i nawet na ulicach pokazywało się mało ludzi.
Zamiast odejść, Ernestyna stała, przyglądając mu się; jej wielkie hebanowe ręce, gołe do łokci, wsparte były na biodrach. Miała kobiecą figurę z rozłożystym zadkiem i dużymi piersiami, ale silę taką jak mężczyzna. Tomasz zamknął oczy, aby znaleźć ulgę dla swej obolałej głowy, a gdy je w końcu otworzył, Ernestyna stała wciąż jeszcze, w nogach łóżka, jak coś w rodzaju potężnej hebanowej Nemesis ze wspaniałym „tignon". Miała w sobie tyleż żywotności i barbarzyństwa, ile pokój — dekadencji i nadmiernej elegancji. Spoglądając ponad krawędź wysokiego lustra, Tom myślał: „Może wyrzuci mnie stąd?". Irytowało go spojrzenie tej kobiety wyrażające namiętne zainteresowanie. Wypróżnił szklankę, a potem powiedział: — Czy chcesz czegoś, Ernestyno? Zdjęła ręce z bioder i oparła się o wysoki podnóżek łoża z hebanu i masy perłowej. Była to mająca zamiłowanie do przygód wolna Murzynka z Natchez, która jeździła już do Atlanty i Charleston, a nawet daleko na północ, do Nashville. Lwica traktowała ją jak powiernicę. W pewnym stopniu ona rządziła „Cafe Imperial", sprawując, w zastępstwie Lwicy, władzę jak dowodzący porucznik. — Czegóż wy, Jankesi, chcecie tu, w Nowym Orleanie? — zapytała. Było to pytanie, na które nagle trudno mu było odpowiedzieć. Szukał tępo w swym mózgu jakiegoś uzasadnienia, ale nie znalazł żadnego, a w każdym razie bardzo słabe. — To wojna — rzekł. — Zdobyliśmy miasto. Musimy je utrzymać. — To nie jest miejsce dla was — powiedziała. — Jeżeli wy, Jankesi, pozostaniecie tu zbyt długo, będzie po was... wykończą was kobiety, alkohol i klimat. Nie jesteście dość twardzi.
Były to dziwne słowa w stosunku do mieszkańca Nowej Anglii: że nie był dosyć twardy dla tego delikatnego, dekadenckiego miasta, jakim był Nowy Orlean. Ale tego ranka Tom miał obolałą głowę i słabo tylko uświadamiał sobie, co Murzynka miała na myśli. Zanim zdołał zastanowić się nad odpowiedzią, rzekła: — I dzieją się tutaj rzeczy... — Jakiego rodzaju rzeczy, Ernestyno? — Spiski i różne rzeczy... — Zaczęła wywracać oczami. — Lubię pana, majorze Tomie. Nie chciałabym widzieć, że pana skrzywdzono, a może nawet zabito... Czemu pan nie odejdzie stąd, póki czas? — Mam zajęcie — odpowiedział niepewnie. — No, i jest jeszcze madame. Ona pana strasznie lubi. Miała zamiar pojechać do Atlanty, gdy przyszli Jankesi, ale później, gdy jej piękne oczy padły na pana, majorze Tomie, wyrzekła się tej myśli. — Przez sekundę milczała, a potem rzekła: — To niedobrze dla młodego mężczyzny mieć do czynienia z taką kobietą, jak madame. Nie, panie, to nie jest dobrze. Nie jest zdrowo... — A potem dodała szybko: — Tylko proszę nie mówić jej nigdy, że to powiedziałam. — Nie powiem — rzekł Tom. Ernestyna wyprostowała się, wysuwając do przodu swój olbrzymi biust, z miną kładącą kres rozmowie. — Ja pana lubię, majorze. Gdyby pan posłuchał mojej rady, odszedłby pan z tego miasta zanim chwyci pana choroba, a może i kula w plecy. — Dziękuję, Ernestyno. — Nie chce pan filiżanki czarnej kawy lub czegoś innego, co? — Niczego nie chcę — oświadczy! Tom. Wyszła, pozostawiając go rozmyślającego nad tym, co
powiedziała. Jej mowa była jak rechotanie żab przy grobli i jak zapach ciepłej, mokrej, chorobliwie urodzajnej ziemi, który czasami, gdy gorący wiatr zawiewał od zatoki, dochodził do miasta budząc w Tomie dziwne, nerwowe, nieokreślone uczucie depresji i przygnębienia. „Spiski i różne rzeczy". Morderstwa, obrzędy „voodoo"; tajemnicze znikanie obywateli Luizjany, którzy odnosili się przyjaźnie, a choćby tylko z umiarkowaną grzecznością, do generała Wicksa i jego grabiącej armii. Z uczuciem mdłości na samym dnie żołądka przypomniał sobie wieszanie buntowników, którzy narazili się na niezadowolenie generała, silnych, zdrowych, młodych mężczyzn, kochających życie i kobiety może tak samo, jak on, którzy po chwili stawali się po prostu drgającymi, konającymi, walczącymi ze śmiercią ciałami na końcu sznura. Może Ernestyna ma rację? Może naprawdę powinien odjechać. Zaczął tępo przyglądać się pokojowi. Był wystawny i przesadnie elegancki z ciężkimi portierami z czerwonego brokatu zwisającymi okazale spod ciężkich, złotych baldachimów; z krzesłami i szezlongiem z hebanu i masy perłowej, sprowadzonymi z Paryża. Przyglądał się ze wstrętem pokojowi wraz ze wszystkimi jego szczegółami. Pomyślał: Typowy pokój kurtyzany. I znowu ogarnęła go nagła tęsknota za chłodną surowością jego własnej sypialni z dziecinnych lat w New Bedford. Zaspokojony nie myślał teraz nawet o młodej wdowie w starym domu, gdzie był zakwaterowany. Należała do innej jego cząstki, do tego Toma Bedloe, który był jak młody byczek, wiecznie szukający nowych przygód. Tamten Tom Bedloe zniknął teraz, a w każdym razie spoczywał w uśpieniu, zagubiony wśród wyrzutów sumienia. Ubrał się, czując nieprzyjemny smak w ustach, obola-
łą głową i w nozdrzach przyprawiający o mdłości zapach perfum Lwicy; nałożył na siebie pobrudzoną koszulę z kryzą, która ongiś zdobiła jakiegoś pojedynkującego się nowoorleańskiego dandysa. W nim samym — jak wiedział — było też coś z dandysa; wynikało to z jego żywotności i zdrowia. Ubrał się szybko, opanowany pragnieniem ucieczki z tego gorącego, wulgarnego pokoju i od ciężkich perfum Lwicy. Nie chciał jej widzieć. Na dworze słońce zachodziło i rozpoczęło się słabe rechotanie żab, a gdy przypinał szablę — grzmot przedarł nagłym hukiem dławiącą ciszę pokoju. Był to grzmot, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał; tępy i przytłumiony wilgotnym upałem. Pomyślał: Wrócę do domu, przebiorę się i pójdę na kolację do generała. Zawsze było tam miejsce dla niego; nawet gdy ich uprzedzał w ostatniej chwili. Wiedział, że był ulubieńcem generała Wicksa i „ciotki" Luizy i bez skrupułów wykorzystywał ten fakt. „Ciotka" Luiza starała się zawsze ratować go przed rynsztokiem. Podejrzewał, że gdyby pozbawiony był urody i miał, na przykład, krosty — wysiłki jej nie byłyby nawet w połowie tak duże. Teraz, gdy było mu gorąco i czuł się zbrukany, myślał z przyjemnością o skromnej nowoangielskiej niedzielnej kolacji. Miał dość „bisąue d'eerivesse" i rozgrzewających krew ,,gumbo"*. Przebierze się i zje wczesną i przyzwoitą kolację u generała, a potem wróci do domu i napisze list do Agnieszki — nie wystudiowany, obojętny, nudny list jak ten, który napisał ubiegłej nocy, ale list czuły i pełen miłości, godny jej czystości i dobroci, godny tej dziecięcej słodyczy, która nakazywała mu kochać ją, ilekroć o niej myślał. Agniesz*Tropikalna roślina jadalna, używana jako przyprawa.
ka mogła go uratować. Wydawało się, że on sam nie ma do tego siły. Miał dosyć perfum, szampana i dusznej miłości. Pierwsze duże, gorące krople deszczu spadły, gdy wychodził tylnymi drzwiami z kawiarni „Imperial". Rozpryskiwały się u jego stóp na chodniku — tam, gdzie ciężar ciała na źle ułożonych płytach powodował wydobywanie się przez szczeliny mułu, na którym zbudowane było całe miasto. Przyprawiająca o mdłości słaba woń odpadków i trupów, wchłanianych i rozpuszczanych w mule w ciągu stu pięćdziesięciu lat, unosiła się w deszczu i mieszała ze słabym, gorącym zapachem wistarii na okratowanych balkonach. Idąc, śpieszył się poniekąd dlatego, aby uniknąć nadchodzącej burzy, a poniekąd z niecierpliwości, aby wykąpać się i zmyć z siebie zapach Lwicy, który był dla niego tak samo nieznośny jak woń mułu. Grzmoty ścigały go, przytłumiając podnoszący się chór żab, a gorący deszcz padał coraz szybciej i szybciej. Ale zanim minął z tuzin przecznic, deszcz przeszedł w ulewę. Był to deszcz niepodobny do żadnego innego, jaki widział kiedykolwiek. Woda spływała grubymi, gorącymi płachtami. Nie miała w sobie nic chłodnego i orzeźwiającego. Lekka błotnista mgła unosiła się nad płytami chodników. Woda z dachów przelewała się w płytkich rynnach, spływając mu na głowę i ramiona. Była to piekielna ulewa, wzmagająca tylko uczucie niewygody i przygnębienia. Brudna woda spływała rynsztokami i podnosiła się do połowy jego wojskowych butów. Nie próbował szukać schronienia, gdyż w jego zmęczonym, otępiałym mózgu tkwiła myśl, że w jakiś sposób cała ta woda przyczyni się do oczyszczenia go. W uliczce, prowadzącej do drzwi od podwórza w do-
mu de Leché' ów, świeca z tłuszczu wielorybiego była zgaszona. W ciemnościach potykał się wśród deszczu o kamienie, a następnie, gdy dotarł do drzwi — męczył się przez długi czas, aby włożyć ogromny klucz do dziurki w zamku. Wewnątrz w galeryjce było sucho, tylko mgła dochodziła z ogrodu, gdzie ulewa smagała kwiaty i drzewa. Gdy Tom wchodził po schodach, spostrzegł, że w jego saloniku pali się światło i pomyślał: ,,To Dawid musiał znowu wrócić" i ogarnęło go nagle uczucie irytacji. Ale gdy wszedł, przez otwarte drzwi zobaczył, że to nie był wcale Dawid, tylko jakaś kobieta. Stała odwrócona do niego plecami, a były to smukłe, proste plecy, wysuwające się z fałd szerokiej, żółtej spódnicy-krynoliny, przybranej wstążką. Blask świec w tyle spowijał ją w nikłą ale promienną aureolę. Odgłos deszczu przygłuszał dźwięk jego kroków, toteż nie odwracając się kontynuowała swoje czynności. Obok niej stał świeży bukiet kwiatów — kamelie i jakiś gatunek lilii pomieszane razem — ale ręce jej nie zajmowały się kwiatami, tylko stosem papierów, leżących na jego biurku. W tej chwili domyślił się nagle, że była to młoda baronowa i że szukała czegoś wśród jego osobistych rzeczy. Chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili mając umysł nagle rozbudzony i czujny — postanowił milczeć i odwróciwszy się, wyszedł z powrotem do galeryjki, gdzie odpiął szablę i pozwolił jej upaść na podłogę. Stuk był głośniejszy od odgłosu deszczu, więc kiedy Tom znowu ukazał się w drzwiach — kobieta odwróciła się w jego stronę, pozostawiwszy papiery, zajęła się układaniem lilii i kamelii. Nie zwróciła się ku drzwiom, chociaż był pewny, że wie o jego obecności. Było to przez nią doskonale odegrane; pozornie była tak zaabsorbowana układaniem kwiatów, jak gdyby w pokoju nie było
absolutnie nikogo. Przez chwilę stał obserwując ją cale jego znużenie i nuda zniknęły bez śladu, a serce waliło znowu pod przemoczoną, niebieską wełną bluzy. Żółta suknia pasowała bardzo do jej białej cery i czarnych włosów. Z obudzoną na nowo namiętnością do kobiet uświadomił sobie, że mogła być przed trzydziestką. Głęboko wycięta suknia, odsłaniała szyję i plecy — szyję, która wyglądała jak z kości słoniowej i błyszczała teraz w świetle świecy. Nie mógł dostrzec koloru jej oczu, bo gdy patrzyła w dół na kwiaty, oczy miała przysłonięte długimi, ciemnymi rzęsami, ale uwagę jego zwróciło wygięcie warg — pełnych, zmysłowych i uróżowanych na modłę paryską. Usta miała szerokie, a nos wykrojony delikatnie, trochę zbyt sklepiony u nasady. Pomyślał, że widy wał już piękniejsze kobiety, ale sama doskonałość ich urody sprawiała, że wydawały się zimne. W tej kobiecie była jakaś promienność, jakaś aureola światła, rzucana dookoła niej przez świecę. W jej stroju i sposobie bycia był pewien styl będący zapowiedzią dumy i charakteru. Znowu odgrała wspaniale swoją rolę, gdyż wzdrygnęła się nawet ze zdziwienia, jak gdyby ją przestraszył. Spojrzała na niego i zobaczył, że oczy ma ciemne, chociaż ani piwne, ani czarne. Żółta suknia pasowała do nich również. Powiedziała: — Dobry wieczór. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Przyniosłam panu trochę kwiatków. Spodziewał się, że będzie mówiła z jakimś akcentem albo że w ogóle nie będzie mówiła po angielsku. Jej angielszczyzna była doskonała, taka, jaką się posługują rodowici Anglicy. — To bardzo miło z pani strony — rzekł. — Człowiek mieszkający sam nie ma czasu myśleć o takich rzeczach. Jestem Tomasz Bedloe.
— Wiem — powiedziała. — Widziałam pana. Przyglądałam się, jak pan wychodził rano. Jestem madame de Leche, ta którą nazywają młodą baronową. Pomimo godności w jej zachowaniu i pięknych manier, widział po słabym błysku w oczach, że w duszy śmieje się z komedii, jaką dopiero co odegrali. — Może pani siądzie i wypije szklaneczkę porto? — zapytał. Odmówiła. — Dziękuję panu, lecz babka gniewałaby się bardzo, gdyby wiedziała, że jestem tu sama w pańskim pokoju. Nazywają ją starą baronową. — Byłaby pani zupełnie bezpieczna. Uśmiechnęła się — powolnym, szczególnym, insynuującym uśmiechem, pełnym ironii. Był to jednocześnie bezczelny i zepsuty uśmiech, wyrażający świadomość i doświadczenie. — Na nieszczęście w moim świecie bezpieczeństwo nie ma takiego znaczenia, jak pozory. Widzi pan, nie złożył pan nam jeszcze wizyty... Oficjalnie nie znam pana jeszcze. — Czy to pomoże, jeżeli przyjdę z wizytą? — Możliwe. Gdy rozmawiali, uświadamiał sobie, że go bada: że notuje sobie w pamięci wszystkie szczegóły: jego głowę, sposób trzymania szabli, ramiona, krój bluzy. Było to spojrzenie, jakiego mógłby spodziewać się ze strony kobiet takich, jak Lwica; spojrzenie przenikliwe, nieomal bezczelne, a jednak nieco odmienne od tamtego, może właśnie dzięki wyrazowi godności i dumy. Rad był, że nie może zobaczyć jego przywłaszczonej koszuli z żabotem, pobrudzonym i zmiętym w hulance ubiegłej nocy. — Sądziłem, że nikt z was nie przyjąłby u siebie Jankesa.
— Czekaliśmy na pańską wizytę. To bardzo nudno, gdy się jest zamkniętym w domu; nie można wyjść na ulicę, aby nie narazić się na zniewagę ze strony Jankesów. Wiedział, że kłamie i że zaprosiła go tylko dlatego, ponieważ nakrył ją na myszkowaniu wśród jego papierów, a także trochę z tego powodu, że wydał jej się pociągającym mężczyzną. Była w niej śmiałość i opanowanie, które go zachwycały. Nie ustępowała w niczym; trzymała się swego miejsca z bezczelną pewnością siebie. — Przepraszam... Mam nadzieję, że uwierzy pani, iż nie wszyscy Jankesi są jednakowi. — Słyszał swój własny głos i wydawało mu się, że ma on osobliwy, sztuczny dźwięk tak, jak sztuczne były jego słowa jak gdyby w jakiś sposób zmuszony został do odgrywania roli. — Możliwe — odpowiedziała, uśmiechając się nieco. — Kiedy mogę przyjść? — Dziś wieczór, jeżeli pan chce. Gdy zjemy obiad. — Kiedy państwo jedzą obiad? — Za chwilę. Już jest dzwonek. Gdy to mówiła, poprzez odgłos deszczu dotarł słaby, znany mu dobrze, dźwięk srebrnego dzwonka, którym Serafina wzywała całą rodzinę z bardziej odległych części wielkiego domu. — Muszę już iść. A pan nie powinien tak stać w tym przemoczonym ubraniu, gdy panuje epidemia. — W Nowym Orleanie nie ma zarazy — powiedział. — Generał Wicks oczyścił miasto i poddał kwarantannie wszystkie przychodzące okręty. Uśmiechnęła się znowu. — Wasz generał Wicks może wierzyć w to, że jest Bogiem, ale są rzeczy, których nie zdoła opanować. Zaraza tu jest. Zakonnice mają trzy przypadki w St. Louis. Przyszło to od strony lądu, z góry rzeki...
W tym momencie odwróciła się i okrążywszy róg biurka, przeszła koło Toma. — Proszę mi wybaczyć, ale pójdę już, zanim babka odkryje, gdzie byłam. — Mówi pani doskonale po angielsku — powiedział. — Obawiałem się, gdy zobaczyłem panią, że nie potrafimy się porozumieć. — Matka moja była Irlandką, a ja zostałam wychowana przez angielską guwernantkę. Wyszła na galeryjkę, a gdy szła długim pasażem do przeciwległej części domu, stał przez chwilę, patrząc w ślad za nią. Gdy mrok i padający deszcz zamazały i przesłoniły jej postać, poczuł nagle ukłucie bólu, jak gdyby zrobiło mu się trochę niedobrze. Zdziwiło go to, gdyż pomimo całego swego doświadczenia nigdy jeszcze nie doznał akurat takiego uczucia. Kiedy odeszła, wrócił do swego biurka i wziąwszy leżące na nim papiery, zaczął je dokładnie przeglądać, usiłując zrozumieć, czego wśród nich szukała. Było wiele rzeczy, które mogła wykryć — dowody nieuczciwości, intryg i oszustw — ale wydawało mu się wątpliwe, ażeby umysł kobiety, tym bardziej umysł tak ponętnej i tak bardzo kobiecej istoty — mógł wykryć akurat to, co było tajnego wśród tej masy faktur, dokumentów żeglarskich i nakazów kwarantanny. Nie było nic, najmniejszego nawet śladu tego, co mogło sprowadzić ją do tego pokoju. Może była to tylko kobieca ciekawość — chęć szpiegowania jego życia, odnalezienia i przeczytania prywatnej korespondencji? Potem, gdy rozbierał się i kąpał, zastanawia! się, czy była już kiedyś przedtem w jego pokoju, czy przerzucała jego rzeczy, wynajdując strzępy i fragmenty, które układała razem, jak łamigłówkę obrazkową, aby utworzyć
z nich całość, która była nim i jego nieporządnym /yciem. Przypominał sobie, że dwa czy trzy razy, kiedy wrócił o niespodziewanej porze, srebrny dzwonek zadźwięczał, gdy wchodził w drzwi dolnej galerii, jak gdyby ktoś sial na straży, by ostrzec o jego powrocie. Mogła lo być siara Murzynka Serafina. Na dźwięk dzwonka madame de Leche mogła zniknąć w odległej części domu, zanim zdążył dojść do górnej galerii. Porzucił już zupełnie zamiar pójścia na obiad do generała, a wraz z tym opuściły go dobre intencje. Teraz, kiedy nareszcie zobaczył młodą baronową, nie miał nastroju do nowoangielskiego obiadu. Intuicja i doświadczenie mówiły mu, że ta kobieta jest niepodobna do żadnej innej, jaką znał kiedykolwiek. W tym pierwszym spojrzeniu dostrzegł wyzwanie do walki, jak gdyby naprzeciw niego stał mężczyzna. Gdy ubrał się, zaczął chodzić niecierpliwie lam i z powrotem po zewnętrznej galerii poprzez ulewę obserwując okna, czekając, kiedy w długim salonie na górze zostaną zapalone świece. Chodząc, myślami biegł to w tę, to w ową stronę, ku wielu rzeczom. Myślał o sobie — spokojnie, prawie z humorem, jak gdyby znajdował się całkowicie poza tym energicznym, gwałtownym ciałem, które zawsze wywracało wszystkie jego plany, wszystkie dobre intencje i które wpędzało go w kłopoty, niebezpieczeństwa, szaleństwa i nieuczciwość. Właśnie niepokój tego ciała i głód podniecających wrażeń sprawiły, że jako chłopiec uciekł na statku wielorybniczym. One przywiodły go do wojska. Lekkomyślność i odwaga, jego zwierzęce lubowanie się w gwałcie i niebezpieczeństwie przyniosły mu powodzenie, a nawet w pewnym zakresie sławę. Właśnie jego ciało, jego uroda i żywotność sprawiły, że stał się ulubieńcem generała Wicksa i jego pełnej pruderii,
pulchnej małżonki. Lubili go, ponieważ był urodziwy, a nie dlatego, że był dobry, szlachetny i godny zaufania. Lubili go nawet nie dlatego, że był wesołym nicponiem — najzupełniej szczerym i bezwstydnym łajdakiem — ale po prostu dlatego, że jego fizyczna obecność pobudzała ich żywotność, że była promykiem jaskrawego światła w bezbarwnej monotonii ich własnej, ciasnej egzystencji. On natomiast nie odpłacał żadnemu z nich miłością. Czuł dla nich tylko pogardę. Potem przypomniał sobie ostrzeżenie grubej Ernestyny, aby uciec z tego dziwnego miasta, które było dziwaczną mieszaniną błota i elegancji, perfum i smrodu, kwiatów i zarazy. Może okazać się silniejsze od niego; może się stać—jak powiedziała gruba Ernestyna jego ruiną. Nagle przypomniał sobie postać mężczyzny, który minął go w cieniu drzwi, z pustym rękawem i z bladą twarzą pod szerokim czarnym kapeluszem. Przyszło mu do głowy, że mógł on być jednym z tych, o których mówiła Ernestyna, z tych którzy mogą wpakować mu kulę w plecy; z tych, którzy już pozostawili wielu chełpiących się Murzynów i ordynarnych, nieuczciwych carpetbaggerów — z krzyżem wyciętym na czole — martwych w ciemnych zaułkach i wąskich, cichych uliczkach. Przypomniała mu się także uwaga młodej baronowej, że wróciła zaraza, przerażająca żółta febra, która skazywała setki ludzi na plugawą, ohydną śmierć. Lękał się śmierci tak, jak lękałoby się jej młode zwierzę, gdyby miało świadomość śmierci, ponieważ w życiu było tyle rzeczy zmysłowych i podniecających. Jednak samej śmierci, z którą stykał się wiele razy, obawiał się znacznie mniej aniżeli choroby, która sprowadzała człowieka do poziomu zwierzęcia, zamieniając go w wymiotujące, nieprzytomne, bezradne stworzenie, które czerniało i zaczynało się psuć jeszcze przed śmiercią.
Żółta febra była straszną chorobą — i myśl o tym, że wślizguje się do miasta z bagien i bajorów, albo zakrada się w szeroką, zamuloną rzekę na jakimś brudnym, cudzoziemskim statku — wzbudziła w nim dreszcz przerażenia i nagłą chęć ucieczki; chęć wydostania się na północ, w świat, który był czysty i chłodny, jak pierwszy grudniowy śnieg w Nowej Anglii. W wilgotnym upale zatrząsł się nagle, myśląc: Może byłoby lepiej, gdybym wrócił, ożenił się z Agnieszką i został dobrym obywatelem. — W tym momencie spoglądając poprzez pogrążony w ciemnościach ogród, zobaczył że w długim salonie zapalone zostały świece. Skończyli obiad i ona teraz go oczekuje. W rogu pokoju siedziała bardzo stara kobieta — chuda i niesłychanie pomarszczona, w czarnym koronkowym szalu na głowie i wielką ilością diamentów, lśniących w łagodnym blasku świec, które paliły się w obramowanych, kryształami lichtarzach. Młoda baronowa siedziała przy wytwornym hebanowym fortepianie, umieszczonym tuż przy wysokich, zasłoniętych okiennicami oknach. Za nią Tom zobaczył mężczyznę, który go wyminął w cieniu przy furtce. Mężczyzna ubrany był cały na czarno, z wyjątkiem masy białej koronki przy szyi, nie bielszej jednak od skupionej, delikatnie wyrzeźbionej twarzy ponad nią. Tak jak staruszka, miał błyszczące, czarne oczy. Pokój robił dziwnie zwiędłe wrażenie, róży i bladego błękitu, srebra i kryształu; był to dziwnie kobiecy pokój z olbrzymią konsolą z bladoróżowego marmuru pod ciężko rzeźbionym, złoconym lustrem. Była tam stara Serafina w sukni w białe i wiśniowe pasy; z „tignon" w kolorze zielono-różowym.
Gdy stanął w drzwiach, zobaczył to wszystko wyraźnie, jak na obrazku — może dlatego, że było takie obce, a może — ponieważ po raz pierwszy został przyjęty przez nowoorleańską rodzinę. Generałostwo Wicks zajęli dla siebie znany i piękny dom, ale generał umieścił swoje konie w zabudowaniach dla niewolników, a ciotka Luiza niezwłocznie zniszczyła charakter tego miejsca, urządzając dom zgodnie ze swym oszczędnym smakiem przywiezionym z Maine. W tym pokoju był blask, który rozżarzył wszystko co zmysłowe. Na jego widok młoda baronowa podniosła się od fortepianu i przeszła przez pokój, a młodzieniec z białą romantyczną twarzą wstał. — Jest pan bardzo punktualny — rzekła. — Czekałem na światło. — Wiedział, że drwi sobie z niego i że przez cały czas zdawała sobie sprawę z jego zniecierpliwienia. — To jest babka — powiedziała przedstawiając go staruszce. — Niestety, mówi tylko po hiszpańsku i francusku, i trochę po włosku. Staruszka pochyliła się nieco do przodu na krześle, wyciągnąwszy rękę do pocałowania gestem tak władczym, że ku swemu własnemu zdumieniu Tom pocałował ją. Staruszka nie powiedziała nic, tylko obrzuciła go nagłym, palącym spojrzeniem swych intensywnie czarnych oczu, spojrzeniem badawczym, które było nieomal fizycznym aktem, tak jak gdyby go dotknęła. Blady młodzieniec wyciągnął rękę, a młoda baronowa powiedziała: — To jest mój kuzyn, baron de Leche. Oczy kuzyna były takie same, jak staruszki: czarne i błyszczące, ale nie było w nich życia i wypalonej
namiętności. Były to oczy zimne — oczy fanatyka, mające w sobie coś szalonego. Powiedział grzecznie, ale chłodno: — Mam nadzieję, że jest panu wygodnie w naszym domu. - Bardzo wygodnie, dziękuję. Nie można by właściwie czuć się wygodniej. W dodatku gdy się ma w pokoju świeże kwiaty, umieszczone tam przez pańską czarującą kuzynkę... Mężczyzna spojrzał szybko na młodą baronową; było to chłodne, mętne spojrzenie, ale pełne pytań. Na twarzy jej pojawi! się rumieniec i Tom pomyślał: „Teraz ja jestem górą". Miał szczególne uczucie, że znajduje się na ruchomym piasku i jest zmuszony uważać, jak stąpa — cal po calu aby nagle nie pogrążyć się we wrogim tajemniczym trzęsawisku. Uświadomił sobie niechęć starej kobiety i młodego mężczyzny, niechęć, pochodzącą ze zranionej dumy pokonanego. Wiedział także, że na dnie dwóch par oczu kryla się dzika pogarda dla niego jako dla Jankesa — barbarzyńcy, nie ucywilizowanego chama. Było to uczucie tak silne, że poczuł gwałtowne zakłopotanie i niepewność, jak gdyby rękawy jego bluzy były zbyt krótkie, buty zabłocone, a kamizelka poplamiona. Nie zastanawiając się spojrzał mimo woli na swoje odbicie w olbrzymim zwierciadle. To, co zobaczył, dodało mu pewności siebie. Był bardziej mężczyzną aniżeli baron o woskowej twarzy, z pustym rękawem. Nagle powziął podejrzenie, że właśnie dlatego młodzieniec obrzuci! go spojrzeniem, które wyrażało tak głęboką nienawiść. Młoda baronowa posiadała właściwość wzbudzania rywalizacji między mężczyznami, nie ze względu na swoją urodę, która była szczególna i — jak niektórzy uważali — wątpliwa,
ale ze względu na coś innego: jakąś wyzywającą cechę kobiecości, która znajdowała się jak gdyby tuż pod powierzchnią. Wiedział, że jego uwaga o kwiatach wzbudziła w niej niezadowolenie, ale tylko na chwilę. Później — ze złośliwością, która od czasu do czasu uwidoczniła się w niebieskich oczach — domyślił się, że sprawiło jej przyjemność uczucie zazdrości, które słowa te wzbudziły w jej kuzynie. — Baronowa czasami przekracza przyjęte normy. Przypuszczam, że to skutek jej irlandzkiej krwi. Moja rodzina przeciwna była małżeństwu kuzyna — powiedział baron. Młoda baronowa roześmiała się. — Tak, nie było dosyć pieniędzy. Nie miałam posagu. Mój mąż zakochał się we mnie. Ale ja nauczyłam się, co znaczą pieniądze. Stałam się mądra w tej dziedzinie... mądrzejsza nawet od rodziny de Leche. Staruszka w kącie zapytała nagle po francusku: — Co ona mówi? Baron przetłumaczył szybko, a staruszka powiedziała: — To zgroza. Nie ma wstydu! — i potrząsnęła małą, wysadzoną diamentami błyskotką, którą trzymała w ręce. Zrobiona była z czarnej emalii i onyksu i miała z tuzin małych wisiorków, wysadzanych diamentami i przytwierdzonych do złotego łańcuszka. Dźwięk, jaki wydawała, brzmiał jak trzeszczenie kości. Maleńki psiak rasy, jakiej Tom Bodloe nie widział jeszcze nigdy, wpadł do pokoju, skierował się wprost do starej baronowej i wskoczył jej na kolana. Potem, w jednej sekundzie, odwrócił się, podniósł nos w powietrze i powąchawszy, odkrył w pokoju obecność nieznajomego. Poszukawszy swymi wodnistymi oczkami zobaczył Toma i zeskoczywszy na podłogę, podbiegł ku niemu, szczeka-
jąc i wyjąc. Młoda baronowa przyszła Tomowi z pomocą. Stanąwszy między gościem a zwierzęciem kopnęła psa z nagłą, gwałtowną złością. Koniuszkiem swego maleńkiego pantofla uderzyła go w brzuch i psiak zaczął wyć histerycznie. Staruszka, która do tej chwili siedziała jak lalka woskowa na wystawie pana Barnuma, nagle odzyskała wigor. Obrzucając wnuczkę powodzią wrzasków po francusku i hiszpańsku, zerwała się z miejsca i chwyciła zwierzę, po czym — przycisnąwszy je do swej chudej starczej piersi — raptownie zmieniła ton i obrzuciła psiaka gradem pieszczotliwych słów. -- Powinnaś się wstydzić -- powiedział baron. Zaś młoda baronowa rzekła po francusku: — Przepraszam, babko. Chodziło tylko o to, że dokuczał naszemu gościowi. Nie chciałam kopnąć go tak mocno. Bedloe nie mógł zrozumieć, co mówiła, ale uświadomił sobie, że wyraz jej ciemnych oczu przeczył tonowi głosu, który był jedwabisty i pojednawczy. Oczy wypełnione były ostrą nienawiścią — taką samą natężoną nienawiścią, z jaką kopnęła dokuczliwego, szczekającego psiaka. — Musi pan wybaczyć złe maniery, jakie okazujemy wobec siebie. Stanowimy namiętną rodzinę. Jestem z natury łagodna, ale nabrałam dzikości przez konieczność samoobrony — powiedziała do Toma. Znalazł się w szczególnej sytuacji — jak gdyby nie było go wcale w pokoju — z wyjątkiem chwil, kiedy młoda kobieta zwracała się do niego. Nie tylko dlatego, że cała ta trójka zdawała się pałać do siebie nienawiścią i była bezwstydna w okazywaniu tego, ale ponieważ mógł zrozumieć zaledwie połowę z tego, co mówili. Ilekroć sam coś powiedział —jakieś proste zdanie, sztywne i grzeczne
— miało ono twardy, sztuczny dźwięk. Wiele trzeba było na to, aby mógł czuć się niepewnie, ale teraz miał uczucie przykrości i żałował, że w ogóle tu przyszedł. Przez chwilę ta dziwna kobieta nie wydawała już mu się wcale pociągająca. Pomyślał: — Co ja tu robię? Po co przyszedłem? Oni wszyscy mnie nienawidzą; ta kobieta może więcej niż tamtych dwoje. Jednak prawie w tej samej chwili wiedział już znowu, po co przyszedł. Kobieta nie była wcale taka piękna, jak mu się wydało; w rzeczywistości wcale nie była piękna. Nie to pociągało go teraz, ale coś wewnątrz niej, jakiś ogień. Znowu uświadomił sobie, że było to wyzwanie. Świadom był także, że oczy kuzyna śledziły każdy jej ruch, każdy gest i pomyślał nagle: On się w niej kocha pomimo istniejącej między nimi nienawiści. Wszystko to było zagmatwane i nieprzyjemne, skomplikowane i ponure. Usłyszał siebie mówiącego nerwowo: Pani śpiewa ślicznie. Słucham tego co wieczór. Baron odpowiedział, zanim ona zdążyła przemówić: — Nie wątpię, że baronowa wiedziała o tym. — Wiedziałam o tym, Amadeuszu. Dwa razy, poprzez, żaluzje, zauważyłam, że pan stoi w galerii i słucha. Rzeczywiście śpiewam dobrze i mam dobry głos. Czuję się zadowolona i pochlebia mi, gdy komukolwiek podoba się mój śpiew. Staruszka zapytała znowu: — Co ona mówi? — a gdy baron przetłumaczył, powtórzyła znowu: — Co za zgroza. Nie ma wstydu. — Może zaśpiewa pani dla mnie teraz? — zapytał Bedloe. — Z przyjemnością. — Podniosła się i podeszła do fortepianu, a w tej samej chwili staruszka, wziąwszy psiaka pod jedno ramię, a w drugiej ręce trzymając
grzechoczący breloczek z diamentów — wstała, rzekła namaszczonym tonem do Toma — Dobranoc panu — i wyszła z pokoju. Podniósł się w momencie jej majestatycznego odejścia i spoglądał w ślad za nią. Zdawała się nie chodzić wcale, ale płynąć, jak gdyby kiedyś ćwiczyła w balecie. - Babka — powiedziała, uśmiechając się, młoda baronowa - nie toleruje mego śpiewu. Zdaje mi się, że ona nie znosi muzyki. Gdy staruszka wyszła z pokoju, pozostawiła za sobą otwarte drzwi Tom mógł widzieć jej ciemną postać, sunącą w dół długiego korytarza, oświetlonego świecami i jaśniejącego łagodnym blaskiem, jak pokój, w którym się znajdował. Jakby chcąc odwrócić jego uwagę od staruszki, młoda kobieta wydobyła wstrząsającą kaskadę tonów, zagłuszających odgłos gorącego deszczu. Gdy odwróciła się, zaczęła śpiewać arię z „II re pastore", którą Dawid Wicks słyszał czekając na Toma. Tom słabo znał się na muzyce; uznawał tylko tę, która sprawiała mu zmysłową rozkosz, a teraz było mu przyjemnie nie tylko ze względu na obraz młodej baronowej siedzącej przy fortepianie, ale z powodu prześlicznej struktury arii, którą śpiewała zupełnie bez wysiłku, a jednak z takim wdziękiem i artyzmem. Śpiewała po włosku -- — tak, że nie rozumiał ani słowa — a jednak wywierało to na nim niezwykłe wrażenie. Po krótkiej chwili całe skrępowanie, poczucie dysharmonii, a nawet uczucie nienawiści w atmosferze tego pokoju zdawało się zanikać. Do Toma wróciło uczucie lekkiego znużenia, a dźwięk muzyki działał na niego tak, jak gdyby młoda kobieta stała przy nim i gładziła go delikatnie po obolałej głowie. Nie chciało się wierzyć, iż ta kobieta w żółtej sukni, śpiewająca tak spokojnie, była tą samą,
która dopiero co kopnęła gwałtownie małego psiaka staruszki. Kiedy skończyła ostatnią delikatną frazę, rozlewną i kojącą jak dźwięk srebrnego dzwonka, otworzył oczy i zobaczył przede wszystkim młodzieńca z bladą twarzą i pustym rękawem. Patrzył na nią. Zapomniał o znienawidzonym gościu. Potem śpiewała jeszcze i jeszcze: ,,Vo che sapete" z „Figara" i arię z „Orfeusza" Glucka. Na dworze ustał deszcz i nagły podmuch wiatru od dalekiej zatoki zgasił trzy świece w lichtarzach, pozostawiając postać kobiety w cieniu. Niezwykła senność ogarnęła Toma. Siedząc z zamkniętymi oczami, widział ją zupełnie wyraźnie: delikatny zarys szyi i granatową czerń włosów, ciemne, niebieskofiołkowe oczy i usta, które były ponętne, a jednocześnie brzydkie, gdyż miały w sobie coś złego. Jednakże ta ich brzydota fascynowała. Obraz ten wyryty został na zawsze w jego mózgu. Pomyślał niejasno, na podstawie swego doświadczenia: Taką ją zapamiętam na zawsze. Muzyka dobiegła końca i Tom otworzył oczy. Baronowa wstała, wyprostowała się z tym swoim szczególnym wyrazem dumy. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i weszła Serafina, a w ślad za nią bardzo stary Murzyn w zwykłym, prostym stroju, z twarzą jak u małpy, z czaszką pokrytą białą wełną. Wydawał się podniecony i przepchnął się obok Serafiny. Zrobił dziwaczny dyg, szurając nogami, po czym zaczął mówić coś dziko w swoim narzeczu. Młoda baronowa odpowiedziała mu parę razy, raz odezwał się kuzyn. Potem nagle powiedziała coś bardzo ostro, a Serafina wziąwszy go za ramię, wyprowadziła siłą. Stary odwrócił się jednak i znowu zaczął mówić szybko, ale baronowa uciszyła go okrzykiem: — Uspokój się, Teofilu. Pomówię z tobą jutro.
— On się boi, ponieważ febra wybuchła w Bel Manoir. To jedna z naszych plantacji. Znajduje się zupełnie blisko... przerażająco blisko, po drugiej stronie rzeki. Niezwykła senność, zrodzona częściowo z fizycznego wyczerpania, a częściowo z hipnotycznego działania muzyki, nie chciała opuścić Toma. Powiedział mechanicznie: — Przykro mi. Powiem generałowi. Nie pozwoli im przychodzić do miasta od tamtej strony. — To nic nie pomoże. Zaraza rozszerza się, jak za działaniem czarów. Przenika przez powietrze. Jest jeszcze gorzej w taką wilgotną pogodę — wyjaśnił kuzyn baronowej. Bedloe rzekł raptownie: — Dobranoc. -- Znajdował się jeszcze we władzy tego dziwacznego oszołomienia, jak we śnie. Gdy przechodził przez galerię nad zalanym wodą ogrodem, usłyszał słaby dźwięk dzwonka u drzwi, wychodzących na ślepą uliczkę. Kiedy minął zakręt, zobaczył w kapryśnym świetle księżyca, na pół przesłoniętego pędzącymi chmurami, postacie dwóch mężczyzn, posuwające się wzdłuż dolnej galerii. Zasnął prawie natychmiast i spał bez snów, nieświadom wilgotnego gorąca, do czasu aż palące słońce stanęło wysoko nad parującym miastem. Kiedy obudził się, leżał przez dłuższy czas, usiłując przypomnieć sobie, co wydarzyło się ubiegłej nocy. Wróciło to do niego fragmentami, z poczuciem czegoś nierealnego, jakby całe przykre przeżycie nie było niczym innym jak snem. „San Cristobał", płynący z Hawany do Nowego Orleanu, dotarł do ujścia Missisipi w blisko trzy tygodnie po opuszczeniu Hawany. Był to brudny okręt armatora hiszpańskiego, załadowany w Walencji tytoniem, lnem,
blaszanymi garnkami, oliwkami i skórą, które wiózł do Nowego Orleanu, aby je tam zamienić na bawełnę, a tę z kolei odwieźć do Liverpoolu. Składy towarowe tego wielkiego miasta dostały się w ręce Jankesów i pieniądze za bawełnę szły już nie do skarbu Konfederatów, ale do kieszeni ludzi okupujących Nowy Orlean. Przez dziesięć dni „San Cristobal" walczył z huraganem koło wybrzeży Florydy i przez pięć dni pompy pracowały dniem i nocą, słona woda zalewała pokłady, pokrywając luki i wlewając się do dolnych komór. Ładunek tak przemókł, że spod pokładu dochodziła dusząca woń gnijącej skóry, przemoczonego tytoniu i stęchłej oliwy. Przez pięć dni kapitan modlił się trzy razy dziennie o uratowanie „San Cristobala" przed zagładą i o uchronienie załogi przed natychmiastową grozą piekła. Był to chuderlawy, żółty, blady mężczyzna, pobożny łajdak, który w swoim czasie dowodził okrętami niewolników, uczestniczył w niejednym morderstwie i zamieszany był w wyprawy bardzo podobne do wypraw pirackich. Był to człowiek, którego niewiele mogłoby zdziwić w życiu i w rodzaju ludzkim, ale w czasie tej podróży spotkał — pomimo całego swego doświadczenia — coś nowego i zdumiewającego, a była tym obecność na jego okręcie, w jednej z dwóch brudnych kabin, które czasami przewoziły pasażerów, dwóch dam z Bostonu: jednej bardzo młodej, dziewczęcej i ładnej, i drugiej — zdumiewającej istoty rodzaju żeńskiego, jakiej nie spotkał nigdy dotąd, choć znał „duenny" swego własnego kraju. Weszły na pokład jego okrętu, gdy leżał w cieniu Moro Castle; przybyły w dziurawej łodzi portowej, którą prowadził olbrzymi i bardzo czarny Murzyn w obszarpanej koszuli i spodniach, mówiący językiem, który byl
dziwaczną mieszaniną hiszpańskiego, francuskiego i angielskiego. W tym swoistym dialekcie z wieży Babel wyjaśnił kapitanowi, czego od niego żądają. Młoda dziewczyna i kobieta z końską twarzą były to - jak mówił — Amerykanki z Bostonu. Dojechały aż do Cristobal de la Habana jako pasażerki amerykańskiego transportu wojskowego, udającego się do Nowego Orleanu. Okręt ich jednak zepchnięty został z trasy przez huragan, i ponieważ mocno ucierpiał, zatrzymał się w Hawanie. Co najmniej miesiąc upłynie, zanim będzie mógł udać się w dalszą drogę, a tymczasem Amerykankom zależy na szybkim dojechaniu do celu podróży. Czy kapitan „San Cristobala" zabierze je z sobą jako pasażerki? Były to ważne osoby, spokrewnione z generałem, komendantem Nowego Orleanu. Spoza poręczy swego brudnego okrętu kapitan przyglądał się obu kobietom, podczas gdy olbrzymi Murzyn wykrzykiwał w dziurawej łodzi i zastanawiał się, czy chce czy nie chce mieć dwóch kobiet, które skomplikują podróż ze względu na niezdyscyplinowaną, zbójecką załogę. Dziewczyna była rzeczywiście młodą i bardzo ładną blondynką, a to czyniło ją bardziej niebezpieczną, ale także bardziej pożądaną. Kobieta o końskiej twarzy, która jej towarzyszyła, miała wygląd imponujący, ale w swym hiszpańskim sercu kapitan wiedział, że hiszpańskie „duenny" znane były z tego, że je już nieraz wyprowadzano w pole. W rzeczywistości hiszpańskie legendy i literatura (o której, trzeba przyznać, kapitan nie wiedział prawie nic) pełne były opowieści, w których kochankowie wyprowadzali w pole brzydkie, stare kobiety. Wiadomość, że dwie damy spokrewnione były z ważnymi osobistościami, przeraziła go, ale przerażenie zneutralizowane zostało prawie natychmiast przez informację,
że były to także kobiety majętne i że zapłacą dobrze za przywilej przejazdu brudnym, starym ,,San Cristo-balem". Tak więc kapitan, który był człowiekiem zarówno chciwym, jak rozpustnym, zaprosił je na okręt i wprowadził do dużej, dość wystawnej, ozdobionej czarnymi rzeźbionymi boazeriami kabiny, która wybudowana została dawno dla właściciela okrętu, aby mu służyć, gdy jeździł w interesach z Walencji do Indii Zachodnich. Była to ponura kabina z pojedynczym małym okienkiem umieszczonym wysoko nad wbudowanymi łóżkami. Pachniała stęchłą oliwą i smolą. Kapitan obserwował obie kobiety, gdy oglądały kabinę, dziwiąc się, że tym dwom istotom, majętnym i zajmującym wysoką pozycję, chciało się podróżować na takim okręcie jak „San Cristobar'. Jedyne anglosaskie dziewczęta, jakie znal, to dziewczęta portowe, a one z pewnością były twarde i umiały dbać o swoje interesy. Te zaś niewątpliwie nie były dziewczętami portowymi. Doszedł więc do wniosku, że musiał być jakiś bardzo ważny powód, iż w ogóle wzięły pod uwagę jego okręt. W końcu pomrukując wymienił cenę, która trzykrotnie przewyższała wysokość zwykłego przejazdu z Hawany do Nowego Orleanu. Po trwającej minutę naradzie został poinformowany przez olbrzymiego Murzyna, że damy wyraziły zgodę. Potem, przez chwilę, myśl o porwaniu lub grabieży przemknęła jak cień chmury przez mózg kapitana. Panie poinformowały go, że nazywają się Agnieszka Wicks i Abigail Jones, a kiedy kapitan nie mógł tego ani rusz zrozumieć z żargonu Murzyna, napisały swoje nazwiska na kawałku papieru, który kobieta o końskiej twarzy wyjęła z woreczka. Następnie Murzyn zawiadomił
kapitana, że damy chcą przybyć na okręt po zapadnięciu zmroku, w noc przed odjazdem. Po zapłaceniu pięćdziesięciu dolarów kobicly odeszły, zostawiając kapitana ze złotymi monetami, rozmyślającego nad tym, czy uczynił dobrze, przyjmując obie pasażerki. Cokolwiek by się działo, ich obecność na okręcie przez dziesięć dni albo dwa tygodnie mogła spowodować tylko kłopoty. Dziewczyna była zbyt ładna i zbyt młoda. Dziwiło go też, że chciały przybyć na okręt w nocy. Gdy dziurawa łódź dopłynęła do kamiennego nadbrzeża, ciotka Tam dała wielkiemu Murzynowi monetę, po czym powiedziawszy: Jutro wieczorem, Cezarze, o dziewiątej — zostawiły go i wsiadły do calèche ciągnionej przez zaprzęg kościstych pogryzionych przez pchły, mułów, udając się okrężną drogą do „Grand Hotel de Salamanca". Był to mały i bardzo brudny hotel, zbudowany dookoła nędznego patio, pełen karaluchów i nocnej muzyki, której dostarczały hordy fruwających owadów, jednak był to najbardziej luksusowy hotel Hawany. Prawda, że mogły pozostać na okręcie wojskowym „Allegheny", który stał zakotwiczony w zatoce. Byłoby czyściej i miałyby tam proste, czyste, wojskowe pożywienie, zamiast ciągle tych samych pomidorów i cielęciny w oliwie, ale na „Allegheny" ciotka Tam nie miałaby swobody, bez której życie byłoby dla niej nie do zniesienia. Komandor „Allegheny" był znajomym generała Wicksa i dzielnym wilkiem morskim, który uważał, że jedynym obowiązkiem kobiety jest siedzieć w domu, troszczyć się o dzieci i oczekiwać powrotu na łono rodziny wędrującego po morzach małżonka, toteż nie okazywał zbytniego zachwytu dla poglądów ciotki Tam na temat emancypacji kobiet. Z początku zabronił jej mieszkać
poza okrętem, ale kiedy porządek na nim został zdezorganizowany przez jej ustawiczne żądania, aby ją odwożono na ląd i przywożono z powrotem, wymęczony komandor ustąpił, uważając, że jeżeli ma kiedykolwiek doprowadzić swój okręt do stanu używalności, może będzie lepiej, jeżeli obie kobiety przeniosą się na ląd. Nie pozostawił ich jednak bez łączności z sobą. Myśl, że dwie damy z Bostonu mogłyby mieszkać bez ochrony w takim zepsutym mieście, jak Hawana, była dla niego nie do zniesienia. Ku wielkiemu oburzeniu ciotki Tam umieszczał strażników na zmianę przy drzwiach tego pełnego karaluchów pokoju, który ciotka Tam zajmowała razem z sioslrzenicą. Żadna z nich nie mogłaby się ruszyć bez wiedzy troskliwego, ochraniającego kobiety komandora. Ciotka Tam nie dała się jednak pokonać w swej roli turystki-pionierki. Każdego ranka wyruszała w towarzystwie Agnieszki, aby chłonąć barwę i malowniczość tego brudnego, cudzoziemskiego miasta. Agnieszka miała czasami wątpliwości, ale ani smród, ani brud, ani choroby, ani nawet parny upał i pasożyty nie zdołały przytłumić zapału ciotki Tam. Pan Emerson albo pan Alcott nie zauważyliby tych rzeczy, ale Margaret Fuller znalazłaby w nich — włącznie z karaluchami — socjologiczny sens. Poza tym entuzjazm i żywotność ciotki Tam nie miały granic. Jej wyprawa na ośle przez pełną bandytów Sycylię zrobiła z niej przez wiele lat przedmiot zainteresowania w salonach Beacon Hill. O ileż dłużej będzie wzbudzała zainteresowanie teraz, zanim stracą blask opowieści o przygodach w takim barbarzyńskim kraju jak Kuba! Nie miała takiego intelektu jak Margaret Fuller albo pan Emerson, ale była zapaloną reporterką i namiętną turystką. Przy tym wszystkim była poczciwą duszą, dla której
ludzie byli po prostu ludźmi bez względu na rasę, wiarę lub barwę skóry. Pałac nie budził w niej większego zainteresowania aniżeli pokryta strzechą chata z ogniskiem, rozpalonym na ubitej z ziemi podłodze. Każda chaotyczna rozmowa z ich mieszkańcami i kilka wierszy „interesujących" uwag zamieszczanych było w notatniku, zatytułowanym „Mój dziennik", który nosiła z sobą w woreczku, zabierając go nawet do łóżka, na wypadek gdyby natchnienie ogarnęło ją nad ranem. Również różnica języków nie stanowiła dla niej przeszkody. Miała wybitne zdolności do pantominy, tak że czasami ona i Agnieszka otaczane były przez tłumy tubylców, którzy przyglądali się jej z takim samym zainteresowaniem i zachwytem jak wędrownemu teatrowi marionetek. Jej bystry, powierzchowny umysł miał zdolność wychwytywania z niebywałą szybkością zasadniczych wyrazów w każdym języku. Wyrazy te nizała razem jak korale na sznurku, bez najmniejszej dbałości czy potrzeby zwracania uwagi na gramatykę i składnię. Język francuski był jedynym, do którego znajomości miała jakiekolwiek pretensje, a i tym mówiła źle z bostońsko-angielskim akcentem, który zmieniał piękny i elegancki język w coś, co przypominało turkot kół wozu po bruku ulicy Beacon. Tak więc, ciągnąc z sobą Agnieszkę, w prostocie i niewinności przenikała do lepianek biednych mestizos i do okratowanych arystokratycznych patio rodzin kreol-skich i hiszpańskich. A ponieważ była wielką zwolenniczką zniesienia niewolnictwa, interesowała się szczególnie dzielnicą murzyńską. Tutaj znalazła wyzwolonych Murzynów i zbiegłych niewolników i dzięki rozmowom z nimi wypełniała cały notatnik uwagami,
którymi zamierzała podzielić się po powrocie do Bostonu z panem Alcott, panem Garrisonem i z Harriet Beecher Stowe.
Tutaj właśnie poznała Cezara, wielkiego Murzyna, który je odwiózł do „San Cristobal". Spotkała go na targu, rozmawiającego z piękną dziewczyną quadroon* siedzącą wśród stosów melonów, rzodkiewek, czosnku i jaskrawego, czerwonego pieprzu. Rozpoczęła rozmowę z Mulatką, pytając o cenę pieprzu i zakupiła cały sznurek, który owinięty w liść platanu, wepchnęła do swego pakownego woreczka. Potem przez pewien czas udawało się jej prowadzić rozmowę w swoistej hiszpańszczyźnie z młodą dziewczyną, która raz po raz wybuchała śmiechem z powodu dziwacznych zwrotów ciotki Tam, przy czym te wybuchy zagłuszał jeszcze głośniejszy śmiech wielkiego Murzyna. Przy swoim przyjaznym stosunku do ludzi ciotka Tam gotowa była opowiadać szczegóły ze swego osobistego życia każdemu napotkanemu człowiekowi, a i teraz jakoś udało jej się dać do zrozumienia Mulatce, że ona i jej siostrzenica znajdują się w drodze do Nowego Orleanu. Wielki Murzyn zainteresował się bardzo tą wiadomością. La Lousiane powiedział głosem, pełnym tęsknoty, w dziwacznym żargonie, który prześcignął nawet niezwykły język ciotki Tam. — Mont dit nègres wszystka wolne teraz w Luizjana... Ciotka Tam wytłumaczyła mu po angielsku, że teraz, odkąd generał Wicks, do którego jedzie w odwiedziny, został komendantem Nowego Orleanu, każdy Murzyn jest tam wolny. Wtedy wielki Murzyn powiedział po prostu: — César va avec — zostawił swoją dziewczynę i udał się wraz z ciotką Tam i Agnieszką do „Grand Hotel de Salamanca". * Mulatka, mająca jedną czwartą krwi murzyńskiej.
Rano, kiedy wyszły wcześnie z holelii, czekał na dworze; w uśmiechu widać było jego białe zęby, a poprzez dziury w porwanej żółtej koszuli przeświecała czarna skóra. Od tej chwili towarzyszył im codziennie, dokądkolwiek tylko szły. Nie było sposobu, by się go pozbyć. Do pewnego stopnia był pożyteczny, gdyż szedł obok niosąc wszystkie przedmioty, wobec czego nie były już narażone na zuchwałe i nieprzyzwoite uwagi przechodniów na temat urody jasnowłosej Agnieszki. Po dwóch dniach ciotka Tam zaczęła dawać mu wieczorami po parę monet, gdy zostawiał kobiety przy okratowanych drzwiach hotelu, w łasce karaluchów. Odchodził, aby wydać wszystko w ciągu hulaszczej nocy, w towarzystwie Mulatki. Był zadowolony. Nigdy jeszcze przedtem nie czuł się tak bogaty. I tak, bez żadnego planu, stał się pewnego rodzaju strażą przyboczną ciotki Tam i jej siostrzenicy. Agnieszka niecierpliwiła się coraz bardziej. W ciągu pierwszych paru dni zwiedzanie Hawany pod kierunkiem ciotki Tam wydawało jej się zabawną nowością, ale po pewnym czasie jedzenie, niewygodne łóżko, ślady, które znajdowała co rano na swej jasnej skórze zaczęły przyćmiewać urok i atrakcyjność zagranicznej podróży. Na dnie serca, jak mały świdrujący robaczek, tkwiło wciąż zniecierpliwienie, aby dostać się jak najprędzej do Nowego Orleanu, odnaleźć Toma Bedloe i uratować go — ocalić dla siebie. Dziwna rzecz, jak myśl o nim wytrącała ją z równowagi, dręczyła po nocach, pojawiała się raptownie w jej małej główce na widok jakiegoś kreolskiego dandysa, którego chełpliwe ruchy lub śniadość cery sprowadzała nagle obraz tamtego. Czuła się osaczona i prześladowana, ale było to oszałamiające uczucie, będące częściowo przyjemnością, a częściowo męczarnią i niepokojem. W miarę zwiększania się tej obsesji, Hawa-
na, „Grand Hotel de Salamanca" robactwo, smród i jedzenie stawały się coraz bardziej nie do wytrzymania. Gdyby nie jej niecierpliwość, ciotka Tam pozostałaby może w Hawanie w nieskończoność, rozszerzając zasięg swoich wycieczek, odbywanych w towarzystwie Cezara, coraz dalej i dalej w ten kraj dżungli, bandytów i innych osobników stojących poza prawem. Tylko protesty Agnieszki i wzrastająca bladość jej policzków skłoniły w końcu niezmordowaną ciotkę do zwrócenia się do dowódcy „Allegheny" w sprawie ich dalszej podróży. W południe poszły na obiad na okręt, dokąd odwiózł je Cezar, którego przyjaciel był właścicielem koślawej, dziurawej łodzi i tam dowiedziały się, że okręt zmuszony będzie pozostać w porcie jeszcze przynajmniej trzy tygodnie, gdyż brakowało w tym hiszpańskim porcie, odznaczającym się niedbalstwem i korupcją, niezbędnych ilości pakuł, smoły i innych rzeczy potrzebnych do naprawy. Agnieszka przyjęła tę wiadomość w milczeniu, z bolesnym skurczem myśląc: „Umrę... Dostanę febry i umrę, jeżeli będę zmuszona pozostać jeszcze trzy tygodnie w tym plugawym mieście". Nawet ciotka Tam uznała zwłokę za nadmierną i poniekąd dla zbadania gruntu, wysunęła myśl odbycia dalszej podróży na jakimś okręcie prywatnym. Pomysł ten spowodował tylko wybuch ze strony jej przyjaciela, komandora. — To niemożliwe, proszę pani! —zawołał. — Nie ma cywilizowanych okrętów pasażerskich, kursujących stąd do Nowego Orleanu... Żadnych statków, mogących wzbudzić zaufanie przyzwoitej kobiety. To jest absol utnie wykluczone! Na tę odpowiedź serce Agnieszce zamarło. Tak może trwać bez końca, aż Tom w towarzystwie nowoorlcańs-kich piękności zapomni w ogóle ojej istnieniu. Jej wiedza
o życiu w Nowym Orleanie była bardzo nikła; wiedziała tylko to, czego nauczyła się w czasie nauki w modnej i kosztownej, ale powierzchownej szkole w Bostonie. Nowy Orlean wyobrażała sobie jako rozmarzone miasto, pełne kwiatów i perfum, zamieszkałe wyłącznie przez czarujące i uwodzicielskie kobiety kreolskiego pochodzenia, z niemoralnym francuskim wykształceniem. Tak więc możliwość jeszcze trzech tygodni zwłoki, nie licząc przypuszczalnych dwóch tygodni na samą podróż, doprowadziła ją do rozpaczy. Zaczęła płakać, a ciotka Tam pocieszała ją: Cicho, cicho, moja droga. Musimy odnosić się do tego filozoficznie. Wszystko wyjdzie na dobre. Tyle jest jeszcze do oglądania na Kubie. Ale w głębi serca ciotka Tam nie była wcale nastrojona filozoficznie. Była przebiegła. Już nieraz miała do czynienia z „silnymi" mężczyznami w rodzaju komandora. Jej ojciec byl „silnym" mężczyzną, Ethan Wicks również. Tak długo, jak długo kobiety, pozbawione praw politycznych, traktowane były jak półgłówki - „silnych" mężczyzn można było pokonać tylko oszustwem i przebiegłością... Toteż ciotka Tam uśmiechnęła się do komandora „Allegheny", westchnęła i pozornie była nastawiona filozoficznie, ale w głębi duszy powzięła już plan. Tegoż wieczoru, po powrocie do „Grand I lolcl dc Salamanca", odbyła swym swoistym żargonem rozmowę z Cezarem, który rano wrócił z wiadomością, że okręt o nazwie „San Cristobal" wyruszyć ma w ciągu dwóch dni do Nowego Orleanu. Po południu udały się na okręt i omówiły sprawę przejazdu z podejrzanym hiszpańskim kapitanem. Niełatwą rzeczą było wymknąć się, gdyż zawsze przed ich drzwiami stał wartownik, który zawiadomiłby komandora, gdyby tylko zobaczył, że wychodzą z bagażami.
Ciotka Tam zaczęła lubować się spiskiem i oddawała się z przyjemnością marzeniom konspiratorki, organizującej ucieczkę; Agnieszka zaś — na myśl o wydostaniu się z brudnego hotelu — nabrała znowu rumieńców i odzyskała blask w błękitnych oczach. Uradziły więc obie z wąsatą, śniadą właścicielką hotelu, że ich bagaż spuszczony zostanie w ciągu dnia na podwórze, z tyłu hotelu, a o jedenastej w nocy, w przeddzień odpłynięcia, one same zsuną się po drabince na podwórze, gdzie będzie czekał Cezar z nędzną calèche. W upalnych ciemnościach wielki Murzyn zawiózł je do „San Cristobal", a kiedy weszły już po drabince, puścił z prądem starą, dziurawą łódź i wdrapał się za nimi. Na pokładzie ciotka Tam chciała dać mu złotą monetę i odesłać go, ale roześmiał się tylko i potrząsnął głową, mówiąc: — Cezar iść la Louisiane avec. W „Grand Hotel de Salamanca" nowy wartownik przyszedł o ósmej rano na wartę przed drzwi pokoju, który zajmowała panna Abigail Jones i jej siostrzenica. Przez osiem godzin stał tam, nie widząc żadnego śladu dwóch kobiet, a kiedy został zluzowany w późnych godzinach popołudniowych, zaraportował, że panie musiały wyjść wcześnie rano, gdyż nie widział ich przez cały dzień. Dopiero o dziewiątej wieczorem drugi wartownik przeraził się i wyważył drzwi, a wtedy znalazł kartkę, pozostawioną przez ciotkę Tam. W momencie, gdy doręczono ją komandorowi „Allegheny" — „San Cristobal" znajdował się już daleko w drodze do Nowego Orleanu i komandorowi nie pozostało nic innego, jak tylko przeklinać w soczystych słowach wszystkie kobiety o nowoczesnych poglądach, które nie podporządkowują się decyzjom silnych mężczyzn.
Nazajutrz rano po wyruszeniu w drogę ciotka Tam, chcąc otworzyć drzwi kabiny, przekonała się, że są zatarasowane i przez krótką, podniecającą chwilę wyobraziła sobie, że je uwięziono dla okupu i zatrzymano. Za drugim pchnięciem udało jej się otworzyć drzwi na parę cali, a wtedy przekonała się, że przeszkodę stanowi masywna postać Cezara. Przespał noc na macie z konopii z groźnie wyglądającym nożem u pasa. Podniósłszy się, uśmiechnął się do niej i powiedział: — Cezar spać tutaj. Mauvais nombres wszędzie być. Przez chwilę myślała: Cóż to za wspaniała historia do opowiedzenia w Bostonie! A w następnej chwili zaczęła żałować, że Ethan i komandor nie mogą jej teraz zobaczyć. Po wstrętnym śniadaniu, na które złożyło się trochę chleba, kawa i jajka smażone na oliwie, co zjadły w swej kabinie, ciotka Tam zajęła się dzienniczkiem, zapełniając stronicę za stronicą porywczymi, przejaskrawionymi zdaniami, nie zawsze liczącymi się z gramatyką. Nie zauważyła, że Agnieszka wyszła, aby odetchnąć na pokładzie świeżym powietrzem. Nagle drzwi otworzyły się raptownie i Agnieszka wpadła nie tyle przestraszona, ile rozgniewana, z ciemnymi rumieńcami na policzkach i z rzucającymi błyski niebieskimi oczami. — To nie do wytrzymania. Nie mogę chodzić po pokładzie. Bez tchu opowiedziała swoją historię. Dwukrotnie okrążyła główny pokład i za każdym razem, gdy przechodziła koło kogoś z załogi, ten ordynarnie wykrzykiwał i robił nieprzyzwoite gesty. — Jakie gesty? — zapytała ciotka Tam, z niewinnym nieomal naukowym zainteresowaniem. — Nie wiem, co one znaczą i nie mogłabym ci ich pokazać, ale wiem, że musiały być obraźliwe.
— Musisz być tego zupełnie pewna — rzekła ciotka Tam — zanim pomówię z kapitanem. Na te słowa twarz Agnieszki jeszcze bardziej poczerwieniała. — Z kapitanem? — rzekła. — On wiele pomoże! Gdy się to stało, zostałam w pobliżu jego kabiny. Wyszedł, aby ze mną pospacerować i ... uszczypnął mnie! — W tym momencie wybuchnęła płaczem wołając: — Och, ciociu, wolałabym wcale nie wyjeżdżać z Bostonu. Wolałabym nie uciekać z Hawany. Skąd my wiemy, że oni w ogóle płyną do Nowego Orleanu? Prawdopodobnie wywiozą nas na wyspę piracką, aby zamordować. Była wystraszona — może po raz pierwszy w swym krótkim upływającym w cieplarnianych warunkach życiu — nie tyle na myśl o tym, że ją porwą i zamordują, ile z powodu gestów marynarzy na pokładzie, których nawet nie rozumiała. W drwiących spojrzeniach było coś gorsząco plugawego — coś, co w szczególny sposób łączyło się z niejasnymi szeptami i wyrazem, malującym się na twarzach ludzi, gdy mówili o „zepsuciu" Toma. Była zmęczona, przygnębiona i głodna. Choroba morska dawała się jej we znaki. Agnieszka przez długi czas leżała z twarzą na kolanach ciotki Tam, szlochając, podczas gdy starsza kobieta usiłowała ją pocieszyć. Gdy dziewczyna uspokoiła się trochę, ciotka Tam powiedziała znowu: — Ale cóż oni takiego zrobili? Pokaż mi, abym mogła poskarżyć się kapitanowi. Wtedy Agnieszka, usiadłszy, powtórzyła najzupełniej niewinnie i nieśmiało nieprzyzwoity gest — tak stary, jak świat. — Doprawdy nie wiem, co to oznacza — powiedziała ciotka Tam — ale rzeczywiście wygląda na coś karygod-
nego. Natychmiast pomówię z kapitanem, gdy mnie nie będzie, najlepiej zamknij drzwi od kabiny. Zostawiła Agnieszkę i wyszła na pokład. Okręt zaczął się trochę kołysać i smażone na oleju jajka, klóre zjadła bardziej z chęci zdobycia doświadczenia niż dla przyjemności, przypominały się w żołądku, .lej myśli były nie mniej niespokojne od żołądka. Po raz. pierwszy przyszło jej do głowy, że może cała ta wyprawa była zwykłym szaleństwem. Byłoby źle. nawet gdyby okręt udawał się wprost do Nowego Orleanu. Pomyślała: Może naprawdę zrobiłyśmy nierozsądnie uciekając na nieznanym okręcie w dodatku na okręcie hiszpańskim. — Postanowiła, że poprosi kapitana, aby je wysadził na ląd w następnym porcie. Tylko, że po drodze nie było żadnego portu. Chodziła niepewnie tam i z powrotem uświadamiając sobie, że załoga, zajęta swymi czynnościami, jednocześnie obserwuje ją. Usiłowała ich ignorować, ale to było niemożliwe, gdyż nie mogła nie dostrzegać kącikami oczu co kilka kroków jednej lub dwóch twarzy o morderczym wyrazie. Ludzie ci wyglądali zdecydowanie gorzej od innych; nie ogoleni, obszarpani, brudni i zdeprawowani, zupełnie inni niż sympatyczni marynarze na ,,Allegheny". Nawet w czasie swej podróży na ośle przez Sycylię nie widziała nigdy podobnych typów. Zajęci byli swoją pracą: szorowali piaskiem pokład, zatłuszczony podczas długiego postoju w Cristobal de la Habana; naprawiali porwane żagle i spłatali końce lin. Za każdym jednak razem, gdy przechodziła koło nich, podnosili głowy i śmiali się, pokazując żółte zęby z wielkimi szparami między jednym a drugim. Nie miała żadnych złudzeń co do swego wyglądu. W istocie dawno już pogodziła się ze swą brzydotą, toteż
nie przypuszczała wcale, aby uśmiechali się do niej, chcąc ją uwieść. Nieustannie powtarzała sobie, co ma powiedzieć kapitanowi, a jednocześnie starała się zapanować nad swoim żołądkiem siłą woli, o której nieraz dyskutowała z panem Emersonem. Nagle usłyszała głośny, rozpustny śmiech i zapomniawszy o swym zamiarze ignorowania prześladowców Agnieszki — odwróciła się i ujrzała, że jakiś gruby, brodaty mężczyzna — niewątpliwie błazen załogi — robi ten sam ohydny gest pod jej adresem. Miotana wściekłością i oburzeniem, udała się szybko do kabiny żółtoskórego kapitana, myśląc jednocześnie, że musi iść prędko i odbyć rozmowę, zanim naprawdę chwyci ją choroba morska. W pośpiechu nie zadała sobie trudu, aby zapukać, a tylko pchnęła drzwi do kabiny, gdzie zastała zaskoczonego kapitana, siedzącego nad zatłuszczoną kartą okrętową. Czując, że musi się spieszyć, zaczęła mówić od razu — częściowo po angielsku, częściowo złą francuszczyzną, ale kapitan nie rozumiał z tego nic. W jej głosie, zachowaniu była cała wściekłość obrażonej kobiecości, wzmożona jeszcze jej fizycznym stanem. Kapitan, chociaż nie zrozumiał ani słowa, domyślił się z jej zachowania i na podstawie swego własnego doświadczenia — przyczyny jej wściekłości. Patrzył na nią tylko z twarzą zupełnie ogłupiałą i bez wyrazu, aż w końcu ciotka Tam, uświadomiła sobie nagle, że słowa nic mu nie mówią — uciekła się instynktownie do wypróbowanego sposobu, używanego ilekroć miała do czynienia z obcym językiem. Zastosowała pantominę, strzelając — ku jego zdumieniu — wzrokiem, wywracając oczy i powtarzając: — Ot, tak, ot tak... Ale punkt kulminacyjny nastąpił w momencie, gdy porwana własną mimiczną elokwencją
ciotka Tam, przyjaciółka Margaret Fuller i pana Emerso-na, sama powtórzyła gest marynarzy. Przez chwilę tępy wyraz na złej twarzy kapitana ustąpił miejsca zdumieniu, a nawet przerażeniu, a potem — zanim jeszcze zdążył przejść w śmiech — niezwykła kobieta wybiegła, gdyż zmogła ją choroba morska. W niewytłumaczony sposób ta dziwaczna rozmowa okazała się bardziej skuteczna niż gdyby kapitan rozumiał każde słowo, które wykrzykiwała do niego ciotka Tam. Gdy kapitan skończył się śmiać, opowiedział swemu pierwszemu majtkowi, co zrobił ten brzydki, podstarzały cerber z Bostonu, majtek powtórzył to bosmanowi, a ten puścił dalej między załogę — dość, że przed upływem wieczoru historia znana była powszechnie, nie wyłączając skrofulicznego posługacza w kabinie. Kiedy wieczorem obie kobiety wyszły z kabiny, aby odetchnąć świeżym powietrzem, mężczyźni, których spotkały na pokładzie, uśmiechali się wprawdzie, ale nie było już rozpustnego śmiechu i nie powtórzono okropnego gestu. W dziwny sposób ciotka Tam — może przez samą groteskowość swej prostoty i niewinności — zdołała wzbudzić w nich wstyd. Następnego dnia nie zdarzyło się absolutnie nic poza tym, że „San Cristobar' zaczął się rzucać i kołysać na wzburzonym morzu. Nie da się stwierdzić, czy dwie damy mogłyby odbyć swą podróż do końca bez molestowania, gdyż trzeciego dnia huragan, który wypadł z Zatoki Meksykańskiej, rzucił się z dziką furią na okręt, rozdzierając na strzępy połowę żagli i unosząc z sobą reje i część przedniego masztu. W ciągu sześciu dni okręt gnany był bezustannie to na wschód, to na zachód, to na północ, to na południe, zdany na łaskę boską. Bóg okazał się miłosierny, gdyż ani załoga, ani przesądny kapitan,
sparaliżowani przez strach, nie robili wiele dla uratowania okrętu poza modleniem się i pompowaniem wody. Ciotka Tam i Agnieszka pozostawały przez sześć dni w swej kabinie, żywiąc się czekoladą, biszkoptami i wodą, które Cezar zdołał im jakoś przynieść w chwilach, kiedy nie pomagał przy pompach. Na początku obie kobiety były przerażone, ale po upływie paru godzin męczarnie i niewygody na rzucającym się okręcie stępiły ostrze lęku. Nie spędzały czasu tak, jak katolicka załoga, na zawodzeniu i wzywaniu Boga i Matki Boskiej. Zamiast tego zarówno Agnieszka jak ciotka Tam, zaczęły po raz pierwszy w życiu zastanawiać się nad Bogiem i życiem przyszłym. Aż do tej chwili dla starszej z kobiet Bóg i życie przyszłe nie były niczym więcej, jak tematem dla powierzchownych raczej, intelektualnych dyskusji w salonach Bostonu i Concord; Agnieszka natomiast nigdy w ogóle nie zastanawiała się nad żadnym z tych tematów, przyjmując jedynie konwencjonalne pojęcia, które w nią wpajał wymigujący się od odpowiedzialności ojciec. W ciemnościach — albowiem było prawie tak samo ciemno w dzień, jak w nocy — obie kobiety leżały przymocowane do swych łóżek — samotne, ale po raz pierwszy w życiu złączone z sobą w dziwny sposób, rozważając przeszłość i zastanawiając się nad przyszłością, na wypadek gdyby się uratowali. Parę razy, kiedy furia huraganu zdawała się nieco słabnąć, ciotka Tam usiłowała się podnieść i zapisać swoje refleksje w dzienniczku, ale po nagryzmoleniu paru nieczytelnych wierszy, porzucała ten zamiar i po prostu leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami, cierpiąc mdłości i trzymając się łóżka. Po pewnym czasie obie popadły w stan otępienia i nieświadomości, kiedy nie było już nocy i dnia, a nawet czekolada i stęchła woda nie budziły żadnego zaintereso-
wania. Dwukrotnie Agnieszka traciła przytomność i odzyskiwała ja na nowo, a przez pewien czas miała złudzenie, że znajduje się bezpieczna w domu, w saloniku na ulicy Pinckney, z roztapiającym się śniegiem pod oknami. Nadszedł czas, kiedy zapomniała nawet o Tomie i o przyczynie tej podróży. Modliła się tylko o to, aby móc znowu zobaczyć Boston i swego ojca. Cała śmiałość, cała pewność siebie, zrodzone z jej niewinności — zniknęły. Aż nagle pewnego dnia huragan ustał tak samo szybko, jak się rozpoczął i ,,San Cristobal" kołysząc się łagodnie na wzdętym morzu, posuwał się niemrawo po rozsłonecznionym, błyszczącym błękicie, kierowany przez załogę — roztrzęsioną, osłabioną i pełną skruchy. Skrucha minęłaby — tak, jak zazwyczaj bywa ze skruchą — gdyby nie fakt, że drugiego dnia po ustaniu huraganu dwa ciała, zaszyte w porwane płótno żaglowe, z zardzewiałym żelastwem u nóg, zostały zrzucone przez burtę do zatoki. Ciotka Tam i Agnieszka wyszły na pokład w tej samej chwili, gdy kapitan i trzej członkowie załogi stali przy burcie z czapkami w rękach. Stali dopóty dopóki deska z pierwszym ciałem nie została podniesiona - i nie zsunęło się ono do wody. Gdy kapitan zobaczył kobiety, wyraz przestrachu, nieomal przerażenia, pojawił się na jego ponurej twarzy. Odwróciwszy się, odszedł od nich szybko ku dziobowi okrętu. Było to szczególne spojrzenie — tak złowrogie, że przeraziło nawet ciotkę Tam. Przez cały ten i następne dni nie widziały kapitana, ale ilekroć ktokolwiek z załogi przechodził w pobliżu, robił dziwną rzecz. Podnosił rękę z wyciągniętymi palcami: wskazującym i małym, i pluł w ich stronę siedem razy między palcami, przy czym jednocześnie twarz jego wykrzywiał wyraz strachu i nienawiści.
Wytłumaczenie tego przyniósł Cezar. Przyszedł do ich kabiny po zapadnięciu zmroku, z twarzą szarą w blasku świecy. Zamknąwszy za sobą drzwi, pokazując białka oczu, powiedział: — Złe wiadomości... Czarna zaraza być na statku... Dwa mężczyzna umrzeć wczoraj... Trzy więcej dzisiaj. Wyrażenie ,,czarna zaraza" było zagadką dla ciotki Tam. Kiedy zaczęła wypytywać Cezara, ten przeżegnał się i wpadł w podniecony, niezrozumiały żargon połączony z okropną pantonimą, przy której jego potężny grzbiet wyprężył się, a głowa drgała, aż. pokazały się białka oczu. Dopiero po długim czasie ciotka Tam zdołała zrozumieć, co usiłował im powiedzieć. Pięć osób z załogi umarło na cholerę. Ale to nie było wszystko. Okazało się, że marynarze sądzili, że dwie kobiety były czarownicami - „sorcieres" — i że to ich obecność sprowadziła huragan i cholerę. Ich cnota była teraz zupełnie bezpieczna - zapewnił Cezar nie było mężczyzny na okręcie, który by chciał je dotknąć. Chyba po to, aby je zrzucić za burtę do niebieskich wód zatoki. Pod pokładem knuto spisek i tylko nagła, potworna śmierć jeszcz,; dwóch marynarzy odwróciła uwagę od planów pozbycia się dwóch dam z Bostonu. Teraz nie byłoby bezpiecznie opuszczać kabinę. — Cezar zostać tu — oznajmił wielki Murzyn, dotykając noża. — Prędko dojechać Missisipi. Ciotka Tam wzdrygnęła się przez chwilę, uważając, że woli śmierć od pogwałcenia jej wstydliwości, czym byłaby obecność Murzyna w kabinie. Pomyślała: To przecież niemożliwe. To nie może się dziać w połowie dziewiętnastego stulecia. W końcu myśl o Agnieszcze skłoniła ją do ustąpienia.
Dziewczyna znajdowała się pod jej opieką; to przecież ona, Tam —jak przyznawała w poczuciu winy — wyłudziła od Ethana pozwolenie na tę podróż; to ona sama powzięła myśl ucieczki z „Grand Hotel de Salamanca" i wyruszenia na wyprawę, która — jak widziała teraz w obliczu grożącej im śmierci — była szaleństwem. W jakiś sposób, jakimś cudem, musi doprowadzić Agnieszkę bezpiecznie do lądu. Potem nic już nie będzie miało znaczenia. Nigdy już nie będzie szukać wrażeń, ażeby stać się bardziej interesującą. Ustąpiła więc, a Cezar, z nożem przy boku, ułożył się do snu przed zaryglowanymi drzwiami kabiny, Agnieszka popłakała znowu i w końcu, na szczęście, usnęła. Ciotka Tam nie przestawała czuwać, podnosząc się za każdym razem, ilekroć słyszała kroki za drzwiami. Raz kilku mężczyzn przyszło pod drzwi i stało tam przez dłuższy czas, to szepcząc między sobą, to nadsłuchując w milczeniu. Próbowali otworzyć drzwi, ale widząc, że są zaryglowane, na szczęście odeszli. W ciągu dnia ciotka spała trochę i usiłowała rozruszać Agnieszkę, która była osłabiona chorobą morską i brakiem pożywienia. W ciągu drugiej nocy ciotka nie zasnęła wcale. Około czwartej nad ranem powietrze utraciło świeżość i wilgotny, przesiąknięty zapachem mułu upał zaczął przenikać przez otwarte okno. Czysty zapach słonego powietrza zniknął, a jego miejsce zajęła wilgotna woń gnijących roślin i mułu. Okręt nie kołysał się wcale, a kiedy nadszedł świt i ciotka Tam wyjrzała przez okno, zobaczyła, że nie znajdują się już na otwartym błękitnym morzu. Woda miała kolor mułu i jak daleko sięgał wzrok nie widać było njc prócz żółtej wody i płaskiego obszaru bagien zarosłych krzewami mangrowii o mocnej, szmaragdowej zieleni, otoczonej brudną wodą.
Potrząsając Cezarem, aby go obudzić, zawołała do Agnieszki: — Dookoła jest ląd. Jesteśmy bezpieczne! Kiedy wyszli na pokład, nigdzie nie było widać człowieka. Porwany, na pół zwinięty żagiel zwisał w gorącym, wilgotnym powietrzu, a czerwono-żółta flaga przypominała mokry łachman. Jak daleko mogli sięgnąć wzrokiem, nie było innego statku, a na lądzie ani śladu zamieszkania lub jakiegokolwiek życia. Wielki Murzyn poszedł na przód okrętu i zaczął krzyczeć, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Kiedy zszedł na dół przekonał się że okręt jest pusty. Jego głos odbił się echem w śmierdzącej komorze. Tam także nie było żadnego żyjącego stworzenia, z wyjątkiem szczurów. W końcu zeszli we troje do kabiny kapitana. Pchnąwszy drzwi ujrzeli go siedzącego, z głową opartą na brudnej mapie. Obok niego stała butelka, a powietrze cuchnęło tandetną wódką. Cezar potrząsał nim tak, że się obudził, po czym odbyła się rozmowa, która komplikowała z jednej strony nietrzeźwość kapitana, a z drugiej--żargon Murzyna. W końcu, gdy Cezar wydobył z niego dostateczne informacje, aby uświadomić sobie całą rozpaczliwość położenia, puścił ramię kapitana, który zwalił się znowu na stół, padając nieogoloną twarzą na brudną mapę okrętową — nudą, złością i wódką. Wtedy Cezar wyjaśnił sytuację. Cała załoga porzuciła okręt. Nie było sposobu prowadzenia go dalej. Nawet gdyby dotknięty zarazą okręt mógł udać się w dalszą drogę, nie pozwolono by mu przybić do któregoś z bliźniaczych fortów: Jackson i St. Philip. Tak brzmiały rozkazy z Nowego Orleanu, wydane przez samego generała Wicksa. — Ależ generał Wicks jest moim krewnym. Jedziemy do niego — zawołała ciotka Tam swoją złą francuszczyz-
ną. Zaraz potem jednak zrozumiała głupotę swego stwierdzenia. Nie było sposobu zobaczenia generała Wicksa; nie było sposobu przesłania mu wiadomości. Poza tym teraz pragnęła tylko jednego: opuścić ten śmierdzący, okropny okręt. Czuła, że gdy wreszcie oswobodzi się od niego, wszystko będzie dobrze. Agnieszka nie płakała. Usiadła nagle z powodu osłabienia i gorąca, a gdy ciotka Tam powiedziała: — Nie bój się moja droga. Znajdziemy jakieś wyjście — dziewczyna rzekła: — Nie boję się. Nigdy właściwie nie bałam się naprawdę. Byłam chora. Znowu Cezar znalazł rozwiązanie. Znał ten kraj; to była jego rzeka. Gdy tylko wydostanie się z rozlewiska delty, każdy cal rzeki będzie mu znany. Jeżeli amerykańskie damy zechcą mu zaufać, doprowadzi je bezpiecznie do plantacji swego pana, a tam dostaną piękny powóz, który z fasonem odwiezie je do miasta. Nie będzie to podróż łatwa i możliwe, że długa, ale jeżeli mu tylko zaufają— wszystko będzie dobrze. Ciotka Tam zaczęła się zastanawiać nad tą propozycją, ale Agnieszka, z nagłym objawem praktyczności, przerwała: — Nie widzę, co innego można by zrobić. W przeciwnym razie możemy tu siedzieć do sądnego dnia. Teraz, gdy okręt był bez ruchu, czuła się trochę lepiej i po raz pierwszy ciotka Tam ją irytowała. Nie dlatego, iż zaprojektowała ucieczkę na „San Cristobala", ona sama ponosiła za to jednakową odpowiedzialność — ale dlatego, że reakcje ciotki, cała jej umysłowość, wydawały się beznadziejnie romantyczne, nie mając żadnego związku z rzeczywistością. — W każdym razie — dodała nie mam ochoty umrzeć na cholerę.
Tak więc Cezar postarał się o spuszczenie za burtę dużej łodzi i za pomocą sznurów zdołał ściągnąć do niej walizy i dwa ciężkie, blaszane kufry, wypełnione eleganckimi strojami na Nowy Orlean. Gdy już umieścił je w tyle łodzi, pomógł obu damom zająć miejsca, które były bezpieczne, choć niezbyt wygodne, i odbiwszy od „San Cristobala", wydostał się z leniwie płynącej wody i skierował ku wybrzeżu. Przykra woń statku zniknęła, a zamiast niej czuć było wkrótce tylko mocny, błotnisty zapach urodzajnej ziemi i krzewów rnagrowii. Cezar wiosłując zaczął śpiewać. Była to dziwaczna, gardłowa pieśń o rzece śpiewana w gwarze okolic, z których pochodził. Ciotka Tam rzekła do Agnieszki: Siądź tu, na dnie łodzi, kochanie. Połóż mi głowę na kolanach i staraj się spać. Potem otworzyła parasol, trzymając go w taki sposób, aby ochraniał zarówno ją, jak i jasną główkę dziewczyny. Pomyślała: No, więc wydobyłyśmy się z tego. Prawie natychmiast jednak zmuszona była obudzić Agnieszkę, ponieważ łódź zaczęła przeciekać i zamulona woda moczyła suknię znużonej dziewczyny. Senna Agnieszka usiadła przy ciotce i prawie zaraz usnęła znowu, z głową opartą o jej ramię. Siedząc wyprostowana ciotka Tam trzymała otwarty parasol, podczas gdy Cezar ciągle śpiewając pchał ciężkie wiosła, a jego skóra ociekała potem. Wielki żuraw podniósł się leniwie z moczarów porosłych mangrawią, a aligator wśliznął się z pluskiem do zamulonej wody. Dziwna ekstaza ogarnęła ciotkę Tam. Myślała znowu o Małgorzacie Fuller i o panu Alcott i o tym, jaką to historę będzie im miała do opowiedzenia. Jak dobrze żyć na świecie. Bóg był dla niej bardzo łaskawy, dając jej życie tak pełne i bogate w przygody.
Przez blisko tydzień Lwica nie widziała Toma Bedloe, ani nie miała od niego żadnego znaku, wiedziała jednak co robi i co się z nim dzieje, gdyż w takim mieście, jak Nowy Orlean, stanowiącym dziwaczną mieszaninę Murzynów, Francuzów, Hiszpanów i wszelkiej zbieraniny wielkiego portu — wiele było sposobów na uzyskanie wiadomości i plotek. Informacje o Tomie pochodziły od Ernestyny. W miarę, jak upływały dni, gruba Murzynka widziała, że jej pani staje się coraz bardziej roztargniona i poirytowana, zaniedbując interes, zachowując się niegrzecznie wobec klientów i ostro wobec dziewcząt. Uderzyła nawet Clelię, swoją ulubienicę, ponieważ ta — skarżąc się, że jest zmęczona — parokrotnie położyła się wcześnie do łóżka, choć wielka, pozłacana, lustrzana sala balowa pełna była jeszcze klientów. Z każdym dniem jakość klienteli pogarszała się: Jankesi o twarzach łasic, gruboskórni mężczyźni z górnego biegu rzeki, źli „Kaintuckowie", którzy w dan-wych czasach nie ośmieliliby się nigdy przejść poza granice ulicy Tchou Pitoulas. Co noc były kłótnie i burdy. Dwukrotnie już carpetbaggerzy ośmielili się sprowadzić Murzynów — wśród nich wolnego Mulata o złej reputacji, zwanego Faro Sam. Ernestyna przyglądała się temu z rozpaczą i niepokojem. Będąc w głębi serca zwolenniczką Burbonów patrzyła z bólem, jak cały świat, w którym żyła dotychczas dostatnio i przyjemnie, rozpadał się w gruzy wskutek inwazji Jankesów. „Cafe Imperial" stawała się podobna do szynków i burdeli na wybrzeżu. Jaka korzyść z luster i kandelabrów i z żółtego pluszu w świecie, w którym nie było dżentelmenów? Na co zdały się doskonałe wina burgundzkie, „Bordeaux", szampany i wódki dla mężczyzn, którzy równie chętnie chlaliby piwo z koryta?
Murzynkę zmęczył obowiązek uciszania hałaśliwych klientów i straciła całe zamiłowanie do dobrej bójki. Zaczęła się także zastanawiać nad tym, co'stanie się z nią samą; dokąd pójdzie, kiedy wszystko to się skończy. Może pojechać na północ: do Ohio lub Nowej Anglii, gdzie — jak słyszała — Murzyni traktowani są po królewsku, albo może udać się do Paryża razem z madame, albo też kupić ze swych oszczędności chatę nad jakimś dalekim bajorem i żyć jak królowa, wśród innych, mniej szczęśliwych Murzynów. Ale niepokoiła ją teraźniejszość. Którejś nocy na pewno dojdzie do prawdziwych rozruchów i do morderstwa wśród carpetbaggerów i białej hołoty, a wtedy gubernator zamknie lokal i madame straci wszystkie pieniądze, wydane na kryształy, lustra i plusz, które nadawały ton lokalowi. Jedyne, co madame mogła zrobić, to sprzedać wszystko i pojechać do Paryża, a może nawet do Nowego Jorku, gdzie wciąż jeszcze byli dżentelmeni — dżentelmeni, którzy mieli pieniądze i potrafili, ocenić klasę lokalu takiego jak „Cafe Imperial". Ernestynę gnębił jednak najbardziej raptowny rozkład charakteru madame. Zaczęło się to, jak wiedziała, od chwili, gdy major Tom przyszedł pierwszego wieczora po wielkich rozruchach i powieszeniu młodego Mumforda — i siadł posępnie sam, w najdalszym kącie sali. Madame przyszła, aby go powitać — tak, jak uczyniłaby wobec każdego nowego klienta — ale po pewnym czasie widać było różnicę: coś, czego gruba Ernestyna nie dostrzegła jeszcze nigdy w twardej powłoce zawodowej uprzejmości szefowej. Drugiego i trzeciego wieczora przyszedł znowu, a potem był już tam stale, siedząc w kącie przy stole Lwicy, a w końcu w jej własnym saloniku na piętrze. Był — jak Ernestyna
wiedziała - niezupełnie dżentelmenem, w każdym razie nie dżentelmenem z Nowego Orleanu, ale to nie miało znaczenia; swoją kobiecą intuicją wyczuwała, że ten major Jankesów posiadał inne walory, przy których nieważne było to, czy jest dżentelmenem. Wystarczyło tylko, aby wszedł do sali, a już zaczynało się coś dziać. Ta właśnie cecha miała, jak sądziła Ernestyna, destrukcyjny wpływ na jej panią. Z chwilą pojawienia się majora w Lwicy nastąpiła dziwna zmiana. Już nie poświęcała tej samej skrupulatnej uwagi sprawom swego przedsiębiorstwa. W jakiś sposób wstąpiła do innego świata — świata marzeń — wysoko ponad lokalem, który zawsze stanowił jej dumę. Najdziwniejsze ze wszystkiego wydawało się, że były wieczory, kiedy w ogóle zapominała o sprawdzaniu ksiąg i kwitów. W końcu, kiedy przestał przychodzić Tom, stała się zupełnie roztargniona, jak jakaś oślepiona, na pół normalna istota: jak ,,grue", którą porzucił jej „maquerau". Straciła całą dumę i, rzucając się na swoje wielkie łóżko z masy perłowej i drzewa tekowego, leżała płacząc całymi godzinami. Miała gwałtowne ataki migreny, a raz pozostawała zamknięta w swym pokoju przez dwadzieścia cztery godziny, odmawiając jedzenia i picia, i nie chcąc zejść na dół do sali dla utrzymania porządku. W końcu Ernestyna zadecydowała, że należy coś zrobić. Jeżeli miałoby trwać tak dalej, interes rozleci się i lokal spadnie do poziomu pierwszej lepszej, nadbrzeżnej kawiarni. Taktownie podsunęła myśl, aby madame skontaktowała się z majorem Tomem i zaproponowała mu powrót, ale Lwica odrzuciła ten pomysł z gwałtownym oburzeniem. Czyż ona, która dotychczas panowała nad
każdym, znanym jej kiedykolwiek mężczyzną, ma nagk rzucić się do stóp, błagając, aby wrócił — Nie! — krzyczała — to niemożliwe! Po upływie dwóch dni Ernestyna zwróciła się do niej z nowym projektem, z projektem, na który Lwica zgodziła się od razu. Zawierał on ziarnko nadziei i wobec tej nadziei Lwica rozjaśniła twarz i usiadła w swym wielkim łóżku. Były wprawdzie trudności, całkiem duże trudności, ale Ernestynie wydawało się, że potrafi je przełamać. Aby wykonać ten plan, potrzebne będą włosy i ścinki paznokci zarówno Lwicy, jak i majora Toma. O te pierwsze było oczywiście zupełnie łatwo, a co się tyczy drugich to Ernestyna sądziła, że da sobie jakoś radę. Była przyjaciółką starej Serafiny, służącej de Leche'ow. Pochodziły z tej samej parafii. Może Serafina z przyjaźni zgodzi się wykraść włosy i ścinki paznokci, a może trzeba będzie ją przekupić. Będą musiały skorzystać z usług mamy Tolan-ne — starej zwiędłej Mulatki-czarownicy, która mieszka we własnym domku przy nadbrzeżnym wale i do której pół miasta odnosi się ze czcią i strachem. To także będzie kosztowało. Mama Tolanne potrafi przyrządzić napój, który sprowadzi Toma z powrotem. — Pieniądze! — wykrzyknęła Lwica, rzucając się na łóżku w rozpaczy. — Co dla mnie znaczą pieniądze? Nic! Co przyjdzie z pieniędzy, gdy człowiek jest nieszczęśliwy i nie ma ochoty do życia. Podczas tej rozmowy Ernestyna siedziała przy łóżku, trzymając białą dłoń swej pani. Przemilczała dwie rzeczy, a mianowicie: że major Tom nie przychodzi do dawnej kochanki z powodu młodej baronowej, i że młoda baronowa sama była czarownicą i nauczyła się praktyk „voodoo" na Martynice, dokąd pojechała po poślubieniu barona Ludwika. Wśród niewolników w domu de Le-
che'ów szeptano nawet, że przyczyniła się do choroby barona, który zmarł na suchoty. Gdy Ernestyna wyłożyła już swój plan, Lwica zawołała: — Idź, idź natychmiast do Serafiny! — Jest jeszcze coś, madame. Na miejscu pani sprzedałabym przedsiębiorstwo. Sytuacja jest coraz gorsza. Nawet Clelia zaczyna zachowywać się jak diablica. Klientela pogarsza się z każdym dniem. A teraz znowu z tamtej strony rzeki nadchodzi zaraza. Lwica, nie odwracając się, dała odpowiedź, która wydobyła się zduszona z głębi poduszek: — Znajdź mi kupca. Sprzedam, nie zwlekając. Ale kto to kupi? — Znajdę pani kogoś. Na pani miejscu wróciłabym do Paryża. Nie ma przyszłości w Nowym Orleanie, gdy Jankesi są wszędzie, jak pchły na psie. Była już dziesiąta wieczorem, gdy Ernestyna wyszła tymi samymi tylnymi drzwiami, przez które odbyła się nieszczęsna ucieczka Toma. Opuściła lokal, pełna skrupułów, gdyż wiedziała, że jej pani nie zgodziłaby się zejść na dół nawet wówczas, gdyby wybuchły tam awantury, grożące rozbiciem wszystkich luster w sali. Znajdowały się przed nią dwie drogi: jedna wiodąca do domu baronowej de Leche, a druga — bezpośrednio do mamy Tolanne. Serafina mogła znajdować się albo tu, albo tam. Gdyby była właśnie u mamy Tolanne, Ernestyna upiekłaby dwie pieczenie na jednym ogniu, toteż po chwili namysłu skierowała się w stronę rzeki. Mijała ulicę za ulicą, zawracając to w jedną, to w drugą stronę. Stopniowo światła, życie i gwar zmniejszały się i przez pewien czas szła przez dzielnicę za
budynkami Pont Alba, gdzie każdy dom miał zapuszczone żaluzje i tylko od czasu do czasu żółtawe światło rzucało długą, mroczną smugę na wąski chodnik. Był to długi spacer; powietrze było gorące, a Ernestynie nie śpieszyło się. Miała całą noc na przeprowadzenie swego planu, ale jeżeli w lokalu Lwicy wybuchnie awantura, będzie się musiało zająć tym wojsko. Znowu ogarnął ją niepokój i myśli o wędrówce. Mogłaby pojechać do Paryża albo do Mobile lub do Natchez, a nawet do Atlanty, aczkolwiek nie lubiła zbytnio Atlanty ani tamtejszego towarzystwa - białych czy czarnych. Według luizjańskich wymagań Ernestyny w Atlancie nie było żadnego dżentelmena ani żadnej damy. Ernestyna była snobką; w lokalu Lwicy znajdowała się na poufałej stopie z większością eleganckich dżentelmenów z Nowego Orleanu i pobliskich okolic. Wkrótce wyszła z ciemnej dzielnicy dumnych domów kreolskich i znalazła się w półmroku innego świata. Było tu mniej świateł, aniżeli w sercu bogatego miasta, i paliły się one mniej jasno, ale mimo to był to świat tętniący życiem. Czarni mężczyźni, kobiety i dzieci siedzieli na stopniach niechlujnych, drewnianych domów, nie malowanych i chylących się ku ruinie, albo spacerowali po zamulonej drodze, wybudowanej na odpadach i śmieciach. Dwukrotnie Ernestyna minęła rzędy murowanych domów z żaluzjami na drzwiach, przed którymi stały dziewczęta: czarne, brązowe i żółte; ich półnagie ciała odcinały się na tle słabego światła, padającego z domów. Wybuchały śmiechem i zamieniały nieprzyzwoite żarty z mężczyznami, którzy przechodzili, aby je obejrzeć. Niektóre żaluzje były opuszczone i przedostawał się przez nie tylko słaby blask. Wśród mężczyzn przeważali Murzyni, ale od czasu do czasu pojawiali się biali — cudzozie-
mscy marynarze, śniadzi i brudni, ze złotymi kolczykami w uszach — z okrętów, które przybywały licznie do Nowego Orleanu, aby teraz, gdy już zniesiono blokadę, zabrać stąd bawełnę i cukier. Byli tam wysocy, krostowaci mężczyźni z szerokimi szczękami, w niechlujnych strojach źli „Kaintuckowie" z górnego biegu rzeki. W powietrzu unosiło się rechotanie żab z moczarów wzdłuż rzeki, dziki akompaniament rozlegającej się, od czasu do czasu muzyki gitary lub banjo, muzyki tak dziarskiej i wesołej wśród całego tego brudu i opuszczenia, jak wspaniałe tignons i suknie murzyńskich kobiet. Ernestyna torowała sobie drogę wśród tłumu — wyniosła i dumna jak wielki okręt, posuwający się naprzód poprzez roje brudnych łodzi. Każdy w tej dzielnicy znał z widzenia słynną grubą Ernestynę z „Cafe Imperial". Większość tych ludzi przy tej czy innej okazji obrzucała wzrokiem na wspaniałość lokalu, stojąc pod przysłoniętymi żaluzjami, wysokimi obrotowymi drzwiami, które wychodziły na ulicę. Gdy przechodziła, mężczyźni na ulicy i dziewczęta witali ją żartami, z których niektóre były śmieszne, a wszystkie nieprzyzwoite. Ernestyna odpowiadała im tak samo, poprawiając jeszcze dowcip i powodując tym wybuchy głośnego śmiechu z tłumu na ulicy. W końcu doszła do skraju dzielnicy, gdzie kończyło się stłoczone rojowisko domów. Poza nim stały rozrzucone domki — na wpół pogrążone w czarnym cieniu wysokiego, oświetlonego księżycem wału — z jakieś pół tuzina podobnych do siebie, nędznych chat — z wyjątkiem jednej, która stała na uboczu. Był to mały domek, jak dla lalki, stanowiący jakby miniaturę wielkiego domu na plantacji. Wzdłuż jego frontu biegł wysoki, płytki krużganek, mający nie więcej niż dwie stopy szerokości, z wysokimi kolumnami o przekroju nie więcej niż trzech
czy czterech cali. Z krużganku prowadziły podwójne schody. Przed domem padał czarny cień trzech cyprysów. Budynek był niezwykle wysoki i wąski, ustawiony w mokrym mule na palach, jak na szczudłach. Ongiś pomalowany był na biało, ale teraz pozostały tylko resztki farby — odbijał się jednak promiennie w brudnej wodzie stawu, utworzonego przez tamę na rzece. Chodnik kończył się tuż za ostatnim domem dzielnicy i stamtąd gruba Ernestyna musiała brnąć przez błoto i wśród trzcin, unikając na wąskiej ścieżce kałuż z wodą. Po chwili dotarła do domku i wszedłszy po koślawych, wąskich schodkach stanęła przed drzwiami mieszkania mamy Tolanne. Skądś od wewnątrz dochodził dźwięk niesamowitego śpiewu, akcentowanego przytłumionym rytmem bębna. Zastukała raz, a potem drugi i trzeci, ale nie było odpowiedzi. Rechotanie żab zdawało się nabierać drwiącego tonu. Dziwaczny, jękliwy dźwięk, akcentowany nerwowym rytmem bębna, brzmiał nadal. Z wolna, wobec braku odpowiedzi, zimny strach zaczął ogarniać Ernestynę. Przypomniała sobie, niesamowite opowieści z Tahiti i Martyniki o podnoszeniu z grobów zmarłych, aby służyli starym kobietom — takim, jak mama Tolanne. Potem drzwi otworzył raptownie chudy Murzyn, który — poznawszy Ernestyiię — usunął się z drogi, aby ją przepuścić, a potem szybko zamknął i zaryglował drzwi. Cały dom składał się z jednego dużego pokoju. W jego końcu znajdował się ogromny kominek, na którym właśnie dogasał ogień. W pobliżu stały dwie kobiety, a koło paleniska siedział przykucnięty chudy, bardzo czarny Murzyn z długą, jak u ptaka, szyją, uderzając w tam-tam. Oczy miał otwarte, ale gałki były tak
wywrócone do góry, że widać było tylko białka; przy każdym trzecim akcentowanym uderzeniu podrywał głowę, aż trzeszczały mu kości w szyi. Na podłodze leżała z ciałem zesztywniałym naga dziewczyna pogrążona w transie. Nad nią pochylona była pomarszczona, starcza, czarna postać samej mamy Tolanne. Mruczała coś i jęczała, a od czasu do czasu błyskawicznym, szybkim gestem sypała szczyptę jakiegoś proszku na węgle, które wybuchając płomieniem rzucały blask na twarze ludzi w pokoju i oświetlały czaszki owiec i wypchane aligatory rozwieszone na ścianach. Pokój pachniał uryną i spalonym mięsem. Przez długi czas Ernestyna stała w milczeniu, przyglądając się sztywnej postaci nagiej dziewczyny na podłodze; potem z wolna, ukradkiem, podniosła oczy i przyjrzała się postaciom dwóch kobiet. Jedną z nich była stara Serafina; druga miała na sobie długi czarny płaszcz z kapturem, nasuniętym na twarz. Po chwili Ernestyna uświadomiła sobie ze wstrząsem, że kobieta ta nie była Murzynką: nawet w cieniu kaptura twarz jej była bardzo blada. Ernestyna poznała młodą baronową de Leche. Zrozumiała od razu, że będzie musiała odłożyć rozmowę z Serafiną, która najwidoczniej przyszła tu z młodą baronową. Nie będzie więc mogła pozostawić jej samej przez dostatecznie długi czas, aby Ernestyna mogła ujawnić skomplikowane i tajne szczegóły swej misji. Musi zaczekać, aż skończy się ceremonia, a następnie pomówić z samą mamą Tolanne! Obrzędy skończyły się wkrótce. Stara czarownica rzuciła ostatnią szczyptę proszku w ogień i wydała okrzyk, od którego podnosiły się włosy. W tej samej
chwili Murzyn skończył swe monotonne bębnienie i siadł wyprostowany, doprowadzając źrenice oczu do normalnej pozycji i rozglądając się dookoła tak, jak gdyby nagle powrócił z innego świata. Naga dziewczyna na podłodze poruszyła się, jęknęła i usiadła, rozglądając się z podobnym wyrazem zdumienia. Ernestyna zauważyła, że było to piękne stworzenie, nie mające więcej niż trzynaście, czternaście lat. Potem mama Tolanne wyprostowała się z nagłym, syczącym westchnieniem, które zdawało się dochodzić od czubków jej nagich szponiastych palców u nóg. Miała dziwaczne nakrycie głowy z piór i ślimaczych muszli ponad czarną jak węgiel, niesłychanie pomarszczoną senegalską twarzą, której skóra zwisała w fałdach. Kościsty Murzyn rzucił jakieś ścinki w ogień, a kiedy buchnęły płomieniem oświetlając pokój, stara Serafina posłała grubej Ernestynie dziwne spojrzenie, które mówiło: Teraz nie mogę z tobą rozmawiać. Potem, bez słowa, Serafina dała Murzynowi złotą monetę, baronowa zsunęła kaptur peleryny na twarz i obie kobiety wyszły. Kiedy Murzyn zamknął i zaryglował drzwi, mama Tolanne zrobiła dziwaczną rzecz: zwróciła się ku drzwiom i podniósłszy jedną rękę z wyprostowanymi palcami: wskazującym i małym — splunęła przez nie siedem razy — tak, jak zrobili mężczyźni na „San Cristobali", gdy ciotka Tam i Agnieszka ukazały się na pokładzie. Potem stara zwróciła się do Murzyna, aby przyniósł butelkę rumu i dwa kubki i poprosiła z pewnego rodzaju niedbałą elegancją grubą Ernestynę, by usiadła na jednym z rozwalonych krzeseł. Sama zaś weszła do prymitywnego łóżka, stojącego przy ścianie pokoju, podparła się parą olbrzymich, zatłuszczonych poduszek i była gotowa do pogawędki. Czarna dziewczyna nie zrobiła żadnego ruchu, aby nałożyć na siebie jakieś
ubranie, ale stała naga i obojętna w pobliżu ognia, popijając rum z zardzewiałego blaszanego kubka i zachowując się jak dzikie i piękne zwierzę. Pomiędzy łykami rumu stara kobieta wypowiadała uwagi na temat wielkiego upału i zarazy, która zakradała się do miasta, zapytała o zdrowie Ernestyny, a potem od niechcenia dowiadywała o zdrowie Lwicy. Gruba Ernestyna z początku ominęła to pytanie. Rozmawiały w swoim własnym narzeczu, będącym pewnego rodzaju francuszczyzną, upstrzoną angielskimi i hiszpańskimi słowami, którą mama Tolanne psuła jeszcze mglistymi, dalekimi echami słów z Senegalu. Siedziała podparta na łóżku, z czarnymi oczami błyszczącymi w mrocznym świetle. W końcu, po wielu fałszywych wstępach, Ernestyna przeszła do sedna sprawy. — Z Lwicą jest bardzo źle — wyznała, potrząsając głową i określając symptomy. — Miłość? — domyśliła się mama Tolanne. — Miłość — powtórzyła jak echo Ernestyna — do Jankesa. Mama Tolanne przechyliła głowę na bok i zagdakała: — Do tego samego młodego Jankesa, na którego leci młoda baronowa. Wiem. Było to pewnego rodzaju rewelacją dla Ernestyny. Znowu postanowiła zyskać na czasie, ale zaraz po tym zadecydowała, że najlepiej będzie przejść od razu do sedna sprawy. — Czy po to przyszła tu dzisiaj? — zapytała Ernestyna prosto z mostu. — Tak, po to — przyznała stara wróżka. — Młoda baronowa chciała przywiązać Jankesa Toma do siebie. To znowu wzbudziło w Ernestynie wątpliwości. Jeżeli mama Tolanne rzuciła czary na majora Toma w interesie
baronowej, nie może przecież w tym samym czasie rzucać na niego czarów, aby wrócił do Lwicy. Ale po dalszej pogawędce i uwagach o pogodzie, w czasie których Ernestyna rozmyślała nad tą kwestią, rzekła: — Chyba już pójdę. Przyszłam w tej samej sprawie. Mama Tolanne zachichotała złośliwie w kubek z rumem: — Nie mów mi, że ty także lecisz na majora Toma. — Nie — wyjaśniła Ernestyna — chodzi o Lwicę. Przypuszczam, że nie można rzucać czarów na obie strony? Mama Tolanne nie odpowiedziała jej wprost. Znowu zachichotała złośliwie i rzekła: — Ten Jankes musi mieć w sobie coś wspaniałego, jeżeli dwie kobiety tak na niego lecą... dwie kobiety takie jak Lwica i młoda baronowa. — Jest podniecający — zauważyła Ernestyna. A potem, po pauzie, zapytała obcesowo: — Dlaczego, mamo Tolanne, plułaś za nią? — Nie masz prawa zadawać takich pytań, Ernestyno — powiedziała stara. — Ponieważ się jej boisz — zadrwiła Murzynka. — Nie boję się żadnej białej kobiety, żadna biała wróżka nie jest taka potężna jak czarna wróżka. To nie jest zdrowo dla białej kobiety mieszać się do czarów „voodoo" czarnych ludzi. Ernestyna nie kontynuowała tematu. Wypiły jeszcze po jednym blaszanym kubku rumu. Ernestyna nie piła dużo i nigdy wtedy, gdy była na służbie w „Cafe Imperial", ale teraz chciała czegoś od mamy Tolanne. Wypiła jeszcze jeden kubek. Po chwili zauważyła: — Może złoto mogłoby wrócić czary? — Może by mogło — rzekła mama Tolanne. — Może mogłoby tu pomóc kilka butelek najlepszego rumu madame?
Mama Tolanne zachichotała znowu: — Mogłoby z pewnością. Po tym Ernestyna przystąpiła do dzieła. Opowiedziała całą historię mamie Tolanne, która mówiła także o wiele więcej, aniżeli pozwalała na to zawodowa etyka wróżki--lekarki. Rum rozgrzał serca obu kobiet i pogawędka potoczyła się na dobre. Mama Tolanne zawołała do nagiej dziewczyny: — Eufemio, najlepiej będzie, jeżeli ubierzesz się i pójdziesz do domu, zanim ten żółty chłopak wpakuje cię w nieszczęście. Nie chcę, aby mnie tu nachodziła twoja mama. Dziewczyna podniosła coś w rodzaju koszuli zrobionej z jaskrawo żółtego perkalu i wsunęła ją przez głowę. Murzyn odezwał się i dziewczyna go uderzyła. Następnie oboje wyszli razem, a za nimi drugi Murzyn, który bił w bęben. Mama Tolanne mogła rozmawiać swobodnie. Powiedziała, że młoda baronowa uwzięła się na majora Toma. Była zdecydowana go zdobyć, ale musiała utrzymywać to w tajemnicy, gdyż —jeśli ludzie z Nowego Orleanu dowiedzieliby się, że lata za Jankesem — byłby to jej koniec, tym bardziej, że jej własny kuzyn także o nią zabiega. — To jest zła kobieta — powiedziała mama Tolanne — chodzi jej tylko o złoto. Serafina napomknęła, że cały majątek de Leche*ów należy do niej — ogromny dom, plantacja Bel Manoir i całe złoto w Banku Plantatorów. Oto dlaczego stara baronowa i kuzyn męża muszą się jej trzymać, chociaż nie ukrywają swej nienawiści do niej. Tylko, że teraz generał Jankesów jest właścicielem wszystkiego — całej bawełny i całego złota w Banku Plantatorów, zaś nawet młoda baronowa nie mogłaby tknąć niczego.
Ernestyna, oszołomiona nieco taką ilością rumu, słuchała wszystkiego, o czym opowiadała stara. Widziała, że mama Tolanne mówi za dużo z powodu tego samego rumu. Taka sposobność jak dziś może się już więcej nie nadarzyć. Potem stara wróżka powiedziała rzecz dziwną: — Nie widziałam nigdy tego młodego majora Toma, ale mi go żal. — Dlaczego ci go żal? — zapytała Ernestyna — przecież wszystkie kobiety latają za nim. — Nie ma nic gorszego dla mężczyzny, jak kiedy lata za nim zbyt wiele bab. To niezdrowo mieć na karku dwie takie kobiety jak Lwica i młoda baronowa. To niezdrowe dla żadnego młodego mężczyzny. Nie chciałabym wcale być w jego skórze. — Potrząsnęła głową i zagdakała, a pióra i ślimacze muszle w jej wełnistych włosach ruszały się i grzechotały. Potem, gdy rozgrzał je rum i zaczęły się pocić, obie kobiety przeszły do wspomnień na temat swoich własnych przygód i mężczyzn, których znały. Mama Tolanne przypomniała sobie nawet czarnego chłopca w Afryce, zanim ją tu przywieziono. A w końcu, kiedy były już zupełnie podpite, Ernestyna wróciła znowu — trochę niepewnie — do sedna rzeczy... do sprawy rzucenia czarów na majora Toma, ażeby wrócił do Lwicy. Mama Tolanne zgodziła się w końcu, że za pięćdziesiąt złotych jankeskich dolarów i za dwie butelki rumu zdoła odwrócić czary, które dopiero co rzuciła na tego atrakcyjnego kochanka — i przeniesie ich działanie na chlebodawczynię Ernestyny. Potem wypiły pożegnalny kubek rumu i gruba Ernestyna wyruszyła niepewnie po deskach, ułożonych w błocie z powrotem przez Plac Kongo, w kierunku „Cafe Imperial". Zbliżał się już świt, gdy doszła do tylnych drzwi lokalu. Światła w sali balowej
były zgaszone, a kiedy stanęła, nadsłuchując, pod drzwiami pokoju Lwicy — usłyszała tylko odgłos regularnego oddechu swej pani. W czasie długiej drogi powrotnej powzięła decyzję. Nie opowie madame nic z plotek, które usłyszała od mamy Tolanne. Lękała się tego, co Lwica mogłaby uczynić. Kobieta jej pokroju, zakochana w mężczyźnie młodszym o dziesięć lat, była zdolna do wszystkiego. Przyjęcie u generała trwało w pełni. Niezbyt wesołe przyjęcie, gdyż odznaczało się brakiem kobiet, a dwie damy, które reprezentowały płeć piękną — nie były ani młode, ani zbyt ponętne. Jedną z nich była żona generała, Luiza, a drugą - żona generalnego kwatermistrza, kobieta o wroniej twarzy, ze stanu Indiana. Nie darzyły się one nawzajem zbytnią miłością, gdyż generałowa patrzyła na żonę generalnego kwatermistrza jak na dzikuskę z chaty z bali, a znowu żona generalnego kwatermistrza, pani Teofilowa Glipin, uważała generałową za „jankeską" wiedźmę. Pani Gilpin nie znajdowałaby się wcale na tym przyjęciu, gdyby nie fakt, że była ona jedyną Jankeską w Nowym Orleanie i że została zaproszona wtedy, gdy wszystkie inne kobiety z Nowego Orleanu — nawet te, które okazywały pozory przyjaźni dla wojsk Unii — odmówiły przyjęcia zaproszenia. Nawet te, które zabiegały o względy z uwagi na swój majątek — a było parę takich — nie ośmieliłyby się zjawić u generała Wicksa od czasu wydania przez niego zarządzenia, iż wszystkie kobiety nowoorleańskie, które nie będą oddawać honorów fladze Unii i płaszczyć się przed żołnierzami Jankesów, mają być traktowane jak zwykłe prostytutki.
Było to w istocie straszne przyjęcie bez wina, bez żadnego trunku mocniejszego aniżeli słaby poncz z lemoniady, przyrządzony ręką generałowej. Gośćmi byli przeważnie oficerowie, współpracujący z generałem, którzy jako niżsi rangą — bez względu na to, jak go nienawidzili, nie mogli nie przyjąć zaproszenia. Były tam różne rodzaje i typy — niektórzy oficerowie zawodowi, odnoszący się z pogardą do nielicznych oficerów ochotników, a ci znowu odczuwający nienawiść dla wojskowych z West Point. Jedynymi gośćmi nie w mundurach byli dwaj brzydcy kuzynowie generała, których wezwano do Nowego Orleanu dla uczestniczenia w ogólnej grabieży, oraz nieszczęsny burmistrz miasta, który przyszedł w nadziei, że ten akt dyplomacji może pomóc jego współobywatelom w uratowaniu bawełny, mebli i srebra przed grabiącą hordą. Burmistrz był chudym, delikatnym małym człowieczkiem — ciemnowłosym, wrażliwym i dumnym. Cały ten wieczór był dla niego pełen upokorzenia — nie tylko dlatego, że jego duma była raz po raz deptana, ale i dlatego, że w głębi serca czuł tylko pogardę dla większości mężczyzn w tych dwóch wielkich salonach. Pamiętał te same pokoje z czasów, gdy dom ten zamieszkiwała rodzina Mac Tavishów —jaśniejące kryształami, kwiatami i barwami, rozbrzmiewające śmiechem i muzyką; gdy na takim przyjęciu był szampan i poncz z plantacji, i piękne kobiety, w miejsce tych dwóch cerberek z Północy, które poruszały się wśród oficerów z arogancją i wulgarnością, ponieważ były jedynymi kobietami na bezludnej wyspie. Zimne dotknięcie ręki ciotki Luizy zdołało jakoś zmienić te pokoje nawet bardziej jeszcze, aniżeli wypełniający je teraz barbarzyńcy. Burmistrz nie uświadamiał sobie, w jaki sposób to się stało, a z powodu
znużenia nie próbował nawet zrozumieć. Myślał tylko od czasu do czasu, jakimi dziwnymi istotami byli ci ludzie z Nowej Anglii, tacy bezbarwni i pozbawieni taktu; bez obycia, bez swobody i elegancji. Jakże to było możliwe, że byli obywatelami tego samego kraju? Dwukrotnie wśród tortur tego niekończącego się wieczoru łagodny burmistrz przeżył chwile, które były zupełnie przyjemne: raz, gdy Dawid Wicks podszedł do niego grzecznie i zadawał mu pytania na temat historii tego starego miasta. Chłopiec wyglądał sympatycznie ze swymi długimi jasnymi włosami, jasną cerą i niebieskimi oczami. Miał dobre maniery i wrażliwą inteligencję, to, czego śladów burmistrz nie znalazł w kontakcie z innymi wojskowymi. Rozmawiali przez jakiś czas w kącie pokoju, aż żona generalnego kwatermistrza niegrzecznie zabrała chłopca z sobą. Drugim takim momentem była rozmowa z Tomem Bedloe. W tym przypadku burmistrza nie uderzyła wrażliwa inteligencja, ale pewnego rodzaju zwierzęce ciepło, przyjazny sposób bycia i zrozumienia. Tom wydawał się odmienny od innych — rodzaj pirata, którego nie obchodzą drobne ambicyjki i triumfy. Był pogodny i nie traktował z góry tego, z kim mówił. W jakiś dziwny sposób odczuwało się w nim pogardę dla innych ludzi w tym pokoju — nie ze względu na ich barbarzyństwo, ale ze względu na małostkowość, ponieważ mieli w sobie coś pospolitego i ograniczonego; ostrożność i przeciętność, która zaprzeczała życiu i szukała zawsze korzyści w każdej przyjemności. Burmistrz uśmiechał się, nieświadom tego, że serdeczność młodzieńca wynikała częściowo z perwersyjnej przyjemności, jaką znajdował w pokazywaniu innym, że szanuje burmistrza i przedkłada jego towarzystwo nad
inne. Ale jakakolwiek była przyczyna tej serdeczności, tych parę minut spędzonych w towarzystwie Toma, złagodziło trochę tępą męczarnię i upokorzenie, jakim ten wieczór był dla burmistrza. W rozmowie młodzieniec nadmienił, że zakwaterowany jest w domu de Leche?ów i bez ogródek oświadczył, że uważa ich za dziwną rodzinę. Przez chwilę mały burmistrz wydawał się przestraszony. Po tym powiedział: — Tak, to dziwna rodzina. Mieszkali długi czas w Paryżu. Znałem starą baronową, gdy jeszcze wychodziła z domu... Bardzo dziwna istota. Raz zabrała ze sobą do Paryża dwunastu niewolników... po prostu na bal. — Uśmiechnął się łagodnie na wspomnienie tej historii. — W noc balu umieściła ich — sześciu po każdej stronie wielkich schodów — każdego z zapaloną pochodnią. Byli to najurodziwsi młodzi Murzyni z plantacji, przy tym zupełnie nadzy. To wywołało sensację. Kiedy doszły do niej protesty jej gości, powiedziała tylko swoim głębokim głosem: — Przecież to tylko zwierzęta. Czy trzeba ubierać byka? — Mały burmistrz zachichotał lekko. — Tak, stara baronowa to był numer. — A potem westchnął: — I była ongiś bardzo piękna, jak cesarzowa. — Potem zapytał raptownie: — Widział pan młodą baronową? — Tak. — Słyszałem, że jest także bardzo piękna. — Widziałem kobiety piękniejsze od niej, ale żadnej, która by była całkiem taka, jak ona — Bedloe rzekł zupełnie po prostu. — Powiadają, że to mieszanina irlandzkiej i francuskiej krwi. To nie jest dobre skrzyżowanie. Żaden hodowca bydła z góry rzeki nie odważyłby się na coś podobnego, chyba po to tylko, żeby uzykać dziwoląg.
— To niezwykła kobieta. — Wyszła za swego kuzyna — rzekł burmistrz. — Musieli otrzymać specjalną dyspensę na ślub. Po tym nikt w Nowym Orleanie nie chciał ich przyjmować. W tym momencie generałowa przerwała rozmowę i zabrała Toma Bedloe na „gumbo". Była to cudzoziemska potrawa —zdaniem generałowej — o wiele za pikantna, ale jej kucharka Murzynka nie potrafiła gotować zwykłych potraw, pomimo że generałowa próbowała ją tego nauczyć. Właśnie stali przy bufecie, gdy w hallu zjawił się żołnierz z alarmującą wiadomością. Generałowa, stojąc na wprost sklepionych drzwi, spostrzegła przybyłego: chudego mężczyznę z bladą twarzą, wyrazem przerażenia w oczach i ciemną plamą krwi na bluzie. Chociaż pytał tylko o generała, ona — domyślając się jakiegoś nieszczęścia — pozostawiła Toma Bedloe samego i krótkimi, szybkimi krokami wyszła do hallu. Co obchodziło generała, obchodziło i ją. Ostatecznie, przyjaciele w domu twierdzili, że z głów ich dwojga — jej była lepsza. W momencie kryzysu generał nie umiał powziąć właściwej decyzji. Częściej zdarzało się, że właśnie ciotka Luiza stawała faktycznie na czele armii okupacyjnej. W tym momencie wyczuwała kryzys. Tom Bedloe patrzył w ślad za nią, myśląc, jaka z niej wstrętna kobieta — gruba, ciężka i twarda, ale używająca swej kobiecości bez skrupułów, aby mdleć lub krzyczeć histerycznie, ilekroć przeciwstawiano się jej woli. Nie czuł litości dla generała. W swoim rodzaju nie był lepszy od żony. Tom nie mógł słyszeć, co opowiadał blady żołnierz, ale zobaczył, że generałowa nagle spąsowiała z gniewu i zaczęła wymyślać zarówno generałowi, jak i bezradnemu żołnierzowi. Jej pulchna, czerwona twarz zdawała się
nabrzmiewać, a ciało - trząść z wściekłości. Leniwie, uśmiechając się ciągle, Tom podszedł do małej grupy. Gdy zbliżył się, usłyszał słowa generałowej: — To haniebne. Każdy zdrowy mężczyzna w mieście powinien być powieszony. Nagle zwróciła się do generała: — Gdyflyś miał charakter, zrobiłbyś to... wychłostałbyś ich wszystkich, jak Murzynów, a potem powiesił. Tom nie słuchał dalej, gdyż nagle pomyślał o burmistrzu. Odwróciwszy się, podszedł do miejsca, gdzie stał ten mały, łagodny człowieczek, usiłując okazać rozbawienie z powodu jakiejś plugawej historii, którą mu opowiedział pułkownik o czerwonej twarzy. Bedloe rzekł spokojnie: Niech pan lepiej idzie ze mną. Coś się stało. — Ależ nic mogę iść nie pożegnawszy się z gospodynią. Tom roześmiał się. Proszę to mnie pozostawić. Potrafię dać sobie z nią radę. Potem twarz jego spąsowiała i rzekł: — Proszę mi wierzyć. Mówię prawdę. Niech pan idzie ze mną. Ja będę za to odpowiedzialny. Chodźmy. Pokażę panu drogę. — Myśl o tym, że ten mały jegomość mógłby być w dalszym ciągu narażony na poniżenie, była dla niego nieznośna. Coś się stało — jakaś awantura, jakiś gwałt i burmistrz będzie ponosił za to odpowiedzialność. Łagodnie ujął go pod ramię i wyprowadził. — Znam ten dom — rzekł burmistrz. — Znam go od małego. Widzi pan, Mac Tavishowie byli moimi przyjaciółmi. — Pójdę z panem — rzekł Tom. I jak kwoka, czuwająca nad pisklęciem, poprowadził burmistrza w dół długimi, szerokimi schodami pod wielkim kryształowym kandelabrem na dwór, w ciemność, przesiąkniętą wonią
magnolii. Gdy wychodzili z gmachu, dobiegło ich rżenie koni, umieszczonych na dole. Dom znajdował się w dzielnicy ogrodów — i inaczej niż w starej dzielnicy — ogrody położone były od frontu, a nie w obrębie budowli. Spoza sztachet z lanego żelaza dochodził zapach mirtu, magnolii i pierwszych tuberoz, zapach mocny, od którego robiło się słabo w gorącej nocnej wilgoci. Gdy szli, burmistrz powiedział: — To bardzo niefortunna pozycja być burmistrzem zdobytego miasta. Nieprzyjaciel nie lubi go za to, że mu się przeciwstawia, zaś jego współobywatele nienawidzą go, gdyż zdaje im się, że nie robi wszystkiego, co jest w jego mocy, aby im pomóc. Był pan dla mnie bardzo dobry dzisiaj. Tom roześmiał się w gęstych ciemnościach: — Nie mogłem patrzeć jak generałowa traktowała pana z góry. Po chwili zbliżyli się bardziej do mrocznego światła ulicy Kanałowej, która oddzielała stare miasto od nowego. Gdy doszli tam. Tom powiedział: — Tu pana zostawię. Myślę, że nie byłoby wskazane, gdyby zobaczono pana, chodzącego po ulicach w przyjaznych stosunkach z oficerem wojsk Unii. Mały burmistrz zaczął grzecznie protestować, ale Tom Bedloe wiedział, że w głębi serca jego towarzysz poczuł ulgę. W ciemnościach burmistrz pożegnał go i raz jeszcze mu podziękował. Potem odszedł odważnie, a Tom patrzył za nim z uśmiechem. Byłoby źle dla tego małego człowieczka, gdyby go zobaczono w towarzystwie oficera wojsk Unii. Ponadto ten oficer był równocześnie poborcą portowym, okradającym wszystkich jego współobywateli. Gdy Tom szedł dręczyła go myśl o niewinności i łagodności burmistrza, który dzień po dniu i noc po nocy
zabiegał o utrzymanie w swym mieście spokoju, o ochronę ludności i o zachowanie swojej i ich godności. Patrząc na niego, wstydził się swego łajdactwa. Westchnął i kopnął kawałek odłamanego chodnika. Kiedy już skończył tę robotę, wydostanie się stąd i poślubi Agnieszkę Wicks, pojedzie na zachód i będzie prowadził inne, przyzwoite życie. Przeciął ulicę Kanałową, torując sobie drogę w mule, który przedostawał się przez stare kamienie brukowe, a kiedy przeszedł na drugą stronę, spostrzegł, że mimo woli zrobił to akurat koło ulicy Royal i że znalazł się tuż przy lokalu Lwicy, tak blisko, że mógł słyszeć muzykę orkiestry murzyńskiej, grającej w sali z lustrami i żółtym pluszem. Przez mgnienie sekundy ogarnęła go pokusa, aby wejść i zobaczyć, co się tam dzieje, ale zaraz uświadomił sobie, że gdyby wszedł do środka, zobaczyłby Lwicę, a chociaż nie miał od niej wiadomości od tego wieczora, gdy wymknął się tylnymi drzwiami w ulewny deszcz — instynkt mówił mu, że przywitałyby go sceny, histeria, krzyki. Może nawet zmuszono by go do pozostania, a na to nie miał ochoty. Tak więc minął drzwi i szedł dalej swoją drogą — przez ulicę Royal ku dzielnicy, w której wyróżniał się dom de Leche'ów, tam, dokąd zmierzał odruchowo od chwili, kiedy wziął pod rękę małego burmistrza i sprowadził go ze schodów. Wracał „do domu" wcześnie w nadziei zobaczenia młodej baronowej, zanim położy się do łóżka. Od czasu pierwszego oszałamiającego wieczoru w saloniku po przeciwległej stronie zalanego deszczem podwórza widział ją dwukrotnie. Raz z samego rana, kiedy — nie mogąc spać z powodu gorąca — ubrał się wcześnie, aby iść do urzędu portowego. Kiedy wychodził z pokoju,
bawiła się z czarno-żółtym kotem w ogrodzie za szemrzącą fontanną. Ona także nie mogła spać z powodu upału i wyszła do ogrodu w nocnej koszuli, z narzuconym peniuarem. Była to koszula nocna, jakiej nie widział jeszcze nigdy; nawet Lwica nie posiadała takiej. Była zrobiona z jakiejś lśniącej, przejrzystej materii w rodzaju gazy, ściągnięta tuż pod piersiami i przybrana czerwonymi wstążkami. Od czasu do czasu gdy baronowa baraszkowała z kotem, bladozielony peniuar rozchylał się. Przez chwilę, przyglądając się jej, czuł, że powinien odejść, ale pokusa była zbyt silna, więc schował się za wistarią, która pięła się po żelaznej kracie. Patrzył długo i myślał, jak to jest możliwe, że kobieta nie będąc piękna mogła być taka ponętna. Może zawdzięczała to swemu ciału, które oglądał teraz, bez wstydu po raz pierwszy, nie przykryte szerokimi krynolinami. Gdy poruszała się, robiła to zawsze z taką samą, pełną wdzięku, kocią giętkością. Przypomniał sobie teraz, że nawet pierwszego wieczora, kiedy spotkał ją ubraną w żółtą suknię balową miała taki sam wdzięk w ruchach. Nawet niezgrabna suknia nie zdołała jej skrępować. Rzucała kotu piłkę, a za każdym razem, gdy kot ją chwytał i puszczał znudzony, biegła za nim ścieżką i rzucała znowu. Ukryty za galerią Tom uświadomił sobie, że nie może zejść po schodach i wyjść tak, aby nie spostrzegła, że ją obserwował. Nie było innego sposobu, jak tylko wrócić do swego pokoju, ale wydawało mu się głupotą porzucać tak przyjemne widowisko. Nie ma żadnego nieszczęścia tak długo, póki ona nie wie, że ją szpieguje. W końcu, znużona zabawą, rzuciła się na ogrodową kanapkę w dolnej galerii i leżała z głową odrzuconą do tyłu, z rozchylonym peniuarem, zjedna ręką opuszczoną
do boku, aby gładzić wyprężony grzbiet kota. Był to śliczny obrazek - w rodzaju rysunków, które jakiś członek rodziny de Leche'ów pozostawił na ścianie jego sypialni: rysunków będących dziełem Fragonarda. Nagle zadźwięczał srebrny dzwonek, Tom usłyszał głos starej Serafiny, wołający: - Baronowo, świeża i gorąca kawa. Na dźwięk głosu starej Murzynki podniosła się leniwie, zebrała fałdy peniuaru i weszła do domu, przy czym złote pantofelki, które miała na stopach, zastukały po kamieniach galerii. Wchodząc przez szerokie drzwi obejrzała się i roześmiała się: po raz pierwszy przyszło mu wtedy do głowy, że wiedziała o tym, iż znajdował się przez cały czas za pilastrem pokrytym wistarią. Poczuł, że krew napływa mu do głowy. W jakiś niewytłumaczony sposób zrozumiał, że wystrychnęła go na dudka. Potem widział ją przez chwilę pewnego wieczoru, wtedy gdy miał iść do domu gry przy ulicy Chartres. Przyszła znowu do jego drzwi, ale tym razem nie weszła do pokoju, a tylko stanęła na progu ze słowami: — Chcę przekonać się, czy ma pan wszystko, czego panu potrzeba. Uśmiechnął się: — Najzupełniej. Dziękuję. — Popatrzył na nią śmiało, z roześmianymi oczami, jak gdyby chciał jej powiedzieć, że obserwował ją w ogrodzie i że wie, iż ona zdawała sobie z tego sprawę. Spojrzenie jej oczu było wystarczającą odpowiedzią. — Miałam nadzieję, że pan znowu nas odwiedzi — rzekła. Nie mógł powiedzieć, że nie przychodził, ponieważ tamten pierwszy wieczór był dla niego kłopotliwy i nieprzyjemny. Zaznaczył tylko: — Byłem bardzo zajęty. Teraz, odkąd port został na nowo otwarty, jest strasznie dużo roboty.
Potem zrobiło mu się trochę głupio na myśl, że oboje stoją, wygłaszając idiotyczne, formalne przemowy, nie mające nic wspólnego z tym, co dzieje się w ich umysłach i sercach. Pomyślał: Ona ma tupet. — A po tym dodał: — Pragnąłbym zajść znowu któregoś wieczora, jeżeli wolno. — Oczywiście, drogi przyjacielu. Tym razem przynajmniej postaram się usunąć babkę z drogi. Jest taka skwaszona, ponieważ nie jest już młoda. Musi jej pan wybaczyć. Kiedyś była bardzo piękna. To nieszczęście dla pięknych kobiet, gdy się starzeją. — Może pani wejdzie i usiądzie. Nie mogę pani niczym poczęstować prócz porteru — powiedział nagle. Uśmiechnęła się znowu: — Ach nie, dziękuję. Teraz nie jest odpowiedni czas. Zaraz Serafina zadzwoni na obiad. Jeżeliby pan czegoś potrzebował, proszę przyjść do nas. Po chwili odeszła, pozostawiając go znowu oszołomionego i czującego się jak niezdarny chłop. Była damą, a jednak zachowywała się jak ladacznica. Może w Paryżu wielkie damy postępują w podobny sposób. Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety takiej jak ona: z manierami wielkiej damy, a jednocześnie zachowującej się prowokacyjnie i bezczelnie. Sprawiła, iż jej obraz utkwił mu w głowie. Lwica właściwie przestała już dla niego istnieć. Z tuzin razy w ciągu dnia — czasami przy pracy, czasami w środku rozmowy, czasami przy kieliszku — łapał się na tym, że nagle zatracał się w jakiejś mgle, z której wyłaniała się jej postać: to w żółtej sukni balowej, to w nocnej koszuli, to znowu w czarnej szacie z koronką, którą miała na sobie, stojąc w drzwiach. Nie pamiętał już wcale Agnieszki, z wyjątkiem tych momentów, kiedy blada twarz Dawida i jego niebieskie oczy sprowadzały mu na chwilę jej obraz.
Tak więc tego wieczora — zamiast chodzić od kawiarni do kawiarni, od jednego domu gry do drugiego — wracał do domu wcześnie w nadziei, że może ona mignie mu przed oczami lub — co byłoby jeszcze lepsze — jakimś cudem zastanie ją samą albo w takich okolicznościach, iż uda mu się przełamać tę drwiącą wyniosłość, która dzieliła ich od siebie jako mężczyznę i kobietę. Nie znał nawet jej imienia; właściwie nigdy jeszcze go nie słyszał. Znał ją tylko jako baronową de Leche albo jako młodą baronową. Jutro — pomyślał, idąc ciemnymi ulicami — jutro muszę zapytać Serafinę. Księżyc wschodził teraz później i kiedy Tom skręcił w ciemny zaułek, prowadzący do podwórzowej bramy, zmuszony był obmacywać drogę przy murze, póki nie dotarł do drzwi. Wielki klucz wszedł do zamka od razu, wobec czego Tom, uśmiechając się w ciemnościach, pomyślał: „To dobry omen... Znaczy to, że droga będzie łatwa. Ogród pogrążony był w ciemnościach, tylko z otwartych francuskich drzwi salonu w górnej galerii dochodziła smuga światła. Uśmiechnął się znowu, gdyż był to także dobry omen. Może ona jest tam sama? Cicho wszedł po schodach i skierował się wzdłuż galerii ku otwartym drzwiom. Znalazł się w kręgu światła, zanim ludzie w salonie go usłyszeli. Stał tam nawet parę chwil, nim uświadomili sobie jego obecność. W pokoju było trzech mężczyzn: ciemnowłosy kuzyn i dwaj nieznajomi, obaj młodzi. Jeden z nich siedział na krześle, a obok niego stała stara Serafina, trzymając miskę pod jego ręką, która była goła aż do łokcia. Młoda baronowa schylona była nad nim, przemywając rękę, z której ciekła wąska struga krwi. Woda w misce trzymanej przez Serafinę była czerwona od krwi.
Młoda baronowa zauważyła Toma pierwsza, aczkolwiek stała do niego tyłem. Jak gdyby czując jego obecność, odwróciła się i rzekła zupełnie spokojnie: — Dobry wieczór. Może pan wejdzie. Tamci odwrócili się szybko. Stara Serafina krzyknęła i omal nie upuściła miski. Młoda baronowa powiedziała z tym samym spokojem: — Mieliśmy wypadek... o ile można nazwać pojedynek wypadkiem. Mój przyjaciel raniony został w rękę... — A po tym, bardzo wyniośle, przedstawiła dwóch nieznajomych: — Mój sąsiad, pan Mac Tavish i mój przyjaciel, pan Delaphaine. Tom Bedle skłonił się i powiedział: — Byłbym rad, mogąc okazać się pomocnym, jeżeli jest coś, co mógłbym zrobić. Dwaj nieznajomi i kuzyn tylko patrzeli na niego wrogo, nie mówiąc ani słowa, a baronowa przysunęła się nieco bliżej. Rzekła cicho: — Jeżeli chce pan pomóc, proszę stąd odejść. Pojedynki są zakazane przez prawo. Przyjaciele moi woleliby, aby pan odszedł. Nie pozostawało mu nic innego, jak iść. Kiedy skłonił się i wyszedł, zamknięto za nim szybko drzwi, odcinając zupełnie światło, z wyjątkiem tego, które przedostawało się przez szpary w żaluzjach. Tej nocy prawie nie spał: dwukrotnie wstał i zaczął się ubierać, aby iść do „Cafe Imperial" i odszukać Lwicę, ale za każdym razem wracał do łóżka zniechęcony, gdyż obraz Lwicy nie podniecał go już zupełnie. Rano kiedy przy kawie w kawiarni przy ulicy Chartres czytał „Deltę" — jedyne pismo, które generał pozwalał wydawać — znalazł tam wiadomość, pod wpływem której
wszystkie rozproszone fakty z ubiegłej nocy powiązał w całość, jak fragmenty łamigłówki obrazkowej. „Potworne morderstwo popełnione zostało ubiegłej nocy w pobliżu zbiegu ulicy Burbońskiej i Tuluskiej, na wprost gmachu opery. Lucjusz M. Willock, kupiec z Północy, który przybył do Nowego Orleanu po bawełnę zastrzelony został przez dwóch nieznanych osobników, przypuszczalnie członków zdradzieckiej bandy zwanej „Obrońcami". Postrzelony został w prawe ramię obecny przy tym pułkownik Markus B. Danton ze sztabu dowódcy Nowego Orleanu. Tchórzliwi mordercy zbiegli w ciemnościach, pozostawiając zabitego i rannego, leżących na chodniku. Jeden z morderców został prawdopodobnie trafiony w rękę przez towarzyszącego pułkownikowi Dantonowi ordynansa, który odważnie wystrzelił z karabinu". Reszta artykułu była napaścią na Nowy Orlean i jego obywateli pełną gróźb wieszania i rozstrzeliwania i nosiła piętno jadowitej gwałtowności pani generałowej. Tom Bedloe odłożył gazetę i uśmiechnął się. Śmierć Lucjana M. Willocka mogła być traktowana jedynie jako korzyść i to nie tylko dla Nowego Orleanu, ale dla ludzkości w ogóle. Znał tego wysokiego, chudego opryszka o twarzy łasicy, który przybył do pokonanego miasta, aby tuczyć się na jego nędzy, wykupywać meble, a nawet suknie kobiet, pozyskiwać złych Murzynów i wkręcać się do polityki po to, aby móc tym skuteczniej grabić wtedy, gdy wyzwoleni Murzyni zaczną rządzić. Nawet rana pułkownika Dantona — pompatycznego bęcwała — nie wzbudziła w Tomie współczucia. Może będzie przez to trochę mniej zadzierał nosa. Teraz zrozumiał scenę w hallu na przyjęciu u generała i dziwny obraz w starym domu de Leche'ów. Przez pewien czas siedział, rozmyślając nad tą historią, a potem nagle,
w przebłysku natchnienia, przyszło mu do głowy, że mógłby to wszystko obrócić na swoją korzyść. Możliwe, że znalazł właśnie sposób, ażeby zwalić kłopotliwy mur, który oddzielał go od młodej baronowej. Zażądał pióra i kawałka papieru. Napisał: „Nie widziałem nic wczoraj wieczorem. Nie rozumiem nic. Proszę się nie obawiać". Nie podpisał listu, ale zaadresował go do baronowej de Leche. Zawołał chłopca i dał mu miedziaka, aby oddał list. Potem wyszedł na rozżarzone słońce i udał się do swego biura. Ostatecznie pomyślne wróżby z ubiegłego wieczora mogły się rzeczywiście sprawdzić. Pierwszego dnia ich niezwykłej podróży od Zatoki poprzez krainę Delty Cezar wiosłował przez cały dzień w upale, walcząc z leniwym prądem wielkiej rzeki. Trzymał się zawsze brzegu, blisko pasa krzewów mangro-wii, które wciskały swoje nagie sękate pnie w ruchomy zdradziecki muł. Tutaj prąd byl słabszy, ale upał bardziej przytłaczał, gdyż nisko rosnąca roślinność zatrzymywała słaby wiatr, który poruszał grube, zielone liście. Ciężar łodzi utrudniał poruszanie się, a od czasu do czasu kij natrafiał w mule na ukrytą przeszkodę i wtedy nie pozostawało nic innego, jak pozwolić prądowi rzeki, by odwrócił łódź i zaniósł ją z powrotem na głęboką wodę. Co parę godzin Murzyn przymocowywał łódź do zwisających pnączy i odpoczywał; jego wielkie ramiona podnosiły się od wysiłku, a pot spływał po szerokiej hebanowej twarzy. Na wprost niego siedziała wyprostowana ciotka Tam, trzymając parasolkę nad śpiącą Agnieszką, aby uchronić jej mlecznobiałą cerę przed działaniem słońca. Dziewczy-
na spała jak zabita — tak, jak potrafią spać tylko ludzie bardzo młodzi —poruszając się nieco parę razy, gdy łódź zwalniała potknąwszy się o błotnistą przeszkodę w mule. Starsza kobieta odczuwała zmęczenie, ale była sprężysta i twarda. Podniecenie, spowodowane wrażeniami, nie pozwalało jej spać, a poza tym dookoła wśród krzewów mangrowii, koło których przepływali, tętniło życie — aligatory, olbrzymie żółwie morskie, lśniące stada czapli, wrony, mewy, węże wodne — życie tętniło w roślinności, pokrywającej ten urodzajny aluwialny muł. W pewnym sensie zadowolona była z opuszczenia „San Cristobala"; płynąc na wielkim okręcie, byliby zmuszeni trzymać się środka rzeki, gdzie prąd był szybki i silny, daleko od wybrzeża. Nie widzieliby z bliska tego czarownego świata. Ciotka Tam siedząc na wprost wielkiego Murzyna dziwiła się jego oddaniu, rozmyślając nad tym, co działo się w sercu i umyśle Cezara. Był jak wielki, wierny pies, prosty i dobroduszny. Czasami, gdy już odpoczął, zaczął śpiewać, aż upał i wysiłek zmuszały go do zaprzestania. Potem znów zużywał wszystkie siły na prostą czynność: ciągnięcie ciężkiej łodzi w górę rzeki. Czasami zamieniali z sobą kilka słów — ciotka Tam posługiwała się swoją łamaną francuszczyzną, a Cezar — żargonem złożonym z trzech języków. Już nawet tego pierwszego ranka zaczął zarysowywać się między nimi nowy stosunek — rodzaj przyjaźni, opartej na nagłym uczuciu zrozumienia między dwojgiem prostych i dobrych ludzi. Czasami nie rozmawiali wcale, ale kiedy Cezar opierał się na wiosłach i ich oczy spotykały się, brzydka końska twarz ciotki Tam łagodniała od uśmiechu, a Cezar pokazywał w odpowiedzi podwójny rząd wspaniałych, błyszczących, białych zębów. To, co mówili bez słów — chuda stara panna
z Bostonu i wielki Murzyn — było proste. Mówili: „Jaki wspaniały i piękny jest ten świat, pełen rzeczy, które sprawiają, że człowiek czuje się szczęśliwy... takich, jak lśniące piękno białych czapli, nieśmiertelny urok podnoszącego się do lotu wielkiego żurawia, śmieszna brzydota aligatorów, głęboka, bujna zieleń liści mango i urodzajny zapach życiodajnego mułu, naniesionego z wielkich równin i lesistych wzgórz dalekiej Iowy, Illinois, Ohio, Kentucky i Tennessee..." Ciotka Tam rzeczywiście nigdy w całym swym życiu nie miała czasu zastanawiać się nad tym, jacy są ludzie wewnątrz ani nad cudem znajdowania się pośrodku samej natury i stworzenia. Zawsze była zbyt zajęta ideami, ażeby móc kiedykolwiek przeniknąć cudowną prostotę rzeczy realnych. W świecie, w którym żyła, walczyła zawsze bez tchu o to, ażeby dotrzymać kroku wspaniałym umysłom pana Emersona i Małgorzaty Fuller: starała się stworzyć i utrzymać dla siebie miejsce w świecie odległym od rzeczy realnych, w świecie, zajmującym się zewnętrzną formą rzeczy i wewnętrzną treścią abstrakcji. W końcu wpadła w nieprzytomny chaos, w którym jedyny porządek stanowiło wyliczenie zjawisk zewnętrznych, zamieszczanych w jej dzienniczku. Ani nie dostrzegła, ani nie rozumiała pierwszych objawów tego, co się z nią stało. Wiedziała tylko, że od chwili, gdy zeszła za Agnieszką po drabinie z okna „Grand Hotel de Salamanca", w jej życie wstąpił niejasny, ale potężny nowy czynnik. Od chwili, gdy pozostawiła za sobą w porcie San Cristobal de la Habana oszukanego, męczącego komandora „Allegheny", poczuła, że dusza w niej rośnie. Nawet wśród trudów i grozy huraganu odczuwała piękno; w rozszalałym morzu, w wyjącym wichrze i w ciemnościach było coś wspaniałego, w czym ona sama
w dziwny sposób uczestniczyła. Toteż w głębi serca nie odczuwała nigdy naprawdę strachu, gdyż przez cały czas znajdowała się pośrodku; stanowiła cząstkę tego wszystkiego i istniałaby w dalszym ciągu, gdyż w jakiś niewytłumaczony sposób pozostawiła za sobą całą zewnętrzność bostońskiego życia, wszystkie nie kończące się rozmowy i pisaninę, całe zachłanne poczucie własności i posiadania, jakie cechowało jej własną rodzinę. W głębi serca była jeszcze oszołomiona, ale ta nowa świadomość już w niej dominowała. Było to tak, jak gdyby odczuwała sama, że rośnie. Czasami Cezar uśmiechał się i mówił w swoim żargonie: — Proszę tylko popatrzeć, jak ten staruszek żółw dźwiga dom na własnym grzbiecie, jak włazi do wody i wciąga do środka głowę i nóżki, gdy tylko staruszek aligator rusza za nim żaden aligator nie będzie próbował jeść i strawić skorupy pana żółwia. Albo też: — Czapla to ptak nieba. Gdy bramy nieba otworzą się, pan i pani Czapla będą pierwszymi ptakami, które tam przylecą. — Wielkie żurawie nazywał: „dziaduniem żurawiem" — tak czule, jak gdyby te mądre ptaki były z nim w jakiś sposób spokrewnione. Ciotka Tam uśmiechała się do niego w odpowiedzi i starała się spamiętać wszystko, co jej opowiadał, aby zanotować w swym dzienniczku, gdy zatrzymają się na noc Jakież to było zabawne! Wydawało się jej, że zawsze odnosiła się z taką samą czułością do zwierząt i ptaków, jaką okazywał czarny Cezar, tylko nigdy tego nie okazywała. W jej świecie ludzie interesowali się zawsze bardziej kolorem piór ptaka, jego łacińską nazwą, historią jego wędrówek albo liczbą składanych jajek; nie mieli nigdy żadnego uczucia dla samego ptaka. To odkrycie sprawiło, że w sercu poczuła ciepło i zadowolenie. Dzięku temu
zaczęła nawet odnosić się inaczej do dziewczyny, która leżała obok niej, pogrążona w śnie, z jasną główką wspartą ojej ramię. Było to tak, jak gdyby aż do tej chwili siostrzenica stanowiła przedmiot, coś oderwanego i odrębnego od niej, bardzo konwencjonalny przedmiot, który bardzo lubiła. Ale to nowe uczucie było czymś zupełnie innym. Zdawało się opromieniać Agnieszkę i czarnego Cezara, i cały otaczający ją świat; nawet obrzydliwe aligatory i żółwie. Około południa spostrzegła statek sunący w dół rzeki. Płynął środkiem, unoszony prądem, ze zwisającymi bezwładnie żaglami. Gdy powiedziała Cezarowi o swym odkryciu — przestał wiosłować, odwrócił się szybko, aby przyjrzeć się statkowi, a potem zręcznie przyciągnął łódź tuż do krzewów mangrowii tak blisko gałęzi, że ją niemal ukryły. Na wyrażone zdziwienie Cezar wyjaśnił, że są czasy wojenne i że nikt nie mógłby powiedzieć, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Kiedy był na Kubie, słyszał, że cała rzeka, jej zatoki i bajora pełne są wszelkiego rodzaju łajdaków: dezerterów, zbiegłych jeńców wojennych, kryminalistów, którzy uciekli z aresztów w czasie oblężenia, a poza tym — są tu zawsze miejscowe ciemne typy: Sabini, będący częściowo Murzynami, a częściowo Indianami, zbiegli niewolnicy i desperaci wszelkiego rodzaju. W tych czasach nie sposób przewidzieć, kto znajduje się na takim statku i jakie są jego zamiary. Gdy zobaczył, że wyraz jej twarzy — w miarę, jak słuchała—wyrażał przerażenie, uśmiechnął się i powiedział: — Proszę się nie kłopotać, panno Tam. Proszę się tylko trzymać Cezara. To jest mój kraj — ta rzeka Cezar znać każde bajoro i każde przejście. Ja was doprowadzić bezpiecznie do Nowego Orleanu.
Po upływie pół godziny szkuner odpłynął tak daleko w dół rzeki, że zatracił się w gorących oparach nad wodą. Cezar ująwszy wiosła, skierował łódź znowu w górę. Około trzeciej po południu ciotka Tam spostrzegła nowy statek, tym razem parowiec z pióropuszem czarnego dymu, unoszącym się przed nim i znowu Cezar ukrył łódź pod krzewami mangrowii. Gdy parowiec ich mijał, ciotce Tam wydało się, że sądząc po jego wyglądzie musi to być statek wojenny. Nie mogła jednak rozróżnić, czy płynął pod flagą Unii, czy też Konfederacji. Znajdował się daleko na mulistym bezmiarze rzeki i flaga zwisała nieruchomo. Gdyby to był statek wojenny Unii, byliby bezpieczni, ale nie było co do tego pewności, a poza tym ciotka zaczynała powątpiewać, czy w ogóle chce być uratowana tak od razu. Gdy zachodziło słońce, słaby wiatr powiał w górę rzeki od Zatoki i wkrótce Cezar przyholował łódź tuż do gałęzi, a następnie — stanąwszy w najwyższym miejscu łodzi — przyglądał się przez długi czas obu brzegom rzeki. Potem odepchnął znowu łódź i obróciwszy ją skierował ku przeciwległemu brzegowi. Prąd unosił ich z wolna w dół, ale Cezar najwidoczniej liczył się z tym. Kiedy dotarli do przeciwległego brzegu pozwolił, by łódź posuwała się tuż przy krzewach mangrowii przez jakie sto jardów w dół rzeki. Potem paru potężnymi ruchami wioseł przepchnął dziób łodzi przez otwór zaledwie tak szeroki, by mogła się przezeń prześlizgnąć i oto znaleźli się nagle w ukrytej lagunie, w której nieruchoma woda była bardziej przejrzysta aniżeli woda Missisipi i niczym owalne zwierciadło odbijała trzciny i krzewy mangrowii. Gdy wpłynęli do laguny, Cezar uśmiechnął się do
ciotki Tam, jak gdyby informując ją, jaki był mądry. Potem oznajmił: — My rozbić tu obóz na całą noc — trochę dalej na dużej wyspie. Łódź skierowała się ku wąskiemu przejściu na przeciwległym krańcu laguny, a kiedy przedostali się, znaleźli się w innym świecie. Nie było krzewów mangrowii, a tylko groteskowe sękate drzewa, które tkwiły aż po konary w czarnej wodzie. Wznosiły się wysoko i zasłaniały blask gasnącego słońca nie tyle gęstwiną swego zielono-czarnego listowia, ile długimi girlandami mchu, które jak wielkie pasma siwiejących włosów zwisały z najwyższych gałęzi. Gdy łódź wślizgnęła się do tego mrocznego, cichego, zaczarowanego świata, czaple, które obsiadły wierzchołki drzew, wszczęły straszliwy wrzask i unosząc się wysoko w powietrze, chwytały promienie zamierającego słońca w swoje białe pióra, a następnie niosły je w dół, w szary wilgotny las i w cichą wodę tak, że wszystko dookoła wydawało się nagle oświetlone. W tym momencie Agnieszka poruszyła się i otworzyła oczy. Przez jakiś czas leżała na wpół oszołomiona snem, z głową ciągle jeszcze wspartą o ramię ciotki. Potem nagle dzikie, przerażone krzyki ptactwa i biel ich kształtów, odbitych w ciemnej wodzie, zbudziły ją i pomyślała, ciągle jeszcze otumaniona: Już umarłam, a to jest kraina śmierci. — Nawet wtedy, gdy zobaczyła przed sobą czarną twarz i bielejące w uśmiechu zęby Cezara i gdy poczuła dotknięcie ręki ciotki Tam, złudzenie wciąż jeszcze trwało. Może i oni także zatonęli w czasie huraganu. Ciotka Tam zapytała: — Jak się czujesz, moja droga? — Czuję się dobrze. Gdzie jesteśmy? — odpowiedziała z wysiłkiem.
Ciotka Tam wyjaśniła, a Cezar wtrącił także kilka słów. Dziewczyna była głodna — bardziej głodna, aniżeli kiedykolwiek w całym swym bezpiecznym i uregulowanym życiu. Pomyślała mgliście: „To musi być straszne, gdy ludzie naprawdę nie mają dosyć jedzenia." Nie miała ochoty na rozmowę. Pragnęła tylko wyciągnąć się jak obudzony kociak i przyglądać się wysokim, czarnym cyprysom i ciemnej wodzie, przesuwającej się obok. Czaple krążyły w powietrzu, a teraz znowu usiadły na wierzchołkach drzew. Łódź wpłynęła znowu do małej okrągłej laguny, na przeciwległym krańcu której znajdowało się coś w rodzaju wysepki. Tutaj był stały grunt, a z niego wyrastały wielkie, rozłożyste dęby z niskimi konarami — tak grube, że pod nimi nie było żadnej roślinności, a tylko zeschłe, brązowe liście. Cezar uśmiechając się powiedział: — My zostać tu na noc. Gdy tylko skrzynka, którą przywiózł Cezar, wniesiona została na wyspę, Murzyn zniknął taktownie wśród trzcin, które rosły po drugiej stronie, zostawiając dwie panie z Bostonu, aby zajęły się swoją toaletą. W szczególnych okolicznościach, w jakich się znalazły, tak niepodobnych do niczego, co mogła nasunąć im wyobraźnia (nawet najdziksze wyskoki imaginacji ciotki Tam) niewiele miały sobie do powiedzenia. Każda z nich mogła zauważyć: „Czyż to możliwe, że zaledwie przed sześciu tygodniami siedziałyśmy bezpiecznie przy zacisznym kominku na ulicy Pinckney?" Ta uwaga wydawała się jednak tak oczywista, że żadna jej nie wypowiedziała. Podzieliły się tylko wrażeniami na temat nieziemskie-
go piękna tego miejsca i uroku białych czapli, które — najwidoczniej opanowane ciekawością — porzuciły teraz wysokie cyprysy dla górnych gałęzi rozłożystych dębów, tuż nad ich głowami. Ptaki nie przestawały wydawać dzikich okrzyków i ustawicznie zmieniały miejsce pobytu — tak, że wierzchołki drzew były w ciągłym ruchu. Ciotka Tam siadła na skrzynce i otworzywszy woreczek, wyjęła z niego nożyczki, a następnie podniosła suknię i zaczęła przecinać nici, którymi modna krynolina wszyta była w obszerną spódnicę. — To się na nic nie zda — rzekła. - To tylko udziwnienie, a bardzo przeszkadza, gdy się wsiada lub wysiada z łodzi. Sięgnąwszy nożyczkami jak daleko tylko mogła, powiedziała: — Teraz ty musisz pomóc, moja droga. Nie mogę już dostać się wyżej ani od tyłu. - Wobec tego Agnieszka cięła dalej, po czym krynolina opadła u nóg ciotki Tam, która wyszła z niej, potrząsnąwszy spódnicą. — No, teraz lepiej — oznajmiła. — To był i tak bezsensowny wymysł. Teraz z kolei Agnieszkę uwolniła od „rusztowania" krynoliny, a następnie — odstąpiwszy nieco w tył, aby się jej przyjrzeć rzekła: — Jesteś o wiele ładniejsza bez tego, moja droga. Teraz możemy wspinać się, gdzie się nam tylko spodoba. W tej samej chwili ciotka Tam spostrzegła poruszające się trzciny. Wyglądało jakby zbliżało się ku nim jakieś zwierzę, a po chwili cała kępa trzcin zdawała się oddzielać i kierować w ich stronę. Był to powracający Cezar. Na swych rozłożystych plecach dźwigał wiązkę trzcin, aby sporządzić z nich strzechę dla osłony w nocy. Wziął się zręcznie do roboty, nie przestając się uśmie-
chać. W ciągu paru minut wzniósł rusztowanie i pokrył je trzciną, tworząc suchy, dość przyjemny szałas w rodzaju psiej budy. Następnie znowu odszedł i po pewnym czasie wrócił, przynosząc więcej trzcin na posłanie, Agnieszka odeszła na skraj bajora, aby umyć ręce i twarz, ale ciotka przyglądała się Cezarowi. Po pewnym czasie ogarnęło ją przemożne pragnienie uczestniczenia w tej pionierskiej pracy. Wobec tego Cezar polecił jej zbierać gałęzie na ogniska, mające zabezpieczyć ich przed milionami moski-tów, które już zaczynały brzęczeć w granatowym zmroku. Cezar, jak się okazało, pomyślał o wszystkim. Gdy schronisko było już gotowe, a ogniska rozpalone — otworzył skrzynkę i wyjął z niej twarde suchary, sól i pieprz, żelazny kociołek i kawał solonej wieprzowiny. Potem znowu zniknął. Ciotka Tam i Agnieszka usadowiły się na stosach trzciny, w środku kręgu utworzonego z małych ognisk i przysłuchiwały się odgłosom nocnego życia, które o zmroku zaczęły podnosić się z bagien: pluskowi aligatorów, ochrypłemu rechotowi olbrzymich żab i od czasu do czasu okrzykowi jakiegoś ptaka. Był to zagubiony, piękny świat i obie kobiety czuły się niezwykle spokojne i szczęśliwe. Ciotka Tam była bardzo zmęczona i podniecenie wrażeniami zaczęło już w niej trochę słabnąć. Po chwili zagadnęła Agnieszkę: — O czym myślisz? — Myślę o Tomie, Dawidzie, tatusiu i o tym, co powiedzą, gdy usłyszą o naszym zaginięciu. — Nie ma się czym kłopotać. Będziemy w Nowym Orleanie, zanim tamta wiadomość zdoła dotrzeć do twojego ojca, a Tom i Dawid nie wiedzą nawet, że mamy przyjechać. — Ale wuj Jakub i ciotka Luiza wiedzą i powiadomią innych.
Zapanowała cisza, którą przerywały tylko odgłosy nocy. Nagle ciotka Tam zapytała obcesowo: — Czy naprawdę kochasz się w Tomie Bedloe, moja droga? Przez chwilę Agnieszka milczała, oszołomiona rapto-wnością pytania, którego ciotka nie miałaby prawdopodobnie nigdy śmiałości zadać w domu przy ulicy Pinck-ney. Dziewczyna usiłowała wybadać siebie, ale nie znajdując odpowiedzi, rzekła: — Nie wiem, ciociu. Nie wiem, jaka jest miłość naprawdę. — Nie potrafię ci tego wytłumaczyć — rzekła ciotka Tam — ale myślałam, że może wiesz... Po krótkim milczeniu Agnieszka powiedziała: — Wiem tylko, że bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnę go widzieć i że kiedy znajduje się blisko mnie, czuję się inna, podniecona, szczęśliwa i trochę nieprzytomna... tak, że później wstydzę się siebie. Czuję, że potrafiłabym zrobić wszystko, aby go tylko utrzymać przy sobie i być blisko niego. -Tak rzekła ciotka Tam. -To brzmi, jakby to była miłość. Zapytałam tylko, bo chcę, abyś była tego pewna. Ja także jestem podniecona w jego obecności, szczególnie, gdy ze mną żartuje, ale nie nazwałabym tego miłością. Nie posunęły się już dalej w swej dyskusji, gdyż właśnie z ciemności — spoza sunącej ściany dymu wyłonił się Cezar, jak jakiś olbrzym, wychodzący z moczarów. Niósł żelazny kociołek pełen ostryg. Najpierw napełnił garnek wodą z bajora i postawił go na ogniu, a potem przykucnąwszy na udach, otworzył ostrygi i pokroił soloną wieprzowinę w małe sześciany. Następnie swoim wielkim nożem posiekał na kawałeczki zioła, które zebrał, i wszystko wrzucił do garnka. Gdy gotowało się już jakiś czas, dodał soli, pieprzu i parę
cebul, które wyjął ze skrzynki, a na samym końcu — żeglarski suchar, który połamał na drobne kawałeczki i dorzucił do potrawki. Zapach, dochodzący z dymiącego garnka, był teraz silniejszy nawet od woni dymu z ogniska i od wilgotnego, torfiastego zapachu samych moczarów. Było już zupełnie ciemno, gdy Cezar z miną wielkiego kucharza, wydostał ze skrzynki dwie żelazne łyżki i rzekł z uśmiechem: — Jeść... dobra jeść. — No, a ty, Cezarze? — zapytała ciotka. — Cezar jeść potem. Próbowała go przekonać, ale bezskutecznie. Wielki Murzyn postanowił spożyć to, co pozostanie. Gdy ciotka i Agnieszka jadły, siedząc na wiązkach trzciny — na dalekim krańcu laguny księżyc wyszedł spoza wysokich cyprysów, obwieszonych „hiszpańskim mchem", a w górze czaple, zbudzone fałszywym świtem, odezwały się i zaczęły potrząsać swymi lśniącymi, białymi piórami. Ciotka Tam, zapomniawszy pomimo głodu o jedzeniu, siedziała przez długi czas, oczarowana pięknem nocy i odgłosami z bajora, myśląc znowu, jak szczęśliwa jest żyjąc w tak pięknym świecie. Nawet Agnieszka, nieomal zamorzona głodem, dającym się we znaki zdrowej, młodej kobiecie — uświadomiła sobie przedziwny, delikatny urok, który miał w sobie coś tajemniczego i nieśmiertelnego. Przy końcu tego wspaniałego i smacznego posiłku siedziała przez pewien czas z wielką żelazną łyżką, zawieszoną w powietrzu i patrzyła poza lagunę, marząc i ledwie zdając sobie sprawę z rzeczywistości. Dziwna przygoda, rozpoczęta w dalekiej Hawanie, zaczęła oddziaływać na nią tak samo, jak na ciotkę Tam. W tym momencie czuła się szczęśliwa — tak, jak nie była szczęśliwa jeszcze nigdy — pogrążona w pewnego rodzaju
ekstazie, która wymazywała wszystko, co pozostawiła za sobą — całe jej nikłe, uregulowane życie: opiekę trzeźwego ojca, głupstwa szkolne, bezbarwną jałowość samego Bostonu, która była jak październikowe powietrze w kamienistej Nowej Anglii. W ciszy — gdy księżyc podnosił się wciąż nad czarne cyprysy — wydawało jej się, że ma możliwość odczuwania, jak rozszerza się jej dusza. Delikatne powietrze, poruszane lekko wiatrem od zatoki, pieściło jej policzki. Cicho, nie niepokojąc jej, jak gdyby rozumiejąc chaos, który powstał w duszy dziewczyny — ciotka Tam podsunęła Cezarowi żelazny kociołek. Szybko skończył jeść to, co pozostało, a potem — opierając się o skrzynkę — zaczął śpiewać głębokim głosem, który nabierał nowego uroku w zmysłowym pięknie otoczenia. Śpiewał w swym rodzinnym narzeczu. Głos brzmiał wysoko i czysto w nocnej ciszy. Aczkolwiek ciotka Tam rozumiała bardzo niewiele z tego francuskiego narzecza, domyślała się, że Cezar śpiewał pieśń tęsknoty; tęsknoty za plantacją i krajem, z którego zbiegł. Następowała zwrotka za zwrotką — każda kończąca się refrenem. Na swym posłaniu z trzcin Agnieszka nie rozumiała nic z tej pieśni. Położyła się teraz, oparłszy głowę o zagięcie łokcia i patrzyła na wodę. Wciąż jeszcze ogarniało ją rozmarzenie i chociaż zdawała sobie niejasno sprawę ze śpiewu Cezara, dochodził on do niej jak gdyby z daleka. Od czasu do czasu jakaś myśl przeoblekała się w formę: leniwe, zmysłowe myśli, obce jej zupełnie. Zastanawiała się, jak to właściwie jest, gdy się jest mężczyzną; jaki jest naprawę Tom wewnątrz, poza swą urodą i swobodnym, na pół cynicznym zachowaniem. Po chwili przypomniał jej się gest, zrobiony przez marynarzy
w chwili, gdy przechodziła obok nich na pokładzie „San Cristobala" i zastanowiła się nad jego znaczeniem. Były to dziwne myśli u młodej dzewczyny z ulicy Pinckney. Potem śpiew nagle zamilkł i Cezar podniósł się, aby dorzucić drew i wilgotnych liści do dymiącego ogniska. Gdy nachylił się nad mrocznymi płomieniami, rzekł: — Jutro jeść lepiej... Jutro być w kraju Cezara... w kraju Cezara. Spały smacznie; nawet Agnieszka, która przespała cały poprzedni dzień. Cezar leżał na wiązce trzcin, pod gołym niebem. Rano wyruszyli znowu w podróż, ale nie wrócili już do wielkiej zamulonej rzeki. Cezar wiózł je coraz dalej i dalej w rozlegle moczary. Gdy ciotka Tam zapytała, kiedy dostaną się do Nowego Orleanu, wyjaśnił, iż wcale nie jadą do Nowego Orleanu. Nowy Orlean jest teraz „złym" miastem, pełnym Jankesów i bandytów z Północy. Słyszał o tym od żeglarzy w Hawanie. To nie jest bezpieczne miejsce dla dam. Zabierze je najpierw do swego rodzinnego miejsca, na plantację, która jest jego domem. Później dopiero, jeżeli będzie bezpiecznie, doprowadzi je do Nowego Orleanu. Gdy Agnieszka to usłyszała, zaczęła płakać. Ciotka Tam usiłowała ją pocieszyć, ale jej to zbytnio nie wychodziło — może dlatego, że sama nie dbała o to, czy kiedykolwiek dojadą do Nowego Orleanu. Siedząc tak i trzymając parasolkę nad Agnieszką, czuła się szczęśliwa. Gdy zatrzymają się znowu na noc, będzie miała tyle rzeczy do zapisania w swym dzienniczku. Cezar — to wiosłując, to odbijając łódź za pomocą drąga — prowadził je wśród lasów cyprysowych i wielkich łąk, porosłych trzciną, kierując się serpentyną bajora — tu i ówdzie wpływając w przesmyk tak wąski, że
zmuszony był wychodzić na brzeg i popychać lub ciągnąć niezdarną łódź między łożyskami różowawych hiacyntów wodnych, wyglądających jak narzuty z bladych orchidei na szmaragdowozielonym tle. Po chwili Agnieszka zapomniała o uczuciu zawodu i zatraciła się znowu w pewnego rodzaju śnie na jawie, w którym dziwaczne myśli i barwne fantazje przesuwały się przez jej świadomość jak cienie na pokazie latarni czarnoksięskiej. Wiadomość o losie „San Cristobala" przywiózł do Nowego Orleanu szkuner z Filadelfii. Jego kapitan doniósł, że w Zatoce znaleziono porzucony okręt hiszpański. Najwidoczniej ciągnął za sobą kotwicę, która w końcu się zerwała. Na pokładzie okrętu nie było nikogo, tylko w kabinie znaleziono trupa kapitana, zmarłego zdaje się na cholerę. Dokumenty okrętu wskazywały, że płynął z Hawany do Nowego Orleanu z mieszanym ładunkiem. Szkuner filadelfijski „Betsy Ann", którego kapitanem był Philander Pike, przyholował porzucony okręt do lądu i tam go zakotwiczył. Nikt z załogi nie chciał zostać na jego pokładzie. Po krótkim czasie wiadomość o okręcie-upiorze rozeszła się po całym mieście, po nadbrzeżu, a następnie po francuskim rynku i kawiarniach, gdzie — w miarę powtarzania — nabierała coraz fantastyczniejszych kształtów, aż doszło do tego, iż opowiadano, że załogę okrętu stanowiły same szkielety i że kiedy okręt dostrzeżono po raz pierwszy wśród nocy, jarzył się od świateł. Wśród Murzynów na Placu Kongo mówiono nawet, że sam okręt był tylko widmem starego hiszpańskiego okrętu z niewolnikami, który zatonął ze wszystkim, co się na nim znajdowało w czasie wielkiego huraganu w roku 1809.
Około południa wiadomość dotarła do Dawida Wick-sa, siedzącego w urzędzie portowym na miejscu Toma Bedloe, który tego dnia wcale się nie zjawił. Przez cały ranek Dawid czekał na niego, nie potrafiąc — przy swoim nieśmiałym, marzycielskim usposobieniu — podjąć decyzji w sprawach, które należało załatwić. Parę razy nawet zamierzał posłać czarnego chłopca do kwatery Toma, aby dowiedzieć się o niego, ale za każdym razem, po chwili wahania, dochodził do wniosku, że Tom musiał mieć złą noc w „Cafe Imperial" i że nie zjawi się przed lunchem. Ale w końcu nadeszła pora drugiego śniadania, a nie było żadnego znaku ani wieści od Toma, wobec czego Dawid wyszedł na rozżarzone od słońca ulice, z niewyraźnym uczuciem przerażenia, nie mogąc jednak zdecydować się na żadną akcję. W każdym razie nie mógł pozwolić sobie na to, aby się spóźnić na lunch. Miał jeść popołudniowy posiłek w domu generała, a nie była to perspektywa, o której myślał z przyjemnością. Despotyczne zachowanie pana domu sprawiało, że zawsze czuł się tam nieswojo, a żona generała budziła w nim lęk. Posiłek mu nie smakował. Nawet Dawid, który mało dbał o jedzenie, zdawał sobie z tego sprawę. Był to typowy nowoangielski posiłek, ugotowany z pogardą przez czarną kucharkę z Luizjany — w kuchni, znajdującej się na dole, tuż przy stajni i podany niechlujnie przez umundurowanego żołnierza w średnim wieku, przez co oszczędzono na jeszcze jednym służącym. Nie prowadzono również przy stole żadnej rozmowy, godnej tej nazwy, a tylko wygłaszano tyrady, potępiające wszystko w Luiz-janie. Generał robił to w taki sposób, jak gdyby przemawiał do licznego audytorium. Jedyne przerwy w tych tyradach powodowała generałowa, której pierś podnosiła
się i opadała z radosnym przejęciem wobec wyrzekań generała. Od czasu do czasu, gdy wuj zatrzymywał się, aby zaczerpnąć tchu, ciotce Luizie udawało się wtrącić słowo, zachęcające go do nowych wybuchów. Przez ten czas Dawid siedział zamyślony, zmuszając się do jedzenia niesmacznych potraw, na wpół słuchając długiej listy nowych zbrodni, popełnianych przez obywateli Nowego Orleanu przeciwko mającym jak najlepsze chęci wojskom Unii i dobrodusznym carpetbaggerom. Nagle, akurat gdy wniesiono pieczone jabłka, zjawił się ordynans z dwoma listami do generała. Otworzywszy je, generał przeczytał oba, przy czym jego twarz stawała się stopniowo coraz czerwieńsza z oburzenia. Gdy skończył, zwrócił się do ordynansa i powiedział: — Niech pułkownik Moss pośle natychmiast batalion, wszystkich otoczy i zamknie. Ordynans zasalutował i wyszedł, a po jego odejściu generał cisnął papiery na stół i powiedział: — Przeklęci cudzoziemcy! Zażądał od żołnierza, który podawał do stołu, ażeby mu przyniósł szklankę wody z rozpuszczoną sodą. — To doprawdy haniebne! Czego można wymagać od trawienia, gdy zawsze jest się niepokojonym, nawet przy jedzeniu? Rzucił papiery przez stół żonie i Dawidowi do przeczytania. W pierwszym było zwyczajne sprawozdadnie o znalezieniu okrętu „San Cristobal" z kapitanem leżącym bez życia w kabinie. Drugie było bardziej niepokojące. W górę rzeki przybył człowiek z doniesieniem, że ujęto trzech żeglarzy hiszpańskiego pochodzenia, należących do załogi „San Cristobala". Oddział żołnierzy Unii natknął się na nich na bagnistej wysepce w pobliżu Pilotstown. Byli
wygłodzeni, chorzy i na wpół zżarci przez moskity. Z początku przypuszczano, że są to zbiegli więźniowie konfederaccy, ale gdy w końcu znaleziono człowieka mówiącego po hiszpańsku, okazało się, że byli to marynarze, którzy uciekli z okrętu „San Cristobal", ponieważ wybuchła na nim cholera. Trzydziestu siedmiu opuściło okręt, a teraz rozbiegli się wśród wysepek Delty i wszyscy mogli nosić w sobie zarazki straszliwej choroby. Wystarczająco dużo kłopotu było z żółtą febrą, która z każdym dniem przybierała na sile w mieście i w okolicznych parafiach; pojawienie się cholery zwiększało tylko panikę, która już zaczęła dawać się we znaki w Nowym Orleanie. Na końcu tego pisma było parę wierszy, których sens generał w zdenerwowaniu przeoczył. Dopiero jego żona pojęła ich znaczenie. Odłożyła nagle papier i przybladłszy nieco, rzekła: — Jakubie, czyś czytał zakończenie? — Naturalnie, że czytałem. Wszystkie komunikaty czytam zawsze dokładnie. Przez chwilę wahała się, po czym zwróciwszy się do Dawida, powiedziała: — Czy nie będziesz miał, nic przeciwko temu, aby napić się kawy w salonie, Dawidzie? Jest sprawa, którą muszę omówić sam na sam z generałem. Dawid poczuł ulgę na myśl o spokoju panującym w salonie i odszedł. Po jego odejściu ciotka Luiza rzekła: — Jakubie, nie przeczytałeś wszystkiego. Nie przeczytałeś o dwóch kobietach. — Przeczytałem o dwóch kobietach. Pewno Kreolki... prostytutki, buntownice, śmiecie. Generałowa wzięła komunikat. Ręka jej drżała teraz. Odczytała głośno: — „Zbiegli marynarze opowiadają
o dwóch Amerykankach, którym towarzyszył Murzyn-olbrzym, a które były pasażerkami na okręcie «San Cristobal». Mówią, że kobiety zostały na okręcie. Okręt jednak był pusty, gdy został odnaleziony i nie mogliśmy odszukać żadnego śladu tych kobiet. Według relacji zbiegów, była to: kobieta w średnim wieku i młoda dziewczyna". Generał popatrzył na żonę i powiedział tępo: No więc... — Więc nic — rzekła generałowa. — Wygląda na to, jakby to była Tam i Agnieszka. Na te słowa generał okazał lekkie objawy zaniepokojenia. — To niemożliwe! — powiedział. — Pozostały bezpieczne z kapitanem Hazlittem na „Allegheny". On nie jest człowiekiem, który pozwoliłby na coś podobnego. Tam i Agnieszka na brudnym, hiszpańskim statku towarowym? To niemożliwe! Zona milczała przez chwilę. — Nie wiem — rzekła wreszcie. — Mam nadzieję, że się nie mylisz. Zgodziłabym się z tobą, gdyby tu nie chodziło o Tam z jej zwariowanymi pomysłami. Musisz coś zrobić w tej sprawie. Ethan nie wybaczyłby nam nigdy, gdyby cokolwiek przytrafiło się Agnieszce. To jest głupia dziewczyna, która nie wie nic o świecie, a i Tam wcale nie jest lepsza. Generał z poważną miną popijał swoją sodę, zatrzymując się tylko, gdy mu się odbijało. Potem powiedział: — To byłoby bardzo niefortunne; doprawdy bardzo niefortunne. Ledwie skończył, gdy zjawiła się na to odpowiedź w osobie kapitana z amerykańskiego okrętu armatniego „Tallahassee". Był to wysoki, chudy mężczyzna o bladej twarzy. Zasalutował i rzekł:
— Obawiam się, że mam dla pana generała złe wiadomości. Oznajmił, że okręt jego przybywa wprost z Hawany. Przywozi wiadomość, która dotyczy krewniaczek generała: panny Abigail i panny Agnieszki Wicks. Znajdowały się na okręcie „San Cristobal". Wie już o losie tego okrętu. Ma list od kapitana Hazlitta z „Allegheny", ale ten nie mógł jeszcze wiedzieć, co stało się z „San Cristobalem". W tym momencie generałowa, która doznawała dziwnie pomieszanych uczuć podniecenia i słabości — posłała ordynansa po szklaneczkę porto. W milczeniu, z oburzeniem, jak gdyby wszyscy mieszkańcy ziemskiego globu sprzysięgli się, aby go dręczyć i zwiększać jego niestrawność — generał rozerwał list i przeczytał. Gdy skończył, powiedział: — Miałaś rację. To ta przeklęta Tam. — Gdzież one są? — zawołała generałowa. — Co się z nimi stało? — Głos jej trząsł się od histerii. Jasne było, że znajdowała się u progu jednego ze swych „ataków". — Odpowiedz mi! — krzyczała. — Nie siedź jak idiota! Na te słowa generał powiedział donośnym głosem: — Skądżeż ja mogę wiedzieć? Skąd Hazlitt może o tym wiedzieć w Hawanie? Wielki Boże! Kobieto! Okaż trochę rozsądku. Generałowa wydała słaby okrzyk. — Generale Wicks — oświadczyła. — Nie pozwolę mówić do siebie w taki sposób! Dowódca „Tallahassee", obawiając się dramatycznej sceny, pożegnał się z szacunkiem, ale i z zakłopotaniem, zostawiając wiadomość, gdzie będzie można go znaleźć w razie potrzeby. Gdy odszedł, generał wstał i pompatycznie oświad-
czył: — Wszystko to, Luizo, to był twój pomysł, aby Tam i Agnieszka przyjechały tutaj... i sprawiły niespodziankę Dawidowi i Tomowi Bedloe. Nie chciałbym być zmuszony do zakomunikowania tej wiadomości ani Tomowi, ani Dawidowi. To już twoja rola, pani Wicks. Tyś wymyśliła tę romantyczną bzdurę. Ja idę do hotelu Św. Karola, aby zrobić, co tylko będzie można, by dowiedzieć się, co stało się z tą idiotką Tam i biedną, małą Agnieszką. Nim zdążyła napaść na niego, zacząć krzyczeć albo zemdleć —już go nie było. Przez chwilę zamierzała biec za mężem, aby go zmusić do powrotu. Należało powiedzieć o wszystkim Dawidowi, nieświadomie popijającemu kawę w drugim pokoju. Przypomniała sobie, że ostatecznie to był jej pomysł, aby sprowadzić je tutaj i to sprowadzić w tajemnicy. Generał był temu przeciwny od początku, wierząc, że solidny handlowiec w rodzaju Ethana Wicksa nie zgodzi się nigdy na tak zwariowany pomysł. W generale nie było nic romantycznego — nikt nie wiedział o tym lepiej od jego żony. W gruncie rzeczy cały ten plan — tak, jak jej histeryczne sceny i omdlenia — pochodził z niezaspokojonego poczucia romantyzmu; z tego, iż była żoną człowieka, który traktował akt małżeński jako raczej niemiłą konieczność — coś jak puszczanie krwi raz w tygodniu. Sama nie zdając sobie z tego sprawy, zaplanowała romantyczne spotkanie między Agnieszką a Tomem Bedloe, gdyż znajdowała w tym perwersyjną przyjemność. W ciągu długich godzin, kiedy było niewiele rzeczy, którymi mogłaby się zająć — gdyż nie miała żadnego damskiego towarzystwa, z wyjątkiem wrogo nastrojonej czarnej kucharki i jeszcze bardziej wrogiej żony kwatermistrza o wroniej twarzy — pozostawała przez długie okresy pogrążona w rojeniach, w których niejasno wyobra-
żała sobie siebie jako Agnieszkę Wicks, a Toma Bedloe jako swego kochanka. Ilekroć zastanawiała się nad tym, zdawała sobie sprawę, że jest to bardzo głupia rozrywka, ale ponieważ sprawiała jej przyjemność, starała się nie myśleć ojej bezsensowności. Albowiem — pomimo faktu, iż pochodziła z Maine i była „sprytną" istotą i oszczędną gospodynią — pozostawał żałosny fakt, że Bóg stworzył ją kobietą, a kobiety w pewnym okresie życia — bardzo często, kiedy ponętność ich już przygasa — stają się ofiarami przesadnego romantyzmu. Chociaż nigdy nie przyszło jej to do głowy — po prostu dlatego, że nie pozwoliłaby sobie, aby coś podobnego mogło jej przyjść do głowy — faktem było, iż ona sama podkochiwała się trochę w Tomie Bedloe. Nie tylko dlatego, że był przystojny i młody, ale ponieważ był wszystkim tym, czym generał nie był i symbolizował wszystkiego, co ją ominęło w życiu; wszystko, na przeżycie czego było już za późno. W spokojniejszych chwilach rozumiała sama, że pomysł wizyty ciotki Tam i Agnieszki był szaleństwem, ale kiedy indziej wydawało jej się to nie tylko najzupełniej logiczne, ale romantyczne i podniecające. Gniew, spowodowany fatalnym zachowaniem się generała, sprowadził u niej znowu uderzenie krwi do głowy, zanim więc weszła do pokoju, aby zakomunikować Dawidowi o tym, co się stało — zażyła dwie duże pigułki, zalecane przez żonę kwatermistrza jako skuteczny lek w podobnych okolicznościach. Rada była, że ma przed sobą Dawida, a nie Toma Bedloe. Dawid był poetą i młokosem, a Agnieszka była tylko jego siostrą. Z Tomem byłoby inaczej. Zadrżała — nie bez uczucia przyjemności — na myśl o tym, co tamten jej powie; na myśl o przekleństwach, którymi
będzie się posługiwał. Powie najpierw Dawidowi, a Dawid — naturalnym biegiem wypadków — powtórzy Tomowi. Tak więc, dodawszy sobie odwagi, otworzyła ciężkie drzwi salonu Mac Tavishów, który zawsze budził w niej pewien lęk z powodu swych rozmiarów i elegancji, i weszła, aby pomówić z Dawidem. Przyjął wiadomość zdawałoby się dość spokojnie — w swój marzycielski sposób — tak, jak gdyby nie rozumiał całej grozy. Słuchał — a kiedy skończyła, siedział spokojnie, nie odpowiadając nic, jak gdyby przetrawiał w myślach usłyszane fakty. Ten spokój, którego tak pragnęła na początku rozmowy teraz tylko ją zirytował. W całej tej scenie nie było nic dramatycznego. Była taka bezbarwna. Toteż po chwili rzekła: — Mam nadzieję, że rozumiesz, co to znaczy. Mogły już obie umrzeć na cholerę. Okropna choroba! Albo mogły zostać uwięzione przez pijaną załogę. Może męczą się bardziej niż gdyby umarły... Nawet jeżeli uciekły, perspektywy są okropne. Cały ten kraj bagien jest pełen renegatów. Murzynów, zbiegłych jeńców wojennych i skazańców. Jakie możliwości mają przed sobą dwie delikatne, dobrze wychowane kobiety wśród rozległych moczarów, wypełnionych aligatorami i wężami o ludzkich kształtach? Nawet ten katalog okropności zdawał się nie wzruszać chłopca. Siedział wpatrując się w nią swymi błękitnymi oczami, a ona myślała z pogardą: „Powinien być dziewczyną. To Agnieszka jest chłopcem w tej parze bliźniąt". Po chwili Dawid wstał ze słowami: —To jest poważna sprawa. Wydaje mi się, że to był bardzo głupi pomysł od
samego początku. Odszukam Toma. On będzie wiedział, co robić. — Generał — powiedziała — zrobi oczywiście wszystko, co jest w jego mocy; nawet — gdyby to było potrzebne — wyśle cały pułk. Ale Dawida już nie było w pokoju i generałowa pozostała z niewyraźnym uczuciem, że ten młody, znie-wieściały poeta uważa ją za taką samą idiotkę, jak rozszalały generał. Gdy zniknął za drzwiami, przez głowę przemknęła jej myśl, że jego milczenie nie było oznaką obojętności, lecz pogardy. Dawid nic nie odpowiedział generałowej po prostu dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Gdy siedział, słuchając jej słów, przytrafiło mu się coś dziwnego. Podczas gdy ona opowiadała, usprawiedliwiając się ciągle, w nim zerwała się burza pogardy i nienawiści, a kiedy rozpoczęła okropne, sadystyczne wyliczanie nieszczęść, jakie mogły przytrafić się jego siostrze i biednej, starej ciotce — z burzy uczuć wyłoniło się i skrystalizowało uczucie czystej, niczym nie złagodzonej nienawiści do tej przysadzistej, niezaspokojonej kobiety w średnim wieku — nie nienawiści z powodu nieszczęścia, jakie sprowadziła na jego rodzinę, ale nienawiści do wszystkiego, czym była i co reprezentowała; do wszystkiego, co nienawidził w swym własnym otoczeniu i w Nowej Anglii. Było to tak, jak gdyby po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, co paraliżowało jego własną egzystencję i dusiło cały talent, jaki posiadał — tak, że zawsze pisał powściągliwe i sentymentalne wiersze o burzach śnieżnych i cmentarzach, zamiast pisać o tych dziwnych, burzliwych rzeczach, które czasami czuł głęboko w sobie. Gdy wyszedł z pokoju, myślał: „Nigdy więcej nie chcę już widzieć ciotki Luizy bez względu na to, co się stanie. To jest wstrętna, potworna kobieta".
Był młody — nie miał jeszcze dwudziestu jeden lat — i był młody na swój wiek, gdyż zawsze żył w cieniu potężnego, opiekuńczego, nudnego mężczyzny, jakim był Ethan Wicks. Żył wśród książek i w świecie fantazji, i dlatego przez krótki czas potworne aluzje co do możliwego losu Agnieszki nie wydawały mu się realne. Jego miłość dla niej — ta szczególna, dziwna miłość jednego bliźniaka dla drugiego — była dla niego źródłem tak wielkiego bólu, że czasami, w nocy, poduszka, na której spał, była mokra od łez. Nie, nic złego nie może przytrafić się Agnieszce! Nic złego nie przytrafi się Agnieszce! Rzeczy, które ciotka Luiza właśnie wyliczyła, nie przytrafiają się takim ludziom, jak jego własna rodzina, żyjącym przyzwoicie i spokojnie w Bostonie; w świadomości, że wystarczy im tylko wyjść za próg, aby mieć przed sobą uspokajający widok Wygonu, a może nawet pana Emersona lub jakiegoś członka rodziny Lowellów. Było coś sensacyjnego i nieprzyzwoitego w tej całej historii — nieprzyzwoi-tość, która miała jakiś związek z ciotką Luizą, a może nawet z Tomem Bedloe. Wizerunek Toma tkwił zawsze na dnie — groźny, buntowniczy, oszałamiający. Z początku nienawidził go, ponieważ Agnieszka zawsze mówiła i myślała o Tomie. Później przyzwyczaił się do niego — w szczególności, gdy Tom sprowadził go do Nowego Orleanu i nie było już pod ręką Agnieszki, wpatrującej się w narzeczonego z nienormalnie błyszczącymi oczami i zaróżowionymi policzkami. Przyzwyczaił się do Toma, ale nie rozumiał go nigdy. Nawet nie wspominał o jego rozpustnym trybie życia w swych listach do domu — poniekąd dlatego, że spowodowałoby to tylko przykrości i kłopoty, a poniekąd — ponieważ nie był zupełnie pewny, jak dalece jego
wybryki były niebezpieczne i miały jakieś znaczenie. Przy swojej mglistej, książkowej mentalności był nieuświadomiony i niewinny, bardziej podobny do samej Agnieszki aniżeli do żołnierza. Zdawał sobie niejasno sprawę z gwałtownego, nieuregulowanego trybu życia większości żołnierzy, ale jego własny wybredny smak odrzucał go od jakiegokolwiek bliższego zapoznania się ze szczegółami ich życia. Nie mógł tylko pojąć, jak to było możliwe, że Tom, który był takim sympatycznym młodzieńcem i dżentelmenem mógł tak żyć — oczywiście na większą, bardziej kosztowną i elegancką, skalę. Jednocześnie — w dziwny sposób, w tajemnicy, Tom był dla niego również bohaterem — poniekąd dlatego, że dla Dawida Byron był nie tylko wielkim i romantycznym poetą, ale i wielkim bohaterem, a Tom — rozpustnik i kobieciarz — przypominał Byrona. On sam w głębi duszy czuł się również podobny do Byrona, jednak w kontaktach z kobietami był skrępowany wątpliwościami i obawami i sparaliżowany przy samym zetknięciu z nimi. Odrzucony wracał z powrotem do książek i marzeń. Przyczyna tego —jak odczuwał niejasno wśród swej wściekłości i nienawiści do żony generała — miała jakiś związek z ciotką Luizą, z tym gatunkiem ludzi i z tym rodzajem życia — życia, które było nędzne, drobne, bezkrwiste, pozbawione barwy i wrażeń. Czasami myślał, że gdyby tylko mógł opanować lub zerwać subtelne więzy, które go trzymały w niewoli, gdyby chociaż raz odpowiedział na wezwanie do życia, z którym zwracał się do niego Tom — mógłby zostać wielkim poetą, piszącym namiętnie jak Byron i Shelley, a nie ładniutkie, małe rzeczy o burzach śnieżnych i cmentarzach. Nie wiedział, jak się z tego wydobyć. Jasne było dla niego, że w kryzysie, w jakim się znalazł
teraz — Tom był człowiekiem, który będzie wiedział, co należy zrobić — nie generał czy generałowa lub ktokolwiek inny w całym Nowym Orleanie, czy to Jankes czy buntownik — ale właśnie Tom, ponieważ Tom by coś zrobił. Tom ruszyłby Agnieszce na ratunek, tak jak rycerze w dawnych czasach. On by ją odnalazł. On by ją uratował. Musi odszukać Toma! Wynajął fiakra, ciągnionego przez starego zdychającego muła — lepszego wehikułu nie można było znaleźć w całym mieście — ruszył do portu. Toma tam nie było, wobec czego polecił woźnicy, aby jechał prosto do domu de Leche'ów. Stanął na progu przed drzwiami, z głową i sercem wciąż jeszcze na granicy histerii z powodu chaotycznego stanu uczuć. Raz po raz pociągał za dzwonek, nadsłuchując dalekiego odgłosu na samym krańcu zamkniętego ogrodu. W końcu drzwi otworzył mu stary Murzyn, którego nigdy jeszcze nie widział. Starzec powiedział mu prędko, że pana Toma nie ma w domu. Poprzedniego wieczoa nie było go od kolacji. Również nie ma nikogo z rodziny. Stara baronowa pojechała na wieś, do kuzynki, zabierając z sobą Serafinę. Młoda baronowa udała się na plantację Bel Manoir. W pokoju Toma Dawid nie znalazł nic, co by mu mogło dać jakąś wskazówkę, co się stało. Pokój był dokładnie w takim samym stanie, w jakim go Tom zostawił — jak gdyby wyszedł z niego z zamiarem powrotu za chwilę. Papiery na biurku były rozrzucone; na łóżku nikt nie spał. Przez pół godziny chłopiec przeglądał papiery, usiłując znaleźć jakąś wskazówkę co do miejsca pobytu Toma, ale nie znalazł żadnej. Były tam dwa listy od Agnieszki, pisane na długo przed jej wyjazdem z Bos-
tonu i wiele oficjalnych dokumentów, które Dawidowi nic nie mówiły. To wszystko. Podszedł do drzwi i stał przez jakiś czas, spoglądając poprzez galerię do ogrodu i zastanawiając się, co ma dalej robić. Wiedział, że pozostawało tylko jedno — iść do lokalu Lwicy. Tom mógł tam być. Burza w sercu Dawida uspokoiła się trochę, ale pozostało uczucie buntu. Odczuwał dziwną, nie liczącą się z niczym pasję — dzikie pragnienie życia tak, jak żył Tom — chwytania każdej przyjemności, którą znajdzie na swej drodze. Dotychczas nigdy jeszcze nie był w „Cafe Imperial"; nawet pomimo na wpół drwiących propozycji Toma, że go tam zaprowadzi i nauczy żyć. W jego sercu zawsze był lęk. Teraz nagle lęk zniknął — zatracił się we wściekłości, jaką odczuwał wobec generałowej i w strachu, co stało się z Agnieszką. Biedna, mała Agnieszka! Była trzecia po południu i parny upał wpełzał przez drzwi i okna, gdy Ernestyna weszła do pokoju Lwicy z czarną kawą, aby odsunąć czerwone brokatowe kotary i wpuścić wąską, gorącą smugę światła. Lwica była ostatnio w lepszym humorze; zmiana nastąpiła od czasu, gdy mama Tolanne zaczęła wykonywać swoje czary. Miała znowu nadzieję. Powróciła do starannego makijażu, aby ukryć zniszczenie, spowodowane przez dwadzieścia dwa lata ciężkiego życia. Wyrzekła się nawet myśli o sprzedaży „Cafe Imperial". Żyła ślepą nadzieją kobiety, która — osiągnąwszy wiek średni - stała się romantyczna; oszołomiona nadzieją, opartą na szaleństwie i pożądaniu, a przez to tym bardziej desperacką.
Tego popołudnia gruba Ernestyna weszła z uśmiechem. Powiedziała: — Czar mamy Tollane zaczyna działać. Na dole jest młodzieniec, który chce zobaczyć się z panią. To przyjaciel majora Toma. Lwica najpierw poprosiła o lusterko, a potem — gdy Ernestyna postawiła kawę na stoliku obok — zapytała: — Co to za młodzieniec? Gruba Ernestyna opisała Dawida. Powiedziała, że jest bardzo młody, ma blond włosy i niebieskie oczy. Zachichotała: — Niewątpliwie jest jeszcze niewinny! Wygląda tak, jakby się bał. Lwica domyśliła się od razu, kto to jest, gdyż Tom opowiadał jej o Dawidzie, określając jego nieśmiałość i jasnowłosą urodę oraz lęk przed rozpustnym życiem w „Cafe Imperial". W tej samej chwili w jej głowie zarysował się plan — niezbyt nowy, jak na kobietę w jej zawodzie — ale taki, który czasami działał. Powiedziała do Ernestyny: — Przyślij go do mnie za dziesięć minut i powiedz Clelii, aby wstała, ubrała się i przyszła tu jak najszybciej. W ciągu tych dziesięciu minut Lwica podniosła się z łóżka, „zrobiła" twarz, obsypała włosy imitacją złotego pudru, narzuciła na siebie peniuar, obszyty koronką i wróciła z powrotem do łóżka z hebanu i masy perłowej. Nie zrobiła tego wszystkiego, aby zwabić chłopca dla siebie. Nie miała złudzeń. Wiedziała, że kobieta tak doświadczona jak ona, przeraziłaby go tylko i tak młodemu chłopcu wydałaby się starą. Chciała tylko uczynić jego wizytę jak najbardziej uroczą i ponętną. Resztę pozostawi Clelii, która była młodsza nawet od niego; w każdym razie młodsza wiekiem.
Wszedł onieśmielony i na jej zaproszenie usiadł na krześle, w przeciwnym końcu pokoju. Przez chwilę rozglądał się z osłupiałą miną, a Lwica obserwując go, myślała: „Jakiż to czarujący chłopiec. Wygląda jak anioł". Wydała lekkie, sentymentalne westchnienie. Potem weszła w swoją rolę — rolę światowej damy, pełnej wdzięku, czarującej, prostej i nieposzlakowanie cnotliwej. Tylko głos ją zdradzał — głos przepity od szampana — głos, który od dawna, w wielu burdach, nabrał ordynarnego brzmienia, jak głosy kobiet ulicznych. Dawid od razu prawie powiedział, po co przyszedł, ale nie wspomniał o tym, że stara się odnaleźć Toma, dlatego że jego narzeczona — siostra Dawida — zginęła albo umarła, albo dostała się do niewoli. To nie było miejsce nadające się do wypowiadania imienia siostry. Gdy mówił, zdawał się odprężać nieco, jak gdyby było to miejsce mniej przerażające, aniżeli się spodziewał — a sama Lwica — nie różniła się zbytnio od takich kobiet, jakimi niewątpliwie były europejskie damy. W Bostonie oczywiście „damy" były zupełnie inne, ale nawet on rozumiał, że świat był większy od Bostonu. Jej głos wydawał mu się zachwycający. Powiedziała, że nie widziała majora Toma od przeszło dwóch tygodni i zmartwiła ją bardzo wiadomość o jego zniknięciu. Jednocześnie pociągnęła za sznur od dzwonka koło łóżka i prawie natychmiast drzwi otworzyły się i weszła Ernestyna. Nie miała dalekiej drogi, gdyż przez cały czas stała tuż pod drzwiami, podsłuchując. — Przynieś szampana z lodu — rzekła Lwica. — Chyba — tu zwróciła się do Dawida — że woli pan coś z dżinem lub rumem. Przez sekundę, tylko przez sekundę, zawahał się.
Nigdy jeszcze dotąd nie pił alkoholu, ale teraz był zbuntowany. Nienawiść do generałowej i myśl o Byronie wciąż jeszcze doprowadzały go do stanu uczuciowej lekkomyślności. Usłyszał swój własny głos: — Dziękuję. Napiję się szampana. Lwica prowadziła dalej światową rozmowę, pytając o jego życie, jak mu się podoba Nowy Orlean, jaką karierę zamierza podjąć po wojnie, ale przez cały czas — poza nieprzytomną nadzieją, że w jakiś sposób dzięki czarom mamy Tollane i przyjaźni z tym chłopcem, uda jej się odzyskać Toma — tkwiło w niej uczucie przerażenia, że może Tom został porwany i uwięziony albo nawet nie żyje. Pomyślała o „Obrońcach" z ich złą sławą, o morderstwach, popełnianych na carpetbaggerach i żołnierzach wojsk Unii. Jej Tom był dla nich gratką nie lada ze względu na swój związek z generałem i z całą aferą korupcyjną związaną z bawełną i transportem wodnym. Nie powiedziała jednak nic. Drzwi otworzyły się i weszła Ernestyna, a tuż za nią — młoda dziewczyna w purpurowej sukni balowej, ubrana jak na wieczorną zabawę. Była to dziewczyna wysmukła, nie mająca jeszcze osiemnastu lat, o jedwabistej cerze z odcieniem bladego złota i wielkimi czarnymi oczami, w obramowaniu długich rzęs. Gdy poruszała się miała w sobie coś z lilii. Nie na darmo była ulubienicą Lwicy, która zamierzała zabrać ją ze sobą do Paryża. Dziewczynę cechowała duma, inteligencja i dowcip. W żyłach jej płynęła najlepsza krew Luizjany. Miała szczególny sposób uśmiechania się — szeroki, rzetelny, pełen czaru uśmiech — a jednocześnie spuszczała w dół oczy, jak gdyby nagle ogarnęło ją onieśmielenie. W Paryżu mogłaby mieć wszystko, była zbyt dobra na Nowy Orlean, nawet w dawnych czasach, kiedy dżentelmeni
przychodzili jeszcze do „Cafe Imperial", a o wiele za dobra na to pospolite, zdezorganizowane miasto, jakim się stal Nowy Orlean, kiedy nikt już nie widywał dżentelmena albo znawcy. Ze swego łóżka Lwica przedstawiła Dawida Wicksa pannie Clelii Legrand. — To jest wielka przyjaciółka moja i majora Toma. Pomyślałam, że przyjemnie będzie panu ją poznać. Dawid ukłonił się z uroczystą miną, trochę onieśmielony, i zawstydzony, ale o wiele mniej onieśmielony aniżeli dziewczyna. Jej spuszczone oczy i słaby uśmiech dodały mu odwagi; sprawiły nawet, iż poczuł się śmielszy. Gruba Ernestyna nalała kieliszek szampana dla Lwicy, wspartej na łóżku — i wszyscy wypili za zdrowie majora Toma oraz za szybkie jego odnalezienie. Lwica śmiało podjęła rozmowę, opowiadając Dawidowi, że zamierza zabrać Clelię z sobą do Paryża, gdzie Clelia będzie kształciła się na śpiewaczkę i aktorkę. Przez pewien czas, gdy popijali szampana, mówiła o Paryżu, a w słowach jej po raz pierwszy był płomień nostalgii i piękna. Dla tych dwojga młodych, którzy go nigdy nie widzieli, to olbrzymie i wspaniałe miasto nabrało dzięki jej słowom życia. Dla nich zbudziła cały ruch, światło i barwę bulwarów; rozległe uregulowane przestrzenie Placu Zgody; wspaniałość Luwru i Tuilleries. Opowiadała im o balach, w których brała udział jako młoda dziewczyna i sławnych ludziach, których dobrze znała: kompozytorach, malarzach, książętach i hrabiach, śpiewakach i aktorkach. — Ach — westchnęła, przechodząc z powrotem w język francuski. — Jakie piękne życie prowadzi się w Paryżu... jakie piękne. Jakże bym chciała posiadać młodość i urodę Clelii... — A potem dodała swoją łamaną angielszczyzną: — Życie jest takie piękne, gdy się
jest młodym. Człowiek nie powinien się tego nigdy wyrzekać. Przyjemności, miłość i uroda nie trwają długo. Zaledwie skończyła mówić, zapukano do drzwi i weszła Ernestyna, stwierdzając że musi pomówić przez chwilę z madame. Lwica wyszła z łóżka, obciągając na sobie wstydliwie peniuar; wsunęła stopy w różowe pantofelki i poszła ku drzwiom. Na progu odwróciła się na chwilę i rzekła: — Pokój jest wasz, moje dzieci. Nie będę wam przeszkadzała. Gdy zamknęła za sobą drzwi, do oczu napłynęły jej łzy. Nie były to już łzy litości nad sobą. Podnieciła się rozmową i tęsknotą. Nie myślała teraz o Tomie ani o sobie, ale o tych dwojgu młodych — tak młodych, tak urodziwych, tak prostolinijnych — mających całe życie i miłość przed sobą. W pokoju osiągnęła cud, gdyż pozostawiła tam młodzieńca, który nie był już wstydliwy i onieśmielony, albowiem w jej pełnym nostalgii opisie Paryża była poezja, którą odczuła jego dusza poety; poezja, która podnieciła słabe, wahające się pożądanie, jakiego doznał, zobaczywszy Clelię w drzwiach pokoju. Tak, życie jest czymś, w czym powinno się znajdować przyjemność, a nie wyrzekać się go i zadręczać —jak robiła to wstrętna żona generała, jak robił to cały jego świat. Życie powinno być wesołe, przyjacielskie, piękne i trochę szalone. Szampan również robił swoje. Dziewczyna patrzyła na niego, a jej ogromne czarne oczy błyszczały. — Pan jest piękny — rzekła, mówiąc tak, jak dziecko. — Pan jest miły. Odpowiedział po francusku, ze swym szkolnym fran-
cuskim akcentem: — Pani także... pani jest bardzo, bardzo piękna. — Dziękuję. — Nalała mu jeszcze szampana, a gdy podawała szklankę, palce ich zetknęły się na chwilę. — Lwica to bardzo dzielna kobieta — rzekła. — Zawsze była bardzo dobra dla mnie. — Tak... ona jest bardzo szlachetna. Potem zapytała go, czy był już kiedy w „Cafe Imperial", a on odpowiedział, że bardzo mało wychodzi. Większość czasu spędza w domu, pisząc i rozmyślając. — Poeta? — zapytała dziewczyna. — Filozof? Uśmiechnął się i powiedział, że tylko ma nadzieję, iż kiedyś zostanie poetą, filozofem. Rozmawiali jeszcze przez krótki czas — grzecznie, z zachowaniem form, jak dwoje dobrze wychowanych młodych ludzi z Bostonu, na kanapce w domu przy ulicy Beacon, ale po chwili dziewczyna zapytała: — Pan nie zna miłości? Zaczerwienił się i powiedział swoją złą francuszczyzną: — Nie. Widzi pani, w moim kraju te sprawy wyglądają inaczej. — Jaka szkoda! — W oczach jej pojawiło się rozmarzenie. — Miłość jest taka piękna. — Delikatnie dotknęła jego rękawa. — Mogłabym pana nauczyć. To by mi sprawiło przyjemność. — Zupełnie tak, jak gdyby mówiła: „Jeżeli pan chce, mogę panu udzielić lekcji francuskiego". Wziął ją za rękę i pocałował — trochę dlatego, że tak postąpiłby lord Byron, a trochę — ponieważ była taka czarująca i pełna zrozumienia. — Chcę tego... Clelio. — Dobrze... Dawidzie. — Roześmiała się i pocałowała go nie w usta, lecz w policzek. — Jesteś miły.
To prawda, że Clelia była bardzo utalentowana i że zajdzie wysoko w Paryżu. Lwica miała zupełną rację, gdyż Clelia dostosowywała swój styl do tematu. Tak więc Dawid pozostał. Była blisko szósta, kiedy opuścił „Cafe Imperial". Nie był bliższy odnalezienia Toma i w dalszym ciągu nie wiedział, co stało się z Agnieszką i z ciotką Tam, ale przeżył popołudnie, które zapamiętał na całą resztę swego krótkiego życia — zapamiętał z wdzięcznością, gdyż zmieniło ono wszystko. Od tego popołudnia był wolny. Dziwnym sposobem wyzwolony został przez trzy kobiety: przez ciotkę Luizę, przez Lwicę i przez Clelię. Gwiazdy, poruszające się po swej niebiańskiej orbicie, sprowadziły je razem akurat w odpowiednim momencie, akurat w odpowiedni sposób. Minąwszy hałaśliwą publiczność w barze wyszedł na ulicę — z piersią wysuniętą nieco naprzód, z głową podniesioną — trochę tak, jak chodził Tom Bedloe, jak gdyby cały świat wraz z pięknem i przyjemnościami, jakie można było w nim znaleźć — stanowił jego własność. Sam król ofiarował pierwszym de Leche'om akry skazanej na zagładę plantacji Bel Manoir. Kiedy wybudowano olbrzymi dom pod koniec osiemnastego stulecia i wyposażono go w srebra, meble i wykwintne płótna, wielka rzeka oddalona była o milę od jego ogromnych, mahoniowych, malowanych drzwi. Duże francuskie parki musiały posiadać aleje, wobec czego pierwszy de Leche przeprowadził aleję wśród wiecznie zielonych dębów od domu aż do przystani na brzegu rzeki. Każdej wiosny, gdy wezbrane wody pędziły od północy przynosząc z sobą żyzną ziemię, wdzierały się dalej i dalej, przybliżając się
z każdym rokiem coraz bardziej do wielkiego domu. Każdego roku w marcu woda zrywała przystań i każdego roku, gdy odbudowywano ją, znajdowała się bliżej domu. Spadkobiercy pierwszego de Leche'a mierzyli pochód potężnej rzeki liczbą dębów, które woda porywała w każdym sezonie z długich rzędów alei. Były lata, że wydzierała dwa lub trzy. W roku wielkiej powodzi wydarła jedenaście. Każdego roku unosiła z sobą coraz więcej akrów bogatej ziemi. Każdego roku zbliżała się coraz bardziej do wielkiego domu. Zanim młoda baronowa dojdzie do wieku starej, rzeka pożre sam dom ze wszystkimi przybudówkami i ogrodami. Gdzie ongiś znajdował się Bel Manoir — będą tylko mętne wody Missisipi. Był to prawdziwy francusko-hiszpański dom, niepodobny do olbrzymich budowli gregoriańskich wznoszonych przez Amerykanów po kupnie Luizjany. Dom zbudowany w stylu, który wyrósł z tej ziemi, a nie był importowany z innego świata i z innej cywilizacji — dlatego bardziej od innych wielkich domów w okolicy zdawał się należeć do tego miejsca, tkwić mocno w tej urodzajnej glebie, pośrodku bagien i bajor, cyprysów i wiecznie zielonych dębów, obwieszonych srebrzystoszarym mchem. Ściany zbudowane były ze sprowadzonej z Natchez różowej cegły, której czas, wilgoć i gorąco nadały srebrzystoróżową barwę. Szeroka weranda ciągnęła się dokoła domu na drugim piętrze, zawieszona między samym budynkiem a trzydziestoma dwoma białymi kolumnami, które podpierały wielki, spadzisty dach z różowawych dachówek. Od strony rzeki znajdowała się szeroka, podwójna klatka schodowa, w kształcie podkowy, z balustradami z lanego żelaza, o przedziwnej lekkości i pięknie rysunku, wykonanymi przez
kowali-Mulatów w olbrzymiej kuźni, w pobliżu osiedla niewolników. Z powodu
wilgoci nie było pokojów mieszkalnych na pierwszym piętrze, a tylko kuchnie i ogromne spiżarnie, które w wielkich dniach plantacji wypełnione były obfitym jadłem, wystarczającym dla nakarmienia armii. Na drugim piętrze mieściła się jadalnia, sala balowa, ogromny salon i mała biblioteka, a nad nimi — sypialnie wychodzące do wielkiego hallu. Gdy stara baronowa jako młoda mężatka przybyła prosto z Hiszpanii do Bel Manoir, dom był nowy i stanowił ośrodek życia dla całej okolicy. W owych dniach plantacja była jak miasto, gdzie ustawicznie kręcili się ludzie, przyjeżdżając i odjeżdżając-powozami bądź konno z wizyt, które trwały całymi tygodniami. Rzadko zdarzało się, żeby chociaż w jednej sypialni nie było kuzyna lub przyjaciela. Osiedle niewolników — cała wioska, składająca się z chat z belek cyprysowych pod rozpościerającymi się nisko wiecznie zielonymi dębami — pełne było zadowolonych Murzynów, którzy sami przyjmowali krewnych i przyjaciół z całej okolicy i z samego Nowego Orleanu. Potem, gdy s.tara baronowa miała zaledwie dwadzieścia siedem lat, jej mąż umarł na żółtą febrę w wielkim domu — i dziwna rzecz przytrafiła się jego żonie. Kochała go — na swój chłodny, a jednocześnie namiętny hiszpański sposób, a po jego śmierci znienawidziła Bel Manoir i moczary, bajora, szary mech. Spędzała tam coraz mniej czasu. Całymi miesiącami wielki dom stał pusty; pozostawała tylko służba domowa i Eugenia, gospodyni, Mulatka. Baronowa przebywała w Paryżu, Madrycie lub w Sewilii, a czasami udawała się z wizytą do swych rodzinnych dóbr na Martynice. Nigdy naprawdę nie nauczyła się po angielsku i nigdy nie czuła się swobodnie w towarzystwie Amerykanów, którzy przyjeżdżali z in-
nych okolic Południa, aby objąć plantacje w okolicy Bel Manoir. Wydawali się jej dziwnymi istotami — czasami wprost barbarzyńcami — zbyt prostolinijnymi, bezpośrednimi i zdrowymi jak na hiszpański gust. Dom zdawał się odpłacać baronowej wrogością, bowiem gdy jej syn — jedyne dziecko — miał dwadzieścia pięć lat, został zrzucony z konia i padł martwy u stóp wielkich, krętych schodów. Po tym nigdy już więcej nie odwiedziła plantacji, ale jej wnuk wrócił do Bel Manoir ze swoją żoną, młodą baronową — i umarł na suchoty, zanim upłynął rok od ślubu. Stara baronowa w goryczy winiła dom i młodą baronową. Była to daleka, uboga kuzynka, której matka, Irlandka, pozowała jako modelka artystom w Paryżu i z którą wnuk starej baronowej, zwany młodym baronem, ożenił się wbrew wszelkim intrygom i zakazom. Zgorzkniała, zimna, stara Hiszpanka wiedziała w głębi serca, że umarł z nadmiaru miłości i że młoda baronowa zabiła go, nie dając mu nawet dziecka. Stara kobieta nienawidziła żony swego wnuka głównie dlatego, że Bel Manoir i wszystkie posiadłości w Nowym Orleanie i na Martynice należały teraz do tej kobiety, nie tylko z tytułu, że była wdową po spadkobiercy, ale ponieważ sama pochodziła z rodziny de Leche'ów. Poza młodą baronową jedynym spadkobiercą był siostrzeniec staruszki — ten, którego Tomasz Bedloe spotkał w wielkim domu w Nowym Orleanie — młodzieniec z jedną ręką, o bladej twarzy. Stara kobieta nienawidziła go równie silnie, jak młodą baronową, ponieważ — pomimo gruźlicy - przeżył jej wnuka i tak samo, jak on — był ofiarą młodej baronowej — udręczoną, zgorzkniałą ofiarą, która na swój dekadencki sposób lubowała się własną udręką. Tak więc Bel Manoir stało się miejscem, którego nikt
z nich nigdy nie odwiedzał. Wielki dom stał pusty rok po roku: ogród zdziczał; krzewy kameliowe rosły.wątłe, a azalie wyrastały poza klomby jak rośliny w dżungli. W wilgotnym, gorącym klimacie domy niszczeją bardzo prędko, o ile nie są pielęgnowane z miłością i troską — toteż pleśń i zgnilizna szybko zżerały Bel Manoir. Dachówki obsuwały się z dachu i nie zastępowano ich nowymi. Wiązadła w balustradzie dużej werandy gniły i padały niezauważone na ziemię. Wilgoć wypaczała i kruszyła piękno mozaikowej posadzki, sprowadzonej przed wielu laty z Francji, a trawa i chwasty porastały wzdłuż i wszerz aleję, która wiodła od domu w dół do zgłodniałej, złowrogiej rzeki. Sąsiedzi twierdzili, że młoda baronowa nie dba zupełnie o to miejsce, a tylko o pieniądze, które ono przynosi. Nigdy tam nie przyjeżdżała, przyjęła zarządcę z Północy, który nadzorował niewolników i prowadził gospodarkę, mieszkając we własnym domu pomiędzy rezydencją a osiedlem niewolników. Był to Jankes z Filadelfii nazwiskiem Eliasz Sharp, o pergaminowej twarzy i szczęce jak latarnia. Trzymał w swoim domu wielkie psy i spał przy zamkniętych na klucz i zaryglowanych drzwiach i oknach. W ciągu dnia jeździł na dużym, szarym mule, otoczony psami, które na jego rozkaz rozszarpałyby każdego, kto by zagrażał ich panu. Był to twardy człowiek, żyjący samotnie, z wyjątkiem dwóch służących Mulatek, które były jednocześnie jego kochankami. Plantatorzy z sąsiednich plantacji udawali, że go nie znają, nawet sklepikarze i zarządcy — ilekroć spotykali Eliasza Sharpa na zamulonych drogach — mijali go bez powitania, gdyż cieszył się jak najgorszą opinią. Od chwili, kiedy przybył na plantację, dawne wygodne życie niewolników w Bel Manoir skończyło się.
Mieli długi dzień pracy. Chłostano ich nawet za taki drobiazg, jak buntownicze spojrzenie. Wśród niewolników z sąsiednich plantacji krążyły opowieści o potwornych karach, okaleczeniach i perwersyjnych torturach, jakie mogły się zrodzić tylko w umyśle szaleńca i sadysty. W osiedlach niewolników i w wielkich domach w parafii matki straszyły knąbrne Murzyniątka groźbą: — Ty być niegrzeczny, ciebie wziąć Eliasz Sharp. Między niewolnikami był tylko jeden buntownik — olbrzymi Murzyn imieniem Cezar. Był to niezwykły mężczyzna —jurny kochanek, wspaniały śpiewak i ojciec połowy dzieci w osiedlu. Eliasz Sharp czuł do niego szczególną nienawiść, gdyż Cezar był taki, jakim obrzydliwy, zgorzkniały Sharp pragnąłby być. Cezar był również przebiegły jak kozioł, podżegając do awantur i śpiewając buntownicze pieśni w miejscowym dialekcie, którego Eliasz Sharp nie mógł zrozumieć. Chociaż Sharp próbował każdego możliwego sposobu, aby go nakryć na jakimś buncie, nie udało mu się to nigdy, dopóki w końcu nie nakazał żonie Cezara, Emilii, by opuściła osiedle niewolników i przyszła do jego domu jako kucharka. Tej samej nocy Cezar czatował przed domem, zanim Sharp nie wyszedł do ustępu. Tam na niego zaczaił się i pobił, aż dopiero jedna z Mulatek, słysząc krzyki Sharpa, spuściła psy i Cezar uciekł w stronę bajora, dokąd psy nie chciały za nim iść. Tego właśnie Sharp chciał. Teraz mógł kazać aresztować Cezara i powiesić. Szeryf — bez względu na to, jak bardzo nienawidził okrutnego zarządcy — nie mógł sprzeciwić się aresztowaniu niewolnika, który usiłował zabić białego człowieka, swego pana. Ale Cezar był już daleko — na rzece, w drodze do Nowego Orleanu, a stamtąd na Kubę. Gdy przywódca uciekł, niewolnicy w Bel Manoir
wpadli w otępienie, a okrucieństwa Eliasza Sharpa wzmogły się w dwójnasób. Dla nieszczęsnych Murzynów pozostała tylko pociecha w śpiewie i z ich niedoli narodziło się ze sto nowych pieśni; melancholijnych i pięknych, które po nocach dochodziły poprzez bajoro od ognisk w osiedlu niewolników. Żaden z de Leche'ów nie pokazał się w Bel Manoir od śmierci młodego barona. Wybuchła wojna między Północą a Południem; Jankesi zdobyli Nowy Orlean i młoda baronowa wróciła z Martyniki, ale nigdy nie zjawiła się w pobliżu Bel Manoir. Aż raz, pewnego wieczora, przed zachodem słońca, na plantację przybył człowiek nazwiskiem Abraham Hunter. Był to przysadzisty jegomość z pałąkowatymi nogami, zezowaty i łysy. Mieszkał w Connecticut, gdzie trzy razy zbankrutował. Wraz z nim przyszło dziecięciu żołnierzy — Jankesów. Podczas gdy niewolncy gromadzili się wokół żołnierzy, Abraham Hunter zapukał do drzwi domu Eliasza Sharpa. Nadzorca wyszedł, otoczony psami, a wówczas Abraham Hunter oświadczył mu, że jeżeli nie dopilnuje, aby psy zachowywały się spokojnie, żołnierze zastrzelą je na miejscu. Następnie wygłosił rozwlekłe przemówienie, w którym oznajmił Sharpowi, że przybył, aby go usunąć. Relacje o jego okrucieństwie dotarły do gubernatora wojskowego Nowego Orleanu, który wydał rozkaz usunięcia zarządcy. Plantacja wraz ze składami bawełny i trzciny cukrowej, z mułami i końmi, jak również wielki, zmurszały dom stanowią obecnie własność jego, Abrahama Huntera. Dał mu je gubernator wojskowy. W końcu mały, przysadzisty jegomość wygłosił perorę, pełną hipokryzji. Zwracając się do niewolników, oznajmił, że są
teraz wolni i że są swoimi własnymi panami. Zapłaci im za przetransportowanie do przystani na rzece bawełny, celem wysłania jej do Nowego Orleanu. Nie będą już więcej cierpieli okrucieństw i prześladowań ze strony nadzorcy. Są szlachetnym narodem, który w przeszłości był krzywdzony. Od tej chwili, wyzwoleni przez wielki naród Północy, są równi wszystkim białym. Będą mogli głosować i mieć swych przedstawicieli w ciałach ustawodawczych. — Podnieście głowy! — wołał Abraham Hunter. — Jesteście teraz wolnymi ludźmi! Dwóch czy trzech niewolników, którzy rozumieli po angielsku, tłumaczyło innym. Słuchali ze zdumieniem i otwartymi ustami. Oszołomieni, przez pewien czas zachowywali milczenie, podczas gdy zarządca z Pensylwanii i carpetbagger z Connecticut spoglądali na siebie z wściekłością. Jeden z psów skoczył na żołnierza. Rozległ się szybki wystrzał karabinowy i pies, po przedśmiertel-nych drgawkach, padł. Słońce skryło się za płaską linię horyzontu i nagle przyszła noc, w której tylko słaby blask lampy naftowej z domu zarządcy oświetlał czarne twarze osłupiałych niewolników. Eliasz Sharp nie powiedział nic. Potem nagle wypluł na ziemię strugę śliny z tytoniem, odwrócił się i wszedł do domu, zamykając i zaryglowując za sobą drzwi. Zamknięcie drzwi — zdawało się -— wyzwoliło zduszone uczucia Murzynów. Zaczęli nagle wykrzykiwać i śpiewać, tańczyć i ryczeć jak bydło wzdłuż grobli, a gdy carpetbagger odszedł, aby objąć w posiadanie wielki dom — poszli za nim, ciągle śpiewając, krzycząc i przewracając się po ziemi. Towarzyszyli mu przez całą drogę aż do domu i w górę po podkowie schodów, zalewając ciemne zakamarki hallu, podczas gdy stara gospodyni, z lampą
w ręku, prowadziła swego nowego pana z pokoju do pokoju, pokazując mu wykoślawione i spleśniałe wspaniałości Bel Manoir. Polecił, aby rozpalono ogień w dużej sypialni, do której stara baronowa przybyła po ślubie; wybrał najdelikatniejsze prześcieradła do ogrzania —i kazał przynieść wino z piwnicy. Ukradkiem obserwował tłum, który za nim przyszedł, zatrzymując wzrok na młodych dziewczętach, a w szczególności — na tych o jasnej skórze. W końcu wybrał jedną, aby mu dotrzymywała towarzystwa — dziewczynkę piętnastoletnią imieniem Anastazja, nieśmiałą i łagodnąjak gołąbek. Dla niego wszystko było łatwe i bezpieczne, gdyż należał do obozu ludzi, którzy mieli ukarać secesjonistów. Mogli grabić plantację za plantacją. Mogli brać, co tylko chcieli. W ten sposób Connecticut wyzwalało Luizjanę. Zanim Abraham Hunter ułożył się do snu, blask wielkich ognisk w osiedlu niewolników oświetlił całą ogromną sypialnię, a odgłosy dzikiego śpiewu i walenie w tam-tamy rozległy się echem po całym wielkim domu. W dole, wśród chat, w odległości pół mili od domu, odbywały się orgie, spowodowane nagłym wyzwoleniem po latach gorzkich okrucieństw i ujarzmienia. Gdy nadzorca Eliasz Sharp wszedł do domu i zaryglował za sobą drzwi, przekonał się, że dom jest pusty. Szedł z pokoju do pokoju, szukając dwóch Mulatek, wzywając je po imieniu i klnąc. Psy węsząc szły za nim, zwiesiwszy ogony. W sypialni znalazł drzwi od szafy otwarte, a szafę — pustą. W kuchni nie było śladu jakichkolwiek przygotowań do kolacji. Wtedy zrozumiał. Po prostu poszły sobie. W jakiś sposób dowiedziały się o przyjeździe Abrahama Huntera i zrozumiały, że rządy Eliasza Sharpa dobiegły końca.
Widok opustoszałej kuchni napełnił go niewyraźnym uczuciem grozy i czymś w rodzaju strachu. W swej zatwardziałości i samowystarczalności nie myślał nigdy przedtem, że może poczuć się osamotniony. Nie myślał nigdy o możliwości ucieczki. Teraz, stojąc w tym pustym, słabo oświetlonym domu, poczuł, że jest sam i po raz pierwszy przyszła mu do głowy myśl o karze. Ten przeklęty intruz, Jankes, nic mu nie pomoże. Jedyna rzecz, której chce, to zawładnąć bawełną, sprzedać ją i wyruszyć na dalsze rozboje. Przez okno zobaczył rozpalające się ogniska w osiedlu niewolników, słyszał głos tam-tamów, dzikie krzyki i pieśni dżungli. Ten przeklęty Jankes powiedział im, że są wolni... Wolni! Słowo to rozbrzmiewało echem w jego mózgu. Już teraz byli jak dzikie zwierzęta, wypuszczone nagle z klatki. Zdolni do wszystkiego. Usiłował odwrócić myśli od tego, do czego byli zdolni, ale nie udawało mu się. Nawet gdy próbował myśleć o innych rzeczach, obrazy tego, co byliby w stanie uczynić, potworne obrazy — stawały ustawicznie przed jego oczami. A potem nagle poczuł, że ciarki przechodzą mu po grzbiecie. Zupełnie jak psu, któremu sierść się jeży... Poczuł, że obserwują go czyjeś oczy, których nie widział. Pośpiesznie zgasił światło, tak, że cały dom pogrążył się w ciemnościach i ciszy. W takiej ciszy i pustce, że mógł słyszeć oddychanie ogromnych psów — nawet pomimo krzyków, wycia i bębnów z osiedla niewolników. Poczuł chłód i pomyślał: „Mógłbym uciec do wielkiego domu. Musieliby mnie tam obronić". Ale czy by go obronili? Carpetbagger i jego żołnierze byli już prawdopodobnie zupełnie pijani lub też wałęsali się po zdziczałym ogrodzie, przyglądając się ogniskom i tańcom. Carpetbagger chciał tylko uwolnić się od niego.
Przypomniał sobie długą listę okrucieństw, które popełnił — znajdując w nich nawet teraz, pomimo strachu, złowrogie zadowolenie podobne do uczucia, z jakim patrzył na nagą młodą dziewczynę. Był twardym człowiekiem, który nigdy ani nie okazywał, ani nie prosił o litość. Teraz wiedział, że nie mógł oczekiwać jej ze strony Murzynów, których chłostał i torturował przez tyle lat. Znowu — nawet w ciemności — wróciło do niego uczucie, że jest obserwowany i włosy stanęły mu dęba. Pomyślał: „Mógłbym wymknąć się w moczary. Mógłby znaleźć tam pirogę i przedostać się do Nowego Orleanu". A potem przyszła druga myśl: „Gdyby tylko udało mi się stąd przekraść na skraj bajora... Jeśli by było ciemno, zdołałbym to zrobić. Mógłbym mieć szansę uratowania się". Ale nie było ciemno. Wielkie ogniska w osiedlu niewolników oświetlały cały krajobraz. Każdy spostrzegłby człowieka, przekradającego się do moczarów. I teraz był już pewny, że jest obserwowany. Powiedział sam do siebie: — Poślę psy... Ściągnę na nie ogień, jeżeli dom jest śledzony. Nie miał żadnych uczuć dla zwierząt. Karmił psy własną ręką, aby je przywiązać do siebie. Śmierć psa przed domem nie wzbudzała w nim żalu. Teraz nie będą mu już więcej potrzebne. Jedyne, o co mu chodziło, to ucieczka. Musi wydostać się stąd, a znalazłszy się w moczarach będzie bezpieczny. Psy by go tylko zdradziły. Z całą ostrożnością uchylił nieco drzwi, a wtedy dwa z pozostałych trzech psów wypadły, szczekając. Ta strona domu oddalona była najbardziej od ognisk i przed nią znajdował się czworobok czarnego cienia. Gdy tylko psy ukazały się w pasie światła, z tuzin strzelb dało ognia — i zwierzęta padły w drgawkach, nie wydawszy dźwięku. Kula trafiła w próg koło niego, gdy zamykał i zaryglo-
wywał drzwi. A więc to tak!... Albo żołnierze dali Murzynom swoje strzelby, albo leżeli pijani w wielkim domu i Murzyni sami je wzięli. Przysunął stół do drzwi i czekał, nie wiedząc właściwie na co. Krzyki i śpiewy na dworze przeszły teraz w rodzaj rytmicznego zawodzenia, wtórującego biciu w tam-tamy; zawodzenia, przeniesionego prosto z Afryki, któremu, jak wiedział, przewodził Tombo — wielki, kościsty Murzyn, przed paroma zaledwie laty sprowadzony z dżungli Senegalu. Zawsze Tombo wiódł ich z powrotem do dżungli — nawet niektórych Mulatów i octoroonów z domieszką czarnej krwi, których pradziadkowie już urodzili się w niewoli. Tombo chłostany był za to i piętnowany, ale nie było rady. Gdy nadchodził go atak rozpaczliwej nostalgii, siedział przy bębnie i zaczynał walić weń i zawodzić, podczas gdy tamci gromadzili się wokół, schodząc się jeden za drugim ze wszystkich stron osiedla, jęcząc i zawodząc zgodnie. Tombo ściągnął ich znowu; mógł zrobić z nimi co chciał. Teraz w ciemnościach pokoju nadzorca widział przed sobą twarz Tomba — wykrzywioną, z wywróconymi oczami, tak, że widać było tylko białka, ze śliną cieknącą z ust. Bijącego w bęben, zawodzącego i potrząsającego głową, aż trzeszczały mu kości w karku. „Uciekać! — myślał. — Muszę przedostać się do moczarów". Ukląkłszy, przyłożył ucho do drzwi i usłyszał szmer oddechu po drugiej stronie. Szybko wyjął rewolwer i wystrzelił przez drzwi, a potem nadsłuchiwał znowu. Tym razem nie usłyszał oddechu, a tylko słowa: — Wielki Boże! Ratunku! —i dwa ciche jęki, następujące szybko po sobie.
„To napełni bojaźnią ich czarne serca" — pomyślał, ale prawie zaraz po tym uświadomił sobie, że uczynił swoją sprawę jeszcze bardziej beznadziejną. Nie było teraz w ich sercach uczucia bojaźni. Nic nie mogło napełnić ich strachem! Ten przeklęty carpetbagger powiedział im, że są wolni i że mogą robić, co im się żywnie podoba. Ociekał potem. Nie było mu gorąco, ale krople spływały po twarzy i czuł zapach własnego potu. Zaczął przeklinać — siebie, niewolników, carpetbaggera, swoją własną matkę, za to, że go wydała na świat. A potem — poza zapachem jego własnego, spowodowanego strachem potu — cienkie rozpalone nozdrza poczuły swąd dymu. Powąchał znowu, aby upewnić się, że się nie pomylił, a potem zrozumiał: podpalają dom. Na zewnątrz blask spotęgował się, przedostając się przez szpary w żaluzjach. W tym momencie pojął znaczenie szmerów i trzasków: to gromadzono chrust i wyschnięte trzciny tuż przy domu, ze wszystkich stron, a następnie podpalono je. Mógł słyszeć syczenie płomieni, które już po chwili, jak mu się zdawało, lizały opuszczone żaluzje. Skierowawszy się w stronę kuchni, potknął się w ciemności o krzesło. Ostatni pies zaczął nagle wyć — kopnął go na oślep. W końcu, potykając się, znalazł wiadro z wodą, ale kiedy je podniósł — przekonał się, że było prawie puste. Te fladry,zanim uciekły, nie pomyślały nawet o tym, aby je napełnić. Histerycznie rzucił wiadro na palące się żaluzje, ale teraz ogień otaczał go już zewsząd, był z każdej strony domu, liżąc żaluzje i przedostając się przez szpary w drzwiach. Klnąc, wyciągnął pistolet i pomyślał: „Spróbuję uciec i zastrzelę po drodze tylu łajdaków, ilu mi się tylko uda". Ale nie było już dużo czasu. Pokój stał się nagle gorący jak
wnętrze pieca. Odepchnąwszy rozprażony stół i odsunąwszy rygle, otwarł drzwi i skoczył w płomienie. Skierował się w stronę zarośli trzciny cukrowej, myśląc, że gdy raz już się tam znajdzie — utoruje sobie drogę do moczarów. W połowie drogi na odsłoniętej przestrzeni usłyszał strzały, ale kule go nie trafiły. Ostatni pies wywinął koziołka — i Sharp potknął się o zdychające zwierzę. Gdy podniósł się znowu na nogi, uderzono go w twarz kolbą karabinu. Strzelali do psa. Jego nie mieli zamiaru zabić — chcieli go mieć żywego. Odzyskał znowu przytomność, gdy uderzenie krwi w głowie nabrało rytmu walenia w tam-tam. Obudził go ból — ostry, gwałtowny ból w mięśniach brzucha. Kiedy budził się, miał w nozdrzach zapach palącego się mięsa. Z mgły, przesłaniającej świadomość, wyłoniła się nagle myśl, że to mięso było jego własnym ciałem. Otaczały go twarze — niektóre czarne, inne szare, jeszcze inne żółte — zerkające i przyglądające się mu w niesamowitym blasku ognia. Były to twarze, które znał — mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, których głodził, chłostał i piętnował od czasu przybycia do Bel Manoir. W gorącym wilgotnym powietrzu czuć było silny zapach rumu, a ponad odgłos tam-tamów podnosił się dziki śpiew. Twarze wyglądały okrutnie, jak pyski dzikich zwierząt i były tak przerażające, że znowu zamknął oczy. Jednocześnie przeniknął go na nowo ostry ból, któremu towarzyszył swąd palącego się mięsa. Rozebrali go do naga i położyli na stole, przed drzwiami kuźni, jak wieprza przed zarżnięciem. W kuźni trzymano rozprażone do białości szczypce na palącym się
węglu drzewnym. Wypalono mu nazwę „Bel Manoir" na brzuchu, jak gdyby był wałachem. Gdy świadomość przypływała i odpływała od niego falami, poczuł nowe pulsowanie bólu i uświadomił sobie z uczuciem zimnej grozy, że został wykastrowany. Potem czyjaś ręka zaczęła go drapać po twarzy — długie paznokcie wyrywały ciało, a wraz z nim kawałki szorstkiej brody. Kiedy w męce otworzył oczy — zobaczył dwie Mulatki, które więził w swoim domu. Pochylały się nad nim, wyrywając z niego ciało długimi pasami. Usiłował krzyknąć — tak, aby usłyszał go carpetbagger i żołnierze — ale głos zamarł mu w gardle. Nie można by usłyszeć jego krzyku ponad hukiem bębnów i śpiewu. Gdy już skończyli wypalanie, podnieśli go i kładąc twarzą na dół, zaczęli chłostać batogami, którymi ongiś on smagał ich grzbiety. Gryzł usta do krwi. Ból śmigał mu przed oczami błyskami światła — tak, jak owe światła północne, które ogląda! jako chłopiec w Pensylwanii. Modlił się, aby umrzeć, ale był twardy; ta sama twardość robiła z niego zwierzę przez całe życie. Teraz przeklinał ją, żałując, że nie jest słaby jak kobieta. Batogi świstały i opadały w niesamowitym świetle. Między błyskami bólu, w dołku na grzbiecie i między udami, czuł ciepłą wilgoć swojej własnej krwi. Potem odgłosy zmąciły się litościwie i światło ognia zamieniło się w ciemność. Przez długi jeszcze czas smagano nieprzytomnego nadzorcę, a w końcu, kiedy uniesiono głowę i ta opadła znowu ze stukiem na deski — podniesiono ciało zwinięte jak kadłub wieprza. Czterej Murzyni ponieśli okaleczonego, żywego jeszcze człowieka w stronę zarośli trzciny cukrowej, a tłum skierował się za nimi. Szła ogromna procesja — starcy i staruszki, młode dziewczęta i dzieci,
niosąc płonący chrust dla oświetlenia drogi, krzycząc i wrzeszcząc do wtóru tam-tamów. Depcząc młodą zieloną trzcinę, skierowali się w stronę moczarów tą samą ścieżką, którą Eliasz Sharp zamierzał uciec. Po przejściu pół mili procesja dotarła do skraju pola i wszedłszy w wysokie trzciny, utorowała sobie nową ścieżkę do miejsca, gdzie czarne cyprysy obwieszone szarym mchem chwytały niesamowite światło pochodni. Kiedy doszli do brzegu, położyli ciało Eliasza Sharpa — biało-różowe jak świeżo zarżnięty wieprzak — na wilgotnym żyznym mule — dwaj Murzyni przystąpili do wbijania w ziemię dwóch wielkich pali. W czasie ich pracy tu i ówdzie na powierzchni czarnej wody ukazywały się małe jasne punkciki światła, zawsze parami, a czasem w grupach po sześć lub osiem, lub dziesięć. Były to oczy, które chwytały światło pochodni i odbijały je z powrotem. Następnie dwaj ogromni Murzyni przymocowali Eliasza Sharpa za głowę i stopy do ciężkich pali. Jeden z nich nachylił się nad nim dotknął jego piersi i śmiejąc się, zawołał triumfalnie: — On jeszcze żyć! Potem prowodyrzy, wrzeszcząc i pędząc przed sobą rozkrzyczany tłum, skierowali się znowu brzegiem rzeki ku trzcinom. Gdy pochodnie oddaliły się, punkciki świetlne zamknęły się nad miejscem, w którym krew z obitego, storturowanego ciała nadzorcy ciekła poprzez muł do czarnej wody. Potem, gdy światła pochodni zniknęły w oddali, wśród trzcin i zwisającego mchu, aligatory wypełzły z błotnistego bajora, kierując się śladem krwi do miejsca, gdzie ciało nadzorcy leżało przymocowane do pali. W ciemnościach słychać było odgłosy chrząkania i szarpania. Nikt nie miał już nigdy odnaleźć jakiegokolwiek śladu Eliasza Sharpa.
W wielkim domu światła błyszczały we wszystkich oknach, gdyż życie — burzliwe, gwałtowne życie — wróciło nagle do jego ogrodzonego żaluzjami osamotnienia. Lampy, których nie zapalano od dwudziestu lat, zostały wydobyte na wierzch, knoty opatrzono i zapalono. W sali balowej na drugim piętrze zapłonęły znów na wpół wypalone świece w olbrzymich kandelabrach i do wtóru muzyki banjo, skrzypiec i bębnów odbywało się coś w rodzaju balu czarownic, w którym uczestniczyli Murzyni, Mulatki i żołnierze Unii, tańcząc bez ładu i składu, wśród dzikiej orgii rumu i muzyki. Murzyni przychodzili i wychodzili, biegnąc do osiedla niewolników, aby przyglądać się powolnemu konaniu Eliasza Sharpa i przynosić raporty o postępach jego męczarni. Wiotkie pozłacane krzesełka leżały wywrócone i potrzaskane; szyby ze starego szkła pękały i waliły się na mozaikową posadzkę, którą polerowały bose, tańczące stopy Murzynów, a nabijane szerokimi gwoździami buty żołnierzy drążyły w niej dziury. W jednym końcu sali Abraham Hunter, oswobodziciel zbyt gruby i mający zbyt płaskie stopy na to, aby tańczyć, siedział jak na tronie na olbrzymim pozłacanym krześle, otoczony dziewczętami, które przychodziły i odchodziły, to tańcząc dla jego rozrywki dzikie pas z murzyńskimi zawadiakami, to popijając rum przy boku carpet-baggera. Anastazja, którą wybrał sobie za towarzyszkę, przystrojona teraz w piękną balową suknię starej baronowej, zapadła w pijacki sen, z głową na jego kolanach. Pośrodku całego tego nieprzytomnego śpiewu i tańca rozległ się nagle ryk jakiegoś Murzyna: — Libres! Nous sommes libres! Wolni! Wolność! — Od krzyku trzęsły się kryształowe wisiorki przy kandelabrach. Na swoim tronie Abraham Hunter — z łysą
głową, połyskującą w świetle świec — podnosił szklankę z ru-
mem i wołał: — Wolni! To prawda. Wszyscy jesteście teraz wolni! Przed świtem — gdy już aligatory ściągnęły Eliasza Sharpa z pali do czarnej wody moczarów, a zgliszcza domu nadzorcy zamieniły się w popiół — Tombo przyszedł ze swym bębnem z osiedla niewolników do sali balowej i wtedy — przy dzikim rytmie, wybijanym jego czarnymi rękami — taniec przestał być tańcem, a zamienił się w orgię, akcentowaną jeszcze dzikimi okrzykami: — Libres! Nous sommes libres! — A potem: — Eliasz Sharp nie żyje. Wielki dom z dzikim, skazanym na zagładę ogrodem przy wielkiej rzece, tętnił znowu życiem. Nie życiem rodziny de Leche, ale prymitywnym życiem dżungli. W końcu oswobodziciel Abraham Hunter, upadłszy na wypolerowaną posadzkę chrapał z twarzą do ziemi, pijany do nieprzytomności. O brzasku, po zamulonych drogach sunęła, potykając się, gromadka starych niewolników, którzy pamiętali jeszcze czasy starej baronowej. Uciekali do pobliskich plantacji, aby szukać schronienia w chatach porządnych Murzynów. Wśród nich znajdował się stary Murzyn, zwany Piotrem, który jechał na wielkim czarnym mule. Udawał się do Nowego Orleanu. Jechał przez całą noc, dwukrotnie zatrzymywany przez pikiety i przybył dopiero następnego wieczora, kiedy wpadł do salonu de Leche'ów i rzucił się przed młodą baronową — wówczas, gdy ona wraz ze starą baronową i panem Amadeuszem gościła u siebie majora Toma Bedloe. Przez długi czas po tym, gdy zamknięto go w chacie, Tom Bedloe siedział na tapczanie, z głową między rękami, usiłując opanować się o tyle, aby móc myśleć jasno
i rozsądnie. Było to trudne, albowiem — na dodatek do tępego uczucia w głowie — za oknem słychać było wycie psa i słaby, daleki odgłos bębnów, jak bębny, które słyszał parę razy na Placu Kongo. Z początku nie mógł sobie przypomnieć, jak dużo czasu upłynęło od czasu, gdy opuścił Nowy Orlean. Nie miał też najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje. Kilka razy obmacywał starannie czaszkę, dotykając jej delikatnie koniuszkami palców, aby upewnić się, czy nie została rozbita przez straszne uderzenie, które spadło na niego w ciemności, nie wiadomo skąd, gdy szedł za swoim czarnym przewodnikiem. Zastanawiając się nad tym teraz, pewny był, że Murzyn rozmyślnie sprowadził go na ubocze, że przez cały czas był opłacany przez ludzi, którzy go schwytali i zamknęli w tej ciemnej chacie, z wyjącym psem na dworze. Był idiotą, że skorzystał z usług pierwszego lepszego Murzyna, który powiedział, że zna drogę do Bel Manoir. Jasne jest, że podstawili tego Murzyna jako pułapkę, a Tom połknął przynętę jak pierwszy lepszy dureń. Przypomniał sobie aforyzm popularny wśród prostych żołnierzy — aforyzm stary jak świat — o czymś, co jest pozbawione sumienia. No, to „coś" było również pozbawione rozsądku. To było „coś", co go zawsze wpędzało w nieszczęście i zdawało się, że nie potrafi się nauczyć niczego z doświadczenia. Ale nie dbał o to zbytnio, ostatecznie zadowolony był, że ma to ..coś". Dzięki temu był lepszy od innych ludzi. Roześmiał się i ruch mięśni twarzy spowodował znowu pulsowanie krwi w zranionej głowie. Nie było się z czego śmiać. Zamknięto go tutaj w tej chacie. Nie wiedział czego od niego chcą ani dlaczego go
porwano, ale jasne było, że czegoś chcą, bo inaczej zabiliby go od razu na pierwszym lepszym ciemnym rogu ulicy w Nowym Orleanie — tak jak zabijano carpetbaggerów przed gmachem Opery Francuskiej. Ale kto i czego chciał? Położył się na słomie pryczy, ale zaraz po tym usiadł znowu, ponieważ słoma cuchnęła wilgocią i napływ krwi spowodował, że znowu zakręciło mu się w głowie. Pies na dworze wył w dalszym ciągu. Przypomniał sobie nagle grubą Ernestynę, stojącą w nogach łóżka w ogromnym pokoju Lwicy z czerwonymi portierami i złotymi baldachimami: — Jeżeli wy, Jankesi, zostawać tu długo, to już jest po was... Kobiety i alkohol, i klimat. Teraz czuł, że jest już po nim, ale wiedział, że jutro będzie znowu sobą. Jutro albo nawet dziś wieczorem wymyśli jakiś sposób ucieczki. A tymczasem generał i Dawid zauważą jego nieobecność i wyślą wojsko na poszukiwanie. Jednak niezwłocznie uświadomił sobie, że gdziekolwiek znajduje się ta chata — jest ona w każdym razie daleko od Nowego Orleanu; może tak daleko, że żadna jednostka wojskowa mniejsza niż pułk nie miałaby odwagi zapuścić się tu. Ostatecznie armia Unii władała tylko Nowym Orleanem i małym obszarem wokół. Reszta kraju była pełna partyzantów, zbiegłych więźniów i resztek Armii Konfederackiej. Wiedział, że znajduje się daleko od Nowego Orleanu, ponieważ — idąc w ślad za prowadzącym go Murzynem — szedł przez cały dzień i znaczną część nocy. Zaczął zastanawiać się znowu nad swym przewodnikiem Murzynem o chudej twarzy i rysach przekazanych mu przez jakiegoś wysoko urodzonego francuskiego lub hiszpańskiego przodka. Tutaj, w Luizjanie. Murzyni nie byli tacy, jakich się spodziewał. Nie byli wcale, jak Murzyni w książce pani Stowe.
Po chwili uświadomił sobie, że dźwięk bębnów zamarł, ale wycie psa trwało nadal. Wkrótce szare światło ukazało mu otwory, które zastępowały okna w chacie. Gdy rozwidniło się bardziej, zobaczył, że chata składa się z jednej izby, liczącej około piętnastu stóp kwadratowych i zrobiona jest z cyprysowych belek, ze szczelinami wypełnionymi mułem i „hiszpańskim mchem". W oknach nie było szyb. Były one tak małe, że duży mężczyzna nie mógłby się przez nie przecisnąć. Jego własne smukłe, twarde ciało zdołałoby tego dokazać, ale okna były do połowy zabite ciężkimi deskami z drewna cyprysowego. Podłoga była z ubitej gliny, lepka od wilgoci. W jednym kącie izby stała woda. „To musi się znajdować — pomyślał — w bagnistej okolicy. Jak te rozległe obszary, przez które przechodzili ubiegłego popołudnia". W szarym świetle wschodzącego dnia zobaczył, że jego niebieski mundur poplamiony był błotem. „To od tarzania się w błocie, gdy zwalili mnie z konia" — pomyślał. Co stało się później, nie pamiętał zupełnie. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął kawałek blado-niebieskiego papieru. Jego widok dał mu poczucie pewności siebie i świadomość, że nie zwariował, ani że mu się nie śni. Rozłożywszy go, odczytał list, pisany pięknym, porządnym pismem — jak pismo posiadającego charakter i stanowczość mężczyzny, a nie jakiejkolwiek znanej mu kobiety. „Wyjeżdżam na plantację, gdzie są rozruchy. Nie zobaczy mnie pan więcej. Wiele szczęścia i długiego życia życzy Eliana de Leche." Był to dość krótki list, łatwy do zapamiętania, ale zamiast wyrzucić go, złożył starannie i wsunął z powrotem do kieszeni. Nie, to wszystko zdarzyło się naprawdę — ten list i gwałtowna potrzeba pójścia za nią. Teraz, gdy siedział
na pryczy, pokrytej wilgotną słomą — z obolałą głową — cała historia wydała mu się śmiesznym szaleństwem: wyprawa w środku nocy, aby iść za kobietą, której prawie nie znał, w głąb moczarów i bajor tego dziwacznego, wrogiego kraju. Nie był człowiekiem oddającym się refleksjom lub spekulacjom; do niego należał czyn. Ale teraz zastanawiał się, po co wyruszył na tę wyprawę, która zakończyła się tutaj, w tej chacie z wypełnionymi mchem szczelinami. Teraz, rano, wydawało mu się, że człowiek, który wyruszył w drogę, pełen zapału i zniecierpliwienia, był inną istotą, nie mającą żadnego związku z tą, która siedziała tutaj, w wilgotnej chacie. Ten obcy mężczyzna poszedł za kobietą, ponieważ działał pod wpływem impulsu i nie mógł postąpić inaczej. Znęciło go wyzwanie, które uświadomił sobie, od chwili, gdy baronowa odwróciła się od wazonu z kameliami i uśmiechnęła się do niego. Musiał pójść za nią, zdając sobie sprawę, że jeżeli nie doprowadziłby tej przygody do końca — poszedłby do grobu z uczuciem żalu, nienasycenia i zawodu. W porównaniu z tą przygodą niezliczone inne, jakie miał, wydawały mu się pospolite, łatwe i nie robiące żadnego wrażenia. To wszystko było bardzo dziwne i nieprawdopodobne, że przytrafiło się właśnie jemu. Kiedy poczuł się trochę lepiej, wstał i okrążył chatę. Fakt, że był więźniem nie niepokoił go; przeciwnie — było to wyzwanie, które napełniało go gwałtownym uczuciem zadowolenia. Nie czuł się jeszcze dość dobrze, aby próbować uciec, ale nazajutrz zamroczenie i osłabienie miną i wtedy pokaże swym prześladowcom — bez względu na to, kim są — kogo złapali. Drzwi były zaryglowane od zewnątrz, a deski na oknach ciężkie i przygwożdżone mocno do belek. Nawet
jego sprężystość i siła nie wystarczyłyby, aby je rozluźnić. W chacie nie było nic, prócz pryczy, nie mającej w sobie ani kawałka drewna dość ciężkiego i mocnego, aby go można było użyć jako taranu. Ponadto gdzieś w pobliżu musiała znajdować się straż. Przez szczeliny studiował krajobraz, szukając jakiejś wskazówki, gdzie się znajduje. Tuż obok z jednej strony były zarośla trzciny cukrowej, a za nimi kępy cyprysów obwieszonych szarym mchem. Wyłaniały się, jak duchy z mgieł unoszących się nad wilgotną ziemią. Po przeciwnej stronie zobaczył inną chatę — wilgotną i porosłą mchem, jak ta, w której był uwięziony — z tą różnicą, że jedna jej strona była wypalona przez ogień — ogień, który strawił budynek znajdujący się poprzednio w pobliżu. Pożar musiał nastąpić niedawno, gdyż biały popiół wciąż jeszcze leżał nietknięty wokół na poły zniszczonego komina z cegieł. W oddali — tak przesłonięty mgłą, że wydawał się mirażem — widniał wyblakły, różowawy dach wielkiego domu, wznoszącego się pośrodku kępy wiecznie zielonych dębów. Prócz wycia psa, nie było słychać żadnego dźwięku ani przejawu życia. Gdy słońce rozpędziło resztki mgły, usłyszał odgłos kroków, a potem stuk zawiasów. Ciężkie drzwi otworzyły się i do chaty wszedł Murzyn. Kulał z powodu zdeformowanej stopy i niósł tackę, na której stał srebrny dzbanek do kawy i naczynie ze srebrną przykrywką, filiżanka, spodek i łyżeczka oraz długie kubańskie cygaro. Murzyn koło oka miał bliznę, która odcinała się niebieską barwą na tle czarnej skóry. Rzucił na Toma Bedloe jedno, długie spojrzenie z boku i postawił tackę na pryczy. Po tym wsuwając końce palców do ust i śmiejąc się dał mu znak, że ma jeść.
Tom Bedloe zapytał: — Kim jesteś? — W odpowiedzi Murzyn tylko zaśmiał się idiotycznie. Tom Bedloe zapytał: — Gdzie jestem? — ale znowu jedyną odpowiedzią na to był śmiech i gest, wskazujący, że ma jeść, a wówczas Tom Bedloe zrozumiał, że Murzyn nie był idiotą, ale głuchoniemym. Następnie czarny wykonał serię skomplikowanych gestów, którym towarzyszyły nie powiązane z sobą dźwięki, ale ani jedne, ani drugie nie oznaczały nic. Gdy Tom uniósł srebrną pokrywkę z naczynia. Murzyn kuśtykając wyszedł z chaty, po czym zamknął i zaryglował za sobą drzwi. Tom czuł się już teraz o tyle lepiej, że odczuwał głód, a zapach jedzenia i kawy podniecił go. Pod srebrną przykrywką znajdowała się smażona ryba, ugarnirowana wiązką pietruszki i dwie gorące bułeczki z masłem. — „Elegancki posiłek jak dla więźnia", pomyślał, uśmiechając się. Kiedy skończył jeść, nalał sobie resztę kawy i zapalił cygaro. Wówczas po raz pierwszy zauważył herb i monogram. Srebro było delikatne, a tak stare i zniszczone, że nie można było prawie odróżnić rysunku. Przyglądając mu się przez pewien czas, porównując dzbanek do kawy i przykrywkę naczynia zrobił dziwne odkrycie, że herb i monogram były te same, co na kartce papieru, na której młoda baronowa (nazywała się Eliana! — ładne imię), napisała do niego list. Gdy wyjął papier z kieszeni i porównał, rysunek na srebrze stał się zrozumiały i nie budził żadnej wątpliwości. Zagwizdał cicho, a potem roześmiał się, ponieważ nagle zrozumiał bardzo wiele. Był większym durniem aniżeli przypuszczał. Ta chata musiała znajdować się
w Bel Manoir, a srebro zapewne pochodziło z dworu na plantacji; cała zaś historia była zasadzką. Pozostawiła list, wierząc — nawet wiedząc na pewno — że Tora podąży za nią na plantację. Po drodze napastnicy — kimkolwiek byli — mogli schwytać go z łatwością. Bardzo prawdopodobne, iż nie pojechała wcale do Bel Manoir, a tylko nie dalej niż do jeziora, wraz ze starą baronową. Może nawet nie opuściła wcale domu w Nowym Orleanie. Myśl o zasadzce nie oburzyła go. Zrozumiał teraz uczucie wyzwania jakiego doznawał za każdym razem, gdy ją spotykał. Przez cały czas nie miała dla niego prawdopodobnie innego uczucia, jak drwiny i pogarda. Musiała wiedzieć bardzo wiele, była bardzo pewna siebie sądząc, że podąży za nią. Ale prawie niezwłocznie uświadomił sobie, że ostatecznie nie była podobna do żadnej innej kobiety, jaką znał kiedykolwiek. Jednak było jeszcze coś, czego przy swym doświadczeniu nie mógł żałować — nawet teraz, pomimo upokorzenia, że został oszukany w tej najstarszej z gier. Tym „czymś" był wyraz jej oczu, gdy na niego patrzyła; wyraz doświadczonej kobiety, która pożądała go jako mężczyznę. To było spojrzenie, właściwe doświadczonym kobietom bez względu na ich barwę, rasę czy narodowość. Było to spojrzenie prostytutki, zadowolonej ze swego zawodu, gdy widzi nieznajomego, który ją pociąga. Lwica patrzyła na niego w ten sposób, ale bez drwin, gdyż Lwica była bezpośrednią i nieskomplikowaną kobietą. Takie spojrzenie ma kobieta, którą świat nazywa „zepsutą" — kobieta, która żyje jak mężczyzna. Przejaśniło mu się teraz w głowie i położył się na wilgotnej słomie, paląc cygaro, aby przetrawić te rewelacje. Głuchoniemy Murzyn wrócił i zabrał tackę, ale Tom
Bedloe zaledwie zauważył go tym razem — tym bardziej, że jakiekolwiek komunikowanie się z nim wydawało się niemożliwe. Gdy pozostał sam, uświadomił sobie, że pożądanie, jakie odczuwał wobec młodej baronowej, nie zmniejszyło się; przeciwnie — stało się obsesją, ponieważ uczucie jego skomplikowało się obecnie pragnieniem zemsty za to, że został wystrychnięty na dudka. Gdy tylko wydobędzie się stąd, o iłe przedtem nie zostanie zabity — pójdzie za nią, aż nie będzie już więcej wątpliwości, kto z nich dwojga jest panem. Chciała walki, wyzywała go od pierwszej chwili, gdy przyłapał ją w swym pokoju na przeglądaniu papierów. Potem przez długi czas nie zdarzyło się nic. Dwa razy wstał i obejrzał okna, spoglądając przez szczeliny w deskach i gdy mgła przejaśniła się, zobaczył, że niedaleko — w odległości może pięciuset jardów — znajduje się wśród olbrzymich rozłożystych dębów, grupka chat: niektóre zrobione były z bali cyprysowych, inne z heblowanego drewna, inne jeszcze częściowo z cegły. Była to cała wieś, ale opustoszała. Z widocznych dookoła kominów nie unosił się dym i chociaż Tom spoglądał długo — nie dostrzegł żadnego śladu życia, oprócz starego kota i dwóch kur. Na dworze pies od dawna już przestał wyć i Tom domyślił się, że człowiek, który stał wraz z psem na straży, także już odszedł. Było to wszystko bardzo dziwne — być zamkniętym w tej chacie, wśród martwego, opustoszałego krajobrazu. Było w tym coś złowieszczego — uczucie to przeszło po nim szybko, jak fala, powodując ścierpnięcie skóry. — Wszystko to nonsensy i głupstwa — powiedział sobie szybko. — Pora stąd iść. Wziął się do roboty, wypróbowując znowu deski —
po to tylko, aby przekonać się, że nie ma sposobu poruszania ich. Pomyślał o dachu, ale nie mógł do niego sięgnąć — nawet gdy stał na pryczy. Zresztą zrobiony był z ciężkich desek. Oglądając go, pomyślał: „Już przedtem było to używane jako więzienie. To nie jest zwyczajna chata". Po raz pierwszy uświadomił sobie, co mogły oznaczać plamy na ścianie — ciemnobrązowe plamy, zmieniające barwę belek i popękanego tynku, zalepiającego szpary między belkami. Ściany popryskane były tu i ówdzie, a tylko w jednym miejscu — na wysokości ramion człowieka — tynk przesiąknięty był nie raz, a wiele razy. Gdy uświadomił sobie, co oznaczają te plamy — ogarnęła go znowu, powodująca ścierpnięcie skóry, fala przerażenia. Było to uczucie, jakiego doznaje pies, któremu jeży się sierść na grzbiecie, gdy wchodzi do pustego pokoju, w którym węszy niebezpieczeństwo. Zrozumiał teraz, dlaczego pies, który znajdował się wraz z człowiekiem, stojącym na straży — wył tak uporczywie. Mówi się, że psy wyją w obliczu śmierci. „Wszystko to — pomyślał —jest bardzo nieprzyjemne". Potem próbował ciężkich drzwi i nawet rzucił się na nie. Był silnym mężczyzną, ale efekt nie był większy niż gdyby rzucił w nie kamykiem. „Inni wypróbowywali je przede mną" pomyślał, przyglądając się plamom na ścianie. — „Inni, silniejsi i ciężsi. Cyprys to drzewo, które nie psuje się nigdy". Bezskuteczny szturm na drzwi spowodował w nim zamroczenie i osłabienie. Położył się znowu na wilgotnej słomie i prawie zaraz stracił przytomność. Obudzony został przez kogoś, kto potrząsał nim za ramię. Było znowu ciemno. Kiedy ocknął się, zobaczył mężczyznę w stroju do konnej jazdy, stojącego nad nim,
a obok — głuchoniemego Murzyna, trzymającego latarnię. Mężczyzna był młody — tak, jak on — blondyn i dobrze zbudowany. Miał na sobie dobrze uszyte, kosztowne ubranie. Gdy Tom Bedloe usiadł, przybysz powiedział: — Przykro mi, że pana niepokoję, ale sprawa jest pilna. Tom popatrzył na niego przez chwilę: — Gdzie jestem? Dlaczego mnie tu trzymają? Kim pan jest? Przybysz odpowiedział bez uśmiechu. Miał przystojną, szlachetną twarz; z kwadratową szczęką, zdecydowanym podbródkiem i oczami, które były niebieskie nawet w mrocznym świetle latarni. Nie była to twarz złowroga, ale taka, w której przejawia się determinacja i nieugiętość — nieomal równie przerażające. — Nie jestem tu po to, aby udzielić informacji. Przyszedłem tylko, aby powiedzieć, w jakim celu jest pan tutaj. Słuchając tych słów, jak również w czasie przemowy, która nastąpiła, Tom uświadomił sobie bez zastanawiania, że ten człowiek go pokonał. Nie będzie możności obejścia go —jak Tom robił często z ludźmi, gdy znalazł się w niemiłej sytuacji — przez uśmiechanie się i wykorzystanie urody i wdzięku, jakimi Bóg go obdarzył. Odnosiło to zawsze skutek u kobiet, a często i u mężczyzn. Tym razem nie odniosłoby. Pełny, głęboki głos mówił dalej: — Jest pan tu jako zakładnik. Pisałem do pańskiego przyjaciela generała, dowódcy Nowego Orleanu, że jeżeli nie zaprzestanie prześladowań i nie zgodzi się na pewne ustępstwa, pan i paru innych, których wzięliśmy — zostaniecie rozstrzelani. — Jakie są te ustępstwa? — Zupełnie proste. Ma zwolnić porządnych obywa-
teli Nowego Orleanu, których uwięził w forcie Św. Filipa. Większość z nich to starzy ludzie, którzy nie zawinili nic ponad to, że nazwali go złodziejem i mordercą, a pod tym względem powiedzieli prawdę. Ma zwrócić prawnym właścicielom złoto, które wziął z Banku Plantatorów i własność, którą skonfiskował. On i jego przyjaciele carpetbaggerzy mają przestać kraść i sprzedawać naszą bawełnę, naszą trzcinę cukrową, nasze konie. — A kim są ci inni, których uwięziliście? — zapytał Tom. — To, mój przyjacielu, nie pańska rzecz. Pańską rzeczą jest napisać do generała i zawiadomić go, że jest pan więźniem i że grozi śmierć. Ma pan poprosić, aby poczynił ustępstwa i ocalił panu życie. — Tom nie odpowiedział, a tamten dodał: — Jest pan młody. Lubi pan kobiety. To warto zrobić. — Nie, nie zrobię tego i niech was diabli wezmą! Popatrzył znowu na tę twarz i zwrócił uwagę na jej nieugiętość. Nie było to oblicze fanatyka ani szaleńca. Była to twarz cierpiącego człowieka. „Anioł zemsty, pomyślał, musi mieć taką samą szlachetną, surową, jasną twarz". — Ma pan mniej więcej dwanaście godzin na powzięcie decyzji. Jeżeli generał odmówi, rozstrzelamy pana tutaj, w tej izbie. — Westchnął. — Niech pan nie liczy na naszą litość. Zabijaliśmy już. Będziemy zabijali — z zimną krwią — tak, jak w tym wypadku — lub dokonując morderstw na ulicach Nowego Orleanu, ponieważ zmuszeni jesteśmy to robić: ponieważ nie możemy walczyć otwarcie. Wolelibyśmy inaczej, ale nie mamy już wyboru. Jankes — taki typ Jankesa, jaki znajduje się teraz w Nowym Orleanie — to dla nas mniej niż zły Murzyn, którego można powiesić. — Westchnął znowu, potem
przesunął wierzchem dłoni po wysokim, białym czole i dodał: — Najlepiej będzie, jeżeli pan się zastanowi. Wykonamy to, co mówimy. Mamy dość powodów do zemsty. — Do Murzyna powiedział: — Zostaw jedną lampę i postaw jedzenie na łóżku. — A potem znowu do Toma Bedloe: — Żałuję, że nie możemy zapewnić panu większej wygody, ale okoliczności są wyjątkowe. Brata mego ojca trzyma się poniżej poziomu wody w forcie Św. Jerzego. To stary i chory człowiek. Odwrócił się, a Murzyn z lampą poszedł za nim. Coś w szlachetnym profilu, ostrym, ale krzepkim — przypomniało się Tomowi. Zobaczył teraz tę twarz dokładnie — tak samo, jak widział ją owego wieczora po powrocie z przyjęcia u generała — na tle łagodnego blasku świec — pochylającą się, aby obejrzeć ranę, którą opatrywała młoda baronowa, podczas gdy stara Serafina trzymała miskę. To był ten, którego nazywano: Mac Tavish. Był to właściciel domu zabranego przez generała i przeznaczonego na stajnie. Poczuł znowu głód, ale nie wiedział, która godzina, gdyż jego zegarek stanął o drugiej — najprawdopodobniej wtedy, kiedy został zwalony z konia. Na tacce był chleb kukurydziany, smażone ostrygi i kawa. Wszystko smacznie przyrządzone i jeszcze gorące, ale tym razem nie było srebrnego dzbanka do kawy i naczynia z pokrywą. Miejsce ich zajmowały naczynia z pospolitej, żółtej gliny. Z początku nie zwrócił uwagi na tę zmianę, ale później przyszła mu do głowy dziwna myśl. Może udało się jej za pierwszym razem przysłać srebro jako znak, jako sygnał, aby poznał, gdzie się znajduje — i że ona jest w pobliżu. Przez krótki czas myśl ta podniecała go, ale wspomnienie twarzy młodego Mac Tavisha zmąciło przyjemność. Nie było wątpliwości. Znajdował się w opałach.
Wiedział, co kryło się za kamiennym spojrzeniem niebieskich oczu Mac Tavisha: morderstwo młodego Mumfor-da, obelgi wobec żon i narzeczonych w Nowym Orleanie; obecność grabiących carpetbaggerów i „złych Murzynów"; złodziejstwa, hipokryzja, nowoangielski „spryt" generała Wicksa i jego żony. Było dosyć powodów dla tego spojrzenia. Było dosyć powodów, aby Mac Tavish zastrzelił go z zimną krwią, nie zastanawiając się nad tym więcej. Skończył posiłek do ostatniej kruszyny i zapalił cygaro. Potem zgasił lampę. Nie potrzebował światła, a ciemność łagodziła wrażenie, że jest obserwowany przez szczeliny w deskach. Przez długi czas siedział z głową między rękami, rozmyślając o wielu dziwnych, nie powiązanych rzeczach: o wyglądzie jego pokoju w Bedford, gdy był małym chłopcem; o tym, jak opowiadano, że zawsze był niegrzeczny, ponieważ miał babkę Francuzkę; o swym pierwszym zetknięciu z „miłością" i o ohydzie tego przeżycia; o kobietach, które znał: o żonie generała i jej dziwacznej obsesji w stosunku do niego, jak gdyby był jej synem — a nawet jeszcze więcej — i o szczególnym zdeprawowaniu mieszkańców Nowej Anglii, pochodzącym raczej z mózgu niż z ciała. Nie przychodziło mu do głowy, że zostanie rozstrzelany. Nie wątpił, że po upływie dwunastu godzin Mac Tavish i jego banda — „Obrońcy" — rozstrzelaliby go, gdyby znajdował się tu jeszcze. Ale do tego czasu wiele rzeczy mogło się zdarzyć. Nie będzie go tu... Czuł, że nie umrze. Śmierć była czymś, co jemu nie mogło się przytrafić. Wkrótce potem usłyszał kroki na dworze i dyszenie psa gończego, węszącego przy szparze pod drzwiami. Zawołał do człowieka, stojącego za drzwiami, ale nie
otrzymał odpowiedzi. Potem przyszło mu do głowy, że prawdopodobnie strażnik—jeżeli nie był nim głuchoniemy Murzyn — mówił tylko po francusku. Położył się znowu, znudzony i niespokojny. Teraz, gdy ból w głowie ustąpił, odczuwał dawną potrzebę fizycznej akcji, która zawsze go gnała, i po chwili znowu siadł. W tym samym momencie usłyszał słaby, daleki huk. W miarę, jak słuchał, słaby huk zaczął rozpadać się na pojedyncze dźwięki — okrzyki, wrzaski i szczekanie psów. Za drzwiami zaskomlał pies i zaczął znowu wyć. Potem Tom uprzytomnił sobie, że dostrzega słaby drgający blask różowego światła na obryzganej ścianie naprzeciwko. Stanąwszy na pryczy, wyjrzał przez szparę między deskami. Teraz noc była jasna, a ogromny, pełny, czerwony księżyc podnosił się spoza obwieszonych mchem cyprysów. Daleko, na skraju odległego gaju trzcinowego, światła poruszały się po wilgotnej ziemi jak błędne ogniki nad moczarami. Poruszały się w tył i w przód, i w końcu Tom zorientował się, że były to pochodnie, niesione przez tłum. Przed nim biegła, szczekając i wyjąc, wielka czereda kundli. Nagle z jednej z chat niewolników buchnął przez dach płomień i rzucił się w niebo; potem drugi i trzeci. W miarę, jak pożar rozszerzał się od chaty do chaty, zwiększało się potworne gorąco; płomienie, iskry i kawałki palących się trzcinowych strzech oraz skrawki palącego się cyprysowego drewna unoszone były wysoko w powietrze. Gdy podnosiły się, słaby wiatr z Zatoki zawiewał je w stronę chaty, w której siedział Tom, wpatrując się w szparę między deskami. Z każdym podmuchem płomienie zbliżały się coraz bardziej i bardziej, padając na wilgotny grunt, gdzie się wypalały; niektóre z nich sadowiły się na
drzewach, w suchym mchu, który wówczas buchał płomieniem — tak, że dęby iskrzyły się światełkami, jak drzewka przystrojone na święta. Tom pomyślał nagle: „Dach chaty zapali się i zostanę upieczony żywcem". Skierowawszy się ku drzwiom, zaczął krzyczeć i kopać, wołając człowieka, stojącego na straży po drugiej stronie. Ale z tamtej strony ciężkich drzwi nie było żadnej odpowiedzi. Człowiek i pies zniknęli. Rzucił się znowu na ciężkie drzwi, ale ani drgnęły. Były równie mocne, jak ściany chaty z belek cyprysowych. Nie lękał się samej śmierci, ale jej rodzaju: umrzeć tak okropnie, bez walki. Nigdy nie modlił się, a i teraz nie potrafiłby — a tylko klął mocując się z drzwiami. Nie było sensu szturmować desek na oknach; znajdowały się zbyt wysoko i nie było możności znalezienia punktu oparcia. Na dworze iskry i kawałki płonącego drewna padały teraz jak ognisty deszcz. Całe osiedle niewolników stało w płomieniach, a ogień unosił się wysoko w powietrze. Syk zbliżających się szaleńczych płomieni przygłuszał nawet wycie tłumu. Jedynym dźwiękiem, który przedostawał się, był głęboki, złowróżbny, miarowy rytm wielkiego bębna. Tom ciągle jeszcze klął, ale przestał walić w drzwi, aby odzyskać oddech i siłę. Kiedy stał, oblany potem, usłyszał nagle ponad sykiem ognia i hukiem bębna słaby trzask nad głową i jednocześnie doznał niezwykłego wrażenia utajonego zła, zła z przeszłości, którym przepojone były ściany chaty: zła czającego się w gorących, wilgotnych moczarach i w całym tym bujnym krajobrazie; zła w zwisającym szarym mchu i w odległym domu, który wyłaniał się w blasku wschodzącego księżyca, ponad dżunglą z kamelii i krzewów jagodowych. Było to złe miejsce, skąpane i przesiąknięte złem.
Pomyślał nieprzytomnie: „Pożar może wypalić dziurę w dachu, a wtedy wydostanę się tamtędy" i zaczął wyrywać słabe, zbutwiałe deski z pryczy, aby zrobić z nich drabinę, za pomocą której mógłby się wspinać po zakrwawionych ścianach. Odgłos bębna wżerał mu się teraz w mózg, przygłuszając nawet trzask w górze. A potem nagle, poza sobą, usłyszał głos: — Niech pan idzie ze mną. Szybko! — Zobaczył ją, stojącą w drzwiach — postać oświetloną blaskiem płonącego dachu. Po pierwszym dniu podróży ciotka Tam, Agnieszka i Cezar nie płynęli już w świetle dnia. Rano, kiedy obie kobiety obudziły się, znalazły dzbanek z kawą na świeżo rozpalonym ognisku, ale Cezar znikł i przez chwilę Agnieszkę ogarnęło nagłe uczucie paniki, czy ich nie porzucił, pozostawiając zapomniane i zagubione, jak Manon Lescaut, na pustkowiu w Luizjanie. Ale ciotka Tam była większą optymistką. — Poszedł szukać jedzenia — rzekła. — Wróci... Tymczasem zróbmy wycieczkę krajoznawczą. Tak więc razem z siostrzenicą — obie już oswobodzone ze swych modnych krynolin — obeszły wyspę, na której spędziły noc. Nie była to wielka wyprawa, gdyż wyspa była mała i ciągle dochodziły do skraju lądu, gdzie twardy grunt ustępował miejsca trzcinom, mangrowii, palmom i wysokim, czarnym cyprysom. Ruch im dobrze zrobił. Zostały obudzone o świcie hałasem, jaki podniosły czaple, gdy orzeł morski rzucał się na dół z wiecznie zielonych dębów, a słońce — podnosząc się nad moczarami — barwiło kołujące i śmigające ptaki na bladoróżowy kolor. Powietrze było jeszcze chłodne, ale już tknięte bujnym zapachem rozwijającej się roślinności.
Dla ciotki Tam było to jak obudzenie w raju. W jej podstarzałej piersi serce uderzyło radością, jakiej nigdy przedtem nie doznała. Suknia była zmiętoszona i poplamiona morską wodą i mułem. Proste włosy; zazwyczaj ułożone w ciasne fale z małymi puklami loków po każdej stronie końskiej twarzy, teraz zwisały gładkie i lepkie w wilgotnym powietrzu. Nabrawszy wody z bajora do kotła, z którego jadły kolację poprzedniego wieczora — zrobiła prymitywną toaletę, a przez cały czas serce jej nie przestawało śpiewać i do głowy powracała ustawicznie jedna, grzeszna myśl. Była to myśl, że przez długi czas nikt ich nie odnajdzie ani nie uratuje — i że będzie mogła żyć długo w tym dzikim i pięknym świecie. Niczego jednak nie powiedziała Agnieszce. Coś działo się z dziewczyną, ale nie pojmowała dokładnie co. Zanim opuściły Hawanę, była zawsze prosta i szczera, jak dziecko, ale w ciągu ostatnich paru dni zmieniła się. Trudno byłoby to jednak wskazać palcem. Gdyby nie znała Agnieszki tak dobrze, może nie zauważyłaby nawet różnicy. Było to bowiem coś bardzo subtelnego, jak gdyby duchowe cofnięcie się w siebie, co zdradzał wyraz oczu i dziwne uwagi i spostrzeżenia, jakie robiła od czasu do czasu. Gdy chodziły po wyspie, a ciotka Tam odkrywała i pokazywała dziwaczne rośliny i ptaki, Agnieszka była dziwnie milcząca, zamiast biegać za ciotką i wydawać ciche, dziecinne okrzyki zachwytu — jak robiła, gdy wychodziły na spacer na fermie w Dedham. Gdy już obeszły w całości maleńką wysepkę, ciotka Tam wyjęła swój dzienniczek i zamieściła w nim drobiazgowy, pozbawiony polotu opis tego, co się z nimi działo i co zobaczyły od chwili odbicia od gnijącego, nawiedzonego przez plagę „San Cristobala". Zapisała aż dziesięć stron.
To Agnieszka dostrzegła czarnego Cezara, wracającego poprzez lagunę. Stał w maleńkiej łódce, która wyglądała jak pływająca belka, a jego wielkie muskularne ciało było nagie do pasa. Delikatnie, zręcznie prowadził wątłą łódź. Należał do piękna tego obrazu — jak czaple. Patrząc na niego dziewczyna poczuła nagły ból, jak gdyby dusza jej rosła. Było to podobne do uczucia fizycznego bólu, jakiego doznawała jako mała dziewczynka, o którym ojciec mówił, że pochodzi z „rośnięcia". Było to takie uczucie, jak gdyby cały świat otwierał się przed nią — nowy świat, do którego nigdy przed tym nie wchodziła. W tym momencie Cezar umocował łódź i śmiejąc się, wyszedł na brzeg, po czym opowiadał swoją historię. Wyruszył na wyprawę tuż przed wschodem słońca, pozostawiwszy ciężką łódź ukrytą wśród trzcin. Sam jeden torował sobie drogę poprzez poranną mgłę — to płynąc, to brodząc między niskimi wysepkami, aż dotarł do opuszczonego osiedla Sabinów — plemienia trudniącego się połowem raków rzecznych i ślimaków oraz myślistwem. Większość domów w osiedlu była spalona, ale wśród ruin znalazł pirogę, pirogę którą wrócił. W powrotnej drodze przedostawał się przez kanał, zaledwie dość szeroki na to, aby piroga mogła nim przepłynąć i dotarł do szerokiego bajora, którego szukał. Tam w chacie natknął się na dwie sabińskie kobiety, które na jego widok uciekły w moczary. Ale w chacie znajdował się jeszcze starzec, sparaliżowany i niezdolny do ucieczki, i zbyt stary na to, aby przestraszyć się możliwością śmierci. Od starca dowiedział się, że w tej części Delty grasowały bandy rabusiów i morderców. Wśród nich
znajdowali się „źle Murzyni", dezerterzy, zbiegli więźniowie „źli Cajunowie" i Sabinowie, skazańcy, a nawet paru Indian. Mieszkali na peryferiach osiedli i mniejszych plantacji rabując i paląc. Teraz, odkąd przyszli Jankesi, nie istniało żadne prawo — mówił z boleścią starzec. On sam nigdy nie widział Jankesów. Jedynie słyszał o nich — o tych rabusiach i bandytach z górnego biegu rzeki, którzy obsiedli Nowy Orlean. Opowiadał, że ponoć wszyscy niewolnicy byli teraz wolni i że wszędzie trwały zamieszki, a wielu mordowało i grabiło, działając wespół z Jankesami. Rzeka —jak twierdził — była teraz bardziej niebezpieczna od bagien. Znajdowały się na niej wielkie okręty Jankesów, ale również piraci i skazańcy. Potem Cezar wytargował od starca worek pełen zboża, drugi — ryżu, a trzeci — suszonych ślimaków i odjechał. — A teraz — oświadczył Cezar — nie będzie można już podróżować dniem. Muszą odpoczywać i spać w ciągu dnia, a podróżować nocą. Znał drogę, o ile nie będą zapuszczali się w zbyt wiele przesmyków. Tak będzie lepiej, gdyż w nocy jest chłodniej. Za dzień lub dwa dopłyną do znajomej okolicy, gdzie będą mieli w bród jedzenia. Następnie Cezar zupełnie po prostu zabrał się do przyrządzania lunchu, pozostawiając obie kobiety same na skraju wyspy, gdzie najgęściej rosły wiecznie zielone dęby. Ciotka Tam zapytała znowu: — Nie boisz się? — Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę: — Nie, nie boję się... Tatuś będzie zaniepokojony... i Dawid..., i Tom. Nie mówiła szczerze, gdyż nie myślała wcale o niepokoju ojca lub Dawida. Myślała tylko o Tomie, ale nawet
i w tym nie była szczera, gdyż nie miała wcale pewności, czy Tom będzie zaniepokojony, dowiedziawszy się o ich przygodach. Gdy tak siedziała oddalona od niego o całe mile — wydawało jej się, że dopiero zaczyna go poznawać. Dlaczego tak było, nie potrafiłaby wytłumaczyć sobie, a tym bardziej ciotce Tam, wobec czego nie wspominała o tym wcale. Doznawała przeżycia na poły mistycznego, a na poły fizycznego, na które składało się wiele czyraków, powodując chaos. Było w tym piękno czapli, groza i okropność huraganu; dziwny zwierzęcy urok Murzyna, który ich ocalił i ów tajemniczy gest marynarzy, budzący jednocześnie zakłopotanie, podniecenie i strach. Był w tym zapach płodności wilgotnej ziemi i piękno słońca, podnoszącego się nad rozległe bagna, aby żarem swym przepalić mgły. I wszystko to w jakiś sposób czyniło Toma realnym po raz pierwszy w życiu. Dotychczas był on pewnego rodzaju romantyczną postacią, wyciętą z papieru, jak bohaterzy kilku powieści, które wolno jej było czytać. Wszelkie uczucie, jakie między nimi istniało, było romantyczne i wzięte z książek. Gdy ciotka Tam wyjęła dzienniczek, aby dopisać w nim rzeczy, o których przedtem zapomniała — dziewczyna siedziała, czerwieniąc się trochę ze wstydu z powodu nowych i przerażających myśli, które ostatnio przychodziły jej do głowy. Pragnęła go zobaczyć. Pragnęła jakimś cudem przelecieć ponad ziemię i znaleźć się przy nim. Pragnęła i tu zaczerwieniła się gwałtowniej — pragnęła dotknąć go... jego rąk, jego szorstkich kędzierzawych włosów, jego szyi. Pragnęła zobaczyć jego proste plecy i przyglądać się jak chodził. Usłyszeć znowu charakterystyczny głęboki, miękki głos, który zdawał się owijać dookoła człowieka, dodając
mu ciepła. Lekki dreszcz przeszedł jej ciało —jak gdyby ono także rozwijało się, na równi z jej pojęciami. Nagle, rzuciwszy szybkie spojrzenie na ciotkę Tam, aby przekonać się, czy nie zauważyła czegokolwiek, pomyślała: „Powinnam się wstydzić". Jedna z dziewcząt w szkole, zepsuta dziewczyna, opowiadała innym, jak to jest, gdy się pozwala mężczyźnie na miłość. Potem stało się coś tajemniczego: dziewczynę zabrano ze szkoły i rodzice wywieźli ją do Europy, a iudzie opowiadali, że cała rodzina na zawsze opuściła Boston, ponieważ była to „zepsuta dziewczyna". „Może ja także jestem taka?" — pomyślała Agnieszka. Ale nie było jej wstyd. Czuła się szczęśliwa. Zachciało się jej nagle śpiewać, tańczyć i biegać poprzez nakrapiane cienie dębów, ale tego oczywiście nie mogła robić. Ciotka Tam pomyślałaby, że zwariowała. Przez cały dzień chowali się między drzewami, a o zmroku, gdy światło zbladło na zachodzie i rąbek księżyca pokazał się wśród cyprysów po przeciwnej stronie laguny, Cezar pomógł im wsiąść do łodzi i wypchnął ją spod trzcin. Czasami wiosłując, czasami odbijając za pomocą drąga — wielki Murzyn wyprowadził niezdarną łódź z laguny. Sunęła cicho po czarnej wodzie — tak cicho, że słychać było szelest i jazgot ptaków, zaskoczonych wśród sitowia. Po krótkim czasie Agnieszka usnęła z głową opartą o płaską pierś starej panny. Ciotka Tam długo nie spała, przypatrując się ruchom Murzyna, pchającego łódź. W żółtym świetle wschodzącego księżyca wszystkie one miały rytm i melodię — jak rytm muzyki, za którą ciotka Tam stale tęskniła, a której była pozbawiona: pieśni Mozarta, którą śpiewała tak źle; było za to piękno zaspokojenia, które w niej — jako w kobiecie — nie objawiło się nigdy niczym głębszym, aniżeli niewin-
nym uwielbieniem dla pana Emersona i pana Alcotta, i notatkami, romantycznymi i kwiecistymi, w książeczce, którą nosiła w woreczku. Teraz dotknięcie głowy dziewczyny na piersi stało się czymś przeszywającym i nie do zniesienia, jak gdyby w jakiś sposób Agnieszka była cząstką jej samej i jak gdyby poprzez nią mogła dotrzeć, chociażby na odległość, do tych wszystkich rzeczy, które dla niej były na zawsze nie do osiągnięcia. Agnieszka musi przeżyć w swoim życiu namiętność, podniecenie, porywy i ogień! Zaraz po tym ogarnął ją wstyd i pomyślała: „Jesteś starą idiotką, Abigail Jones! Romantyczną, starą idiotką!" Znowu zaczęła przyglądać się Cezarowi, którego ramiona podnosiły się i opadały wraz z potężnymi ruchami drąga. Po chwili zaczął śpiewać cichym głosem — tak, aby dźwięki nie mogły dotrzeć do wybrzeży — tę pełną nostalgii pieśń, którą śpiewał już na rzece. Głos unosił się nad wodą. Ciotka Tam zapadła w drzemkę, a potem usnęła. Po chwili Cezar pochylił się i z wyszukaną troskliwością rozłożył swój postrzępiony kaftan na kolanach obu kobiet i podsunął im go delikatnie pod nogi — tak, aby nie obudzić śpiących. Znajdowały się pod jego opieką. Dobry Bóg przysłał mu je, a on pokochał starą panią tak, jak kochał swoje dzieci w Bel Manior i swoje muły, i swego ulubionego szopa. Była to dobra i prosta kobieta. Przez całą noc to odbijał drągiem, to wiosłował, a o wschodzie słońca ciotka Tam poruszyła się i obudziła. Znajdowali się na rozległym obszarze wody, zagęszczonej wodnymi hiacyntami, której cała powierzchnia, jak daleko tylko sięgała wzrok — była bladoniebieska i fioletowa.
Od chwili, gdy Dawid wyszedł z pokoju nie powiedziawszy ani słowa generałowej, zaczęła spiskować, nie przeciwko komuś w szczególności, ale przeciwko całemu Nowemu Orleanowi i Południu, które w ciągu krótkich paru miesięcy zdołała znienawidzieć, z goryczą nieszczęśliwej kobiety. W swej niespokojnej głowie wyobraziła sobie w jakiś sposób, że wszyscy zwrócili się przeciwko niej - nawet mąż, dla którego nie miała żadnych uczuć w ciągu dwudziestu lat. Gdy chłopiec odwrócił się od niej, poczuła nagle gwałtowną nienawiść i pogardę dla niego: dla jego łagodności, ambicji, nawet dla niewinności, którą wyczuwała swym kobiecym instynktem. Jak on śmiał być wobec niej zuchwały siedząc tam spokojnie i zachowując się tak, jak gdyby była jakąś idiotką, podczas gdy każdy wiedział, że to ona zbudowała karierę generała. Gdy drzwi zamknęły się na dole w jej oczach pojawiły się łzy wściekłości. Ukarze ich wszystkich! Każe aresztować jeszcze więcej obywateli i wtrącić do fortecznego więzienia! Ciotka Tam była idiotką, a teraz znowu Tom zniknął i generał zachowywał się tak, jak gdyby cała katastrofa była z jej winy. Wyszedłszy z pokoju, zawołała na dół poprzez długie, kręcone schody. — Szeregowiec Higgins! Szeregowiec Higgins! — wołała głosem tak donośnym i pełnym wściekłości, że aż kryształki wielkiego kandelabra Mac Tavishów zadźwięczały nad jej głową. Ponury żołnierz na warcie przybiegł po schodach. — Idź powiedzieć pani Gilpin, aby tu przyszła — poleciła mu. Nienawidziła żony kwatermistrza tak samo, jak pani Gilpin nienawidziła jej, ale w całym Nowym Orleanie była
to jedyna kobieta, z którą generałowa utrzymywała jakiś kontakt. Obie bardziej, aniżeli siebie nawzajem, nienawidziły tylko Luizjany i Nowego Orleanu oraz wszystkich secesjonistów. Nie dlatego, że byli buntownikami i posiadali niewolników, ale że mieli łatwe życie, wielkie domy, wygodę i piękno. Pani Wicks i pani Gilpin, których egzystencje były szczególnie ogołocone z wszelkich miękkości i piękna, traktowały wszystkie te rzeczy nie tylko jak symptomy, ale jako absolutny dowód wybujałej niemora-lności. Pani Gilpin — pomimo sprężystej postaci, w której było coś z wrony — przybiegła sapiąc i dysząc, gdyż śpieszyła się przez całą drogę. Wiedziała bowiem, że generałowa nie posłałaby po nią bez ważnego i sensacyjnego powodu. Nie była w zbyt dobrym humorze, ponieważ po drodze trzy różne kobiety — dwie niewątpliwie złego prowadzenia się, trzecia na pewno dama z towarzystwa — uniosły spódnice i przeszły na drugą stronę ulicy, gdy tylko zobaczyły, że się ku nim zbliża. Mogła je UH podstawie ostatniego dekretu generała kazać aresztować i wtrącić do więzienia za prostytucję, ale w pobliżu nic było żadnego żołnierza, więc zmuszona była zignorować obelgę. Ordynans zaprowadził ją wprost do małego saloniku, w którym siedziała generałowa przy szyciu. Wszedłszy do pokoju, pani Gilpin zamknęła za sobą drzwi i zapytała: — No, więc? — Siadaj, Melankto rzekła generałowa. Jest cały łańcuch nowych gwałtów. Pani Gilpin usiadła, czując się pochlebiona tym, że generałowa zwróciła się do niej po imieniu; rozpięła żakiet i z taką miną, jak gdyby przystępowała do pracy, rzekła' — Właśnie obrażono mnie trzy razy, gdy tu szłam.
W ciągu dwóch godzin te dwie jałowe, ciasne duszyczki plotkowały i spiskowały przeciwko radości, barwie i życiu pokonanego miasta. Pomimo ucisku, pomimo gorzkich dekretów generała — miasto jeszcze okazywało zbyt wiele ducha. — Zachowują się, jak gdyby nie zostali pobici — oświadczyła Melankta Gilpin. — Oni nigdy nie byli Amerykanami — zignorowała ją Luiza. — Zawsze byli cudzoziemcami, pozbawionymi moralności. To wina ich francuskiej krwi! W końcu, po wielu dygresjach, zgodziły się co do sposobu kary i zemsty. Nowy Orlean musi być oczyszczony ze zła. Kobieta z Maine i kobieta z Indiany stworzą z niego czyste miasto, w którym ludzie będą moralni, gdyż zmusi ich do tego prawo. Dopilnują, ażeby każdy szynk, lupanar i każdy dom gry został zamknięty. — Jestem pewna, że generał podzieli naszą opinię — rzekła Luiza. — Nie mam co do tego wątpliwości — zapewniła Melankta Gilpin. — I kwatermistrz także. — Zaczniemy od lokalu znanego ,,Cafe Imperial" — powiedział generałowa. — Tam aż cuchnie rozpustą. Jaskinia Sodomy i Gomory... — Słyszałam o tym — rzekła pani Gilpin, rozdyma-jąc nozdrza z zadowolenia. — Generał nie jest w dobrym nastroju. O zmierzchu pani Gilpin, zapiawszy żakiet i nasunąwszy kapelusz pod kątem, wyrażającym zarówno determinację, jak i nieugiętą cnotę — pożegnała się z generałową i ruszyła do domu z uczuciem, jak gdyby zmyła z siebie grzechy i przyjęła komunię. Po jej odejściu Luiza usiadła, czekając na powrót generała i na wiadomość, jakie poczyniono postępy w poszukiwaniu Tam i Agnieszki.
Wrócił późno, purpurowy na twarzy i spocony od niezdrowego upału miasta, którego nienawidził. Okazało się, że wszystko poszło źle. Tom Bedloe znikł. Dawid, wyruszywszy na poszukiwania, zatracił się na całe popołudnie. Generał wezwał dowódcę piętnastego pułku, ażeby go wysłać z ekipą ratowniczą, a tymczasem dowiedział się, że komendant leży w łóżku i majaczy w gorączce. Dwaj żołnierze umarli na cholerę. W szpitalu St. Louis pielęgniarki złożyły raport, że żółta febra szerzy się wokół Placu Kongo. — A co z Tam i Agnieszką? — zapytała żona. — Czyżeś nic nie zrobił w tej sprawie? — Rozumie się, że zrobiłem. Dwa bataliony zostały wysłane w dół rzeki, ażeby przeszukać teren Delty. — Panią Gilpin znowu dziś po południu obrażono na ulicy. Przez chwilę jak gdyby cień humoru pojawił się w opuchniętych oczach generała. — Musiał to być desperacko nastrojony mężczyzna, ażeby skusić się na Melanktę Gilpin. — Nie bądź wulgarny. Nie chodzi o mężczyznę. To były trzy kobiety. — A dlaczego nie kazała ich aresztować? — Jak zwykle, nigdzie w pobliżu nie było żadnego żołnierza. Prawdopodobnie wszyscy zajęci byli prostytutkami lub szulerką. — To nie są odpowiednie wyrażenia w ustach damy z Nowej Anglii. — To prawda. Kiedy myślę o dobrze wychowanych żołnierzach z Nowej Anglii deprawowanych przez to miasto, krew się we mnie burzy. Generał nie odpowiedział. Ciągle nosił się z zamiarem zamknięcia domów rozpusty w Nowym Orleanie, ale
spotykał się ze sprzeciwem ze strony swych własnych oficerów. Chciał zjeść kolację w spokoju. Po jakimś czasie rzekł z pogardą: — Dobrze wychowani chłopcy z Nowej Anglii — rzeczywiście! Przeważnie rzezimieszki i wynajęci przestępcy. Byli już przy puddingu, ciągle wściekli na siebie nawzajem i na świat, gdy ponury ordynans, który im usługiwał przy stole, wręczył generałowi pismo. Generał czytał, a żona, dręczona ciekawością, obserwowała jego twarz. Gdy skończył, zaklął strasznym głosem: — Do diabła! — No, cóż się stało? — zapytała żona. — Czy chcesz, abym zemdlała z ciekawości? — Już dosyć tego! — zawołał, rzucając papier na mahoniowy stół. — Zamknę każdy lokal w mieście, aż do najmarniejszej kawiarni. — Co się stało? — zawołała generałowa. — Na miłość boską, nie zachowuj się tak, jak gdybym była idiotką. Posunął jej pismo przez stół. Porwała list, jak wygłodzony pies porywa kość i przeczytała. Wiadomość była krótka. Donoszono tylko, że w lokalu, zwanym „Cafe Imperial" wybuchła awantura połączona ze strzelaniem. Dwaj ludzie: oficer Unii i kupiec z Massachusetts zostali zabici, a czterej inni —- ranni. Lokal został zniszczony. Ale to nie wszystko. Nieszczęścia, które przytrafiły się tego dnia —jak gdyby prowadziły tylko do kulminacyjnego punktu, który miał nastąpić, gdy wstali od stołu. Ponury ordynans przyniósł nowy list. Napisany był na niebieskim papierze i nie ulegało wątpliwości, że nie była to depesza wojskowa. Otwierając go generał rzekł: — Przypuszczałem, że to nowe groźby.
Tym razem jego żona stała obok, a nie po przeciwnej stronie wielkiego mahoniowego stołu — i tym razem nie potrzebowała czekać na zaspokojenie ciekawości, która była pewnego rodzaju chorobą, jak kleptomania. Chwyciwszy za jeden rożek kartki, odczytała razem z generałem wiersz po wierszu niepokojącą wiadomość. Była bardzo krótka. Donoszono po prostu, że major Bedloe, kapitan Benson i kapitan Burden więzieni są w nieznanym miejscu, i że zostaną pozbawieni życia, bezwzględnie i bezlitośnie, o ile generał, dowódca wojskowy Nowego Orleanu, nie uzna za stosowne spełnić żądań tych, którzy ich tam trzymają. Żądania te są skromne: generał musi odwołać rozporządzenie sprowadzające nowoorleańskie kobiety do rzędu prostytutek, musi zwrócić prawym właścicielom złoto, zabrane z Banku Plantatorów oraz z innych banków prywatnych, musi użyć swej władzy, aby położono kres kradzieży i sprzedaży bawełny, cukru, koni, mułów i innych przedmiotów, należących do obywateli Nowego Orleanu, przez carpetbaggerów i kupców z Północy, włącznie z krewnymi generała i jego żony. W końcu dokument ostrzegał ponownie, że generał musi działać — i to w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin — albo oficerowie jego zostaną pozbawieni życia. Podpisane było po prostu: „Obrońcy". Generał nie doczytał pisma do końca, a już krzyczał na ordynansa, aby zatrzymał i aresztował człowieka, który je przyniósł. Zanim skończył czytać, ordynans wrócił z wiadomością, że oddawca listu znikł. — Jak wyglądał? — dopytywał się generał. Ale ordynas był tępy i nie posiadał zmysłu obserwacyjnego. Nie wiedział, jak ten człowiek wyglądał — poza tym,
że był to chłopiec, który, jak mu się zdawało, nie miał więcej aniżeli czternaście lub piętnaście lat. — Nawet ich szczenięta są zatrute — zawołał, a po tym rzekł do ordynansa: — Precz kretynie! Twarz jego była teraz zupełnie purpurowa i przez chwilę nie mógł mówić. Zbyt wiele spadło na niego w ciągu jednego dnia. Wiedział, że każdej chwili żona zacznie wymyślać mu od głupców. Ale ona była zadziwiająco spokojna. Patrzyła na niego długo, czekając aż się uspokoi, a w końcu powiedziała ze zdumiewającym opanowaniem: — Co zamierzasz zrobić w tej sprawie? — Nie wiem jeszcze. Daj mi czas do zastanowienia. Idź i przynieść whisky. Odeszła potulna jak baranek, nie protestując nawet przeciwko whisky, na którą pozwalała w domu tylko w celach leczniczych. Generał pomyślał: „Kobiety są nieobliczalne" i nagle poczuł w sobie pustkę, świadomość porażki, starość i zmęczenie. Spodziewał się awantury. Powitałby z ulgą kłótnię, która pozwoliłaby mu kląć i wymyślać. Pomogłoby mu to odzyskać humor i zwalczyć wzrastające znużenie, poczucie porażki i bezsilności. Ci przeklęci mieszkańcy Luizjany nie chcą przyznać, że są pokonani. Próbował wszystkiego. Deptało się po nich w jednym miejscu, podnosili się w drugim. Jeżeli sprawowaliby się dobrze na początku, pogodzili się z porażką i traktowali go z należnym szacunkiem, mogliby nadal sprzedawać swoją bawełnę i cukier, jak zrobili rozsądni, „sprytni" ludzie interesu. Ale oni pełni byli górnolotnych pojęć o honorze, chwale i godności. Przerwał swoją wędrówkę tam i z powrotem po pokoju i pomyślał: „No, jeżeli człowiek dba tak bardzo o honor, chwałę i godność — niech lepiej zrezygnuje z myśli o robieniu pieniędzy.
Gdy człowiek jest »sprytny« w interesach, to zapomina o tych rzeczach". Ale powrót żony uświadomił mu, że nie rozwiązał żadnego z problemów, które go gnębiły, a jej widok, wracającej z potulnym, a jednocześnie przebiegłym i spiskującym wyrazem twarzy — sprowadził jeden z trzech rzadkich przebłysków zwątpienia, czy nie jest zbyt małym człowiekiem dla swej misji; czy jego i Luizę nie spotkało rozpaczliwe fiasko — nie tylko w sprawie nowoorleanskiej imprezy, ale w sprawie całego ich wspólnego życia. Kobieta, przynosząca teraz whisky, nagle wydała mu się potworem, z którym był przeszło trzydzieści lat, nie dostrzegając nigdy jaką była naprawdę. W uświadamiającym przebłysku wydała mu się nagle zupełnie nie na miejscu w tym pokoju — z zapachami ogrodu dochodzącymi przez otwarte okna; wydała się brzydka, antypatyczna i nikczemna. Nie pasowała do Nowego Orleanu. Nigdy nie powinien był pozwolić jej przyjechać. Zawsze odpowiedzialna była za jego najgorsze postępki, za jego najgorsze decyzje. Zawsze udawało się jej doprowadzić go do wściekłości, a po tym wykorzystywała jego gniew na swoją korzyść. Gdy podawała mu whisky czuł dla niej dziki poryw morderczej nienawiści. — Co zamierzasz zrobić, generale? — zapytała. Przełknął alkohol i milczał przez chwilę, myśląc, że kiedy zwraca się do niego per „generale" jest zawsze najbardziej niebezpieczna. — Nie wiem — powiedział. — Muszę iść do sztabu i pomówić z innymi. — Śliczne towarzystwo! — rzekła z goryczą. — Gdybyś ich słuchał, wszyscy zostalibyśmy już dawno przepędzeni z Nowego Orleanu. Zaczął znowu chodzić tam i z powrotem. Przez ten
czas przyglądała mu się, a jej małe, zimne, niebieskie oczka błyszczały pogardą. Po chwili rzekła groźnym tonem; — Przyszła mi do głowy jedyna rzecz, jaka jest do zrobienia. Wsadzić burmistrza i dziesięciu innych najwybitniejszych obywateli do więzienia i ogłosić w „Delcie", że jeżeli Tomowi i dwom innych spadnie włos z głowy — powiesisz ich wszystkich tak samo, jak powiesiłeś tego chłopca Mumforda za zerwanie flagi. Na wzmiankę o Mumfordzie generał, jak zwykle, wzdrygnął się. Niewątpliwie aż do śmierci wzdrygać się będzie zawsze na dźwięk tego nazwiska. W ten sposób — rzekła obcesowo — nie będziesz musiał oddawać złota ani zaprzestać sprzedaży bawełny. To jest jedyny sposób. Zaczynała znowu „oddziaływać" na niego — i była przy tym zupełnie spokojna i zimna, a to go przerażało. Było coś, czego nie wiedział: tym razem nie kierowała nią chciwość, ale miłość. W chwili, gdy wyszła z pokoju, wrażenie groźby, którą przeczytała, ujawniło jej to, czego aż do tej chwili nie brała zupełnie pod uwagę: oto ona, w wieku czterdziestu ośmiu lat. zakochana była w Tomie Bedloe, który był o dwadzieścia lat młodszy od niej! Nie mogą skrzywdzić Toma Bedloe! Bez względu na to, co się ma stać — nawet gdyby miało to oznaczać kres grabieży tego bogatego i bezsilnego miasta! W podnieceniu jakiego nagle doznała, nawet jej chciwość zwiędła i zamarła. Wróciły gorące rumieńce i opanowała ją histeria. W jadalni oparła się o stół, myśląc nieprzytomnie: ..Muszę się opanować. Muszę mieć głowę na karku bardziej niż kiedykolwiek w życiu". Zażyła więc jedną z olbrzymich pigułek pani Gilpin i opanowała się. Nagle zobaczyła zupełnie jasno, co
należało uczynić. Zakładnicy! To oczywiste. Zakładnicy zawsze dawali człowiekowi przewagę. To obojętne, nawet gdyby miano wystrzelać całą ludność Nowego Orleanu — Tomowi nie może się stać nic złego. Myśl, że mogłaby go kochać — była śmieszna; to, by on mógł choćby pomyśleć o niej w podobny sposób — było niedorzeczne. Ale wszystko jedno. Tom oznaczał wszystko, czego nigdy nie zaznała: wszystko czym generał nie był i nie mógł stać się nigdy. Był synem i kochankiem połączonym w jedno. Poczucie dzikiej swobody minęło szybko i generałowa stała się znowu spokojna i zimna. W tym grzesznym momencie doznała jedyny raz w życiu uczucia ekstazy. Jedyny raz w życiu była kobietą. Chwila ta minęła jednak szybko. Wzięła whisky i zdecydowanym krokiem skierowała się w stronę salonu Mac Tavishów — z sercem czarnym od nienawiści do generała, który ograbił ją ze wszystkiego... ze wszystkiego. Gdy otwierała drzwi salonu, dziwna myśl przemknęła przez jej udręczony mózg: „Nie powinnam była nigdy przyjeżdżać tutaj, do tego przeklętego miasta. Nie powinnam była nigdy opuszczać Bangoru". Gdy Tom Bedloe odwrócił się i zobaczył ją, stojącą w drzwiach — przerażenie, pożar, groźby śmierci — wszystko zniknęło. Doskonale wyćwiczony instynkt powiedział mu: Teraz wszystko jest dobrze. Wygrałem. Nie dała mu czasu na mówienie. Rzekła tylko: — Niech pan idzie za mną... Niech pan idzie szybko! Razem biegli wśród zgliszcz spalonego domu nadzorcy aż do gęstwiny drzew, które otaczały wielki dom. Blask palących się chat oświecał cały teren i Tom doznał nagle przelotnego uczucia ogołocenia, paniki i strachu — przed
czym, nie wiedział. Było to podobne do strachu, jaki odczuwa biegnące ciemnym korytarzem małe dziecko, które ucieka przed kimś czy przed czymś, czego nie widzi. Gdy dotarli do osłony drzew, przestała nagle biec i stanąwszy nieruchomo, powiedziała: — Teraz niech pan stąpa bardzo cicho. Stała przez chwilę, nadsłuchując — natężając słuch, aby pochwycić ciche odgłosy poza wrzaskami, okrzykami i biciem w bębny, dochodzącymi od strony palących się chat. Tom nie mógł dosłyszeć nic prócz bardzo słabego szelestu liści w gorącym wietrze od Zatoki. — Niech pan idzie za mną — rzekła jeszcze raz, poprowadziła go przez pokój w jednym końcu wielkiego domu aż do małych drzwiczek, umieszczonych w różowej, murowanej ścianie. Otworzywszy je, weszła do środka i powiedziała w ciemnościach: — Niech mnie pan weźmie za rękę. Ja znam drogę. Gdyby pan coś potrącił, mogliby usłyszeć. Wziął ją za rękę i dotknięcie napełniło go nieopisanym podnieceniem. Była miękka i ciepła, ale jednocześnie zdumiewająco silna. Kobieta poprowadziła go wąskimi ciemnymi schodami, a potem przez duży hall, oświetlony słabo odblaskiem dalekich pożarów. Następnie w górę szerokimi schodami i w końcu do pokoju ze spadzistym sufitem i pojedynczym oknem, wychodzącym na osiedle niewolników. Tutaj zamknęła drzwi, a gdy chciała oswobodzić rękę, Tom nagle chwycił ją i próbował pocałować. Przez chwilę, w półświetle pożaru, opierała mu się z siłą, która go zdumiała, a potem nagle poddała się, przyciskając swoje ciało do niego z gwałtowną dzikością. Cały wielki dom zdawał się kołysać pod nim, a blask od płonących chat wypełniać cały pokój. Pocałunek, jaki mu dała, był
pocałunkiem namiętnej, doświadczonej kobiety; pocałunkiem, który przeraziłby słabszego mężczyznę przez to, czego był zapowiedzią. Potem oswobodziła się i w mrocznym świetle zobaczył, że przyciskała dłonią usta, jak gdyby chcąc wymazać znaczenie tego, co nastąpiło, a potem rzekła dziwnie zduszonym głosem: — No, więc, już się stało. Nie wiedział, co miała na myśli, a pytanie o to zmieniłoby charakter ich wzajemnego stosunku. Nie zależało mu na tym specjalnie, gdyż osiągnął to, czego chciał: zwalił dziwny i tajemniczy mur, który czynił wszystko trudnym i niemożliwym od samego początku. Nie pocałował jej bynajmniej siłą, wbrew woli, chociaż zaczęło się w taki sposób. Ona pocałowała go także: więcej niż z ochotą — rozpustnie, z raptowną, dziką deprawacją. Zdawał sobie sprawę, że przynajmniej przez chwilę panował nad nią zupełnie, całkowicie. Teraz była już znowu wolna. Rzekła swoim dawnym tonem: — Spodziewam się, że pan zostanie tutaj. Gdyby pan wysilił się, mógłby pan prawdopodobnie uciec. Ale nie sądzę, aby to przyniosło panu wiele pożytku. Zastrzeli pana pierwszy lepszy człowiek: — czarny lub biały — który pana zobaczy. Inni będą przypuszczali, że pan zbiegł. Nie jest pan już ich własnością; jest pan moją. — Musieli nas widzieć idących tutaj. — Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek był w domu. Mac Tavish pojechał szukać pomocy. Inni chowają się w trzcinie cukrowej, obserwując tłum. Dom nie jest łatwy do obrony. Jest zbyt duży i otoczony drzewami. Mają zamiar wystrzelać wszystkich, którzy wyjdą na otwartą przestrzeń — w stronę domu.
— Przypuszczam, że nikt nie zatroszczył się o to, czy zostanę upieczony żywcem. — Tylko Mac Tavish. Ale jego nie ma. Inni są zatwardziali. Nastąpiła chwila milczenia, a potem rzekła zupełnie bezceremonialnie: Potrzebuję pana. — Czy dlatego zostawiła pani dla mnie list? Ale nie chwycił jej w pułapkę. Powiedziała: — Zostawiłam list, bo tego wymagało dobre wychowanie. — Nie przypuszczała pani, że pójdę za panią? — Nie przypuszczałam. Dlaczego miałabym przypuszczać? Wiedział, że i tym razem nie może naciskać, o ile chce utrzymać przewagę. Pomimo nagłego uścisku, byli jeszcze za bardzo sobie obcy. Było to tak, jak gdyby część ich istoty znajdowała się już w intymnych stosunkach, ale reszta była daleka, obca i nawet wroga. Doznawał dawnego uczucia wyzwania, które go podniecało, ściskało za gardło. — Zamknę drzwi na klucz i zatrzymam go, aby upewnić się, że pan nie wyjdzie... i aby uniemożliwić wejście innym. Powiem, że wzięłam klucz, aby nikt nie wchodził do mego pokoju — rzekła. — Czy to pani pokój? — Nie, mój pokój został zburzony. Wszyscy byli tutaj. Ta sama banda, która pali chaty. — Głos jej stwardniał: ten sam głos, który upajał Toma śpiewem, dochodzącym z przeciwległej strony domu. — Nie przyjdą tu już więcej... albo stracą wielu ludzi... Teraz już idę. Przyjdę znowu. Otworzyła drzwi. — Przykro mi, że nie ma światła. Ale to byłoby zbyt niebezpieczne.
Roześmiał się i rzekł bezczelnie: — Dlaczego pani przypuszcza, że nie będę próbował uciec? Nie mógł zobaczyć, czy uśmiecha się czy nie, ale w głowie jej zadźwięczała jak gdyby nuta humoru: — Gdyby pan uciekł, to by znaczyło, że nie jest pan takim mężczyzną, za jakiego pana uważam, a ja zostałabym wystrychnięta na dudka. — Nie chciałbym być sprawcą tego. Wydało się, że słowa te przyjęła z pogardą jako banalne, naiwne i pospolite, gdyż nie powiedziała już nic więcej, a tylko wyszła, zamykając za sobą drzwi. Prawie niezwłocznie usłyszał odgłos klucza, obracającego się w zamku. Usiadł na łóżku myśląc: „Ona ma rację. Nie odejdę. Nie odejdę, zanim przygoda nie zostanie doprowadzona do końca". Zdawał sobie znowu sprawę z jeszcze większą pewnością niż przedtem, że nie mógłby odejść, póki to, co istnieje między nimi, nie zostanie rozegrane; w przeciwnym razie poczucie nienasycenia nękałoby go przez resztę życia. Myśl o śmierci nie dręczyła go już, gdyż ta sprawa była pilniejsza, głębsza, aniżeli lęk przed śmiercią. Gotów był grać, stawiając życie jako stawkę. Na dworze płomienie palących się chat zaczęły nieco dogasać, chociaż bicie w tam-tamy oraz dzikie okrzyki i wrzaski trwały w dalszym ciągu. Potem nagle rozległa się salwa karabinowa — z tuzin wystrzałów, połączonych w jedną całość, a potem trzy czy cztery oddzielne strzały. W odległości trzech lub czterech mil na południe Hektor Mac Tavish posuwał się na mule po piaszczystej drodze, trzymając się ciągle w cieniu drzew. Nie lubi! mułów, ale w całej okolicy nie pozostał ani jeden koń.
Wszystkie dobre konie zabrała dawno kawaleria konfede-racka, a stare i nędzne szkapy, które pozostały na miejscu, zostały wykradzione i posłane w dół rzeki do Nowego Orleanu — gdzie je sprzedali, za co się tylko dało, ludzie z Północy, którzy przyszli w ślad za armią Unii. Jadąc tak w cieniu drogą na kościstym, szarym mule — doznawał mdlącego uczucia na dnie żołądka na myśl o swoich własnych koniach. Był bowiem człowiekiem, który posiadał konie nie na pokaz ani dla robienia zakładów, ale ponieważ kochał je z czułością prawie taką samą, jaką darzył w życiu dwie czy trzy kobiety, które miały szczęście zdobyć jego względy. Każdy koń posiadał dla niego swój charakter i osobowość. Był więc taki Aldebran, czarny ogier. To był rumak, który — ilekroć się poruszał — sprowadzał obrazy sztandarów, zbroi i muzyki. Była Kitty — mała, kasztanowata klacz, płochliwa i melodramatyczna, która zmyślała bajki, jak przemądrzałe dziecko. Gdy się jechało na niej, nie czuło się nudy, ponieważ stwarzała sobie przeszkody, które napawały ją strachem. Bezwładna belka stawała się smokiem; zwisający hiszpański mech nad głową — zwojami więzów, a fruwający skrawek papieru — czymś, od czego cały jej gładki tułów przenikało drżenie. A Regina, czarna klacz rozpłodowa, taka łagodna i macierzyńska, rodząca jedno źrebię za drugim, nie sprawiała nikomu kłopotu — zawsze łagodna, ocierająca się pyskiem o szyję, aby dostać kawałek cukru... Jadąc uśmiechał się na jej wspomnienie, gdyż czuł nieomal miękki pysk przy swoim policzku. Teraz odeszły na zawsze wraz ze wszystkimi innymi. Aldebran, czarny ogier, poszedł z samym generałem Beauregardem, co przynajmniej było honorową karierą; mała Kitty odeszła z luizjańską kawalerią. Co stało się
z Reginą i jej miękkim pyskiem nie wiedział, gdyż została wykradziona przez Jankesów, a który Jankes wie, jak należy obchodzić się z koniem? Na myśl o niej czuł ucisk w gardle. Nienawidził tych ludzi, którzy przyszli do Nowego Orleanu nie dlatego, że byli okrutni, ale ponieważ byli nieuczciwi i bez honoru. Czuł w sercu pogardę człowieka żyjącego z ziemi, dla tego, kto posiada sklep — pogardę tak starą jak świat. Byłoby do zniesienia zostać pokonanym przez przyzwoitego i honorowego wroga, ale nie przez takiego, godnego pogardy, jak ten generał Jankesów, który mieszkał teraz wraz z żoną w wielkim domu Mac Tavishów. Miał jeszcze inne, bardziej osobiste powody do nienawidzenia tej nowoangielskiej armii, która grabiła Nowy Orlean. Jego siostra Jane spędziła całą noc w areszcie, traktowana i sądzona jako prostytutka, ponieważ nie chciała oddać honorów fladze Jankesów, a wuj Henryk — starzec słaby i chory — trzymany był w forcie jako zakładnik. Dziwna rzecz, ale myśl o biednej, starej Reginie i wspomnienie jej miękkiego pyska przy policzku bolało go najbardziej. Nigdy już nie zazna tego osobliwego, ciepłego uczucia w sercu, jak wówczas, gdy biegła ku niemu ze świeżo zrodzonym źrebięciem przy boku — tak, jakby chciała zapytać: — Prawda, jaki on piękny? Powiedział półgłosem, z goryczą: — Niech ich wszystkich diabli wezmą! — I potrząsnął głową, jak gdyby chciał zmusić się do zapomnienia o tych gorzkich rzeczach. Irytujące również było, że musiał jechać, jak ścigane zwierzę, tymi drogami, które pamiętał od dziecka. To był jego własny kraj, a teraz zmuszony był jechać nocą i chować się w dzień, aby ratować życie. Czuł także gorycz w stosunku do niektórych spośród swoich własnych rodaków jak Amadeusz i Eliana de Leche. Jechał teraz w cieniu — oświetloną księżycem
drogą — poniekąd z powodu ich grzechów — i z winy tego ohydnego, zdegenerowanego nadzorcy, Eliasza Sharpa. Oni nie dbali nigdy — tak, jak powinni byli — o swoją ziemię ani o swoich niewolników, nie kochali ich i nie troszczyli się o nich. Wyciskali tylko z ziemi wszystkie pieniądze, aby je wydać w Nowym Orleanie i Paryżu. A ponieważ byli źli — niewolnicy podburzani przez tego wstrętnego Jankesa, który przyszedł ukraść bawełnę — zwrócili się przeciwko nim i przeciwko Eliaszowi Sharpowi. Znany mu był okropny koniec Eliasza Sharpa — każdy szczegół chłosty i tortur — aż do śmierci w błocie, dokąd został zwleczony z pali przez aligatory — ale chociażby starał się o to jak najusilniej, nie potrafił poczuć litości dla tego człowieka. Wiele razy jeździł do Bel Manoir skarcić i skląć nadzorcę oraz przestrzec go, aby zmienił swoje postępowanie. Z całej parafii Hektor był jednym, który się o to zatroszczył. Na nic były rozmowy na ten temat z rodziną de Leche'ów. Stara baronowa powiedziała mu tylko chłodno, że Sharp — chociaż Jankes — jest dobrym zarządcą: dochody z majątku nigdy nie były tak wysokie, jak za jego rządów. Nie, Eliasz Sharp sam dopraszal się końca, jaki zgotowali mu „źli Murzyni". Rodzina de Leche'ów ucierpiała także; jak gdyby istniała jakaś kara za grzechy. Każdy męski potomek tej rodziny w prostej linii w okresie trzech pokoleń umierał, zanim dosięgał wieku dwudziestu pięciu lat — tak że Bel Manoir i wszystkie ich bogactwa pozostawione były pod opieką kobiet. W dodatku — aby ich dręczyć — istniała jeszcze ta zła Eliana de Leche — nie ktoś obcy, ale członek ich rodziny — która poślubiła własnego kuzyna. Nie tylko było to do pewnego stopnia kazirodztwem, ale Eliana nie dała im nic, prócz kłopotów, od chwili, gdy
wróciła z Paryża jako czternastoletnia dziewczyna. Odnosiło się wrażenie, że skrystalizowało się to w jej władczym charakterze. Zachowywała się jak mężczyzna — tak, jak stara baronowa. Mężczyźni byli jak kobiety; złośliwi, mściwi, słabi i niezdecydowani, a Amadeusz — z jedną ręką i z suchotniczą bladością — najgorszy ze wszystkich. Mimo to Mac Tavish próbował ich ratować chcąc sprowadzić swoich ludzi do Bel Manoir. Wiedział, że nie znajdzie nikogo. Wiedział to już zanim wyjechał. Zaofiarował się, że pojedzie szukać pomocy — znał tu każdą ścieżkę, każde bajoro i przesmyk. Chciał wydostać się na krótko z wielkiego domu. Nawet ta melancholijna jazda była lepsza od osobliwej atmosfery zepsucia w na wpół zrujnowanej plantacji. A przede wszystkim pragnął uwolnić się na pewien czas od obecności młodej baronowej. Nawet tutaj — jadąc na kościstym mule, oddalony o wiele mil — nie był od niej wolny. Dręczyła go od chwili, gdy zobaczył ją po raz pierwszy wśród wypielęgnowanych jeszcze ogrodów w Bel Manoir, już wtedy była arogancka i wulgarna. Mała dziewczynka z owalną i bladą jak kość słoniowa twarzą — nie była wcale dzieckiem, ale jakimś potworkiem, pełnym przemądrzałej wiedzy, dowcipu i ordynarności. Opowiadano, że matka jej była irlandzką ulicznicą i łatwo można było w to uwierzyć. Jakaż inna matka mogłaby dać życie takiemu dziecku? Po upływie miesiąca jego siostrom zabroniono jeździć do Bel Manoir albo zapraszać ją do Rosevale. Teraz wróciła tu znowu sama, z dwudziestoma mężczyznami, walcząc wraz z nimi o uratowanie Bel Manoir, swojej bawełny i trzciny cukrowej. Myśl o miłości do niej nigdy nie przyszła Mac Tavishowi do głowy; nie znosił bezczelnych, władczych,
aroganckich kobiet. W samym tym pojęciu było coś nienaturalnego i przerażającego —jednak w kobiecie tej istniało coś, co go fascynowało. Chwytał się na tym, że myślał o niej w chwilach, w których się nie pilnował — tak jak teraz, gdy jechał opustoszałą drogą, odczuwając niechęć z powodu jej bezczelności, bezwstydu i zachowania pełnego wyższości i pogardy — jak gdyby była mądrzejsza od wszystkich. Pomyślał: „Niech ją diabli wezmą!" i kopnął szarego muła w kościste żebra. W tej samej chwili odwrócił się, aby spojrzeć poza siebie i zobaczył, że całe niebo na północy stało w płomieniach. Pomyślał: „Podpalili Bel Manoir. Niech się pali!" i jechał dalej na swoją melancholijną wyprawę. Po pewnym czasie zapadł w rodzaj snu, w którym myślał znowu o swych koniach, a szczególnie o starej Reginie i jej miękkim pysku. Jechał przez całą noc i w całym tym bujnym, żyznym kraju nie zobaczył człowieka — ani czarnego, ani białego. Blask długotrwałych pożarów zgasł prawie zupełnie, kiedy Tom Bedloe, który ciągle jeszcze nie spał, leżąc na wielkim łóżku pod baldachimem — usłyszał klucz obracający się w zamku. Siadł na łóżku myśląc: „Może przychodzą mnie zastrzelić!" Przez cały czas miał nadzieję, że to wraca młoda baronowa. Od chwili, kiedy wyszła z pokoju, nie myślał o niczym innym, widząc ją wyraźnie przed oczami i pozwalając swojej wyobraźni zapędzić się coraz głębiej i głębiej w jakieś zielone bagno zmysłowości. Ona miała rację: nie odejdzie stąd. Nie mógł odejść dopóty, dopóki była w Bel Manoir. Otworzyły się drzwi i weszła, po czym zamknęła za sobą drzwi i przekręciła klucz. Ubrana była na czarno.
Twarz miała tak białą, jak kołnierzyk przy szyi. Trzymała w ręce karabinek i zaraz prawie usłyszał jej słowa: — Jest pan tu jeszcze? — Tak — odpowiedział i podniósł się z łóżka. — Wiedziałam, że pan będzie. — Oparła karabinek o krzesło. — Zabiliśmy mnóstwo czarnych diabłów. Nie będą nam już więcej dokuczać tej nocy. W głosie jej brzmiało podniecenie — dziwne, nienaturalne podniecenie. Nagłe zawołała: — Pomóż mi! Ratuj mnie! Wydawało się, że upadnie. Tom wyciągnął ręce, aby ją podtrzymać. Gdy ją chwycił, zdawało się, że zemdleje, a potem — po chwili — ciało jej wyprężyło się — i uchwyciła się Toma, całując szorstką, nieogoloną twarz i szyję i wołając: — Zabiłam ich sama. Leżą tam w świetle księżyca. Są martwi. — Roześmiała się i powtórzyła: — Są martwi. Są martwi. Nienormalny charakter tego wybuchu wzbudził w nim na chwilę zmieszanie i zakłopotanie. Wszystko, co nastąpiło później, pełne było ognia, pasji i zepsucia, a potem leżała przez jakiś czas bardzo cicho, ledwie oddychając, tak że przez chwilę ogarnął go strach, gdyż pomyślał, że umarła. Po krótkiej chwili jednak otworzyła oczy i podniosła się, mówiąc obcesowo: — Dobranoc. Rano przyniosę panu jedzenie. Chciał odezwać się, ale nie powiedział nic, gdyż głos jej stał się nagle chłodny i opanowany, jak gdyby Tom nie był dla niej niczym więcej, jak więźniem. Był to zimny, beznamiętny głos strażnika więziennego. — Radzę panu trzymać się z daleka od okien w ciągu dnia. Nie wejdą na to piętro, ale mogliby zobaczyć pana przez okno.
Potem szybko wzięła karabinek i wyszła, zamykając za sobą drzwi i przekręcając znowu klucz. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że chodziła i mówiła w sposób, przypominający bardziej mężczyznę, aniżeli kobietę. Świtało już prawie, gdy usnął, gdyż doznane przeżycie pozostawiło go oszołomionym i w osobliwy sposób oczyszczonym. Uważał się za mężczyznę, który miał wiele przygód i doświadczenia, ale nigdy jeszcze nie spotkał się z niczym podobnym do tej namiętności, będącej jak biały płomień, który spala, nie pozostawiając blizn. Zdawał sobie sprawę, że nie posiadał jej ani przez chwilę. Było to tak, jak gdyby on był kobietą; jak gdyby go powoli z rozmysłem uwodzono, użyto, a potem zaraz — zapomniano! I we wszystkim tym było coś złowrogiego i przerażającego. Gdy krzyczała o śmierci i o ludziach, których pomogła zabić — zdawało się, że ich śmierć wzbudziła w niej bezwstydną i niepohamowaną namiętność. Palące słońce stało wysoko ponad na wpół zburzonym domem, gdy obudziło go otwarcie drzwi. Zobaczył baronową wchodzącą z tacką i jedzeniem. Na ten widok doznał osobliwego zakłopotania, jak gdyby znajdowały się w niej dwie kobiety - ~ nie wiedział, która z nich weszła właśnie przez drzwi. Popatrzywszy na niego, rzekła z uśmiechem: — Dzień dobry. Mam nadzieję, że spał pan dobrze. — Bardzo dobrze. Dziękuję. Zdał sobie znowu sprawę z tego dawnego drwiącego tonu. który budził w nim takie zamieszanie. W zachowaniu jej nie było nic, napomykającego chociażby o tym, co stało się ubiegłej nocy. Kobieta, niosąca tackę, była tą samą, która wprowadziła go w takie przykre zakłopotanie owego wieczora — w salonie nowoorelańskiego domu. Była jednak pewna różnica: zachowywała się tak.
jak gdyby akceptowała istnienie jakiegoś porozumienia między nimi — jak gdyby byli odmienni od wszystkich innych ludzi na świecie: silniejsi, bardziej pewni tego czego chcą. Doznawał osobliwego uczucia, że znali się zawsze; że byli w ten sposób razem z sobą, od początku świata. — Hektor Mac Tavish wrócił — powiedziała. — Co to znaczy? — Nic... Tylko mówi, że wszystkie plantacje na wiele mil dookoła są opustoszałe... Wszyscy Murzyni uciekli — na moczary. Carpetbaggerzy pojechali w dół rzeki. Dwaj z tych, których zabiliśmy ubiegłej nocy — byli żołnierzami jankeskimi. Reszta poszła z carpetbaggerami. — Czy to znaczy, że teraz jesteście tu bezpieczni? — Mac Tavish nie wie... Mogą wrócić. Nalała mu kawy, a w trakcie tego spostrzegł, że na tacce znajduje się to samo stare, zniszczone srebro, które mu przyniesiono pierwszego poranka, gdy był więziony w chacie. — Chciałbym dowiedzieć się jednej rzeczy — powiedział. — Czego? — Czy to pani przysłała mi srebrny dzbanek pierwszego ranka, aby mnie zawiadomić, gdzie się znajduję? — Tak. — W jakim celu? Nie odpowiedziała mu słowami. Uśmiech rozlał się powoli po tej dziwnie ponętnej, choć nie pięknej twarzy. — Kawa była doskonała — mocna i bardzo czarna. — Przyrządziłam ją sama w taki sposób, jak robimy na Martynice. Kawa w Luizjanie jest zbyt często jak woda z rowu — powiedziała. Ledwo słyszał jej słowa, gdyż usiłował zrozumieć
dokładnie, co oznacza ten jej dziwny, powolny uśmiech. Wiedział teraz, że nie była w nim zakochana — tak samo, jak on nie był w niej. Było to coś więcej niż miłość, a jednocześnie mniej; rodzaj nieuniknionej bezosobowej atrakcyjności, jaką posiada żelazo dla magnesu. Jak przystało na doskonałą gospodynię, zaczęła sprzątać pokój. Przyglądał się jej przez długi czas, popijając kawę. Robiła swoje: podniosła krzesło, wywrócone w rozgardiaszu minionej nocy, zaciągnęła firanki na oknie, aby lepiej ukryć jego obecność — i zachowywała się tak, jak gdyby nie było go tu wcale. — Kim jest ten Hektor Mac Tavish? — zapytał. Nie przerywając swoich gospodarskich czynności, odpowiedziała: — Sąsiad. Znam go od małego chłopca. Kiedyś przestraszyłam go, bo byłam zbyt impulsywna. Oboje mieliśmy około siedemnastu lat. — Roześmiała się. — Był jeszcze niewinny. Od tego czasu nigdy mnie nie lubił. — Nie o to akurat mi chodziło. Miał uczucie, że teraz na niego przyszła kolej drwin. Wiedział, że zrozumiała jego ironię, ale niczym nie zdradzała, że rozumie. — To przywódca całej grupy! „Srebrna Łyżka" — Wicks — mieszka w jego rodzinnym domu w Nowym Orleanie. Mac Tavish jest tym, co można nazwać: czcigodnym dżentelmenem z Południa — powiedziała. Ostatnie zdanie wypowiedziała tonem, zabarwionym niezwykłą pogardą i goryczą, które zdradzały dwie rzeczy: jej własną pogardę dla czcigodności i prawdopodobieństwo, że „czcigodni dżentelmeni z Południa" nie darzą jej uznaniem. — On ma coś — co się nazywa „prezbiteriańskim sumieniem". — Ach, więc to tak...
— Tak. Właśnie. Skończyła już swoją robotę i stała czekając. — Czy nikt nie wie, że jestem tutaj? — Nie. Wszyscy przypuszczają, że pan uciekł. Mac Tavish zrobił mi piekło, gdy wrócił. — Mogłaby pani wyrządzić mi wielką przysługę? — Jaką? — Proszę mi przynieść brzytwę, mydło i gorącą wodę. — Potarł swój zarośnięty podbródek. — Muszę wyglądać okropnie. — Podoba mi się pan takim. Broda sprawia, że mężczyzna wygląda bardziej po męsku. Ale jeżeli to sprawi panu przyjemność... — Sprawi przyjemność. — Więc dobrze. Wzięła tackę i wyszła, a kiedy odeszła — zbliżył się do okna, aby wyjrzeć na nierówną, otwartą przestrzeń między wielkim domem a osiedlem niewolników. Tam, gdzie znajdowały się ongiś chaty — teraz widać było tylko stosy popiołu i zwęglonych belek. Chata, w której był więziony, z jej złowrogimi wspomnieniami o zarządcy Eliaszu Sharpie, stanowiła tylko kupę popiołu. Roześmiał się na myśl, że gdyby Eliana nie była przyszła go uratować — sam nie byłby teraz niczym więcej aniżeli kupą białych zwęglonych kości, rozrzuconych wśród popiołu. Na trawie między osiedlem niewolników a domem widniały wielkie ciemne plamy krwi. Ktoś zabrał trupy; w upale po upływie paru godzin nabrałyby nieprzyjemnego wyglądu. Poza osiedlem płaski, bujny krajobraz ciągnął się przez całe mile, roztapiając się w bladych, niebieskawych oparach gorąca. Nagle Tom poczuł zmęczenie i odprężenie — znowu doznał przebłysku tęsknoty za czystym powietrzem Nowej Anglii: za widokiem sosen,
pastwisk i kamiennych murów, szarych i odcinających się ostro w przejrzystym powietrzu. Wszystko to było daleko. Doznał nagłego uczucia zagubienia, jak gdyby zawędrował daleko i gnany był coraz dalej i dalej przez coś, co znajdowało się poza jego kontrolą. Pukanie do drzwi sprowadziło go raptownie na ziemię. Chciał odezwać się, ale uświadomił sobie szybko: „To nie może być ona... Ona nie puka". Nie wydał żadnego dźwięku. Pukanie powtórzyło się raz i drugi, a potem męski głos o znajomym brzmieniu zawołał: „Otwierać, bo strzelę przez drzwi." Przesunął się ukradkiem koło ściany, aby stanąć koło drzwi, poza zasięgiem strzału. Głos, który wydawał mu się teraz jeszcze bardziej znajomy, powtórzył: — Otwierać! Otwierać! — a potem rozległy się dwa strzały, następujące szybko jeden za drugim. Kule rozłupały listwy przy drzwiach i utknęły w łóżku, naprzeciwko. Przez chwilę panowała cisza, a potem głos rzekł: — Jeszcze tu wrócę. Usłyszał odgłos oddalających się kroków, ale lękając się wciąż jeszcze pozostawał przyciśnięty do ściany koło drzwi. Stał tam ciągle jeszcze, gdy usłyszał dźwięk obracającego się klucza i pomyślał: „No, teraz już nie ma rady. Tym razem mnie mają". Ale gdy drzwi otworzyły się, weszła młoda baronowa. Trzymała dzbanek z gorącą wodą i przyrządy do golenia. Wniosła z sobą absurdalną atmosferę zadomowienia i uśmiechnęła się, widząc go przyciskającego się ostrożnie do ściany. Położyła przyrządy do golenia, mówiąc: — To mój kuzyn Amadeusz strzelał do pana. Widocznie rano szedł za mną po schodach. — Nie odnalazł mnie jednak — powiedział uśmiechając się.
— Nie zrobi już tego więcej. — Mam nadzieję, że nie. Nie wymknąłbym się tak łatwo, gdybym akurat leżał na łóżku. — To był mój pierwszy kochanek, gdy miałam siedemnaście lat. Stracił rękę, pojedynkując się o mnie. Zabił człowieka, który mnie nazwał kreolską ladacznicą. Mówiła zupełnie spokojnie, prawie obojętnie — tak, że poczuł trochę histeryczne pragnienie, aby się roześmiać. — A co będzie teraz? — Nic... póki nie otrzymają odpowiedzi z Nowego Orleanu. — A potem? — Może pana zastrzelą. Może puszczą. To zależy od odpowiedzi „Srebrnej Łyżki". Koniec części pierwszej. Część druga: „Agnieszka i Hektor"