Terry Brooks Druid Shannary (The Druid of Shannary) Prze a Gra yna Sudo C lick to buy N O W ! PDF-XChange w w w .docu-track.c o m C lick to buy N O W ...
7 downloads
18 Views
2MB Size
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Terry Brooks
Druid Shannary (The Druid of Shannary) Prze
a Gra yna Sudo
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Dla Laurie i Petera, za ich mi
, wsparcie i zach
we wszystkim
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
I Król Srebrnej Rzeki sta na skraju Ogrodów, którymi w ada od zarania czarodziejskiej ery, i spogl da w dó na wiat miertelnych istot. To, co zobaczy , sprawi o, e poczu smutek i zniech cenie. Na ca ej przestrzeni kraj chorowa i umiera . yzna, czarna ziemia zamienia a si w py , obumiera y pokryte traw równiny, lasy stawa y si ogromnym zbiorowiskiem martwych, uschni tych drzew, a jeziora i rzeki albo wstrzymywa y swój bieg, albo wysycha y. Tak e wszystkie stworzenia yj ce na tej ziemi chorowa y i umiera y, niezdolne utrzyma si przy yciu, poniewa ród a po ywienia, od których by y zale ne, zosta y zatrute. Nawet powietrze zaczyna o cuchn . I przez ca y czas, pomy la Król Srebrnej Rzeki, cieniowce rosn w si . Pog adzi karmazynowe p atki cyklamenów rosn cych g sto u jego stóp. Tu za cyklamenami ros y ca e k py forsycji, a jeszcze dalej dere , wi nie, fuksje, hibiskusy, rododendrony i dalie, grz dki irysów, azalii, onkili, ró i setki innych kwiatów i ro lin, a wszystko to kwit o feeri barw a po horyzont i tam gin o z oczu. Wida by o tak e ma e i du e zwierz ta. lady ich ewolucji wiod y w odleg e czasy, kiedy wszystko o w harmonii i pokoju. W dzisiejszym wiecie, wiecie czterech krain i ras, który wy oni si z chaosu i zniszczenia wielkich wojen, zapomniano ju o tych czasach. Ich jedyn pozosta ci by Król Srebrnej Rzeki. ju , kiedy wiat by nowy, a pierwsze stworzenia dopiero si narodzi y. By wtedy m ody, a takich jak on by o wielu. Teraz by stary i pozosta sam. Wszystko, co istnia o, z wyj tkiem Ogrodów, w których , odesz o bezpowrotnie. Tylko one przetrwa y, niezmienne, podtrzymywane przy yciu czarodziejsk magi . owo odda o Ogrody w posiadanie Królowi Srebrnej Rzeki i przykaza o mu je piel gnowa , aby przypomina y o tym, co by o niegdy i co, by mo e, powróci którego dnia. Losy wiata potocz si bez nich, tak jak musz , ale Ogrody na zawsze pozostan nie zmienione. A mimo to mala y i kurczy y si . By o to zjawisko nie tyle fizyczne, ile raczej duchowe. Granice Ogrodów by y sta e i nie podlega y zmianom, jako e Ogrody znajdowa y si na równinie nietkni tej zmianami wiata miertelnych ludzi. By y one raczej obecno ci ni miejscem. Mimo to jednak uszczupla a t obecno choroba wiata, z którym by y zwi zane, poniewa zadaniem Ogrodów i ich opiekuna by o utrzyma si tego wiata. Kiedy cztery krainy zosta y zatrute, zadanie to wymaga o wi cej wysi ku, efekty by y coraz bardziej krótkotrwa e, a ludzka wiara w istnienie Ogrodów –
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
aczkolwiek zawsze niewielka – zacz a ca kowicie zanika . Król Srebrnej Rzeki bardzo nad tym bola . Nie u ala si nad sob . Daleko mu by o do tego. Bola nad losem ludzi z czterech krain, miertelnych m czyzn i kobiet, poniewa istnia o zagro enie, e czarodziejski wiat magii zniknie dla nich na zawsze. Przez wieki Ogrody stanowi y ich schronienie w krainie Srebrnej Rzeki, a on by ich duchowym przyjacielem. Opiekowa si nimi, dawa im poczucie pokoju i szcz cia, które przemienia o fizyczne granice. Dawa te obietnic , e te dobrodziejstwa i yczliwo b zawsze dost pne dla wszystkich w pewnych zak tkach wiata. Teraz to si sko czy o. Teraz nie móg ju nikogo ochroni . Z o cieniowców, trucizna, któr rozrzuci y po czterech krainach, tak nadwer y jego w asne si y, e praktycznie uwi ziony wewn trz Ogrodów, nie by w stanie pospieszy z pomoc tym, których tak ugo chroni . Przez jaki czas wpatrywa si w ruiny wiata, czuj c rosn rozpacz. Wspomnienia pojawia y si i znika y w jego umy le. By taki czas, dawno temu, kiedy cztery krainy pozostawa y pod opiek druidów. Ale teraz druidzi odeszli. Garstka potomków elfów z rodu Shannary w adaj ca tym, co pozosta o z magii czarodziejskich wiatów, przez ca e pokolenia broni a wszystkich ras, ale i oni ju nie yli. Spróbowa odegna rozpacz i zast pi j nadziej . Druidzi mog pojawi si raz jeszcze, a w rodzie Shannary narodzi y si nowe pokolenia. Król Srebrnej Rzeki wiedzia , co dzieje si w czterech krainach, mimo e nie móg sam do nich wyruszy . Cie Allanona zwo pozosta garstk dzieci Shannary, eby odzyska utracon magi , i je li uda im si prze wystarczaj co d ugo, by mo e znajd sposób, aby tego dokona . Ale wszyscy oni znale li si w straszliwym niebezpiecze stwie. Wszystkim grozi a mier . Na wschodzie, po udniu i zachodzie z r k cieniowców, a na pó nocy z r k Uhl Belka – Króla Kamienia. Oczy starca przymkn y si na chwil . Wiedzia , czego potrzeba, aby ocali dzieci Shannary – aktu magii tak pot nego i zawi ego, aby nic nie by o w stanie go powstrzyma . Takiego, który przemieni zapory stworzone przez ich wrogów, który przedrze si przez zas on oszustwa i k amstw okrywaj wszystko, na czym tak bardzo polega a ca a czwórka. Tak, by o ich czworo, nie troje. Nawet Allanon nie w pe ni pojmowa , co to ma oznacza . Odwróci si i ruszy z powrotem w g b swego schronienia. Id c, pozwala , aby pie ni ptaków, wo kwiatów i ciep o powietrza koi y jego ból. Wszystkimi zmys ami ch on otaczaj ce go barwy, smak i odczucia. Wewn trz jego Ogrodów nie by o praktycznie rzeczy, której nie móg by dokona . Ale jego magia potrzebna by a na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zewn trz. Wiedzia , jakie s wymagania. Przygotowuj c si do tego zadania, przybra posta starca, w której od czasu do czasu ukazywa si w zewn trznym wiecie. Jego krok zmieni si w chwiejne pow óczenie nogami, oddech sta si wiszcz cy, spojrzenie przymglone, a ca e cia o odczuwa o bóle gasn cego ywota. Ptasi piew umilk , a ma e zwierz tka st oczone wokó niego nagle znikn y. Ca ym wysi kiem woli oderwa si od wszystkiego, w czym tkwi , i wycofa si do stanu, w którym móg by si kiedy znale . Musia poczu przez chwil ludzk miertelno , aby si dowiedzie , w jaki sposób mo e ofiarowa t cz siebie, która b dzie potrzebna. Kiedy dotar do serca swych w ci, zatrzyma si . Znajdowa si tam staw krystalicznie czystej wody zasilany przez niewielki strumyk. Pi z niego jednoro ec. Ziemia, w której powsta staw, by a czarna i yzna. Na skraju wody ros y male kie, delikatne kwiatki w kolorze wie ego niegu. Nie mia y nazwy. Na przeciwleg ym kra cu stawu, z k py fioletowych traw, wyrasta o niewielkie drzewo o spl tanych ga ziach. Jego drobne, zielone listki otoczone by y czerwon obwódk . Na dwóch pot nych ska ach, w blasku wschodz cego s ca, l ni y jaskrawo ki barwnego kruszcu. Król Srebrnej Rzeki sta bez ruchu, ch on c obecno otaczaj cego go ycia, i zapragn sta si jego cz ci . Kiedy spe ni o si jego yczenie, kiedy wszystko przenikn o ludzk posta , któr przybra , jak drobne fragmenty po czone niewidzialn sieci , si gn , aby zebra je wszystkie razem. Jego d onie, pomarszczona ludzka skóra i kruche ko ci unios y si i przywo y magi . Poczucie staro ci i czasu, przypominaj ce o miertelnym bycie, znikn o. Pierwsze podesz o do niego drzewko. Oderwa o si od korzeni, przenios o i stan o przed nim. Stanowi o szkielet, na którym mia budowa . Powoli pochyli o si , aby przybra kszta t, jakiego za da . Listki przylgn y do ga zi, spowijaj c je ca kowicie. Potem nadesz a ziemia. Niewidzialne szpadle unios y ca e jej gar cie, przyklepuj c i formuj c. Potem nadesz a ruda kruszcu, tworz c mi nie, woda na p yny cia a i p atki male kich kwiatków na skór . Z grzywy jednoro ca zebra jedwab na w osy, a z czarnych pere uczyni oczy. Magia wirowa a i falowa a. Jego twór powoli nabiera kszta tów. Kiedy sko czy , dziewczyna stoj ca przed nim by a niemal doskona a. Brakowa o jej jedynie ycia. Przez chwil szuka czego spojrzeniem, po czym wybra go bic . Chwyci j w locie i jeszcze yw umie ci w piersi dziewczyny, tam gdzie mia o bi jej serce. Potem szybkim ruchem pochyli si do przodu, aby obj dziewczyn , i tchn w ni asne ycie. Wreszcie cofn si i czeka .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pier dziewczyny unios a si i opad a. Przez jej cia o przeszed dreszcz. Powieki rozchyli y si i z bia ej, delikatnej twarzyczki wyjrza y czarne jak w giel oczy. By a drobniutka, niczym papierowa figurka wyg adzona i ukszta towana tak, e wszystkie ostre k ty i kraw dzie zosta y zast pione agodnymi ukami. Jej w osy by y tak bia e, e przypomina y srebro. Ich l nienie wskazywa o zreszt na obecno tego cennego kruszcu. – Kim jestem? – zapyta a cichym, piewnym g osem, w którym s ycha by o szept male kich strumyczków i agodne odg osy nocy. – Jeste moj córk – odpowiedzia Król Srebrnej Rzeki, odkrywaj c we w asnym wn trzu drgnienie uczu , o których ju dawno zapomnia . Nie powiedzia jej, e jest dzieckiem ziemi, z onym z jej elementów i stworzonym przez jego w asn magi . Mog a wyczu , kim jest, instynktami, w które j wyposa . Nie trzeba by o adnych innych wyja nie . Spróbowa a uczyni krok, a potem nast pny. Odkrywszy, e potrafi narusza si szybciej, wypróbowuj c t now umiej tno na ró ne sposoby. Okr a swego ojca, spogl daj c na starca ostro nie i nie mia o. Ciekawie rozejrza a si wokó , ch on c widoki, zapachy, d wi ki i smak Ogrodów i odkrywaj c w nich pokrewie stwo, którego nie potrafi a w tej chwili poj . – Czy Ogrody s moj matk ? – zapyta a nagle i us ysza a potwierdzenie. – Jestem cz ci was obojga? – Znowu potwierdzenie. – Chod ze mn – odezwa si starzec agodnie. Razem szli przez Ogrody, odkrywaj c je, jak rodzic i dziecko, przyginaj c si kwiatom, obserwuj c szybkie poruszenia ptaków i zwierz t, badaj c ogromne, zawi e wzory pod a, z one warstwy ska i ziemi oraz wzory utkane ni mi istnienia Ogrodów. By a bystra i poj tna. Interesowa o j wszystko, a dla ycia odczuwa a szacunek i trosk . Cieszy o go to, co widzia . Wiedzia , e jego dzie o jest dobre. Po pewnym czasie zacz zaznajamia j z magi . Najpierw pokaza jej w asn , ale tylko male kie fragmenty, aby nie poczu a si przyt oczona. Potem pozwoli , aby wypróbowa a przeciwko jego magii swoj w asn . By a zaskoczona, dowiaduj c si , e posiada, a jeszcze bardziej zaskoczy o j odkrycie, czego mo e dokona . Nie waha a si jednak. By a pe na zapa u. – Masz imi – powiedzia jej. – Chcesz wiedzie jakie? – Tak – odpowiedzia a i stan a, spogl daj c na niego z o ywieniem. – Nazywasz si O ywcza. – Przerwa na chwil . – Wiesz dlaczego? – Tak – odpowiedzia a po chwili namys u. Poprowadzi j do pradawnego orzecha, z którego pnia ogromnymi, postrz pionymi pasami odchodzi a kora. agodny wietrzyk ch odzi powietrze, nios c zapach ja minu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i begonii. Usiedli razem na mi kkiej trawie. W ród wysokich traw pojawi si gryf i wsun nos w d dziewczyny. – Jest co , co musisz zrobi , O ywcza – odezwa si Król Srebrnej Rzeki. Niespiesznie i ostro nie wyja ni jej, e musi opu ci Ogrody i wej w wiat ludzi. Powiedzia , gdzie musi si uda i co zrobi . Opowiedzia jej o Mrocznym Stryju, góralu i bezimiennych cieniowcach, o Uhl Belku i Eldwist oraz o Czarnym Kamieniu Elfów. I kiedy tak do niej mówi , odkrywaj c tym samym prawd o tym, kim i czym jest, poczu w piersi ból. Zdecydowanie ludzki ból, jak cz swojej istoty, która przez wieki pozostawa a u piona gdzie w g bi. Ból przyniós za sob smutek, który móg sprawi , e jego g os zadr y, a oczy nape ni si zami. Umilk zaskoczony, próbuj c zwalczy to uczucie. Z pewnym wysi kiem znowu zacz mówi . Dziewczyna patrzy a na niego w milczeniu – czujna, zas uchana, wyczekuj ca. Nie podejmowa a dyskusji i nie stawia a adnych pyta . Po prostu s ucha a i przyjmowa a to, co s yszy. Kiedy sko czy , wsta a. – Rozumiem, czego si ode mnie oczekuje. Jestem gotowa. Ale Król Srebrnej Rzeki potrz sn g ow . – Nie, dziecko. Nie jeste gotowa. Odkryjesz to, kiedy opu cisz to miejsce. Pomimo tego, kim jeste i co potrafisz, jeste wystawiona na ciosy, przed którymi nie potrafi ci ochroni . B wi c ostro na, aby sama mog a si ochroni . Strze si wszystkiego, czego nie rozumiesz. – Zrobi tak – odpowiedzia a. Poszed z ni na skraj Ogrodów, do miejsca, gdzie zaczyna si wiat ludzi, i razem spojrzeli na nadci gaj zag ad . Przez d szy czas patrzyli bez s owa. – Jestem tam potrzebna – powiedzia a w ko cu. Ponuro skin g ow . Chocia jeszcze nie odesz a, czu ju , e j utraci . Ona jest tylko zlepkiem pierwiastków, pomy la i natychmiast zda sobie spraw , e si myli. By a czym wi cej. By a jego cz ci tak bardzo, jakby sam da jej ycie. – egnaj, ojcze – powiedzia a nagle i odesz a. Wysz a z Ogrodów i znikn a w wiecie poza nimi. Nie dotkn a go, odchodz c, ani nie uca owa a. Po prostu odesz a, poniewa wiedzia a tylko, e to w nie ma uczyni . Król Srebrnej Rzeki zawróci . Wysi ek zm czy go, wyczerpa jego magi . Potrzebowa czasu, aby odpocz . Szybko zrzuci z siebie ludzkie kszta ty, usuwaj c udn warstw skóry i ko ci, wymaza z pami ci ich wspomnienie i odczucia i powróci do swojej czarodziejskiej postaci. Lecz mimo to uczucie, które ywi do O ywczej, swojej córki, nie znikn o.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
II Walker Boh drgn i obudzi si . Mroczny Stryj. Szept w jego umy le wyrwa go z powrotem na brzeg czarnego zbiornika, w którym by zanurzony, i wyci gn go z atramentowej ciemno ci w szarawe strz py wiat a. Drgn tak gwa townie, e a poczu skurcz w mi niach nóg. Poderwa g ow z ramienia, które s o mu za poduszk , otworzy oczy i wpatrzy si przed siebie niewidz cym spojrzeniem. W ca ym ciele czu ból, nie ko cz ce si fale bólu, niczym dotyk rozpalonego elaza. Skuli si , na pró no usi uj c go z agodzi . Jedynie prawe rami pozosta o wyci gni te – ci ki i niepor czny przedmiot, nie nale cy ju do niego, na zawsze przyczepiony do pod a jaskini, w której le , a do okcia obrócony w kamie . To tam tkwi o ród o bólu. Zamkn oczy, pragn c odegna od siebie ten obraz. Ale brakowa o mu si , aby tego dokona . Jego magia prawie go opu ci a, roztrwoniona w walce, aby stawi opór rozprzestrzeniaj cej si truci nie Asphinxa. Ju siedem dni min o od czasu, kiedy przyby do Wiecznej Rezydencji Królów w poszukiwaniu Czarnego Kamienia Elfów. Siedem dni, od kiedy – zamiast Kamienia – znalaz tylko krwio erczego stwora, którego umieszczono tu, aby zastawi na niego pu apk . O tak, pomy la w gor czce. Na pewno, aby zastawi na niego pu apk . Ale kto to zrobi ? Cieniowce, czy kto inny? Kto teraz by w posiadaniu Czarnego Kamienia Elfów? Z rozpacz wspomina wydarzenia, które przywiod y go do takiego ko ca. Cie Allanona, nie yj cego od trzystu lat, wezwa spadkobierców magii Shannary – jego siostrze ca Para Ohmsforda, kuzynk Wren Ohmsford i jego samego. Otrzymali to wezwanie, a potem odwiedzi ich dawny druid Coglin i ponagli , eby na nie odpowiedzieli. Uczynili tak, zbieraj c si w Hadeshornie, staro ytnym miejscu spoczynku druidów, gdzie ukaza im si Allanon i ka demu z nich powierzy zadanie. Mieli zwalcza mroczne dzie o cieniowców, które wykorzysta y ich w asn magi , aby pozbawi ycia cztery krainy. Zadaniem Walkera by o odzyska Paranor – siedzib druidów, która znikn a, i sprowadzi z powrotem ich samych. Opiera si przed jego podj ciem, a raz jeszcze przyby do niego Coglin, tym razem nios c tom Kronik druidów. Opowiada y one o Czarnym Kamieniu Elfów, który mia wystarczaj moc, aby odnale Paranor. To z kolei zaprowadzi o go do Grimponda znaj cego tajemnice
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ziemi i miertelnych ludzi. Omiót wzrokiem mrok jaskini wokó siebie, wrota do Grobowca Królów czterech krain zmar ych przez te wszystkie wieki, bogactwa spi trzone przed kryptami, w których spoczywali, i kamiennych stra ników pe ni cych wart przy ich szcz tkach. Z pustych twarzy patrzy y kamienne oczy, niewidz ce i oboj tne. By sam z ich duchami. Umiera . zy nap yn y mu do oczu, o lepiaj c go, kiedy próbowa je powstrzyma . Jakim by upcem! Mroczny Stryj. S owa odbija y si bezd wi cznym echem, szydercze i dokuczliwe. os nale do Grimponda, tego nikczemnego, podst pnego ducha, przez którego spotka o go to wszystko. To zagadki Grimponda przyprowadzi y go do Wiecznej Rezydencji Królów w poszukiwaniu Czarnego Kamienia Elfów. Musia wiedzie , co go tu czeka, e zamiast Kamienia b dzie tu Asphinx – miertelna pu apka, która go pokona. A dlaczego niby mia o by inaczej, zapyta ponuro sam siebie. Czy Grimpond nie jego w nie nienawidzi jak nikogo innego? Czy nie przechwala si przed Walkerem, e daj c mu to, o co prosi, wysy a go na zgub ? Walker po prostu zszed mu z drogi, aby agodzi ducha. Pod po piesznie na spotkanie mierci, która zosta a mu obiecana, z radosn wiar , e potrafi si obroni przed ka dym z em, jakie mo e napotka . Pami tasz? – strofowa sam siebie. Pami tasz, jaki by pewny siebie? Drgn spazmatycznie, kiedy zap on a w nim trucizna. No dobrze. Ale gdzie teraz by a jego pewno siebie? Ukl z wysi kiem i pochyli si nad otworem w pod odze jaskini, gdzie do ska y przyszpilona by a jego r ka. Móg st d dojrze szcz tki Asphinxa – kamienne cia o w a oplecione na jego w asnym kamiennym ramieniu. Po czeni we dwóch na zawsze, przykuci do ska góry. Zacisn wargi i podci gn r kaw p aszcza. Jego przedrami by o twarde, nieust pliwe, szare a do okcia, a pasma szaro ci posuwa y si w gór , do ramienia. Proces zachodzi powoli, ale nieprzerwanie. Ca e jego cia o obraca o si w kamie . Nie obchodzi mnie, czy tak si stanie, pomy la , poniewa wcze niej umr z g odu. Albo z pragnienia. Albo od trucizny. Pozwoli , eby r kaw opad na swoje miejsce i przykry koszmar tego, czym si stanie. Min o siedem dni. T niewielk ilo jedzenia, któr ze sob przyniós , zjad niemal natychmiast, a reszt wody wypi dwa dni temu. Teraz jego si y gwa townie opada y. Przez wi kszo czasu majaczy . Okresy wiadomo ci stawa y si coraz krótsze. Z pocz tku walczy przeciwko temu, co si dzia o, próbuj c u magii, aby wyp dzi trucizn z cia a i przywróci d i przedrami do ycia. Ale magia ca kowicie go
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
opu ci a. Próbowa uwolni rami z kamiennej pod ogi, my c, e zdo a si w jaki sposób wyrwa . Ale okowy by y mocne. By przekl tym cz owiekiem bez nadziei na uwolnienie. W ko cu wyczerpanie sprawia o, e zapada w sen, a w miar up ywu dni zasypia coraz cz ciej i osuwa si w sen coraz dalej i dalej, trac c ch do przebudzenia. Teraz, kiedy kl cza w ogromie bólu i ciemno ci, chwilowo ocalony od m ki umierania przez g os Grimponda, z przera aj pewno ci zda sobie spraw , e lepiej by by o gdyby znowu zasn . Gwa townie wci gn i wypu ci powietrze, powstrzymuj c swój strach. Nie wolno pozwoli , aby tak si sta o. Nie wolno si poddawa . Zmusi si do my lenia. Doszed do wniosku, e nie za nie, póki b dzie my la . Raz jeszcze prze ledzi w my lach rozmow z Grimpondem. S ysza s owa ducha i ponownie próbowa odgadn ich znaczenie. Opisuj c miejsce, gdzie mo na odnale Czarny Kamie Elfów, Grimpond nie wspomnia o Wiecznej Rezydencji Królów. Czy by Walker doszed po prostu do b dnych wniosków? A mo e celowo zosta wprowadzony w b d? Czy w tym, co us ysza , by a cho odrobina prawdy? My li Walkera rozpierzch y si w pomieszaniu, a umys odmówi wysi ku, jaki mu nakazywa . W rozpaczy zamkn oczy i z ogromnym trudem zmusi si do ponownego ich otwarcia. Jego ubranie by o lodowate i mokre od potu. Zadr . Oddech mia urywany, wzrok przy miony, a prze ykanie sprawia o mu coraz wi ksze trudno ci. Jak mia my le , skoro przeszkadza o mu tyle rzeczy? Chcia tylko si po i... Przerazi si , czuj c, e pokona go pal ca potrzeba snu. Przesun si na kolanach, ocieraj c je do krwi na kamiennym pod u. By mo e troch wi cej bólu powstrzyma mnie przed za ni ciem, pomy la . Mimo to ledwie go odczuwa . Ponownie si zmusi , eby wróci my lami do Grimponda. W wyobra ni us ysza miech widma czerpi cego rado z jego fatalnego po enia. S ysza nawo uj cy go szyderczy g os. Gniew doda mu nieco si . Jest co , co musz sobie przypomnie , pomy la zrozpaczony. Co , co powiedzia mu Grimpond i o czym powinien pami ta . Prosz , nie pozwól mi zasn ! Wieczna Rezydencja Królów nie odpowiedzia a na to rozpaczliwe b aganie. Pomniki pozosta y oboj tne i milcz ce. Góra czeka a. Musz si uwolni ! – krzycza w my lach. A potem przypomnia sobie wizje, a raczej pierwsz z tych, które ukaza mu Grimpond. T , w której sta na chmurze ponad pozosta ymi cz onkami niewielkiej kompanii, która zebra a si w Hadeshornie w odpowiedzi na wezwanie cienia Allanona. , w której oznajmi , e pr dzej obetnie sobie d , ni sprowadzi na powrót druidów, a potem uniós rami , aby pokaza , e naprawd to zrobi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Przypomnia sobie t wizj i rozpozna prawd . Z przera eniem i niedowierzaniem odegna od siebie reakcj , jak to spowodowa o, i pozwoli g owie opa na kamienn posadzk jaskini. Czu , jak zy sp ywaj mu po policzkach i piek w oczy, mieszaj c si z potem. Skuli si w miertelnej udr ce przed tym wyborem. Nie! Nie zrobi tego! Wiedzia jednak, e tak musi by . acz przeszed w przera aj cy w swej gwa towno ci miech i przetoczy si przez pustk grobowca. Walker czeka , a wyga nie, i kiedy zamilk y echa, raz jeszcze spojrza w gór . Jego mo liwo ci si wyczerpa y. Los by przypiecz towany. Wiedzia , e je li teraz si nie uwolni, to nie uczyni tego ju nigdy. Sposób by tylko jeden. Spróbowa pogodzi si z tym faktem, dystansuj c si od wstrz saj cych nim emocji, i si gn po ostatnie rezerwy si y. Przeszuka pod e jaskini, a odnalaz to, czego potrzebowa . By to u amek ska y mniej wi cej o rozmiarach i kszta cie ostrza siekiery, wyszczerbiony z jednej strony i bardzo twardy, gdy wytrzyma upadek z sufitu komnaty, kiedy to, czterysta lat temu, oderwa si od niego w czasie walki Allanona z w em Valgiem. Od amek le w odleg ci dwudziestu stóp, czyli dok adnie poza zasi giem zwyk ego cz owieka. Ale nie dla Walkera. Przywo fragment magii, która mu pozosta a, za wszelk cen usi uj c zachowa spokój i skupienie. Kamie przesun si do przodu o par cali. W ciszy jaskini s ycha by o powolne chrobotanie i szurgot, kiedy si porusza . Napi cie powodowa o, e odczuwa coraz wi ksze zawroty g owy. P on od gor czki i czu narastaj ce md ci. Mimo to wci przysuwa kamie bli ej siebie. Wreszcie od amek znalaz si w zasi gu wolnej d oni Walkera, pozwoli magii ulecie i przez d ugie minuty dochodzi do siebie. Potem wyci gn rami po kamie i mocno zacisn palce wokó niego. Uniós go powoli i odkry , e kamie jest zadziwiaj co ci ki. Tak ci ki, e nie by pewien, czy sam zdo a go unie ... Nie potrafi doko czy tej my li. Nie potrafi my le o tym, co mia niebawem zrobi . Przyci gn od amek ska y do siebie, zapar si mocno kolanami o pod e i uniós kamie nad g ow . Przez jedn chwil waha si , po czym opu ci go z ca ej si y; poczu strach i ból. Uderzy w kamienne rami pomi dzy okciem a nadgarstkiem, wal c z tak si , e targn o ca ym cia em. Ból by tak potworny, e niemal straci przytomno . Krzycza , czuj c kolejne fale przechodz ce przez jego cia o. Mia wra enie, e co od rodka rozdziera go na strz py. Upad , walcz c o oddech, a kamienne ostrze siekiery wypad o z pozbawionych czucia palców. Potem zauwa , e co si zmieni o.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wign si w gór i spojrza na swoje rami . Uderzenie strzaska o kamienn ko czyn . Nadgarstek i d pozosta y przykute do Asphinxa w mroku ukrytej szczeliny w kamiennej pod odze jaskini. Ale reszta by a wolna. Ukl i przez d sz chwil z os upieniem i niedowierzaniem wpatrywa si w szcz tki swego ramienia. Patrzy na cia o powy ej okcia naznaczone pasmami szaro ci i poszarpany kamie , który pozosta poni ej. Rami mia ci kie jak z o owiu i sztywne. Trucizna, która ju w nim by a, kontynuowa a dzie o zniszczenia. W ca ym ciele czu szarpi cy ból. Ale by wolny! Do licha, by wolny! Nagle w komnacie poza nim co si poruszy o. S ycha by o cichy i odleg y szmer, jakby co budzi o si z u pienia. Kiedy Walker zda sobie spraw , co si sta o, poczu ch ód w dku. Krzyk zamar mu w gardle. Komnata za nim to przecie Zgromadzenie, a to w nie tam niegdy w Valg, stra nik mierci. I mo e wci yje. Walker podniós si na nogi, czuj c nag y zawrót g owy. Nie zwróci na niego uwagi, podobnie zreszt jak na ból i zm czenie, i poku tyka w kierunku ci kich, obitych stal drzwi wej ciowych. Maksymalnie skupiony odci si od wszystkich otaczaj cych go d wi ków, koncentruj c wszystkie si y na przej ciu przez jaskini do korytarza znajduj cego si poza ni . Wiedzia , e je li w yje i znajdzie go tutaj, b dzie sko czony. Mia szcz cie. Gad nie wy oni si z ciemno ci. Nic si nie pojawi o. Walker dotar do drzwi prowadz cych z grobowca i rzuci si w ciemno poza nimi. W jego umy le nie pozosta jasny obraz tego, co wydarzy o si pó niej. W jaki sposób przeby drog powrotn przez Wieczn Rezydencj Królów, min banshee, których wycie doprowadza o ludzi do szale stwa, i sfinksy zdolne spojrzeniem obróci cz owieka w kamie . S ysza zawodzenie banshee, czu pal ce spojrzenia sfinksów i odczu wyra nie gro staro ytnej magii góry, kiedy próbowa a go schwyta w pu apk , aby uczyni z niego kolejn swoj ofiar . Mimo to uciek . Chroni a go jakby tarcza resztek determinacji, kiedy wybiera drog . elazna wola po czona ze zm czeniem, bólem i niemal szale stwem okrywa a go niczym ochronny pancerz. By mo e równie magia przysz a mu z pomoc . To mo liwe, pomy la . W ko cu by a ona nieustaj tajemnic . By a nieprzewidywalna. Z trudem par naprzód poprzez niemal zupe ne ciemno ci i fantasmagoryczne obrazy. Min skalne ciany, które niebezpiecznie zamyka y si wokó niego, i g bokie tunele, w których nic nie widzia ani nie s ysza , a w ko cu by wolny. Na zewn trz wynurzy si o wczesnym wicie. S oneczne wiat o s cz ce si z nieba
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zasnutego grub warstw chmur by o ch odne i blade. Poprzedniej nocy szala a burza i deszcz ci gle jeszcze pada . Skierowa si górskim szlakiem w dó , w stron po udniowych równin, niczym zranione dziecko trzymaj c chore rami pod p aszczem. Ani razu nie obejrza si za siebie. By w stanie tylko patrze przed siebie i tylko dlatego trzyma si na nogach, e postanowi si nie poddawa . Ledwie czu w asne cia o, jedynie – ból spowodowany trucizn . Szed , jak gdyby szarpa y go niewidzialne sznurki przymocowane do jego ko czyn. Czarne w osy powiewa y dziko na wietrze, smagaj c i ch oszcz c jego blad twarz, a wzrok przys oni y mu zy. Kiedy wy oni si z szaro ci i mg y, wygl da jak szalony strach na wróble. Mroczny Stryj. S ysza w my lach szept Grimponda i jego radosny miech. Zupe nie straci poczucie czasu. Nik e promienie s ca nie zdo y rozproszy burzowych chmur i dzie pozosta bezbarwny i nieprzyjemny. Szlaki pojawia y si i znika y – nie ko cz ca si procesja ska , w wozów, kanionów i spadków. Walker nie zwa na nic. Wiedzia tylko, e schodzi coraz ni ej, usi uj c wydosta si spomi dzy ska , z powrotem do wiata, który tak nierozwa nie opu ci . Wiedzia , e próbuje ocali asne ycie. By rodek dnia, kiedy w ko cu zszed z wysokich szczytów w dolin Shale. Obszarpany i zataczaj cy si ludzki strz p. By tak os abiony gor czk , e przeby pó drogi, potykaj c si na poszarpanej, l ni co czarnej Skale stanowi cej pod e doliny, zanim si zorientowa , gdzie jest. Kiedy w ko cu zobaczy dolin , si y go opu ci y. Upad zapl tany we w asny p aszcz, czuj c, jak ostre skalne kraw dzie wbijaj si w skór na jego d oniach i twarzy. Le tak, twarz do ziemi, wyczerpany i oboj tny na te uk ucia. Po pewnym czasie zacz si czo ga w kierunku agodnej toni jeziora, z ogromnym bólem pokonuj c ka dy cal drogi i wlok c pod sob rami zako czone skamienia ym kikutem. W malignie wydawa o mu si logiczne, e gdyby zdo dotrze do brzegów Hadeshornu i zanurzy w nim okaleczone rami , to miertelne wody mog yby zneutralizowa dzia anie zabijaj cej go trucizny. Za enie by o nonsensowne, ale Walker Boh w swoim szale stwie uzna je za sposób na prze ycie. Jednak nawet tak niewielki wysi ek pokona go. Zbyt s aby, aby przeby wi cej ni par jardów, zapad w nie wiadomo . Ostatnim, co pami ta , by a niezwyk a ciemno , jak na rodek dnia. wiat by miejscem cieni. Zasn i we nie ujrza nadchodz cy ku niemu cie Allanona, który wyrós z wrz cej kipieli wód Hadeshornu, mroczny i tajemniczy, wy aniaj cy si z piekie ycia po yciu, do których przynale . Wyci gn d onie do Walkera, podniós go na nogi, tchn w niego nowe si y i przywróci jasno my li i spojrzenia. Widmowy, pó przezroczysty, unosi si ponad mrocznymi, zielonkawymi wodami, a mimo to jego dotyk by
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zadziwiaj co ludzki. „Mroczny Stryj”. W ustach cienia s owa te nie brzmia y tak szyderczo i nienawistnie jak wtedy, kiedy wymawia je Grimpond. Okre la y jedynie, kim i czym jest Walker. „Dlaczego nie przyj zadania, które ci wyznaczy em?” Walker usi owa odpowiedzie gniewnie, ale wydawa o si , e nie Potrafi znale ów. „Jeste bardzo potrzebny, Walkerze. Nie ja ci potrzebuj , ale cztery krainy i ich ludy, rasy nowego wiata. Je li nie przyjmiesz mojego zadania, nie ma dla nich nadziei”. ciek Walkera nie mia a granic. Sprowadzi na powrót druidów, którzy ju nie istnieli, i odnale zaginiony Paranor? Jasne, pomy la Walker w odpowiedzi. Jasne, cieniu Allanona. Zabior moje okaleczone cia o na poszukiwanie tego, czego pragniesz, moje zatrute rami , chocia jako umieraj cy nie mam szans pomóc komukolwiek, mimo to... „Przyjmij to, Walkerze. Nie przyjmujesz. Poznaj prawd o sobie i swoim przeznaczeniu”. Walker nie zrozumia . „Pokrewie stwo z tymi, którzy odeszli przed tob , którzy poj li znaczenie akceptacji. Oto, czego ci brak”. Walker zadr , przerywaj c wizj ze swego snu. Si y go opu ci y. Upad na brzegu Hadeshornu, otulony strachem i zdumieniem niczym kocem. Czu si tak zagubiony, e wydawa o mu si niemo liwe, aby kiedykolwiek móg si ponownie odnale . – Pomó mi, Allanonie – b aga zrozpaczony. Cie zawis bez ruchu w powietrzu ponad jego g ow , nieziemski i eteryczny na tle zimowego nieba i nagich szczytów, unosz cy si niczym widmo mierci przyby e po now ofiar . Walker pomy la nagle, e pozosta a mu ju tylko mier . – Pragniesz, ebym umar ? – zapyta z niedowierzaniem. – Czy tego ode mnie dasz? Cie si nie odezwa . – Czy wiedzia , e spotka mnie to wszystko? – Walker wyci gn rami przed siebie: kamienny kikut i zatrute cia o powy ej. Cie wci milcza . – Dlaczego mi nie pomo esz? – j kn Walker. „Dlaczego mi nie pomo esz”. owa odbi y si ostrym echem w jego umy le, nagl ce i pe ne mrocznych znacze . Ale nie on je wypowiedzia , lecz Allanon.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Potem cie nagle zal ni w powietrzu i rozwia si . Wody Hadeshornu buchn y par , zasycza y, zakot owa y si w ciekle i ponownie ucich y. Wsz dzie wokó powietrze by o zamglone i mroczne, wype nione duchami i szalonymi wyobra eniami. By o to miejsce, gdzie ycie i mier spotyka y si na rozstajnych drogach nie wypowiedzianych pyta i nie rozwi zanych zagadek. Walker Boh widzia je tylko przez chwil , wiadomy, e to nie sen, lecz jawa, i nagle zda sobie spraw , e by mo e wszystko, co widzi, wcale nie jest snem. Wkrótce wszystko znikn o, a on pogr si w czer . Kiedy ponownie si obudzi , kto pochyla si nad nim. Walker zobaczy go poprzez zas on gor czki i bólu – chud , patykowat posta w szarych szatach o w skiej twarzy, rzadkiej bródce i takich samych w osach. Posta przygarbi a si nad nim niczym stwór, który chce wyssa ze resztki ycia. – Walker? – wyszepta cicho nieznajomy. To by Coglin. Walker prze kn , pokonuj c sucho w gardle, i z wielkim trudem usi owa si podnie . Ci ar ramienia ci gn go w dó , z powrotem na ziemi . D onie starca szuka y czego po omacku pod p aszczem okrywaj cym Walkera, a odnalaz y kamienny kikut. Walker us ysza , jak tamten gwa townie wci ga powietrze. – Jak mnie... znalaz ? – zdo wykrztusi . – Allanon – odpowiedzia Coglin szorstkim g osem, w którym s ycha by o gniew. Walker westchn . – Jak d ugo ja...? – Trzy dni. Nie wiem, jakim cudem jeszcze yjesz. Nie mia szans. – adnych – zgodzi si z nim Walker i si gn impulsywnie, aby u cisn przybysza. Znajomy dotyk i zapach cia a starego sprawi y, e do oczu nap yn y mu zy. – Nie s dz ... Mia em umrze ... teraz. Coglin odwzajemni u cisk. – Nie, Walkerze. Jeszcze nie. Potem stary podniós go na nogi, ci gn c w gór z si , o jak Walker nigdy by go nie podejrzewa , i przytrzymywa , kiedy obaj skierowali si na po udniowy kraniec doliny. Znowu by wit. Na bezchmurnym wschodnim horyzoncie wschodz ce s ce ni o z otem, a powietrze wype nia a cisza i oczekiwanie na jego nadej cie. – Trzymaj si mnie – upomina Coglin, prowadz c Walkera po pokruszonej, czarnej skale. – Czekaj na nas konie i pomoc. Trzymaj si mocno. I Walker Boh rozpaczliwie trzyma si ukochanego ycia.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
III Coglin zaprowadzi Walkera do Storlock. Nawet na ko skim grzbiecie, z Walkerem przywi zanym do siod a, ca a podró trwa a a do zmroku. Ze Smoczych Z bów zeszli prosto w dzie pe en ciep a i s onecznego wiat a, skr cili na wschód, przecinaj c równin Rabb, i skierowali si w stron Estlandii, w lasy rodkowego Anaru i legendarnego miasteczka Storów. Niemal przez ca y czas Walker pozostawa przytomny, aczkolwiek udr czony bólem i poch oni ty my lami o mierci. Mimo to jednak ani przez chwil nie by ca kowicie pewny, gdzie jest i co dzieje si wokó niego. Czu jedynie ko ysanie ko skiego grzbietu i s ysza nieustanne zapewnienia Coglina, e wszystko b dzie dobrze. Nie wierzy , e Coglin mówi prawd . Storlock sta o ciche, ch odne i spokojne w cieniu drzew. Po spiekocie i pyle równiny wydawa o si rajem. Czyje d onie wyci gn y si , aby ci gn Walkera z siod a i uwolni go od zapachu potu, ko ysania i uczucia, e w ka dej chwili musi by przygotowany na spotkanie ze mierci , która czeka tylko, eby go pochwyci . Nie wiedzia , dlaczego jeszcze yje. Nie potrafi znale uzasadnienia. Wokó niego zebra y si bia o odziane postacie, podtrzymuj c go i ci gaj c z siod a. Byli to Storowie, gnomy uzdrowiciele. Ka dy zna Storów. To w ich posiadaniu znajdowa a si najbardziej zaawansowana we wszystkich krainach wiedza o uzdrawianiu. Niegdy uczy si u nich Wil Ohmsford i jako jedyny z Sudlandii zosta uzdrawiaczem. To Storowie uleczyli She Ohmsforda po bitwie w Wolfsktaag. Do nich tak e przywieziono Para zaka onego przez wied miny trucizn na Starych Bagniskach. To Walker go przywióz , a teraz on sam mia zosta uleczony. Ale Walker nie wierzy , e tak si stanie. Uniesiono mu do ust kubek i powoli wlano do gard a jaki dziwny p yn. Ból zel niemal natychmiast, a Walker poczu narastaj senno . Sen dobrze mi zrobi, pomy la nagle zaskoczony. Powita go z rado ci . Wniesiono go do Centrum, g ównego o rodka medycznego, i u ono na ku w jednym z tylnych pokoi, w którym przez tkanin zas on wida by o las – cian ciemnych pni ustawionych na stra y. Rozebrano go, opatulono w koce, podano jeszcze co gorzkiego i gor cego do picia i pozwolono mu zasn . Uczyni to niemal natychmiast. Sen obni gor czk i oddali zm czenie. Pozosta ból, ale jakby odleg y i dotycz cy kogo innego. U si na ciep ym i wygodnym pos aniu i nawet sny nie by y w stanie przedrze si przez t chwil wytchnienia, tworz wokó Walkera jakby ochronn
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tarcz . Nie m czy y go adne wizje i nie budzi y adne mroczne my li. Zapomnia o Allanonie i Coglinie. Udr ka spowodowana utrat d oni rozpaczliwe próby ucieczki przed Asphinxem, Wieczna Rezydencja Królów i przera aj ce poczucie, e nie ma ju adzy nad w asnym losem – wszystko to pogr o si w niepami ci. Zapanowa spokój. Nie wiedzia , jak d ugo spa , nie wiadomy up ywu czasu, w drówki s ca po niebosk onie i tego, e noc ju dwukrotnie przechodzi a w dzie . Kiedy ponownie zacz si budzi , wyp ywaj c z ciemno ci wypoczynku poprzez krain pó snu, nieoczekiwanie pojawi y si wspomnienia z ch opi cych lat. Male kie fragmenty ycia z czasów, kiedy po raz pierwszy uczy si , jak radzi sobie z frustracj i ciekawo ci odkrywania, kim i czym jest. Wspomnienia by y wyra ne i jasne. Kiedy po raz pierwszy uczy si magii, by jeszcze dzieckiem, dlatego nawet nie nazywa jej magi . W ogóle jej nie nazywa . Wierzy , e podobna moc jest czym zwyczajnym i powszechnym. My la , e jest taki sam jak wszyscy. Mieszka zreszt ze swym ojcem Kennerem i matk Risse w Hearthstone w puszczy Darklin, gdzie nie by o innych dzieci, z którymi móg by si porównywa . To przysz o pó niej. Matka powiedzia a mu, e to, co potrafi, jest niezwyk e i ró ni go od innych dzieci. Ci gle jeszcze widzia jej twarz, kiedy próbowa a mu to wyja ni . Napi te, drobne rysy, uderzaj co bia a skóra na tle czarnych jak w giel w osów, które splata a w warkocze, zdobi c je kwiatami. Wci s ysza jej cichy, wdzi czny g os. Risse. Jak e g boko j kocha . Ona sama nie w ada a magi . By a z rodu Bohów, a magia pochodzi a ze strony jego ojca, od Ohmsfordów. Powiedzia a mu o tym, sadzaj c go przed sob pewnego cudownego jesiennego dnia, kiedy powietrze wype nia zapach spadaj cych li ci i palonego drewna. U miecha a si pocieszaj co, bez powodzenia próbuj c ukry przed nim zmieszanie i niepokój, który odczuwa a. To by a jedna z tych rzeczy, na które czasem pozwala a mu magia. Móg widzie , co czuj inni. Nie wszyscy, ale z matk udawa o si to prawie zawsze. – Magia czyni ci kim szczególnym, Walkerze – powiedzia a. – To dar, o który musisz si troszczy i piel gnowa go. Wiem, e pewnego dnia dokonasz z jego pomoc czego wspania ego. Rok pó niej zmar a, pokonana przez gor czk , na któr nie umia znale lekarstwa nawet jej ogromny talent uzdrowicielki. Mieszka zatem ci gle z ojcem, a dar, w którego b ogos awie stwo tak wierzy a, szybko si rozwin . Magia dawa a mu ró ne mo liwo ci. Obdarzy a go intuicj . Odkry , e cz sto potrafi wyczu co w ludziach, zanim mu o tym powiedz : zmiany nastroju
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i nastawienia, emocje, których nie chcieli ujawnia , ich opinie i pomys y, potrzeby i nadzieje, a nawet motywy ich dzia ania. W Hearthstone zawsze byli jacy go cie – przeje aj cy t dy podró ni, w drowni kramarze, handlarze, traperzy, my liwi, a nawet tropiciele – nie musieli nic mówi , a i tak Walker wiedzia o nich wszystko. Mówi im o tym. Ujawnia swoj wiedz . To by o jak gra i uwielbia bawi si w ten sposób. Niektórych to jednak przera o i ojciec zabroni mu tego. Walker pos ucha , ale odkry wtedy now , o wiele ciekawsz umiej tno , a mianowicie, e potrafi porozumiewa si z le nymi zwierz tami, z ptakami i rybami, a nawet z ro linami. Potrafi wyczu , co my i czuj , tak samo, jak to robi z lud mi, aczkolwiek ich uczucia i my li by y bardziej ograniczone i obraca y si wokó najbardziej yciowych kwestii. Znika na ca e godziny, w czasie których odbywa wycieczki i uczy si , prze ywa w wyobra ni przygody i wyrusza na poszukiwawcze i badawcze wyprawy. Bardzo szybko zacz nazywa siebie „badaczem ycia”. Z czasem stawa o si widoczne, e intuicja Walkera ma mu równie pomóc w przyswajaniu szkolnej wiedzy. Zacz czyta ksi ki z biblioteki ojca, kiedy tylko si nauczy , e litery alfabetu tworz s owa na wystrz pionych stronach ojcowskich ksi g. Bez wysi ku opanowa matematyk , a nauki przyrodnicze pojmowa intuicyjnie. Nic niemal nie trzeba mu by o wyja nia . W jaki sposób wydawa si rozumie istot rzeczy. Jego szczególn pasj sta a si jednak historia. Pami do faktów, miejsc, wydarze i ludzi mia wprost fenomenaln . Zacz samodzielnie sporz dza notatki, zapisuj c wszystko, czego si nauczy , aby zgromadzi wiedz , któr w przysz ci podzieli si z innymi. Im bardziej dorasta , tym bardziej wydawa o si zmienia podej cie ojca do Walkera. Pocz tkowo odsuwa od siebie podejrzenia, pewny, e si myli. Odczucie jednak trwa o dalej. W ko cu zapyta ojca wprost i Kenner – wysoki, szczup y m czyzna o szybkich ruchach i du ych, inteligentnych oczach, j ka a z ca ych si staraj cy si przezwyci wad i zr czny rzemie lnik – przyzna mu racj . Kenner sam nie w ada magi . Zauwa pewne jej oznaki, kiedy by m ody, ale znikn y wkrótce po wyj ciu z ch opi cych lat. Tak samo sta o si z jego ojcem i ojcem jego ojca przed laty, i ka dym Ohmsfordem, którego zna , a do czasów Brin. Ale wygl da o na to, e z Walkerem jest inaczej. Magia Walkera wydawa a si przybiera na sile. Kenner powiedzia mu, e si boi, i jego umiej tno ci w ko cu nim zaw adn , e rozwin si a do punktu, gdzie nie dzie ju w stanie przewidzie ani kontrolowa ich skutków. Przyzna jednak, tak samo jak Risse, e nie powinien ich t umi , e magia jest darem, który zawsze ma jaki szczególny cel. Wkrótce potem opowiedzia Walkerowi dzieje magii w rodzie Ohmsfordów.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Opowiedzia mu o druidzie Allanonie i Brin – dziewczynie z Shady Vale i o tajemniczej obietnicy, któr druid jej przekaza . Walker mia dwana cie lat, kiedy us ysza t opowie . Chcia wiedzie , co to by a za obietnica, ale ojciec zna tylko t histori , która kr a w rodzie Ohmsfordów. – Ona objawia si w tobie, Walkerze – powiedzia . – A ty z kolei przeka esz j swoim dzieciom, a one swoim, a pewnego dnia oka e si potrzebna. Oto twoje dziedzictwo. – Ale jaki po ytek z dziedzictwa, które nie s y adnemu celowi? – Walker domaga si odpowiedzi. – Magia zawsze ma jaki cel – odpowiedzia Kenner. – Nawet je li go nie pojmujemy. Ledwie rok pó niej, kiedy Walker, zostawiaj c za sob dzieci stwo, wchodzi w wiek m odzie czy, magia ujawni a, e ma jeszcze inn , ciemniejsz stron . Walker odkry , e potrafi by si niszcz . Czasami, przewa nie kiedy by z y, jego emocje przekszta ca y si w energi . Kiedy tak si dzia o, by w stanie rzuca przedmiotami i niszczy je, nie dotykaj c ich. Czasami potrafi wezwa kszta t ognia. Nie by to zwyczajny ogie . Nie p on jak zwykle i mia inny kolor – odcie kobaltu. Niewiele te robi sobie z tego, co Walker próbowa z nim uczyni . Dzia wedle swojej woli i ca e tygodnie zaj o ch opcu nauczenie si , jak go opanowa . Próbowa to ukry przed ojcem, ale ten i tak si dowiedzia , tak jak w ko cu dowiadywa si wszystkiego o swoim synu, aczkolwiek niewiele mówi na ten temat. Walker czu , e dystans mi dzy nimi powi ksza si coraz bardziej. Walker by niemal m czyzn , kiedy ojciec postanowi odes go z Hearthstone. Zdrowie Kennera Ohmsforda pogarsza o si stale przez ostatnie kilka lat. Silne niegdy cia o wycie czy a choroba. Opu ci dworek, który od narodzin by domem Walkera, i zabra ch opca do Shady Vale, aby zamieszka z reszt rodziny Ohmsfordów – Jaralanem, Miriann oraz ich synami, Parem i Collem. Dla Walkera Boha przeprowadzka okaza a si najgorsz rzecz , jaka kiedykolwiek go spotka a. Shady Vale, cho troch wi ksze od wioskowej osady, po Hearthstone wydawa o si ciasne. Tam wolno by a nieograniczona – tutaj napotka granice, których nie móg przekracza . Walker nie przywyk do tak wielu ludzi wokó siebie i wygl da o na to, e nie potrafi znale swojego miejsca w nowym otoczeniu. Wymagano, aby ucz szcza do szko y, ale nie by o nic, czego móg by si tam nauczy . Nauczyciel i inne dzieci nie lubili go i nie ufali mu. By obcy, zachowywa si inaczej ni oni, wiedzia zdecydowanie zbyt wiele i dlatego szybko postanowili, e nie chc mie z nim nic
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wspólnego. Magia sta a si pu apk , której nie potrafi unikn . Objawia a si we wszystkim, co czyni , i kiedy zda sobie spraw , e powinien si z ni kry , by o ju na to za pó no. Kilka razy oberwa , poniewa nie móg si broni . Przera a go my l, co mog oby si wydarzy , gdyby uwolni ogie . Po nieca ym roku ycia w miasteczku jego ojciec zmar . Walker owa , e on tak e nie umar . Dalej mieszka z Jaralanem i Miriann Ohmsfordami. Byli dla niego dobrzy i rozumieli trudno ci, które napotyka , poniewa ich w asny syn – Par, zacz w nie ujawnia oznaki w asnej magii. Par by potomkiem Jaira Ohmsforda, brata Brin. Obie strony rodu przekazywa y magi swych przodków dalszym pokoleniom latami po mierci Allanona, tak wi c pojawienie si magii Para nie by o zupe nie nieoczekiwane. W dodatku jego magia nie by a tak skomplikowana i nieprzewidywalna, przejawiaj c si ównie w umiej tno ci ch opca stwarzania za pomoc g osu obrazów, które wygl da y jak ywe. Par by wtedy jeszcze ma y – mia pi czy sze lat i niewiele rozumia z tego, co si z nim dzieje. Coll nie by jeszcze wystarczaj co silny, aby broni brata, tak wi c Walker wzi ch opca pod swoje skrzyd a. Wydawa o si to zreszt naturalne. W ko cu tylko Walker potrafi zrozumie , czego do wiadcza Par. Jego relacje z Parem zmieni y wszystko. Da y mu co , na czym móg si skupi . Zamiast martwi si o w asne prze ycie, zyska cel. Mnóstwo czasu sp dza z Parem, pomagaj c mu przywykn do obecno ci magii w jego ciele. Doradza , jak jej u ywa , udziela niezb dnych przestróg i uczy stosowania koniecznych rodków ochronnych. Próbowa nauczy ch opca, jak radzi sobie ze strachem i niech ci ludzi, którzy nie zechc go zrozumie . Sta si mentorem Para. Ludzie z Shady Vale zacz li nazywa go Mrocznym Stryjem. Zacz o si od dzieci. Oczywi cie nie by wujem Para. Nie by niczyim wujem. Ale w oczach mieszka ców miasteczka z nikim nie czy y go wyra ne wi zy krwi. Nikt naprawd nie rozumia stosunków, jakie wi za y go z Jaralanem i Miriann , tak wi c mogli przypisa mu wszystko. W ka dym razie przydomek ten przylgn do niego. Walker by wtedy wysokim m odzie cem o bladej skórze, najwidoczniej odpornej na dzia anie s ca, i czarnych w osach swojej matki. Wygl da jak widmo. Dla dzieci z Shady Vale móg by nocnym stworem, który nigdy nie widzia wiat a dnia, a jego stosunek do Para by dla nich niezrozumia y i okryty tajemnic . Tak wi c zosta Mrocznym Stryjem – znawc magii, obcym, dziwacznym, zamkni tym w sobie m odzie cem, którego intuicja i umiej tno ci stawia y go poza nawiasem ich spo eczno ci. Przydomek ten mimo wszystko zwi kszy pewno siebie Walkera. Zacz si uczy , jak radzi sobie z podejrzliwo ci i nieufno ci . Nie atakowano go wi cej. Odkry , e jest
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
w stanie odsun od siebie wszystkie ataki jedynie spojrzeniem lub nawet pozycj cia a. Potrafi wykorzysta magi jako ochronn tarcz . Zauwa równie , e potrafi przekaza do pod wiadomo ci ludzi uczucie ostro no ci i przezorno ci, powstrzymuj c tym samym ich gwa towne zamiary. Ca kiem nie le zacz radzi sobie z powstrzymywaniem bójek pomi dzy innymi. Niestety, wszystko to oddala o go tylko coraz bardziej od ludzi. Doro li i starsza m odzie zostawiali go w spokoju, a dzieci zacz y zachowywa przyjacielski dystans. Walker nigdy nie czu si szcz liwy w Shady Vale. Nieufno i strach nie znikn y, ukrywane jedynie pod wymuszonymi u miechami, zdawkowym skinieniem g owy i uprzejmo ci mieszka ców, Która pozwala a mu istnie w ród nich, ale nie zdoby ich akceptacj . Walker wiedzia , e to magia jest przyczyn jego k opotów. Ojciec matka mogli uwa j za dar, ale on nie. I nigdy nie b dzie. Magia by a przekle stwem i mia niezachwian pewno , e b dzie go ciga a do grobu. Z chwil , kiedy osi gn wiek m ski, Walker postanowi powróci do Hearthstone, do domu, który wspomina z tak czu ci , jak najdalej od ludzi z Vale, ich nieufno ci i podejrzliwo ci, jak najdalej od poczucia obco ci, które wywo ywali swoim zachowaniem. Par radzi sobie ju doskonale, tak wi c Walker nie musia si d ej o niego troszczy . Zreszt Par by mieszka cem Vale, akceptowanym w przeciwie stwie do Walkera. Co wi cej, jego podej cie do magii by o zupe nie inne. Par nigdy si nie waha . Chcia wiedzie wszystko, co mo e uczyni magia. Nie obchodzi o go, co my inni. Potrafi machn na to r . Walker nigdy tego nie umia . Im bardziej dorastali, tym bardziej ich drogi si rozchodzi y. Walker wiedzia , e to nieuniknione. Czas mu by o rusza w drog . Jaralan i Mirianna nalegali, aby zosta , ale jednocze nie te rozumieli, e nie jest to mo liwe. Siedem lat po swoim przybyciu Walker Boh opu ci Shady Vale. Przyj w tym czasie nazwisko swej matki, odrzucaj c z pogard miano Ohmsfordów, poniewa tak mocno wi za o go z dziedzictwem magii, której teraz nienawidzi . Powróci do Darklin, z powrotem do Hearthstone, czuj c si jak trzymane w klatce dzikie zwierz , które wypuszczono na wolno . Teraz pozostawia za sob owe bolesne wi zy, razem z yciem, które wiód w Shady Vale. Postanowi ju nigdy nie u ywa magii. Obieca te sobie, e przez reszt ycia b dzie si trzyma z daleka od wiata ludzi. Trwa w postanowieniu przez niemal rok. A potem pojawi si Coglin i wszystko si zmieni o... Pó sen przemieni si nagle w wiadomo i wspomnienia Walkera odp yn y. Poruszy si w cieple pos ania i otworzy oczy, mrugaj c powiekami. Przez chwil nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
móg sobie u wiadomi , gdzie si znajduje. Pokój wype nia o wiat o dnia, mimo pochmurnej obecno ci skupiska le nych drzew tu za zas oni tymi oknami. Pokoik by niewielki, schludny i niemal pozbawiony mebli. Przy ku sta o tylko krzes o i stolik. Poza tym by jeszcze wazon z kwiatami, miska z wod i ubranie u one na stole. Drzwi do pokoju by y zamkni te. Storlock. To tu si znajdowa . Tutaj przywióz go Coglin. I wtedy przypomnia sobie powód swojego przybycia. Ostro nie wyci gn okaleczone rami spod przykrycia. Ból by teraz niewielki, ale pozosta ci ar kamienia i odr twienie. Zagryz wargi. Czu z i udr , kiedy próbowa poruszy r . Nic si nie zmieni o poza tym, e ból zel . W miejscu, gdzie roztrzaska przedrami , by wci kamienny kikut. Pasma szaro ci, którymi trucizna pi a si wzd ramienia, równie nie znikn y. Wsun rami z powrotem pod koc, eby na nie nie patrze . Storowie nie s w stanie go uleczy . Jakakolwiek by aby natura trucizny, któr wstrzykn mu Asphinx, Storowie nic na ni nie poradz . A je li Storowie nie potrafi go uleczy – Storowie, którzy s najlepszymi uzdrowicielami w czterech krainach... Ogarn a go rozpacz i wybuchn szlochem. Po godzinie drzwi si otworzy y i wszed Coglin – intruz, którego obecno czyni a cisz jeszcze bardziej niezno . – Walkerze – przywita si cicho. – Nie mog mnie uratowa , prawda? – zapyta Walker bez ogródek, czuj c przemo rozpacz. Starzec zastyg przy jego ku. – yjesz, czy nie? – odpowiedzia . – Nie baw si ze mn w s owne gierki. Cokolwiek zrobili, nie usun o to trucizny. Czuj to. By mo e yj , ale nie na d ugo. Popraw mnie, je li si myl . Coglin milcza przez chwil . – Nie mylisz si . Trucizna nadal jest w twoim ciele. Nawet Storowie nie maj rodków, aby j usun czy powstrzyma jej rozprzestrzenianie. Ale spowolnili ten proces, zmniejszyli ból i dali ci czas. To wi cej, ni mog em oczekiwa , bior c pod uwag charakter i rozleg rany. Jak si czujesz? – Jak umieraj cy. A co my la ? – Walker u miechn si z gorycz . – Ale umieraj cy wygodnie. Przez chwil spogl dali na siebie bez s owa. Potem Coglin podszed do krzes a i opad na nie – t umoczek starych ko ci, obola ych stawów i pomarszczonej, br zowej skóry.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Opowiedz, co ci si przydarzy o, Walkerze – powiedzia . Walker spe ni pro . Opowiedzia o czytaniu starodawnych, oprawnych w skór Kronik druidów, które przywióz mu Coglin, i o tym, jak dowiedzia si o Kamieniach Elfów. Jak postanowi szuka porady u Grimponda, wys ucha zagadek i do wiadczy wizji, a potem zdecydowa , e musi uda si do Wiecznej Rezydencji Królów. Opowiedzia , jak odnalaz sekretn komor oznaczon runami w pod odze Grobowca i jak wreszcie zosta uk szony i zatruty przez Asphinxa, którego pozostawiono tam, aby schwyta go w pu apk . – Pewnie, aby schwyta kogokolwiek – zauwa Coglin. Walker spojrza na niego ostro, a w jego ciemnych oczach zap on gniew i niedowierzanie. – A co ty o tym wiesz, Coglinie? Czy grasz w t sam gr co druidzi? A Allanon? Czy Allanon wie... – Allanon nic nie wie – przerwa mu Coglin, odsuwaj c od siebie oskar enia, zanim zosta y wypowiedziane do ko ca. Stare oczy l ni y pod ci gni tymi brwiami. – Podj si na w asn r rozwi za zagadki Grimponda. Ostrzega em ci wiele razy, e ta kreatura znajdzie sposób, eby ci zgubi . Sk d Allanon móg by wiedzie o twoich tarapatach? Zbyt wiele spodziewasz si po cz owieku, który nie yje od trzystu lat. Zreszt nawet kiedy jeszcze , jego magia nigdy nie przenikn a tego, co okrywa ca unem Wieczn Rezydencj Królów. Z chwil , kiedy wszed do jej wn trza, by dla niego stracony. Dla mnie tak e. A do chwili, kiedy wynurzy si ponownie i upad przy Hadeshornie, kiedy by w stanie odkry , co si sta o, i wezwa mnie na pomoc. Przyby em tak szybko, jak tylko mog em, ale i tak zaj o mi to trzy dni. – Uniós jedn i wycelowa w Walkera patykowaty palec. – Czy zastanawia si mo e, dlaczego jeszcze yjesz? Dlatego, e Allanon znalaz sposób, aby utrzyma ci przy yciu; po raz pierwszy, dopóki ja nie przyb , a drugi raz, dopóki Storowie si tob nie zajm ! Pomy l o tym troch , zanim zaczniesz pochopnie kogo obwinia ! Wbi spojrzenie w Walkera, a ten nie pozosta mu d ny. Jednak to on pierwszy odwróci wzrok, zbyt udr czony, aby wytrzyma konfrontacj . – Akurat w tej chwili trudno mi uwierzy komukolwiek – o wiadczy bez przekonania. – Nie pami tam, eby kiedykolwiek by o ci atwo – prychn wcale nieug askany Coglin. – Ju dawno temu twoje serce obróci o si w kamie , Walkerze. Przesta wierzy w cokolwiek, a pami tam czasy, kiedy by o inaczej. Umilk i w pokoiku zapanowa a cisza. Walker zda sobie spraw , e przez chwil powróci my lami do czasów, o których mówi starzec. Czasów, kiedy Coglin ujrza
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Walkera po raz pierwszy i zaproponowa , e poka e mu, w jaki sposób magia mo e zosta wykorzystana. Coglin mia racj . Wtedy nie by taki zgorzknia y. Wype nia a go nadzieja. Ma o brakowa o, a wybuchn by miechem. To by o tak dawno. – Mo e móg bym u w asnej magii, eby odegna trucizn z mego cia a – zastanawia si cicho. – Kiedy wróc do Hearthstone i wypoczn . Brin Ohmsford mia a tak moc. Coglin przymkn oczy i wygl da na zamy lonego. S kate d onie zacisn mocno w fa dach opo czy. Wygl da o na to, e próbuje podj jak decyzj . Walker czeka przez chwil , a w ko cu zapyta : – Co sta o si z innymi: Parem, Collem i Wren? Coglin nie podniós wzroku. – Par wyruszy na poszukiwanie miecza, a m ody Coll razem z nim. Wren szuka elfów. Przyj li zadanie, które wyznaczy im Allanon – spojrza w gór . – A ty, Walkerze? Walker wbi w niego spojrzenie, uznaj c pytanie zarówno za k opotliwe, jak i absurdalne, rozdarty pomi dzy sprzecznymi uczuciami niedowierzania i niepewno ci. Niegdy nie waha by si udzieli odpowiedzi. Raz jeszcze pomy la o tym, o co prosi go Allanon: odnale zaginiony Paranor i przywróci panowanie druidów. Niedorzeczne i niemo liwe przedsi wzi cie – tak wtedy my la . Przekonywa wszystkich, e to niepotrzebne ryzyko. Nie we mie udzia u w takim idiotyzmie, oznajmi Parowi, Collowi, Wren i reszcie niewielkiej kompanii, która przyby a z nim do doliny Shale. Nienawidzi druidów za ich manipulowanie rodem Ohmsfordów. Nie b dzie kukie w ich r kach. Taki by wtedy pewny, taki zuchwa y! Pr dzej odetnie sobie d , ni znowu ujrzy powracaj cych druidów, o wiadczy . I utrata d oni by a cen , której od niego za dano. Lecz czy ta strata naprawd przekre li a jak kolwiek mo liwo powrotu Paranoru i druidów? Czy by ostatecznym argumentem by o to, co teraz zamierza uczyni ? Wiedzia , e Coglin przygl da mu si , z niecierpliwo ci oczekuj c odpowiedzi. Walker utkwi spojrzenie w starcu, ale nie widzia go. My la o Kronikach druidów i Czarnym Kamieniu Elfów. Gdyby nie wyruszy na jego poszukiwanie, nie utraci by oni. Dlaczego wi c poszed ? Ciekawo , pomy la . Ale to by a najprostsza odpowied i zdawa sobie spraw , e zbyt atwa. W ka dym razie, czy by sam fakt, e wyruszy , wskazywa , e pomimo protestów przyj wyzwanie Allanona? Bo je li nie, to czym stawa si jego czyn? Ponownie skupi wzrok na starym cz owieku. – Powiedz mi co , Coglinie. Sk d wzi t ksi z histori druidów? Jak j
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
znalaz ? Kiedy j przywioz , powiedzia , e wydosta j z Paranoru. Na pewno nie. Na twarzy Coglina pojawi si blady, ironiczny u mieszek. – Dlaczego „na pewno nie”, Walkerze? – Poniewa trzysta lat temu Allanon sprawi , e Paranor znikn ze wiata ludzi. Przesta istnie . Twarz Coglina zmarszczy a si jak pomi ty pergamin. – Przesta istnie ? Ale nie, Walkerze. Mylisz si . Ka dy mo e tam dotrze , je li skorzysta z pomocy w ciwej magii. Nawet ty. Walker zawaha si , czuj c nag y przyp yw niepewno ci. – Allanon odes Paranor poza wiat ludzi, ale on wci istnieje – mówi cicho Coglin. – Trzeba jedynie magii Czarnego Kamienia Elfów, eby wezwa go z powrotem. Dopóki tak si nie stanie, pozostanie stracony dla czterech krain. Ale nie dla tych, którzy znajd rodki, aby do niego wkroczy , i odwag , eby spróbowa . To naprawd wymaga odwagi, Walkerze. Powiedzie ci dlaczego? Chcesz us ysze opowie o mojej podró y do Paranoru? Walker znowu si zawaha , zastanawiaj c si , czy chce ponownie us ysze cokolwiek o druidach i ich magii. Potem powoli pokiwa g ow . – Chc . – Ale gotowy jeste nie da wiary temu, co ci powiem, prawda? – Tak. Starzec pochyli si do przodu. – Dobrze wi c. Sam zdecydujesz. – Przerwa , zbieraj c my li. wiat o dnia tworzy o wokó niego jasn po wiat , która wydobywa a na jaw wszystkie oznaki staro ci wyryte na jego szczup ym ciele, ukazuj c cienkie, przerzedzone w osy i brod i wprawiaj c w dr enie mocno zaci ni te d onie. – To by o po twoim spotkaniu z Allanonem. Czu , tak jak i ja, e nie przyjmiesz wyznaczonego ci zadania i odmówisz wszelkiego udzia u bez jakichkolwiek dowodów, e mo e ci si powie . W swoim podej ciu ró ni si od innych: w tpi we wszystko, co ci powiedziano. Przyszed ju do Allanona gotowy odrzuci wszystko, co us yszysz. Walker chcia zaprotestowa , ale Coglin szybkim ruchem uniós d onie i potrz sn ow . – Nie, Walkerze. Nie zaprzeczaj. Znam ci lepiej ni ty siebie. – Po prostu wys uchaj mnie. Ruszy em na pó noc na wezwanie Allanona i wygl da o na to, e znikn em, zostawiaj c was, aby cie zdecydowali, co zamierzacie przedsi wzi . Twoja decyzja w tej sprawie by a ju przes dzona. Nie zrobi by tego,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
o co ci poproszono. Wtedy to postanowi em przekona ci , eby zmieni zdanie. Bo widzisz, Walkerze ja wierz w sny. Widz w nich prawd , której ty nie dostrzegasz Nie zosta bym pos cem Allanona, gdyby znalaz si jaki sposób, eby tego unikn . Mój czas, jako druida, ju dawno min i nie szuka em okazji, eby do niego powróci . Ale tylko ja pozosta em i dlatego zrobi wszystko, co uwa am za konieczne. A namówienie ci , eby zaanga owa si w t spraw , uwa am za absolutnie konieczne. Pokiwa g ow z przekonaniem, a spojrzenie, jakie pos Walkerowi, nios o ze sob prawdy, których stary cz owiek nie by w stanie wypowiedzie . – Pojecha em na pó noc, Walkerze, tak jak powiedzia em. Wyruszy em z doliny Shale, przez Smocze Z by do doliny, gdzie znajdowa a si twierdza druidów. Z Paranoru nie pozosta o nic poza rozsypuj cymi si przedmurzami na nieurodzajnym pustkowiu. Miejsce, na którym niegdy sta , wci otacza las, ale nic nie ros o na tej ziemi. Nawet najmniejsze o trawy. ciana ciernistych krzewów, strzeg ca dawniej twierdzy, znikn a. Wszystko znikn o, jak gdyby jaki olbrzym pochyli si i wyrwa wszystko z ziemi. Sta em tam o zmierzchu, patrz c w pustk i widz c to, co by o dawniej. Czu em obecno twierdzy. Widzia em j niemal wy aniaj si spo ród cieni, wznosz si na tle ciemniej cego nieba na wschodzie. Mog em prawie odró ni kszta ty jej kamiennych wie i parapetów. Czeka em, poniewa Allanon wiedzia , co nale y uczyni , i mia mi powiedzie , kiedy nadejdzie czas. – Stare oczy wpatrzy y si w przestrze . – W ko cu zasn em zm czony i we nie przyszed do mnie Allanon, tak jak przychodzi do nas teraz. Powiedzia , e Paranor naprawd wci tu jest, przerzucony przez magi do innego miejsca i czasu, ale jest. Zapyta mnie, czy wszed bym tam i wyniós z twierdzy pewn ksi o historii druidów, w której opisano, w jaki sposób mo na przywróci Paranor czterem krainom. Zapyta , czy zanios ci t ksi . – Zawaha si , rozwa aj c, czy wyjawi wi cej, a potem stwierdzi po prostu: – Zgodzi em si . Wtedy pochyli si nade mn i wzi mnie za r . Uwolni mojego ducha z cia a i os oni go sw magi . Natychmiast sta em si czym innym, ni jestem, ale do tej pory nie wiem, co to by o. Powiedzia , co musz zrobi . Poszed em wi c samotnie do miejsca, gdzie niegdy sta y mury twierdzy, zamkn em oczy, eby mnie nie zmyli y, i wszed em do wn trza wiatów le cych poza naszym w asnym wiatem, jak widmo tego, czym by y niegdy . Odkry em, e potrafi to zrobi . Wyobra sobie moje zdumienie, kiedy nagle pod moimi palcami zmaterializowa y si mury Paranoru. Odwa em si rzuci na nie okiem, ale kiedy spojrza em, niczego tam nie by o. Musia em próbowa od nowa. Nawet jako duch nie mog em zanurzy si w magii, je li ama em jej prawa. Tym razem zacisn em mocno powieki, na nowo poszuka em murów, odkry em tajne drzwi ukryte u podstawy twierdzy,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pchn em zapadk uwalniaj zamki i wszed em. Pozwolono mi otworzy oczy i rozejrze si wokó . – Coglin zacisn usta. – Walkerze, to by Paranor! Stare, rozleg e zamczysko z wie ami wzbijaj cymi si w chmury prastarej mg y i blankami ci gn cymi si w niesko czono . Wydawa y si nie mie ko ca, kiedy wspina em si po schodach i przemierza em korytarze. By em jak szczur w labiryncie. Zamek wype nia smak i zapach mierci. Powietrze mia o wyra ny, zielonkawy odcie . Wszystko by o w nim sk pane. Gdybym tylko przyby tu we w asnym ciele, zgin bym natychmiast. Czu em dzia anie magii przemierzaj cej skalne korytarze w poszukiwaniu cho by ladu ycia. Paleniska, zasilane niegdy ogniem z serca ziemi, by y nieczynne. Paranor by zimny i martwy. Kiedy dotar em do wy szych korytarzy, znalaz em stosy ko ci, groteskowe i osne szcz tki Zwiastunów mierci i gnomów uwi zionych tu przez Allanona, kiedy wezwa magi , aby zniszczy Paranor. Z wyj tkiem mnie, wszystko w twierdzy druidów by o martwe. – Milcza przez chwil , jakby co sobie przypomina . – Szuka em krypty, w której ukryto Kroniki druidów. Mia em przeczucie, gdzie s , o ywione cz ciowo wspomnieniem dni, kiedy studiowa em w Paranorze, a cz ciowo magi Allanona. Przeszuka em bibliotek , z której mog o prowadzi wej cie do krypty, i odkry em, e nadal mog dotyka przedmiotów, jakbym by ywym cz owiekiem, a nie duchem. Szed em wzd zakurzonych i zniszczonych pó ek, a odnalaz em zapadki otwieraj ce drzwi wiod ce do rodka. Otworzy y si szeroko, a magia ruszy a przede mn . Wszed em tam, odnalaz em Kroniki druidów i zabra em tom, który by mi potrzebny. – Spojrzenie Coglina odgrodzi o si od pokoju o wietlonego s cem, szukaj c wizji ukrytych przed Walkerem. – Wtedy wyszed em. Wróci em t sam drog , któr tam przyby em, niczym duch z przesz ci, tak jak ci, którzy tu umarli, czuj c przenikliwy ch ód ich mierci i gro mojej w asnej. Zszed em schodami i korytarzami w pó nie, który pozwala mi ujrze koszmar poruszaj cych si po zamku druidów. To by a pot na moc, Walkerze! Magia wezwana przez Allanona wci jeszcze by a przera aj ca. Ucieka em od niej, nie na nogach, ma si rozumie , ale w my lach. Ba em si straszliwie! – Coglin wróci do rzeczywisto ci. – Tak wi c uciek em. I kiedy si obudzi em, mia em ksi , po któr mnie wys ano, i przywioz em j do ciebie. Umilk , czekaj c cierpliwie, a jego s uchacz rozwa y t opowie . Walker mia nieobecne spojrzenie. – A zatem mo na tego dokona ? Mo na wej do Paranoru, nawet je li nie istnieje ju w czterech krainach? Coglin powoli pokr ci g ow . – Zwyk y cz owiek tego nie dokona. – Zmarszczy brwi. – Ty mo e tak. Je li dziesz mia do pomocy magi Czarnego Kamienia Elfów.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– By mo e – zgodzi si bez zapa u Walker. – Jak magi posiada Kamie Elfów? – Nie wiem wi cej ni ty – odpowiedzia cicho Coglin. – Nie wiesz nawet, gdzie mo na go znale ? Albo kto go ma? Coglin potrz sn g ow . – Nic nie wiem. – Nic – w g osie Walkera pobrzmiewa a gorycz. Zamkn na chwil oczy, aby odgrodzi si od tego, co poczu . Kiedy je otworzy , wyziera a z nich rezygnacja. – Z tego, co zrozumia em, oczekujesz, e przyjm wyzwanie Allanona, aby odnale niewidzialny Paranor i przywróci w adz druidów. Mog to uczyni jedynie, znajduj c najpierw Czarny Kamie Elfów. Ale ani ty, ani ja nie wiemy, gdzie on jest lub kto go posiada. Poza tym jestem zaka ony trucizn Asphinxa i powoli obracam si w kamie . Umieram! Nawet gdyby mnie przekona do... – g os mu si za ama . Pokr ci g ow . – Nie widzisz? Nie ma ju czasu! Coglin wyjrza przez okno, kul c si w swoich szatach. – A gdyby by ? Walker roze mia si g ucho, a w jego g osie brzmia o zm czenie. – Nie wiem, Coglinie. Starzec wsta z krzes a i przez d ugi czas w milczeniu przygl da si Walkerowi. – Wiesz – odezwa si w ko cu i mocno splót przed sob d onie. – Trwasz w swoim oporze, Walkerze. Nie chcesz przyj prawdy. W g bi serca rozpoznajesz t prawd , ale nie bierzesz jej pod uwag . Dlaczego? Walker patrzy na niego bez s owa. Coglin wzruszy ramionami. – Nie mam ju nic wi cej do powiedzenia. Odpoczywaj, Walkerze. Za dzie lub dwa wydobrzejesz na tyle, eby wyjecha . Storowie zrobili wszystko, co mogli. Twoje uleczenie, je li masz by uleczony, musi przyj z innego ród a. Zabior ci z powrotem do Hearthstone. – Sam si ulecz – wyszepta Walker. W jego g osie s ycha by o zdecydowanie, rozpacz i gniew. Coglin nie odpowiedzia . Zebra tylko szaty wokó siebie i wyszed z pokoju. Drzwi zamkn y si za nim po cichu. – Zrobi to – s owa Walkera Boha zabrzmia y jak przysi ga.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
IV Podró na po udnie z pustych po aci Smoczych Z bów do ukrytej w lasach wioski kar ów, Culhaven, zaj a Morganowi Leah niemal trzy dni po wyruszeniu z Padisharem Creelem i tymi z Ruchu, którzy prze yli. Podczas pierwszego dnia burze smaga y góry, rozmywaj c górskie grzbiety i zbocza potokami deszczu. Zostawi y za sob rozmok e i liskie szlaki i otuli y ca krain warstw szarych chmur i mg y. Drugiego dnia burze odesz y i przez chmury zacz o przebija s ce, ponownie osuszaj c ziemi . Trzeci dzie przyniós ze sob s ce ju na dobre. Powietrze by o ciep e i pachn ce, nios c wo traw i kwiatów, a ca a okolica rozja ni a si kolorami pod czystym niebem, z którego wiatr przegoni chmury. Z le nych kryjówek dochodzi y leniwe odg osy dzikich stworze . Nastrój Morgana poprawia si wraz z pogod . Kiedy wyrusza , by przygn biony i zniech cony. Steff nie , zamordowany w katakumbach Wyst pu, a Morgan pogr si w poczuciu winy wyrastaj cym z bezpodstawnego, ale nie daj cego si odp dzi przekonania, e móg co zrobi , eby temu zapobiec. Rzecz jasna, nie wiedzia , co by to mog o by . To Teel zabi a Steffa i ma o brakowa o, a zabi aby równie Morgana. Ani Steff, ani on do ostatniej chwili nie wiedzieli, e Teel jest kim zupe nie innym, ni wygl da; e nie jest dziewczyn , w której zakocha si karze , ale cieniowcem, którego jedynym celem by o zniszczenie ich podczas wyprawy w góry. Morgan ywi pewne podejrzenia, nie mia jednak adnych dowodów na ich s uszno a do chwili, kiedy si ujawni a. Wtedy jednak by o ju za pó no. Jego przyjaciele z Vale – Par i Coll Ohmsfordowie znikn li, uciekaj c po ataku w Tyrsis, i od tamtej pory nikt ich nie widzia . Wyst p, twierdza cz onków Ruchu, zosta przej ty przez armie federacji, a Padishara i jego wyj tych spod prawa towarzyszy cigano w górach na pó nocy. Wci nie by o wiadomo, gdzie znajduje si Miecz Shannary, na którego poszukiwanie wszyscy tu przybyli. Tygodnie poszukiwa talizmanu, stara , aby rozwik zagadk miejsca, w którym zosta ukryty, mro cych krew w ach star i ucieczek przed federacj i cieniowcami, nieustaj cych rozczarowa i udaremnionych planów posz y na marne. Ale Morgan Leah nie za amywa si atwo i po dniu pochmurnych rozmy la nad tym, co min o i ju si nie zmieni, raz jeszcze odzyska ducha. W ko cu by teraz weteranem w bojach z ciemi cami jego rodzinnej ziemi. Przedtem by czym niewiele bardziej znacz cym od uprzykrzonego komara dla tej garstki urz dników federacji, która zarz dza a jego górzyst krain i prawd mówi c, nigdy nie dokona czego , co mia oby wi kszy wp yw na wydarzenia w czterech krainach. Ponosi minimalne ryzyko i takie te
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
osi ga rezultaty. Ale teraz wszystko si zmieni o. Przez ostatnie kilka tygodni podró owa do Hadeshornu na spotkanie z duchem Allanona, przy czy si do poszukiwa Miecza Shannary, stoczy bitw z federacj i cieniowcami i uratowa ycie Padisharowi i jego banitom, ostrzegaj c ich przed Teel, zanim zdradzi a ich po raz ostatni. By wiadom, e dokona czego warto ciowego i znacz cego. A mia zamiar zrobi co jeszcze. przecie Steffowi obietnic . Kiedy przyjaciel le umieraj cy, Morgan przysi , e pojedzie do Culhaven, do sieroci ca, gdzie dorasta Steff, i ostrze e babci Eliz i cioteczk Jilt, e s w niebezpiecze stwie. Babcia Eliza i cioteczka Jilt – jedyna rodzina, jak Steff kiedykolwiek mia , jedyni krewni, jakich opu ci . Nie zostawi ich na pastw losu. Je li Teel zdradzi a Steffa, równie dobrze mog a zdradzi jego rodzin . Morgan musi im pomóc bezpiecznie uciec. Ta obietnica dawa a góralowi nowe poczucie sensu i celu i jak nic innego pomog a mu wydoby si z depresji. Rozpocz podró rozczarowany. Wlók si niespiesznie, przygn biony pogod i pogr ony w ponurych rozmy laniach. Ale trzeciego dnia otrz sn si zarówno ze skutków aury, jak i przygn bienia. Postanowienie podnios o go na duchu. Zaprowadzi babci Eliz i cioteczk Jilt z Culhaven w jakie bezpieczne miejsce, a potem powróci do Tyrsis i odnajdzie Ohmsfordów. Nie zaprzestanie poszukiwa Miecza Shannary. Znajdzie sposób, aby uwolni Leah i ca e cztery krainy od federacji i cieniowców. yje przecie i wszystko jest mo liwe. W drowa , pogwizduj c i nuc c pod nosem. Pozwala promieniom s ca ogrzewa twarz, odp dzaj c od siebie zniech cenie i w tpliwo ci we w asne si y. Czas najwy szy zabra si do dzia ania. Jak zwykle w czasie w drówki, tak i teraz jego my li skupi y si na utraconej mocy Miecza Leah. Ci gle jeszcze nosi pozosta ci strzaskanej broni przypi te do pasa, ochraniane pochw , któr sam zrobi . My la o mocy, któr mu ofiarowa a, i jak si czu , kiedy tej mocy zabrak o – jak gdyby nigdy ju nie mia by ca ci . Mimo to jednak jaka male ka cz stka magii wci tkwi a w Mieczu. Uda o mu si przywo j do ycia w katakumbach Wyst pu, kiedy unicestwi Teel. Zosta o jej jeszcze dosy , aby uratowa mu ycie. Gdzie w g bi duszy, w miejscu, gdzie móg je ukry i nie musia walczy z zarzutem nieprawdopodobie stwa, ywi mocne przekonanie, e pewnego dnia magia Miecza Leah znowu b dzie nale a do niego. Trzeciego dnia podró y, pó nym popo udniem wyszed z lasów Anaru do Culhaven. Wioska kar ów by a uboga i zaniedbana. Stanowi a obecnie schronienie tych, którzy byli zbyt starzy lub zbyt m odzi, eby w adze federacji mog y wys ich do kopal czy sprzeda jako niewolników. Niegdy jedna z najstaranniej utrzymanych miejscowo ci,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Culhaven by o teraz zbiorowiskiem zrujnowanych domów i ludzi, w których sercach nie pozosta lad troski ani mi ci. Tu za budynkami po onymi na obrze ach wioski wyrasta las, do ogrodów i na podwórka wdziera y si chwasty; drogi by y zniszczone przez koleiny i zaro ni te. Wypaczone, drewniane ciany z uszcz si farb , pop kane gonty i pot uczone dachówki, futryny zwisaj ce wokó drzwi i okien. Z mroku wygl da y oczy, ledz c w drówk górala; czu niemal spojrzenia ludzi wyzieraj cych zza drzwi i okien. Tych paru kar ów, na których si natkn , unika o jego spojrzenia, szybko odwracaj c wzrok. Szed dalej, nie zwalniaj c, i kiedy pomy la , co uczyniono tym ludziom, na nowo rozpali si w nim gniew. Zabrano im wszystko oprócz ycia, a ono zosta o sprowadzone do wegetacji. Na nowo zaduma si nad sensem tego wszystkiego, tak jak Par Ohmsford, kiedy byli tu po raz ostatni. Trzyma si z dala od g ównych dróg, poruszaj c si bocznymi cie kami. Nie ba si , e ci gnie na siebie czyj uwag . By Sudlandczykiem i dlatego wolno mu by o podró owa swobodnie po Estlandii, ale w aden sposób nie uto samia si z jej federacyjnymi okupantami i wola trzyma si od nich z daleka. Mimo e nie przyczyni si do tego, co przytrafi o si kar om, jednak to, co ujrza w Culhaven, sprawi o, e ogarn go ogromny wstyd z powodu tego, kim i czym jest. Mija y go patrole federacji, a nierze witali go serdecznym skinieniem g owy. Zmusza si , eby odpowiedzie na pozdrowienie. W miar jak zbli si do sieroci ca, czu namacalnie, e narasta w nim oczekiwanie. Niepokój walczy z pewno ci . A je eli jest ju za pó no? Odsun od siebie tak mo liwo . Nie mia powodu tak my le . Teel nie zaryzykowa aby nara enia na szwank swego przebrania pochopnym dzia aniem. Zaczeka aby, a b dzie pewna, e nie musi si o to martwi . Cienie zacz y si wyd , s ce powoli znika o pomi dzy drzewami na zachodzie. Powietrze och odzi o si i wysuszy o mokr od potu tunik Morgana. Odg osy dnia zacz y cichn , przechodz c w pe napi cia cisz . Morgan spojrza na swoje onie, zatrzymuj c wzrok na nieregularnym wzorze, jaki tworzy y bia e blizny przecinaj ce br zow skór . Od czasu Tyrsis i Wyst pu ca e jego cia o pokry o si wojennymi ranami. Zacisn szcz ki. Niewa ne, pomy la . Te, które mia w duszy, by y o wiele g bsze. Pochwyci spojrzenie dziecka, które przygl da o mu si spoza niskiego kamiennego murku czarnymi jak w giel oczami. Nie potrafi powiedzie , czy to ch opiec, czy dziewczynka. Dziecko by o wychudzone i obdarte. Czarne oczy ledzi y go jeszcze przez chwil , po czym znikn y.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan ruszy szybko przed siebie, czuj c ponowny przyp yw niepokoju. Ujrza dach sieroci ca i okno umieszczone wysoko na cianie szczytowej. Min zakr t i zwolni . Natychmiast si zorientowa , e co jest nie tak. Podwórze sieroci ca by o puste, trawnik zaniedbany. Nie by o zabawek ani dzieci. Z wysi kiem powstrzyma paniczny strach. Okna starej budowli by y ciemne. Ani ladu kogokolwiek. Podszed do frontowej bramy i zatrzyma si . Wsz dzie panowa a cisza. A wi c jego przypuszczenia by y b dne. Jest za pó no. Ruszy naprzód, po czym przystan . Próbowa przenikn wzrokiem ciemno ci panuj ce w starym domu, zastanawiaj c si , czy wewn trz nie napotka jakiej pu apki. Przez d sz chwil sta i obserwowa . Dalej ani ladu ywego ducha. W ko cu zdecydowa , e nie ma powodu, dla którego kto mia by czeka na niego w rodku. Pchn furtk , wszed na ganek i pchni ciem otworzy frontowe drzwi. Wewn trz by o ciemno i przez chwil pozwala oczom przywykn do braku wiat a. W ko cu wszed . Powoli przemierza dom, po kolei sprawdzaj c wszystkie pokoje. Potem zawróci . Wsz dzie by kurz. Ju od jakiego czasu nikt tu nie mieszka . W ka dym razie na pewno nikt nie mieszka tu w tej chwili. Wi c co si sta o z dwiema starszymi paniami? Usiad na schodach ganku i opar si ci ko o por cz. Zabra a je federacja. Nie by o innego wyja nienia. Babcia Eliza i cioteczka Jilt nigdy dobrowolnie nie opu ci yby swego domu. I nigdy nie porzuci yby dzieci, którymi si opiekowa y. Poza tym wszystkie ich rzeczy by y jeszcze w skrzyniach i szafach; dzieci ce zabawki, po ciel, wszystko. Widzia je, przeszukuj c pokoje. Dom nie zosta zamkni ty. Zbyt wielki panowa tu nie ad. Nic nie by o tak, jak powinno by , gdyby starsze panie mia y tu co do powiedzenia. Poczu rozgoryczenie. Steff polega na nim. Nie mo e si teraz podda . Musi odnale babci Eliz i cioteczk Jilt. Ale gdzie ma ich szuka ? I kto w Culhaven udzieli mu potrzebnych informacji? Podejrzewa , e nikt o niczym nie wie. Kar y na pewno nie mia y do niego zaufania – nie do Sudlandczyka. Pr dzej s ce zacznie wstawa na zachodzie, a zachodzi na wschodzie. Przez d ugi czas siedzia tak i rozmy la , a wiat o dnia przesz o w zmierzch. Po jakim czasie zda sobie spraw , e przez frontow bram przygl da mu si dziecko – to samo, które obserwowa o go na drodze. Tym razem wida by o, e to ch opiec. Pozwoli mu patrze , a obaj oswoili si ze swoim widokiem. – Powiesz mi, co si sta o ze starszymi paniami, które tu mieszka y? – odezwa si w ko cu Morgan. Ch opiec znikn natychmiast. Zrobi to tak szybko, e wygl da o to, jakby zapad si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pod ziemi . Morgan westchn . Powinien si tego spodziewa . Rozprostowa nogi. dzie musia znale sposób, aby wydoby potrzebne mu informacje od urz dników federacji. To nie b dzie bezpieczne, zw aszcza je li Teel opowiedzia a im o nim, tak jak o babci i cioteczce. Nie mia powodów wierzy , e tego nie zrobi a. Musia a wyda staruszki, jeszcze zanim kompania zacz a sw podró na pó noc, do Darklin. Federacja przysz a po babci i cioteczk w chwili, kiedy Teel by a ju bezpieczna poza miastem. Teel nie martwi a si , e Steff, Morgan czy Ohmsfordowie dowiedz si o tym; w ko cu do tego czasu mieli ju by martwi. Morgan mia ochot waln w co lub kogo . Teel zdradzi a ich wszystkich. Par i Coll przepadli. Steff nie . A teraz te dwie staruszki, które w yciu nikogo nie skrzywdzi y... – Hej, panie! – zawo czyj g os. Poderwa szybko wzrok. Ch opiec sta znowu przy bramie, a obok niego drugi, starszy. Mówi ten drugi – kr py ch opak z burz nastroszonych, rudych w osów. – nierze federacji zabrali starsze panie do domów pracy kilka tygodni temu. Nikt ju tutaj nie mieszka. Obaj ch opcy znikn li tak nagle jak poprzednio. Morgan gapi si za nimi. Czy ch opak mówi prawd ? Chyba tak, zdecydowa góral. No dobrze. Ma teraz co do zrobienia. Znalaz punkt wyj cia do poszukiwa . Wsta , ruszy z powrotem cie i wyszed za bram . Poryt koleinami, wij si w mroku drog ruszy w kierunku centrum miasteczka. Domy zacz y ust powa miejsca sklepom i placom targowym, a droga poszerzy a si i rozga zi a w kilku kierunkach. Morgan okr handlowe centrum, obserwuj c, jak niknie wiat o dnia, a na niebie pojawiaj si gwiazdy. G ówn ulic o wietla y pochodnie, ale drogi i cie ki, którymi pod , pogr one by y w ciemno ciach. Czyje g osy szepta y w ciszy – nik e d wi ki pozbawione znaczenia, przyciszone, jakby mówi cy obawiali si , e zostan zrozumiani. Zmieni si wygl d domów. By y bardziej schludne i zadbane, a ich podwórka utrzymane w czysto ci i porz dku. Domy federacji, pomy la Morgan, ukradzione kar om – ofiarom, które dalej przy nich pracowa y. Zdusi w sobie gorycz, skupiaj c si na zadaniu, które go czeka o. Wiedzia , gdzie znajduj si domy pracy i jakie spe niaj zadania. Wysy ano tam kobiety zbyt stare, eby mo na je by o sprzeda jako osobiste niewolnice, ale wystarczaj co silne, aby mog y wykonywa pomniejsze prace, takie jak pranie czy szycie. Przydzielano je na ogó do baraków federacji, eby obs ugiwa y garnizon. Je li ch opiec mówi prawd , to w nie robi y babcia Eliza i cioteczka Jilt. Po kilku minutach Morgan dotar do domów pracy. By o ich pi – d ugie, niskie budynki, ustawione równolegle do siebie, z oknami po obu stronach i drzwiami na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ka dym ko cu. Tam pracowa y i mieszka y kobiety. Na noc spod warsztatów wyci gano sienniki, koce, miski i nocniki. Steff podsadzi raz Morgana do okna, aby móg zerkn do rodka. Ten jeden raz mu wystarczy . Przez d ug chwil Morgan sta w cieniu szopy, w której znajdowa si magazyn, zastanawiaj c si , co ma zrobi . Stra e sta y przy wszystkich wej ciach i patrolowa y drogi i zau ki. Kobiety w domach pracy by y wi niarkami. Nie pozwalano im opuszcza budynków, z wyj tkiem przypadków choroby, mierci lub askawego uwolnienia, ale to ostatnie nie zdarza o si prawie nigdy. Bardzo rzadko pozwalano im na odwiedziny i bacznie je wówczas obserwowano. Morgan nie móg sobie przypomnie , kiedy przypada czas odwiedzin. Zreszt to niewa ne. Sama my l, e babcia Eliza i cioteczka Jilt trzymane s w takim miejscu, doprowadza a go do w ciek ci. Steff nie zwleka by z uwolnieniem ich i on te nie b dzie. Ale jak si tam dostanie? A je li nawet mu si uda, to jak wyprowadzi stamt d babci i cioteczk ? Poczu si pokonany. Nie by o sposobu, eby niepostrze enie przedosta si do domów pracy, a poza tym nie mia poj cia, w którym z pi ciu budynków przetrzymywane s staruszki. Potrzebowa o wiele wi cej informacji, ni mia w tej chwili, eby w ogóle zacz my le o jakiejkolwiek próbie ratunku. Nie po raz pierwszy od czasu, kiedy opu ci Smocze Z by, zapragn rady Steff’a. W ko cu si podda . Ruszy w dó , do centrum miasteczka, wynaj pokój w jednym z zajazdów, które zaopatrywa y handlarzy i kupców z Sudlandii, wyk pa si , upra ubranie i po si do ka. Le , my c o babci Elizie i cioteczce Jilt, a w ko cu zmorzy go sen. Kiedy obudzi si nast pnego ranka, wiedzia ju , czego potrzebuje, eby je uratowa . Ubra si , zjad niadanie i wyruszy w drog . Jego plan by ryzykowny, ale nie by o innego sposobu. Przeprowadzi kilka rozmów i dowiedzia si , które tawerny s najcz ciej odwiedzane przez nierzy federacji. By o ich trzy i wszystkie znajdowa y si przy tej samej ulicy, tu ko o rynku. Odnalaz je i wybra najbardziej prawdopodobn – s abo o wietlon sal zwan High Boot. Wszed do rodka, znalaz stolik blisko baru, zamówi szklank piwa i czeka . Mimo e pora by a jeszcze wczesna, ju nap ywali do karczmy nierze z nocnych wacht, którzy nie chcieli jeszcze k si spa . Z o ywieniem rozmawiali o garnizonowym yciu, nie przejmuj c si za bardzo, e kto móg by s ucha . Morgan nas uchiwa pilnie. Od czasu do czasu podnosi wzrok, eby zada jakie przyjacielskie pytanie. Czasami dorzuca jaki komentarz. Raz na jaki czas stawia komu kufelek. Przewa nie jednak czeka .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wi kszo rozmów obraca a si wokó dziewczyny, która rzekomo mia a by córk Króla Srebrnej Rzeki. Pojawi a si w raczej tajemniczy sposób w krainie Srebrnej Rzeki na po udniu i na zachodzie poni ej T czowego Jeziora i kierowa a si na wschód. Gdziekolwiek posz a, przez jakiekolwiek miasto czy osad przechodzi a, czyni a cuda. Mówiono, e nigdy jeszcze nie widziano takiej magii. Teraz by a w drodze do Culhaven. Drugim g ównym tematem, wokó którego obraca y si pogaduszki w tawernie, by y narzekania na nieudolne dowodzenie armi federacji. Poniewa jednak narzekali g ównie pro ci nierze, tre ich rozmów nikogo nie dziwi a. To w nie najbardziej interesowa o Morgana. Dzie up ywa leniwie, parny i spokojny w czterech cianach izby, gdzie jedynie kuflem zimnego piwa i pogaw dk mo na by o z agodzi upa i nud . nierze federacji wchodzili i wychodzili, ale Morgan nie rusza si z miejsca, niemal niewidzialny, kiedy tak obserwowa , s cz c piwo. Wcze niej zamierza kr od jednej tawerny do drugiej, ale szybko sta o si oczywiste, e i w tej pierwszej dowie si wszystkiego, czego potrzebuje. Po po udniu wiedzia ju wszystko. Teraz przyszed czas na dzia anie. Podniós si z krzes a i przeszed na drug stron drogi, do tawerny Frog Pond. Usadowi si na ty ach sali przy stole nakrytym zielonym obrusem, który sta po ród cieni niczym wodna lilia na ciemnym stawie, i zacz si rozgl da za swoj ofiar . Znalaz j niemal natychmiast. czyzna mniej wi cej jego postury, prosty nierz bez dystynkcji, tak pogr ony w zadumie, e g owa opad a mu niemal na blat baru. Min a godzina, potem druga. Morgan czeka cierpliwie, a nierz opró ni swój ostatni kufel, przeci gn si , odepchn od szynkwasu i chwiejnie wytoczy si przez wej ciowe drzwi. Wtedy ruszy za nim. Dzie prawie min , s ce znika o ju pomi dzy drzewami, a wiat o dnia szarza o wraz z nadej ciem wieczoru. nierz, zataczaj c si , szed drog pomi dzy grupkami swoich kompanów i przejezdnych handlarzy. Kierowa si w stron baraków. Morgan wiedzia , dok d zmierza, i przemkn naprzód, aby przeci mu drog . Dogoni nierza, kiedy ten mija ku ni na rogu. Zderzy si z nim niby przypadkowo, ale w rzeczywisto ci uderzy tak mocno, e m czyzna straci przytomno , zanim dotkn ziemi. Morgan pozwoli mu upa , mrukn co , udaj c rozdra nienie, po czym d wign nierza, ci gn c go za rami . Kowal, jego czeladnicy i kilku przechodniów zacz li si im przygl da i Morgan oznajmi poirytowany, e pewnie b dzie musia odstawi faceta z powrotem do jego kwatery, po czym odszed z grymasem niezadowolenia na twarzy. Zaniós nieprzytomnego nierza kilka drzwi dalej do stajni i w lizn si do rodka. Nikt nie zauwa ich wej cia. Tam, ju prawie w ciemno ciach, zdj z nierza mundur, zwi za go mocno, zakneblowa i wci gn za stos worków z owsem. Potem
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przywdzia porzucony mundur, oczy ci go, wyg adzi zagi cia, zapakowa w asne ubranie do worka, który przyniós ze sob , przypasa bro i raz jeszcze wyszed na wiat o dnia. Teraz porusza si szybko. Najwa niejsz rol w jego planie odgrywa a precyzja i czas. Musia dotrze do o rodka administracyjnego domów pracy tu po zmianie warty o zmroku. Dzie sp dzony w tawernach wystarczy , eby zdoby potrzebne informacje o ludziach, miejscach i sposobach post powania. Teraz musia jedynie je wykorzysta . Cienie zmierzchu k ad y si ju na le krain , przys aniaj c kilka pozosta ych plam ca. Ulice pustosza y; nierze, handlarze i mieszka cy zmierzali do domów na wieczorny posi ek. Morgan trzyma si na uboczu, aby nie napotka na swej drodze starszych oficerów, i robi wszystko, eby nie ci gn na siebie uwagi. Przybra poz i spojrzenie maj ce utrzyma innych na odleg . Wygl da na twardego nierza federacji zaj tego w asnymi sprawami – niech nikt nie podchodzi po pró nicy, a zw aszcza niech pilnuje w asnego nosa. Chyba dzia o, bo zostawiano go w spokoju. W domach pracy wieci o si , kiedy do nich dotar . Ko czono dzienne prace. Stra nicy roznosili zup i chleb na kolacj . W powietrzu unosi si zupe nie nieapetyczny zapach jedzenia. Morgan przeszed na drug stron drogi do szop-magazynów, udaj c, e czego szuka. Mija y minuty. Zapad a ciemno . Dok adnie o zachodzie s ca pojawi a si zmiana warty. Nowi stra nicy zast pili starych na ulicach i przy drzwiach domów pracy. Morgan nie odrywa wzroku od o rodka administracji. Oficer dzienny zda obowi zki swemu nocnemu zast pcy. Przy biurku w recepcji zaj miejsce adiutant. Dwóch ludzi na posterunku – to wszystko. Morgan da ka demu z nich kilka minut na usadowienie si a potem wzi g boki oddech i zamaszystym krokiem wyszed z cienia. Poszed prosto do o rodka, przecisn si przez drzwi i stan naprzeciwko adiutanta przy biurku. – Wróci em – oznajmi . Adiutant spojrza na niego t po. – Po staruszki – doda Morgan, pozwalaj c, aby do jego g osu wkrad si odcie zdenerwowania. – Nic nie wiesz? Adiutant pokr ci g ow . – Dopiero co wszed em... – Powiniene mie jeszcze na biurku nakaz sprzed najwy ej godziny – warkn Morgan. – Nie ma go? – No, ja nie... – Zmieszany adiutant przeszukiwa blat biurka, przesuwaj c sterty papierzysk.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Podpisany przez majora Assomala. Adiutant zamar . Wiedzia , kim jest major Assomal. Nie by o w garnizonach Culhaven ani jednego nierza federacji, który by tego nie wiedzia . Morgan uzyska informacje o majorze w tawernie. Assomal by najbardziej znienawidzonym i budz cym postrach oficerem w armii okupanta. Ka dy zrobi by wszystko, byle tylko nie mie z nim do czynienia. Adiutant wsta szybko. – Musz zapyta kapitana stra y – wymamrota . Znikn na ty ach biura i chwil pó niej pojawi si , ci gn c za sob zwierzchnika. Kapitan by wyra nie poruszony. Morgan z jawn pogard zasalutowa starszemu stopniem oficerowi. – O co chodzi? – zapyta kapitan, ale pytanie brzmia o raczej jak b agalna pro ba ni danie. Morgan zacisn d onie za plecami i wyprostowa si . Serce wali o mu jak m otem. – Major Assomal chce wzi na s dwie kobiety kar ów przydzielone aktualnie do domów pracy. Na jego polecenie wybra em je osobi cie dzi rano i zostawi em, eby mo na by o przygotowa odpowiednie papiery. Wróci em teraz, aczkolwiek widz , e nikt nie tkn nawet dokumentów. Kapitan stra y mia okr twarz i ziemist cer . Wygl da o na to, e wi kszo swojej s by sp dzi za biurkiem. – Nic mi o tym nie wiadomo – prychn gniewnie. Morgan wzruszy ramionami. – Doskonale. Czy to w nie mam przekaza majorowi Assomalowi, kapitanie? czyzna zblad . – Nie, nie. Nie to mia em na my li. Ja tylko nie... – gwa townie wci gn powietrze. – To bardzo przykra sytuacja. – Zw aszcza e major Assomal oczekuje mnie natychmiast z powrotem – przerwa mu Morgan. – Z karlicami. Kapitan stra y machn r . – Dobrze ju , dobrze! W ko cu co za ró nica! Sam je panu wypisz ! Niech je przyprowadz i sprawa za atwiona! Otworzy spis wi niów i podczas kiedy Morgan patrzy mu na r ce, ustali , e babcia Eliza i cioteczka Jilt zosta y zakwaterowane w budynku numer cztery. Pospiesznie nabazgra nakaz uwolnienia dla stra ników domu pracy. Kiedy próbowa wys po staruszki adiutanta, Morgan nalega , eby mu towarzyszy . – Chc si tylko upewni , e nie b dzie ju dalszych pomy ek – wyja ni . – W ko cu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odpowiadam przed majorem Assomalem. Kapitan stra y nie oponowa , najwyra niej pragn c jak najszybciej zamkn ca spraw , i Morgan wyszed razem z adiutantem. Noc by a cicha i przyjemnie ciep a. Morgan czu si niemal weso y i beztroski. Jego plan, ryzykowny czy nie, dzia . Przeszli przez ogrodzony teren do czwórki, okazali nakaz wydania stra nikom ustawionym przed frontowym wej ciem i czekali. Tamci obejrzeli go uwa nie. Potem odryglowali drzwi i skin li, eby pój za nimi. Morgan z adiutantem przeszli przez ci kie drewniane wrota i wkroczyli do rodka. Dom pracy pe en by warsztatów, ludzkich cia i zapachu st ch ego powietrza oraz potu. Wszystko pokrywa a warstwa kurzu, a na obskurnych, brudnych cianach wisia y lampy, rzucaj c przyt umione wiat o. Kobiety siedzia y bez adnie na pod odze, trzymaj c w d oniach kubki z zup i talerze z chlebem. Ko czy y kolacj . Ich oczy i g owy zwróci y si pospiesznie w stron wchodz cych nierzy federacji, po czym, równie szybko, odwróci y si od nich. Morgan ujrza w tych spojrzeniach wyra ny strach i nienawi . – Zawo aj je – rozkaza adiutantowi. os m czyzny odbi si echem w przepastnym pomieszczeniu i gdzie z ty u dwie przygarbione postaci podnios y si powoli na nogi. – Poczekaj na mnie na zewn trz – powiedzia Morgan. Adiutant zawaha si , po czym znikn za drzwiami. Morgan czeka z niepokojem, podczas gdy babcia Eliza i cioteczka Jilt drepta y energicznie przez st oczone cia a, awy i szpadle do miejsca, gdzie sta . Ledwie je pozna . Ubranie mia y w strz pach. Pi kne, siwe w osy babci Elizy by y potargane i zmierzwione, jakby kto je wystrz pi . Ptasia twarz cioteczki Jilt, o ostrych rysach, by a ci gni ta i szorstka. By y przygarbione ponad swój wiek i porusza y si tak wolno, jakby ka dy krok sprawia im ból. Podesz y do niego ze spuszczonymi oczami i zatrzyma y si . – Babciu – powiedzia cicho. – Cioteczko Jilt. Powoli podnios y wzrok i szeroko otworzy y oczy. Cioteczka Jilt wstrzyma a oddech. – Morgan! – wyszepta a zdumiona babcia Eliza. – Dziecko, to naprawd ty! Pochyli si szybko i wzi je w ramiona, przytulaj c mocno. Przypad y do niego niczym bezw adne, szmaciane lalki i us ysza , e obie zaczynaj p aka . Za ich plecami pozosta e kobiety, zmieszane, wlepia y w nich oczy. Morgan agodnie odsun obie staruszki. – Pos uchajcie teraz – powiedzia cicho. – Nie mamy wiele czasu. Oszuka em kapitana stra y, eby wam mnie wyda , ale mo e si po apa w oszustwie, je li damy mu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
okazj . Musimy si wi c pieszy . Czy macie gdzie si ukry ? Jakie miejsce, gdzie was nie znajd ? Cioteczka Jilt skin a g ow , a na jej w skiej twarzy malowa si wyraz determinacji. – Ukryje nas Ruch. Nadal jeszcze mamy przyjació . – Morgan, gdzie jest Steff? – przerwa a Eliza. Morgan z wysi kiem wytrzyma jej pe ne oczekiwania spojrzenie. – Przykro mi, babciu. Steff nie yje. Zgin , walcz c z federacj w Smoczych bach. – Ujrza , e w jej oczach pojawia si ból. – Teel tak e nie yje. To ona w nie zabi a Steffa. Obawiam si , e nie by a tym, za kogo j uwa ali my. By a stworem zwanym cieniowcem. Tworem czarnej magii oddanym federacji. Was tak e zdradzi a. – Och, Steff – wyszepta a og uszona wie ci i znowu si rozp aka a. – nierze przyszli po nas natychmiast po waszym odej ciu – powiedzia a gniewnie cioteczka Jilt. – Zabrali dzieci i wsadzili nas do tej klatki. Wiedzia am, e co jest nie tak. My la am, e mo e was tak e zabrali. Do licha, Morgan, traktowali my j jak w asn córk ! – Wiem, cioteczko – odpowiedzia , wspominaj c tamte czasy. – Trudno teraz wiedzie , komu mo na zaufa . A co z kar ami, u których chcecie si ukry ? Czy mo na im wierzy ? Czy na pewno b dziecie bezpieczne? – Wystarczaj co – odrzek a cioteczka. – Przesta e p aka , Elizo – powiedzia a i delikatnie poklepa a staruszk po r ce. – Musimy zrobi tak, jak mówi Morgan, i wydosta si st d, póki mamy okazj . Babcia Eliza skin a g ow i otar a zy. Morgan uniós si i pog adzi po kolei dwie siwe g owy. – Pami tajcie: nie znacie mnie. Dopóki nie wyjdziemy z tego miejsca, jeste cie pod moj piecz . Je li si co nie powiedzie, je li si rozdzielimy, id cie tam, gdzie b dziecie bezpieczne. Obieca em Steffowi, e tego dopilnuj . Nie chcecie przecie , ebym z ama obietnic , prawda? – Nie, Morganie – powiedzia a babcia Eliza. Wyszli z budynku. Prowadzi Morgan, a obie kobiety powlok y si za nim z pochylonymi g owami. Adiutant sta sztywno przy drzwiach. Stra nicy wygl dali na znudzonych. Prowadz c za sob kobiety, Morgan z adiutantem powrócili do centrum administracyjnego. Kapitan stra y oczekiwa ich z niecierpliwo ci , ciskaj c w d oni obiecane papiery. Podsun je Morganowi do podpisu, po czym pchn je w stron adiutanta i z godno ci pomaszerowa z powrotem do swego biura. Adiutant spojrza z niepokojem na Morgana. – Major Assomal oczekuje mnie – powiedzia Morgan, w duchu gratuluj c sobie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zwyci stwa. Odwróci si i wyprowadza w nie babci Eliz i cioteczk Jilt na zewn trz, kiedy drzwi otworzy y si przed nim i ukaza si oficer federacji, nosz cy skrzy owane belki dowódcy dywizji. – Komendant Soldt! – Adiutant poderwa si na nogi i zgrabnie zasalutowa . Morgan zamar . Komendant Soldt by oficerem nadzoruj cym wi zienie kar ów, najwy szym stopniem w ca ym garnizonie. By o zagadk , co robi o tej porze w centrum, ale z ca pewno ci nie zamierza popiera planów Morgana. Góral zasalutowa . – Co si tu dzieje? – zapyta Soldt, zerkaj c na Eliz i Jilt. – Co one robi poza swoimi kwaterami? – Zwyk y nakaz, komendancie – odpowiedzia adiutant. Od majora Assomala. – Assomala? – Soldt zmarszczy brwi. – Jest na polu bitwy. Po co mu te karlice... – Spojrza raz jeszcze na Morgana. – Nie znam ci , nierzu. Poka mi swoje papiery. Morgan uderzy go z ca ej si y. Soldt upad na pod og i le bez ruchu. Góral rzuci si natychmiast za adiutantem, który cofa si , wrzeszcz c z przera enia. Doskoczy do i uderzy jego g ow o biurko. Z biura wychyli si kapitan stra y w sam czas, eby oberwa kilka szybkich ciosów w twarz. Zatoczy si chwiejnie z powrotem do biura i upad . – Za drzwi! – wyszepta Morgan do staruszek. Wybiegli z centrum prosto w noc. Morgan rozejrza si pospiesznie wokó i odetchn g no z ulg . Stra nicy byli wci na swoich stanowiskach. Nikt nie us ysza odg osów walki. Szybko przeprowadzi kobiety przez ulic , z dala od domów pracy. Przed nimi pojawi si patrol. Morgan zwolni , wysun si przed swoje podopieczne i przybra postaw dowódcy. Patrol skr ci , nie docieraj c do nich, i znikn w ciemno ciach. Nagle kto za nimi zacz krzycze , wzywaj c pomocy. Morgan poci gn staruszki w alej i przynaglaj c do po piechu, ruszy w kierunku jej przeciwleg ego ko ca. Krzyki zwielokrotni y si i s ycha by o odg os biegn cych stóp. Powietrze przeci y gwizdy i zagrzmia róg na zbiórk . – Otocz nas – mrukn do siebie Morgan. Uciekinierzy dotarli do nast pnej ulicy i skr cili w ni . Zewsz d otacza y ich krzyki. Góral poci gn starsze panie w ocienion bram i czeka . Po obu ko cach ulicy ukazali si przeszukuj cy teren nierze. Plan ucieczki Morgana leg w nie w gruzach. D onie zacisn y mu si w pi ci. Cokolwiek si stanie, nie mo e pozwoli , aby federacja
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ponownie schwyta a staruszki. Pochyli si ku nim. – Musz ich odci gn – wyszepta w napi ciu. – Zosta cie tu, dopóki za mn nie rusz , a potem uciekajcie. Kiedy ju b dziecie w ukryciu, nie ruszajcie si stamt d pod adnym pozorem. – A co z tob , Morganie? – Babcia Eliza chwyci a go za rami . – Nie martwcie si o mnie. Zróbcie tylko tak, jak mówi . Nie szukajcie mnie. Sam was znajd , kiedy to wszystko si sko czy. Do widzenia, babciu Elizo. Do widzenia, cioteczko Jilt. Nie zwa aj c na ich b agania, aby pozosta , uca owa je i u ciska pospiesznie, po czym wyskoczy na ulic . Bieg , dopóki nie dostrzeg pierwszej ekipy poszukiwaczy. – S tutaj! – krzykn do nich. nierze pobiegli za nim, kiedy skr ci w alej , odci gaj c ich od starszych dam. Wyszarpn z pochwy szeroki miecz, który nosi przewieszony przez plecy. Wybiegaj c z alei, ujrza kolejn grup cigaj cych. Ich równie zawo , wskazuj c przed siebie w bli ej nie okre lonym kierunku. By dla nich tylko jeszcze jednym nierzem. Przynajmniej przez chwil . Je li uda o mu si tak wymanewrowa , eby go wyprzedzili, to równie dobrze mo e mu si uda ucieczka. – Tamta stajnia, przed nami! – krzykn , kiedy pierwsza grupa zrówna a si z nim. – tam! nierze przemkn li obok Morgana; pierwsza grupa, potem druga. Morgan skr ci i rzuci si w przeciwnym kierunku. Kiedy mija róg magazynu ywno ci, wpad wprost na trzeci ekip . – Wesz y do... Zatrzyma si nagle. Przed nim sta kapitan stra y. Gwizdn przeci gle, rozpoznaj c Morgana. Góral próbowa si przedrze , ale nierze dopadli go w jednej chwili. Walczy zaciekle, nie by o jednak pola manewru. Atakuj cy otoczyli go i powalili na ziemi . Spad na niego grad ciosów. To nie przebiega tak, jak si spodziewa em, pomy la ponuro, a potem wszystko uton o w czerni.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
V Trzy dni pó niej ta, o której mówiono, e jest córk Króla Srebrnej Rzeki, przyby a do Culhaven. Wie ci o jej nadej ciu wyprzedzi y j sam o pó dnia i zanim dotar a do przedmie , droga wiod ca do miasta otoczona by a sznurem ludzi d ugim na mil . Przybyli ze wszystkich stron – z samego miasta, z otaczaj cych go osad zarówno Sudlandii, jak i Estlandii, z chat i gospodarstw równiny i g bokich lasów, a nawet z gór na pó nocy. By y tam kar y, ludzie i garstka gnomów obojga p ci i w ró nym wieku. Byli obdarci, biedni i jak dot d pozbawieni nadziei. Wyczekuj c, t oczyli si na drodze; niektórzy ze zwyk ej ciekawo ci, ale wi kszo z potrzeby ponownego uwierzenia w co . Opowie ci o dziewczynie by y zdumiewaj ce. Pojawi a si w samym sercu krainy Srebrnej Rzeki, nieopodal T czowego Jeziora – czarodziejska istota zrodzona wprost z ziemi. Zatrzymywa a si w ka dej wiosce i mie cie, gospodarstwie i chacie i dokonywa a cudów. Mówiono, e uzdrawia ziemi . Poczernia e, obumar e badyle przemienia a w zielone, wie e p dy. Pod jej najl ejszym dotykiem zakwita y kwiaty, rodzi y si owoce, a plony zbó by y obfite jak nigdy. Umar ej ziemi przywraca a ycie. Zwyci a nawet tam, gdzie choroba by a najci sza. Przynosi a ze sob pewien szczególny rodzaj pokrewie stwa z ziemi , powinowactwa tryskaj cego wprost z d oni jej ojca, z legendarnych rz dów Króla Srebrnej Rzeki. Od lat s dzono, e w adca umar wraz z odchodz cym wiekiem magii. Teraz wiadomo by o, e tak si nie sta o, a jako dowód przys im swoj córk . Ludziom z kraju Srebrnej Rzeki przywrócone b dzie dawne ycie. Tak g osi y opowie ci. Nikt nie pragn odkry prawdy tak jak Pe Eli. By rodek dnia, a on czeka na dziewczyn w cieniu wynios ego, roz ystego, starego orzecha na ma ym wzniesieniu, na samym skraju miasta, ju od wschodu s ca, kiedy tylko dotar y do niego pog oski, e dzi ma si pojawi . Umia czeka jak nikt. By bardzo cierpliwy, czas wi c mija mu szybko, kiedy tak sta z innymi w rosn cym t umie i obserwowa jak s ce unosi si powoli na letnim niebie. Czu nadci gaj cy upa . Wokó niego toczy y si liczne rozmowy, których nikt nie kontrolowa . Przys uchiwa im si z uwag . Opowie ci o tym, czego dokona a dziewczyna i czego, jak wierzono, jeszcze dokona. Ludzie snuli przypuszczenia i wyra ali swoje opinie. Najbardziej zdecydowane by y kar y – zarówno w swej wierze, jak i jej braku. Niektórzy uwa ali j za zbawczyni ludzko ci; niektórzy za twierdzili, e jest niczym wi cej jak tylko marionetk z Sudlandii. G osy urasta y do krzyków, sprzecza y si i milk y. K ótnie unosi y si w stoj cym, wilgotnym powietrzu niczym ma e gejzery pary z gorej cej ziemi. Nastroje wybucha y i cich y. Pe Eli s ucha
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i milcza . – Nadchodzi, aby wyrzuci nierzy federacji i przywróci nam nasz ziemi . Ziemi , której Król Srebrnej Rzeki strze e jak skarbu! Nadchodzi, eby nas uwolni ! – Gadasz bzdury, stara! Sk d wiesz, czy jest tym, za kogo si podaje? Sk d wiesz, co mo e, a czego nie mo e zrobi ? – Wiem swoje. Czuj , e tak b dzie. – Ha! Czujesz reumatyzm w swoich starych ko ciach, nic wi cej! Wierzysz w to, w co chcesz wierzy , a nie w to, co widzisz. Prawda jest taka, e nie wiemy nic o tej dziewczynie, tak jak nie wiemy, co przyniesie jutro. Nie ma sensu wzbudza w ludziach nadziei! – A jeszcze bardziej nie ma sensu jej gasi ! I tak si to toczy o, od s owa do s owa. Nie ko cz cy si ci g argumentów za i przeciw, który poza zabiciem czasu nie prowadzi do niczego. Pe Eli westchn w duchu. Rzadko wdawa si w k ótnie. Rzadko miewa ku temu powód. Kiedy w ko cu rozesz a si wie , e nadchodzi, k ótnie i rozmowy umilk y do szeptów i pomruków. Ale nawet i one ucich y, kiedy pojawi a si naprawd . Dziwna cisza zapad a nad zebranym wzd drogi t umem. Cisza sugeruj ca, e dziewczyna mo e wcale nie by tym, kogo si spodziewali, jak równie , e mo e by kim znacznie wi cej. Sz a rodkiem drogi otoczona orszakiem tych, którzy przy czyli si do niej podczas podró y na wschód – przemoczony t umek o rozradowanych twarzach i w podartych ubraniach. Jej w asne odzienie by o szorstkie i brzydko uszyte, ale mimo to promieniowa z niej jaki blask, którego nie sposób by o nie zauwa . By a drobna i niewysoka, ale jej cia o by o ukszta towane tak cudownie i delikatnie, e wydawa a si prawie nierealna. Mia a d ugie, srebrne w osy, l ni ce, jak woda po yskuj ca w wietle ksi yca. Rysy jej twarzy by y doskona e. Sz a sama, w t umie potykaj cych si i t ocz cych wokó niej cia . Mimo to nikt nie by w stanie zbli si do niej. Wydawa a si p yn w ród nich. Niespokojne, napi te g osy wo y co do niej, ale ona zdawa a si nie wiadoma czyjejkolwiek obecno ci. A potem przesz a obok Pe Ella i celowo odwróci a si , aby na spojrze . Pe Eli wzdrygn si zaskoczony. Ci ar tego spojrzenia – a mo e tylko samo doznanie – wystarczy o, aby si zachwia . Niemal natychmiast jej dziwne, czarne oczy odwróci y si od niego i posz a dalej, niczym srebrne l nienie s ca, które o lepi o go na chwil . Pe Eli patrzy za ni , nie wiedz c, co mu zrobi a i co wydarzy o si w tej krótkiej chwili, kiedy spotka y si ich oczy. By o tak, jakby zajrza a w g b jego serca i umys u i zobaczy a w nich wszystko. By o tak, jakby tym jednym spojrzeniem dowiedzia a si o nim wszystkiego.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Uzna , e jest najpi kniejszym stworzeniem, jakie w yciu widzia . Skr ci a w drog wiod do miasteczka, a t um ruszy jej ladem. Pe Eli pod za nimi. By wysokim, przygarbionym m czyzn , tak chudym, e wygl da na zabiedzonego. Mi nie i skóra opina y ciasno wystaj ce ko ci, które przez to wydawa y si bardzo kruche. Ale nic bardziej myl cego. By twardy jak elazo. Mia poci , sk twarz z orlim nosem i szerokim czo em; brwi unosi y si wysoko nad piwnymi oczyma spogl daj cymi z rozbrajaj szczero ci . Kiedy si u miecha , a robi to cz sto, wykrzywia odrobin usta. G sta br zowa czupryna stercza a niesfornie na wszystkie strony. Chodzi niedbale, garbi c si odrobin , niczym obuziak albo skradaj cy si kot. onie mia szczup e i delikatne. Ubrany by w zwyk y le ny strój z szorstkiego materia u, farbowany na ró ne odcienie zieleni, sznurowane buty ze sfatygowanej skóry oraz krótki p aszcz z kieszeniami. Nie by o wida przy nim broni. Stiehl by przypi ty do uda tu pod prawym biodrem. Nó ukryty pod lu nymi spodniami nie by widoczny, za to atwo mo na go by o wydoby przez rozci cie w g bokiej, przedniej kieszeni. Czu , jak rozgrzewa go magia ostrza. Kiedy ruszy , eby dogoni dziewczyn , ludzie rozst powali si na boki – mo e z powodu tego, co ujrzeli w jego twarzy, albo ze wzgl du na sposób, w jaki szed , a mo e te przyczyn by niewidzialny mur, który wyczuwali wokó niego. Nie lubi by dotykany i wszyscy wydawali si instynktownie to wyczuwa , i jak zawsze usuwali si z drogi. Szed mi dzy nimi niczym cie goni cy za wiat em i nie spuszcza oczu z dziewczyny. Spojrza a na niego nie bez powodu. Intrygowa o go to. Nie umia by okre li , jaka jest i co poczu , kiedy ujrza j po raz pierwszy. Nigdy nie przypuszcza , e co takiego mo e mu si przydarzy . By zaskoczony, zadowolony i równocze nie odczuwa jakby cie niepokoju. Nie lubi rzeczy, nad którymi nie panowa , a podejrzewa , e trudno by oby komukolwiek zapanowa nad ni . Oczywi cie, on nie by kimkolwiek. um piewa teraz star pie , opowiadaj o ziemi, która odradza si , daj c obfite plony, o po ywieniu, jakie z pól trafia na sto y ludzi, którzy ci ko pracowali, aby je zebra . By a to pochwa a pór roku, deszczu i s ca oraz daru ycia. Pie na cze Króla Srebrnej Rzeki. G osy stawa y si coraz g niejsze i bardziej natarczywe. Dziewczyna zdawa a si ich nie s ysze . Sz a, nie odpowiadaj c na piewy i zawo ania, mijaj c domy le ce na skraju miasta, a potem wi ksze sklepy tworz ce rodek handlowego centrum. Zacz li pojawia si nierze federacji, próbuj c kierowa napieraj cym t umem. S kiepsko przygotowani i jest ich za ma o, pomy la Pe Eli. Najwidoczniej le ocenili rozmiar odzewu mieszka ców na przyj cie dziewczyny.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Kar y by y najbardziej rozgor czkowane w swoim podziwie. Zupe nie jakby przywrócono im skradzione ycie. Byli to z amani na duchu, przez lata ca e ciemi eni ludzie, w których nie atwo by o obudzi nadziej . Ale ta dziewczyna wydawa a si tym, na kogo czekali. To by o co wi cej ni opowie ci, wi cej ni gadki o tym, kim jest i co mo e zrobi . Wystarczy o na ni spojrze . Pe Eli czu to tak samo mocno, jak otaczaj cy ludzie. W samym sobie wyczuwa co podobnego. Ró ni a si od ludzi, których zna . Przyby a tu nie bez powodu. Chcia a co zrobi . W Culhaven usta handel i ca e miasto, zarówno ciemi zcy, jak i ciemi eni wyl gali na ulice, eby zobaczy , co si dzieje, i stawali si cz ci pochodu. Pe Eli mia wra enie, jakby obserwowa oceaniczn fal , zbieraj si y i rosn a do chwili, kiedy ca kowicie wyczerpie masy wody, które da y jej ycie. Tak by o z dziewczyn . Jak gdyby wszystkie inne wydarzenia, poza jej pojawieniem si , stawa y si nieistotne. Wszystko z wyj tkiem tego, kim by a, blad o i traci o znaczenie. Pe Eli u miechn si . To by o wspania e uczucie. Najwspanialsze ze wszystkich. Fala ludzi przewali a si przez miasteczko, mijaj c sklepy i firmy, rynek niewolników, domy pracy, garnizon i kwatery nierzy, n dzne domostwa kar ów i dobrze utrzymane domy urz dników federacji. Przeszli wzd g ównej ulicy i wyszli znowu poza miasto. Zdawa o si , e nikt nie wie, dok d zmierzaj . Nikt z wyj tkiem dziewczyny, która prowadzi a wszystkich nawet w samym rodku k bowiska cia , wiod c za sob kra ce tej fali i kieruj c ich tam, gdzie chcia a. Krzyki, piewy i pochwalne hymny ci gle nie traci y na sile, rozradowaniu i uniesieniu. Pe Eli by zdumiony. A potem dziewczyna si zatrzyma a. T um zwolni , zawirowa wokó niej i ucich . Sta a u stóp poczernia ych zboczy tego, co niegdy by o Ogrodami ycia. Unios a twarz ku ogo oconemu grzbietowi wzgórz, zupe nie jakby mog a zajrze przez niego do miejsca, które tylko ona mog a zobaczy . Kilkoro ludzi z t umu spojrza o tam, a reszta po prostu wpatrywa a si w ni sam . Teraz by y ich ju setki, a wszyscy czekali, co zrobi. Powoli, zdecydowanie wspi a si na zbocze. Ludzie nie pod yli za ni , czuj c prawdopodobnie, e nie powinni tego robi ; domy laj c si z jakiego drobnego gestu czy spojrzenia, e ka e im si czeka . Ta cz zadania nale a do niej. Morze twarzy zastyg o w wyrazie oczekiwania. Kilka r k wyci gn o si , usi uj c jej dotkn , ale bez powodzenia. Pe Eli torowa sobie drog przez t um, dopóki nie przystan na jego przedzie, jakie dziesi jardów od dziewczyny. Aczkolwiek z rozmys em posuwa si naprzód, nie wiedzia jeszcze, co chce zrobi . Garstka nierzy prowadzona przez oficera nosz cego insygnia komendanta
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
federacji, przeci a dziewczynie drog . Czeka a na nich. Z t umu uniós si pomruk niezadowolenia. – Nie wolno ci tu wchodzi – oznajmi komendant spokojnym, wyra nym g osem. – Nikomu nie wolno. Musisz wróci na dó . Dziewczyna patrzy a na niego, czekaj c. – To zakazany teren, m oda damo – ci gn oficer jak do podw adnego, tonem, maj cym pokaza jego wy szo . – Nikt nie mo e chodzi po tej ziemi. Proklamacja Rady Koalicyjnej rz du federacji, któremu mam zaszczyt s , zabrania tego. Zrozumiano? Dziewczyna nie odpowiedzia a. – Je li nie zawrócisz i dobrowolnie nie opu cisz tego terenu, b zmuszony ci eskortowa . Rozleg y si gniewne okrzyki. Dziewczyna post pi a krok naprzód. – Je li natychmiast nie odejdziesz, b musia ... Dziewczyna uczyni a gest i w jednej chwili nogi m czyzny splot y si w grube na cal korzenie. Towarzysz cy mu nierze rzucili si w ty z okrzykiem przera enia, ujrzawszy, jak ich piki zamieniaj si w s kate, suche ga zie i krusz im si w d oniach. Dziewczyna przesz a obok nich, nawet nie spojrzawszy. Che pliwy g os komendanta zamieni si w szept strachu, po czym znikn w pe nym zaskoczenia pomruku t umu. Pe Eli nie móg powstrzyma u miechu. Magia! Ta dziewczyna ma prawdziw magi ! Opowie ci mówi y prawd . To wi cej, ni móg si spodziewa . Czy by naprawd by a córk Króla Srebrnej Rzeki? nierze trzymali si teraz od niej z daleka, nie maj c ochoty zmierzy si z moc , któr najwyra niej w ada a. Ni si rang oficerowie próbowali wydawa jakie rozkazy, ale nikt nie wiedzia , co zrobi po wypadku z komendantem. Pe Eli rozejrza si szybko wokó . Najwidoczniej w miasteczku nie by o szperaczy. A je li nie ma szperaczy, nikt nie b dzie dzia . Dziewczyna sz a dalej pust , wypalon powierzchni zbocza w kierunku szczytu. Prawie nie zostawia a ladów na suchej ziemi. Po udniowe s ce pali o promieniami, zamieniaj c pust po ziemi w piek o. Dziewczyna zdawa a si tego nie zauwa . Sz a w spiekocie z wyrazem spokoju na twarzy. Patrz c na ni , Pe Eli czu si , jakby go kto ci gn na skraj bezdennej przepa ci, poza któr by o co tak niezwyk ego, e nie móg sobie tego nawet wyobrazi . Co ona zrobi? Wesz a na szczyt zbocza i przystan a – szczup a, eteryczna sylwetka na tle b kitu nieba. Sta a przez chwil , jakby szukaj c czego w powietrzu wokó siebie; jakiej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niewidzialnej postaci, która by do niej przemówi a. Potem ukl a. Opad a na wypalon ziemi wzgórz i zanurzy a w niej d onie. Kiedy pochyli a g ow , w osy okry y j niczym welon srebrnego wiat a. wiat wokó niej trwa w absolutnej ciszy. Potem ziemia pod ni zacz a dr i ko ysa si , a z jej g bi wydoby o si dudnienie. T um cofn si z okrzykiem zdumienia. M czy ni uspokajali si nawzajem, kobiety chwyta y dzieci, a wsz dzie podnios y si krzyki i p acze. Pe Eli zrobi krok naprzód, a w jego br zowych oczach wida by o napi cie. Nie ba si . Na to w nie czeka i nic nie by o w stanie go odstraszy . Ze wzgórza strzeli snop wiat a, a jego blask przy mi nawet l nienie s ca. Z ziemi trysn y gejzery, ma e wybuchy rozpryskuj ce si pod niebo i opryskuj ce Pe Ella oraz najbli ej stoj cych z t umu brudem i szlamem. Grunt zafalowa , jakby jaki pogrzebany w nim olbrzym wstawa ze snu, a z ziemi zacz y si wydobywa ogromne azy, niczym przygarbione ramiona kolosa. Wypalona powierzchnia wzgórz zacz a si obraca i znika . Zupe nie wie a warstwa gleby powsta a, aby j przykry , yzna i l ni ca, nape niaj c powietrze cierpkim zapachem. Olbrzymie korzenie unios y si jak e, wij c si i skr caj c w takt dudnienia. Zacz y pojawia si zielone pn cza. Po rodku tego wszystkiego kl cza a dziewczyna. Jej cia o by o napi te i sztywne pod lu warstw ubrania, a ramiona trzyma a zanurzone w ziemi a po okcie. Twarzy nie by o wida . Teraz kl cza o ju wielu spo ród t umu. Niektórzy wznosili mod y do si magii, które – jak niegdy wierzono – rz dzi y ludzkim przeznaczeniem, a inni po prostu utrzymywali w ten sposób równowag , broni c si przed wstrz sami, sta y si teraz bowiem tak gwa towne, e dr y nawet najmocniejsze drzewa. Podniecenie sprawi o, e policzki Pe Ella zarumieni y si . Chcia biec do dziewczyny, eby wzi j w ramiona, poczu to, co si z ni dzieje, i dzieli jej moc. azy tar y o siebie i uderza y, przemieszczaj c si i zmieniaj c kszta t wzgórza. Ze ska y tworzy y si ciany tarasów. Szczeliny wype nia mech i bluszcz. Z jednego stopnia na drugi agodnie schodzi y wij ce si cie ki. Pojawia y si drzewa, korzenie stawa y si ma ymi sadzonkami, a te z kolei grubia y i rozga zia y si , w kilku zaledwie minutach przechodz c wszystkie stadia wzrostu. W rozpaczliwym p dzie ku s cu p czkowa y i rozwija y si li cie. Trawy i krzewy rozprzestrzenia y si po ca ej pustej ziemi, przemieniaj c poczernia po w rozedrgan , t tni yciem ziele . I kwiaty! Pe Eli krzykn w duchu. Wsz dzie by y kwiaty. Wykwita y z ziemi o lepiaj feeri barw. kit, , czerwie i fiolet – w ca ej gamie odcieni i tonów za ciela y ziemi kolorowym kobiercem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Potem dudnienie si sko czy o, a cisz , która po nim nasta a, przerwa piew ptaków. Pe Eli zerkn na t um za swoimi plecami. Wi kszo wci kl cza a. Oczy mieli szeroko otwarte, a na twarzach zastyg o zdumienie. Wielu p aka o. Odwróci si z powrotem do dziewczyny. W ci gu paru minut odmieni a ca e wzgórze. Wymaza a sto lat zniszcze i zaniedbania, celowego wycinania, umy lnego wypalania i wyrównywania terenu i przywróci a kar om z Culhaven symbol tego, kim i czym byli. Odda a im Ogrody ycia. Dziewczyna ci gle kl cza a z pochylon g ow . Kiedy wreszcie wsta a, ledwie by a w stanie utrzyma si na nogach. Wszystkie si y wyczerpa a w ogromnym wysi ku przywrócenia ycia Ogrodom. Teraz nie pozosta o jej ju nic do ofiarowania. Porusza a si chwiejnie, ramiona zwisa y bezw adnie, a jej doskonale pi kna twarz by a ci gni ta i poryta bruzdami. Srebrne w osy by y wilgotne i spl tane. Pe Eli poczu jej spojrzenie utkwione w nim raz jeszcze i tym razem si nie waha . Szybko wspi si na zbocze, przeskakuj c g azy i krzewy oraz omijaj c szlaki, jakby by y przeszkodami. Czu , jak um zako ysa si za nim, s ysza wo aj ce go g osy, ale teraz nic si nie liczy o, nawet wi c si nie obejrza . Dobieg do dziewczyny, kiedy pada a, i chwyci j w ramiona. Uko ysa j agodnie, tul c, jakby os ania schwytane dzikie zwierz tko, zarazem adczo i troskliwie. Jej oczy wpatrywa y si we i ujrza w nich blask, napi cie i tak g bi uczu , e w tej samej chwili narodzi a si pomi dzy nimi trudna do opisania wi . – Zabierz mnie gdzie , gdzie b mog a odpocz – wyszepta a. um otoczy ich i nie mogli ju odgrodzi si od ich niespokojnych g osów i paplaniny. Napiera o na nich morze twarzy. Stoj cych najbli ej zapewni , e dziewczyna jest tylko zm czona, i s ysza , jak z ust do ust przekazuj sobie jego s owa. Ujrza w przelocie na skraju t umu nierzy federacji, ale przezornie postanowili trzyma si z daleka. Zacz i , nios c dziewczyn , zaskoczony jej lekko ci . Dla niej to tyle co nic, pomy la . I wszystko. Garstka kar ów zast pi a mu drog , prosz c, aby poszed za nimi i zaniós córk Króla Srebrnej Rzeki do ich domostwa, eby mog a odpocz . Osobi cie zaprowadz Pe Ella. Ka dy dom by teraz dobry. Oczy t umu pod y za nimi, ale na kra cach ludzie zaczynali si ju rozchodzi , b dz c po rajskich Ogrodach i odkrywaj c ich przykuwaj ce pi kno. Ponownie rozbrzmia y piewy, cichsze ju teraz pie ni dzi kczynne i pochwalne na cze dziewczyny, s odkie i liryczne. Pe Eli zszed ze wzgórz, omin Ogrody ycia i skierowa si z powrotem do Culhaven. Dziewczyna spa a w jego ramionach. Odda a si pod jego opiek . Zawierzy a, e j ochroni. Uzna to za ironi losu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W ko cu wys ano go tutaj, aby j zabi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
VI Pe Eli zaniós córk Króla Srebrnej Rzeki do domu kar ów, które zaofiarowa y jej swoj opiek . Rodzina sk ada a si z m czyzny, jego ony, ich owdowia ej córki i dwojga ma ych wnucz t. Kamienny domek sta na skraju miasteczka w cieniu bia ego bu i czerwonego wi zu, oparty ty em o cian lasu nieopodal koryta rzeki. By o tu cicho i daleko od w ciwego miasteczka. Zanim tam dotarli, wi kszo z t umu zdecydowa a si zawróci . Garstka postanowi a zosta i rozbi obozowisko na skraju gospodarstwa. Wi kszo to byli ludzie, którzy towarzyszyli dziewczynie z kraju na po udniu; gorliwcy zdecydowani uczyni j swoj wybawicielk . Pe Eli wiedzia jednak, e nie by a dla nich. Teraz nale a do niego. Z pomoc rodziny u dziewczyn w ku, w male kim pokoiku na ty ach domu, stanowi cym sypialni gospodarzy. Ma stwo z córk wysz o, eby przygotowa co do jedzenia dla tych, którzy postanowili czuwa nad dziewczyn , ale Pe Eli zosta . Siad na krze le ko o ka i obserwowa pi . Dzieci sta y jeszcze przez chwil , ciekawe, co si wydarzy, ale w ko cu znudzi y si i zostawi y go samego. wiat o dnia zamieni o si w mrok, a on ci gle siedzia , czekaj c cierpliwie, a dziewczyna si obudzi. Przygl da si zarysom jej cia a, kiedy tak le a, obserwowa krzywizn biodra i ramienia, mi kkie zaokr glenie pleców. By a taka drobna, zaledwie odrobina cia a i ko ci pod po ciel , male ka iskierka ycia. Zdumiewa a go jej skóra, jej koloryt i brak jakiejkolwiek skazy. Móg j ukszta towa artysta, którego my l i talent stworzy y jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne dzie o sztuki. Na zewn trz rozpalono ogniska, a przez zas oni te okno s czy si d wi k g osów. Cisz pomi dzy zmianami warty wype nia y odg osy nocy, piew ptaków i bzyczenie owadów, unosz ce si ponad odleg ym poszumem wód rzeki. Pe Eli nie by zm czony i nie odczuwa potrzeby snu. Mia czas, eby pomy le . Tydzie temu wezwano go do Stra nicy Po udniowej na spotkanie z Rimmerem Dallem. Pojecha , poniewa ucieszy o go to, a nie dlatego, e musia . Nudzi si i mia nadziej , e pierwszy szperacz zleci mu co interesuj cego, co b dzie stanowi o dla niego jakie wyzwanie. Zdaniem Pe Ella, tylko to si liczy o, je li chodzi o Rimmera Dalla. Reszta dzia pierwszego szperacza by a jego prywatn spraw , a Pe Eli nie interesowa si yciem innych ludzi. Rzecz jasna, nie mia z udze . Wiedzia , kim jest Rimmer Dall. Tyle e nie dba o to. Podró zaj a mu dwa dni. Na pó noc podró owa na ko skim grzbiecie, przez dzik ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
górsk krain poni ej Battlemound, gdzie si osiedli , i drugiego dnia o zachodzie s ca przyby do Stra nicy Po udniowej. Zsiad z konia jeszcze poza zasi giem stra y i dalej szed . Nie musia si martwi . Równie dobrze móg od razu wej i uzyska by natychmiastow audiencj . Ale lubi sam decydowa o swoich przyjazdach i wyjazdach. Lubi popisywa si swoimi zdolno ciami. Zw aszcza przed cieniowcami. Pe Eli by podobny do nich, kiedy wszed do czarnego monolitu, jak widmo z ciemno ci przenikaj ce przez kamie . Nie zauwa ony i nies yszalny min stra ników, równie niewidzialny dla nich jak powietrze, którym oddychali. Stra nica Po udniowa by a cicha i ciemna, jej mury g adkie i wypolerowane, a korytarze puste. Robi a wra enie dobrze zakonserwowanej krypty. To miejsce nale o tylko do umar ych albo tych, którzy handlowali mierci . Przeszed katakumby, czuj c pulsowanie magii uwi zionej pod ziemi i s ysz c jej szept, jakby próbowa a si uwolni . Pe Eli wiedzia , e Rimmer Dall i jego cieniowce my leli, i ob askawi tego pi cego olbrzyma. Dobrze strzegli swojego sekretu, ale przed nim nic si nie uchowa. Kiedy by ju prawie na wysokiej wie y, gdzie czeka Rimmer Dall, zabi jednego ze stra ników. By to cieniowiec, ale co za ró nica. Zrobi to, poniewa potrafi i lubi to uczucie. Wtopi si w czarny kamie ciany i czeka , a stwór przejdzie obok niego, po czym z pochwy ukrytej w spodniach wyci gn Stiehla i jednym, bezg nym ci ciem pozbawi ofiar ycia. Stra nik umar w jego ramionach, jego cie uniós si przed nim jak czarny dym, a cia o rozpad o si w py . Pe Eli obserwowa , jak gasn zaskoczone oczy. Pusty mundur zostawi tam, gdzie b dzie mo na go znale . miecha si , p yn c przez mrok. Ju od dawna zabija i by w tym bardzo dobry. Wcze nie odkry swój talent: zdolno wyszukiwania i niszczenia nawet najlepiej strze onych ofiar, umiej tno wyczucia, jak prze ama ich obron . Wi kszo ludzi ba a si mierci, ale nie Pe Eli. On by w niej zanurzony. mier by a bli niacz siostr ycia i z nich dwóch bardziej interesuj . By a tajemnicza, nie poznana i niezbadana. By a nieunikniona i wieczna, kiedy ju nadchodzi a. By a mroczn twierdz z niesko czon liczb komnat czekaj cych na odkrycie. Wi kszo wst powa a tam tylko raz, a i to dlatego, e nie mieli wyboru. Pe Eli chcia wchodzi do niej przy ka dej sposobno ci, a zyskiwa tak szans poprzez tych, których zabija . Za ka dym razem, kiedy obserwowa czyj mier , odkrywa kolejn komnat twierdzy, ogl da kolejn cz tajemnicy. Odradza si . Wysoko ju w wie y natkn si na dwóch stra ników stoj cych przed zamkni tymi drzwiami. Nie zauwa yli, kiedy podszed . Pe Eli nas uchiwa . Nic nie us ysza , ale wyczu , e w pomieszczeniu za drzwiami jest kto uwi ziony. Przez chwil si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zastanawia , czy powinien dowiedzie si , kto to jest. Ale to oznacza o zadawanie pyta , czego nigdy nie robi , albo zabicie stra ników, a na to nie mia ju ochoty. Poszed wi c dalej. Pe Eli pokona nie o wietlon kondygnacj schodów na szczyt Stra nicy Po udniowej i wszed do pomieszczenia sk adaj cego si z nieregularnych komnat po czonych ze sob jak korytarze w labiryncie. Nie by o mi dzy nimi drzwi, tylko przej cia. Nie by o te stra ników. Pe Eli w lizn si do rodka, niczym bezszelestny fragment nocy. Na zewn trz by o ju ciemno. Chmury pokry y niebo, pogr aj c wiat w ca kowitej czerni. Pe Eli przeszed kilka komnat, nas uchuj c i czekaj c. Potem nagle si zatrzyma , wyprostowa i odwróci . Z czerni, której by cz ci , wyst pi Rimmer Dall. Pe Eli u miechn si . Rimmer Dall tak e potrafi sta si niewidzialny. – Ilu zabi ? – zapyta pierwszy szperacz cicho. – Jednego – odpowiedzia Pe Eli. K ciki ust rozci gn y mu si w u miechu. – Mo e zabij jeszcze jednego w drodze powrotnej. Oczy Dalla zal ni y dziwn czerwieni . – Pewnego dnia zagrasz w t gr o jeden raz za du o. Pewnego dnia przez pomy natkniesz si na mier i pochwyci ciebie zamiast twojej ofiary. Pe Eli wzruszy ramionami. Nie martwi si w asn mierci . Wiedzia , e nadejdzie. Kiedy tak si stanie, b dzie znajom twarz , któr widywa przez ca e ycie. Dla wi kszo ci ludzi istnia a przesz , tera niejszo i przysz . Jednak nie dla Pe Ella. Przesz by a tylko wspomnieniami, a wspomnienia banalnymi pozosta ciami tego, co ju utracone. Przysz by a niejasn obietnic – snami i dymem na wietrze. Z adnej nie mia po ytku. Tylko tera niejszo si liczy a, poniewa tera niejszo by a tu i teraz tego, kim by , wydarzeniem ycia, nag ci mierci. No i mo na by o nad ni panowa , czego nie da o si powiedzie o przesz ci czy przysz ci. Pe Eli wierzy we w adz . Tera niejszo stanowi a nie ko cz cy si cuch chwil, którego ogniwa wykuwa y ycie i mier . Tylko tu i teraz mo na by o go obserwowa . Ponad sto em i dwoma krzes ami po drugiej stronie komnaty otworzy o si okno i Pe Eli podszed , eby usi . Rimmer Dall tak e. Przez chwil siedzieli w ciszy. Patrzyli na siebie, ale ka dy z nich widzia co jeszcze. Znali si od ponad dwudziestu lat. Ich spotkanie by o przypadkiem. Rimmer Dall by m odszym cz onkiem komitetu politycznego Rady Koalicyjnej, ju wtedy g boko pogr onym w pl taninie zdradzieckiej polityki federacji. By bezlitosny i zdecydowany i cho ledwo wyszed z wieku ch opi cego, ju budzi postrach. Oczywi cie by cieniowcem, ale niewielu o tym wiedzia o. Pe Eli, prawie jego rówie nik, by p atnym morderc z ponad
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dwudziestoma ofiarami na koncie. Spotkali si w sypialni cz owieka, którego Rimmer Dall chcia zabi . Cz owieka, którego stanowiska w rz dzie Sudlandii pragn ju od dawna i którego wtr canie si znosi ju wystarczaj co d ugo. Pe Eli dotar do pierwszy, wys any przez innego wroga m czyzny. Spojrzeli na siebie w milczeniu ponad martwym cia em, podczas gdy cienie nocy os ania y ich obu t sam czerni , która odbija a si w ich yciu, i poczuli co na kszta t pokrewie stwa. Obaj pos ugiwali si magi . aden nie by tym, na kogo wygl da . Obaj byli bezlito ni i pozbawieni jakiejkolwiek moralno ci. aden te nie ba si tego drugiego. Na zewn trz, w sudlandzkim mie cie Wayford, szumia o, brz cza o i sycza o od intryg ludzi, których ambicje dorównywa y ich w asnym, ale umiej tno ci by y o wiele mniejsze. W swoich oczach ujrzeli nawzajem du e mo liwo ci. Stali si nieroz czni. Pe Eli zosta broni , któr w ada a d Rimmera Dalla. Ka dy drugiemu dla w asnej przyjemno ci, bez adnych wi zów i zobowi za . Ka dy bra , czego potrzebowa , i dawa , czego wymagano. Niemo liwo ci by o rozpozna czy poj , o czym ka dy z nich my li. Rimmer Dall by przywódc cieniowców, a jego plany obj te cis tajemnic . Pe Eli za zabójc , którego zaj cie pozostawa o jego osobliw pasj . Rimmer Dall zaprasza Pe Ella, eby wyeliminowa tych, których uzna za szczególnie niebezpiecznych. Pe Eli przyjmowa zaproszenie, kiedy wyzwanie okazywa o si wystarczaj co intryguj ce. Obaj karmili si mierci innych. – Kogo wi zisz w pokoju pod nami? – zapyta nagle Pe Eli, przerywaj c milczenie i ko cz c rozmy lania. Rimmer Dall sk oni nieco g ow . Ko cista budowa nadawa a jego twarzy wygl d nagiej czaszki. – Sudlandczyka z Shady Vale. Jednego z dwóch braci Ohmsfordów. Ten drugi wierzy, e go zabi . Chcia em, eby tak my la . Tak to u em. – Olbrzym wydawa si zadowolony z siebie. – W odpowiednim czasie pozwol si im odnale . – Wygl da na to, e prowadzisz w asn gr . – I to o bardzo wysokie stawki, gdzie w gr wchodzi magia o niewyobra alnych rozmiarach. Magia wi ksza zarówno od twojej, mojej, jak i kogokolwiek innego. Nieograniczona moc. Pe Eli nie odpowiada . Na udzie czu ci ar Stiehla i ciep o jego magii. Trudno mu by o wyobrazi sobie bardziej pot magi , a niemo liwe wr cz by o istnienie bardziej ytecznej. Stiehl by broni doskona , ostrzem, które przechodzi o przez wszystko. Nic nie mog o mu sprosta . elazo, kamie , najbardziej nieprzenikniona os ona – wszystko by o wobec niego bezsilne. Nikt nie by bezpieczny. Nawet cieniowce podatne by y na jego ciosy, mimo e nie móg ich zniszczy . Odkry to kilka lat temu, kiedy jeden z nich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
próbowa go zabi , zakradaj c si do jego sypialni, niczym poluj cy kot. My la , e dopadnie go we nie, ale Pe Eli zawsze by czujny. Z atwo ci zabi czarnego stwora. Ju po wszystkim pomy la sobie, e cieniowiec móg zosta przys any przez Rimmera Dalla, eby go sprawdzi . Postanowi nie przejmowa si tym. To nie by o istotne. Stiehl czyni go niezwyci onym. Wierzy , e sam los ofiarowa mu t bro . Nie wiedzia , kto wyku Stiehla, ale na pewno by mu przeznaczony. Mia dwana cie lat, kiedy go znalaz , podró uj c z cz owiekiem, który utrzymywa , e jest jego wujem – opryskliwym, zgorzknia ym pijaczyn ze sk onno ciami do bicia s abszych i mniejszych od siebie – na pó noc przez Battlemound, przez nie ko cz cy si ci g miast i wsi, które odwiedzali, aby wuj móg sprzeda ukradzione towary. Roz yli obóz w w wozie na opuszczonym, pustym, poro ni tym krzewami terenie na skraju Czarnych D bów. W wóz dawa schronienie pomi dzy syrenami a le nymi wilkami, a wuj pobi go znowu za jakie wyimaginowane przewinienie i zasn przytulony do swojej butelki. Pe Eli nie zwraca ju uwagi na bicie. Dostawa lanie od czasu, gdy w wieku czterech lat zosta sierot i przygarn go wuj. Prawie nie pami ta , jak to jest nie by bitym. Zastanawia go tylko sposób, w jaki wuj to robi przez ostatnie dni. Jakby ka de lanie s o sprawdzeniu, ile ch opiec mo e wytrzyma . Pe Eli zaczyna podejrzewa , e dawno ju przekroczy te granice. Odszed w cie , aby by sam, schodz c pustymi jarami, z trudem pokonuj c niego cinne wzniesienia, szuraj c obutymi stopami i czekaj c, a zel eje ból siniaków i zadrapa . Dolina by a ju blisko, nie wi cej ni kilkaset jardów st d, a jaskinia na jej dnie przyci ga a ch opca jak magnes. Czu jej obecno , cho nawet potem nie potrafi tego wyja ni . Ukryta w ród krzewów, na wpó przysypana kamieniami, by a niczym mroczna i z owieszcza paszcza otwieraj ca si w g b ziemi. Pe Eli wszed bez wahania. Ju wtedy niewiele rzeczy go przera o. Wzrok zawsze mia doskona y, nawet wi c nik e wiat o wystarczy o, aby znalaz drog . Poszed na koniec jaskini, gdzie zebrane zosta y ko ci – ludzkie ko ci sprzed wieków; wala y si doko a, jakby kto rozrzuci je kopniakiem. Pomi dzy nimi le Stiehl, ostrze l ni ce srebrem w ciemno ciach, pulsuj ce yciem, a na r koje ci wyryte by o jego imi . Pe Eli podniós bro i poczu jej ciep o. Talizman z innego wieku, bro o wielkiej mocy – od razu wiedzia , e to magia i e nic jej nie sprosta. Nie zawaha si . Opu ci grot , wróci do obozu i poder wujowi gard o. Najpierw jednak obudzi m czyzn , eby wiedzia , kto go zabija. Wuj by pierwszym cz owiekiem, którego zabi . To wszystko wydarzy o si tak dawno. – Jest pewna dziewczyna – odezwa si nagle Rimmer Dall i urwa .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Spojrzenie Pe Ella ponownie spocz o na ko cistej twarzy, rysuj cej si na tle nocy. Ujrza purpurowe l nienie oczu. Oddech pierwszego szperacza z sykiem wydobywa si spomi dzy jego warg. – Mówi , e ma magi , e potrafi zmienia charakter ziemi, tylko jej dotykaj c, i e potrafi pokona zniszczenie oraz choroby, a z najbardziej splugawionej gleby ka e wykwita kwiatom. Mówi , e jest córk Króla Srebrnej Rzeki. Pe Eli u miechn si . – A jest? – Tak. – Rimmer Dall skin g ow . – Jest tak, jak mówi opowie ci. Nie wiem, po co zosta a przys ana. Podró uje na wschód, w stron Culhaven i kar ów. Wygl da na to, e ma jakie szczególne zamiary. Chc , eby si dowiedzia jakie i zabi j . Pe Eli przeci gn si . – Dlaczego sam jej nie zabijesz? Nie mo esz? – pad a niespieszna odpowied . Rimmer Dall pokr ci g ow . – Nie. Córka Króla Srebrnej Rzeki jest dla nas wykl ta. Poza tym natychmiast rozpozna aby cieniowca. Czarodziejskie stworzenia czy pewne pokrewie stwo, które zabrania maskowania si . To musi by kto inny ni ja, ni jeden z nas. Kto , kto zbli y si do niej, kogo nie b dzie podejrzewa . – Kto . – Pe Eli zacisn skrzywione w u miechu usta. – Jest mnóstwo ktosiów, Rimmer. Wy lij kogo innego. Masz ca armi lepo lojalnych podrzynaczy garde , których bardziej uszcz liwi wyko czenie dziewuchy na tyle g upiej, eby ujawnia swoj magi . Ta sprawa mnie nie interesuje. – Jeste pewny, Eli? Pe Eli westchn ci ko. Teraz zaczn si targi, pomy la . Wsta , a jego chuda posta wygl da a jak wygi ty bicz, kiedy pochyli si nad sto em, eby zajrze w twarz tamtemu. – S ysza em, jak cz sto mówi mi, za kogo wy, cieniowce, mnie uwa acie. Jeste my do siebie podobni, mówi . W adamy magi , przed któr nikt si nie obroni. Intuicyjnie odgadujemy cel ycia, którego innym brak. Mamy podobne instynkty i umiej tno ci. Tak samo s yszymy, widzimy i czujemy. Jeste my jak dwie strony jednej monety. I tak dalej, i tak dalej. A zatem, Dall, je li nie k ama , ta dziewczyna odkryje mnie równie szybko jak ciebie, prawda? A zatem, nie ma sensu mnie wysy . – To musisz by ty. – Teraz znowu musz ? – Twoja magia nie jest wrodzona. Stanowi osobn cz tego, kim i czym jeste . Nawet je li dziewczyna j wyczuje, nie b dzie wiedzia a, kim jeste . Nie zostanie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ostrze ona przed niebezpiecze stwem, jakie dla niej stanowisz. B dziesz móg zrobi to, co trzeba. Pe Eli wzruszy ramionami. – Mówi em ju , e ta sprawa mnie nie interesuje. – Poniewa nie ma w niej adnego wyzwania? Pe Eli przystan , a potem powoli usiad z powrotem. – Tak. Poniewa nie ma w niej adnego wyzwania. Rimmer Dall odchyli si na krze le i jego twarz znikn a w mroku. – Ta dziewczyna to nie zwyczajna istota z krwi i ko ci. Nie atwo j pokona . Ma wielk magi i ta magia b dzie j chroni . Aby j zabi , potrzeba magii silniejszej od niej. Zwyk y cz owiek ze zwyk broni nie ma szans. Moje legiony podrzynaczy garde , jak ich pogardliwie okre lasz, s bezu yteczne. nierze federacji mog si do niej zbli , ale nie mog uczyni jej krzywdy. Cieniowce nie mog si nawet zbli . A nawet gdyby mogli, nie jestem pewien, czy to co zmienia. Rozumiesz, Pe Eli? Pe Eli nie odpowiada . Zamkn oczy. Czu , e Rimmer Dall obserwuje go. – Ta dziewczyna jest niebezpieczna, Pe Eli. Tym bardziej, e zosta a najwyra niej wys ana, eby dokona czego wa nego, a ja nie wiem, co to jest. Musz si dowiedzie i po temu kres. Jedno i drugie nie b dzie atwe. Nawet dla ciebie mo e to by zbyt wiele. Pe Eli w zamy leniu uniós g ow . – Tak s dzisz? – To mo liwe. Szybciej ni my l Pe Eli zerwa si z krzes a, a wyrwany z pochwy Stiehl zal ni w jego d oni. Ko ce ostrza si gn o w gór i zatrzyma o si o cal od nosa Rimmera Dalla. U miech Pe Ella by przera aj cy. – Naprawd ? Rimmer Dall nie drgn . Nawet nie mrugn okiem. – Zrób to, o co prosz , Pe Eli. Jed do Culhaven. Znajd dziewczyn . Dowiedz si , jakie ma plany, i zabij j . Pe Eli zastanawia si , czy powinien zabi Rimmera Dalla. My la ju o tym wcze niej i rozwa ca kiem powa nie. Ostatnio ten pomys zaczyna go wr cz fascynowa . Nie czu lojalno ci w stosunku do tego cz owieka, nie obchodzi go w aden sposób. Czu jedynie nik wdzi czno za sposobno ci, które mu ofiarowa , ale nawet one nie stanowi y ju takiego wynagrodzenia jak kiedy . By zm czony nieustannymi próbami manipulowania nim. Ich umowa ju go nie zadowala a. Dlaczego wi c z nim nie sko czy ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Stiehl zachwia si . K opot w tym, e nie mia o to adnego sensu. Zabiciem Rimmera Dalla nie osi gnie niczego, chyba e, oczywi cie, gotów jest odkry , jakie to tajemnice wyjd na jaw w chwili mierci pierwszego szperacza. To mog oby okaza si interesuj ce. Z drugiej jednak strony, po co si spieszy ? Lepiej zachowa sobie t perspektyw na przysz . Lepiej poczeka . W u amku sekundy wsun Stiehla do pochwy i cofn si . Przez jedn chwil mia poczucie straconej okazji, jakby ta szansa mia a si ju nigdy nie powtórzy . Bzdura. Rimmer Dall nie powstrzyma go. ycie pierwszego szperacza w ka dej chwili mo e nale do niego. Przez chwil patrzy na Dalla, a potem wyci gn d do ugody. – Zrobi to. – Odwróci si na pi cie i ruszy do wyj cia. –B ostro ny, Pe Eli! – krzykn za nim Rimmer Dall. Ta dziewczyna nie jest równym przeciwnikiem dla ciebie. Nie baw si z ni . Kiedy ju odkryjesz jej zamiary, zabij j natychmiast. Pe Eli nie odpowiedzia . Wy lizn si z pokoju i wtopi w mrok twierdzy, niezainteresowany opiniami i yczeniami Rimmera Dalla. Wystarczy o, e zgodzi si zrobi , o co prosi cieniowiec. Jak tego dokona, to ju jego sprawa. Wyjecha ze Stra nicy Po udniowej do Culhaven. W drodze powrotnej nie zabi adnego z wartowników. Zdecydowa , e nie warto si wysila . Nasta a pó noc. Zm czy y go rozmy lania i zdrzemn si na krze le. Mija y godziny. Kiedy dziewczyna si obudzi a, do witu zosta o ledwie par godzin. W domku panowa a cisza. Rodzina kar ów pogr ona by a we nie. Z ognisk obozuj cych na zewn trz zosta tylko popió i wypalone w gle. Ucich y ostatnie szepty rozmów. Pe Eli obudzi si , kiedy tylko dziewczyna si poruszy a. Zamruga a oczami i spojrza a na niego. Patrzy a bez owa bardzo d ugo. Potem usiad a powoli. – Zw mnie O ywcza – powiedzia a. – A mnie Pe Eli – odpowiedzia . Wyci gn a r i uj a jego d . Jej palce by y lekkie jak piórko, kiedy dotyka y jego skóry. Potem zadr a i cofn a si . – Jestem córk Króla Srebrnej Rzeki – powiedzia a. Zsun a nogi z ka i odwróci a si w jego stron . Wyg adzi a spl tane srebrne w osy. Pe Eli nie móg oderwa oczu od jej urody, ale ona wydawa a si tego zupe nie nie zauwa . – Potrzebuj twojej pomocy. Wysz am z Ogrodów mego ojca do wiata ludzi, aby znale pewien talizman. Czy wyruszysz ze mn , aby go szuka ? Pro ba by a tak nieoczekiwana, e Pe Eli nie odpowiada przez chwil , tylko wci wlepia oczy w dziewczyn .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Dlaczego mnie wybra ? – zapyta w ko cu, zmieszany. – Bo jeste niezwyk y – pad a natychmiastowa odpowied . By a to jak najbardziej w ciwa odpowied . Pe Eli by zdumiony. Musia a du o wiedzie . Mo e wyczuwa a, co chcia us ysze . Potem przypomnia sobie ostrze enie Rimmera Dalla i wzi si w gar . Co to za talizman, którego szukasz? Nie spuszcza a z niego wzroku. – Magiczny. Ma moc wystarczaj , aby przeciwstawi si nawet cieniowcom. Pe Eli zamruga . O ywcza by a taka pi kna, ale jej pi kno by a mask , która odci ga a go od zadania. Poczu si nagle odarty ze swej obrony. Jakby by nagi do szpiku ko ci i wszelkie jego tajemnice wychodzi y na jaw. Wiedzia a, po co tu przyby . Czu a to. Widzia a wszystko. W tej w nie chwili niemal jej nie zabi . Powstrzyma a go jedynie jej zupe na bezbronno . Oprócz magii, naprawd zdumiewaj cej, magii, która mog a przemieni ogo ocone, puste po acie wzgórz na powrót w co , co by o jedynie wspomnieniem w umys ach nawet najstarszych kar ów, nie mia a adnej obrony przeciwko morderczej broni, jak by Stiehl. Czu , e tak jest. Czy powinien zabi j tak bezradn ? Nie, postanowi . Jeszcze nie. – Cieniowce – powtórzy cicho. – Boisz si ich? – zapyta a. – Nie. – A magii? Pe Eli wolno wci gn powietrze. Jego w ska twarz wykrzywi a si bezwiednie, kiedy si nad ni pochyli . – Co wiesz o mnie? – zapyta , szukaj c jej spojrzenia. Nie odwróci a oczu. – Wiem, e ci potrzebuj . e nie b dziesz si ba zrobi tego, co konieczne. Wyda o mu si , e jej s owa maj jeszcze jakie ukryte znaczenie, ale nie by pewny. – Pójdziesz? – zapyta a raz jeszcze. Zabij j natychmiast, powiedzia Rimmer Dall. Pe Eli odwróci wzrok, wpatruj c si w noc przez okna domku i nas uchuj c szmeru p yn cej wody i cichego, dalekiego powiewu wiatru. Nigdy nie przejmowa si za bardzo radami innych. Wi kszo z nich by a bezu yteczna dla cz owieka, którego ycie zale o od zdolno ci podejmowania asnych decyzji. Poza tym za t spraw kry o si znacznie wi cej, ni chcia ujawni Rimmer Dall. Tajemnice czeka y na odkrycie. Mo liwe, e talizmanu, którego szuka dziewczyna, boi si nawet pierwszy szperacz. Pe Eli u miechn si . A je li talizman wpadnie w jego r ce? Czy to nie by oby ciekawe?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Spojrza na ni . Mo e j zabi , kiedy tylko zechce. – Pójd z tob – powiedzia . Wsta a gwa townie, wyci gaj c do niego d onie i przyci gaj c go do siebie. Stali przytuleni niczym kochankowie. – Jest jeszcze dwóch, którzy musz pój z nami. Potrzebuj ich tak jak ciebie – powiedzia a. – Jeden jest tu, w Culhaven. Chc , eby go do mnie przyprowadzi . Pe Eli zmarszczy brwi. Ju postanowi , e oddzieli j od tych g upców na zewn trz – ob ka ców wierz cych w cuda i zrz dzenie losu które tylko jemu zes ano. O ywcza nale a wy cznie do niego. – Nie – pokr ci g ow . Podesz a bli ej, a jej czarne oczy sta y si dziwnie puste. – Nie uda nam si bez nich. Bez nich talizman jest poza naszym zasi giem. Oni musz pój . Nikt inny nie mo e. Mówi a z takim przekonaniem, e nie potrafi si z ni spiera . Wydawa a si absolutnie tego pewna. Mo e i tak, pomy la . W tej sprawie wie wi cej od niego. – Tylko dwóch? – zapyta . – Nikt inny? Nikt wi cej? Bez s owa skin a g ow . – Dobrze – zgodzi si . Dwóch ludzi nie sprawi mu k opotu. Nie zak óci mu planów. Nadal b dzie móg zabi dziewczyn , kiedy tylko zechce. – Powiedzia , e jeden jest w mie cie. Gdzie go znajd ? Po raz pierwszy, od kiedy si przebudzi a, odwróci a si od niego. Nie widzia jej twarzy. – W wi zieniu federacji – powiedzia a.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
VII Morgan Leah. Tak brzmia o imi m czyzny, którego Pe Eli mia odnale i przyprowadzi do córki Króla Srebrnej Rzeki. Ulice Culhaven by y wyludnione, z wyj tkiem bezdomnych skulonych w zau kach i zakamarkach ko o sklepów – bezkszta tnych kupek achmanów przeczekuj cych noc. Pe Eli nie zwraca na nich uwagi, id c w kierunku centrum miasta i wi zie federacji. Do witu by o jeszcze dobre dwie godziny; mia wi c wystarczaj co du o czasu na swoje zadanie. Móg prze t ca zabaw z ratowaniem na nast pn noc, ale nie widzia ku temu powodu. Im szybciej znajdzie tego typka, tym szybciej wyrusz w drog . Nie pyta jeszcze dziewczyny, dok d si wybieraj . Zreszt , co za ró nica. Id c, trzyma si w cieniu, rozmy laj c o ambiwalentnych odczuciach, jakie wzbudza a w nim dziewczyna. By równocze nie podniecony i przera ony. Sprawia a, e czu si jak cz owiek, który w nie odkrywa sam siebie, a jednocze nie jak g upiec. Rimmer Dall z pewno ci stwierdzi by, e jest tym ostatnim, e gra w najbardziej niebezpieczn z gier, e pozwala wodzi si za nos i oszukuje si , my c, e to on rz dzi. Ale Rimmer Dall pozbawiony by serca, duszy oraz wyczucia poezji ycia i mierci. Nie dba o nic i o nikogo. Obchodzi a go jedynie moc, któr w ada , i ch jej umocnienia. By cieniowcem, a to stwory pustki. Jakkolwiek widzia to Rimmer Dall, Pe Eli nie by tak podobny do niego, jak s dzi pierwszy szperacz. Pe Eli rozumia twarde realia ycia, konieczno pozostania przy yciu i zapewnienia sobie bezpiecze stwa, ale równocze nie odczuwa pi kno rzeczy, zw aszcza za z perspektywy mierci. W mierci by o niezwyk e pi kno. Rimmer Dall postrzega j jako zag ad . Ale kiedy Pe Eli zabija , czyni to, aby na nowo odkry t gracj i symetri , która czyni a ze mierci najwspanialsze i najbardziej zdumiewaj ce wydarzenie ycia. By pewny, e w mierci O ywczej odnalaz by niewiarygodne pi kno. By oby to wydarzenie zupe nie inne od mierci, które dotychczas zadawa . Dlatego nie b dzie si spieszy i pogania nieodwracalno ci tego faktu. Przygotuje si . Uczucia, które w nim wzbudza a, nie zmieni tego, co zamierza , ani nie przynios mu pora ki. Nie gardzi sob dlatego, e ich do wiadcza . By y cz ci jego przebrania, potwierdzeniem jego cz owiecze stwa. Rimmer Dall i jego cieniowce nie mieli poj cia o takich uczuciach. Byli jak nieczu e kamienie. Ale nie Pe Eli. Nie zawsze. Prze lizn si obok domów pracy, unikaj c wiat a z koszar i trzymaj cych wart nierzy federacji. Rosn cy wokó las by cichy i pogr ony we nie, niczym czarna
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pustka, której odg osy by y przera aj ce i pozbawione cia a. Pe Eli sta si cz ci tej pustki. Czu si w jej wn trzu jak w domu i bezszelestnie szed naprzód. Potrafi zobaczy i us ysze to, czego nie móg nikt inny. Zawsze tak by o. Wyczuwa , co yje w ciemno ciach, nawet je li si ukrywa o. Cieniowce te takie by y, ale nawet one nie potrafi y tak si stopi z otoczeniem jak on. Przystan na o wietlonym skrzy owaniu i czeka , a b dzie puste. Wsz dzie chodzi y patrole. W wietle rzucanym przez samotn uliczn latarni wyobrazi sobie wizerunek ywczej. Dziecko, kobieta, magiczna istota – by a, tym wszystkim i zarazem czym jeszcze. By a uciele nieniem najpi kniejszych zjawisk na ziemi – górskiej doliny w promieniach s ca, wynios ych wodospadów, b kitnego nieba w po udnie, kalejdoskopu t czowych barw, nie ko cz cej si gwiezdnej przestrzeni ogl danej na pustej równinie. By a stworzeniem z krwi i ko ci, ludzkim ywotem, a równocze nie cz ci ziemi, wie o zaoranej gleby, górskich strumieni i pot nych, starych gór, które poddaj si jedynie up ywowi czasu. Zbija o go to z tropu, ale wyczuwa w niej co zarazem w ciwego, jak i absurdalnego. Jak to mo liwe? Kim by a naprawd ? Szybko przemkn przez wiat o i z powrotem wtopi si w mrok. Nie wiedzia , ale zdecydowany by to odkry . Przed nim wynurzy si kwadratowy, mroczny zarys budynku wi zienia. Pe Eli zatrzyma si na chwil , eby rozwa kolejne posuni cie. Zna konstrukcj wi zie federacji w Culhaven. By w nich nawet raz czy dwa, chocia wiedzia o tym jedynie Rimmer Dall. Nawet w wi zieniu byli ludzie, których trzeba si pozby . Ale nie takie mia zadanie tej nocy. Co prawda rozwa zabicie cz owieka, na którego ratunek zosta wys any, Morgana Leah. By by to pewien sposób, eby dziewczyna przesta a nalega na jego towarzystwo w poszukiwaniach magicznego talizmanu. Zabi teraz tego, a pó niej drugiego i po k opocie. Móg by j ok ama . Ale dziewczyna mog aby odgadn prawd , a nawet j przeczu . Zaufa a mu, wi c po co to zmienia ? Poza tym by mo e mia a racj , e ci dwaj potrzebni s do odzyskania talizmanu. Na razie nie wiedzia jeszcze, kim . Lepiej b dzie poczeka i zobaczy . Pozwoli , aby jego szczup a sylwetka znikn a w kamiennej cianie, przy której odpoczywa , rozmy laj c. Móg , nie ukrywaj c si , wej do wi zienia, b ysn dy uruj cemu oficerowi insygniami cieniowców i bez dalszych k opotów uwolni czyzn . Ale to oznacza o ujawnienie si , a tego wola unikn . Oprócz Rimmera Dalla, nikt go nie zna . By zabójc na us ugach jedynie pierwszego szperacza. Nikt z pozosta ych cieniowców nawet si nie domy la jego istnienia. Nikt go nigdy nie widzia . Ci, którzy si na niego natkn li, cieniowce czy inni, byli martwi. Dla wszystkich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by tajemnic i taki chcia pozosta . Lepiej b dzie wyprowadzi tego cz owieka w zwyk y sposób: cicho, ukradkiem i samotnie. Pe Eli u miechn si swoim krzywym u miechem. Uratowa go teraz, eby pó niej zabi . Dziwny jest ten wiat. Oderwa si od ciany i zacz si przekrada w ciemno ciach w stron wi zienia. Morgan Leah nie spa . Le owini ty kocem na sienniku w celi i rozmy la . Nie spa przez wi kszo nocy, zbyt um czony, eby zasn , dr czony zmartwieniami, alem i dokuczliwym poczuciem bezsensu, którego nie potrafi odp dzi . Cela budzi a w nim klaustrofobi . Mia a nieca e dwana cie stóp kwadratowych powierzchni i troch ponad dwadzie cia stóp wysoko ci, stalowe drzwi grube na kilka cali i okratowane, pojedyncze okno, umieszczone tak wysoko, e nawet podskakuj c, nie móg by przez nie wyjrze . Cela nie by a sprz tana, od kiedy go tu wrzucono, cuchn o wi c strasznie. Jedzenie, je li mo na to tak nazwa , przynoszono mu dwa razy dziennie i wsuwano przez otwór u podstawy drzwi. W ten sam sposób dostawa wod do picia. Na mycie ju jej nie wystarcza o. Wi ziono go ju prawie tydzie , a nikt do niego nie zajrza . Zaczyna my le , e nikt si ju nie pojawi. To by o dziwne. Kiedy go schwytano, by pewny, e u yj wszystkich mo liwych sposobów, aby si dowiedzie , dlaczego zada sobie tyle trudu, eby uwolni dwie stare karlice. Nawet teraz si zastanawia , czy babcia Eliza i cioteczka Jilt zdo y uciec. Nie mia poj cia. Uderzy dowódc federacji. Mo e nawet go zabi . Ukrad mundur federacji, aby poda si za jej nierza. Wykorzysta nazwisko majora federacji, aby bezpiecznie wej do domów pracy, oszuka oficera federacji na s bie i uczyni z armii federacji band niekompetentnych idiotów. Wszystko po to, eby uwolni dwie starsze damy. mieszone i wystrychni te na dudka dowództwo federacji zechce si dowiedzie , dlaczego to zrobi . Z ochot powinni odp aci mu za upokorzenie i szkody, jakie wyrz dzi . A mimo to zostawili go w spokoju. Zabawia si rozwa aniem ró nych mo liwo ci. Wydawa o si ma o prawdopodobne, aby ca kiem go poniechano, i e zostawiono go w tej celi, a zostanie zapomniany. Major Assomal, jak si dowiedzia , by na polu bitwy. Mo e czekaj z przes uchaniem na jego powrót. Ale czy komendant Soldt wykaza si a tak cierpliwo ci po tym, co mu zrobi ? Chyba e nie . Czy by Morgan go zabi ? A mo e czekali na kogo innego? Morgan westchn . Kto inny. Zawsze wraca do tego samego, nieuniknionego wniosku. Czekali na Rimmera Dalla. Wiedzia , e tak musi by . Teel wyda a babci i cioteczk federacji, ale w szczególno ci cieniowcom. Rimmer Dall musia wiedzie o ich powi zaniach z Parem
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i Collem Ohmsfordami i o wszystkich, którzy wyruszyli na poszukiwanie Miecza Shannary. Gdyby kto próbowa je uratowa , zauwa by go z pewno ci i przyby , aby zobaczy kto to. Morgan energicznie przewróci si na drugi bok. Zamiast ciany mia teraz przed sob ciemno . Nie by ju tak obola y jak pierwszego dnia. Rany i siniaki po laniu, jakie sprawili mu nierze, zaczyna y si goi . Mia szcz cie, e nic mu nie z amali. W zasadzie mia szcz cie, e ci gle jeszcze . A mo e i nie mia szcz cia, poprawi si . Zale y, jak na to spojrze . Szcz cie chyba go opu ci o. Przez chwil my la o Parze i Collu i poczu al, e nie ma go z nimi; e nie mo e si nimi zaj tak, jak obieca . Co si z nimi stanie bez niego? Co si wydarzy, kiedy jego nie b dzie? Zastanawia si , czy Damson Rhee ukry a ich po ucieczce z Do u w Tyrsis. Zastanawia si , czy Padishar Creel dowie si , gdzie s . Zastanawia si nad tysi cem rzeczy, ale nie znajdowa odpowiedzi. Przewa nie jednak zastanawia si , jak d ugo utrzyma si przy yciu. Ponownie przewróci si na plecy, my c, ile ró nych rzeczy mog o mu si przytrafi . W innym czasie zosta by ksi ciem Leah i pewnego dnia w ada by swoj ojczyzn . Ale federacja po a kres monarchii ponad dwie cie lat temu i dzisiaj jego rodzina nie mia a adnej w adzy. Zamkn oczy, próbuj c odp dzi my li o tym, co mog oby by i co by by o, nie znajduj c w nich pociechy. Wci mia nadziej . Jego duch nie podda si przykrym wydarzeniom, wierz c, e w ko cu nadejdzie jaka pomoc. Nie zamierza si podda . Zawsze by jaki sposób. Chcia by tylko wiedzie jaki. Zdrzemn si troch , pogr ony w strumieniu wyobra , w których miesza y si ze sob twarze i g osy, dra ni c chaosem, myl c i zwodz c tym, czego nie by o i nigdy nie dzie. Pogr si we nie. Nagle jaka d przywar a do jego ust, t umi c okrzyk zdumienia, a druga przycisn a go do pod ogi. Walczy , ale elazny u cisk si nie rozlu nia . – Cicho b – wyszepta mu kto do ucha. – Sza. Morgan uspokoi si . M czyzna o twarzy przypominaj cej jastrz bia, ubrany w mundur federacji, pochyla si nad nim, z napi ciem spogl daj c mu w oczy. D onie zwolni y u cisk i m czyzna usiad . U miech wykrzywi k ciki jego warg, a na w skiej twarzy pojawi y si zmarszczki miechu. – Kim jeste ? – zapyta cicho Morgan. – Kim , kto ci st d uwolni, je li b dziesz na tyle m dry, eby zrobi , co ci ka , Morganie Leah.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Znasz moje imi ? Zmarszczki pog bi y si . – Zgad . Tak naprawd wpad em tutaj przez przypadek. Mo esz mi pokaza drog do wyj cia? Morgan spojrza na niego. Wysoki, chudy typ o wygl dzie cz owieka, który wie, czego pragnie. Jego u miech wydawa si w tym miejscu nieco dziwaczny i bynajmniej nie by przyjazny. Morgan odsun koc i wsta ; zauwa , w jaki sposób tamten cofn si w tej samej chwili, zawsze utrzymuj c t sam spor odleg pomi dzy nimi. Ostro ny, pomy la Morgan, jak kot. – Nale ysz do Ruchu? – zapyta . – Nale do siebie. W to. Rzuci Morganowi jakie ubranie. Góral przyjrza mu si i odkry , e trzyma w r kach mundur federacji. Obcy na chwil znikn w ciemno ci, a potem wynurzy si z niej, nios c co du ego na ramieniu. Mrukn co i z swój ci ar na sienniku. Morgan zobaczy , e to cia o, i wytrzeszczy oczy. Nieznajomy podniós porzucony koc i owin nim trupa, nadaj c mu wygl d pi cego cz owieka. – W ten sposób nie odkryj tak pr dko, e si zgubi – wyszepta , u miechaj c si ch odno. Morgan odwróci si i ubra tak szybko, jak potrafi . Kiedy sko czy , m czyzna skin na niego niecierpliwie i razem wy lizn li si przez otwarte drzwi celi. Korytarz by w ski i pusty. wiat a lampy rozja nia y ciemno tylko na brzegach. Morgan nie widzia wi zienia, kiedy go tu przyprowadzono, ci gle nieprzytomny po bójce, zgubi si wi c natychmiast. Uwa nie szed ladem obcego, pod aj c korytarzem wyrytym w czarnym kamieniu i mijaj c rz dy drzwi do cel, identycznych jak jego asna. Wszystkie by y zamkni te i zakratowane. Nie natkn li si na nikogo. Pierwszy posterunek stra y, do którego dotarli, równie by opuszczony. Wygl da o na to, e nikogo nie ma na s bie. Obcy ruszy szybko do dalszego korytarza, ale Morgan k tem oka dostrzeg przez uchylone drzwi b ysk stalowych ostrzy. Zwolni i zajrza do rodka. Na cianach ma ego pomieszczenia wisia y pó ki z broni . Przypomnia sobie nagle Miecz Leah. Nie chcia wychodzi bez niego. – Poczekaj chwil ! – wyszepta do m czyzny przed sob . Nieznajomy odwróci si . Morgan szybkim ruchem pchn drzwi. Cofn y si opornie, tr c o co . Morgan pcha , a otwór sta si na tyle du y, e mo na by o wej do rodka. Wewn trz, u ony za drzwiami, le kolejny trup. Morgan zdusi w sobie uczucia, jakie budzi w nim ten widok, i zmusi si , eby przeszuka stosy broni.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Znalaz Miecz Leah niemal natychmiast. Wisia na gwo dziu za nar czem pik, ci gle w swej prowizorycznej pochwie. Pospiesznie przypasa bro , chwyci jeszcze szeroki miecz i wyszed . Obcy czeka na niego. – adnych opó nie – powiedzia ostro. – Zmiana przychodzi tu po wschodzie ca. To prawie zaraz. Morgan skin g ow . Przeszli drugi korytarz do tylnych schodów podpartych belkami, które trzeszcza y i j cza y, kiedy schodzili, i wyszli na dziedziniec. Obcy doskonale zna drog . Na stra e natrafili dopiero, kiedy dotarli do posterunku wewn trz murów, ale nawet wtedy nikt ich nie zawo . Bramy wi zienia min li dok adnie w chwili, kiedy na horyzoncie zacz y si pojawia blade pasemka wiat a. Obcy poprowadzi Morgana w dó drogi. Po chwili weszli tylnymi drzwiami do stajni, gdzie panowa mrok tak g sty, e góral po omacku szuka drogi. Nieznajomy zapali lamp . Spod stosu pustych worków na obrok wyci gn dla obydwóch ubrania na zmian . By y to le ne stroje, niczym nie ró ni ce si od tych, które nosi a wi kszo estlandzkich robotników. Przebrali si bez s owa, a potem wetkn li niepotrzebne ju mundury federacji na powrót pod worki. Nieznajomy poprowadzi Morgana za sob i wyszli znowu na wiat o nowego dnia. – Jeste góralem, prawda? – zapyta znienacka obcy, kiedy szli na wschód przez budz ce si miasteczko. Morgan skin g ow . – Morgan Leah. Nazwisko takie samo jak kraj. Twoja rodzina rz dzi a niegdy ksi stwem Leah, czy tak? – Tak – odpowiedzia Morgan. Jego towarzysz wydawa si teraz bardziej rozlu niony. Spokojnie i powoli stawia du e kroki, chocia nie przestawa rozgl da si na boki. – Ale monarchia nie istnieje ju od wielu lat. Weszli na w ski most nad cuchn cym ciekami dop ywem Srebrnej Rzeki. Min a ich starsza kobieta z dzieckiem na r kach. Oboje wygl dali na g odnych. Morgan spojrza w ich stron . Obcy nie. – Nazywam si Pe Eli – przedstawi si , ale nie wyci gn d oni do Morgana. – Dok d idziemy? – zapyta góral. – Zobaczysz. – K ciki ust obcego nieznacznie si unios y. – Na spotkanie pani, która przys a mnie na ratunek – doda jeszcze. Morgan pomy la natychmiast o babci Elizie i cioteczce Jilt. Ale sk d mog y zna kogo takiego jak Pe Eli? M czyzna powiedzia przecie , e nie nale y do Ruchu Wolnourodzonych. Wydawa o si te ma o prawdopodobne, eby by sprzymierze cem
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
oporu kar ów. Pe Eli, pomy la Morgan, jest dok adnie tym, za kogo si podawa – sob . A wi c kim by a pani, w której imieniu si zjawi ? Szli dró wij si pomi dzy domkami i chatami kar ów na skraju Culhaven. By y to rozpadaj ce si kamienne i drewniane domostwa, które w ka dej chwili mog y spa mieszka com na g owy. Morgan s ysza coraz bli ej leniwy nurt Srebrnej Rzeki. W miar jak g stnia y drzewa, domy stawa y si coraz rzadsze i wkrótce by o ju wida tylko kilka. Kar y pracuj ce w swoich obej ciach i ogródkach spogl da y na nich podejrzliwie. Nawet je li Pe Eli to zauwa , to nie da nic po sobie pozna . ce wdar o si ju pomi dzy drzewa coraz szerszymi strumieniami wiat a, kiedy dotarli do miejsca przeznaczenia. By to male ki, zadbany domek, wokó którego siedzia a banda obdartusów ko cz cych w nie niadanie i zwijaj cych swoje pos ania. Szeptali pomi dzy sob i rzucali przechodz cemu Pe Elowi d ugie, wrogie spojrzenia. Pe Eli min ich bez s owa. Morgan szed za nim. Weszli na schodki przed frontowymi drzwiami, a potem do rodka. Siedz ca za ma ym sto em rodzina kar ów powita a ich krótkim pozdrowieniem i uk onami. Pe Eli ledwo im odpowiedzia . Zaprowadzi Morgana na ty y domku do ma ej sypialni i ostro nie zamkn za sob drzwi. Na skraju ka siedzia a dziewczyna. – Dzi kuj , Pe Eli – powiedzia a i podnios a si . Morgan Leah wytrzeszczy oczy. Dziewczyna by a osza amiaj pi kno ci o drobnej, doskona ej twarzy, w której dominowa y najczarniejsze oczy, jakie góral kiedykolwiek widzia . Mia a d ugie, srebrne w osy, l ni ce niczym schwytane wiat o, i tak agodno w sobie, e budzi a opieku cze uczucia. Nosi a proste ubranie – tunik , spodnie przepasane w talii szerokim, skórzanym pasem i wysokie buty – ale nie potrafi o ono ukry bij cej od niej zmys owo ci i wdzi ku. – Morgan Leah – wyszepta a. Morgan zamruga , zdaj c sobie spraw , e gapi si na ni szeroko otwartymi oczami, i zaczerwieni si . – Zw mnie O ywcza – powiedzia a dziewczyna. – Moim ojcem jest Król Srebrnej Rzeki. Wys mnie ze swych Ogrodów do wiata ludzi, aby odnale pewien talizman. Chc , eby mi w tym pomóg . Morgan chcia co odpowiedzie i powstrzyma si , nie wiedz c, co ma powiedzie . Zerkn na Pe Ella, ale oczy m czyzny utkwione by y w dziewczynie. Pe Eli by tak samo zahipnotyzowany jak on. ywcza podesz a do i rumieniec na jego twarzy i szyi sp yn w dó cia a ciep fal . Wyci gn a d onie i delikatnie dotkn a palcami twarzy Morgana. Nigdy nie czu czego takiego. Pomy la , e odda by wszystko, eby dotkn a go raz jeszcze.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Zamknij oczy, Morganie Leah – wyszepta a. Nie zapyta dlaczego; zrobi po prostu to, co kaza a. Natychmiast ogarn go spokój. Gdzie z oddali s ysza rozmawiaj ce g osy, nurt p yn cej nieopodal rzeki, szept wiatru, piew ptaków i chrobot ogrodowej gracy. Potem palce O ywczej zacisn y si lekko na jego skórze i wszystko znikn o w powodzi kolorów. Morgan Leah unosi si jak we nie. Otacza a go zamglona jasno , ale wszystko by o niewyra ne. Potem blask sta si ostrzejszy i zacz y si pojawia obrazy. Ujrza ywcz wchodz do Culhaven, otoczon przez m czyzn, kobiety i dzieci, którzy wiwatowali i krzyczeli, kiedy przechodzi a, a potem, z obaw , pod yli za ni . Patrzy , jak sz a przez g stniej cy t um kar ów, Sudlandczyków i gnomów do nagich po aci wzgórz, gdzie niegdy rozkwita y Ogrody ycia. By o tak, jakby sta si cz ci t umu, stoj c z tymi, którzy przyszli zobaczy , co zrobi dziewczyna, i sam do wiadcza uczucia oczekiwania i nadziei. Potem wesz a na wzgórza, zanurzy a d onie w wypalonej ziemi i zaj a si swoj cudown magi . Ziemia przemieni a si na jego oczach. Ogrody ycia zosta y uleczone. Barwy, zapachy i aromaty jej cudu wype ni y powietrze i Morgan poczu niewypowiedzianie s odki ból w piersi. Rozp aka si . Obrazy zblad y. Znowu by w domku. Czu , jak palce O ywczej cofn y si , i otworzy oczy, szorstkim gestem ocieraj c je wierzchem d oni. Wpatrywa a si w niego. – Czy to by a prawda? – zapyta za amuj cym si g osem, chocia z ca ej si y si stara , aby brzmia pewnie. – Czy to si naprawd wydarzy o? Tak, prawda? – Tak – odpowiedzia a. – Przywróci ycie Ogrodom. Dlaczego? Jej nie mia y u miech by pe en s odyczy. – Kar y potrzebowa y czego , w co mog yby znowu uwierzy . Poniewa umieraj . Morgan odetchn g boko. – Czy mo esz ich ocali , O ywcza? – Nie, Morganie Leah – odpar a, rozczarowuj c go. – Nie mog . – Odwróci a si na chwil w mrok pokoju. – By mo e ty tego dokonasz pewnego dnia. Ale teraz musisz i ze mn . Góral zawaha si . – Dok d? Znowu unios a swoj przepi kn twarz do wiat a. – Na pó noc, Morganie Leah. Do puszczy Darklin. Musimy odnale Walkera Boha. Pe Eli sta zapomniany przy cianie male kiej sypialni. Nie podoba o mu si to, co widzia . Nie podoba mu si sposób, w jaki dziewczyna dotyka a górala, ani jego reakcje
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na ten dotyk. Jego tak nie dotkn a. Niepokoi o go tak e, e zna imi górala. Zna a równie tego drugiego cz owieka – Walkera Boha. Jego nie zna a. Potem odwróci a si do , wci gaj c go w rozmow z Morganem Leah i mówi c im obu, e musz wyruszy na pó noc, aby odnale trzeciego m czyzn . Kiedy go znajd , wyrusz na poszukiwanie talizmanu, po który j przys ano. Nie powiedzia a im, czym jest talizman, i aden z nich nie zapyta . To pewnie rezultat jej szczególnego oddzia ywania, pomy la Pe Eli, e nie zadaj pyta , tylko po prostu przyjmuj wszystko. Wierzyli jej. Pe Eli nigdy nikomu nie wierzy . Instynktownie wyczuwa jednak, e ta dziewczyna, dzieci Króla Srebrnej Rzeki, twór zdumiewaj cej magii, nie k amie. Nie wierzy , e by aby do tego zdolna. – Potrzebuj ci – odezwa a si znowu do górala. Morgan spojrza na Pe Ella. – Idziesz? Sposób, w jaki zada to pytanie, ucieszy Pe Ella. W g osie górala s ycha by o ostro no . Mo e nawet l k. U miechn si tajemniczo i skin g ow . Oczywi cie, góralu, ale tylko po to, eby zabi was oboje, kiedy tylko zechc , pomy la . Morgan na powrót odwróci si do dziewczyny i zacz opowiada co o dwóch starych karlicach, które uratowa z domów pracy, i e musi si dowiedzie , czy s bezpieczne, poniewa obieca to przyjacielowi. Wci wpatrywa si w dziewczyn , jakby od jej widoku zale o jego ycie. Pe Eli pokr ci g ow . Ten ch opak na pewno mu nie zagra a. Nie pojmowa , dlaczego dziewczyna uzna a jego obecno za konieczn do odzyskania tajemniczego talizmanu. ywcza powiedzia a góralowi, e w ród ludzi, którzy przyszli za ni do domku, jest jeden, który móg by si dowiedzie , co si sta o ze starszymi paniami. Upewni si , czy wszystko w porz dku. Zaraz poprosi go, eby natychmiast si tym zaj . – A zatem, je li naprawd mnie potrzebujesz, pójd z tob – obieca Morgan Leah. Pe Eli odwróci si . Góral idzie, poniewa nie ma wyboru; poniewa dziewczyna nim zaw adn a. Widzia to w jego oczach: zrobi by dla niej wszystko. Pe Eli rozumia to uczucie. W pewnym stopniu tak e je podziela . Z t ró nic , e ka dy z nich chcia przez nie osi gn co zupe nie innego. Pe Eli znowu zacz si zastanawia , co b dzie czu , kiedy w ko cu zabije dziewczyn . By ciekaw, co odkryje w jej oczach. ywcza poprowadzi a Morgana do ka, eby móg odpocz . Pe Eli cicho wyszed z pokoju i wyszed z domku na wiat o dnia. Stan z zamkni tymi oczami i pozwoli , aby ciep o s ca pie ci o mu twarz.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
VIII Coll Ohmsford od o miu dni by wi niem w Stra nicy Po udniowej, zanim odkry , kto go uwi zi . Cela by a jego ca ym wiatem. Pomieszczenie o powierzchni dwudziestu stóp kwadratowych znajdowa o si wysoko we wn trzu czarnej, granitowej wie y. W tej klatce z kamienia i ceg y znajdowa y si stalowe drzwi, które nigdy si nie otwiera y, okno przes oni te metalow aluzj , siennik, drewniana awa i niewielki stó z dwoma krzes ami. Za dnia wiat o przenika o przez aluzj cienkimi, szarymi pasmami, a w nocy znika o. Zerkaj c przez szczeliny, móg dojrze b kitne wody T czowego Jeziora i zielony baldachim drzew. Czasami udawa o mu si dostrzec lec ce ptaki – urawie, mewy i rybitwy – i s ysza ich samotne okrzyki. Czasami s ysza równie zawodzenie wiatru wiej cego znad Runne przez kaniony przecinaj ce Mermidon. Raz czy dwa s ysza te wycie wilków. Ca y czas dobiega do zapach gotowanych potraw, jaki jednak nigdy nie wydobywa si ze strawy, któr go karmiono. Jedzenie podawano mu na tacy wsuwanej przez klapk na zawiasach umieszczon u podstawy stalowych drzwi, niczym ukradkow przesy bez adresu nadawcy. Po posi ku tace zostawa y przy drzwiach tak, jak je u . Gdzie z g bi zamku dochodzi nieustanny pomruk, z pocz tku przywodz cy na my l jak ogromn maszyneri , a potem co przypominaj cego bardziej trz sienie ziemi. D wi k niós si przez kamie wie y i kiedy Coll przyk ada d onie do cian, czu , jak dr . Wszystko by o ciep e – ciany i pod oga, drzwi i okno, kamie , ceg y i metal. Nie rozumia , jak to mo liwe, skoro nocami ch ód czasem a k sa . Czasami wydawa o mu si , e za drzwiami s yszy czyje kroki – nie wtedy, kiedy dostarczano mu jedzenie, ale kiedy wsz dzie panowa a cisza, a jedynym d wi kiem by o brz czenie owadów w ga ziach odleg ych drzew. Kroki nie zatrzymywa y si , ale nie zwalniaj c, oddala y si . Zdawa o si równie , e nie maj jakiego okre lonego ród a. Równie dobrze mog y dociera z góry, jak i z do u. Czu , e kto go obserwuje. Nie zdarza o si to cz sto, ale móg to zauwa . Czu na sobie czyje spojrzenie, obserwuj ce go, by mo e czekaj ce na co . Nie potrafi okre li , sk d go obserwuj . Wydawa o mu si , e zewsz d. Czasami s ysza czyj oddech, ale kiedy próbowa nas uchiwa , s ysza jedynie swój w asny. Wi kszo czasu sp dza na rozmy laniach, poniewa i tak nie by o to robi . Móg je i spa , przemierza swoj cel albo wygl da przez szpary w aluzjach. Móg ucha . Móg wdycha smak i zapach powietrza. Zdecydowa jednak, e my lenie jest lepsze, jako wiczenie utrzymuj ce umys w sprawno ci. Dawa o poczucie wolno ci.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W ko cu jego my li nie by y wi niami. Istnia o zagro enie, e odosobnienie, którego do wiadcza , pokona go, poniewa odci ty od wszystkiego i wszystkich, których zna , nie potrafi dostrzec w nim adnej przyczyny ani celu, a jego prze ladowcy starannie si ukrywali. Martwi si o Para tak bardzo, e chwilami zbiera o mu si na p acz. Czu si zapomniany i zaniedbany przez reszt wiata. Wszystko dzia o si teraz bez jego udzia u. By mo e wszystko, co niegdy zna , zmieni o si . Czas ci gn si powoln , nie ko cz si procesj sekund, minut i godzin, a w ko cu równie i dni. Pogr ony w mroku, pó wietle i prawie zupe nej ciszy, traci sens ycia. My lenie pozwala o mu przetrwa i nie za ama si . Bez przerwy my la o mo liwo ciach ucieczki. Drzwi i okno by y solidnie osadzone w kamieniu fortecy, a ciany i pod oga grube i nie do przebicia. Nie mia nawet najdrobniejszego narz dzia, którym móg by kopa . Próbowa nas uchiwa patrolów na zewn trz, ale na pró no. Usi owa dojrze dostarczaj cych posi ki, ale nigdy si nie pokazywali. Ucieczka wydawa a si niemo liwa. My la równie o tym, w jaki sposób móg by powiadomi kogo , gdzie jest. Móg by przecisn skrawek ubrania lub papieru z nagryzmolon na nim wiadomo ci przez okienne aluzje, ale co z tego? Wiatr prawdopodobnie zmiót by go do jeziora albo w góry i nikt by go nie odnalaz . A je li nawet, to po takim czasie, e nie mia oby to ju adnego znaczenia. Pomy la , e móg by krzycze , wiedzia jednak, e jest tak wysoko i daleko od jakichkolwiek podró nych, e nikt by go nie us ysza . Niezmordowanie obserwowa okolic za dnia i nigdy nie ujrza cho by jednego cz owieka. Poczu si zupe nie opuszczony. W ko cu zacz sobie wyobra , co mo e si dzia za drzwiami. Wysila wszystkie zmys y, a kiedy zawiod y, u wyobra ni. Jego stra nicy przybierali przeró ne postacie i charaktery. O ywa y przeró ne intrygi i spiski, ubarwione gmatwanin szczegó ów. Do czarnej wie y przybywali Par i Morgan, Padishar Creel i Damson Rhee, a tak e kar y, elfy i Sudlandczycy, aby go uwolni . Podejmowano kolejne próby ratunku. Ale wszystko na pró no. Nikt nie móg do niego dotrze . W ko cu wszyscy porzucali nawet próby. Poza murami Stra nicy Po udniowej up ywa o jego zapomniane ycie. Po tygodniu samotno ci Coll Ohmsford zacz popada w rozpacz. Potem, ósmego dnia od uwi zienia, pojawi si Rimmer Dall. By o pó ne popo udnie, szare i deszczowe, a ci kie burzowe chmury zasnuwa y niebo. Z liwe paj czyny b yskawic b yska y przez szczeliny pomi dzy nimi, a grzmoty przetacza y si przez ciemno d ugim, dudni cym oskotem. Letnie powietrze duszne by o od woni obudzonych do ycia przez wilgo , a w celi Colla czu by o ch ód. On sam sta przy zas oni tym oknie i wygl da przez szpary, nas uchuj c odg osu Mermidonu,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tocz cego spienione wody przez kamienny w wóz w dole. Kiedy us ysza odsuwan zasuw w drzwiach celi, nie odwróci si od razu, pewny, e s uch go zawodzi. Potem zobaczy , jak drzwi zaczynaj si otwiera , i k tem oka dostrzeg jaki ruch. Wtedy odwróci si natychmiast. Pokaza a si otulona peleryn posta , wysoka, mroczna i pos pna. Nie mia a twarzy, k, ani nóg, niczym widmo wy aniaj ce si z nocy. Coll pomy la od razu o cieniowcach i skuli si , gor czkowo przeszukuj c sw nagle male cel w poszukiwaniu jakiej broni. – Nie bój si , cz owieku z Doliny – uspokoi o go widmo dziwnie znajomym, szepcz cym g osem. – Tutaj jeste bezpieczny. Widmo zamkn o za sob drzwi i wesz o w kr g bladego wiat a. Coll ujrza po kolei czarny strój ze znakiem bia ej, wilczej g owy, lew d , a po okie ubran w r kawic , i ko cist , w sk twarz, z charakterystyczn , rudaw brod . Rimmer Dall. Coll przypomnia sobie natychmiast okoliczno ci, w jakich go schwytano. Szed z Parem, Damson i Kretem przez tunele pod Tyrsis do opuszczonego pa acu w starym mie cie królów, a stamt d bracia Ohmsford zeszli ju sami do Do u na poszukiwanie zaginionego Miecza Shannary. Stan na stra y przed wej ciem do grobowca, w którym mia znajdowa si Miecz i pilnowa , podczas gdy brat wszed do rodka. Wtedy ostatni raz widzia Para. Potem pochwycono go od ty u, uderzono i nieprzytomnego zabrano gdzie . A do dzi nie wiedzia , kto jest za to odpowiedzialny. Wydawa o si logiczne, e powinien to by Rimmer Dall – cz owiek, który znalaz ich w Varfleet ca e tygodnie temu i ciga od tamtej pory, jak cztery krainy d ugie i szerokie. Pierwszy szperacz wszed do rodka i zatrzyma si par stóp od Colla. Jego odpychaj ca twarz by a spokojna i prawie przyjazna. – Wypocz ? – Idiotyczne pytanie – odpowiedzia Coll, zanim zd pomy le . – Gdzie jest mój brat? Rimmer Dall wzruszy ramionami. – Nie wiem. Kiedy widzia em go po raz ostatni, wynosi Miecz Shannary z krypty. Coll wytrzeszczy oczy. – By tam, w rodku? – By em. – I pozwoli Parowi zabra Miecz Shannary? Tak po prostu pozwoli mu z nim odej ? – Dlaczego nie? Przecie nale y do niego.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Mam uwierzy – stwierdzi ostro nie Coll – e nie obchodzi ci to, e Par ma Miecz? e nie dbasz o to? – Nie w taki sposób, jak my lisz. Coll zawaha si . – A wi c pu ci Para, ale uwi zi mnie. Czy tak? – Tak. Coll potrz sn g ow . – Dlaczego? – eby ci chroni . Coll wybuchn miechem. – Przed czym? Wolno ci wyboru? – Przed twoim bratem. – Przed Parem? Masz mnie chyba za durnia! Olbrzym spokojnie skrzy owa ramiona na piersi. – Szczerze mówi c, jest w tym co wi cej ni tylko zapewnienie ci ochrony. Jeste wi niem równie z innego powodu. Pr dzej czy pó niej twój brat przyjdzie tu, szukaj c ci . Kiedy to zrobi, b chcia z nim porozmawia . Trzymanie ci tutaj daje mi pewno , e b mia tak mo liwo . – Czyli tak naprawd – warkn gniewnie Coll – z apa mnie, ale Par uciek ! Odnalaz Miecz Shannary i wymkn ci si , a teraz wykorzystujesz mnie jako przyn , aby schwyta go w pu apk . No có , nie uda ci si . Par jest na to za sprytny. Rimmer Dall pokr ci g ow . – Skoro by em w stanie schwyta ci u wej cia do krypty, to jakim cudem twój brat zdo uciec? Mo e mi powiesz? – Czeka przez chwil , po czym podszed do sto u i usiad na drewnianym krze le. – Powiem ci prawd , Collu Ohmsfordzie, je li dasz mi szans . Zgoda? Przez chwil Coll bez s owa wpatrywa si w twarz tamtego, a potem wzruszy ramionami. Co mia do stracenia? Pozosta na swoim miejscu, stoj c i celowo zachowuj c dystans mi dzy nimi. Rimmer Dall skin g ow . – Zacznijmy od cieniowców. Nie s tym, za kogo zwykli cie ich uwa . Nie s potworami ani widmami, których jedynym celem jest zniszczenie ras i których sama obecno powoduje obumieranie ziemi. Przewa nie s ofiarami. To m czy ni, kobiety i dzieci, którzy posiedli odrobin czarodziejskiej magii. S wynikiem ewolucji cz owieka przez pokolenia, w których wykorzystywano magi . Federacja poluje na nich jak na zwierz ta. Widzia te nieszcz sne stworzenia schwytane w Dole. Wiesz, czym s ? To cieniowce, których federacja uwi zi a i g odem doprowadzi a do szale stwa, zmieniaj c
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ich tak, e stali si gorsi od zwierz t. Widzia równie le kobiet i olbrzyma, podró uj c do Culhaven. To nie ich wina, e s tacy. w r kawicy unios a si szybko, kiedy Coll chcia co powiedzie . – Wys uchaj mnie, cz owieku z Doliny. Zastanawiasz si , sk d wiem tyle o tobie. Wyja ni ci to, je li oka esz cierpliwo . – D znowu opad a. – Sta em si pierwszym szperaczem, aby tropi cieniowce – nie aby je krzywdzi czy wi zi , ale eby ostrzega i zapewni bezpiecze stwo. Dlatego w nie przyby em do was, do Varfleet. Aby sprawdzi , czy ty i twój brat jeste cie bezpieczni. Nie mia em jednak okazji tego uczyni . Od tamtej pory szuka em was, aby wszystko wyja ni . My la em, e by mo e powrócili cie do Vale, otoczy em wi c opiek waszych rodziców. Wierzy em, e je li dotr do was pierwszy, zanim odnajdzie was federacja, b dziecie bezpieczni. – Nie wierz w ani jedno s owo – zimno przerwa Coll. Rimmer Dall nie zwraca na niego uwagi. – Ch opcze, ok amywano ci od samego pocz tku. Starzec, ten który nazywa si Coglinem, powiedzia ci, e cieniowce to wrogowie. Duch Allanona ostrzeg ci przy Hadeshornie w dolinie Shale, e cieniowce musz zosta zniszczone. Radzono ci, aby odzyska utracon magi starego wiata. Odnalaz Miecz Shannary. Odnalaz zagubione Kamienie Elfów. Odnalaz utracony Paranor i przywo na wrót druidów. Ale czy powiedziano ci, do czego to wszystko doprowadzi? Oczywi cie nie. Poniewa prawda jest taka, e nie powiniene tego wiedzie . Je li by j zna , natychmiast porzuci by swoje zadanie. Druidzi nie dbaj o ciebie ani twój ród i nigdy nie dbali. Pragn tylko odzyska w adz , któr utracili po mierci Allanona. Przywró ich na nowo, odzyskaj ich magi , a znowu b rz dzi przeznaczeniem ras. Do tego w nie d , Collu. Federacja, nie wiadomie i bezwiednie, pomaga im. Cieni owce dostarczaj obu stronom idealnych ofiar do polowa . Twój wuj rozpozna t prawd . Zobaczy , e Allanon usi uje nim manipulowa i nak oni do podj cia wyprawy, która nikomu nie przyniesie po ytku. Ostrzega was wszystkich. Odmówi udzia u w szale stwie druida. Mia racj . Nie zdajecie sobie sprawy, jak wielkie jest niebezpiecze stwo. – Pochyli si do przodu. – Mówi em o tym wszystkim twemu bratu, kiedy wszed do krypty po Miecz Shannary. Czeka em tam na niego. Czeka em ju od kilku dni. Wiedzia em, e wróci po Miecz. I zrobi tak; nie móg si powstrzyma . Oto co daje wam posiadanie magii. Znam to. Ja tak e posiadam magi . Wsta nagle i Coll cofn si przestraszony. Czarno odziana posta zacz a l ni w mroku, jakby by a pó przezroczysta. Potem podzieli a si na dwoje i Coll us ysza swój okrzyk. Mroczny kszta t cieniowca uniós si z wolna nad cia em Rimmera Dalla. Zal ni y czerwone oczy. Przez chwil wisia w powietrzu, po czym opad na swoje
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
miejsce. Pierwszy szperacz u miechn si zimno. – Jestem cieniowcem, jak widzisz. Wszyscy szperacze s cieniowcami. Jak na ironi , prawda? Federacja nic o tym nie wie. Uwa aj nas za zwyk ych ludzi, nic wi cej. Ludzi, którzy s ich pokr tnym interesom, którzy tak samo jak oni pragn wygna magi z tej ziemi. G upcy. To nie magia jest wrogiem ludzi, tylko oni. I druidzi. I ka dy, kto zabrania m czyznom i kobietom by tym, czym s i musz by . – Palec Rimmera wycelowa w Colla niczym sztylet. – Powiedzia em o tym twemu bratu. Powiedzia em mu te cos jeszcze. On tak e jest cieniowcem. Ach, nadal mi nie wierzysz, prawda? Ale pos uchaj. Par Ohmsford naprawd jest cieniowcem, czy chcesz w to uwierzy , czy nie. Tak samo Walker Boh i ka dy, kto w ada prawdziw magi . Oto kim jeste my, ka dy z nas – cieniowcami. Byli my rozs dnymi, racjonalnymi i przewa nie najzwyklejszymi czyznami, kobietami i dzie mi, dopóki federacja nie zacz a na nas polowa , wi zi i doprowadza do szale stwa. Wtedy magia zaw adn a nami i stali my si zwierz tami, tak jak le na kobieta, olbrzym i te stwory w Dole. Coll nie przestawa kr ci g ow . – Nie. To wszystko k amstwo. – Jak my lisz, sk d wiem tyle o tobie? – nie ust powa Rimmer Dall, a jego g os pozostawa irytuj co spokojny. – Wiem wszystko o waszej ucieczce na po udnie biegiem Mermidonu, waszym spotkaniu z le kobiet i starcem. Wiem, e spotkali cie górala i przekonali cie, aby wam towarzyszy . Wiem o waszej podró y do Culhaven, potem do Hearthstone, a w ko cu do Hadeshornu. Wiem o kar ach i Walkerze Bohu. Wiem o twojej kuzynce Wren Ohmsford. O banitach i Padisharze Creelu, dziewczynie i ca ej reszcie. Wiedzia em, kiedy zeszli cie do Do u i próbowa em was powstrzyma . Wiedzia em, e powrócicie, i czeka em na was. Sk d? No, powiedz mi. – Szpieg w obozie banitów – odpowiedzia Coll, czuj c nag e w tpliwo ci. – Kto? Coll zawaha si . – Nie wiem. – A zatem ja ci powiem. Szpiegiem by twój brat. Coll wytrzeszczy oczy. – Twój brat, chocia nie zdawa sobie z tego sprawy. Par jest cieniowcem, a ja czasami wiem, co my inne cieniowce. Kiedy u ywaj magii, moja im odpowiada. To ukazuje mi ich my li. Kiedy twój brat u pie ni, dowiedzia em si , o czym my li. Tak was odnalaz em. Ale u ycie magii przez Para obudzi o czujno równie innych. Wrogów. Dlatego Gnawl wpad na wasz trop w górach Wolfsktaag, a paj czaki w Hearthstone. Pomy l, ch opcze z Doliny! Wszystko, co si wam przytrafi o, by o
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wynikiem waszego w asnego dzia ania. W Tyrsis nie pragn em was skrzywdzi . To Par podj decyzj zej cia do Do u, co sta o si przyczyn waszego niepowodzenia. Nie zatrzymywa em dla siebie Miecza Shannary. Owszem, trzyma em go w ukryciu, ale tylko po to, aby zmusi Para, eby przyszed do mnie i ebym móg go ocali . Coll zesztywnia . – Co masz na my li? W wyblak ych oczach Rimmera Dalla pojawi o si napi cie. – Mówi em ci, e sprowadzi em ci tutaj, aby chroni ci przed twoim bratem. Powiedzia em prawd . Magia cieniowców, tak jak ka dy miecz, jest obosieczna. Z pewno ci wiele razy my la tak samo. Mo e by zarówno ocaleniem, jak i przekle stwem. Mo e pomaga albo szkodzi . Ale to nie wszystko. Cieniowiec zostaje poddany naciskom, których wymaga u ycie magii, zw aszcza kiedy jest przera ony lub cigany. Magia zaczyna wtedy s abn . Mo e nawet ca kiem zanikn . Pami tasz tamte stworzenia w Dole? Pami tasz tych, których napotkali cie w podró y? Jak my lisz, co si z nimi sta o? Magi twojego brata jest pie . Ale pie jest jedynie kruch muszl ukrywaj magi pot niejsz , ni twój brat jest w stanie sobie wyobrazi . Kiedy on ucieka, ukrywa si i próbuje zapewni sobie bezpiecze stwo, magia staje si coraz silniejsza. Je li nie dotr do niego na czas, je li nadal b dzie lekcewa moje przestrogi, poch onie go bez reszty. Zapad a d uga cisza. Coll rozmy la w milczeniu. Przypomnia sobie, jak Par mówi mu, e magia pie ni zdolna jest uczyni o wiele wi cej, ni tylko stwarza obrazy, i e czuje, jakby chcia a si uwolni . Przypomnia sobie, w jaki sposób ujawni a si podczas ich pierwszej wyprawy do wn trza Do u, rzucaj c wiat o poprzez mrok i o wietlaj c spiral otch ani. Pomy la o stworzeniach tam uwi zionych, które sta y si potworami i demonami. Przez chwil zastanawia si , czy Rimmer Dall mo e k ama . Pierwszy szperacz zrobi krok naprzód i zatrzyma si . – Pomy l o tym, Collu Ohmsfordzie – zaproponowa cicho. Na tle mroku jego wielka, czarna posta wygl da a przera aj co. – Przemy l wszystko. B dziesz mia na to do czasu. Postanowi em, e pozostaniesz tutaj, dopóki twój brat nie przyb dzie ci szuka albo dopóki nie u yje magii. Tak czy inaczej, musz go odnale i ostrzec. Musz ochrania was obu i wszystkich, z którymi przypadkowo si zetkniecie. Pomó mi. Musimy znale sposób, aby dosta si do twego brata. Musimy spróbowa . Wiem, e teraz mi nie wierzysz, ale to si zmieni. Coll pokr ci g ow . – Nie s dz .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Na zewn trz, dalekie i g uche, grzmoty przetacza y si i nikn y w poszumie deszczu. – Tak wiele k amstw us yszeli cie od innych – powiedzia Kimmer Dall. – Przekonasz si o tym pewnego dnia. – Ruszy z powrotem ku drzwiom celi i zatrzyma si . – Wystarczaj co d ugo trzymano ci w tym pokoju. W ci gu dnia b dzie ci wolno wychodzi . Wystarczy, eby zapuka w drzwi i powiedzia , e chcesz wyj . Mo esz zej na podwórzec i po wiczy z broni . B dzie tam kto , kto ci pomo e. Powiniene troch potrenowa . Musisz nauczy si lepiej siebie chroni . Jednak nie pope nij b du. Nie mo esz opu ci tego miejsca. Na noc znowu zostaniesz zamkni ty. Pragn bym, eby by o inaczej, ale to niemo liwe. Zagro enie jest zbyt wielkie. – Przerwa na chwil . – Musz wyjecha na kilka dni, odwiedzi kogo . Inni tak e wymagaj mojej opieki. Kiedy wróc , porozmawiamy ponownie. Przez d sz chwil uwa nie przygl da si Collowi, jakby co oceniaj c, po czym odwróci si i wyszed . Coll patrzy za nim, a potem podszed z powrotem do zas oni tego okna i sta , wpatruj c si w deszcz. Kiepsko spa tej nocy, nawiedzany przez sny o mrocznych stworach, nosz cych twarz jego brata, a kiedy si przebudzi , prze ladowa y go my li o tym, co us ysza . Bzdura, pomy la zrazu. K amstwa. Ale instynkt podpowiada mu, e przynajmniej jaka cz z tego by a prawd , a to z kolei sugerowa o przykr mo liwo , e wszystko mog o ni by . Par – cieniowcem. Magia – broni , która mog a go zniszczy . Obaj zagro eni przez ciemne moce, nad którymi nie panuj i których nie s w stanie poj . Nie wiedzia ju , w co wierzy . Kiedy si obudzi , zastuka w drzwi. Czarno odziany szperacz wypu ci go i sprowadzi na podwórzec. Inny, gburowaty typ z ogolon czaszk oraz guzami i bliznami na ca ym ciele, zaofiarowa si z nim po wiczy . U ywaj c owini tych szmatami pa ek, wiczyli ca y ranek. Coll spoci si i zm czy . Dobrze by o znów rozprostowa ko ci. Pó niej, kiedy znowu znalaz si sam w celi, próbowa oceni swoj now sytuacj . Chmury przerzedzi y si , popo udnie przeja nia o, a na dalekim horyzoncie ukaza o si wiat o s ca. By ci gle wi niem, ale ju nie tak bardzo. Nie by ju skazany na jedno pomieszczenie. Zaoferowano mu sposobno odzyskania formy i si . Nie czu si ju tak przera ony. Tak czy inaczej, oczywiste by o, e Rimmer Dall bawi si z nim w psychologiczne gierki. W jednym wypadku tylko pierwszy szperacz pope ni b d. Da Collowi Ohmsfordowi szans zbadania Stra nicy Po udniowej. A tym samym da mu szans szukania drogi ucieczki.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
IX Walker Boh marnia w Hearthstone w wi zieniu o wiele bardziej ponurym ni to, w którym zamkni to Morgana Leah. Powróci ze Storlock z gor cym postanowieniem uleczenia choroby, która go zaatakowa a, wyp dzenia ze swego cia a trucizny, któr wstrzykn mu Asphinx, i uzdrowienia siebie, nawet je li Storowie nie potrafili tego uczyni . W ci gu tygodnia odmieni si ca kowicie, coraz bardziej rozczarowany i rozgoryczony, przera ony, e jego nadzieje okaza y si pró ne i e nie jest w stanie sobie pomóc. To by y d ugie, upalne dni, w czasie których b ka si po dolinie pogr ony w my lach, rozpaczliwie usi uj c dociec, jakiej formy magii trzeba, aby powstrzyma bieg trucizny. Noce zamienia y si w puste, pe ne ponurych my li, ci gn ce si w ciszy mroczne godziny, które up ywa y na bezskutecznych próbach wcielenia w ycie coraz to nowych pomys ów. Bez rezultatu. Próbowa wszystkiego po trochu. Zacz od kilku mentalnych, wewn trznych nakazów swojej w asnej magii, które mia y os abi , prze ama , odwróci lub przynajmniej spowolni post puj ce dzia anie trucizny. Ale nic takiego si nie wydarzy o. Próbowa skumulowa magi , przypuszczaj c co na kszta t ataku, podobnego do wewn trznego przywo ania ognia, którego u ywa czasami do ochrony i obrony. Jednak nie odnalaz w ciwego ród a i magia si rozproszy a, trac c moc. Próbowa zakl i uroków z zasobów wiedzy, któr gromadzi przez lata; zarówno tej wrodzonej, jak i wyuczonej. Wszystko zawiod o. Uciek si w ko cu do leków i proszków, na których polega Coglin; do nauk starego wiata przeniesionych do nowego. Próbowa przy ega kamienny kikut ramienia a do cia a. Próbowa leczniczych naparów wch anianych przez skór , my c, e przenikn i kamie . Wykorzysta magnetyczne i elektryczne pola i odtrutki. Ale i one zawiod y. Trucizna by a zbyt silna. Nie sposób by o jej pokona . Nieust pliwie prowadzi a dzie o zniszczenia w jego organizmie, powoli go zabijaj c. Pog oska niemal bez przerwy tkwi u jego boku, pod aj c za nim cicho podczas ugich spacerów w ci gu dnia i rozci gaj c si tu obok w ciemno ciach pokoju, kiedy na pró no walczy , aby wykorzysta magi w sposób, który pozwoli mu prze . Ogromny bagienny kot zdawa si wyczuwa , co si dzieje z Walkerem. Obserwowa go, jakby w obawie, e w ka dej chwili mo e znikn , jak gdyby przez to czuwanie móg w jaki sposób ochroni go przed niewidzialnym zagro eniem. W wiec cych tych oczach odbija a si inteligencja i troska i Walker odkry , e wpatruje si w nie z nadziej ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
szukaj c odpowiedzi, których nigdzie indziej nie potrafi znale . Równie Coglin robi , co w jego mocy, aby pomóc Walkerowi w tej walce. Tak jak bagienny kot, trzyma stra , aczkolwiek z nieco wi kszej odleg ci, boj c si , e Walker nie zniesie, gdyby podszed zbyt blisko albo pozosta przy nim zbyt d ugo. Mi dzy tymi dwoma ci gle trwa spór, nie daj cy si za agodzi . Trudno im by o przebywa ze sob ej ni kilka minut. Coglin doradza , co móg , mieszaj c proszki i mikstury na pro Walkera, wydzielaj c ma ci i uzdrawiaj ce leki oraz podpowiadaj c magiczne formu y, które – jego zdaniem – mog y co pomóc. Przewa nie jednak dostarcza niewielkiej pociechy, e znajdzie si antidotum na trucizn . Walker, chocia nigdy by si do tego nie przyzna , by wdzi czny za t pociech . Po raz pierwszy od wielu lat nie chcia by sam. Nigdy nie zastanawia si wiele nad w asn mierci , przekonany zawsze, e jest jeszcze czas i zd y si przygotowa na jej nadej cie. Teraz odkrywa , e myli si i w jednym, i w drugim. By z y, przera ony i zagubiony. Emocje chwia y jego wn trzem, niczym kamienie rzucone bez adnie na wóz. Z ca ych si stara si zachowa poczucie równowagi, wiar w siebie i chocia odrobin nadziei, ale bez koj cej obecno ci Coglina by by zgubiony. Twarz i g os starego cz owieka, jego ruchy i nawyki, wszystko tak bardzo znajome, by y dla Walkera Boha oparciem na klifie, którego trzyma si kurczowo, i tylko dzi ki nim nie spada w przepa . Zna Coglina ju bardzo d ugo. Podczas nieobecno ci Para i Colla i w mniejszym stopniu Wren, Coglin stanowi jedyne ogniwo cz ce go z przesz ci – przesz ci , któr kolejno pogardza , obrzuci przekle stwami, a w ko cu odrzuci ca kowicie; przesz ci , któr teraz rozpaczliwie stara si odzyska , poniewa czy a si z magi , która mog a przynie ocalenie. Gdyby tylko nie zlekcewa jej tak pochopnie, nie stara si tak szybko otrz sn z jej wp ywów, gdyby po wi ci wi cej czasu na jej zrozumienie, na wyci gni cie wniosków, na zapanowanie nad ni i zmuszenie, eby s a jego potrzebom, by mo e nie walczy by teraz tak rozpaczliwie, eby utrzyma si przy yciu. Ale przesz mija bezpowrotnie i Walker musia to w ko cu uzna . Mimo to pewn pociech przynosi o oderwanie si od nieustannej obecno ci starca, który wyk ada mu swoje rozumienie magii. Wraz z przysz ci , która sta a si tak przera aj co niepewna, odkry w sobie dziwn i gwa town potrzeb si gni cia do rzeczy, które uchowa y si z jego przesz ci. Najbli sz z nich by Coglin. Coglin przyby do niego w drugim roku samotniczego ycia w Hearthstone. Risse nie a ju wtedy od pi tnastu lat, a Kenner od pi ciu. Od tamtej pory na w asny rachunek, pomijaj c wysi ki Jaralana i Mirianny Ohmsfordów, aby sta si cz ci ich rodziny – wygnaniec zewsz d, poniewa magia nie pozwala a mu by innym. I podczas
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
gdy od czasów Brin magia zanika a z wiekiem u wszystkich Ohmsfordów, z nim dzia o si inaczej. Wprost przeciwnie, by a coraz silniejsza, coraz bardziej natarczywa i nieprzewidywalna. Wystarczaj co le by o, kiedy mieszka w Shady Vale, ale w Hearthstone sta o si nie do zniesienia. Magia zacz a si przejawia na nowe sposoby – niechciane percepcje, dziwne wizje przysz ci, przykre doznania sensoryczne i przera aj ce przejawy ywej mocy, która grozi a mu zniszczeniem. Nie potrafi nad nimi zapanowa . Nie pojmowa , sk d si bra y, a zatem nie umia rozwi za zagadki ich dzia ania. Dobrze, e by sam, bo nikt wokó nie by by bezpieczny. Uzna , e powoli traci rozum. Coglin odmieni wszystko. Pewnego popo udnia wyszed spomi dzy drzew, materializuj c si z mg y, która rozla a si nad Wolfsktaag wczesn jesieni – niewielki staruszek w szatach zwisaj cych niedbale na chudym ciele, z dzik strzech potarganych osów i ostrym, m drym spojrzeniem. By z nim Pog oska, pot na, nieskalanie czarna sylwetka, która zdawa a si zapowiada zmiany, jakie mia y nadej w yciu Mrocznego Stryja. Coglin opowiedzia Walkerowi histori swego ycia od czasów Bremena i Rady Druidów a do dnia dzisiejszego; ca e tysi ce lat. By a to szczera i uczciwa opowie , która nie prosi a o akceptacj , ale jej da a. Co dziwne, Walker zastosowa si do owego dania. Czu , e ta szalona i nieprawdopodobna opowie jest prawd . Zna historie o Coglinie od czasów Brin Ohmsford, a ten starzec dok adnie odpowiada ich opisom. – Spa em snem druidów – wyja nia Coglin. – W przeciwnym razie przyby bym wcze niej. Nie pomy la em, e to ju czas, ale magia zamieszkuj ca twoje wn trze obudzi a si do ycia, kiedy wkroczy w wiek m ski, i powiedzia a mi to. Allanon tak zaplanowa , kiedy zawierzy Brin. Powiedzia , e nadejdzie czas, kiedy magia znowu dzie potrzebna, a b dzie ni w ada jeden z Ohmsfordów. S dz , e chyba chodzi o ciebie, Walkerze. A je li tak, b dziesz potrzebowa mojej pomocy, aby poj dzia anie magii. Walker, pe en z ych przeczu , zrozumia jednak, e ten starzec mo e pokaza mu, jak zapanowa nad magi . Rozpaczliwie potrzebowa takiej w adzy. Zdecydowa si przyj szans , jak ofiarowa mu Coglin. Coglin zosta przy nim przez prawie trzy lata. Ods ania przed Walkerem, jak nauczyciel przed uczniem, wiedz druidów – klucz otwieraj cy bramy zrozumienia. Uczy sposobów Bremena i Allanona, jak doj do ujarzmienia czystej mocy magii, jak dzia za pomoc mentalnych nakazów, aby ukierunkowa moc, zamiast przypadkowo rozprasza . Walker posiada ju pocz tki tej wiedzy. Obcowa wszak z magi od wielu lat i nauczy si troch o samozaparciu i opanowaniu, aby sprosta jej wymaganiom. Coglin poszerzy t wiedz , wkraczaj c na tereny, o których Walker nawet nie my la ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i ucz c metod, w których mo liwo ci nie wierzy . Powoli, stopniowo, Walker zacz odkrywa , e magia nie rz dzi ju jego yciem. Nieprzewidywalno ust pi a miejsca samokontroli. Walker zacz by panem samego siebie. Coglin obja nia mu równie nauki starego wiata, leki i mikstury, które doskonali i wykorzystywa z po ytkiem przez lata, proszki, które topi y metal i wybucha y ogniem oraz roztwory zmieniaj ce posta zarówno p ynów, jak i cia sta ych. Kolejne drzwi otwiera y si przed Walkerem; odkry ca kowicie odmienn posta mocy. Ciekawo sprawi a, e zacz eksperymentowa , cz c obie nauki – starego i nowego wiata, tworz c mieszank magii i nauki, co nie powiod o si jak dot d nikomu. Post powa powoli i ostro nie, nie chc c si sta kolejn z ofiar, jakie magia poch ania a od wieków, pocz wszy od ludzi starego wiata, którzy spowodowali wielkie wojny, a do buntu druida Brony, jego owców czaszek i widm Mord, które roznieci y zarzewie wojen ras. Potem jednak, z jakiego powodu, zacz my le inaczej. By mo e przyczyn by a rado , któr czu , w adaj c magi . A mo e to nienasycona potrzeba, eby wiedzie coraz wi cej. W ka dym razie doszed do przekonania, e ca kowite panowanie nad magi nie jest mo liwe i e cho by nie wiadomo ile pracy w w ochron przeciwko jej niekorzystnym skutkom, magia w ko cu nim zaw adnie. Jego podej cie do wykorzystywania jej zmieni o si z dnia na dzie . Próbowa na powrót si od niej odsun , odrzuci j od siebie. Czu si rozdarty na dwoje. Za wszelk cen pragn odseparowa si od magii, jednak bez rezultatu, poniewa by a ona nieod czn jego cz ci . Coglin widzia , co si dzieje, i próbowa przemówi mu do rozs dku. Walker nie chcia jednak s ucha , zastanawiaj c si nagle, dlaczego Coglin przyby w nie do niego. Nie wierzy ju , e chodzi o tylko o pomoc. Próbowano nim manipulowa . To typowy spisek druidów, czego przyk ady mo na by o ledzi od czasów Shei Ohmsforda. Nie we mie w tym udzia u. K óci si z Coglinem, a potem okazywa otwart wrogo . W ko cu Coglin odjecha . Wraca oczywi cie kilkakrotnie w ci gu tych lat. Walker jednak nie przyjmowa ju poucze , jak u ywa magii, obawiaj c si , e g bsza wiedza nadw tli t w adz nad magi , któr tak ci ko sobie wypracowa , i e dalsza nauka doprowadzi do zaw adni cia nim. Lepiej pozosta przy zrozumieniu, jakie posiada , ograniczonym wprawdzie, ale pos usznym, i trzyma si z daleka od ras, tak jak to zrazu planowa . Coglin móg przychodzi i odchodzi , mogli zachowywa swoje niespokojne przymierze, ale nie podda si sztuczkom ani druidów, ani by ych druidów, ani nikogo innego. Do ko ca dzie nale wy cznie do samego siebie. A teraz w nie nadchodzi koniec i nie by ju tak pewny drogi, któr postanowi kroczy . mier przychodzi a, aby go zabra , i gdyby tak bardzo nie odsun si od
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
magii, by mo e umia by opó ni jej przybycie. Przyznanie si do tego wymaga o prze kni cia gorzkiej pigu ki dumy. Trudno by o si upokorzy , ale nie da o si tego unikn . Przez ca e ycie Walker Boh nigdy nie ucieka przed prawd i teraz te nie zamierza tego robi . W drugim tygodniu po powrocie ze Storlock, siedz c przed ogniem wczesnym wieczorem i czuj c ból swej choroby, niczym ci e Przypomnienie nie za atwionej sprawy, odezwa si do Coglina, który gdzie w cieniu za jego plecami szpera w ksi gach, trzymanych w domku na w asny u ytek. – Usi ze mn , starcze. W jego g osie brzmia a agodno i znu enie i Coglin podszed bez s owa sprzeciwu, sadowi c si u boku Walkera. Razem zapatrzyli si w jasny blask ognia. – Umieram – odezwa si Walker po jakim czasie. – Próbowa em wszystkiego, aby wyp dzi trucizn , ale nic nie zadzia o. Nawet moja magia zawiod a. I twoja wiedza. Musimy pogodzi si z tym, co to oznacza. Zamierzam nadal robi wszystko, eby temu zapobiec, ale wygl da na to, e nie prze yj . – Poruszy niespokojnie ramieniem. Ten kamienny ci ar pokonywa go nieub aganie; u mierca . – Zanim umr , chc ci co powiedzie . Coglin odwróci si do niego i chcia co powiedzie , ale Walker potrz sn g ow . – By em rozgoryczony i walczy em z tob bez powodu. By em nieuprzejmy, podczas gdy ty by dla mnie wi cej ni yczliwy. Chcia em ci za to przeprosi . – Spojrza na starca. – Ba em si tego, co mo e uczyni ze mn magia, je li nie przestan si ni zajmowa . Nadal si tego boj . Nie zmieni em zdania do ko ca. Wci uwa am, e druidzi wykorzystywali Ohmsfordów do swoich w asnych celów, e mówili nam to, co chcieli, i kierowali nami wed ug swej woli. Trudno mi pogodzi si z my , e mia bym si sta parawanem dla ich pokr tnych celów. Ale myli em si , os dzaj c ci jako jednego z nich. Twoje zamiary nie s ich zamiarami. Masz swoje w asne cele. – Kto wie, co jest moim celem, a co zbiegiem okoliczno ci lub wol losu? – odezwa si Coglin, a na jego twarzy malowa si smutek. – Tak wielu s ów u ywamy, eby opisa to, co nam si przydarza, a wszystkie znacz to samo. Prze ywamy nasze ycie, tak jak jest nam dane. Mamy pewien wybór, szans , ale przewa nie jest ono rezultatem tego, kim jeste my. – Pokr ci g ow . – Kto mo e stwierdzi , czy nie jestem tak sam ofiar sztuczek druidów i ich manipulacji jak ty, Walkerze? Allanon przyby do mnie tak samo jak do ciebie, m odego Para i Wren i uczyni mnie swoj w asno ci . Nie umiem tego stwierdzi . Walker skin g ow . – Tak czy inaczej, by em dla ciebie szorstki i uj tego. Chcia em widzie w tobie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wroga, bo jeste cz owiekiem z krwi i ko ci, a nie martwym druidem z przesz ci czy niewidzialn magi i mog em w ciebie uderzy . Chcia em widzie w tobie ród o strachu, który czu em. Tak by o mi atwiej i w ten sposób o tobie my la em. Coglin wzruszy ramionami. – Nie przepraszaj. Magia jest ci arem trudnym do ud wigni cia dla ka dego, a dla ciebie szczególnie. – Milcza przez chwil . – Nie s dz , eby kiedykolwiek si od niej uwolni . – Chyba e po mierci – powiedzia Walker. – Je li mier przyjdzie tak szybko, jak my lisz. – Starzec zamruga . – Czy Allanon ustanawia by przymierze, które tak atwo mo na by udaremni ? Czy ryzykowa by ca kowite niepowodzenie swego dzie a, gdyby mia umrze tak szybko? Walker zawaha si . – Nawet druidzi mog si myli w swoich os dach. – A w tym? – Mo e czas si nie zgadza. Kto oprócz mnie mia posiada magi po sko czeniu dzieci stwa. Mo e obdarowano mnie ni przez pomy . Coglin, co teraz mo e mnie ocali ? Czego jeszcze mo na spróbowa ? Stary cz owiek pokr ci g ow . – Nie wiem, Walkerze. Czuj jednak, e jest co takiego. Zapad a cisza. Pog oska, wyci gni ty wygodnie przy ogniu, uniós eb, eby spojrze na Walkera, po czym opu ci go z powrotem. Drewno w kominku trzasn o g no i w pokoju rozszed si zapach dymu. – S dzisz wi c, e druidzi jeszcze ze mn nie sko czyli? – odezwa si wreszcie Walker. – My lisz, e nie pozwol mi umrze ? Coglin nie odpowiedzia od razu. – My , e sam zdecydujesz, co si z tob stanie, Walkerze. Zawsze tak my la em. Brakuje ci jedynie zdolno ci rozpoznania, co powiniene uczyni . Albo przynajmniej pogodzenia si z tym. Walker poczu ogarniaj cy go ch ód. W s owach starca brzmia o echo wypowiedzi Allanona. Wiedzia , co oznaczaj . Powinien przyj do wiadomo ci, e obietnica z ona Brin Ohmsford oznacza jego i e to on ma przywdzia zbroj magii i ruszy do boju, niczym jaki niezwyci ony wojownik przywo any spoza czasu. To on ma zniszczy cieniowce. Umieraj cy cz owiek? W jaki sposób? Znowu zapad a cisza i tym razem nikt jej nie przerwa .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Trzy dni pó niej stan Walkera zacz si pogarsza . Lekarstwa Morów i rodki Coglina nagle ust pi y przed zaciek ym atakiem trucizny. Walker obudzi si z gor czk , md ciami i tak os abiony, e ledwie móg si podnie . Zjad niadanie, wyszed na ganek, aby cieszy si ciep em s ca, i upad , trac c przytomno . Z nast pnych kilku dni zapami ta jedynie urwane fragmenty. Coglin po go z powrotem do ka i obmywa ch odn szmatk , podczas gdy trucizna p on a w jego wn trzu nieugaszonym ogniem. Przyjmowa p yny, ale nie by w stanie je . Bez przerwy nawiedza y go sny. Nie ko cz cy si mira wstr tnych, przera aj cych stworów paradowa przed nim i grozi bezbronnemu, odzieraj c go ze zdrowych zmys ów. Walczy z nimi najlepiej, jak potrafi , ale brakowa o mu niezb dnej broni. Z czymkolwiek na nie rusza , potwory stawia y opór. W ko cu podda si po prostu i odp yn w czarn otch snu. Od czasu do czasu budzi si i zawsze widzia przy sobie Coglina. I w nie ta pokrzepiaj ca obecno starca ocali a go raz jeszcze. Uczepi si jej niczym ratowniczej liny, a ona wyci gn a go z otch ani zapomnienia, w której móg si pogr . S kate onie wyci gn y si do , chwytaj c mocno, eby go podtrzyma , lub g adz c, jakby by dzieckiem potrzebuj cym pociechy. Znajomy g os uspokaja go, wypowiadaj c s owa bez znaczenia, ale pe ne koj cego ciep a. Czu , e kto jest przy nim, zawsze blisko i czeka, a si obudzi. – mier nie jest twoim przeznaczeniem, Walkerze. – Wydawa o mu si , e s ysza to kilkakrotnie, ale nie mia pewno ci. Chwilami widzia pochylaj si nad nim twarz starca – tward , pomarszczon i poryt bliznami skór , rzadkie w osy i siw , zmierzwion brod i oczy, jasne i pe ne zrozumienia. Czu zapach tamtego, niczym wo drzewa o pradawnym pniu i ga ziach, a li ciach tak wie ych i m odych jak sama wiosna. Kiedy choroba grozi a, e go pokona, Coglin by tam, aby mu doda odwagi. Dzi ki niemu w nie Walker nie podda si , tylko raz jeszcze podj walk z trucizn i zapragn powróci do zdrowia. Czwartego dnia przebudzi si ko o po udnia i zjad troch zupy. Trucizna zosta a chwilowo powstrzymana; leki, zabiegi i wola prze ycia Walkera raz jeszcze zwyci y. Zmusi si , aby zbada swoje strzaskane rami . Trucizna posuwa a si naprzód. Rami obróci o si w kamie prawie do barku. Tej nocy p aka z w ciek ci i rozczarowania. Zanim zapad w sen, zda sobie spraw , e stoi nad nim Coglin; krucha figurka na tle ogromnej, nieub aganej ciemno ci, mówi ca cicho, e wszystko b dzie dobrze. Obudzi si ponownie w tych powolnych, p yn cych bez celu godzinach mi dzy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pó noc a witem, kiedy to czas wydaje si gubi drog . Obudzi go instynkt, przeczucie, e dzieje si co niewyobra alnie z ego. Opar si z wysi kiem na okciu, os abiony i zdezorientowany, nie wiedz c, dlaczego dr y. W nocnej ciszy unosi si dziwny, trudny do okre lenia d wi k, niewyra ny poszum gdzie spoza snu i choroby. Oddech mia urywany, kiedy podci gn si os abiony do siedz cej pozycji, dr c pod nocn koszul od ch odu. Nagle przez szczeliny w zas oni tym oknie rozb ys o ostre wiat o. Us ysza czyje g osy. Nie, pomy la z trwog . To nie g osy tylko gard owe, nieludzkie d wi ki. Zebra wszystkie si y, eby podczo ga si do okna, powoli i bole nie pokonuj c zm czenie i gor czk . Zachowywa si cicho, wiadom potrzeby ostro no ci, czuj c, e nie powinien si ujawnia . Na zewn trz d wi ki wzmog y si , a w powietrzu rozszed si przyt aczaj cy smród rozk adu. Po omacku odnalaz przed sob parapet i opar si na jego kraw dzi. To, co ujrza przez szczelin w zas onach, sprawi o, e jego dek zamieni si w bry lodu. Coglin obudzi si , kiedy Pog oska tr ci go nosem w twarz. Szorstkie, nagl ce pchni cie sprawi o, e starzec poderwa si natychmiast. By o ju dobrze po pó nocy, a on jeszcze si nie po , pogr ony w ksi gach wiedzy starego wiata, zawzi cie szukaj c rodków, które mog yby ocali ycie Walkera Boha. W ko cu zasn w fotelu przed kominkiem, z ksi , któr przegl da , na kolanach. Tak znalaz go Pog oska. – Zgi , przepadnij, kocie – wymamrota . Jego pierwsz my by o, e co si sta o z Walkerem. Potem us ysza odg osy, ciche jeszcze, ale rosn ce. Powarkiwanie, prychanie i syki. Odg osy zwierz t. Nie wygl da o na to, e próbuj ukry swoje nadej cie. wign si na nogi i otar sen z oczu. Na jadalnym stole pali a si pojedyncza lampa; ogie w palenisku wygas . Coglin otuli si szat i pow ócz c nogami, ruszy do drzwi, niespokojny i zatrwo ony, co odkryje na zewn trz. Pog oska poszed z nim, wysuwaj c si do przodu. Futro wzd pr gi na jego grzbiecie zje o si , a pysk ci gn si , ukazuj c z by. Cokolwiek znajdowa o si na zewn trz, nie podoba o si bagiennemu kotu. Coglin otworzy drzwi i wyszed na zadaszony ganek przed domkiem. Niebo by o jasne i bezkresne. wiat o ksi yca sp ywa o pomi dzy drzewami, obmywaj c dolin bia ym, fosforyzuj cym blaskiem. Ch odne powietrze do reszty obudzi o Coglina. Zatrzyma si na skraju ganku i wytrzeszczy oczy. Z mroku lasu mruga o na niego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dwana cie par male kich, czerwonych wiate ek, niczym rozsypane, delikatne, purpurowe kwiaty, l ni ce w ciemno ciach. Zdawa o si , e s wsz dzie, otaczaj c domek i jego obej cie. Coglin zmru oczy, eby lepiej si im przyjrze , i nagle zda sobie spraw , e widzi oczy. Podskoczy , kiedy co poruszy o si pomi dzy nimi. By to m czyzna ubrany w czarny mundur ze srebrnym znakiem wilczej g owy naszytym na piersi. Coglin ujrza go wyra nie, kiedy wszed w kr g ksi ycowego wiat a, wielki i ko cisty, z zapadni , jakby wydr on twarz i oczami, w których nie by o ycia. Rimmer Dall, pomy la natychmiast i poczu potworny strach cz owieka, który tonie. – Starcze – odezwa si tamten, a jego g os by chropawym szeptem. Coglin nie odpowiedzia , wpatruj c si bez ruchu w m czyzn i si powstrzymuj c si od spojrzenia w prawo, gdzie sta o otworem okno sypialni Walkera. Poczu przyp yw strachu i gniewu, a g os w jego wn trzu krzycza , eby ucieka i ratowa ycie. Szybko, ostrzega . Obud Walkera. Pomó mu uciec! Wiedzia jednak, e jest ju na to za pó no. Ju od jakiego czasu wiedzia , e tak si stanie. – Przyszli my tu po ciebie, starcze – wyszepta Rimmer Dall – moi przyjaciele i ja. – Skin r i stworzenia przyby e z nim wysun y si na skraj wiat a, jedno po drugim, a wszystkie przera aj ce. Cieniowce. Niektóre by y zdeformowane jak le na kobieta, któr ciga od obozowiska Para i Colla Ohmsfordów ca e tygodnie temu. Niektóre przypomina y psy albo wilki, stoj ce na czterech nogach, pokryte sier ci , z twarzami wykrzywionymi w zwierz ce pyski, pokazywa y k y i pazury. D wi ki, które wydawa y, wiadczy y, e maj nadziej na er. – Odpadki – odezwa si ich przywódca. – Ludzie, którzy nie potrafili wznie si ponad swoje s abo ci. Teraz s lepszym celom. – Zrobi krok naprzód. – Jeste ostatni, starcze, ostatni, który wyst puje przeciwko mnie. Umar y wszystkie dzieci Shannary, zmiecione z powierzchni ziemi. Tylko ty pozosta , n dzny by y druid, którego nikt nie ocali. Zmarszczki obi ce twarz Coglina pog bi y si . – Czy to prawda? – odezwa si . – Zabi ich wszystkich, tak? Rimmer Dall spojrza na niego. Bzdura, zdecydowa natychmiast Coglin. Tak naprawd nie zabi nikogo, chce tylko, ebym tak my la . – I przeby tak d ug drog , eby mi o tym powiedzie ? – Przyby em, eby z tob sko czy – odpowiedzia Rimmer Dall.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Tu ci mam, pomy la stary. Cokolwiek pierwszy szperacz zdo uczyni dzieciom Shannary, nie by o to dosy . Teraz wi c przyszed równie po Coglina, jak po atwiejszy up. Starzec niemal si u miechn . I pomy le , e do tego dosz o. No có , nie eby o tym nie wiedzia . Allanon ostrzeg go par tygodni temu. Tak naprawd ostrzeg go ju wtedy, kiedy wezwa go do Paranoru, aby odnalaz Kronik druidów. Och, rzecz jasna, nie mówi o tym Walkerowi. My la o tym, ale w ko cu nie powiedzia . Nie by o sensu. „Dowiedz si , Cogline”, mówi duch g bokim, wieszczym tonem. „Odczyta em znaki za wiatów; twój czas na tym wiecie dobiega ko ca. mier skrada si twym ladem, a jest ona nieprzejednanym owc . Kiedy nast pnym razem ujrzysz twarz Rimmera Dalla, odnajdzie ci . Pami taj zatem. Kiedy nadejdzie ten czas, odbierz Walkerowi Kronik druidów i chro jak w asne ycie. Nie wypuszczaj jej z r k. Nie oddawaj nikomu. Pami taj, Coglinie”. Pami taj. Coglin zebra my li. Ksi ga spoczywa a we wn ce kamiennego kominka, dok adnie tam, gdzie ukry j Walker. Pami taj. Westchn ci ko, z rezygnacj . Oczywi cie zadawa pytania, ale duch nie odpowiada . Ca y Allanon. Do , e Coglin wiedzia , co nadchodzi. Znajomo szczegó ów nie by a konieczna. Pog oska parskn i zje si ca y. Kuli si do skoku przed starcem i Coglin wiedzia , e nie ma sposobu na ocalenie wielkiego kota. Pog oska nigdy go nie opu ci. Pokr ci g ow . No có . Odczu dziwny spokój. My li mia jasne. Cieniowce przysz y po niego. Nie mia y poj cia, e jest tu Walker Boh. I niech tak zostanie. Zmarszczy brwi. Czy Kronika druidów, gdyby mia j przy sobie, pomog aby mu? Jego oczy odnalaz y Rimmera Dalla. Tym razem pozwoli sobie na u miech. – Chyba jest was za ma o do takiego zadania – powiedzia . Rami starca zatoczy o kr g: srebrny py polecia na pierwszego szperacza i zap on ogniem przy zderzeniu. Rimmer Dall wrzasn z w ciek ci i zatoczy si w ty . Stwory ruszy y do ataku. Rzuci y si na Coglina ze wszystkich stron, ale wyrós przed nimi Pog oska, zatrzyma na ganku i rozdar na strz py. Coglin ciska gar ciami srebrny py i ca e rz dy jego niedosz ych morderców stan y w ogniu. Cieniowce skrzecza y, wy y i wpada y jeden na drugiego, najpierw próbuj c atakowa , a potem ucieka . Cia a k bi y si dziko w wietle ksi yca, wype niaj c przestrze wokó domku p on cymi ko czynami. Zacz y walczy same ze sob i gin y ca ymi tuzinami. atwy up, my leli cie! Coglin do wiadcza dzikiego, szalonego wr cz uniesienia, kiedy tak, w rozwianych szatach, wybuchami zamienia noc w bia wiat . Przez chwil my la , e ma szans prze .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ale Rimmer Dall pojawi si ponownie, zbyt pot ny, aby pokona a go ma a magia Coglina, i zacz smaga stworzenia, którymi dowodzi , w asnym ogniem. Uderza w swoje psy, wilki i pó ludzi, w swoje niemal bezrozumne bydl ta. Przera one cieniowce zaatakowa y ze wzmo onym sza em nienawi ci i w ciek ci. Tym razem nie dadz si odp dzi . Pog oska rzuci si na pierwsz fal , szybki i ogromny po ród ma ych postaci, ale potem poch on y go, niczym wir k ów i pazurów. Coglin nie móg nic zrobi , aby pomóc walecznemu kotu; stwory atakowa y pomimo wybuchaj cego pomi dzy nimi srebrnego py u. Pog oska powoli zacz ust powa im pola. Zrozpaczony Coglin u ostatniej porcji py u, ciskaj c go gar ciami na ziemi i zapalaj c cian ognia, eby cho przez moment powstrzyma nadej cie bestii. Wskoczy szybko do domu i pospiesznie wyj Kronik druidów z ukrycia. Teraz zobaczymy. Prawie by ju z powrotem przy drzwiach, kiedy cieniowce pokona y cian ognia i rzuci y si na niego. S ysza wrzeszcz cego na nich Rimmera Dalla. Czu , jak Pog oska odpycha go, usi uj c zas oni . Nie by o dok d ucieka i nawet nie by o sensu. Zaj wi c pozycj , przyciskaj c ksi do piersi. Wygl da jak strach na wróble w podartym ubraniu, stoj cy przed tr powietrzn . Atakuj cy ruszyli. Kiedy dosi y go ich apy i ju mia y rozszarpa , poczu , jak runy na ksi dze zap on y yciem. Buchn lepiaj co bia y p omie i poch on wszystko w promieniu pi dziesi ciu stóp. Reszta nale y do ciebie, Walkerze. Taka by a ostatnia my l Coglina, zanim znikn w p omieniach. Ostatnia eksplozja odrzuci a Walkera od zas oni tego okna na chwil , zanim poch on je p omie . Mimo to ogie osmali mu twarz i w osy, a z ubrania uniós si dym. Upad bezw adnie, kiedy ogie torowa sobie drog po suficie pokoju. Ale Walker nie dba ju o to, co si dzia o. Nie by w stanie pomóc Coglinowi i Pog osce, zbyt s aby, aby przywo magi , zbyt s aby nawet, aby wsta i walczy razem z nimi przeciwko cieniowcom, zbyt s aby, aby zrobi cokolwiek. Móg tylko patrze , oparty o parapet. Bezu yteczny! – wykrzycza w duszy, czuj c ogarniaj cy go ból i w ciek . W rozpaczy rzuci si na kolana i próbowa co dojrze poprzez p omienie. Coglin i Pog oska znikn li. Rimmer Dall i to, co zosta o z cieniowców wtapiali si z powrotem w las. Przez chwil patrzy za nimi, a potem si y go opu ci y i znowu upad . Bezu yteczny! Wokó niego narasta ar. Sosnowe belki ama y si , rozrzucaj c p on ce g ownie i osmalaj c mu skór . Jego cia em targn ból, a kamienne rami wlek o si po pod odze niczym kotwica. Zda sobie spraw , e jego los zosta przypiecz towany. Jeszcze minuta
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
lub dwie i sp onie. Nikt mu nie pomo e. Nikt nawet nie wie, e jest tutaj. Starzec i ogromny kot ukryli jego obecno przed cieniowcami; oddali za to ycie... Zadr , kiedy ujrza przed oczyma duszy twarz Rimmera Dalla; martwe oczy spogl da y na niego szacuj co. Zdecydowa , e nie chce umiera . Niemal nie zdaj c sobie sprawy, co robi, zacz si czo ga .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
X Dwa dni pó niej znalaz a go O ywcza. Byli z ni Pe Eli i Morgan Leah. Poci ga a ich tajemnica jej istoty, obietnica, e potrzebni s do odzyskania talizmanu, który – jak twierdzi a – mia a odnale , ciekawo , mi i co , czego aden z nich nie potrafi by nazwa . Od trzech dni byli w drodze z Culhaven na pó noc, podró uj c na piechot wzd granicy Rabb i Anaru, a potem bezpiecznie omin li Wolfsktaag i zamieszkuj ce je mroczne stwory. Nie ukrywali si . Dyskrecja by a chyba ostatni rzecz , o jak troszczy a si O ywcza. Postanowi a wyruszy za dnia zamiast pod os on mroku, mówi c gromadzie, która chcia a pój za ni , e maj pozosta i kontynuowa jej dzie o uzdrawiania ziemi, i ca drog a do granicy lasów trzyma a si otwartych równin. Morgan Leah z ulg przyj wiadomo , e nie b dzie musia zapuszcza si znowu w góry, by jednak pewny, e patrole federacji na równinie Rabb b usi owa y ich zatrzyma . Ku jego zdziwieniu tak si nie sta o. Widziano ich nieraz i zbli ano si do nich, ale za ka dym razem, kiedy patrole podchodzi y bli ej, nagle zawraca y. Zupe nie jakby nagle stwierdzili, e pope nili pomy i e tak naprawd niczego nie widzieli. By prawie zmrok, kiedy ca a trójka dotar a w ko cu do Hearthstone. M czy ni na obola ych nogach, spoceni i jakby niezadowoleni z szybkiego kroku, jaki narzuci a dziewczyna, i z tego, e najwyra niej przychodzi o jej to bez widocznego wysi ku. Min li Storlock, przeci li Nefrytow Prze cz i zeszli wzd wodospadu Chard do puszczy Darklin. S ce zosta o za nimi, opadaj c szybko za grzbiety gór, a na niebie odbija o si jasne wiat o. Pasmo grubego, czarnego dymu wyros o przed nimi niczym . Widzieli je ju od d szego czasu, zanim byli w stanie okre li , sk d pochodzi. Patrzyli, jak unosi si na ciemniej cym niebie i rozprasza. Morgan Leah zaczyna si martwi . O ywcza si nie odzywa a, ale góralowi wydawa o si , e na jej twarzy maluje si coraz wi ksze napi cie. Po pewnym czasie dotarli do skraju doliny i nie by o ju tpliwo ci. Twarz dziewczyny by a ci gni ta bólem. Pod yli za dymem do zgliszczy ma ego domku. Zosta y z niego tylko zw glone szcz tki. Ogie , który go poch on , by tak gor cy, e gdzieniegdzie jeszcze si tli . Drewno i popió l ni y czerwono, wysy aj c w niebo wst gi czarnego dymu. Wykarczowany wokó teren by osmalony i martwy, a ogromne kawa y ziemi le y jak rozrzucone przez wybuch. Wszystko wygl da o tak, jakby na przestrzeni stu jardów stoczy y wojn dwie wielkie armie. Nie pozosta o nic, co mo na by zidentyfikowa .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Kawa ki i fragmenty porozrzucane wokó mog y niegdy by lud mi, ale nie dawa o si tego stwierdzi na pewno. Nawet Pe Eli, zazwyczaj tak ostro ny w ujawnianiu swoich my li, zapatrzy si szeroko otwartymi oczyma. – By y tu cieniowce – powiedzia a O ywcza, co sprawi o, e obaj m czy ni zacz li bacznie przygl da si cieniom w lesie za nimi. – Ale odeszli i nie wróc – doda a. Pod kierunkiem dziewczyny lustrowali teren, szukaj c Walkera Bona. Morgan czu ci ar w sercu. Mia nadziej , e Walkera nie by o tutaj, e atak cieniowców spowodowany by czym innym. Nic nie mog o tu prze , pomy la . Obserwowa Pe Ella bez zapa u przekopuj cego stosy gruzu, najwidoczniej b cego tego samego zdania. Morgan nie lubi tego cz owieka. Nie ufa mu; nie rozumia go. Mimo i Pe Eli uratowa go z wi zienia federacji, nie potrafi wzbudzi w sobie adnych przyjacielskich uczu do tamtego. Pe Eli ocali go na pro O ywczej. Gdyby nie poprosi a, nie kiwn by palcem. Powiedzia to ju Morganowi. Nie omieszka mu tego powiedzie . Kim jest, pozostawa o tajemnic , ale góral nie s dzi , aby co dobrego przysz o z jego obecno ci tutaj. Nawet teraz, przekopuj c si przez poczernia y teren, wygl da jak kot szukaj cy czego do zabawy. ywcza znalaz a Walkera par chwil pó niej i wo aniem ponagli a swoich towarzyszy. Jak odkry a, gdzie si ukry , pozosta o zagadk . By nieprzytomny i przysypany ziemi na kilka stóp. Pe Eli i Morgan uwolnili go spod niej, odkrywaj c, e najwidoczniej zosta uwi ziony w podziemnym przej ciu, prowadz cym z domku na skraj lasu. I chocia korytarz si zawali , prawdopodobnie podczas ataku cieniowców, dotar a do wystarczaj ca do prze ycia ilo powietrza. Wydobyli go na gasn ce wiat o dnia i Morgan ujrza szcz tki ramienia. Dolnej cz ci w ogóle nie by o, a z barku stercza kamienny kikut. Oddech Walkera by p ytki i s aby, a skóra blada i ci gni ta. W pierwszej chwili góral w tpi , czy jeszcze yje. Ostro nie u yli go na ziemi, otarli brud z twarzy i O ywcza ukl a przy nim. W obie d onie uj a jego jedyn r . Przytrzyma a przez chwil i oczy rannego otworzy y si . Morgan a si cofn . Nigdy nie widzia u Walkera takich oczu. By y pe ne mrocznego szale stwa. Strasznie by o w nie patrze . – Nie pozwólcie mi umrze – wyszepta ochryple Mroczny Stryj. Dziewczyna dotkn a jego twarzy i zasn natychmiast. Morgan wzi g boki oddech i wypu ci go powoli. Walker Boh nie prosi o pomoc ze strachu; prosi z nienawi ci. Na noc rozbili obóz przy ruinach domku, wycofuj c si pod os on , gdzie wiat o ust powa o ciemno ciom. O ywcza rozpali a ognisko tu obok u pionego Walkera, usiad a przy nim i tkwi a tam bez ruchu. Chwilami trzyma a go za r albo g adzi a.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan i Pe Eli poszli w zapomnienie. Wygl da o na to, e ich nie potrzebuje i nie chce, eby si wtr cali, góral wi c rozpali w pewnej odleg ci drugie ognisko i przygotowa kolacj z zapasów, które przynie li – chleb, troch suszonego mi sa, ser i owoce. Zaniós troch dziewczynie, ale pokr ci a g ow i odszed . Zjad sam. Pe Eli wycofa si z jedzeniem w mrok. Po pewnym czasie O ywcza u a si do snu u boku Walkera Boha, przytulaj c si do niego ca ym cia em. Morgan patrzy na to z kamienn twarz , czuj c ogarniaj go fal zazdro ci na my l, jak blisko niej jest Mroczny Stryj. Obserwowa w wietle ogniska jej twarz, linie jej cia a, jej delikatno . By a taka pi kna. Nie potrafi wyja ni wp ywu, jaki na wywiera a; nie wierzy , e móg by jej czegokolwiek odmówi . Nie mia nadziei, e ona czuje do niego to samo, ani nawet e w ogóle co do niego czuje. To tylko potrzeba, któr w nim porusza a. Nie powinien i z ni , kiedy uciek z wi zienia i upewni si , e babcia Eliza i cioteczka Jilt s bezpieczne. Powinien ruszy za Parem i Collem Ohmsfordami. Tyle razy obiecywa sobie, le c w ciemno ciach i brudzie celi federacji, e to zrobi, jak tylko si uwolni. A mimo to by tutaj, goni c za t dziewczyn w g b Anaru, szukaj c talizmanu, który istnia , ale którego nigdy nie opisa a, skazany na tajemniczego Pe Ella, a teraz tak e na Walkera Boha. Zbija o go to z tropu, ale nie przyznawa si . By tu, poniewa chcia tu by . By tu, poniewa w chwili, kiedy spotka ywcz , beznadziejnie si w niej zakocha . Patrzy na ni a do bólu, a potem zmusi si , eby odwróci wzrok. Z zaskoczeniem ujrza Pe Ella stoj cego w mroku na skraju lasu. On te patrzy na ni . Chwil pó niej znowu poczu zdziwienie, kiedy m czyzna podszed i usiad ko o niego przy ogniu. Pe Eli zachowywa si , jakby by o to zupe nie naturalne, jakby mi dzy nimi dwoma nie by o adnego dystansu, jakby byli towarzyszami, a nie nieznajomymi. Chudy jak szczapa, z w sk twarz , by tylko zbiorem linii i k tów, które za chwil mog y rozp yn si w ciemno ciach. Usiad ze skrzy owanymi nogami, jego szczup a sylwetka rozlu ni a si i przygarbi a, a na twarzy pojawi si blady u miech, kiedy zobaczy grymas Morgana. – Nie ufasz mi – stwierdzi . – I nie powiniene . – Dlaczego? – zapyta Morgan. – Poniewa mnie nie znasz, a nigdy nie ufasz komu , kogo nie znasz. Nie ufasz te wi kszo ci tych, którym ufasz. Tak ju jest. Powiedz mi góralu, jak my lisz, dlaczego tu jestem? – Nie wiem. – Ja te nie wiem. Za si , e tak samo jest z tob . Jeste my tu, ty i ja, poniewa ta dziewczyna powiedzia a, e nas potrzebuje, ale nie wiemy tak naprawd , co to oznacza.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Po prostu nie umiemy jej odmówi . – Zdawa o si , e Pe Eli wyja nia to i Morganowi, i samemu sobie. Zerkn przelotnie na O ywcz , kiwaj c g ow . – Jest pi kna, prawda? Jak mo na odmówi komu , kto tak wygl da? Ale to co wi cej, poniewa jest w niej co niezwyk ego nawet na tym wiecie. W ada magi , najsilniejszym jej rodzajem. Martwe rzeczy przywraca do ycia, tak jak Ogrody, tak jak tego tam. – Znowu spojrza na Morgana. – Wszyscy chcemy dotkn tej magii, poczu j przez ni . Tak w nie my . Mo e nam si uda, je li b dziemy mieli szcz cie. Ale je li wmieszane s w to cieniowce, je li mamy do czynienia z czym tak z ym, to czemu mamy patrze sobie na ce? Nie ufasz mi, ani ja tobie, i mo e nie powinni my, ale musimy pilnowa si nawzajem. Zgadzasz si ze mn ? Morgan nie by pewien, ale skin g ow . Pomy la tylko, e Pe Eli nie wygl da na kogo , kto powierza by innym swoj ochron . Szczerze mówi c, nie wygl da te na kogo , kto dba by o bezpiecze stwo kogo innego. – Wiesz, kim jestem? – zapyta cicho Pe Eli, patrz c w ogie . – Mistrzem w swoim zawodzie. Potrafi wchodzi i wychodzi nie zauwa ony przez nikogo. Potrafi zmienia rzeczy bez ich zgody. Sprawiam, e ludzie znikaj . – Podniós g ow . – Mam troch asnej magii. Ty te , prawda? Morgan ostro nie potrz sn g ow . – On ma magi – powiedzia , wskazuj c Walkera Boha. Pe Eli u miechn si z pow tpiewaniem. – Nie wygl da na to, e mia z niej jaki po ytek w walce z cieniowcami. – By mo e zachowa a go przy yciu. – Ledwo, ledwo. A co za po ytek dla nas z cz owieka bez r ki? – Pe Eli ostro nie d onie. – Powiedz mi. Co potrafi zdzia swoj magi ? Morganowi nie spodoba o si to pytanie. – To samo, co i ty. Sam go spytaj, kiedy dojdzie do siebie. – Je li dojdzie do siebie. – Pe Eli uniós si bez wysi ku szybkim ruchem, który zaskoczy Morgana. Szybki, pomy la góral. O wiele szybszy ode mnie. M czyzna patrzy na niego. – Wyczuwam w tobie magi , góralu. Musisz mi kiedy o tym opowiedzie . Pó niej, kiedy up ynie wi cej czasu naszej podró y, kiedy poznamy si troch lepiej. Kiedy mi zaufasz. Odsun si w mrok na skraju ogniska, roz koc na ziemi i owin si nim. Po chwili ju spa . Morgan siedzia , przygl daj c mu si przez chwil i my c, e wiele czasu up ynie, zanim zaufa temu cz owiekowi. Pe Eli u miecha si do atwo, ale wydawa o si , e jedynie usta bior udzia w tej czynno ci. Morgan rozmy la nad tym, co m czyzna
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
powiedzia o sobie, próbuj c wy owi z tego jaki sens. Wchodzi i wychodzi nie zauwa ony? Zmienia rzeczy bez ich zgody? Sprawia , e ludzie znikaj ? A có to za zagadki? Ogie wypala si i wszyscy wokó spali. Morgan przez chwil my la o przesz ci, o przyjacio ach, którzy znikn li lub umarli, o nieub aganym biegu wydarze , który ci gn go swoim ladem. Przewa nie jednak my la o dziewczynie, która twierdzi a, e jest córk Króla Srebrnej Rzeki. O ywcza. Zastanawia si . O co go poprosi? Co b dzie w stanie jej ofiarowa ? Walker Boh obudzi si o wschodzie s ca, powstaj c z czarnej otch ani bezprzytomno ci. Zamruga oczami, a kiedy je otworzy , ujrza spogl daj na niego dziewczyn . Jej d onie na jego twarzy, ch odne, mi kkie palce na jego skórze. Wydawa o si , e unosi go bez wysi ku, jak piórko. – Walker Boh – agodnie wymówi a jego imi . Wydawa a mu si dziwnie znajoma, aczkolwiek pewien by , e nigdy jej nie spotka . Spróbowa co powiedzie , ale nie móg . Co nie pozwala o mu mówi . Zachwyt nad jej przeszywaj cym do bólu pi knem, uczucia, które w nim budzi a. By a dla niego jak ziemia, pe na zadziwiaj cej magii, prostej i z onej zarazem, po czeniem ywio ów, gleby, powietrza i wody, cz ci wszystkiego, co daje ycie. Widzia j inaczej ni Morgan Leah i Pe Eli, chocia jeszcze o tym nie wiedzia . Nie przylgn do niej jak kochanek czy obro ca; nie pragn jej posiada . By o to raczej co na kszta t pokrewie stwa mi dzy nimi, góruj cego nad nami tno ci i pragnieniem. By y to wi zy natychmiastowego porozumienia, cz ce ich tak, jak nie uczyni yby tego adne uczucia. Walker rozpozna te wi zy, mimo i nie by w stanie ich nazwa . Ta dziewczyna by a tym, czym ca e ycie pragn by . By a odbiciem jego snów. – Spójrz na mnie – powiedzia a. Utkwi w niej spojrzenie. Zabra a palce z jego twarzy i przesun a je do strzaskanych szcz tków ramienia, do kamiennego kikuta, zwisaj cego bezw adnie i bez ycia z jego barku. Jej palce si gn y pod ubranie, g adz c skór i kieruj c si tam, gdzie skóra twardnia a w kamie . Drgn pod jej dotykiem, nie chc c, aby poczu a w nim chorob albo odkry a kalectwo jego cia a. Ale palce si nie cofn y. Nie odwróci a wzroku. Potem chwyci powietrze, kiedy wszystko znikn o w powodzi bólu. Przez moment zobaczy znowu Wieczn Rezydencj Królów, grobowce umar ych, kamienn p yt ze znakami run, czarn dziur poni ej i szybkie jak b yskawica ruchy atakuj cego Asphinxa. Potem unosi si w powietrzu i widzia tylko jej oczy, czarne i bezdenne, otulaj ce go
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
fal s odkiej ulgi. Ból znikn , unosz c si nad nim czerwon chmur mg y, która rozproszy a si w powietrzu. Poczu , jak znika ci ar i otacza go spokój. Prawdopodobnie spa pó niej przez jaki czas; nie by pewny. Kiedy ponownie otworzy oczy, dziewczyna by a obok i patrzy a na niego, a blade wiat o zmroku przenika o z oddali przez korony drzew. Prze kn , pokonuj c sucho w ustach i gardle, a dziewczyna poda a mu wody z buk aka. Wiedzia , e obok Morgan Leah wpatruje si w niego z otwartymi ustami, a jego szczup a, niada twarz zastyg a w niedowierzaniu. Przy nim sta drugi m czyzna, którego nie zna , o surowej, przebieg ej twarzy. Pami ta , e byli tu obaj, kiedy dziewczyna go znalaz a. Co zobaczyli, e tak ich zaskoczy o? Potem zda sobie spraw , e co si zmieni o. Jego rami by o l ejsze, bardziej swobodne. Nie czu bólu. Resztk si , która mu pozosta a, podniós g ow i spojrza na swoje cia o. ci gni te z ramienia ubranie ukazywa o ró owe, zdrowe cia o tam, gdzie usuni to kamienne szcz tki choroby. Ramienia nie by o. A wi c nie by o te trucizny Asphinxa. Emocje k bi y si w nim. Wpatrywa si w dziewczyn i bez skutku próbowa co powiedzie . Spojrza a na niego, pogodna i doskona a. – Jestem O ywcza – powiedzia a. – Jestem córk Króla Srebrnej Rzeki. Spójrz mi w oczy, a rozpoznasz mnie. Zrobi , co kaza a, a ona dotkn a go. W jednej chwili ujrza to, co przed nim zobaczy Morgan Leah i czego wiadkiem by Pe Eli – przybycie O ywczej do Culhaven i zmartwychwstanie Ogrodów ycia z py u i popio ów. Poczu zachwyt nad tym cudem i instynktownie wiedzia , e dziewczyna jest tym, za kogo si podaje. Posiada a magi , która ur ga a wierze, magi , zdoln ocali najbardziej osny szcz tek ycia. Kiedy obrazy znikn y, z ca si odczu znowu niewyt umaczalne pokrewie stwo z ni . – Jeste znów zdrowy, Walkerze – powiedzia a. – Choroba ju nie b dzie ci dr czy . A teraz pij, bo bardzo ci potrzebuj . Dotkn a go i odp yn w sen. Obudzi si ponownie w po udnie, czuj c wilczy g ód i usychaj c z pragnienia. ywcza nakarmi a go, napoi a i pomog a mu usi . Czu si teraz silniejszy, jak cz owiek, którym by , zanim spotka Asphinxa. Znowu móg jasno my le ; po raz pierwszy od wielu tygodni. Ulga p yn ca z uwolnienia si od trucizny Asphinxa i rado z tego, e prze , miesza a si z w ciek ci na to, co Rimmer Dall i cieniowce uczynili z Coglinem i Pog osk . To tylko starzec i k opotliwy kot, jak ich nazywa . Rozejrza si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
po zniszczeniach wokó domku. Dziewczyna nie zapyta a go, co si tu wydarzy o; dotkn a go tylko i ju wiedzia a. Wszystkie sceny nocnych, tragicznych wydarze powróci y fal wspomnie , pozostawiaj c go dr cego i bliskiego ez. Dotkn a go znowu, aby pocieszy i podnie na duchu, ale nie zap aka . Nie pozwoli by sobie na zy. Ukry swój al, odgradzaj c si od niego murem determinacji, aby odnale i zniszczy tych, którzy byli za niego odpowiedzialni. – Nie mo esz dopu ci do siebie takich uczu , Walkerze – powiedzia a O ywcza, kiedy Morgan Leah i Pe Eli si oddalili. – Je li teraz ruszysz w po cig za cieniowcami, zniszcz ci . Brakuje ci m dro ci i si y, aby je pokona . Jedno i drugie odnajdziesz jedynie poprzez mnie. Potem, zanim zd odpowiedzie , przywo a tamtych dwóch i usadzi a ich przed sob . – Powiem wam teraz, dlaczego was potrzebuj – powiedzia a. Spojrza a po kolei na ka dego z nich, a potem jej wzrok sta si nieobecny. – Bardzo dawno temu, w czasach przed nastaniem rodzaju ludzkiego, przed czarodziejskimi wojnami, przed wszystkim, co znacie, by o wielu takich jak mój ojciec. Byli pierwszymi z czarodziejskich istot, którym S owo da o ycie i ziemi we w adanie. Ich zadaniem by o zapobiega i chroni i robili to, dopóki mogli. Ale wiat odmieni si wraz z wymieraniem czarodziejskich istot i coraz wi ksz liczb ludzi. Przemiana tego wiata pokona a niemal wszystko, co istnia o na pocz tku, cznie z takimi jak mój ojciec. Jeden po drugim umierali, zagubieni w przemijaniu czasu i zmianach tego wiata. Wielu z nich zabra y wielkie wojny. Wojny ras zabra y jeszcze wi cej. W ko cu zosta tylko mój ojciec, teraz ju legenda, czarodziejski w adca zwany Królem Srebrnej Rzeki. – Unios a twarz. – Z tym e mój ojciec nie by sam, jak s dzi . By jeszcze kto . Nawet mój ojciec pocz tkowo nic o nim nie wiedzia , wierz c, e wszyscy jego krewni ju dawno zmarli i e tylko on przetrwa . Myli si . Inny, podobny mu, wci , odmieniony tak bardzo, e a niemo liwy do rozpoznania. Wszystkie pierwsze czarodziejskie istoty czerpa y sw magi z ziemi. Si a mojego ojca wywodzi a si z jezior i rzek, z wód, które karmi y ziemi . Zbudowa swoje Ogrody, aby je wy ywi , da im ycie i czerpa z nich ycie. Jego brat, ten, o którego przetrwaniu nie wiedzia , bra swoj magi z kamienia. I podczas gdy mój ojciec znajdowa si w p ynno ci i przemianie, jego brat znajdowa j w sta ci i niezmienno ci. – Przerwa a na chwil . – Jego imi brzmi Uhl Belk. Jest Królem Kamienia. W dawnych czasach nie mia imienia, tak jak aden z krewnych mego ojca. Nie trzeba by o wtedy imion. Mojemu ojcu nadali imi ludzie tej ziemi, nie prosi o nie. Uhl Belk wzi swoje ze strachu. Zrobi tak, poniewa czu , e jedynie posiadanie imienia pozwoli mu przetrwa . Wierzy , e imi niesie ze sob trwa , a ta sta a si dla
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niego wszystkim. Wsz dzie wokó niego wiat ulega przemianom, stare umiera o, ust puj c miejsca nowemu. Nie potrafi pogodzi si z tym, e musi si zmieni , albowiem tak jak kamie , z którego czerpa sw si , by nieugi ty. Aby prze , ukry si g biej w sposób, który przez d ugi czas utrzymywa go przy yciu, dr c korytarze w ziemi, na której polega . Ukrywa si w czasie, kiedy wielkie wojny niszczy y wszystko. I kiedy wojny magii i wojny ras tak e zagrozi y zniszczeniem, ukry si ponownie. Zabra swoje imi i otuli si w kamie . Tak jak u mego ojca, jego wiat obróci si niemal w nico , w male ki skrawek egzystencji, który mog a ochroni jego magia. Przylgn do rozpaczliwie, podczas gdy przez wieki szala y wojny ludzko ci, i czeka , a opami taj si na tyle, eby móg powróci . Ale w przeciwie stwie do mego ojca, Uhl Belk porzuci zadanie, które powierzy o mu S owo. W walce o przetrwanie straci z oczu cel swego istnienia. Zacz wierzy , e liczy si samo istnienie, niewa ne za jak cen . Zobowi zanie, e b dzie chroni i zapobiega zniszczeniom ziemi, posz o w zapomnienie; obietnica, e b dzie troszczy si o ziemi , straci a dla znaczenie. Zbiera i gromadzi sw magi z jedn tylko my , e kiedy stanie si wystarczaj co silny, upewni si , e jego istnieniu nic i nikt ju nie zagrozi. – O ywcza spu ci a wzrok, a kiedy znowu go unios a, jej oczy pe ne by y zadumy. – Uhl Belk jest panem Eldwist, w adc ziem daleko na pó noc i wschód poza górami Charnal, gdzie Estlandia graniczy z Tiderace. Po wiekach ukrywania si wyszed , aby zagarn na w asno wiat ludzi. Uczyni to poprzez swoj magi , która ros a w si , w miar jak jej u ywa . Rzuca j na o lep, bez zastanowienia, na ziemi , niszcz c gleb , wody, drzewa i stworzenia, które si nimi ywi y. Wszystko obraca w kamie i zbiera magi , która mia a uczyni go jeszcze silniejszym. Ca e Eldwist jest skamienia e i ziemia wokó niego równie zaczyna si zamienia w kamie . Tiderace na razie uchroni si przed nimi, poniewa jest ogromny i nawet magia Uhl Belka nie jest jeszcze wystarczaj ca do pokonania oceanu. Ale Eldwist czy si na swym ko cu z Estlandi i nic nie powstrzymuje magicznej trucizny od rozprzestrzenienia si na po udnie. Jedynie mój ojciec. – I cieniowce – doda Morgan Leah. – Nie, Morganie – odrzek a i wszyscy zauwa yli, e zwróci a si do tylko pierwszym imieniem. – Cieniowce nie s wrogami Uhl Belka. Mój ojciec samotnie stara si ochroni cztery krainy. Cieniowce, tak jak Król Kamienia, chcia yby widzie Estlandie nagie i odarte z ycia i pozosta nie rozpoznane. Cieniowce i Uhl Belk nie wchodz sobie w drog , poniewa nie obawiaj si siebie. Pewnego dnia by mo e to si zmieni, ale dla adnego z nas nie b dzie to ju mia o znaczenia. – Spojrza a na Walkera. – Pomy l o swoim ramieniu, Walkerze. Trucizna, która je poch on a, pochodzi od Uhl
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Belka. Asphinx nale y do niego. Je eli Król Kamienia albo jakie jego stworzenie dotknie jakiejkolwiek ywej istoty, staje si ona taka jak twoje rami , twarda i martwa. Ta w nie sta i niezmienno jest ród em mocy Uhl Belka. – Dlaczego zdecydowa si mnie zatru ? – zapyta Walker. Srebrne w osy dziewczyny pochwyci y promie s ca i zal ni y chwilowym blaskiem. Poruszy a g ow , strz saj c wiat o. – Ukrad talizman druidów z Wiecznej Rezydencji Królów i chcia by pewny, e ktokolwiek odkryje kradzie , zginie, zanim zd y co przedsi wzi . Mia po prostu nieszcz cie sta si tym kim . Druidzi, kiedy jeszcze yli, byli wystarczaj co silni, aby zmierzy si z Uhl Belkiem. Dlatego czeka w ukryciu, dopóki wszyscy nie odeszli. Jedynym jego wrogiem jest teraz mój ojciec. – Jej ciemne oczy spojrza y na Pe Ella. – Uhl Belk pragnie poch on ziemi , a eby to uczyni , musi zniszczy mojego ojca. Ojciec wys mnie, aby temu zapobiec. Nie zrobi tego bez waszej pomocy. Chc , aby cie poszli ze mn na pó noc, do Eldwist. Kiedy ju tam b dziemy, musimy odebra Królowi Kamienia talizman, który ukrad druidom z Wiecznej Rezydencji Królów. Zw go Czarnym Kamieniem Elfów. Dopóki go posiada, Uhl Belk jest niezwyci ony. Musimy mu go odebra . Na w skiej, poci ej twarzy Pe Ella nie malowa o si adne uczucie. – Jak mamy tego dokona ? – zapyta . – Wy znajdziecie sposób – odrzek a, patrz c po kolei na ka dego z nich. – Mój ojciec powiedzia , e tak b dzie, e macie ku temu mo liwo ci. Ale eby si powiod o, potrzebuj wszystkich trzech. Ka dy z was ma niezb dn do tego magi . Nie rozmawiali my o tym, ale tak w nie jest. Potrzebne s wszystkie trzy magie i wszyscy trzej musicie i . – Wszyscy trzej. – Pe Eli zerkn z pow tpiewaniem na Walkera i Morgana. – Co potrafi Czarny Kamie Elfów? Jaki rodzaj magii posiada? Walker pochyli si do przodu, eby us ysze odpowied i oczy O ywczej spocz y na nim. – Odbiera moc innym magiom. Poch ania je i czyni swoj w asn . Zamilkli oszo omieni. Walker nigdy nie s ysza o takiej magii. Nawet w starych legendach druidów nie by o o niej wzmianki. Pomy la o s owach zawartych w Kronice druidów, któr przyniós mu Coglin, s owach opisuj cych, w jaki sposób mo na odnale Paranor: Raz usuni ty, pozostanie Paranor na zawsze utracony dla wiata ludzi, zasklepiony i niewidoczny w swych murach. Tylko jeden rodzaj magii ma moc przywrócenia go
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wiatu – ów szczególny, zabarwiony na czarno Kamie Elfów, który zosta stworzony przez czarodziejski lud ze starego wiata na wzór i podobie stwo wszystkich Kamieni Elfów, lecz który jednoczy w sobie wszelkie w ciwo ci serca, umys u i cia a. Ktokolwiek dzie mia s uszn spraw oraz prawo, pos y si nim zgodnie z jego przeznaczeniem. Zapami ta te s owa, zanim ukry ksi w szczelinie kominka, zanim wyruszy do Wiecznej Rezydencji Królów. S owa wyja nia y, w jaki sposób u Czarnego Kamienia Elfów, aby przywróci Paranor. Je li zapiecz towa a go magia druidów, Czarny Kamie Elfów móg j poch on i przywróci twierdz . Walker zmarszczy brwi. Wydawa o si to straszliwie atwe. A co gorsza, moc takiej magii, raz u yta, mog a pozosta niepokonana. Dlaczego druidzi zaryzykowali, e co tak pot nego wpad o w r ce wroga, takiego jak Uhl Belk? Z drugiej strony przypuszcza jednak, e uczynili wszystko, aby temu zapobiec. Nikt niemal nie by w stanie wydoby Kamienia z Wiecznej Rezydencji Królów. Nikt pewnie nie wiedzia , e tam jest. Jak odkry to Król Kamienia? – zastanawia si Walker. – Je li Czarny Kamie Elfów mo e odbiera inne magie – odezwa si nagle Pe Eli, ad c kres rozmy laniom Walkera – to w jaki sposób mo na go pokona ? Nasza w asna magia, jakakolwiek magia, b dzie przeciwko niemu bezu yteczna. – Zw aszcza moja, skoro nie mam ju adnej! – krzykn nagle Morgan, powoduj c, e oczy wszystkich zwróci y si na niego. – A przynajmniej nie tyle, eby bra j pod uwag . – Czy w jaki sposób mo esz pomóc nam w walce z Królem Kamienia? – zapyta Walker. – Czy w jaki sposób mo esz u w asnej magii? – Nie – odrzek a dziewczyna i wszyscy ucichli, wpatruj c si w ni . – Moja magia jest bezu yteczna, dopóki nie odbierzecie Uhl Belkowi Kamienia. Nie mo e równie odkry , kim jestem. Je liby si dowiedzia , szybko by ze mn sko czy . Pójd z wami, doradza i pomaga wam w miar mo liwo ci. Nie mog jednak u magii, nawet w najmniejszym stopniu, nawet przez chwilk . – Ale uwa asz, e my mo emy? – zapyta Pe Eli z niedowierzaniem. – Król Kamienia uzna wasz magi za nieszkodliw . Nie poczuje si przez was zagro ony. Twarz Pe Ella przybra a tak ponury wyraz, e Walker na chwil przesta si zastanawia , co O ywcza przed nimi ukrywa. Teraz by pewny, e tak jest. Nie ok amuje ich, rzecz jasna, ale zdecydowanie jest co , czego im nie mówi. Problem w tym, e nie mia najmniejszego poj cia, co to jest. – Jest jeszcze inny powód, dla którego powinni cie mi pomóc – odezwa a si znowu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Wszystko jest mo liwe, je li pójdziecie ze mn . Walkerze, usun am trucizn z twego cia a i uzdrowi am ci . Uleczy am twoje rami , ale nie mog sprawi , eby je odzyska . Wyrusz ze mn na poszukiwanie Czarnego Kamienia Elfów, a odnajdziesz sposób, aby to zrobi . Morganie Leah, odzyskasz magi strzaskanego Miecza. Pójd ze mn . Pe Eli, pragniesz magii pot niejszej ni magia cieniowców. Pójd ze mn . Mój ojciec powiedzia , e razem posiadacie klucze, które otworz wszystkie tajemnice. Mój ojciec wie, co mo liwe. Nie sk ama by. – Unios a ku nim twarz. – Cztery krainy i ich lud s zagro eni przez cieniowców, ale równie przez Uhl Belka. rodki do wyeliminowania jednego zagro enia odnajd si poprzez wyeliminowanie drugiego. Czarny Kamie Elfów to talizman zdolny zniszczy oba. Wiem, e jeszcze tego nie rozumiecie. Nie umiem wam tego wyja ni . Nie wiem, jak powiedzie wam si ta wyprawa. Ale pójd z wami, z wami umr albo prze yj i z wami odnios sukces albo pora . Cokolwiek si wydarzy, b dziemy zwi zani na zawsze. Jakby my ju nie byli zwi zani, pomy la Walker i na nowo zacz si zastanawia , dlaczego to uczucie nie przemija. Cisza zamkn a si wokó nich. Nikt nie chcia przerywa jej pow oki. Rozwa ali nie zadane pytania, nie wypowiedziane odpowiedzi, w tpliwo ci, z e przeczucia i l ki, z którymi przyjdzie im si zmierzy . Przysz , jeszcze tydzie temu pewna, teraz rozci ga a si przed nimi niczym mroczna i nieznana cie ka, która poprowadzi ich tam, gdzie zechce. Na ko cu tej cie ki czeka Uhl Belk, Król Kamienia, a oni mieli go odszuka . Decyzja zosta a ju podj ta. Zdecydowali, mimo i nikt tego nie powiedzia . Taka w nie by a magia O ywczej, magia, któr wypróbowywa a na yciu innych ludzi, magia nie tylko przywracaj ca do ycia wszystko, co martwe, ale równie wyzwalaj ca nadzieje i marzenia yj cych. Tak by o i teraz. Morgan my la , jak to b dzie, kiedy odzyska Miecz Leah. Wspomina dawne uczucie, kiedy móg jeszcze w ada jego magi . Pe Eli my la , jak to b dzie, kiedy posi dzie bro , której nikt nie sprosta. Wspomina uczucie, kiedy u ywa Stiehla. Zastanawia si , czy b dzie tak samo. Walker Boh my la jednak nie tyle o sobie, ile o Czarnym Kamieniu Elfów. Pozostawa kluczem zdolnym otworzy wszystkie drzwi. Czy Paranor móg znowu si pojawi ? Czy znowu powróc druidzi? Zadanie, które powierzy mu Allanon, cz tego, co musi si dokona , je li cieniowce maj zosta zniszczone. A teraz, po raz pierwszy, od kiedy nawiedzi y go sny, pragn ich zniszczenia. Co wi cej, pragn by tym, który ich zniszczy. Spojrza w czarne oczy O ywczej i wyda o mu si , e móg by czyta w jej my lach.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Sztuczka druidów. Czarodziejski dar. I nagle, niespodziewanie, przypomnia sobie, gdzie ujrza j po raz pierwszy. Przyszed do niej pó niej tego samego wieczoru, aby jej o tym powiedzie . Du o czasu zaj o mu podj cie takiej decyzji. atwiej by oby nie mówi nic, poniewa rozmow wystawia na szwank zarówno now przyja , jak i swoje uczestnictwo w podró y do Eldwist. Ale milczenie równa oby si k amstwu, a tego by nie zniós . Poczeka wi c, a Morgan i Pe Eli zdrzemn li si , noc odzia a si w czer , a czas zwolni swój bieg, po czym wsta bezg nie, wci obola y i sztywny po ci kich przej ciach, i przeszed na drug stron polany, gdzie na niego czeka a. Mijaj c szcz tki domku, rozejrza si . Wcze niej, kiedy jeszcze by o jasno, szuka w tl cym si popiele utraconej Kroniki druidów. Nie znalaz niczego. ywcza nie spa a. Wiedzia , e tak b dzie. Siedzia a w cieniu du ego ogniska w miejscu, w którym drzewa otaczaj ce polan by y najbardziej oddalone od pi cych. By jeszcze s aby i nie móg i daleko, ale nie chcia rozmawia tam, gdzie ci dwaj mogliby us ysze . Zdawa a si to wyczuwa . Wsta a, kiedy si zbli , i razem z nim, bez owa, wesz a pomi dzy drzewa. Kiedy znale li si ju w bezpiecznej odleg ci, zwolni a i stan a naprzeciw niego. – Co chcia mi powiedzie , Walkerze? – zapyta a i poci gn a go za sob na ch odn mat le nego poszycia. Chwil zbiera si do rozmowy. Ci gle, nie rozumiej c dlaczego, czu to dziwne pokrewie stwo z ni . Sprawi o ono, e niemal zmieni zdanie, boj c si s ów, które mia wypowiedzie , i reakcji, jak spowoduj . – O ywcza – odezwa si w ko cu, a d wi k jej imienia na wargach znowu go powstrzyma . Wzmocni swoje postanowienie. – Zanim umar , Coglin podarowa mi ksi Kronik druidów. Zosta a zniszczona w po arze. By rozdzia w tej ksi dze mówi cy o tym, e Czarny Kamie Elfów jest magi druidów i posiada moc, która mo e uczyni Paranor znowu widzialnym. Oto zadanie, które da mi duch Allanona, kiedy uda em si na rozmow z nim przy Hadeshornie par tygodni temu: przywróci czterem krainom Paranor i druidów. Oto zadanie, do którego przyj cia usilnie namawia mnie Coglin. Przyniós mi Kronik druidów, aby przekona mnie, e mo na tego dokona . – Wiem o tym – powiedzia a cicho. Czarne oczy grozi y, e go poch on , zmusi si wi c, eby odwróci wzrok. – W tpi em w to – ci gn , z coraz wi kszym trudem dobywaj c s ów. – Zastanawia em si , dlaczego mi to mówi, oskar aj c, e s y interesom druidów. Nie chcia em mie z nimi nic wspólnego.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ale moja ciekawo Czarnego Kamienia pchn a mnie do podj cia si tej sprawy, nawet po odej ciu Coglina. Postanowi em dowiedzie si , gdzie zosta ukryty Kamie Elfów. Poszed em zobaczy Grimponda. – Raz jeszcze spojrza na ni i nie spu ci ju wzroku. – Pokazano mi trzy wizje. Wszystkie trzy o mnie. W pierwszej sta em przed reszt kompanii, która podró owa a ze mn do Hadeshornu, aby spotka si z duchem Allanona, i oznajmi em im, e pr dzej odetn sobie d , zanim pomog druidom. Wizja zadrwi a z moich s ów, ukazuj c mnie bez d oni. A teraz naprawd jej nie mam. D oni i ramienia. – G os mu dr . – Trzecia wizja nie ma tutaj znaczenia. Ale w drugiej sta em na szczycie gór wznosz cych si ponad wiatem. By a ze mn dziewczyna. Straci a równowag i wyci gn a do mnie r . Kiedy to zrobi a, odepchn em j i spad a. To by ty, O ywcza. Czeka na jej odpowied , a cisza wype nia a przestrze mi dzy nimi, a Walkerowi zdawa o si , e nic ich nie dzieli. O ywcza milcza a. Utkwi a w nim spojrzenie, a na jej twarzy nie odbija y si adne uczucia. -Musisz zna Grimponda! – wykrzykn w ko cu z irytacj . Zobaczy , jak zamruga a oczami, i zda sobie spraw , e my la a o czym zupe nie innym. – To duch skazany na wygnanie – odrzek a. – Który mówi zagadkami i k amie, ale w jego s owach jest te cz prawdy, ukrytej w pokr tnych cie kach. Tak zrobi w pierwszej wizji. Straci em rami . Nie chc , eby to samo sta o si z twoim yciem. miechn a si przelotnie i by o to ledwie widoczne poruszenie w k cikach ust. – Nie zrobisz mi krzywdy, Walkerze. Obawiasz si , e to nieuniknione? – Ta wizja – powtórzy . – Wizja jest niczym wi cej jak tylko wizj – przerwa a mu agodnie. – Wizje s tak samo iluzj , jak i prawd . Mówi nam, co mo e si wydarzy , a nie, co na pewno si stanie. Nie jeste my nimi skr powani; nie maj tak naprawd w adzy nad tym, co ma by . Zw aszcza te, pochodz ce od stworzenia takiego jak Grimpond. Mami nas fa szem, zwodzi. Boisz si go, Walkerze? Nie, nie ty. Ja równie nie. Ojciec powiedzia mi, co dzie, i to wystarcza. Nie sprowadzisz na mnie adnego nieszcz cia. Twarz Walkera by a ci gni ta i poryta bruzdami. – Móg si myli . Móg nie widzie wszystkiego, co b dzie. ywcza potrz sn a g ow , wyci gaj c smuk d i dotykaj c jego r ki. – B dziesz moim obro w tej podró y, Walkerze, wszyscy trzej b dziecie; tak ugo, jak to konieczne. Nie martw si . B z wami bezpieczna. Walker pokr ci g ow .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Móg bym pozosta za... Jej d unios a si szybko i dotkn a jego warg, jakby ociera a z nich jak now trucizn . – Nie. – Uci a stanowczo. – B bezpieczna, je li b dziesz ze mn . Znajd si w niebezpiecze stwie, je li ciebie nie b dzie. Musisz i . Wpatrywa si w ni z pow tpiewaniem. – Czy mo esz mi powiedzie , czego si ode mnie oczekuje? Potrz sn a g ow . – A mo e w jaki sposób mam wydoby Czarny Kamie od Uhl Belka? Znowu stanowcze „nie”. – To mo e chocia powiedz, jak mam ci ochrania z jednym tylko ramieniem i...? – Nie. Osun si na ziemi . Nagle poczu si bardzo zm czony. Ciemno otula a go dusz cymi fa dami, niczym p aszcz w tpliwo ci i niezdecydowania. – Jestem po ow cz owieka – wyszepta . – Straci em wiar w to, kim i czym jestem, w obietnice z one samemu sobie, w zadania, które sobie wyznaczy em. Wpl tano mnie w sny druidów i wyzwania, w które nie wierz . Pozbawiono mnie najbli szych przyjació , domu i poczucia warto ci. By em najsilniejszy z tych, którzy wyruszyli na spotkanie z Allanonem; na mnie polegali inni. Teraz jestem najs abszy, ledwie zdolny usta na w asnych nogach. Na twoim miejscu nie lekcewa bym tak pochopnie wizji Grimponda. Zbyt wiele razy ulega em z udnym prze wiadczeniom. Teraz musz podwa wszystko. – Walkerze – powiedzia a. Patrzy zdumiony, kiedy si schyli a i podnios a go na nogi. – Znowu b dziesz silny, ale tylko wtedy, kiedy uwierzysz. By a tak blisko, e czu jej ciep o, docieraj ce do przez ch odne powietrze nocy. – Jeste podobny do mnie – powiedzia a cicho. – Wyczu to ju , chocia nie potrafisz zrozumie , dlaczego tak jest. A jest tak, poniewa jeste my przede wszystkim tworami magii, któr w adamy. Ta magia nas okre la, kszta tuje nas i czyni tym, czym jeste my. Jest dla nas obojga dziedzictwem, którego nie mo emy unikn . Chcia ochroni mnie, mówi c o swoich wizjach, odsuwaj c niebezpiecze stwo, jakie niesie twoja obecno , je li wizje mówi y prawd . Ale, Walkerze, jeste my ze sob zwi zani w taki sposób, e pomimo wszelkich wizji nie mo emy si rozdzieli i prze osobno. Czy tego nie czujesz? Musimy podj ni tego szlaku, który wiedzie nas do Eldwist, Uhl Belka i Czarnego Kamienia Elfów i pod ni a do ko ca. Jakiekolwiek wizje nie mog nas od tego powstrzyma . Obawy o nasz przysz nie mog nam w tym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przeszkodzi . – Zawaha a si . – Magia, Walkerze. Magia okre la cel mojego ycia, magia dana mi przez ojca. Czy mo esz powiedzie , e z tob jest inaczej? To nie by o pytanie, tylko stwierdzenie faktu; bezdyskusyjna prawda. Wzi g boki oddech. -Nie – przyzna . – Nie mog . – Nie mo emy jej zaprzeczy ani od niej uciec, czy tak? – Tak. – To jest nam wspólne, to i zadanie, które ka de z nas otrzyma o oddzielnie, aby odnale Czarny Kamie Elfów i zapobiec zniszczeniu czterech krain. Ty dosta je od ducha Allanona, ja od swego ojca. Poza tym nic si nie liczy. Wszystkie cie ki prowadz do talizmanu druidów. – Unios a twarz do bladych promieni wiat a, które czy y si przez korony drzew z rozgwie onego nieba. – Musimy ruszy na poszukiwanie razem, Walkerze. By a tak stanowcza w swoich stwierdzeniach, tak pewna tego, co mówi. Walker napotka jej spojrzenie, jeszcze pe en w tpliwo ci i obaw, które nakazywa a mu odrzuci , ale podniesiony na duchu jej poczuciem celu i si woli. Kiedy i on taki by . Poczu wstyd i gniew, e ju tak nie jest. Przypomnia sobie determinacj Para Ohmsforda, aby robi to, co w ciwe, aby odnale u ytek dla daru magii. Pomy la o swej nie wypowiedzianej obietnicy duchom Coglina i Pog oski. Ostro nie podchodzi do wizji Grimponda, ale O ywcza mia a racj . Nie mo e pozwoli im odwie si od wyprawy. Spojrza na ni i skin g ow . Powróci o zdecydowanie. – Nie b dziemy ju mówi o wizjach Grimponda – obieca . – Dopóki nie b dzie takiej potrzeby – odpowiedzia a. Wzi a go pod rami i poprowadzi a z powrotem przez mrok lasu na spoczynek.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XI Par Ohmsford powoli odzyskiwa si y. Min y dwa tygodnie, w trakcie których le na pos aniu w podziemnym legowisku Kreta; wychud y, bezsilny szkielet owini ty w star po ciel, otoczony wianuszkiem dziwnych, nieruchomych twarzy przybranych dzieci Kreta, podczas gdy migocz ce wiat o wiecy znaczy o jego skór c tkami wiat a i cienia. Z pocz tku czas nie mia znaczenia, poniewa oddalony by od wszystkiego, co mia o zwi zek z realnym wiatem. Potem szale stwo przygas o i zacz wraca do siebie. Dzie i noc przesta y by nazwami. Damson Rhee i Kret stali si rozpoznawalni. Plamy ciemno ci i wiat a zacz y ukazywa kszta ty i sylwetki sprz tów w pokoju, w którym wypoczywa . Workowate postaci sta y si na powrót znajome, guzikowate nosy i oczy, zasznurowane usta, odziane w achmany cia a. Znowu móg je nazwa . S owa z bezsensownej paplaniny nabiera y znacze . By o karmienie i sen. Przewa nie jednak by y wspomnienia. ciga y go tak samo we nie, jak i na jawie, niczym widma kr ce na skraju my li, w ka dej chwili gotowe dli i k sa . Wspomnienia Do u, cieniowców, Rimmera Dalla i Miecza Shannary. Przewa nie jednak Colla. Nie potrafi sobie wybaczy . Coll zgin przez niego. Nie dlatego, e otrzyma ten fatalny cios, mordercze uderzenie magicznej pie ni. Nie dlatego, e nie uda o mu si obroni brata przed band cieniowców przyby ych do Do u, podczas gdy on zaj ty by Rimmerem Dallem. Powodem by o jedynie to, e od samego pocz tku, od chwili, kiedy umkn li z Varfleet przed szperaczami, my la tylko o sobie. Pragn zna prawd o pie ni, Mieczu Shannary, poleceniach Allanona, przeznaczeniu magii – tylko to si liczy o. Po wi ci wszystko, aby odkry prawd , a na ko cu po wi ci równie w asnego brata. Damson Rhee dok ada a wszelkich stara , aby mu to wyperswadowa , widz c jego udr i instynktownie wyczuwaj c jej przyczyn . – Chcia by tutaj z tob , Par – powtarza a mu bez ko ca, pochylaj c si nad nim. Jej rude w osy sp ywa y po smuk ych ramionach. G os mia a mi kki i agodny. – To by jego wybór. Kocha ci tak, e nie mog o by inaczej. Zrobi , co w twojej mocy, aby go powstrzyma , aby zapewni mu bezpiecze stwo. Ale Coll nie uznawa kompromisów. Mia poczucie tego, co prawe i konieczne. Zdecydowany by chroni ci przed niebezpiecze stwami, które obaj znali cie. Odda ycie, aby by bezpieczny. Nie rozumiesz tego? Nie odrzucaj pochopnie znaczenia tej ofiary, upieraj c si , e to twoja wina. Móg wybra i uczyni to. Mia siln wol i nie zmieni by jego postanowienia,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nawet gdyby stara si jeszcze bardziej, ni to czyni . On rozumia , Par. Rozpozna twój cel i pragnienie. Wierzy w to przedtem, musisz uwierzy teraz. Coll uwierzy . Nie pozwól, aby jego mier posz a na marne. Obawia si jednak, e mier Colla mog a w nie pój na marne, i ten strach prze ladowa go w najczarniejszych my lach. Co w ciwie osi gn przez mier brata? Czym móg si pochwali w zamian? Mieczem Shannary? Tak, zdoby legendarn bro swych elfich przodków, talizman, po który wys go duch Allanona. I co z niego za po ytek? Zawiód ca kowicie jako bro przeciwko Rimmerowi Dallowi, nawet kiedy pierwszy szperacz ujawni , e jest cieniowcem, je li Miecz stanowi konieczn do tego magi , jak twierdzi Allanon to dlaczego nie zniszczy jego najwi kszego wroga? A co gorsza, je li wierzy Dallowi, Miecz Shannary móg by jego na ka de skinienie. I co za po ytek z morderczego, wyniszczaj cego zej cia do Do u? Co za po ytek ze mierci Colla? Wszystko na darmo, zw aszcza je eli Rimmer Dall mia racj co do jednego jeszcze – e Par Ohmsford, tak jak i on, jest cieniowcem. I po to w nie walczyli, aby ochroni cztery krainy przed... Je li Coll zgin , aby ocali cieniowców... Nieprawdopodobne? Nie by ju d ej pewny. Tak wi c wspomnienia prze ladowa y go, gorzkie i straszne, zalewaj c fal udr ki, niewiary i gniewu. Walczy z wci gaj go topiel , usi owa utrzyma si na powierzchni, aby z apa oddech, aby prze . Gor czka znikn a, opad y emocje, ich ostrze si st pi o, a obola e serce i cia o zabli ni o si i uleczy o. Pod koniec tych dwóch tygodni wsta , zdecydowany nie k si wi cej, i zacz spacerowa , przemierzaj c mroczne kwatery Kreta. Obmy si w misce, ubra i zjad przy stole. Przemierza kryjówk od ko ca do ko ca, od drzwi do drzwi, sprawdzaj c swoje si y i pokonuj c s abo . Odsun od siebie wspomnienia, trzymaj c je na uwi zi. Udawa o si to poprzez najprostsze czynno ci. Robienie czego , czegokolwiek, pomaga o powstrzyma si od rozwa nad tym, co by o ju przesz ci . Czu zapachy wisz ce w uwi zionym pod ziemi powietrzu. Bada konstrukcj zniszczonych mebli – zbiorowiska rupieci z górnego wiata, a tak e ciany i pod ogi. Jego postanowienie umacnia o si . i musia w tym by jaki cel. Pojawia si i znika w wietle wiecy i w cieniu, niczym duch poruszany wewn trzn wizj . Nawet kiedy by ju zbyt zm czony, eby chodzi w kó ko, niech tnie odpoczywa . Godzinami przesiadywa na kraw dzi ka, badaj c Miecz Shannary, dumaj c nad jego tajemnic . Dlaczego nie odpowiedzia , kiedy dotkn ostrzem Rimmera Dalla?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Czy to mo liwe – zapyta a go pewnego razu Damson, a w jej g osie s ycha by o czujno – e oszukano ci w jaki sposób i e to nie jest Miecz Shannary? Zastanowi si , zanim odpowiedzia . – Kiedy ujrza em go w krypcie, Damson, i kiedy go dotkn em, wiedzia em, e to Miecz. By em tego pewny. Tak wiele razy piewa em o tym, tak cz sto malowa em ten obraz. W mojej duszy nie by o w tpliwo ci. – Powoli pokr ci g ow . – Nadal czuj , e tak jest, pokiwa a g ow . Siedzia a przy nim na ku z podkurczonymi nogami, a jej zielone oczy spogl da y w napi ciu. – Ale twoje gor ce pragnienie odnalezienia go mog o zabarwi twój os d, Par. By mo e pragn go tak bardzo, e pozwoli zrobi z siebie g upca. – Tak, mog o si tak wydarzy – zgodzi si z ni . – Wtedy. Ale czy teraz równie ? Spójrz na ostrze. Widzisz tutaj? R koje jest zniszczona, bardzo stara, a mimo to ostrze ni jak nowe. Jak Miecz Morgana. Chroni go magia. I spójrz na t rze p on cej pochodni... Jego zapa ulecia wraz z westchnieniem. W jej oczach zobaczy zw tpienie. – A mimo to nie dzia a, to prawda. Nie robi nic. Trzymam go, chyba tak, jak powinno by , a on nic nie robi, niczego nie oddaje, nie pozwala mi wyczu nawet najdrobniejszego drgnienia magii. Wi c jak mo e by Mieczem? – Przeciwmagia – odezwa si z namaszczeniem Kret. Przykucn blisko nich, w k cie pokoju, niemal niewidoczny w mroku. – Maska, która ukrywa. – Rozci gn palcami twarz, eby zmieni jej kszta t. Par spojrza na niego i skin g ow . – Rodzaj kryjówki. Tak, Krecie. To mo liwe. Rozwa em tak mo liwo . Ale czy istnieje magia na tyle silna, aby st umi t Miecza Shannary? Jak cieniowce mog yby j stworzy ? A nawet gdyby mog y, dlaczego po prostu nie wykorzysta y jej do zniszczenia ostrza? A czy ja nie powinienem by w stanie prze ama t przeciwmagi , skoro jestem prawowitym w cicielem Miecza? Kret spogl da na niego z powag i bez s owa. Damson nie odpowiedzia a. – Nie rozumiem – wyszepta cicho. – Nie rozumiem, co jest nie tak. Zastanawia si równie , dlaczego Rimmer Dall tak ch tnie pozwoli mu odej z Mieczem. Je li naprawd by broni , za któr go uwa ano, broni zdoln niszczy cieniowce, Dall z pewno ci nie Pozwoli by, aby pozosta w r kach Para. A jednak odda go Parowi bez sprzeciwu, a nawet go zach ca , mówi c mu o cieniowcach i e lecz jest amstwem. A potem udowodni to, pokazuj c, e dotyk Miecza nie uczyni mu krzywdy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Par b ka si po kwaterach Kreta z ostrzem w d oni, wa c go, wyczuwaj c jego ci ar i próbuj c obudzi magi w jego wn trzu. A jednak tajemnica Miecza Shannary wci mu si wymyka a. Od czasu do czasu Damson opuszcza a ich podziemn kryjówk i wychodzi a na ulice Tyrsis. Dziwnie by o my le , e nad ich g owami istnia o ca e miasto, tyle e poza zasi giem wzroku i s uchu, z lud mi, budynkami, s cem i wie ym powietrzem. Par skni , aby pój z ni , ale ona rozs dnie mu to odradzi a. Brakowa o mu jeszcze si na takie przedsi wzi cie, a federacja ci gle ich szuka a. Tydzie potem, kiedy Par opu ci swoje e bole ci i zacz porusza si samodzielnie, Damson powróci a z niepokoj cymi wie ciami. – Kilka tygodni temu – oznajmi a – federacja odkry a lokalizacj Wyst pu. Najwidoczniej zdradzi szpieg w obozie banitów. Armia zosta a odes ana z Tyrsis, aby przeszuka Parma Key i oblega miasto. Obl enie odnios o sukces. Wyst p pad . Mniej wi cej w tym samym czasie, kiedy uciek z Do u. – Zawaha a si . – Wszyscy, których tam znaleziono, zostali zabici. Par wstrzyma oddech. – Wszyscy? – Tak twierdzi federacja. Mówi si , e Ruch jest sko czony. Przez chwil panowa a cisza. Siedzieli przy d ugim stole Kreta otoczeni przez bezg ne, niewidoczne dzieci, a przed nimi sta y fili anki. Sta o si to popo udniowym rytua em. – Jeszcze herbaty, liczna Damson? – zapyta cicho Kret, a jego ow osiona twarz wychyn a znad kraw dzi sto u. Skin a g ow , nie odrywaj c wzroku od Para. Par zmarszczy brwi. – Nie wydajesz si zaniepokojona – stwierdzi w ko cu. – Uwa am, e to dziwne, i ca e tygodnie min y, zanim wie o tym zwyci stwie dotar a do miasta. – A zatem to nieprawda? Ugryz a jeden z krakersów, w które zaopatrywa ich Kret, i zacz a . – By mo e jest prawd , e wzi to Wyst p. Ale znam Padishara Creela. Wydaje si ma o prawdopodobne, e da si z apa w pu apk w swojej w asnej kryjówce. Jest na to o wiele za sprytny. Co wi cej, przyjaciele Ruchu tutaj, w mie cie, powiedzieli mi, e liniowi nierze twierdzili, i nie zabili prawie nikogo. Najwy ej kilka tuzinów, a tamci byli ju martwi, kiedy zerwano rozejm z Wyst pem. Co zatem przydarzy o si tamtym? W obozie by o trzystu ludzi. Poza tym, je li federacja naprawd mia aby Padishara Creela, zatkn liby jego g ow na bramach miasta, aby to udowodni .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nie ma jednak wiadomo ci od Padishara? Potrz sn a g ow . – Ani od Morgana, Steffa czy innych? Znowu pokr ci a g ow . – Znikn li. – No tak. owa zawis y w powietrzu. U miechn a si smutno. W milczeniu doko czyli herbat . Nast pnego dnia, silniejszy i zdecydowany, Par ponownie oznajmi , e chce wyj do Tyrsis. Ju do d ugo siedzia w zamkni ciu; pragn znowu zobaczy kawa ek asnego wiata. Pragn poczu na skórze promienie s ca i odetchn wie ym powietrzem. Poza tym nie osi gn niczego, dopóki b dzie pozostawa w ukryciu. Czas, eby zacz co robi . Damson sprzeciwi a si gwa townie, przekonuj c, e nie odzyska jeszcze w pe ni si i wychodzenie gdziekolwiek jest dla niego nadzwyczaj niebezpieczne. Federacja wie ju , kim jest; jego opis by wsz dzie. Po ich ucieczce z Do u, szperacze zacz li przeszukiwa dolne poziomy starego pa acu i odkryli prowadz ce do tunele. Teraz je tak e przeszukuj . Mieli ca e mile tuneli i kana ów do zbadania, ale ryzyko odkrycia istnia o. Teraz lepiej znikn pod ziemi . W ko cu poszli na kompromis. Parowi b dzie wolno wej do najbli szych tuneli wy cznie w towarzystwie Damson albo Kreta. Nie wyjdzie na powierzchni ani na chwil . Pójdzie, gdzie mu ka , i zrobi, jak radz . Ale przynajmniej wyjdzie ze swego pokoju. Par si zgodzi . Z zapa em zacz swoje wyprawy, badaj c po enie tuneli, prowadzony przez Damson i Kreta, i zapisuj c wszystko uwa nie w pami ci. Pierwszego dnia szybko si zm czy i musia wróci wcze nie. Drugiego by silniejszy i poszed dalej. Coraz lepiej si orientowa w po czeniach tuneli i kana ów. Porusza si nimi na tyle swobodnie, e – jak s dzi – móg by sam znale drog na powierzchni , gdyby zasz a taka potrzeba. Kret udziela mu ostro nych porad, obserwowa go z napi ciem l ni cymi oczyma i z zadowoleniem kiwa g ow . Damson trzyma a si w pobli u, nieustannie go dotykaj c, jakby chcia a zas oni go przed niebezpiecze stwem. U miecha si w duchu, widz c jej opieku czo . Min tydzie . Mia si teraz o wiele lepiej; niemal zupe nie doszed do zdrowia. Ponad miesi c up yn , od kiedy przyniesiono go w podziemia Tyrsis i umieszczono w kryjówce. Bez przerwy my la o wyj ciu, podj ciu na nowo nici swego ycia. Równocze nie zastanawia si jednak, od czego zacznie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pod koniec tygodnia decyzja sama si wyklarowa a. By o pó ne popo udnie, dzie po tym, jak zacz odkrywa tunele otaczaj ce kryjówk Kreta. Siedzia na skraju ka i raz jeszcze ogl da Miecz Shannary. Damson wysz a do miasta sprawdzi , czy nie dowie si czego nowego o Padisharze Creelu i federacji. Kret by skradaj cym si cieniem, przechodz cym z pokoju do pokoju, porz dkuj cym, ustawiaj cym i krz taj cym si w ród swoich sprz tów. Nadszed i min bez dziewczyny czas na herbat i Kret zrobi si niespokojny. Par by mo e te czu by niepokój, gdyby pozwoli sobie zaj si t spraw , ale poch ania o go zupe nie co innego. Wspomnienia wydarze towarzysz cych odkryciu Miecza Shannary i mierci Colla wci by y niekompletne, niczym fragmenty przypadkowo wskakuj ce na swoje miejsce, kiedy usi owa u ca y obraz. Za ka dym razem przypomina sobie nowy fragment. Tak jak teraz. Chodzi o o pie . Pami ta a nadto wyra nie, jak magia zebra a si w nim, przywo ana niemal samoistnie, kiedy Coll – stwór, który by Collem – rzuci si na niego. Potem, kiedy Coll znikn i zaatakowa y go w Dole pozosta e cieniowce, pie ofiarowa a mu p on cy miecz, bro niepodobn do czegokolwiek, co stworzy a magia. Bez wysi ku pokona cieniowce. Przez kilka chwil by jak op tany, ow adni ty ciek ci i szale stwem, pozbawiony resztek rozs dku. Pami ta tamto uczucie. By o jednak co jeszcze, co , o czym zupe nie zapomnia . A do teraz. Kiedy cieniowce zosta y zniszczone i schyli si , aby wydoby Miecz Shannary, ostrze oparzy o go – osmali o mu d niczym ogie . W tym samym momencie umar a jego w asna magia i ju nie potrafi przywo jej z powrotem. Dlaczego Miecz Shannary uczyni co takiego? Co spowodowa o tak reakcj ? Zaduma si , usi uj c dopasowa to jako do swej niewielkiej wiedzy o tajemnicy Miecza, kiedy przez drzwi do podziemnej kryjówki Kreta wpad a zadyszana, przera ona Damson z rozwianymi w osami. – nierze federacji! – krzykn a, podbiegaj c do Para i stawiaj c go na nogi. – Ca e tuziny! Przeszukuj kana y, wymiataj c je ze wszystkiego! Nie w pa acu, ale tutaj. Ledwo przemkn am si przed nich. Nie wiem, czy kto nas zdradzi , czy po prostu widziano mnie, ale odnale li zej cie na dó i w nie nadchodz ! – Przerwa a, próbuj c si opanowa . – Znajd nas, je li tu zostaniemy. Musimy natychmiast wychodzi . Par przewiesi przez rami Miecz Shannary i zacz pakowa swoje rzeczy do worka. Nie móg zebra my li. Chcia st d wyj , ale nie w ten sposób. – Krecie! – zawo a Damson i kosmata posta natychmiast pojawi a si u jej boku. – Musisz i z nami. Znajd ci . Ale Kret z namaszczeniem pokr ci g ow , a w jego g osie brzmia spokój.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nie, pi kna Damson. To mój dom. Zostan . Damson ukl a pospiesznie. – Nie mo esz tego zrobi , Krecie. To bardzo niebezpieczne. Ci ludzie ci skrzywdz . – Chod z nami – przynagla Par. – Prosz . To nasza wina, e jeste w niebezpiecze stwie. Kret spojrza na niego figlarnie. – To ja postanowi em ci tutaj przynie . Postanowi em zaj si tob . Zrobi em to dla Damson, ale te i dla siebie. Lubi ci . Podoba mi si ... co czuje liczna Damson. Par k tem oka dojrza rumieniec Damson i nie odrywa spojrzenia od Kreta. – To teraz niewa ne. Wa ne, e jeste my przyjació mi, a przyjaciele troszcz si o siebie. Musisz i z nami. – Nie wróc do górnego wiata – upiera si spokojnie Kret. Tu jest mój dom. Musz o niego dba . Co z moimi dzie mi? Co z Chalt, ma Lida, Westr i Everlind? Czy chcesz, ebym je opu ci ? – We je ze sob , je li musisz! – Par zacz wpada w rozpacz. – Pomo emy wam znale nowy dom – doda a pospiesznie Damson. Ale Kret uparcie kr ci g ow . – wiat na górze nie chce mie nic wspólnego z adnym z nas. Nie nale ymy do niego, liczna Damson. Nasze miejsce jest tutaj. Nie martwcie si o nas. Znamy te tunele. tu miejsca, gdzie nigdy nas nie znajd . Pójdziemy tam, je li b dziemy musieli. – Zawaha si . – Mo ecie i z nami oboje. B dziecie bezpieczni. Damson wsta a i zmarszczy a brwi. – Wystarczy, je li ty b dziesz bezpieczny, Krecie. Zbyt wiele niebezpiecze stwa wprowadzili my w twoje ycie. Obiecaj mi tylko, e ju teraz pójdziesz do jednej z tych kryjówek. Zabierz dzieci i zosta tam, dopóki nagonka si nie sko czy i tunele znowu bezpieczne. Obiecaj mi to. Kret skin g ow . – Obiecuj , s odka Damson. Damson pobieg a zebra swoje rzeczy i do czy a do Para przy drodze do wyj cia. Kret sta , patrz c na nich z cienia – para l ni cych oczu zagubionych w galimatiasie niepotrzebnych sprz tów i bladym wietle wiecy. Damson zarzuci a torb na rami . egnaj, Krecie – zawo a cicho, a potem od a pakunek, podesz a do miejsca, w którym czeka , i wyci gn a ramiona, aby go przytuli . Kiedy wróci a do Para, p aka a. – Zawdzi czam ci ycie, Krecie – powiedzia Par. – Dzi kuj za wszystko, co dla
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mnie zrobi . Ma a d unios a si , eby nie mia o pomacha . – Pami taj, co mi przyrzek ! – ostrzeg a Damson niemal z gniewem. – Ukryj si ! Potem wyszli do tunelu za wej ciem, bezszelestnie przemykaj c si naprzód. Damson nie nios a pochodni, ale zamiast niej wyj a jeden z tych dziwnych kamieni, które wieci y ogrzane ciep em jej d oni. Wykorzysta a jego ma e, niezawodne wiate ko, aby wskazywa o im drog , otwieraj c palce, aby wskaza o kierunek, i zamykaj c je na powrót, aby ich nie odkryto. Szybko odeszli od kryjówki Kreta, przeszli w dó tunelem do nast pnego, a potem wspi li si po metalowej drabinie i weszli do szybu. Gdzie z oddali s ycha by o szurgot obutych stóp. Damson poprowadzi a Para z dala od tego d wi ku wilgotnym i liskim tunelem. Temperatura podnios a si , a w powietrzu czu by o smród kana ów. Z ciemnych zakamarków pierzcha y szczury, a ze szczelin w skale cieka a woda. Szli naprzód przez wij cy si labirynt. Raz dotar y do nich g osy, odleg e i niewyra ne. Damson nie zwróci a na nie uwagi. Doszli do miejsca, gdzie czy o si kilka kana ów. By to okr y dó z wod zbieraj si w g bokiej, ocienionej studni. Centralny punkt, pomy la Par. Oddycha ci ko, wyczerpany nieoczekiwanym ruchem. Mi nie nóg i pleców mia tak obola e, e spróbowa przeci gn si ostro nie, aby przynie im ulg . Damson zerkn a w ty na niego, a w jej oczach odbija a si troska. Po chwili wahania poprowadzi a go dalej. Znowu rozbrzmia y g osy, bli sze tym razem i z kilku stron naraz. Przed nimi zap on y wiat a pochodni. Damson poprowadzi a Para kolejn drabin do tunelu tak skiego, e zmuszeni byli czo ga si naprzód. Wilgo i brud przemoczy y ubranie Para i przywar y do skóry. Zmusza si , aby oddycha ustami, a i to wy cznie kiedy nie móg ju d ej wstrzymywa oddechu. Wynurzyli si na pocz tku szerszego tunelu, wydr onego po rodku. Po obu jego stronach znajdowa y si chodniki, którymi p yn a woda z kana ów. Przecina y go dwa mniejsze tunele. W ka dym migota o wiat o pochodni. Damson przyspieszy a. Min li zakr t i odkryli, e tu równie czeka na nich wiat o. Damson zatrzyma a si , odsuwaj c Para pod skaln cian . Kiedy spojrza a mu w twarz, w jej oczach wida by o cie rozpaczy. – Jedyna droga na zewn trz – wyszepta a z ustami tu przy jego uchu – jest przed nami. Je li zawrócimy, znajdziemy si w pu apce. Cofn a si , eby zobaczy , jak zareaguje. Zerkn na wiat a, zbli aj ce si gwa townie, i us ysza tupot obutych stóp i pierwsze g osy. Poczu zalewaj go fal
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
strachu. Czy federacja ju zawsze b dzie na niego polowa ? Mia wra enie, e ta nagonka nigdy si nie sko czy. Tak wiele razy ucieka z niewoli. To musi si sko czy . Pr dzej czy pó niej zabraknie mu szcz cia. Ledwo prze Dó i cieniowce. By zm czony i chory na duszy. Chcia tylko, eby zostawiono go w spokoju. Ale federacja nigdy go nie zostawi. Kr g si zamyka . Przez jedn chwil podda si zupe nie rozpaczy. Nagle pomy la o Collu. Wspomnia swój lub, e kto zap aci za mier jego brata, i w jednej chwili miejsce rozpaczy zaj gniew. Nie, przysi sobie cicho, nie pozwoli si uwi zi . Nie odda si w r ce Rimmera Dalla. Przez chwil zastanawia si nad przywo aniem magii, która przysz a mu z pomoc w Dole, wezwaniem tego ognistego miecza, który rozniesie wrogów na strz py. Odsun jednak t my l. Wci brak mu zrozumienia, eby tak szybko przywo ywa tak pot moc. Tutaj potrzeba sprytu, a nie brutalnej si y. Przypomnia sobie nagle, jak uciek federacji tamtej nocy w Parku Ludu. Poci gaj c za sob Damson, pobieg do zacienionej niszy w cianie tunelu. Skuli si w ciemno ciach i po palec na ustach, daj c dziewczynie znak, e ma by cicho. Nadeszli nierze federacji. Pi ciu ros ych ludzi z uniesionymi pochodniami, aby zapewni sobie wystarczaj ilo wiat a do poszukiwa . Zal ni a stal ich broni. Par wzi g boki oddech i skuli si w sobie. B dzie mia tylko jedn szans . Tylko jedn . Zaczeka , dopóki nie zrównali si z nimi, i u pie ni. Trzyma j mocno na uwi zi, nie chc c ryzykowa tego, co mog aby uczyni , i uwalnia j ostro nie. Zarzuci na nierzy sie szeptanych przestróg, wskaza im cie czego , co zburzy o wody kana u – drobny, ukradkowy ruch. Wzbudzi w nich potrzeb po piechu, je li chc to schwyta . Niemal równocze nie nierze rzucili si do biegu i min li ich p dem, nie patrz c na boki. Ch opak z Vale i dziewczyna tulili si do ciany tunelu, wstrzymuj c oddech. Po chwili nierze znikn li. Damson i Par podnie li si powoli. Dziewczyna impulsywnie wyci gn a r ce i u ciska a Para. – Znowu jeste sob , Parze Ohmsford – wyszepta a i poca owa a go. – A teraz t dy. Ju prawie jeste my wolni. Pobiegli w dó korytarzem, min li przecinaj cy go tunel i weszli do suchej studni. Pochodnie, kroki i g osy wycofa y si w cisz . Do góry prowadzi a drabina. Damson posz a pierwsza, przystaj c na szczycie, aby pchn drzwi. Przez szpar s czy o si wiat o. Nas uchiwa a, rozejrza a si wokó i wspi a si przez nie. Par pod jej ladem. Stali we wn trzu drewnianej, zamkni tej szopy. Na zewn trz prowadzi y pojedyncze
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
drzwi. Damson podesz a do nich, otworzy a ostro nie i wysz a na zewn trz. Par szed za ni . Wokó nich wyrasta o miasto Tyrsis, mury fortecy, spiralne wie e i gmatwanina budowli z kamienia i drewna. Powietrze g ste by o od zapachów i d wi ków. By wczesny wieczór, dzie odchodzi na zachód, a ludzie kierowali si w stron domów. W nieruchomym arze lata ycie bieg o powoli i ze znu eniem. Niebo nad ich g owami grywa o si czarnym aksamitem, a gwiazdy na nim wygl da y jak rozsypane od amki kryszta u. Zadziwiaj co jasny ksi yc w pe ni rzuca na wiat promienie zimnego, bia ego wiat a. Par Ohmsford u miechn si , zapominaj c o bólu i pozostawiaj c za sob wspomnienia. Poprawi ci ar Miecza Shannary na ramieniu. Dobrze by o . Damson uj a go za r , ciskaj c j delikatnie. Razem ruszyli w dó ulicy i znikn li po ród nocy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XII ywcza zatrzyma a sw niewielk kompani przy Hearthstone, przez kilka dni pozwalaj c Walkerowi odzyska si y. Szybko powraca y, a proces leczenia przyspiesza zarówno delikatny dotyk dziewczyny, jej niespodziewany u miech, sama jej obecno , jak i w ciwo jej d oni. Magia by a wsz dzie wokó niej, otaczaj c j niczym niewidzialna aura, si gaj c wszystkiego, z czym si zetkn a, lecz c i odnawiaj c tak gruntownie i b yskawicznie, e nie mogli si nadziwi . Walker odzyska si y niemal w ci gu jednej nocy. Skutki trucizny odesz y w niepami . Pozosta tylko ból po utracie Coglina i Pog oski. W jego spojrzeniu nie by o ju udr czenia i znowu by w stanie oddali od siebie gniew i l k; zamkn je w ma ym, mrocznym zakamarku swej duszy, gdzie nie mog y go niepokoi , ale gdzie b dzie móg si gn do nich, kiedy przyjdzie czas. Powróci o zdecydowanie, pewno siebie, poczucie sensu i celu ycia i zacz znowu przypomina dawnego Mrocznego Stryja. W asna magia tak e pomog a mu odzyska zdrowie, ale to magia O ywczej nada a jej impuls, niczym ciep o przy miewaj ce blask s ca. Zrobi a jeszcze wi cej. Polana, na której sta domek, zosta a oczyszczona z popio ów i wyrównana. lady bitwy z cieniowcami powoli znika y. Zakwit y trawy i kwiaty, wype niaj c pustk feeri koj cych barw i woni. Nawet zgliszcza domku obróci y si w py i w ko cu znikn y zupe nie. Wydawa o si , e kiedy tylko zapragnie, mo e na nowo stwarza wiat. Morgan Leah zacz rozmawia z Walkerem, kiedy Pe Ella nie by o w pobli u. Góral by niespokojny, przyznaj c si Walkerowi, e wci nie jest pewny, kim jest ten cz owiek, ani dlaczego O ywcza wzi a go ze sob . Morgan dorós od czasu, kiedy Walker widzia go po raz ostatni. Zuchwa y i zarozumia y, kiedy pierwszy raz przyby do Hearthstone, teraz wydawa si bardziej opanowanym, rozs dnym m czyzn , któremu nie brakowa o odwagi. Walker polubi go za to jeszcze bardziej i pomy la , e wydarzenia, które z y si na od czenie go od Ohmsfordów i przywiod y do Culhaven, sprawi y, e dojrza . Góral opowiedzia Walkerowi, co przydarzy o si Parowi i Collowi, o tym, jak do czyli do Padishara Creela i Ruchu, o ich podró y do Tyrsis i próbie wydobycia z Do u Miecza Shannary, walce z cieniowcami oraz rozdzieleniu i ucieczce ka dego na w asn r . Opowiedzia Walkerowi o ataku federacji na Wyst p, zdradzie Teel, mierci jej i Steffa i ucieczce banitów na pó noc. – Oszuka a nas wszystkich, Walkerze – stwierdzi Morgan, kiedy sko czy swoj opowie . – Zdradzi a babci Eliz i cioteczk Jilt w Culhaven, kar y dzia aj ce na rzecz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Ruchu, wszystkich. Musia a równie wyda Coglina. Ale Walker w to nie wierzy . Cieniowce wiedzia y o starcu i Hearthstone od czasu porwania Para z doliny przez paj czaki, kilka miesi cy wcze niej. Mog y przyj po Coglina, kiedy tylko chcia y, a nie zdecydowa y si na to a dot d. Rimmer Dall powiedzia Coglinowi, zanim go zabi , e starzec by ostatnim, który sta na drodze cieniowcom, a to by znaczy o, e uwa , i Coglin zacznie mu zagra . Bardziej martwi o go jednak to, co o wiadczy pierwszy szperacz, kiedy ich odnalaz – e wszystkie dzieci Shannary nie yj . Najwidoczniej myli si co do Walkera, ale co z Parem i Wren, innymi z rodu Shannary wys anymi przez cie Allanona na poszukiwanie zaginionych rzeczy, które mia y ocali cztery krainy? Czy Rimmer Dall myli si równie co do nich, czy te odeszli tak jak Coglin? Nie mia mo liwo ci odkrycia prawdy, a to, co my la , zachowywa dla siebie. Nie by o sensu mówi cokolwiek Morganowi, który i tak ju zmaga si z konsekwencjami swojej decyzji, aby pój za O ywcz . – Wiem, e nie powinienem tu by – zwierzy si Walkerowi pewnego popo udnia. Siedzieli w cieniu wiekowego, bia ego d bu, s uchaj c piewu ptaków, które zrywa y si nad ich g owami. – Dotrzyma em s owa danego Steffowi i dopilnowa em, eby babcia Eliza i cioteczka Jilt by y bezpieczne. Ale to! Co z moj obietnic , e b ochrania Para i Colla? Nie powinienem tutaj by . Powinienem wróci do Tyrsis i ich szuka ! – Nie, góralu – odezwa si Walker – nie powiniene . Co dobrego móg by zrobi , nawet gdyby ich odnalaz ? Jak wielk pomoc by by w walce z cieniowcami? Tutaj masz szans dokona czego o wiele wa niejszego; naprawd jeste potrzebny, je li ywcza ma racj . Mo e tak e odnajdziesz sposób, aby odzyska magi swego Miecza, tak jak ja, by mo e, odzyskam rami . Z udne to nadzieje dla nas, trze wo my cych, ale zawsze nadzieje. Czujemy jej pragnienie i odpowiadamy na nie; jeste my jej dzie mi, czy nie? My , e nie mo emy tak atwo odrzuci takich wi zów. Przynajmniej na razie nale ymy do niej. Uwierzy w to, poruszony nocn rozmow z O ywcz ; kiedy opowiedzia jej o wizjach Grimponda i swoim l ku, e stan si prawd , pokona a go jej stanowczo i pewno , e tak si nie stanie. Morgan Leah by nie mniej zwi zany, zahipnotyzowany jej pi knem, przykuty t sknot , wiedziony ku niej w sposób, którego nie pojmowa , nie móg jednak temu zaprzeczy . Dla wszystkich trzech mia a inny powab. Uczucie Morgana by o cielesne. Fascynowa go sposób jej poruszania si , subtelne linie i uki jej twarzy i cia a, jej uroda, przewy szaj ca wszystko, co zna i móg sobie wyobrazi . Uczucie Walkera by o bardziej eteryczne; poczucie pokrewie stwa zrodzone z dziedzictwa magii, zrozumienie jej sposobu my lenia i dzia ania i powi zanie we
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wspólnym cuchu zrozumienia wyros ego z czaru magii. Cel Pe Ella by trudniejszy do rozpoznania. On sam nazywa siebie artyst , specjalist od sztuczek i ucieczek, ale zdecydowanie by kim wi cej. To, e by nadzwyczaj niebezpieczny, nie by o dla nikogo tajemnic , a mimo to starannie ukrywa prawd o sobie. Rzadko rozmawia z którymkolwiek z nich, nawet z O ywcz , chocia poci ga a go tak samo jak Walkera i Morgana i tak samo si o ni troszczy . Ale uczucia Pe Ella by y czym wi cej ni uczuciami posiadacza, kochanka czy bratniej duszy. Wydawa o si , e O ywcza poci ga go w sposób, w jaki rzemie lnik patrzy na swoje dzie o i popisuje si nim jako wiadectwem swoich umiej tno ci. By o to podej cie, które Walker z trudem pojmowa , poniewa Pe Eli zosta zabrany w drog tak samo jak oni i w aden sposób nie przyczyni si do tego, kim i czym jest O ywcza. A jednak nie opuszcza o go uczucie, e Pe Eli spogl da na dziewczyn jak na swoj w asno i w odpowiednim czasie podejmie prób zaw adni cia ni . Mija y dni, a w ko cu O ywcza zdecydowa a, e Walker wydobrza na tyle, eby ruszy w podró , i ca a czwórka opu ci a Hearthstone. Nie mogli liczy tutaj na nic lepszego, ruszyli wi c na pó noc pieszo – przez puszcz Darklin i lasy Anaru wzd zachodniej granicy gór Toffer do Rabb, przeszli rzek w bród i posuwali si naprzód w kierunku masywu Charnal. Sz o im powoli, poniewa kraj by g sto zalesiony, poro ni ty krzewami i poci ty w wozami i pasmami gór, zmuszeni byli nieustannie zbacza z obranego kierunku podró y, aby znale teren mo liwy do przej cia. Pogoda jednak dopisywa a. Ciep e, s oneczne dni i agodny wiatr. Nadchodz ce lato z powolnym, leniwym biegiem godzin, który sprawia , e ka dy dzie witany by z rado ci i wydawa si trwa bez ko ca. Tutaj, nawet tak daleko na pó noc, tak e by a choroba, zatruwaj ca ziemi i sprawiaj ca, e wszystko, co na niej o, marnia o. Nie by a jednak tak zaawansowana, jak w rodkowej cz ci czterech krain, a zapachy, smaki, widoki i d wi ki by y niemal wie e i nietkni te. Strumienie pozosta y czyste, lasy zielone, a ycie w nich wydawa o si nie dotkni te gromadz si ciemno ci , któr cieniowce chcia y wszystko okry . Na noc rozbijali obóz na le nych polanach przy stawie lub strumieniu, który dostarcza im wie ej wody, a cz sto równie ryb na posi ek. M czy ni rozmawiali teraz ze sob . Nawet Pe Eli. Tylko O ywcza pozostawa a ma omówna i trzyma a si na uboczu, kiedy ko czy si dzie podró y. To ona chowa a si w cieniu, z dala od wiat a ogniska i obecno ci pozosta ej trójki. Nie dlatego, e nimi pogardza a czy ukrywa a si , ale raczej dlatego, e potrzebowa a samotno ci. Ju na pocz tku podró y wyrós mi dzy nimi mur, niewidoczna bariera, któr mi dzy nimi ustanowi a i której ju si nie wyrzek a. Jej towarzysze nie zadawali pyta . Obserwowali j tylko ukradkiem i czekali,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
co z tego wyniknie. Kiedy nic si nie wydarzy o, skazani przez jej odosobnienie na asne towarzystwo, rozlu nili si i zacz li rozmawia . Morgan zrobi by to i tak; by otwartym i swobodnym m odzie cem, którego cieszy y opowie ci i towarzystwo innych. Inaczej by o z Walkerem i Pe Ellem, którzy z natury byli skryci i ostro ni. Rozmowy cz sto stawa y si ma ymi polami bitwy pomi dzy tymi dwoma: ka dy usi owa odkry , jakie tajemnice ukrywa ten drugi, a aden nie chcia niczego o sobie ujawni . Rozmow wykorzystywali jako parawan, ostro nie unikaj c naprawd istotnych tematów. Ca y czas si zastanawiali, dok d id i co zrobi , kiedy tam dotr . Za ka dym razem rozmowy na ten temat szybko si ko czy y. Nikt nie mówi , jakiego rodzaju magi ada, chocia Walker i Morgan mieli ju pewne poj cie o swojej sile, ani te nikt nie omawia planu dzia ania w celu odzyskania talizmanu. Uprawiali s own szermierk , testuj c zalety i s abo ci przeciwnika, przerzucaj c si pytaniami i sugestiami i próbuj c odkry , jak broni obwarowali si pozostali. Walker i Pe Eli nie zrobili du ych post pów i cho sta o si raczej jasne, e Morgan jest z nimi z powodu magii zawartej w Mieczu Leah, niemo liwe jednak by o dowiedzie si czego konkretnego o zniszczonej broni. Zw aszcza Pe Eli bez ko ca zadawa pytania, chc c wiedzie , co potrafi Miecz Leah, jakiego rodzaju materi przenika i jak wielk kryje w sobie moc. Morgan u wszelkich swoich talentów, aby okaza si równie czaruj cym, co wymijaj cym w swoich odpowiedziach, wywo uj c wra enie, e magia potrafi czyni wszystko i nic. W ko cu Pe Eli zostawi go w spokoju. Z ko cem pierwszego tygodnia podró y dotarli na pó noc powy ej Anaru, do stóp gór Charnal. Stamt d podró owali jeszcze par dni, zawsze w cieniu gór, zmierzaj c na pó nocny wschód w kierunku Tiderace. Byli teraz w zupe nie nie znanych sobie krainach. Ani Morgan, ani Pe Eli nigdy nie byli na pó noc od Górnego Anaru, a Walker nie zapuszcza si dalej ni w ni sze regiony Charnal. Prowadzi a ich O ywcza, najwidoczniej nie przejmuj c si tym, e zna kraj jeszcze mniej od nich, odpowiadaj c na wo anie swego wn trza, którego nikt z nich nie móg s ysze ; instynktu, którego aden z nich nie mia . Przyzna a, e nie wie dok adnie, dok d zmierza, e jak na razie wyczuwa, gdzie ich prowadzi , ale w ko cu b musieli przej Charnal, a wtedy na pewno si zgubi, poniewa góry s dla niej niepoj te. Eldwist le y poza szczytami i b musieli pomóc w odnalezieniu go. – Masz na to magi , Walkerze? – szydzi Pe Eli, kiedy sko czy a, ale Walker tylko si u miechn . Te si nad tym zastanawia . Pod koniec drugiego tygodnia napotka ich deszcz i nie opuszcza a do nast pnego; ich szlak, pakunki, ubrania i duch – by y przemoczone. Chmury k bi y si ponad ich owami wzd linii szczytów i nie chcia y ust pi , ciemne i uporczywe. O cian gór
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wali y grzmoty i zapala y si b yskawice, jakby z ukrycia rzuca y je d onie olbrzymów. Tak daleko na pó noc nie spotyka o si wielu podró nych; przewa nie napotykali trolle. Niewielu z nimi rozmawia o, a jeszcze mniej mia o co m drego do powiedzenia. O dzie lub dwa przed nimi znajduje si kilka prze czy prowadz cych przez góry, a wszystkie zaczynaj si w mie cie zwanym Rampling Steep, wysoko u podnó a gór. Tak, niektóre prowadz na wschód, do Tiderace. Nie, nigdy nie s yszeli o Eldwist. – Cz owiek zaczyna si zastanawia , czy w ogóle istnieje – mrukn Pe Eli, trzymaj c si roli agitatora, z krzywym u miechem na w skiej twarzy, zimnym, pustym i pozbawionym humoru. – Pomy lcie o tym. Tej nocy, kiedy tylko dwa dni dzieli y ich od ko ca trzeciego tygodnia podró y, poruszy ten temat w sposób nie pozostawiaj cy w tpliwo ci co do jego uczu . Ci gle pada deszcz, szara mg a ot pia a zmys y i wszyscy zaczynali traci cierpliwo . – To miasto, Rampling Steep – zacz , a ton jego g osu sprawi , e wszyscy zebrali si wokó niego w milczeniu – to tam w nie stracili my wszelkie poj cie o tym, gdzie idziemy, prawda? – Pytanie skierowane by o do O ywczej, ale dziewczyna nie odpowiedzia a. – Potem zgubili my si , a ja nie lubi si gubi . Mo e ju czas, aby my porozmawiali o ca ej tej sprawie. – Co chcia by wiedzie , Pe Ellu? – zapyta a cicho, nie zmieszana. – Nie powiedzia nam wiele o tym, co le y przed nami – powiedzia . – My , e powinna . Teraz. Pokr ci a g ow . – Prosisz o odpowiedzi, których nie znam. Ja tak e musz je odkry . – Nie wierz – stwierdzi , kr c wymownie g ow . G os mia cichy i stanowczy. Morgan Leah spojrza na niego z nie skrywan irytacj , a Walker Boh poderwa si na nogi. – Wiem co nieco o ludziach, nawet takich jak ty, którzy posiadaj magi , i wiem, kiedy mówi mi wszystko, co wiedz , a kiedy nie. Ty nie mówisz. Zrób to wi c teraz. – Albo odwrócisz si na pi cie i pójdziesz sobie? – wyzywaj co zapyta Morgan. Pe Eli spojrza na niego bez emocji. – Dlaczego tego nie zrobisz? Dlaczego? Pe Eli wsta , a w oczach mia pustk i oboj tno . Morgan równie si podniós , ale ywcza zrobi a krok naprzód, staj c szybko pomi dzy nimi. Sprawia a wra enie, jakby nie chcia a ich rozdziela , ale jedynie spojrze w twarz Pe Ella. Stan a przed nim, drobna i bezbronna; srebrne w osy opad y jej na plecy, kiedy unios a ku niemu twarz. Zmarszczy brwi i przez chwil patrzy , jakby chcia rzuci si na ni w poczuciu zagro enia. Chudy i ylasty, cofn si do ty u w owym ruchem. Ale ona nie poruszy a si i napi cie powoli go opu ci o.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Musisz mi wierzy – powiedzia a mi kko, przemawiaj c do , jakby by jedyn yj istot na wiecie, przytrzymuj c go si zakl cia swego g osu, intensywno ci spojrzenia czarnych oczu i blisko ci swego cia a. – Powiedzia am ci wszystko o Uhl Belku i Eldwist. Powiedzia am ci wszystko o Czarnym Kamieniu Elfów. A przynajmniej tyle, ile sama wiedzia am. Tak, s sprawy, które przed tob ukrywam, tak jak ty ukrywasz pewne rzeczy przede mn . Taka jest droga wszystkich yj cych stworze . Nie mo esz zazdro ci mi moich sekretów, skoro masz w asne. Nie ukrywam niczego, co by uczyni o ci krzywd . To wszystko, co mog zrobi . Szczup y m czyzna patrzy na ni bez s owa. – Kiedy dotrzemy do Rampling Steep, poszukamy pomocy, aby znale drog – ci gn a g osem cichym jak szept, a mimo to d wi cznym jak dzwon i pewnym. – Kto tam wie o Eldwist i wska e nam drog . Ku zaskoczeniu Walkera i Morgana, Pe Eli tylko skin g ow i cofn si . Tej nocy nie rozmawia ju z adnym z nich. Zdawa si nie pami ta o ich istnieniu. Nast pnego dnia dotarli do szerokiej drogi prowadz cej na zachód do podnó a gór i wspinaj cej si na zbocza. Droga wi a si niczym w , najpierw w wietle, a pó niej w cieniu, kiedy s ce opad o za szczyty Charnal. Nadesz a noc i rozbili obóz pod gwiazdami, na pierwszym od wielu dni czystym niebie. Rozmawiali cicho po sko czeniu wieczornego posi ku. Wraz z ko cem deszczu powróci o poczucie równowagi. Nikt nie wspomnia o wydarzeniach zesz ego wieczoru. Pe Eli wydawa si zadowolony z wyja nie O ywczej, chocia nic mu prawie nie powiedzia a. To raczej sposób, w jaki mówi a, pomy la Walker. W jaki wykorzysta a swoj magi , aby odsun jego podejrzenia i gniew. Wyruszyli ponownie wczesnym rankiem, raz jeszcze kieruj c si na pó noc, w cieple i blasku wschodz cego s ca. Pó nym popo udniem wspi li si ju wysoko, coraz bli ej podstawy gór. O zachodzie s ca przybyli do miasteczka Rampling Steep. wiat o ju niemal zgas o, a przy miony blask spoza gór na zachodzie zabarwi niebo odcieniami z ota i srebra. Rampling Steep przycupn o w g bokim cieniu, usadowione w p ytkim zag bieniu u podnó a szczytów, gdzie le ne drzewa zaczyna y si przerzedza i wyrasta pojedynczymi k pami pomi dzy skalnymi turniami. By a tam tylko osna garstka domków w op akanym stanie, wzniesionych na kamiennych fundamentach, z drewnianymi cianami i dachami. Ich okna i drzwi by y zniszczone, okratowane i zamkni te, niczym oczy przera onych dzieci. Jedna jedyna ulica wi a si pomi dzy nimi, jakby szuka a drogi ucieczki. Domy przycupn y po obu jej stronach, z wyj tkiem kilku chat i cha upek usadowionych z ty u, na wzgórzu, niczym niedbali
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wartownicy. Wszystko tu rozpaczliwie potrzebowa o naprawy. Belki cian by y po amane i obluzowane, z dachów poodpada y gonty, a frontowe ganki by y powykrzywiane i pochylone. Przez szpary i szczeliny wpe za y promienie wiat a. By y te konie uwi zane do wozów tu przy domostwach, z których ka dy by bardziej zrujnowany od poprzedniego, i niewyra ne postacie na dwóch nogach, poruszaj ce si pomi dzy nimi niczym widma. Kiedy podeszli bli ej, Walker zauwa , e by y to przewa nie trolle – ogromne figury, przykucni te w pó mroku, a z ich grubo ciosanych twarzy trudno by o cokolwiek wyczyta . Kilku zerkn o na czwórk przechodz drog , ale nikt nie wysili si na ponowne spojrzenie czy par s ów. Teraz dociera y do nich równie g osy, pozbawione cia pochrz kiwania, pomruki i miechy, których nie by y w stanie zatrzyma wal ce si ciany. Jednak pomimo rozmów, miechu i poruszaj cych si ludzi, w Rampling Steep czu o si pustk , jakby ju dawno temu zosta o porzucone przez yj cych. ywcza poprowadzi a ich drog , nie zatrzymuj c si i nie rozgl daj c na boki, tak pewna siebie jak zawsze. Morgan szed o krok za ni , trzymaj c si jak najbli ej i obserwuj c, czujny i opieku czy, chocia prawdopodobnie nie by o takiej potrzeby. Pe Eli zszed troch na prawo, odsuwaj c si od reszty. Walker pod ich ladem. W centrum Rampling Steep znajdowa o si kilka piwiarni i wygl da o na to, e wszyscy si tam zbieraj . Z niektórych dochodzi a muzyka, a w drzwiach bu czucznie wystawali m czy ni, wchodz c i wychodz c, niczym bezcielesny, anonimowy t um. Pojawi o si równie kilka kobiet. Wygl da y na zm czone i spracowane. W Rampling Steep zdaje si wszystko raczej ko czy , ni zaczyna . ywcza wprowadzi a ich do pierwszej piwiarni i zapyta a ober yst , czy zna kogo , kto poprowadzi by ich przez góry do Eldwist. Zada a to pytanie, jakby chodzi o o zwyk rzecz, oboj tna na poruszenie, jakie spowodowa a jej obecno , spojrzenia biegn ce w jej stron z ka dego k ta i mroczny g ód czaj cy si w wielu utkwionych w ni spojrzeniach. A przynajmniej wygl da a na oboj tn . By mo e, pomy la Walker, patrz c na ni , to wszystko niczym jej po prostu nie grozi. Nikt nie próbowa si do niej zbli i nikt jej nie zaczepia . Morgan sta za jej plecami, obserwuj c nieprzyjazne, zach anne spojrzenia – jakby jeden cz owiek stanowi jak ró nic , gdyby postanowili co zrobi – ale to nie góral ich odstrasza ani Walker, ani te nawet ponury Pe Eli. To dziewczyna. By a dla nich zjawiskiem osza amiaj cym, niczym stworzenie z najbardziej fantastycznych snów, którego nie wolno sp oszy z obawy, e oka e si u ud . M czy ni zebrani w gospodzie patrzyli – t um o dzikim spojrzeniu – nie wierz c do ko ca w asnym oczom, ale pragn c, aby to, co widz , okaza o si prawd . W pierwszej piwiarni niczego si nie dowiedzieli, ruszyli wi c do nast pnej. Nikt nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
poszed za nimi. Scena z poprzedniej gospody powtórzy a si i w drugiej, mniejszej nieco i cia niejszej, gdzie dym fajek i odór cia by bardziej ostry i g sty. By y tu trolle, gnomy, kar y i ludzie z Rampling Steep, a wszyscy pili i gaw dzili, jakby to by a naturalna kolej rzeczy i jakby wydarzenia w czterech krainach nie mia y tu adnego znaczenia. Walker beznami tnie obserwowa twarze, a potem oczy, kiedy z twarzy nic nie da o si wyczyta . By y skryte i przera one, jak twarze i oczy ludzi yj cych w trudzie i rozczarowaniu, których starali si nie dostrzega , poniewa inaczej by nie przetrwali. Niektóre wydawa y si niebezpieczne, a niektóre zrozpaczone. Ale ycie bieg o w Rampling Steep tak, jak w wi kszo ci podobnych miejsc i niewiele wydarze zak óca o ten porz dek. Obcy przychodzili i odchodzili, nawet tak osza amiaj cy jak ywcza, a ycie toczy o si dalej. O ywcza by a niczym spadaj ca gwiazda – zdarza o si to kilka razy i mia szcz cie, je li j widzia , ale w twoim yciu nic si z jej powodu nie zmienia o. Poszli do trzeciej gospody, a potem do czwartej. W ka dej odpowiedzi na pytanie ywczej by y takie same. Nikt nie s ysza o Eldwist ani o Uhl Belku i nikt nie chcia ysze . Wzd drogi by o mo e z osiem karczm, a wi kszo z nich oferowa a ka do spania i zapasy z magazynu na zapleczu. Kilka pe ni o podwójn rol punktów handlowych i kantorów. Poniewa Rampling Steep by o jedynym miasteczkiem w odleg ci kilku dni po obu stronach gór Charnal, poniewa le o w miejscu, w którym zbiega y si wiod ce z gór szlaki, przechodzi o t dy wielu traperów i handlarzy, a tak e innych ludzi. Ka da gospoda by a pe na – czy to przyjezdnych, czy te miejscowych w drodze do lub z jakiego miejsca. Prowadzono rozmowy na wszystkie tematy, o interesach, polityce, przebytych drogach i widzianych cudach, ludziach i miejscach tworz cych cztery krainy. Walker przys uchiwa im si ukradkiem i my la , e Pe Eli robi to samo. W pi tej gospodzie, któr odwiedzili – Walker nawet nie zauwa jej nazwy – wreszcie dostali odpowied , na któr czekali. Ober ysta by du ym, rumianym czyzn z bliznami na twarzy i u miechem na podor dziu. Zmierzy O ywcz spojrzeniem, które nawet u Walkera wywo o niepokój. Potem zaproponowa , e powinna pomieszka u niego przez par dni, eby si przekona , czy nie polubi miasta na tyle, eby tu zosta . Morganowi sypn y si z oczu iskry, ale O ywcza, przesun a si nieznacznie i zas oni a go. Napotkawszy zuchwa e spojrzenie karczmarza, odrzek a, e nie jest zainteresowana. Nie naciska , ale ku zaskoczeniu pozosta ych powiedzia , e cz owiek, którego szuka, mieszka przy Obdartym Kocie. Nazywa si Homer Dees. Wyszli z powrotem w noc, zostawiaj c karczmarza, który wygl da , jakby nie by pewny, co w ciwie zrobi przed chwil . O ywcza posiada a dar, mówi o to spojrzenie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
To by a esencja jej magii. Potrafi a odmieni cz owieka, zanim zda sobie z tego spraw . Potrafi a sprawi , e ods oni si w sposób, w jaki nigdy nie zamierza . Powodowa a, e chcia o si sprawia jej przyjemno . Ka da pi kna kobieta potrafi to zrobi z m czyzn , ale O ywcza by a czym wi cej ni tylko rozbrajaj pi kno ci . To by o co w jej wn trzu, ywio , który wydawa si ludzki, ale by czym daleko wi cej, uciele nienie magii, która by a odbiciem magii jej ojca, jak s dzi Walker. Zna opowie ci o Królu Srebrnej Rzeki. Kiedy si go spotyka o, wydobywa z cz owieka wszystko, co chcia wiedzie , i nic nie mo na by o ukry . Sama jego obecno wystarczy a, aby chcia o si powiedzie mu wszystko. Walker widzia , jak odpowiadali jej Pe Eli, Morgan, a teraz tamten cz owiek w piwiarni. I on tak e. By a nieodrodn córk swego ojca. Na drugim ko cu miasteczka odnale li Obdartego Kota ukrytego w cieniu kilku du ych, bardzo starych drzew. By to du y, kiepsko rozplanowany dom, który skrzypia i poj kiwa od samego ruchu znajduj cych si w rodku ludzi, a poza tym zdawa si nie rozpada wy cznie z czystego uporu. By równie zat oczony, jak poprzednie piwiarnie, ale by o tu wi cej przestrzeni; pomieszczenie podzielono wzd cian na wn ki i przegrody, aby nie przypomina pustej stodo y – wiat a rozrzucono niczym oddalonych od siebie przyjació , wyci gaj cych d onie z mroku, a go cie zebrali si grupkami przy barze i wokó d ugich sto ów i aw. Kiedy weszli, wszystkie g owy odwróci y si w ich kierunku tak jak w poprzednich piwiarniach. O ywcza posz a poszuka w ciciela, który wys ucha jej i wskaza na ty pomieszczenia. Siedzia tam samotny m czyzna, w ocienionej niszy, przygarbiony, z pochylon twarz , z dala od t umu i wiat a. Ca a czwórka podesz a i stan a przed nim. – Horner Dees – powiedzia a O ywcza jedwabistym g osem. Pot ne d onie powoli odsun y kufel z piwem od brodatej twarzy i postawi y go na stole. Ogromna, kud ata g owa unios a si ku dziewczynie. M czyzna przypomina olbrzymiego, starego nied wiedzia, który ma ju za sob swoje najlepsze lata. Mia ow osione przedramiona, wierzchy d oni, klatk piersiow i twarz. By tak zaro ni ty, e w twarzy widoczne by y jedynie oczy i nos. Trudno by o stwierdzi , w jakim by wieku, ale w osy mia srebrzystosiwe, a skór pomarszczon , br zow i pokryt plamami. Palce jego d oni przypomina y pokryte guzami korzenie. – Mo e i tak – warkn zaczepnie g osem, przypominaj cym grzmot dochodz cy z ogromnej jaskini. Nie odrywa oczu od dziewczyny. – Nazywam si O ywcza – powiedzia a. – A to moi towarzysze podró y. Szukamy miejsca zwanego Eldwist i cz owieka imieniem Uhl Belk. Powiedziano nam, e znasz obu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– le wam powiedziano. – Zabierzesz nas tam? – zapyta a, ignoruj c jego odpowied . – Powiedzia em w nie... – Zabierzesz nas tam? – powtórzy a pytanie. Wielkolud patrzy na ni bez s owa, bez ruchu, bez najmniejszego znaku, o czym my li. By niczym ogromna, niewzruszona ska a, która przetrwa a wieki burz i erozji i my la a o nich jak o przelotnym wietrzyku. – Kim jeste ? – zapyta w ko cu. – Kim poza swoim imieniem? ywcza nie zawaha a si . – Jestem córk Króla Srebrnej Rzeki. S ysza chyba o nim, Homerze? czyzna powoli pokiwa g ow . – Tak, znam go. I by mo e jeste tym, za kogo si podajesz. Mo e nawet wiem co o Eldwist i Uhl Belku. Mo e jestem jedynym, który co wie, jedynym, który nadal yje, eby o tym opowiada . Mo e nawet móg bym zrobi , o co prosisz, i zabra was tam. Ale nie widz sensu. Siadaj. Ruchem r ki wskaza kilka pustych krzese i ca a czwórka usiad a przy stole naprzeciwko niego. Po kolei spogl da na m czyzn, po czym jego wzrok ponownie wróci do dziewczyny. – Nie wygl dacie na kogo , kto nie wie, co robi. Dlaczego chcecie odnale Uhl Belka? Czarne oczy O ywczej by y niezg bione i patrzy y w napi ciu. – Uhl Belk ukrad co , co nie nale y do niego. Musi to odda . Horner Dees parskn drwi co. – I wy chcecie mu to ukra , tak? Poprosicie, eby sam odda ? Czy wiecie co o Uhl Belku? Ja wiem. – Ukrad talizman druidów. Dees zawaha si . Jego brodata twarz wykrzywi a si , jakby co wyimaginowanego. – Nikt, kto wszed do Eldwist, nigdy ju z niego nie wyszed , dziewczyno. Nikt poza mn , a ja mia em niesamowite szcz cie. S tam rzeczy, którym nikt nie sprosta. Belk to stary stwór z dawnych wieków, pe en mrocznej magii i z a. Nigdy niczego mu nie odbierzesz i on nigdy niczego nie odda. – Ci, którzy s ze mn , s silniejsi od Uhl Belka – powiedzia a O ywcza. – Tak e posiadaj magi , która przewy szy jego magi . Mój ojciec powiedzia , e tak si stanie. Oni trzej – przedstawi a ich po kolei – zwyci . Kiedy wymienia a ich imiona, Horner Dees uniós oczy i szybko przebieg wzrokiem
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ich twarze. Zatrzyma si tylko przy jednej – tak jednak krótko, e Walker w pierwszej chwili nie by pewien, przy której – przy twarzy Pe Ella. – Oni s lud mi – powiedzia wreszcie. – Uhl Belk jest czym wi cej. Nie mo na go zabi jak zwyk ego cz owieka. Prawdopodobnie nie mo na nawet go znale . On znajdzie was, a wtedy b dzie ju za pó no. – Strzeli palcami i opar si na krze le. ywcza spogl da a na niego przez chwil , po czym impulsywnie wyci gn a d onie i dotkn a drewnianego blatu. Natychmiast odprys a z niego drzazga, tworz c delikatn ody , wypuszczaj c listki, a w ko cu zakwitaj c male kimi dzwonkami. U miech ywczej by tak samo magiczny jak jej dotyk. – Poka nam drog do Eldwist, Homerze – powiedzia a. Stary cz owiek zwil wargi j zykiem. – Na Uhl Belka potrzeba czego wi cej ni kwiaty – powiedzia . – By mo e nie – wyszepta a i Walker odniós wra enie, e przez chwil by a zupe nie gdzie indziej. – Chcesz pój z nami i zobaczy ? Dees pokr ci g ow . – Nie zestarza em si z g upoty – powiedzia . Zastanawia si przez chwil , po czym pochyli si do przodu. – By em w Eldwist dziesi lat temu. Odnalaz em je troch wcze niej, ale wiedzia em, e jest niebezpieczne, i nie chcia em i tam sam. Ci gle jednak o tym my la em, zastanawiaj c si , co tam jest, poniewa zajmuj si znajdowaniem rzeczy. By em tropicielem, nierzem, my liwym i czym si da o, a wszystko sprowadza o si do odkrywania, co jest czym. Tak wi c duma em o Eldwist, o tym, co w nim jest, o wszystkich tych starych budowlach, kamieniu, wszystkim, czego szukacie. W ko cu wróci em, nie mog c znie my li, e go nie znam. Wzi em ze sob tuzin ludzi, szcz liw trzynastk . My leli my, e znajdziemy tam co cennego – w miejscu tak starym i tajemniczym jak Eldwist. Wiedzieli my, jak je nazywano; w górach od lat opowiadano o nim legendy. Trolle je zna y. Jest taki pó wysep, w ski pasek l du, ca y skalisty, wychodz cy na rodek Tiderace. Weszli my tam pewnego ranka, ca a trzynastka. Pe ni ycia. Do witu nast pnego dnia tamtych dwunastu nie o, a ja ucieka em jak sp oszony jele ! – Pochyli ramiona. – Nie id cie tam – powiedzia . – Trzymajcie si z dala od Eldwist i Uhl Belka. Podniós kufel, osuszy go i mocno uderzy nim w blat sto u. D wi k przywo natychmiast ober yst ze wie ym napojem w r ce; karczmarz znikn równie szybko, jak przybieg . Dees nawet na niego nie spojrza . Wzrok mia utkwiony w O ywczej. Wieczór zbli si ju ku pó nocy, ale niewielu go ci wychodzi o z piwiarni. Siedzieli wci grupkami, jak od wschodu s ca, niektórzy jeszcze wcze niej, a ich rozmowy i pozy by y coraz swobodniejsze. Czas przez chwil nie mia w adzy nad tymi ofiarami
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wszelkich zmaga i niepowodze , uciekinierami skulonymi pod os on swojej odtrutki na codzienno i swobodnego towarzystwa. Dees nie by jednym z nich; Walker Boh tpi , czy kiedykolwiek by . ywcza poruszy a si . – Homerze Dees – powiedzia a, wymawiaj c jego imi , jakby je wypróbowywa a; oda dziewczyna usi uj ca pozna starego cz owieka. – Je li niczego nie zrobisz, Uhl Belk przyjdzie po ciebie. Po raz pierwszy Dees wygl da na przestraszonego. – Nadejdzie za jaki czas – ci gn a O ywcza, a w jej g osie s ycha by o agodno i smutek. – Rozszerza swoje królestwo, a z ka chwil ro nie ono coraz szybciej. Je li si nie zatrzyma, je li jego moc nie zmaleje, pr dzej czy pó niej dosi gnie ci . – Dawno ju b martwy – odrzek , ale nie brzmia o to pewnie. ywcza raz jeszcze u miechn a si czarodziejsko – doskona a i zachwycaj ca. – S tajemnice, których nigdy nie odkryjesz, poniewa nie b dziesz mia okazji – powiedzia a. – Ale to nie dotyczy Uhl Belka. Jeste cz owiekiem, który sp dzi ca e ycie, odkrywaj c prawd o rzeczach. Czy chcesz teraz tego zaprzesta ? Sk d b dziesz wiedzia , które z nas nie myli si co do Uhl Belka, je li z nami nie pójdziesz? Zrób tak, Homerze Dees. Poka nam drog do Eldwist. Wyrusz w t podró . Dees milcza przez d sz chwil , zastanawiaj c si . – Chcia bym wierzy , e jest sposób na pokonanie tego potwora – odezwa si w ko cu. – Sam nie wiem. – Pokr ci g ow . – A musisz? – zapyta a mi kko dziewczyna. Dees zmarszczy brwi, a potem u miechn si ogromnym, ukazuj cym wszystkie by u miechem, który poci jego szerok twarz tysi cem zmarszczek. – Nigdy nie musia em – odrzek i roze mia si . Potem u miech znikn . – Mówimy o trudnej podró y, a nie przej ciu przez ulic . Prze cze s okropne o ka dej porze roku, a kiedy ju je przejdziemy, b dziemy zdani na w asne si y. Nikt nam nie pomo e. S tam tylko trolle, a one nie kiwn palcem dla obcych. A prawd mówi c, adne z was nie wygl da na wystarczaj co silne, aby temu podo . – Mo e jeste my silniejsi, ni my lisz – odezwa si spokojnie Morgan Leah. Dees zmierzy go krytycznym spojrzeniem. – B dziecie musieli – powiedzia . – Du o silniejsi. – Westchn . – No, no. Do czego to dosz o. Ja, stary dziad, wybieram si raz jeszcze na kra ce wiata. – Zachichota cicho i spojrza ponownie na O ywcz . – Musz stwierdzi , e znasz si na rzeczy. Namówisz cz owieka na wszystko. Nawet takiego starego wyg jak ja. No, no. Odsun krzes o i wsta . Zdawa si jeszcze wi kszy, ni gdy siedzia . Niczym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pop kany mur, który nie chce upa nawet po latach zmaga ze zmienn pogod . Sta przed nimi, przygarbiony i niem ody, z r koma zwisaj cymi wzd boków i oczami zmru onymi, jakby przed chwil wyszed na wiat o. – Dobrze, zaprowadz was – oznajmi , pochylaj c si ku nim, aby podkre li swoj decyzj . G os mia cichy i spokojny. – Zabior was, poniewa to prawda, e nie widzia em wszystkiego ani nie znalaz em wszystkich odpowiedzi, a po có si yje, je li nie po to, eby wci próbowa . Chocia nie s dz , eby próby wystarcza y. Spotkacie mnie tutaj o wschodzie s ca, a wtedy dam wam spis rzeczy, których potrzebujecie, i instrukcje, gdzie je znale . Wy zapewniacie zaopatrzenie, ja organizacj . Spróbujemy. Kto wie? Mo e nawet które z nas powróci. – Zawaha si i spojrza na nich, jakby widzia ich po raz pierwszy. W jego g osie brzmia cie miechu, kiedy powiedzia : – Zrobiliby my Belkowi niez y kawa , gdyby si okaza o, e naprawd macie silniejsz magi . Potem wysun si zza sto u, powlók przez pokój do drzwi i znikn w ciemno ciach nocy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XIII Homer Dees dotrzyma s owa i nast pnego ranka czeka na nich, aby pokierowa przygotowaniami do podró y, która powiedzie ich przez Charnal a do Eldwist. Spotkali go pod drzwiami domu, w którym w ko cu zdecydowali si zatrzyma na noc. By a to skrzypi ca, dwupi trowa rudera, która w dawnych czasach by a najpierw rezydencj , a potem sklepem. Horner nie zada sobie trudu, eby wyja ni , jak ich znalaz . Dostarczy im tylko obiecan list . Wydawa si jeszcze bardziej rozczochrany, wymi ty i nied wiedziowaty ni zesz ego wieczoru, szerszy ni drzwi, przed którymi stan , i przygarbiony niczym spl tany, dziki krzew. Pomrukiwa i gdera , udzielaj c instrukcji, jakby cierpia po du ym przepiciu. Pe Eli uzna go za nic niewartego opoja, a Morgan Leah pomy la tylko, e jest wyj tkowo niemi y. Poniewa wiedzieli, e O ywcza oczekuje tego, przyj li polecenia bez s owa. Odrobina Homera Deesa im nie zaszkodzi. Walker jednak widzia co zupe nie innego. By na tyle zmartwiony zesz ej nocy, e wzi O ywcz na bok po wyj ciu starego i zasugerowa , i mo e nie jest to cz owiek, którego szukaj . W ko cu co w ciwie wiedz o Homerze, poza tym, co sam im powiedzia ? Nawet je li naprawd by w Eldwist, by o to dziesi lat temu. A je li zapomnia drogi? Je li pami ta w sam raz tyle, eby kompletnie si pogubili? Ale ywcza zapewni a go, e Homer Dees jest cz owiekiem, którego potrzebuj , i rozwia a wszystkie jego w tpliwo ci. Teraz, kiedy s ucha starego tropiciela, by sk onny si z ni zgodzi . Walker odby wiele podró y w swoim czasie i rozumia potrzeb przygotowa , których od nich wymagano. By o jasne, e Dees te to rozumie. Mimo gburowatej mowy i op akanego wygl du wiedzia , co robi. Czas przygotowa szybko min . Walker, Morgan i Pe Eli wspólnie zgromadzili ywno , piwory, namioty, liny, sprz t do wspinaczki, naczynia kuchenne, ubrania i niezb dne sprz ty, po które wys ich Dees. On sam natomiast za atwi juczne zwierz ta – kosmate mu y, które znios ci ki adunek i burzliw pogod w górach. Przynie li wszystko do starej stajni na pó nocnym kra cu Rampling Steep, która zdawa a si s Homerowi za dom i warsztat. Mieszka w warsztacie i kiedy nie wydawa rozkazów albo nie sprawdza jako ci ich wykonania, tam w nie przesiadywa . ywcza unika a ich nawet jeszcze bardziej. Nie mieli poj cia, gdzie przebywa, kiedy nie by a z nimi, co zdarza o si bardzo cz sto. Wydawa o si , e odp ywa niczym druj ca chmura, bardziej eteryczna ni cielesna. Mo liwe, e spacerowa a po lesie z dala od miasta, bo tam mog a czu si swobodniej. A mo e po prostu si ukrywa a. Gdziekolwiek chodzi a, znika a wraz z zachodz cym s cem i ko cem dnia i bardzo
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odczuwali jej brak. O ywiali si jedynie, kiedy wraca a. Rozmawia a z nimi codziennie, ale zawsze osobno, nigdy razem. Obdarowywa a ich cz stk siebie, male pociech , której nie potrafili okre li , ale nie mogli jej nie dostrzec. Gdyby by a kim innym, podejrzewaliby, e bawi si z nimi. Ale ona by a O ywcz , córk Króla Srebrnej Rzeki, i w jej yciu nie by o czasu ani ch ci na gry. By a ponad takie zachowanie i mimo i nie rozumieli jej w pe ni i czuli, e prawdopodobnie nigdy nie b , przekonani byli, e nie jest zdolna do oszustwa ani zdrady. Sama jej obecno trzyma a ich razem, wi za a ich tak, e nie mogli zawróci . By w niej ar; by a stworzeniem osza amiaj cej jasno ci, tak magicznym, e uwi zi a ich niczym uk t czy. Sprawia a, e wsz dzie jej szukali. Obserwowali, czy si nie pojawia, i kiedy si zjawia a, czuli si na nowo oczarowani. Czekali, a do nich przemówi, dotknie ich czy chocia spojrzy przelotnie. Wplot a ich w wir swej istoty i nawet je li czuli si zwi zani zakl ciem, t sknili, aby trwa o bez ko ca. Obserwowali si nawzajem niczym jastrz bie, niepewni swoich ról w jej planie, jak ich wykorzysta, a nawet czego pragn . Pragn li usilnie dowiedzie si o niej czego , co nale oby wy cznie do nich, i odmierzali sp dzony z ni czas, jakby to by z oty py . A mimo to nie byli ca kowicie pozbawieni w tpliwo ci i obaw. W g bi duszy si martwili – czy mia a racj , wybieraj c ich, czy wyprawa powiedzie si i czy pragnienie bycia blisko jest wystarczaj pobudk do pój cia za ni . Najwi cej rozmy la nad tym Pe Eli. Wyruszy w t podró przede wszystkim dlatego, e dziewczyna intrygowa a go, poniewa by a inna od tych, których do tej pory zabija , bo chcia si o niej dowiedzie jak najwi cej, zanim u yje Stiehla, i poniewa chcia si tak e dowiedzie , czy talizman, o którym mówi a, ten Czarny Kamie Elfów, jest naprawd tak pot ny, jak wierzy a, i czy móg by go zagarn . Irytowa o go, kiedy nalega a, aby zabra ze sob tego zuchwa ego górala i wysokiego, bladego m czyzn bez r ki. Wola by pój z ni sam, poniewa szczerze wierzy , e on w nie jest wszystkim, czego dziewczyna potrzebuje. Mimo to trzyma j zyk za z bami i sili si na cierpliwo , przekonany, e ci dwaj nie przysporz mu k opotów. Ale teraz musia jeszcze walczy z Homerem Deesem, a by o co w tym starym tropicielu, co niepokoi o Pe Ella. To dziwne, e Dees tak go martwi ; wydawa si tylko nic niewartym, starym durniem. Przypuszcza , e ród em tego niepokoju by o to, e zaczyna si robi t oczno wokó niego. Ilu jeszcze dziewczyna ma zamiar do czy do ich ma ej kompanii? Wkrótce na ka dym kroku b dzie si potyka o kaleki i niedo gów, a nikt z nich nie jest wart nawet najmniejszego wysi ku, aby z nim sko czy . Pe Eli by samotnikiem; nie lubi grup. Jednak dziewczyna nalega a, aby powi kszy ich liczb , a wszystko to w jakim niejasnym celu. Jej magia wydawa a si niemal nieograniczona; potrafi a robi rzeczy, których nikt nie umia , nawet on. By przekonany, e jej magia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wystarczy aby, aby doprowadzi ich do Eldwist, mimo i temu zaprzecza a. A gdyby ju tam byli, tylko on by by jej potrzebny. Co za sens w cza w to innych? Dwie noce wcze niej, wkrótce potem jak przesta o pada , Pe Eli ujawni swój niepokój i niezadowolenie, chc c wydoby z niej prawd . O ywcza jednak poradzi a sobie z nim, uspokoi a go i postanowienie, eby j zdemaskowa , znikn o. Zostawi a go oszo omionego atwo ci , z jak nim manipulowa a, i przez jaki czas potem zastanawia si , czy po prostu jej nie zabi i nie sko czy z tym. Odkry jej cel, czy nie? Dlaczego nie zrobi , jak radzi Rimmer Dall, i nie sko czy z t spraw , zapomnie o Kamieniu Elfów i zostawi poszukiwanie go tej bandzie g upców? Postanowi jednak poczeka i teraz by z tego zadowolony. Kiedy bowiem przemy la sobie denerwuj obecno Homera Deesa i pozosta ych, zacz o mu si wydawa , e rozumie jej zamys . O ywcza zabra a ich jedynie dla odwrócenia uwagi. W ko cu, do czegó innego mogliby s ? Si a jednego zawarta by a w po amanym Mieczu, a drugiego w kalekim ciele. Czy t dzn magi mo na porównywa ze Stiehlem? Czy nie by zabójc , mistrzem mordu, którego magia mog a wszystko pokona ? By o wi cej ni pewne, e dlatego w nie go zabra a. Nigdy tego nie powiedzia a wyra nie, ale on i tak wiedzia . Rimmer Dall myli si , my c, e dziewczyna go nie rozpozna. O ywcza, ze sw zdumiewaj intuicj i darem widzenia, nie przeoczy aby tak oczywistej prawdy. I dlatego w nie go zabra a. To jasne. Dlatego przysz a najpierw do niego. Potrzebowa a go, aby zabi Uhl Belka. Tylko on potrafi to zrobi . Potrzebowa a magii Stiehla. Pozostali, cznie z Homerem Deesem, to zapale cy, którzy rzuc si w ogie . Koniec ko ców, b dzie musia a polega na nim. Morgan Leah móg by si z nim zgodzi , gdyby Pe Eli zada sobie trud i zapyta go o to. By najm odszy i pomimo swojej mia ci najbardziej niepewny. Ci gle jeszcze by bardziej ch opcem ni doros ym m czyzn i nawet je li nie przyzna si do tego innym, zmuszony by uzna ten fakt przed sob samym. Niewiele podró owa i niewiele dokona . Praktycznie niewiele wiedzia o czymkolwiek. Niemal ca e swoje ycie sp dzi w Leah i chocia potrafi uprzykrzy ycie okupantom swojej krainy – urz dnikom federacji, pragn cym ni rz dzi , to nie dokona niczego znacz cego. By beznadziejnie zakochany w O ywczej i nie mia jej nic do zaofiarowania. Miecz Leah by broni , której potrzebowa a w wyprawie po Czarny Kamie Elfów – talizman, który sw magi móg pokona Uhl Belka. Ale Miecz utraci najlepsz cz swej magii, kiedy roztrzaska si o znaczone runami drzwi wiod ce z Do u, a to, co pozosta o, by o niewystarczaj ce i – co gorsza – nieprzewidywalne. A bez tego nie by oby z Morgana wi kszego po ytku w tej wyprawie. Mo e O ywcza mia a racj , mówi c, e jest w stanie odzyska magi Miecza, je li z ni pójdzie. Ale co b dzie, je li przedtem znajdzie si w niebezpiecze stwie? Kto
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
spo ród nich j obroni? Morgan mia tylko strzaskany Miecz. Walker Boh bez ramienia wydawa si jeszcze mniej gro ny ni przedtem – cz owiek, który szuka samego siebie. Horner Dees by stary i siwy. Tylko Pe Eli ze sw ci gle tajemnicz magi i zagadkowymi sposobami, wydawa si zdolny obroni córk Króla Srebrnej Rzeki. Niemniej jednak Morgan zdecydowany by kontynuowa wypraw . Nie by ca kowicie pewny dlaczego. Mo e to duma, a mo e upór nie pozwala y mu si podda . Cokolwiek to by o, ywi nie mia nadziej , e w jaki sposób oka e si potrzebny tej dziwnej, cudownej dziewczynie, któr pokocha , e w jaki sposób zdolny b dzie obroni przed ka dym niebezpiecze stwem i e powoli i cierpliwie znajdzie sposób, aby przywróci magi Mieczowi Leah. Pilnie pracowa przy zadaniach, jakie wyznaczy mu Horner Dees przy zaopatrzeniu ma ej kompanii w podró na pó noc, przez wi kszo czasu przyk adaj c si bardziej od innych. Nieustannie my la o O ywczej, przywo uj c w duszy jej obraz. By a darem; wiedzia o tym. By a urzeczywistnieniem wszystkiego, o czym zawsze marzy . To by o co wi cej ni jej pi kno, spojrzenie, dotyk, zachowanie czy to, e uratowa a go z wi zienia federacji, czy przywróci a kar om z Culhaven Ogrody ycia. To raczej co , co wyczuwa pomi dzy ni i sob , niewidzialne wi zy odmienne od tych, które czy y j z pozosta ymi. Czu to, kiedy z nim rozmawia a, kiedy nazywa a go po imieniu, czego nie robi a z innymi. To by sposób, w jaki na niego patrzy a. By o to co niewiarygodnie cennego. Postanowi , e nie pozwoli temu znikn , cokolwiek to by o i w cokolwiek mog o si zmieni . Ku jego zaskoczeniu i nie mniejszej rado ci sta o si to najwa niejsz rzecz w jego yciu. Walker Boh równie to posiada , tyle e nie tak atwe do okre lenia. Podobnie jak z pasj Morgana, aby kocha , i Pe Ella, aby zabi , on tak e czu wi cz go z O ywcz . To dziwne pokrewie stwo mi dzy nimi, wspó udzia w magii, daj cej im wgl d w siebie, którego nie posiada nikt inny. Podobnie jak góral i morderca, uwa swój zwi zek z ni za inny ni z pozosta ymi, bardziej osobisty i wa niejszy, bardziej trwa y. Nie kocha jej tak jak Morgan i nie pragn posiada , jak Pe Eli. Pragn jedynie zg bi jej magi , poniewa wierzy wi cie, e poprzez ni pojmie swoj w asn . Nie potrafi tylko zdecydowa , czy to na pewno dobry pomys . Nie dlatego e jego pragnienie nie by o do mocne; uczyni a je takim mier Coglina i Pog oski. Wiedzia , e musi poj magi , je li ma zniszczy cieniowce. Ale wci obawia si konsekwencji takiej wiedzy. Zawsze trzeba by o zap aci jak cen za t magi . Od czasu, kiedy odkry , e j posiada, by ni równie zaintrygowany, jak przera ony. Strach i ciekawo przez ca e ycie ci gn y go w dwie ró ne strony. Tak by o, kiedy ojciec opowiedzia mu o jego dziedzictwie, kiedy bez powodzenia walczy , aby poczu si w Vale jak w domu,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
kiedy przyby do niego Coglin, proponuj c, e nauczy go dzia ania magii, i kiedy z kart Kroniki druidów dowiedzia si o istnieniu Czarnego Kamienia Elfów i poj , e zadanie wyznaczone mu przez cie Allanona mo e by wykonane. Tak by o zawsze. Równie i teraz. Przez jaki czas si martwi , e ca kowicie utraci magi , e zniszczy a j trucizna Asphinxa. Ale wraz z uleczeniem ramienia powróci o poczucie pewno ci siebie i wiadomo , e magia przetrwa a. W trakcie tej podró y wypróbowa j w niewielkim stopniu. Wiedzia , e tam jest, na przyk ad kiedy co w nim reagowa o na obecno ywczej, sposób, w jaki u a magii, aby przywi za do siebie Morgana, Pe Ella i jego samego, oraz wp yw, jaki wywiera a na innych. Magia by a równie w tym, jak wyczuwa pewne rzeczy. Uchwyci wahanie w spojrzeniu, jakim Horner Dees obdarzy Pe Ella – male ki cie rozpoznania. Wyczuwa , jak O ywcza oddzia uje na cz onków niewielkiej kompanii, uczucia, jakie czai y si tu pod powierzchni wymienianych s ów i spojrze . Wiedzia to, intuicyjnie wyczuwa , a niekiedy równie przewidywa . Bez tpienia magia wci tam by a. Mimo to stanowi a os abion i nie tak pot bro jak niegdy . To pozwala o Walkerowi odpocz . Mia okazj odsun si od jej wp ywu, od cienia, który rzuca a na jego ycie, dziedzictwa Brin Ohmsford i druidów, od wszystkiego, co czyni o ze Mrocznego Stryja. Je li jej nie wypróbuje, nie stanie si adna krzywda. Wierzy , e magia b dzie le a u piona, je li jej nie poruszy. Pozostawiona w spokoju, mo e pozwoli mu si uwolni . Jednak bez niej wolne b równie cieniowce. I jaki sens w podró y do Eldwist i konfrontacji z Uhl Belkiem, je li nie zamierza u magii? Jaki u ytek ma dla niego Czarny Kamie Elfów? I tak Walker Boh, Morgan Leah i Pe Eli miotali si w klatkach, które sami zrobili, niczym podejrzliwe koty, czujne i wyg odnia e, zdecydowani, co b robi w najbli szych dniach, a równocze nie zadaj cy sobie pytanie, czy na pewno. Trzymali si razem, ale nigdy nie zbli ali si do siebie. Zebrano zapasy, zgromadzono pakunki i czas szybko min . Horner Dees wygl da na zadowolonego, ale tylko on jeden. Pozosta a trójka zmaga a si z ograniczeniami w asnej niepewno ci, niecierpliwo ci i w tpliwo ci, pomimo swoich postanowie , i nic, co robili czy my leli, nie mog o ich od tego uwolni . Przed nimi rozci ga a si ciemno , rosn ca niczym burzowa chmura. Nie byli w stanie zobaczy , co czeka poza ni . Widzieli tylko, jak wznosi si przed nimi niczym ciana nadchodz cych wydarze i okoliczno ci, eksplozja magii i prawdziwej mocy, ujawnienie pragnie i celów. Czarna i nieprzenikniona, b dzie chcia a ich poch on .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Czuli, e je li tak si stanie, nikt nie prze yje. Trzy dni pó niej opu cili Rampling Steep. Wyszli o wschodzie s ca, kiedy niebiosa zasnute by y grub warstw chmur, które ociera y si o cian gór i nie przepuszcza y wiat a. W powietrzu czu by o deszcz, a wiatr wiej cy ze szczytów by ch odny i porywisty. Kiedy pi li si w gór , miasto spa o skulone w ciemno ciach niczym przestraszone zwierz , nieprzychylne i ciche. Kilka zapomnianych naftowych lamp pali o si na gankach i przez szczeliny w oknach, ale ludzi nie by o. Wchodz c pomi dzy ska y, Walker Boh spojrza w ty , na skupisko bezbarwnych budynków, i przysz o mu na my l opuszczone gniazdo termitów, puste i fascynuj ce sw brzydot . W po udnie zacz pada deszcz. Pada ca y tydzie bez przerwy. Czasami przechodzi w m awk , ale nigdy zupe nie nie ustawa . Chmury trwa y bez ruchu nad ich owami, wokó dudni y grzmoty, a w oddali b yska y pioruny. Byli przemoczeni, zmarzni ci i nie mogli nic zrobi , aby ul swemu po eniu. Góry, zalesione u podnó y, w wy szych partiach by y zupe nie nagie. Wiatr omiata je, nie napotykaj c przeszkód, a brak s onecznego ciep a pozostawia je oszronione i przemarzni te. Horner Dees narzuci równy krok, ale kompania nie mog a podró owa zbyt szybko, id c i prowadz c za sob mu y, marsz wi c post powa powoli. Nocami spali pod os on namiotów, gdzie nie dosi ga ich deszcz i mogli wreszcie zdj przemoczone ubrania i owin si w koce. Nie mieli jednak drewna na ognisko i wilgo pozostawa a. Ka dego ranka budzili si zdr twiali i przemarzni ci, jedli co na si i ruszali naprzód. Po kilku dniach przedgórze ust pi o miejsca w ciwym górom i cie ka nie by a ju taka pewna. Szeroki i wyra ny szlak, którym do tej pory pod ali, znikn zupe nie. Dees wprowadzi ich w labirynt prze czy i w wozów, wzd kraw dzi szerokich zboczy i wokó ogromnych g azów, wi kszych od budynków w Rampling Steep. Zbocze stawa o si niebezpiecznie strome i zmuszeni byli i bardzo ostro nie. Chmury opad y, nape niaj c powietrze przywieraj do cia wilgoci , która ich otacza a i wi a si wokó ska , niczym jaka ogromna, bezcielesna d ownica o pokrytej szlamem skórze. Uderzy grzmot i wydawa o si , jakby znale li si w jego centrum. Deszcz la si strumieniami. Przestali widzie wszystko poza sob i nie potrafili rozró ni , co czeka przed nimi. Bez przewodnictwa Deesa na pewno by si zgubili. Góry Charnal poch on yby ich, niczym ocean kamie . Wszystko wygl da o tak samo. Urwiska we mgle i deszczu stanowi y ciany nie do przebycia, w wozy opada y wprost w ogromne otch anie czarnej pustki, a góry ci gn y si bez ko ca pokrytymi niegiem szczytami. By o tak zimno, e tracili czucie w os oni tej skórze. Deszcz chwilami przechodzi w deszcz ze niegiem lub
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
nawet nieg. Otuleni w ogromne peleryny, w ci kich butach, wlekli si naprzód. Horner Dees pozostawa w tym wszystkim spokojny i pewny i szybko nauczyli si polega na tej du ej, kud atej postaci. W górach czu si jak w domu, swobodnie pomimo srogiego klimatu i terenu, spokojnie i bezpiecznie. Id c, nuci pod nosem, pogr ony w my lach o innych czasach i miejscach. Od czasu do czasu przystawa , aby wskaza co , czego inaczej by nie zauwa yli, zdecydowany niczego nie pomin . To, e rozumia góry, by o jasne od samego pocz tku, a wkrótce sta o si widoczne, e je kocha . Swobodnie mówi o tym uczuciu, o mieszaninie dziko ci i spokoju, jak tu odnalaz , o ich ogromie i niezmienno ci. Jego g boki g os dudni i dr , jakby pe en wstrz sów wiatru i burz. Snu opowie ci o yciu w Charnal i w tych opowie ciach ofiarowywa im cz stk samego siebie. Nie uzyska jednak odzewu, z wyj tkiem mo e O ywczej, która jak zwykle nie dawa a pozna po sobie, o czym my li. Pozosta a trójka odburkiwa a co czasami, przez reszt czasu zachowuj c ostentacyjne milczenie i tocz c beznadziejn batali , aby zdusi swój niepokój. Góry nigdy nie b ich domem; by y tylko barier , któr musz pokona . Trudzili si wytrwale i czekali, a ich podró dobiegnie ko ca. Ale tak si nie dzia o. Droga wlok a si nieprzerwanie, niczym zagubiony pies poszukuj cy swego pana, pilnuj cy tropu, ale nieustannie odci gany z drogi przez inne zapachy. Deszcz powoli ustawa , ale powietrze pozosta o mro ne, wiatr smaga ich nieprzerwanie, a góry ci gn y si dalej. M czy ni, dziewczyna i zwierz ta wlekli si naprzód z trudem, um czeni niepogod i wspinaczk . W po owie drugiego tygodnia Dees oznajmi , e zaczynaj schodzi , ale nie sposób by o przekona si , czy to prawda. Nic w ska ach i krzewach wokó nich na to nie wskazywa o. Gdziekolwiek spojrzeli, wsz dzie rozci ga y si góry. Dwunastego dnia omal nie zgin li, schwytani wysoko w górach przez burz nie . Nadesz a tak szybko, e nawet Dees by zaskoczony. Natychmiast powi za ich lin i poniewa na prze czy nie by o si gdzie schroni , zmuszony by ich przeprowadzi . Powietrze sta o si tafl nieprzeniknionej bieli i wszystko wokó nich znikn o. Zacz y odmarza im d onie i stopy. Kiedy osun a si cz zbocza, mu y rzuci y si w bok w panice, rycz c i potykaj c si obok przera onych ludzi, dopóki si nie stoczy y i znikn y im z oczu. Ocala tylko jeden, który nie niós ywno ci. Znale li schronienie, przeczekali burz i ruszyli dalej. Nawet Dees, który okaza si z nich najbardziej wytrwa y, zaczyna czu zm czenie. Ocala y mu zgin nast pnego dnia – wszed na pokryt niegiem szczelin i z ama nog . Stracili ci ki sprz t i musieli si ograniczy do plecaków, w których mie ci a si sk pa racja ywno ci i wody, lina i niewiele wi cej.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Noc temperatura spad a gwa townie. Zamarzliby, gdyby Dees nie zdo znale drewna na ognisko. Ca noc siedzieli razem, skuleni jak najbli ej ognia, rozcieraj c onie i stopy i rozmawiaj c, aby nie zasn z obawy, e mogliby umrze we nie. By a to dziwna sytuacja. Ca a pi tka siedzia a pomi dzy ska ami, przycupni ta wokó male kiego p omyka, ci gle ostro na wobec siebie i czujna, zmuszona dzieli czas, miejsce i okoliczno ci. A mimo to ujawniali si poprzez wypowiadane s owa; nie tyle przez to, co mówili, ile przez to, jak, kiedy i dlaczego mówili. W dziwny sposób s owa zbli y ich do siebie, wi za y niezwykle silnie i mimo i ta nowa blisko by a bardziej fizyczna ni emocjonalna i zdecydowanie ograniczona, przynajmniej pozostawi a po sobie uczucie kole stwa, którego brakowa o im wcze niej. Potem pogoda si poprawi a, chmury rozst pi y si i odp yn y, s ce powróci o, aby ogrza powietrze, a nieg i deszcz w ko cu znikn y. Charnal zacz przerzedza si przed nimi i nie by o ju w tpliwo ci, e zacz li schodzi . Znowu pojawi y si drzewa, z pocz tku pojedyncze, potem ca ymi k pami, a w ko cu ich oczom ukaza y si bezkresne lasy, opadaj c kaskad w odleg e doliny. Mogli ju owi ryby i polowa , spali w ciep ych lasach i budzili si wypocz ci i susi. Nastroje poprawi y si wyra nie. W ko cu, pi tna cie dni po opuszczeniu Rampling Steep, przybyli do Spikes. Przez d ugi czas stali na grani i patrzyli w dolin . Zbli o si po udnie. S ce wieci o jasno, powietrze by o ciep e i pe ne s odkich woni. Szeroka, g boka i okryta cieniem okalaj cych j gór dolina mia a kszta t lejka, z szerokim wej ciem na po udniowym kra cu i w skim uj ciem na pó nocy, gdzie przechodzi a w pasmo odleg ych wzgórz. Jej dno wy ciela a gruba warstwa drzew, ale na rodku wyrasta y postrz pione zbocza i tam drzewa wyra nie wi y, odarte z li ci, z nagimi pniami i ga ziami wyrzuconymi w gór , niczym sier zje ona na grzbiecie osaczonego zwierz cia. Niczym piki, pomy la Morgan Leah. Spojrza na Homera Deesa. – Co jest tam w dole? – zapyta . Jego podej cie do starego tropiciela zmieni o si w ci gu minionych dwóch tygodni. Nie uwa go ju za niemi ego starucha. Zaj o mu to wi cej czasu ni Walkerowi, ale zauwa wreszcie, e Dees by sko czonym profesjonalist , lepszym w tym, co robi , ni ci, z którymi góral kiedykolwiek si zetkn . Morgan chcia by by cho w po owie tak dobry. Zacz zwraca uwag na to, co robi i mówi stary tropiciel. Dees wzruszy ramionami. – Nie wiem. Min o dziesi lat, odk d t dy przechodzi em. – Deesowi z kolei
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
podoba si entuzjazm Morgana i jego ch do pracy. Podoba o mu si , e Morgan nie boi si uczy . W zamy leniu ci gn brwi, spogl daj c na ch opaka. – Po prostu jestem ostro ny, góralu. Jeszcze chwil obserwowali dolin . – Co tam jest – odezwa si cicho Pe Eli. Nikt z nim nie dyskutowa . Pe Eli pozosta w ród nich najbardziej tajemniczy, chocia wiedzieli ju o nim do , aby zaufa jego instynktowi. – Musimy przej t dy – odezwa si w ko cu Dees – albo omin góry z której strony. Je li to zrobimy, stracimy ca y tydzie . Przez d ugie chwile stali jeszcze w milczeniu, zastanawiaj c si , a w ko cu Homer Dees powiedzia : – Bierzmy si do tego. Zacz li schodzi , odkrywaj c cie prowadz bezpo rednio w kierunku rodka doliny i ja owego pasma. Szli szybko. Dees prowadzi , za nim sz a O ywcza, Morgan, Walker i na ko cu Pe Eli. Wyszli ze s ca w cie i powietrze si och odzi o. Dolina wysz a im na spotkanie, a po chwili zamkn a si wokó nich. Potem szlak wzniós si na zbocze i znale li si pomi dzy gin cymi drzewami. Morgan przez jaki czas przygl da si martwym szkieletom, czerniej cej korze, wi dn cym li ciom i p kom, je li jeszcze jakie by y, i instynktownie si odwróci , aby spojrze na Walkera. Blada, ci gni ta twarz Mrocznego Stryja unios a si i surowe spojrzenie napotka o jego wzrok. Obaj my leli o tym samym. Spikes chorowa y w ten sam sposób jak reszta kraju. Cieniowce tu tak e rozpocz y swoje dzie o. Przeci li pasmo s onecznego wiat a s cz cego si pomi dzy szczytami i zanurzyli si w kotlin . Panowa tu nienaturalny spokój. Cisza wzmacnia a jeszcze d wi k ich kroków. Morgan wzmóg czujno , wspominaj c spotkanie z cieniowcami w czasie podró y z Ohmsfordami do Culhaven. W szy w powietrzu za zgni ym odorem ostrzegaj cym o ich obecno ci i wyt s uch, aby uchwyci nawet najmniejszy szelest. Dees zdecydowanie ruszy naprzód za b yskiem srebra w d ugich w osach O ywczej. adne z nich si nie zawaha o. Mimo to byli spi ci. Morgan to czu . Wyszli z kotliny z powrotem na otwarte zbocze. Przez chwil byli wysoko ponad drzewami i Morgan zobaczy dolin w ca ej okaza ci. Byli teraz dalej ni w po owie drogi, zbli aj c si do w skiego uj cia lejka, gdzie góry rozst powa y si i drzewa by y rzadsze. Czujno Morgana zmala a i zacz my le o domu i górzystej krainie, w której dorasta . Zda sobie spraw , e t skni za ojczystymi górami o wiele bardziej, ni si spodziewa . Co innego by o stwierdzi , e jego kraj ju do niego nie nale y, bo okupuje
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
go federacja, a co innego uwierzy w to. Podobnie jak Par Ohmsford, nadziej , e pewnego dnia wszystko si odmieni. Szlak wiód znowu w dó i pojawi a si nast pna kotlina, zaro ni ta krzewami, które wype nia y miejsca po obumar ych drzewach. Weszli w ni , odsuwaj c z drogi je yny i krzewy i przedzieraj c si na otwart przestrze . Kotlin pokrywa a gruba warstwa cienia, poniewa wiat o zacz o przesuwa si na zachód. Lasy przed nimi tworzy y cian mrocznej ciszy. Weszli w nie na polan po rodku kotliny, kiedy O ywcza nagle zwolni a. – Stójcie – powiedzia a. Zatrzymali si natychmiast, spogl daj c najpierw na ni , a potem na zaro la wokó . Co si porusza o. Z mroku zacz y si wy ania postacie. By o ich setki – ma e, kr pe stworzenia z ow osionymi, zdeformowanymi ko czynami i wychud ymi twarzami. Wygl dali, jakby wyro li wprost z krzewów, jakby byli krzewami i tylko krótkie spodnie i bro pozwala y ich od krzewów odró ni . Bro mieli straszliw – krótkie w ócznie i bumerangi z ostrzem. Stworzenia zbli y si gro nie, kiedy podeszli. – Urdas – powiedzia cicho Horner Dees. – Nie rusza si . Nikt nie drgn , nawet Pe Eli, który skuli si podobnie jak stwory, które mu zagra y. – Kim s ? – zapyta Morgan, równocze nie zerkaj c opieku czo na O ywcz . – To gnomy – odpowiedzia Dees. – Z domieszk krwi trolli. Nikt nie wie, jaka to dok adnie mieszanka. Nie znajdziesz ich nigdzie na po udnie od Charnal. To Nordlandczycy, podobnie jak trolle. yj w plemionach, jak gnomy. Bardzo niebezpieczne. Urdas otaczali ich teraz ze wszystkich stron, blokuj c wszystkie drogi ucieczki. Mieli pot nie umi nione cia a z krótkimi, mocnymi nogami i d ugimi ramionami, a ich twarze by y t pe i pozbawione wyrazu. Morgan próbowa wyczyta z ich tych oczu, co my , ale nie zdo . Potem zauwa , e wszystkie patrz na O ywcz . – Co robimy? – zapyta Homera niespokojnym szeptem. Dees pokr ci g ow . Urdas podeszli na kilkana cie stóp do kompanii i zatrzymali si . Nie atakowali; nie odzywali si . Po prostu stali, obserwuj c O ywcz i czekaj c. Na co czekaj ? – pyta si w duchu Morgan. Niemal w tej samej chwili krzewy rozchyli y si i ich oczom ukaza si z otow osy czyzna. Natychmiast Urdas opadli na jedno kolano i pochylili g owy. Z otow osy cz owiek spojrza na obl on pi tk i u miechn si .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nadszed król – powiedzia pogodnie. – Sto lat dla króla.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XIV – Czy zechcieliby cie od bro ? – zawo pogodnie m czyzna. – Po prostu po cie j na ziemi przed sob . Nie martwcie si . Za chwil b dziecie j mogli podnie . – Za piewa : Mc, co z serca ofiarowane, nie przepadnie. Powróci do ciebie Mi innych.
ci i zaufaniem
Pi cioro ludzi z Rampling Steep wytrzeszczy o na niego oczy. – Prosz – powiedzia . – To nam wiele u atwi, je li pos uchacie. Dees zerkn na pozosta ych, wzruszy ramionami i zrobi , co mu kazano. Walker i O ywcza nie nosili broni. Morgan zawaha si . Pe Eli ani drgn . – To jedynie w celu okazania waszej przyja ni – ci gn zach caj co m czyzna. – Je li nie od ycie broni, moi poddani nie pozwol mi si zbli . B musia krzycze do was z tego miejsca. – Ponownie za piewa : Czy wysoko, czy nisko, gdziekolwiek pójdziemy, B
musia krzycze do was.
Morgan pos ucha , widz c ostre spojrzenie Deesa. Trudno powiedzie , co zrobi by Pe Eli, gdyby O ywcza nie odwróci a si do niego i nie wyszepta a, aby zrobi , co mu kazano. Pe Eli zawaha si , nawet kiedy ju odpi miecz. Wygl d jego surowej twarzy mówi sam za siebie. Morgan móg si za , e pomimo i odda miecz, Pe Eli ukrywa gdzie jeszcze jak bro . – O wiele lepiej – oznajmi nieznajomy. – Teraz krok do ty u. Do mnie! – skin oni i Urdas poderwali si na nogi. Obcy by redniego wzrostu. Mia szybkie, energiczne ruchy i przystojn , g adko wygolon twarz okolon d ugimi, jasnymi w osami. Jego b kitne oczy b yszcza y. Skin na Urdas, a potem na bro le na ziemi. Dziwaczne stworzenia zamrucza y co zgodnie i zacz y kiwa g owami. Za piewa ponownie krótki urywek, który Urdas zdawali si rozpoznawa . G os mia d wi czny i pe ny, a jego twarz promienia a. Kiedy sko czy , kr g rozdzieli si , pozwalaj c mu przej . Podszed prosto do O ywczej, sk oni si nisko, uj jej d i uca owa j . – Pani – rzek .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pi ciu podró nych przesz o pola i strumienie dzikie Estlandii knieje. Przemierzyli Charnalu pasmo Aby doj do Nordlandii. Tra la la, co za pi kny dzie . Pi ciu podró nych przyby o z daleka I wkroczyli do kraju Urdas. Nie zwa ali na niebezpiecze stwa Spikes, Aby spotka króla Carismana. Tra la la, co za pi kny dzie . Ponownie sk oni si przed O ywcz . – Oto moje imi , pani. Carisman. A jak brzmi twoje? ywcza przedstawi a si i wyjawi a imiona swoich towarzyszy, jakby by o jej oboj tne, e je pozna. – Naprawd jeste królem? Carisman u miechn si promiennie. – O tak, pani. Jestem królem Urdas, panem tych wszystkich, których tu widzia i wielu, wielu wi cej. Szczerze mówi c, nie prosi em si o t robot . Zosta a mi narzucona, jak to si mówi. Ale teraz chod my. Na opowie ci b dzie pó niej do czasu. Podnie cie swoj bro , ostro nie, rzecz jasna. Nie wolno nam denerwowa moich poddanych. Bardzo si o mnie troszcz . Zaprowadz was do mego pa acu, porozmawiamy, napijemy si wina i zjemy troch egzotycznych owoców i ryb. Chod cie, chod cie. To b dzie królewska uczta! Dees próbowa co powiedzie , ale Carisman ruszy p dem niczym piórko porwane wiatrem, ta cz c, piewaj c jak now piosenk i kiwaj c, aby pod yli za nim. Tropiciel, Morgan i Pe Eli pozbierali swoj bro i ruszyli za nim. Ze wszystkich stron otaczali ich Urdas, nie naciskaj c wprawdzie, ale trzymaj c si niepokoj co blisko. Dziwne stworki nie mówi y, tylko gestykulowa y mi dzy sob , wodz c ciekawskim i czujnym wzrokiem od Carismana do podró nych. Morgan odpowiedzia stoj cym najbli ej spojrzeniem i próbowa si u miechn . Nie odwzajemnili u miechu. Ca a gromada zesz a ze szczytu do poro ni tej lasami doliny, na zachód od pasma gór, gdzie mrok by najg bszy. W ski szlak wi si pomi dzy drzewami, a procesja ludzi pod a nim karnie jeden za drugim. Prowadzi Carisman, nie przestaj c piewa . Morgan spotyka swego czasu dziwaków, ale Carisman by z nich najbardziej osobliwy. Nie móg wyj ze zdumienia, dlaczego ktokolwiek, nawet Urdas, mia by uczyni tego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
typa swoim królem. Kiedy Dees zwolni kroku i zrówna si z Morganem, ch opak zapyta go o to. – Jak ju mówi em – odrzek stary tropiciel – to plemienny ludek. Przes dny, jak wi kszo gnomów. Wierz w duchy, widma i inne takie bzdury. – Ale Carisman? – zapyta Morgan. Dees potrz sn g ow . – Przyznaj , e tego nie rozumiem. Zazwyczaj Urdas nie chc mie do czynienia z obcymi. Ten wygl da na g upka i zachowuje si jak dziecko, ale najwidoczniej znalaz jaki sposób, aby zyska ich szacunek. Nigdy o nim nie s ysza em. I my , e nikt nie ysza . Morgan zerkn ponad g owami Urdas na pl saj cego Carismana. – Wydaje si nieszkodliwy. Dees parskn . – Pewnie jest. Tak czy inaczej, to nie o niego musisz si martwi . Posuwali si na zachód, w kierunku ciany gór. wiat o dnia gas o teraz szybko, a zmierzch osnuwa ca le krain . Morgan i Dees dalej rozmawiali, ale pozosta a trójka nie dzieli a si swymi my lami. Walker i Pe Eli wygl dali jak wychud e cienie. O ywcza by a potokiem s ca. Urdas kr cili si wokó nich, pojawiaj c si i znikaj c w g stych zaro lach, wlek c si przed nimi, za nimi i po bokach. S owa Carismana sugerowa y, e s go mi, ale Morgan nie móg si oprze wra eniu, e tak naprawd s wi niami. Po jakiej mili szlak sko czy si polan , na której sta a osada Urdas. Palisada chroni a wiosk przed naje cami: a teraz jej bramy otwarto, aby wpu ci my liwych i tych, których prowadzili. W rodku czeka o morze kobiet, dzieci i starców. Wytrzeszczali oczy w wychud ych twarzach, a ich g osy stanowi y niski, ledwo uchwytny dla ucha szum. Wioska sk ada a si ze skupiska ma ych chat i zadaszonych budek otaczaj cych dom zbudowany z rze bionych bali, pokryty gontem. Wewn trz palisady ros y drzewa, dostarczaj c wiosce cienia oraz materia u na krokwie i belki. Wokó znajdowa y si studnie i w dzarnie mi sa. Wygl da o na to, e Urdas posiadaj przynajmniej elementarne umiej tno ci. Pi tk z Rampling Steep poprowadzono do g ównego budynku, na platform , na której ustawiono prymitywnie ociosane krzes o przybrane girlandami wie ych kwiatów. Carisman usadowi si na nim ceremonialnie i skin na go ci, aby zaj li miejsca na matach obok niego. Morgan i reszta zrobili, co im kazano, czujnie obserwuj c licznie przyby ych Urdas, którzy równie zajmowali miejsca na pod odze platformy. Kiedy wszyscy usiedli, Carisman wsta i za piewa raz jeszcze, tym razem w j zyku, którego Morgan nie potrafi zidentyfikowa . Kiedy sko czy , grupka kobiet Urdas zacz a wnosi tace z jedzeniem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Carisman usiad . – Musz piewa , aby cokolwiek zrobili – wyzna . – To czasem takie nudne. – Co tutaj robisz? – zapyta bez ogródek Horner Dees. – Sk d pochodzisz? – Ach – westchn Carisman. I oczywi cie za piewa : By sobie m ody piewak z Rampling Który czu , e czas rozwin skrzyd a. Zdecydowa si ruszy Na pó noc, do Spikes, Do Urdas, którzy obrali go królem! – Obawiam si , e to niezbyt oryginalne. – Skrzywi si . – Pozwólcie, e spróbuj jeszcze raz. Chod cie tutaj, moi panowie i panie, bli ej podejd cie, tu wiaty do odkrycia, których ludzkie oko nie ujrza o. Dalekie kra ce wiata i ciekawi ludzie, Cuda i dziwy, które zobaczycie, I milion przygód, których do wiadczycie. Chod cie tutaj, moi panowie i panie, bli ej podejd cie, piewak piewa musi, aby nad ziemi si unie . Szuka pie ni prawd g osz cych. Odnajduje ukryte znaczenia, Aby znale przyczyn swojego istnienia. Chod cie bli ej, moi panowie i panie, bli ej podejd cie, A ycie odnajdziecie w rzek i niebios b kicie. W górach dalekich i kniejach, W stworzeniach figlarnych i swawolnych I o me pie ni b agaj cych. – Zdecydowanie lepiej, nie s dzicie? – przenosi b kitne spojrzenie od jednej do drugiej twarzy, z niepokojem oczekuj c ich aprobaty. – Jeste wi c piewakiem? – burkn Dees. – Z Rampling Steep? – No có , je li mowa o Rampling Steep. By em tam dzie czy dwa, jakie par lat temu. – Carisman wygl da na zak opotanego. – Rym mi pasowa , wi c go wykorzysta em. – Rozja ni si . – Ale piewakiem, tak. Ca e ycie. Mam dar pie ni
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i do
rozumu, aby zrobi z niego u ytek. Mam talent. – Ale dlaczego tu jeste , Carismanie? – nie ust powa a O ywcza. Carisman zmiesza si . – Pani, przypadek przywiód mnie w to miejsce, tak jak i was. Przemierzy em wi ksz cz czterech krain, poszukuj c pie ni, które doda yby skrzyde mojej muzyce. Jest we mnie niepokój, który nie pozwala mi zatrzyma si na d ugo w jednym miejscu. Mia em ju ku temu okazje, a nawet damy, które chcia y mnie zatrzyma , chocia adna nie by a tak pi kna jak ty. Ale wci w drowa em. Najpierw na zachód, potem na wschód, a w ko cu na pó noc. Przechodzi em przez Rampling Steep i zacz em si zastanawia , co le y poza nim. W ko cu wyruszy em przez góry, aby si o tym przekona . – I prze ? – zapyta z niedowierzaniem Horner Dees. – Ledwo. Mam wyczucie rzeczy dzi ki mojej muzyce, jak s dz . By em dobrze zaopatrzony, bo podró owa em ju kiedy po surowych krainach. Odnajdowa em drog , uchaj c swego serca. Mia em szcz cie, trafi em na sprzyjaj pogod . Kiedy w ko cu przeszed em góry, przyznaj , wyczerpany i bliski g odowej mierci, znale li mnie Urdas. Nie wiedz c, co robi , za piewa em im. Moja muzyka tak ich oczarowa a, e uczynili mnie swym królem. – Oczarowa y ich limeryki i kulawe rymy? – Dees nie móg si wyzby sceptycyzmu. – Masz tupet, Carismanie. Carisman u miechn si po ch opi cemu. – Och, wcale nie twierdz , e jestem lepszy od innych. Niewa ne jak wysoki i dumny jest tron To, co na nim siedzi, jest zawsze takie samo. Nagle zmieni temat. – Jedzmy. Musicie by bardzo g odni po podró y. Nie zabraknie wam niczego. I powiedzcie mi, co was tu sprowadza. Nikt z Sudlandii nigdy nie dotar tak daleko na pó noc. Nawet traperzy. Nigdy nie widzia em nikogo poza trollami i gnomami. Co was sprowadza? ywcza powiedzia a mu, e wyruszyli na wypraw w poszukiwaniu talizmanu. By o to wi cej, ni ujawni by Morgan, ale wydawa o si , i dla Carismana znaczy niewiele. Nawet nie zapyta , co to za talizman, ani dlaczego go potrzebuj . Chcia tylko wiedzie , czy O ywcza mo e nauczy go nowych piosenek. Carisman mia bystry, ywy umys , ale zainteresowania ograniczone. By niczym dziecko – ciekawski, roztargniony
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i ci gle zdziwiony. Zdawa si naprawd potrzebowa akceptacji. O ywcza by a najbardziej wra liwa, na niej wi c skupi ca uwag , a pozosta ych w cza do rozmowy tylko chwilami. Morgan jad i przys uchiwa si bez zainteresowania. Zauwa , e Walker w ogóle nie s ucha , tylko przygl da si Urdas siedz cym pod platform . Morgan te zacz ich obserwowa . Po pewnym czasie dostrzeg , e siedz wyra nie podzieleni na grupy i e pierwsza grupa sk ada si ze starych i m odych m czyzn, którym ca a reszta k ania si z szacunkiem. Wodzowie, pomy la natychmiast Morgan. Rozmawiali z przej ciem pomi dzy sob , ca y czas zerkaj c na szóstk siedz na podwy szeniu, ale poza tym nie zwracali na nich uwagi. Co zosta o postanowione bez Carismana. Morgan zaczyna si coraz bardziej denerwowa . Sko czono posi ek i odniesiono puste talerze. W ród Urdas rozleg y si natarczywe oklaski i Carisman z westchnieniem podniós si z krzes a. Za piewa ponownie, ale tym razem jego pie by a inna. Zawi a i dopracowana. By a doskona ym utworem muzycznym, pe nym niuansów i subtelno ci, które górowa y nad melodi . G os Carismana wype ni dom, wznosz c si i odsuwaj c wszystko, co oddziela o pie od rozs dku, si gaj c w g b cia a, aby przytuli i uko ysa serca. Morgan by zdumiony. Nigdy jeszcze nie by tak poruszony – nawet muzyk pie ni. Par Ohmsford potrafi w pie ni uwi zi uczucia i sens dziejów, ale Carisman potrafi uwi zi dusz . Kiedy piewak sko czy , nasta a ca kowita cisza. Powoli usiad z powrotem, przez chwil zatopiony we w asnym wn trzu, wci pogr ony w s owach swej pie ni. Potem Urdas zacz li uderza d mi w kolana na znak aprobaty. – To by o pi kne, Carismanie – powiedzia a O ywcza. – Dzi kuj , pani – odrzek , znowu onie mielony. – Jak widzicie, mam talent nie tylko do limeryków. Srebrnow osa dziewczyna spojrza a nagle na Walkera. – Czy nie uwa asz, e to by o pi kne, Walkerze? Blada twarz pochyli a si w zamy leniu. – Zastanawiam si , dlaczego kto posiadaj cy takie zdolno ci postanowi dzieli je z tak niewielk liczb s uchaczy. – Ciemne oczy spojrza y na Carismana. piewak wierci si niespokojnie. – No có . – S owa nagle uwi y mu w gardle. – Zw aszcza je li, jak twierdzisz, tkwi w tobie niepokój, nie pozwalaj cy pozosta ci w jednym miejscu. A mimo to zosta po ród Urdas. Carisman spogl da na swoje d onie. – Oni nie pozwalaj ci odej , prawda? – stwierdzi cicho Walker. Carisman wygl da , jakby chcia si zapa pod ziemi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Tak – przyzna niech tnie. – Mimo e jestem królem, pozostaj wi niem. Wolno mi by królem dopóty, dopóki piewam moje pie ni. Urdas trzymaj mnie, poniewa wierz , e jest w nich magia. – I jest – mrukn a O ywcza tak cicho, e tylko siedz cy obok niej Morgan us ysza . – A co z nami? – zapyta ostro Dees, unosz c si gro nie. – My te jeste my wi niami? Przyprowadzi nas tutaj jako go ci czy wi niów, królu Carismanie? Czy masz co do powiedzenia w tej sprawie? – Och, nie! – zawo piewak, najwyra niej roztargniony. – To znaczy tak. I nie, nie jeste cie wi niami. Musz tylko porozmawia z rad , tymi lud mi zebranymi na dole. – Wskaza na grup , któr wcze niej obserwowali Morgan i Walker. Potem zawaha si , widz c czarn chmur na twarzy Pe Ella, i szybko zerwa si na nogi. – Natychmiast z nimi porozmawiam. Je li b dzie trzeba, za piewam. Specjaln pie . Nie zostaniecie tutaj d ej, ni by cie chcieli. Obiecuj . Pani, uwierz mi, prosz . Przyjaciele. Zbieg z podwy szenia i ukl przy cz onkach rady Urdas, mówi c co do nich z przej ciem. Pi tka czekaj ca na decyzj , czy s wi niami, czy go mi, spojrza a po sobie. – Nie s dz , eby móg nam pomóc – mrukn Homer Dees. Pe Eli pochyli si nieznacznie do przodu. – Je li przy mu nó do gard a, szybko nas uwolni . – Albo na miejscu zabij – sykn w odpowiedzi Horner Dees. Mierzyli si wzrokiem. – Dajcie mu szans – powiedzia Walker Boh, spogl daj c spokojnie na zgromadzenie. Z jego twarzy nie da o si nic wyczyta . – Tak – zgodzi a si cicho O ywcza. – Cierpliwo ci. Siedzieli w milczeniu, dopóki nie wróci Carisman. Wst pi z powrotem na podwy szenie i stan naprzeciwko nich. Jego twarz powiedzia a im wszystko. – Ja... Musz prosi , eby cie zostali na noc – powiedzia , z trudem dobywaj c owa, bardzo niespokojny. – Rada pragnie... przedyskutowa jeszcze t spraw . To tylko formalno , rozumiecie. Prosz tylko o troch czasu... Przerwa niepewnie i odsun si jak najdalej od Pe Ella. Morgan wstrzyma oddech. Nie s dzi , eby dziel ca tych dwóch odleg stanowi a dla Carismana jak ochron . Zastanawia si , niemal zafascynowany, co zrobi Pe Eli, co mo e zrobi przeciwko tak wielu. Tym razem nie dane mu by o si tego dowiedzie . O ywcza u miechn a si do Carismana pocieszaj co. – Zaczekamy – powiedzia a.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zaprowadzono ich do jednej z wi kszych chat i dano koce i maty do spania. Drzwi zamkn y si za nimi, ale nie na zasuw . Morgan pomy la , e to i tak nie ma znaczenia. Chata sta a w samym rodku wioski, a ta otoczona by a palisad i pe na Urdas. Zada sobie trud wypytania Deesa o te dziwne stworzenia podczas obiadu. Dees powiedzia mu, e s plemieniem my liwych. Bro , któr nosili, przeznaczona by a do powalania nawet najszybszej zwierzyny. Dwuno ni intruzi, stwierdzi , nie stawiaj a takich wymaga . Pe Eli sta , wygl daj c przez szczeliny w glinianych cianach chaty. – Nie pozwol nam odej – powiedzia . Nikt si nie odezwa . – Niewa ne, co mówi ten król-zabawka. Spróbuj nas zatrzyma . Lepiej ucieknijmy dzi w nocy. Dees usiad , opieraj c si ci ko o cian . – Mówisz, jakby by a taka mo liwo . Pe Eli odwróci si . – Potrafi odej , kiedy zechc . adne wi zienie mnie nie powstrzyma. Powiedzia to tak stanowczo, e wszyscy, z wyj tkiem O ywczej, tylko popatrzyli na niego. O ywcza patrzy a gdzie w przestrze . – W jego pie ni jest magia – powiedzia a. Morgan przypomnia sobie, e wcze niej ju co takiego mówi a. – Prawdziwa magia? – zapyta . – Na tyle, eby nazwa j magi . Nie pojmuj jej ród a. Nie jestem nawet pewna, co umie. Niemniej jednak jest to forma magii. On jest czym wi cej ni tylko zwyk ym piewakiem. – Tak – zgodzi si Pe Eli. – Jest durniem. – O tobie te mo emy tak pomy le , je li nie przestaniesz twierdzi , e mo emy st d wyj – warkn Horner Dees. Pe Eli odwróci si do niego. Na jego twarzy malowa a si taka w ciek , e Dees zerwa si na nogi szybciej, ni Morgan si po nim spodziewa . Walker Boh, ciemna sylwetka w drugim ko cu chaty, odwróci si powoli. Pe Eli zdawa si rozwa swoje mo liwo ci, a potem sztywnym krokiem podszed do miejsca, w którym O ywcza spogl da a na niego zza pleców Morgana. To wszystko, co góral móg zrobi , aby dotrzyma pola. Ponure spojrzenie Pe Ella odprawi o go, niczym natr ta, i spocz o na ywczej. – Czy naprawd s nam do czego potrzebni? – wyszepta , a Jego g os by w ciek ym sykiem. – Poszed em, bo mnie prosi . Równie dobrze mog em zdecydowa inaczej. – Wiem o tym – powiedzia a. – Wiesz, kim jestem. – Jego ko cista twarz pochyla a si nad ni niczym jastrz b. W szczup ym ciele napi te by y wszystkie mi nie. – Wiesz, e mam magi , której
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
potrzebujesz. Mam ca magi , której potrzebujesz. Sko czmy z nimi. Pójdziemy sami. Pokój wokó niego wydawa obraca si w kamie , a pozostali zastygli w pomniki, które mog y jedynie obserwowa , ale nie dzia . Morgana przesun a si o u amek cala w kierunku Miecza, a potem zamar a. Wiedzia , e nigdy nie b dzie do szybki. Pe Eli zabije go, zanim zd y wyci gn bro . ywcza nie wygl da a na przestraszon . – Nie czas jeszcze na nas, Pe Ellu – wyszepta a, a jej g os uspokaja i koi . Poszuka a spojrzeniem jego oczu. – Musisz poczeka , a nadejdzie. Morgan nie rozumia , o czym mówi, i pewny by , e Pe Eli równie . W ska twarz zmarszczy a si i zamruga y surowe oczy. Zdawa o si , e podejmuje jak decyzj . – Tylko mój ojciec ma dar widzenia przysz ci – powiedzia a mi kko O ywcza. – Wiedzia , e b potrzebowa a was wszystkich, kiedy odnajdziemy Uhl Belka. A wi c tak b dzie, nawet je li pragn by czego innego, Pe Ellu. Nawet wtedy. Pe Eli powoli pokr ci g ow . – Nie, dziewczyno. Mylisz si . B dzie tak, jak zechc . Zawsze tak jest. – Przygl da jej si przez chwil , a potem wzruszy ramionami. – A zreszt , co za ró nica? Jeszcze jeden dzie , jeden tydzie i samo si oka e. Zatrzymaj ich sobie, je li chcesz. Przynajmniej na razie. – Odwróci si i odszed , po czym usiad w ciemnym k cie. Pozostali patrzyli na niego w milczeniu. Nadesz a noc i wioska Urdas ucich a, kiedy jej mieszka cy pogr yli si we nie. Pi tka mia ków st oczy a si w swym mrocznym schronieniu, ka dy pogr ony we asnych rozmy laniach. Horner Dees spa . Walker Boh by bezkszta tnym, nieruchomym tobo kiem w mroku. Morgan Leah siedzia przy O ywczej. adne z nich si nie odzywa o; siedzieli, zamykaj c oczy przed bladym wiat em gwiazd i ksi yca, przenikaj cym z zewn trz. Pe Eli patrzy na nich i w duchu przeklina okoliczno ci i w asn g upot . Zastanawia si ponuro, co si z nim dzieje. Tak straci panowanie nad sob , ujawni si , niemal zaprzepa ci szans na wykonanie swego postanowienia. Zawsze nad sob panowa . Zawsze! Ale nie tym razem, nie kiedy podda si frustracji i niecierpliwo ci, gro c dziewczynie i wszystkim jej cennym podopiecznym, jak uczniak. Teraz by spokojny, zdolny zanalizowa swoje zachowanie, oceni swoje emocje i b dy. By o ich wiele. I to dziewczyna by a za nie odpowiedzialna. Wiedzia , e za ka dym razem obraca a wniwecz jego plany. By a zmor jego ycia, przyci ga a go i denerwowa a jednocze nie. By a tworem pi kna, ycia i magii, którego nie pojmie, dopóki go nie zabije. T sknota, aby to uczyni , ros a w nim z ka chwil i coraz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
trudniej by o j opanowa . Wiedzia jednak, e musi, je li pragnie zdoby Czarny Kamie Elfów. Nie wiedzia tylko, jak do tego czasu zmaga si ze swoj obsesj . Doprowadza a go do sza u, rozpala a i pozostawia a zam t w jego sercu. Wszystko, co wydawa o si oczywiste i proste, przy niej okazywa o si zupe odwrotno ci . Upiera a si , aby towarzyszyli jej ci g upcy: jednor ki, góral i stary tropiciel. Do licha! Bezu yteczni durnie! Jak d ugo jeszcze b dzie musia ich znosi ? Czu , e znowu narasta w nim gniew, i szybko go zdusi . Cierpliwo ci. To jej s owa, nie jego, ale lepiej, eby si do nich zastosowa . Nas uchiwa odg osów Urdas na zewn trz. Stra nicy, ponad tuzin, przykucn li w ciemno ciach obok chaty. Nie widzia ich, ale czu ich obecno . Instynkt mówi mu, e tam s . Mimo to nie by o ladu piewaka. Zreszt , co za ró nica. Urdas nie siedzieli tu, aby ich uwolni . Tak wiele przeszkód! Twarde spojrzenie utkwi o na chwil w Homerze Deesie. Ten stary. Najgorszy ze wszystkich, najtrudniejszy do rozgryzienia. By o w nim co ... Znowu si pohamowa . Cierpliwo ci. Poczekaj. Wydarzenia z pewno ci nie przestan zmusza go do czego innego, ale musi je przezwyci . Nie mo e straci panowania nad sob . Tyle e tutaj by o to bardzo trudne. To nie jego kraj, nie jego ludzie, nieznajome otoczenie i zachowania. Z dala od ludzi i zwyczajów, na których zawsze móg polega , zanim si tutaj zab ka . Wspina si na urwisko, którego nie zna , a cie ka by a zdradliwa. By mo e tym razem panowanie nad sob równie oka e si niemo liwe. Niespokojnie potrz sn g ow . My li nie pozwala y si odp dzi . By o ju po pó nocy, kiedy ponownie pojawi si Carisman. O ywcza obudzi a Morgana, dotykaj c d oni jego policzka. Wsta i zobaczy , e pozostali ju to uczynili. Otwarto drzwi i piewak w lizn si do rodka. – Nie picie. To dobrze. – Natychmiast podszed do O ywczej, boj c si mówi , niepewny w ich obecno ci, niczym ch opiec zmuszony wyzna co , co wola by zachowa w tajemnicy. -Co postanowi a rada, Carismanie? – ponagli a go agodnie O ywcza, bior c za rami i odwracaj c go twarz do siebie. piewak pokr ci g ow . – Pani, obawiam si , e co dobrego i z ego. – Spojrza na pozosta ych. – Wszyscy mo ecie i , dok d zechcecie. – Odwróci si do O ywczej. – Z wyj tkiem ciebie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan przypomnia sobie natychmiast, w jaki sposób Urdas patrzyli na O ywcz i ich fascynacj . – Dlaczego? – rzuci gor czkowo. – Dlaczego jej tak e nie uwolni ? Carisman prze kn lin . – Moi poddani uznali, e jest pi kna. My , e by mo e jest magiczna, tak jak ja. Oni... ycz sobie, aby mnie po lubi a. – A to dopiero bzdura! – warkn Horner Dees, a jego ow osiona twarz wykrzywi a si w niedowierzaniu. Morgan chwyci piewaka za przód tuniki. – Widzia em, jak na ni patrzy , piewaku! To twój pomys ! – Nie, nie. Przysi gam, eni ! – krzycza tamten ze strachem, a na jego adnej twarzy pojawi si grymas przera enia. – Nigdy bym nie zrobi czego takiego! Urdas... – Urdas nie obchodzi oby... – Pu go, Morganie – odezwa a si O ywcza, przerywaj c cichym, spokojnym osem. Morgan zwolni uchwyt i cofn si natychmiast. – On mówi prawd – powiedzia a. – To nie jego pomys . Pe Eli wysun si naprzód jak ostrze no a. – Niewa ne, czyj to pomys . – Nie odrywa wzroku od Carismana. – Ona idzie z nami. Twarz Carismana zblad a, a oczy biega y niespokojnie od jednej zdecydowanej twarzy do drugiej. – Nie puszcz jej – wyszepta , opuszczaj c wzrok. – I je li tu zostanie, sko czy jak ja. Dawno temu, w zamierzch ych czasach, by a sobie dziewica bez skazy. Przemierza a pola i le ne doliny, A ca y wiat by jej schronieniem. Pot ny Pan upodoba j sobie i za da jej r ki. Kiedy odmówi a, porwa j z domu I zamkn w swoich lochach. Usycha a z t sknoty za tym, co utraci a. Obiecywa a wszystko, co posiada, Aby zwróci jej wolno .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Czarodziejski chochlik us ysza jej b aganie i szybko wy ama drzwi. Uwolni j , nie tak, jak prosi a, Ale uczyni j swoj w asno ci . Mora : Je li gotów jeste wszystko ofiarowa , Przygotuj si , e nie dostaniesz nic. Horner Dees wyrzuci w gór r ce. – Co próbujesz nam powiedzie , Carismanie? – warkn . – e wasze decyzje cz sto obracaj si przeciwko wam. e pragn c wszystkiego, czasami wszystko tracicie – odpowiedzia Walker Boh. – Carisman my la , e zostaj c królem, odnajdzie wolno , a zamiast niej znalaz jedynie kajdany. – W nie – wyszepta piewak, a jego doskonale rze bione rysy naznaczy smutek. – Nie nale do tego miejsca, tak samo jak O ywcza. Je li zabierzecie j ze sob , musicie zabra równie mnie! – Nie! – krzykn natychmiast Pe Eli. – Pani – b aga piewak. – Prosz . Jestem tu od pi ciu lat, a nie tylko troch , jak twierdzi em. Jestem uwi ziony tak samo jak dziewica w mojej pie ni. Je li nie zabierzecie mnie ze sob , pozostan w niewoli a do mierci! ywcza pokr ci a g ow . – Tam, dok d idziemy, jest niebezpiecznie, Carismanie. O wiele bardziej ni tutaj. Nikt nie b dzie ci pilnowa . os Carismana dr . – Nic nie szkodzi! Chc by wolny! – Nie! – powtórzy Pe Eli, kr c wokó niego jak kot. – Pomy l, dziewczyno! Jeszcze jeden g upiec i ci ar? A mo e zbierzemy ca armi takich, co? Psiakrew! Morgan Leah mia do nazywania go g upcem i ju mia o tym powiedzie , kiedy Walker Boh chwyci go mocno za rami i pokr ci g ow . Morgan zmarszczy gniewnie brwi, ale ust pi . – Co wiesz o tej krainie, Carismanie? – zapyta nagle Horner Dees, napieraj c na piewaka zwalistym cia em. – By tam kiedy ? Carisman pokr ci g ow . – Nie. Niewa ne, co tam jest. Wa ne, e to daleko st d. – Spojrza ukradkiem. – Poza tym musicie mnie zabra . Nie wydostaniecie si st d, je li nie poka wam któr dy. To ich zatrzyma o. Wszyscy si odwrócili. – Co masz na my li? – zapyta ostro nie Dees. – To, e beze mnie zginiecie dziesi razy, zanim st d wyjdziecie – powiedzia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
piewak. Pa ki i kamienie po ami wam ko ci, Je li wcze niej nie roznios was w ócznie. Wsz dzie czaj si pu apki i sid a, A tylko ja mog was ostrzec. Pa ram pam pam pa ra ram. Pe Eli chwyci go za gard o tak szybko, e nikt nie zd mu przeszkodzi . – Powiesz nam wszystko, co wiesz, zanim z tob sko cz , albo po ujesz – zagrozi z furi . Ale Carisman zachowa spokój, nawet przyci ni ty do ciany, z surowymi oczami o cal od jego twarzy. – Nigdy – wysapa . – Dopóki... nie zgodzicie... si mnie zabra . Z jego twarzy znikn y wszystkie kolory, kiedy d Pe Ella zacisn a si . Morgan i Horner Dees zerkn li na siebie niepewnie, a potem na O ywcz , wahaj c si wbrew sobie. To Walker Boh wkroczy do akcji. Stan za Pe Ellem i dotkn go w sposób, którego nie widzieli. Chudy m czyzna rzuci si w ty , a jego twarz zastyg a w zdumieniu. Walker omin go szybko, wyci gn rami po Carismana i odci gn go na bok. Pe Eli odwróci si b yskawicznie z zimn w ciek ci w oczach. Morgan by pewny, e rzuci si na Walkera i nic dobrego z tego nie wyniknie. Ale Pe Eli go zaskoczy . Zamiast uderzy , po prostu patrzy na Walkera przez chwil , po czym odwróci si . Jego twarz zmieni a si nagle w mask bez wyrazu. – Carismanie – przemówi a O ywcza, odwracaj c ich uwag . – Czy wiesz, jak st d wyj ? – Tak, pani. – Carisman skin g ow , prze ykaj c lin . – Poka esz nam drog ? – Tak, je li zgodzicie si zabra mnie ze sob . – Targowa si , ale wydawa si pewny swego. – Mo e wystarczy, je li pomo emy ci uciec z wioski? – Nie, pani. Zgubi si i sprowadz mnie z powrotem. Musz i , dok dkolwiek pójdziecie, jak najdalej st d. Mo e – stwierdzi pogodnie – oka e si , e mog si wam na co przyda . Kiedy winie zaczn lata , pomy la bez lito ci Morgan. O ywcza wydawa a si niezdecydowana, co by o u niej dziwne. Spojrza a pytaj co na Homera Deesa. – Ma racj , e Urdas sprowadz go z powrotem – zgodzi si stary tropiciel. – Nas te , je li nie oka emy si do szybcy. Albo do m drzy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan dojrza , jak Pe Eli i Walker Boh spogl daj na siebie z przeciwleg ych k tów chaty, niczym srogie, mroczne widma przyby e z odleg ych wiatów, a w ich cichych spojrzeniach zobaczy ostrze enie. Który z nich dwóch prze yje walk ? I jak przetrwa kompania, skoro stali przeciwko sobie? Nagle przyszed mu do g owy pewien pomys . – Twoja magia, O ywcza! – wykrzykn gwa townie. – Mo esz u magii, aby uciec! Panujesz nad wszystkim, co ro nie w ziemi. To wystarczy, eby Urdas si poddali. Z Carismanem czy bez, mamy twoj magi ! Ale O ywcza pokr ci a g ow i przez chwil wydawa a si niemal zrezygnowana. – Nie, Morganie. Przeszli my przez Charnal do kraju Uhl Belka i nie mog u swej magii, dopóki nie odnajdziemy talizmanu. Król Kamienia nie mo e odkry , kim jestem. Je li u yj magii, dowie si . W chacie znowu zapanowa a cisza. – Kto to jest Król Kamienia? – zapyta Carisman i wszyscy spojrzeli na niego. – Zabierzmy go – powiedzia w ko cu Horner Dees, jak zawsze krótko i na temat. Jego ci ka posta unios a si . – Skoro naprawd potrafi nas st d wyprowadzi . – Zabierzmy go – zgodzi si Morgan i wyszczerzy z by w u miechu. – Podoba mi si , e mo emy mie po swojej stronie króla, nawet je li potrafi tylko uk ada piosenki. ywcza spojrza a na milcz cych przeciwników za swoimi plecami. Pe Eli oboj tnie wzruszy ramionami. Walker Boh nic nie powiedzia . -Zabierzemy ci , Carismanie – powiedzia a O ywcza – chocia obawiam si , e ta decyzja mo e ci drogo kosztowa . Carisman z emfaz pokr ci g ow . – adna cena nie jest zbyt wysoka, pani. Obiecuj ci. – By zachwycony. ywcza ruszy a w kierunku drzwi. – Noc ucieka. Spieszmy si . Carisman uniós d . – Nie t dy, pani. – Jest inna droga? – Odwróci a si . – W rzeczy samej. – Carisman u miecha si figlarnie. – Tak si sk ada, e w nie na niej stoj .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XV Spikes i otaczaj ce je ziemie roi y si od plemion Urdas oraz innych gatunków gnomów i trolli. Od kiedy prowadzili ze sob nieustann wojn , budowali w wioskach fortyfikacje. Przez te lata dostali wiele gorzkich lekcji, a jedna z nich mówi a, e w palisadzie powinno by wi cej ni jedno wyj cie. Plemi Carismana wykopa o tunel pod wiosk , który wychodzi przez ukryte drzwi zapadni do lasu na zewn trz. Je li wiosce grozi o d ugie obl enie lub te przewy szaj ca ich liczebnie armia, mieszka cy ci gle jeszcze mieli mo liwo ucieczki. Jedno z wej do tunelu le cego pod wiosk znajdowa o si pod pod og chaty, w której umieszczono pi tk z Rampling Steep. Carisman pokaza im, gdzie le y, zagrzebane na dobr stop pod klepiskiem i zaklinowane tak mocno przez czas i pogod , e Horner Dees i Morgan ci ko si napracowali, eby je otworzy . Najwyra niej nigdy nie by o u ywane i prawdopodobnie zapomniano o nim ca kowicie. W ka dym razie stanowi o drog na zewn trz i kompania ch tnie z niego skorzysta a. – Czu bym si lepiej, gdyby my mieli wiat o – mrukn Dees, zagl daj c w ciemno otworu. – Tutaj – wyszepta niecierpliwie Walker Boh, posuwaj c si naprzód, aby zaj miejsce. Zsun si w czer , gdzie zas oni y go ciany tunelu, i pstrykn palcami. Wokó jego d oni zal ni o wiat o, jasna po wiata, dochodz ca z niewidocznego ród a. Przynajmniej Mrocznemu Stryjowi pozosta o jeszcze troch magii, pomy la Morgan. – Carismanie, czy jest tutaj wi cej ni jedno przej cie? – G os Walkera brzmia ucho. piewak skin g ow . – Wi c trzymaj si blisko mnie i mów, gdzie mamy i . Jeden po drugim wskakiwali do otworu. Carisman szed za Walkerem, za nimi ywcza i Morgan, a na ko cu Dees i Pe Eli. W tunelu by o czarno, nawet ze wiat em Walkera, a powietrze by o duszne i pachnia o ziemi . Korytarz bieg prosto, a potem rozga zia si w trzy strony. Carisman poprowadzi ich w prawo. Przy kolejnym rozwidleniu skr ci w lewo. Idziemy ju tak d ugo, pomy la Morgan, e musieli my wyj poza palisad . Tunel ci gn si jednak dalej. Korzenie drzew przenika y jego ciany, chwytaj c ich za ramiona i pl cz c stopy, spowalniaj c ich marsz. Z czasem korzenie sta y si tak grube, e musieli je odr bywa , aby umo liwi przej cie. Homerowi Deesowi trudno by o zmie ci si w nim, nawet je li przej cie by o zupe nie wolne. Sapa , pomrukiwa i z determinacj par do przodu. Przecinali i mijali inne tunele. Id c, wzbijali tumany brudu i osadu, który zacz wype nia powietrze. Coraz trudniej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by o oddycha . Morgan zas ania twarz r kawem tuniki i odp dza od siebie my l, co dzie, je li ciany korytarza si zawal . Po pewnym czasie, który wydawa im si niesko czenie d ugi, zwolnili i zatrzymali si . – Tak, to tu. – zwróci si Carisman do Walkera. Morgan s ucha , jak we dwóch mocowali si z drzwiami, które zamyka y im drog na zewn trz. Pracowali bez s owa, sapi c, kopi c i poruszaj c si w ograniczonej przestrzeni. Morgan i pozostali przykucn li w ciemno ciach i czekali. Poluzowanie drzwi zaj o im niemal tak du o czasu, jak przedzieranie si przez tunel. Kiedy w ko cu opad y, poczuli wie e powietrze i ca a szóstka wygramoli a si na gór , w noc. Znajdowali si w g sto zalesionej dolinie. Korony drzew by y tak spl tane, e zas ania y niemal zupe nie niebo nad ich g owami. Przez chwil stali bez s owa, wdychaj c wie e powietrze, a potem Dees ruszy naprzód. – Któr dy do Spikes? – wyszepta niespokojnie do Carismana. Carisman wskaza palcem i Dees ruszy , ale Pe Eli pospiesznie wyci gn rami i poci gn go w ty . – Zaczekaj! – ostrzeg . – Tam mo e by stra nik! Obrzuci tropiciela pogardliwym spojrzeniem, skin , aby si po yli, i wtopi si mi dzy drzewa. Morgan opar si ci ko o pot ny pie jod y. Pozostali byli niewyra nymi cieniami ukrytymi za parawanem roz ystych ga zi. Zm czony, zamkn oczy. Wydawa o mu si , e ju od wielu dni porz dnie nie wypocz . Pomy la , jak dobrze by oby znowu zasn . Ale dotkni cie w rami obudzi o go niemal w tej samej chwili. – Spokojnie, góralu – wyszepta Walker Boh. Wysoki m czyzna osun si na ziemi obok Morgana. Ciemne oczy szuka y jego spojrzenia. – Ostatnio st pasz po niebezpiecznym gruncie, Morganie Leah. Lepiej uwa aj, gdzie stawiasz kroki. Morgan zamruga . – Co masz na my li? Twarz Walkera pochyli a si nieznacznie i Morgan ujrza zmarszczki wy obione przez niepokój i napi cie. – Pe Ella. Trzymaj si od niego z daleka. Nie dra nij go i nie prowokuj. Miej z nim jak najmniej do czynienia. Je li zechce, powali ci szybciej ni atakuj cy w . owa wymówione ch odnym szeptem, lodowatym w swej pewno ci, nios y ze sob ch odn obietnic mierci. Morgan przemóg si i skin g ow . – Kim on jest, Walkerze? Wiesz?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Mroczny Stryj odwróci wzrok. – Czasami potrafi wyczuwa co dotykiem. Czasami potrafi odkry tajemnice innych, tylko ocieraj c si o kogo . Tak si sta o, kiedy odci gn em Carismana od Pe Ella. On zabija . Wiele razy. Robi to raczej z premedytacj ni w samoobronie. Znajdowa w tym rado . My , e jest zawodowym zabójc . Blada d wyci gn a si , aby przytrzyma na miejscu przera onego Morgana. – A teraz pos uchaj. Ukrywa bro pod ubraniem, bro o niezmiernej sile. Bro , któr nosi, jest magiczna. U ywa jej, aby zabija . – Magiczna? – g os Morgana zadr pomimo jego wysi ków. W g owie mia zam t. – Czy O ywcza wie? – Wybra a go, góralu. Wybra a nas wszystkich. Powiedzia a nam, e posiadamy magi . Powiedzia a, e potrzebuje naszej magii. Oczywi cie, e wie. Morgan os upia . – Celowo wzi a ze sob zabójc ? Czy tak zamierza odzyska Czarny Kamie Elfów? Walker patrzy na niego nieruchomo. – Nie s dz – powiedzia w ko cu. – Ale nie mam pewno ci. Morgan opar si o drzewo z niedowierzaniem. – Co my tu robimy, Walkerze? Dlaczego nas zabra a? – Walker nie odpowiada . – Nie wiem, dlaczego zgodzi em si pój . A mo e i wiem. Poci ga mnie, przyznaj . Jestem ni oczarowany. Ale co to za powód? Nie powinienem tutaj by . Powinienem by z powrotem w Tyrsis i szuka Para i Colla. – Mówili my ju o tym – przypomnia mu agodnie Walker. – Wiem. Ale nadal zadaj sobie pytania. Zw aszcza teraz. Pe Eli jest zawodowym zabójc ; co mamy zrobi z takim cz owiekiem? Czy O ywcza te nas za takich uwa a? Czy my li, e wszyscy jeste my mordercami? Czy do tego jeste my potrzebni? Nie mog w to uwierzy ! – Morganie – powiedzia Walker, aby go uspokoi , a potem opar si wygodnie o drzewo, a ich g owy prawie si zetkn y. Co w pochyleniu cia a Mrocznego Stryja przypomnia o Morganowi, jak z amany by , kiedy odnale li go po ród zgliszczy domku w Hearthstone. – Jest w tym znacznie wi cej, ni wiesz – wyszepta Walker – i ja wiem o tej sprawie. Wyczuwam rzeczy, ale nie widz ich jasno. O ywcza ma jaki cel, którego nie ujawnia. Jest córk Króla Srebrnej Rzeki, nie zapominaj o tym. Widzi to, czego inni nie widz . Posiada magi przewy szaj wszystko, co kiedykolwiek widzieli my. A równocze nie jest bezbronna. W swej wyprawie musi ostro nie stawia kroki. My ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
e jeste my tutaj, cz ciowo przynajmniej, aby dopilnowa , eby nie zboczy a z drogi. Morgan rozwa to przez chwil , po czym skin g ow , ws uchuj c si w cisz nocy wokó nich, wpatruj c si przez konary starej jod y w postacie ukryte w mroku i odnajduj c smuk , eteryczn sylwetk O ywczej, drobne poruszenie, które noc mog a poch on lekkim przesuni ciem wiat a. W g osie Walkera pojawi o si napi cie. – Pokazano mi wizje o niej, wizje tak przera aj ce, e nigdy nie do wiadczy em czego podobnego. Powiedzia y mi, e ona umrze. Ostrzega em j , zanim opu cili my Hearthstone; powiedzia em, e by mo e nie powinienem i . Ale nalega a. Poszed em wi c. – Rozejrza si wokó . – Tak samo jest z nami wszystkimi. Poszli my, bo wiedzieli my, e musimy. Nie próbuj poj dlaczego, Morganie. Po prostu przyjmij to. Morgan westchn , pogr ony w pl taninie uczu i pragnie , marze o tym, co nigdy si nie zdarzy, o przesz ci, któr utraci , i przysz ci, której nie potrafi nazwa . My la , jak wiele czasu min o, od kiedy przyszli do niego, do Leah, Ohmsfordowie, i jak bardzo si teraz wszystko odmieni o. Walker Boh wsta – szelest w nocnej ciszy. – Pami taj, co ci powiedzia em, góralu. Trzymaj si z dala od Pe Ella. Znikn za zas on ga zi, nie ogl daj c si za siebie. Morgan Leah patrzy za nim. Pe Eli znikn na d ugo. Kiedy powróci , rozmawia tylko z Hornerem Deesem. – Ju jest bezpiecznie, stary – oznajmi cicho. – Prowad . W milczeniu opu cili dolin , pod aj c za Carismanem, który prowadzi ich z powrotem w stron górskiego pasma, niczym cich procesj duchów w nocnym lesie. Nikt ich nie zaatakowa i Morgan by pewny, e nikt tego nie zrobi. Pe Eli si o to zatroszczy . Kiedy ponownie ujrzeli Spikes, by o jeszcze ciemno. Wspi li si na grzbiet pasma i skr cili na pó noc. Dees narzuci szybkie tempo. cie ka by a wyra na, a kraina przed nimi naga i o wietlona wiat em ksi yca i gwiazd i pusta. Gdzieniegdzie tylko szkielety drzew rzuca y ostry cie swoich pni i konarów, rozpinaj cy si na ziemi niczym paj czyna. Przeszli przez Spikes do w skiego kra ca doliny i skr cili na wzgórza. Nadci ga wit, rzucaj c na niebiosa nik e wiat o. Dees jeszcze przyspieszy kroku. Nikt nie zapyta dlaczego. Do czasu, kiedy s ce wspi o si na szczyty gór, byli ju tak daleko na wzniesieniach, e dolina zupe nie znikn a im z oczu. Znale li strumie przejrzystej wody i przystan li, aby si napi . Pot sp ywa im po twarzach i oddychali z wysi kiem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Spójrzcie tam – powiedzia Horner Dees, wskazuj c r , gdzie linia szczytów wbija a si w niebo. – To pó nocny grzbiet Charnal, ostatni, jaki musimy przej . Jest tam kilka prze czy prowadz cych na drug stron , a Urdas nie wiedz , któr wybierzemy. Tam w górze s tylko ska y. Trudno na nich co wytropi . – Mo e dla ciebie trudno – podsun bezczelnie Pe Eli. – Ale dla nich niekoniecznie. – Nie opuszcz swoich gór – nie zwraca na niego uwagi Dees. – Kiedy ju je przejdziemy, b dziemy bezpieczni. Wstali ci ko i ruszyli dalej. S ce wspi o si na bezchmurne niebo, niczym ni ca kula bia ego wiat a, zmieniaj c ziemi w gorej ce piek o. Tak gor cego dnia Morgan nie pami ta , od kiedy opu cili Culhaven. Wzgórza urasta y w góry, a drzewa zacz y ust powa miejsca krzewom i zaro lom. Raz Dees my la , e ujrza jaki ruch w lesie daleko za nimi, a raz us yszeli zawodz cy d wi k, który Carisman uzna za rogi Urdas. Ale po udnie przysz o i min o, a pogo si nie zjawi a. Potem z zachodu zacz y nadci ga chmury, ogromne, czarne zapowiedzi burzy. Morgan odgoni komary kr ce wokó spoconej twarzy. Wkrótce rozp ta si burza. Zatrzymali si ponownie z nadej ciem po udnia, wyczerpani ucieczk , a teraz równie g odni. Nie by o wiele do zjedzenia – korzonki, dzikie warzywa i wie a woda. Horner Dees poszed naprzód przeszuka teren, a Morgan postanowi wróci na urwisko, z którego móg obserwowa krain za nimi. Walker usiad samotnie. Carisman znowu zacz rozmawia z O ywcz o muzyce, domagaj c si jej niepodzielnej uwagi. Morgan przygl da si urodziwej twarzy piewaka, burzy jasnych w osów, swobodnym gestom i poczu niepokój. Nie chc c okaza , co czuje, odszed w cie poskr canej sosny i odwróci twarz. W oddali rozleg y si grzmoty, a na cian gór napiera y chmury. Niebo by o przedziwn mieszanin s onecznego wiat a i ciemno ci. ar wci by dokuczliwy, niczym dusz cy koc opadaj cy na ziemi . Morgan ukry twarz w d oniach i zamkn oczy. Horner Dees i Pe Eli szybko powrócili. Tropiciel oznajmi , e prze cz, która poprowadzi ich przez ostatni grzbiet Charnal, le y nieca godzin drogi st d. Pe Eli doniós , e Urdas licznie pod aj za nimi. – Ponad setka – oznajmi , wbijaj c w nich swoje surowe, nieprzeniknione spojrzenie. – Tu na wzgórzach. Natychmiast podj li marsz. Pcha o ich poczucie powagi sytuacji, którego nie mieli wcze niej. Nikt si nie spodziewa , e Urdas dogoni ich tak szybko, a ju na pewno nie, zanim przekrocz góry. Wiedzieli, e gdyby zmuszeni byli zosta tu i walczy , byliby sko czeni.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pi li si w gór po skale, gramol c si przez ogromne po acie g azów i w dó skimi w wozami, z ca ych si trzymaj c si stromych zboczy. W ka dej chwili grozi im upadek w poszarpane, bezdenne przepa cie. Chmury wznios y si ponad górskie szczyty i zasnu y niebo a po horyzont. Zacz y pada ci kie krople deszczu, rozpryskuj c si na ziemi i ich rozgrzanej skórze. Ciemno zasnu a wszystko, owieszcza czer , w której rozbrzmiewa y uderzenia piorunów tocz cych si po pustych, nagich ska ach. Nadchodzi zmierzch i Morgan by pewny, e noc zaskoczy ich w górach, co stanowi o zdecydowanie niemi perspektyw . Ca e cia o mia obola e, ale zmusza si do wysi ku. Spojrza na Carismana i zobaczy , e piewak jest w gorszym stanie. Co chwila potyka si i upada , ci ko chwytaj c oddech. Walcz c z w asnym wyczerpaniem, zrówna si z m czyzn , obj go ramieniem i pomaga i . Ledwie dotarli do pocz tku prze czy, ku której prowadzi ich Dees, ujrzeli Urdas. Obszarpane, kosmate stworki wy oni y si zza ska poza nimi, jeszcze oddalone o ponad mil , ale pr ce naprzód jak oszala e, wrzeszcz c, nawo uj c i potrz saj c broni z niedwuznaczn obietnic , co zrobi z tymi, których cigaj , kiedy wreszcie dostan ich w swoje r ce. Bez chwili wahania ca a kompania rzuci a si do prze czy. By to w ski korytarz, pn cy si przez urwiska, pe en zakr tów i nag ych zwrotów. Ruszyli wij cym si szlakiem. Deszcz z powolnej kapaniny przeszed w gwa town ulew . Szlak sta si liski, a ze ska zacz y sp ywa male kie strumyki, rozmywaj c ziemi pod ich stopami. Wyszli z cienia urwiska i stan li na nagim zboczu, które skr ca o w lewo, w w wóz o wysokich cianach, czarny jak noc. Wiatr omiata zbocze w dzikich porywach, które unosi y py i rzuca y go w twarze ludzi. Morgan pu ci Carismana i naci gn peleryn na g ow . Doj cie do w wozu wymaga o straszliwego wysi ku. Wiatr uderza w nich z tak si , e ledwo szli naprzód. Kiedy dotarli do mrocznego wej cia, znowu pojawili si Urdas, bardzo blisko tym razem. Zbyt szybko przebiegli ostatni mil . Strza y, oszczepy i bumerangi wisn y w powietrzu, padaj c niepokoj co blisko. Kompania pospiesznie wbieg a do w wozu i schroni a si w jego cianach. Deszcz la si strumieniami, a wiat o niemal ca kiem znikn o. Poszarpane kraw dzie ska stercza y z pod a i cian w skiego przej cia, tn c i drapi c, kiedy przechodzili. Czas znieruchomia w zawodzeniu wiatru i tocz cych si grzmotach i wydawa o si , e nigdy si st d nie wydostan . Morgan przyspieszy , aby zrówna si z O ywcz i sprawdzi , czy jest bezpieczna. Kiedy wreszcie wyszli z w wozu, znale li si na skalnym wyst pie biegn cym wzd koleiny w dó wynios ego urwiska. Opada o ono w w wóz, którym Rabb toczy a swoje spienione wody i wiry. Dees bez wahania poprowadzi ich wyst pem, wykrzykuj c
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
co , co mia o doda im odwagi, ale zgin o w huku burzy. Ruszyli g siego wzd poszarpanej koleiny. Dees na prowadzeniu, Carisman, O ywcza, Morgan, za nim Walker i na ko cu Pe Eli. ciana deszczu, szarpi cy ich wiatr i szum rzeki by y nieprzeniknion cian d wi ków. Nikt nie zauwa , kiedy pierwsza grupa Urdas pojawi a si u wej cia do w wozu, dopóki ich bro nie zacz a uderza o ska y wokó uciekaj cej kompanii. Strza a musn a rami Pe Ella i min a go w p dzie, ale par naprzód, nie zbaczaj c z drogi. Pozostali zacz li przyspiesza . Rozpaczliwie próbowali odci si od pogoni, biegn c wzd wyst pu. Obute stopy lizga y si i zsuwa y niebezpiecznie. Morgan zerkn w ty i zobaczy , jak Walker odwraca si i ciska co w rodek burzy. Powietrze zap on o natychmiast srebrnym wiat em. Strza y i oszczepy rzucone w t jasno spada y na ziemi , nie czyni c nikomu krzywdy. Urdas, przera eni magi Walkera, rzucili si do wozu. Skalny wyst p rozszerza si przed nimi i opada . Pojawi a si druga strona gór, rozleg a po poro ni tych lasami wzgórz, nikn cych w oddali w cianie chmur i deszczu. W dole pieni a si Rabb, skr caj c gwa townie i mkn c na wschód poprzez azy. Szlak pod jej biegiem, jakie pi dziesi t stóp powy ej brzegów, a naga ska a zaczyna a ust powa miejsca ziemi i krzewom. Morgan rozejrza si wokó po raz ostatni i zobaczy , e Urdas zrezygnowali z pogoni. Mo e odstraszy ich Walker, a mo e racj mia Horner Dees, mówi c, e nie opuszcz swych gór. Odwróci si . W nast pnej chwili ca cian urwiska zako ysa o, kiedy jego cz opad a pod nieprzerwanym biciem deszczu i wiatru. Szlak przed nimi, ca y odcinek ziemi i ska , znikn i poci gn za sob O ywcz . Run a na zbocze, próbuj c uchwyci si czego kami. Nie znalaz a jednak adnego oparcia i zacz a zsuwa si w chmurze py u i wiru w stron rzeki. Stoj cy tu przed ni Carisman równie nieomal spad , ale zdo uskoczy wystarczaj co daleko, aby uchwyci si pl taniny korzeni skalnych krzewów, i ocala . Morgan sta za nim. Widzia , jak O ywcza nie by a w stanie si uratowa i nikt nie móg jej dosi gn . Nie waha si . Skoczy z rozpadaj cego si wyst pu w przepa , dz c zboczem w dó , a cigaj ce go okrzyki towarzyszy znikn y niemal natychmiast. Z ogromn si uderzy w powierzchni wody, zanurkowa i wynurzy si , chwytaj c powietrze, oszo omiony zimnem. K tem oka dojrza b ysk srebrnych w osów O ywczej unosz cych si w fontannie bia ej piany. Podp yn do niej, chwyci za ubranie i przyci gn do siebie. Potem porwa ich oboje pr d i poci gn za sob .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XVI Wszystko, co Morgan móg zrobi , to utrzyma siebie i O ywcz na powierzchni spienionej wody. Gdyby nie by obci ony, spróbowa by mo e podp yn do brzegu. W tej sytuacji jednak zrezygnowa . O ywcza by a przytomna i zdolna wspomóc troch jego wysi ki, ale to g ównie si a Morgana trzyma a ich z dala od ska i g bokich wirów, które mog y poci gn ich w dó . Poza tym rzeka nios a ich tam, gdzie chcia a. Wylewa a si z brzegów, zasilana obfitym deszczem, a powierzchnia wody by a bia a od piany i wodnego py u na tle ciemnego nieba i l du. Burza ci gle szala a, grzmoty przetacza y si w g bi w wozów, b yskawice uderza y w odleg e szczyty, a deszcz la si strumieniami. ciana urwiska, po której si stoczyli, znikn a im z oczu niemal natychmiast, a razem z ni ich towarzysze. Rabb wi a si i skr ca a po ród górskich ska i wkrótce ju nie wiedzieli, gdzie si znajduj . Po jakim czasie uchwycili si drzewa, które porwa a rzeka, i pozwolili nie si nurtowi. Teraz mogli troch odpocz , przywieraj c do liskiego pnia, robi c wszystko, aby uchroni si przed uderzeniami ska i od amków, i obserwuj c rzek i brzeg w poszukiwaniu czego , czego mogliby si uchwyci i wydoby z wody. Nie starali si rozmawia . Byli zbyt wyczerpani nadzwyczajnym wysi kiem, a rzeka i tak pewnie poch on aby ich s owa. Wymieniali tylko spojrzenia i starali si trzyma razem. W ko cu rzeka poszerzy a si , tocz c swe wody ze szczytów na pó nocne wy yny i wpadaj c do le nego dorzecza, gdzie zbiera a si , zanim wpada a do drugiego koryta i bieg a znowu na po udnie. Na rodku dorzecza znajdowa a si wyspa i drzewo, na którym podró owali, podp yn o do niej, kr c si i uderzaj c o brzeg. Morgan i O ywcza zsun li si z prowizorycznej tratwy i potykaj c si , wyszli na brzeg. Wyczerpani poczo gali si przez zielsko i trawy pod os on rosn cej tu k py drzew, w której górowa y dwa ogromne, stare wi zy. Ubranie wisia o na nich w strz pach. Wokó nich wirowa y i zbiera y si strumienie wody, kiedy tak wlekli si wzd rozmok ych brzegów, a wiatr zawodzi im ko o uszu. Tu obok uderzy piorun z og uszaj cym trzaskiem. Przypadli do ziemi, kiedy grzmot przetoczy si nad nimi. W ko cu dotarli do drzew i z ulg odkryli, e pod baldachimem ga zi ziemia jest stosunkowo sucha i nie czu podmuchów wiatru. Podeszli do najwi kszego z wi zów i upadli, rozci gaj c si na ziemi i ci ko dysz c. Przez jaki czas le eli bez ruchu, pozwalaj c powróci si om. Potem spojrzeli na siebie w milcz cym porozumieniu, usiedli z wysi kiem, opieraj c si o szorstki pie wi zu, i siedzieli tak rami przy ramieniu, wpatruj c si w deszcz.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nic ci nie jest? – zapyta Morgan. To by y pierwsze s owa, które pad y mi dzy nimi. W milczeniu pokr ci a g ow . Morgan obejrza si ostro nie, szukaj c ran, nie znalaz adnej, westchn i z ulg opar si z powrotem – zm czony, zmarzni ty, potwornie g odny i mimo przemoczenia, spragniony. Ale nie mieli nic do jedzenia ani do picia, nie by o wi c sensu o tym my le . Spojrza w gór . – Chyba nie dasz rady zrobi ogniska, prawda? – Potrz sn a g ow . – Nie mo esz adnej magii, tak? Ha, gdzie jest Walker, kiedy go potrzeba? – Próbowa , aby zabrzmia o to nonszalancko, ale nie uda o mu si . Westchn . Si gn a i jej d spocz a na jego d oni, a jej ciep o ogrza o go, pomimo niewygody. Uniós rami i otoczy jej plecy, przyci gaj c j bli ej. Da o im to obojgu odrobin ciep a. Czu na policzku jej srebrne w osy i jej zapach w nozdrzach – mieszank ziemi, lasu i czego jeszcze, s odk i zniewalaj . – Nie znajd nas, dopóki nie sko czy si burza – powiedzia a. Morgan skin g ow . – Je li znajd . Nie maj adnego ladu. Tylko rzek . – Zmarszczy brwi. – Gdzie my w ogóle jeste my? Na pó noc czy po udnie od miejsca, gdzie wpadli my do wody? – Pó nocny wschód – poprawi a go. – Jeste pewna? Skin a g ow . Czu jej oddech, delikatne poruszenie jej cia a przy swoim. Dr , ale jej blisko wynagradza a mu wszystko. Zamkn oczy. -Nie musia za mn skaka – odezwa a si nagle. Wydawa a si niespokojna. – Nic by mi si nie sta o. Bezskutecznie usi owa st umi ziewni cie. – Nale a mi si k piel. – Mog zosta ranny, Morganie. – Nie ja. Prze em ju atak cieniowców, nierzy federacji, pe zacza i inne rzeczy, których ju nie pami tam. Upadek do rzeki nie wyrz dzi mi szkody. Wiatr targn gwa townie, zawodz c w ga ziach drzew, i spojrzeli w gór , nas uchuj c. Kiedy d wi k znikn , znowu us yszeli szum rzeki bij cej o brzeg. Morgan skuli si w przemoczonym ubraniu. – Kiedy burza przestanie szale , mo emy pop yn do l du. Teraz rzeka jest za bardzo wzburzona. Poza tym i tak jeste my zbyt zm czeni, eby teraz spróbowa . Ale nie jest le. Tutaj jeste my bezpieczni. Tylko troch wilgotno. Zda sobie spraw , e mówi, aby tylko co robi . O ywcza nie odpowiada a. Czu niemal jej my li, nie mia jednak poj cia, o czym tak my la a. Ponownie zamkn oczy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i oddycha spokojnie. Zastanawia si , co si sta o z reszt kompanii. Czy zdo ali zej bezpiecznie, czy te upadek nasypu uwi zi Walkera i Pe Ella na zboczu powy ej? Spróbowa wyobrazi sobie Mrocznego Stryja i zabójc uwi zionych ze sob , ale nie zdo . ciemnia o si . Zmierzch przegania resztki wiat a i wysp zaczyna okrywa mrok, niczym rosn ca plama czerni. Deszcz zel , odg osy grzmotów i wiatru cich y w oddali, a burza zaczyna a przechodzi . Powietrze nie by o tak ch odne, jak spodziewa si Morgan. Wprost przeciwnie, robi o si coraz cieplej, g sto od zapachów aru i wilgoci. Chocia tyle, pomy la . Oni sami jednak byli zmarzni ci. Pomy la , jak by to by o poczu si znowu suchym i ogrzanym w zaciszu my liwskiego domku w Leah, z gor straw i ogniem, siedzie na pod odze z Ohmsfordami i opowiada zmy lone historie. Albo te siedzie z O ywcz , nie mówi c nic, poniewa rozmowa jest niepotrzebna i tylko by razem, tylko dotkn ... Te uczucia wype nia y go bólem, t sknot i l kiem. Chcia , aby trwa y, zosta y na zawsze, a równocze nie nie pojmowa ich i by pewny, e go zawiod . – Nie pisz? – zapyta , pragn c nagle us ysze jej g os. – Nie – odpowiedzia a. Odetchn g boko i powoli wypuszcza powietrze. – My , dlaczego tutaj jestem – powiedzia . – Zastanawiam si nad tym od Culhaven. Nie mam ju magii, tej prawdziwej. Wszystko, co kiedykolwiek mia em, tkwi o w Mieczu Leah, a teraz jest z amany i te resztki magii, które w nim pozosta y, pewnie nie b ci wielk pomoc . A wi c jestem tylko ja, a ja... – Przerwa . – Po prostu nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. – Niczego – odpowiedzia a cicho. – Niczego? – Nie móg ukry niedowierzania w g osie. – Tylko tego, co mo esz i pragniesz ofiarowa – odpowiedzia a niejasno. – Ale my la em, e Król Srebrnej Rzeki powiedzia ... – Zawaha si . – My la em, e twój ojciec powiedzia , e jestem potrzebny. Czy nie? Czy nie powiedzia ci, e jeste my potrzebni, wszyscy? – Nie powiedzia , co powinni cie zrobi , Morganie. Kaza mi zabra was ze sob na poszukiwanie talizmanu i powiedzia , e b dziecie wiedzieli, co robi . Wszyscy dziemy wiedzieli. – Unios a si nieznacznie i odwróci a, aby na niego spojrze . – Powiedzia abym ci wi cej, gdybym umia a. Popatrzy na ni chmurnie, z y na jej wymijaj ce odpowiedzi i w asne poczucie niepewno ci. – Naprawd ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Niemal si u miechn a. Nawet ociekaj ca deszczem i ub ocona wod z rzeki, by a najpi kniejsz kobiet , jak kiedykolwiek widzia . Próbowa co powiedzie i nie zdo . Siedzia tylko, milcz c i patrz c. – Morganie – powiedzia a mi kko. – Mój ojciec widzi rzeczy ukryte przed wzrokiem innych. Mówi mi o nich to, co musz wiedzie , a ja ufam mu na tyle, aby wierzy , e to, co mówi, mi wystarczy. Jeste tu, poniewa ci potrzebuj . Chodzi te o magi twego Miecza. Powiedzia am ci, co s ysza am od ojca, e b dziesz mia szans na powrót uczyni go ca ci . By mo e wówczas pos y nam obojgu w sposób, którego nie znamy. – A Pe Eli? – nie ust powa , zdecydowany dowiedzie si teraz wszystkiego. – Pe Eli? – Walker mówi, e on jest zabójc i e nosi magiczn bro . Bro , która zabija. Przygl da a mu si przez d sz chwil . – To prawda – powiedzia a w ko cu. – I on tak e jest potrzebny? – Morganie. – Wymówi a jego imi niczym ostrze enie. – Powiedz mi, prosz . Jej doskona a twarz pochyli a si w cie i unios a ponownie z wyrazem smutku. – Pe Eli jest potrzebny. Jego cel, tak samo jak twój, musi sam si ujawni . Morgan zawaha si , nie wiedz c, o co teraz zapyta . Zdecydowany by dowiedzie si prawdy, ale nie chcia jej straci , wchodz c na teren, na którym nie by mile widziany. Zacisn szcz ki. – Nie chcia bym my le , e zosta em zabrany z tego samego powodu co Pe Eli – powiedzia w ko cu. – Nie jestem taki jak on. – Wiem – odrzek a. Zawaha a si , mocuj c si z jakim wewn trznym niepokojem. – Wierz , e ka dy z was, cznie z Walkerem, jest tu z ró nych powodów, aby s ró nym celom. Tak czuj . Pokiwa g ow , pragn c jej uwierzy i odkrywaj c, e nie potrafi inaczej. – Chcia bym wi cej rozumie – powiedzia . Wyci gn a d i palcami dotkn a jego policzka, pozwalaj c im przesun si na szyj i z powrotem ku twarzy. – Wszystko b dzie dobrze – powiedzia a. Po a si , tul c si do niego, i czu , jak gniew i w tpliwo ci zaczynaj bledn c. Pozwoli im odej bez walki, zadowolony, e przytula dziewczyn . By o ju ciemno, wiat o dnia odesz o na zachód, a noc u a si wygodnie nad ziemi . Burza przesz a na wschód, a deszcz zamieni si w mg . Chmury wci by y g ste, ale opró nione ju
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
z piorunów, a nad ziemi unosi si koc ciszy, jakby otulaj c do snu dziecko. W oddali niewidoczna Rabb nieustannie toczy a niespokojne wody, ale jej leniwy teraz nurt koi i usypia . Morgan wpatrywa si w noc, której mroczna zas ona opad a, aby go poch on , otuli si wokó niego niczym niewidzialny ca un. Odetchn czystym powietrzem i pozwoli my lom ulecie . – Zjad bym co – zauwa po chwili. – Gdyby by o co do jedzenia. ywcza wsta a bez s owa, uj a jego d onie w swoje i poci gn a go za sob . Razem weszli w ciemno , ostro nie stawiaj c stopy w mokrej trawie. Dziewczyna widzia a w mroku i prowadzi a go z zaskakuj pewno ci . Po chwili znalaz a korzenie i jagody, które mogli je , oraz ro lin , która prawid owo naci ta, dostarcza a wie ej wody. Zjedli i napili si , przykucni ci obok siebie bez s owa. Kiedy sko czyli, poprowadzi a go na brzeg rzeki, gdzie usiedli, patrz c w milczeniu, jak Rabb przep ywa obok nich w bladym, tajemniczym pó mroku; mroczny, po yskliwy ruch na tle ciemnego l du. Lekka bryza owiewa a twarz Morgana, nios c ze sob bogat wo kwiatów i traw. Ubranie mia jeszcze wilgotne, ale nie czu ju ch odu. Powietrze by o ciep e, a on czu si dziwnie lekki i beztroski. – Tak jest czasami w Leah – powiedzia . – Ciep o i g sto od zapachów ziemi po letniej burzy, a noce s tak d ugie, e my lisz, i nigdy si nie sko cz , i pragniesz, aby si nie ko czy y. – Roze mia si . – W takie noce siadywa em z Parem i Collem Ohmsfordami. Mówi em im, e je li cz owiek zapragnie tego wystarczaj co mocno, to mo e po prostu... wtopi si w ciemno , niczym p atek niegu na skórze, po prostu znikn w niej, a potem zosta , jak d ugo zechce. Spojrza w bok, aby zobaczy jej reakcj . Siedzia a obok niego, zatopiona w my lach. Podci gn kolana i obj je ramionami. Jaka cz jego istoty chcia a wtopi si w t noc i zosta tam na zawsze, zabra j ze sob , z dala od otaczaj cego ich wiata. G upie pragnienie. – Morganie – powiedzia a w ko cu, odwracaj c si do niego. – Zazdroszcz ci przesz ci. Ja nie mam adnej. miechn si . – Oczywi cie, e... – Nie – przerwa a. – Jestem zlepkiem pierwiastków. Wiesz, co to oznacza? Nie jestem ludzk istot . Stworzy a mnie magia. Pochodz z ziemi Ogrodów. Ukszta towa y mnie d onie ojca. Urodzi am si ju doros a; kobieta, która nigdy nie by a dzieckiem. Sens mego istnienia zosta okre lony przez mego ojca, a ja nie mia am nic do powiedzenia. Nie smuci mnie to, poniewa to wszystko, co znam. Ale moje instynkty,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
moje ludzkie uczucia mówi mi, e jest co wi cej, i pragn abym to mie , tak jak ty. Czuj przyjemno , jak czerpiesz ze wspomnie . Czuj twoj rado . Morgan zaniemówi . Wiedzia , e jest magiczna, e posiada magi , ale nigdy nie przysz o mu do g owy, e mo e nie by ... Ugryz si w j zyk. Mo e nie by czym? Tak rzeczywista jak on? Tak ludzka? Ale przecie by a, prawda? Pomimo tego, co my la a. Wygl da a, mówi a, czu a i dzia a jak ludzka istota. Czego jej brakowa o? Ojciec ukszta towa j na obraz cz owieka. Czy to nie wystarczy? Powiód po niej spojrzeniem. Jemu w ka dym razie wystarczy. A nadto. Si gn , aby pog aska jej d . – Przyznaj , e nie rozumiem wszystkiego, jak ci stworzono, O ywcza. Jeszcze mniej wiem o ywio ach. Ale jeste cz owiekiem. Wierz w to. Wiedzia bym, gdyby by o inaczej. A je li chodzi o przesz , jest niczym wi cej, jak wspomnieniami, które gromadzisz, i to w nie robisz teraz. Zdobywasz wspomnienia, nawet je li nie s najprzyjemniejsze. miechn a si na takie rozumowanie. – Te o tobie zawsze b przyjemne, Morganie – powiedzia a. Nie odrywa od niej oczu. Potem schyli si i poca owa j . By o to zaledwie przelotne mu ni cie warg. Patrzy a na niego czarnymi, nieprzeniknionymi oczyma. Odbija si w nich strach. – Czego si obawiasz? – zapyta . Potrz sn a g ow . – Uczu , jakie we mnie budzisz. Poczu , e wst pili na niebezpieczny grunt, ale nie cofn si . – Zapyta mnie wcze niej, dlaczego skoczy em za tob , kiedy spad z urwiska. Prawda jest taka, e nie mog em inaczej. Kocham ci . Z jej twarzy znikn wszelki wyraz. – Nie mo esz mnie kocha – wyszepta a. miechn si ponuro. – Obawiam si , e w tej sprawie nie mam wyboru. Nic na to nie poradz . Przez d sz chwil patrzy a na niego, a potem przeszed j dreszcz. – Ja te nie mog nic poradzi na to, co do ciebie czuj . Ale kiedy ty jeste pewny swych uczu , moje budz we mnie niepokój. Nie wiem, co z nimi zrobi . Musz wype ni zadanie wyznaczone mi przez ojca i moje uczucia do ciebie i twoje do mnie nie mog mi w tym przeszkodzi . – Nie musz – powiedzia , ujmuj c mocno jej d onie. – One po prostu b . Jej srebrne w osy zal ni y, kiedy potrz sn a g ow . – Nie s dz . Nie takie uczucia. Poca owa j raz jeszcze i tym razem odda a poca unek. Wdycha jej zapach, jakby
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by a kwiatem. Niczego w yciu nie czu si tak pewny, jak swego do niej uczucia. Przerwa a poca unek i odsun a si . – Morganie – powiedzia a, wymawiaj c jego imi jak pro . Wstali i wrócili przez wilgotne trawy pod os on drzew, do wi zu, pod którym przeczekali burz , i usiedli pod szorstkim pniem. Tulili si do siebie, jak przera one samotne dzieci, chroni c si nawzajem przed bezimiennym koszmarem, który czeka poza granicami ich wiadomo ci, nawiedza ich sny i przera . – Kiedy opuszcza am Ogrody moich narodzin, ojciec powiedzia mi, e s rzeczy, przed którymi nie mo e mnie uchroni – wyszepta a. Jej twarz by a blisko twarzy Morgana, mi kka i delikatna; jej ciep y oddech. – Nie mówi o niebezpiecze stwach, które mi zagro : Uhl Belku, stworach zamieszkuj cych Eldwist, ani nawet cieniowcach. Mówi o tym. Morgan pog adzi j delikatnie po w osach. – Niewiele mo na zrobi , aby uchroni si przed uczuciami. – Mog si od nich odgrodzi – odrzek a. Skin g ow . – Je li musisz. Ale powiem ci od razu, e ja nie potrafi odgrodzi si od swoich. Nawet gdyby od tego zale o moje ycie, nie potrafi bym. Niewa ne, kim jeste , ani nawet czym jeste . Zlepkiem pierwiastków czy czym innym. Nie obchodzi mnie, jak i dlaczego ci stworzono. Kocham ci , O ywcza. My , e pokocha em ci w chwili, kiedy ujrza em ci po raz pierwszy, od pierwszych twoich s ów. Nie potrafi tego zmieni i niewa ne, o co mnie jeszcze poprosisz. Nawet nie b próbowa . Odwróci a si w jego ramionach i unios a ku niemu twarz. Potem poca owa a go i nie przerwa a poca unku, dopóki wszystko wokó nich nie znikn o. Kiedy obudzili si nast pnego ranka, s ce wspina o si na horyzont bezchmurnego nieba. piewa y ptaki, a powietrze by o ciep e i s odkie. Wstali i poszli na brzeg rzeki. Rabb powoli i spokojnie toczy a swe wody. Morgan Ixah spojrza na O ywcz , rze jej cia a, burz srebrnych w osów, mi kko jej twarzy i nie móg powstrzyma u miechu. – Kocham ci – wyszepta . Odwzajemni a u miech. – I ja ci kocham, Morganie Leah. Nigdy ju nie b tak nikogo kocha a. Wskoczyli do rzeki. Wypocz ci, atwo pokonali odleg , jaka dzieli a wysp od du. Kiedy dotarli na przeciwleg y brzeg, przez chwil stali, spogl daj c za siebie, i Morgan zdusi w sobie zalewaj cy go smutek. Wyspa, ich samotno i ostatnia noc
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pozosta y ju tylko wspomnieniem. Wrócili do wiata Uhl Belka i Czarnego Kamienia Elfów. Przez kilka godzin szli na po udnie brzegiem rzeki, zanim spotkali pozosta ych. Pierwszy wy ledzi ich Carisman, b kaj cy si skrajem urwiska, i krzycz c z rado ci, przywo innych. Zbieg stromym zboczem z zarumienion twarz i rozwianymi osami. Ostatnich kilka jardów zjecha na plecach, poderwa si i wybieg im na spotkanie. Rzucaj c si do nóg O ywczej, wybuchn pie ni . Odnalaz em owieczki, które od czy y si od stada, Ocalone zosta y jagni ta przed wilkami i ch odem, B dzi y daleko, ale odnalaz y drog , Teraz módlmy si wszyscy, aby z nami zosta y. Tra la la, tra la la, tra la la. By a to dziwaczna piosenka, ale Morgan i tak si u miechn . Po chwili do czyli do nich pozostali – pos pny Pe Eli, którego mroczny gniew z powodu zagini cia O ywczej ust pi miejsca uldze, e si odnalaz a, nied wiedziowaty Horner Dees, usi uj cy gderaniem zbagatelizowa ca y incydent, i tajemniczy Walker Boh, którego twarz by a nieodgadniona mask , kiedy chwali Morgana za uratowanie O ywczej. Przez ca y czas tryskaj cy rado ci Carisman ta czy i piewa , nape niaj c powietrze swoj muzyk . Znowu w pe nym sk adzie podj li podró , wychodz c z cucha Charnal i ruszaj c ku lasom na pó nocy. Gdzie w oddali czeka o Eldwist. S ce wspi o si na niebosk on i zawis o na nim, opromieniaj c i ogrzewaj c ziemi , jakby chcia o wymaza wszystkie lady wczorajszej burzy. Morgan szed przy O ywczej, st paj c pomi dzy paruj cymi powoli ka ami i strumieniami. Nie rozmawiali. Nawet nie patrzyli na siebie. Po chwili poczu , e uj a jego d . Pod jej dotykiem zala a go fala wspomnie .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XVII Przez pi dni szli na pó noc przez krain rozci gaj si poza masywem Charnal, zielon i faluj agodnie, pokryt dywanem d ugich traw i polami dzikich kwiatów, usian lasami jode , osik i wierków. Rzeki i strumienie wi y si srebrnymi wst gami z gór i urwisk, rozlewaj c si w jeziora l ni ce w s cu niczym lustrzane tafle, a znad ich brzegów dochodzi a ch odna bryza. Podró by a tutaj atwiejsza ni w górach; teren nie by tak stromy, szlak pewny, a pogoda sprzyjaj ca. Dnie pe ne by y s ca, a noce ciep a i s odkich woni. Niebiosa rozci ga y si po kra ce horyzontu, rozleg e, puste i b kitne. Pada o tylko raz, a drobny kapu niaczek zwil aj cy trawy i drzewa przeszed prawie nie zauwa ony. Humory dopisywa y; oczekiwanie tego, co by o przed nimi, ucich o przys oni te odzyskan pewno ci siebie i dobrym samopoczuciem. W tpliwo ci le y zapomniane w mrocznych grotach, gdzie zosta y z one. Krok mieli szybki i mocny. Mijaj ce godziny odmierzane z powoln , niezmienn precyzj , niczym d uto kamieniarza rze bi y i kszta towa y zmienne nastroje, dopóki nie znikn y ostre kraw dzie i zosta a jedynie g adka powierzchnia zgodnego partnerstwa. Nawet Walker Boh i Pe Eli zawarli niepisany rozejm. Nie mo na stwierdzi , e kiedykolwiek przejawili cho by najmniejsz ch zawarcia przyja ni, ale odnosili si do siebie w miar uprzejmie, okazuj c sobie nawzajem wyszukan oboj tno . Co do reszty kompanii norm pozostawa a niezmienno . Horner Dees, jak zwykle, by ma omówny i zrz dliwy, Carisman zabawia ich bez przerwy opowie ciami i piosenkami, a Morgan i O ywcza wymieniali spojrzenia i gesty w mi osnym ta cu, który dla wszystkich poza nimi pozostawa tajemnic . We wszystkich, mo e z wyj tkiem Carismana, tkwi gdzie w g bi niepokój i czujno . Wydawa o si , e Carisman nie by zdolny do my lenia o dwóch rzeczach jednocze nie. Ale pozostali zachowywali ostro no , pragn c nie dopu ci do siebie obaw i w tpliwo ci oraz maj c nadziej , e odrobina szcz cia i determinacji oka e si wystarczaj ca, aby doprowadzi ich do ko ca tej podró y. Pocz tek tego ko ca nadszed nast pnego dnia wraz ze zmian wygl du krainy. Ziele , która roz wietla a lasy i wzgórza po udnia, stawa a si sp owia a szaro ci . Znikn y kwiaty. Trawy wi y i wysycha y. Drzewa, które powinny tryska yciem i listowiem, by y kar owate i nagie. Ptaki, które na po udniu lata y w o lepiaj cej feerii barw i pie ni, tutaj znikn y razem z mniejsz i wi ksz dzik zwierzyn . Tak jakby z y czar spad na wszystko i odar krain z ycia. W po udnie stan li na grzbiecie wzniesienia i patrzyli na rozci gaj ce si w dole pustkowie. – Cieniowce – zauwa ponuro Morgan Leah. Ale O ywcza potrz sn a srebrn
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ow . – Uhl Belk – powiedzia a. Z ka godzin by o coraz gorzej, a najbardziej o zmroku. Wystarczaj co le by o, kiedy kraj chorowa ; teraz by zupe nie martwy. Znikn y wszelkie lady traw i li ci. Nie chcia y rosn nawet najmniejsze krzaczki. Pnie drzew unosi y szkielety konarów, jakby w poszukiwaniu ochrony, jakby o ni b aga y. Kraina wydawa a si tak kompletnie zniszczona, e nic nie mia o tam ponownie wyrosn . Pozosta a jedynie ogromna, naga i nieprzyjazna pustynia. Spod ich butów unosi y si suche tumany kurzu, niczym zatruty oddech ziemi. Nic nie porusza o si wokó nich, pod ani nad nimi – ani zwierz ta, ani ptaki, ani nawet owady. Nie by o wody. Powietrze mia o md y, metaliczny posmak i zapach. Znowu nadci ga y chmury. Z pocz tku niewielkie wst gi, a potem ogromne zwa y, które zawis y nad ziemi niczym obny kir. Tej nocy rozbili obóz w martwym lesie, gdzie w powietrzu panowa a taka cisza, e mogli s ysze swoje oddechy. Drewno nie chcia o si pali , nie mieli wi c ognia. wiat o wydzielane przez pierwiastki ziemi odbija o si w pokrywie chmur i rzuca o na drzewa cie , który przywiera do ich skulonych sylwetek jak paj czyna. – B dziemy tam jutro o zmroku – powiedzia Horner Dees, kiedy usiedli naprzeciw siebie w milczeniu. – W Eldwist. Ich jedyn odpowiedzi by y ponure spojrzenia. Potem obecno Uhl Belka sta a si bardziej wyczuwalna. Siedzia tam z nimi w zapadaj cym zmierzchu, spa z nimi tej nocy i szed przy nich, kiedy wyruszyli w drog nast pnego dnia. Jego oddech by ich oddechem, ich milczenie jego milczeniem. Czuli, jak ich przywo uje, si ga, aby ich zagarn . Nikt tego nie powiedzia g no, ale Uhl Belk by tam. Do po udnia ziemia zamieni a si w kamie . Zupe nie jakby ca y kraj chorowa , wysycha , i traci ycie, pozbawiony wszystkich kolorów poza szaro ci i obraca si w kamie . Wszystko by o doskonale zachowane, niczym ogromna rze ba. Pnie i konary drzew, krzewy i trawy, ska y i ziemia – wszystko jak si gn wzrokiem zamieni o si w kamie . By to przera aj co zimny krajobraz, ale pomimo emanuj cego ze ch odu, dziwnie pi kny. Kompania z Rampling Steep czu a si jak w hipnotycznym transie. By mo e poci ga ich ogrom tego, co ujrzeli, poczucie, e jest tu co trwa ego, niezmiennego, niczym w doskona ym dziele rze biarza. lady czasu, zmiany pór roku, ani najwi ksze nawet wysi ki cz owieka – nic nie mog o dotkn tego, co tutaj stworzono. Horner Dees skin na nich i kompania ruszy a naprzód. Otula a ich mg a, gdy tak szli przez arrasy zamar ego czasu, i dopiero po kilku
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
godzinach z ogromnym trudem dojrzeli w oddali co l ni cego. By to zbiornik wody, szarej jak ziemia, przez któr przechodzili, wtapiaj cy si w jej pos pno , niczym kotara po czona z niebem i ziemi tak, e nie by o wida , gdzie si zaczyna, a gdzie ko czy. Dotarli do Tiderace. Pojawi y si równie dwa bli niacze szczyty, poszarpane skalne spirale wznosz ce si na horyzoncie. To one stanowi y cel ich podró y. Ca y czas ziemia pod ich stopami dudni a z owieszczo, dr c, jakby kraina by a dywanem, którym potrz sa jaki olbrzym. Nic w tym dr eniu nie pozwala o rozpozna jego ród a. Ale Horner Dees co wiedzia . Morgan ujrza to w sposobie, w jaki opu ci na piersi brodat twarz, i w strachu, który w lizn si do jego oczu. Po pewnym czasie ziemia wokó nich zacz a cie nia si po obu stronach, otaczaj c ich stopniowo, a w ko cu znale li si w zw aj cym si korytarzu ska nad Tiderace. Korytarz poprowadzi ich prosto do szczytów, niczym rampa, która na ko cu mog aby zrzuci ich do morza. Zrobi o si ch odniej, a wilgo unosz ca si w powietrzu przywiera a do ich skóry drobnymi kropelkami. Ich obute stopy dziwnie bezszelestnie st pa y po twardej powierzchni ska y, kiedy równym krokiem wspinali si w mg . Wkrótce stali si rz dem cieni w nadchodz cym zmierzchu. Dees prowadzi , stary, pot ny i spokojny. Morgan szed z O ywcz . Twarz wysokiego górala znaczy o zm czenie, twarz dziewczyny by a g adka i spokojna. Carisman nuci pod nosem, przelotnie spogl daj c na boki. Walker Boh kroczy za nimi, blady i zamy lony, otulony ug peleryn . Pe Eli zamyka pochód, a Jego czujne oczy widzia y wszystko. Pomost zaczyna opada przed nimi skarp , poza któr wyrasta y w niebo dziwne formacje ska . Mog yby by swego rodzaju rze bami, gdyby nie to, e nie nadano im adnej wyra nej formy. Niczym kolumny rozrzucane przez tysi ce lat gniewn d oni pogody, zastyg y poszarpane i po amane w dziwacznych kszta tach i obrazach, niczym wizja szale ca. Kompania przesz a obok, zaniepokojona ich mrokiem, i pospieszy a naprzód. W ko cu dotarli do szczytów. By a mi dzy nimi szczelina, wyrwa tak g boka i w ska, jakby jaki kataklizm rozszczepi na dwoje to, co niegdy by o pojedynczym szczytem. Po obu jej stronach wynurza y si spirale ska , uderzaj c w chmury, jakby chcia y je przebi . Niebiosa za nimi by y mroczne i zamglone, a wody Tiderace hucza y i uderza y o skaliste brzegi. Horner Dees ruszy naprzód, a pozostali pod yli za nim, dopóki nie otuli ich mrok. Powietrze w szczelinie by o ch odne i nieruchome, a odleg e krzyki morskiego ptactwa odbija y si tu przenikliwym echem. Co za stworzenia poza morskimi mog y tutaj ?– zastanawia si niespokojnie Morgan Leah. Wyci gn Miecz. Ca e cia o mia sztywne
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i spi te, jakby wyt si y, aby wyczu oznaki zagra aj cego im niebezpiecze stwa. Dees pochyli si naprzód niczym zwierz na polowaniu, a trójka za góralem przypomina a bezcielesne duchy. Tylko O ywcza zdawa a si nie poddawa nastrojowi. ow trzyma a wysoko, a jej oczy czujnie obserwowa y ska y, niebo i szaro otulaj wszystko niczym ca un. Morgan prze kn , pokonuj c sucho w gardle. Co tam na nas czeka? ciany szczeliny zdawa y si czy nad ich g owami i przez chwil pogr eni byli w zupe nych ciemno ciach. Tylko w ska linia przej cia nios a im pociech , e nie zostali ywcem pogrzebani. Potem ciany ponownie si rozst pi y i powróci o wiat o. Szczelina przesz a w dolin , która le a uko ysana pomi dzy szczytami. P ytka, poryta koleinami, poro ni ta k pami drzew i krzewów, zarzucona g azami kilkakrotnie przewy szaj cymi cz owieka stanowi a ohydne zbiorowisko wszystkiego, czym pogardzi a natura i czas. Wsz dzie le y porozrzucane szkielety, ca e ich stosy, wszystkich kszta tów i rozmiarów. Nie sposób by o stwierdzi , do jakich stworze niegdy nale y. Horner Dees zatrzyma ich. – To Dolina Ko ci – powiedzia cicho. – Brama do Eldwist. Tam, za dolin , zaczyna si Eldwist. St oczyli si bli ej, aby lepiej widzie . Walker Boh zesztywnia . – Tam w dole co jest. Dees pokiwa g ow . – Mia em nieszcz cie odkry to dziesi lat temu – powiedzia . – To koden, cuchowy pies Króla Kamienia. Widzicie go? Spojrzeli, ale niczego nie zobaczyli. Nawet Pe Eli. Dees usiad ci ko na skale. – I nie zobaczycie. Dopiero, kiedy on zobaczy was. Ale wtedy to ju nie b dzie mia o wi kszego znaczenia, prawda? Mo ecie zapyta te nieszcz sne stworzenia tam w dole, je li jeszcze maj j zyki i odrobin ycia, aby ich u . Morgan, s uchaj c, musn butem kawa ek suchego drewna. By o ci kie i nie dawa o si przesun . Kamie . Morgan patrzy , jakby dopiero teraz zrozumia . Kamie . Wszystko pod ich stopami, wszystko wokó , wszystko jak si gn wzrokiem by o z kamienia. – Kodeny to gatunek nied wiedzia – mówi Dees. – Ogromne, yj na pó nocy w zimnych partiach gór, nie lubi obcych. W ka dych warunkach nieprzewidywalne. Ale ten? – Tajemniczo pokiwa g ow . – To potwór. – Ogromny? – zapyta Morgan. – Potwór – powtórzy z naciskiem Dees. – Nie chodzi o wielko , góralu. Ten stwór ju nie jest kodenem. Ledwie przypomina to, czym by dawniej. Belk co mu zrobi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
lepi go. Nie widzi. Ale s uch ma tak ostry, e us yszy upadaj szpilk . – A wi c wie, e tu jeste my – zaduma si Walker, przesuwaj c si obok Deesa, aby zajrze w Dolin . Oczy mia ciemne i zamy lone. – Od dobrej chwili, jak s dz . Teraz czeka, a spróbujemy przej . – Je li nadal tam jest – odezwa si Pe Eli. – By tu dawno temu, stary. Móg ju dawno zdechn . Dees spojrza na niego agodnie. – To mo e zejdziesz tam i sprawdzisz? Pe Eli obdarzy go krzywym, lodowatym u miechem. Stary tropiciel odwróci si , kieruj c spojrzenie na Dolin . – Min o dziesi lat, od kiedy go widzia em, i nadal nie mog zapomnie – wyszepta . Potrz sn siw g ow . – Czego takiego nigdy si nie zapomina. – Mo e Pe Eli ma racj ; mo e ju nie yje – podsun z nadziej Morgan. Zerkn na ywcz i odkry , e nie spuszcza oczu z Walkera. – Nie ten stwór – upiera si Dees. – Hm, dlaczego go nie widzimy, skoro jest taki wielki i paskudny? – zapyta Carisman, zerkaj c ostro nie sponad ramienia Morgana. Dees zachichota . Oczy mu si zw zi y. – Nie widzisz go, poniewa wygl da, jak wszystko tam w dole. Jak kamie , szary i twardy, jeszcze jeden skalny od amek. Sam zobacz. Jeden z tych kopców, jeden z tych azów, co , co le y tam, cokolwiek, jest nim. Po prostu le y tam, idealnie cichy, i czeka. – Czeka – powtórzy , jak echo Carisman. W dolinie, w kamiennej dolinie. Le y koden, czekaj c po ród strzaskanych ko ci. Po ród wszystkich swoich ofiar, W swym szarym domu Le y koden, czekaj c, aby nas dopa . – Cicho b , piewaku – powiedzia Pe Eli z nut przestrogi w g osie i spojrza spode ba na Deesa. – Je li wierzy w to, co nam mówi , musia wtedy przej obok tego stwora. Jak to zrobi ? Dees roze mia si g no. – Mia em szcz cie, rzecz jasna! By o ze mn dwunastu ludzi i weszli my tam, upcy, co do jednego. Nie móg dopa nas wszystkich, kiedy zacz li my biec.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Podzielili my si trójkami. Wbiegali my, a wybiega tylko jeden. Ja by em tym, którego nie trafi . Pe Eli patrzy na niego bez wyrazu. – Rzeczywi cie, stary, mia szcz cie. Dees wsta . Morgan móg by tak wyobra sobie pot nego kodena. Ponury i gro ny, kiedy przybiera taki wyraz twarzy jak teraz. Spojrza na Pe Ella, jakby zamierza si na niego rzuci . – S ró ne rodzaje szcz cia – powiedzia . – Niektóre dostajesz, a niektóre stwarzasz sobie sam. Niektóre niesiesz w sobie, a niektóre znajdujesz po drodze. eby wej i wyj z Eldwist, b dziesz potrzebowa ich wszystkich. Koden jest stworem, którego nie chcia by ujrze w najbardziej koszmarnych snach. Ale co ci powiem. Kiedy ju zobaczysz, co jest tam w dole, co le y za Dolin Ko ci, nie b dziesz si ju musia martwi o kodena. Poniewa w twoich najgorszych snach b ci potem niepokoi y inne rzeczy! Pe Eli oboj tnie i pogardliwie wzruszy ramionami. – Sny s po to, aby straszy starców, Homerze. Tropiciel wpatrywa si w niego. – Teraz jeste odwa ny. – Widz go – odezwa si nagle Walker Boh. Jego g os by niemal szeptem, ale sprawi , e ucichli niemal natychmiast i odwrócili si do niego. Mroczny Stryj wpatrywa si w zniszczone pustkowie Doliny, najwyra niej nie wiadomy, e co mówi . – Koden? – zapyta ostro Dees. Zrobi krok naprzód. – Gdzie? – zapyta Pe Eli. Walker wskaza co w bli ej nie okre lonym kierunku. Mimo to Morgan spojrza , ale niczego nie zobaczy . Zerkn na pozosta ych. Chyba adne z nich nic nie widzia o. Ale Walker Boh nie zwraca na nich uwagi. Zdawa si czego nas uchiwa . – Wska r , je li naprawd go widzisz – odezwa si w ko cu Pe Eli, staraj c si mówi z ostro oboj tno ci . Walker nie odpowiedzia . Ci gle patrzy . – On czuje... – zacz mówi i umilk . – Walkerze? – wyszepta a O ywcza i dotkn a jego ramienia. Blade oblicze odwróci o si w ko cu od Doliny i ciemne oczy poszuka y jej spojrzenia. – Musz go znale – powiedzia . Spogl da na nich po kolei. – Czekajcie tu, dopóki was nie zawo am. Morgan zacz protestowa , ale w oczach Walkera by o co takiego, e zamilk .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W milczeniu patrzy razem z innymi, jak Mroczny Stryj wkracza samotnie do Doliny Ko ci. Dzie by cichy, bezwietrzny, a w poszarpanej przestrzeni Doliny nie porusza o si nic oprócz Walkera. W ciszy szed przez zniszczony kamie ; duch, który nie wydawa adnego d wi ku i nie pozostawia ladów. W ci gu ostatnich paru tygodni by y chwile, kiedy uwa si za niewiele wi cej ni ducha. Niemal zgin od trucizny Asphinxa, a potem w czasie ataku cieniowców na Hearthstone. Cz niego z pewno ci umar a wraz z utrat ramienia, a inna cz zgin a, kiedy zawiod a magia, która mia a uleczy jego chorob . Cz niego umar a wraz z Coglinem. Wyruszy w t podró pusty i zagubiony, pchany jedynie w ciek ci na cieniowców, l kiem przed samotno ci i pragnieniem odkrycia sekretów Uhl Belka i Czarnego Kamienia Elfów. Nawet ywcza, pomimo pomocy w jego potrzebach, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, nie by a do silna, aby przywróci go samemu sobie. By jak wydr ony pie , odarty z poczucia, kim i czym powinien by , potrafi tylko podj t wypraw w nik ej nadziei, e odkryje swoje przeznaczenie na tym wiecie. A teraz, tutaj, w tej ogromnej, opustosza ej po aci kraju, gdzie l ki, w tpliwo ci i s abo ci by y jeszcze dotkliwsze, Walker Boh pomy la , e ma szans znowu powróci do ycia. To obecno kodena wyzwoli a t nadziej . A do teraz magia w jego wn trzu by a dziwnie milcz ca, jak zniszczona i um czona rzecz, która raz po raz zawodzi a, a ostatnio wydawa o si , e znikn a zupe nie. Co prawda by a wci , aby go chroni w niebezpiecze stwie, odstraszy Urdas, kiedy podeszli zbyt blisko, odchyli bieg ich broni. A jednak by z niej kiepski i osny u ytek, kiedy przypomnia sobie, do czego by a niegdy zdolna. Co z empati , któr czu dla ka dego ywego stworzenia? Co z wyczuciem emocji i my li? Co z wiedz , która zawsze zdawa a si do niego przychodzi ? Co z przeb yskami przysz ych wydarze ? Wszystko to opu ci o go, odesz o, jak stary wiat, jego ycie z Coglinem i Pog osk w Hearthstone. Kiedy pragn , aby tak si sta o, aby magia znikn a i zostawi a go w spokoju, podobnego do innych ludzi. Ale w trakcie tej podró y stawa o si dla coraz bardziej oczywiste, w miar jak odzyskiwa poczucie tego, kim i czym jest po stracie Coglina i w asnych fizycznych i uczuciowych pora kach, e to pragnienie by o g upie. Nigdy nie b dzie jak inni ludzie i nigdy nie odzyska pokoju bez magii. Nie móg zmieni tego, kim i czym jest; Coglin wiedzia o tym i mówi mu to. W tej podró y odkry , e by a to prawda. Potrzebowa magii. Domaga si jej.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Teraz wypróbuje, czy nadal potrafi j wezwa . Wyczu obecno kodena wcze niej ni Pe Eli. Wyczu , czym jest, zanim Horner Dees go opisa . Po ród porozrzucanych ska , skulony i cichy, próbowa go rozpozna , kiedy si zbli tak, jak niegdy zwierz ta. Czu , e koden go przyzywa. Walker Boh nie by pewny, w jakim celu to robi, ale wiedzia , e musi odpowiedzie . Odpowiada nie tylko na pragnienie tego stworzenia, ale równie swoje w asne. Poszed prosto przez zbiorowisko g azów i skamienia ego drewna do miejsca, gdzie czeka koden. Od kiedy przyby a kompania, nie poruszy si nawet o cal. Ale Walker i tak wiedzia , gdzie le y ukryty, poniewa jego obecno przebudzi a magi . By o to niespodziewane, radosne i dziwnie podnosz ce na duchu do wiadczenie: poczu w sobie budz si do ycia moc, odkry , e nie przepad a, jak s dzi , ale tylko u a si w niew ciwym miejscu. Albo zosta a st amszona, strofowa sam siebie. Z pewno ci robi , co móg , aby zaprzeczy jej istnieniu. Mg a toczy a si poprzez ska y, pasemka bieli tworz ce dziwne kszta ty i wzory na tle szarej ziemi. Gdzie w oddali, poza szczytami i dolin , któr tuli y w swych ramionach, Walker s ysza uderzenia wód oceanu o brzeg, g uche dudnienie rozbrzmiewaj ce w ciszy. Zwolni , wiadom, e koden jest tu przed nim, niezdolny ca kowicie rozproszy obaw, e zosta zwabiony na swoj zgub , e magia nie ochroni go i zostanie zabity. Jakie to ma znaczenie? – pomy la nagle. Odp dzi od siebie t my l. Czu , jak magia p onie w jego wn trzu niczym rozpalony ogie . Wyszed spomi dzy dwóch g azów w obni enie terenu i nagle, z szybko ci yskawicy, wyrós nad nim koden. Jakby zmaterializowa si wprost z ziemi, jakby py pokrywaj cy ska y po czy si nagle, aby nada mu kszta t. By ogromny, stary i siwy, trzy razy wi kszy od Walkera, z olbrzymimi, kosmatymi ko czynami i po amanymi, tymi pazurami, które zagi , aby uchwyci si ska y. Uniós si na tylnych nogach, aby pokaza si w ca ej okaza ci, a jego pomarszczony pysk dysza i otwiera si , ukazuj c l ni cy rz d k ów. Niewidz ce oczy patrzy y w dó na Walkera, który sta bez ruchu. Jego ycie by o teraz cienk nitk , któr mog o zerwa jedno machni cie ci kiej apy. Ujrza , e eb i cia o kodena jest zniekszta cone za spraw jakiej czarnej magii, aby uczyni stworzenie jeszcze bardziej groteskowym, i e pozbawiono go symetrii kszta tów, która niegdy nadawa a wdzi k jego sile. Przemów do mnie, pomy la Walker Boh. Koden zamruga i opad tak blisko, e ogromna paszcza znalaz a si zaledwie o par cali od twarzy Mrocznego Stryja. Walker zmusi si , aby napotka puste spojrzenie stwora. Czu jego gor cy, cuchn cy oddech.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Powiedz mi, pomy la . By a taka chwila, kiedy my la , e zginie, e magia zawiod a go ca kowicie, e koden si gnie i powali go. Czeka na pazury, które go rozedr , na koniec, który mia nadej . Potem us ysza , jak stwór mu odpowiada gard owymi d wi kami swego w asnego zyka, które pochwyci a i przekszta ci a magia. – Pomó mi – powiedzia koden. Walker poczu fal ciep a. Powróci o do ycie w sposób, którego nie potrafi by opisa , jakby narodzi si na nowo i móg znowu uwierzy w siebie. B ysk u miechu przebieg mu po twarzy. Magia wci nale a do niego. Powoli wyci gn zdrowe rami i dotkn pyska kodena, wyczuwaj c pod koniuszkami palców co wi cej ni tylko skór i futro, ale odnajduj c równie uwi zion pod nimi dusz stworzenia. Mroczny Stryj dotykiem odczyta jego przesz i poczu jego ból. Podszed bli ej, aby przyjrze si masywnemu, pokrytemu bliznami cia u, nie obawiaj c si ju jego ogromu, brzydoty ani zdolno ci niszczenia. Widzia , e koden jest wi niem – przera onym, rozgniewanym, oszo omionym i zrozpaczonym, jak ka dy wi zie , który pragnie jedynie by znowu wolny. – Uwolni ci – wyszepta Walker Boh. Przyjrza si , aby odnale wi zy kodena, ale nie znalaz ich. Gdzie by y cuchy, które go kr powa y? Okr besti , wypróbowuj c ci ar i struktur powietrza i ziemi. Ogromna g owa zako ysa a si , pod aj c za nim, oczy patrzy y nieruchomo. Walker doko czy okr enie i zatrzyma si , marszcz c brwi. Odnalaz niewidzialne sznury magii, które stworzy Król Kamienia, i wiedzia , czego trzeba, aby uwolni stwora. Koden by wi niem swojej przemiany. Musi na powrót zmieni si w nied wiedzia, w zwierz , którym by , a oczyszczone zostanie pi tno dotyku Uhl Belka. Ale Walker nie posiada magii, aby to uczyni . Jedynie O ywcza mia a tak moc, magi wystarczaj co siln , aby przywróci z popio ów przesz ci Ogrody ycia, odzyska to, co by o, a mówi a ju , e nie mo e u magii, dopóki nie zostanie odnaleziony Czarny Kamie Elfów. Walker sta , patrz c bezradnie na kodena, i zastanawia si , czy mo e cokolwiek zrobi . Bestia unios a ku niemu twarz. Jej ogromne, niezdarne cielsko by o l nieniem skalnego py u na tle krajobrazu. Walker si gn raz jeszcze i jego palce spocz y na pysku zwierz cia. Jego my li sta y si s owami. Pozwól nam przej , a znajdziemy sposób, aby ci uwolni . Koden wpatrywa si w niego z wi zienia, jakim by o jego okaleczone cia o. Niewidz ce oczy by y nieruchome i puste. – Id cie – powiedzia . Walker uniós wysoko d , aby wezwa swych towarzyszy, a potem po j
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
znowu na pysku zwierz cia. Nadeszli z wahaniem. Najpierw O ywcza, a potem Morgan Leah, Horner Dees, Carisman i Pe Eli. Patrzy bez s owa, jak przechodz , z wyci gni tym ramieniem, nie cofaj c d oni. K tem oka dojrza w ich oczach dziwn mieszanin uczu , zrozumienia u O ywczej i l ku, grozy i niedowierzania u pozosta ych. Potem odeszli. Wyszli z rumowiska Doliny Ko ci do prze omu w urwisku, za którym skr cili, aby na niego poczeka . Walker cofn d i ujrza , e koden dr y. Rozwar szeroko paszcz i zdawa si bezg nie p aka . Potem odwróci si i oci ale powlók mi dzy ska y. – Nie zapomn ! – zawo za nim Walker. Poczu pustk i zadr . Otuli si mocniej peleryn i wyszed z Doliny. Morgan i pozostali, wszyscy z wyj tkiem O ywczej, pytali Walkera, kiedy do nich dotar , co si wydarzy o. Jaki urok zdo rzuci na kodena, e pozwoli im przej ? Ale Mroczny Stryj nie chcia odpowiada . Powiedzia tylko, e stwór jest wi niem magii Króla Kamienia i musi zosta uwolniony, e obieca mu to. – Skoro obieca , to martw si , jak dotrzymasz obietnicy – o wiadczy gniewnie Pe Eli, pragn c jak najszybciej zapomnie o sprawie kodena, kiedy niebezpiecze stwo by o ju za nimi. – B dziemy mieli do k opotów, aby samych siebie uwolni od magii Króla Kamienia – popar go Horner Dees. Carisman pobieg ju naprzód w podskokach i Morgan nagle znalaz si naprzeciwko Walkera, nie znajduj c odpowiedzi. To O ywcza przemówi a za niego. – Je li da s owo, Walkerze, to musi zosta dotrzymane – rzek a. Nie powiedzia a jednak, w jaki sposób. Oddalili si od Doliny Ko ci i weszli w wy om, który otwiera si mi dzy szczytami na Tiderace. Przej cie by o okryte cieniem i mroczne w gasn cym wietle dnia, a ze zboczy urwiska nad nimi wia mro ny, ostry wiatr, bij c w nich niczym ogromna d i nieustannie popychaj c naprzód. S ce znikn o na zachodzie, schwytane w paj czyn chmur, które zamieni y jego wiat o w purpur i z oto. Zapach s onej wody, ryb i wodorostów wype nia powietrze, ostry i przenikliwy. Morgan raz czy dwa spojrza w ty na Walkera Boha, wci zdumiony, jak tamten by w stanie powstrzyma kodena od ataku, podej prosto do niego i dotkn go bez szkody dla siebie. Przypomnia sobie opowie ci o Mrocznym Stryju, o tym, jaki by , zanim ucierpia od ugryzienia Asphinxa i utraty Coglina i Pog oski, o cz owieku, który uczy Para Ohmsforda, jak nie ba si mocy magii elfów. A do tej chwili uwa , e
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Walker Boh zosta kalek po ataku cieniowców na Hearthstone. W zamy leniu zacisn wargi. By mo e nie mia racji. A je li myli si co do Walkera, to mo e równie myli si co do siebie? By mo e Miecz Leah móg by znowu by ca ci i odzyska swoj magi . Mo e jest szansa dla nich wszystkich, tak jak twierdzi a O ywcza. Nagle przed nimi otworzy si w wóz, otaczaj ce ich cienie poja nia y w szare, zamglone wiat o i wyjrzeli przez w skie okno na urwiska. Tiderace rozci ga o si w dole nie ko cz si po aci , a jego wody ko ysa y si i pieni y, mkn c w stron brzegu. Kompania ruszy a naprzód, ponownie wchodz c w cie . Szlak, którym pod ali zacz opada , wij c si pomi dzy ska ami, mokry i zdradliwy z powodu mg y i wodnej piany. ciany raz jeszcze si rozst pi y, tym razem tworz c postrz pione kamienne kolumny, przez które mo na by o w przelocie ujrze niebo i morze. Skalne pod e by o niepewne i sprawia o wra enie, jakby za chwil mia o run . Potem skr cili na zbocze tak strome, e zmuszeni byli schodzi na siedz co i znale li si w w skim przej ciu, które skr ca o przed nimi w tunel. Pochylili si , eby przej , poniewa wype nia y go poszarpane od amki ska . Na jego przeciwleg ym ko cu ciany opada y i korytarz wychodzi na skalny wyst p wznosz cy si w niebo. Weszli na niego, znale li cie i wspi li si do miejsca, gdzie ko czy si parapetem utworzonym z kamiennych bloków. Stan li na skraju parapetu i spojrzeli w dó . Morgan poczu , jak dek odwraca mu si do góry nogami. Od miejsca, gdzie stali, ziemia opada a w w ski przesmyk wchodz cy w morze. Z przesmykiem po czony by pó wysep, szeroki i poszarpany na brzegach, stanowi cych w ca ci klify, o które nieustannie wali y wody Tiderace. Na ich szczycie sta o miasto wynios ych, kamiennych budowli. Nie by y to budowle z tych czasów, ale ze starego wiata, z wieku, zanim wielkie wojny zniszczy y wszystko i narodzi y si nowe rasy. Wyrasta y w powietrze na setki stóp, g adkie, symetryczne, z mnóstwem okien, które otwiera y si czerni na tle szarego wiat a. Wszystko ustawione by o blisko siebie, miasto wi c wygl da o jak zbiorowisko monstrualnych, kamiennych obelisków wyros ych wprost ze ska y. Wokó budynków kr y morskie ptaki, nawo uj c obnie w gasn cym wietle dnia. – Eldwist – oznajmi Horner Dees. Daleko na zachodzie s ce ton o w wodach oceanu, trac c sw jasno i kolor wraz z nadej ciem nocy. Purpura i z oto gas y w srebro. Wiatr zawodzi na urwiskach za nimi sta ym crescendo i mia o si wra enie, jak gdyby dr y nawet szczyty ska , na których stali. Trzymali si blisko siebie, kul c si przed uderzeniami wiatru i nadej ciem nocy, i patrzyli oczarowani, jak Eldwist poch ania czer . Wiatr zawodzi równie w mie cie, cz c w korytarzach ulic i spadaj c wzd urwiska. Morgan czu dreszcze od tego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wi ku. Eldwist by o puste i martwe. By w nim tylko kamie , twardy i nieust pliwy, niezmienny i sta y. Horner Dees zawo do nich, przekrzykuj c wiatr, i zawrócili. Poprowadzi ich z powrotem do miejsca, gdzie w skale klifu wyci to schody prowadz ce w dó , do miasta. Schody bieg y wzd ciany, omijaj c szczeliny i zakamarki i skr caj c z powrotem w cie . Noc zamyka a si wokó nich, s ce znika o, a na czystym, jasnym niebie mruga y gwiazdy. wiat o ksi yca odbija o si w Tiderace i Morgan ujrza mocne, poszarpane szczyty miasta wznosz ce si ze ska . Mg a unosi a si wiotkimi pasmami i Eldwist nabra o surrealistycznego wygl du – jakby wysz o z czasów legend. Morskie ptaki odlecia y, a odg os ich krzyków ucich w oddali. Wkrótce s ycha ju by o tylko bicie fal uderzaj cych o skaliste brzegi. U podstawy schodów znale li nisz os oni przez ska y. Horner Dees zatrzyma ich. – Nie ma sensu i dalej – doradzi , a w jego g osie brzmia o zm czenie. Wiatr nie dociera tu do nich i nie musia ju krzycze . – Zbyt niebezpiecznie próbowa wej tam w nocy. Tam w dole jest pe zacz... – Pe zacz? – Morgan, który przygl da si doskonale zachowanym w kamieniu kawa kom trawy i krzewów, poderwa g ow . – Tak, góralu – ci gn Dees. – Stwór, który wymiata ulice miasta po zmroku, zbieraj c wszystkie porzucone yj ce odpadki... Dudnienie z g bi ziemi uci o dalszy ci g zdania. ród em d wi ku by o Eldwist i cz onkowie wyprawy odwrócili si szybko w tamt stron . Miasto sta o na tle nocnego nieba, ca e czarne, z wyj tkiem miejsc, w których wiat o odbija o si od kamienia. Widziane z do u by o jeszcze wi ksze i bardziej przera aj ce, pomy la Morgan, wpatruj c si w mrok. Bardziej nieprzeniknione... Co ogromnego wysun o si z ciemnych zak tków: stwór tak monstrualnych rozmiarów, e przez chwil sprawia wra enie, i przewy sza nawet budynki. Wyrós spomi dzy monolitów, jakby spokrewniony z nimi, ogromny i ci ki, ale równie d ugi i chudy jak w , niczym kamienne bloki poruszaj ce si nagle, aby zmieni kszta t i posta . Potem rozwar szeroko szcz ki i Morgan zobaczy ostre ko ce z bów w wietle ksi yca, i us ysza przera aj cy krzyk, przypominaj cy kaszel duszonego cz owieka. Ziemia zadr a od tego krzyku, a ca a kompania przywar a do ziemi, szukaj c schronienia. Tylko O ywcza pozosta a wyprostowana, jakby sama jedna mia a do si y, aby zmierzy si z nocnym koszmarem. Chwil pó niej znikn , uciekaj c tak szybko i cicho, jak si pojawi , a dudnienie towarzysz ce jego przej ciu zawis o w powietrzu.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– To nie by pe zacz – wyszepta Morgan. – I nie by o tego tutaj dziesi lat temu – odpowiedzia szeptem poblad y Horner Dees. – Za si , e nie. – Nie – odezwa a si cicho O ywcza, odwracaj c si do nich. Jej towarzysze podnie li si powoli. – Dopiero si narodzi – powiedzia a. – Zaledwie pi lat temu. Jest jeszcze dzieckiem. – Dzieckiem! – wykrzykn Morgan z niedowierzaniem. ywcza skin a g ow . – Tak, Morganie Leah. Zw go Maw Grint. – U miechn a si smutno. – Jest dzieckiem Uhl Belka.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XVIII Szóstka mia ków reszt nocy sp dzi a st oczona pod os on klifów, skulona cicho w ciemno ciach, ukryta przed Maw Grintem i wszystkimi innymi okropno ciami czyhaj cymi w Eldwist. Nie rozpalili ogniska – nie by o zreszt na niego drewna i oszcz dnie posilili si skromnymi zapasami ywno ci. W ci gu kilku nadchodz cych dni jedzenie i woda stan si problemem, poniewa trudno je b dzie znale w tej kamiennej krainie. Podstaw ich diety stan si ryby, a niewielkie strumienie deszczowej wody, biegn ce ze ska poza nimi, ugasz ich pragnienie. Je li ryby oka si nieuchwytne albo strumienie wyschn , znajd si w powa nych k opotach. Nikt nie spa wiele po pojawieniu si Maw Grinta. Przez d ugi czas nikt nawet nie próbowa zasn . Ich niepokój by niemal namacalny, kiedy przeczekiwali t noc. ywcza wykorzysta a ten czas, aby opowiedzie pozosta ym to, co wiedzia a o dziecku Kamiennego Króla. – Ojciec opowiedzia mi o Maw Grincie, kiedy wysy mnie z Ogrodów – zacz a. Jej czarne oczy stawa y si nieobecne, w miar jak mówi a, a srebrne w osy l ni y jasno w wietle ksi yca. Siedzieli w pó kolu, dla ochrony zwróceni plecami do ska , od czasu do czasu zerkaj c ostro nie w stron ponurego zarysu miasta. Wsz dzie panowa a cisza. Maw Grint znikn równie tajemniczo jak si pojawi , morskie ptaki uda y si na spoczynek, a wiatr ucich w oddali. ywcza podj a opowie ostro nym szeptem: – Tak jak ja jestem dzieckiem Króla Srebrnej Rzeki, tak Maw Grint jest dzieckiem Uhl Belka. Oboje zostali my stworzeni przez magi , aby s potrzebom swych ojców. Jeste my zlepkiem pierwiastków, bytami ziemi, zrodzonymi z gleby, a nie z cia a kobiety. Bardzo jeste my do siebie podobni – Maw Grint i ja. By o to stwierdzenie tak dziwaczne, e Morgan Leah musia u wszystkich si , eby gwa townie nie zaprotestowa . Pohamowa si tylko dlatego, e nic by nie zyska , wyra aj c swój sprzeciw i odwracaj c bieg opowie ci od zamierzonego toku. – Maw Grint zosta stworzony, aby s jednemu celowi – ci gn a O ywcza. – Eldwist jest miastem starego wiata, jedynym, które unikn o zniszczenia wielkich wojen. Miasto i ziemia, na której je za ono, nale do królestwa Uhl Belka. S jego schronieniem, jego fortec , broni go przed wtargni ciem zewn trznego wiata. Przez jaki czas wystarcza y. By zadowolony, e mo e ukry si w swoim kamieniu
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i odci si od wszystkiego. Ale jego sta obsesj sta o si pragnienie w adzy i strach, e utraci. W ko cu ta obsesja poch on a go ca kowicie. Zacz w przekonaniu, e je eli nie zmieni zewn trznego wiata, to wiat zmieni jego. Postanowi rozszerzy swoje królestwo na po udnie. Ale eby tego dokona , musia by opu ci bezpieczne Eldwist, a z tym nie móg si pogodzi . Tak jak w wypadku mego ojca, tak i jego magia s ab a, w miar jak oddala si od jej ród a. Uhl Belk nie zamierza podejmowa takiego ryzyka. Zamiast tego stworzy Maw Grinta i w swoje miejsce wys swe dziecko. Maw Grint – wyszepta a – niegdy wygl da jak ja. Mia ludzki kszta t i tak jak ja, przemierza ziemi . Tak jak ja, posiada cz stk magii swego ojca. Ale kiedy ja mia am moc uzdrawiania ziemi, Maw Grint dosta moc, aby obraca j w kamie . Wystarczy sam jego dotyk. Dotykaj c, ywi si ziemi i wszystkim, co na niej o i ros o. A wszystko obraca o si w kamie . Ale Uhl Belk rozz ci si na swe dziecko, poniewa przemiana otaczaj cych go krain nie przebiega a do szybko, aby go zadowoli . Otoczony wodami Tiderace, których jego magia nie mog a tkn , sam siebie schwyta w pu apk , z której wiod a tylko jedna droga – na po udnie, i tylko Maw Grint móg poszerzy to przej cie. Król Kamienia natchn swe dzieci powi kszaj cymi si zasobami w asnej magii, niecierpliwie wygl daj c szybszych i rozleglej szych jej skutków. W wyniku nape nienia moc Maw Grint zacz zmienia kszta t, przekszta caj c si w twór bardziej dostosowany do wymaga ojca. Sta si podobny do kreta i zacz dr tunele w ziemi, odkrywaj c, e pod ni zmiany zachodz szybciej ni na powierzchni. W miar , jak karmi si ziemi , rós i znowu si zmienia . Sta si ogromnym limakiem, ryj w ziemi d ownic o pot nych rozmiarach. – Przerwa a na chwil . – Sta si tak e szalony. Zbyt wiele mocy i pokarmu sprawi o, e straci rozum. Z my cego, rozumnego stworzenia przekszta ci si w bezmy lne, szukaj ce jedynie po ywienia. Sun na po udnie, dr c coraz g biej i g biej. Tak wi c ziemia zmienia a si szybko, ale jeszcze szybciej zmienia si Maw Grint. I tak, pewnego dnia, Uhl Belk ca kowicie straci kontrol nad swoim dzieckiem. – Rzuci a spojrzenie na mroczn sylwetk miasta i podj a opowie . – Kiedy nie karmi si ziemi , Maw Grint zacz polowa na swego ojca, wiadomy mocy, jak posiada Król Kamienia, i pragn cy j sobie przyw aszczy . Uhl Belk odkry , e stworzy obosieczny miecz. Z jednej strony Maw Grint dr tunele w czterech krainach i zmienia je w kamie , ale z drugiej, dr tak e pod Eldwist, szukaj c sposobu, aby go zniszczy . Maw Grint wyrós na tak pot , e ojciec i syn stali si równymi przeciwnikami. Królowi Kamienia grozi o pokonanie jego w asn broni .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Czy nie móg po prostu raz jeszcze zmieni swego syna? – zapyta zdumiony Carisman. – Czy nie móg u magii, aby przywróci mu dawn posta ? ywcza pokr ci a g ow . – Kiedy pomy la o tym, by o ju za pó no. Maw Grint nie pozwoli by si zmieni , mimo e jak mówi mój ojciec, jaka jego cz zdawa a sobie spraw z okropno ci tego, czym si stanie, i t skni a za uwolnieniem. Ale wygl da na to, e ta cz by a zbyt s aba, eby dzia . – A wi c teraz dr y ziemi i ubolewa nad swoim losem – mrukn Carisman i za piewa . W ludzkim kszta cie uwi ziony, S c mrocznym celom Króla Kamienia, Maw Grint ryje tunele w ziemi, Straszliwe dzie o ojcowskiej d oni, Ale na wolno dla nie ma nadziei, Bo zbyt straszn sta si broni , Poluje wi c. – W rzeczy samej, poluje – powtórzy Morgan Leah. – Prawdopodobnie na nas. ywcza potrz sn a g ow . – Nie zdaje sobie nawet sprawy z naszego istnienia, Morganie. Jeste my za mali, zbyt ma o znacz cy, eby zwróci jego uwag . Dopóki nie zdecydujemy si u magii, oczywi cie. Wtedy b dzie wiedzia . Zamilkli i pogr yli si w my lach. – Co robi , kiedy widzieli my go dzi w nocy? – zapyta w ko cu Horner Dees. – Wykrzykiwa swoje uczucia, w ciek , rozgoryczenie, nienawi i szale stwo. – Zawaha a si . – Swój ból. – Tak jak koden jest wi niem magii Króla Kamienia – odezwa si Walker Boh i utkwi w dziewczynie ostre spojrzenie. – I w jaki sposób Uhl Belk zdo utrzyma asn magi , prawda? – Wszed w posiadanie Czarnego Kamienia Elfów – odpowiedzia a. – Wystarczaj co ugo by poza Eldwist, eby wykra go z Wiecznej Rezydencji Królów, a w jego miejsce zostawi Asphinxa. Zabra go do swej twierdzy i wykorzysta przeciwko swemu dziecku. Posiadanie magii elfów umocni o pozycj Uhl Belka. Nawet Maw Grint nie mia do si y, by pokona Kamie . – Magia, która potrafi zneutralizowa moc innych magii – powiedzia Pe Eli w zamy leniu. – Magia, która mo e obróci je na swój w asny u ytek. – Maw Grint wci zagra a swemu ojcu, ale nie mo e pokona Kamienia Elfów. yje, poniewa Uhl Belk yczy sobie, aby kontynuowa dzie o zniszczenia ziemi i nadal przemienia yj materi w kamie . Maw Grint jest niebezpiecznym, ale mimo to ytecznym niewolnikiem. Nocami dr y tunele w ziemi. Za dnia pi. Tak jak koden, jest lepy, takim uczyni a go magia i natura tego, czym jest, stworzeniem ryj cym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
w ciemno ciach i rzadko ogl daj cym wiat o. – Spojrza a w stron miasta. – Je li dziemy ostro ni, pewnie nigdy si nie dowie, e tu jeste my. – Tak wi c musimy jedynie ukra Kamie Elfów – u miechn si Pe Eli. – Ukra Kamie Elfów i pozwoli ojcu i synowi po re si wzajemnie. To nie b dzie trudne, prawda? – Spojrza ostro na O ywcz . – Prawda? Wytrzyma a jego spojrzenie bez mrugni cia okiem, ale nie odpowiedzia a. U miech Pe Ella sta si zimny, kiedy odchyli si z powrotem w cie . Przez chwil panowa a pe na napi cia cisza. – A co z tym pe zaczem, o którym wspomina ? – Morgan zwróci si do Homera. Dees równie spogl da ponuro. Pochyli si oci ale do przodu i podejrzliwie zmru oczy. – Mo e ta dziewczyna powie ci co wi cej ni ja – odpowiedzia cicho. – Mam przeczucie, e wie mnóstwo rzeczy, o których nie mówi. Twarz O ywczej by a pozbawiona wyrazu i doskonale spokojna, kiedy spojrza a na starego tropiciela. – Wiem to, co opowiedzia mi ojciec, Homerze, nic wi cej. – Król Srebrnej Rzeki, W adca Ogrodów ycia – warkn z cienia Pe Eli. – Stró mrocznych sekretów. – Jak powiedzia , w Eldwist jest pe zacz – podj a O ywcza, ignoruj c Pe Ella i patrz c na Deesa. – Uhl Belk nazywa go Rake. Rake jest tam od wielu lat, po eracz wszystkiego, co yje, s cy zachciankom swojego pana. Wychodzi po zmroku i wymiata do czysta ulice i zau ki miasta. Je li znajdziemy si w rodku, b dziemy musieli stara si go unika . – Widzia em go przy pracy – mrukn Dees. – Za pierwszym zamachem zabra pó tuzina naszych, dziesi lat temu, a chwil potem jeszcze dwóch. Jest wielki i szybki. – Gdy wspomina tamte czasy, jego z na O ywcz zdawa a si ulatnia . Z pow tpiewaniem potrzasn g ow . – Sam nie wiem. ciga ci , znajduje i wyka cza. Je li chce, wchodzi równie do domów. A przynajmniej robi tak wtedy. – A wi c najrozs dniej by oby najpierw odnale Kamie Elfów? – wyszepta Pe Eli. Zamilkli ponownie i po kilku chwilach, jeden po drugim, odsuwali si w mrok. Reszt nocy sp dzili, usi uj c zasn . Morgan zapada w drzemk , ale na krótko. Walker siedzia na skraju ska , obserwuj c miasto, kiedy góralowi opad a g owa, i by tam ci gle, kiedy si obudzi . Wszyscy byli zm czeni i mieli wymi te ubrania – wszyscy z wyj tkiem O ywczej. W nik ym wietle wschodz cego s ca sta a wie a i tak samo pi kna, jak w chwili ich pierwszego spotkania. Morgana to niepokoi o. By o jasne, e nie jest kim zwyczajnym. Patrzy na ni , a kiedy odwróci a si w jego stron , szybko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odwróci wzrok, obawiaj c si , e mog aby zobaczy . Martwi a go my l, e mog by mi dzy nimi jakie ró nice, a co gorsza, e mog to by ró nice zasadnicze. niadanie zjedli z takim samym brakiem zapa u, jak kolacj zesz ego wieczoru. Kraina wokó nich by a niczym pot ny i z owieszczy stwór, obserwuj cy ich ukrytymi oczami. Nad pó wyspem wisia a mg a, unosz c si z klifów, na których spoczywa o miasto, a do szczytów najwy szych wie i stwarzaj c wra enie, jakby Eldwist zawis o ród chmur. Powróci y morskie ptaki – mewy, nury i rybitwy, kr c i krzycz c ponad mrocznymi wodami Tiderace. Wraz z nadchodz cym witem w powietrzu czu by o wilgo , która osiada a na twarzach ca ej szóstki. Ostrze eni przez Deesa, co ich czeka, zebrali deszczówk wysoko w ska ach, zapakowali reszt ywno ci, eby nie zamok a, i wyruszyli, aby przej przesmyk. Zabra o im to wi cej czasu, ni si spodziewali. Odleg nie by a du a, ale cie ka zdradliwa. Ska y poci te by y szczelinami, a ich powierzchnia pop kana przez pradawne wstrz sy, wilgotna i liska od uderzaj cych w ni fal oceanu. Wiatr by porywisty i ostry. Ch osta im skór lodowatymi podmuchami i pryska w twarze bryzgami piany. Powoli posuwali si naprzód. S ce by o zamglon , bia kul , ukryt za zas on nisko wisz cych chmur, a kraina przed nimi pe na cieni. Eldwist wyrasta o przed nimi, jak skupisko niewyra nych kszta tów, ciemne, gro ne i milcz ce. W miar , jak si o niego zbli ali, obserwowali, jak ro nie, si gaj c pos pnego nieba, og wiatru odbija si obnym echem w kanionach. Od czasu do czasu, kiedy tak szli, czuli pod stopami dudnienie, odleg e wprawdzie, ale z owieszczo znajome. Najwidoczniej Maw Grint nie zawsze sypia w ci gu dnia. Zbli o si po udnie. Przesmyk, tak w ski chwilami, e urwisko opada o po obu stronach w mroczn kipiel i wiry, poszerzy si w ko cu w pó wysep i przeszed w obrze a miasta. Wyros y przed nimi klify, na których zbudowano Eldwist, i ca a kompania zmuszona by a wspi si na rozleg skarp . Klucz c pomi dzy gmatwanin monstrualnych g azów wzd kamienistej cie ki i lizgaj c si nieustannie, parli zdecydowanie naprzód. Dotarcie na gór zaj o im prawie dwie godziny. Do tego czasu s ce zatoczy o ju uk na zachód. Na skraju miasta przystan li, eby z apa oddech. Stan li razem na ko cu kamiennej ulicy, która bieg a pomi dzy rz dami wynios ych, pozbawionych okien budowli i zw a si równomiernie, nikn c we mgle i mroku. Morgan Leah nigdy nie widzia podobnego miasta, tak jednolitych i równych budowli, wszystkich z kamienia i wszystkich ustawionych symetrycznie niczym kwadraty na szachownicy. Po ulicy wala y si okruchy ska , ale pod warstw gruzu wida by o tward , równ nawierzchni .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Zdawa a si prowadzi w niesko czono ; jak nie ko cz cy si , d ugi, w ski korytarz, który znika jedynie wtedy, kiedy warstwa mg y stawa a si tak gruba, e nie sposób by o przenikn jej wzrokiem. Powoli i ostro nie ruszyli ulic , jeden za drugim, nas uchuj c i patrz c niczym koty na polowaniu. Od labiryntu budynków oddziela y j inne ulice, nikn ce w mroku to z prawej, to z lewej strony. Wokó Eldwist nie by o murów obronnych, adnych wie stra niczych, blanków ani bram. Tylko budynki i biegn ce przed nimi ulice. Wygl da o na to, e nie ma tu ycia. Ulice i domy pojawia y si i znika y, kiedy tak szli w g b, a jedynym d wi kiem by szum oceanu, wiatr i g osy morskich ptaków. Nad ich g owami przelatywa y ptaki – jedyny lad ruchu na tym pustkowiu – szybuj c ponad dachami budynków, w dó ulicami, przez skrzy owania. Niektóre spa y przycupni te na parapetach okien, wysoko w górze. Po jakim czasie Morgan odkry , e te, które uwa za pi ce, zosta y przemienione w kamie . Wi kszo pokruszonego gruzu, który le porozrzucany wokó , niegdy nie by a kamieniem, aczkolwiek teraz trudno by o cokolwiek rozpozna . Na ka dym rogu ulicy sta y bardzo stare s upy. Niegdy mog y to by lampy. Oparty o cian jednego z budynków, le szkielet ogromnego wozu, niczym machina, której ko ci odarto z mi sa. Rozsypane fragmenty silnika przetrwa y czas i pogod – tryby i cylindry, ko a zamachowe i zbiorniki na paliwo. Wszystko obrócone w kamie . Nic tu nie ros o. Ani jedno drzewo, krzak czy cho by najmniejsze o trawy. Zajrzeli do wn trza kilku domów i znale li przepastne i puste pokoje. W g bi kamiennych skorup bieg y schody. Wspi li si wi c na gór , sk d mogli zobaczy ca e Eldwist i zorientowa si , gdzie s . Okaza o si to jednak niemo liwe. Mo na by o jedynie okre li , gdzie si ko czy i zaczyna miasto. Wszystko przes ania a mg a i chmury, ukazuj c tylko na krótkie chwile fasady i dachy w morzu k bi cej si szaro ci. Ujrzeli natomiast dziwaczn kopu centrum w Eldwist, w niczym nie przypominaj wysokich obelisków, z których zbudowano reszt miasta, i postanowili zbada . Jednak schodz c ponownie na ulic , stracili poczucie kierunku i skr cili w z stron . Szli prawie godzin , zanim w ko cu przyznali, e pope nili b d. Zmuszeni byli zatem wspi si po schodach kolejnego budynku, aby na nowo ustali swoje po enie. W tym czasie zasz o s ce. Nikt z nich nie zwróci uwagi, jak szybko znik o wiat o dnia. Kiedy wynurzyli si po wspinaczce, odkryli ze zdumieniem, e miasto okrywa ciemno . – Lepiej natychmiast znajd my jak kryjówk – przestrzeg Horner Dees,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
rozgl daj c si niepewnie wokó . – Wkrótce wyjdzie Rake, je li ju tego nie zrobi . Je li znajdzie nas nieos oni tych... Nie musia ko czy my li. Przez moment patrzyli na siebie bez s owa. Nikt z nich nie zatroszczy si o znalezienie schronienia na noc. Ruszyli z powrotem przez miasto. By o ju tak ciemno, e ledwo znajdowali drog . Po obu stronach ulicy majaczy y budynki, tworz c cian okryt jeszcze grub warstw stniej cej mg y. Morskie ptactwo znowu uda o si na spoczynek, a odg os oceanu i wiatru przeszed w odleg y szum. Miasto by o niepokoj co ciche. Pod ich stopami dr a i dudni a kamienna skorupa ziemi. – Co obudzi o si i jest g odne – mrukn Pe Eli i u miechn si ch odno do Carismana. Muzyk za mia si nerwowo, a jego urodziwa twarz zblad a i ci gn a si . Za piewa . Za nij, za nij, za nij w domu, Biegnij do ka i nie w ócz si ju , Wymknij si nocnym stworom, Ukryj si dobrze i nie pokazuj nikomu. Przeci li skrzy owanie zalane bia ym wiat em ksi yca, który odnalaz szy jak szczelin w chmurach, b ysn plam bia ego ognia. Pe Eli zatrzyma si gwa townie, wstrzymuj c pozosta ych. Przez chwil nas uchiwa , a potem pokr ci g ow i ruszy dalej. Dudnienie pod ich stopami pojawia o si i znika o, bli ej lub dalej, ale nigdy w jednym punkcie ani w okre lonych odst pach czasu. Wydawa o si , e jest wsz dzie naraz. Morgan Leah usi owa dojrze co przez mrok i mg . Czy to ta sama ulica, któr szli wcze niej? Nie wygl da a ca kiem tak samo... Rozleg o si g ne trza niecie. Pe Eli, ci gle na przodzie, przekozio kowa do ty u, wpadaj c na Homera Deesa i O ywcz , którzy szli tu za nim. Si a uderzenia zwali a oboje z nóg. Potoczyli si bez adnie o par cali od ziej cej dziury, która otworzy a si w ulicy. – Do ty u, pod budynki! – warkn , skacz c na równe nogi, i poci gn O ywcz za sob , uciekaj c znad kraw dzi otch ani. Pozostali byli tylko o krok za nimi. Kolejny odcinek ulicy, tym razem z ty u, zapad si z hukiem w ciemno . Dudnienie pod ziemi uros o do og uszaj cego ryku. S yszeli, jak co pot nego przesuwa si pod nimi. Morgan skuli si w ocienionym za amaniu budynku, przyci ni ty do kamiennej ciany, i ze wszystkich si stara si powstrzyma krzyk przera enia. Maw Grint! Obok siebie ujrza Homera i jego brodat twarz, która zaraz skry a si w mroku. Grzmienie potwora wznios o si , a potem zacz o cichn . Par
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
sekund pó niej znikn o. Niewielka kompania, jedno po drugim, wychodzi a z ukrycia. Twarze mieli blade, a oczy rozszerzone ze strachu. Ostro nie wyszli na ulic , a potem ruszyli biegiem, kiedy dziury zamkn y si , a zapadni ty odcinek agodnie powróci na swoje miejsce. – Zapadnie! – splun Pe Eli. Na jego twarzy malowa si strach i nienawi . Morgan uchwyci k tem oka b ysk czego bia ego w jego d oni, miecza albo czego w tym rodzaju, z jasnego, l ni cego metalu. Potem znikn . Pe Eli wypu ci z u cisku O ywcz i ruszy naprzód. Szed z powrotem ulic , trzymaj c si tym razem chodników przed budynkami. Bez s owa, rozgl daj c si na boki, reszta ruszy a za nim. Pospiesznie przemierzyli chodnik, id c g siego. W ten sam sposób przeszli nast pne skrzy owanie i pobiegli. Ponownie rozleg o si dudnienie, ale tym razem gdzie daleko. Ulice wokó nich znowu by y ciche i puste. Morgan Leah ci gle dr . Zapadnie umieszczono w tym miejscu, aby chwyta intruzów albo wpuszcza Maw Grinta do miasta. Prawdopodobnie s y obu celom. Prze kn , pokonuj c sucho w gardle. Byli nieostro ni. Lepiej, eby si to nie powtórzy o. Drog przed nimi zagrodzi a ci ka ciana mg y. Pe Eli zawaha si i zatrzyma . Spojrza w ty na Walkera Boha twardym, badawczym wzrokiem. Porozumieli si bez ów, wymieniaj c spojrzenie, które Morgan uzna niemal za wrogie. Walker zerkn w prawo. Po chwili wahania Pe Eli skr ci w tamtym kierunku. Szli teraz powoli, nas uchuj c w ciszy. Otacza a ich mg a, opadaj ca z chmur, cz ca si z kamieni i przychodz ca znik d, aby ich okry . Poruszali si z wyci gni tymi d mi, dla pewno ci opieraj c je o ciany domów. Pe Eli uwa nie obserwowa cie , wiedz c ju , e miasto stanowi prawdopodobnie jedn , wielk kolekcj pu apek i e ka dy kamie mo e bez ostrze enia zapa si pod ich stopami. Przed nimi mg a zaczyna a si przeja nia . Morganowi wyda o si , e co us ysza , ale potem zdecydowa , e raczej to wyczu . Co to by o? Wynurzyli si z cienia nast pnego budynku, gdzie czeka a na nich odpowied . Na rodku ulicy sta Rake – ogromny, stalowy potwór na krzywych nogach, z tuzinami macek i czu ków, szczypcami wyzieraj cymi z paszczy i ogonem przypominaj cym bicz. By to pe zacz. Na takiego samego natkn li si banici z Ruchu na Wyst pie – po czenie cia a i stali, skrzy owanie machiny i owada, jak z koszmarnego snu. Z tym e ten by o wiele wi kszy. I szybszy. Rzuci si na nich tak szybko, e prawie ich dopad , zanim zacz li si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
rozpierzcha . Jego grube, krzywe nogi ledwo dotyka y powierzchni, jak u krocionoga. Macki powiewa y, poruszane P dem, a d wi k stali szoruj cej po kamieniu rozlega si ze straszliwym zgrzytem. Potwór pochwyci nimi Deesa i Carismana niemal natychmiast, owijaj c si wokó nich, kiedy próbowali ucieka . Pe Eli pchn O ywcz przez chodnik w stron otwartych drzwi, uda , e rzuca si na potwora, po czym rzuci si do ucieczki. Morgan Wydoby Miecz i ruszy by do ataku, trac c zupe nie g ow na widok O ywczej w niebezpiecze stwie, gdyby Walker Boh nie z apa go i nie odci gn pod cian . – Do rodka! – krzykn Mroczny Stryj, biegn c w stron kamiennych, masywnych wrót stoj cych otworem. Walker odrzuci p aszcz i uniós rami . Rake by prawie nad nim, kiedy rami opad o i roz arzy a si ciana bia ego wiat a. O lepiony Morgan skuli si pod cian . Us ysza ny wrzask i zda sobie spraw , e to pe zacz. W ko cu odzyska wzrok na tyle, eby zobaczy , jak stalowe ramiona stworzenia m óc gwa townie powietrze i k tem oka dostrzeg Carismana i Homera uciekaj cych od niego. Potem zosta pochwycony w stalowy u cisk i rzucony w czer otwieraj cych si wrót. To Pe Eli wci gn go do rodka. O ywcza ju tam by a. Bia e wiat o magii Walkera wci p on o w ciemno ciach na zewn trz i s yszeli, jak Rake t ucze o cian budynku z tak ogromn si , e wsz dzie posypa y si od amki kamienia. Pojawi si Walker; przed nim biegli Carisman i Horner Dees, oszo omieni, ale wolni. Potkn li si na posadzce i upadli, ale natychmiast zerwali si na nogi, kiedy Rake wyrwa pot ne drzwi z zawiasów, rozszarpa kamie i wpe do rodka. Za nimi znajdowa y si szerokie schody prowadz ce na gór . Pomkn li w ich kierunku. Rake szed za nimi, chwiej c si nieznacznie. Je li magia Walkera nie dokona a niczego wi cej, to przynajmniej na chwil zdezorientowa a besti . Jego macki ch osta y powietrze, usi uj c pochwyci up. Ca a szóstka rzuci a si do schodów. Z do u dobieg o krótkie smagni cie i jedno z ramion zatrzyma o si na schodach przed nimi, ale w powietrzu b ysn dziwny nó Pe Ella i z ca ej si y ci rami , odr buj c je. Spad o. Pobiegli w gór , skacz c z jednego podestu na drugi i uciekaj c bez ogl dania si za siebie. W ko cu na pode cie dziesi tego pi tra Walker Boh krzykn , eby si zatrzymali. Za nimi by a teraz tylko cisza. Stan li ca grup i nas uchiwali, g no dysz c. – Mo e zrezygnowa – wyszepta Carisman, a w jego g osie brzmia a nadzieja. – Nie on – odpowiedzia Horner Dees chrapliwie, walcz c o oddech. – Ten stwór nigdy si nie poddaje. Widzia em, co potrafi. Pe Eli wyskoczy naprzód. – Skoro, jak twierdzisz, tyle o nim wiesz, to mo e powiesz nam, co zrobi! – warkn .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Dees uparcie potrz sn swoj nied wiedziowat g ow . – Nie wiem. Nigdy nie widzieli my go z tak bliska. – Zadr . – Do licha! Ci gle jeszcze czuj , jak te apy zaciskaj si wokó mnie! – Zerkn na O ywcz . – Nie powinienem da ci si namówi na powrót tutaj! – Ciii! – Walker Boh sta na szczycie schodów z uniesion g ow . – Co ... – zacz , ale nie doko czy . Pe Eli w mgnieniu oka by przy nim i przykucn przy por czy schodów. Nagle poderwa si w gór . – Jest na zewn trz! – krzykn i odwróci si na pi cie. Krata na pozbawionym szyb oknie roztrzaska a si na kawa ki po pode cie, kiedy pochwyci y j pazury Rake’a. Morgan stan jak wryty. Gdy oni czekali, a wejdzie po schodach, Rake wspi si po cianie! Po raz drugi niemal ich dopad . Macki przelecia y ze wistem przez niewielkie pomieszczenie i zwali y prawie wszystkich z nóg. Jednak Pe Eli by szybszy i dziwny nó znowu pojawi si w jego d oni, rozrywaj c najbli sze rami . Pe zacz cofn si i znowu natar . Ale ta jedna chwila odwrotu da a Walkerowi czas na dzia anie. W jego oni pojawi a si gar czarnego py u Coglina. Cisn nim w stron potwora. Buchn ogie . Pomkn li schodami w gór – jedno, drugie i trzecie pi tro. Za ich plecami pe zacz walczy z ogniem. Potem wszystko ucich o. Nie s yszeli go ju , wiedzieli jednak, e tam jest. W cianach na ka dym pi trze znajdowa y si otwory po szybach, wyt uczonych dawno temu. Pe zacz móg zaatakowa przez który z nich. B dzie ich ciga i pr dzej czy pó niej dopadnie. – Musimy tu zosta i walczy ! – krzykn Morgan do pozosta ych, wyszarpuj c z pochwy swój szeroki miecz. – Zrób tak, a wszyscy zginiemy, góralu! – odkrzykn Horner Dees. Pe Eli skoczy naprzód, odwróci si i przywo ich krótko do porz dku. – Biegnijcie na dó , wszyscy! Ale ju ! Trzyma si razem i ju was tu nie widz ! Nikt nie przystan , eby si sprzeciwi , nawet Walker. Zbiegali P dem, przeskakuj c po kilka stopni i obserwuj c pilnie otwory okienne na ka dym pi trze. Dwa pi tra ni ej ujrzeli w przelocie Rake’a, Mory podci ga si po kracie. Jego macki wi y si tu obok nich. Kiedy rzucili si do ucieczki, us yszeli, jak potwór zawraca po kamieniu i rusza za nimi. Po kolejnych trzech pi trach, ci gle jeszcze daleko od ziemi, Pe Eli ponownie ich zatrzyma . – Tutaj! T dy!
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pchn ich w dó , d ugim, wysokim korytarzem. Za nimi Rake dotar do podestu i rzuci si w po cig. Stwór zdawa si wyd , zmieniaj c kszta t cia a na bardziej dogodny do po cigu. Morgan by przera ony. Pe zacz potrafi dostosowa si do ka dej sytuacji. W skie przej cia i d ugie wspinaczki nie wystarcza y, eby go powstrzyma . Na ko cu korytarza znajdowa si pomost przechodz cy do drugiego budynku. – Przechodzi . Szybko! – warkn Pe Eli. Wykonali polecenie. Ale Morgan nie mia nadziei, e uda im si t dy uciec. Nawet najw szy pomost nie powstrzyma Rake’a. Przeszed na druga stron i skr ci razem z innymi. Pe Eli kl cza na drugim ko cu pomostu, w miejscu, w którym czy si on z nast pnym budynkiem, i przepi owywa kamienne wzmocnienia swoim dziwnym no em. Morgan wytrzeszczy oczy. Czy by Pe Eli oszala ? Czy naprawd my la , e nó – jakikolwiek nó – przetnie kamie ? Kiedy z powrotem stan na nogi, Rake ju prawie by przy nim. Z koci szybko ci przebieg przez pomost. Dotar do nich, kiedy Rake w nie si ukaza , przybieraj c kszta t limaka, i wszed w w ski tunel. A potem wydarzy o si co niemo liwego. Wi zanie, które pi owa Pe Eli, trzasn o i pu ci o. Pomost przechyli si , trzyma jeszcze przez chwil , po czym run pod ci arem Rake’a. Spad na ulic , roztrzaskuj c si na kawa ki, a kurz i gruz unios y si , mieszaj c si z mg i noc . Szóstka z Rampling Steep patrzy a w dó i czeka a. Potem us yszeli co – zgrzyt metalu o kamie . – On yje! – wyszepta Dees w panice. Pospiesznie cofn li si od otworu i przemkn li na parter, wychodz c na ulic przez drzwi na drugim ko cu budynku. Z Pe Ellem i Walkerem na przedzie, poruszali si cicho w ciemno ciach. Za plecami s yszeli, jak pe zacz zaczyna na nowo ich szuka . Jakie pi bloków dalej trafili na budynek, którego szuka Walker Boh – przysadzisty bunkier bez widocznych okien. Weszli, rzucaj c za siebie niespokojne spojrzenia i rozgl daj c si wokó . By a to prawdziwa kryjówka. Labirynt pomieszcze i korytarzy, z kilkoma klatkami schodowymi i pó tuzinem wej . Wspi li si na czwarte pi tro, ulokowali w rodkowym pomieszczeniu z dala od wszystkich okien i przysiedli, czekaj c. Mija y minuty, a Rake si nie pojawia . Po godzinie zjedli zimny posi ek i po yli si . adne z nich nie spa o. W panuj cej ciszy s ycha by o jedynie ich oddechy. Zbli
si
wit, a Morgan Leah stawa si coraz bardziej niespokojny. Zda sobie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
spraw , e my li o no u Pe Ella – ostrzu, które potrafi przeci kamie . Intrygowa go ten nó . Tak jak i obecno Pe Ella w tej podró y, stanowi nie rozwi zan zagadk . Góral odetchn g boko. Pomimo ostrze enia Walkera, aby trzyma si z dala od tego cz owieka, postanowi sprawdzi , czego mo e si dowiedzie . Wsta i podszed do ciemnego k ta, gdzie oparty o cian siedzia Pe Eli. Widzia , jak ledz go oczy czyzny, kiedy si zbli . – Czego chcesz? – zapyta ch odno Pe Eli. Morgan przykucn przed nim, wahaj c si pomimo podj tej decyzji. – Interesuje mnie twój nó – przyzna po chwili. Ich g osy by y ledwo s yszalnym szeptem. Nikt nie móg ich us ysze w tym ciemnym pomieszczeniu. – Ach tak? – U miech Pe Ella by lodowaty. – Wszyscy widzieli my, co potrafi. Pe Eli b yskawicznie wydoby nó . Ostrze zatrzyma o si o par cali od nosa Morgana, który wstrzyma oddech i zamar bez ruchu. – Musisz o nim wiedzie – wycedzi Pe Eli – tylko to, e mo e ci zabi , zanim zd ysz mrugn . Ciebie. Twojego jednor kiego przyjaciela. Kogokolwiek. Morgan prze kn z wysi kiem. – Nawet Króla Kamienia? – wydusi , z y na siebie za swój strach. Ostrze znikn o na powrót w mroku. – Co ci powiem. Dziewczyna twierdzi, e masz w sobie magi . Nie wierz w to. Nic nie masz. Jedynym spo ród was, który posiada magi , jest jednor ki, ale jego magia na nic si nie zda! Nie zabija. On nie zabija. Widz to w jego oczach. adne z was nie liczy si w tej sprawie, czy wam si to podoba, czy nie. Jeste cie tylko band g upców. – Szturchn Morgana palcem. – Nie wchod mi w drog , góralu. Ani adne z was. I nie spodziewaj si , e uratuj was, kiedy pe zacz wyruszy na polowanie. Mam was wszystkich dosy . – Machn pogardliwie r . – A teraz wyno si . Morgan wycofa si bez s owa. Po drodze zerkn przelotnie na Walkera, zawstydzony, e zlekcewa jego ostrze enie. Nie potrafi powiedzie , czy Mroczny Stryj obserwowa ca scen . Dees i Carisman spali. O ywcza by a jedynie pozbawionym twarzy, ledwie odró nialnym cieniem. Morgan usiad w k cie ze skrzy owanymi nogami, kipi c gniewem. Niczego si nie dowiedzia . Tylko si upokorzy . Zacisn usta. Pewnego dnia ponownie u yje swego Miecza. Pewnego dnia uczyni go ca ci i odkryje jego magi – tak, jak powiedzia a ywcza.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Potem rozprawi si z Pe Ellem. Obieca to sobie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XIX O wicie kompania wynurzy a si ze swojej kryjówki. Niebo nad Eldwist zasnute by o chmurami od horyzontu po horyzont, a ranek wsta szary i pos pny. wit zdo jedynie odrobin roz wietli wilgotne, zamglone powietrze, a nocne cienie niech tnie wycofa y si w zau ki i zakamarki miasta, aby tam oczekiwa na powrót swojej pani. Rake znikn bez ladu. Szóstka z Rampling Steep czujnie wpatrywa a si w pó mrok. Wokó nich wznosi y si pot ne, ciche budowle. Ulice rozci ga y si w dal niczym kamienne w wozy. Jedynym d wi kiem by o zawodzenie wiatru, szum oceanu i krzyki morskiego ptactwa wysoko na niebie. Jedynym ruchem by ich w asny marsz naprzód. – Jakby go tu nigdy nie by o – mrukn Horner Dees, zrównuj c si z Morganem. – Jakby to by tylko sen. Na nowo rozpocz li poszukiwania Uhl Belka. Przez kurtyn siwej mg y spad deszcz o smaku i zapachu morza. W ci gu paru minut przemoczy ich do suchej nitki. Wilgotny po ysk k ad si na kamieniach chodników, cianach budynków i gruzowisku, odbijaj c pó mrok i cienie i bawi c si ze wiat em w chowanego. Ostre porywy wiatru wymiata y zau ki i aleje, przebiegaj c korytarze miasta z okrzykiem zadowolenia i cigaj c si bez ko ca. Ranek wlók si , niczym powolny zgrzyt trybów w jakiej ogromnej maszynerii, który odbija si w ich umys ach i przygn bia . Czuli, e czas ograbia ich z czego . Czas – z odziej. Nie znale li ani ladu Króla Kamienia. Miasto by o ogromne i pe ne kryjówek i nawet gdyby by o ich sze dziesi cioro zamiast sze cioro, przeszukanie go zaj oby tygodnie. adne z nich nie mia o poj cia, gdzie szuka Uhl Belka, a co gorsza, nie mieli równie poj cia, jak wygl da. Nawet O ywcza nie mog a tu pomóc. Ojciec nie powiedzia jej, jak mia by wygl da Król Kamienia. Czy by podobny do nich? Czy by ukszta towany jak ludzka istota? By du y czy ma y? Morgan zadawa te pytania, kiedy mozolnie pokonywali mrok, trzymaj c si chodników, jak najbli ej cian budynków. Szukali ducha. Min o po udnie. Budynki i ulice pojawia y si przed nimi i znika y w nie ko cz cej si procesji obelisków i czarnych, l ni cych wst g. Deszcz zel , a potem wzmóg si . Nad ich g owami przewala y si grzmoty, leniwie i z owieszczo. Zjedli zimny posi ek i napili si nieco w ociekaj cej wilgoci , ciemnej bramie jednego z budynków. Deszcz tymczasem zamieni si w ulew , która zala a ulice spienion wod na g boko kilku cali. Wyjrzeli na zewn trz i obserwowali, jak woda zbiera si i ma ymi rzekami sp ywa
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
do kamiennych rynsztoków, które j poch ania y. Kiedy ulewa si zmniejszy a, podj li na nowo marsz i wkrótce dotarli do dziwnej kopu y, któr poprzedniego dnia widzieli ze szczytu innego budynku. Sta a po ród kamiennych iglic niczym ogromna skorupa o zniszczonej, sp kanej i podziurawionej powierzchni. Obeszli j doko a, szukaj c wej cia, ale adnego nie znale li. adnych drzwi, schodów, okien; jakichkolwiek otworów. By y tam alkowy, nisze i wypustki wszelkich kszta tów i rozmiarów, co nadawa o pancerzowi kopu y wygl d rze by, ale adnego wej cia ani wyj cia. adnego oparcia dla stóp czy drabiny, która pozwoli aby im wspi si na szczyt. Nie sposób by o okre li , do czego mog aby s . Sta a tam, w mroku i deszczu, jak na ur gowisko. Maj c jeszcze wie o w pami ci wczorajsz , paniczn ucieczk , wcze nie powrócili do swej kryjówki. Nikt nie mia wiele do powiedzenia. Usiedli w zapadaj cych ciemno ciach, trzymaj c si z dala od siebie, i milczeli, nie dziel c si z nikim swoimi my lami. Tego dnia nie pokaza si ani Maw Grint, ani Rake. Wyszli obaj nadej ciem nocy. Najpierw us yszeli Rake’a. Przebieraj c stalowymi apami po kamieniach ulicy, przeszed , nie zatrzymuj c si , kiedy wszyscy wstrzymali oddech. Maw Grint nadszed pó niej, a g uche dudnienie oznajmiaj ce jego nadej cie szybko uros o do ryku. Potwór wychyn spod ziemi i wyj c, uniós si w noc. By niepokoj co blisko. Budynek, w którym si ukryli, zadr od jego krzyku. Potem odszed równie szybko, jak si pojawi . Nikt nie próbowa nawet zerkn za nim. Nikt przezornie nie ruszy si z miejsca. Tej nocy spali troch lepiej. By mo e dlatego, e przyzwyczaili si ju do odg osów miejskiej nocy, a mo e z powodu wielkiego zm czenia. Wyznaczyli warty i pilnowali kolejno, ale noc przebieg a spokojnie. Przez kolejne trzy dni nie przerywali poszukiwa . Towarzyszy y im mg a i deszcz – przykre i uporczywe – a miasto straszy o ich w snach. Eldwist by o niczym kamienny las pe en cieni i tajemnic, gdzie wynios e budynki – jak drzewa – otacza y ich i zamyka y si wokó . Ale w przeciwie stwie do zielonego, yj cego lasu po udniowej krainy miasto by o puste i pozbawione ycia. Ani dziewczyna, ani m czy ni nie zdo ali w aden sposób zwi za si z Eldwist; pozostali intruzami, niepo danymi i samotnymi. W wiecie, w którym prowadzili poszukiwania, wszystko by o surowe i odpychaj ce. Nie znale li adnych rozpoznawalnych znaków, adnych znajomych oznacze ani adnej zmiany w kolorze czy kszta cie, smaku czy zapachu, która da aby im cho by najmniejsz wskazówk . By a tylko zagadka kamienia. Zaczynali to odczuwa , pomimo swej determinacji. Rozmowy stawa y si coraz
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
rzadsze, cierpliwo mala a, ros a natomiast niepewno co do dalszych dzia . Homer Dees sta si bardziej ponury i milcz cy. Jego talent tropiciela okaza si bezu yteczny, a do wiadczenia sprzed dziesi ciu laty nieaktualne. Pe Eli dalej trzyma si na osobno ci, a w jego oczach czai a si podejrzliwo . Porusza si jakby ukradkiem i w napi ciu, niczym dziki kot grasuj cy na skraju d ungli, zdecydowany nie da si osaczy . Carisman prawie zupe nie przesta piewa . Morgan Leah zda sobie spraw , e podskakuje przy najl ejszym d wi ku i zamartwia si my lami o magii, któr utraci , kiedy roztrzaska si Miecz Leah. Walker Boh wygl da jak bezg ny duch, blady i pogr ony w my lach; unosi si poprzez mrok, jakby za chwil mia si rozp yn w powietrzu. Nawet O ywcza si zmieni a. Jej subtelna uroda przygas a nieco, cho by to ledwie uchwytny cie . Ten sam dziwny cie pojawi si w jej g osie i ruchach, a w oczach odbija o si niewyra ne zm czenie. Morgan, zawsze wyczulony na to, co dzieje si z dziewczyn , pomy la , e tylko on to widzi. Ale pewnego razu, kiedy zrobili przerw w poszukiwaniach w cieniu resztek wozu, obok górala przysiad Walker Boh. – To miasto nas po era, Morganie – wyszepta . – Czujesz to? Ono yje w sposób, którego nie pojmujemy. Jest przed eniem woli Króla Kamienia i karmi si nami. Wsz dzie wokó jest magia. Je li wkrótce nie odnajdziemy Uhl Belka, mo e nas poch on bez reszty. Widzisz to? Nawet O ywcza jest pod jej wp ywem. Walker mia racj . Ponownie pogr si w swoim wiecie, a Morgan zastanawia si , jaki koniec ich tu czeka. Tak wiele wysi ku w yli, aby dotrze do tego miejsca, i wszystko na nic. Powoli pozbawiani byli ycia; podkopywano ich si y, stanowczo i wol . Pomy la , e powie o tym O ywczej, ale zmieni zdanie. Wiedzia a, co si dzieje. Zawsze wiedzia a. Kiedy nadejdzie czas, eby co zrobi , zrobi to. Ale to Walker Boh zareagowa pierwszy. Czwarty dzie poszukiwa Króla Kamienia zako czy si takim samym wynikiem jak trzy poprzednie. aden z nich nie znalaz nawet najmniejszego ladu swojej zwierzyny. Usadowili si bez adnie w mroku swego najnowszego schronienia. Pe Eli nalega , aby zmieniali budynki, eby unikn odkrycia przez Rake’a, który ci gle polowa na nich nocami. Od czasu przybycia do Eldwist nie jedli gor cej strawy, ani nie rozkoszowali si ciep em ogniska, a ich zapasy wody bardzo potrzebowa y uzupe nienia. Zniech ceni, z obola ymi stopami, siedzieli zmartwieni i milcz cy. – Musimy przeszuka tunele pod miastem – odezwa si nagle Mroczny Stryj, a w jego cichym g osie brzmia ch ód i rezerwa.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pozostali unie li g owy. – Jakie tunele? – zapyta zm czonym g osem Carisman. piewak, najs abszy z nich, traci si y. – Te, które przecinaj ska pod budynkami – odpowiedzia Walker. – Jest ich wiele. Widzia em schody prowadz ce w dó z powierzchni ulic. Podobny do nied wiedzia Horner Dees potrz sn swoj kud at g ow . – Zapomnij o tym. Na dole jest Maw Grint. – Tak. Gdzie jest. Ale to ogromny, lepy robal. Je li b dziemy ostro ni, nawet si o nas nie dowie. A je li Maw Grint ukrywa si we wn trzu ziemi, to mo e Król Kamienia równie . Morgan pokiwa g ow . – Czemu nie? Obaj mog by d ownicami. Mo e obaj s lepi. Mo e aden z nich nie lubi wiat a. Bóg jeden wie. Na pewno na dole jest go wystarczaj co ma o. Uwa am, e to dobry pomys . – Tak – zgodzi a si O ywcza, nie patrz c na adnego z nich. Pe Eli poruszy si w mroku, ale nie odezwa si . Reszta pomrukiem wyrazi a zgod . W ciemno ci ich schronienia znowu zapanowa a cisza. Tej nocy O ywcza spa a obok Morgana, czego nie robi a od czasu ich przybycia do Eldwist. Przysz a niespodziewanie i skuli a si , jakby obawia a si , e co b dzie usi owa o j porwa . Morgan wyci gn rami i tuli j przez chwil , nas uchuj c jej oddechu i czuj c dr enie jej cia a przy swoim. Nie odezwa a si . Zasn po chwili, tul c w ramionach. Kiedy si obudzi , ju jej nie by o. O wicie opu cili swoj kryjówk i weszli do katakumb pod miastem. Schody, wiod ce w dó z budynku s siaduj cego z tym, w którym mieszkali, doprowadzi y ich na pierwszy poziom. Kolejne schody bieg y dalej w g b ska y, schodz c spiralnie poprzez czarne, kamienne otwory w pustk . Tunele na pierwszym poziomie wyciosane zosta y z kamiennych bloków. Na kamiennym pod u u ono szyny i podk ady kolejowe biegn ce w ciemno . Wszystko zosta o zamienione w kamie . Pod miastem nie by o wiat a, Walker Boh musia wi c u jednego z proszków Coglina, aby pokry nim wierzcho ek w skiego, kamiennego klina i stworzy w ten sposób pochodni . Ruszyli naprzód tunelami, pod aj c za lini szyn wij si w ciemno ciach. Szyny omija y platformy i inne schody prowadz ce w gór i w dó , a tunele rozga zia y si i rozchodzi y. W powietrzu czu by o ple , a pokruszone kamienie chrz ci y pod ich stopami. Po jakim czasie natkn li si na ogromny wagon le cy na boku. Jego ko a, dopasowane niegdy do szyn, by y teraz po amane, rozszczepione i stopione z osi poprzez magiczn przemian . Niegdy ten wagon mkn po szynach, poruszany jak
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tajemnicz si , wo c ludzi starego wiata od budowli do budowli, z ulicy na ulic . Uczestnicy wyprawy przystan li na chwil , patrz c na wrak, po czym pospiesznie ruszyli dalej. Po drodze znajdowali jeszcze inne wagony. Ogromne pomieszczenia pe ne wagonów. Niektóre sta y na szynach, inne poprzewracane, le y wzd drogi. Obok szyn wala y si stosy gruzu, a na platformach, które mijali, le y fragmenty stalowych aw. Raz czy dwa weszli po schodach z powrotem na ulice miasta, eby doj do siebie, zanim znowu zejd . W dole, gdzie w oddali, s yszeli dudnienie Maw Grinta. Jeszcze ni ej s ycha by o ocean. Po kilku godzinach badania sieci tuneli, kiedy nie natkn li si na aden lad Króla Kamienia, Pe Eli da znak, eby si zatrzymali. – Tracimy czas – powiedzia . – Na tym poziomie nic nie znajdziemy. Musimy zej ni ej. Walker Boh zerkn na O ywcz , po czym skin g ow . Morgan k tem oka dojrza miny Carismana i Homera Deesa i pomy la , e ten sam wyraz maluje si pewnie i na jego twarzy. Zeszli na nast pny poziom. Schody wi y si w dó , do wn trza labiryntu kana ów. Kana y by y puste i suche, ale nie by o w tpliwo ci co do ich przeznaczenia. Tworz ce je rury mia y ponad dwadzie cia stóp wysoko ci. Jak wszystko tutaj, zosta y zmienione w kamie . Kompania pod a ich biegiem. wiat o prowizorycznej latami Walkera rzuca o srebrny blask, a w ciszy dudni y ci ko ich kroki. Nie dalej ni sto jardów od wej cia do kana ów, w boku kamiennej rury wydarto ogromn dziur , roztrzaskuj c j na pó , jakby by a z papieru. Co pot nego przery o si przez ska . Co tak ogromnego, e rura kana u by a niczym o trawy na jego drodze. Z czarnej otch ani wydr onego tunelu dochodzi o dudnienie Maw Grinta. Kompania przesz a szybko przez zasypany gruzem otwór i posz a dalej. Przez dwie godziny b kali si kana ami pod miastem, na pró no szukaj c kryjówki Króla Kamienia. Skr cali i kr cili si w kó ko, co nieuchronnie prowadzi o do utraty poczucia kierunku. Z tego poziomu na gór prowadzi o mniej schodów, a i tak wi kszo z nich stanowi y tylko drabiny przytwierdzone do cian cieku. Kilka razy przemierzyli ryjowisko Maw Grinta – ogromne, poszarpane otwory wygrzebane w ziemi, prowadz ce w gór , a potem nikn ce znowu w dole, otch anie czerni wystarczaj co wielkie, aby poch on ca e budynki. Morgan Ixah zagl da w nie i pomy la , e musz przecina ca y pó wysep. Zastanawia si tylko, dlaczego nie run o w nie ca e miasto. Kiedy min o po udnie, zatrzymali si , aby co zje i odpocz . Znale li schody wiod ce na pierwszy poziom i wspi li si do miejsca, gdzie porzucona platforma
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
oferowa a im kilka pot uczonych, kamiennych aw. Siedzieli tam i patrzyli bez s owa w mrok, podczas gdy dziwaczna pochodnia Walkera, zatkni ta w gruz, roztacza a nad nimi wietlist aureol . Morgan sko czy je pierwszy i podszed do miejsca, gdzie w ski snop dziennego wiat a zsuwa si po schodach prowadz cych na ulice miasta. Usiad i spojrza w gór , rozmy laj c o lepszych czasach i miejscach i zastanawiaj c si w przygn bieniu, czy jeszcze kiedy je odnajdzie. Carisman podszed i usiad obok niego. – Przyjemnie by oby znowu zobaczy s ce – zaduma si muzyk i u miechn si blado, kiedy Morgan na niego spojrza . – Cho by na chwil . Ciemno ci dobre s dla przera onych myszek, kotów i nietoperzy, Ale nie dla nas, których s oneczko nie peszy. A wi c pos uchaj dobrej rady i od Eldwist trzymaj si z dala, Zamiast marzn na ko , w s oneczku si opalaj. – Kiepskie wierszyd o, co? – U miechn si nieweso o. – To chyba najgorsza piosenka, jak kiedykolwiek u em. – Sk d pochodzisz, Carismanie? – zapyta Morgan. – Nie chodzi mi o Urdas i Rampling Steep. Gdzie jest twój dom? Carisman potrz sn g ow . – Znik d. Zewsz d. Tam, gdzie jestem, jest mój dom, a by em ju w wielu miejscach. Podró uj , od kiedy nauczy em si chodzi . – Masz jak rodzin ? – Nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. – Carisman podci gn kolana pod brod i obj je ramionami. – Je li tutaj zgin , nikt nie zapyta, co si ze mn sta o. – Nie zginiesz tutaj – prychn Morgan. – Nikt z nas nie zginie, je li b dziemy ostro ni. – Pe ny napi cia wzrok Carismana budzi w nim niepokój. – Ja mam rodzin . Ojca i matk w ksi stwie Leah. I dwóch m odszych braci. Nie widzia em ich od tygodni. Przystojna twarz Carismana poja nia a. – Kilka lat temu podró owa em tamt dy. To pi kny kraj. Wzgórza s ca e w srebrze i purpurze o poranku, a kiedy s ce zachodzi, prawie czerwone. Na górze jest tak cicho, e mo na us ysze ptaki wo aj ce z bardzo daleka. – Zako ysa si lekko. – Gdybym tam zosta , by bym szcz liwy. Morgan przez chwil przygl da mu si bacznie, obserwuj c, jak wpatruje si w przestrze , zatopiony w swoich wewn trznych wizjach. – Mam zamiar wróci , kiedy sko czymy z tym wszystkim – powiedzia . – Mo e
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pojecha by ze mn ? Carisman wlepi w niego oczy. – Naprawd ? Bardzo bym chcia . Morgan skin g ow . – No to za atwione. Ale nie mówmy ju wi cej o umieraniu. – Czy wiesz, e jedyn rodzin , jak mia em, byli Urdas? – odezwa si Carisman po chwili milczenia. – Mimo i by em ich wi niem, dbali o mnie. Troszczyli si te o mnie. A ja o nich. Zupe nie jak rodzina. Dziwne. Morgan pomy la przez chwil o swojej w asnej rodzinie, ojcu, matce i braciach. Przypomnia sobie ich twarze, d wi k g osów, sposób, w jaki si poruszali i dzia ali. To z kolei przywo o wspomnienia ch opców z Vale – Para i Colla. Gdzie teraz byli? Potem pomy la o Steffie, zmar ym kilka tygodni temu, który ju sta si wspomnieniem odchodz cym w przesz . Pomy la o obietnicy z onej przyjacielowi, e je li odnajdzie magi zdoln pomóc kar om w walce o wolno , u yje jej – przeciwko federacji, przeciwko cieniowcom. Ogarn o go nag e zdecydowanie i zaraz przemin o. Mo e Czarny Kamie Elfów okaza by si broni , której potrzebowa . Je li potrafi unicestwi inne magie, je li naprawd jest wystarczaj co pot ny, aby przywo z powrotem Paranor przez zneutralizowanie zakl cia, które go wi za o... – Wiesz, oni lubili muzyk , ale to by o co wi cej – mówi Carisman. – My , e mnie tak e lubili. Bardzo przypominali dzieci potrzebuj ce ojca. Chcieli s ucha wszystkiego o wiecie poza ich dolin , o czterech krainach i ludziach, którzy tam yj . Wi kszo z nich nigdy nie by a dalej ni za Spikes. Ja by em wsz dzie. – Tylko nie tutaj – odezwa si Morgan z u miechem. Ale Carisman tylko odwróci wzrok. – Chcia bym nigdy tu nie trafi – powiedzia . Ca a kompania podj a na nowo przeszukiwanie kana ów Eldwist, ci gle nie znajduj c w nich ladów ycia. Nie odkryli niczego – nawet najmniejszego ryj cego gryzonia, nietoperza, ani nawet robactwa pieni cego si zazwyczaj w podziemiach. Po Uhl Belku nie by o ladu. Znale li jedynie kamie znacz cy jego przej cie. B kali si tak przez kilka godzin, a w ko cu zacz li kr po w asnych ladach. Dzie mia si ku ko cowi, a oni nie mieli zamiaru da si schwyta na zewn trz, kiedy Rake zaczyna swe nocne wymiatanie ulic. -Mo liwe, e jednak nie schodzi do tuneli – zastanawia si Walker Boh. Nikt jednak nie chcia ju szuka , szli wi c dalej. Pod ali naprzód wij cymi si podziemiami, przeci li raz jeszcze wykopy Maw Grinta i nie zatrzymuj c si , parli dalej przez ciemno . S ycha by o jedynie pomruki i posapywanie. Na ich twarzach odbija o
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si napi cie, a w oczach zniech cenie i niezadowolenie. Nikt si nie odzywa . To, o czym my leli, nie wymaga o s ów. Potem Walker zatrzyma ich nagle i oddali si w mrok. W tunelu znajdowa si otwór, którego wcze niej jako nie zauwa yli, mniejszy od kana ów i praktycznie niewidoczny w ciemno ciach. Chwil pó niej znowu si pojawi . – Tam jest jaskinia i schody prowadz ce w dó – oznajmi . – Wygl da na to, e poni ej s nast pne tunele. Pod yli za nim przez otwór do nast pnego pomieszczenia – jaskini, której ciany i pod ogi usiane by y postrz pionymi wypustkami i poryte g bokimi rysami. Znale li schody i spojrzeli w dó , w mrok. Nie sposób by o dojrze czegokolwiek. Spojrzeli na siebie z niepokojem. Bez s owa Walker ruszy na szczyt schodów. Trzymaj c przed sob prowizoryczn pochodni , zacz schodzi . Reszta po chwili wahania ruszy a za nim. Schody opada y d ug drog , poszarpane i liskie od wilgoci. Czu o si tu zapach Tiderace, a w ciemno ciach s ycha by o kapi morsk wod . Kiedy dotarli do ko ca schodów, odkryli, e stoj po rodku szerokiego, wysokiego tunelu z krystalicznej ska y, a z sufitu zwisaj ca e grona ogromnych kamiennych sopli, z których skapywa a woda, tworz c czarne stawy. Walker skr ci w prawo i ca a kompania ruszy a naprzód. Wilgo przeszywa a powietrze lodowatym zimnem i wszyscy otulili si mocniej p aszczami w poszukiwaniu ciep a. Echo ich kroków rozbrzmiewa o w kamiennych korytarzach, przeganiaj c cisz . Nagle pojawi si jaki inny d wi k, jakby pisk, który Walkerowi przywiód na my l zardzewia , elazn zasuw podnoszon po d ugim czasie nieu ywania. Wszyscy zatrzymali si jak jeden m i stali w bladosrebrnym blasku pochodni, nas uchuj c. Piszczenie nie ustawa o; dochodzi o gdzie z ty u za nimi. – Chod cie – powiedzia ostro Walker i pospieszy naprzód. Pozostali pobiegli za nim, ponagleni nieoczekiwanym naciskiem w jego g osie. Walker rozpozna w tym d wi ku co , czego oni nie poznali. Morgan zerkn za siebie przez rami . Co tam by o? Przeszli p ytki strumie wyp ywaj cy ze szczeliny w skalnej cianie i Walker skr ci , gestem rozkazuj c towarzyszom i za sob , pisk by teraz og uszaj cy i coraz bli szy. Mroczny Stryj bez s owa poda pochodni Morganowi, po czym uniós rami i rzuci co w ciemno . Zap on bia y ogie i tunel za nimi nagle wype ni si wiat em. Morgan g no wci gn powietrze. Wsz dzie by y szczury, kipi ca, k bi ca si masa futrzastych cia . Ale te szczury by y ogromne, trzy albo cztery razy wi ksze ni normalne. Mia y ogromne k y, pazury, bia e, niewidz ce lepia, jak wszystko, na co
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
natkn li si w Eldwist, a ich cia a l ni y od morskiej wody. Wygl da y na wyg odnia e i szalone. Wylewa y si strumieniami ze ska y i rzuci y si na m czyzn i dziewczyn . – Uciekajmy! – krzykn Walker, wyrywaj c pochodni Morganowi. Rzucili si do ucieczki, jak szaleni biegn c przez ciemno , podczas gdy pisk ciga ich narastaj fal , próbuj c za wszelk cen trzyma si w zasi gu wiat a pochodni. Umykali przed goni cym ich koszmarem. Tunel wznosi si i opada w poszarpanych ukosach, a ska a rani a ich i drapa a. Drabina! To by a jedyna my l Morgana. Musimy znale drabin ! Ale adnej nie by o. By y tylko skalne ciany, strumienie i zbiorniki morskiej wody i szczury. I oni sami, schwytani w pu apk . Nagle, gdzie przed nimi, rozleg si nowy d wi k – bicie fal o morski brzeg, ci kie uderzenia oceanu o suchy l d. Wypadli z ciemno ci tunelu w blad , srebrzyst jasno i potykaj c si , zatrzymali gwa townie. Pod ich stopami klif opada ostro do Tiderace. Ocean kipia i wirowa pod nimi, wal c w ska y i opryskuj c ich bia pian . Znajdowali si w podziemnej jaskini, tak ogromnej, e najdalsze jej kra ce gin y we mgle i mroku. wiat o dnia wlewa o si przez skalne szczeliny tam, gdzie ocean nadkruszy cian . Z jaskini prowadzi y równie inne tunele; czarne dziury po prawej i lewej stronie. Wszystkie by y nieosi galne. Po obu stronach klifu przej cie by o niemo liwe. Spadek poni ej wiód prosto na ska y i rozz oszczony ocean. Jedyn drog pozostawa a ta, któr przyszli. Przez szczury. Szczury by y ju prawie przy nich, wype niaj c doln po ow tunelu, kiedy pazurami i z bami torowa y sobie drog naprzód, a ich Piski wznosi y si , zag uszaj c grzmot wód oceanu. Morgan wyszarpn swój Miecz, zdaj c sobie spraw , jak bezu yteczn jest tu broni . Pe Eli odsun si na bok od reszty, a w jego d oni zal ni dziwny nó . Dees i Carisman cofn li si na skraj klifu, skuleni jak do skoku. ywcza stan a przy Morganie. Jej pi kna twarz by a zadziwiaj co spokojna, a d onie spocz y na ramieniu górala. Walker Boh odrzuci na bok pochodni i cisn w watah szczurów gar czarnego proszku. Ogie eksplodowa wsz dzie i pierwsze szeregi sp on y na popió . Ale za nimi by y jeszcze setki, tysi ce k bi cych si , ciemnych cia . Pazury szorowa y zawzi cie po skale, poszukuj c punktu zaczepienia. L ni y k y i niewidz ce lepia. Szczury atakowa y. – Walker! – krzykn rozpaczliwie Morgan i odsun O ywcz za siebie. Ale to nie Mroczny Stryj odpowiedzia na b aganie Morgana, ani Pe Eli, Horner Dees, ani nawet O ywcza. To Carisman, w drowny grajek. Rzuci si naprzód, odpychaj c Morgana i O ywcz i staj c przy Walkerze w chwili,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
gdy szczury wypad y przez wej cie tunelu na w ski wyst p. Wzniós swój zdumiewaj cy os i zacz piewa . By a to pie zupe nie odmienna od tych, które kiedykolwiek yszeli. Drapa a niczym kawa ek metalu o kamie , krzycza a jak rozszczepiane polano i przedziera a si przez huk oceanu i pisk szczurów, wype niaj c jaskini swym wi kiem. – Do mnie! – krzykn a O ywcza do pozosta ych. Skupili si wokó niej, opieraj c si o siebie nawzajem, podczas gdy grajek nie przestawa piewa . Szczury nap ywa y do tunelu i posuwa y si w ich kierunku fal walcz cych cia . Ale nagle fala rozdzieli a si , przep ywaj c po obu stronach Carismana i mijaj c go bez jednego dotyku. Co w pie ni grajka odp dzi o je. Skr ci y w obie strony sk bion mas . Dalej t oczy y si bez adnie, nie zwa aj c ju na nic, a potem, nie wiadomo czy w ucieczce, czy na czyje wezwanie, wskakiwa y do morza. Par chwil pó niej ostatni ze szczurów zosta poch oni ty przez fal lub te zmieciony do wody. Carisman ucich , a potem osun si w ramiona Morgana. Góral podtrzyma go, a O ywcza otar a pot z twarzy grajka r kawem tuniki. Pozostali patrzyli bez tchu, ostro nie przygl daj c si wej ciu do tunelu, pustym ska om i tafli morza. – Dzia a – wyszepta Carisman w zaskoczeniu i otworzy oczy. – Widzieli cie? To dzia a! – Podniós si i triumfalnie u ciska O ywcz . – Czyta em o tym kiedy , a mo e ysza em co , ale nigdy nie my la em, e móg bym... To znaczy, nigdy przedtem nie próbowa em czego takiego! Nigdy! To by koci piew! Kocia piosenka! Nie wiedzia em, co robi , sprawi em wi c, e te potworne gryzonie my la y, i jeste my ogromnymi kotami! Wszyscy patrzyli z niedowierzaniem. Tylko jeden Morgan Leah zdawa sobie spraw , jak prawdziwie cudowne by o ich ocalenie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XX Wreszcie mogli po w asnych ladach powróci przez tunel, który przyprowadzi ich do podziemnej groty. Wspi li si z powrotem do kana ów Eldwist, a stamt d na poziom tuneli powy ej i w ko cu wyszli na ulice miasta. Zmierzcha o ju , szybko wi c pod yli przez zapadaj cy mrok, aby znale si w bezpiecznym, nocnym schronieniu. Uda o im si to w ostatniej chwili. Niemal natychmiast pojawi si Rake, niewidzialna obecno na zewn trz budynku, a jego opancerzone apy zaskroba y po kamieniu. Ci gle ich szuka . Usiedli cicho, skuleni w ciemno ciach, nas uchuj c, jak poluje, dopóki nie odszed . Walker stwierdzi , e stwór idzie ladem zapachu, tyle e deszcz i mnóstwo ladów, jakie zostawili, zmyli y go. Pr dzej czy pó niej domy li si , gdzie si ukrywaj . Wyczerpani, obolali i roztrz sieni, zjedli w ciszy kolacj i szybko u yli si do snu. Nast pnego ranka po ucieczce z tuneli Pe Eli wpad w nastrój tak czarny, e nikt nie mia si do niego zbli , i oznajmi , e wychodzi na zewn trz sam. – Za du o nas p ta si wokó , eby znale cokolwiek – stwierdzi zimnym, beznami tnym g osem, a jego twarz pozosta a nieodgadniona. Mówi do O ywczej, jak gdyby pozostali si nie liczyli. – Je li Król Kamienia naprawd tu jest, wie ju o naszym istnieniu. To jego miasto. Mo e si w nim ukrywa przez wieczno , je li zechce. Jedyny sposób, aby go znale , to wpa na niego z zaskoczenia, podkra si blisko i zaskoczy go. Nic z tego nie b dzie, je li b dziemy si tu w óczy jak banda psów. Morgan próbowa co wtr ci , ale palce Walkera zacisn y si na Jego ramieniu niczym stalowa obr cz. Pe Eli rozejrza si . -Wy mo ecie si wa sa bez celu, je li chcecie. Ale beze mnie. Do czasu sp dzi em, oprowadzaj c was. Od samego pocz tku powinienem pój sam. Wtedy ju dawno by oby po sprawie. – Odwróci si do O ywczej. – Kiedy odnajd Uhl Belka i Czarny Kamie Elfów, wróc po ciebie. – Zawaha si , patrz c jej otwarcie w oczy. – Je li b dziesz jeszcze a. Przeszed obok nich d ugim krokiem, patrz c z pogard , i znikn w korytarzu. Na schodach us yszeli mi kki odg os butów, który w ko cu zanikn w ciszy. Horner Dees splun . – Dobrze, e si go pozbyli my. – A jednak ma racj – odezwa si Walker Boh i wszyscy odwrócili si , eby na niego spojrze . – Przynajmniej w jednym. Musimy podzieli si na grupy, je li chcemy zako czy kiedy te poszukiwania. Miasto jest zbyt rozleg e, a razem atwo co
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przeoczymy. – A zatem dwie grupy – zgodzi si Dees, kiwaj c kud at g ow . – Nikt nie wychodzi sam. – Zdaje si , e Pe Ella nie martwi samotne polowanie – zauwa Morgan. – To samotny drapie nik – odpowiedzia Dees. Spojrza zamy lony na O ywcz . – Co o tym my lisz, dziewczyno? Ma szans znale Uhl Belka albo Kamie Elfów na asn r ? – On wróci – stwierdzi a po prostu O ywcza. Usiedli, aby omówi strategi i sposób przeszukania miasta wzd i wszerz. Budynki bieg y przewa nie na pó noc od miejsca ich kryjówki, zdecydowali wi c podzieli Eldwist na dwie cz ci. Jedna grupa wzi a wschodni , a druga zachodni po ow . Poszukiwania mia y skupi si na budynkach i ulicach, a nie tunelach. Je li nie znajd niczego na powierzchni, zmieni za enie. – Pe Eli móg si myli , twierdz c, e Król Kamienia musi wiedzie o naszym istnieniu – powiedzia a pod koniec O ywcza. Unios a szczup e palce szybkim, ptasim ruchem. – W jego oczach jeste my bez znaczenia i by mo e nawet nas nie zauwa . Do takich jak my trzyma Rake’a na s bie. Poza tym zajmuje si Maw Grintem. – Jak si podzielimy? – zapyta Carisman. – Ty pójdziesz ze mn – odpowiedzia a natychmiast O ywcza. – I Walker Boh. Morgan by zaskoczony. Oczekiwa , e wybierze jego. Poczu si g boko rozczarowany i zraniony. Chcia przedyskutowa jej wybór, ale czarne oczy utkwi y w nim z takim napi ciem, e natychmiast umilk . Jakikolwiek by powód jej decyzji, nie chcia a, aby go podwa ano. – A wi c zostajesz ze mn , góralu – burkn Horner Dees i ci d oni klepn Morgana w rami . – My lisz, e uda nam si rozczarowa Pe Ella i wyj z tego ca o? Jego nag y miech okaza si zara liwy i Morgan odkry , e u miecha si w odpowiedzi. – Id o zak ad – odpowiedzia . Zebrali swoje rzeczy i wyszli na ulic . Ca un mroku otula budynki, zwieszaj c si z nieba zasnutego grub warstw chmur i mg y. Powietrze by o ch odne i wilgotne, a ich oddechy unosi y si bia par . yczyli sobie nawzajem powodzenia i ruszyli w przeciwnych kierunkach. Morgan i Horner Dees na zachód; O ywcza, Walker i Carisman na wschód. – Uwa aj na siebie, Morganie – wyszepta a O ywcza. Jej niezwyk a twarz by a mieszank cienia i wiat a pod fal srebrnych w osów. Dotkn a delikatnie jego ramienia i pospieszy a za Walkerem.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Tra-la-la, rusza polowanie – za piewa Carisman, kiedy znikn li. Deszcz zacz si pi nieprzerwan m awk . Morgan i Horner Dees powlekli si naprzód, otuleni szczelnie p aszczami, pochylaj c g owy. Ustalili, e pójd ulic do ko ca, a na skraj miasta, a potem skr na pó noc, by pój brzegiem pó wyspu. W samym sercu miasta znale li niewiele; mo e wi c by o co poza nim, zw aszcza je eli magia Króla Kamienia nie dzia a skutecznie na wod . Trzymali si chodników i zerkali ostro nie w ciemne przej cia bocznych ulic, które mijali po drodze. Woda deszczowa zbiera a si na kamiennej skórze miasta, tworz c ka e i strumienie i po yskuj c w mroku. Morskie ptaki kuli y si w k tach i szczelinach, przeczekuj c burz . W skupiskach cieni panowa bezruch. By ju pó ny ranek, kiedy dotarli do Tiderace, gdzie l d opada do morza klifami o wysoko ci setek stóp. Urwiste wierzcho ki ska wyrasta y ze spienionych wód, poszarpane i zniszczone. Fale uderza y o ska y, a odg os ich uderze miesza si z wiatrem, omiataj cym powierzchni wody z narastaj cym zawodzeniem. Morgan i Dees cofn li si pod os on ostatnich budynków, szukaj c schronienia. Deszcz i morska piana szybko ich przemoczy y i wkrótce dr eli ju z zimna pod swoimi okryciami. Przez dwie godziny przeczesywali zachodnie granice miasta, ale niczego nie znale li. W po udnie, kiedy zatrzymali si , eby co zje , byli ju zniech ceni i zm czeni. – Nic tutaj nie znajdziemy, góralu – zauwa Dees, uj c ostatni kawa ek suchej wo owiny. – Tylko morze, wiatr i te przekl te ptaki, piszcz ce i wrzeszcz ce jak szalone kobiety. Morgan bez s owa skin g ow . Zastanawia si , czy zjad by morskiego ptaka, gdyby musia . Ich zapasy ywno ci by y niemal na wyczerpaniu. Wkrótce b zmuszeni polowa . A czy by o tu co oprócz ptaków? Ryby, zdecydowa stanowczo. Ptaki wygl da y na zbyt chude i ylaste. – T sknisz, góralu? – zapyta nagle Dees. – Czasami. – Pomy la o domu i u miechn si blado. – Bez przerwy. – Ja tak e, a nie widzia em ich od lat. My , e byli najpi kniejszym dzie em, jakie kiedykolwiek stworzy a natura. Lubi em to uczucie bycia w ród nich. – Carisman mówi to samo. Mówi , e lubi cisz . – Cisz . Tak. Pami tam, jak spokojnie by o w tamtych górach. – Znale li schronienie w mrocznym wn trzu budynku. Olbrzym odsun si od rosn cej plamy, w miejscu gdzie deszcz cieka po cianie i zbiera si na schodach, na których siedzieli oparci plecami o cian , obserwuj c pogod . Pochyli si do przodu. – Pozwól, e co ci powiem – odezwa si cicho. – Znam tego go cia, Pe Ella. Morgan spojrza zaintrygowany.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Sk d? – Z dawnych lat. Bardzo dawnych. Sprzed prawie dwudziestu. By wtedy zaledwie dzieckiem; ja by em ju stary. – Dees zachichota ponuro. – adne dziecko. Ju wtedy morderca. P atny zabójca od samego pocz tku, jakby tylko do tego si urodzi i nie móg by nikim innym. – Pokr ci nied wiedzi g ow . – Zna em go. Wiedzia em, e to pech wej mu w drog . – A ty wszed ? – Jemu w drog ? Ja? Nie, nie ja. Wiem dobrze, z kim si bi , a przed kim ucieka . Zawsze wiedzia em. Dlatego yj . Pe Eli jest typem, który je li raz poczuje do ciebie niech , b dzie ci ciga a do twej mierci. Niewa ne ile czasu mu to zajmie ani jak tego dokona. Nie popu ci. – Wskaza na Morgana. – Lepiej, eby co zrozumia . Nie wiem, co on tutaj robi. Nie wiem, dlaczego dziewczyna go przyprowadzi a. Ale to nie jest przyjaciel dla adnego z was. Wiesz, kim jest? Zabójc federacji. Najlepszym. Ulubie cem Rimmera Dalla. Morgan zamar , a krew odp yn a mu z twarzy. – To niemo liwe. – Mo liwe, i tak jest – powiedzia z naciskiem Dees. – Chyba e czasy si zmieni y i nie s tacy jak dawniej, ale bardzo w to w tpi . Morgan z niedowierzaniem kr ci g ow . – Sk d wiesz to wszystko? Horner Dees u miechn si szerokim, po dliwym u miechem. – To zabawna historia. Pami tam go, nawet je li on mnie nie pami ta. Widz to w jego oczach. Próbuje si domy li , co takiego wiem, czego on nie wie. Zauwa , jak na mnie patrzy? Próbuje si domy li . Od dawna, jak s dz . Zabi zbyt wielu ludzi, zbyt wiele twarzy widzia , eby je wszystkie spami ta . A ja odszed em dawno temu. – Zawaha si . – Prawda jest taka, góralu, e by em jednym z nich. – Jednym z nich? – zapyta cicho Morgan. Dees roze mia si nagle i gwa townie. Brzmia o to jak szczekni cie. – By em z federacj ! Tropi em dla nich! W tej samej chwili Morgan Leah zupe nie inaczej spojrza na Homera. Ogromna, misiowata figura, nie by a ju gburowatym, starym tropicielem, którego najlepsze dni dawno min y. Nie by ju nawet przyjacielem. Morgan zacz si cofa i zda sobie spraw , e nie ma gdzie uciec. Si gn po miecz. – Góralu! – warkn Dees, powstrzymuj c go. Olbrzym zacisn ogromn pi i rozlu ni j . – Jak ju mówi em, by o to dawno temu. Odszed em od tych ludzi dwadzie cia lat temu. Ustatkowa em si . Nie masz powodu, eby si mnie ba . – Z ce na kolanach, d mi do góry. – W ka dym razie tak w nie zobaczy em krain
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Leah, na s bie federacji. Uwierz lub nie. Tropi em dla nich zbuntowanych kar ów, przemierzaj c krain T czowego Jeziora i Srebrnej Rzeki. Nigdy nie znajdowa em wielu. Kar y s jak lisy. Chowaj si w mgnieniu oka, kiedy wiedz , e s cigane. – miechn si nieoczekiwanie. – Co prawda, nie stara em si te za bardzo. To by a bezsensowna robota. Morgan zwolni u cisk miecza i ponownie usiad . – By em z nimi wystarczaj co d ugo, eby dowiedzie si o Pe Ellu – ci gn Dees, a w jego oczach pojawi a si udr ka. – Wiedzia em zatem wiele i Rimmer Dall wyznaczy mnie na szperacza. Wyobra asz sobie? Mnie? Uwa em, e ca a ta banda wilczych g ów to nonsens. Dowiedzia em si jednak o Pe Ellu, kiedy Dall nade mn pracowa . Widzia em go raz, kiedy o tym nie wiedzia . Dall tak to zaaran owa , poniewa lubi oszukiwa Pe Ella. By to rodzaj gry, któr prowadzili, próbuj c o mieszy si nawzajem. W ka dym razie widzia em i s ysza em, co zrobi . Kilku innych równie to ysza o. Wszyscy wiedzieli, e nale y trzyma si od niego z daleka. – Westchn . – Krótko potem opu ci em ich. Odszed em, kiedy nikt nie patrzy , i poszed em na pó noc przez Estlandi . Dotar em a do Rampling Steep i tam postanowi em zamieszka . Z dala od szalonego po udnia, federacji, szperaczy i tego wszystkiego. – Wszystkiego? – powtórzy Morgan z pow tpiewaniem, nie przestaj c si zastanawia , co zrobi z Homerem Deesem. – Nawet cieniowców? Dees zamruga . – Co wiesz o cieniowcach, Morganie Leah? Morgan pochyli si do przodu. Mg a niesiona z wiatrem sprawi a, e twarz Homera ni a od wilgoci, a kropelki wody przylgn y do jego w osów i brody. – Najpierw chcia bym si dowiedzie czego od ciebie. Dlaczego powiedzia mi to wszystko? miech olbrzyma by dziwnie agodny. – Poniewa chc , eby wiedzia o Pe Ellu, a nie dowiedzia by si , gdybym nie opowiedzia ci o sobie. Lubi ci , góralu. Przypominasz mi troch mnie samego, kiedy by em w twoim wieku. Zuchwa y, pewny siebie, nie boj cy si niczego. Nie chc , eby jakie moje tajemnice wysz y na jaw w z ym momencie. Na wypadek gdyby Pe Eli przypomnia sobie, kim jestem, chc mie w tobie przyjaciela i sprzymierze ca. Nikomu innemu nie ufam. Morgan przygl da mu si przez chwil w milczeniu. – Mo e z kim innym posz oby ci lepiej. – Spróbuj . Ale wró my do rzeczy. Odpowiedzia em na twoje pytanie. Powiedz mi, sk d wiesz o cieniowcach.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan podci gn kolana i przycisn je do piersi, zbieraj c my li. – Moim najlepszym przyjacielem by karze imieniem Steff – powiedzia w ko cu. – By w Ruchu. Kobieta, któr kocha , okaza a si cieniowcem i zabi a go. Zabi em j . Brwi Homera Deesa wygi y si pytaj co. – Uczono mnie, e tylko magia zdolna jest zabi te stwory. Morgan si gn w dó i wyci gn strzaskan resztk Miecza Leah. – Niegdy by a w tym Mieczu magia – powiedzia . – Allanon sam j tam z , trzysta lat temu. Z ama em go podczas bitwy z cieniowcami w Tyrsis, zanim to wszystko si zacz o. Nawet wtedy pozosta o jeszcze do magii, aby pom ci Steffa i ocali siebie. – Patrzy w zamy leniu na bro , wa c j w d oni i na pró no czekaj c, a znowu poczuje jej ciep o. Spojrza ponownie na Homera. – Mo e jest jej jeszcze troch . Tak czy inaczej, to dlatego O ywcza zabra a mnie ze sob . Z powodu Miecza. Powiedzia a, e jest szansa, aby odnowi jego magi . Homer Dees zmarszczy brwi. – Masz go zatem u przeciwko Belkowi? – Nie wiem – przyzna Morgan. – Powiedziano mi tylko, e znowu mo e sta si ca ci . – Wsun z amane ostrze do pochwy. – Obietnice – powiedzia i westchn . – Wygl da na tak , która dotrzymuje swoich – zauwa Dees po chwili namys u. – Magia, aby odnale magi . Magia, aby przezwyci magi . My przeciwko Królowi Kamienia. – Pokr ci g ow . – To dla mnie zbyt skomplikowane. Zapami taj dobrze to, co mówi em o Pe Ellu. Nie odwracaj si do niego plecami. Nie wolno ci te go atakowa . Zostaw to mnie. – Tobie? – powiedzia Morgan zaskoczony. – Tak. W nie mnie. Albo Walkerowi Bohowi. Jednor ki czy nie, jest równym przeciwnikiem dla Pe Ella, albo zupe nie nie znam si na ludziach. Ty skup si na bezpiecze stwie dziewczyny. – Zawaha si . – To nie powinno by trudne, zwa ywszy, co do siebie czujecie. Morgan zaczerwieni si wbrew sobie. – To raczej ja co czuj – wymamrota za enowany. – Jest naj adniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widzia em – powiedzia stary cz owiek, u miechaj c si na widok zak opotania Morgana. – Nie wiem, czym jest, cz owiekiem czy zlepkiem pierwiastków, ale potrafi sprawi , e tracisz g ow . Spojrzy na ciebie z t rozczulaj twarzyczk , przemówi tak, jak to ona potrafi, i zrobi by dla niej wszystko. Powinienem to przewidzie . Nigdy nie mia em zamiaru wybiera si w to miejsce i oto tu jestem. Zrobi a tak z nami wszystkimi. Morgan pokiwa g ow . – Nawet z Pe Ellem. Zauroczy a go tak samo jak nas.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nie wiem, góralu. – Dees potrz sn g ow . – Przyjrzyj si uwa nie nast pnym razem. Nale y do niej i nie nale y. To jak chodzenie po linie. Taki zawsze uskoczy, jak kot. Dlatego mówi ci, eby na ni uwa . Pami taj, kim jest. Nie przyby tutaj, aby wy wiadczy nam przys ug . Jest tu dla w asnych celów. Pr dzej czy pó niej uka e prawdziw twarz. – Te tak uwa am – zgodzi si Morgan. Dees u miechn si z zadowoleniem. – Ale teraz nie pójdzie mu tak atwo, prawda? Bo my b dziemy czuwa . Zebrali rzeczy, owin li si opo czami przed niepogod i wyszli z powrotem na ulew . Szli wybrze em a do pó nego popo udnia, dotarli do pó nocnego kra ca pó wyspu, nie znajduj c niczego, i zawrócili w stron miasta. Deszcz wreszcie si sko czy , zmieniaj c si w delikatn mg , która zawis a niczym dym na tle szarego nieba i budynków. Powietrze ociepli o si . Cienie ziewa y i przeci ga y si w alejach i zau kach niczym przebudzone duchy, a nad ulicami unosi a si para. Gdzie spod ziemi rozbrzmia o dudnienie Maw Grinta: odleg y grzmot, wstrz saj cy ziemi . – Zaczynam my le , e nigdy niczego nie znajdziemy – mrukn w pewnym momencie Horner Dees. Przemierzali ciemne korytarze ulic i przeszukiwali mg rozci gaj si wsz dzie wokó , bramy i okna otwieraj ce si niczym wyg odnia e usta i monotonne, po yskuj ce chodniki i przej cia. Ca e miasto le o przed nimi porzucone i martwe, odarte z ycia i pe ne g uchych, pustych odg osów. Otacza o ich sw cisz i kamieniem. Omotywa o ich z tak zach anno ci , e gdyby nie wspomnienia i zdrowy rozs dek, pomy leliby, e ca y wiat przepad i tylko Eldwist pozosta o. Z nadej ciem wieczoru czuli si coraz bardziej zm czeni. Monotonia otoczenia przyt pia a ich zmys y i ama a opór. Zacz li troch b dzi . Zeszli bli ej kraw dzi chodników, aby cz ciej spogl da na kamienne olbrzymy wynurzaj ce si wokó , poddaj c si niebezpiecznemu i upartemu pragnieniu, aby co – cokolwiek – si wydarzy o. Ich znudzenie by o przeszywaj ce, a zmys y niezdolne zmieni ani wp yn na doprowadzaj ce do szale stwa otoczenie. Byli w Eldwist prawie tydzie . Jak d ugo jeszcze b zmuszeni tu pozosta ? Ulica ko czy a si przed nimi. Okr yli naro nik budynku, wzd którego szli, i odkryli, e ulica rozszerza si w plac. Na rodku placu znajdowa o si dziwne wg bienie ze schodami wiod cymi w dó , na wszystkie strony, do piwnicy, z której wznosi si pomnik – skrzydlata posta z proporcami i wst gami powiewaj cymi na ciele. Niemal bez zastanowienia skr cili na plac, rozbawieni jej wygl dem, tak
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odmiennym od tego, co dotychczas widzieli. Park, pomy leli obaj. Sk d si tutaj wzi ? Byli w po owie ulicy, kiedy us yszeli trzask, upewniaj cy ich, e uwolni a si pod nimi zapadnia. Nie mieli szansy si uratowa . Stali w samym rodku pu apki, kiedy opad a. Run li w otch . D ugo spadali, po czym uderzyli w cian pochylni i zacz li ze lizgiwa si owami do przodu. Pochylnia by a szorstka, a jej powierzchnia za miecona od amkami ska , które rani y im twarze i d onie. Niepomni na ból, rozpaczliwie usi owali si czego uchwyci , aby spowolni upadek. Wczepiali si butami i kolanami, chwytali palcami i d mi. Pochylnia poszerzy a si i unios a. Przestali si toczy , rozp aszczaj c si tu przy ziemi, i zatrzymali ze zgrzytem. Morgan ostro nie uniós g ow i rozejrza si wokó . Le twarz w dó na skalnej ycie, która rozci ga a si w mrok po obu stronach, tak daleko, e nie widzia jej kra ców. Od amki ska wy ciela y spadek niczym dywan, a ich kawa ki ci gle toczy y si w dó . Gdzie z góry dochodzi o s abe migotanie wiat a, w ski promie na pró no usi uj cy przenikn mrok, tak s aby, e ledwo dociera do miejsca, w którym le Morgan. Zmusi si , aby spojrze w dó . Jakie dwadzie cia stóp poni ej, na prawo od niego, le Horner Dees, rozci gni ty na plecach, z szeroko rozrzuconymi r kami i nogami. Nie rusza si . Jeszcze ni ej, niczym ogromna, g odna paszcza, le a otch nieprzeniknionej czerni. Morgan prze kn , czuj c kurz w gardle. – Horner? – wyszepta ochryple. – Tutaj – odezwa si m czyzna. Jego g os by równie s aby i ochryp y. – Nic ci nie jest? Chrz kni cie. – Chyba niczego nie z ama em. Morgan na chwil rozejrza si wokó . Wida by o tylko pochylni , snop wiat a w górze i otch poni ej. – Mo esz si rusza ?! – zawo cicho. Przez chwil panowa a cisza, a potem s ycha by o rumor osypuj cych si kamieni. – Nie – nadesz a odpowied . – Jestem za gruby i za stary, góralu. Je li spróbuj dotrze do ciebie, zaczn si osuwa i ju si nie zatrzymam. Morgan us ysza w jego g osie napi cie. I strach. Dees by bezradny, le c na chwiejnej skale, niczym li na wietrze. Nawet najmniejszy ruch wessa by go w pró ni . Mnie tak e, je li spróbuj mu pomóc, pomy la ponuro góral. Wiedzia jednak, e musi spróbowa . Wzi g boki oddech i powoli uniós r ce do ust. Zagrzechota deszcz kamieni, ale
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jego cia o pozosta o na swoim miejscu. Otar osad z warg i zamkn oczy, zastanawiaj c si . W w ze ku na plecach mia lin , cienki, mocny zwój, d ugo ci jakich pi dziesi ciu stóp. Ponownie otworzy oczy. Czy móg by j jako zamocowa i podci gn si ? Znajomy oskot wstrz sn ziemi , unosz c si z do u i potrz saj c skaln nawierzchni , i niewielki deszcz kamieni ze lizn si w otch . Rozleg o si grzmi ce parskni cie i ogromne, d ugie westchnienie, jakby wypuszczono olbrzymi ilo powietrza. Morgan Leah zerkn w dó i zamar z przera enia. W g binie pod nimi, tu nad miejscem, gdzie zawi li, le u piony Maw Grint. Morgan szybko podniós wzrok. Jego oddech zmieni si w krótkie, przera one sapni cia i z ca ej si y musia walczy z przemo ch ci rzucenia si do ucieczki, jak najszybciej potrafi . Maw Grint. Tak blisko. To wprost nie do wiary. Wystarczy o jednak zerkn tylko, eby si przekona , e to prawda. Nie potrafi odgadn jego rozmiarów, okre li , gdzie si zaczyna, a gdzie ko czy. Uchwyci si ska y, a rozbola y go d onie, walcz c ze strachem i md ciami. Musi si st d wynosi ! Musi znale sposób! Niemal nie zdaj c sobie sprawy, co robi, si gn do brzucha i zacz wydobywa po amany szcz tek Miecza Jeah. By to powolny, morderczy wysi ek, poniewa nie by w stanie si unie z obawy, e znowu zacznie si zsuwa . A teraz nie chcia tego za nic w wiecie. – Nie próbuj si rusza , Horner! – zawo cicho. G os mia szorstki i osch y. – Zosta tam, gdzie jeste ! Brak odpowiedzi. Morgan cal po calu wysun z pochwy Miecz Leah i uniós go do twarzy. Wypolerowana powierzchnia z amanej broni zal ni a jasno w bladym wietle. Jedn r d wign Miecz nad g ow , a potem si gn drug , aby wzmocni uchwyt. Odwracaj c wyszczerbion stron ostrza w dó , zacz wciska je w ska . Czu , jak wgryza si w kamienn p yt . Prosz ! – b aga . Wciskaj c Miecz w ska , podci gn si w gór . Ostrze trzyma o i jego twarz znalaz a si na poziomie r koje ci. Skalne od amki spada y pod jego ci arem, tocz c si i ze lizguj c w przepa . Maw Grint nie poruszy si . Morgan uwolni Miecz, si gn w gór , aby ponownie wbi go w ska , uchwyci z ca ej si y i raz jeszcze podci gn si do góry. Zamkn oczy i le bez tchu, czuj c przep ywaj przez cia o fal gor ca. Magia? Szybko otworzy oczy, szukaj c l nienia Miecza. Nic. Przytrzymuj c si jedn r , drug si gn do plecaka i wydoby lin i mocuj cy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
hak. Przy okazji wypad o mu troch kuchennego sprz tu i koc, spadaj c w otch . Nie zwa aj c na nie, góral przepasa si lin wokó talii i ramion i zawi za j jak uprz . – Horner! – wyszepta . Stary tropiciel spojrza w gór i Morgan rzuci mu lin . Upad a na niego i chwyci j obiema r kami. Niemal natychmiast zacz si przesuwa , ko ysz c ca ym cia em, dopóki nie znalaz si pod Morganem. Potem lina napi a si , poci gaj c go. Ca ym cia em Morgana targn wstrz s; ogromny, szarpi cy ci ar grozi , e poci gnie go w dó . Ale obiema r kami uchwyci si raz jeszcze Miecza Leah i ostrze trzyma o go mocno. – W do mnie! – wychrypia . Horner Dees zacz powoln , mordercz wspinaczk , przesuwaj c d onie po linie. Kiedy mija kuchenne sprz ty i koc Morgana, kopn je i stoczy y si razem z deszczem kamieni. Tym razem Maw Grint kaszln i obudzi si . Chrz kn , a zgrzytliwy d wi k odbi si echem od kamiennych cian. Uniós si , uderzaj c masywnym cielskiem o ciany tunelu, w którym spa , i gwa townie otrz sn ziemi . Zwin si , zako ysa i zacz si porusza . Morgan zawis na r koje ci Miecza, a Dees Przylgn do wiotkiej liny i obaj zacisn li z by, pokonuj c wysi ek mi ni i ko ci. Maw Grint otrz sn si . Tropiciel i góral us yszeli parskni cie i syk pary. Potem Maw Grint odsun si w czer i odg osy jego kroków umilk y. Morgan i Dees spojrzeli ostro nie w dó . Dziwna, zielonkawa plama przesuwa a si w gór po kamieniach otch ani, widoczna w snopie wiat a kilkana cie stóp pod Homerem. L ni a w mroku i parowa a, jak ogie przedzieraj cy si przez zaro la. Patrzyli, jak si ga koca, który wypad Morganowi z plecaka. Kiedy go dotkn a, szorstka we na natychmiast zamieni a si w kamie . Horner Dees podj wspinaczk , w ciekle atakuj c kamienne zbocze. Kiedy by ju prawie przy Morganie, góral zatrzyma go, kaza poluzowa lin i sam zacz wchodzi , wbijaj c Miecz w ska , podci gaj c si , wbijaj c i znów si podci gaj c; i jeszcze raz, i jeszcze. Zdawa o im si , e posuwaj si w ten sposób przez ca wieczno . Przywo ywa o ich wiat o dnia, przyci gaj c ich niczym latarnia morska ku powierzchni miasta i bezpiecze stwu. Pot sp ywa po twarzy i ciele Morgana strumieniami. Oddycha z coraz wi kszym trudem, a ca ym cia em targa ból. W pewnym momencie ból sta si nie do zniesienia i ch opak pomy la , e b dzie musia si podda . Nie móg jednak. Pod nim plama posuwa a si nieustannie naprzód – trucizna wydobyta z cia a Maw Grinta zestalaj ca wszystko na swojej drodze. Pierwszy by koc, a potem tych kilka kuchennych sprz tów, które spad y w otch . Wkrótce zostan ju tylko Morgan i Horner Dees.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Nieprzerwanie posuwa a si w ich kierunku. Z ca ych si pi li si w gór , wlok c si noga za nog . Umys Morgana nie dopuszcza do siebie adnych my li, niczym stalowa pokrywa zamykaj ca wieko kufra ze zb dnymi reliktami przesz ci, a ca y jego wysi ek skupi si na wspinaczce. Mozol c si , poczu raz jeszcze fal gor ca, silniejsz tym razem, bardziej uporczyw . Czu , jak obraca si w jego wn trzu niczym wider, wwiercaj c si w samo j dro jego istoty. Si ga a od g owy do pi t i z powrotem, od czubków palców d oni do palców u nóg, przez mi nie, ko ci i krew, dopóki nie czu ju niczego poza ni . W pewnej chwili – nigdy nie pami ta kiedy – spojrza na Miecz Leah i ujrza , e l ni jak s ce, a bia y ogie jego magii p onie w ciemno ciach. Nadal tam jest, pomy la w przyp ywie szalonej determinacji. Ci e jest moja! Nagle pojawi a si drabina, szczeble biegn ce po cianach przepa ci ponad nimi, unosz ce si z ciemno ci ich wi zienia w stron gasn cego wiat a dnia. wiat o dochodzi o z w skiego szybu wentylacyjnego. Gramoli si w jego kierunku, chwytaj c, ci gn c, zwalniaj c uchwyt i zaczynaj c wszystko od pocz tku. S ysza Homera Deesa, wo aj cego go z do u ochryp ym g osem przechodz cym niemal w szloch, i spojrza w dó w chwili, gdy trucizna Maw Grinta by a o cale od butów tropiciela. Gwa townie si gn w dó i wyt aj c wszystkie si y, o których istnienie nawet si nie podejrzewa , szarpn lin , podci gaj c Homera. Tropiciel wierzga i gramoli si w jego kierunku, a na jego brodatej twarzy zastyg a skorupa kurzu i potu. Morgan pu ci lin i zacisn onie na najni szym szczeblu drabiny. Dees nie przerywa wspinaczki, wbijaj c czubki butów w sypk powierzchni . wiat o gas o szybko, przechodz c najpierw w szaro , a potem nagle w ciemno . Pod nimi st umiony ryk Maw Grinta wstrz sn ziemi . Potem ju obaj wspinali si niezdarnie po drabinie, przytrzymuj c si d mi i stopami i przyciskaj c cia a do kamienia. Morgan wetkn z powrotem za pas Miecz Leah. Nadal magiczny! Wypadli z szybu na ulic i upadli wyczerpani na chodnik. Razem doczo gali si do bramy najbli szego budynku i opadli bez si w ch odzie cienia. – Wiedzia em... Nie myli em si ... pragn c twojej przyja ni – wy sapa Horner Dees. Wielki, nied wiedziowaty m czyzna wyci gn r ce i przyci gn do siebie górala. Morgan poczu , jak dr y.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXI Pe Eli przespa ca y dzie . Kiedy opu ci O ywcz i reszt kompanii z Rampling Steep, poszed prosto do budynku kilka domów dalej, który upatrzy sobie dwa dni wcze niej. Okr aj c róg budynku tak, aby nikt go nie zobaczy , wszed bocznymi drzwiami, wspi si po schodach na pierwsze pi tro, przeszed korytarzami do frontowych pomieszcze i skr ci do du ego, jasno o wietlonego pokoju, którego okna, wysokie niemal do sufitu, wychodzi y na ulic i budynek naprzeciwko, jeden z tych, gdzie ukrywali si aktualnie jego byli towarzysze. Pozwoli sobie na przelotny u miech. Banda g upców. Pe Eli mia swój plan. Wierzy , tak jak i O ywcza, e Król Kamienia ukrywa si gdzie w mie cie. I nie wierzy , e pozostali kiedykolwiek go odnajd , nawet gdyby szukali do nast pnego lata. On sam móg to zrobi . Pe Eli mia instynkt i do wiadczenie owcy. Tamci byli bezradni. Nie k ama , mówi c im, e sam lepiej da sobie rad . To by a prawda. Horner Dees jest tropicielem, ale jego umiej tno ci by y bezu yteczne w kamiennym mie cie. Carisman i Morgan Leah nie mieli adnych zdolno ci, o których warto by mówi . O ywcza lekcewa a w asn magi – by mo e z wa nych przyczyn, ale nie by co do tego przekonany. Jedynym, z którego móg by mie jaki po ytek, by Walker Boh. Ale ten cz owiek z jedn r by jego najzagorzalszym wrogiem i nie chcia martwi si o w asne bezpiecze stwo. Jego plan by prosty. Kluczem do odnalezienia Uhl Belka by Rake. Pe zacz by przecie domowym pupilkiem Króla Kamienia, niczym ogromny pies cuchowy, oczyszczaj cy miasto z intruzów. Nocami spuszcza go z cucha, a ten wymiata do czysta domy i ulice. Je eli przeoczy co jednej nocy, zajmowa si tym nast pnej. Ale tylko w nocy; nigdy w ci gu dnia. Dlaczego w nie tak? Pe Eli sam sobie zadawa to pytanie. A odpowied by a oczywista. Poniewa jak wszystko inne, co s o Królowi Kamienia, z w asnej woli czy te nie, by lepy. Noc by a jego naturalnym sprzymierze cem. wiat o dnia mog oby go nawet zabi . Gdzie zatem chowa si za dnia? I znowu odpowied by a oczywista. Jak ka dy domowy zwierzak, wraca do swego pana. A to oznacza o, e Pe Eli móg by pój za Rake’em do jego dziennego legowiska i w ten sposób odnale Króla Kamienia. Pe Eli uwa , e mo e tego dokona . Noc by a równie jego sprzymierze cem. Wi kszo jego polowa odbywa a si w ciemno ciach. Zmys y mia tak samo wyostrzone jak pe zacz. Móg zapolowa na Rake’a tak samo, jak Rake móg polowa na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niego. Rake by potworem i z pewno ci nie mia szans sprosta bestii w walce wr cz, nawet z pomoc Stiehla. Ale Pe Eli potrafi by cieniem, je li chcia , i nic nie by o w stanie schwyta go w pu apk . Wykorzysta swoje atuty. Zabawi si z Rake’em w kotka i myszk . Pe Eli do wiadcza wielu uczu , ale strach nie by jednym z nich. Czu dla pe zacza zdrowy respekt, ale nie obawia si go. W ko cu to on by tym sprytniejszym z nich dwóch. Udowodni to wraz z nadej ciem nocy. Tak wi c przespa dzienne godziny, wyci gni ty pod oknami, gdzie móg czu na twarzy s abe, zamglone wiat o s ca i s ysze odg os kogokolwiek lub czegokolwiek przechodz cego ulic . Kiedy si ciemni o, a mrok sprawi , e w powietrzu unosi a si wilgo i ch ód, wsta i wymkn si po schodach na ulic . Nie s ysza , jak reszta kompanii powróci a po ca odziennym polowaniu; to dziwne. By mo e weszli do swego schronienia innymi drzwiami, ale tak czy inaczej, s ysza by ich. Przez chwil si zastanawia , czy nie zakra si do rodka i sprawdzi , ale prawie natychmiast porzuci swój zamiar. To, co si z nimi dzia o, nie mia o z nim nic wspólnego. Nawet O ywcza tak bardzo ju si nie liczy a. Z dala od niej odkrywa , e traci nad nim w adz . By a tylko dziewczyn , a on mia j zabi i zrobi to, je li po powrocie z nocnego polowania zastanie j yw . Zabije ich wszystkich. W wieczornej ciszy s ycha by o dalekie i obne krzyki morskiego ptactwa, ciche kania niesione wiatrem znad morza. S ysza t py odg os wód Tiderace uderzaj cych o brzeg Eldwist i ciche dudnienie Maw Grinta gdzie g boko pod ziemi . Nie s ysza pe zacza. Poczeka , a by o zupe nie czarno, niebo zasnu o si chmurami i mg , a mrok usadowi si na budynkach, tkaj c paj czyny cienia. Potrafi ju odró ni odg osy nocy. By y znajome, jak bicie jego serca. Zacz i – jeszcze jeden cie po ród nocy. Przemkn przez ulic szybkimi, ostro nymi skokami, które przenosi y go od jednego zbiorowiska cieni do drugiego. Poza Stiehlem nie mia innej broni; nó by bezpiecznie schowany w wewn trznej kieszeni spodni. Jedyn broni , której teraz potrzebowa , by instynkt i dobra os ona. Odnalaz po czenie ulic, gdzie móg si schowa w g boko ocienionym wej ciu do klatki schodowej tunelu i obserwowa wszystko w otoczeniu dwóch budynków. Usadowi si pod kamienn cian i czeka . Niemal w tej samej chwili zacz my le o dziewczynie. ywcza, córka Króla Srebrnej Rzeki by a osza amiaj zagadk , która budzi a w nim tak sprzeczne uczucia, e ledwo by w stanie da sobie z nimi rad . Lepiej by oby
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odsun je wszystkie na bok i zrobi to, co kaza Rimmer Dall – zabi j . Jednak nie potrafi si na to zdoby . To by o co wi cej ni wyzwanie Dalla i ci e próby podporz dkowania go nakazom cieniowców. Co wi cej ni Postanowienie, e pokieruje sprawami na swój sposób. To rosn ce w nim w tpliwo ci i wahanie, uczucie, e nie panuje nad wszystkim tak jak s dzi , e on a wie o nim to, czego on nie wie. Tajemnice – mia a ich tak wiele. Je li j zabije, przepadn na zawsze. Odtworzy w my lach jej obraz tak, jak robi to przez wiele nocy w trakcie ich podró y na pó noc. Ujrza doskona rysów jej twarzy i sposób, w jaki wiat o przemyka o przez jej twarz i cia o, czyni c ca posta jeszcze bardziej osza amiaj . ysza muzyk jej g osu. Czu jej dotyk. By a realna i nierzeczywista zarazem; by a pos usznym sobie ywio em, tworem magii, ale równie cz owiekiem. Pe Eli ywi szacunek dla ycia dopóty, dopóki nie ko czy o si za jego spraw . By zawodowym zabójc , który nigdy nie odniós pora ki. Nie zna przegranej. By murem nie do skruszenia. By niedost pny dla innych, z wyj tkiem tych krótkich chwil, kiedy decydowa si tolerowa ich obecno . Ale O ywcza – dziwna, efemeryczna dziewczyna – zagra a temu wszystkiemu. Wierzy , e zdolna jest zniszczy wszystko, czym by , a na ko cu jego samego. Nie wiedzia , w jaki sposób, ale wierzy , e tak jest. Mia a moc, eby go pokona . Powinien zatem zabi j czym pr dzej, jak prosi Rimmer Dall. Ale budzi a w nim ciekawo . Nigdy przedtem nie spotka kogo , kto móg by mu zagrozi . Chcia pozby si tego zagro enia, ale najpierw chcia si do niego zbli . Wpatrywa si w ulice Eldwist, korytarze pomi dzy milcz cymi, wynios ymi budynkami i tunele nie ko cz cej si czerni, nie zwa aj c na wyra sprzeczno swoich pragnie . Cienie podesz y bli ej i otuli y go. Czu si tutaj tak samo swobodnie jak w Stra nicy Po udniowej. By cz ci nocy, pustki i samotno ci, obecno ci mierci i braku ycia. Zdumia a go ta niewielka ró nica pomi dzy królestwem Uhl Belka i cieniowcami. Rozlu ni si . By cz ci anonimowej ciemno ci. To ona i tamci potrzebowali wiat a. Zacz o nich my le , eby zabi czas. W wyobra ni ujrza ka dego, tak jak przedtem O ywcz , i rozwa potencjalne zagro enie z ich strony. Carisman. Niemal natychmiast odsun od siebie my l o piewaku. Horner Dees. Co go tak niepokoi o w tym starym? Nienawidzi sposobu, w jaki przygl da mu si nied wiedziowaty tropiciel. Jakby widzia go na wylot. Przez chwil zastanawia si nad tym, a polem wzruszy ramionami. Dees by sko czony. Nie w ada adn magi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan Leah. Nie lubi górala, poniewa oczywiste by o, e jest ulubie cem ywczej. Mo e kocha a go nawet na swój sposób, chocia w tpi , aby zdolna by a do prawdziwych uczu . Nie ona – nie zrodzona z ywio ów córka Króla Srebrnej Rzeki. Wykorzystywa a go tylko, jak ich wszystkich, do w asnych, starannie ukrytych celów. Góral by m ody i zapalczywy i prawdopodobnie sam znajdzie sposób, aby zgin , zanim stanie si prawdziwym problemem. Zosta zatem Walker Boh. Jak zawsze, Pe Eli du o czasu po wi ci na rozwa ania o nim. Walker Boh by zagadk . Posiada magi , ale nie czu si pewnie, u ywaj c jej. O ywcza praktycznie sprawi a, e wsta z martwych, a mimo to nie wydawa si zainteresowany yciem. Mia asne zmartwienia, sprawy, które g boko ukrywa , tajemnice równie intryguj ce, jak dziewczyny. Walker Boh wyczuwa rzeczy w sposób, który zaskakiwa Pe Ella; by mo e by nawet jasnowidzem. Kiedy , par lat temu, Pe Eli s ysza o cz owieku mieszkaj cym w Estlandii, który potrafi porozumiewa si ze zwierz tami i odczytuje zmiany, jakie mia y nadej w krainach. Czy to on? Mówiono, e by straszliwym przeciwnikiem. Gnomy ba y si go miertelnie. Pe Eli zako ysa si powoli i zacisn d onie. Wiedzia , e musi by wyj tkowo ostro ny z jednor kim. Pe Eli nie ba si Walkera Boha, ale i Walker nie ba si Pe Ella. Jeszcze nie. Mija y minuty, noc by a coraz g bsza, a ulice pozostawa y puste i ciche. Pe Eli czeka cierpliwie, wiedz c, e Rake w ko cu nadejdzie, tak jak nadchodzi co noc, poszukuj c ich kryjówki, zdecydowany ich unicestwi , do czego zosta wyszkolony. Dzisiejsza noc nie b dzie wyj tkiem. Przez chwil pozwala sobie na rozwa ania konsekwencji posiadania Czarnego Kamienia Elfów – magii zdolnej unicestwia wszystkie inne magie. Gdyby dosta go w swoje r ce – a w ko cu tak si stanie – co by z nim zrobi ? W ska twarz zmarszczy a si w zamy leniu. Na pocz tek u by go przeciwko Rimmerowi Dallowi. Wykorzysta by go, aby unicestwi w asn magi Dalla. W lizn by si do Stra nicy Po udniowej, odnalaz pierwszego szperacza i sko czy z nim. Rimmer Dall by coraz bardziej denerwuj cy, a coraz mniej u yteczny. Pe Eli nie mia zamiaru d ej go znosi . Czas, aby zerwa ich uk ad raz na zawsze. Potem móg by wykorzysta talizman przeciwko pozosta ym cieniowcom, a mo e uczyni si ich przywódc . Chocia lepiej mo e pozby si ich wszystkich, albo przynajmniej tak wielu, jak zdo a. U miechn si wyczekuj co. To mo e by interesuj ce wyzwanie. Odchyli si z zadowoleniem w mrok swego schronienia. Najpierw oczywi cie dzie musia si nauczy , jak u ywa magii Kamienia Elfów. Czy b dzie to trudne? Czy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
naprawd b dzie musia polega na wskazówkach O ywczej? Czy uda si tak d ugo utrzyma j przy yciu? Zadr w oczekiwaniu. Rozwi zanie nadejdzie we w ciwym czasie. Teraz musi si skupi na zdobyciu Kamienia Elfów. Min a prawie godzina, zanim w ko cu us ysza zbli aj cego si Rake’a. Pe zacz nadszed ze wschodu, a jego stalowe apy szura y cicho po kamieniu, kiedy przemyka poprzez mrok. Szed prosto na Pe Ella i zabójca z powrotem wtopi si w ciemno schodów, dopóki jego oczy nie znalaz y si na poziomie ulicy. Stwór wydawa si ogromny z tej pozycji, a jego olbrzymie cielsko chwia o si na pokrytych stalow zbroj ko czynach, biczowaty ogon zwin si gotowy do uderzenia, a macki wyci ga y si i omiata y wilgotne powietrze niczym szperacze. Ze stalowej skorupy unosi a si para, powsta a z zetkni cia si rozgrzanego cia a z ch odem powietrza, skrapla a si i skapywa a na ulic . Unosi macki, w sz c przy drzwiach i oknach, wzd rynsztoków pod chodnikami, w kana ach ciekowych i wrakach staro ytnych szkieletów obróconych w kamie wagonów. Przez chwil Pe Eli my la , e bestia wy ledzi go, ale potem co odwróci o uwag pe zacza i pobieg , znikaj c w ciemno ciach. Pe Eli czeka , a stwór sta si ledwo s yszalny, po czym wymkn si ze swej kryjówki i ruszy w po cig. Przez reszt nocy szed ladem Rake’a, ulicami i zau kami, wzd ci gów starych, olbrzymich budowli i skrajem urwiska otaczaj cego miasto od zachodu i pó nocy. Pe zacz wchodzi wsz dzie, bestia na polowaniu, w nieustannym ruchu. Pe Eli skrada si za nim bez wytchnienia. Przez wi kszo czasu jedynie s ysza stwora, ale nie widzia go. Musia by pewny, e nie podejdzie za blisko. Inaczej bestia wyczuje jego obecno i rzuci si za nim. Pe Eli sta si cz ci mroku, jeszcze jednym fragmentem bezkresnego, kamiennego krajobrazu, stworzeniem z mg y i nico ci, którego nawet Rake nie potrafi wykry . Trzyma si chodników blisko cian budynków, unikaj c ulic i pl taniny zapadni oraz otwartych przestrzeni. Nie spieszy si ; szed równym krokiem. Zabawa w kotka i myszk wymaga a ostro no ci i cierpliwo ci. I nagle, tu przed witem, Rake znowu si pojawi . Widzia go w przelocie par minut temu, kiedy przemyka si ulicami w rodkowej cz ci miasta, blisko miejsca, w którym ukrywa a si reszta kompanii. S ysza szuranie jego ap i macek, skr t cia a, a potem ju nic. Cisza. Pe Eli zwolni , zatrzyma si i nas uchiwa . Wci nic. Ostro nie ruszy naprzód w sk uliczk , a doszed do g ównej drogi. Ci gle ukryty w mroku zau ka, wyjrza na zewn trz. Po lewej ulica gin a w mroku pomi dzy rz dami budynków stercz cych w niebo, monotonnych i niewyra nych. Po prawej przecina o j skrzy owanie. Sta y tam dwie bli niacze wie e z ogromnymi, ukrytymi w mroku kru gankami gin cymi w absolutnej czerni.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pe Eli przeszuka obie strony, nas uchiwa przez chwil i zacz si w cieka . Jak móg tak nagle straci go z oczu? Jak móg tak po prostu znikn ? Zauwa , e powietrze si przeja nia. Skrawek s onecznego kr gu wy ania si na wiat spoza chmur, mg y i mroku Eldwist. wita o. Rake pospieszy teraz do swej kryjówki. Mo e ju to zrobi . Pe Eli zmarszczy brwi, a potem przebieg wzrokiem nieprzenikniony mrok budynków po drugiej stronie drogi. Który z nich by jego kryjówk ? – zastanawia si . Chcia wyj z ukrycia, eby si rozejrze , kiedy szósty zmys , na którym tak bardzo polega , ostrzeg go, co si dzieje. Rake by ju w kryjówce, ale nie z przyczyn, które sobie z pocz tku wyobrazi . By tam, poniewa szykowa pu apk . Wiedzia , e intruzi dalej w ócz si po mie cie, gdzie w pobli u. Wiedzia , e musz go zabi albo on zabije ich. Tak wi c, na wypadek gdyby za nim szli, przyszykowa zasadzk . Teraz czeka , czy co w ni wpadnie. Pe Eli poczu przyp yw ch odnej determinacji, kiedy cofa si w mrok bocznej uliczki. U miechn si i czeka . Mija y d ugie minuty. Cisza. Pe Eli czeka dalej. I nagle z cienia budynków naprzeciwko ulicy wynurzy si Rake, unosz c cia o tanecznym ruchem, niemal z gracj . Pe Eli wstrzyma oddech, kiedy potwór w szy w powietrzu, powoli obracaj c si dooko a. Zadowolony, ruszy naprzód. Pe Eli powoli wypu ci powietrze i poszed jego ladem. By o coraz ja niej i nocne powietrze zmieni o si w rodzaj szarej mg y poch aniaj cej wilgo , tak wi c jeszcze trudniej by o zobaczy co przed sob . Mimo to Pe Eli nie zwolni , polegaj c na swoim s uchu, który ostrze e go przed niebezpiecze stwem, ca y czas wiadomy odg osu poruszaj cego si przed nim Rake’a. Stwór nie przejmowa si ju po cigiem. Jego nocna praca by a sko czona; szed do domu. Do legowiska Króla Kamienia, pomy la Pe Eli, po raz pierwszy, od kiedy zacz swoje polowanie, czuj c zniecierpliwienie. Dogoni Rake’a, kiedy tamten zwolni przed prostok tnym budynkiem z ocienion nisz , wysokim na trzydzie ci stóp, a szerokim na dwa razy tyle. Czu ki Rake’a dotkn y kamienia na szczycie niszy i ciana odsun a si cicho, unosz c si w mrok. Nie ogl daj c si za siebie, Rake w lizn si przez otwór. Kiedy by ju w rodku, ciana wróci a na swoje miejsce. Mam ci ! – pomy la zawzi cie Pe Eli. Jednak jeszcze przez godzin nie rusza si z miejsca, czekaj c, czy nic si nie wydarzy i upewniaj c si , e nie ma adnej pu apki. Kiedy ju by pewny, e jest bezpiecznie, wysun si i pobieg wzd budynków, trzymaj c si bocznych uliczek,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dopóki nie stan przed ukrytym wej ciem. Przygl da mu si przez d ugi czas. Kamienna powierzchnia by a p aska i g adka. Zauwa spoiny otworu od wn trza niszy, ale nigdy nie zauwa by drzwi, gdyby nie wiedzia , e tam s . Wysoko nad swoj g ow odszuka co w rodzaju d wigni, ledwie widocznej na tle szarego kamienia. Uchwyt wyzwalaj cy mechanizm, pomy la triumfalnie. Droga do rodka. Sta tak jeszcze chwil i zastanawia si . Potem odszed i przeszuka budynki po drugiej stronie ulicy w poszukiwaniu kryjówki. Kiedy b dzie bezpieczny, usi dzie i wymy li sposób uruchomienia tej d wigni. Potem prze pi si do zmroku. Kiedy nadejdzie noc, obudzi si i poczeka, a Rake b dzie wychodzi . A kiedy potwór wyjdzie, on wejdzie do rodka.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXII Noc okry a Westlandi wilgotnym, dusznym ca unem, a ar dnia z ponur determinacj trwa jeszcze d ugo po tym, jak ognista kula s ca znikn a za horyzontem. Ciemno nie raczy a ofiarowa nawet najmniejszej ulgi, wysuszona z ch odnych powiewów, pozbawiona najmniejszych oznak spadku temperatury. Dzienna spiekota mia a swe ród o w ziemi; uparty przybysz, który nie dawa si dop dzi , dysz c ze swego ukrycia ogniem niczym podziemny smok. Owady bzycza y i brz cza y, unosz c si w nierównych, dziwacznych podrywach. Drzewa by y um czonymi upa em olbrzymami, omdlewaj cymi z wyczerpania. Przez po udniowy widnokr g skrada si ksi yc w pe ni, wypuk y i l ni cy we mgle. Jedynym d wi kiem przerywaj cym cisz by y krzyki dobywaj ce si z garde ciganych zwierz t na chwil , zanim my liwi uciszyli je na zawsze. Nawet w najgor tsze noce nie przerywano gry ycia i mierci. Wren Ohmsford i ogromny nomada Garth skierowali swe konie porytym koleinami szlakiem prowadz cym do Grimpen Ward. Podró z Tirfing zaj a im ca y tydzie , wiod c przez ukryte przej cia masywu Irrybis, które znali tylko nomadowie, pod aj c szlakami pó nocnego i zachodniego kra ca równiny Wilderun, trzymaj c si z dala od zdradliwych moczarów Shroudslip, a w ko cu wspinaj c si ponad Whistle Ridge i schodz c w ociekaj ce wilgoci bagna Westlandii – okrytej nies aw jaskini zbójców. Mówiono, e kiedy nie by o ju dok d ucieka ani gdzie si ukry , zawsze pozostawa o jeszcze Grimpen Ward. Z odzieje, mordercy i nieudacznicy wszelkiego autoramentu przybywali do tego miasta bezprawia, aby znale schronienie. Odgrodzone od reszty wiata pasmem Irrybis i Gór Skalistych Szczytów, poro ni te wybuja d ungl Wilderun, Grimpen Ward by o rajem dla wyrzutków wszelkiej ma ci. By a to równie miertelna pu apka, z której niewielu udawa o si uciec. Gniazdo mij, poluj cych na siebie nawzajem z braku innych ofiar, po eraj cych swych pobratymców z nieczu oboj tno ci i pod rado ci , zjadaj cych si w szale stwie pasji i nudy. Wi kszo z tych, którzy przybyli do Grimpen Ward, aby unikn mierci, ko czy a w rozczarowaniu. Pomi dzy drzewami wida ju by o miasto. Wren i Garth zwolnili. W szklanych oknach budynków czarnych od brudu p on y wiat a. Okna mia y po amane, krzywe okiennice, a dachy, ciany i ganki domów by y tak sponiewierane i zniszczone przez czas i zaniedbanie, e w ka dej chwili grozi o im zawalenie. Drzwi sta y otworem, bezskutecznie usi uj c wygna uwi ziony wewn trz ar. W nocnej ciszy rozbrzmiewa
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
miech – chropawy, wymuszony, rozpaczliwy. D wi cza o szk o, a czasami p ka o z trzaskiem. Ca y czas s ycha by o krzyk – samotny, pozbawiony cia a. Wren spojrza a na Garlha i pokaza a na migi, e ukryj tu konie. Garth skin g ow . Skierowali wierzchowce pomi dzy drzewa, przejechali jeszcze kawa ek, a znale li dogodn polan , i uwi zali je do k py brzóz. – Cicho – wyszepta a Wren, poruszaj c palcami. Wrócili do drogi i poszli dalej w dó . Kurz unosi si spod ich butów i ciemn warstw osiada na twarzach. Jechali ca y dzie , powoli, poprzez ar nie do zniesienia, nie mog c przyspieszy kroku bez ryzyka utraty koni. Wilderun ton o w duchocie i schy ku lata, drzewa w puszczy porasta y mierzw , grunt by mi kki, niepewny i zdradliwy, strumienie i zbiorniki wodne wyschni te i zatrute, a powietrze by o niczym hutniczy piec, wysuszaj cy wszystko na wiór. Niezale nie od tego, jak wielki upa panowa w pozosta ych krainach, tutaj zawsze by o dwa razy gor cej. Martwe, niego cinne piek o, jakim by o Wilderun, od dawna uwa ano za miejsce ch tnie witaj ce odpadki ludno ci czterech krain. Bandy nomadów cz sto przychodzi y do Grimpen Ward, aby handlowa i wymienia towary. Przyzwyczajeni do dziwactw i oszustw ludzi, wyrzuceni poza nawias w asnej spo eczno ci, napi tnowani wsz dzie wyrzutki i intryganci, czuli si tu doskonale. Ale mimo to podró owali ca ymi rodzinami i polegali na liczebnej sile, aby zapewni sobie bezpiecze stwo. Rzadko zapuszczali si do Grimpen Ward samotnie, tak jak czynili to Wren i Garth. Przypadkowe spotkanie z rodzin handlarzy przekona o dziewczyn i jej olbrzymiego opiekuna do pogodzenia si z ryzykiem. Raptem dzie po nieudanej próbie Gartha wy ledzenia ich i schwytaniu ich cieni, natkn li si na starca i jego synów z onami, podró uj cych na pó noc, a powracaj cych z podró y przez Dó . Jedz c z nimi i dziel c si opowie ciami, Wren ju tylko z przyzwyczajenia zapyta a, czy nie wiedz czego o losie westlandzkich elfów. Starzec u miechn si ch odno, ukazuj c po amane by. – Ja nie, dziewczyno – zaszemra cicho, uj c koniec palonej przez siebie fajki i mru c szare oczy przed wiat em. – Ale w elaznym Piórze w Grimpen Ward jest stara kobieta, która wie. Zw j Addershag. Nie rozmawia em z ni , bo niecz sto odwiedzam ober e w Ward, ale mówi , e ona zna t opowie . Mówi , e to widz ca. Dziwaczka, mo e nawet szalona. – Pochyli si do blasku ognia. – S ysza em jednak, e przydaje si im. Gadziny. Zmuszaj j do mówienia, gdzie schowane s cudze pieni dze. – Pokr ci ow . – My si w to nie mieszamy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pó niej, kiedy rodzina spa a, a Wren i Garth zostali sami, rozmawiali o tym. Przyczyny, aby trzyma si z dala od, by y do oczywiste, ale by równie powód, eby tam pój . Po pierwsze by a kwestia ich cienia. By ci gle za nimi, poza zasi giem ich wzroku, ukryty ostro nie niczym gro ba nadchodz cej zimy. Mimo wszelkich wysi ków i umiej tno ci nie mogli go schwyta , ani si go pozby . Przywar do nich, niczym babie lato unosz ce si ich ladem. My leli, e Wilderun os abi jego si i przy odrobinie szcz cia obróci go wniwecz. Poza tym, oczywi cie, by o niezaprzeczalnym faktem, e po raz pierwszy, od kiedy Wren zacz a pyta o elfy, uzyska a jak pozytywn odpowied . Bez sensu by oby nie sprawdzi jej warto ci. Tak wi c poszli, tylko we dwoje, wbrew przeciwno ciom zdecydowani sprawdzi , jakie rozwi zanie przyniesie wizyta w Grimpen Ward. Teraz, po tygodniu podró y, byli blisko odkrycia tego rozwi zania. Przeszli rodkiem miasta, obrzucaj c wszystko szybkim, ale dok adnym spojrzeniem. Mijali ró ne piwiarnie, ale elaznego Pióra nie by o. Chwiejnym krokiem mijali ich czy ni, a nawet grupka kobiet, wszyscy silni i brutalni, cuchn cy piwem i starym potem. Krzyki i miechy sta y si g niejsze i nawet Garth zdawa si wyczuwa , jak by y szalone, a jego surowa twarz przybra a ponury i zaci ty wyraz. Kilku m czyzn zbli o si do Wren, pijanych, z t pym spojrzeniem, pragn cych pieni dzy albo przyjemno ci, lepych na niebezpiecze stwo czaj ce si w oczach Gartha. Olbrzymi nomada odsun ich z drogi. Na skrzy owaniu ulic Wren ujrza a w przelocie grupk nomadów id cych do swoich wozów na ko cu nie o wietlonej ulicy. Przywo a ich i zapyta a, czy nie znaj elaznego Pióra. Jeden z nich wykrzywi si i wskaza r . Reszta bez s owa pospieszy a w swoj stron . Wren i Garth poszli dalej. Znale li gospod w centrum Grimpen Ward. By a to wal ca si buda zbita z po amanych desek i zardzewia ych gwo dzi, a frontowa weranda pomalowana by a na jaskrawy, czerwony i niebieski kolor. Podwójne szerokie drzwi trzyma y si na o cie , przywi zane kawa kami sznurka, a wewn trz t um m czyzn piewa i pi przy d ugim barze i wysokich awach ustawionych na koz ach. Wren i Garth weszli do rodka, próbuj c dojrze co przez zas on gor ca i dymu. Kilka g ów odwróci o si w ich stron , oczy spogl da y przez chwil , a potem spojrzenia si cofn y. Nikt nie chcia napotka spojrzenia Gartha. Wren podesz a do baru, skin a na ober yst i poprosi a o piwo. Barman o w skiej twarzy pewnymi, spokojnymi d mi poda jej kufle i czeka na zap at . – Znasz kobiet zwan Addershag? – zapyta a Wren.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
czyzna oboj tnie potrz sn g ow , przyj pieni dze i odszed . Wren obserwowa a, jak si zatrzyma i szepn co do drugiego m czyzny. Tamten wymkn si na zewn trz. Wren wys czy a swój kufel, uznaj c, e piwo jest nieprzyjemnie ciep e, i przesz a wzd kontuaru, powtarzaj c swoje pytanie. Nikt nie zna Addershag. Kto wyszczerzy z by w oble nym u miechu i zrobi Wren niewybredn propozycj , ale potem zobaczy Gartha i uciek . Wren cierpliwie pyta a. Drugi m czyzna wyci gn , ale odtr ci a go. Kiedy znowu si gn , uderzy a go kantem d oni tak mocno, e pad nieprzytomny. Przesz a obok niego, chc c jak najszybciej sko czy t spraw . Nawet z Garthem do obrony, zaczyna o si robi niebezpiecznie. Dotar a do ko ca baru i zwolni a. Na ty ach pomieszczenia grupa m czyzn siedzia a przy stole w mroku. Jeden z nich skin na ni , poczeka , a na niego spojrzy, i skin jeszcze raz. Zawaha a si , ale posz a naprzód, przepychaj c si przez t um. Garth szed za ni . Dotar a do stolika i zatrzyma a si poza zasi giem siedz cych tam m czyzn. Tworzyli paskudn band – brudni, nie ogoleni, z szar skór i chytrym, niebezpiecznym spojrzeniem. Przed nimi sta y spienione kufle z piwem. – Kogo szukasz, dziewczyno? – zapyta cz owiek, który j przywo . – Widz cej zwanej Addershag – odpowiedzia a i czeka a, pewna, e on wie ju , kogo szuka i prawdopodobnie, gdzie powinna szuka . – Czego chcesz od niej? – Chc zapyta o elfy. – Tu nie ma adnych elfów – parskn m czyzna. Wren czeka a. Cz owiek pochyli si do przodu na krze le. Mia grube rysy, a oczy puste i pozbawione wszelkich uczu . – Przypu my, e postanowi em ci pomóc. Tylko przypu my. Czy w zamian zrobi aby co dla mnie? – Przez chwil obserwowa jej twarz i u miechn si bezczelnie. – Nie to. Chc tylko, eby z ni dla mnie porozmawia a, zapyta a o co . Po waszym odzieniu widz , kim jeste cie. Jeste cie nomadami. A, widzisz, Addershag jest tak e nomadk . – Zawaha si . – Nie wiedzia o tym, prawda? No có , ona nie lubi z nami rozmawia , ale z tob mo e by inaczej. Jeste jedn z nich. – Patrzy na ni twardo i ponuro. Znikn y wszelkie pozory, toczy a si gra. – Wi c je li zaprowadz ci do niej, zadasz jej ode mnie jedno lub dwa pytania. Umowa stoi? Wren wiedzia a ju , e m czyzna ma zamiar j zabi . Pozostawa o tylko pytanie, jak i kiedy on i jego kumple spróbuj to zrobi . Wiedzia a jednak równie , e by mo e jest w stanie zaprowadzi j do Addershag. Rozwa a wszelkie za i przeciw.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Zgoda – powiedzia a wreszcie. – Ale mój przyjaciel idzie ze mn . – Jak sobie chcesz. – M czyzna u miechn si g upkowato. – Jasne, moi przyjaciele te id . B si czu bezpieczny. Wszyscy idziemy. Wren oszacowa a go spojrzeniem. Pot ny, muskularny, do wiadczony zabijaka. Pozostali tak samo. Je li dopadn j w ciasnym miejscu... – Garth – powiedzia a, patrz c w ty na niego. Zamiga a szybko, zas aniaj c znaki przed m czyznami przy stole. Garth skin g ow . Odwróci a si ponownie do sto u. – Jestem gotowa. czyzna, który z ni rozmawia , wsta , a reszta za nim – gro na banda o wyg odnia ych spojrzeniach. Nie by o w tpliwo ci, co zamierzaj . M czyzna spokojnym krokiem poszed wzd tylnej ciany do drzwi prowadz cych na zewn trz. Wren posz a za nim, czujna i ostro na. Garth by o krok za ni , a za nim pod a reszta. Weszli przez drzwi do pustego korytarza i ruszyli w stron tylnego wyj cia. Odg osy piwiarni znik y nagle, kiedy drzwi si zamkn y. – Chc wiedzie , jak czyta karty do gry – powiedzia m czyzna przez rami . – Jak przewiduje rzuty kostk . Chc wiedzie , sk d wie, o czym my gracze. – U miechn si . – Co dla ciebie, dziewczyno, i co dla mnie. Ja te musz z czego . Nieoczekiwanie przystan przy bocznych drzwiach i Wren napi a mi nie. Ale czyzna nie zwróci na ni uwagi; si gn do kieszeni, aby wyj klucz. W go do zamka i przekr ci . Zamek ust pi z trzaskiem i drzwi uchyli y si . Za nimi znajdowa y si prowadz ce w dó schody. M czyzna si gn po omacku i wyj lamp naftow , zapali j i poda Wren. – Jest w piwnicy – powiedzia , przechodz c przez drzwi. – Tam j na razie trzymamy. Porozmawiaj z ni . Zabierz swego przyjaciela, je li chcesz. Poczekamy tutaj. – Jego u miech by wymuszony i nieprzyjemny. – Tylko nie wracaj bez czego za moj pomoc. Rozumiesz? czy ni t oczyli si za nim, a ich smród wype nia w ski korytarz. Wren s ysza a ich urywane oddechy. Podesz a bli ej do przywódcy i zbli a sw twarz do jego twarzy. – Rozumiem tylko, e Garth zostanie tu z wami. – Wytrzyma a jego spojrzenie. – Tak na wszelki wypadek. Wzruszy ramionami z nieprzyjemnym grymasem. Wren skin a na Gartha, wskazuj c na drzwi i grupk m czyzn. Potem wyci gn a przed sob lamp i zacz a schodzi po schodach. By o to mroczne zej cie. Schody wi y si przy brudnej cianie podpartej deskami, a w powietrzu unosi si g sty i cierpki zapach ziemi. By o tu ch odniej ni na zewn trz,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ale tylko odrobin . Spod nóg czmycha o robactwo. Pasma paj czyn omiata y jej twarz. Schody skr ci y w lewo wzd drugiej ciany i sko czy y si . Przed ni , w wietle lampy, otwiera a si piwnica. Oparta o przeciwleg cian siedzia a stara kobieta, niemal niewidoczna w mroku. Jej cia o przypomina o wysuszon upin , a twarz by a gmatwanin bruzd i zmarszczek. Spl tane, bia e w osy opada y na kruche ramiona, a s kate d onie trzyma a zaci ni te przed sob . Mia a na sobie p ócienn koszul i stare buty. Wren podesz a i ukl a przy niej. Stara g owa podnios a si , ukazuj c m tne, nieruchome spojrzenie. Kobieta by a lepa. Wren postawi a naftow lamp na pod odze obok siebie. – Czy jeste widz , zwan Addershag, matko? – zapyta a mi kko. Wytrzeszczone oczy zamruga y. – Kto pyta? – zaszemra s aby g os. – Jak si nazywasz? – Wren Ohmsford. Bia a g owa pochyli a si , wskazuj c schody i drzwi nad nimi. – Jeste z nimi? Wren pokr ci a g ow . – Jestem sama ze sob . I z towarzyszem. Oboje jeste my nomadami. Pomarszczone d onie si gn y, aby dotkn jej twarzy, badaj c jej linie i zag bienia, przesuwaj c si po skórze dziewczyny, niczym suche li cie. Wren nie poruszy a si . onie cofn y si . – Jeste elfem. – Mam w sobie krew elfów. – Elf! – g os kobiety by ochryp y i napi ty. W ciszy piwnicy ober y brzmia jak syk. Pomarszczona twarz przechyli a si na bok, jakby w namy le. – Ja jestem Addershag. Ja widz przysz i to, co niesie. Mówi prawd . Czego pragniesz? Wren zako ysa a si nieznacznie na pi tach. – Szukam westlandzkich elfów. Tydzie temu powiedziano mi, e mo esz wiedzie , gdzie ich znale , je li nadal istniej . Addershag zachichota a cicho. – Och, istniej . Naprawd istniej . Ale nie ka demu si pokazuj , a od lat nie pokaza y si nikomu. To dla ciebie tak wa ne, dziewcz elfów, odszuka ich? Szukasz ich, poniewa potrzebujesz kogo ze swoich? – M tne oczy wpatrywa y si lepo w twarz dziewczyny. – Nie, nie ty. Pomimo swojej krwi przede wszystkim jeste nomadk , a oni nie potrzebuj nikogo. Twoje ycie jest yciem w drowca, podró uj cego swobodnie, dok d zechce, i radujesz si nim. – U miechn a si prawie bezz bnym u miechem. –
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Dlaczego wi c? – Poniewa powierzono mi zadanie, które postanowi am przyj – odpowiedzia a ostro nie Wren. – Zadanie, czy tak? – Zmarszczki i bruzdy na twarzy kobiety jeszcze si pog bi y. – Pochyl si do mnie, dziewcz elfów. Wren zawaha a si , a potem schyli a si na chwil . D onie Addershag unios y si znowu, jej palce raz jeszcze przebieg y po twarzy Wren, a potem po jej szyi i ciele. Kiedy dotkn y przodu bluzy dziewczyny, cofn y si jak oparzone. – Magia! – krzykn a stara, chwytaj c oddech. Wren wzdrygn a si , a potem gwa townie chwyci a kobiet za nadgarstki. – Jaka magia? O czym ty mówisz? Ale Addershag stanowczo pokr ci a g ow , jej wargi zacisn y si , a g owa opad a na wyschni pier . Wren trzyma a j jeszcze przez chwil , a potem pu ci a. – Dziewcz elfów – wyszepta a stara kobieta. – Kto wys ci na poszukiwanie westlandzkich elfów? Wren g boko odetchn a, aby opanowa strach. – Duch Allanona – odpowiedzia a. Stara g owa poderwa a si nagle. – Allanon! – wyszepta a to imi jak przekle stwo. – A wi c to tak! Zadanie druida, prawda? Doskonale. A zatem pos uchaj. Pójdziesz na po udnie przez Wilderun, przejdziesz Irrybis i pójdziesz brzegiem B kitnej Granicy. Kiedy dotrzesz do jaski Roc, rozpal ognisko i przez trzy dni i trzy noce podtrzymuj ogie . Przyjdzie kto , to ci pomo e. Rozumiesz? – Tak – odpowiedzia a Wren, zastanawiaj c si równocze nie, czy naprawd zrozumia a. Czy kobieta powiedzia a „Rocs”? Czy to nie gatunek ogromnego, przybrze nego ptaka? –B ostro na, dziewcz elfów – ostrzeg a kobieta, unosz c chud d . – Widz przed tob niebezpiecze stwo, ci kie czasy, zdrad i niewyobra alne z o. W mojej owie s wizje, prawdy, które prze laduj mnie swym szale stwem. Uwa aj i na mnie. Kieruj si w asnym os dem, dziewczyno. Nie ufaj nikomu! Gwa townie machn a r , a potem opad a bez si . Jej lepe spojrzenie by o twarde i nieruchome. Wren spojrza a na jej cia o i drgn a. Zniszczona suknia Addershag unios a si nad butami, ukazuj c stalowe cuchy i klamr przymocowan do jej nogi. Wren wyci gn a r i uj a starcz d . – Matko – powiedzia a agodnie. – Pozwól uwolni si z tego miejsca. Mój przyjaciel i ja mo emy ci pomóc, je li nam pozwolisz. Nie ma powodu, eby pozostawa a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wi niem. – Wi niem? Ha! – Addershag pochyli a si , ukazuj c z by, jak osaczone zwierz . – To, jak wygl dam, i to, kim jestem, to dwie ró ne rzeczy! – Ale ten cuch... – Nie utrzyma mnie ani chwili d ej, je li zechc ! – Szalony u miech przeci pomarszczon twarz tak, e niemal znikn y jej rysy. – Tamci m czy ni, ci g upcy wzi li mnie si , skuli w tej piwnicy i czekaj , a spe ni ich rozkazy! – Zni a g os. – To mali, chciwi ludzie i interesuje ich tylko bogactwo innych. Mog im da , czego pragn ; mog spe ni ich rozkazy i odej . Ale ta gra mnie bawi. Lubi ich dra ni . Lubi ucha , jak skaml . Pozwalam im trzyma si przez jaki czas, poniewa mnie to bawi. A kiedy si znudz , dziewcz elfów, kiedy si nimi zm cz i postanowi znów by wolna, wtedy... to! Patykowate r ce uwolni y si , a potem zawirowa y przed oczami Wren, przemieniaj c si w wij ce si w e, które strzela y j zykami, obna y k y i sycza y w ciszy. Wren rzuci a si w ty , zakrywaj c twarz. Kiedy spojrza a ponownie, w e znikn y. Prze kn a, pokonuj c strach. – Czy one by y... prawdziwe? – zapyta a ochryple. Jej twarz p on a. miech Addershag kry w sobie mroczn obietnic . – Id ju – wyszepta a, cofaj c si z powrotem w cie . – We moje s owa i wykorzystaj je, jak chcesz. I strze si pilnie, dziewcz elfów. B czujna. Wren zawaha a si , rozwa aj c, czy powinna poprosi o odpowied na k bi ce si w jej wn trzu pytania. Zdecydowa a, e nie. Podnios a naftow lamp i wsta a. – egnaj, matko – powiedzia a. Ruszy a z powrotem przez ciemno , mru c oczy w wietle lampy, aby odnale schody, i czuj c, e pod a za ni niewidz ce spojrzenie Addershag. Szybko wspi a si po schodach i przemkn a przez drzwi piwnicy do korytarza piwiarni. Garth czeka tam na ni , stoj c naprzeciwko grupy m czyzn, która przysz a tu z nimi. Przez zamkni te drzwi za ich plecami przenika y odg osy ober y, st umione i ochryp e. Oczy m czyzn l ni y. Czu a ich dz . – Co powiedzia a ci stara? – warkn ich przywódca. Wren unios a naftow lamp , aby zwi kszy kr g wiat a, i pokr ci a g ow . – Nic. Nie wie nic o elfach, a je li wie, trzyma to dla siebie. Co do kart, to te nie powiedzia a ani s owa. – Przerwa a. – Nie wydaje mi si , eby by a widz . Uwa am, e jest szalona. W oczach m czyzny odbi si gniew.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Kiepski z ciebie k amca, dziewczyno. Twarz Wren nie zmieni a wyrazu. – Dam ci dobr rad , zbóju. Pu j . To mo e ocali ci ycie. W d oni m czyzny pojawi si nó , b ysk metalu wy aniaj cy si znik d. – Ale nie tobie... Nie sko czy , poniewa Wren ju uderzy a lamp o pod og korytarza, rozbijaj c szk o i rozlewaj c naft po drewnie. Buchn y p omienie. Ogie pomkn przez drewniane deski, a potem w gór , na ciany. M czyzna zapali si , wrzasn i zatoczy si w ty , w niech tne ramiona swoich kolegów. Garth i Wren uciekli w drug stron , w kilka sekund docieraj c do tylnych drzwi. Z pochylonymi ramionami Garth uderzy w drewnian przeszkod i wyrwa j z zawiasów, jakby by a z papieru. Dziewczyna i ogromny nomada rzucili si przez powsta y otwór w noc. ciga y ich dzikie wrzaski ciek ci i strachu. Pobiegli w dó , pomi dzy budynkami, szybcy i cisi i chwil pó niej wynurzyli si z powrotem na g ównej ulicy Grimpen Ward. Zwolnili, obejrzeli si za siebie i nas uchiwali. Cisza. Krzyki i miechy najbli szych piwiarni uton y w oddali. Nie by o ladu ognia. Ani oznak po cigu. Rami w rami Wren i Garth poszli z powrotem drog , któr przyszli, spokojnie i bez po piechu przemierzaj c ar, mrok i odg osy biesiad. – Idziemy na po udnie, do B kitnej Granicy – oznajmi a Wren, migaj c palcami, kiedy dotarli na skraj miasta. Garth skin g ow i nie odpowiedzia . Szybko znikn li w ciemno ciach nocy.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXIII Kiedy Walker Boh, O ywcza i Carisman opu cili Morgana i Hornera, uszli jedynie kawa ek przez ciemne ulice Eldwist, po czym si zatrzymali. Walker i dziewczyna spojrzeli na siebie. adne z nich nie da o sygna u, eby si zatrzyma ; by o tak, jakby czytali w swoich my lach. Zak opotany Carisman patrzy to na jedno, to na drugie. – Wiesz, gdzie jest kryjówka Króla Kamienia – powiedzia a O ywcza. By o to stwierdzenie faktu. – Chyba tak – odpowiedzia Walker. Spojrza w niezg bione, czarne oczy i zdumia si pewno ci , jak w nich znalaz . – Wyczu to, kiedy postanowi i ze mn ? Skin a g ow . – Kiedy go znajdziemy, musz tam by . Nie wyja ni a dlaczego, a Walker nie zapyta . Spojrza w dal, na pró no usi uj c przebi wzrokiem mrok, aby ujrze co poza mg i ciemno ci i dowiedzie si , co powinien zrobi . Lecz oczywi cie niczego tam nie odnalaz . Odpowiedzi na jego pytania le y gdzie w rodku. – S dz , e Król Kamienia ukrywa si we wn trzu kopu y – powiedzia cicho. – Nabra em podejrze , kiedy byli my tam kilka dni temu. Nie by o wida adnych wej , a mimo to kiedy dotkn em kamienia i obszed em ciany, wyczu em ycie. By a to obecno , której nie umiem wyja ni . Potem, wczoraj, kiedy byli my pod ziemi , uwi zieni w tej podziemnej jaskini, znowu poczu em t obecno , tyle e tym razem nad nami. Zrobi em szybkie obliczenia, kiedy wynurzyli my si z tuneli. Kopu a stoi bezpo rednio nad jaskini . – Zatrzyma si na chwil i rozejrza doko a. – Eldwist jest tworem swego pana. Uhl Belk uczyni to miasto starego wiata swoj w asno ci , zmieniaj c w kamie to, co jeszcze nim nie by o, i rozszerzaj c swoje posiad ci symetrycznie na zewn trz, tam gdzie ziemia na to pozwala a. Kopu a ustawiona najbardziej w centrum jest o rodkiem, wokó którego biegn ulice i budynki, mury i ruiny. – Odwróci ku dziewczynie blad twarz. – Uhl Belk tam jest. Widzia niemal, jak ycie dodaje blasku jej oczom. – A zatem musimy i mu na spotkanie – powiedzia a. Znowu ruszyli naprzód, pod aj c chodnikiem do ko ca budynku, a potem nagle skr cili na pó noc. Walker prowadzi , trzymaj c si ostro nie z dala od ulic, przy cianach budynków, z dala od otwartych przestrzeni i niebezpiecze stwa zapadni. Ani on, ani O ywcza nie odzywali si . Carisman nuci cicho. Obserwowali mrok niczym jastrz bie, nas uchiwali dziwnych odg osów, w chali i smakowali wilgotne, st ch e
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
powietrze. Dogoni ich przelotny deszcz i pozostawi strz saj cych wod z p aszczy i kapturów. Stopy marz y im w wysokich butach. Walker Boh my la o domu. Ostatnio robi to coraz cz ciej. Powodowany nieustannym, nieub aganym przymusem zamkni cia w kamieniu i ciemno ci miasta, pragn znale wspomnienie czego przyjemnego i o ywczego. Przez jaki czas odgania od siebie my li o Hearthstone. Jego wspomnienia rani y go niczym od amki szk a. Drewniany domek, który by jego domem, sp on doszcz tnie w bitwie z cieniowcami. Coglin i Pog oska tam zgin li. On sam ledwo ocala , a zachowanie ycia kosztowa o go utrat ramienia. Niegdy uwa si za niepodatnego na ciosy zewn trznego wiata. By na tyle pró ny i g upi, aby przechwala si , e nic, co le y poza Hearthstone, nie stanowi dla zagro enia. Zaprzecza snom, które zsy na niego Allanon ze wiata ducha, ignorowa b agania Para Ohmsforda o pomoc, a w ko cu zadanie, aby odszuka Paranor i druidów. Sam zamkn si po ród wyimaginowanych cian i wierzy , e jest bezpieczny. A kiedy te ciany zacz y si wali , odkry , e nie mo na ich odbudowa , a rzeczy, które uwa za pewne, przepad y. A jednak mia jeszcze starsze wspomnienia Hearthstone, które przys oni y ostatnie tragedie. By y to te wszystkie lata, kiedy spokojnie w dolinie, pory roku, kiedy wiat z zewn trz nie niepokoi go i na wszystko starcza o czasu. By y to zapachy kwiatów, drzewa i ród a krystalicznej wody, piew ptaków wczesn wiosn i brz czenie owadów w ciep e, letnie noce, smak witu w jasne, jesienne poranki, uczucie b ogo ci nadchodz ce z zachodem s ca i nadej ciem nocy. Móg si gn poza ostatnich kilka tygodni i w tych wspomnieniach odnale spokój. Robi tak teraz, poniewa by y wszystkim, czego móg si uchwyci . Jednak nawet najlepsze wspomnienia dawa y tylko chwilow ulg . Surowa nieuchronno tera niejszo ci zaciska a si wokó niego i nie dawa a si odp dzi . Na krótkie chwile móg uciec w przesz , w wiat, który przez jaki czas by jego schronieniem, zanim zmiot a go fala wypadków, tak nierozumnie przeze lekcewa onych. Ucieczka mog a ukoi i wzmocni jego ducha, ale by a chwilowa i nie rozwi zywa a niczego. Jego umys ucieka we wspomnienia jedynie po to, aby odkry , e przesz jest ju poza zasi giem, a tera niejszo tu obok. Dryfowa bez celu, rozbitek walcz cy, aby utrzyma si na powierzchni pomi dzy szcz tkami swego niepokoju i w tpliwo ci. Czu niemal, jak tonie. Dotarli do kopu y w po udnie i zacz li poszukiwania. Pracowali razem, nie chc c si rozdziela , skoro by a jaka szansa, e Król Kamienia czeka wewn trz. Zacz li bada powierzchni kopu y, obchodz c j doko a, przygl daj c si cianom i przeszukuj c nawet grunt, na którym sta a. By a doskonale ukszta towana, chocia wiekowa pokrywa
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by a podziurawiona i sp kana, wznosz c si kilkaset stóp w powietrze do szczytu i rozci gaj c od ciany do ciany na jeszcze wi ksz odleg . Zag bienia przypominaj ce ogromne odciski palców zdobi y szczyt kopu y przez ca górn warstw , otwiera y si niczym p atki kwiatów, rozdzielone kamiennymi wst gami rze bionymi a do podstawy. Na parterze ciany wyci te by y w nisze i alkowy, które jednak nie ofiarowa y adnego wej cia i prowadzi y donik d. ciany znaczy y rze bione desenie, w wi kszo ci ca kowicie zniszczone up ywem czasu, nieczytelne ju runy wiata, który odszed dawno temu. – Czuj wci t obecno – odezwa si Walker Boh, zwalniaj c i otulaj c si peleryn . Spojrza w niebo. Znowu pada o; powolna, uporczywa m awka. – Co tu jest. Co . ywcza stan a bli ej niego. – Magia – wyszepta a. Spojrza na ni , zaskoczony, e tak szybko rozpozna a prawd , która mu si wymyka a. – No tak – mrukn . Wyci gn d , szukaj c. – Wsz dzie wokó , w samym kamieniu. – On tutaj jest – wyszepta a O ywcza. Carisman post pi krok naprzód i na prób pog aska cian . Zmarszczy g adkie czo o. – Dlaczego nie odpowiada? Czy nie powinien wyj , eby zobaczy , czego chcemy? – Mo e nie wie nawet, e tu jeste my. Mo e nie obchodzi go to. – agodna twarz ywczej unios a si . – Mo e nawet pi. Carisman zmarszczy brwi. – A zatem mo e trzeba pie ni, aby go obudzi ! Pobudka, pobudka, stary Królu Kamienia, Wyjd ze swego ciasnego legowiska, Czekamy tu, znu eni i zm czeni, I tak brak nam wszelkiej nadziei. Pobudka, pobudka, stary Królu Kamienia, Nie bój si tego, co przynosimy, To tylko ograniczony duch, Miara pie ni, któr piewam. Pobudka, pobudka, stary Królu Kamienia, Ty, który widzia odchodz ce czasy, Podziel si ze s abymi i miertelnymi istotami Prawdami i tajemnicami ludzko ci. Pie
si sko czy a. Carisman sta wyczekuj co przy szerokiej podstawie kopu y.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Nie by o odpowiedzi. Zerkn na O ywcz i Walkera i wzruszy ramionami. – Mo e nie trafi em w jego gust muzyczny. Musz pomy le o czym innym. Odeszli od kopu y i schronili si w bramie przyleg ego budynku. Usadowili si oparci plecami o cian tak, eby mogli obserwowa kopu , i wydobyli z plecaków stary chleb i suszone owoce na obiad. Jedli w milczeniu, wpatruj c si z cienia w szary deszcz. – Prawie ju nie mamy ywno ci – powiedzia Walker po chwili. – I wody. Wkrótce dziemy musieli czego poszuka . Carisman poja nia . –B owi ryby. Kiedy by em bardzo dobrym rybakiem, chocia owi em tylko dla przyjemno ci. By to przyjemny sposób na zabicie czasu i komponowanie. Walkerze, co robi , zanim ruszy na pó noc? Walker zawaha si , zaskoczony pytaniem i nie przygotowany na udzielenie odpowiedzi. Co robi ? – zapyta sam siebie. – By em stró em – zdecydowa wreszcie. – Czego? – nie ust powa zaciekawiony Carisman. – Drewnianego domku i ziemi wokó niego – odpowiedzia cicho, wspominaj c. – Ca ej doliny i wszystkich stworze , które w niej y – o wiadczy a O ywcza, przyci gaj c spojrzenie Carismana. – Walker Boh chroni ycie na sposób dawnych elfów. Po wi ci si , aby na nowo nape ni ziemi . Walker spojrza na ni , znowu zaskoczony. – Kiepski by to wysi ek – stwierdzi zak opotany. – Nie pozwol ci tego os dza – odpowiedzia a dziewczyna. – Inni okre , jak owocna by a twoja praca. Jeste zbyt surowy w swej krytyce i brak ci koniecznego dystansu, aby by sprawiedliwym i bezstronnym. – Przerwa a, przygl daj c mu si . Jej czarne oczy by y spokojne i rozwa ne. – Wierz , e os dz , i zrobi wszystko, co mog . Oboje wiedzieli, o czym mówi a. Walker poczu si dziwnie ogrzany jej s owami i raz jeszcze do wiadczy poczucia pokrewie stwa. Skin g ow , nie odpowiadaj c, i wróci do jedzenia. Kiedy sko czyli posi ek, stan li raz jeszcze naprzeciwko kopu y, dyskutuj c, co dalej robi . – Mo e mo na co zobaczy z góry – zaproponowa a O ywcza. – Otwór w szczycie kopu y albo nieprawid owo w kamieniu, która mog aby by wej ciem. Walker rozejrza si wokó . Troch dalej sta zdobiony budynek, którego szczyt wie czy a dzwonnica z pi knym widokiem na kopu . Ostro nie przeszli do niego, ca y czas wystrzegaj c si zapadni, i dotarli do wej cia. ciany i sufity zdobi y rze by
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
uskrzydlonych anio ów i odzianych postaci. Ostro nie weszli do rodka. rodkowa komnata by a ogromna, szyby w oknach dawno si rozpad y, a meble obróci y w py . Znale li schody wiod ce na dzwonnic i zacz li si wspina . Miejscami schody zawali y si i pozosta y tylko por cze. Si gali mi dzy odst pami, wspinali si z wysi kiem. Posadzki pojawia y si i znika y, w wi kszo ci dziurawe i za miecone gruzem, wszystkie skamienia e, a ich upadek zachowany w doskona ym reliefie. Dotarli do dzwonnicy bez trudu i podeszli do okien, aby wyjrze na zewn trz. Eldwist ci gn o si na wszystkie strony, zamglone i szare, pe ne cieni odchodz cego wiat a i nadci gaj cej nocy. Deszcz os ab i budynki wyrasta y na po aci pó wyspu niczym kamienni stra nicy. Chmury unios y si nieznacznie i wzburzona powierzchnia Tiderace oraz postrz pione klify g ównego l du za przesmykiem widoczne by y przez wyrwy w rz dach kamiennych cian. Kopu a sta a bezpo rednio pod nimi, tak bliska i niedost pna na szczycie, jak by a u podstawy. Nie by o nic wida , ani ladu otworu czy wej cia do rodka. Obserwowali j jednak przez jaki czas, maj c nadziej , e odkryj co , co przeoczyli. W trakcie tych obserwacji zabrzmia g os rogu. Drgn li przestraszeni. – Urdas! – krzykn Carisman. Walker i O ywcza spojrzeli na siebie zaskoczeni, ale Carisman ju rzuci si do po udniowego okna wie y i spogl da w stron przesmyku i spadaj cych klifów. – To musz by oni, to ich wezwanie! – krzykn , a w jego g osie brzmia o podniecenie i niepokój. Przes oni oczy przed blaskiem wilgotnego kamienia. – Tam! Widzicie ich? Walker i O ywcza podbiegli do niego. piewak wskazywa r tam, gdzie schody opada y wzd urwiska, poniewa przez mg ledwie by o co wida . Na schodach co si porusza o, ma e, przygarbione postacie, skulone nisko, jakby chcia y si ukry nawet przed mrokiem. Urdas, rozpozna ich Walker. Schodzili do miasta. – Co oni wyprawiaj ! – krzykn Carisman najwyra niej zdenerwowany. – Nie mog tu przyj ! Urdas znikn li w cie ce mg y i przestali by widoczni. Carisman odwróci si do swych towarzyszy, g boko poruszony. – Je li ich nie powstrzymamy, wszyscy zgin ! – Nie jeste ju odpowiedzialny za Urdas, Carismanie – o wiadczy cicho Walker Boh. – Nie jeste ju ich królem. Carisman nie wygl da na przekonanego. – Oni s dzie mi, Walkerze! Nie maj poj cia, co tutaj yje. Rake albo Maw Grint zniszcz ich. Nie pojmuj , jak zdo ali si przemkn obok
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
kodena... W taki sam sposób, jak Horner Dees dziesi lat temu – przerwa mu ostro Walker. – Po wi caj c ycie. I nadal id naprzód. Wygl da na to, e martwisz si bardziej od nich. Carisman odwróci si do O ywczej. – Pani, widzia , jak oni reaguj . Có oni wiedz o Królu Kamienia i jego magii? Je li kto ich nie powstrzyma... ywcza chwyci a go za ramiona i przytrzyma a. – Nie, Carismanie. Walker ma racj . Urdas ci gle s dla ciebie niebezpieczni. Ale Carisman gwa townie potrz sn g ow . – Nie, pani. Dla mnie nigdy. Byli moj rodzin , zanim ich porzuci em. – Wi zili ci ! – Dbali o mnie i chronili mnie tak, jak umieli. Co mam zrobi , pani? Przyszli tutaj, aby mnie odnale ! Po có innego podejmowaliby takie ryzyko? My la em, e nigdy nie odejd tak daleko od domu. S tutaj, poniewa my , e mnie wykradli cie. Czy mam ich porzuci po raz drugi, tym razem z powodu pomy ki, przed któr ich nie uchroni em? – Carisman uwolni si , powoli i agodnie. – Musz i do nich. Musz ich ostrzec. – Carismanie... piewak by ju przy schodach dzwonnicy. – By em sierot burzy mojego ycia, rzucan z jednej wyspy na drug , bez domu i rodziny, zawsze w poszukiwaniu miejsca i kogo , do kogo móg bym nale . Urdas dali mi to, cho dla was mo e to by niewiele. Nie mog pozwoli im zgin na darmo. Odwróci si i zacz schodzi szybko ze schodów. O ywcza i Walker spojrzeli na siebie bez s owa i pobiegli za nim. Dogonili go na ulicy. – Idziemy z tob – powiedzia Walker. Carisman raz jeszcze si odwróci . – Nie, nie Walkerze! Nie mo ecie im si pokaza ! Mogliby pomy le , e mi zagra acie, mo e nawet, e jestem waszym wi niem! Mogliby zaatakowa i zrani was! Nie. Sam sobie z nimi poradz . Znam ich. Porozmawiam z nimi, wyja ni , co si sta o, i zawróc ich, zanim b dzie za pó no. – Jego mi a twarz zmarszczy a si ze zmartwienia. – Prosz , Walkerze? Pani? Nie zosta o ju nic do powiedzenia. Carisman powzi decyzj i nie pozwoli im jej zmieni . Jako ostatniego ust pstwa za dali, aby pozwoli towarzyszy sobie przynajmniej tak d ugo, eby mogli by pewni, e w razie k opotów znajd si pod r . Carisman niech tnie godzi si nawet na tyle, przekonany, e odci ga ich od wa niejszego zadania i e opó nia poszukiwania Króla Kamienia. Ale Walker i O ywcza nie chcieli o tym s ysze . Szli w milczeniu, rz dem wzd chodników, korytarzami ulic,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
podró uj c przez miasto na po udnie. Carisman powiedzia im, odrzucaj c do ty u jasne osy i szykuj c si na to spotkanie, e spotkaj Urdas na po udniowym kra cu miasta. Walkerowi wyda si mieszny i heroiczny zarazem, dziwna parodia cz owieka, pragn cego w realnym wiecie, a mimo to niezupe nie zdolnego do takiego ycia. W pewnej chwili Walker b aga piewaka, eby dobrze przemy la , co robi. Ale odpowiedzi Carismana by czaruj cy i pewny siebie u miech. Przemy la wszystko, jak móg najlepiej. Kiedy zbli yli si do granic miasta i ujrzeli skaliste mielizny przesmyku wyzieraj ce przez wyrwy w budynkach, Carisman zatrzyma ich. – Poczekajcie tu na mnie – przykaza im stanowczo i kaza obieca , e za nim nie pójd . – Nie pokazujcie si . To tylko wystraszy Urdas. Dajcie mi troch czasu. Pewny jestem, e wszystko im wyt umacz . Jak ju mówi em, przyjaciele, oni s jak dzieci. cisn im d onie na po egnanie i poszed naprzód. W pewnym momencie odwróci si , aby si upewni , e robi to, o co ich prosi , a potem pomacha im. By pewny siebie i u miechni ty. Patrzyli, jak mg a wije si wokó niego, otula, a w ko cu poch ania go ca kowicie. Walker spojrza na otaczaj ce ich budynki, wybra odpowiedni i poprowadzi ku niemu O ywcz . Weszli, wspi li si po schodach na ostatnie pi tro i znale li pokój, którego okna wychodzi y na po udnie. St d mogli obserwowa zbli aj cych si Urdas. Przysadziste figurki rozci gni te by y wzd przesmyku, ostro nie omijaj c szczeliny i koleiny. By o ich pewnie ze dwudziestu, a kilku najwyra niej rannych. Patrzyli, a Urdas dotarli do skraju miasta i znikn li w cieniu budynków. Walker pokr ci g ow . – uj , e si na to zgodzili my. Carisman sam jest prawie jak dziecko. Nic mog pozby si my li, e w ogóle nie powinien by z nami i . – Chcia i – przypomnia a mu O ywcza. Jej twarz nachyli a si do wiat a, z dala od przecinaj cych j cieni. – Chcia by wolny, Walkerze. Pój cie z nami, nawet tutaj, by o lepsze ni pozostanie tam. Walker po raz ostatni spojrza przez okno. Kamienie przesmyku i ulice w dole l ni y od wilgoci, puste i ciche. S ysza daleki huk oceanu, p d wiatru na urwiskach i krzyki morskich ptaków. Poczu si samotny. – Czasami zastanawiam si , jak wielu jest takich jak Carisman – odezwa si w ko cu. – Sierot, jak nazwa sam siebie. Jak wielu w óczy si po wiecie, wygnanych przez prawo federacji, a ich magia nie jest darem, jakim powinna by , ale przekle stwem, które musz ukrywa , je li chc zachowa ycie. ywcza usiad a przy cianie i przygl da a mu si .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Bardzo wielu, Walkerze. Takich jak Carisman. I jak ty sam. Osun si ko o niej, otuli si peleryn i uniós blad twarz do wiat a. – Nie my la em o sobie. – A wi c musisz to zrobi – powiedzia a po prostu. – Musisz sta si wiadomy. Spojrza na ni . – wiadomy czego? – Mo liwo ci twojego ycia. Przyczyn, dla których jeste tym, kim jeste . Gdyby powsta z pierwiastków ziemi, rozumia by . Dano mi ycie w okre lonym celu. Straszne by oby istnie bez tego celu. Czy z tob tak nie jest? Walker poczu , jak jego twarz si napina. – Mam cel w yciu. Jej u miech by nieoczekiwany i ol niewaj cy. – Nie, Walkerze, nie masz. Odrzuci od siebie wszelkie poczucie celu i dwukrotnie uczyni si wyrzutkiem. Pierwszy raz, kiedy narodzi si obdarzony dziedzictwem magii Brin Ohmsford, a drugi raz, kiedy spad a na ciebie jej odpowiedzialno . Dwa razy zaprzeczy temu, kim jeste . Kiedy uleczy am twe rami , pozna am twe ycie. Powiedz mi, e tak nie jest. Wzi g boki oddech. – Dlaczego czuj , e tak bardzo jeste my do siebie podobni, O ywcza? To nie mi ani przyja . To co pomi dzy. Czy w jaki sposób jestem z tob z czony? – To nasza magia, Walkerze. – Nie – odrzek szybko. – To co wi cej. Jej pi kna twarz ukrywa a wszelkie lady uczu , które rozb ys y w jej oczach. – To, czego mamy tutaj dokona . – Odnale Króla Kamienia i odebra mu skradziony Kamie Elfów. Jakim sposobem. – Walker ponuro pokiwa g ow . – Ja mam odzyska rami , a Morgan Leah magi Miecza Leah. Jakim sposobem. S ucha em twoich wyja nie . Czy to prawda, e nie powiedzia , jak dokonamy tego wszystkiego? Czy s tajemnice, które ukrywasz przed nami, o co oskar ci Pe Eli? – Walkerze – powiedzia a mi kko. – Sam zadaj sobie te pytania i popro mnie o to, o co ja prosz ciebie. Oboje ukrywamy cz prawdy. D ej tak by nie mo e. Zawr z tob umow . Kiedy b dziesz gotów zmierzy si ze swoj prawd , ja zmierz si ze swoj . Walker usi owa zrozumie . – Nie obawiam si ju magii, z któr si narodzi em. – Przygl da si liniom jej twarzy, ledz c krzywizny i za amania, jakby grozi o niebezpiecze stwo, e zniknie,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zanim zd y j zapami ta . – S ucha em kiedy , jak mój siostrzeniec Par Ohmsford upomina mnie, e magia jest darem, nie przekle stwem. Gardzi em nim. Ba em si tego, co niesie ze sob posiadanie magii. Ba em si ... Przerwa , jakby nagle jego my li i g os st umi elazny u cisk. Ukaza mu si cie czego przera aj cego, cie coraz bardziej znajomy przez te wszystkie lata. Nie mia twarzy, ale przemawia g osem Allanona, Coglina, jego ojca, a nawet jego w asnym. Szepta o dziejach, pragnieniach i prawach ludzko ci. Odrzuci go od siebie gwa townie. ywcza nachyli a si i delikatnymi palcami dotkn a jego twarzy. – Boj si jedynie, e nadal b dziesz sobie zaprzecza – wyszepta a. – A b dzie za pó no. – O ywcza... Jej palce po y si na jego ustach, uciszaj c go. – Istnieje pewien porz dek ycia, dla ca ej ró norodno ci jego wydarze i wypadków, dla wszystkiego, co robimy w wyznaczonym nam czasie. Mo emy zrozumie ten porz dek, je li sobie na to pozwolimy. Wiedza nie wystarcza, je li nie ma równocze nie jej akceptacji. Ka dy mo e da ci wiedz , Walkerze, ale tylko ty mo esz si nauczy , jak j przyj . To musi przyj z twego wn trza. Tak wi c mój ojciec wys mnie, aby zabra ciebie, Pe Ella i Morgana Leah do Eldwist. I tak po czenie waszych magii mo e uwolni Czarny Kamie Elfów i rozpocz uzdrawianie ziemi. Wiem, e tak ma by . Przyjdzie czas, e b zna a na to sposób. Ale musz by gotowa przyj prawd , kiedy to si wydarzy. I tak samo jest z tob . – B ... – Nie, nie b dziesz gotowy, Walkerze – wyprzedzi a go. – Je li nadal b dziesz zaprzecza prawdom, które ju znasz. Musisz zda sobie z tego spraw . A teraz nie rozmawiajmy ju o tym. Pomy l tylko o tym, co powiedzia am. Odwróci a si . To nie by a odprawa; nie takie by y jej intencje. Zako czy a tylko rozmow , nie po to, eby go ukara , ale by da mu przestrze , aby móg zbada w asne wn trze. Siedzia , wpatruj c si w ni przez jaki czas, a potem pogr si w my lach. Podda si obrazom, które wyczarowa y jej s owa. Zda sobie spraw , e my li o innych osach z innych czasów, ze wiata, z którego wyszed z jego fa szywym poczuciem warto ci, jego l kami przed nieznanym i poddaniem si rz dom i zasadom, których ten wiat nie chcia poj . Przywró druidów i Paranor, nakaza mu Allanon. Czy to rozpocz oby przemian wiata i czterech krain w to, czym by y niegdy ? Czy by oby wtedy lepiej? W tpi w to, ale w tpliwo ci powodowa raczej brak zrozumienia ni strach. Co mia uczyni ? Powinien odnale Czarny Kamie Elfów, zanie go do
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Paranoru, który znikn , i w jaki sposób przywróci wiatu twierdz . Ale co przez to osi gnie? Coglin nie yje. Wszyscy druidzi odeszli. Nie by o nikogo... Tylko on. Nie! Niemal wykrzycza g no to s owo. Ujrza twarz tego, czego si obawia , czego z ca ych si nie chcia do siebie dopu ci . Przera aj ca mo liwo – odk d pami ta , chcia a przedrze si przez ochronn tarcz , któr wokó siebie stworzy . Nie b dzie walczy za spraw druidów! By jednak ostatnim spadkobierc Brin Ohmsford. Nosi w sobie obietnic dan jej przez Allanona. „Nie za twego ycia. Zachowaj j dla pokole , które nadejd . Pewnego dnia b dzie znowu potrzebna”. S owa z odleg ej przesz ci, wymawiane przez cie druida po mierci, prze laduj ce, nie spe nione. Nie mam magii! – j kn zrozpaczony. Dlaczego to mam by ja? Dlaczego? Ale ju wiedzia . Potrzeba. Poniewa by a potrzebna. Oto odpowied , któr Allanon dawa wszystkim Ohmsfordom, rok po roku, z pokolenia na pokolenie. Zawsze. W ciszy swoich my li zmaga si z widmem swego przeznaczenia. Chwile wyd y si . W ko cu us ysza O ywczej. – Robi si ciemno, Walkerze – powiedzia a. Spojrza w gór i ujrza , jak wraz z nadej ciem zmierzchu ga nie wiat o. Wsta i wyjrza na po udniowe po acie przesmyku. By y puste. Ani ladu Urdas. – Za d ugo to trwa o – mrukn i ruszy na schody. Zeszli szybko, wyszli z budynku i pod yli chodnikiem na po udniowy kraniec miasta. Cienie rozci ga y si ju jak ciemne jeziora, a wiat o ucieka o na zachód za skraj horyzontu. Morskie ptaki posn y, a huk oceanu ucich w odleg y pomruk. Kamie pod ich stopami niós nik e echo ich kroków, jakby szepta jakie tajemnice, aby przerwa cisz . Dotarli na skraj miasta i zwolnili, posuwaj c si ostro niej i przepatruj c mrok w poszukiwaniu oznak niebezpiecze stwa. Nic si nie porusza o. Mg a wsuwa a swoje wilgotne macki przez puste okna i kana y ciekowe. Czu o si czyj ukryt obecno . Przed nimi rozci ga si w ciemno przesmyk, poszarpany i martwy. Podeszli do cian budynku i zatrzymali si . Cia o Carismana le o oparte o kamienn kolumn na ko cu ulicy, przeszyte kilkoma w óczniami. Nie ju od jakiego czasu, a krew z jego ran sp uka deszcz. Wygl da o na to, e Urdas odeszli tam, sk d przyszli. Zabrali ze sob g ow Carismana. Nawet dzieci mog by niebezpieczne, pomy la ponuro Walker Boh. Wyci gn po d O ywczej i zamkn j w swojej d oni. Próbowa wyobrazi sobie, co my la
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Carisman, kiedy zda sobie spraw , e jego rodzina wypar a si go. Próbowa wmówi sobie, e nie móg nic zrobi , aby temu zapobiec. ywcza przysun a si do niego. Stali w milczeniu, patrz c na martwego piewaka, a potem zawrócili i poszli z powrotem do miasta.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXIV Tej nocy nie wrócili do swojej zwyk ej kryjówki. By ju zmierzch, kiedy opu cili przesmyk, a odleg do miasta by a zbyt du a, aby przeby j bezpiecznie. Zatrzymali si wi c w najbli szym budynku, niskim i przysadzistym, z kr tymi, w skimi korytarzami i pokojami, których drzwi otwiera y si po obu stronach, zapewniaj c drog ucieczki w razie pojawienia si Rake’a. G boko w kamiennym wn trzu budynku, zamkni ci przy wietle wystarczaj cym, eby widzie si na odleg ramienia, zjedli kolacj z on z suszonych owoców i warzyw, zesch ego chleba oraz odrobiny wody i próbowali odp dzi od siebie ducha Carismana. Martwy piewak unosi si na powierzchni wspomnie , w nie wypowiedzianych s owach i cichym, niewyra nym poszumie dalekiego oceanu. Jego twarz wyrasta a w cieniu, który rzucali, a g os szepta w odg osie ich oddechów. Walker Boh patrzy na O ywcz , ale jej nie widzia . My la o Carismanie i o tym, e pozwoli mu odej , kiedy móg go powstrzyma . Kiedy ywcza dotkn a jego ramienia, ledwo odczu nacisk jej palców. Nie zdawa sobie sprawy, e przez dotyk czyta w jego my lach. Czu si wyczerpany, pusty i nieprawdopodobnie samotny. Pó niej, kiedy spa a, znowu zda sobie spraw z jej obecno ci. Wyrzuty sumienia wyczerpa y si , ból odszed ; cie Carismana w ko cu zosta odes any do miejsca i czasu, gdzie przynale . Walker siedzia w skrzyni ciemno ci, kamienne ciany, sufity i pod ogi zaciska y si wokó niego, cisza by a dusz cym pledem, a czas zegarem odmierzaj cym nadej cie jego w asnej mierci. Czy by a daleko od nich? Patrzy na dziewczyn pi tu obok, obserwowa , jak jej pier wznosi si i opada, kiedy oddycha, odwraca si na bok, z twarz w zagi ciu ramienia, a jej srebrne w osy rozsypuj si fal blasku. Przygl da si , jak powoli i rytmicznie bije jej puls na kolumnie szyi, bada zag bienia jej twarzy, gdzie zbiera y si cienie, i ledzi linie jej cia a pod okryciem ubrania, które nie by o w stanie ukry jego doskona ci. Pomimo swojej magii by a kruchym fragmentem ycia i nie móg oprze si uczuciu, e mimo zaufania, jakie pok ada a w ojcu, i polecenia, dla którego przywiod a ich na pó noc, grozi o jej niebezpiecze stwo. Uczucie by o ulotne i ma o wiarygodne, ale wzi o pocz tek z jej obecno ci i z jego instynktów, zrodzi o si z magii, któr odziedziczy po Brin Ohmsford, magii, która ci gle odchodzi a i nap ywa a do jego wn trza niczym przyp yw, kiedy ros a i opada a jego wiara w samego siebie. Nie móg go zlekcewa . O ywcza by a w niebezpiecze stwie, a on nie wiedzia , jak j ocali . Noc by a coraz g bsza, Walker jednak nie spa . Oczywi cie, im wszystkim grozi o
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niebezpiecze stwo. To, które wyczuwa dla córki Króla Srebrnej Rzeki, by o prawdopodobnie tym samym, które grozi o im wszystkim. Dopad o Carismana. W ko cu dopadnie równie O ywcz . By mo e nie ba si , e O ywcza zginie, ale e zginie, zanim wyjawi swoje sekrety. Podejrzewa , e jest ich wiele. To, e ukrywa je tak ca kowicie, doprowadza o go do w ciek ci. Zaskoczy go gniew, który spowodowa o to odkrycie. O ywcza stawia a go twarz w twarz z najmroczniejszym z jego l ków, a potem zostawia a go, aby sam si z nim zmierzy . Ca e jego ycie przys ania cie obawy, e tajemnicza obietnica Allanona, dana ponad trzysta lat temu Brin i nie wykorzystana z pokolenia na pokolenie, mo e w jaki sposób spe ni si w nim. z tym widmem od czasów dzieci stwa, wiadomy jego istnienia, tak jak wszyscy z jego rodziny. Wiedzia , e nie odp dzi tego ducha, e wraz z up ywem czasu b dzie stawa si coraz bardziej wyra ny. Magia Ohmsfordów a w nim tak, jak nie objawia a si w jego przodkach. Sny Allanona nawiedza y tylko jego. Coglin uczyni go swym uczniem i naucza go dziejów swej sztuki i historii druidów. Allanon kaza mu i na poszukiwanie druidów i zaginionego Paranoru. Zadr . Ka dy krok zbli go do nieuniknionego. Obietnica przetrwa a dla niego. Widmo, które ciga o go przez te wszystkie lata, ukaza o swoje przera aj ce oblicze. Mia odebra Czarny Kamie Elfów i odnale Paranor. Mia si sta nast pnym druidem. Móg by si mia z niedorzeczno ci tego pomys u, gdyby to go tak nie przera o. Gardzi tym, co druidzi uczynili z Ohmsfordami; uwa ich za gro nych i s cych asnym celom manipulantów. Ca e ycie próbowa zrzuci z siebie ich kl tw . Ale to by o co wi cej. Allanon odszed – ostatni z prawdziwych druidów. Odszed Coglin – ostatni, który studiowa magi . By sam; kto nauczy go tego, co musi wiedzie druid? Czy w jaki sposób ma si domy li wszystkiego? Czy ma uczy sam siebie? Ile lat mu to zajmie? Ile stuleci? Je li potrzeba magii druidów, aby stoczy bój z cieniowcami, to nie mo na s czy jej bez po piechu z Kronik i tomów, które wykszta ci y wszystkich dawnych druidów. Czas na to nie pozwoli. Zacisn z by. G upot by o my le , e stanie si druidem, nawet gdyby tego chcia , nawet gdyby tego pragn , nawet gdyby widmo, które straszy o go przez te wszystkie lata, okaza o si nim samym. upota! Oczy Walkera zal ni y, kiedy przeszukiwa mrok pomieszczenia, aby uciec od swego niepokoju. Gdzie by y odpowiedzi, których potrzebowa ? Czy ukrywa a je O ywcza? Czy by y cz ci prawd, które trzyma a w tajemnicy? Czy wiedzia a, co si z nim stanie? Chcia si gn , aby j obudzi , ale powstrzyma si i cofn . Nie, pomy la . Jej wiedza
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jest równie ma a i niedoskona a jak jego. O ywcza bardziej wyczuwa a mo liwo ci, odgadywa a, co mo e si sta , przewidywa a tak, jak i on. Cz ciowo dlatego w nie odczuwa pokrewie stwo z ni , to by y wspólne im umiej tno ci i u ywanie magii, któr adali. Zmusi si do zwolnienia biegu my li i otwarcia umys u i patrzy na ni , jakby jego oczy mia y j poch on . Poczu dotyk czego ciep ego i szczodrego, jej u pion obecno , tak prost i otwart . Przypomnia a mu si matka, kiedy by ma y i ci gle potrzebowa jej pociechy i pewno ci. W jaki sposób by a wyja nieniem jego przysz ci. Otwiera a go na to, co mo e si wydarzy . Ujrza barwy swojego ycia, faktur i wzory, które mog zosta utkane, i style, które móg by wypróbowa . By jak odzienie, które trzeba skroi i nada mu kszta t, ale brakowa o mu narz dzi i zrozumienia. O ywcza robi a, co mog a, aby mu je da . Drzema przez jaki czas, oparty o cian komnaty, z r kami i nogami u onym ciasno przy ciele i twarz pochylon na fa dy peleryny. Kiedy znowu si obudzi , ywcza patrzy a na niego. Przez chwil spogl dali na siebie bez s owa, szukaj c czego w swoich oczach, pragn c odczyta z nich swoje pragnienia. – Boisz si , Walkerze – odezwa a si w ko cu dziewczyna. Walker niemal si u miechn . – Tak, O ywcza. Zawsze si ba em. Ba em si tego, co dzieje si teraz, ca e ycie. Ucieka em od tego, ukrywa em si , pragn em, b aga em, aby znikn o. Walczy em, aby to powstrzyma . wiczenie surowej i nieugi tej kontroli przez ca e ycie by o technik , która zdawa a si najlepiej sprawdza . Gdybym móg wyznaczy w asny los, to nie mia oby nade mn w adzy. Przesz zosta aby dla innych, a tera niejszo nale aby do mnie. – Rozprostowa nogi i wyci gn je mocno przed siebie. – Druidzi wp ywali na ycie tak wielu z Ohmsfordów, dzieci Shannary, przez ca e pokolenia. Byli my przez nich wykorzystywani; oszukiwali nas, aby my s yli ich sprawie. To nas odmieni o. Uczynili nas raczej niewolnikami magii ni jej posiadaczami. Zmienili nasze umys y, cia a i dusze. Pokonali nas. I wci nie s zadowoleni. Patrz, czego teraz od nas oczekuj ! Patrz, czego oczekuj ode mnie! Mam porzuci rol niewolnika i sta si panem. Mam odzyska Czarny Kamie Elfów, magi , której nawet nie zacz em pojmowa . Mam u jej do odnalezienia zaginionego Paranoru. Ale to jeszcze nie dosy . Mam równie odnale druidów. Ale druidów nie ma. Jestem tylko ja. A skoro jestem tylko ja, zatem... Zakrztusi si s owami. Jego postanowienie zachwia o si . Cierpliwo go opu ci a i powróci gniew, odbijaj c si w ciszy mocnym i gorzkim echem. – Powiedz mi! – b aga , usi uj c pohamowa nap ywaj ce uczucia.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Ale ja nie wiem – wyszepta a. – Musisz wiedzie ! – Walkerze... Mia zy w oczach. – Nie mog by tym, czego chce ode mnie Allanon, tym, czego ode mnie da! Nie mog ! – Odetchn szybko, aby si uspokoi . – Rozumiesz, O ywcza? Skoro mam odnale druidów poprzez stanie si jednym z nich, je li musz , bo nie ma innego sposobu, aby rasy przetrwa y cieniowce, to czy musz równie by taki, jak niegdy oni? Czy musz przej kontrol nad yciem tych, którym lubowa em pomaga , pozosta ym Ohmsfordom – Parowi, Collowi i Wren? Przez ile pokole mam przej ? Je li mam by druidem, czy musz to uczyni ? Czy mog post pi inaczej? – Walkerze. – Wymówi a jego imi mi kkim, urzekaj cym g osem. – B dziesz, kim musisz by , ale nadal b dziesz sob . Nie jeste uwi ziony w paj czej sieci magii druidów, która decyduje o twoim yciu, która skazuje ci tylko na jedn drog . Zawsze jest jaki wybór. Zawsze. Nagle poczu , e dziewczyna mówi o czym zupe nie innym. Jej doskona a twarz ci gn a si jakim wewn trznym cierpieniem i przerwa a, aby j wyg adzi , przeganiaj c szybko bruzdy i zmarszczki. – Boisz si swego losu, nie wiedz c, jaki ma by . Parali uj ci w tpliwo ci i obawy, które sam stworzy . Wiele prze , Mroczny Stryju, a to wystarczy, aby w ka dym wzbudzi w tpliwo ci. Straci ukochanych, dom, cz twego cia a i ducha. Widzia , jak widmo l ku dzieci stwa nabiera kszta tu i grozi, e stanie si rzeczywisto ci . Odszed daleko od wszystkiego, co znasz. Ale nie wolno ci rozpacza . Mia zaszczuty wzrok. – Ale rozpaczam. Znosi mnie pr d, O ywcza. Czuj , e trac siebie. Uj a jego d . – A wi c przytrzymaj si mnie, Walkerze. I pozwól mnie si Przytrzyma . Je li dziemy trzyma si nawzajem, pr d nas nie zniesie. Podesz a do niego. Srebrne w osy rozsypa y si po ciemnej pelerynie, kiedy po a ow na jego piersi. Nic nie mówi a, po prostu trwa a tak, wci trzymaj c go za r , a jej ciep o miesza o si z jego w asnym. Opar podbródek na jej w osach i zamkn oczy. Zasn potem, bez snów i gwa townych przebudze , ko ysany delikatnie przez mi kkie, niewidzialne nici, trzymaj ce go mocno. Dryfowanie usta o, tak jak obieca a. Nie prze ladowa y go ju niepokoje i niepewne wizje; zostawiono go w spokoju. Spokój otuli go, koj c i pocieszaj c. By y to d onie kobiety, d onie O ywczej. Obudzi si o wicie, podniós z ch odnego kamienia pod ogi i przyzwyczaja oczy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
do s abego, szarego wiat a. Spoza pl taniny pokoi i korytarzy oddzielaj cych go od zewn trznego wiata s ysza cichy szum deszczu. O ywcza znikn a. Troszk zaniepokojony, szuka jej, a odnalaz , stoj przy oknach na pó nocnej cianie, wpatruj si w mg . Kamie budynków i ulic l ni od wilgoci, odbijaj c swoje w asne wizerunki w groteskowych parodiach, ukazuj c w asn martwot . Eldwist wita o nowy dzie jak nieboszczyk, lepe i nieruchome. Ci gn o si w dal rz dami budynków, wst gami ulic, symetri wzorów i konstrukcji, monotonnych, surowych i pozbawionych ycia. Walker sta przy O ywczej i czu , jak zamyka si wokó niego ci ka atmosfera miasta. Czarne oczy dziewczyny unios y si , aby napotka jego wzrok. Burza srebrnych osów by a jedyn jasn plam w ciemno ciach. – Trzyma am ci tak mocno, jak umia am, Walkerze – powiedzia a. – Czy to wystarczy o? Przez chwil nie odpowiada . Bola go kikut utraconego ramienia. Nie s ucha y go zesztywnia e stawy. Czu si jak olbrzymia muszla, w której dusza skurczy a si do rozmiarów kamyka. Mimo to by dziwnie zdecydowany. – Przypominam Carismana – powiedzia w ko cu – zdecydowanego uwolni si za wszelk cen . Ja równie b wolny. Od l ków i w tpliwo ci. Od siebie. Od tego, czym mog si sta . Nie b dzie tak, dopóki nie poznam sekretu Czarnego Kamienia Elfów i prawdy ukrytej poza snami o cieniu Allanona. Blady u miech O ywczej zaskoczy go. – Ja te b wolna – powiedzia a cicho. Wydawa o si , e chce to wyja ni , ale potem szybko odwróci a wzrok. – Musimy odnale Uhl Belka – powiedzia a tylko. Opu cili swoje schronienie i wyszli w deszcz. Szli cichymi ulicami Eldwist na pó noc, przez cienie i mrok, skuleni pod os on swoich le nych ubra , pogr eni ka de w swoich my lach. – Eldwist jest ziemi w rodku zimy, oczekuj wiosny. Pokrywa je kamie tak, jak inne kraje pokrywa czasami nieg. Czy czujesz jego cierpliwo ? S tu zasiane ziarna i kiedy nieg si stopi, ziarna wzejd . Walker nie by pewny, o czym dziewczyna mówi. – W Eldwist jest tylko kamie , O ywcza. Biegnie g boko i daleko, od brzegu do brzegu, jak pó wysep d ugi i szeroki. Nie ma tu ziaren, niczego z lasów i pól, adnych drzew, kwiatów, ani trawy. Jest tylko Uhl Belk i potwory, które mu s . I my. – Eldwist jest k amstwem – odrzek a. – Czyim k amstwem? – zapyta . Nie odpowiedzia a jednak. Szli ulicami prawie godzin , ostro nie trzymaj c si chodników i nas uchuj c, czy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
co si nie porusza. Ale poza równomiernym kapaniem deszczu by a tylko cisza. Wygl da o na to, e pi nawet Maw Grint. Woda zbiera a si w ka e i p yn a strumieniami, wlewa a si do rynsztoków b otnistymi potokami, które wirowa y, rozchlapywa y si i wyp ukiwa y osad i kurz naniesiony tu przez wiatr. Budynki obserwowa y ich niczym niemi, oboj tni wiadkowie, nieczuli stra nicy. Chmury miesza y si z mg i opada y, spowijaj c ich i stale opadaj c, dopóki nie dotkn y ziemi. Najpierw zacz y znika wie e, potem ca e ciany, a potem fragmenty ulic. Walker i O ywcza czuli zachodz w wiecie przemian , jakby traci osobowo . Zjawy wychodzi y, aby si bawi , mroczne cienie unosi y si z ziemi, aby ta czy na granicy widzialno ci, nigdy ca kowicie realne i nigdy ca kiem ukszta towane. Oczy obserwowa y, spogl daj c w dó i wpatruj c si w gór przez kamie . Palce ociera y si o ich skór , kropelki deszczu, nitki mg y i co jeszcze. Walker pozwoli sobie sta si jednym ze swoimi uczuciami. Stara sztuczka. Stopi si z powierzchownymi odczuciami, aby zyska niewielki wgl d w ród o tego, co niewidzialne. Po pewnym czasie wyczu obecno czego mrocznego, ponurego, pradawnego, o pot nej mocy. S ysza jego oddech. Niemal widzia jego oczy. – Walkerze – wyszepta a O ywcza. Z mg y przed nimi wy oni a si sylwetka otulona peleryn , zakapturzona i niepokoj co bliska. Walker stan przed O ywcz i zatrzyma si . Posta równie si zatrzyma a. Patrzyli na siebie bez s owa. Potem chmura unios a si , zmieniaj c k t padania wiat a, cienie przemie ci y si i czyj niepewny g os zawo : – O ywcza?! Walker Boh ruszy znowu naprzód. Po g osie pozna Morgana. cisn li sobie r ce na powitanie, a O ywcza u ciska a przemoczonego i zm czonego górala, z uczuciem ca uj c go po twarzy. Walker patrzy w milczeniu, wiadomy ju uczucia cz cego tych dwoje i zaskoczony, e O ywcza na nie pozwoli a. Patrzy , jak jej oczy zamykaj si , kiedy Morgan przytula j , i pomy la , e rozumie. Pozwoli a sobie na to uczucie, poniewa by o czym tak nowym. Nie by a starsza, ni czas jej stworzenia i mimo e ojciec obdarzy j ludzkimi uczuciami, sama nie do wiadczy a ich a do teraz. Poczu bolesne uk ucie smutku. Tak bardzo stara a si . – Walkerze. – Morgan podszed do niego, jednym ramieniem ci gle obejmuj c dziewczyn . – Szuka em wsz dzie. My la em, e i wam co si sta o. Opowiedzia im, co przydarzy o si jemu i Homerowi Deesowi, jak weszli na zapadni i toczyli si po zboczu i jak stan li twarz w twarz z koszmarnym Maw Grintem, drzemi cym tu pod nimi. Jego oczy p on y jasno, kiedy próbowa opisa , jak
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zdo uwolni magi Miecza Leah, cho ba si , e ju przepad a na zawsze. Z jej pomoc uciekli. Nieopodal znale li schronienie na noc, a o wicie poszli do miejsca, w którym zostawili reszt niewielkiej kompanii. Ale dom by pusty i nie znale li ladu, e ktokolwiek wróci . Niespokojny o O ywcz – o nich wszystkich, po pieszy doda – zostawi Deesa na stra y na wypadek, gdyby wrócili, i ruszy ich szuka . – Horner Dees te gotów by i , ale nie pozwoli em. Co prawda, nigdy by si nie ruszy , gdyby móg , a przynajmniej dopóki by nie nadszed czas, aby opu ci to miejsce. – Góral u miechn si szeroko. – Ma do Eldwist i jego pu apek; pragnie znowu piwiarni w Rampling Steep! – Zawaha si , patrz c na nich w zamy leniu. – Gdzie Carisman? Przysz a kolej na ich opowie i O ywcza opowiedzia a o wydarzeniach, które doprowadzi y do mierci piewaka spokojnym i dziwnie podnosz cym na duchu g osem. Mimo to twarz Morgana Leah ci gn a rozpacz i gniew. – Nigdy niczego nie rozumia , prawda? – powiedzia góral. Uczucia, które zdusi w sobie, grozi y, e go zad awi . – Po prostu niczego nie rozumia ! My la , e jego muzyka jest lekarstwem na wszystko. Niech to licho! – Na chwil odwróci wzrok, ukrywaj c wyraz twarzy, a d onie po wyzywaj co na biodrach, jakby upór móg jako zmieni to, co si sta o. – Dok d teraz idziemy? – zapyta w ko cu. Walker spojrza na O ywcz . – S dzimy, e Uhl Belk ukrywa si wewn trz kopu y – powiedzia a za niego dziewczyna. – Szukali my wej cia do niej, kiedy pojawili si Urdas. Wracamy szuka dalej. Morgan odwróci si . Twarz mia nieruchom . – A wi c id z wami. Horner niech lepiej odpoczywa tam, gdzie jest. Do czymy do niego o zmroku. – Spojrzenie, które im pos , by o niemal wyzywaj ce. – Tak zreszt powinno by . Tylko nas troje. – Chod , je li chcesz, Morganie – agodzi a O ywcza, a Walker bez s owa skin ow . Podj li marsz, trzy przemoczone postacie, ledwo widoczne we mgle i mroku. Prowadzi teraz Walker, niczym szczup y, biadolicy duch, poniewa O ywcza sz a o krok za nim z Morganem. Pochyli w skie ramiona przed niepogod , czuj c uk szenia porywów wiatru, a wewn trz siebie pustk , która grozi a, e go poch onie. Si gn w t pustk i spróbowa wydoby jak cz swej magii, si , na której móg by si oprze . Wymyka a mu si jak uciekaj cy w . Spojrza przed siebie przez grub zas on deszczu i obserwowa cienie goni ce wiat o. Widmo jego losu ypa o na niego z liwie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
w nik ym l nieniu ka , smudze mg y w bramie, pociemnia ej powierzchni kamienia, która odbija a si jak lustro. Za ka dym razem nosi o twarz Allanona. Ulica sko czy a si , a przed nimi wyros a mroczna kopu a, niczym muszla jakiego pi cego skorupiaka. Ca a trójka zesz a z chodnika i przesz a na drug stron ulicy. Stan li przed kopu , przyt oczeni jej rozmiarem. Walker wpatrywa si w kopu bez owa, zdaj c sobie spraw , e Morgan i O ywcza czekaj na niego, i wiadom, e czeka na jeszcze co innego. To. Jej obecno czu , zanim wrócili, silniejsz tutaj, pewniejsz i bardziej gotow . I obserwuj . Obserwuj w ciszy. Walker nie poruszy si . Wsz dzie wokó siebie wyczuwa oczy, jakby nigdzie nie by o miejsca, w którym móg by si przed nimi schroni . Kamie miasta by d oni , która go ko ysa a, ale mog a równie zacisn si bez ostrze enia i zmia go. Ta obecno chcia a, eby o tym wiedzia . Chcia a, aby wiedzia , jak bardzo jest bez znaczenia, jak pró na jego wyprawa i jak bezsensowne ycie. Wciska a si w niego i zaciska a wokó , jak mg a albo deszcz. Id do domu, s ysza jej szept. Odejd , póki mo esz. Nie odszed . Nie cofn si ani o krok. W swoim czasie stawa ju naprzeciw wielu zagro , mrocznych stworów w ócz cych si po wiecie, aby wiedzie , kiedy wystawia si go na prób . Ta próba nie by a mia ca, ale dokuczliwa i g upawa, jakby mia a podsun przeciwny do zamierzonego efekt. Nie odchod naprawd , zdawa a si mówi . Pami taj tylko, e ci o to prosi am. Walker Boh podszed do miejsca, gdzie ciana by a najszersza pomi dzy pasami kamienia. mier otar a si o niego niczym delikatne krople deszczu niesione wiatrem. To dziwne, ale czu przy sobie Coglina, jakby duch starca powsta z popio ów Hearthstone i przyszed popatrze , jak jego ucze uprawia rzemios o, którego go naucza , a mo e os dzi , jak dobrze sobie radzi. Nigdy nie uwolnisz si od magii, s ysza jego os. Patrzy przez chwil na podziurawion , zniszczon powierzchni ciany, obserwuj c strumyczki deszczu ze lizguj ce si wzd nieregularnych cie ek, srebrne wst gi, l ni ce jak pasma w osów O ywczej. Znowu si gn do w asnego wn trza w poszukiwaniu magii i tym razem pochwyci j . Odzia si w jej si , niczym w zbroj , opasa si ni , jakby chcia zmierzy si z kamieniem skorupy, a potem wyci gn palce swej jedynej r ki i przycisn je do ciany. Poczu , jak magia ro nie w jego wn trzu, p on c jak ogie , si gaj c od piersi do ramion, od czubków palców do... Poczu dreszcz i kamie cofn si przed nim jak oparzone ludzkie cia o. Rozleg si ugi, g boki j k – odg os kamienia tr cego o kamie i pisk, jakby zduszono mi dzy nimi ycie. O ywcza skuli a si jak przestraszony ptak, srebrne w osy opad y na plecy, a jej oczy by y jasne i dziwnie ywe. Morgan Leah jednym szybkim ruchem wyszarpn
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Miecz przypasany na plecach. ciana przed nimi otworzy a si – nie jak uchylone drzwi czy unosz cy si panel, ale jak rozdarty materia . Otworzy a si , rozwar a szeroko od podstawy do szczytu niczym wyg odnia a paszcza. Na szeroko ci dwudziestu stóp zatrzyma a si , znowu nieruchoma, a jej kamienne kraw dzie by y g adkie i niewzruszone. Wygl da a, jak brama, która najwyra niej zawsze tam by a. Droga do rodka, pomy la Walker Boh. W nie to, czego szukali. ywcza i Morgan Leah stali wyczekuj co za nim. Nie spojrza na adne z nich. Spojrzenie mia utkwione w otworze i ciemno ciach poza nim – morzu nieprzeniknionych cieni. Patrzy i nas uchiwa , ale nic si nie pokaza o. Mimo to wiedzia , e czeka. W duszy us ysza cichy piew Carismana. Wejd do rodka, powiedzia paj k do muchy. Z dziewczyn i góralem u boku, Walker przyj zaproszenie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXV Niemal natychmiast poch on y ich cienie, warstwy ciemno ci, które zaczyna y si nieca e dwana cie stóp za wej ciem do kopu y i ca kowicie zakrywa y wszystko, co le o dalej. Zwolnili, id c za Walkerem. Czekali, a oczy przywykn do ciemno ci, i nas uchiwali, jak g uche echo ich kroków niknie w ciszy. Potem by ju tylko odg os ich oddechów. Za nimi szare wiat o dnia by o cienk nitk , cz ich z zewn trznym wiatem, która chwil pó niej zosta a zerwana. Kamie raz jeszcze otar si o kamie i otwór, który pozwoli im wej , znikn . Nikt nie poruszy si , aby temu zapobiec. Doprawdy oczekiwali tak wiele. Przystan li razem w nag ej ciszy, ka dy wiadom krzepi cej obecno ci pozosta ych, ka dy napi ty, aby us ysze jakikolwiek obcy ruch, i czekaj cy, a znowu co zobacz . Poczucie pustki by o ca kowite. Wn trze kopu y przypomina o olbrzymi grobowiec, w którym od wieków nie pojawi o si nic ywego. Powietrze mia o st ch y zapach ple ni, pozbawione jakichkolwiek znajomych woni i by o zimne. Przenikaj cy do ko ci ch ód wchodzi przez usta i nozdrza i po chwili przedostawa si do dka, eby ju tam pozosta . Niemal natychmiast zacz li si trz . Nawet w nieprzeniknionych ciemno ciach Walkerowi wydawa o si , e widzi swój paruj cy oddech. Sekundy wlok y si naprzód, uderzenia serca w nienaruszalnej ciszy. Ca a trójka czeka a cierpliwie. Co si wydarzy. Kto si pojawi. Chyba e przyprowadzono ich do kopu y, aby zabi , rozwa Walker w ciszy swoich my li. Ale nie s dzi , aby tak by o. Naprawd nie wierzy ju tak, jak na pocz tku, e zostanie podj ta jakakolwiek czynna próba wyeliminowania ich. Charakter ich zwi zku z Eldwist sugerowa przy bli szym poznaniu, e miasto dzia o w bezosobowy sposób, aby pozby si intruzów, i je li nie zrobi o tego natychmiast, nie podejmowa o adnych szczególnych wysi ków. Eldwist nie ufa o szybko ci; polega o na statystyce. Pr dzej czy pó niej intruzi pope ni b d. Stan si nieostro ni i schwyta ich zapadnia albo Rake. Walker sk onny by i o zak ad, e O ywcza mia a racj , twierdz c, e a do niedawna Król Kamienia nie by wiadom ich obecno ci – albo je li by , nie k opota si tym. Dopiero kiedy Walker u magii, aby otworzy skorup , w której si ukrywa , obudzi si . Nawet ycie magii przeciwko Rake’owi nie robi o mu ró nicy. Ale teraz, jak s dzi Walker, by ciekawy – i dlatego zostali wpuszczeni do rodka... Walker powstrzyma bieg my li. Zapomnia o czym . Nic si nie wydarzy, je li b tu stali w ciemno ciach, nawet gdyby stali tu ca y dzie i jeszcze nast pny. Król Kamienia wpu ci ich do rodka z jakiego powodu. Pozwoli im wej , aby zobaczy , co
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zrobi . Albo, mo e, co mog zrobi . Wyci gn sprawne rami , aby chwyci najpierw Morgana, a potem O ywcz , i delikatnie przyci gn do siebie ich g owy. – Cokolwiek si stanie – wyszepta , mówi c tylko do dziewczyny, g osem tak cichym, e ledwie s yszalnym – pami taj, e przyrzek nie robi nic, co ujawni oby, e posiadasz magi . Potem pu ci ich, cofn si , uniós d , pstrykn palcami i rozpali pojedynczy, srebrny p omyk. Rozejrzeli si . Stali w tunelu, który bieg prosto do otworu. Trzymaj c p omie przed sob , Walker poprowadzi ich naprzód. Kiedy dotarli do ko ca tunelu, zgasi p omyk, po raz drugi przywo magi i pos w ciemno gar srebrnego ognia. Walker gwa townie wci gn powietrze. Strumie bia ego wiat a pomkn w nieznane, przedzieraj c si przez cienie, przeganiaj c je i unosz c si , a ukaza wszystko, co le o przed nimi. Stali u wej cia do ogromnej rotundy, areny otoczonej rz dami krzese , które gin y w mroku. Dach kopu y wznosi si wysoko ponad ich owami, a jego kamienne krokwie opada y ukiem, od szczytu do podstawy. Ci gi schodów bieg y w gór do rz dów krzese , a aren otacza y barierki. Arena i podesty, tak jak i krokwie, by y z kamienia, pradawne i zniszczone przez czas, twarde i nieruchome na tle otaczaj cej je ciemno ci. Pas mrocznych tuneli, podobnych do tego, który ich tu doprowadzi , otwiera si poprzez podwy szenia jak czarne studnie, które opada y i znika y. W samym rodku areny sta olbrzymi, kamienny pomnik o grubo ciosanych, ledwo rozpoznawalnych zarysach. Przedstawia cz owieka pogr onego w my lach. Walker rozpali ogie , którego wiat o obieg o pomieszczenie. Kopu a by a ogromna i pusta, pogr ona w ciszy, je li nie liczy ich kroków i pozbawiona ycia. K tem oka ujrza , jak Morgan rusza naprzód, i si gn szybkim ruchem, aby go zatrzyma . O ywcza przysun a si i opieku czo uj a górala za rami . Walker omiót spojrzeniem aren , czarne tunele otwieraj ce si na ni , otaczaj ce j podwy szenia, krokwie i sufit, a potem znowu aren . Zatrzyma si przy pomniku. Nic si nie poruszy o. Ale co tam by o. Czu to znacznie mocniej ni przedtem, t sam obecno , któr wyczuwa , kiedy stali na zewn trz. Powoli, ostro nie ruszy do przodu. Morgan i O ywcza szli za nim. Teraz on by przywódc , a szacunek O ywczej w jaki sposób potwierdza , e go potrzebuje. Nie yje magii. Polega na nim. Ta zale no od niego sprawi a, e odkry w sobie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niespodziewan si . Nie by o czasu na dryfowanie, na w tpliwo ci i obawy czy na niepewno , kim i czym mia by . P on a w nim gor czkowa determinacja. Zda sobie spraw , e tak jest lepiej, lepiej dowodzi , przyj odpowiedzialno za to, co si dzieje. Zawsze tak by o. I w tej chwili, po raz pierwszy w yciu zrozumia , e zawsze tak b dzie. Pomnik wynurzy si wprost przed nimi, ogromny blok kamienia, który zdawa si rzuca wyzwanie wiat u, które Walker przywo , aby rozproszy ciemno ci. My liciel odwraca si od nich, przysadzista, niezdarna posta , kl cz c jakby w pó przysiadzie. Jedn r u na brzuchu, a drug , zwini w pi podpiera podbródek. Twórca chcia mo e sprawi wra enie, e posta otulona jest p aszczem, albo pokryta w osem; nie sposób by o rozró ni . Na podstawie, na której spoczywa , nie by o napisu; w rzeczy samej by to raczej mizerny piedesta , który zdawa si czy nogi pomnika z pod og kopu y, jakby ska a roztopi a si bardzo dawno temu. Podeszli do pomnika i zacz li obchodzi go doko a. Powoli ukaza a si twarz. By a to twarz potwora, poryta i krostowata, pokryta guzami i naro lami, zdeformowana, jakby rze cz ciowo uformowano, a potem porzucono. Kamienne oczy patrzy y lepo spod gro nie zmarszczonych brwi. Na twarzy pomnika wypisany by koszmar, jakby w jej kszta cie uwi zione zosta y demony i nigdy nie mia y zosta przep dzone. Walker spojrza niespokojnie w bok, aby raz jeszcze przeszuka cienie kopu y. Cisza odpowiedzia a mu spojrzeniem, jakby mruga a okiem. Nagle O ywcza zatrzyma a si , zamieraj c w miejscu jak przera ona ania. – Walkerze – szepn a, a jej g os by cichym tchnieniem. Patrzy a na pomnik. Walker odwróci si kocim ruchem, pod aj c za jej spojrzeniem. Oczy kamiennej postaci unios y si , aby na niego spojrze . Us ysza zgrzyt stali, kiedy Miecz Morgana wysun si z pochwy. Zniekszta cona g owa pomnika zacz a si porusza , kamie zazgrzyta niesamowicie, nie od amuj c si ani nie p kaj c, tylko przesuwaj c si , jakby by jednocze nie sta y i p ynny. Zgrzyt odbi si echem przez pust skorup kopu y, jakby po kamiennym zboczu przesuwa y si pot ne g azy. Ramiona poruszy y si , a za nimi barki. Korpus obróci si , a kamie tar i zgrzyta , a Walkerowi unios y si wszystkie oski na karku. Potem pomnik przemówi , otwieraj c kamienne usta i tr c kamieniem o kamie . – Kim jeste cie... Walker nie odpowiedzia , tak zaskoczony widokiem, e nie by zdolny wydusi z siebie odpowiedzi. Sta tylko jak og uszony. Pomnik , kamie ukszta towany przera aj d oni szale ca, pozbawiony cia a i krwi, a mimo to .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
W nast pnej chwili zda sobie spraw z tego, co widzi, ale nawet wtedy nie by w stanie wymówi imienia potwora. Zrobi a to O ywcza. – Uhl Belk – wyszepta a. – Kim jeste cie... ywcza podesz a do przodu, male ka i nic nie znacz ca w cieniu Króla Kamienia, odrzucaj c do ty u srebrne w osy. – Zw mnie O ywcza – odpowiedzia a. Jej g os rozbrzmiewa w ciszy zaskakuj co mocno i spokojnie. – A to moi towarzysze, Walker Boh i Morgan Leah. Przybyli my do Eldwist prosi ci , aby zwróci Czarny Kamie Elfów. owa unios a si nieznacznie, kamie skrzypn i zazgrzyta . – Czarny Kamie Elfów nale y do mnie... – Nie, Uhl Belku. Nale y do druidów. Ukrad go im. Ukrad go z Wiecznej Rezydencji Królów i przynios do Eldwist. Teraz musisz go odda . ugo trwa o, zanim Król Kamienia znowu przemówi . – Kim jeste ... – Jestem nikim. – Czy masz magi , aby ze mn walczy ...? – Nie. – A inni, czy maj magi ...? – Niewielk . Morgan Leah niegdy u ywa Miecza ofiarowanego mu przez druidów, który posiada magi Hadeshornu. Ale teraz miecz jest z amany, jego ostrze strzaskane, a magia odesz a. Walker Boh niegdy u ywa magii odziedziczonej po przodkach, elfach z rodu Shannary. Ale utraci wi kszo tej magii, kiedy zniszczono jego rami i ducha. Jeszcze jej nie odzyska . Nie, nie maj magii, która mog aby ci zrani . Walker by tak zdumiony, e ledwo wierzy w to, co s yszy. W ci gu paru sekund ywcza zniszczy a ich ca kowicie. Ujawni a nie tylko, po co przybyli, ale e brakuje im równie najmniejszych szans, eby to zdoby . Przyzna a, e jest praktycznie bezsilna wobec tego nieziemskiego stwora i e nie byli zdolni go zmusi , aby spe ni ich dania. Zniweczy a nawet mo liwo , e mogliby uciec si do oszustwa. Co ona sobie my la a? Uhl Belk najwyra niej rozwa t sam kwesti . – Mam odda Czarny Kamie Elfów tylko dlatego, e mnie o to prosisz, odda go trzem miertelnikom, których ywot jest ograniczony, dziewczynie, która nie posiada magii, jednor kiemu i rycerzowi ze z amanym mieczem...? – To konieczne, Uhl Belku. – Ja decyduj , co jest konieczne w królestwie Eldwist. Ja jestem prawem i moc ustanawiaj prawo; nie ma prawa ponad moje, i dlatego nie ma konieczno ci ponad
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
moj konieczno . Kto o mieli mi si sprzeciwi ; adne z was; jeste cie bez znaczenia, niczym py padaj cy na moj skór i sp ukiwany do morza... – Przerwa . – Czarny Kamie Elfów jest mój... ywcza nie odpowiedzia a tym razem, ale ci gle wpatrywa a si w sp kane oczy Króla Kamienia. Pot ne cia o Uhl Belka przesun o si ponownie, jakby wci gane przez lotne piaski. Kamie zazgrzyta stanowczo – ko o czasu i pewno ci obdarzone cia em. – Ty... Wskaza na Walkera wyprostowanym palcem. – Asphinx za da cz ci ciebie. Czuj jego odór na twoim ciele; a mimo to yjesz; czy jeste druidem... – Nie – odpowiedzia a natychmiast O ywcza. – Jest pos cem druidów, wys anym, aby odzyska Czarny Kamie . Jego elfia magia ocali a go od trucizny Asphinxa. Druidzi dali mu prawo, aby upomnia si o Czarny Kamie Elfów. – Wszyscy druidzi nie yj ... ywcza nie odezwa a si , czekaj c na Króla Kamienia i stoj c przed nim bez l ku. Nag y ruch pot nego ramienia i zosta aby zmia ona. Zdawa a si nie bra tego pod uwag . Walker zerkn na Morgana, ale oczy górala utkwione by y w twarzy Uhl Belka, unieruchomione jej brzydot , zahipnotyzowane jej moc . Zastanawia si , co powinien zrobi . Cokolwiek? Nagle zacz si zastanawia , co w ogóle tutaj robi. Potem Król Kamienia przemówi powolnym, chrapliwym g osem. – yj od zawsze i b na d ugo potem, kiedy staniecie si prochem; stworzy o mnie S owo i prze em wszystkich, których wraz ze mn obdarzono yciem, z wyj tkiem jednego, a i on wkrótce odejdzie; nie dbam o wiat, w którym istniej , oprócz skorupy, nad któr dano mi panowa – wiecznym kamieniem; to kamie przetrwa wszystko, jest niezmienny i sta y, i dlatego w nie najbli szy doskona ci, jak mo e osi gn ycie; ja daj wiatu kamie i planuj , co ma si sta ; wykorzystuj wszystkie konieczne rodki, aby urzeczywistni mój cel; dlatego wzi em Czarny Kamie Elfów i uczyni em go swoj w asno ci ... Jego s owa unios y si echem pod kopu , a potem zamar y w ciszy. Cienie wyd y si ju , kiedy wiat o Walkera zacz o powoli gasn , magia zanika a. Walker czu daremno ich wysi ków. Rami Morgana opad o bezu ytecznie; co za sens próbowa stalow broni walczy z czym tak pradawnym i niezmiennym? Tylko ywcza zdawa a si wierzy , e jest jeszcze jaka nadzieja. – Druidzi byli niczym w porównaniu ze mn ; ich starania, aby ukry i ochroni magi by y daremne; zostawi em Asphinxa, aby pokaza , jak gardz ich usi owaniami; wierzyli w prawo natury i ewolucj , g upcy, mno yli wyznawców zmian; umarli, nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pozostawili nic; kamie jest jedynym ywio em w ciele ziemi, który przetrwa i b w tym kamieniu na wieki... – Sta y – wyszepta a O ywcza. – Tak... – Wieczny. – Tak... – A co z twoj obietnic , Uhl Belku? Co z ni ? Pogardzi tym, do czego zosta stworzony. Mia by równowa si , zachowywa wiat takim, jakim go stworzono. – Jej g os by cichy i urzekaj cy, paj czyna tkaj ca obrazy, która zdawa a si nabiera kszta tu i l ni w martwym powietrzu. – Opowiadano mi twoje dzieje. Obdarzono ci yciem, aby zachowywa ycie; takie by o zadanie powierzone ci przez S owo. Kamie nie zachowuje niczego, co yje. Nie polecono ci niczego przemienia , a mimo to poch on o ci pragnienie, aby wszystko obali , zmieni na zawsze sk ad ycia na ziemi, zmieni yj materi w kamie – a wszystko po to, aby stworzy ogrom tego, kim i czym jeste . Spójrz, co przez to osi gn . – Zebra a si w sobie, widz c zmarszczone gro nie brwi Króla Kamienia. – Oddaj Czarny Kamie Elfów, Uhl Belku. Pomo emy ci znowu sta si wolnym. Ogromny, kamienny stwór poruszy si na swym skalnym u, zatrzeszcza y stawy, a d wi k rozszed si po arenie z hukiem, jakby odpowiada a na jaka niewidzialna publiczno . Uhl Belk przemówi , a w jego g osie pobrzmiewa o co nowego i przera aj cego. – Jeste czym wi cej, ni udajesz; nie oszukasz mnie; ale to i tak niewa ne; nie dbam o to, kim jeste i czego chcesz; dopu ci em ci do siebie, abym móg ci sprawdzi ; magia, któr mnie dotkn , przyci gn a moj uwag i ciekaw by em, kim jeste ; nie potrzeba mi niczego od ywych; jestem ca ci ; pomy l o mnie jak o krainie, po której chodzisz, a ty jeste najmniejsz z pche , które na niej yj ; je li zaczniesz sprawia opot, zniszcz ci w jednej chwili; je li prze yjesz ten dzie , prawdopodobnie nie prze yjesz kolejnego... – Wielka brew zmarszczy a si , a bruzdy i zmarszczki przemie ci y si na zniekszta conej twarzy. – Kim jestem, je li nie ca twoj egzystencj ; spójrz wokó siebie, jestem wszystkim, co widzisz; spójrz, gdzie stoisz w rodku Eldwist, a ja jestem wszystkim, czego dotykasz; sam si takim uczyni em; uczyni em si jednym z krain , któr stworzy em; uwolni em si od wszystkiego i zawsze wolny... I nagle Walker Boh zrozumia . Uhl Belk nie by yj cym stworzeniem w normalnym znaczeniu tego s owa. By duchem, tak samo, jak Król Srebrnej Rzeki. By czym wi cej ni pomnikiem, który przykucn przed nimi. By wszystkim, po czym chodzili; by
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ca ym królestwem Eldwist. Kamie by jego skór , jak powiedzia – cz ci jego istoty. Odnalaz sposób, aby wcieli si we wszystko, co stworzy , zapewniaj c sobie trwa tak, jak nie zrobi by tego nikt inny. Ale to oznacza o, e jest równie wi niem. To dlatego nie wsta , aby ich powita , ani nie ciga ich, ani bezpo rednio nie bra udzia u w ich przedsi wzi ciu. Poniewa jego nogi zatopione by y w kamieniu. Zdolno poruszania si by a dla niego s abo ci przeznaczon dla ni szych stworze . On rozwin si w co wi kszego, w swój w asny wiat. A ten schwyta go w pu apk . – Ale nie jeste wolny, prawda? – zapyta a mia o O ywcza, jakby czytaj c w my lach Walkera. – Gdyby by , odda by nam Czarny Kamie Elfów, poniewa nie potrzebowa by go naprawd . – Jej g os by twardy i natarczywy. – Ale nie mo esz tego zrobi , prawda, Uhl Belku? Potrzebujesz Kamienia Elfów, aby utrzyma si przy yciu. Bez niego Maw Grint po ar by ci . – Nie... – Bez niego Maw Grint zniszczy by ci . – Nie... – Bez niego... – Nie...! Kamienna pi uderzy a, chybiaj c dziewczyn o w os, roztrzaskuj c fragment posadzki obok niej i rozsypuj c ostre od amki we wszystkie strony, na odleg stu jardów. Król Kamienia zadr , jak uderzony. – Maw Grint jest twoim dzieckiem, Uhl Belku – ci gn a O ywcza, prostuj c si przed nim, jakby to ona posiada a ogrom i moc Króla Kamienia. – Ale twoje dziecko nie jest ci pos uszne. – Nic nie wiesz; Maw Grint jest przed eniem mnie samego, jak wszystko w Eldwist. Nie ma ycia poza tym, które mu da em; s y wy cznie moim celom, obracaj c ziemi i wszystko, co na niej yje, w kamie , ci mnie samego... Czarne oczy dziewczyny by y jasne i ywe. – A Czarny Kamie Elfów? W g osie Króla Kamienia brzmia a dziwna mieszanina emocji, których nie chcia ujawni . – Czarny Kamie Elfów pozwala... Poszarpana paszcza opad a i Król Kamienia skuli si w sobie, kurcz c masywne cia o i ko czyny, jakby mia y znikn w kamiennej bryle. – Pozwala? – wyszepta a cicho O ywcza. Bezbarwne, puste oczy unios y si . – ... Patrze ...
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
owa ponios y si echem, jakby p a dusza Króla Kamienia. Ska a zachrz ci a raz jeszcze i zazgrzyta a i za ich plecami rozdzieli a si ciana kopu y. Szare, zamglone wiat o dnia wla o si do rodka, jakby chcia o uciec przed kurtyn deszczu na zewn trz. Obok przep ywa y chmury i mg a, wij c si wokó wynurzaj cych si dalej budynków i otulaj c je, jakby by y zmarzni tymi olbrzymami ustawionymi na stra y. Z ust Króla Kamienia buchn przera liwy lament i wype ni pustk miasta wibruj cym d wi kiem. Lament uniós si i szybko opad , ale jego echo zosta o, jakby mia o trwa wiecznie. – Patrze ... Us yszeli Maw Grinta, zanim go zobaczyli. Jego nadej cie oznajmi o dudnienie boko pod ulicami miasta, które ros o w miar zbli ania si stwora; niski pomruk wznosz cy si do ryku, który wstrz sn wszystkim i rzuci trójk z Rampling Steep na kolana. Maw Grint wystrzeli w powietrze, roztrzaskuj c kamie stanowi cy skór Uhl Belka i rozrzucaj c go daleko poza ciany kopu y i otwór, w którym stali, wpatruj c si bezradnie z szeroko otwartymi oczami. Ujrzeli, jak Król Kamienia kuli si z bólu. Maw Grint rós i zdawa si ci gle rosn , niczym lewiatan nieprawdopodobnych rozmiarów, przewy szaj cy nawet budynki, wij cy si jak w , ohydna krzy ówka d ownicy i w a, czarny niczym dó z cuchn cym p ynem tryskaj cym z kamiennego cielska, pozbawiony oczu i g owy, z paszcz jak ss ca dziura, któr wydawa si mie zamiar poch on najpierw deszcz, a potem ca e powietrze. Pojawi si z przera aj gwa towno ci i wype ni przestrze otworu kopu y, jak fala ciemno ci, która ca kowicie je poch on a. Walker Boh zamar ze strachu i niedowierzania. Maw Grint by prawdziwy; nie sposób by o sobie nawet wyobrazi takiego potwora. Po raz pierwszy w yciu pragn uciec. Patrzy , jak Morgan Leah zatacza si w ty i opada na kolana. Ujrza , jak O ywcza zamar a w miejscu. Sam czu , jak traci si y i ledwo powstrzymuje si , eby nie upa . Maw Grint skr ca si na tle nieba, jak ogromna masa czarnego szlamu, której nikt nie zdo a si przeciwstawi . Jednak Król Kamienia nie waha si . Uniós pot , s kat d – t , któr podpiera podbródek, kiedy uznali go za pomnik – a jej palce powoli zacz y si otwiera . B ysn o wiat o – wiat o, którego adne z nich nigdy nie widzia o. Natychmiast trysn o we wszystkie strony i zamiast o wietla , jak zwyk e wiat o, zamienia o wszystko w ciemno . To nie wiat o, pomy la Walker Boh, usi uj c powstrzyma powód wra , która chcia a go poch on . To nieobecno wiat a! Potem palce Króla Kamienia rozpostar y si szeroko i mogli zobaczy , co trzyma. By to idealnie ukszta towany szlachetny kamie , którego rodek by czarny
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i nieprzenikniony niczym noc. Kamie l ni , odbijaj c nik e promienie szarego wiat a dnia, i nie pozwala przemkn si nawet najmniejszemu pasemku. Uko ysany w pot nej d oni Uhl Belka wydawa si male ki, ale ciemno , któr roztacza , dociera a do najdalszych zakamarków kopu y, w najg bsze zak tki, wyszukuj c i przes aniaj c ca y blask wiat a Walkera, tak e w ci gu kilku sekund jedynym pozosta ym wiat em by o to, dochodz ce z rozdarcia kamiennej pokrywy kopu y. Walker Boh poczu , jak magia porusza si w nim, jakby co rozpoznawa a. Odnale li Czarny Kamie Elfów. Potem Uhl Belk krzykn , a grzmi cy ryk zag uszy nawet odg osy nadej cia Maw Grinta, wiatru, deszczu i oceanu na zewn trz, i rzuci przed siebie Czarny Kamie Elfów. Czer zebra a si i zacisn a w pojedyncze pasmo, które wystrzeli o naprzód, uderzaj c w Maw Grinta. Potwór nie stawia oporu, ale wisia po prostu, unieruchomiony. Zadr – jakby równocze nie z bólu i rozkoszy, pogr ony w odczuciach, które skulone przed nim ludzkie istoty mog y sobie tylko wyobrazi . Zawirowa , a czer zawirowa a w odpowiedzi. Ciemno rozprzestrzenia a si , rozszerza a, p yn a, a potem zacz a si wycofywa , dopóki nie pokry a równie Króla Kamienia. Us yszeli jego j k, a pó niej szloch, w którym znowu rozbrzmia a mieszanina uczu w dziwnym lamencie, niewyra nym i niezrozumia ym. Magia Kamienia Elfów po czy a ich, ojca i syna, dwa potwory, bezcielesnymi wi zami, które czy y ich równie mocno jak stalowe cuchy. Co si dzieje? – my la Walker Boh. Co magia z nimi robi? Potem nie wiat o znikn o, linia cienia zblad a, zanikaj c stopniowo, jak atrament wsi kaj cy w bia sie , powietrze poja nia o i powróci o wiat o dnia, a wi pomi dzy Królem Kamienia i Maw Grintem rozp yn a si . Maw Grint zaton z powrotem w ziemi. Otwór, który wybi , zamkn si za nim, kamie po czy si , g adki i twardy jak przedtem. Ulica znowu by a ca a, jakby nic si nie wydarzy o. Deszcz zmy wszelkie lady przej cia potwora, strumienie wody rozpu ci y zielonkaw warstw trucizny wys czon z jego cia a i ponios y j dalej. Palce Uhl Belka raz jeszcze zacisn y si wokó Czarnego Kamienia Elfów, powieki mu opad y, a twarz zmieni a si w sposób, którego Walker nie by w stanie opisa , jakby w jaki sposób odwraca a si na drug stron , tworzy a na nowo. By a teraz bardziej przera aj ca ni kiedykolwiek, bardziej surowa, mniej ludzka i bardziej przypominaj ca ska , która go trzyma a. Cofn Kamie Elfów, przyciskaj c go mocno d oni do cia a. – Teraz rozumiecie... – Jego g os brzmia jak grzmot. Ale nie rozumieli. Nawet O ywcza. W jej oczach wida by o zdumienie i zaskoczenie. Stali w milczeniu przed Królem Kamienia, ca a trójka, czuj c si mali i niepewni.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Co ci si sta o, Uhl Belku? – zapyta a w ko cu dziewczyna. Potoki deszczu i podmuchy wiatru wdziera y si przez rozdarcie kopu y. – Id cie... Ogromna, oszpecona g owa zacz a si odwraca , kamie zazgrzyta z owieszczo. – Musisz odda nam Czarny Kamie Elfów! – krzykn a O ywcza. – Czarny Kamie Elfów jest mój... – Cieniowce zabior ci go, tak jak ty odebra go druidom! os Uhl Belka by zm czony i oboj tny. – Cieniowce s dzie mi; wy jeste cie dzie mi; nie obchodzicie mnie; nic, co zrobicie, nie mo e mnie zrani ani dotkn ; spójrzcie na mnie; jestem stary jak wiat i b trwa wraz z nim; wy odejdziecie w mgnieniu oka; zabierajcie si z mojego miasta; je li pozostaniecie, je li znowu do mnie przyjdziecie, je li w jakikolwiek sposób b dziecie mnie niepokoi , wezw Rake’a, aby si was pozby , i natychmiast was po re... Pod oga zafalowa a pod ich stopami i potoczyli si w stron otworu w cianie. To Król Kamienia otrz sn si tak, jak zwierz str ca z siebie dokuczliwego owada. Walker Boh wsta , ci gn c za sob O ywcz i daj c znak Morganowi. Nic ju nie osi gn , zostaj c tutaj. Dzisiaj ju nie dostan Czarnego Kamienia Elfów – je eli w ogóle kiedykolwiek go dostan . Uhl Belk rozwin si w stworzenie przewy szaj ce wszystkie inne. Mia racj ; có mogli zrobi , eby go zrani czy dotkn ? ywcza jednak nie wygl da a na przekonan . – To ty nas po resz! – krzykn a, kiedy wychodzili przez otwór na ulic . Dr a. – Pos uchaj mnie, Uhl Belku! Poryta bruzdami twarz odwróci a si w cie , ogromne ramiona pochyli y si i olbrzym przybra na powrót poz my liciela. Nie by o odpowiedzi. Stoj c w deszczu, patrzyli, jak ciana zamyka si na powrót. W ci gu paru chwil kopu a sta a si znowu nieprzeniknion skorup . Morgan podszed i po d onie na ramionach O ywczej. Dziewczyna wydawa a si nie wiadoma jego obecno ci, jakby skamienia a. Góral pochyli si do niej i zacz szepta . Walker Boh odszed od nich. Kiedy ju by sam, odwróci si raz jeszcze w stron schronienia Uhl Belka. P on w nim ogie , a równocze nie czu oboj tno . By tu i jakby go nie by o. Zda sobie spraw , e nie zna ju sam siebie. Sta si zagadk , której nie potrafi rozwi za . Jego my li zaciska y si niczym popr g. Król Kamienia by wrogiem, którego nikt nie móg pokona . Nie tylko rz dzi miastem; on nim by . Uhl Belk sta si Eldwist. By ca ym wiatem, a nikt nie potrafi zmieni ca ego wiata. Ani Allanon, ani Coglin, ani wszyscy druidzi razem wzi ci.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Deszcz sp ywa mu po twarzy. Nikt. Mimo to ju wiedzia , kto spróbuje to zrobi .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXVI Pe Eli dwa razy zmienia zdanie, zanim w ko cu si zdecydowa . Teraz przemkn szybko ciemn ulic i schowa si w bramie budynku, w którym ukryli si pozostali. Deszcz kapa z jego p aszcza na kamienne schody i znaczy jego przej cie regularnym, wij cym si szlakiem. Zatrzyma si na pode cie, eby nas uchiwa , ale nie us ysza nic. Ruszy wi c naprzód. Tamci byli pewnie na zewn trz na poszukiwaniach. Zreszt , co za ró nica. Wróc pr dzej czy pó niej. Móg poczeka . Przeszed korytarz, nie troszcz c si , aby ukry swe nadej cie, i wszed przez drzwi ich kryjówki. Na pierwszy rzut oka pokój wydawa si pusty, ale instynkt ostrzeg go natychmiast, e jest obserwowany. Zatrzyma si po kilku krokach. Cienie wymalowa y pokój w dziwne wzory, st oczone na chybi trafi , jak zb kane dzieci, które niepogoda zagoni a do rodka. W ciszy s ycha by o miarowy stukot deszczu. Pe Eli sta i czeka . I wtedy pojawi si Homer Dees, wysuwaj c si bezszelestnie z cienia przy drzwiach. Porusza si z wdzi kiem i swobod , które zadawa y k am jego przysadzistej sylwetce. By podrapany i posiniaczony, ubranie mia podarte. Wygl da , jakby napad o go jakie zwierz . Utkwi w Pe Ellu ponure spojrzenie, surowe i podejrzliwe, jak zawsze, niczym stary nied wied , który stan twarz w twarz z dawnym wrogiem. – Nie przestajesz mnie zdumiewa – odezwa si Pe Eli. Mówi szczerze, nadal ciekawy tego k opotliwego starca. Dees zatrzyma si , nie zmniejszaj c odleg ci pomi dzy nimi. – My la em, e ju ci nie zobaczymy – warkn . – Naprawd ? – Pe Eli u miechn si rozbrajaj co, a potem przeszed przez pokój do zwi ych owoców schn cych w r cznie robionej misie. Wybra jeden i ugryz . Owoc by gorzki, ale jadalny. – Gdzie tamci? – Tu i tam – odpowiedzia Dees. – A co za ró nica? Pe Eli zrzuci peleryn i rozsiad si . – adna. Co ci si sta o? – Wpad em do do ka. Czego chcesz? Pe Eli nie przestawa si u miecha . – Drobnej przys ugi. Trudno powiedzie , czy Horner Dees by zaskoczony, czy nie. Uda o mu si nie pokaza niczego po sobie, ale przez chwil wydawa o si , e nie znajduje odpowiedzi. Przygarbi si nieco, jakby szykowa si do ataku. Obserwowa Pe Ella bez s owa, po czym pokr ci g ow .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Znam ci , Pe Eli – oznajmi cicho. – Pami tam ci z dawnych lat, z czasów, kiedy dopiero zaczyna . By em wtedy tropicielem federacji i pozna em ci . Rimmer Dall mia plany równie co do mnie, ale postanowi em, e nie chc ich realizowa . Widzia em ci raz czy dwa. Widzia em, jak przychodzisz i odchodzisz, s ysza em plotki o tobie. – Zawaha si . – Po prostu chc , eby wiedzia . Pe Eli zjad owoc i odrzuci na bok upiny. Nie by pewny, jak si zachowa wobec tak niespodziewanych nowin. S dzi , e nie licz si tak naprawd . Wiedzia teraz przynajmniej, co zastanawia o go w Homerze. – Nie pami tam ci – powiedzia w ko cu. – Ale to niewa ne. – W ska twarz odsun a si od wiat a. – eby my si dobrze zrozumieli, plany Rimmera Dalla nie przebiegaj ca kiem tak, jak by si tego spodziewa . Robi , co chc . Zawsze tak by o. Dees pochyli twarz o nieregularnych rysach. -Zabijasz ludzi. Pe Eli wzruszy ramionami. – Czasami. Boisz si ? Tropiciel pokr ci g ow . – Nie ciebie. – To dobrze. A zatem skoro sko czyli my z t kwesti , wró my do poprzedniej. Potrzebuj pomocy. B dziesz tak mi y? Horner Dees sta przez chwil bez s owa, po czym podszed , usadowi si z mrukni ciem i w milczeniu patrzy na Pe Ella, najwyra niej rozwa aj c propozycj . To by ca y Pe Eli. Przemy la wszystko dok adnie, zanim wróci , rozwa wszystkie za i przeciw, aby samotnie wkroczy do schronienia Rake’a, i postanowi poszuka towarzystwa, aby sprawdzi , czy na pewno Król Kamienia ukrywa si w rodku. Nie mia nic do ukrycia i nie mia zamiaru nikogo oszukiwa . Zawsze lepiej mówi wprost, o co chodzi. Je li mo na. Dees poruszy si . – Nie ufam ci. Pe Eli roze mia si bezd wi cznie. – Mówi em kiedy góralowi, e by by durniem, gdyby mi wierzy . Nie obchodzi mnie, czy mi ufasz. Nie prosz o twoje zaufanie. Prosz o pomoc. – Jak pomoc? – Dees wbrew samemu sobie by zaciekawiony. Pe Eli ukry zadowolenie. – Zesz ej nocy poszed em za Rake’em do jego nory. Obserwowa em, jak wchodzi, widzia em, gdzie si ukrywa. Uwa am za bardzo prawdopodobne, e tam, gdzie ukrywa si Rake, ukrywa si równie Król Kamienia. Kiedy Rake wyjdzie dzi w nocy, aby
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
patrolowa ulice miasta, mam zamiar rozejrze si w rodku. – Pochyli si do przodu, zara aj c Deesa swoj pewno ci . – W drzwiach, przez które przechodzi Rake, jest zatrzask. Je li go uwolni , b móg wej do rodka. K opot w tym, co b dzie, je li drzwi zatrzasn si za mn . Jak wyjd ? Dees pociera ow osiony podbródek i przebiera palcami w grubym zaro cie, jakby go sw dzia o. – A wi c chcesz, eby kto zabezpiecza ci ty y? – To chyba dobry pomys . Zamierza em pój sam, zmierzy si z Królem Kamienia, zabi go, je li b dzie trzeba, i zabra Kamie . Nadal mam taki plan, ale nie chcia bym si martwi , e Rake wpe znie mi na plecy, kiedy nie b uwa . – A wi c chcesz, ebym uwa za ciebie? – Boisz si ? – Ci gle o to pytasz. Szczerze mówi c, to ja powinienem ci o to zapyta . Dlaczego mia by mi wierzy . Nie przepadam za tob , Pe Eli. Mo e by bym szcz liwy, gdyby Rake ci dopad . A to sprawia, e chyba nie najlepszego wybra sobie pomocnika, nie dzisz? Pe Eli wyci gn nogi i opar szczup e cia o o cian . – Niekoniecznie. Nie musisz mnie lubi . Ja nie musz lubi ciebie. I nie lubi . Ale obaj chcemy tego samego, Czarnego Kamienia Elfów. Chcemy pomóc dziewczynie. Nie wygl da na to, eby my osobno wiele zdzia ali, aczkolwiek mam wi ksze szanse ni ty. Rzecz w tym, e je eli dasz mi s owo, e b dziesz mnie zabezpiecza , to my , e tak zrobisz. Poniewa twoje s owo co dla ciebie znaczy, prawda? Dees roze mia si sucho. – Nie mów, e chcesz odwo si do mojego poczucia honoru. Nie prze kn tego. miech Pe Ella znik . – Ja te mam swój honor, stary, i znaczy on dla mnie tyle, co i dla ciebie. Je li daj owo, dotrzymuj go. Niewielu ludzi mo e to o sobie powiedzie . I mówi ci, e je li ty dziesz zabezpiecza mnie, ja b zabezpiecza ciebie, dopóki to si nie sko czy. Potem ka dy dba sam o siebie. – Uniós g ow . – Czas ucieka. Do zachodu s ca musimy by na miejscu. Idziesz czy nie? Horner Dees przez d ugi czas nie odpowiada . Gdyby odpowiedzia od razu, Pe Eli by by zaskoczony i podejrzliwy. Poza wszystkim innym Dees by uczciwy i Pe Eli by pewny, e nie zawar by umowy, której nie móg by dotrzyma . Pe Eli ufa mu. W przeciwnym razie nie prosi by go o pomoc. Co wi cej, uwa Deesa za najlepszy wybór z nich wszystkich, nie tak niedo wiadczonego jak góral czy nieodpowiedzialnego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jak Carisman. Nie by te nieprzewidywalny, jak Walker Boh. Dees, ni mniej ni wi cej, by tym, na kogo wygl da . – Opowiedzia em o tobie góralowi – o wiadczy Dees, obserwuj c go. – Pewnie ju powiedzia pozosta ym. Pe Eli raz jeszcze wzruszy ramionami. – Nie obchodzi mnie to. – I naprawd nie obchodzi o. Dees pochyli do przodu ci posta , mru c oczy w szarawym wietle. – Je li zdob dziemy Kamie , którykolwiek z nas, przyniesiemy go dziewczynie. owo? Pe Eli nie móg powstrzyma u miechu. – Przyjmiesz moje s owo, starcze? Twarz Deesa by pewna i stanowcza. – Je li spróbujesz go nie dotrzyma , znajd sposób, aby tego po owa . Pe Eli wierzy mu. Horner Dees, pomimo staro ci i wyczerpania, steranego wygl du i ci aru lat, by by niebezpiecznym przeciwnikiem. Jako tropiciel, le ny cz owiek i my liwy, Dees przez d ugi czas umia utrzyma si przy yciu. By mo e nie dorówna by Pe Ellowi w walce wr cz, ale by y i inne sposoby, aby zabi cz owieka. Pe Eli u miechn si w duchu. Któ to wiedzia lepiej od niego? Pe Eli wyci gn d i czeka , a stary j przyjmie. – Dobili my targu – powiedzia . Ich d onie zacisn y si na chwil i roz czy y si . Pe Eli wsta kocim ruchem. – Chod my. Przeszli przez drzwi pokoju i schodami w dó . Pe Eli prowadzi . Mrok na zewn trz zg stnia , a ciemno ros a wraz z nadej ciem nocy. Skulili ramiona przed deszczem i ruszyli naprzód. My li Pe Ella pow drowa y do jego transakcji. atwo posz o. Zwróci dziewczynie Kamie Elfów, poniewa gdyby tego nie zrobi , ryzykowa by, e utraci j na zawsze, a reszta b dzie go ciga przez ca wieczno . Nigdy nie zostawiaj swoich wrogów ywych, aby mogli ci ciga , pomy la . Lepiej zabij ich, kiedy b dzie okazja. wiat o dnia gas o gwa townie, kiedy Walker, Morgan i O ywcza dochodzili do budynku, który Pe Eli i Horner Dees opu cili nieca godzin temu. Deszcz pada miarowo, niczym ciemna kurtyna ocieniaj ca wysokie, ponure budowle miasta, przys aniaj ca niebiosa, góry i morze. Morgan szed , opieku czo otaczaj c ramieniem barki dziewczyny, z g ow pochylon ku niej. Na tle mg y stanowili dwie niewyra ne, zakapturzone sylwetki. Walker trzyma si na uboczu, zostawiaj c ich samym sobie. Widzia , jak O ywcza nachyla si ku góralowi. Wydawa a si z rado ci przyjmowa
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jego obj cia, co do tej pory si nie zdarza o. Co si sta o z ni podczas walki z Królem Kamienia. Co , czego nie zauwa i teraz dopiero zaczyna to rozumie . Poka ny strumie deszczu zatka rynsztok, zagradzaj c koniec chodnika niczym fosa, i musia zej na bok, eby go okr . Ci gle szed pierwszy, wybieraj c drog , a jego otulon peleryn posta przys ania deszcz i mrok. Jak widmo, pomy la . Jak Grimpond, poprawi si . Od dawna ju nie my la o Grimpondzie. By o to zbyt bolesne wspomnienie, aby wydoby je z zakamarków duszy, gdzie je z . To Grimpond i jego zawik ane zagadki doprowadzi y go do Wiecznej Rezydencji Królów i spotkania z Asphinxem. To Grimpond kosztowa go utrat ramienia, ducha i cz ci jego dawnej istoty. Zraniony na ciele i duszy – oto, jak widzia sam siebie. Grimpond by si ucieszy , gdyby o tym wiedzia . Na chwil uniós twarz i pozwala , aby obmywa j deszcz, ch odz c skór . Nie my la , e w tak deszczow pogod mo e by tak gor co. To wizje Grimponda, rzecz jasna, prze ladowa y go. Trzy mroczne, enigmatyczne, przelotne obrazy przysz ci, niekoniecznie wierne, k amstwa wpl tane w pó prawdy, prawdy przys oni te przez k amstwa, ale realne. Pierwsza ju si sprawdzi a; przysi , e odetnie sobie d , zanim przys y si sprawie druidów, i tak si sta o. Potem i tak podj zadanie. By o to ironiczne, poetyczne i przera aj ce zarazem. Druga wizja o O ywczej. Trzecia... Zacisn zdrow d . Prawd by o, e nigdy nie przesta my le o drugiej. O ywcza. W jaki sposób zawiedzie j . Wyci gnie do niego d po pomoc; b dzie mia szans ocali j przed upadkiem i pozwoli jej zgin . B dzie sta tam i patrzy , jak stacza si w ciemn otch . Taka by a wizja Grimponda. Oto, co si wydarzy, je li nie znajdzie sposobu, aby temu zapobiec. Nie by przecie w stanie zapobiec pierwszej. Ogarn o go rozgoryczenie i odp dzi od siebie wspomnienie Grimponda do tego odleg ego zakamarka, z którego si uwolni o. Grimpond, upomnia sam siebie, by amstwem. Ale czy wtedy on równie nim nie by ? Tak zdecydowany trzyma si z dala od machinacji druidów, gotowy pogardzi wszelk magi z wyj tkiem tej, która s a podtrzymaniu jego w asnych, ograniczonych przekona , tak pewny, e mo e by panem asnego przeznaczenia? Ugrz w niezrozumieniu i alach. Robi to, czego przysi ga nie czyni nigdy: trudzi si dla druidów, nad przywróceniem ich magii, przyrzek wype ni ich wol . Co gorsza, bra udzia w wydarzeniach, które mog y doprowadzi jedynie do jego unicestwienia – walki z Królem Kamienia, aby odebra mu Czarny Kamie Elfów. Dlaczego? Przywar do tych wydarze , jakby tylko one pozwala y mu przesta si bezw adnie unosi , jakby by y wszystkim, co nie pozwoli mu uton ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i wszystkim, co mu pozosta o. Na pewno tak nie by o. Próbowa dojrze co przez wilgotn otulin miasta i ponownie zda sobie spraw , jak bardzo t skni za lasami Hearthstone. To nie by o tylko kamienne miasto, uczucie osaczenia, nieustanna mg a i deszcz. Eldwist nie mia o adnej barwy, niczego, co dawa oby wytchnienie oczom i poprawia o nastrój. By y tu tylko odcienie szaro ci, niewyra ne cienie u one warstwami, jeden na drugim. W jaki sposób czu si odbiciem miasta. Mo e Uhl Belk odmieni go tak, jak odmieni ziemi , odbieraj c mu barwy ycia i redukuj c jego istnienie do twardego, martwego kamienia. Jak daleko móg si gn Król Kamienia? – zastanawia si . Jak g boko w jego dusz ? Czy by y jakie granice? Czy jego ramiona si ga y do puszczy Darklin i Hearthstone? Czy potrafi odnale ludzkie serce? Prawdopodobnie tak, po jakim czasie. A czas nie znaczy nic dla stwora, który tak d ugo. Weszli frontowym wej ciem do swojej nocnej kryjówki i zacz li si wspina po schodach. Poniewa prowadzi Walker, ujrza przed sob na kamieniu plamy deszczowej wody, które zas ania y przed id cymi za nim jego w asne mokre lady. Kto niedawno wszed tu i wyszed . Homer Dees? Ale Dees przypuszczalnie czeka ju na ich powrót. Ruszyli w dó labiryntem korytarzy do pokoju, który s im za baz operacyjn . By pusty. Walker omiót spojrzeniem lady wilgoci, a do pó mroku drzwi na ka dej ze cian. Nas uchiwa ciszy. Podszed do miejsca, w którym kto siedzia i jad . Odezwa si w nim instynkt. Niemal czu zapach Pe Ella. – Horner? Gdzie jeste ? – Morgan zagl da do pomieszcze i korytarzy, nawo uj c starego tropiciela. Walker napotka spojrzenie O ywczej i nie odezwa si . Góral znikn na chwil , a potem wróci . – Mówi , e b dzie tutaj czeka . Nie rozumiem. – Musia zmieni zdanie – podsun cicho Walker. – Chyba si rozejrz . – Morgan nie by przekonany. – Wyszed przez drzwi, którymi przyszli, opuszczaj c Mrocznego Stryja i córk Króla Srebrnej Rzeki patrz cych na siebie w mroku. – Pe Eli by tutaj – powiedzia a, nie odrywaj c od niego czarnych oczu. Pozwoli , aby ogrza go p omie jej spojrzenia; poczu znajome uczucie pokrewie stwa, wspó udzia u w magii. – Nie wyczuwam walki – powiedzia . – Nie ma tu krwi ani zniszczenia. ywcza skin a spokojnie g ow i czeka a. Kiedy nie odezwa si wi cej, przesz a przez pokój i stan a przed nim. – O czym my lisz, Walkerze? – zapyta a z niepokojem w oczach. – O czym my la
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
przez ca y czas w drodze powrotnej, tak zatopiony we w asnym wn trzu? – Wyci gn a onie, aby uj go za rami i cisn je mocno. Jej twarz unios a si i srebrne w osy opad y do ty u, sk pane w s abym, szarym wietle. – Powiedz mi. Poczu si nagle nagi, s aby i sterany yciem, jakby pozosta o w nim zaledwie tyle si y, aby nie rozpa si ca kowicie. Ból, fizyczny i psychiczny zarazem, p yn z okaleczonych cz onków do serca, wszechogarniaj fal , która grozi a zatopieniem. – O ywcza – wymówi cicho jej imi , a jego d wi k zdawa si go uspokaja . – My la em o tym, e jeste bardziej ludzka, ni chcia aby przyzna . Na jej doskona ej twarzy odbi o si zdumienie. U miechn si , smutno, ironicznie. – Mo e nie mnie to os dza , pozbawionemu wra liwo ci i dzieci stwa ch opcu bez przyjació , który zbyt d ugo sam. Ale widz w tobie odrobin siebie samego. Przera aj ci uczucia, które w sobie odkrywasz. Przyznajesz si do ludzkich emocji, w które wyposa ci ojciec, kiedy ci stwarza , ale nie chcesz u wiadomi sobie ich konsekwencji. Kochasz górala, a mimo to próbujesz to ukry . Zamykasz si przed t mi ci . Pogardzasz Pe Ellem, ale bawisz si nim tak, jak przyn ta wabi ryb . Walczysz ze swymi uczuciami, nie przyjmujesz ich do wiadomo ci. Z ca ych si próbujesz si przed nimi ukry . Poszuka a jego spojrzenia. – Ci gle si ucz . – Niech tnie. Kiedy zmierzy si z Królem Kamienia, szybko przyzna , co ci sprowadza. Powiedzia mu wszystko, niczego nie ukry . Nie próbowa oszustwa ani podst pu. A jednak, kiedy Uhl Belk odmówi twojemu daniu, a zapewne wiedzia , e tak zrobi, rozgniewa si , prawie... – Szuka w ciwego s owa. – Prawie oszala z w ciek ci – doko czy . – Po raz pierwszy pozwoli swoim uczuciom ujawni si otwarcie, nie zwa aj c na to, kto móg by by ich wiadkiem. Dojrza b ysk zrozumienia w jej oczach. – Twój gniew by prawdziwy, O ywcza. By miar twojego bólu. My , e chcia , aby Uhl Belk odda ci Czarny Kamie Elfów, poniewa wierzy , e co si stanie, je li tego nie zrobi. Czy tak? Zawaha a si , rozdarta na dwoje, a potem odetchn a powoli, zm czona. – Tak. – Wierzy , e zdob dziemy Kamie . Wiem, e tak. Wierzy , poniewa ojciec powiedzia ci, e tak b dzie. – Tak. – Ale wierzy równie , kiedy powiedzia , e aby na pewno tak si sta o, potrzebna
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
dzie magia wszystkich, których zabra ze sob . Nie gadanie ani perswazja przekonaj Uhl Belka, aby go odda . A jednak czu , e musisz spróbowa . Patrzy a nieruchomo. – Boj si ... – G os uwi jej w gardle. Pochyli si ku niej. – Czego? Powiedz mi. W drzwiach pojawi si Morgan Leah. Zwolni , patrz c, jak Walker Boh odsuwa si od O ywczej, i wszed . – Nic – powiedzia . – Ani ladu Homera. Ju ciemno; Rake zaraz nadejdzie. Od bym poszukiwania do jutra. – Podszed do nich i przystan . – Co si sta o? – zapyta cicho. – Nie – odrzek a O ywcza. – Tak – powiedzia Walker. Morgan wytrzeszczy oczy. – To znaczy? Walker Boh poczu , jak cienie w pokoju zamykaj si wokó nich, jakby w jednej chwili zst pi a ca a ciemno , pragn c schwyta ich tutaj w pu apk . Stali, patrz c na siebie poprzez pustk – góral, Mroczny Stryj i dziewczyna. Mieli uczucie, jakby dotarli do wyczekiwanego rozstaju dróg, a teraz mieli wybra cie , z której nie by o powrotu, mieli podj decyzj , z której nie mo na by o si wycofa . – Król Kamienia... – zacz a szeptem O ywcza. – Wracamy po Czarny Kamie Elfów – doko czy Walker Boh. Zaledwie mil dalej, przy oknie na drugim pi trze budynku stoj cego naprzeciwko legowiska Rake’a, Pe Eli i Horner Dees czekali, a wy oni si pe zacz. Czekali ju tutaj od jakiego czasu z cierpliwo ci do wiadczonych my liwych, usadowieni ostro nie w cieniu. Deszcz w ko cu przesta pada , zmieniaj c si w mg , a powietrze by o ch odne i nieruchome. Delikatna para unosi a si z kamieni ulic w pasmach, które skr ca y si do góry, jak w e. Gdzie z g bokich podziemi dochodzi o niewyra ne dudnienie budz cego si Maw Grinta. Pe Eli my la o ludziach, których zabi . To dziwne, ale nie pami ta ju , kim byli. Przez jaki czas prowadzi rachunek, najpierw z ciekawo ci, a potem z przyzwyczajenia, ale w ko cu liczba sta a si tak wielka, a up yw czasu tak du y, e zwyczajnie straci rachub . Twarze, wyra ne na pocz tku, zacz y si zlewa , a potem ca kiem zblad y. Teraz pami ta wyra nie tylko pierwszego i ostatniego. Fakt, i jego ofiary utraci y ca kiem poczucie to samo ci, wprawia go w zak opotanie. Sugerowa o to, e traci ostro umys u, której wymaga a jego praca. Sugerowa o, e traci zainteresowanie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Wpatrzy si w czer nieba i poczu , jak ogarnia go nieznane dotychczas zm czenie. Otrz sn si gniewnie. B dzie inaczej, obieca sobie, kiedy zabije dziewczyn . Mo e zapomnie twarze pozosta ych z Rampling Steep, jednor kiego, górala, piewaka i starego tropiciela; w ko cu zabicie ich wszystkich by o czyst konieczno ci . Ale nigdy nie zapomni O ywczej. Zabicie jej jest kwesti honoru. Nawet teraz móg j zobaczy wyra nie, jak gdyby siedzia a obok; mi kkie kszta ty i napi cie skóry wokó ko ci, pochylenie twarzy, kiedy mówi a, sposób, w jaki przyci ga y jej oczy, falowanie i ko ysanie d oni, kiedy si porusza y. Z pewno ci by a najbardziej cudownym ze stworze , urzekaj cym w sposób wymykaj cy si wszelkim wyja nieniom. Do niej nale a magia Króla Srebrnej Rzeki tak stara jak pocz tki ycia. Chcia zanurzy si w tej magii, kiedy j zabije; wierzy , e tak si stanie. Kiedy ju to uczyni, ona stanie si cz ci jego istoty, obecno ci silniejsz ni najbardziej niezatarte wspomnienia, kr ce w jego wn trzu. Horner Dees poruszy si cicho obok niego, prostuj c zesztywnia e mi nie. Pogr ony we w asnych my lach, Pe Eli nie spojrza na niego. Spojrzenie utkwi w widocznej powierzchni ukrytego wej cia po drugiej stronie ulicy. Cienie, które go otula y, pozostawa y nieporuszone. Co si wydarzy, kiedy ostrze Stiehla w li nie si do jej cia a? – zastanawia si . Co ujrzy w tych przepastnych, czarnych oczach? Co poczuje? Oczekiwanie tej chwili on o w nim jak ogie . Przez pewien czas nie my la o zabiciu jej, czekaj c, poniewa nie mia wyboru, je li chcia zapewni sobie Czarny Kamie Elfów, i pozwalaj c wydarzeniom na swobodny bieg. Ale teraz wierzy , e ta chwila jest ju blisko. Kiedy wejdzie ju do legowiska Rake’a, kiedy odkryje kryjówk Króla Kamienia, kiedy zapewni sobie posiadanie Czarnego Kamienia Elfów i przychylno Homera Deesa... Poderwa si na nogi. Pomimo gotowo ci przestraszy si , kiedy po drugiej stronie ulicy uniós si kamienny panel i wynurzy si Rake. Szybko odrzuci od siebie dalsze rozwa ania na temat O ywczej. Ciemne cielsko pe zacza zal ni o, kiedy wiat o gwiazd zdo o przebi okryw chmur, i odbi o si na p ytach zbroi. Potwór wyszed , a potem zatrzyma si na chwil , jakby co wzbudzi o jego czujno . Czu ki unios y si i zbada y powietrze; biczowaty ogie zwin si i trzasn . Dwóch ludzi w ukryciu skuli o si w mroku. Pe zacz przez chwil jeszcze pozostawa bez ruchu, a potem, najwidoczniej zadowolony, si gn w ty i uwolni zapadni nad swoj g ow . Kamie cicho ze lizn si na swoje miejsce. Rake odwróci si i umkn w mrok i mg , a jego stalowe apy szura y po kamieniu, jakby wlók za sob cuchy. Pe Eli odczeka chwil , aby si upewni , e potwór odszed , a potem skin na
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Homera Deesa. Razem pomkn li w dó ulic , przeszli na drug stron i stan li przed wej ciem do legowiska Rake’a. Dees wyj lin i hak mocuj cy i rzuci je w stron kamiennej pó ki ponad tajnym wej ciem. Hak zaczepi si z g uchym szcz kni ciem i trzyma . Dees wypróbowa lin , skin g ow i poda jej koniec Pe Ellowi. Ten wspi si bez wysi ku, r ka za r , a zrówna si z zapadni . Uwolni j i kamie zacz si unosi . Pe Eli szybko wskoczy do rodka, a za nim Homer Dees. Patrzyli, jak czarna jaskinia wn trza budynku otwiera si przed nimi. Ostro nie stan li na jej skraju. Wej cie bieg o w g boki mrok. Blade, szare wiat o przenika o przez górne okna budynku, s czy o si poprzez szczeliny w zniszczonej pod odze i roz wietla o niewielkie plamy czerni. Ze rodka nie dobiega aden d wi k. Nic si nie porusza o. Pe Eli odwróci si do Homera Deesa. – Obserwuj ulic – wyszepta . – W razie k opotów gwi . Ruszy w czer , wnikaj c w ni swobodnie, jakby by jednym z cieni. Natychmiast poczu si jak w domu, bezpieczny w jej okryciu, przyzwyczajaj c oczy i uszy do jej przestrzeni. ciany budynku by y nagie i zniszczone przez czas, wilgotne w miejscach, gdzie deszcz s czy si przez zapraw i sp ywa po kamieniu, wysokie i wynios e na tle bladego wiat a. Pe Eli przesuwa si do przodu, powoli i ostro nie wybieraj c drog , i czeka , czy co si nie uka e. Przestraszy si , kiedy co trzasn o mu pod nogami. Spojrza w dó , w ciemno . Pod og za mieca y ko ci, setki ko ci, szcz tki stworze , które zgarn Rake w czasie nocnych w drówek i przyniós do swego legowiska, aby je po re . Wej cie skr ca o w dó szerokim korytarzem do wi kszego holu. Nie otwiera y si tu adne drzwi i adne przej cia nie prowadzi y na zewn trz. Hol niegdy by wewn trznym dziedzi cem i wznosi si na setki stóp, a do kopulastego sufitu upstrzonego dziwnymi wzorami wiat a i powolnymi poruszeniami cieni rzucanymi przez chmury. W holu panowa a cisza. Pe Eli zrozpaczony rozgl da si doko a. Od razu zorientowa si , e niczego tu nie odkryje – ani Króla Kamienia, ani Czarnego Kamienia Elfów. Pomyli si . Poczu przyp yw gniewu i rozczarowania, zmuszaj ce go do kontynuowania poszukiwa , mimo e wiedzia ju , i s bezsensowne. Ruszy w kierunku przeciwleg ej ciany, przygl daj c si spoinom zaprawy, liniom pod ogi i sufitu, pragn c znale cokolwiek. Horner Dees gwizdn . Niemal w tej samej chwili Pe Eli us ysza ciche skrobanie metalu o kamie . Odwróci si natychmiast i rzuci z powrotem w ciemny hol. Rake powróci . Nie zrobi by tego, gdyby nie odkry ich obecno ci. W jaki sposób? My li Pe Ella bieg y, próbuj c opanowa niepokój. Rake by lepy, zale ny od innych zmys ów. Nie móg ich
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zobaczy . Czy by ich wyczu ? Odpowied sama si nasun a. Zaalarmowa go ich zapach przy drzwiach; dlatego w nie si zatrzyma . Udawa , e wychodzi, poczeka , a potem zawróci . Pe Eli w ciek si na w asn g upot . Je li natychmiast st d nie wyjdzie, znajdzie si w pu apce. Rzuci si p dem do mrocznego wyj cia, ale odkry , e jest ju za pó no. Przez uniesione drzwi k tem oka ujrza , jak Rake okr a róg budynku po przeciwnej stronie ulicy, biegn c w stron swej kryjówki tak szybko, jak pozwala y mu stalowe apy. Sznur i Horner Dees znikn li. Pe Eli wtopi si w najciemniejszy fragment muru, bezszelestnie posuwaj c si naprzód. Musia dotrze do wej cia i min pe zacza, zanim ten uwolni zapadni . Je li nie zd y, zostanie uwi ziony w legowisku stwora. Nawet Stiehl nie wystarczy, aby go ocali . Rake gramoli si do wej cia. Stalowe pazury zgrzyta y, a czu ki bi y o kamienny mur, zaczynaj c ledztwo. Pe Eli wysun ostrze Stiehla z pochwy i przykucn w ciemno ciach. Musi by szybki. By dziwnie spokojny, tak jak zawsze przed zabiciem kogo . Obserwowa , jak potwór wype nia sob wej cie i zaczyna si przez nie przeciska . W tej samej chwili wsta i ruszy biegiem. Rake wyczu go natychmiast; zmys y mia bardziej wyostrzone ni Pe Eli. Macka wystrzeli a naprzód i pochwyci a go o kilka cali przed drzwiami. Stiehl uderzy , kalecz c ko czyn i raz jeszcze uwalniaj c zabójc . Rake odwróci si , sapi c ze z ci. Pe Eli próbowa biec, ale w owe ramiona by y ju wsz dzie. Nagle z ciemno ci za nadchodz cym pe zaczem wystrzeli hak i owin si wokó tylnych ap potwora. Zabezpieczaj ca go lina napi a si i szarpn a potwora do ty u. Jego apy m óci y powietrze, a pazury próbowa y si czego uchwyci . Przez chwil odwróci uwag od Pe Ella. Ta chwila wystarczy a. Pe Eli przemkn obok niego w u amku sekundy, wybiegaj c na ulic i p dz c ku bezpiecze stwu. Niemal natychmiast u jego boku pojawi si Horner Dees, a jego nied wiedziowata posta gna a z ca ych si . Za plecami us yszeli, jak lina p ka, a Rake rusza w po cig. – Tutaj! – wrzasn Horner Dees, ci gn c Pe Ella w otwart bram . Wbiegli przez wej cie, w gór kilkoma kondygnacjami schodów, korytarzem w dó i na tylny pomost przechodz cy do drugiego budynku. Pe zacz z chrz stem posuwa si za nimi, rozrzucaj c wszystko, co stan o mu na drodze. M czy ni wbiegli do budynku na ko cu pomostu i znowu schodami w dó , na ulic . Odg osy pogoni zacz y cichn . Zwolnili, okr yli róg budynku, wyjrzeli ostro nie na pust ulic , a potem ruszyli chodnikiem na po udnie do zbiorowiska mniejszych budynków oferuj cych trudn do sforsowania kryjówk , do której czym pr dzej wpe zli. W rodku, bezpieczni, osun li si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ci ko przy cianie, rami przy ramieniu, oddychaj c z wysi kiem. – My la em, e uciek – wysapa Pe Eli. Dees chrz kn , potrz saj c g ow . – Uciek bym, ale da em s owo. Co teraz robimy? Cia o Pe Ella parowa o od potu, ale w g bi duszy ogarnia a go zimna furia. Wci czu macki Rake’a oplataj ce jego cia o. Czu , jak zaczynaj si zaciska . Z obrzydzenia i strachu ledwo móg powstrzyma si od krzyku. Nic nigdy nie by o tak bliskie zabicia go. Odwróci si do Homera Deesa, patrz c na szorstk , brodat twarz i l ni ce oczy. W g osie Pe Ella s ycha by o lodowat w ciek . – Ty rób, co chcesz, stary – wyszepta . – Ale ja wracam zabi tego stwora.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXVII Morgan Leah by przestraszony. – Co to znaczy, e wracamy? – pyta Walkera Boha. Nie tylko by przestraszony; by przera ony. – Kto da ci prawo decydowania o wszystkim, Walkerze? O ywcza dowodzi nasz grup , nie ty! – Morganie – powiedzia a mi kko dziewczyna. Próbowa a wzi go za r , ale cofn si szybko. – Nie. Chc wiedzie , co tu si dzieje. Wychodz z pokoju tylko na chwil , aby upewni si , e Horner Dees nie... a kiedy wracam, zastaj was tak blisko, e... – Zaci si , a jego smag a twarz sp on a rumie cem, kiedy zda sobie spraw , co powiedzia . – Ja... – Morganie, pos uchaj – doko czy a O ywcza. – Musimy odzyska Czarny Kamie Elfów. Musimy. Pi ci górala zacisn y si bezsilnie. Zda sobie spraw , jak g upi si wyda , jak ody. Z ca ych si spróbowa si opanowa . – Je li tam wrócimy, O ywcza, zginiemy. Przedtem nie wiedzieli my, na co si porywamy; teraz ju wiemy. Uhl Belk to dla nas zbyt wiele. Wszyscy to widzieli my: stwór przemieniony w co ledwie ludzkiego, uzbrojony w kamie , zdolny zmie nas z powierzchni ziemi, jakby my byli niczym. Jest cz ci tej ziemi! Jak mo emy walczy z czym takim? Po knie nas w ca ci, zanim b dziemy mieli okazj podej bli ej! – Zmusi si do zwolnienia oddechu. – Je eli oczywi cie nie wezwie najpierw Maw Grinta albo Rake’a. Nie sprostamy im, a co dopiero jemu. Pomy leli cie o tym? A je li postanowi u przeciwko nam Kamienia Elfów! Co wtedy zrobimy – ty bez magii, któr mog aby wykorzysta , ja ze z amanym Mieczem, który utraci magi , a Walker z... Nie wiem z czym. Z czym, Walkerze? Kim jeste ? Mroczny Stryj nie przestraszy si ataku, jego blada twarz nie ujawnia a adnych emocji, a spokojne spojrzenie utkwione by o w góralu. – Jestem tym, kim zawsze by em, Morganie. – Minus rami – warkn Morgan i natychmiast tego po owa . – Nie, przepraszam. Nie chcia em tego powiedzie . – Ale to prawda – odpowiedzia cicho Walker. Morgan, zak opotany, na chwil cofn wzrok, a potem znowu spojrza . – Popatrz na nas – wyszepta . – Ledwie yjemy. W drowali my na koniec wiata i ta podró niemal nas zabi a. Carisman ju nie yje. Mo e Horner Dees tak e. Jeste my
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pokonani. Wygl damy jak strachy na wróble. Od tygodni si nie k pali my, je li nie liczy deszczu. Nasze ubrania s w strz pach. Uciekamy i ukrywamy si tak d ugo, e nie wiemy ju , jak walczy . Jeste my uwi zieni w tym szarym, ponurym wiecie, gdzie widzimy tylko kamie , deszcz i mg . Nienawidz tego miejsca. Chc znowu zobaczy drzewa, traw i yj ce stworzenia. Nie chc tu umiera . A zw aszcza nie chc umiera , kiedy nie ma ku temu powodów! A to w nie si stanie, je li b dziemy szuka Króla Kamienia. Powiedz mi, Walkerze, jakie mamy szanse? – Wi ksze, ni my lisz – powiedzia ku jego zaskoczeniu Walker Boh. – Usi na chwil i pos uchaj. Morgan zawaha si , a w jego oczach odbi a si podejrzliwo . Potem usiad powoli. Gniew i niepokój opu ci y go na chwil . Pozwoli O ywczej usi ko o siebie i otuli si ramionami. Czu , jak przenika go ar jej cia a. Walker Boh skrzy owa przed sob nogi i mocniej otuli si peleryn . – To prawda, e wygl damy niewiele lepiej od ebraków z ulic jakiego sudlandzkiego miasta, e nie mamy nic, co zagrozi oby Uhl Belkowi, i e jeste my dla niego tak samo nieznacz cy, jak robactwo pe zaj ce po ziemi. Ale mo emy wykorzysta ten wygl d jako iluzj . Mo e nam pomóc pokona go. Ma nas za nic. Nie obawia si nas. Gardzi najmniejsz my o nas. Mo liwe, e ju o nas zapomnia . Wierzy, e jest niezwyci ony. By mo e mo emy wykorzysta to przeciwko niemu. – Ciemne oczy patrzy y w napi ciu. – Nie jest tym, za kogo si uwa a, góralu. Sta si czym wi cej ni duch, jakim si narodzi , czym wi cej ni mia by . S dz , e sta si nawet kim wi cej ni Król Srebrnej Rzeki, ale jego ewolucja nie jest naturalna. Spowodowa o j u ycie Czarnego Kamienia Elfów. Jak na ironi , druidzi ochronili sw magi lepiej, ni si Uhl Belkowi wydaje. My li, e ukrad go atwo i wykorzystuje bez konsekwencji. Ale myli si . Przywo uj c magi Kamienia Elfów, zniszczy sam siebie. Morgan Leah wytrzeszczy oczy. – O czym ty mówisz? – Pos uchaj go, Morganie – upomnia a go O ywcza. Jej delikatna twarz pochyli a si bli ej, oczy patrzy y wyczekuj co. – A do dzisiaj nie pojmowa em, do czego zosta stworzony Czarny Kamie Elfów – ci gn Walker pospiesznie, pragn c doko czy wyja nienia. – Coglin da mi Kronik druidów i kaza j przeczyta . Dowiedzia em si , e Czarny Kamie Elfów istnieje, a jego celem jest uwolni Paranor spod zakl cia i przywróci go wiatu ludzi. Od ywczej dowiedzia em si , e magia Kamienia zosta a stworzona, aby unicestwia dzia ania innych magii – w ten sposób mog a zosta rozproszona magia, która zamyka Paranor. Co za moc, góralu! Jak mo e istnie taka moc? Ci gle zastanawia em si , czy to
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mo liwe, a je li mo liwe, to dlaczego druidzi, tak ostro ni w tych sprawach, nie podj li wi kszych rodków ostro no ci, aby nie wykorzysta go w z ym celu. W ko cu Czarny Kamie Elfów by jedyn magi , która mog a przywróci twierdz , która mog a zapocz tkowa proces przywracania im mocy. Czy pozwoliliby wymkn si jej tak atwo? Czy pozwoliliby wykorzysta j innym, cho by stworzeniom tak pot nym jak Uhl Belk? Wiedzia em, oczywi cie, e nie. Ale jak mogli temu zapobiec? Dzisiaj znalaz em odpowied na swoje pytanie. My la em, jak Król Kamienia przywo Maw Grinta. Obserwowa em, co zasz o pomi dzy ojcem a synem. Rozumiecie? Kiedy Uhl Belk przywo moc Kamienia, nast pi o ich po czenie. Magia by a katalizatorem. Ale zastanawia em si , co uczyni a. Wygl da o na to, e obu im da a ycie. I oczywi cie uzale nia a ich od siebie; u ywaj c jej, znajdowali rozkosz. Magia Kamienia Elfów by a w momencie jej uwolnienia silniejsza ni ich w asna. By a tak silna, e nie mogli oprze si jej dzia aniu; w rzeczywisto ci powitali jej nadej cie z rado ci . Oto, co jak s dz , musi si wydarzy , kiedy zostaje przywo ana magia. – Zawaha si , a jego g os zni si do czujnego szeptu. Cienie pokoju otula y ich jak konspiratorów. – Tak, eliminuje wszystkie inne magie, przeciwko którym zostanie skierowana tak, jak twierdzi Kronika druidów i jak mówi O ywczej jej ojciec. Mierzy si z nimi i odbiera im moc. Ale musi czyni jeszcze co wi cej. Nie mo e sprawia tylko, e magie znikaj . Nie mo e bra ich i zamienia w powietrze. Co musi si dzia z tak magi . Tego daj prawa natury. S dz zatem, e wch ania ona i przekazuje dzia ania innej magii temu, kto u ywa Kamienia. Kiedy Uhl Belk zwróci Kamie Elfów przeciwko Maw Grintowi, zabra magi swego dziecka i uczyni j swoj w asno ci ; zabra trucizn , która przemienia krain i jej stworzenia w kamie . Jego zreszt tak e. Dlatego rozwin si w to, czym jest teraz. A co wa niejsze, za ka dym razem, kiedy wch ania cz magii Maw Grinta, Uhl Belk coraz bardziej zbli a si do syna, którego stworzy . Wykorzystanie Czarnego Kamienia Elfów, aby dzieli magi Maw Grinta, stwarza mi dzy nimi wi zy, których inaczej by nie zaznali. Nienawidz si i boj si siebie, ale jednocze nie si potrzebuj . Nawzajem karmi si sob , a t wymian umo liwia jedynie Czarny Kamie Elfów. Jest to wi tak bliska, jak relacja ojca z synem. To jedyna wi , któr mog dzieli . Ale to zabija Uhl Belka. – Pochyli si do przodu. – Zmienia go ca ego w kamie . Za jaki czas zniknie we wn trzu kamienia, który go poch ania. Stanie si podobny wszystkim pomnikom, martwy. Sam sobie szykuje taki los, nie zdaj c sobie z tego sprawy. Oto, jak dzia a Kamie Elfów; dlatego tak atwo móg go ukra . Druidzi nie dbali o to. Wiedzieli, e ktokolwiek go u yje, w ko cu do wiadczy skutków tego kroku.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Magia nie mo e by wch aniana bez konsekwencji. Uhl Belk jest od niej uzale niony. Potrzebuje tego uczucia przemiany, po czenia si ze swym kamiennym cia em, swoj krain , swoim królestwem. Nie mo e tego powstrzyma , nawet gdyby próbowa . – Ale w czym nam to pomo e? – zapyta Morgan, znowu zniecierpliwiony. Pochyli si z ciekawo ci do przodu, przyci gni ty mo liwo ciami, jakie oferowa y wyja nienia Walkera. – Nawet je li masz racj , to co za ró nica? Nie proponujesz chyba, eby my poczekali a Uhl Belk sam si zabije, prawda? Walker pokr ci g ow . – Nie mamy tyle czasu. Taki proces mo e trwa lata. Ale Uhl Belk nie jest tak niezwyci ony, jak my li. Sta si w du ym stopniu zale ny od Czarnego Kamienia Elfów, ukryty w kokonie swej kamiennej twierdzy, sam prawie przemieniony w kamie , zainteresowany nie tyle tym, co dzieje si wokó niego, ile pokarmem niezb dnym, aby trwa a przemiana. W du ym stopniu jest unieruchomiony. Czy obserwowali cie go, kiedy próbowa si porusza ? Nie jest w stanie szybko zmieni pozycji; jest po czony ze ska pod a. Jego magia jest stara i nie u ywana; przede wszystkim zajmuje si szukaniem pokarmu poprzez u ycie Kamienia. L k przed utrat Czarnego Kamienia Elfów, przed pozbawieniem go ród a pokarmu i pozostawieniem go na w tpliw ask jego szalonego dziecka zajmuje wszystkie jego my li. Sam siebie uczyni kalek poprzez te obsesje. To daje nam szanse pokonania go. Przez kilka nast pnych chwil Morgan bez s owa obserwowa twarz Walkera i zastanawia si nad tym, co us ysza , pomimo oporów, by uwierzy w mo liwo zwyci stwa. wiadomy by , e spoczywaj na nim oczy O ywczej. Zawsze wierzy , e Walker zdolny jest do w ciwego os du spraw tam, gdzie inni zawodzili. To on w nie proponowa Parowi i Collowi Ohmsford, aby szli do wuja, kiedy potrzebowali rady w zwi zku ze snami Allanona. Przera o go to, co sugerowa Mroczny Stryj, ale nie by takim g upcem, eby ca kowicie to odrzuci . – Wszystko mo e by tak, jak mówisz, Walkerze – powiedzia w ko cu. – Jednak zapomnia o czym . Nadal musimy wej do wn trza kopu y, aby mie szans pokonania Uhl Belka. A on nie zaprosi nas po raz drugi. Da to ju jasno do zrozumienia. Dopóki nie b dziemy w stanie sami znale drogi, jak mamy podej wystarczaj co blisko, aby cokolwiek zrobi ? Walker w zamy leniu z przed sob d onie. – Uhl Belk pope ni b d, kiedy wpu ci nas do kopu y. By em w stanie wyczu tam rzeczy, które pozostawa y w ukryciu, kiedy zmuszony by em sta na zewn trz. By em w stanie odgadn charakter jego fortecy. Usadowi si ponad jaskini , w której dopad y nas szczury, kiedy przeszukiwali my tunele pod miastem. Pomi dzy sob a podziemnym legowiskiem Maw Grinta umie ci Tiderace. Ale zrobi b d w obliczeniach. Nieustanna
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
zmiana przyp ywów zniszczy a i spowodowa a erozj cz ci kamienia, na którym spoczywa. – Oczy Mrocznego Stryja zw zi y si . – Jest tam otwór prowadz cy do wn trza kopu y pod ziemi . Inne oczy zw zi y si równie , tym razem w niedowierzaniu, kiedy w ciszy budynku, w którym si schowali, Horner Dees rozwa konsekwencje, jakie poci ga y za sob owa Pe Ella. – Zabi go? – zapyta w ko cu, nie mog c powstrzyma si przed powtórzeniem us yszanych s ów. – Dlaczego chcesz to zrobi ? – Poniewa tam jest! – warkn niecierpliwie Pe Eli, jakby to wszystko wyja nia o. Patrzy wyzywaj co na tropiciela, zach caj c go do sprzeciwu. Kiedy Dees nie odpowiedzia , Pe Eli pochyli si do przodu jak poluj cy jastrz b. – Jak d ugo jeste my w tym mie cie, stary – tydzie , dwa? Nawet ju nie pami tam. Wydaje si , e jeste my tu od zawsze! Wiem jedno. Od kiedy przybyli my, to stworzenie poluje na nas. Ka dej nocy, dok dkolwiek pójdziemy! Rake, wymiataj cy ulice, zbieraj cy odpadki. Mam tego do ! Zesztywnia ze z ci, na nowo walcz c ze wspomnieniami owijaj cych si wokó niego stalowych macek i próbuj c z ca ych si opanowa obrzydzenie. On zabija szybko i czysto. Nie zaciska powoli, zadaj c mier , nie d awi ani nie dusi . I nic nigdy go nie dotkn o. Nic nigdy nie podesz o tak blisko. dot d. dne za enie, aby szuka Króla Kamienia w norze Rake’a, nie poprawi o mu humoru. By pewny, e odnajdzie Uhl Belka i Czarny Kamie Elfów, a zamiast tego prawie da si zabi . Jego wyrazista twarz by a nieruchoma i zawzi ta. – Nie chc by wi cej cigany. Pe zacz mo e umrze , tak jak ka dy. – Zawaha si . – Pomy l o tym. Kiedy ju b dzie martwy, mo e Król Kamienia sam si uka e. Mo e wyjdzie zobaczy , kto zabi jego pieska. Wtedy go dopadniemy! Horner Dees nie wygl da na przekonanego. – Nie my lisz powa nie. Pe Eli zaczerwieni si . – Znowu si boisz, stary? – Jasne. Ale to nie ma nic do rzeczy. Masz by zawodowym morderc , zabójc . Nie zabijasz bez powodu i pewno ci, e masz przewag . Twoje zachowanie jako o tym nie wiadczy. – Mo e niedok adnie patrzysz! – Pe Eli by w ciek y. – Masz ju powód! Nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
ucha ? To nie musz by pieni dze ani pomys kogo innego! Chcesz znale Uhl Belka czy nie? A co do przewagi, znajd sposób, eby to zmieni ! Wsta i odwróci si twarz w mrok. Nie powinien przejmowa si , co my li ten stary; nie mia o to najmniejszego znaczenia. Ale z jakiego powodu liczy o si i nie chcia da Deesowi satysfakcji, e da si zwie . Za nic nie chcia przyzna , e Horner Dees prawdopodobnie uratowa mu ycie, a nawet e cho by pomóg mu uciec. Stary by cierniem w boku, który trzeba usun . Dees wynurzy si z jego przesz ci, niczym duch z czasów, które mia y zosta pogrzebane na zawsze. Nikt ywy nie powinien wiedzie , kim by ani co zrobi , z wyj tkiem Rimmera Dalla. Nikt nie powinien rozmawia na jego temat. Nagle odkry , e pragnie mierci Homera, równie mocno, jak pragn pozby si Rake’a. Tyle e Rake by bardziej nagl cym problemem. Odwróci si do starego tropiciela. – Trac na ciebie czas – warkn . – Wracaj do tamtych. Nie potrzebuj twojej pomocy. Horner Dees wzruszy ramionami. – Nie proponowa em ci adnej. Pe Eli ruszy ku drzwiom. – A tak z ciekawo ci – zawo za nim Dees, równie wstaj c – jak chcesz go zabi ?! – A co za ró nica?! – odkrzykn Pe Eli przez rami . – Nie masz planu, prawda? Pe Eli zamar w drzwiach, tkni ty przemo nym pragnieniem sko czenia z k opotliwym tropicielem tu i teraz. W ko cu, na co mia czeka ? Tamci nigdy si nie dowiedz . R ce opad y mu do fa dy w spodniach, gdzie ukryty by Stiehl. – Rzecz w tym – odezwa si nagle Dees – e nie mo esz zabi Rake’a, nawet je li zdo asz podej na tyle blisko, eby u swojego no a. Palce Pe Ella rozlu ni y si . – Co masz na my li? – To, e nawet je li zaczaisz si na tego stwora, powiedzmy, e spadniesz na niego z góry albo dopadniesz go spod ziemi – ma o prawdopodobne, ale powiedzmy – to i tak nie zdo asz zabi go wystarczaj co szybko. – Surowe oczy Deesa zal ni y. – Odetniesz mu mo e mack albo dwie, mo e odr biesz mu ap albo nawet wybijesz lepie. Ale to go nie zabije. Gdzie wbi nó , eby go zabi , Pe Eli? Wiesz? Ja nie. Zanim zamachniesz si drugi raz, Rake ci dopadnie. Zniszczy tego potwora? Pe zacz natychmiast si odbuduje, znajdzie zapasowe kawa ki stali i w y je na swoje miejsce.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Pe Eli si u miechn . By to pod y, sardoniczny i pozbawiony ciep a u miech. – Znajd sposób. Dees skin g ow . – Jasne, e tak. – Przerwa z rozmys em i przeniós ci ar nied wiedziowatej sylwetki z jednej nogi na drug . – Ale nie bez planu. Pe Eli odwróci wzrok z odraz , potrz sn g ow i znowu spojrza . Zbyt wiele czasu sp dzi , w ócz c si po tym ponurym mie cie, tym grobowcu z kamienia. Zbyt d ugo walczy , aby go nie poch on o. To i jeszcze oddzia ywanie magii O ywczej nadw tli o jego instynkty, st pi o ich ostro i zm ci o jasno jego umys u. Znalaz si w punkcie, w którym najwa niejsze by o wróci tam, sk d wyszed , do wiata poza Eldwist i ycia, nad którym w pe ni panowa . Ale nie bez Czarnego Kamienia Elfów. Nie odda go. I nie bez ycia O ywczej. Tego te nie odda. Tymczasem Homer Dees próbowa mu co powiedzie . Nigdy nie zaszkodzi pos ucha . Wyciszy si wewn trznie. – Masz w asny plan, tak? – wyszepta . – Mo e. – S ucham. – Mo e jest co w tym, co mówi o zabiciu Rake’a. Mo e to wyci gnie Uhl Belka z ukrycia. Mo na by spróbowa – przyzna burkliwie tropiciel. – Ci gle s ucham. – We my nas dwóch. Umówmy si tak, jak przedtem. Uwa amy na siebie nawzajem, dopóki nie b dzie po sprawie. Potem ka dy sobie. Daj s owo. – Masz je. Homer Dees pocz apa do przodu, a stan dok adnie naprzeciw Pe Ella, bli ej, ni ten by chcia , sapi c, jakby przebieg mil , szczerz c z by zza kud atej brody i zaciskaj c w pi ci wielkie d onie. – My , e powinni my – powiedzia mi kko – wepchn Rake’a do g bokiej dziury. Morgan Leah przez chwil patrzy na Walkera bez s owa, a potem potrz sn g ow . By zaskoczony, e tak spokojnie zabrzmia jego g os. – To si nie uda. Sam mówi , e Król Kamienia nie jest tylko poruszaj cym si pomnikiem; uczyni siebie cz ci swojej krainy. Jest wszystkim w Eldwist. Widzia , co zrobi , kiedy w ko cu postanowi wpu ci nas do kopu y i pó niej, kiedy wezwa Maw Grinta.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Po prostu rozszczepi ska . Swoj w asn skór , Walkerze. Nie s dzisz, e si dowie, je li spróbujemy przedrze si przez t skór od spodu? Nie s dzisz, e b dzie w stanie to poczu ? A jak my lisz, co si z nami wtedy stanie? Zetrze nas na miazg ! – Potar d onie. Ciemny rumieniec wype mu na twarz. Poczu , e dr y. Twarz Walkera pozostawa a bez wyrazu. – To, co sugerujesz, jest mo liwe ale ma o prawdopodobne. Uhl Belk mo e by sercem i dusz krainy, któr stworzy , ale jest równie , tak jak i ona, tworem z kamienia. Kamie nic nie czuje, niczego nie przeczuwa. Uhl Belk nie dowiedzia by si nawet, e tam jeste my, gdyby musia polega na swoich zewn trznych zmys ach. To nasza magia go zaalarmowa a. Mo e i pozosta o w nim co ludzkiego, aby odkry intruzów, ale ównie polega na Rake’u. Je li unikniemy u ycia magii, wejdziemy do kopu y, zanim si zorientuje, e jeste my w pobli u. Morgan zacz protestowa , ale ugryz si w j zyk. O ywcza cisn a jego rami tak mocno, e a zabola o. – Morganie – wyszepta a z naciskiem. – Mo emy to zrobi . Walker Boh ma racj . To nasza szansa. – Nasza szansa? – Morgan spojrza na ni , próbuj c zachowa równowag , kiedy czarne oczy grozi y mu zatoni ciem, i na nowo odkrywaj c, jak niewiarygodnie jest pi kna. – Nasza szansa na co, O ywcza? – Zmusi si , eby odwróci od niej wzrok, i spojrza na Walkera. – Przypu my, e masz racj we wszystkim, e mo emy wej do kopu y bez wiedzy Uhl Belka. I co z tego? Co niby mamy pó niej zrobi ? U naszych kalekich magii? Ca a trójka – nieuzbrojona dziewczyna, jednor ki m czyzna i ja, z po ow Miecza? Czy nie jeste my znowu w punkcie wyj cia tej rozmowy? – Zignorowa ci gn ce go r ce O ywczej. – Nie b przed tob udawa , Walkerze. Widzisz, co my . Widzisz ka dego. Jestem przera ony, przyznaj . Gdybym mia znowu Miecz Leah, stan bym przeciwko czemu takiemu jak Uhl Belk. Ale nie mam. Nie mam te adnej wrodzonej magii, jak Par. Mam tylko siebie. Prze em tak d ugo dzi ki pogodzeniu si z mymi ograniczeniami. Dlatego by em w stanie walczy z urz dnikami federacji, którzy okupuj moj ojczyzn , dlatego zdo em prze w walce z czym wi kszym i silniejszym ode mnie. Ty musisz podj swoj walk . Król Kamienia jest potworem rz dz cym potworami i nie rozumiem, jak nas troje mo e zrobi z nim cokolwiek. O ywcza potrz sa a g ow . – Morganie... – Nie – przerwa szybko, nie mog c si powstrzyma . – Nic nie mów. Pos uchaj tylko. Zrobi em wszystko, o co prosi . Porzuci em inne zobowi zania. Poszed em
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
z tob na pó noc na poszukiwanie Eldwist i Uhl Belka. Zosta em z tob , aby odnale Czarny Kamie Elfów. Chc , eby powiod o ci si zadanie wyznaczone przez ojca. Ale nie wiem, jak to si stanie, O ywcza. A ty wiesz? Mo esz mi powiedzie ? Stan a przed nim, unosz c twarz. – Mog ci powiedzie , e tak si stanie. Mój ojciec powiedzia , e tak b dzie. – Z moj magi , Walkera i Pe Ella. Wiem. A zatem, co z Pe Ellem? Czy nie mia i z nami? Czy nie potrzebujemy go, je li ma si uda ? Zawaha a si , zanim udzieli a mu odpowiedzi. – Nie. Magia Pe Ella b dzie potrzebna pó niej. – Pó niej. A twoja? – Nie mam magii, dopóki nie odzyskacie Kamienia Elfów. – A wi c pozostaje to Walkerowi i mnie? – Tak. – Jakim niewyt umaczalnym sposobem. – Tak. Walker Boh podszed niecierpliwie, jego blada twarz by a surowa. – Do , góralu. Mówisz, jakby by to jaki tajemniczy proces wymagaj cy przeczucia interwencji albo m dro ci mierci. Nie ma nic trudnego w tym, o co si nas prosi. Król Kamienia trzyma Czarny Kamie Elfów; musi go odda . Musimy w lizn si przez pod og kopu y i zaskoczy go. Musimy znale sposób, aby nim wstrz sn , zadziwi go, zrobi co , co sprawi, e pu ci Kamie , i wyrwa mu go. Nie musimy toczy z nim bitwy; nie musimy go u mierca . To nie pojedynek si ; to pojedynek woli. I sprytu. Musimy by sprytniejsi od niego. – Oczy Mrocznego Stryja p on y. – Nie przebyli my ca ej tej drogi, Morganie, aby po prostu zawróci . Wiedzieli my, e nie dostaniemy odpowiedzi na swoje pytania, e b dziemy musieli znale sposób, aby zrobi wszystko, czego si od nas wymaga. Zrobili my to. Musimy tylko zrobi to jeszcze raz. Je li nie zrobimy, Kamie Elfów jest dla nas stracony. A to oznacza, e stracone s równie cztery krainy. Cieniowce wygra y. Coglin i Pog oska zgin li na darmo. Twój przyjaciel Steff umar na darmo. Czy tego pragniesz? Czy taki jest twój cel? Czy tak, Morganie? Morgan rzuci si i chwyci za przód peleryny Walkera. Ten chwyci równie i przez chwil mocowali si bez s owa. Twarz Morgana by a wykrzywiona w ciek ci , a Walkera nieruchoma i napi ta. – Ja te jestem przera ony, góralu – powiedzia cicho Walker Boh. – Boj si czego wi cej ni tego, co mamy tutaj zrobi . Cie Allanona wezwa mnie, abym z pomoc Czarnego Kamienia Elfów przywróci Paranor i druidów. Je li u ycie Kamienia przeciwko Maw Grintowi przemienia Uhl Belka w kamie , to co stanie si ze mn , je li
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
yj go przeciwko zaginionemu Paranorowi? W d ugiej, pustej ciszy pytania zawis y, przera aj ce i ponure w mroku pokoju. – To niewa ne, rozumiesz? Musz si dowiedzie – wyszepta w ko cu Walker. Morgan pozwoli , aby peleryna Walkera wy lizn a mu si z palców. Cofn si . – Dlaczego my to robimy? – wyszepta w odpowiedzi. – Dlaczego? Walker Boh prawie si u miechn . – Wiesz dlaczego, Morganie. Poniewa nie ma nikogo innego. Morgan roze mia si wbrew sobie. – Dzielni nierze? Czy mo e g upcy? – Mo e i to, i to. A mo e po prostu uparciuchy z nas. – Chyba racja. – Morgan westchn ci ko, odpychaj c od siebie ci atmosfer mroku i wilgoci i poczucie daremno ci. – My tylko, e powinno by wi cej odpowiedzi, ni jest. Walker skin g ow . – Powinno. Zamiast tego s tylko powody i one musz wystarczy . Morgan pogr si we wspomnieniach przesz ci, utraconych i zmar ych przyjació , walki, aby prze , i niezliczonych dróg, które wyprowadzi y go z ojczystej krainy i przywiod y w ko cu do najdalszego zak tka wiata. Tak wiele si wydarzy o i przewa nie nie mia na to wp ywu. W obliczu tych wydarze czu si ma y i bezradny, male ki okruch dryfuj cy na oceanie, niesiony przyp ywami i kaprysem losu. By chory i zm czony; pragn jakiego wybawienia. Mo e by a nim jedynie mier . – Pozwól mi z nim porozmawia – us ysza g os O ywczej. Samotni, kl czeli w cieniu po rodku pokoju, z twarzami tak blisko siebie, e Morgan móg ujrze swoje odbicie w jej ciemnych oczach. Walker znikn . D onie O ywczej wyci gn y si do niego i pozwoli jej palcom spocz na swojej twarzy i ledzi jej zarysy. – Kocham ci , Morganie – wyszepta a. – Chc , eby o tym wiedzia . To dziwne, e mówi co takiego. Nigdy nie my la am, e b mog a to uczyni . Mam w asne l ki, ró ne od twoich i Walkera. Boj si za bardzo . – Pochyli a si i poca owa a go. – Rozumiesz, co chc przez to powiedzie ? Moje ycie nie powsta o z mi ci kobiety i m czyzny, ale z potrzeby magii. Zosta am stworzona, aby s pewnemu celowi, celowi mego ojca, i kazano mi wystrzega si rzeczy, które mog yby mnie od niego oderwa . A co mo e oderwa mnie bardziej, Morganie, ni mi , któr czuj do ciebie? Nie umiem wyt umaczy tej mi ci. Nie rozumiem jej. Pochodzi z tego, co ludzkie we mnie i trwa pomimo moich wysi ków, aby jej zaprzeczy . Co mam zrobi z t mi ci ? Mówi sobie, e musz j
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odrzuci . Jest... niebezpieczna. Ale nie potrafi , poniewa to uczucie daje mi ycie. Sta am si czym wi cej ni tworem ziemi i wody, wi cej ni kawa kiem gliny. Sta am si prawdziwa. Odda poca unek, mocno i zdecydowanie, przera ony tym, co us ysza , d wi kiem ów i tym, co ze sob nios y. Nie chcia s ysze nic wi cej. Odsun a si . – Musisz mnie wys ucha , Morganie. My la am, aby trzyma si drogi mego ojca i nie zbacza z niej. Jego rada wydawa a si m dra. Ale teraz wiem, e nie mog na ni zwa . Musz ci kocha . I niewa ne, co to oznacza dla ka dego z nas; je li nie odpowiadamy na swoje uczucia, nie ma w nas ycia. Dlatego b ci kocha , tak jak potrafi . Ju d ej nie si ba a. – O ywcza... – Ale – powiedzia a pospiesznie – tak czy inaczej droga przed nami jest wytyczona i musimy ni pod ; ty i ja. Dowiemy si , dok d prowadzi, i musimy doj do ko ca. Król Kamienia musi zosta pokonany. Czarny Kamie Elfów musi zosta odzyskany. Ty i Walker Boh musicie tego dopilnowa . Musimy, Morganie. Musimy. Kiwa g ow , kiedy mówi a, bezradny w obliczu jej wytrwa ci. Jego mi by a tak mocna, e zrobi by dla niej wszystko, pomimo najwi kszych zastrze . zy nap yn y mu do oczu, ale zdusi je, kryj c twarz na ramieniu dziewczyny i przyci gaj c bli ej. Palcami rozczesywa jej srebrne w osy, g adzi jej plecy. Czu wokó siebie jej szczup e ramiona i dr enie jej cia a. – Wiem – powiedzia cicho. Pomy la o Steffie umieraj cym z r ki dziewczyny, któr kocha , uwa aj c j za kogo , kim nie by a. Czy i z nim tak b dzie? Pomy la równie o obietnicy danej przyjacielowi, obietnicy, któr wszyscy dali, Par, Coll i on, e je li który z nich odnajdzie magi , która pomo e uwolni kar y, zrobi wszystko, aby j zdoby i zrobi z niej u ytek. Z pewno ci Czarny Kamie Elfów by tak magi . Czu , jak sp ywa na niego spokój, rozpraszaj c gniew i z e przeczucia, w tpliwo ci i niepewno . Droga by a naprawd wytyczona i nigdy nie mia innej mo liwo ci, jak tylko ni pod . – Znajdziemy sposób – wyszepta i poczu na policzkach jej w asne zy. Stoj c w ciemno ciach drugiego pokoju, Walker Boh spojrza na przytulonych kochanków i poczu , jak si ga ku niemu ciep o ich blisko ci, niczym male kie r czki zagubionego dziecka. Odwróci si . Dla niego nie by o takiej mi ci. Poczu nag y al
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i natychmiast odsun go od siebie. Jego przysz by a l ni drobin pewno ci w ciemno ciach dnia dzisiejszego. Czasami jego przeczucia ujawnia y swoje ostrze. Bezszelestnie przeszed przez budynek, a dotar do otwartego okna wysoko nad ulic , i spojrza w wir mg y i mroku. wiat Eldwist by labiryntem kamiennych barier i korytarzy, które patrzy y na niego przez tward , mokr po wiat . Eldwist by o surowe, sta e, a jego istnienie nie mia o sensu. Przypomina o mu o drogach jego ycia. A jednak teraz, w ko cu, jego ycie mog o sta si czym wi cej. Pozostawa a jedna zagadka. Góral otar si o ni , próbuj c zrozumie , jak mogli zmierzy si z istot tak pot jak Uhl Belk. Ta zagadka by a z nimi od pocz tku podró y, stale obecna, enigma, która odmawia a odpowiedzi. zagadk by a O ywcza. Córka Króla Srebrnej Rzeki, stworzona z pierwiastków Ogrodów, powo ana do ycia przez magi – by a zagadk w niezrozumia ym j zyku. Zosta a wys ana, aby sprowadzi ich do Eldwist. Ale czy wezwanie nie spe ni oby tego zadania? Albo nawet sen? Zamiast tego Król Srebrnej Rzeki wys yj cy, oddychaj cy cud, stworzenie tak pi kne, e trudno uwierzy w jej realno . Dlaczego? By a tu z jakiego powodu, innego ni te, które im wyjawi a. Walker Boh wyczu co mrocznego i zadr . Po co naprawd zosta a wys ana O ywcza?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXVIII O wicie ca a trójka opu ci a kryjówk i wysz a na ulice. Deszcz usta , chmury unios y si nad dachy budynków, a wiat o by o szare i twarde jak stal. Cisza otula a ko ci Eldwist jak ca un, powietrze sta o w miejscu, wolne od mg y i puste. W oddali cicho szumia ocean. Ich kroki uderza y t po i odbija y si echem, które unosi o si w niebo niczym szepty. Bez powodzenia przeszli miasto w poszukiwaniu ycia. Nie by o ladu Homera Deesa ani Pe Ella. Rake powróci do swego dziennego legowiska. Maw Grint spa we wn trzu ziemi. Uhl Belk za , w swojej kulistej fortecy, by mrocznym, nieuchronnym wyczekiwaniem. Walker Boh kroczy przed O ywcz i Morganem, zaskoczony g bi swego spokoju. Tak bardzo walczy , aby zrozumie cel swego ycia i zapanowa nad nim, zmagaj c si z podwójnym widmem dziedzictwa i losu. Teraz odrzuci wszystko. Czas i wydarzenia popycha y go ku tej chwili, niczym nieub agany podmuch wiatru, który ustanowi dla niego ten cel. Spotkanie z Królem Kamienia umocni o go w przekonaniu, kim i czym jest. Czy zas na zadanie, którym obdarzy go duch Allanona, czy nie. Czy mia wej w posiadanie Czarnego Kamienia Elfów i przywróci Paranor oraz druidów, czy nie. Czy prze yje Uhl Belka, czy nie. Nie mia o ju dla niego znaczenia, czy jego tpliwo ci zostan rozwiane; postanowi nie grz zn dalej we wszelkich „co by by o gdyby”, które tak d ugo go prze ladowa y. Okoliczno ci rzuci y go tutaj i to wystarcza o. ywy czy martwy, wreszcie uwolni si od przesz ci. Czy magia Shannary a w jego wn trzu, silna pomimo straty ramienia i trucizny Asphinxa, wystarczaj co pot na, aby przeciwstawi si szale stwu Króla Kamienia? Czy obietnica, któr Allanon da Brin Ohmsford, oznacza a jego? Dowie si tego. Wiedza, pomy la z ironi , jest zawsze wyzwalaj ca. Morgan Leah nie by taki pewny. Kilka kroków za Walkerem, ciskaj c d O ywczej, szed góral – krucha muszla, w której miota y si l ki i z e przeczucia niczym uwi zione muchy. W przeciwie stwie do Walkera, wiedzia ju zbyt wiele. Wiedzia , e Walker nie jest ju dawnym Mrocznym Stryjem, e mit jego niezwyci ono ci roztrzaska si razem z jego ramieniem i e zniós go ten sam przyp yw przepowiedni i obietnic, co ich wszystkich. Wiedzia , e on sam jest nawet jeszcze mniej zdolny do walki, cz owiek bez broni, pozbawiony magii, która ledwo przeprowadzi a go przez wcze niejsze spotkania z o wiele s abszymi istotami. Wiedzia , e jest ich tylko dwóch, poniewa O ywcza nie mo e bra w tym udzia u, e by mo e dzieli ich los, ale nie mo e na wp ywa . Móg by powiedzie , e rozumie jej
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pragnienie posiadania Czarnego Kamienia Elfów, jej wiar w obietnic ojca i zaufanie do nich – móg by tak powiedzie . Móg si modli , aby znale li jaki sposób na prze ycie tego przedsi wzi cia i eby jaki cud móg ich ocali . Ale l ki i z e przeczucia nie da y si uwi zi s owom i modlitwom; nie pozwala y si uciszy fa szywym nadziejom. Miota y si w jego wn trzu jak przera ony jele i czu bicie serca, kiedy si zrywa y. Co zrobi, zastanawia si rozpaczliwie, kiedy spoczn na nim puste oczy Króla Kamienia? Sk d b dzie czerpa si ? Spojrza ukradkiem na O ywcz , na linie i cienie jej twarzy i ciemne, krzepi ce nienie jej oczu. Ale O ywcza sz a przy nim, nie widz c jego spojrzenia. Przeszli pustymi ulicami do serca miasta, skradaj c si jak koty kamiennymi wst gami chodników, odwróceni plecami do cian budynków. Czuli niemal, jak ziemia pod ich stopami t tni yciem Króla Kamienia; s yszeli prawie odg os jego oddechu poprzez cisz . Stary bóg, duch, stwór o niepoj tej mocy – czuli na sobie jego wzrok. Mija y minuty, a ulice i budynki pojawia y si i znika y z jednostajno ci , szepcz o przysz ych i dawnych wiekach oraz ywotach, które na d ugo przed nimi przesz y na pró no t sam drog . Przygniataj ca pewno zaciska a si wokó nich – milcz cy g os, ledwo pami tana twarz, przelotny dotyk – a wszystko, aby przekona ich o daremno ci ich wysi ków. Czuli jej obecno i odpowiadali na ni , ka de na swój sposób, umacniaj c si przed ni , jak umieli. Nikt si nie odwróci . Nikt nie zboczy z drogi. Szli dalej, po czeni determinacj , aby doprowadzi do ko ca ten koszmarny sen. Na wschodzie szare wiat o witu rozja nia o si w ch odn , srebrn mg , która miesza a si z chmurami i oczyszcza a miasto z cienia. Wkrótce potem ujrzeli w przelocie kopu , a prowadz cy ci gle Walker Boh poci gn ich w cie budynku, jakby kopu a mog a ich zobaczy . Poprowadzi ich z powrotem chodnikiem i w dó drugorz dn uliczk , potem w gór i znowu w dó , klucz c tam i z powrotem w kamiennym labiryncie. Prze lizgiwali si poprzez wilgo niczym biegn cy w dó strumyk wody. Ich droga wi a si meandrami ulic, ale kopu a by a coraz bli ej poza murami, które stanowi y ich schronienie. W ko cu Walker zatrzyma si , unosz c zakapturzon g ow , jakby w szy w powietrzu. Pogr ony we w asnym wn trzu, zanurzony w ciemno ciach swych my li, pozwala magii prowadzi si tam, gdzie nie si ga jego wzrok. Ruszy znowu, prowadz c ich na drug stron ulicy, w dó boczn uliczk , i znowu w gór i w dó , kolejn ulic , gdzie wej cie budynku otwiera o si na szerokie schody. Zeszli nimi do wn trza ziemi pod budynkiem. Otacza ich mrok, kiedy znale li si w przepastnym pomieszczeniu, gdzie na kamiennych szynach spoczywa o kilkana cie prastarych
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wagonów ze starego wiata. Mroczne kad uby, zniszczone przez czas i wiek, nadawa y pomieszczeniu wygl d cmentarzyska ko ci. Przez szczeliny, w skimi pasmami wpada o wiat o, a pasemka kurzu zasnuwa y powietrze cienkim welonem dusz cej mg y. Schody bieg y dalej w g b i ca a trójka sz a nimi, a dotarli do przedpokoju z owalnym portalem umieszczonym na przeciwleg ej cianie. Przeszli przeze z wahaniem i znale li si znowu w kana ach miasta. Bieg y one w ciemno ciach, w trzech kierunkach, niczym katakumby otulone cisz i zapachem mierci. Walker uniós sprawne rami i wokó jego d oni pojawi o si srebrne wiat o. Raz jeszcze przystan , jakby w sz c w powietrzu, po czym poprowadzi ich w lewo. Tunel poch on ich bez wysi ku, kamienne ciany, pot ne i nieprzeniknione, grozi y, e zatrzymaj ich na zawsze. Cisza by a ukrytym, niewidzialnym obserwatorem. Nie s yszeli odg osów Maw Grinta – ani dudnienia, ani nawet dr enia jego oddechu. Eldwist raz jeszcze sprawia o wra enie grobowca, opuszczonego przez ycie schronienia umar ych. Rozci gn li si w rz d, Walker na prowadzeniu, za nim O ywcza i ostatni Morgan. Nie wymieniali mi dzy sob s ów ani spojrze . Utkwili wzrok w wietle Walkera, skalnym pod u tunelu i grze cieni, które rzucali. Walker zwolni , po czym zatrzyma si . Przesun roz wietlon d w jedn , a potem w drug stron . Nik y blask pochwyci kontur mrocznego otworu w cianie po lewej stronie i biegn cych poza nim schodów. Znowu szli w dó , pod aj c wilgotnymi, liskimi, nierównymi stopniami przez kana wydr ony w ziemi. Poczuli zapach Tiderace, a potem us yszeli niewyra ny szum wód uderzaj cych o brzeg Eldwist. Nas uchiwali czujnie pisku szczurów, ale nie pojawi si . Kiedy dotarli do ko ca schodów, Walker poprowadzi ich w prawo, w w sk szczelin usian kamiennymi formami, wyostrzonymi przez czas i natur . Szli wolno, posuwaj c si naprzód cal po calu, pochyleni ku sobie, aby nie wypa z kr gu wiat a. Wilgo rozprzestrzenia a si przed nimi mokr plam na cianach tunelu. Co zacz o si porusza w wietle, pierzchaj c na boki. Morgan dostrzeg to k tem oka i zaskoczony rozpozna morskie stworzenia. Male kie, czarne kraby. Czy byli tak daleko od Uhl Belka, e mog y tu ? Czy znale li si wystarczaj co blisko wody? Potem raz jeszcze weszli w podziemn jaskini le pod miastem. Skalne ciany bieg y od kamiennego wyst pu, na którym stali, a morze uderza o w ciekle o ska y w dole. Nad ich g owami k bi a si mg a, drapuj c najdalsze kra ce groty zas onami bieli. wiat o dnia rozprasza o cienie tam, gdzie ska y rozst powa y si , formuj c niewielkie, prawie bezbarwne t cze na tle mg y. Wyst p bieg na drug stron , w dó i w gór , poszarpany i nierówny, znikaj c w skale i mroku. Walker Boh spojrza w obie strony, czuj c obecno , któr mia
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odnale , wyczuwaj c t tno jej magii. Jego oczy unios y si w kierunku niewidocznego Uhl Belka. – T dy – powiedzia cicho, skr caj c w lewo. Potem rozbrzmia odg os przebudzenia Maw Grinta, unosz c si od poszumu do ryku, i ca e Eldwist zadr o gwa townie. Plan by prosty, ale proste plany zazwyczaj zawodz . Jedyny b d, my la Pe Eli, stoj c w mroku budynku po drugiej stronie od legowiska Rake’a, polega na tym, e on bra na siebie ca e ryzyko, podczas gdy Horner Dees pozostawa zdrowy i bezpieczny. Plan, oczywi cie, wyszed od starego. Tak jak i O ywcza, Walker i Morgan, oni tak e wyszli o wicie, wymykaj c si ze swego schronienia na ulice i witaj c pos pne, szare wiat o zmru eniem oczu i podejrzliwym zmarszczeniem brwi. Krótka wymiana spojrze i ruszyli, id c najpierw do legowiska Rake’a, a potem przemierzaj c tras , któr Pe Eli zwabi pe zacza na dó . Kiedy Dees upewni si , e Pe Eli j pami ta, umocowali na miejscu uprz starego, sprawdzili dzia anie prowizorycznego bloku i rozdzielili si . Pe Eli wróci w nie do nory Rake’a i sta tu, czekaj c. Potrzebowa teraz ukradkowego dzia ania i szybko ci, najpierw jednego, potem drugiego, a obu nie za wiele. By y to narz dzia zabójcy. Przez d ugi czas nas uchiwa w ciszy, oceniaj c odleg , jak musia pokona , mierz c drog odwrotu. Tym razem nie b dzie nikogo, kto pomóg by mu w ucieczce, je li co pójdzie le. Rozgl da si , w szy zapach morza i kamienia, odcina si od mg y i bada zmys y, które ostrzega y go, e Rake ci gle nie pi. miechn si swoim lodowatym, pustym u miechem. Gniew min . Oczekiwanie mordu uspokaja o go jak dotyk O ywczej, koi o, obdarza o spokojem. By cichy i skupiony, wszystko by o gotowe, na swoim miejscu, ostre jak kraw Stiehla i tak samo pewne. Bezszelestnie przeszed ulic do drzwi legowiska. Mocuj cy hak i lin trzyma mocno w d oni. Stoj c przy drzwiach, rzuci hak w gór , aby zaczepi si o ten sam kamie , którego u yli zesz ej nocy. Hak chwyci z ostrym brz kiem i trzyma . Pe Eli cofn si ostro nie, czekaj c. Ale drzwi pozosta y zamkni te. Rake albo nie us ysza , albo przygotowywa si na nast pny ruch. Pe Eli mia nadziej , e odg os rzucanego haka przywo a besti i oszcz dzi mu wspinaczki. Wiedzia jednak, e oczekuje zbyt wiele. Zaczerpn g boko oddechu. Teraz dopiero plan robi si naprawd niebezpieczny. Podszed do przodu, chwyci lin zwisaj z haka i zacz si wspina . Sz o mu szybko, r ce mia na tyle silne, e nie musia u ywa nóg. Kiedy dotar na gór , z apa wigni uwalniaj ukryte wej cie do kryjówki, poci gn j z ca ej si y i natychmiast
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odskoczy na bok, zsuwaj c si po linie jak kot. Kiedy uderzy o ziemi stopami, drzwi ju si unosi y. Z wn trza dobieg szept i w u amku sekundy odskoczy do ty u. Macka chybi a go o w os, wiszcz c mu ko o nóg. Rake ju szed , wlók si oci ale naprzód, a sie macek wyci ga a si i chwyta a. W nast pnej sekundzie drzwi kryjówki by y ju w górze. Pe zacz rzuci si naprzód, óc c dziko mackami, niepomny, e noc ju odesz a. Rozw cieczony naj ciem Pe Ella, ruszy natychmiast w pogo . Zabójca rzuci si do ucieczki, tu przed rozszala besti , dz c w mrok bocznej uliczki. Pe zacz bieg za nim szybciej, ni Pe Eli si spodziewa . Przez chwil zastanawia si , czy przypadkiem nie oceni b dnie swoich szans. Ale teraz nie by o czasu na rozwa anie tej kwestii i w tpliwo ci wyparowa y w przyp ywie determinacji, która pcha a go naprzód. Przebieg uliczk i na cz cej si z ni ulicy zahamowa gwa townie. Uwaga na pu apki, pomy la . Uwa aj, eby w któr nie wpad . To dla Rake’a, stary i on zaplanowali taki los – d ugi upadek w g bok dziur , upadek we wn trzno ci Eldwist. Je li uda mu si prze wystarczaj co d ugo. Pe zacz wystrzeli z wej cia s siedniego budynku, wybieraj c w asn tras i niemal chwytaj c Pe Ella przez zaskoczenie. Ledwo unikn najbli szych macek, tn c no em, kiedy uskakiwa w bok, i uciekaj c, zanim potwór zdo za nim ruszy . P dzi wzd kraw dzi budynku, a Rake ruszy w po cig. Stalowa zbroja potwora brz cza a i chrz ci a, dudni a i drapa a. Czu ogrom wyrastaj cego nad nim stworzenia niczym lawin , czekaj , aby run . Pe Eli przeszed przez jeden budynek, potem drugi i przez trzeci wyszed na ulic . Ju blisko, jeszcze tylko dwa bloki. A bestia? Odwróci si , przeszukuj c ulice. S ysza jej nadej cie, ale d wi k wydawa si nadchodzi ze wszystkich stron jednocze nie. Sk d...? Z mroku ukrytego w cieniu wej cia wyskoczy pe zacz, stalowe ramiona uderzy y w ziemi o cal od Pe Ella, który odskoczy w bok. Zabójca wrzasn z w ciek ci” i przera enia. Taki szybki! Chcia odwróci si i walczy , zobaczy reakcje potwora, kiedy zimna stal Stiehla potnie jego cielsko na kawa ki. Chcia czu , jak pe zacz umiera. Ale zamiast tego uciek , biegn c kamiennymi cie kami miasta, w dó ulic, przy cianach budynków, poprzez cie i szare wiat o niczym drobina ciemniejsza od nocy. Macki lizga y si i szura y za nim, chwytaj c drzwi i framugi okien, rozdzieraj c je i pozostawiaj c za sob fontann kamiennego py u. Ogromne cielsko p dzi o, przechylaj c si na boki, a apy wbija y si w chodnik. Rake wydawa si zwi ksza pr dko . Je li nawet niepokoi o go wiat o dnia i powstrzymywa a lepota, nie okazywa tego. Pe Eli czu jego w ciek , jakby by a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
czym namacalnym. Wy cig poprowadzi ich w nast pn ulic i wokó ostatniego rogu. Pe Eli czu , e traci przewag . Przed nim ulica zamar a w kamienny park. Schody wiod y w dó pomnika skrzydlatej postaci, na której ciele powiewa y proporce i wst gi, i do zapadni, tej samej, która par dni temu pochwyci a starego i górala. Horner Dees czeka , bezpieczny w swej uprz y, stoj c na kraw dzi ukrytych drzwi uwalniaj cych zapadni . Pe Eli skoczy w bok na chodnik i przyspieszy , kiedy Rake okr róg za jego plecami, wywijaj c mackami. Biegiem min Homera, k tem oka ujrza szorstk twarz, blad pod g st brod , i rzuci si do ciany, gdzie le y liny zabezpieczaj ce uprz . Poci gn je, podrywaj c Deesa nad ukrytym do em. S ysza oskot pe zacza p dz cego ulic i wrzask Homera Deesa. Rake u wiadomi sobie obecno starego, lekko zmieni kierunek i zaatakowa . Dees wbrew sobie usi owa hamowa , kiedy run a na niszczycielska si a i zaskrzypia y stalowe cz onki. Potem zapadnia uchyli a si i potwór zacz spada . Stoczy si gwa townie po kamiennej rampie, a jego opancerzone cielsko tar o po kamieniu. Tak bardzo pragn dosi gn tropiciela, e zapomnia , gdzie jest. Teraz by w potrzasku, zsuwa si w dó i znika im z oczu. Pe Eli krzykn zachwycony. Ale nagle macki strzeli y i zacz y chwyta wystaj ce kamienie – róg schodów, fragment pokruszonej ciany, wszystko, co znalaz o si w ich zasi gu. Zsuwanie usta o. W powietrzu uniós si py , przes aniaj c wszystko. Pe Eli zawaha si , zapominaj c na chwil , e powinien ci gn lin zabezpieczaj Homera. Potem us ysza krzyk starego. Poci gn gor czkowo, ale lina nie porusza a si . Co ci gn o j z drugiego ko ca, co o wiele silniejszego ni on. Czeka za d ugo. Rake dopad Deesa. Pe Eli ju si nie waha . Nie pomy la o swej obietnicy; nigdy specjalnie nie przejmowa si dotrzymywaniem s owa. Po prostu reagowa . Pu ci liny, odskoczy od ciany i rzuci si p dem przez park na ulic . Ujrza , jak stary tropiciel zsuwa si po kamieniu w stron kraw dzi do u, chwytaj c d mi i kopi c, a macki owijaj si wokó jego kr pego cia a. Dobieg do niego, akurat kiedy stary ju mia zosta wci gni ty do rodka. Jedno ci cie Stiehla odr ba o opl tuj go mack ; drugie przeci o sznur uprz y. – Uciekaj! – wrzasn , odci gaj c na bok przysadzist posta . Macka oplot a go, próbuj c przytrzyma mocno jego rami . Odwróci si , magiczne ostrze Stiehla zal ni o biel i macka odpad a. Pe Eli rzuci si w lewo, tn c macki przytrzymuj ce Rake’a i odr buj c je. Wsz dzie by kurz, unosi si ku szaremu wiat u i miesza si z mg , a trudno by o rozpozna , gdzie co si znajduje. Pe Eli porusza si instynktownie. Skaka i podskakiwa w pl taninie ramion, r bi c je po kolei, a us ysza
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
drapanie zsuwaj cego si potwora. Potem nast pi zgrzyt stali, bicie ramion i Rake znikn . Wpad do zsypu i potoczy si w otch . Pe Eli opanowa podniecenie i wróci biegiem, szukaj c Deesa. Znalaz go czo gaj cego si niemrawo po schodach. – Wstawaj! – krzykn , stawiaj c go na nogi gwa townym ruchem i popychaj c naprzód. Ziemia pod ich stopami eksplodowa a, ulice p ka y i wsz dzie fruwa y od amki kamieni. M czy ni potkn li si , upadli i odwrócili, eby popatrze . Pozosta e kawa ki planu Homera Deesa toczy y si na swoje miejsce. Z g bi Eldwist wyrós Maw Grint, obudzony upadkiem Rake’a, podniecony i rozgniewany. Potwór zarycza i otrz sn si , si gaj c nieba, zal ni y bruzdy i uski na jego ciele, tak ogromnym, e przes ania o nawet szare wiat o dnia. Z jego paszczy zwisa Rake, obracaj c si w kamie , w miar jak pokrywa a go trucizna, a jego szarpanina zaczyna a s abn . Maw Grint trzyma go przez chwil , a potem rzuci , jak pies schwytanym szczurem. Rake poszybowa w powietrze i uderzy w cian budynku. Mur run pod jego uderzeniem i Rake roztrzaska si na kawa ki. Maw Grint w lizn si z powrotem do tuneli, a jego grzmot nikn w ciszy. Chmury py u znaczy y jego lad, a wiat o zaczyna o si przeja nia . Pe Eli si gn impulsywnie i chwyci d onie Homera Deesa. W ciszy, która zapad a, jedynym d wi kiem by y ich um czone oddechy. Pod ziemi , w grocie pod fortec Króla Kamienia, dudnienie Maw Grinta st umi o bicie fal Tiderace o skaliste brzegi Eldwist. Morgan Leah uniós opalon twarz i próbowa dojrze co przez mg . – Co si sta o? – wyszepta . Walker Boh potrz sn g ow , niezdolny do odpowiedzi. Czu jeszcze dr enie ziemi, trwaj ce echa furii potwora. Co spowodowa o, e si wynurzy – co poza normalnym przebudzeniem. Inna by a odpowied stwora, kiedy wzywa go Król Kamienia, bardziej niecierpliwa, nagl ca. – Czy znowu zasn ? – naciska niespokojny góral, boj c si schwytania w pu apk . – Tak. – A on? – Morgan wskaza we mg . – Czy on wie? Uhl Belk. Walker sprawdzi , si gaj c poprzez warstwy ska , aby odkry , co mog o si wydarzy . Ale by za daleko, kamie by zbyt sta y, aby przenikn go magi . Chyba e wykorzysta by swój dotyk, ale wówczas ostrzeg by Króla Kamienia. – Nie rusza si – odpowiedzia a nieoczekiwanie O ywcza. Podesz a i stan a przy nim. Twarz mia a g adk i spokojn , a wzrok daleki. Wiatr
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
wzburzy jej srebrne w osy i rozsypa je po twarzy dziewczyny. Odsun a je. – Spokojnie, Morganie. On nie wyczuwa zmian. Ale Walker je wyczu , czymkolwiek by y, tak jak i dziewczyna. Ledwo dostrzegalne, ale ich rezultaty zaczyna y si rozprzestrzenia . To by o co wi cej ni up yw czasu i erozja ska i ziemi. Wiatr szepta o zmianie, ziemia powtarza a jej echo, a w powietrzu czu by o jej tchnienie. Zrodzona z magii córka Króla Srebrnej Rzeki i Mroczny Stryj czuli jej dr enie. Tylko góral pozostawa nie wiadomy. Walker Boh poczu nieoczekiwane szorstkie ponaglenie. Czas ucieka . – Musimy si spieszy – powiedzia natychmiast, ruszaj c naprzód. – Szybko. Chod cie. Poprowadzi ich w lewo skalnym wyst pem, poprzez jego poszarpan , lisk powierzchni . Posuwali si powolutku, z plecami przy skale. Wyst p mia miejscami niewiele wi cej ni kilka stóp, a mg a znad oceanu zrasza a jego nawierzchni z ka now fal . Za ich plecami jaskinia rozci ga a si niczym jaki ogromny, ukryty wiat i mieli wra enie, jakby obserwowa y ich oczy jej niewidzialnych mieszka ców. Wyst p sko czy si grot pogr on w ciemno ciach. Walker Boh uniós w czer swoje magiczne, srebrne wiat o i pokaza y si schody wij ce si w gór do wn trza ska y. Mroczny Stryj zacz si wspina , a O ywcza i Morgan pod yli za nim, podobni do cieni.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXIX Kiedy Morgan Leah by ch opcem, cz sto bawi si w zdobionych kryszta em grotach na wschód od miasta. Groty zosta y ukszta towane ca e wieki temu, zbadane i zapomniane przez niezliczone pokolenia, a ich kamienne pod ogi wyg adzi y stopy i czas. Przetrwa y wielkie wojny ras, najazd yj cych stworze wszystkich postaci, a nawet ogie ziemi, który tli si tu pod jej powierzchni . Groty by y przestrzeniami jasnego blasku, ich sufity porasta y stalaktyty, pod ogi znaczy y zbiorniki krystalicznej wody i mroczne studnie, a ich komnaty czy labirynt w skich, kr tych tuneli. Niebezpiecznie by o do nich wchodzi . Mo na by o si zgubi . Ale dla dnego przygód odzie ca ka de ryzyko by o poci gaj ce. Odkry groty, kiedy by jeszcze bardzo ma y, w wieku ledwie wystarczaj cym do podejmowania samodzielnych wypraw. Kiedy odnalaz wej cie, by a z nim grupka ch opców, ale tylko on odwa si zapu ci do rodka. Tamtego dnia uszed niewielk odleg , onie mielony i przestraszony. Wydawa o si bardzo prawdopodobne, e jaskinie biegn prosto do serca ziemi. Ale pokusa tej mo liwo ci przywo a go w ko cu z powrotem, na d ugo przedtem, zanim zapu ci si dalej. Jak wszyscy ch opcy, ukrywa swoje wyprawy przed rodzicami; w ich yciu by o wtedy do zakazów. Wyobra sobie, e jest badaczem, odkrywaj cym ca e wiaty, nie znane tym, co zostali w domu. Wewn trz jaskini puszcza wodze fantazji; móg sta si kimkolwiek i czymkolwiek. Cz sto chodzi do nich sam – wola poczucie swobody, kiedy w pobli u nie by o innych ch opców hamuj cych jego zabawy, poniewa ich obecno narzuca a ograniczenia, które nie zawsze gotów by zaakceptowa . Sam móg stwarza to, co chcia . Pewnego dnia, kiedy by sam, tu po pierwszej rocznicy swego cudownego odkrycia, zgubi si . Bawi si tak jak zawsze, nie zwa aj c, jak daleko zaszed , pewny, e odnajdzie drog powrotn , poniewa robi to ju tak wiele razy, i nagle nie wiedzia ju , gdzie jest. Tunel, którym szed , nie wydawa si znajomy; groty, do których wchodzi , wygl da y inaczej i obco, a otoczenie sta o si nagle gro ne i nieprzyjazne. Chwil trwa o, zanim pogodzi si z faktem, e naprawd si zgubi . Zatrzyma si wi c i czeka . Z pocz tku nie mia poj cia, na co czeka, ale po jakim czasie sta o si to jasne. Czeka na po arcie. Groty o y, niczym pi ce bestie, które w ko cu obudzi y si , aby sko czy z ch opcem, który je zlekcewa . Morgan do ko ca ycia mia pami ta , jak si wtedy czu . Zapami ta poczucie rozpaczy, kiedy niewzruszone ska y przemieni y si w ywe, oddychaj ce i widz ce stworzenia, które, niczym w e, zaciska y si wokó niego, czekaj c, aby zobaczy , któr dy spróbuje ucieka . Morgan nie uciek . Zebra w sobie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
odwag przeciwko bestiom czaj cym si do skoku. Wyci gn nó i trzyma go przed sob , zdecydowany drogo sprzeda swoje ycie. Powoli, nie zdaj c sobie z tego sprawy, roztopi si w postaci, któr przez tak wiele godzin odgrywa . Sta si kim innym. Kim , kto go ocali . Bestie cofn y si . mia o ruszy naprzód i kiedy to zrobi , poczucie dziwno ci powoli znika o. Zacz rozpoznawa otoczenie, fragment kryszta u, wej cie do tunelu, jeszcze co i jeszcze, i nagle znowu wiedzia , gdzie jest. Kiedy wynurzy si z grot, by a noc. B ka si przez kilkana cie godzin, chocia wydawa y si chwil . Szed do domu, my c, e jaskinie maj wiele masek, ale je li przyjrze si wystarczaj co uwa nie, mo na rozpozna pod nimi twarz. By wtedy ch opcem. Teraz by m czyzn i daleko odszed od wierze dzieci stwa. Zbyt wiele widzia w realnym wiecie. Pozna zbyt wiele gorzkich prawd. A mimo to, kiedy wspina si schodami wij cymi si w skale jaskini pod Eldwist, uderza o go podobie stwo odczu – dzisiejszych i tamtych, kiedy schwytany w kamiennym labiryncie nie zna drogi ucieczki. Tak jak wtedy wyczuwa ycie w skale, obecno Uhl Belka, poruszaj cego si jak uderzenia pulsu w ciszy. Tak jak wtedy, czu si obserwowany przez besti , która przebudzi a si i patrzy a, któr dy spróbuje ucieka . Ci ar bestii przygniata go. Jej ogrom nie dawa si z niczym porówna . Pó wysep, miasto i jego okolice, ca y wiat – Eldwist by o tym wszystkim, a Uhl Belk by Eldwist. Morgan Leah na pró no szuka pod mask , która zmyli a go jako ch opca, twarzy, która mia a by pod ni ukryta. Ba si , e je li jej nie znajdzie, nigdy si nie uwolni. Schodzili w ciszy. Ci, którzy przybyli z Rampling Steep, jedyni pozostali, którzy mogli stan przed Królem Kamienia. Morgan przemarz i dr z zimna, a ch ód, który odczuwa , by czym daleko wi cej ni tylko ch odem powietrza w jaskini. Czu krople potu na plecach i zastanawia si gor czkowo, co uczyni, kiedy schody wreszcie si sko cz i znajd si we wn trzu kopu y. Wyci gnie miecz ze zwyk ej stali? Zaatakuje nim niemal nie miertelnego stwora? Wydob dzie swój strzaskany talizman, miesznie ma e ostrze? Czym zaatakuje? Czym? Co powinien zrobi ? Patrzy na O ywcz , drobn i delikatn w wietle srebrnego wiat a Walkera, kruch drobin z cia a i krwi – jedno machni cie kamiennej d oni Uhl Belka mog o j rozsypa w pierwiastki, które j uformowa y. mier O ywczej – próbowa to sobie wyobrazi . Poczu napad l ku, niczym przeszywaj ce, p on ce strza y. Dlaczego to robi ? Dlaczego w ogóle próbuj ? Walker po lizn si na zroszonych mg stopniach, uderzy si w kolano i j kn z bólu. Zwolnili, kiedy wstawa , a Morgan czeka na poruszenie Uhl Belka. My liwy i zwierzyna – ale kto by kim? Zapragn mie przy sobie Steffa, Para Ohmsforda, Padishara Creela, któregokolwiek i wszystkich ich razem. Zapragn ujrze cho by
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
male ich cz stk . Ale na pró no. Nie by o tu adnego z nich; aden nie przyjdzie. By sam. Z dziewczyn , któr kocha i która nie mog a pomóc. I z Walkerem Bohem. Nieoczekiwana iskierka nadziei zap on a w duszy górala. Walker Boh. Wpatrzy si w prowadz ich zakapturzon posta ; jednor ki, ocala y z Wiecznej Rezydencji Królów, powsta y z popio ów Hearthstone. Jak kot o wielu ywotach, pomy la . Dawny Mroczny Stryj, pochodz cy by mo e od niezwyci onej postaci z legend, ale i tak cudowny, zdolny przeciwstawi si druidom, duchom i cieniowcom i dalej. Przyby do Eldwist, aby dope ni przeznaczenia obiecanego mu przez cie Allanona, albo umrze – oto, co postanowi uczyni Walker Boh. Walker, który przetrwa wszystko, a do teraz, przypomnia sobie Morgan, nie by cz owiekiem, którego mo na atwo zabi . A wi c, by mo e i tym razem Mrocznemu Stryjowi nie jest przeznaczona mier . I by mo e – tylko by mo e – co z tej nie miertelno ci przejdzie i na niego. Walker Boh zwolni przed nim. Pstrykni cie palcami i srebrne wiat o znikn o. Stan li cicho w ciemno ciach, czekaj c i nas uchuj c. Kiedy ich oczy przywyk y do ciemno ci, czer straci a sw nieprzenikliwo i otoczenie zacz o powoli nabiera kszta tów – schodów, sufitu, cian i otworu za nimi. Dotarli do ko ca swej wspinaczki. Walker jednak trzyma ich bez ruchu w miejscu. Kiedy Morgan pomy la , e nie wytrzyma ju d ej, ruszyli ponownie, powoli, ostro nie, po jednym stopniu, niczym cienie w mroku. Stopnie sko czy y si i zacz si korytarz. Przeszli go cisi i niewidzialni, chocia Morganowi wydawa o si , e ich my li zawis y widoczne w powietrzu, nagie, krzycz ce i sk pane w wietle. Kiedy korytarz si sko czy , zatrzymali si ponownie, wci ukryci w jego opieku czym mroku. Morgan podszed naprzód i rzuci niespokojne spojrzenie. Otwiera a si przed nimi kopu a Króla Kamienia, ogromna, zamglona i cicha jak grobowiec. Podwy szenia otaczaj ce aren ci gn y si symetrycznymi rz dami schodów, jak martwa natura w mroku i pó wietle, wznosz ca si do sklepienia, a jej najwy szy poziom by ledwie niewyra nym zarysem na tle wiekowego kamienia. W dole arena, p aska i twarda, pozbawiona by a jakiegokolwiek ruchu. Ogromna figura Uhl Belka przykucn a na rodku, odwrócona tak, e wida by o tylko cie grubo ciosanej twarzy. Morgan Leah wstrzyma oddech. Cisza kopu y wydawa a si szepta ostrze enia, które krzycza y w jego umy le. Walker Boh cofn si i stan przy nim, a jego blada, zapadni ta twarz pochyli a si
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tak, e jego usta znalaz y si przy uchu Morgana. – Skr w lewo, ja pójd w prawo. B gotów, kiedy w niego uderz . Spróbuj zmusi go, eby upu ci Kamie . Z ap go, je li to zrobi. Potem uciekaj i nie ogl daj si za siebie. Nie wahaj si . Nie zatrzymuj si pod adnym pozorem. – Jego d chwyci a nadgarstek Morgana i przytrzyma a go. – B szybki, góralu. B szybki. Morgan bez s owa skin g ow . Przez chwil czarne oczy O ywczej napotka y jego wzrok. Móg w nich czyta . Potem Walker odszed , wymkn si z uj cia korytarza na aren , ruszaj c w prawo, wzd frontowej ciany podwy sze , i znikn w mroku. Morgan skr ci w lewo. Odepchn od siebie strach i podda si dowodzeniu Mrocznego Stryja. Przeci kamie niczym widmo, szybki i pewny, odnajduj c w samym ruchu zaskakuj ce pokrzepienie. Ale strach nie mija , przyczai si tylko w jego wn trzu jak zap dzona w k t bestia. Cienie wydawa y si kr wokó niego, a cisza kopu y szepta a w jego my lach jak niemy w . Wzrok utkwi w pot nej sylwetce na rodku areny; wypatrywa cho by najdrobniejszego ruchu. Nie by o adnego. Uhl Belk by kamienn rze na tle szaro ci, cich i nieruchom . Szybko, pomy la Morgan, id c. Szybko jak wiat o. Po przeciwnej stronie areny dostrzeg Walkera, szczup sylwetk , poruszaj si ukradkiem, niemal niewidoczn w mroku. Jeszcze kilka chwil, pomy la . A potem... ywcza. Nagle zda sobie spraw , e w swym po piechu, aby wype ni polecenia Walkera, zapomnia o dziewczynie. Gdzie by a? Zatrzyma si gwa townie, na pró no szukaj c jej spojrzeniem, przeszukuj c wzrokiem podwy szenia, tunele i wydobywaj ce si zewsz d cienie. Poczu ci ar w piersi. O ywcza! Potem zobaczy j – nie ukryt bezpiecznie, ale w pe ni widoczn , wychodz równym krokiem z korytarza na aren i krocz prosto w kierunku pot nej figury Uhl Belka. Oddech uwi mu w gardle. Co ona robi? ywcza! Krzykn w duchu, ale Król Kamienia wydawa si go us ysze , odpowiadaj c niemal nies yszalnym j kiem, budz c si do ycia, unosz c si z pó przysiadu i odwracaj c si ... Pod sklepieniem kopu y zap on o jaskrawe, bia e wiat o, tak o lepiaj ce, e na chwil Morgan musia odwróci wzrok. Zupe nie jakby poprzez chmury, szar mg i sam kamie eksplodowa o s ce, rozpalaj c ogie w uwi zionym tu powietrzu. Morgan ujrza Walkera z uniesionym ramieniem, z którego palców tryska a magia. Uhl Belk zawy zaskoczony, pot ne cielsko zadr o, ramiona unios y si , aby os oni oczy, a kamienne cz onki zachrz ci y z wysi ku.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Walker Boh skoczy niczym cie , atakuj c Króla Kamienia, który m óci powietrze, odp dzaj c sprawiaj mu ból jasno . Znowu sprawne rami Walkera wystrzeli o naprzód, a ca a torba czarnego py u Coglina polecia a na Uhl Belka i eksplodowa a, uderzaj c w Króla Kamienia. Fragmenty poszarpanego cia a rozpad y si na kawa ki. Ogie wspi si po ramieniu do pi ci, która trzyma a Czarny Kamie Elfów. Wci jednak mocno trzyma talizman. I nagle Morgan Leah odkry , e nie mo e si rusza . Zamar tam, gdzie sta . Tak jak na Wyst pie, kiedy pe zacz dotar na wzgórza pod os on ciemno ci, a banici z Ruchu ruszyli do walki z nim, odkry , e jest sparali owany. Zst pi y na niego wszystkie l ki i w tpliwo ci, wszystkie jego z e przeczucia i obawy. Pochwyci y go w szponiaste palce i trzyma y równie mocno, jak stalowe cuchy. Co móg zrobi ? Jak móg pomóc? Utraci magi , a ostrze Miecza by o strzaskane. Patrzy bezradnie, jak Uhl Belk odwraca si , aby stawi czo o atakowi Walkera i odrzuci jego magi . Mroczny Stryj ponowi atak, ale tym razem nie pomaga mu element zaskoczenia i Król Kamienia ledwie drgn . Blask sztucznego s ca Walkera zaczyna ju bledn c i powraca a szaro prawdziwego wiat a kopu y. W uszach Morgana rozbrzmia o ur gliwe echo s ów Walkera Boh. szybki, góralu. B szybki. Morgan przemóg swój bezruch i wyszarpn z pochwy Miecz przypasany na plecach. Ale jego palce nie chcia y go utrzyma ; d onie nie s ucha y go. Miecz wy lizn si i potoczy po nawierzchni areny z g uchym brz kiem. Oddech Króla Kamienia zasycza , kiedy ogromna d zamachn a si , aby si gn Walkera i wydrze ze ycie. Mroczny Stryj podszed za blisko; nie by o dla niego szansy ucieczki. Potem nagle znikn , pojawiaj c si ponownie, najpierw w dwóch, potem w czterech, a potem w niezliczonych obrazach – ulubiona sztuczka Jaira Ohmsforda sprzed trzystu lat. Króla Kamienia chwyta obrazy, a one ulatnia y si pod jego dotykiem. Prawdziwy Walker Boh skoczy na potwora, rzuci mu w twarz nowy omie i odsun si zwinnie. Król Kamienia zawy z w ciek ci, zas oni twarz i otrz sn si , jak zwierz usi uj ce odp dzi muchy. Ca a arena zadr a w odpowiedzi. W pod odze otwiera y si poszarpane linie p kni , podwy szenia pochyli y si z trzaskiem, a ze sklepienia opad a fontanna py u i gruzu. Morgan straci grunt pod nogami i upad , a zderzenie z kamieniem szarpn o ca ym jego cia em. Poczu ból, a wraz z jego nadej ciem opad y parali uj ce cuchy. Pi Króla Kamienia unios a si , a palce zacz y si otwiera . Nie wiat o Kamienia Elfów s czy o si przez nie, poch aniaj c resztki gasn cej magii Walkera Boha. Mroczny Stryj wyrzuci
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
w gór zas on ognia, aby spowolni nadej cie magu, ale nie wiat o otoczy o j fal czerni. Walker zatoczy si w mrok, cigany przez nie wiat o i pop dzany p kni ciami i trzaskiem kamienia. Jeszcze kilka sekund i znalaz by si w pu apce. Wtedy O ywcza zapali a si . Nie mo na by o tego inaczej nazwa . Morgan patrzy i wci nie móg uwierzy w to, co widzi. Córka Króla Srebrnej Rzeki, stoj ca nieca e dwadzie cia stóp od Uhl Belka, wystawiona na ciosy i bezbronna w jego cieniu, unios a si , jakby by a stworzona z powietrza, na wysoko g owy olbrzyma i buchn a p omieniami. Ogie by z oty i czysty, jego blask przys ania wiat o, p on c po ca ym jej ciele i roz wietlaj c j niczym s ce w po udnie. By a teraz jeszcze pi kniejsza, ni Morgan kiedykolwiek j widzia , bez skazy, promieniej ca i pi kna ponad wszelkie wyobra enie. Jej srebrne osy unosi y si w blasku ognia, a jej czarne oczy p on y z otem. Zawis a tam os oni ta, niezwyk a, niemo liwa magia, przywo ana do ycia. Próbuje odwróci jego uwag , pomy la Morgan z niedowierzaniem. Poddaje si , ujawnia, kim jest, aby odci gn go od nas! Król Kamienia odwróci si do nieoczekiwanego b ysku wiat a, a jego pomarszczona twarz skrzywi a si tak, e jej rysy praktycznie przesta y istnie . Szrama jego ust otworzy a si na jej widok, a w g osie brzmia o cierpienie. – Ty... Uhl Belk zapomnia o Walkerze. Zapomnia o magii Mrocznego Stryja. Zapomnia o wszystkim na widok p on cej dziewczyny. Szale czym wysi kiem kamiennych cz onków i stawów próbowa jej dosi gn , unosz c si nad kamienn pod og , która trzyma a go mocno, na pró no wyci gaj c r ce, a potem uniós w rozpaczy d ciskaj Czarny Kamie Elfów, aby si przed ni os oni . Przera aj ce zawodzenie stawa o si oszala ym rykiem. Ziemia zadr a, czuj c jego pragnienie. Wtedy zadzia Morgan, w ko cu, rozpaczliwie, bez nadziei. Zerwa si na nogi i ze wzrokiem utkwionym w O ywczej i potworze, który chcia j zniszczy , zaatakowa . Ruszy bez namys u, bez zastanowienia, pchany mi ci i uzbrojony w determinacj , o któr si nigdy nie podejrzewa . Rzuci si w ob ok kurzu i gruzu, przeskakuj c szczeliny i spadki, p dz c, jakby niesiony mocnym, jesiennym wiatrem swej ojczystej krainy. Jedn r si gn do pasa i wyszarpn strzaskany Miecz swoich przodków, poszarpane resztki Miecza Leah. Nie by tego wiadomy, ale Miecz zal ni biel magii. – Leah! Leah! – wydoby z siebie bojowy okrzyk swojej krainy. Dobieg do Króla Kamienia w chwili, kiedy tamten u wiadomi sobie jego obecno ,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i twarde, puste oczy zacz y si odwraca . Wskoczy na pot , ugi nog , rzuci si do przodu, chwyci rami trzymaj ce Czarny Kamie Elfów i zatopi strzaskane ostrze Miecza Leah g boko w kamieniu. Uhl Belk krzykn , tym razem nie z zaskoczenia czy gniewu, ale pora aj cego bólu. Bia y p omie ze zniszczonego ostrza wynik w cia o Króla Kamienia pal cymi i przenikaj cymi liniami ognia. Morgan uderzy Uhl Belka jeszcze raz i jeszcze. Kamienne d onie zadr y i zacisn y si , a zranionym potworem wstrz sn dreszcz. Czarny Kamie Elfów wypad mu z palców. Morgan natychmiast wyszarpn Miecz i zacz gramoli si w dó , aby go odzyska . Ale zranione rami Króla Kamienia zagrodzi o mu drog , opadaj c w jego kierunku niczym m ot. Odskoczy gwa townie, aby unikn uderzenia, ale i tak otar o si o niego. Potoczy si w ty z nogami i ramionami rozpostartymi w powietrzu. Ledwo zdo utrzyma bro . K tem oka ujrza O ywcz , dziwnie wyra nie. Jej twarz ja nia a, mimo i magia jej ognia zgas a. Uchwyci jeszcze fragment ruchu, kiedy z cienia przy niej wynurzy si Walker Boh. Potem uderzy w cian , a si a uderzenia pozbawi a go oddechu i nadwer a stawy. Pomy la , e wszystko ma po amane. Mimo to nie chcia si podda . Z wysi kiem pozbiera si na nogi, oszo omiony i pobity, zdecydowany walczy dalej. Ale nic ju nie by o do zrobienia. Walka sko czy a si równie szybko, jak si zacz a. Walker Boh podniós Kamie Elfów. Stan przed Królem Kamienia, gro nie ciskaj c talizman druidów w uniesionej d oni. O ywcza sta a przy nim taka jak zawsze. Magia, któr przywo a, odesz a. Kiedy jego wzrok przeja ni si powoli, a zmys y dosz y do równowagi, Morgan w duszy ujrza j znowu ca w ogniu. Ci gle by zdumiony tym, co zrobi a. Pomimo przyrzeczenia, e nigdy nie wykorzysta magii, ujawni a si przed Uhl Belkiem i zaryzykowa a wszystko, aby da im szans prze ycia. Us ysza szept pyta niczym zdradliwych oszustów. Czy wiedzia a, e rzuci si jej na ratunek? Czy wiedzia a, co uczyni Miecz? Magia zgas a i do wn trza kopu y powróci mrok, otulaj c cieniem pot figur Uhl Belka. Król Kamienia patrzy na nich z chmury wiruj cego py u. Jego cia o przekrzywi o si , jakby stopi je ar wysi ków, aby si obroni , wci po czone z kamieniem Eldwist wi zami, które go zgubi y. Mimo wszelkich prób nie by w stanie wsta i si uwolni . Wybieraj c po czenie z materi swego królestwa, praktycznie skaza si na bezruch. Jego twarz wykrzywi a si nie do poznania, a kiedy przemówi , w jego g osie odbija o si przera enie i szale stwo. – Oddajcie mi Kamie Elfów...
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Trójka mia ków spojrza a w gór i adne z nich nie znajdowa o s ów, aby przemówi . – Nie, Uhl Belku – odrzek w ko cu Walker Boh, g osem napi tym z wysi ku. – Po pierwsze Kamie Elfów nigdy nie by twój. Nie zostanie ci wi c teraz zwrócony. – Przyjd po ciebie, odbior ci go... – Nie mo esz si ruszy z tego miejsca. Przegra t bitw i razem z ni Kamie Elfów. Nie my l nawet, e uda ci si wykra go raz jeszcze. – Jest mój... Mroczny Stryj nie ust powa . – Nale y do druidów. Ze zniszczonej twarzy uniós si gejzer py u, kiedy oddech stwora buchn sykiem rozpaczy. – Nie ma druidów... Oskar enie zamar o w zgrzytliwym echu. Walker nie odpowiedzia . Na jego twarzy malowa y si emocje, które wydawa y si rozdziera go na strz py. D Króla Kamienia unios a si w dramatycznym ge cie. – Oddaj mi Czarny Kamie Elfów, ludzka istoto, albo rozka Eldwist wyrwa z ciebie ycie; oddaj natychmiast talizman albo patrz, jak giniesz... – Uderz we mnie albo w moich towarzyszy – odrzek Walker Boh – a zwróc magi Kamienia przeciwko miastu! Przywo am moc zdoln roztrzaska kamienny pancerz, który je chroni, i obróc miasto i ciebie w py ! Przesta mi grozi , Uhl Belku! Moc nie nale y ju do ciebie! Zapad a g boka cisza. D Króla Kamienia zamkn a si w pi i rozleg si chrz st. – Nie mo esz mi rozkazywa , ludzka istoto; nikt nie mo e... Odpowied Walkera by a natychmiastowa. – Wypu nas, Uhl Belku. Czarny Kamie Elfów jest dla ciebie stracony. Statua wyprostowa a si z j kiem, a w jej g osie brzmia szloch. Przyjdzie po mnie; Maw Grint przyjdzie; mój syn, potwór, którego stworzy em, spadnie na mnie i b musia go zniszczy ; tylko Czarny Kamie Elfów trzyma go na uwi zi; zobaczy, e jestem stary, zm czony i nie mam si y, aby obroni si przed jego odem; b dzie próbowa mnie po re ... – Niezg bione oczy spocz y na O ywczej. – Dzieci Króla Srebrnej Rzeki, córko tego, który niegdy by moim bratem, pomy l, co czynisz; je li zabierzesz Kamie , os abisz mnie na zawsze; ycie Maw Grinta jest mi nie mniej drogie ni twoje dla twego ojca; bez niego moja ziemia przestanie si rozrasta ; nie wype ni swego zadania; kim jeste , e tak pochopnie odbierasz mi moj w asno ; czy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jeste zupe nie lepa na to, co uczyni em; w kamieniu mojej krainy tkwi niezmienne pi kno, którego nie posi nigdy Ogrody twego ojca; wiaty mog przychodzi i odchodzi , ale Eldwist pozostanie; lepiej dla starych wiatów, aby tak si sta o; twój ojciec wierzy, e ma racj w tym, co czyni, ale jego wizja ycia nie jest ja niejsza od mojej; nie mam prawa czyni tego, co uwa am za s uszne, skoro S owo da o mi zadanie... – Niszczysz to, czego dotkniesz, Uhl Belku – wyszepta a dziewczyna. – A ty nie; twój ojciec nie; wszystko, co yje w naturze, nie robi tego; za kogo si uwa asz... Krucha posta O ywczej zbli a si o krok do olbrzyma, a wiat o, które z niej promieniowa o, rozb ys o na nowo. – Jest ró nica pomi dzy kszta towaniem ycia a odwracaniem go – powiedzia a. – Dano ci zadanie kszta towa . Zapomnia , jak si to robi. ka Króla Kamienia unios a si do drobinek wiat a unosz cych si z jej cia a, aby os oni si odruchowo. Ale potem cofn gwa townie d i wci gn z bólem powietrze. – Nie... – S owo by o krzykiem bole ci. Wyprostowa si , schwytany przez niewidzialn sie , która owin a si wokó niego i trzyma a mocno. – Och, dzieci ; teraz ci rozumiem; my la em, e w Maw Grincie stworzy em potwora ponad wszelkie wyobra enie; ale twój ojciec stworzy gorszego w tobie... – Szorstki g os urwa si , jakby nie móg wydusi dalszych s ów. – Dzieci przemiany i ewolucji, jeste nieustannym poruszeniem wody; widz naprawd , po co ci przys ano; doprawdy zbyt d ugo by em kamieniem, skoro tego nie zauwa em; powinienem wiedzie , kiedy si pojawi , e jeste szalona; pogr ony w sta ci, której poszukuj , jestem tak samo lepy, jak ci, którzy mi s ; koniec mego ywota wypisany jest przede mn moj w asn d oni ... – Uhl Belku. – O ywcza wyszepta a jego imi jak b aganie. – Jak mo esz ofiarowa to, o co prosz , skoro zakosztowa tak wiele... Morgan nie pojmowa , o czym mówi Król Kamienia. Zerkn na O ywcz i zaskoczony wytrzeszczy oczy. Jej twarz ci gni ta by a poczuciem winy, by a zwierciad em ukrytych tajemnic, o które zawsze j podejrzewa , ale nie chcia wierzy , e je posiada. os Króla Kamienia by cichym sykiem. – Odejd ode mnie, dzieci ; id znowu do wiata i zrób, co musisz, aby przypiecz towa los nas wszystkich; twoje zwyci stwo nade mn musi wydawa si gorzkie, skoro za dano za nie tak wielkiej ceny... Walker Boh równie wpatrywa si szeroko otwartymi oczami. Zmarszczy brwi, a na jego twarzy malowa si grymas. Zdawa o si , e on równie nie rozumie, o czym
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
mówi Uhl Belk. Morgan chcia zapyta O ywcz , co si dzieje, i zawaha si , sam siebie niepewny. Uhl Belk poderwa g ow z g nym trzaskiem. – Pos uchaj... Ziemia zacz a dr , a z jej g bi wydobywa si g uchy oskot, wynurzaj c si na powierzchni falami d wi ku. Morgan Leah us ysza oskot ju wcze niej. – Nadchodzi... Walker zacz si cofa , krzycz c na Morgana i O ywcz , aby szli za nim. – Wypu nas, Uhl Belku – krzykn do Króla Kamienia – je li chcesz ocali siebie! Zrób to teraz! Szybko! Rami Walkera unios o si , gro c pi ci trzymaj Czarny Kamie Elfów. Uhl Belk wydawa si ledwie go zauwa . Jego twarz sta a si jeszcze bardziej wyn dznia a, bardziej zapadni ta ni kiedykolwiek, niczym parodia ludzkich rysów, twarz potwora – odra aj ca ponad wszelkie wyobra enie. G os olbrzyma sycza jak w w ryku nadchodz cego Maw Grinta. – Uciekajcie, g upcy... W jego g osie nie by o gniewu – tylko ból i pustka. I co jeszcze, pomy la zdumiony Morgan Leah. By a w nim nadzieja, zaledwie jej okruch, rozpoznanie przekraczaj ce poj cie górala, widok mo liwo ci, która przewy sza a wszystko inne. Fragment ogromnej ciany kopu y p tu przed nimi, kamienne bloki zazgrzyta y, a przez szczelin wpad o szare wiat o dnia. – Uciekajcie... Morgan Leah natychmiast rzuci si do otworu, cigany przez demony, których nie chcia ogl da . Czu raczej, ni widzia , e Król Kamienia patrzy na niego. O ywcza i Walker pobiegli za nim. P dem dopadli wyj cia i wybiegli przez nie, uciekaj c przed furi Maw Grinta, i co si pobiegli w mrok.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXX Maw Grint najwyra niej oszala . Dwukrotnie, kiedy uciekaj ca trójka obserwowa a nadej cie potwora – raz, kiedy ukaza si na powierzchni, a oni stali, patrz c na miasto, i drugi, kiedy zosta przywo any przez Uhl Belka. Nie by o dnia, od kiedy przybyli do Eldwist, aby nie s yszeli, jak stwór porusza si w podziemnych tunelach, budzi si z ka dym zachodem s ca, aby polowa w ciemno ciach. Za ka dym razem jego nadej cie oznajmia o to samo, atwo rozpoznawalne, g bokie, niskie dudnienie ziemi. Za ka dym razem miasto dr o w odpowiedzi. Ale nigdy nie widzieli czego podobnego. Miasto Eldwist by o niczym bestia otrz saj ca si ze z ego snu. Wie e i iglice ko ysa y si i dr y, sypi c kawa kami kamienia i chmur dusz cego py u. Ulice grozi y zawaleniem, kamie p ka poszarpanymi rysami, zapadnie opada y, a podpory i estakady rozpada y si . Wszystkie schody prowadz ce do podziemnych tuneli zarwa y si i znika y, a podniebne mosty cz ce budynki spada y w dó . Na tle zas ony szarej mg y i chmur Eldwist migota o niczym rozp ywaj cy si mira . Uciekaj c z kopu y Króla Kamienia, Walker Boh ledwo dotar do najbli szego chodnika, kiedy wstrz s rzuci go na kolana. Przypad do ziemi, przyci gaj c do cia a wyci gni te rami , aby ochroni Czarny Kamie Elfów. Ca si upadku przyj na rami , a ostry, szarpi cy podmuch ci gn go dalej. Uderzy w cian budynku i straci oddech. Przez moment by oszo omiony, a przed oczami ta czy y mu jasne szpileczki wiat a. Kiedy wzrok mu si przeja ni , ujrza rozci gni tych za sob Morgana i O ywcz , których uderzenie równie przewróci o. Wsta z wysi kiem i ruszy znowu, krzycz c, aby szli za nim. Jego umys pracowa gor czkowo, kiedy patrzy , jak si podnosz . Grozi Uhl Belkowi Kamieniem, mówi c, e przywo a jego magi przeciwko miastu, je eli ich nie uwolni. Gro ba by a ja owa. Nie móg by u w ten sposób Kamienia, nie niszcz c samego siebie. Na szcz cie dla nich wszystkich Uhl Belk ci gle nie pojmowa , jak dzia a magia druidów. Ale i tak nie byli jeszcze wolni. Co zrobi , je li Maw Grint ruszy za nimi? Mieli powód przypuszcza , e tak si stanie. Magia Czarnego Kamienia Elfów czy a ojca z synem, dusz w adcy i potwora, a Walker rozerwa t wi . Maw Grint ju to wyczu ; przebudzi si . Kiedy odkryje, e Kamie znikn , e Król Kamienia ju go nie posiada, co powstrzyma besti od po cigu? Walker Boh skrzywi si . Nie by o w tpliwo ci, jak sko czy si ta pogo . Przeciwko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Maw Grintowi równie nie móg u Czarnego Kamienia Elfów. Kamienny blok, wystarczaj co du y, aby go zmia , run na ulic kilka stóp przed nim i Mroczny Stryj po raz drugi rozci gn si na ziemi. O ywcza przebieg a obok, na jej pi knej twarzy malowa si dziwny wyraz, i pomkn a w mrok. Pojawi si Morgan, schyli si i kiedy dogoni Walkera, pomóg mu wsta . Pobiegli razem, skacz c przez zwa y gruzu i przeskakuj c rysy i szczeliny. – Dok d biegniemy?! – krzykn góral, otrz saj c g ow z kurzu i py u. Walker wskaza r w bli ej nie okre lonym kierunku. – Za miasto, za pó wysep, z powrotem na wzgórza! – A co z Homerem? Walker zapomnia o tropicielu. Potrz sn g ow . – Je li go znajdziemy, zabierzemy ze sob ! Ale nie mo emy szuka ! Nie ma czasu! – Wsun Kamie Elfów pod tunik i wyci gn d , aby chwyci Morgana. – Góralu, pilnuj O ywczej. Ta sprawa jeszcze si nie sko czy a! Grozi jej jakie niebezpiecze stwo! Oczy Morgana by y bia e na tle pokrytej kurzem twarzy. – Jakie niebezpiecze stwo, Walkerze? Wiesz co ? O czym mówi Uhl Belk, kiedy rozmawia z ni o gorzkim zwyci stwie i cenie, któr ma zap aci ? Co mia na my li? Walker bez s owa pokr ci g ow . Nie wiedzia , ale równocze nie czu , e powinien, e przeoczy co oczywistego, zapomnia o czym wa nym. Ulica otworzy a si przed nimi, odskoczy a zapadnia. W ostatniej chwili odci gn górala, przyci gaj c go do siebie i popychaj c z powrotem w boczn uliczk . Ryk Maw Grinta przycich nieznacznie, zostaj c w tyle wraz z fortec Króla Kamienia. -Dogo j , góralu! – wrzasn Walker, pchaj c go naprzód. – Rozgl daj si za Homerem! Spotkamy si w domu, gdzie ukrywali my si przed Rake’em! – Spojrza przez rami i krzykn raz jeszcze. – Ostro nie! Uwa aj na siebie! Ale Morgan Leah ju znikn . Pe Eli i Horner Dees w nie dotarli do budynku, do którego wbiegli ich towarzysze, kiedy zacz y si wstrz sy. Ich walka z Rake’em by a sko czona i wyruszyli na poszukiwanie reszty kompanii z Rampling Steep, ka dy dla swoich w asnych, zupe nie odmiennych powodów. Przymierze, które zawarli, sko czy o si wraz ze zniszczeniem Rake’a i patrzyli teraz na siebie ostro nym, podejrzliwym wzrokiem. Odwrócili si zaskoczeni, kiedy dudnienie zacz o narasta , g bsze i bardziej wymowne ni kiedykolwiek przedtem. – Co si sta o – wyszepta Horner Dees, unosz c brodat twarz. – Co jeszcze.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Znowu si obudzi ! – krzykn Pe Eli z nienawi ci . Kiedy zostawili Maw Grinta, zanurzy si z powrotem w ziemi i ucich . Ulica, na której stali, zadr a od zetkni cia z przebudzonym stworem. Pe Eli skin r . – Zobacz na górze. Sprawd , czy kto tam jest. Dees ruszy bez sprzeciwu. Pe Eli sta , jak wro ni ty w chodnik, podczas gdy obok niego przebiega y fale wstrz sów. By napi ty i skupiony, walka z Rake’em ci gle a w jego wn trzu, przep ywaj c przez niego niczym p d krwi. Rzeczy uk ada y si w ca ; czu , jak wydarzenia cz si i splataj si nitki losu pi tki z Rampling Steep. Czu , e wkrótce b dzie po wszystkim. Nast pi koniec. Horner Dees pojawi si znowu u wej cia do budynku. – Nikogo. – No, to czekaj tutaj, a wróc – warkn Pe Eli, ruszaj c szybko przed siebie. – Rozejrz si w centrum miasta. – Pe Eli! Ostra twarz odwróci a si . – Nie martw si , stary. Wróc . – Mo e, doda w duchu. Pobieg w mrok, zostawiaj c krzycz cego za nim na pró no starego tropiciela. Dosy Homera Deesa, pomy la zawzi cie. Wci dokucza a mu my l, e ocali przed Rake’em opotliwego tropiciela, e zadzia instynktownie, zamiast u zdrowego rozs dku, e ryzykowa ycie, aby ocali cz owieka, którego i tak mia zamiar zabi . Z drugiej strony jego plany co do Deesa i reszty g upców, którzy wyruszyli z O ywcz , zaczyna y ulega zmianom. Nawet teraz czu , jak swobodnie uk adaj si na ciwym miejscu. Wszystko zawsze wydawa o si o wiele ja niejsze, kiedy si porusza . Wspaniale by o oczekiwa na to wydarzenie, ale okoliczno ci i potrzeby zmienia y si , i zdarzenie nie zawsze przybiera o spodziewany obrót, a okoliczno ci nie zawsze by y przewidziane. Pe Eli ponownie rozwa wcze niejsz konieczno zabicia swoich towarzyszy. O ywcza, naturalnie, musi umrze . Obieca ju Rimmerowi Dallowi, e j zabije. A co wa niejsze, obieca to sam sobie. Los O ywczej by przypiecz towany. Ale po co k opota si zabijaniem pozosta ych? Póki nie wejd mu w drog , próbuj c przeszkodzi jego planom co do dziewczyny, po co si wysila ? Je li zdo a jako zdoby Czarny Kamie Elfów, nie b mogli wyrz dzi mu adnej krzywdy. A nawet je li dzie zmuszony zrezygnowa z tej cz ci planu – a wydawa o si , e tak b dzie – stary tropiciel, jednor ki, góral i piewak nie stanowili dla niego zagro enia. Nie mia si czego obawia , nawet je li uciekliby z Eldwist, eby za nim pój . Jak go odnajd ? I co zrobi , je li go odnajd ?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Nie, nie ma potrzeby ich zabija – chocia zrobi to, doda natychmiast w my lach, je li nadarzy si sposobna okazja. Dr enie nie ustawa o, d ugie i g bokie, j k ziemi protestuj cej przed nadej ciem potwora. Pe Eli rzuci si w tamt stron , pust uliczk , ulicami za mieconymi gruzem, obok budynków os abionych przez w ciek e, z liwe p kni cia, które rysowa y ich adkie powierzchnie. Jego ostry wzrok przepatrywa cienie w poszukiwaniu ruchu, wypatruj c towarzyszy lub cho by ladu nieuchwytnego Króla Kamienia. Nie zrezygnowa ca kowicie z Czarnego Kamienia Elfów. Wci jeszcze mia szans . Wszystko uk ada o si w ca , schwytane w wir wydarze . Czu , jak to si dzieje... Z mg y przed nim wybieg a O ywcza. Jej srebrne w osy p yn y na wietrze, szczup e cia o by o niczym cie ywego srebra. Pe Eli ruszy , aby zast pi jej drog , api c j w talii jednym ramieniem, zanim zda a sobie spraw , co si dzieje. Zaskoczona, chwyci a powietrze, zesztywnia a, a potem przywar a do niego. Pe Eli – wydysza a. W sposobie, w jaki wymówi a jego imi , by o co , co go zaskoczy o. Odrobina l ku zmieszana z ulg , dziwna mieszanka przera enia i zadowolenia. Instynktownie zacisn chwyt, ale nie próbowa a si wyrwa . – Gdzie tamci? – zapyta . – Id za mn . Uciekli my przed Uhl Belkiem i Maw Grintem. – Utkwi a w nim czarne oczy. – Czas opu ci Eldwist, Pe Eli. Odnale li my Króla Kamienia i odebrali my mu Czarny Kamie Elfów. Morgan, Walker Boh i ja. Pe Eli usi owa zachowa spokój. – A wi c naprawd sko czyli my z tym miejscem. – Spojrza w mrok za jej plecami. – Kto ma teraz Kamie ? – Walker Boh – odrzek a. Szcz ki Pe Ella zacisn y si . Oczywi cie, to musia by Walker Boh. To musia by on. O ile pro ciej by oby, gdyby to dziewczyna mia a Kamie . Móg by j teraz zabi , zabra go jej i odej , zanim ktokolwiek z nich by si dowiedzia , co si sta o. Jednor ki zdawa si z ka dej strony stawa mu na drodze, niczym duch, którego nie sposób by o ca kiem unikn . Jak si go pozby ? Wiedzia , rzecz jasna, jak. Poczu , jak jego plany znowu wracaj na swoje miejsce. – O ywcza! – zawo czyj g os. To góral. Pe Eli zawaha si , a potem zdecydowa . Zacisn d na ustach O ywczej i poci gn j w mrok. Ku jego zaskoczeniu, dziewczyna nie walczy a. By a lekka i nie stawia a oporu, jakby nic nie wa a w jego ramionach. Trzyma j po raz pierwszy od czasu, kiedy wyniós j z Ogrodów ycia. Uczucia, które w nim porusza a, by y rozpraszaj co agodne i przyjemne i zmusi si , aby je od siebie odepchn . Pó niej,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
pomy la , kiedy u yje Stiehla... Pojawi si Morgan Leah, tupi c po ulicy, krzycz c i szukaj c dziewczyny. Pe Eli przyci gn do siebie O ywcz i patrzy , jak góral przebiega obok. Chwil pó niej znikn . Pe Eli cofn d z ust dziewczyny, a ona odwróci a si do niego. W jej oczach nie by o strachu ani zaskoczenia; by a jedynie rezygnacja. – Na nas ju prawie czas, Pe Eli – wyszepta a. Iskierka zw tpienia nadszarpn a jego pewno . Patrzy a na niego w ten swój dziwny sposób, jakby by przezroczysty i jakby wszystko o nim wiedzia a. Ale gdyby wiedzia a wszystko, nie sta aby przed nim tak spokojnie. Próbowa aby ucieka , wzywa górala albo zrobi aby co , aby si uratowa . Dudnienie pod miastem wzmog o si , a potem przycich o nieznacznie jak ostrze enie, e rusza na nich powolna, nieunikniona lawina. – Czas na co? – zdo zapyta z wahaniem, niezdolny cofn spojrzenia. Nie odpowiedzia a. Patrzy a tylko poza nim, a jej czarne oczy czego szuka y. Odwróci si , eby spojrze wraz z ni , i ujrza , jak z mg y kurzu i szaro ci materializuje si ciemna sylwetka Walkera Boha. W przeciwie stwie do górala, Mroczny Stryj widzia ich. Pe Eli wysun dziewczyn przed siebie i wyj Stiehla z ukrycia. Ostrze zab ys o jasno magi . Jednor ki zwolni wyra nie, a potem podszed . – Pe Eli – wyszepta cicho, jakby samo to imi by o jadowite. – Trzymaj si ode mnie z daleka, Walkerze – rozkaza Pe Eli. M czyzna zatrzyma si . – Napatrzyli my si na siebie i obaj wiemy, do czego jeste my zdolni. Nie ma potrzeby tego sprawdza . Lepiej rozsta my si teraz i niech ka dy idzie swoj drog . Ale najpierw daj mi Kamie . Wysoki m czyzna sta bez ruchu, jakby bez ycia, ze wzrokiem utkwionym w zabójcy i jego zak adniczce. Najwyra niej co rozwa . Pe Eli u miechn si sardonicznie. – Nie jeste chyba na tyle g upi, eby my le , e jeste szybszy ode mnie. – By mo e aden z nas nie jest na tyle szybki, aby prze ten dzie . Maw Grint nadchodzi. – Kiedy przyjdzie, mnie ju tu nie b dzie. Daj mi Czarny Kamie Elfów. – Je li to zrobi , czy to wystarczy, aby ci zadowoli ? – zapyta cicho Walker. Patrzy w napi ciu, jakby chcia odczyta my li Pe Ella. Tak jak dziewczyna, pomy la Pe Eli. Tacy sami. – Oddaj mi go – rozkaza , ignoruj c pytanie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Pu O ywcz . Pe Eli pokr ci g ow . Kiedy ju b daleko. Wtedy obiecuj , e b dzie wolna. – Wolna na zawsze, doda w duchu. Przez chwil stali, patrz c na siebie bez s owa. Twarde spojrzenia pe ne by y nie wypowiedzianych obietnic i wizji przera aj cych, mrocznych mo liwo ci. Potem Walker Boh si gn pod tunik i wyj Kamie . Trzyma go w wyprostowanej d oni, ciemny i l ni cy. Pe Eli u miechn si nieznacznie. Kamie Elfów by czarny jak pó noc, matowy i niezg biony, bez najmniejszej skazy. Nigdy przedtem nie widzia czego takiego. Czu niemal pulsowanie magii w jego wn trzu. – Daj mi go – powtórzy . Walker Boh si gn do paska i wydoby skórzan sakiewk oznaczon jaskrawob kitnymi runami. Ostro nie u ywaj c palców swej jedynej r ki, w Kamie do sakiewki i zacisn rzemyki. Spojrza na Pe Ella. – Nie mo esz u Czarnego Kamienia Elfów, Pe Eli – powiedzia . – Je li spróbujesz, magia ci zniszczy. – ycie pe ne jest ryzyka – odpowiedzia Pe Eli. W powietrzu wokó nich wirowa kurz, unoszony lekk morsk bryz . Kamienie miasta zal ni y, uniesione odleg ym dr eniem ziemi, otulone gaz mg y i chmur. – Rzu mi go – rozkaza . – Delikatnie. ze Stiehlem mocno trzyma O ywcz . Dziewczyna nie poruszy a si . Czeka a biernie, a jej szczup e cia o tuli o si do niego, tak uleg e, jakby spa a. Walker wyci gn sakiewk z Kamieniem i rzuci j ostro nie. Pe Eli chwyci j i wsun za pas, przywi zuj c rzemyki do klamry. – Magia nale y do tych, którzy nie boj si jej u ywa – o wiadczy , cofaj c si ostro nie. – I do tych, który potrafi j zatrzyma . Walker Boh sta nieruchomo jak ska a, a wokó niego wirowa py i dr a ziemia. – Uwa aj, Pe Eli. Ryzykujesz wszystko. – Nie id za mn , Walkerze – ostrzeg ponuro Pe Eli. – Lepiej, eby zosta tutaj i spotka si z Maw Grintem. Cofa si , mocno trzymaj c O ywcz , pod aj c lini chodnika, a Walker znikn we mgle. Walker Boh sta bez ruchu i patrzy za znikaj cym Pe Ellem i O ywcz . Zastanawia si , dlaczego tak atwo zgodzi si odda Czarny Kamie Elfów. Nie chcia tego, postanowi tego nie robi i by gotów zaatakowa Pe Ella, by przyj dziewczynie z pomoc , dopóki nie spojrza jej w oczy i nie zobaczy w nich czego , co go
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
powstrzyma o. Nawet teraz nie by jednak pewny, co w nich ujrza . Determinacj , rezygnacj , intuicj przewy szaj jego w asn . Cokolwiek to by o, zmieni zdanie, tak jakby u a magii. Opu ci g ow , a jego ciemne oczy zw zi y si . Czy by u a magii? – zastanawia si . Sta zatopiony w my lach. Jasny py wodny prysn mu w twarz. Znowu zaczyna o pada . Spojrza w gór , przypominaj c sobie, gdzie jest, co ma robi ; raz jeszcze us ysza grzmot spowodowany poruszeniem Maw Grinta pod miastem i poczu wibracje jego nadej cia. os Coglina szepta mu do ucha, przypominaj c agodnie, aby pami ta , kim jest. Zawsze si nad tym zastanawia . Teraz chyba ju wiedzia . Przywo sw magi , czuj c, jak ro nie w nim, silniejsza od czasu walki z Królem Kamienia, jakby ta konfrontacja uwolni a go od wi zów, którymi si sp ta . Zbiera a si w samym rodku jego istoty, wiruj c jak ogromny wiatr. Runy znacz ce sakiewk , w której spoczywa Czarny Kamie Elfów, b jego przewodnikiem. Lekkim uniesieniem g owy wys je naprzód, na poszukiwanie Pe Ella. Potem pod za nimi. Pe Eli bieg , ci gn c za sob O ywcz . Sz a bez oporu, pos usznie dotrzymuj c mu kroku, nic nie mówi c, o nic nie pytaj c, a jej oczy by y dalekie i spokojne. Spojrza na ni tylko raz i szybko odwróci wzrok. Zaniepokoi o go to, co ujrza w jej ciemnych renicach. Widzia a co , czego on nie widzia , co starego i niezmiennego, cz jej przesz ci i przysz ci – nie by pewny któr . Ci gle by a zagadk , t jedyn tajemnic , której nie by w stanie rozwik . Ale wkrótce to zrobi, obieca sobie. Stiehl da mu odpowied , któr ona ukrywa. Ujawni si , kiedy jej ycie b dzie gas o. Wtedy nie b dzie ju tajemnic. Magia na to nie pozwoli. Tak, jak to by o z innymi, których zabija ; b dzie tylko prawda. Poczu pierwsze krople deszczu na rozpalonej twarzy. Pobieg w lewo, na drug stron ulicy, unikaj c kierunku, w którym znikn Morgan Leah i którym nadejdzie Walker Boh. Nie by o powodu dawa im szansy na znalezienie go. Wymknie si szybko z miasta na przesmyk, przejdzie schody, wejdzie na wzgórza wychodz ce na miasto, a wtedy b dzie mia do czasu i samotno ci, aby w pe ni przygotowa si do chwili, w której j zabije. Poczu dreszcz oczekiwania. O ywcza, córka Króla Srebrnej Rzeki, najcudowniejsze ze wszystkich, czarodziejskie stworzenie, dzie jego na zawsze. Mimo to ci gle p on a w jego duszy iskierka w tpliwo ci. Co wzbudza o jego
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niepokój? Szuka odpowiedzi, przystaj c na chwil , kiedy przypomnia sobie, jak mówi a, e potrzebuje ich magii, magii wszystkich trzech – górala, Walkera Boha i jego. Król Srebrnej Rzeki przepowiedzia , e wymagane s wszystkie trzy. Dlatego w nie ich zwerbowa a, przekona a do pój cia i trzyma a razem mimo gniewu i niewiary. Ale tylko Walker Boh i góral odkryli kryjówk Uhl Belka i zdobyli Czarny Kamie Elfów. On nie zrobi nic – oprócz zniszczenia Rake’a. Czy do tego mia a zosta wykorzystana jego magia? Czy to mia by powód jego podró y? Nie wydawa o mu si to wystarczaj ce. Musia o by co jeszcze. Pe Eli przemyka si przez mrok g stniej cego poranka Eldwist, trzymaj c dziewczyn blisko przy sobie i my c, e ca a ta podró jest niczym uk adanka, w której brakuje zbyt wielu kawa ków. Wyruszyli na poszukiwanie Króla Kamienia, a mimo to tamci, a nie Pe Eli, go znale li. Wyruszyli, aby odzyska Czarny Kamie Elfów, ale tamci, nie Pe Eli, to uczynili. Magia Stiehla by a najgro niejsza spo ród magii, które posiadali, ale jakim mia a s celom? Niepokój wkrad si do jego wn trza jak z odziej, odbieraj c mu dum z posiadania zarówno O ywczej, jak i Kamienia. Co by o nie tak, a on nie wiedzia , co to jest. Powinien panowa nad wszystkim, a nie panowa . Wyszli na drog prowadz na po udnie, klucz c pomi dzy budynkami, przedzieraj c si przez mg , jak dwa tajemnicze cienie uciekaj ce do wiat a. Pe Eli zwolni teraz. Zaczyna by zm czony. Wygl da przez grub zas on deszczu wisz przed nim, mrugaj c niepewnie. Czy t drog mia zamiar i ? Chyba nie. Spojrza w prawo, a potem w lewo. Czy to nie ulica, której próbowa unikn ? Zacz czu si niepewnie. Czu na sobie spojrzenie O ywczej, ale nie pozwoli sobie napotka jej wzroku. Ruszy kolejn boczn ulic i przeszed na szeroki plac z zag bieniem otoczonym rz dami aw, cz ciowo zniszczonych i po amanych, i resztkami s upów, na których niegdy powiewa y flagi. Szed w lewo, w stron ukowatego przej cia pomi dzy budynkami, zamierzaj c wyj na otwart ulic za nimi, która poprowadzi go prosto na przesmyk, kiedy us ysza swoje imi . Odwróci si gwa townie, przyci gaj c bli ej dziewczyn i unosz c do jej gard a ostrze Stiehla. Po drugiej stronie placu sta Morgan Leah, pochylony i gro ny. Pe Eli wytrzeszczy oczy. Jak góral zdo go odnale ? Czysty przypadek, zdecydowa szybko. Nic wi cej. Strach walczy w nim z gniewem. Nieszcz cie, które wyniknie z tego spotkania, nie mo e dotyczy jego. Góral zdawa si nie wiedzie , co si dzieje.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Co robisz, Pe Eli? – krzykn spoza lasu po amanych s upów. – To, co chc ! – odpowiedzia Pe Eli, ale w jego g osie brzmia o zm czenie, które go zaskoczy o. – Odejd , góralu. Nie chc ci skrzywdzi . Mam to, po co przyszed em. Twój jednor ki przyjaciel odda mi Kamie Elfów, tutaj, w sakiewce u pasa! Mam zamiar go zatrzyma ! Je li chcesz, ebym pu ci dziewczyn , odejd ! Ale Morgan Leah nie poruszy si . Wyn dznia y i obdarty, tylko ch opiec jeszcze, wydawa si jednocze nie zagubiony i niezdecydowany. Mimo to nie chcia si podda . – Pu j , Pe Eli. Nie rób jej krzywdy. Prosi na pró no, ale Pe Eli skin g ow . – Wracaj, góralu. O ywcza pójdzie ze mn . Morgan Leah waha si przez chwil , a potem ruszy do przodu. Po raz pierwszy, od kiedy j pochwyci , Pe Eli poczu , jak cia o O ywczej si napina. Martwi si o górala, domy li si . Jej troska rozw cieczy a go. Poci gn j w ty i przystawi nó do gard a, wo aj c do Morgana, aby si zatrzyma . I wtedy nagle pojawi si równie Walker Boh, wynurzaj c si z mroku tu przy Morganie. Niespiesznie podszed do przodu i chwyci rami górala, odci gaj c go do ty u. Góral opiera si , ale Walker, nawet z jedn r , by silniejszy. – Pomy l, co robisz, Pe Eli! – zawo Walker Boh i tym razem w jego g osie brzmia gniew. Jak ten wielkolud dogoni go tak szybko? Pe Eli poczu drgnienie niepokoju, e z jakiego nie wyja nionego powodu wszystko idzie le. Teraz powinien by ju bezpieczny, z dala od tego szale stwa. Powinien mie czas, aby smakowa swoje zwyci stwo, porozmawia z dziewczyn , zanim u yje Stiehla, sprawdzi , jak wiele mo e si dowiedzie o jej magii. Zamiast tego by niemi osiernie poganiany przez ludzi, których postanowi oszcz dzi . Co gorsza, istnia o niebezpiecze stwo, e go schwytaj . – Wyno cie si ! – krzykn , trac c opanowanie i kontrol nad sob . – Ryzykujecie ycie dziewczyny, je eli nie przestaniecie mnie ciga ! Pozwólcie mi teraz odej albo ona umrze! – Pu j ! – krzykn znowu góral odci gni ty przez Walkera. Upad na kolana, wci mocno trzymany przez jednor kiego m czyzn . Za Pe Ellem, ci gle zbyt daleko, aby mia o to jakie znaczenie, ale zbli aj c si ca y czas, nadchodzi Horner Dees. Zabójca by teraz otoczony przez wrogów. Po raz pierwszy w yciu znalaz si w pu apce i poczu przyp yw paniki. Szarpn O ywcz , aby spojrze na krzepkiego tropiciela. – Z drogi, stary! – rozkaza . Ale Horner Dees tylko pokr ci g ow . – Nic z tego, Pe Eli. Ju do razy schodzi em ci z drogi. Ja te mam tu swój udzia .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Da em z siebie przynajmniej tyle co i ty. Poza tym nie zrobi nic, aby zas na to, co wzi . Zwyczajnie to ukrad . Wszyscy wiemy, kim i czym jeste . Zrób, co mówi Morgan Leah. Pu dziewczyn . Walker Boh podniós g os. – Pe Eli, je li cieniowce wys y ci , aby ukrad Kamie , we go i odejd . Nie dziemy ci zatrzymywa . – Cieniowce! – Pe Eli roze mia si , usi uj c opanowa w ciek . – Cieniowce s dla mnie niczym. Robi dla nich to, co chc , i nic wi cej. My lisz, e dla nich przeszed em ca t drog ? Jeste g upcem! – A zatem zatrzymaj Kamie dla siebie, je li musisz. ciek wybuch a. Czujno znikn a w czerwonej mgle. – Je li musz ! Oczywi cie, e musz ! Ale nawet Kamie Elfów nie by prawdziwym powodem tej wyprawy! – Wi c co? – zapyta sztywno Walker Boh. – Ona! – Pe Eli znowu szarpn O ywcz , unosz c jej niezwyk twarz nad czubkiem swego no a. – Spójrz na ni , Walkerze, i powiedz, e jej nie po dasz! Nie mo esz, prawda? Twoje uczucia, moje, górala – s takie same! Wyruszyli my w t podró dla niej, dla tego, jak na nas patrzy i jakie w nas budzi uczucia, dla tego, jak oplata a nas swoj magi ! Pomy l o tajemnicach, które kryje! Pomy l o magii, któr ukrywa! Wyruszy em w t podró , aby odkry , czym jest, aby j posi . Nale y do mnie od pierwszej chwili swego ycia, a kiedy st d odejd , b dzie nale a do mnie na zawsze! Tak, wys y mnie cieniowce, ale to ja zdecydowa em pój , to ja zdecydowa em, kiedy ujrza em, co mo e mi da ! Nie rozumiesz? Przyby em do Eldwist, aby j zabi ! Powietrze nagle znieruchomia o, dr enie i grzmot ucich y w odleg y, niewyra ny lament, a s owa zabójcy zawis y w ciszy, jasne i ostre. Kamie miasta pochwyci ich wi k i trzyma ich echo w swoich murach d ugim, nie ko cz cym si pog osem przera enia. – Musz si dowiedzie , czym jest – wyszepta Pe Eli, usi uj c na pró no wyja ni , niezdolny my le , co ma robi , oszo omiony, e okaza si na tyle g upi, aby ujawni tak wiele. Wiedzia , e teraz nigdy go nie puszcz . Jak móg tak ca kowicie straci panowanie nad biegiem wydarze ? – Musz j zabi – powtórzy , a s owa zabrzmia y szorstko i gorzko. – Tak dzia a magia. Ujawnia wszystkie prawdy. Odbieraj c ycie, daje ycie. Mnie. Kiedy ju j zabij , O ywcza b dzie moja na zawsze. Przez chwil nikt si nie odzywa . Byli oszo omieni wyznaniem zabójcy. Potem przemówi Horner Dees, powoli i z rozmys em. – Nie b g upi, Pe Eli. Nie dasz rady nam wszystkim. Pu j .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Trudno powiedzie , co dok adnie sta o si pó niej. Pokruszona ska a wylecia a w powietrze, kiedy Maw Grint wyskoczy z tuneli i wzniós si na tle budynków miasta, gdzie w pobli u kopu y, w której ukrywa si Król Kamienia. Potwór wyrós jak ogromny w , wij c si w ca unie mg y i wilgoci, dysz c, jakby chcia z apa oddech, jakby wessa ca e powietrze. Pe Eli zawaha si , czuj c, e ziemia zaczyna dr tak gwa townie, i wydawa o si , e Eldwist rozpadnie si na pó . I wtedy O ywcza wyrwa a si , wy lizn a z jego u cisku, jakby by a z powietrza. Odwróci a si do niego, gardz c ucieczk , stoj c tu przed nim i chwytaj c d mi rami , które trzyma o Stiehla, a jej czarne oczy p ta y go niczym cuchy. Nie móg si ruszy ; zamar w miejscu. Patrzy na symetri jej cia a i twarzy, jakby widzia je po raz pierwszy; podziwia jej doskona , pi kno, które nie znajdowa o si tylko pod powierzchni jej cudownej postaci, ale g boko we wn trzu. Natar na ni – ale czy naprawd ? Które z nich podesz o? Ujrza jej otwarte usta, a na jej twarzy malowa o si zaskoczenie, ból i ulga. Spojrza w dó i ujrza , e r koje Stiehla zbli a si do jej brzucha, a ostrze zatapia si w ciele. Nie pami ta , aby pchn j no em, a jednak to zrobi . Poczu przyp yw niepokoju i niedowierzania. Jak to si sta o? Co z jego planem, e zabije j , gdzie i kiedy dzie chcia ? Co z zamiarem rozkoszowania si momentem jej mierci? Spojrza pospiesznie w jej oczy, rozpaczliwie pragn c schwyta to, co si w nich kry o i teraz mia o si ujawni , pragn c pojma jej magi . Spojrza i to, co ujrza , wywo o w nim ciek . Pe Eli krzykn . Jakby pragn c ukry to, co odkry , uderzy no em jeszcze raz i jeszcze, a za ka dym razem by a to szalona, daremna próba zaprzeczenia tego, co widzia . Uderzenia wstrz sa y cia em O ywczej, ale jej wzrok pozosta spokojny, a wizja ni ca w jej oczach nie znikn a. Pe Eli w ko cu zrozumia , a wraz ze zrozumieniem przyszed strach, przed którym nie umia si obroni . Jego my li rozpad y si i potoczy y w trz sawisko rozpaczy. Odsun si od dziewczyny i patrzy , jak powoli osuwa si na ulic , ani na chwil nie spuszczaj c z niego czarnych oczu. S ysza obok szale czy krzyk Morgana, wiedzia , e Walker rzuci si ku niemu, a Horner atakuje go z ty u. Ale oni si nie liczyli. Tylko dziewczyna by a wa na. Cofn si o krok, dr c z zimna, jakby mia zaraz zamieni si w sopel lodu. Odebrano mu wszystkie nadzieje. Straci wszystko, czego pragn . Co ja zrobi em? Odwróci si gwa townie i zacz biec. Ch ód zamieni si nagle w ogie , a w g owie szumia y mu s owa, niczym gniazdo szerszeni o ostrych, spragnionych ach. Co ja zrobi em?
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Przebieg obok Homera Deesa z szybko ci zrodzon ze strachu i rozpaczy, przebieg tak szybko, e stary tropiciel nie mia szans, aby go zatrzyma . Kamienie ulicy dr y od wstrz sów, liskie od deszczu, ale nic nie mog o spowolni jego ucieczki. Mrok otula go szar , nieprzyjazn opo cz . W cieniu prastarych budowli miasta skurczy si do male kiej figurki, py ku wiat a pochwyconego w pl tanin magii o wiele starszej i gro niejszej ni jego w asna. Widzia przed sob twarz O ywczej. Widzia jej oczy obserwuj ce, jak Stiehl zatapia si w jej ciele. S ysza westchnienie ulgi. Pe Eli ucieka przez Eldwist, jakby op ta y go demony.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXI Morgan Leah by pierwszym, który dobieg do O ywczej. Odepchn Walkera z si , która zaskoczy a tamtego, rzuci si przez pusty plac, kiedy osuwa a si na ziemi , i z apa j w chwili, kiedy ju mia a upa . Ukl , aby j przytrzyma , przytuli jej poszarza twarz do piersi i zacz szeptem powtarza jej imi . Walker Boh i Horner Dees dobiegli z drugiej strony, pochylili si na chwil , po czym wymienili zatroskane spojrzenia. Ca y przód bluzy O ywczej przesi kni ty by krwi . Walker wyprostowa si i poprzez mrok spojrza w kierunku, w którym pobieg Pe Eli. Zabójca znikn ju z oczu, wbieg w labirynt budynków i ulic, uciekaj c w stron przesmyku i urwisk poza nim. Walker przypomnia sobie wyraz twarzy tamtego – spojrzenie pe ne panicznego strachu, niedowierzania i w ciek ci. Zabicie O ywczej najwyra niej nie da o mu tego, czego oczekiwa . – Walkerze! W g osie Morgana Leah brzmia o rozpaczliwe b aganie. Walker spojrza na niego. – Pomó jej! Ona umiera! Walker spojrza na krew na jej odzieniu, na le ce, zranione cia o, twarz z d ugimi osami rozsypanymi jak srebrny welon na licznej twarzy. Ona umiera. Wyszepta te owa w ciszy swojego umys u, zdumiewaj c si najpierw, e to mo liwe, a potem, e ju wcze niej nie rozpozna nieuchronno ci tego wydarzenia. Patrzy na dziewczyn tak samo bezradny i zrozpaczony jak góral, ale równocze nie zaczynaj cy rozumie przyczyn tego, co si dzia o. – Walkerze, zrób co ! – powtórzy Morgan nagl co. – Góralu – odrzek Horner Dees, ujmuj c go delikatnie za rami . – Co chcesz, aby zrobi ? – A jak my lisz, czego mog chcie ? Niech u yje magii! Da jej tak sam szans , jak ona da a jemu! Walker ukl . Jego g os by cichy i spokojny. – Nie mog , Morganie. Nie mam magii, której potrzebuj . – Si gn , aby dotkn boku jej szyi, wyczuwaj c puls. By s aby i nierówny. Widzia , jak oddycha. – Sama musi si ocali . Morgan wpatrywa si w niego przez chwil , a potem zacz znowu mówi do ywczej, prosz c, aby si obudzi a i przemówi a do niego. Jego s owa by y niesk adne, pe ne rozpaczy i mi ci. Dziewczyna poruszy a si nieznacznie w odpowiedzi. Walker ponownie spojrza na Homera Deesa. Stary powoli pokr ci g ow .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Potem O ywcza otworzy a oczy. By y jasne i przestraszone, wype nione bólem. -Morganie – wyszepta a. – Podnie mnie. Wynie mnie z miasta. Morgan Leah, chocia najwyra niej pragn zrobi co innego, nie zaprotestowa . Uniós j bez wysi ku, nios c, jakby nic nie wa a. Przytuli j do siebie, nape niaj c j swoim ciep em, i szepta do niej. Walker i Dees pod yli za nim bez s owa. Przeszli plac i weszli w ulic , któr uciek Pe Eli. – Trzymaj si chodników – ostrzeg pospiesznie Walker i Morgan równie szybko us ucha . Uszli raptem kawa ek, kiedy ziemia zacz a znowu dudni . Ca e Eldwist zadr o w odpowiedzi, budynki trzeszcza y i p ka y, a od amki kamieni i tumany kurzu opad y. Walker spojrza za siebie, w stron centrum miasta. Maw Grint znowu nadchodzi . Jakikolwiek by wynik jego walki z Uhl Belkiem, najwyra niej postanowi zrobi co jeszcze. By mo e zabi swego rodzica. A mo e po prostu doszed do wniosku, e wa niejszy jest Czarny Kamie Elfów. W ka dym razie szed prosto na nich. Gardz c tym razem swoimi podziemnymi tunelami, sun ulicami Eldwist. Na jego drodze p ka y i upada y mury. Z jego cia a s czy a si jadowita trucizna, a powietrze wokó iskrzy o si i parowa o. Reszta kompanii z Rampling Steep zacz a biec na po udnie, w stron przesmyku, usi uj c zachowa równowag , kiedy ziemi pod ich stopami szarpa y wstrz sy. Wsz dzie odskakiwa y zapadnie, otwierane na o cie przez wstrz sy, a gruz z rozpadaj cych si budynków za mieca im drog . Za nimi Maw Grint sapa i j cza , staraj c si i jak najszybciej. Pomimo ci aru O ywczej Morgan narzuci wyczerpuj ce tempo i ani Walker Boh, ani Horner Dees nie mogli za nim nad . Stary tropiciel zosta ju pi dziesi t kroków w tyle, od kiedy wyszli z miasta. Oddech mia krótki i urywany i pochyla t sylwetk , próbuj c dotrzyma im kroku. Walker szed pomi dzy nimi, czuj c ból w piersiach. Nogi mia ci kie i s abe. Krzykn raz na Morgana, aby zwolni , ale góral by g uchy na jego wo anie. Ca uwag skupia na dziewczynie. Walker spojrza do ty u, na Deesa, kiedy budynki zadr y od przej cia Maw Grinta. By bli ej nich ni przedtem, a w szarym wietle wida by o rzucany przez niego cie . Nie s dzi , aby zdo ali uciec. Nie móg powstrzyma refleksji nad ironi ich losu. Zgin za co , czego ju nie posiadali. Chwile wyd y si w niesko czono , oddalaj c si w dudnieniu ich butów na kamieniu. Fale bi y o brzeg przesmyku po obu stronach, a wodny py osiada na ich rozgrzanych twarzach. Ska y by y coraz bardziej liskie i biegn c, potykali si . Chmury pociemnia y i znowu zacz o pada . Walker raz jeszcze przypomnia sobie wyraz twarzy Pe Eli a, kiedy uderzy no em O ywcz . Przemy la swój wcze niejszy os d. Pe Eli nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
by przygotowany na jej mier . Czy w ogóle chcia u Stiehla? By o co niepokoj cego w nag ym poruszeniu tych dwojga przed uderzeniem no a. Dlaczego ywcza po prostu nie uciek a? Przez chwil by a wolna, a mimo to odwróci a si . Aby napotka ostrze? Celowo? Walker zadr . Czy zrobi a co wi cej, ni tylko sta a tam i czeka a? Czy naprawd sama przysun a si do Pe Ella? Spl tane my li zacz y si krystalizowa niczym zamarzaj ce sople lodu. Do licha! Czy dlatego Pe Eli zosta wezwany? Pe Eli, zabójca z magiczn broni , z magi , której nic nie mog o si przeciwstawi – czy dlatego tu by ? Przed nim Morgan Leah dotar do podstawy urwisk i cie ki wiod cej na przesmyk. Nie zwalniaj c, zacz si wspina . Za nimi pojawi si Maw Grint. Jego pot na g owa wyskoczy a spomi dzy zburzonych budowli, unosz c si na chwil , w sz c w powietrzu, a potem sun c naprzód. Prze lizgiwa si pomi dzy murami miasta, jakby pozbawiony by ko ci. Wype ni swoj mas ca y przesmyk, pe zn c do przodu niczym lepa, niszczycielska si a nieprawdopodobnych rozmiarów. Walker z wysi kiem pi si po cie ce w kierunku szczytu wzgórz. Horner Dees wci wlók si z ty u. Odsun od siebie my li o O ywczej i Pe Ellu. Nie mia y sensu. Dlaczego O ywcza chcia a, aby Pe Eli j zabi ? Dlaczego chcia a umrze ? Nie by o adnego powodu. Próbowa skupi si na tym, co móg by zrobi , aby spowolni nadej cie Maw Grinta. Raz jeszcze spojrza za siebie, obserwuj c, jak olbrzymi, limakowaty stwór wlecze si mi dzy ska ami. Czy przesmyk zawali si pod nim? Nie, warstwa ska jest zbyt g boka. To mo e klify? Nie, wtedy wsun by si bezpiecznie pod ziemi . Woda mog aby go zatrzyma , ale ca a woda by a za nimi, w Tiderace. Ani magia Walkera, ani nawet Coglina nie by a do silna, aby powstrzyma Maw Grinta. Ucieczka by a ich jedynym wyj ciem, a nie mogli ucieka zbyt d ugo. Dotar na szczyt klifów, gdzie czeka Morgan Leah. Góral kl cza , ci ko dysz c na pomo cie otwieraj cym si na pó wysep i Eldwist. G ow mia pochylon , a w ramionach tuli O ywcz . Oczy dziewczyny by y otwarte i czujne. Walker podszed do nich i zatrzyma si . Twarz O ywczej by a kredowobia a. Morgan Leah podniós wzrok. – Nie chce u magii – wyszepta z niedowierzaniem. Walker ukl . – Ocal siebie, O ywcza. Masz moc. Potrz sn a g ow . Jej czarne oczy zal ni y, kiedy odnalaz y Morgana. – Pos uchaj mnie – powiedzia a cicho. G os mia a spokojny. – Kocham ci . Zawsze ci kocha a i pozostan z tob . Zapami taj to. Pami taj tak e, e zmieni abym bieg rzeczy, gdybym mog a. A teraz posad mnie i wsta .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Morgan pokr ci g ow . – Nie, chc zosta z tob ... Dotkn a d oni jego policzka i g os mu zamar . Zdanie zawis o nie doko czone. Bez owa po j na ziemi i cofn si . Po jego twarzy sp ywa y zy. – Wyjmij swój Miecz, Morganie, i wbij go w ziemi . Zrób to teraz. Morgan wyci gn Miecz Leah, chwyci go w obie d onie i wbi w ska . Przez chwil jego d onie zaciska y si na r koje ci, a potem pu ci y. Powoli podniós wzrok. – Nie umieraj, O ywcza – powiedzia . – Pami taj o mnie – wyszepta a. Horner Dees stan u boku Walkera, dysz c ci ko. – Co si dzieje? – zapyta , pochylaj c brodat twarz i ciszaj c szorstki g os. – Co ona robi? Walker pokr ci g ow . Czarne oczy dziewczyny napotka y jego wzrok. – Walkerze – odezwa a si , przywo uj c go. Podszed do niej. Us ysza nadci gaj cego Maw Grinta i my la , e musz ucieka , tak jak Horner Dees zastanawia si , co zamierza O ywcza. Ukl przy niej. – Pomó mi wsta – powiedzia a, wymawiaj c pospiesznie s owa, jakby pragn a zd z nimi, dopóki jeszcze mo e mówi . – Podprowad mnie na skraj urwiska. Walker nie sprzeciwi si . Obj j ramionami w talii i podniós . Opar a si o niego, os abiona, a jej cia o dr o. Us ysza krzyk protestuj cego Morgana, ale uciszy o go szybkie spojrzenie dziewczyny. Walker trzyma j , aby nie upad a. Dotarli na skraj przepa ci i przystan li. Pod nimi Maw Grint czo ga si pomi dzy ska ami przesmyku – ohydne, owalne cielsko, marszcz ce si i s cz ce trucizn . By od nich dalej ni w po owie drogi, a jego ogromne cia o parowa o, znacz c trucizn drog w stron miasta. Eldwist wyrasta o poszarpane na tle nieba. Jego wie e by y po amane, budynki roztrzaskane, a mury pop kane i porozbijane. Wszystko powoli przes ania a zas ona kurzu i mg y. Kopu a, któr Król Kamienia uczyni swoj kryjówk , sta a nietkni ta. ywcza odwróci a si i unios a twarz. Przez chwil znowu by a pi kna, tak ywa jak wtedy, kiedy wyrwa a Walkera mierci, kiedy przywróci a mu ycie i wyci gn a z jego cia a trucizn Asphinxa. Walker, widz c t chwilow iluzj , wstrzyma oddech. Utkwi a w nim ciemne oczy. – Mroczny Stryju – wyszepta a. – Kiedy opu cisz to miejsce, kiedy wrócisz z powrotem do wiata czterech krain, zabierz ze sob to, czego si tu nauczy . Nie walcz przeciwko sobie czy temu, kim mo esz by . Rozwa tylko swoje szanse. Nic nie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
jest z góry ustanowione, Walkerze. Zawsze mo emy dokona wyboru. Wyci gn a r i dotkn a jego policzka ch odnymi palcami. Przep yn y przez niego obrazy, jej my li, wspomnienia i jej wizja. W jednej chwili odkry a si przed nim ca kowicie, ukazuj c tajemnice, których tak czujnie strzeg a przez ca ich podró , i prawd o sobie. Krzykn , jakby si oparzy , wstrz ni ty tym, co zobaczy . Chwyci j mocno i w przera eniu zanurzy blad twarz w jej w osach. Morgan i Horner Dees ruszyli ku nim, ale Walker nakaza , aby zostali na swoich miejscach. Zatrzymali si z wahaniem, niepewni. Walker odwróci si w po owie, wci tul c O ywcz , a jego twarz by a stalow mask skupienia. Teraz rozumia ; zrozumia wszystko. – Walkerze. – Znowu wymówi a jego imi . Jej d pog adzi a go ostatni raz i pojawi si jeden obraz. By a to druga wizja Grimponda. Unios a ku niemu oczy. – Pozwól mi upa – powiedzia a mi kko. W wizji ujrza wyra nie siebie samego stoj cego na szczycie tych klifów z O ywcz u boku, a w dole rozci ga y si cztery krainy. Czarne oczy dziewczyny spogl da y agalnie, kiedy odsun j od siebie. Tutaj. Teraz. Wizja mia a si sta prawd . Próbowa pokr ci g ow , ale jej oczy go powstrzyma y spojrzeniem tak intensywnym, e a przera aj cym. – egnaj, Walkerze – wyszepta a. Wypu ci j z obj . Przez chwil jeszcze trzyma j w kr gu ramion, a potem wypu ci nad przepa ci . By o niemal tak, jakby zrobi to kto inny, kto ukryty w jego wn trzu, istota, nad któr nie panowa rozum. S ysza , jak przera ony Horner Dees wstrzymuje oddech. S ysza niedowierzaj cy krzyk Morgana. Rzucili si szale czo ku niemu, chwytaj c go gwa townie i trzymaj c, kiedy O ywcza spada a. Obserwowali jej upadek – male kiego tobo ka ubra z fal srebrnych w osów. Patrzyli, jak l ni . Potem nagle zacz a si rozpada . Najpierw na brzegach, jak strz pi ca si tkanina, a potem rozsypa a si w kawa ki. Trzej m czy ni zaniemówili, pora eni groz , i patrzyli, jak znika. W ci gu kilku sekund ju jej nie by o, jej cia o obróci o si w py , który l ni i b yszcza chwytany porywami wiatru. W dole Maw Grint zatrzyma si , unosz c g ow . By mo e widzia , co ma si sta ; mo e nawet rozumia . Nie próbowa ucieka , czekaj c cierpliwie, kiedy py , który by ywcz , opad na niego. Wstrz sn nim dreszcz, krzykn i zacz si kurczy . Wysycha gwa townie, a jego cia o marszczy o si i wnika o w ziemi , dopóki nic nie pozosta o. Potem py pokry przesmyk i ska a zacz a si przemienia , zieleni c si traw
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i mchem. Ro liny puszcza y ywe, jasne p dy. Py polecia dalej, si gaj c pó wyspu i Eldwist, i przemiana nast powa a dalej. W ci gu kilku chwil pokonane zosta y wieki mrocznego panowania Uhl Belka. Kamie miasta kruszy si – upada y mury, wie e, ulice i tunele. Wszystko ust powa o przed moc magii O ywczej, tak jak dzia o si to w Ogrodach ycia w Culhaven. Wszystko, co istnia o, zanim Król Kamienia rozpocz swoje zmiany, znowu budzi o si do ycia. Ska y przesuwa y si i zmienia y kszta ty. Wyrasta y drzewa, s kate konary pe ne letniego listowia, które l ni o na tle szarego nieba i wody. Rozkwita y po acie le nych kwiatów, nie w takiej obfito ci jak w Culhaven, poniewa zawsze by o to niego cinne miejsce, ale odosobnionymi k pami, ywe i bogate. Na poszarpanych ska ach pojawia y si morskie trawy i krzewy, zmieniaj c oblicze tej ziemi w nadmorsk równin . Powietrze wróci o do ycia, wype nione woni kwitn cych ro lin. Martwota kamiennej skorupy krainy odchodzi a w zapomnienie. Powoli, niech tnie, Eldwist znika o z oczu, poch oni te z powrotem przez ziemi , odchodz c w przesz , która je zrodzi a. Kiedy przemiana dobieg a ko ca, z Eldwist pozosta a jedynie kopu a, w której pochowa si ywcem Król Kamienia – samotna, szara wyspa po ród zieleni krainy. – Nic nie mo na by o zrobi , aby j uratowa , Morganie – wyja ni cicho Walker Boh, pochylaj c si do pogr onego w bólu górala, aby mie pewno , e s yszy. – ywcza przyby a do Eldwist, aby umrze . Przysiedli razem na skraju klifu, a z nimi Horner Dees, rozmawiaj c przyciszonymi osami, jakby cisza, która opad a nad krain po przemianie O ywczej, by a szk em, które mo e si rozbi . W oddali s ycha by o chwilami nik y szum Tiderace bij cego o brzeg i krzyki morskiego ptactwa. Magia wspi a si teraz na klify i przesz a obok nich, czyszcz c ska y z trucizny Maw Grinta i przywracaj c krainie ycie. Bryza na wyspie rozwia a chmury i przez szczeliny wyjrza o s ce, jakby na prób . Morgan bez s owa pokiwa g ow . Twarz mia napi i pochylon . Walker spojrza na Homera, który zach caj co skin g ow . – Pokaza a mi wszystko, góralu, tu przed mierci . Chcia a, ebym wiedzia , ebym móg ci powiedzie . Dotkn a mego policzka, kiedy stali my razem, patrz c na Eldwist, i wyjawi a mi wszystko. Wszystkie tajemnice, które ukrywa a przed nami. Wszystkie swoje pilnie strze one sekrety. – Przysun si bli ej. – Ojciec stworzy j , aby odwróci a magi Uhl Belka. Stworzy j z pierwiastków Ogrodów, gdzie yje, z najsilniejszej swojej magii. Pos j do Eldwist na mier . W pewnym sensie wys cz stk samego siebie. Naprawd nie mia wyboru. Nic pomniejszego nie wystarczy oby do pokonania Króla Kamienia w jego w asnym królestwie. A Uhl Belk musia zosta zwyci ony tutaj,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
poniewa nigdy nie opu ci by Eldwist. Nie móg go opu ci , chocia o tym nie wiedzia . Maw Grint sta si namiastk Uhl Belka, wys anym w jego imieniu, aby zmieni reszt czterech krain w kamie . Ale gdyby Król Srebrnej Rzeki czeka , a potwór zbli y si wystarczaj co, Maw Grint móg by by ju zbyt wielki, aby go powstrzyma . – Wybra a ka dego z nas w pewnym celu, tak, jak powiedzia a. – Jego d spocz a na ramieniu Morgana. Czu , jak ch opak drgn . – Ty i ja zostali my wybrani, aby odzyska Czarny Kamie Elfów ukradziony przez Uhl Belka z Wiecznej Rezydencji Królów. Oczywi cie O ywcza stan a przed problemem, poniewa jej magia nie dzia a, dopóki Uhl Belk w ada Kamieniem. Dopóki dzier magi druidów, móg rozproszy jej magi i zapobiec koniecznej przemianie. Uczyni by to natychmiast, gdyby odkry , kim jest. Zamieni by j w kamie . Dlatego a do ko ca nie mog a u magii. – Ale przemieni a Ogrody ycia, tylko dotykaj c ziemi! – zaprotestowa Morgan. W jego g osie brzmia gniew i bunt. – Ogrody ycia tak. Ale Eldwist by o zbyt pot ne, aby przemieni je tak atwo. Nie mog a tego dokona samym dotykiem. Musia a wnikn w ska , uczyni siebie cz ci tej krainy. – Walker westchn . – Dlatego w nie wybra a Pe Ella. Król Srebrnej Rzeki musia wiedzie albo przynajmniej wyczuwa , e cieniowce wy kogo , kto spróbuje powstrzyma O ywcz . Nie by o tajemnic , kim jest i jak potrafi przemienia wszystko. By a bardzo realnym zagro eniem. Musia a zosta zniszczona. Okaza o si , e cieniowcom brakowa o koniecznych do tego rodków. Wys ali wi c Pe Ella. Pe Eli dzi , e jego zamiar pozostaje tajemnic , e zabicie O ywczej jest jego w asnym pomys em. Ale nie by o. Nie zawsze. Ona tak postanowi a, od samego pocz tku swego istnienia. Dlatego go wyszuka a, poniewa ojciec kaza jej zabra do Eldwist cz owieka i bro , która b dzie mog a przenikn os on jej magii i pozwoli jej si przemieni . – Dlaczego nie mog a dokona przemiany samym tylko pragnieniem? – a, Morganie, by a cz owiekiem, jak ty i ja. By a zlepkiem pierwiastków, ale pod powierzchowno ci cz owieka. Nie s dz , e mog aby by czym innym. Jej mier by a konieczna, a eby na Eldwist podzia a jej magia. adna zwyczajna bro nie mog a jej zabi ; jej cia o opar oby si zwyk ej stali. Potrzeba by o magii równej jej w asnej, magii broni takiej jak Stiehl oraz d oni i umys u zabójcy takiego jak Pe Eli. – U miech Walkera by krótki i napi ty. – Wezwa a nas na pomoc, poniewa kazano jej i poniewa potrzebni byli my, aby s temu celowi, ale równie dlatego, e w nas wierzy a. Gdyby my j zawiedli, ktokolwiek z nas, nawet Pe Eli, gdyby my nie zrobili tego, czego si po nas spodziewa a, Uhl Belk by zwyci . Nie nast pi aby przemiana krainy. Maw Grint nadal robi by post py, a królestwo Uhl Belka by si rozszerza o. W po czeniu z naporem
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
cieniowców wszystko by oby stracone. Morgan wyprostowa si wyra nie i wreszcie uniós wzrok. – Powinna by a nam powiedzie , Walkerze. Powinna powiedzie , co zamierza. Walker agodnie pokr ci g ow . – Nie, Morganie. Tego w nie nie mog a uczyni . Nie dzia aliby my tak, znaj c prawd . Powiedz mi, czy nie powstrzymywa by jej? Kocha j , góralu. Wiedzia a, co to oznacza. Morgan przez chwil patrzy z zaci ni tymi ustami, a potem niech tnie pokiwa ow . – Masz racj . Wiedzia a. – Nie by o innej drogi. Musia a trzyma w tajemnicy swój cel przybycia tutaj. – Wiem, wiem. – Oddech Morgana by urywany i napi ty. – Ale tak czy inaczej to boli. Wierz niemal, e nie odesz a, e znajdzie” sposób, aby jako powróci . – Odetchn g boko. – Chc , aby wróci a. Milczeli, wpatruj c si ka dy w swoj stron i wspominaj c. Walker zastanawia si przez chwil , czy powinien powiedzie pozosta ym o wizji Grimponda, jak powiedzia o niej O ywczej, a mimo to zabra a go ze sob , jak od pocz tku musia a wiedzie , jaki dzie koniec, a mimo to posz a, aby zosta wype niony cel jej stworzenia. Postanowi tego nie robi . Góral do mia tajemnic i trzymanych w sekrecie planów. Mówi c mu wi cej, nic by nie osi gn . – Jak my licie, co sta o si z Uhl Belkiem? – Cisz przerwa szorstki g os Homera. – Czy wci jest w kopule? yje? Równocze nie spojrzeli na skraj urwiska, gdzie ostatnia cz Eldwist sta a w ród nowo narodzonej zieleni pó wyspu, zamkni ta i tajemnicza. – My , e czarodziejskie stworzenia, takie jak Uhl Belk, nie umieraj tak atwo – odpowiedzia cichym, zamy lonym g osem Walker. – Ale O ywcza trzyma go mocno, jest wi niem w swojej skorupie, a ta ziemia niepr dko znowu stanie si jego w asno ci . – Zawaha si . – My , e Uhl Belk by oszala , gdyby to zrozumia . Morgan si gn ostro nie i dotkn po aci trawy, jakby czego szuka . Jego palce delikatnie g adzi y a. Walker obserwowa go przez chwil , a potem wsta . Cia o mia obola e, a dusz mroczn i um czon . Umiera z g odu prawdziwego jedzenia, a jego pragnienie wydawa o si nieugaszone. Jego w asna odyseja dopiero si zaczyna a: podró z powrotem przez cztery krainy w poszukiwaniu Pe Ella i skradzionego Kamienia Elfów, druga walka, aby przekona si , kto powinien go posiada , a je li prze yje to wszystko, podró w poszukiwaniu zaginionego Paranoru i druidów... My li niemal go przygniata y, odbieraj c mu ostatnie si y. Odsun je od siebie.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Chod , góralu – przynagli Homer Dees, ujmuj c Morgana za rami . – Ona nie yje. Ciesz si , e mieli my j przy sobie tak d ugo. Nigdy nie by o jej przeznaczone w tym wiecie. Pisane jej by o co lepszego. Niech ci pocieszy, e ci kocha a. To niema o. Wielka d chwyci a mocno i Morgan pozwoli postawi si na nogi. Skin g ow , nie patrz c na tropiciela. Kiedy w ko cu podniós wzrok, spojrzenie mia twarde i nieruchome. – Id za Pe Ellem. Horner Dees splun . – Wszyscy za nim idziemy, Morganie. Wszyscy. Nie ucieknie. Po raz ostatni spojrzeli na wzgórza, a potem odwrócili si i zacz li schodzi w wozem wychodz cym z gór. Uszli tylko kilka kroków, kiedy Morgan zatrzyma si nagle, przypominaj c co sobie, i rozejrza si za Mieczem Leah. Miecz ci gle wbity by w ska y. Nie by o wida strzaskanego ostrza. Morgan waha si przez chwil , jakby niemal si zastanawia , czy nie zostawi broni tam, gdzie by a, i nie porzuci jej raz na zawsze. Potem podszed i zacisn d onie na r koje ci. Powoli zacz ci gn . Ci gn o wiele d ej, ni powinien. Ostrze wy lizn o si . Morgan Leah patrzy zdumiony. Miecz Leah nie by ju amany. By doskona y, tak jak tego dnia, kiedy otrzyma go od ojca. – Góralu! – wyszepta zdumiony Horner Dees. – Mówi a prawd – wyszepta Morgan, przesuwaj c palcami wzd l ni cej powierzchni Miecza. Z niedowierzaniem spojrza na Walkera. – Jak to mo liwe? – Dzi ki jej magii – odrzek Walker i u miechn si na widok wyrazu twarzy ch opaka. – Sta a si na powrót pierwiastkami ziemi, z której stworzy j ojciec, a wi c równie metalem, z którego wykuto ostrze Miecza Leah. Odmieni a twój talizman, tak jak odmieni a t ziemi . To by o jej ostatnie dzie o, góralu. Dzie o mi ci. Szare oczy Morgana p on y gor czkowo. – A zatem, w pewnym sensie, jest nadal ze mn , prawda? I b dzie tak d ugo, dopóki posiada Miecz. – Zaczerpn g boko tchu. – Czy my lisz, e Miecz znowu ma swoj magi , Walkerze? – My , e magia pochodzi od ciebie. My , e zawsze tak by o. Morgan przez chwil wpatrywa si w niego bez s owa, a potem powoli skin g ow . Uwa nie przypi bro do pasa. – Mam z powrotem swój Miecz, ale jest jeszcze sprawa twego ramienia. Co z nim? Powiedzia a ci, e tak jak ostrze, b dzie znowu ca e. Walker zastanawia si przez chwil i zacisn wargi. – W rzeczy samej. – Sprawn d oni delikatnie zawróci Morgana w stron w wozu. – Zaczynam my le , góralu – powiedzia mi kko – e kiedy mówi a o ca ci, nie mia a
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
na my li mego ramienia, ale równie co wi cej. Za nimi wiat o s ca sp yn o na wody Tiderace. Jej oczy! Patrzy y na Pe Ella z pustych okien budowli Eldwist, a kiedy wyszed za miasto, zerka y ze szczelin i rozpadlin przesmyku, a kiedy wyszed na urwiska, spogl da y spoza otulonych mg g azów. Wsz dzie, gdzie bieg , pod y za nim. Co ja zrobi em? Po era a go rozpacz. Zabi dziewczyn , tak jak zamierza ; zdoby Czarny Kamie Elfów. Wszystko posz o dok adnie tak, jak zaplanowa . Z wyj tkiem tego, e plan nigdy nie nale do niego – od samego pocz tku by to jej plan. To w nie ujrza w jej oczach, prawd o tym, dlaczego jest tutaj i po co zosta wezwany. Nie przyprowadzi a go do Eldwist, aby walczy z Królem Kamienia i odzyska Czarny Kamie Elfów, jak wierzy ; przyprowadzi a go, aby j zabi . Do diab a, abym j zabi ! Bieg na o lep, potykaj c si , upadaj c i zrywaj c si z powrotem na nogi, rozdzierany wiadomo ci , e go wykorzysta a. Nigdy nie by panem sytuacji. Zwyczajnie udzi si , my c, e nim jest. Wszystkie jego wysi ki posz y na marne. Od samego pocz tku manipulowa a nim: najpierw wyszuka a go w Culhaven, widz c, kim i czym jest, przekona a, aby poszed z nimi, pozwalaj c mu my le , e to jego wybór, a potem trzyma a go ostro nie z dala od innych, kieruj c nim i w ko cu, tak jak tego od niej wymagano, wykorzystuj c go! Dlaczego? Dlaczego to zrobi a? Pytanie pali o jak ogie . Dlaczego chcia a umrze ? Ogie zmieni si w ch ód, kiedy zobaczy b ysk oczu po lewej, po prawej, a potem wsz dzie wokó siebie. Czy chocia sam postanowi uderzy j no em na ko cu? Nie pami ta , aby powzi wiadom decyzj . Wydawa o si niemal, e sama rzuci a si na ostrze – albo te sprawi a, e jego d przysun a si tych kilka niezb dnych centymetrów. Pe Eli przez ca y czas by kukie w r kach córki Króla Srebrnej Rzeki; by mo e to ona poci gn a za sznurki, które poruszy y nim po raz ostatni – a potem otworzy a przed nim oczy, aby ujawni wszystkie swoje sekrety. Kiedy dotar do ko ca cie ki wiod cej na klify, potkn si , wpadaj c w rozpadlin pomi dzy ska ami, potoczy si bez adnie i ukry wyn dznia twarz w d oniach. Pragn si ukry , znikn . Z w ciek ci zacisn z by. Mia nadziej , e nie a! Mia nadziej , e wszyscy oni nie yli! zy sp yn y mu po twarzy i poczu , jak jego wn trze skr ca przyp yw gniewu i rozpaczy. Nikt nigdy nie zrobi mu czego takiego. Nie móg znie
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
tego, co czu ! Nie móg si z tym pogodzi ! Kilka chwil pó niej znowu podniós wzrok, nagle u wiadamiaj c sobie niebezpiecze stwo. Tamci rusz za nim w po cig. Niech id ! – pomy la zawzi cie. Ale nie, nie by gotowy teraz z nimi walczy . Ledwo by w stanie my le . Potrzebowa czasu, aby si pozbiera . Zmusi si do wstania. Móg my le tylko o ucieczce. Dotar do w wozu prowadz cego przez urwiska, z dala od pomostu i jakiegokolwiek widoku znienawidzonego miasta. Czu dr enie ziemi i s ysza dudnienie Maw Grinta. Obmywa go deszcz, a szara mg a opada a, a w ko cu wydawa o si , i chmury spoczywaj na ziemi. Pe Eli przycisn do piersi skórzany woreczek ze znakiem run i jego cenn zawarto ci . Stiehl znowu spoczywa w pochwie na biodrze. Czu magi on w jego d oniach, na udzie, ogie , który by mo e nigdy nie wyga nie. Co dziewczyna mu zrobi a? Co zrobi a? Upad i przez chwil nie by w stanie si podnie . Wszystkie si y go opu ci y. Spojrza na swoje d onie i sp ywaj po nich krew. Jej krew. Jej twarz b ysn a przed nim w mroku, jasna i ywa, srebrne w osy odrzucone do ty u, czarne oczy... ywcza! Zdo wsta z wysi kiem i pobieg jeszcze szybciej, lizgaj c si , próbuj c odp dzi wizj , odzyska spokój i opanowanie. Ale nic nie uk ada o si na swoim miejscu, wszystko by o sk bione i porozrzucane, a w ciek szala a w nim, jak spuszczony z cucha pies. Zabi j , tak. Ale ona to sprawi a, ona! Wszystkie uczucia do niej, fa sz od samego pocz tku, jej maski, oszukiwanie go! Przed nim otwiera a si Dolina Ko ci, pe na ska i pustki. Nie zwolni , bieg dalej. Co wydarzy o si poza nim. Czu , jak ustaje dr enie i zmienia si wiatr. Czu , jak boko we wn trzu usadawia si co zimnego. Magia! – wyszepta dokuczliwy, zdradliwy g os. O ywcza idzie po ciebie! Ale O ywcza nie yje! Zawy g no, cigany przez demony, które mia y jej twarz. Potkn si i upad po ród wysypiska wyblak ych ko ci, uniós si na kolana i zobaczy , gdzie jest. Czas zamar dla Pe Ella, a w jego oczach rozkwit a przera aj ca wizja prawdy. Kode ! I nagle ju go mia , kosmate apy i cia o cuchn ce staro ci i zniszczeniem. W uszach mia wist jego oddechu, a na twarzy czu jego ar. Blisko bestii by a przyt aczaj ca. Walczy , aby uchwyci jego spojrzenie, ale nie móg . By tam, a równocze nie nie by o go. Czy w jaki sposób sta si niewidzialny? Próbowa dosi gn r koje ci Stiehla, ale
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
palce go nie s ucha y. Jak to si mog o sta ? I nagle ju wiedzia , e nie ucieknie. Nieznacznie tylko zaskoczy o go odkrycie, e ju o to nie dba. Chwil pó niej ju nie .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXII Nieca godzin pó niej trójka, która prze a z kompanii z Rampling Steep, wesz a do Doliny Ko ci i odnalaz a cia o Pe Ella. Le o po rodku, rozci gni te niedbale na ziemi, z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w dalekim niebosk onie. Jedna r ka ciska a oznaczon runami skórzan sakiewk zawieraj Kamie Elfów. Stiehl by wci w pochwie. Walker Boh z ciekawo ci rozejrza si doko a. Magia O ywczej przesz a przez Dolin Ko ci, zmieniaj c j nie do poznania. Wsz dzie ros y wysokie trawy i bujne zielsko, przys aniaj c i agodz c twarde oblicze ska . P achty tych i purpurowych le nych kwiatów pochyla y si ku s cu, a ko ci umar ych znikn y w ziemi. Nic nie pozosta o z dawnej Doliny. – Nie ma na nim ladu – mrukn Horner Dees, a jego surow twarz wykrzywi jeszcze bardziej grymas wokó ust. Podszed , pochyli si , przyjrza bli ej i wyprostowa . – Mo e skr ci kark. Po amane ebra albo co takiego. Ale nic nie widz . Troch krwi na kach, ale nale y do dziewczyny. I spójrzcie. Wsz dzie lady kodena. Wsz dzie. Musia go dopa . A mimo to nie ma ladu na ciele. I co wy na to? Nie by o ladu kodena. Odszed , znikn , jakby go nigdy nie by o. Walker w szy w powietrzu, nas uchiwa ciszy i zamyka oczy, aby sprawdzi , czy w duszy odnajdzie kodena. Nie. Uwolni a go magia O ywczej. Gdy tylko pu ci y kr puj ce go cuchy, wróci do starego wiata, sta si znowu sob , tylko nied wiedziem, a wspomnienia o tym, co mu uczyniono, odesz y ju w niepami . Walker poczu , jak ro nie w nim uczucie g bokiego zadowolenia. W ko cu zdo dotrzyma obietnicy. – Spójrz na jego oczy – mówi Horner Dees. – Zobaczcie, jaki czai si w nich strach. Cokolwiek go zabi o, nie umar jako szcz liwy cz owiek. Umar przera ony. – To musia by koden – upiera si Morgan Leah. Odwróci si od cia a, nie chc c do niego podchodzi . Dees spojrza na niego znacz co. – Tak my lisz? A jak go zabi ? Co zrobi , utuli go na mier ? Je li tak, to zrobi to do szybko. Nawet nie wyj no a. Przyjrzyj si , góralu. Co widzisz? Morgan podszed z wahaniem i spojrza w dó . – Nic – przyzna . – Tak, jak mówi em – prychn Dees. – Chcesz, ebym go odwróci ? Morgan pokr ci g ow .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nie. – Przez chwil wpatrywa si w twarz Pe Ella bez s owa. – Niewa ne. – Uniós wzrok na Walkera. – Nie wiem, co my le . Czy to nie dziwne? Chcia em, aby zgin , ale to ja chcia em go zabi . Wiem, e niewa ne, kto to zrobi i jak, ale czuj si oszukany. Jakby odebrano mi szans wyrównania rachunków. – To chyba nie tak, Morganie – odpowiedzia cicho Mroczny Stryj. – Przede wszystkim nie s dz , aby kiedykolwiek mia tak szans . Góral i tropiciel spojrzeli na niego zaskoczeni. – O czym ty mówisz? – warkn Dees. Walker wzruszy ramionami. – Gdybym by Królem Srebrnej Rzeki i musia po wi ci ycie swego dziecka, odda je ostrzu zabójcy, upewni bym si , e jej morderca nie ucieknie. – Przeniós spojrzenie od jednego do drugiego. – By mo e magia, któr w swym ciele nosi a ywcza, mia a s nie tylko jednemu celowi. By mo e tak by o. Zapad a d uga cisza, w czasie której rozwa ali now mo liwo . – My lisz, e to krew na r kach? – odezwa si w ko cu Horner Dees. – Jak trucizna? – Pokr ci g ow . – To by mia o sens. Walker Boh schyli si i ostro nie uwolni sakiewk z Czarnym Kamieniem Elfów spomi dzy sztywnych palców Pe Ella. Otar j , a potem przez chwil trzyma w otwartej oni, my c, e jak na ironi Kamie okaza si dla zabójcy bezu yteczny. Tak wiele wysi ku w w zdobycie jego magii i wszystko na nic. O ywcza wiedzia a. Król Srebrnej Rzeki wiedzia . Gdyby Pe Eli równie o tym wiedzia , zabi by dziewczyn natychmiast i sko czy z tym. A mo e, mimo wszystko, zosta by, tak oczarowany, e nawet wówczas nie móg by uciec? – zastanawia si Walker. – A co z tym? – Horner schyli si i odpi Stiehla od pasa Pe Ella. – Co z tym zrobimy? – Wrzu go do morza – powiedzia natychmiast Morgan. – Albo w najg bsz dziur , jak znajdziesz. Walkerowi wyda o si , e mówi kto inny, s owa by y nieprzyjemnie znajome. Potem zda sobie spraw , e my li o sobie, wspomina, co powiedzia mu Coglin, kiedy przyniós z zaginionego Paranoru Kronik druidów. Inne czasy, inna magia, pomy la , ale niebezpiecze stwo by o zawsze takie samo. – Morganie – powiedzia i ch opak odwróci si . – Je li go wyrzucimy, ryzykujemy, e znowu zostanie odnaleziony, mo e przez kogo tak op tanego z em jak Pe Eli. Mo e przez kogo gorszego. Ostrze musi zosta zamkni te tam, sk d nikt nigdy go nie wyci gnie. – Odwróci si do Homera. – Je li mi go dasz, dopilnuj tego.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Przez chwil stali bez ruchu, trzy obdarte i zm czone postacie w kr gu pokruszonego kamienia i wie ej trawy, mierz c si wzrokiem. Dees spojrza raz na Morgana i poda ostrze Walkerowi. – Chyba mo emy zaufa , e dotrzymasz s owa równie dobrze, jak ka dy inny – wiadczy . Walker wsun Stiehla i Kamie Elfów w g bok kiesze swej peleryny, maj c nadziej , e tak jest. Przez reszt dnia szli na po udnie i pierwsz noc z dala od Eldwist sp dzili na nagiej, poro ni tej krzewami równinie. Dzie wcze niej równina by a cz ci Królestwa Uhl Belka, poszarpan po aci kamienia zatrut trucizn Maw Grinta. I mimo i nie rozja nia o jej nic wi cej poza krzewami, po martwocie miasta sprawia a wra enie bujnej i soczystej. Wci by o niewiele do jedzenia, troch korzonków i dzikich warzyw, ale znowu mieli wie wod , niebo by o pe ne gwiazd, a powietrze czyste i wie e. Rozpalili ognisko i usiedli, rozmawiaj c przyciszonymi g osami o tym, co czuj , a w d ugich chwilach ciszy wspominaj c, co przeszli. Z nadej ciem poranka przebudzili si ze s cem na twarzach, wdzi czni po prostu za to, e yj . Znowu schodzili poprzez wysokie lasy i weszli w pasmo Charnal. Tym razem Horner Dees poprowadzi ich inn drog , ostro nie omijaj c Urdas – plemi nie yj cego Carismana – kieruj c si na wschód od Spikes. Pogoda by a sprzyjaj ca nawet w górach i nie grozi y im adne burze ani lawiny. Jedzenia by a znowu obfito i zacz li odzyskiwa si y. Powróci o dobre samopoczucie, a najgorsze wspomnienia zblad y i z agodnia y. Morgan Leah cz sto rozmawia o O ywczej. Rozmowa o niej zdawa a si mu pomaga i zarówno Walker, jak i Horner Dees zach cali go do tego. Czasami góral mówi tak, jakby ci gle a, dotykaj c swego Miecza i wskazuj c na ziemie, które zostawili za sob . By a tam, upiera si , i to lepiej, ni by mia a odej ca kowicie. Chwilami wyczuwa jej obecno ; by tego pewny. U miecha si , artowa i powoli wraca do siebie. Horner Dees niemal równie szybko sta si dawnym sob . Zaszczute spojrzenie znikn o z jego oczu, a napi cie z twarzy. Burkliwy ton straci na ostro ci, a do rozmów powróci a mi , jak ywi do gór. Walker Boh nieco wolniej odzyskiwa si y. Zamkn si w stalowej skorupie fatalistycznej rezygnacji, która odziera a go niemal ca kiem z uczu . W Wiecznej Rezydencji Królów straci rami . W Hearthstone straci Coglina i Pog osk . Wiele razy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
niemal straci ycie. Carisman nie . O ywcza nie a. Jego lub, e nie podejmie si zadania, które da mu Allanon, równie by martwy. O ywcza mia a racj . Zawsze by jaki wybór. Ale czasami wyboru dokonywano za niego, czy chcia tego, czy nie. Móg my le , e nie pozwoli si wci gn w machinacje druidów, e odwróci si od Brin Ohmsford i dziedzictwa jej magii. Ale okoliczno ci i sumienie uniemo liwi y to wszystko. By przeznaczeniem tkanym przez nici, które rozci ga y si na setki lat w ty , a mo e tysi ce, i nie móg si od nich uwolni , a przynajmniej nie do ko ca. Rozmy la nad tym od tamtej nocy w Eldwist, kiedy zgodzi si powróci z O ywcz do legowiska Króla Kamienia, aby odzyska Czarny Kamie Elfów. Wiedzia , e tym samym zgadza si na to, i je li im si powiedzie, on zaniesie talizman z powrotem do czterech krain i spróbuje przywróci Paranor i druidów – tak, jak nakaza mu Allanon. Nie musia nic mówi , aby wiedzie , co to oznacza. Dokonaj jakiego wyboru, doradza a mu O ywcza. Ale jaki wybór mu pozosta ? Dawno temu postanowi szuka Czarnego Kamienia Elfów – mo e w chwili, kiedy po raz pierwszy dowiedzia si o jego istnieniu z Kroniki druidów, a na pewno od czasu mierci Coglina. Postanowi równie dowiedzie si , co potrafi zdzia jego magia – a to oznacza o wypróbowanie, czy Paranor i druidzi mog powróci . Móg by si sprzecza , e rozwa t spraw , dopóki nie nadszed koniec Eldwist. Wiedzia jednak, e prawda jest inna. Wiedzia równie , e je li magia Kamienia spe nia obietnic , je li dzia a tak, jak wierzono, Paranor zostanie przywrócony. A je li tak si stanie, wtedy znowu do czterech krain powróc druidzi. Poprzez niego. Zaczynaj c od niego. I ta rzeczywisto
by a jego jedynym wyborem, jedynym, jakiego pragn a dla niego O ywcza –
wyborem tego, kim b dzie. Je li prawd jest, e Paranor mo e powróci i e on musi si sta pierwszym z druidów, który go zatrzyma, zatem musi by pewny, e nie zgubi samego siebie, czyni c to. Musi by pewny, e Walker Boh prze yje – jego serce, idee, przekonania, obawy – wszystko, kim by i w co wierzy . Nie wolno mu przemieni si w stwora, przed którym tak zawzi cie ucieka . Nie wolno mu,
innymi s owy, zmieni si w Allanona. Nie mo e si sta taki jak dawni druidzi – manipulantem, wyzyskiwaczem, mrocznym i tajemniczym kuglarzem ukrywaj cym prawd . Je li druidzi musz powróci , aby zachowa rasy, aby zapewni im prze ycie w walce z mrocznymi stworami starego wiata, cieniowcami, czy czymkolwiek, musi uczyni z nich takich, jacy by powinni – lepszy gatunek ludzi, nauczycieli i obdarowuj cych moc magii. Oto wybór, którego ci gle dokonywa – wybór, którego musi dokona , je li chce pozosta przy zdrowych zmys ach.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
Niemal dwa tygodnie zaj o im dotarcie do Rampling Steep. Wybrali d sz , bezpieczniejsz tras , unikali najmniejszej mo liwo ci niebezpiecze stwa, chowali si w nocy i ruszali, kiedy dnia o. Ko o po udnia zeszli ze zbocza gór, kiedy niebiosa sk pane by y w szaro ci, a letnia ulewa zostawi a po sobie mgie chmur przypominaj k bek bawe ny rozdarty czyimi niespokojnymi d mi. Dzie by ciep y i wilgotny, a budynki miasteczka l ni y, niczym mokre, przysadziste ropuchy przycupni te na ska ach. Trójka podró nych zbli a si jak obcy, znowu widz c miasteczko, pierwsze od czasu Eldwist. Zwolnili równocze nie, wchodz c na jedyn ulic prowadz przez st oczone po obu stronach tawerny, stajnie i sklepy, i przystan li, aby spojrze na góry. Przez chwil obserwowali, jak z urwisk strumieniami toczy si burza, szumi c w oddali. – Czas si po egna – oznajmi bez zb dnych wst pów Horner Dees i wyci gn do Morgana. Morgan spojrza zdumiony. A dot d nie by o mowy o rozstaniu. – Nie idziesz z nami? – Mam szcz cie, e yj , góralu – warkn stary tropiciel. – Chcesz, ebym teraz szed na po udnie? Spodziewasz si , e jak d ugo b przeci ga strun ? – Nie my la em... – zaj kn si Morgan. – Prawd jest, e w ogóle nie powinienem i z wami – przerwa krótko Dees i machn wielk d oni . – To dziewczyna mnie namówi a. Nie umia em jej odmówi . I mo e by sens zostawi co za sob , kiedy dziesi lat temu uciek em przed Królem Kamienia i jego potworami. Musz teraz wróci i znowu to odnale . No i jestem, jedyny cz owiek, który dwukrotnie umkn Eldwist i Uhl Belkowi. Wydaje mi si , e jak dla jednego starca to dosy . – Z rado ci powitamy ci w swoim towarzystwie, Homerze – zapewni go Walker, bior c stron Morgana. – Nie jeste taki stary, jakiego udajesz, i dwa razy bardziej zdolny. Góral i jego przyjaciele mogliby wykorzysta twoje do wiadczenie. – Tak, Homerze – zgodzi si pospiesznie Morgan. – Co z cieniowcami? Potrzebujemy twojej pomocy, aby z nimi walczy . Chod z nami. Ale stary tropiciel uparcie potrz sa kud at g ow . – B dzie mi ciebie brakowa o, góralu. Zawdzi czam ci ycie Kiedy patrz na ciebie, widz swojego syna, którego mo e w innych okoliczno ciach bym mia . Kto to mo e wiedzie ? Ale mia em w yciu do przygód i nie pragn ju adnych. Potrzebuj mrocznego spokoju piwiarni. Potrzebuj wygody w asnego domu. – Raz jeszcze wyci gn d . – Chocia ludzie si zmieniaj . A wi c, mo e innym razem? Morgan u cisn podan mu d .
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Zawsze, Homerze. Potem obj starego, a Horner Dees odwzajemni u cisk. Podró mija a szybko, czas umyka niemal w magiczny sposób, dni i noce bieg y jak ywe srebro. Walker i Morgan zeszli z cucha Charaal u podnó a gór na po udniu i skr cili na zachód, w stron Rabb. Przeprawili si przez pó nocn odnog rzeki i otworzy a si przed nimi kraina traw, ci gn ca si a w kierunku szczytów Smoczych bów. Dni by y d ugie i gor ce, s ce p on o na bezchmurnym niebie, kiedy zostawili za sob nieprzewidywaln pogod gór. S ce wstawa o wcze nie, wiat o dnia trwa o do pó na, nawet noce by y ciep e i jasne. Napotykali niewielu podró nych, ale nie natkn li si na aden patrol federacji. Kraj by coraz bardziej dotkni ty zaraz cieniowców, ciemne p achty mówi y o rozprzestrzenianiu si choroby, ale nie by o ladu jej nosicieli. Pod koniec tygodnia Mroczny Stryj i góral dotarli do po udniowego wej cia na Prze cz Jannissona. By o prawie po udnie, a prze cz rozci ga a si w dal pomi dzy urwiskami Smoczych Z bów i Charnal jak szeroki, pusty korytarz wiod cy na pó noc do Streleheim. To tutaj Padishar Creel mia nadziej zebra rozproszone si y sudlandzkiego Ruchu, Ruch kar ów, trolle z Axhind i swoje Kelktic Rock, aby stan do walki i pokona armie federacji. Przez równi wia agodny wiatr i schodzi przez prze cz. aden z nich si nie poruszy . Morgan Leah, zm czony, rozejrza si wokó ; na jego twarzy malowa a si rezygnacja. Walker przez chwil sta przy nim bez s owa, a potem po d na ramieniu ch opaka. – Gdzie teraz, góralu? – zapyta cicho. Morgan wzruszy ramionami i u miechn si odwa nie. – Chyba na po udnie, do Varfleet. Spróbuj skontaktowa si z Padisharem i mam nadziej , e odnajd Colla i Para. Je li si nie uda, b szuka na w asn r . – Zawaha si , obserwuj c surow , blad twarz Walkera. – Chyba wiem, dok d pójdziesz. Walker skin g ow . – Odnale Paranor. Morgan g boko odetchn . – Wiem, e nie pragniesz tego. – To prawda. – Mog pój z tob , je li chcesz. – Nie, góralu, ju do zrobi dla innych. Czas, aby zrobi co dla siebie. Morgan skin g ow . – No có , nie boj si , je li o tym my lisz. Znowu mam magi Miecza Leah. Mog si przyda . Palce Walkera zacisn y si na ramieniu ch opaka, a potem opad y.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
– Nie s dz , aby kto móg mi pomóc tam, dok d id . Chyba musz pomóc samemu sobie najlepiej, jak potrafi . Kamie Elfów b dzie prawdopodobnie moja najlepsz ochron . – Westchn . – Dziwnie si to wszystko uk ada. Gdyby nie O ywcza, aden z nas nie móg by nawet by tym, kim jest. Da a nam obu nowy cel ycia, now twarz, mo e nawet now si . Nie zapominaj, co dla nas po wi ci a, Morganie. Kocha a ci . My , e czymkolwiek jest teraz, zawsze b dzie ci kocha a. – Wiem. – Horner Dees powiedzia , e uratowa mu ycie. Moje równie . Je li nie u by Miecza, nawet z amanego, Uhl Belk zabi by mnie. My , e Par i Coll Ohmsford nie mogliby marzy o lepszym obro cy. Id za nimi. Sprawd , czy maj si dobrze. Pomó im, jak tylko potrafisz. – Pomog . cisn li sobie d onie i stali tak przez chwil , patrz c sobie w oczy. –B ostro ny, Walkerze – powiedzia Morgan. Walker u miechn si s abo, ironicznie. – Do nast pnego spotkania, Morganie. – Odwróci si i wszed w prze cz, skr caj c w wietle s ca w cie , gdzie otoczy y go ska y. Nie obejrza si za siebie. Przez reszt dnia i ca y nast pny Walker Boh podró owa na zachód przez Streleheim, id c skrajem mrocznych, starych lasów, które ci gn y si na po udnie, otoczone szczytami Smoczych Z bów. Trzeciego dnia zszed w ocieniony las zostawiaj c za sob równin i wiat o s ca. Drzewa by y ogromne niczym wynio li stra nicy ustawieni na warcie, jak nierze czekaj cy na znak do ataku Grube pnie ros y blisko siebie, a konary przys ania y wiat o jak baldachim. By y to puszcze od wieków os aniaj ce warowni druidów przed zewn trznym wiatem. Za czasów Shei Ohmsforda na stra y sta y tu wilki. I nawet pó niej ros a tu ciana cierni, któr przej móg tylko Allanon. Wilki znikn y, ciernie równie , a nawet sama warownia. Pozosta y tylko drzewa, otulone g bok , przenikliw cisz . Walker przemierza szlaki jak cie , mijaj c bezszelestnie morze pni, id c po dywanie usch ego poszycia, pogr ony w zam cie narastaj cych w tpliwo ci. My la o tym, co ma zrobi , a szepty niepewno ci, o których my la , e spoczywaj bezpiecznie gdzie daleko, znowu obudzi y si , aby go prze ladowa . Ca e ycie walczy , aby uciec przed dziedzictwem Brin Ohmsford; teraz spieszy ochoczo, aby wzi je w ramiona. D ugo
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
trwa o, zanim podj decyzj , i stale j podwa . Zrodzi a si z przedziwnej mieszaniny okoliczno ci, rozterek sumienia i rozmy la . Po wi ci jej tyle my li, ile tylko móg , i teraz by przekonany, e post puje w ciwie. Niemniej jednak widok konsekwencji by przera aj cy i im bardziej si do nich zbli , tym g bsze by y jego obawy. Kiedy dotar do serca puszczy i urwiska, na którym niegdy sta Paranor, by ca kowicie zagubiony. Przez d ugi czas sta , wpatruj c si w kilka kamiennych bloków – pozosta ci z przedmurza i pasma czerwonego wiat a k ad ce si na zboczu urwiska tam, gdzie s ce rzuca o swoje gor ce, rozedrgane promienie. W gasn cym wietle móg wyobrazi sobie, e widzi Paranor wznosz cy si na tle nadchodz cej nocy, ostro zako czone parapety i wie e przebijaj ce lazurow koron nieba niczym piki. Czu bezmiar obecno ci warowni, pos pny zarys jej kamienia. Móg dotkn jej magii, czekaj cej na odrodzenie. Rozpali ogie i usiad przed nim, czekaj c na nadej cie nocy. Kiedy by o ju zupe nie ciemno, wsta i poszed wzd kraw dzi urwiska. Gwiazdy by y drobinkami wiat a nad jego g ow , a puszcza wokó rozbrzmiewa a odg osami nocy. Czu si tu obcy i samotny. Raz jeszcze spojrza na grzbiet wzniesienia, próbuj c wyczu z wn trza swojej magii jakie sygna y tego, co tam czeka o. Nic si nie pokaza o. A jednak warownia tam by a; czu jej obecno w sposób wymykaj cy si wszelkim wyja nieniom. Fakt, e jego magia nie potrafi a nada kszta tu temu, co ju zna , wzbudzi w nim jeszcze wi kszy niepokój. Przywró zaginiony Paranor i druidów, powiedzia Allanon. Co b dzie mu do tego potrzebne? Co poza posiadaniem Czarnego Kamienia Elfów? Wiedzia , e b dzie co jeszcze. Musi by . Przespa kilka godzin, chocia sen nie przyszed atwo – krucha potrzeba na tle szeptów strachu. Z pocz tku le , nie pi c, a jego postanowienie oddala o si , zanika o i blad o. Pochwyci y go sid a nieufno ci, wyzwalaj c si z wi zów, którymi je sp ta , gro c, e znowu nim zaw adn . Zmusi si , aby my le o O ywczej. Czym musia a by dla niej wiadomo , czego si od niej oczekuje? Jak bardzo musia a by przera ona! A mimo to po wi ci a si , poniewa to by o konieczne, aby przywróci ziemi ycie. Czerpa si , wspominaj c jej odwag , i po jakim czasie szepty usta y. Zasn . Kiedy si obudzi , by ju wit. Umy si i zjad szybko, bez smaku, boj c si tego, co na czeka o, po czym podszed znów do podstawy urwiska i spojrza w gór . S ce mia za plecami, a jego wiat o rozlewa o si po nagim szczycie. Nic si nie zmieni o. Ani ladu tego, co by o i mog oby si ujawni . Paranor pozosta zagubiony w czasie, przestrzeni i legendzie. Walker cofn si , powracaj c na skraj lasu, bezpieczny z dala od urwiska. Si gn do g bokiej kieszeni peleryny i wyj sakiewk z Czarnym Kamieniem Elfów. Wpatrzy
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
si w niego bezmy lnie, czuj c napieraj na moc Kamienia. Cia o mia sztywne i obola e; utracone rami bola o. Gard o mia suche jak jesienne li cie. Czu narastaj w duszy niepewno , w tpliwo ci i strach, nap ywaj ce ogromn fal , która grozi a zatopieniem. Szybko wyrzuci Kamie Elfów na otwart d . Natychmiast j zamkn , przera ony widokiem mrocznego wiat a. W g owie mia zam t. Jeden Kamie , jeden dla wszystkiego, jeden dla serca, duszy i cia a, mia by przeciwie stwem wszystkich innych Kamieni Elfów stworzonych przez istoty starego, czarodziejskiego wiata; magia, która poch ania a raczej, ni oddawa a, wi zi a, a nie uwalnia a. Kamienie Elfów, które Allanon podarowa Shei Ohmsfordowi, by y talizmanem broni cym w ciciela przed zagra aj mu ciemn magi . Ale Czarny Kamie Elfów by stworzony w zupe nie innym celu – nie, aby broni , ale by uniemo liwia . Przeznaczony do jednego: przeciwdzia ania magii wezwanej, aby o ywi warowni druidów, przywo Paranor z otch ani zapomnienia. Uczyni by to, poch aniaj c tak magi i przekszta caj c j w cia o w ciciela Kamienia – w niego samego. Co uczyni by jemu, Walker móg sobie tylko wyobra . Wiedzia , e ochrona przed niew ciwym u yciem le y w tym, i Kamie dzia zawsze tak samo niezale nie od tego, kto nim w ada i w jakim celu. To w nie zniszczy o Uhl Belka. Poch anianie magii Maw Grinta obróci o go w kamie . Los Walkera móg by podobny, jak s dzi – ale móg równie by bardziej z ony. Jaki? Je li u ycie Czarnego Kamienia Elfów przywróci Paranor, jakie b konsekwencje przekszta cenia go w magi , która p ta a warowni ? Ktokolwiek u yje go w prawym celu, b dzie nim w ada do w ciwego ko ca. Jego. Ale dlaczego? Poniewa Allanon ustanowi , e tak musi by ? Czy Allanon mówi prawd ? A mo e tylko cz prawdy? Czy by znowu zabawk w tej grze? W co móg wierzy Walker Boh? Sta tam samotnie, pe en w tpliwo ci i l ku, zastanawiaj c si , co doprowadzi go do tego ko ca. Dostrzeg , e jego d zaczyna dr . Potem nieoczekiwanie szepty przedar y si szturmem przez jego obron i zamieni y w krzyki. Nie! Niemal bez zastanowienia wyj Czarny Kamie Elfów, otworzy d i podniós ciemny klejnot. Natychmiast Kamie zap on yciem, a jego magia zapiek a na skórze. Czarne wiat o-nie wiat o, poch aniaj ce ciemno . Ktokolwiek. Patrzy , jak wiat o zbiera si przed nim, ro nie. yje go w prawym celu. Owion go podmuch magii, odganiaj c l k
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
i zw tpienie, uciszaj c szepty i krzyki i wype niaj c go niewyobra aln moc . dzie nim ada do w ciwego ko ca. Teraz! Cisn naprzód czarne wiat o, wytapiaj c w powietrzu ogromny tunel, po ykaj cy wszystko, co znalaz na swej drodze, poch aniaj cy materi , przestrze i czas. wiat o eksplodowa o na grzbiecie pustego urwiska i Walker polecia w ty , jakby odrzucony uderzeniem niewidzialnej pi ci. A mimo to nie upad . Magia p yn a przez niego, obejmowa a go, otula a w swoj zbroj . Czarne wiat o rozlewa o si na niebie niczym atrament, rosn c, rozszerzaj c si , wij c tu i tam, jakby znajdowa o rynny i strumienie, którymi musia o przep yn . Zacz o nabiera kszta tu. Walker chwyci powietrze. wiat o Czarnego Kamienia Elfów rze bi o zarysy ogromnej fortecy, jej parapety, blanki, wie e i iglice. Wyrasta y mury i pojawia y si bramy. wiat o wznios o si wy ej i przes oni o s ce. Cienie rzucane przez zamek poch on y Walkera i on sam poczu , e w nich znika. Co w jego wn trzu zacz o si zmienia . Co z niego odp ywa o. Nie, raczej wype nia o go! Co , magia, p yn a przez niego. Inny, pomy la , os abiony nagle jej atakiem, bezradny i przera ony. To magia, która wi zi a Paranor, przelewa a si w Kamie Elfów! I w niego. Zacisn szcz ki, jego cia o zesztywnia o. Nie poddam si . Czarne wiat o zala o pust przestrze obrazu na szczycie urwiska, barwi c go, daj c mu najpierw kszta t, a potem ycie – Paranor, warownia druidów, powróci do wiata ludzi, powróci z mrocznej pó przestrzeni, która ukrywa a go przez te wszystkie lata. Wyrasta a na niebie ogromna i pos pna. Czarny Kamie Elfów pociemnia w d oni Walkera; nie wiat o przygas o, a potem znikn o. Ochryp y krzyk Walkera przeszed w j k. Upad na kolana, z amany odczuciami, których nie potrafi nazwa , i przygnieciony magi , któr wch on , czuj c, jak przep ywa przez niego niczym krew. Zamkn oczy i otworzy je powoli. Ujrza siebie samego w dr cej mgle, która odbiera a mu rysy twarzy. Spogl da z niedowierzaniem i poczu nag y ch ód. Nie by ju rzeczywisty! Sta si widmem! Z wysi kiem opanowa przera enie i wsta , ca y czas ciskaj c w d oni Czarny Kamie Elfów. Patrzy , jak si porusza, jakby by kim innym, obserwowa l nienie swego cia a i warstwy cienia nadaj ce mu wygl d czego fragmentarycznego. Potykaj c si , ruszy naprzód. Próbowa wdrapa si na urwisko, dotrze na szczyt, nie wiedz c, co dalej robi . Czu , e musi dotrze do Paranoru. Musi wej do rodka. Wspinaczka by a d uga i wyczerpuj ca i zanim dotar do elaznych bram warowni,
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
walczy o oddech. Jego cia o odbija o si w zwielokrotnionych obrazach, oddalonych od siebie. Móg jednak oddycha i porusza si jak normalny cz owiek; czu te jak dawniej. To dodawa o mu odwagi i gna o do bram Paranoru. Kamie warowni by wystarczaj co prawdziwy, twardy i szorstki w dotyku – a jednak gro ny w sposób, którego nie potrafi od razu okre li . Bramy otwar y si , kiedy na nie napar , jakby mia si tysi ca ludzi i móg pokona wszystko. Wszed ostro nie. Otuli y go cienie. Sta w studni ciemno ci, a wsz dzie wokó ycha by o szept mierci. Potem co poruszy o si w mroku, oddzieli o od niego nabra o kszta tu – czworono na istota, niezdarna i z owieszcza. By to bagienny kot, czarny, z l ni cymi, otymi oczami. By i nie by o go tu – zupe nie jak Walker. Walker zamar . Bagienny kot wygl da dok adnie jak… Za kotem pojawi si cz owiek, stary i przygarbiony, przezroczysty, l ni cy duch. Kiedy podszed bli ej, jego rysy sta y si znajome. – Wreszcie przyszed , Walkerze – wyszepta pustym, niespokojnym g osem. Mroczny Stryj poczu , jak znikaj ostatnie lady jego postanowienia. By to Coglin.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
XXXIII Król Srebrnej Rzeki siedzia w Ogrodach, które by y jego wi tyni , i patrzy , jak ce znika za horyzontem. Ze ska u jego stóp tryska y strumienie krystalicznej wody i wpada y do stawu, z którego pi jednoro ec, a agodny wiatr wia przez paprocie, nios c wo bzów i onkili. Drzewa szumia y, ich li cie l ni y zieleni , a ptaki piewa y radosn pie na zako czenie dnia, przygotowuj c si w swoich gniazdach na nadej cie nocy. Za Ogrodami, w wiecie ludzi, po zapadni ciu ciemno ci nasta pos pny i nieust pliwy ar, a ywoty ludzi czterech krain okry ca un zm czenia. A wi c sta o si . Oczyma, które widzia y wszystko, ujrza mier swego dziecka i przemian krainy Króla Kamienia. Maw Grinta ju nie by o. Miasto Eldwist znikn o pod ziemi , powróci o do pierwiastków, które je stworzy y, a ziemia by a znowu zielona i yzna. Magia jego dziecka g boko zapu ci a korzenie. By a niewidzialn rzek przep ywaj wokó samotnej kopu y, w której uwi ziony by Uhl Belk. Du o czasu up ynie, zanim jego brat znowu wynurzy si na wiat o dnia. Mieni ce si barwami t czy wa ki zabrz cza y obok niego, nie zwalniaj c, i znikn y w pó mroku. Gdzie indziej trwa a walka przeciwko cieniowcom. Walker Boh przywo magi Czarnego Kamienia Elfów, tak jak nakaza mu Allanon, i warownia druidów zosta a wezwana z mgie , które ukrywa y j przez wieki. Co zrobi Mroczny Stryj, zastanawia si Król Srebrnej Rzeki, z tym, co tam znajdzie? Na zachodzie, gdzie niegdy y elfy, Wren Ohmsford wci stara a si dowiedzie , co si z nimi sta o – a co wa niejsze, chocia nie zdawa a sobie sprawy z tego, co stanie si z ni sam . Na pó nocy bracia Par i Coll Ohmsford walczyli ze sob i tajemnicami Miecza Shannary oraz magi cieniowców. Oni byli tymi, którzy pomog i którzy zdradz , a wszystkie ko a losu, które wprawi w ruch Allanon, jeszcze mog by zatrzymane. Król Srebrnej Rzeki wsta i na chwil zanurzy si w wodach stawu, rozkoszuj c si ch odn wilgoci i stapiaj c si w jedno z nurtem wody. Potem wynurzy si i przeszed cie kami Ogrodów, przez k py ja owca i pietrasznika na pagórek, poro ni ty centuri i dzwonkami, które na brzegach p atków l ni y z oto w gasn cym wietle dnia. Przystan tu, wygl daj c na zewn trzny wiat. Jego córka dobrze si spisa a. Ale ta my l by a dziwnie ponura i pusta. Stworzy zlepek pierwiastków z ycia Ogrodów i wys , aby s jego potrzebom. By a dla niego niczym – córk tylko
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c
F -X C h a n ge
F -X C h a n ge
c u -tr a c k
N y bu to k lic
z imienia, dzieckiem ledwie z nazwy. By a tylko chwilow rzeczywisto ci i nigdy nie zamierza uczyni jej czym wi cej. A jednak t skni za ni . Kszta tuj c j , daj c jej ycie, zbli si za bardzo. Ludzkie uczucia, które dzielili, nie rozp yn si tak atwo jak ich ludzkie kszta ty. Nie powinna dla niego nic znaczy , teraz kiedy odesz a. Ale zamiast tego jej nieobecno tworzy a otch , której nie umia wype ni . ywcza. Dzieci stworzone z pierwiastków ziemi i jego magii, powtarza sobie. Móg znowu to zrobi – ale pewnie nie tak ch tnie. By o co w stworzeniach miertelnych ras, co trwa o po opuszczeniu cia a. Reszta uczu trwa a ci gle. S ysza jej g os, widzia jej twarz i czu dotyk jej palców. Odesz a od niego, a jednak pozosta a. Dlaczego musia o si tak sta ? Siedzia w ciemno ci otulaj cej ziemi i zastanawia si nad sob . Tutaj ko czy si Ksi ga druga Potomków Shannary. Ksi ga li cia, Królowe elfów, wyjawi wi cej z zagadki Coglina i Paranoru oraz opisze wysi ki Wren Ohmsford, próbuj cej wyja ni tajemnicze zagini cie elfów z Westlandii.
.d o
o
.c
m
C
m
w
o
.d o
w
w
w
w
w
C
lic
k
to
bu
y
N
O W !
PD
O W !
PD
c u -tr a c k
.c