Rozdział pierwszy - Słuchasz mnie, Myron? - Carl Herbold spojrzał groźnie na swego kumpla z celi i ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową. - Idiota - ...
12 downloads
17 Views
1MB Size
Rozdział pierwszy - Słuchasz mnie, Myron? - Carl Herbold spojrzał groźnie na swego kumpla z celi i ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową. - Idiota - mruknął pod nosem. Nieczuły na obrazę, Myron Hutts nawet nie przestał się uśmiechać. Carl przysunął bliżej twarz. - Zapomnij o tym uśmieszku, dobra, Myron! Mówimy tu opoważnych sprawach. Czy cokolwiek dotarło do kupy gówna, którą nosisz na ramionach? Słyszałeś choć jedno pieprzone słowo z tego, co powiedziałem? Myron wbił zęby w batonik PayDay. - Oczywiście, że słyszałem. Przecież powiedziałeś, żebym słuchał uważnie i nie myślał o niebieskich migdałach. - No, dobra. Carl uspokoił się nieco, choć dalej nie był pewien, czy choć najmniejszy fragment tego, co powiedział, naprawdę trafił do Myrona. Myron nie był zbyt pojętny. Prawdę mówiąc, stwierdzenie, że jego iloraz inteligencji zamyka się pojedynczą cyfrą, nie odbiegałoby zbytnio od prawdy. Był silny fizycznie i chętny, lecz niedostatki w dziedzinie intelektu stanowiły ryzyko, o które mógł rozbić się starannie przemyślany plan Carla. Decyzja o wzięciu na wspólnika kogoś takiego jak Myron miała swoje ujemne strony. A jednak Carl potrzebował Myrona Huttsa. Potrzebował kogoś, kto zrobi, co mu się każe, nie zadając zbędnych pytań, nie dyskutując i nie przejawiając cienia skrupułów. Pod tym względem Myron stanowił doskonały wybór. Nawet gdyby był pieprzonym Einsteinem o zbyt dużej ilości szarych komórek, to i tak brakowało mu sumienia. "Sumienia, którego wyrazem był wewnętrzny dialog". Czyż to nie zgrabne powiedzonko? Carl przyswoił je sobie, przeczytawszy pewien artykuł w czasopiśmie, a potem posługiwał się nim za każdym razem, kiedy zbierała się komisja, która miała zdecydować, czy wypuścić go na warunkowe zwolnienie. Przez pięć minut rozprawiał z zapałem, opowiadając, jak odbywał sam ze sobą rozmowy na temat tego, co zrobił ze swoim życiem i jakie krzywdy wyrządził innym. Ten dialog wewnętrzny uświadomił mu, jak błędne było dotąd jego postępowanie, i skierował go ku światłu samopoznania i odpowiedzialności. Okazywał skruchę i chęć poprawy. Jednak na członkach komisji słowa te nie wywierały wrażenia. Postrzegali jego przemowę jako stek bzdur, którym w rzeczywistości była, i odrzucali prośbę o zwolnienie. Lecz jeśli sumienie naprawdę wyrażało się w pewnego rodzaju wewnętrznym dialogu, zakładającym istnienie abstrakcyjnych idei i koncepcji, to Myron był po prostu zbyt głupi, by objąć je myślą. Prawdę mówiąc, Carl nie dbał ani trochę o to, czy Myron ma sumienie. Wiedział, że jego kumpel i tak będzie działał pod wpływem impulsu i zrobi to, na co będzie miał w danej chwili ochotę. Dlatego Carl go wybrał. Myron nie zawaha się, jeśli sprawy przybiorą zły obrót, a sytuacja stanie się naprawdę paskudna. A propos paskudna - wygląd Myrona sprawiał, że niejednemu ciarki przebiegały po plecach. Jego skóra niemal pozbawiona była pigmentu, który i tak skupił się głównie w wargach - wielkich i nienaturainie czerwonych. Tęczówki oczu Myrona zdawały się przez kontrast niemal zupełnie pozbawione koloru. Wyblakłe, rzadkie brwi i rzęsy czyniły jego tępe spojrzenie jeszcze bardziej bezmyślnym. Cienkie, lecz gęste i niemal białe włosy Huttsa sterczały na głowie niczym zwoje drutu. Wystające spomiędzy grubych warg nugatowe nadzienie batonika czyniło jego wygląd odrażającym nie do zniesienia. Kiedy Myron oblizał ściekającą mu z kącika ust ślinę, Carl odwrócił wzrok. Tak bardzo różnili się od siebie, że wiele osób zdziwiłby fakt, iż się zaprzyjaźnili. Carl był wysoki, ciemny, przystojny. Kiedy miał odpowiedni nastrój, ćwiczył z hantlami i nigdy nie zapominał o wykonaniu w celi serii przysiadów i pompek, aby utrzymać się w formie. Miał zabójczy uśmiech, a kiedy się uśmiechał, przypominał młodego Warrena Beatty'ego - przynajmniej tak mu mówiono. On sam przekonany był, że jest od niego przystojniejszy. Poza tym zawsze uważał aktora za pedała. Choć, z drugiej strony, Beatty miał przecież piękną żonę· Taak, ta pani Beatty to naprawdę smakowity kąsek. Carl zdecydowanie przewyższał Myrona pod względem intelektu. To, czego brakowało Myronowi, Carl posiadał w nadmiarze. Był wspaniałym planistą. Błyskotliwe idee jakby same wpadały mu do głowy. Miał także prawdziwy talent do zamieniania luźnych pomysłów w doskonale opracowane, precyzyjne projekty. Gdyby był wojskowym, zostałby zapewne generałem. Lecz nawet najwyżsi rangą oficerowie potrzebują żołnierzy, by wprowadzali w czyn opracowaną przez nich strategię· Stąd Myron. Mógł sobie wybrać każdego innego współwięźnia. Myron działał odpychająco na większość ludzi, nie wyłączając zatwardziałych kryminalistów. Nawet ci omijali go z daleka. Tymczasem przywódcze zdolności Carla przyciągały do niego ludzi niczym magnes. Starszeństwo zapewniło mu posłuch. To, i wrodzona
charyzma. Mógł sobie wybrać partnera spośród więźniów o wiele inteligentniejszych i bardziej zdeprawowanych niż Myron - ponieważ, mimo skłonności do przemocy, Myron był człowiekiem o łagodnym usposobieniu. Jednak mądrzejszy od Myrona partner mógłby przysporzyć Carlowi problemów. Nie potrzebował nikogo, kto miałby własne zdanie i kłócił się z nim przez cały czas. Brak harmonii prowadzi do braku uwagi, a brak uwagi do klęski, to znaczy, w ich przypadku, do schwytania i ponownego osadzenia w więzieniu. Wszystko, czego potrzebował, aby wprowadzić w czyn plan ucieczki, to dodatkowa para oczu i uszu, należąca do kogoś, kto nie zawaha się strzelić, gdy zajdzie taka konieczność. Myron Hutts pasował doskonale. Do tego, do czego potrzebował go Carl, rozum nie był konieczny. Poza tym on, Carl, miał go aż nadto. Wystarczy za nich obu. I tak dość będzie miał kłopotu z Cecilem. Problem polegał na tym, że Cecil zbyt wiele myślał. Bez końca analizował każdą cholerną rzecz. A rozważając szanse, tracił okazje. Zupełnie jak ten mężczyzna z pocztówki, którą kiedyś widział - głupi turysta trzymał przy oczach aparat i fotografował wieżę Eiffla, kiedy tuż obok przechodziła naga francuska dama. Facet z pocztówki przypominał mu Cecila. Jednak CarInie chciał teraz myśleć o starszym bracie. Pomyśli o nim później, gdy będzie sam. Oparł się o wysoki płot spacerniaka, wędrując spojrzeniem ku boisku. Z czasem czujność stała się jego drugą naturą. Dwadzieścia lat za kratkami nauczyło go zważać na każdy gest, który mógł zapowiadać niebezpieczeństwo i atak wroga, znanego lub nie. Co prawda miał tu spore wpływy i krąg oddanych przyjaciół, ale nie wszyscy za nim przepadali. Na boisku grupa ćwiczących z ciężarkami czarnuchów napinała wysmarowane olejkiem mięśnie i spoglądała na niego z nienawiścią. Nienawidzili go, gdyż nie był jednym z nich. Poza murami wiele mówiło się o rywalizujących ze sobą gangach, wojnach ulicznych, wendetach. Śmieszne. Dopóki nie znalazłeś się w więzieniu, nie wiedziałeś, co to takiego - gangi. Społeczność więzienna była najbardziej podzieloną, spolaryzowaną, nienawidzącą się wzajemnie grupą ludzi na świecie. On sam nie przepadał za czarnuchami, którzy prowokowali wymianę obelg, co prowadziło do bójek, zakończonych ukaraniem tych, którzy brali w nich udział - nie zawsze dobrowolnie. Nie miał więc zamiaru zaczynać z nikim ani dziś, ani w najbliższej przyszłości. Zamierzał być idealnym więźniem aż do dnia, na który jemu i Myronowi wyznaczono dyżur przy budowie drogi na zewnątrz więzienia. To był nowy program, część reformy systemu więziennictwa. Miał sprawić, by więźniowie poczuli się znowu pożytecznymi członkami społeczeństwa. Carla ani trochę nie obchodziły społeczne aspekty programu. Interesowało go tylko, jak wprowadzenie reformy wpłynie na jego sytuację. Kiedy pojawi się możliwość opuszczenia murów i popracowania na zewnątrz, pierwszy ustawi się w kolejce do autobusu. Zachowywał się więc nadzwyczaj spokojnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi strażników. Żadnego łamania regulaminu, żadnych bójek. Nic, tylko spokój i pozytywne nastawienie. Gdy słyszał obelżywą uwagę, wymamrotaną pod swoim adresem, po prostu puszczał ją mimo uszu. Tego, co mu się nie podobało, starał się po prostu nie zauważać. Kilka nocy wcześniej zmuszono go, by stał i przyglądał się, jak Myron obciąga jednemu facetowi fiuta. Inny więzień, biały śmieć, który zamordował żonę i odsiadywał właśnie dożywocie, zapłacił Myronowi, więc Myron musiał wywiązać się z umowy. Często zdarzało się, że bardziej agresywni więźniowie usiłowali wykorzystać ociężałego umysłowo Myrona. Carl zwykle interweniował, lecz teraz, gdy zbliżał się termin ucieczki, sprawa nie wydawała się warta ryzyka. Tym bardziej że Myron zbytnio nie cierpiał z tego powodu. W zamian za seksualną usługę ofiarowano mu żywą mysz, którą później wypatroszył swoimi długimi, różowymi paznokciami. - Pamiętaj, co ci mówiłem, Myron - powtórzył po raz setny Carl, gdy uświadomił sobie, że przez resztę dnia nie będą mieli szansy, by swobodnie porozmawiać. - Gdy przyjdzie nasza kolej, aby pracować na drodze, nie wolno ci zdradzać zadowolenia. - W porządku - powiedział Myron, z zainteresowaniem oglądając krwawiącą rankę na kciuku. - Byłoby nawet lepiej, gdybyśmy wyglądali na wściekłych. Jak myślisz, dasz sobie z tym radę? No, żeby wyglądało, że jesteś wściekły. - Jasne, Carl. Myron ssał teraz poraniony kciuk z nie mniejszym zapałem niż przed chwilą batonik. - Bo jeśli oni domyślą się, jak nam zależy, żeby się tam dostać ... Tym razem nie zorientował się, na co się zanosi. Uderzenie dosłownie zwaliło go z nóg - i z ławki, na której siedział. Spoglądał właśnie w rozjaśnione bezmyślnym uśmiechem, oblepione resztkami batonika oblicze Myrona, kiedy w następnej chwili znalazł się na boku w błocie, w uszach mu dzwoniło, miał zmącony wzrok i czuł mdłości, podczas kiedy kopniaki napastnika dosłownie wyciskały mocz z jego nerek.
Zapomniał o swym postanowieniu, aby nie prowokować kłopotów. Instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Przewróciwszy się na plecy, uniósł nogi i uderzył nimi z całej siły napastnika w krocze. Czarny osiłek, który naj widoczniej zbytnio zaufał sile swych mięśni, nie spodziewał się kontrataku. Upadł na kolana, jęcząc i trzymając się za jądra. Oczywiście, jego kumple natychmiast rzucili się na Carla i zaczęli okładać go pięściami. Nadbiegli strażnicy, wymachując pałkami. Inni więźniowie przyłączyli się do bijatyki, próbując rozdzielić walczących lub zagrzać ich do walki. Ta zaś nie trwała długo. A kiedy przywrócono porządek i oceniono straty, okazało się, że są one minimalne. Tylko dwóch więźniów trafiło do izby chorych _ a jednym z nich był Carl Herbold. Rozdział drugi - To była bardzo miła uroczystość. Uwaga żony sprawiła, że Ezzy Hardge burknął pod nosem z pogardą: - Tak, rzeczywiście - naj twardszy kawałek mięsa, jaki kiedykolwiek próbowałem zjeść, i działająca na pół gwizdka klimatyzacja. Myślałem, że się roztopię w tym czarnym garniturze. - No cóż, skoro postanowiłeś, że nie będziesz zadowolony, i tak nikt by ci nie dogodził. Więc przestań zrzędzić. Ezzy był mężem Cory o dwa lata dłużej, niż pełnił funkcję szeryfa hrabstwa Blewer - czyli dwadzieścia dwa lata. Po raz pierwszy zobaczył ją podczas spotkania religijnego, na które on i jego kumple poszli po prostu, aby się pośmiać. Jakby w opozycji do gróźb, miotanych przez kaznodzieję zza pulpitu, Cora miała we włosach frywolną czerwoną wstążkę, a na wargach szminkę w pasującym do niej kolorze. Podczas wykonywania hymnów jej spojrzenie powędrowało znad śpiewnika przez nawę do Ezzy'ego, który przyglądał się jej oceniająco i z nie ukrywanym zainteresowaniem. Blask w jej oczach nie był wynikiem religijnego zaangażowania, lecz przejawem diabelskiej figlarności. Mrugnęła do niego. Przez wszystkie następne lata Cora nie utraciła nic ze swej zadziorności, a on nadal lubił w niej tę cechę. - Ludzie w hrabstwie zadali sobie wiele trudu i ponieśli koszty, by wydać dla ciebie kolację. Mógłbyś okazać choć trochę wdzięczności. - Zdjęła szlafrok i wsunęła się obok niego do łóżka. - Gdyby to dla mnie wydano kolację, na pewno potrafiłabym okazać wdzięczność, nawet gdybym jej nie czuła. - Nie prosiłem o okolicznościowe przyjęcie. Czułem się cholernie głupio. - Wcale nie chodzi ci o przyjęcie. Wściekasz się, bo wysłali cię na emeryturę. - Cora rzadko liczyła się ze słowami. Dzisiejszy wieczór nie był wyjątkiem. Ezzy z ponurą miną naciągnął na nich kołdrę. - Nie wyobrażaj sobie, że ja też niecierpliwie czekam, aż pójdziesz na zieloną trawkę - kontynuowała, niepotrzebnie strzepując poduszkę. - Myślisz, że chcę się o ciebie potykać przez cały dzień i patrzeć, jak chodzisz ponury po domu, przeszkadzając mi na każdym kroku? - Nie, proszę pana. - Wolałabyś może, aby zastrzelił mnie jakiś zabijaka, zdobywając o jedną metalową gwiazdę więcej na swój kowbojski pas, w ten sposób oszczędzając ci kłopotu? Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie, lecz w końcu Cora powiedziała: - Przez cały wieczór próbowałeś mnie sprowokować i wreszcie ci się udało. Dobrze wiesz, że takie gadanie doprowadza mnie do szału. Pociągnęła za mały łańcuszek przy nocnej lampce. Sypialnia pogrążyła się w ciemności. Cora przewróciła się na bok, pokazując mu plecy. Zwykle zasypiali zwróceni do siebie twarzami. Jak dobrze go znała! Rzeczywiście, powiedział to umyślnie, wiedząc, że na pewno ją zdenerwuje. Tak naprawdę przez wszystkie te lata modlił się, aby nie został zabity i nie zostawił żony jedynie ze swoim okrwawionym ciałem. Z praktycznego punktu widzenia lepiej by było, gdyby zginął podczas pełnienia obowiązków. Dla wszystkich zainteresowanych byłoby to z pewnością czystsze i łatwiejsze rozwiązanie. Przywódcom lokalnej społeczności oszczędziłoby zażenowania, gdyż nie musieliby sugerować mu, by nie przychodził więcej do biura. Nie musieliby także wykosztowywać się na kolację w miejskiej świetlicy i mogliby przeznaczyć pieniądze na bardziej szczytny cel. Gdyby umarł w porę, nie musiałby stawić czoła przyszłości, kiedy to będzie się czuł równie potrzebny jak śniegowce na Saharze. Miał siedemdziesiąt dwa lata, właściwie prawie siedemdziesiąt trzy. Artretyzm w każdym stawie, a przynajmniej tak się czuł. I jego umysł nie był już pewnie tak bystry jak niegdyś. On sam co prawda nie odnotował żadnej wpadki, lecz inni z pewnością je zauważyli i śmiali się po cichu zjego starczego zdziecinnienia. Jednak najbardziej bolało to, że oni mieli rację· Naprawdę był stary, zramolały i niezdolny , by dłużej
pilnować przestrzegania prawa. Rozumiał to. Więc chociaż z żalem, odejdzie spokojnie na emeryturę, ponieważ zdaje sobie sprawę, że ludziom potrzebny jest młodszy szeryf. Po prostu żałował jak diabli, że musi odejść, nie wykonawszy zadania. A zadanie nie zostanie wykonane, dopóki nie dowie się, co przydarzyło się Patsy McCorkle. Przez dwdzieścia dwa lata ta dziewczyna spała w jednym łóżku z nim i z Corą - oczywiście w przenośni. Czując się winny, zwłaszcza z powodu kłótni, przewrócił się na bok, położył dłoń na biodrze żony i poklepał je czule. - Coro? _ Nawet o tym nie myśl- burknęła jego żona. - Zbyt jestem wściekła. Gdy w kilka godzin później Ezzy wszedł do biura szeryfa, dyżurny podniósł leniwie głowę, a potem zerwał się z krzesła. - Hej, Ezzy, co ty, u licha, tu robisz? _ Przepraszam, że przerwałem ci drzemkę, Frank. Nie zwracaj na mnie uwagi. Muszę przejrzeć kilka teczek. Dyżurny spojrzał na wielki ścienny zegar. - O tej porze? _ Nie mogłem spać. Pomyślałem, że skoro już tu nie pracuję, powinienem zabrać z biura swoje rzeczy. Szeryf Foster pewnie będzie chciał się jutro wprowadzić. - Tak myślę. Co o nim sądzisz? _ To porządny człowiek i będzie dobrym szeryfem - odparł Ezzy szczerze. - Być może, lecz to nie Ezzy Hardge. - Dzięki. _ Przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć na wczorajszy bankiet. Jak było? _ Niewiele straciłeś. Wynudziłem się jak nigdy. - Ezzy wszedł do swego gabinetu i zapalił światło prawdopodobnie po raz ostatni. - Nigdy w życiu nie wysłuchałem tylu przemówień naraz. Co jest takiego w ludziach, że kiedy tylko da im się mikrofon do ręki, od razu zaczynają ględzić? - Pewnie mają wiele do powiedzenia na temat żywej legendy. Ezzy prychnął, zniecierpliwiony i nieco zażenowany. - Nie jestem już twoim szefem, Frank, ale przysięgam, spuszczę ci lanie, jeśli nie przestaniesz tak gadać. Masz może filiżankę kawy? Byłbym ci wdzięczny. - Zaraz przyniosę. Po emocjach wieczoru, nie wspominając o odtrąceniu przez Corę, Ezzy nie mógł usnąć, toteż wstał bardzo wcześnie, ubrał się i wykradł z domu. Cora miała szósty zmysł prawie tak doskonały jak nietoperz wampir i ten zmysł niczym radar informował ją o każdym jego ruchu. Ezzy nie chciał dyskutować z nią o tym, jak niemądre jest wychodzenie z domu o świcie, aby wykonać coś, na co hrabstwo dało mu aż tydzień. Jednak skoro go zwolnili, nie życzyli sobie zapewne, by plątał się zbyt długo w pobliżu - bez względu na to, jak gorąco go zapewniali, że zawsze będzie mile widziany w biurze szeryfa hrabstwa Blewer. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, byłoby uznanie go za żałosnego starca, który kurczowo czepia się dawnej chwały i nie chce zrozumieć, że nie jest już nikomu potrzebny. Nie chciał użalać się nad sobą - lecz chyba właśnie to robił, czyż nie? Podziękował zastępcy, który postawił przed nim parujący dzbanek z kawą. - Proszę, zamknij za sobą drzwi, Frank. Nie chciałbym ci przeszkadzać. - O tym w ogóle nie może być mowy, szeryfie. Mamy dzisiaj spokojną noc. Mimo to zamknął drzwi. Ezzy nie przejmował się tym, że będzie przeszkadzał dyżurnemu. Prawdę mówiąc, chciał po prostu zostać sam w gabinecie. Skoroszyty, zawierające dokumenty dotyczące spraw prowadzonych oficjalnie przez biuro szeryfa, były, oczywiście, własnością publiczną, dzieloną z Teksaskim Wydziałem Bezpieczeństwa, policją miejską, Rangersami i wszystkimi innymi agendami rządowymi, z którymi współpracowało jego biuro. Lecz szafki w gabinecie Ezzy'ego mieściły też jego prywatne akta - listy pytań, które zamierzał zadać podejrzanemu, adnotacje na temat dat, godzin oraz nazwiska osób związanych ze sprawą, czy też informacje przekazane przez wiarygodnych informatorów lub świadków, którzy woleli pozostać anonimowi. Większość notatek zapisana była specjalnym skrótowym pismem, znanym tylko jemu. Zwykle posługiwał się ołówkiem numer dwa, zapisując uwagi na każdym skrawku papieru, jaki akurat nawinął mu się pod rękę. Ezzy uważał te swoje notatki za równie prywatne jak osobisty pamiętnik. Poza tym były one - w o wiele większym stopniu niż wygłoszone wczoraj kwieciste przemowy - świadectwem jego zawodowych dokonań.
Pociągnął łyk kawy, przesunął się z krzesłem ku metalowej szafce i otworzył naj niższą szufladę. Skoroszyty były ułożone mniej więcej latami. Wyjął kilka najstarszych, przerzucił je, uznał, że nie ma potrzeby ich zatrzymywać, i wrzucił do paskudnego, powyginanego metalowego kosza na śmieci, który był w biurze równie długo jak on. Po kolei przerzucał teczki, co nieuchronnie prowadziło do roku 1976. Nim dotarł do teczki z dokumentami z tego roku, kawa zdążyła już skwaśnieć mu w żołądku. Czknął. Jeden plik akt wyróżniał się spośród pozostałych głównie dlatego, że był od nich grubszy i zdradzał ślady częstego przeglądania. Składał się z kilku tekturowych teczek, związanych razem szeroką gumową taśmą. Rogi każdej z teczek były pobrudzone, pozaginane lub oderwane, gdyż Ezzy często otwierał je, przeglądał zawartość, po czym zamykał teczki z powrotem i wpychał skoroszyt pomiędzy inne, mniej ważne, aby po jakimś czasie powtórzyć całą procedurę· Zdjął gumową banderolę i wsunął ją sobie na gruby nadgarstek. Nosił miedzianą bransoletę, ponieważ Cora twierdziła, że miedź jest dobra na artretyzm - choć, jego zdaniem, nic na to nie wskazywało. Rozłożył teczki na biurku i pociągając łyk świeżej kawy, którą zastępca niepostrzeżenie napełnił dzbanek, otworzył leżącą na wierzchu teczkę. Tuż pod okładką leżała strona wydarta z annałów miejscowej szkoły średniej. Ezzy doskonale pamiętał dzień, w którym osobiście wydarł ją z rocznika. Najstarsza klasa, trzeci rząd od dołu, drugie zdjęcie od lewej. Patricia Joyce McCorkle. Patrzyła prosto w obiektyw, a jej spojrzenie mówiło, że zna tajemnicę, którą fotograf również chętnie by poznał. Wśród dodatkowych zajęć, jakim się oddawała, wymieniono występy w chórze, działalność w Klubie Hiszpańskim i Klubie Przyszłych Pań Domu. Jej rada dla młodszych kolegów: "Baw się, baw się, i jeszcze raz baw się". Oficjalne fotografie rzadko bywają pochlebne, lecz Patsy wyglądała szczególnie mało atrakcyjnie, być może dlatego, że w rzeczywistości także nie była ładna. Miała małe oczy, szeroki i spłaszczony nos, wąskie wargi i niemal nie istniejący podbródek. Lecz brak urody nie przeszkadzał w tym, że miała powodzenie. Ezzy szybko dowiedział się, że Patsy McCorkle zapraszano na randki częściej niż jakąkolwiek inną dziewczynę z jej rocznika, włączając w to klasową piękność i powracającą na łono rodziny księżniczkę. A działo się tak, ponieważ - jak powiedziała mu, rumieniąc się z zażenowania, jedna z jej koleżanek, która teraz prowadziła stację Texaco przy Crockett Street - "Patsy nie odmawiała nikomu, szeryfie. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?" Ezzy rozumiał. Gdy on był w średniej szkole, także miał koleżanki, które nikomu nie odmawiały, i chłopcy doskonale wiedzieli, do której dziewczyny uderzyć. Zszargana reputacja Patsy nie czyniła jednak zadania ani trochę łatwiejszym, gdy zbliżał się do jej domu tego gorącego sierpniowego poranka, by zanieść rodzicom wieści, jakich żaden rodzic nigdy nie chciałby usłyszeć. McCorkle prowadził biuro usług dla ludności w centrum miasta i Ezzy znał go, choć niezbyt dobrze. Ojciec Patsy podszedł do niego, nim zdołał wejść na ganek. Otworzył siatkowe drzwi, a pierwsze słowa, jakie padły z jego ust, brzmiały: - Co ona znów nabroiła, szeryfie? Ezzy zapytał, czy może wejść. Kiedy mijali czyste, przytulne pokoje, kierując się w stronę kuchni, gdzie McCorkle właśnie przygotowywał sobie kawę, nieszczęsny ojciec powiedział szeryfowi, że jego córce ostatnio zupełnie odbiło. - Nie mogę sobie z nią poradzić. Prawie skasowała swój samochód, ponieważ jechała zbyt szybko i po wariacku. Włóczy się gdzieś wieczorami i pije na umór, a potem rzyga całe rano. Pali papierosy i Bóg wie, co jeszcze. Łamie wszelkie zasady, które obowiązują w tym domu, i nie robi z tego tajemnicy. Oczywiście, nie zwierza się nam, z kim przebywa, gdy nie majej w domu, ale dotarło do mnie, że skumała się z braćmi Herbold. A kiedy zapytałem ją wprost, co ma znaczyć to zadawanie się z chuliganami, powiedziała, żebym pilnował własnego nosa. Dosłownie. I że będzie umawiała się, z kim tylko zechce, nawet z żonatymi mężczyznami, jeżeli przyjdzie jej na to ochota. Zważywszy na to, jak się ostatnio zachowuje, nie zdziwiłbym się, gdyby już to robiła. - Podał szeryfowi filiżankę świeżo zaparzonej kawy. Obawiam się, że to tylko kwestia czasu, nim złamie prawo. Ponieważ nie zjawiła się w domu od wczoraj, niemal się pana spodziewałem. Co ona zbroiła? - powtórzył. - Czy pani McCorkle jest w domu? - Na górze, jeszcze śpi. Ezzy skinął głową, spojrzał w dół na czubki swoich czarnych butów, a potem na białą, marszczoną zasłonkę w kuchennym oknie i na rudego kota ocierającego się o nogę stołu.
- Pańska córka została znaleziona dziś rano martwa, panie McCorkle. Nienawidził tej części swojej roboty. Na szczęście nie musiał tego robić zbyt często, gdyż w przeciwnym razie chyba postarałby się o inne zajęcie. Cholernie trudno było stać twarzą w twarz z człowiekiem, któremu przed chwilą powiedziało się, że ktoś z członków jego rodziny nie wróci więcej do domu. A to, że dopiero co wysłuchało się oskarżeń pod adresem tej osoby, tylko pogarszało sprawę. Wszystkie mięśnie na twarzy mężczyzny opadły, jakby nagle oderwały się od kości. Po tym dniu McCorkle nigdy już nie wyglądał tak samo. Ludzie w mieście plotkowali na temat tej zmiany, lecz tylko Ezzy widział na własne oczy, jak błyskawicznie nastąpiła - Wypadek samochodowy? - wykrztusił mężczyzna. Ezzy żałował, że tak nie było. Ze smutkiem potrząsnął głową. - Nie, proszę pana. Ona, hmmm, została znaleziona tuż po świcie w lesie nad rzeką. - Szeryfie? Odwrócił się i zobaczył panią McCorkle. Stała w kuchennych drzwiach, ubrana w letni szlafrok w stokrotki, z włosami zakręconymi na wałki i zapuchniętymi od snu oczami.
- Szeryfie? To znaczy, Ezzy? Ezzy spojrzał w stronę drzwi biura i mrugnąwszy kilka razy, rozpoznał stojącego w nich zastępcę. Zapomniał, gdzie się znajduje. Wspomnienia zabrały go dwadzieścia dwa lata wstecz. Znajdował się w kuchni domu Patsy i to nie Frank, lecz pani McCorkle spoglądała na niego pytająco, z rodzącym się przerażeniem w oczach. Ezzy przetarł szczypiące od niewyspaOla oczy. - Tak, Frank? Co jest? - Nie chciałem panu przeszkadzać, ale dzwoni pani Cora. Chciała wiedzieć, czy jest pan tutaj. - Mrugnął. To co, jest pan? - Taaa. Dzięki, Frank. Naskoczyła na niego, gdy tylko się odezwał. - Nie podoba mi się, że wykradasz się z domu, kiedy śpię, nie mówiąc, dokąd idziesz. - Zostawiłem ci karteczkę. - Napisałeś, że jedziesz do pracy. A ponieważ wczoraj oficjalnie odszedłeś na emeryturę, rada bym wiedzieć, gdzie to zostałeś znów zatrudniony. Uśmiechnął się. Niemal widział, jak Cora teraz wyglądacałe sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu wyprostowane niczym kij od szczotki, dłonie oparte na biodrach, błyszczące z gniewu oczy. Wiedział, że to komunał - a jednak Cora naprawdę zyskiwała na urodzie, gdy się złościła. - Zastanawiałem się, czyby nie zabrać cię gdzieś na śniadanie, lecz skoro jesteś w takim podłym nastroju, zaproszę sobie jakąś inną dziewczynę. - Tak jakby jakaś inna w ogóle chciała się z tobą zadawaćodpaliła. Po chwili przerwy dodała jednak: Będę gotowa za dziesięć minut. Tylko nie każ mi na siebie czekać. Przed opuszczeniem biura uporządkował biurko i zapakował wszystko, co chciał zatrzymać, do kilku tekturowych pudeł które przezornie przygotowano na tę okazję. Frank pomógł mu zanieść pudła do samochodu. Kiedy załadowali bagażnik, uścisnęli sobie dłonie. - Do zobaczenia, Ezzy. - Trzymaj się, Frank. Gdy tylko zastępca zniknął we wnętrzu budynku, Ezzy położył na wierzchu stosu skoroszyt, zatytułowany McCorkle. Nie będzie rozpakowywał bagażnika w obecności Cory. Gdyby zobaczyła te akta, od razu domyśliłaby się, co naprawdę spowodowało, że wstał w środku nocy i pognał do biura. A wtedy dopiero by się wściekła. Rozdział trzeci - To już jutro, pamiętasz? - szepnął Carl. - Jasne, Carl, pamiętam - zapewnił go Myron. - Więc uważaj, żebyś nie zrobił czegoś, co mogłoby powstrzymać cię przed dostaniem się do tej ciężarówki. - Nie zrobię, Carl. Co za muł - pomyślał Carl, spoglądając w pustkę, kryjącą się za czystym spojrzeniem Myrona.
Właściwie postępował nie fair, kwestionując zachowanie kumpla, kiedy on sam omal nie zepsuł wszystkiego. Ale przecież tylko próbował obronić się przed ciężkim pobiciem. Gdyby mógł przeżyć tę sytuację jeszcze raz, to tym razem by się nie bronił. Gdy czarnuch go zaatakował, Carl dosłownie oszalał z wściek¬łości i trzeba było czterech mężczyzn, by go obezwładnić i zabrać do izby chorych, gdzie przywiązano go pasami do łóżka. Mimo to i tak udało mu się odgryźć pielęgniarzowi kawałek ramienia. Nie mogli dać mu środka uspokajającego, ponieważ nie wie¬dzieli, czy nie odniósł obrażeń głowy. Tymczasem Carl, nie zważając na piekielny ból potłuczonej czaszki, miotał się i wściekał niemal do rana. Ryczał jak po¬tępieniec, złorzecząc Bogu, diabłu i czarnuchom, którzy, być może, pozbawili go jedynej szansy ucieczki. Gdy było już po fakcie, zdał sobie sprawę, że powinien był leżeć spokojnie w błocie i pozwolić czarnemu osiłkowi znęcać się nad sobą, dopóki nie nadciągnęliby strażnicy i nie po¬wstrzymali go. Przez jakiś czas nie widział dobrze, lecz to minęło pod koniec następnego dnia. Głowa bolała go tak, że nie pomagały żadne lekarstwa, lecz w końcu i ten ból ustąpił. Miał obolałą nerkę i posiniaczone żebra, lecz doktor powiedział, iż nic nie zostało uszkodzone. Przez kilka dni czuł się fatalnie, a jednak wdzięczny był za te obrażenia, gdyż przekonały one strażników, że to Carl jest stroną poszkodowaną i że kopiąc drugiego więźnia w czułe miejsce, próbował się tylko bronić. Wielką przyjemność sprawił mu też fakt, że mógł opuścić izbę chorych o własnych siłach, poczas gdy jądra Murzyna nadal były opuchnięte. Ich groteskowe rozmiary prowokowały liczne żarty. Czarnuchowi włożono też rurkę w członek, aby siusiała za niego, co stało się powodem kolejnych uszczyp¬liwych docinków. Napastnik skamlał jak dziecko, gdy tylko się poruszył. A zatem w końcu wszystko dobrze się skończyło. Lekarz uznał go za zdolnego do pracy przy budowie drogi, a Carl zrobił wszystko, by znowu nie popaść w tarapaty. Po opuszczeniu izby chorych trzymał się z dala od innych więźniów z wyjątkiem Myrona, ale nawet z nim nie rozmawiał. Nie patrzył krzywo na nikogo, zwłaszcza na Murzynów. Nie¬nawistną mu była myśl, że musi opuścić to miejsce, nie zabiwszy przedtem któregoś z nich w odwecie za liczne przykrości, jakich od nich doświadczył, lecz kiedy się nad tym zastanowił, uznał, że gra niewartajest świeczki. Co prawda widok murzyń¬skiej krwi sprawiłby mu czystą rozkosz, lecz potem dopiero by mu dokopano. I nigdy już nie powąchałby wolności. Tym¬czasem on gorąco pragnął zobaczyć jaskrawy blask meksykań¬skiego słońca i doświadczyć wszelkich egzotycznych przyjem¬ności, jakich mógł mu dostarczyć ten kraj. Lecz najpierw musiał się stąd wydostać. Dzisiaj na liście pojawiły się ich nazwiska. Jutro nadejdzie dzień, którego wyczekiwał. Za kilka godzin będzie wolnym człowiekiem. Oczywiście, jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli. Tyle spraw mogło pójść źle. To dlatego żołądek ściskał mu się ze zdenerwowania tak bardzo, że ledwie mógł przełknąć parówki z fasolą i kiszoną kapustę, które zaserwowano na obiad. Mimo to jadł, aby nie zwrócić na siebie uwagi strażników i nie wzbudzić podejrzeń. - Myron, zanim pójdziesz spać, może przepowiesz sobie w myśli cały plan, dobrze? Kolejna łyżka kapusty zniknęła w ustach Myrona. - Jaki plan, Carl? - Jezu - mruknął ten ostatni. To beznadziejne. Jeżeli ten idiota cokolwiek zepsuje, Carl zabije go gołymi rękami. Na razie westchnął z rezygnacją i powiedział: - Nieważne, Myron. Po prostu przylgnij jutro do mnie jak mucha do gówna, dobra? - W porządku, Carl. - A kiedy ci powiem, żebyś coś zrobił, po prostu to zrób. - Dobrze. - Żadnych pytań, żadnych dyskusji, po prostu rób, co ci każę• - Dobrze. "Idź i wetknij kutasa w maszynkę do mięsa. - Dobrze, Carl". Powstrzymując się, aby nie krzyknąć ze zniecierpliwienia, Carl upomniał sam siebie - przecież właśnie takiego ślepego posłuszeństwa potrzebował. To on był przywódcą, szefem, on wydawał rozkazy. On - przystojny, bystry, podobający się kobietom, doskonały strateg. Podczas operacji takich jak ta nie może być dwóch szefów. Potrzebne są także woły robocze. A zatem doskonale się składa, że Myron jest głupi i do przesady posłuszny. Kiedy Carl każe mu coś zrobić - na przy¬kład poderżnąć gardło temu sukinsynowi strażnikowi - Myron po prostu to zrobi. Bez cienia wstydu czy skruchy opowiedział Carlowi o swoim dzieciństwie. Już wtedy Myron Hutts był nie
lada czubkiem, jednoosobowym oddziałem eksterminacyjnym, pozbawiającym mieszkańców miasta i okolicy ich czworonożnych ulubieńców i małych zwierząt, dopóki wreszcie go nie złapano i nie wysłano na badania psychiatryczne. Członkowie jego rodziny tak długo nękali petycjami władze stanowe, aż te zgodziły się wypuścić chłopaka z wariatkowa. Nie pożyli jednak dość długo, by tego żałować. Myron bez cienia wzruszenia opowiedział Carlowi o tym, jak zamordował ich wszystkich. - Głowa babci zrobiła tylko takie "plop" , a potem zsunęła się z niej peruka i wpadła do wazy na sos. Myron opowiadał o tym ze szczególnym upodobaniem, po¬nieważ babcia zwykła używać jego głowy jako formy dla swej peruki, ilekroć chciała ją ufryzować. Resztę rodziny widok wielkiego, gamoniowatego Myrona w siwej peruce babki z wło¬sami zakręconymi na różowe wałki z gąbki przyprawiał zwykle o atak histerycznego śmiechu. Ojciec Myrona używał jego głowy jako worka treningowego za każdym razem, gdy wracał do domu pijany i wściekły na cały świat. Zwłaszcza jeden taki wypadek w znacznym stopniu przyczynił się do tego, że rozwój umysłowy chłopaka nie prze¬biegał jak należy: otóż pewnego dnia pijany tatusiek tak długo uderzał głową swego dwuletniego synka o kaloryfer, że choć było lato i kaloryfer nie działał, wyrządzonych szkód nie dało sir,: już naprawić. Od tego dnia Myron stał się łatwym celem słownych i fizycz¬Ilych ataków. W szkole śmiano się z niego, a klasowe osiłki 1,Ilr,:cały się nad ociężałym umysłowo kolegą, ile wlezie. Także czlonkowie własnej rodziny - tatuś, mamusia, siostra i babcia ¬lorlurowali chłopca i poniżali dla rozrywki. Lecz tego dnia, kiedy pojawił się przy obiadowym stole wyposażony w siekierę i dubeltówkę, żadne z nich się nie śmiało. Myron urządził rodzinie prawdziwą krwawą łaźnię. Aż dziw, i,e nie zamknięto go po czymś takim w szpitalu psychiatrycznym dla niebezpiecznych przestępców. Jednak złotousty prokurator przekonał przysięgłych, że oskarżony jest wystarczająco in¬teligentny, by odsiadywać karę w zwyczajnym więzieniu, gdyby !',aś umieszczono go w szpitalu, po pewnym czasie jakiś psychiatra o miękkim sercu mógłby dojść do wniosku, że Myron został już "wyleczony", i wpuścić go znów, niczym wilka do owczarni, pośród niczego się nie spodziewające społeczeństwo. Bo, prawdę mówiąc, Myron nie przejawiał cienia skrupułów, jeśli chodzi o zabijanie. Pluskwy, zwierzęta, ludzie - nie spra¬wiało mu to różnicy. Carl nieraz był świadkiem, jak jego kolega I, celi godzinami torturował różne małe stworzenia, nim w końcu je zabił. O, tak, potrzebował Myrona. I choć ktoś mógłby mu za¬rzucić, że wykorzystuje głupola tak samo, jak robili to chuligani w szkole, Carl nie zamierzał się tym przejmować. W nagłym przypływie cieplejszych uczuć wobec kogoś, kto najwyraźniej go uwielbiał, Carl pochylił się nad stołem i uśmiech¬uął do swego kompana. _ Czy już ci mówiłem, co zamierzam zrobić, gdy tylko się stąd wydostanę? - zapytał. - Znaleźć sobie jakąś słodką meksykańską dupeczkę• Carl roześmiał się• - Zapamiętałeś to, co, Myron? - Taa, pewnie, że zapamiętałem. - Myron uśmiechnął się szeroko, nie zważając, że usta ma pełne fasoli. - I co jeszcze? - dopytywał się Carl. - Co jeszcze mam zamiar zrobić? Myron przełknął głośno i z wysiłkiem. _ Wykończyć tych skurwysynów, którzy wpakowali cię za kratki. Rozdział czwarty Jack Sawyer wyskoczył z kabiny półciężarówki. - Ktoś tu potrzebuje pomocy? Jego kroki zatrzeszczały na żwirowanym podjeździe, wzbi¬jając małe obłoczki kurzu, które opadły niemal natychmiast na mocno sfatygowane buty Jacka, zrobione z wężowej skóry przez meksykańskiego siodlarza przed ponad dziesięciu laty. Staruszek często zaglądał do butelki, więc lewy but był o prawie centymetr dłuższy niż prawy. Jack nigdy nie zażądał od siod¬larza, aby poprawił niedoróbkę, i w końcu jego stopa przy¬stosowała się do tej drobnej niedokładności. To właśnie buty z wężowej skóry tak zafascynowały chłopca, do którego skierował pytanie. Dzieciak przyglądał się im z nie skrywaną ciekawością, wypchnąwszy policzek językiem. Jack nie miał żadnego doświadczenia z dziećmi, ale ocenił wiek chłopca na mniej więcej pięć lat. Chłopak trącił matkę w udo, aby przyciągnąć jej uwagę, ale kobieta niecierpliwie odsunęła jego dłoń i dalej grzebała pod maską samochodu, sprawdzając coś w silniku, który naj widoczniej sprawiał jej kłopoty.
Chłopiec ruszył w jego stronę. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy półciężarówką Jacka a unierucho¬mionym samochodem. Chłopak podniósł głowę i zmrużył oczy, oślepione jaskrawym południowym słońcem. - Cześć - powiedział Jack. - Wiesz, że mam książkę o dinozaurach? - Nie mów ... - I film na wideo. - Hmmm. - Najbardziej lubię welociraptory. - Co ty powiesz? To zupełnie jak ja - oznajmił Jack. - Naprawdę? - Taaa. - Super. A co myślisz o pterodaktylach? - Są dosyć przerażające, no nie? Chłopiec uśmiechnął się z aprobatą, ujawniając szczerbę po mlecznym zębie. Dzieciak, ubrany w szorty, trampki i koszulkę z postacią z kreskówek, którą Jack rozpoznał, chociaż nie umiał jej na¬zwać, wydawał się schludny i pojętny. Jego różowe policzki usiane były piegami, a kilka pasm ciemnych włosów przylgnęło do spoconego czoła. - Jak masz na imię? - Jack. A ty? - David. - Miło cię poznać, Davidzie. - Kiwnął głową w kierunku samochodu. - Jak ci się wydaje, w czym rzecz? Chłopiec wzruszył ramionami i rozłożył ręce. - Nie wiem. Mieliśmy jechać z mamą do miasta, ale kiedy wsiedliśmy do samochodu, on zrobił coś takiego ... - Tu chłopak wydał odgłos jakby dławienia się i zadrżał cały, niczym ktoś wstrząsany straszliwym atakiem. - A potem przestał i mama nie mogła go uruchomić. Jack skinął głową i ruszył w stronę samochodu i kobiety, która nie wydawała się tak przyjazna jak jej syn. Lub może po prostu nie chciała, aby przeszkadzał im jakiś obcy, i doszła do wniosku, że jeśli go zignoruje, to Jack po prostu sobie pójdzie. - Proszę pani? Może mógłbym pomóc? Chłopiec podszedł do matki, przyłożył napięstek do jej uda i kilka razy mocno nacisnął. Tym razem kobieta wyprostowała się i ze zniecierpliwieniem spojrzała na syna. Musiała widocznie dostrzec kątem oka, że ktoś jeszcze znajduje się z nimi na drodze, gdyż wciągnęła gwałtownie powietrze i podskoczyła jak oparzona. - Moja mama jest głucha - poinformował go chłopiec.¬Nie słyszała, jak pan się zbliżał. Chyba ją pan przestraszył. Jack też tak pomyślał. Oczy nieznajomej przeskakiwały go¬rączkowo od ciężarówki Jacka do niego samego - najwidoczniej próbowała ocenić, jak bardzo jest niebezpieczny. - Ona dostaje szału, kiedy ktoś podkrada się do niej znienac¬ka - powiedział chłopak. - Nie miałem pojęcia, że się podkradam. - Jack przeprasza¬jącym gestem wyciągnął dłoń. Kobieta przywarła do maski samochodu i przycisnęła do siebie syna. - Maaamoo - zaprotestował chłopiec, uwalniając się. Mówił i jednocześnie posługiwał się językiem migowym. - Nie bój się. On jest miły. Ma na imię Jack i ... Podniosła dłoń, nakazując synowi milczenie. - Powiedz jej, że bardzo przepraszam. Nie chciałem ... - Ona potrafi czytać z warg - wtrącił chłopiec. - Spróbuję przetłumaczyć to, co pan mówi, ale ona jest dobra w czytaniu z warg. - Czy pani mnie rozumie? - powiedział Jack, przesadnie akcentując słowa i patrząc prosto na kobietę. Jej oczy zwęziły się lekko. Zirytowałem ją - pomyślał Jack, choć zupełnie nie przychodziło mu do głowy, co też takiego właściwie zrobił czy powiedział. A potem kobieta kiwnęła energicznie głową. Luźne pasmo włosów wydostało się z cias¬nego upięcia i opadło na opalony policzek. Jej włosy miały taki sam ciemny kolor jak włosy chłopca, lecz słońce nadało im miedziany połysk. - Nie chciałem pani przestraszyć. Przyjechałem, żeby zoba¬czyć się z panem Corbettem, lecz skoro już tu jestem, z przyjem¬nością pomogę pani uruchomić samochód. Chłopiec trącił matkę, by zwrócić na siebie uwagę. - I co, mamo, pozwolisz mu spróbować?
Potrząsnęła odmownie głową. - Chyba panu nie pozwoli - powiedział smutno chłopak. - Nie miałem na myśli nic złego - zapewnił Jack. Kobieta skinęła na syna, aby tłumaczył, ani na chwilę nie spuszczając z meznajomego czujnego spOjrzema. - Ona mówi, że dziękuje, ale możemy zadzwonić do war¬sztatu. - Taa, jasne, ale być może nie ma takiej potrzeby. - Jack ruszył w kierunku samochodu. - To pewnie coś zupełnie prostego. Jej dłonie poruszały się teraz szybko, gniewnie, a wargi formowały bezgłośnie słowa. Nietrudno było się domyślić, co mówi, mimo to Jack spojrzał na Davida, czekając, by prze¬tłumaczył słowa matki. - Ona mówi, że gdyby to było coś naprawdę prostego, potrafiłaby naprawić uszkodzenie sama. Mówi, że jest głucha, a nie - to mi uciekło, mamo. Co to za znak? - poklepał dwoma palcami środek czoła. Przeliterowała wyraz alfabetycznie, a David odczytywał głośno poszczególne litery, w miarę jak je sygnalizowała. - Zgadnij, co to było za słowo, Jack? - Głupia. - No tak - powiedział chłopiec. - Zawsze się wścieka, kiedy ludzie uważają, że jest tępa, ponieważ jest głucha. - Nie miałem zamiaru jej obrazić. - Jack potarł szczękę, nieco już poirytowany. - To co, chce pani, żebym obejrzał tego gruchota, czy nie? Bo jeśli nie, to chętnie poszukam kawałka cienia. Cholernie tu dzisiaj gorąco. Pulchne paluszki Davida migały szybko, gdy chłopiec literował słowo "cholernie". - Jak to się pisze, Jack? - zapytał. - Przez "ch"? Powstrzymując się od odpowiedzi, Jack zadał pytanie: To jak, proszę pani? David przetłumaczył odpowiedź: - Dziękuję, ale pan Corbett sam się tym zajmie. - Czy on tu gdzieś jest? - Kilka młodych wołów przewróciło kawałek płotu. - Tam. - David wskazał kierunek. - Dziadek właśnie go naprawia. - Twój dziadek? - Taaa. - A gdzie twój tata? - Umarł. - Umarł? - Zanim się urodziłem. Jack spojrzał na kobietę, która posłała synowi mordercze spojrzenie i zwróciwszy na siebie jego u.wagę, zaczęła sygnali¬zować. - Ona twierdzi, że zbyt wiele gadam. - Oferta nadal jest aktualna. Jak pilnie musi pani dostać się do miasta? Być może zmęczył ją jego upór, chociaż nie wyglądała na osobę, która zbyt szybko się poddaje. A może uznała, że nie jcst groźny, lub przekonała ją jego uwaga o poszukaniu cienia. Jakikolwiek był powód, już miała się zgodzić, gdy nagle jej spojrzenie padło na talię Jacka. Podążając za wzrokiem matki, David powiedział: - Może to twój nóż ją wystraszył. - Och! Jeśli tylko o to chodzi ... Odpiął skórzaną pochwę. Kobieta zesztywniała. Jack wyjął nóż i położył go sobie na dłoni. Ukucnął tuż obok chłopca i pozwolił mu bliżej się przyjrzeć. - Pewien dzielny Indianin wykonał go dawno temu. Wojow¬nik z plemienia Komanczów. - O rany! - wykrzyknął chłopiec z szacunkiem. Wyciągnął n;:kę, by dotknąć broni, lecz opanował ciekawość i cofnął dłoń, nic dotykając noża. - W porządku, możesz go dotknąć. - Jak to się stało, że jest taki nierówny? - Indiańskie noże tak wtedy wyglądały. David przeciągnął palcem po połyskującym błękitem, falu¬jącym ostrzu. - Super - powiedział tym samym, pełnym szacunku tonem. Jack wyprostował się wolno. Nie spuszczając wzroku z twarzy kobiety, schował nóż do pochwy, a potem podniósł obie dłonie w geście poddania. Nie uśmiechnęła się, lecz odstąpiła na bok, dając mu znak, że może zerknąć na silnik.
Zdjął słomkowy kowbojski kapelusz i okulary słoneczne, osadził je na główce kapelusza, który odłożył na bok, po czym wsunął głowę pod maskę i pochylił się nad silnikiem. Kropla potu spłynęła mu z czoła, spadła na rozgrzaną obudowę i z ci¬chym sykiem wyparowała. A to ci dopiero przygoda! Nigdy dotąd nie miał do czynienia z głuchą kobietą. I to tak drażliwą. Odwrócił się i poprosił ją, żeby włączyła silnik i wsteczny bieg. Jack nie znał się zbytnio na samochodach, ale tu sprawa była prosta. Coś blokowało przepływ paliwa. Zabrał się do roboty. David zajął pozycję tuż przy jego łokciu. Najwidoczniej usiłując wywrzeć na nim wrażenie, powiedział: - Mamy całe ranczo. - Widzę. - Tylko nas troje. Mama, dziadek i ja. Chciałbym mieć brata lub siostrę, ale mama mówi, że i tak ma przy mnie dosyć roboty, a poza tym nie można mieć dziecka bez tatu¬sia. Lubisz brzoskwiniowe ciasto, Jack? Mama piecze dobry brzoskwiniowy placek, a dziadek robi lody waniliowe. Po¬zwala mi siedzieć na pojemniku, gdy kręci korbą. Te lody są bardzo dobre z ciastem, i same też. Umiesz pływać? Dziadek mówi, że mnie nauczy, gdy będzie miał więcej czasu, tylko że mama boi się węży wodnych, które pływają w rzece. Bo mamy tu rzekę i złapałem w niej kilka ryb, a potem wypat¬roszyliśmy je z dziadkiem i mama upiekła wszystkie na kola¬cję. Potrafię już utrzymać się na wodzie, a to pierwszy krok, żeby nauczyć się pływać. Mógłbym pokazać ci mój pokój. Mam plakat z kowbojami na drzwiach szafy. Masz w domu chłopczyka? - Nie, nie mam chłopczyka. Dziewczynki też nie, jeśli już o tym mowa. - Zdjął filtr z przewodu doprowadzającego paliwo i uśmiechnął się do chłopca. Kobieta nie oddalała się od nich ani na chwilę. Zaczęła sygnalizować w języku migowym. David posmutniał i prze¬tłumaczył: - Mówi, że pewnie zamęczam cię na śmierć tym ... nie zro¬zumiałem ostatniego słowa. - Paplaniem? - zaryzykował Jack. - Może - powiedział David. - Czasami dziadek nazywa mnie pleciugą. - Mnie to nie przeszkadza. Lubię towarzystwo. - Ja nigdy nie mam towarzystwa. - Jak to możliwe? - Jack skierował pytanie do chłopca, lecz patrzył na jego matkę. - Pewnie dlatego, że mama jest głucha, czy coś takiego. - Hmmm. - Jack włożył filtr do ust i mocno dmuchnął. Potem zamontował go na powrót i skinął na kobietę, aby włączyła zapłon. Wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk. Po chwili silnik zapalił. Jack opuścił maskę i wytarł ręce. - Zrobione. - Założył kapelusz i okulary. - Nie powinien sprawiać więcej kłopotów. Jakiś kamyczek zatkał filtr. - Jesteś bardzo mądry. - Nie jestem mądry, Davidzie. Kiedyś to samo przydarzyło się mojej ciężarówce. Musiałem zapłacić mechanikowi pięć¬dziesiąt dolarów, a on tylko przedmuchał filtr. A teraz, jeśli można, chciałbym zobaczyć się z panem Corbettem - dodał, zwracając się do matki chłopca. - Mogę mu pokazać, gdzie jest dziadek? Potrząsnęła głową i skierowała Davida w stronę samochodu. - Proszę mi tylko wskazać kierunek, a sam go znajdę- zaproponował Jack. - To tam, za tymi drzewami - powiedział David. - Zapro¬wadzę cię, to niedaleko. Matka chłopca tupnęła nogą, aby przyciągnąć jego uwagę, a potem znowu zaczęła sygnalizować. Jej palce poruszały się z prędkością światła, rozkazywały. - Ojej, mamo. Proszę. Nie mógłbym zostać tu z dziadkiem i Jackiem? Nie znoszę chodzić do tego głupiego sklepu. Kobieta wyciągnęła stanowczo dłoń i wskazała synowi tylne siedzenie samochodu. Jack poklepał Davida po ramieniu. - Radziłbym jej posłuchać. - Będziesz tu jeszcze, kiedy wrócimy? - To się okaże. - Mam nadzieję, że będziesz. No to cześć, Jack. - Cześć. David okrążył samochód. Gdy mijał matkę, pochylił głowę tak, by nie widziała jego warg, i wybąkał pod nosem:
- Jesteś naprawdę wredna, mamo. Z najwyższym trudem powstrzymując śmiech, Jack dotknął ronda kapelusza. - Do widzenia pani - powiedział uprzejmie. Usiadła za kierownicą i zamknęła drzwi. Zapięła pas, upew¬niła się, że David zrobił to samo, po czym odwróciła się do Jacka i przez otwarte okno samochodu zasygnalizowała coś, co chyba było podziękowaniem. Przyglądał się, jak odjeżdżają. Dojechali do drogi, a potem skierowali się w stronę miasta. Tuż przy zjeździe wykute w żelazie litery tworzyły nad głową napis: RANCZO CORBETTÓW. HODOWLA BYDŁA. Nie było to może zbyt wyszukane, jednak spełniało swoje zadanie. Odwrócił się, by spojrzeć na dom - przyjemny, biały, jedno¬piętrowy budynek. Ciemnozielone okiennice podkreślały kształt okien. Po obu stronach frontowych drzwi trzymały straż umie¬szczone na stojących kwietnikach paprocie. Doniczki z kwit¬nącymi roślinami ustawiono także na brzegach każdego z trzech stopni prowadzących na werandę. Funkcjonalnie wyglądające kolumny podpierały dach. Jednym słowem było to przytulnie wyglądające miejsce, które jednak niczym nie różniło się od tysięcy podobnych domów farmerskich, rozsianych na południu środkowych stanów. Jack minął bramę i przeszedł obok wielkiej stajni i zagrody, gdzie kilka koni pożywiało się sianem, odganiając muchy ogo¬nami. Minąwszy zagrodę, otworzył furtkę prowadzącą na pas¬twisko i ruszył przez trawę. Pomyślał o licznych powodach, dla których powinien co prędzej zawrócić, wsiąść do ciężarówki i natychmiast stąd uciec. Nowiny o ucieczce z więzienia dotarły do niego w Corpus Christi. Doszło do niej w Arkansas, jednak ludzie wszędzie o tym mówili. l chociaż większość ich puszczała wiadomość mimo uszu, z Jackiem było inaczej. Informacja ta wstrząsnęła nim, i to do tego stopnia, że zanim zdał sobie sprawę, co właściwie robi, był już w drodze do Blewer. Dotarł tu o północy i zameldował się w miejscowym motelu. Nie był szczególnie wymagający, jeśli chodzi o miejsce do spania, a pokój wydawał się wystarczająco wygodny. Mimo to resztę nocy spędził bezsennie, oglądając na kablówce przegląd filmów z Johnem Wayne'em i kłócąc się z samym sobą na temat przyczyn, które skłoniły go do rzucenia dobrej pracy i przyjazdu do tego miasteczka. Oczywiście, postępował tak przez całe dorosłe życie - poja¬wiał się i znikał, ledwie zdążył powiesić kapelusz. Był samo¬tnikiem, łowcą przygód, włóczęgą bez domu i bliskich. Wszyst¬ko, co posiadał, z łatwością mieściło się w ciężarówce. Podążał, dokąd chciał, i zatrzymywał się, gdzie miał ochotę. Jeżeli miejsce mu odpowiadało, zostawał na jakiś czas, a gdy się znudził, wyjeżdżał. Wystarczało mu prawo jazdy i ubezpieczenie. Nie miał rachunku w banku ani kart kredytowych. Żył, utrzymując siy z dorywczych zajęć. O świcie, kiedy w telewizji skończyli wyświetlać Rio Bravo, wstał, wziął prysznic, ogolił się i wsiadł do ciężarówki. Sącząc dobrą kawę w kawiarni przy autostradzie, podjął kompromi¬sową decyzję: zgoda, to, co zamierzał, było kiepskim pomysłem, do tego ryzykownym jak diabli, lecz on i tak to zrobi. Musi. W ciągu tych lat przejeżdżał tędy wiele razy, rozglądał się jt:dnak tylko z ciekawością i nigdy nie zatrzymywał. Za każdym razem, mijając ranczo Corbettów, zastanawiał się, kto też teraz mieszka za tą kutą w żelazie bramą. Jednak ciekawość nigdy nie stała się na tyle silna, by zmusić go do zatrzymania się• Ale skoro było to ostatnie miejsce na świecie, w którym powinien się znajdować, dlaczego odczuwał tak nieprzepartą konieczność, aby zatrzymać się właśnie tutaj? No tak, na pewno z powodu ucieczki Carla. Jednak była ona tylko katalizatorem. To coś w nim samym skłaniało go, by wracał tutaj co jakiś czas. Próbował zapomnieć o swoich obowiązkach z tą okolicą, uciec od nich, lecz nigdy mu się to nic udało. Przeciwnie, zabierał pamięć o nich, dokądkolwiek się udał. Podróże spowodowały, że zetknął się z wieloma religiami. W Arizonie próbował peyotlu, którym poczęstował go szaman, wierzący, że przez zamroczonego narkotykiem człowieka prze¬mawiają bogowie. Całe jedno lato nosił kije golfowe za rabbim, który opowiadał mu o boskim przymierzu i obiecanym Me¬sjaszu. Dyskutował o ewangelii z grupą studentów chrześcijań¬skiego seminarium podczas rockowego koncertu na wolnym powietrzu. Wszyscy wierzyli z całego serca, że ich losami kieruje coś potężniejszego od nich samych i że to coś pomoże im wybrać właściwą drogę• Jack nie wiedział, która religia jest tą właściwą i czy którakol¬wiek nią jest. Nie potrafił wyobrazić sobie
boga, który byłby na tyle wszechwiedzący, by stworzyć wszechświat, i który zrobiłby coś takiego wyłącznie po to, by zawiadywać ludzkim życiem, kierując się przy tym kaprysem i chwilową zachcianką• Nie pojmował, po co są katastrofy naturalne, dlaczego dobrym ludziom przydarzają się okropne rzeczy i czemu ludzkość cierpi z powodu epidemii, głodu czy wojen. Także idea odkupienia jakoś do niego nie przemawiała. Lecz wiedział, że grzech to coś realnego. Tak jak poczucie winy, które się z nim wiąże. Nazwijcie to, jak chcecie - zrządzeniem opatrzności, losem, wyrokiem boskim albo po prostu sumieniem. Coś - wola sil¬niejsza niż jego własna - zmusiło go do opuszczenia dotych¬czasowego miejsca pobytu i wyruszenia do Blewer, gdy tylko dowiedział się, że Carl Herbold przebywa na wolności. Nie wiedział, co jeszcze się wydarzy. Nikt tego nie wiedział. Nawet kiedy przejeżdżał pod żelaznym łukiem bramy, nie miał pojęcia, jak się zachowa ani co powie, kiedy już znajdzie się na miejscu. Niczego nie zaplanował. Z pewnością nie liczył też na to, że natknie się na wnuka Corbetta i jego synową i że od tego momentu weźmie sprawy w swoje ręce. Przestanie biernie poddawać się biegowi wydarzeń. Tak czy inaczej, następny ruch należy do niego. Toteż gdy zauważył farmera, zmagającego się ze szczególnie opornym kawałkiem drutu kolczastego, zawahał się tylko na chwilę, a potem głośno zawołał: - Pan Corbett?! Rozdział piąty Delray Corbett, zaskoczony tym, że ktoś woła go po nazwisku, odwrócił się i spojrzał na nadchodzącego Jacka. Niechętnie dźwignął się na nogi. Był to sześćdziesięciopięciolatek, mający prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, lekko, stosownie do swego wieku, zaokrąglony w talii, o mocnych nogach i upartym wyrazie twarzy. Nie ukrywał, że widok nieznajomego na jego ziemi jest dla niego co najmniej irytujący. Jack postanowił, że nie dopuści, by nie skrywany brak entuzjazmu ze strony Corbet:a przeszkodził mu w przeprowadzeniu tego, co sobie zamierzył. - Panie Corbett - powiedział, wyciągając dłoń. - Jestem Jack Sawyer. Corbett z ostentacyjną powolnością zdjął rękawicę i potrząs¬nął dłonią Jacka, nie odrywając od przybysza spojrzenia pode¬jrzliwych oczu, zerkających wrogo spod daszka czapki. Jack skinął głową w kierunku płotu. - Jak słyszałem, młode woły zwaliły część płotu. - A gdzie to słyszałeś? - Od pańskiego wnuka. - Wskazał na ramię Corbetta. Długie, paskudne zadrapanie wciąż lekko krwawiło. - To przez ten drut? Corbett bez zainteresowania potarł zadrapanie. - Drobiazg. Gdzie natknąłeś się na mojego wnuka? - Tuż obok domu. - Próbowałeś z nimi rozmawiać? - zapytał Corbett z gniewem. - Do licha! Powiedziałem wam już, że nic nie wiem. Zostawcie nas w spokoju. - Słucham? Proszę mi wybaczyć, ale chyba bierze mnie pan za kogoś innego, choć nie wiem, za kogo. To było nieszkodliwe kłamstwo. Delray Corbett był na pewno jednym z pierwszych, z którymi skontaktowano się po ucieczce Carla. Najwidoczniej agenci rządowi już do niego dotarli i wcale mu się to nie spodobało. A może po prostu martwił się o przyszłość. W pełni uzasadniona reakcja - po¬myślał Jack. - Cokolwiek pan sobie pomyślał, jest pan w błędzie - zapew¬nił. - Odezwałem się do nich, ponieważ pańska synowa miała kłopoty z uruchomieniem samochodu. Corbett spojrzał w stronę domu z widoczną troską w oczach. - To nie było nic wielkiego, po prostu jakiś kamyk zatkał przewód paliwowy. Już pojechała. Corbett znów spojrzał na niego. - Więc nikt cię nie przysłał? - Nie. - Przepraszam. - Nic się nie stało. Nadal zachowując czujność, Corbett zsunął nieco czapkę z czoła i otarł je chustką, wyjętą z tylnej kieszeni dżinsów. Miał bardzo ciemne włosy, tylko gdzieniegdzie przyprószone siwizną.
- Czy Anna panu zapłaciła? "Anna. Ona ma na imię Anna". Zajęty oswajaniem się z tą informacją, Jack nie zwrócił uwagi na resztę zdania. - Przepraszam ... ? - zapytał więc. - Przyszedłeś po zapłatę za stratę czasu i fatygę! - dodał farmer, gdy stało się jasne, że Jack nie zrozumiał, o co mu chodziło. - Nie, proszę pana - odparł stanowczo. - Z chęcią im pomogłem. Przyszedłem, by porozmawiać z panem. Corbett znów stał się czujny. - Sprzedajesz coś? - W pewnym sensie. - Więc tracisz czas. Niczego mi nie potrzeba. - A co ze mną? - Z tobą ... ? - Szukam roboty, a wiem, że pan potrzebuje pomocnika. Jestem na pańskie usługi. Corbett wyglądał tak, jakby zastanawiał się, czy Jack z niego nie kpi. - Mówisz poważnie? - zapytał w końcu. -Jestem poważny jak śmierć i podatki. Mógłbym zacząć od zaraz i pomóc panu z tym płotem. Farmer przesunął się nieco w prawo - być może po to, ,aby zasłonić zwoje drutu przed wzrokiem Jacka albo zapobiec próbie wtrącenia się do jego pracy. Widać było, że nie jest zachwycony propozycją. Mimo to odpowiedział grzecznie: - Nie sądzę, panie Sawyer. Ale dziękuję za ofertę. - Włożył rhusteczkę z powrotem do kieszeni, zsunął niżej czapkę i na pnwrót zajął się swoją pracą• - Nawet mnie pan nie wysłuchał. - Nie zatrudniam pomocnika. - To widać. - Jak się spodziewał, na taką uwagę farmer po prostu musiał zareagować. - Bez obrazy, panie Corbett - dodał więc szybko - ale temu miejscu przydałoby się trochę uwagi. Na przykład cały płot nadaje się do wymiany, nie tylko ten odcinek. To oznacza kopanie dziur, wbijanie kołków ... - Wiem, co to oznacza - prychnął Corbett. - Więc wie pan także, że to zbyt wiele pracy dla jednego mężczyzny, zwłaszcza że trzeba też wykonywać codzienne obo¬wiązki. Drzwi stajni ledwie trzymają się na zawiasach. Żłób w zagrodzie dla koni tylko patrzeć, jak się rozleci, a dwa konie wymagają podkucia. To tyle na początek. Na farmie tej wiel¬kości z pewnością jest dość pracy dla dwóch mężczyzn, a i tak kdwie podołają wszystkiemu. - Mój syn i ja doskonale dawaliśmy sobie radę. - Lecz jego już tu nie ma, prawda? - A kiedy Corbett wbił w niego nieprzyjazne spojrzenie, Jack dodał spokojnie. - Chło¬pak powiedział mi, że jego ojciec nie żyje. - Zgadza się. - Corbett zacisnął wargi. - A teraz, jeśli mi wybaczysz, muszę wracać do pracy. Nie mam zamiaru nikogo zatrudniać, przykro mi. Jack nie ruszył się jednak, lecz stał dalej, czubkiem obcasa wiercąc dziurę w błocie. Z początku nie wiedział, jak zbliżyć się do Corbetta. Pomysł z szukaniem pracy nie przyszedł mu do głowy, dopóki nie usłyszał, jak prosi o robotę. Teraz upieranie się przy nim wydawało się najbardziej logicznym sposobem postępowania. To dobrze, że udało mu się zauważyć pewne niedociągnięcia w prowadzeniu farmy. Gdyby ranczo znajdowało się w doskonałym stanie, musiałby poszukać in¬nego sposobu. - I tak mam zamiar pomóc panu z tym płotem - powie¬dział. - Bez zobowiązań. Corbett spojrzał na niego zirytowany. Wyglądał tak, jakby miał chęć siłą usunąć go ze swego terenu. - Umiem pracować - oznajmił Jack. W końcu Corbett poddał się. - Jak sobie chcesz - powiedział, wzruszając ramionami. _ Masz rękawice? Jack wyjął parę skórzanych rękawic z kieszeni na biodrze i podszedł do ogrodzenia. - Woli pan, żebym trzymał paliki czy rozwijał drut? Duma nie pozwoliła Corbettowi wybrać łatwiejszego zajęcia. - Ja zajmę się drutem. Pracowali w milczeniu. Jack trzymał kołek, a Corbett rozwijał i naciągał drut, a potem mocował go do palika. Przenieśli się do następnego słupka. A potem do następnego. - Ile ma pan ziemi? - Sześćdziesiąt pieć akrów. Mniej więcej. Jack gwizdnął. - Długo prowadzi pan farmę? - Przez całe życie. Odziedziczyłem ją po ojcu.
- Ile tu jest bydła? - Kilkaset sztuk. - Gdzie teraz są? - Na innym pastwisku, za rzeką. - Same herfordy? - Głównie tak, i kilka angusów. Pierwszorzędna wołowina. Kłopot w tym ... - Stęknął z wysiłku, naciągając drut. - Chce pan, żebym to zrobił? - Dam sobie radę. Jack zauważył, że twarz starszego mężczyzny poczerwieniała z wysiłku. Nie zareagował jednak. - Kłopot w tym ... ? - powtórzył za Corbettem. - Zbyt wielu mamy dziś wegetarian - dokończył farmer, wbijając ostatni gwóźdź. - To kiepsko dla hodowców bydła. - Jack puścił cedrowy pa lik, zdjął kapelusz i przez chwilę wachlował sobie nim Iwarz. Corbett sięgnął po termos, który przezornie ukrył w cieniu lopoli, i podał go Jackowi. - Pan pierwszy - powiedział Jack. Corbett napił się prosto z naczynia, a potem podał termos Jackowi. - Gdzie nauczyłeś się pracy na farmie? - zapytał, znów ocierając twarz chustką. Jack zakręcił termos i odłożył go z powrotem pod drzewo. - Tu i tam. - Pracowałeś na farmach? - Robiłem różne rzeczy. - Więc musisz mieć mnóstwo referencji. - Nie, proszę pana, nie mam żadnych. Corbett o mało się nie uśmiechnął. - Trzeba przyznać, że nie brak panu tupetu, panie Sawyer. - Proszę mówić mi Jack. Dlaczego pan tak sądzi? - Prosisz mnie, bym cię zatrudnił, a nie masz referencji. - Chyba musiałby mi pan zaufać. - Nie ma mowy - powiedział Corbett stanowczo, schylając się, aby pozbierać narzędzia. Ułożył je wszystkie starannie w metalowej skrzynce, sięgnął po termos, wyprostował się i powiedział: - Jestem ci wdzięczny, że pomogłeś Annie przy samochodzie i pracowałeś ze mną przy ogrodzeniu, ale nie zamierzam cię zatrudnić. Co powiedziawszy, ruszył spokojnie przez pastwisko. Jack podążył za nim. - Czy mogę zapytać, dlaczego? - Oczywiście, że możesz. I chętnie ci odpowiem. Nie znam cię. Z łatwością mógłbyś mnie obrabować. - To byłoby dość głupie z mojej strony, zważywszy na to, że najpierw się panu przedstawiłem. - Przede wszystkim muszę mieć na względzie bezpieczeństwo Anny i Davida. - Zatrudnienie mnie w niczym im nie zagraża. - Nie mogę być tego pewny, prawda? Jack położył dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, próbując go zatrzymać. Corbett spojrzał na tę dłoń i Jack natychmiast ją cofnął. - Zgoda, nie zna mnie pan. Jestem obcym, który pojawił się nie wiadomo skąd. Wczoraj rzuciłem pracę w Corpus. Jeżeli potrzebuje pan referencji, może pan zadzwonić do mojego byłego szefa. - Dlaczego rzuciłeś robotę? - Bo chciałem już stamtąd wyjechać. - Tak po prostu? - To mój sposób na życie. - Więc chyba nie można za bardzo na panu polegać, co, panie Sawyer? Znów ruszył przcd siebie, a za nim Jack. - Tak długo, jak tu zostanę, będę pracował przez cały dzień, codziennie. Umiem robić bardzo różne rzeczy, ponieważ przez wiele lat tak właśnie zarabiałem na życie. Robiłem różne rze¬czy, byle tylko nie kolidowały z prawem. Pracowałem jako kucharz na zlecenie i przewodnik rybacki. Harowałem na polach naftowych i w fabrykach. Ujeżdżałem konie, doiłem kozy, zmywałem naczynia, czyściłem toalety, a raz, kiedy byłem naprawdę w potrzebie, zostałem na jakiś czas alfonsem pięciodolarowej dziwki. - Corbett zatrzymał się i spojrzał na niego. - Zgadza się, panie Corbett, robiłem mnóstwo rzeczy, z których nie jestem zbyt dumny, lecz proszę mi pokazać człowieka, który ich nie robił. Ale, przysięgam na Boga, nie
jestem złodziejem. Nie okradnę pana. I nigdy nie zrobię krzy¬wdy panu, pańskiej synowej czy chłopakowi. Prawdę mówiąc, byłby pan chyba spokojniejszy, wiedząc, że jeszcze ktoś oprócz pana ma na nich oko. W tym właśnie tkwił haczyk i wydawało się, że Corbett go połknął. Jack czuł, że opór farmera słabnie. Tym większe było jego rozczarowanie, gdy Corbett odmownie potrząsnął głową. - Przykro mi, panie Sawyer, ale odpowiedź nadal brzmi: nie. - Co mam powiedzieć, by zmienił pan zdanie? - Nic. Prawdę mówiąc, nie mogę sobie pozwolić na zatrudnienie ciebie. Jack uśmiechnął się. - To prawda. Nie jestem tani. Lecz chyba możemy się doga¬dać. - Co masz na myśli? - Muszę gdzieś mieszkać. Corbett wydał z siebie dźwięk, który niemalże przypominał śmiech. - Jeszcze nie zwariowałem. - Nie proponuję, aby umieścił mnie pan w domu. Za północną ścianą stajni widziałem starą przyczepę. Mógłbym się w niej zadekować. Corbett spojrzał w stronę stajni. - Przyczepa nie była używana od lat. Mieszkaliśmy w niej z żoną, kiedy budowaliśmy dom. Zburzyliśmy stary budynek, ale chcieliśmy postawić nowy dokładnie w tym samym miejscu. To było prawie czterdzieści lat temu. Powinienem był sprzedać ją na złom, ale jakoś nie miałem serca. Pewnie i tak wkrótce się rozpadnie. - Czy ma bieżącą wodę i elektryczność? - Taa, jest podłączona. W środku jest też kuchenka, działająca na butan. - To mi wystarczy. Doprowadzę przyczepę do porządku i zamieszkam w niej. - Corbett jeszcze raz zmierzył go spojrzeniem. Jack nawet nie mrugnął. Nauczył się tego, grając w black jacka w Reno. - I jak, panie Corbett, co pan na to? Rozdział szósty Gdy Cecil Herbold zobaczył, że dwaj stanowi policjanci z Arkansas wchodzą do biura warsztatu samochodowego, w którym pracował, ze zdenerwowania omal nie odgryzł sobie paznokcia. Paskudne typy, wystarczyło spojrzeć. Wiedział, że ich pojawienie się to tylko kwestia czasu. Po¬zwolili mu pocić się od rana w oczekiwaniu na to, co nieuchron¬ne. Teraz było już dobrze po lunchu i chociaż spodziewał się ich wizyty, został wystawiony na ciężką próbę, kiedy jeden z policjantów przewrócił do góry nogami kosz na papiery i usiadł na nim z twarzą nie dalej niż kilkanaście centymetrów od czubka nosa Cecila. - No, Cecil- zaczął - poprosiliśmy pana Reynoldsa, aby użyczył nam tego miłego biura, bo chcemy porozmawiać z tobą na osobności, z dala od twoich kolegów i wszystkich innych. Zgodził się bardzo chętnie. Nie chciałbym, aby jego gościnność okazała się daremna. Szczycimy się tym, że rzadko nachodzimy praworządnych obywateli w ich domach i miejscach pracy. Załatwmy więc sprawę szybko. Powiesz nam, co chcemy usły¬szeć, i już nas tu nie ma, dobra?! Ci faceci to tylko ćwoki z błyszczącymi odznakami, w wy¬krochmalonych mundurach i szybkich samochodach - przeko¬nywał sam siebie. Akurat tych dwóch nie znał co prawda osobiście, ale przez całe życie stykał się z takimi jak oni i nie¬nawidził ich. Twarze ogolili tak starannie, że niemal zdarli sobie skórę, i chociaż było bardzo gorąco, ich mundury zachowały nienaganny wygląd. Nie byli nawet spoceni. Mimo to wyglądali na dupków. Gdyby tak zabrać im mundury, odznaki, szybkie samochody i dobre strzelby, to on i Carl w sekundę zrobiliby z nich miazgę. Już wkrótce. Lecz jeszcze nie teraz. Teraz musi odgrywać głupiego i przerażonego. Choć wcale nie jest głupi. No, może trochę przestraszony. - Jeżeli przyszliście tutaj, żeby rozmawiać ze mną o tym, co mój brat wczoraj nawyprawiał, to mogę wam od razu powie¬dzieć, że ja o niczym nie wiem. Facet siedzący na koszu zerknął na swego kolegę, który stał oparty o ścianę, z rękami założonymi na piersiach i skrzyżo¬wanymi swobodnie kostkami nóg. Przesunął zapałkę zjednego kącika ust w drugi i powiedział: - On chyba sądzi, że mamy w głowach gówno zamiast mózgu. - Przysięgam na Boga - zarzekał się Cecil gorąco. - Nie kłamię• - Bał się, że wsadzą go do więzienia pod
byle jakim pretekstem tylko po to, by mieć nań oko. Musi ich przekonać, że nie ma nic do ukrycia i jest chętny do współpracy. - Usłyszałem o tej ucieczce w wieczornych wiadomościach, kiedy wróciłem z warsztatu. Usiadłem sobie przed telewizorem z dietetyczną pepsi i nagle patrzę, a tu mój braciszek wypełnia sobą cały cholerny ekran. O mało się nie zsikałem. - Przerwał, by sprawdzić ich reakcję, lecz policjanci pozostali niewzrusze¬ni. - Wiem tylko tyle, co wszyscy - zapewniał - czyli to, co mówili w telewizji. Zapałka poprawił kaburę. Policjant siedzący na koszu zacis¬nął wargi i w milczeniu wpatrywał się w Cecila, który wiercił się niespokojnie na stołku. Wreszcie nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. - Więc? - zapytał nerwowo. - Uważasz nas za idiotów, Cecil? - Nie, proszę pana. - Znałeś Myrona Huttsa? - Nie, proszę pana. - Nigdy się z nim nie zetknąłeś? - Nie, proszę pana. On i mój brat spiknęli się ze sobą w Tucker. Ja nigdy nie siedziałem w Tucker. - Nie, ty siedziałeś w Cummins. Ponieważ Cummins było więzieniem o nieco lżejszym rygorze, Cecil uznał za wskazane okazać trochę wzburzenia. - Zgadza się, siedziałem. - Za napad z bronią w ręku, prawda? - Owszem. Ale nikogo nie zabiłem. - Co prawda, to prawda. Mało nie zapomniałem. Całe zabijanie zostawiłeś młodszemu braciszkowi, tak? Dlatego otrzymałeś znacznie łagodniejszy wyrok. To był drażliwy temat. Cecil nie mógł spierać się z policjan¬tem, nie ryzykując, że zostanie oskarżony o morderstwo, które, z technicznego punktu widzenia, rzeczywiście popełnił Carl. Jednak nie chciał się też przyznać do słabości charakteru, tej słabości, która rzeczywiście w nim była. O ile bowiem Carlowi przelewanie krwi specjalnie nie przeszkadzało, a nawet zdawało się go podniecać, o tyle sama myśl o odebraniu komuś życia sprawiała, że Cecil zaczynał czuć się nieswojo. Wyprowadzony nieco z równowagi tą introspekcją, powiedział gwałtownie: - Poszedłem do więzienia i spłaciłem swój dług wobec spo¬łeczeństwa. Odnalazłem Jezusa i zostałem uzdrowiony. Zapałka o mało nie udusił się ze śmiechu, zanim udało mu się wyjąć z ust pogryzione drewienko. - Jestem na zwolnieniu warunkowym - zaklinał się dalej Cecil. - Sądzicie, że wpakowałbym się w takie gówno, jak mój brat? Nie ma mowy. Cummins to nie piknik, sami wiecie. Wyszedłem stamtąd i nie zamierzam tam wracać. - Pewnie. - Siedzący oficer nie wydawał się szczególnie po¬ruszony szczerością Cecila. - Słyszałeś o strażnikach z Tucker? - Słyszałem, że oni ... że oni umarli. Policjant jeszcze bardziej przysunął twarz do twarzy Cecila, tak że niemal stykali się nosami. - Oni nie umarli, dupku. Zostali zamordowani. Twój bra¬ciszek uderzył jednego z nich w serce trzonkiem łopaty, a potem dziabnął go w oko. Hutts podrzynał w tym czasie gardło drugiemu. O mało nie odciął mu głowy. Odchylił się do tyłu i zaczął szarpać za ucho, jakby za¬stanawiał się nad ucieczką z więzienia, która postawiła w stan gotowości wszystkie siły stojące na straży prawa w Arkansas i sąsiadujących stanach. Zorganizowano prawdziwe polowanie, a Carl Herbold i Myron Hutts zostali określeni jako uzbrojeni i niebezpieczni. Obywateli poinformowano, by zachowali szcze¬gólną ostrożność, jeśli przypadkiem zobaczą gdzieś tę parę. - Trzeba przyznać staremu Carlowi, że bardzo dobrze to zaplanował - zauważył oficer. - Ten typek, Myron, to kom¬pletny idiota. Ma mniej rozumu niż gumowa kaczka. Ale twój braciszek to kawał sprytnego skurwysyna. Znalazł sposób, by pozbyć się więzów. Odnaleziono je, ale bynajmniej nie na uciekinierach. Nie, proszę pana. Wszystko, co znaleziono, to więzienne uniformy, plakietki identyfikacyjne i te bardzo mądre urządzenia, które jak zwykle okazały się do niczego. Ponieważ chłopców już dawno przy nich nie było. Skazani przechytrzyli władze i wymknęli się psom policyjnym. Patrole w helikopterach, grupy poszukiwawcze na ziemi, blo¬kady dróg nie zdały się na nic. Uciekinierzy jakby zapadli się pod ziemię. Do licha - Cecil był dumny ze swego braciszka! Z trudem wstrzymywał uśmiech, kiedy policjant wyliczał liczne zbrodnie Carla, które, zdaniem Cecila,
stawiały jego brata w jednym szeregu z takimi bohaterami jak Jesse James, John Dillinger czy Clyde Barrow. By ukryć dumę, wykrzywił twarz w grymasie przestrachu. - Mam nadzieję, że nie zabiją Carla, kiedy go złapią. Przez całe życie miałem tylko jego. - No, to już niezupełnie prawda, co, Cecil? Miałeś matkę, która poślubiła miłego człowieka, ten zaś usiłował zrobić dla was wszystko, co było w jego mocy. Jak widzisz, wiemy' o tobie sporo, więc daj sobie spokój i nie próbuj nas okłamywać. - Nasz ojczym był bardzo surowy. Nienawidził nas od sa¬mego początku, i z wzajemnością. Nie zrobił nic, kiedy odesłali nas do poprawczaka, a Carl miał wtedy dopiero piętnaście lat. - Z pewnością na to zasłużyliście. - Kiedy umarła mama, dopiero się do nas przyczepił. Mnie to specjalnie nie przeszkadzało - dodał pośpiesznie - ale Carl był jeszcze dzieckiem i takie traktowanie bardzo się na nim odbiło. Nie kochany przez nikogo, wyrósł na człowieka gwał¬townego i zdolnego do najgorszych uczynków. Jest zepsuty do szpiku kości. Myślicie, że nie wiem, iżjest podlejszy niż grzech? On nie chce zobaczyć światła. Nie przyjąłby Jezusa i nie dopuścił do siebie zbawienia. - Dla lepszego efektu Cecil wycisnął z oka łzę. - Ale to mój jedyny krewny, krew z mojej krwi, i tylko on mi pozostał. Nie chcę, by go zabito. - Rozumiesz - powiedział policjant, sadowiąc się wygodniej na odwróconym koszu - na to właśnie liczymy. Jeśli Carl lub jego przyjaciel Myron pokażą się tutaj któregoś wieczoru, to twoja braterska miłość nie pozwoli ci ich odepchnąć. Z pew¬nością udzielisz im pomocy. - Nie, proszę pana - bronił się Cecil, z zapałem potrząsając głową. - Od razu do was zadzwonię. - Naprawdę? - Naprawdę• Policjant odwrócił się do swego partnera. - Jak myślisz, kłamie? Zapałka ziewnął. - Kłamie. Wszyscy Herboldowie to urodzeni kłamcy. Każdy to wie. - Przysięgam na święte imię Jezusa ... - Zamknij swoją brudną gębę, Cecil! - Oficer zerwał się z kosza tak gwałtownie, że go przewrócił. - Nie jesteś godny wymawiać imienia Jezusa, kiedy rozmawiasz z przyzwoitymi ludźmi. Tak, to, co mówisz, brzmi całkiem szczerze, ale ty jesteś zdeklarowanym przestępcą. Śpiewałeś tę samą śpiewkę co twój brat, dopóki nie rozdzielono was i nie wysłano do innych więzień. I tam powinniście byli pozostać. Oparłszy dłonie na kolanach, pochylił się tak, że jego twarz znowu znalazła się na poziomie twarzy Cecila. - Przykleimy się do ciebie jak biały kolor do ryżu. Zrozumiałeś? Cecil także wstał i z oburzeniem zapewnił: - Myślcie sobie, co chcecie. Powiedziałem wam, że zakapuję Carla. Przysięgam, że zrobię to, bo nie chcę, by któryś z was go zabił. - Rozumie się, że tak właśnie postąpisz, Cecil. - Tak, rozumie się - dodał Zapałka, odrywając się od ściany. Nie śpiesząc się, wyszli z biura; przez chwilę rozmawiali jeszcze z panem Reynoldsem, właścicielem warsztatu, a potem wsiedli do swego błyszczącego, doskonale wyposażonego samo¬chodu i odjechali. Cecil powlókł się z powrotem do zatoczki, w której pracował nad starą ciężarówką, kiedy zjawili się przedstawiciele prawa. Reynolds natychmiast do niego pod¬szedł. - Mam nadzieję, że powiedziałeś im prawdę - burknął.¬Jeżeli dostrzegę, że choćby wyglądasz tak, jakbyś miał zamiar wpakować się w kłopoty, natychmiast cię stąd wyrzucę, zro¬zumiano? - Tak, proszę pana, to znaczy, panie Reynolds. Potrzebuję tej pracy. Nie chcę mieć nic wspólnego z moim pożałowania godnym braciszkiem. Dostałem nauczkę i zapamiętałem ją. Reynolds jeszcze przez chwilę przyglądał mu się z groźbą w oczach, a potem pomaszerował do biura i głośno zamknął za sobą drzwi. Ten sztywny dupek nie jest wart, aby marnować na niego przekleństwa - pomyślał Cecil, zwalczając chęć, aby pokazać szefowi palec w ordynarnym geście. Poza tym w pobliżu byli inni pracownicy, a niektórzy z nich z pewnością donosili Reynold¬sowi. Cecil nie ufał żadnemu z nich. Same tchórze i dupolizy. Pochylił się zatem nad ciężarówką i zabrał do pracy. Ponie¬waż zajęcie angażowało tylko jego ręce, umysł mógł zająć się czymś innym. Wiedział, że wcześniej czy później przyjdą do niego policjanci. Będą oczekiwali, że Carl przede wszystkim zwróci się do ro¬dziny. Carl oczywiście przewidział to i
ostrzegł Cecila, kiedy ostatni raz widzieli się przed ucieczką. - Na pewno będą mieli na oku warsztat, i ciebie także. Pewnie nie uda ci się ich rozpoznać, ale mimo to pilnuj się. Carl powiedział mu także, iż linie telefoniczne prawdopodob¬nie będą na podsłuchu. Nie musiał tego mówić. Cecil wiedział, jak zachować ostrożność. Oczywiście, policjanci mieli rację. Carl i Cecil spotkają się wkrótce, i to nie po kryjomu. Władze natychmiast dowiedzą się, że bracia Herbold znowu są razem. Co to będzie za dzień! Z najwyższym trudem opanował podniecenie. Nie wiedział, jak uda mu się przetrwać ten czas, nie zdradzając się, że czegoś niecierpliwie wyczekuje. Zwolnienie warunkowe niewiele różniło się od odsiadki. Musiał regularnie meldować się u kuratora, który wpychał nos w każdy zakamarek jego życia. I co dzień zjawiać się w pracy, po to tylko, by wysłuchiwać słownych obelg ze strony sukinsynów w typie Reynoldsa. Takie życie to nie dla niego. Był zbyt sprytny i zbyt utalentowany, aby marnować się jak pierwszy lepszy dupek. A poza tym on i Carl powinni być razem. I wkrótce będą, zajmując się tym, co od dzieciństwa zawsze wychodziło im najlepiej - rozróbą. Resztę popołudnia Cecil spędził, przepowiadając sobie uło¬żony wspólnie plan, zastanawiając się wciąż od nowa nad każdym szczegółem. Nie wolno mu było niczego przeoczyć. Trochę bolało go, że Carl nadal był szefem i sprawował kon¬trolę. Więzienie niczego tu nie zmieniło, choć z racji starszeństwa przywództwo należało się Cecilowi. Jednak Carl, nie bawiąc się w ceremonie, bardzo wcześnie zapewnił sobie pozycję lidera i nigdy z niej nie zrezygnował. Jedną rzecz będą musieli ustalić raz na zawsze: począwszy od teraz Cecil będzie miał tyle samo do powiedzenia. Musi jasno uzmysłowić to swemu bratu. Im prędzej, tym lepiej. Carl po¬winien go zrozumieć: w końcu nie byli już dzieciakami. Cecil nie potrzebował, by go niańczono. On też siedział w więzieniu i stał się twardszy. A chociaż przed policjantami odgrywał słabeusza, jednak był silniejszy, niż brat go pamiętał. Tym razem nie popełnią żadnych błędów. Wszystko zostało dokładnie ustalone. Na razie miał bezpieczną pracę i jeszcze lepszy plan uwolnienia się od niej. Do diabła, miał nawet sekretną broń, o której Carl nic nie wiedział. Pochylając się nad reperowanym silnikiem, zachichotał na myśl o tym, jak zdumiony będzie Carl, kiedy ją zobaczy. Rozdział siódmy _ Jack powiedział, że to indiański wojownik zro bił jego nóż. Jakiś Komancz, dziadku. - David przestawał mówić o Jacku tylko wtedy, gdy wkładał do ust kolejną porcję tłuczonych ziemniaków. - Na pewno dużo o tym wie. Jack Sawyer stanowił teraz główny temat paplaniny Davida. Kiedy wrócili z miasta i chłopiec spostrzegł, że ciężarówka Jacka dalej stoi zaparkowana na podjeżdzie, o mało nie wy¬skoczył w biegu z samochodu matki. Delray spotkał się z nimi przy bramie, oddzielającej podwórko od pastwiska. _ Poznałeś Jacka, dziadku? Niemal tracąc oddech z podniecenia, zadawał naraz tyle pytań i tak szybko, że Anna nie była w stanie zrozumieć większości ich. Delray nakazał chłopcu, aby natychmiast się uspokoił. Nie było w tym nic niezwykłego. Delray kochał wnuka, lecz jego niepohamowana energia męczyła go. Jednak Annę ude¬rzyło co innego. Delray był człowiekiem o silnych przekona¬niach i• kiedy raz coś postanowił, rzadko zmieniał zdanie. Postępował zdecydowanie i nie miał zwyczaju się tłumaczyć. Toteż kiedy z wahaniem poinformował Annę, że zatrudnił Jacka jako pomocnika, uznała, że takie zachowanie zupełnie do niego nie pasuje. Próbując nie okazać zdziwienia, zasyg¬nalizowała, szybko poruszając palcami: _ Tak od razu? Co o nim wiesz? - Jest w porządku i sądzę, że będzie dobrze pracował. _ Nie patrząc na nią, dodał: - Zamieszka w starej przyczepie. To było jeszcze bardziej zadziwiające, lecz zanim zdążyła zareagować, on już mówił dalej. - Sam doprowadzi przyczepę do porządku, więc nie musisz się o to martwić. Prawdę mówiąc, nie będziesz nawet wiedziała, iż on tu jest. Już dałem mu robotę w stajni. Po prostu chciałem, abyś wiedziała, że będzie u mnie pracował przez jakiś czas. No, muszę wracać do roboty. Do zobaczenia przy kolacji.
Nie wyjaśniwszy nic więcej, odwrócił się i wyszedł. Po śmierci Deana ona przejęła odpowiedzialność za dom, podczas gdy Delray wykonywał wszelkie prace na farmie. Z uporem odmawiał zatrudnienia stałego pomocnika, choć Anna nieraz to proponowała. Tymczasem stawał się zbyt stary, aby podołać wszystkiemu, co było do zrobienia, a duma nie pozwalała mu przyjąć niczyjej pomocy. Nie chciał przyznać, nawet przed sobą, że nie jest już w stanie podółać pracy, którą wykonywał przez całe życie. Być może czuł też, iż wynajęcie innego mężczyzny byłoby nielojalnością wobec syna, którego utracił. Nikt nie mógł zająć miejsca Deana w sercu Delraya, więc nie chciał, aby ktokolwiek próbował zająć miejsce syna przy jego boku, pra¬cując razem z nim. Podczas kolacji Anna zastanawiała się, skąd ten nagły zwrot. Czy naprawdę jej teść w końcu pogodził się z tym, że potrzebuje pomocy? A może Sawyer tak dobrze potrafił sprzedać swoje umiejętności? Niewykluczone. Jednak istniała też inna moż¬liwość - i ona niepokoiła ją najbardziej. Chodziło o wiadomość, którą usłyszeli poprzedniego wie¬czoru. Aby się upewnić, zastukała palcami w stół, by zwrócić uwagę teścia, a potem językiem migowym zasygnalizowała: - Sądzisz, że on może tu wrócić? - Nie - odczytała zjego warg. Delray stanowczo potrząsnął głową• Mimo to Anna i tak mu nie uwierzyła. - Czy to dlatego wynająłeś tego człowieka? Aby mieć w po¬bliżu kogoś na wypadek, gdyby ... - Jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Ten Sawyer jak raz się pojawił i szukał pracy, a ja od jakiegoś czasu myślałem o tym, by kogoś zatrudnić, to wszystko. - Zdenerwowany, przełknął kilka kęsów. Anna dalej go obserwowała. W końcu odłożył widelec i zwrócił się do niej, nie podnosząc oczu. - On tu nie przyjdzie, Anno. To byłoby dla niego zbyt ryzykowne. Poza tym i tak wkrótce go złapią. - Kogo złapią, dziadku? - zapytał David. - Nikogo. I nie mów z pełnymi ustami. - Zwracając się do Anny, dodał: - Dzwonili dzisiaj z policji. Pytali, czy chcę, aby ktoś od nich pilnował domu. Tylko na wszelki wypadek. Od¬mówiłem. - Spuściła oczy i zapatrzyła się w talerz. Delray postukał w stół. Odczuła wibrację i spojrzała na niego. - Na¬prawdę uważam, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Lecz jeśli chcesz, zadzwonię do nich i poproszę, żeby kogoś przysłali. Przyznając tym samym, iż obawiam się powrotu Carla Her¬bolda - pomyślała Anna. Delray uważał podejmowanie takich drastycznych środków ostrożności za przejaw słabości. Ustąpił¬by, gdyby go poprosiła, ale z pewnością to by mu się nie spodobało. Wiedząc, że sprawi tym ulgę teściowi, potrząsnęła głową. Podjął decyzję i temat był zamknięty. Jednak, mimo że nie chciał się do tego przyznać, Anna wątpiła, czy zatrudniłby Jacka Sawyera, gdyby Carl nie uciekł z więzienia. - Ciekawe, co Jack je na kolację. - David pochylił się nad stołem, by lepiej widzieć przyczepę przez okno kuchni. Ich dni były zazwyczaj tak podobne do siebie, że każda odmiana wydawała się wielkim wydarzeniem, zwłaszcza dla pięciolatka o niemożliwej do zaspokojenia ciekawości. Jej syn nauczył się języka migowego równolegle z angielskim, więc odkąd tylko jego pulchne paluszki były w stanie podołać za¬daniu, zadawał tysiące pytań, jak wszystkie inne dzieci. Pod koniec dnia od odpowiadania na nie jego matce drętwiały dłonie. - Może Jack w ogóle nie ma nic na kolację. Co on będzie jadł? Czy on umie gotować, dziadku? - Nie twoja sprawa, co będzie jadł - odparł Delroy. - On tu po prostu pracuje, nic więcej. - Może czasem mógłby się ze mną pobawić. - Trzymaj się od niego z daleka, Davidzie, mówię poważnie. - Ale on jest taki miły. I lubi dinozaury, zupełnie jak ja - powiedział David strapiony. - Jack jest tu, żeby pracować, a nie zabawiać cię. - Powiedział ci, skąd pochodzi? - zasygnalizowała Anna. - To taki wędrowny ptak. Spojrzała na teścia pytająco, jednoznacznie sugerując, ze czegoś tu nie rozumie. - Jak włóczęga? Tramp? - Nie, on pracuje. Po prostu często się przenosi. Nigdy nie pozostaje zbyt długo w tym samym miejscu. Jutro może już go tu nie być. Przerażony taką możliwością, David zapytał szybko: - Uważasz, że on jutro odjedzie, dziadku? Mamo? Zasygnalizowała, że nie sądzi, by Jack opuścił ich już jutro.
Delray kazał Davidowi dokończyć kolację, co chłopiec uczynił bez dalszych pytań. Żałowała w duchu, że nie zadał ich więcej. Ona sama chętnie dowiedziałaby się czegoś jeszcze o Jacku Sawyerze, lecz na razie postanowiła nie okazywać zbytniej ciekawości. Zwykle po kolacji David zbierał ze stołu naczynia i zanosił je do zlewozmywaka, podczas gdy jego matka i Delray rozkoszo¬wali się ostatnią filiżanką kawy i omawiali wydarzenia dnia. Delray nie był z natury rozmowny, dlatego milczenie Anny zupełnie mu nie przeszkadzało. Lecz dzisiaj wydawał się szcze¬gólnie posępny. Po chwili Anna zasygnalizowała więc: - Czytałeś w gazecie o pożegnalnej kolacji Ezzy'ego Har¬dge'a? - l tak pracował zbyt długo, gdyby mnie kto pytał - odparł Delray. - Musi mieć już koło osiemdziesiątki. Anna ukryła uśmiech w filiżance z kawą. Emerytowany szeryf nie był wcale aż tak wiele starszy od jej teścia. - Powinieneś pójść na tę kolację. Zjawiło się mnóstwo ludzi, a większość ich znasz. - Umarłbym z nudów. A poza tym bilet kosztował dwadzieś¬cia dolców. To nie cena biletu powstrzymała go przed pójściem. l tak by nie poszedł, nawet gdyby bilety rozdawano za darmo. Oczywiście nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że ona miałaby ochotę pójść. Ezzy Hardge był szeryfem przez całe jej życie. Zasłużył na godne pożegnanie. Lecz gdyby zasugerowała, że powinni pójść go pożegnać, Delray na pewno by odmówił. Zanim Dean po raz pierwszy przywiózł Annę do domu, aby poznała jego ojca, ostrzegł ją, iż przyszły teść nie jest zbyt wylewny. Gdy go poznała, uznała to za duże niedomówienie Wilie. Matka Deana, Mary, była drugą żoną Delraya, który przeszedł przez piekło, nim wreszcie znalazł szczęście w kolejnym związku. Tamte lata pozostawiły jednak na nim swój ślad. Nawet to niezbyt rozbudowane życie towarzyskie, jakie kiedykolwiek prowadził, umarło wraz z Mary i Deanem. Stopniowo mały krąg przyjaciół przestał uważać go za jednego ze swoich. Delray zdawał się niczego nie zauważać, nie cierpiał lu chyba z tego powodu. Z początku Anna sądziła, że teść wstydzi się jej kalectwa i tego, że musi posługiwać się językiem migowym w miejscach pllblicznych. Albo że nie chce zostawiać jej samej wieczorami, zwlaszcza po urodzeniu się Davida. W końcu doszła do wniosku, że jego zamiłowanie do samotności niewiele ma z nią wspólnego. Delray nie lubił ludzi jako takich. Denerwowało go ich wścibstwo i skłonność do plotkowania. Odrzucał każdy przcjaw uprzejmości, poniewa~ nie ufał osobom, które ofero¬waly mu przyjaźń. Wolał żyć w izolacji. A kalectwo synowej dostarczyło mu świetnej wymówki - o ile w ogóle jej potrze¬bował. - Załatwiłaś wszystko w mieście? Pytanie wyrwało ją z zamyślenia. Uniosła palec w górę, jakby nagle sobie coś przypomniała, i odeszła od stołu. Wyjęła z torebki wizytówkę i podała ją tcściowi. - Emory Lomax - jego usta wypowiedziały nazwisko, a po¬tem, po cichu, by nie usłyszał go David, przekleństwo. - Poszłam do banku - zasygnalizowała. - Pan Lomax nie omieszkał wyjść ze swego gabinetu, aby się ze mną przywitać. - Śliski sukinsyn. Choć określenie użyte przez DeIraya mogło wydawać się niezupełnie na miejscu, doskonale oddawało służalczy, a za¬razem bezczelny sposób bycia urzędnika zajmującego się po¬życzkami. Ilekroć jej dotknął, a zdarzało się to za każdym razem, kiedy się spotykali, miała ochotę natychmiast się umyć. - Poprosił tego kasjera, który zna język migowy, aby tłumaczył. - I cóż takiego miał ci do powiedzenia? - Przypomniał mi, że termin spłaty odsetek już minął. - Wysłałem je wczoraj. - To właśnie mu przekazałam. A on na to, że musicie się spotkać i porozmawiać o tym, kiedy zaczniesz spłacać właściwy dług. Zaoferował się, że przyjedzie do nas ... - Nie wątpię. - ... by zaoszczędzić ci wyprawy do miasta. - A raczej by mieć okazję jeszcze raz przyjrzeć się domowi i ranczu. - Delray wyjął wykałaczkę z pojemniczka, zgniótł ją zębami i wstał. - Idę Pooglądać telewizję. Może doczekam się jakichś dobrych wiadomości. Był wściekły, że urzędnik od pożyczek z nią rozmawiał. I pewnie trochę martwił się tą sprawą z Arkansas. Wychodząc z kuchni, przypominał starzejącego się niedźwiedzia, który postradał pazury i wie, że nie ma się czym dłużej bronić. - Czy dziadek jest na mnie zły? - zapytał David. Anna wyciągnęła ramiona i mocno przytuliła do siebie synka.
- Dlaczego miałby być na ciebie zły? - Bo za dużo gadam. - Nie jest zły, po prostu martwi się pewnymi sprawami. - Chodzi o tego faceta z banku? Skinęła głową. David wykrzywił buzię. - Nie lubię go. Pachnie jak płyn do płukania ust. Roześmiała się i zasygnalizowała: - Dziadek też go nie lubi. - A ty? Wzdrygnęła się. - Nie! Emory Lomax nie potrafił prowadzić rozmowy, nie przesu¬wając jednocześnie dłonią po jej ramieniu, a kiedy witali się lub żegnali, zwykle zbyt długo przytrzymywał jej dłoń. Z pewnością nigdy go do tego nie zachęcała. Była po prostu uprzejma, nic więcej. Jednak ego Lomaksa nie potrafiło odróżnić uprzej¬mego zachowania od flirtu. Następnym razem, kiedy jej do¬tknie, powie mu jasno, kim jest - dupkiem _ i każe trzymać ręce przy sobie. Ciekawe, jak kasjer by to przetłumaczył - pomyślała . - Pora na kąpiel- zwróciła się do Davida, popychając go lekko w stronę schodów. Gdy mały pluskał się w wannie, rozchlapując wodę i bawiąc się swoją flotyllą plastikowych okrętów, przystąpiła do mycia twarzy. Zwykle nie poświęcała tej czynności zbyt wiele uwagi, traktując ją jako jeszcze jeden wieczorny obowiązek. Dziś jednak było inaczej i przez chwilę z zainteresowaniem przy¬glądała się swemu odbiciu. Nienawidziła piegów, wywołanych letnim słońcem. Musi pamiętać, by posmarować twarz kremem z filtrem. Oczy o intensywnym odcieniu błękitu odziedziczyła po ojcu, a mały nos po matce. Na szczęście wzięła od każdego z nich to, co najlepsze. Niestety, straciła rodziców zbyt wcześnie. Umarli w odstępie kilku miesięcy, niedługo po jej ślubie z Deanem - matka na raka wątroby, a ojciec na serce. Żałowała, że nie pożyli dość długo, aby zobaczyć swego zdrowego, słyszącego wnuka. Oczywiście, to samo dotyczyło Deana. Zniecierpliwiona tym, że roztkliwia się nad sobą, wyciągnęła Davida z wanny. Przeciągał w nieskończoność wycieranie, mycie zębów i wkładanie piżamy, dopóki nie zganiła go delikat¬nie. A kiedy w końcu leżał już z głową na poduszce, przysiadła na brzegu łóżka, aby odmówić z nim modlitwę. Zamknął oczy i złożył pod brodą dłonie. Obserwowała, jak jego usta wypowiadają znajome słowa. "Boże błogosław Ta¬tusiowi, który jest w niebie, Dziadkowi, i Mamusi, i Jackowi". Anna nie była pewna, czy dobrze odczytała ostatnie słowa modlitwy. David rzadko je zmieniał. Od kiedy zaczął się ten cowieczorny rytuał, tylko parę razy zdarzyły się jakieś dodat¬kowe "Boże pobłogosław". Raz dotyczyło to szopa, który przychodził regularnie na ich werandę i zjadał przysmaki, jakie tam dla niego zostawiali, by obserwować go potem pod¬czas uczty. Pewnego ranka Delray znalazł szopa martwego przy drodze, tuż za bramą farmy. Najwidoczniej zwierzę zo¬stało przejechane przez samochód. David modlił się za niego przez kilka wieczorów. Innym razem poprosił Boga o błogosławieństwo dla swego misia, którego zostawił przez pomyłkę w McDonaldzie. Zanim zorientowali się, że misia nie ma, i wrócili po niego, zabawki już tam nie było. Misia wspominał przez mniej więcej tydzień. Innych wyjątków nie pamiętała. Jednak czy to, że David włączył Jacka do swej modlitwy, było naprawdę aż tak dziwne? Jego przybycie to z pewnością najbardziej ekscytująca rzecz, jaka przytrafiła się jej synowi od dawna. Chłopcu w wieku Davida Sawyer musiał wydawać się kimś w rodzaju bohatera przygodowej powieści. Nie był tak stary jak Delray, ani też tak sflaczały i blady jak lekarz pediatra, który opiekował się chłopcem od urodzenia. Nie odznaczał się też tak ugrzecznionym sposobem bycia jak pastor, który odwiedzał ich od czasu do czasu, mimo iż ostatnia msza, w której uczestniczyli, odbyła się podczas pogrzebu Deana. Jack Sawyer nie przypominał żadnego mężczyzny z tego ma¬łego światka, w którym obracał się jej syn. Nic dziwnego, że obcy, ubrany w kowbojskie buty, ze swoim indiańskim nożem, znajomością dinozaurów i pokiereszowaną ciężarówką o wyblakłym kolorze - pomarańczowym chevy, noszącym swe blizny dumnie niczym weteran - wywarł na chłopcu tak wielkie wrażenie. David tymczasem skończył modlitwę i natychmiast zapytał: - Jak myślisz, czy on mnie polubił? Na nic by się zdało udawanie, że nie wie, o kogo chodzi. - Jestem pewna, że tak. Kto mógłby cię nie lubić? Wyciąg¬nęła rękę i połaskotała syna po brzuchu.
Zwykle bardzo lubił, gdy Anna go łaskotała, i starał się przeciągnąć przyjemność w nieskończoność. Tym razemjednak nie odpowiedział zwykłym chichotem, ale przewrócił się na bok i położył głowę na złożonych dłoniach. - Czy kiedy dorosnę, będę taki wysoki jak Jack? - Być może nawet wyższy. - Chciałbym pokazać mu moją książkę z dinozaurami. - Ziewnął szeroko i zamknął oczy. Anna pozostała przy łóżku jeszcze przez chwilę, głaszcząc dziecko po włosach. Ze ściśniętym sercem spoglądała na synka, którego jej mąż nie zdążył nawet zobaczyć. Dean byłby cudow¬nym ojcem, lecz David nigdy się o tym nie przekona. Delray był jedynym dorosłym mężczyzną, z którym na co dzień się stykał. Jej teść to dobry człowiek i chociaż na pozór szorstki, w głębi duszy jest jednak życzliwy i kocha wnuka. Lecz nie jest jego ojcem. Okazywanie uczuć przychodziło mu z trudem, nie potrafił się wygłupiać i rzadko się śmiał. Nieustan¬na aktywność chłopca irytowała go. Co gorsza, wcale tego nie ukrywał. Nigdy nie rozmawiał z nią o swoim pierwszym małżeństwie ani o kłopotach, zjakimi musiał się wówczas borykać - zupełnie tak, jakby jego życie zaczęło się w roku 1976, a lata poprzednie należały do innego człowieka. Starając się zapomnieć o tamtym życiu, pogrzebał głęboko złe wspomnienia. Nie wątpiła, że były dni, kiedy całkowicie o nich zapominał. Niestety, wczorajsza ucieczka Carla Herbolda znów wydo¬była je na powierzchnię. Rozdział ósmy - Nie najesz się tym, Ezzy. Do tego są cholernie pikantne. _ Bud Mundy otworzył brązową papierową torbę i wrzucił do środka opakowanie chipsów i orzechowy batonik. - Pewnie masz rację, ale muszę czymś zająć ręce. - Nie przywykłeś jeszcze do życia na emeryturze? - Obawiam się, że to w ogóle niemożliwe. - Wiem, co masz na myśli. Prowadzę ten sklep praktycznie przez całe życie. Musieliby wynieść mnie stąd nogami do przodu. - Daj mi też trochę świerszczy - powiedział Ezzy. - I dołóż parę butelek wody sodowej. Położył na ladzie przenośną lo¬dówkę• - Nie wolałbyś paru piw? - Nie ma mowy. Mam zamiar wrócić dzisiaj do domu. Mundy zachichotał. - Cora nadal przeciwna piciu, co? - Baptystka do szpiku kości. - Ezzy zapłacił gotówką. - To powinno pokryć też rachunek za benzynę. Nim wszedł do sklepu, napełnił bak swojej małej motorówki. Podniósł torbę z przekąskami, pudełko świerszczy, które miały posłużyć jako przynęta, i lodówkę, w której znajdowały się teraz dwie wody doktora Peppera. - Dzięki, Burl. - Przyjemnego łowienia, Ezzy. Nim Ezzy minął drzwi, Burl zdążył już włączyć wentylator, usadowić się wygodnie i wrócić do sfatygowanej książki Louisa L'Amoura w pa¬pierowej okładce. Ezzy ulokował zakupy na dnie łodzi, gdzie znajdowały się wędki. Nie było to nic kosztownego ani zbyt wyrafinowanego, ot zwykły sprzęt niedzielnego wędkarza. Dotąd życie zawodowe całkiem go absorbowało i obfitowało w tak wiele nagłych wezwań, że nie miał dość czasu i pieniędzy, aby rozwijać osobiste upodobania. Biuro Ezzy'ego zawsze miało mały budżet i nieliczny personel. W konsekwencji przez całe pięćdziesiąt lat, które tam spędził, pracował zbyt wiele i musiał być pod tele¬ronem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zresztą nawet gdyby sprawy zawodowe pozostawiały mu więcej czasu na rekreację i wypoczynek, nie sądził, by mogło go pochłonąć wędkowanie, gra w golfa czy polowanie - je¬dnym słowem zajęcia, którym z takim zapałem oddawało się wielu innych. Dla niego liczyła się tylko praca. Uwielbiał ją• Jego życie kręciło się wokół niej. Myślał o pracy nawet wtedy, kiedy spał. l dzisiaj, wędkując na rzece, żałował, że nie jest w pracy. Wiosna była w tym roku wyjątkowo sucha, poziom wody niski, a prąd słaby. Rzeka płynęła wolno, nie śpiesząc się, by zmieszać swe wody z wodami zatoki o kilkaset mil na południe od hrabstwa Blewer. Światło słońca zmieniało spokojną po¬wierzchnię w oślepiające lustro. Prawdziwe wyzwanie dla jego okularów słonecznych. Tam gdzie rzeka się zwężała, gałęzie drzew tworzyły coś w rodzaju baldachimu, pod którym panował przyjemny chłód. Ponieważ nie było wiatru, liście drzew trwały nieporuszone. Rośliny wzdłuż brzegu zwiędły pod wpływem żaru lejącego się z nieba, sprawiając, że krajobraz wyglądał na opuszczony. W
odne żółwie i węże, zbyt apatyczne, by pływać, nieśmiało wystawiały głowy, przecinając mroczne wody w pobliżu brzegu. Nawet cykady grały jakby od niechcenia. Zanim skierował motorówkę ku brzegowi, jego koszula na dobre przesiąkła potem. Wyskoczył z łódki i przywiązał ją do kępy wysokich, uschłych trzcin. Nawet nie musiał szukać tego miejsca. Znał je jak własną twarz. A prawdę mówiąc, więcej czasu spędził, badając ten teren, niż spoglądając na siebie w lustrze. Już dawno stracił rachubę, ile razy przypływał tutaj w ciągu ostatnich dwudziestu dwóch lat. Powracał wiernie, zawsze sam, niczym pielgrzym wędrujący do świątyni. Nie myślał zbyt wiele na ten temat, gdyż obawiał się tego, co może odkry欿e jest człowiekiem owładniętym obsesją. Mimo to przychodził tu dalej, błagając to przeklęte miejsce, aby zdradziło mu swoje sekrety. Wiele razy, gdy tu przebywał, zdarzyło mu się nawet paść na kolana. Nie żeby się modlić, lecz żeby czołgać się po ziemi, badając uważnie każdy centymetr gruntu, szukając najmniej¬szego śladu, który mógłby powiedzieć mu, co przydarzyło się Patricii McCorkle. Stopniowo to nic nie znaczące miejsce na ziemi stało się centrum wszechświata szeryfa Ezry Hardge'a. To dlatego Cora nie znosiła najmniejszej wzmianki na temat sprawy McCorkle. Przeklęła ją za to, co uczyniła z jej mężem _ najpierw z powodu czasu, jaki jej poświęcał. Prześledził każdy kruczek prawny, który I1ozwoliłby mu doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości tych, którzy - jak wierzył - byli od¬powiedzialni za śmierć dziewczyny. A potem, gdy stało się jasne, że może ponieść klęskę, popadł w depresję, która omal nie zniszczyła ich małżeństwa. Cora zagroziła, że odejdzie, zabierając ze sobą dzieci, jeśli Ezzy nie otrząśnie się i nie przestanie zajmować tą sprawą. Więc spróbował pozbyć się tego balastu, a przynajmniej udawał, że to zrobił. Zresztą na co dzień, przytłoczony obowiązkami, nie miał zbyt wiele czasu na zajmowanie się Patsy McCorkJe. Jednak po pracy, zamiast odpoczywać, poświęcając czas ro¬dzinie, dalej rozmyślał ponuro o nie rozwiązanej sprawie. To przez nią przestał być dobrym ojcem dla swoich dzieci. Cora wychowywała je prawie bez jego pomocy. Ledwie przy¬pominał sobie dzieciństwo obojga, a z wczesnej młodości za¬pamiętał właściwie tylko kłopoty. Najgorsze nastąpiło, kiedy ich syn zaczął eksperymentować z narkotykami. Na szczęście sprawa wyszła na jaw dostatecznie wcześnie - nim nałóg za¬groził życiu chłopca. Teraz jego syn, żonaty i ojciec dwóch córek, pracował jako dyrektor szkoły średniej i był podporą lokalnej społeczności. Córka, młodsza od brata o dwa lata, wyjechała z Blewer, gdy tylko ukończyła średnią szkołę. Poszła do college'u, a potem znalazła sobie faceta, którego uznała za godnego, by go poślubić, co też uczyniła. Jej mąż był brokerem giełdowym w Dal¬las. Bezdzietna i bynajmniej nie cierpiąca z tego powodu, przewodniczyła blisko półtuzinowi stowarzyszeń i klubów, spędzając czas na organizowaniu lunchów i imprez charytatyw¬nych. Ezzy nienawidził życia, jakie prowadziła ze swoim bu¬fonowatym, snobistycznym dupkiem, lecz była szczęśliwa, a w końcu tylko to się liczyło. Wiedział, że nie on przyczynił się do tego, iż dzieci tak dobrze ułożyły sobie życie. To była zasługa Cory. Gdyby pozostawiono opiekę nad nimi ojcu, na pewno wyrosłyby na nieudaczników. Obsesja na punkcie Patsy McCorkle była powodem nieustan¬nego napięcia w jego małżeństwie. Cora paplała radośnie, jacy to będą wolni, gdy Ezzy przejdzie na emeryturę. On jednak wiedział, że tak naprawdę nigdy nie będzie wolny, dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana. Dla większości mieszkańców hrabstwa była to zamierzchła przeszłość. Mało kto ją pamiętał, a już z pewnością nie obchodziła nikogo. Nikogo poza nim, Ezzym. Nawet jeżeli łudził się, że wreszcie dał sobie z nią spokój, to wiadomość o ucieczce Carla Herbolda szybko roz¬wiała te złudzenia. Nigdy nie okłamywał żony i nie zamierzał teraz zaczynać. Choć kłamstwo, umiejętnie dawkowane, z pewnością uczyniło¬by ich pożycie bardziej harmonijnym, Ezzy czuł, że w jego małżeństwie nie ma na nie miejsca. A poza tym i tak nie udałoby mu się oszukać Cory. Czytała w nim jak w otwartej księdze, w mig wyłapując najdrobniejsze nawet kłamstewko. Pewnie wiedziała, że tak naprawdę wcale nie zamierza spędzić tego dusznego popołudnia na łowieniu ryb. Zostawił sprzęt i pudełko ze świerszczami w łódce, wyjął lodówkę i torbę z przekąską i zabrał je ze sobą do powalonego pnia, który leżał tu już od Bóg wie jak dawna, obrośnięty pnącym winem i porostami. Chociaż przeżarty na wskroś przez owady, był jeszcze dość mocny, aby utrzymać ciężar Ezzy'ego. Usiadłszy, otworzył jedną z butelek, pociągnął długi łyk i zaczął pojadać chipsy, pogrążając się we wspomnieniach. Za każdym razem, kiedy patrzył na miejsce, gdzie Patsy McCorkle wydała ostatnie tchnienie, na nowo przeżywał szok, jakiego doświadczył na widok jej nagiego ciała, znalezionego rankiem
w dniu śmierci dziewczyny. - Ktoś jej dotykał? Tylko o tyle był w stanie zapytać młodego, pobladłego i zszokowanego zastępcę, który jako pierwszy znalazł się na miejscu zbrodni - tuż po dokonaniu przez pewnego rybaka wstrząsającego odkrycia. - Nie, sir, to znaczy, Ezzy. - Nawet ten gość, który ją znalazł? - Żartuje pan? Ze strachu omal nie narobił w gacie. Nawet nie wysiadł na brzeg. Zobaczył ją z łódki i od razu zawrócił. Popłynął do sklepu Mundy'ego i zawiadomił nas. A ja wiem, jak zabezpieczyć miejsce przestępstwa. Zastępca musiał przejąć ten żargon z któregoś z telewizyjnych seriali, ponieważ Ezzy nigdy nie używał takich określeń. A poza tym niezbyt często mieli okazję zabezpieczać miejsca zbrodni. Zwykle odbywali po prostu patrole, pilnując przestrzegania porządku i prawa. Wzywano ich, gdy trzeba było przerwać bójkę w barze, uspokoić kłótnię rodzinną albo też zamknąć pijaka, który stracił nad sobą kontrolę i mógł stać się niebez¬pIeczny. Rzadko zdarzało się, by przemoc owocowała śmiercią, a na¬wet jeśli tak było, to sprawa zwykle była oczywista. Napad z bronią w ręku. Napaść z użyciem niebezpiecznej broni. Pobicie żony. Sprawca na ogół kierował się motywami, które, choć nie dające się usprawiedliwić i sprzeczne z prawem, były przynaj¬mniej zrozumiałe. Pozbawione sensu zbrodnie, dokonywane bez żadnego po¬wodu poza zwyczajną żądzą zabijania, zdarzały się gdzieś indziej - w dużych aglomeracjach, w miejskich gettach, ale nie w małym, spokojnym Blewer w Teksasie. Więc ani zastępca, ani Ezzy, który był przecież doświadczonym, zahartowanym w bojach strażnikiem prawa, nie widzieli dotąd niczego równie przerażającego. Ofiara leżała na skrawku zdeptanej trawy twarzą w dół. Dosłownie. Jej głowa nie była nawet odwrócona w bok. Jedno ramię spoczywało złożone pod ciałem, drugie leżało wzdłuż niego, otwartą dłonią do góry, z lekko zagiętymi do środka palcami. Leżała z rozłożonymi nogami, ubrana tylko w sandały. Jako że było lato, opaleniznę dziewczyny znaczyły dwa cienkie paski jasnej skóry: na plecach i na pośladkach. Ezzy'emu to, że stali tak, gapiąc się na jej nagie zwłoki, wydawało się w najwyższym stopniu niewłaściwe. Bo chociaż działali w imię prawa, byli tak samo winni jak morderca. Ezzy od razu domyślił się, że było to morderstwo - pozbawienie tej młodej kobiety godności i szacunku. - Na nieszczęście dla nas w nocy mocno padało - powiedział zastęca, który zdążył już zauważyć, podobnie jak Ezzy, małą kalużę wody, zebraną w zagłębieniu nad pośladkami dziewczyny. Na pewno zmyło większość śladów. - Będziemy musieli radzić sobie z tym, co mamy. - Tak, proszę pana. - Zastępca otarł chusteczką zroszoną potem górną wargę. - Sądzi pan, że została zamordowana? - Cóż, chyba nie wygląda to na zgon z przyczyn naturalnych, prawda? Gdzieś w koronie drzewa zaskrzeczała przeraźliwie sójka, przywołując Ezzy'ego do rzeczywistości. Wepchnął puste opa¬kowanie po chipsach do torby, zastępując ich słony smak porażającą słodyczą orzechowego batonika. Pogryzając różowy, przesłodzony batonik, wstał i podszedł do miejsca, gdzie kiedyś leżała Patsy. - Boże Święty, co my tu mamy, Ezzy! Zaskoczony, rozejrzał się dookoła, niemal spodziewając się zobaczyć starego Harveya Strouda, wyłaniającego się z lasu. Koroner nie żył od ponad piętnastu lat, z których ostatnie dwa spędził jako emeryt, lecz dzisiaj rano jego głos brzmiał dla Ezzy'ego równie realnie jak wtedy, kiedy uklęknął obok ciała Patsy i włożył okulary, by lepiej widzieć. - Przyniosłeś aparat? - zapytał o emeryt, lecz dzisiaj rano jego głos brzmiał dla Ezzy'ego równie realnie jak wtedy, kiedy uklęknął obok ciała Patsy i włożył okulary, by lepiej widzieć. - Przyniosłeś aparat? - zapytał wówczas Ezzy. - Ten facet ze "Sztandaru" zaraz tu będzie. Ezzy miał nadzieję, że uda mu się utrzymać fakt znalezienia zwłok w tajemnicy przynajmniej do czasu, aż zada parę pytań najbliższym przyjaciołom Patsy. Pragnął także zapewnić rodzicom ofiary nieco czasu, by otrząsnęli się z szoku i przygotowali do stawienia czoła powodzi spekulacji, wywołanych wiadomością o śmierci ich córki. Jed¬nak skoro Stroud wezwał fotografa z gazety, do lunchu śmierć dziewczyny stanie się głównym tematem rozmów w miasteczku. - Czy możesz już coś powiedzieć, Harvey?
- Nie poganiaj mnie, dopiero przyjechałem. - Nie poruszając ciała, obejrzał je z różnych stron i pod różnymi kątami. - Na szyi jest siniak - powiedział w końcu, wskazując końcem długo¬pisu fioletowy ślad. - Uduszenie? - Być może. - Została zgwałcona? - Prawdopodobnie. Te pozostałości na udach wyglądają jak nasienie. - Jezu Chryste! - Taaa ... Nagle przy ciele pojawił się fotograf, pałający chęcią zrobienia zdjęć - przynajmniej dopóki nie stanął oko w oko z ponurą rzeczywistością. Zobaczywszy zwłoki, zwymiotował w krzakach śniadanie, a potem usiadł z głową ukrytą pomiędzy kolanami, powtarzając w kółko, że nie pierwszy raz widzi nagą kobietę¬tylko że ta kobieta jest martwa. Dobrą chwilę trwało, nim doszedł do siebie na tyle, żeby móc wykonać potrzebne foto¬grafie. Niedaleko od ciała znaleźli samochód, zarejestrowany na Patsy, a w pobliżu niego kupkę ubrań. Używając specjalnych szczypczyków, Ezzy podnosił po kolei każdą sztukę ubrania, oglądał starannie, a potem umieszczał w oznaczonej etykietką plastikowej torebce. Znaleźli bluzkę, spódnicę, stanik i majtki. Wszystko zupełnie przemoczone, lecz, o ile Ezzy zdołał się zorientować, nie noszące śladów przemocy. Oczywiście, ubrania trzeba będzie jeszcze zbadać. Zarówno drzwi od strony kierowcy, jak i pasażera stały otworem, wydedukował więc, że dziewczyna nie przyjechała do lasu sama. Opróżnione butelki po alkoholu - jedna na podłodze samochodu i druga w błocie w pobliżu wozu - suge¬rowały, że atmosfera musiała być zabawowa. - Co z jej paznokciami, Harvey? - Pomalowane na czerwono. Żaden nie jest złamany, zerwany ani nie krwawi. I chyba nic pod nimi nie ma. Oczy¬wiście, oczyszczę je w laboratorium. - Koroner zauważył także, iż na kostkach nóg ani na przegubach nie ma śladów wskazujących, że dziewczyna była związana. Nic nie świa¬dczyło także, że ją zakneblowano ani że w ogóle odbyła się tu jakaś walka. Najwidoczniej Patsy McCorkle z ochotą przystała na nocną wycieczkę, nie spodziewając się, że nie wróci z niej żywa. Słysząc, że ktoś wzywa go przez radio, Ezzy podszedł do radiowozu i odezwał się do mikrofonu: - Taaa, Jim! _ Dziewczyna McCorkle'ów była wczoraj wieczorem w "Kole od Wozu" - zaraportował jego zastępca, Jim Clark. Cora wraz z grupą innych abstynentów od lat starała się o wprowadzenie w hrabstwie zakazu sprzedaży alkoholu, lecz /,
Emory spochmurniał oburzony bezceremonialnym odpra¬wieniem go przez sekretarkę i faktem, że Connaught nie za¬dzwonił do niego osobiście, lecz zlecił to swojej podwładnej. Przez blisko trzy minuty przysłuchiwał się utworowi Ken¬ny'ego G., nim wreszcie Connaught podniósł słuchawkę. Bez żadnych wstępów ani grzeczności zapytał: - Lomax, dostałeś konspekt, który ci wysłaliśmy? - Wczoraj. Wygląda fantastycz ... - I jak Corbett na to zareagował? - Ja ... no cóż, jeszcze mu go nie pokazałem. Jak powiedziałem, dostałem go dopiero wczoraj. Nie miałem czasu mu się przyjrzeć. - Cisza po drugiej stronie słuchawki sprawiła, że I ';mory'emu ciarki przeszły po grzbiecie. - Ale rozmawiałem ",jego synową. Zgodziła się na spotkanie. Mam zamiar przejrzeć materiały dzisiaj wieczorem i nauczyć się ich na pamięć, jeżeli hc;dzie trzeba. Całych czterdziestu sześciu stron. Jeśli sądzili, że ma zamiar zmarnować wieczór, przekopując się przez całe to gówno dotyczące projektów i planów, analiz kosztów i wykresów, to byli w błędzie. Może załatwić dla nich Len interes, nie zadając sobie trudu, by poznać wszystkie nudne szczegóły. - Rozumiesz, do czego zmierzam, prawda, Glen? - zapytał, nadając swoim słowom przekonujący ton. Nie chcę zostawić Corbettowi pola manewru. I dlatego muszę znać materiał od podszewki, nim się z nim spotkam. Wtedy będę mógł obalić każdy argument, który wysunie, i to tak, że nie będzie w stanie dłużej się spierać. - Jeżeli nie jesteś w stanie podołać temu zadaniu, chcemy to wiedzieć teraz. Emory poczuł kolejny skurcz strachu. - Ależ jestem! - Wybraliśmy ciebie, ponieważ prowadzisz sprawy Corbettów w banku i wiesz, jak wyglądają finanse tej rodziny. Innymi słowy, dzięki tobie oszczędziliśmy trochę czasu. Lecz jeśli nie dasz rady, ktoś cię zastąpi. - Proszę, Glen. To dla mnie tak samo ważne jak dla was. - Wątpię. To kiedy się odezwiesz? - Wkrótce. - Nie zabrzmiało to dobrze. - Bardzo szybko. - Jeszcze nie dosyć dobrze. - Natychmiast, jak tylko porozma¬wiam z Corbettem. - Pośpiesz się. Emory został ze słuchawką w dłoni. Martwą jak gumowa imitacja kutasa. Czując się nieswojo z powodu tego narzucającego się porów¬nania, odłożył słuchawkę na widełki i odwrócił fotel, by spojrzeć przez okno, wychodzące na główną ulicę Blewer. Bank zajmował także piętro budynku, jednak Lomax zado¬wolony był, że jego gabinet mieści się na parterze. Szyby w oknach pozwalały mu obserwować ulicę, samemu nie będąc widzianym. Przyglądając się ruchowi ulicznemu, zabawiał się wykonywaniem obscenicznych gestów pod adresem osób, któ¬rych nie lubił, lub też bezczelnie gapił się na ładne kobiety. Rzadko kto, mijając przyciemnione okna banku, opierał się pokusie zerknięcia w nie, by przyjrzeć się swemu odbiciu. Lomax uwielbiał wyobrażać sobie, że ładniutkie sekretarki czy panie domu robiące zakupy spoglądają przez szybę prosto na niego. Wczoraj zauważył Annę Corbett i jej syna, wyłaniających się z pobliskiej uliczki. Idąc chodnikiem, spoglądali na wystawy. Potem Anna zasygnalizowała coś językiem migowym synowi, a on się uśmiechnął. Emory przyglądał się, jak podchodzą do drzwi banku. Co prędzej wyszedł ze swego gabinetu, żeby zaczaić się na Annę. A było na co popatrzeć. Zgrabna figura. Jędrna pupa. Nie za duży biust, klimatyzowane powietrze wewnątrz banku sprawiło, że sutki Anny stwardniały. I pomyśleć, że marnowała to dla jakiegoś starucha. Wszyscy wiedzieli, że Corbett ją posuwa. Mieszkali razem już od sześciu lat. Oczywiście, że ją posuwa. Z punktu widzenia Corbetta miało to sens. Ale dlaczego ona nie zwiała od tego starego, zrzędzącego pryka? Może dlatego, że jest głucha - pomyślał Emory. Na pewno dlatego. Sądziła, że jej teściunio to wszystko, czego może oczekiwać. Emory miał zamiar udowodnić jej, że jest inaczej. Uśmiechnął się na samą myśl o tym. Zadowolenie nie trwało jednak długo. Głucha dziwka to będzie dodatkowa nagroda, lecz najpierw musi uporać się z zadaniem zleconym mu przez EastPark Deve1opment. A nie osiągnie tego, będąc miłym. Jego wysiłki, by stać się doradcą finansowym Corbetta i jego zaufanym powiernikiem, spełzły na niczym. Tymczasem Connaught i inni zaczynali się niecierpliwić. Czas uciekał. Ale dopóki Corbett w terminie spłaca odsetki od swojej pożyczki, jest nie do ruszenia. Emory obawiał się, że EastPark zechce dać szansę komuś innemu albo poniecha projektu i wycofa
ofertę• A wtedy już po nim. Utknie w tym banku na resztę życia, harując za marną pensyjkę. Zważywszy, że był to jeden z niewielu banków będących w posiadaniu rodziny i przez nią zarządzanych, jego szanse awansu były praktycznie żadne. Prezes miał dwóch synów, równie zasadniczych jak on. Wszyscy trzej byli sztywniakami, zwariowanymi na punkcie czasu, pieniędzy i obsługi klientów. I żaden z nich go nie lubił. Równie dobrze mogli go zwolnić. Co oznacza, że on, Emory, musi załatwić ten interes dla EastPark. Musi przekonać Corbetta, by sprzedał ranczo. Lecz jak dotąd wszelkie jego zabiegi poszły na marne. Stary nie chciał rozmawiać o sprzedaży. Prawdę mówiąc, nie chciał nawet o niej słyszeć. Potrzebował nowego planu. Tak. Czegoś naprawdę śmia¬łego. "Śmiały". Co za wspaniałe słowo! Gdy ludzie będą potem o tym mówili - a Emory pewien był, że będą - powiedzą: "To by się nigdy nie udało, gdyby Lomax nie uczynił tak śmiałego posunięcia. Prawdziwy facet z jajami z tego Lomaksa, inaczej nie poczynałby sobie tak odważnie". Wpatrując się z nieobecną miną w przyciemnione szyby banku, oczekiwał przypływu natchnienia. Lecz zauważył tylko zdezelowaną półciężarówkę, zmierzającą powoli w dół głównej ulicy. Rozdział dziesiąty - Wydaje się, że jest w porządku - powiedział Delray do telefonu - ale nigdy dość ostrożności w dzisiejszych czasach. - Zwłaszcza w pańskiej sytuacji, panie Corbett. To znaczy, chciałem powiedzieć ... - Wiem, co pan chciał powiedzieć - uciął Delray. Mężczyzna po drugiej stronie musiał zdać sobie sprawę, jaką gafę popełnił, gdyż dodał szybko: - Po prostu proszę pamiętać, że traktuję to jako osobistą przysługę· Moja firma nie zajmuje się tego rodzaju detektywistyczną robotą. - Rozumiem. - Co do mnie, to proponowałbym, aby pozwolił mi pan przysłać uzbrojonego strażnika - przynajmniej dopóki ta sprawa się nie skończy. - Nie, dziękuję. - Delray nie zawracał sobie głowy dwuznacznikami. - Doceniam to, co pan dla mnie robi. Zwłaszcza że zwykle się tym nie zajmujecie. Ale niczego więcej mi nie potrzeba. Do widzenia. Odłożył słuchawkę. Jego twarz pociemniała z gniewu. Poprosił właściciela miejscowej firmy ochroniarskiej, syna jednego z dawnych kumpli od gry w domino, aby dowiedział się czegoś o Jacku Sawyerze. I to wszystko. Ale, jak zawsze, facet nie mógł się powstrzymać, by nie powiązać go z Carlem Herboldem. Wziął kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić. Facet nie był wart, by ryzykować skok ciśnienia. Delray wyperswadował sobie gniew i skupił się na dobrych wieściach. ZgodIlir z tym, czego dowiedział się szef firmy ochroniarskiej, Jack Sawyer był czysty. Firma wrzuciła do systemu jego nazwisko, numer polisy ubezpieczeniowej, numer prawa jazdy i numer rejestracyjny jl'go samochodu. Nie natknęli się na żadne informacje na temat bankructw, nie spłaconych kredytów czy zakwestionowanych czeków. Nie był też obowiązany płacić alimentów na dzieci. Nigdy go nie aresztowano, ani nawet nie wystawiono mandatu. Przetrawiając otrzymane informacje, podszedł do okna pokoju dziennego i wyjrzał na podwórko. Sawyer obiecał Davidowi, że zawiesi huśtawkę na jednym z wielkich drzew orzechowych. Wczoraj pojechał do miasta, by kupić potrzebne narzędzia i materiały, a potem, po godzinach, przyciął, wypolerował i polakierował deskę przeznaczoną na siedzisko. W szopie z narzędziami znalazł łańcuch i zapytał Delraya, czy może go użyć. Teraz dopasowywał długość łańcucha tak, by chłopiec w wieku Davida mógł bez trudu wdrapać się na siedzenie. Jego wnuk, ożywiony perspektywą szybkiego ukończenia huśtawki, biegał koło Jacka, podskakując i paplając z większym niż zwykle zapałem. Delrayowi ulżyło, że nie zatrudnił kryminalisty ani próżniaka. To, że Jack okazał się czysty, dobrze świadczyło o zdolności oceniania ludzi przez Corbetta. A jednak czuł się zawiedziony. Dlaczego? Czyżby podświadomie pragnął, by nowy bohater Davida okazał się kryminalistą z listą występków długą jak jego ramię, do tego poszukiwanym przez FBI, służby podatkowe i parę innych rządowych agencji? Czy potrzebował pretekstu, by go odprawić? Zrobiłby to z najwyższą niechęcią. Mimo iż Jack pracował u niego zaledwie trzy dni, boleśnie odczułby stratę tak dobrego pracownika. Oczywiście, jest zbyt wcześnie, by o tym orzekać, jednak, jak do tej pory, etyka pracy Jacka nie pozostawiała nic do życzenia. Takjak obiecywał, pracował przez cały dzień roboczy, a nawet dłużej. A przebrnięcie przez długi pracowity dzień było o wiele łatwiejsze, gdy miało się do pomocy dodatkową
parę rąk i silny grzbiet. Nie mógł dłużej zaprzeczać faktom: potrzebował wsparcia. Zatrudnienie Jacka ostatecznie go o tym przekonało. Jednak denerwowało go, że Sawyer bez przerwy kręci się w pobliżu. Nie lubił, gdy inni ludzie odwiedzali farmę. Zwłaszcza gdy byli to mężczyźni, do tego tacy, o których nic nie wiedział. On, Anna i David mieszkali tu razem od dawna. Mieli swoje nawyki. Dni niewiele różniły się od siebie. Lubił, gdy budząc się rankiem, wiedział dokładnie, co przyniesie dzień. Wypracowali we troje wygodny, odpowiadający im wszystkim sposób życia i Delrayowi bardzo to odpowiadało. Pozwalało zachować spokój ducha. Jack Sawyer z pewnością zakłóci rutynę codziennego dnia. Każda nowa osoba odegrałaby tę samą rolę. I właśnie natura tej roli tak bardzo niepokoiła Delraya. Na przykład David już czcił go jak bohatera. Ale na dziecku łatwo było wywrzeć wrażenie. Bystry i żywy jak rtęć, zmieniał zainteresowania szybko i bezboleśnie. Dzisiaj interesowały go dinozaury, jutro być może będą to rakiety, wulkany lub dżungle. Oczarowanie Davida Jackiem nie martwiło Delraya. Ale co z Anną? Zerknął na nią przez ramię. Siedziała z podwiniętymi nogami na wyściełanym fotelu, ze szklanką mrożonej herbaty stojącą na stoliku, obok wspartego na nim łokcia, i książką na kolanach. Tylko że wcale nie czytała, lecz przez otwarte okno wpatrywała się w drzewo, huśtawkę, mężczyznę i dziecko. Musiała poczuć na sobie wzrok Delraya, ponieważ spojrzała na niego, a potem szybko opuściła oczy na książkę. Jej zmieszanie zaniepokoiło go i potwierdziło najgorsze obawy. Poczuł, że aby się uspokoić, potrzebuje prymki tytoniu, ruszył więc w stronę drzwi. Lecz kiedy tylko pokazał się na werandzie, David krzyknął do niego, prosząc, aby pobujał go na nowej huśtawce. - Jack mówi, że nie będę mógł huśtać się zbyt wysoko, dopóki nie zawiesi jej porządnie. Zrobisz to jutro, prawda, Jack? - Przechodząc przez podwórko, Delray włożył do ust prymkę· Stanął za huśtawką i lekko ją popchnął. - Mogę polecieć wyżej, dziadku - poskarżył się David. - Nie jestem dzidziusiem. Jack oparł się o pień drzewa. - Muszę cię ostrzec, Delray. Ten mały wyciśnie z ciebie wszystkie siły, nim się obejrzysz. David zaczął naśladować samolot. Delray popychał huśtawkę lekko za każdym razem, kiedy do niego wracała. Spojrzał na Sawyera. - Trafiłeś wczoraj wszędzie, gdzie chciałeś? No wiesz, w mieście. - Miałem nosa i udało mi się nie zgubić. Delray skinął głową i znów popchnął huśtawkę· - Wiesz, że nie musisz tkwić tu całymi wieczorami. Po godzinach jesteś wolny i możesz chodzić, dokąd chcesz, bylebyś tylko zamykał za sobą bramę, gdy wracasz. - Dzięki, ale i tak nie mam dokąd pójść. - W Blewer postawili nowe multikino. Nasza izba handlowa jest bardzo z niego dumna. - Nie stać mnie na kino. Ceny biletów, nie mówiąc już o popcornie, to rozbój na prostej drodze. - Słyszałem o kilku nocnych klubach. Podobno jest tam dosyć wesoło. - Z pewnością aż za wesoło, jak dla mnie. - Sawyer zaśmiał się miękko. - No cóż, są inne miejsca, gdzie można spotkać się z ludźmi. Moja synowa i ja siedzimy zwykle w domu, ale taki samotny facet jak ty może poczuć tęsknotę za odrobiną towarzystwa. - Może i tak - powiedział Jack, drapiąc się po karku - ale ja nie mam dość energii, żeby się za nim rozglądać. Pod koniec dnia jestem zupełnie skonany. - Kiedyś działało w mieście kółko biblijne dla samotnych. Nie wiem, czy oni jeszcze się spotykają, lecz mógłbyś się rozpytać. - Nie jestem aż tak skonany. Delray roześmiał się, ale nie było w tym przekonania i Sawyer od razu domyślił się, że jego pracodawca chce dać mu coś do zrozumienia. - Jakieś kłopoty, Delray? Sawyer zaczął zwracać się do niego po imieniu, ot tak, po prostu, a on nie widział powodu, aby robić z tego wielką sprawę - Dlaczego pytasz? Sawyer wzruszył ramionami. - Tak mi się wydawało. Jest spostrzegawczy - zauważył Delray. Lecz w końcu pracowali razem przez ostatnie trzy dni. Kiedy pocisz się, harując z jakimś człowiekiem, szybko go poznajesz. Tak było z nim i z Deanem. Łączyła ich
silna więź. Powstała, gdy wspólnie mozolili się, pracując ramię przy ramieniu. Jeśli pominąć sport i inne zajęcia, syn pracował z nim po szkole i podczas każdych wakacji, od kiedy poszedł do gimnazjum. A także potem, zanim wstąpił do armii. - Pewni ludzie chcą kupić ranczo - powiedział nagle. Sawyer zesztywniał, choć nie poruszył się. - Nie wiedziałem, że je sprzedajesz. - Bo nie sprzedaję. I na tym polega problem. Ten facet nie daje mi spokoju. Reprezentuje jakichś ludzi. Powiedziałem mu, że nie sprzedam farmy nikomu, ale on chyba nie rozumie, co znaczy słowo "nie". - Wyżej, dziadku! - Pozwól, że cię zastąpię· - Jack odsunął Delraya i stanął za huśtawką. - Trzymaj się, David. - Dobra, Jack. Popchnij mnie mocniej! Sawyer popchnął huśtawkę. - Co to za ludzie, Delray? - Developerzy. - Delray splunął tytoniem. - Jakaś firma spod Houston. Ten facet - nazywa się Lomax wrzucił wczoraj do mojej skrzynki na listy całą paczkę kolorowych broszur. Przejrzałem je po kolacji. - I...? - Ogólnie rzecz biorąc, chcą poszatkować moją ziemię i sprzedać ją na działki letniskowe dla bogaczy. Wybudować pole golfowe, budynek klubu, basen i takie tam. - Wszędzie dzieje się tak samo - powiedział Jack. - Gdy tylko gdzieś ostaje się wolna przestrzeń, po tygodniu ktoś zaczyna stawiać tam bar albo magazyn. Niektórzy sądzą chyba, że jeśli gdzieś jest puste miejsce, po prostu trzeba je zapełnić. - Ten Lomax przyjedzie tu za parę dni, by o tym porozmawiać. - A co on będzie z tego miał? - Nie wiem i nie obchodzi mnie to. Nie zmienię zdania. Takie spotkanie to czysta strata czasu dla obu stron, ale on się upiera, a ja uważam, że jestem mu winien trochę uwagi. - Niczego nie jesteś mu winien. Delray spojrzał na niego ostro. Twarz Sawyera skrywał cień, więc nie mógł odczytać jej wyrazu. Jednak ton jego głosu mówił sam za siebie. Sawyer z pewnością nie poddałby się bez walki. Być może jego nowy pomocnik nie był tak niewzruszony , jak się wydawało. - Przynajmniej będę miał okazję powiedzieć mu prosto w twarz, żeby się ....... wiesz, co. - Żeby się co ....... dziadku? Jack uśmiechnął się do Delrayajak mężczyzna do mężczyzny. Delray miał ochotę odwzajemnić uśmiech, lecz czuł, że to by zmieniło ich wzajemne stosunki. Był szefem tego faceta, nie jego świeżo pozyskanym przyjacielem. Ani nikim innym, jeśli już o to chodzi. Prawdę mówiąc, żałował, że powiedział Sawyerowi o swoich przemyśleniach na temat sprzedaży. Stawiało lo Jacka wyżej, niż na to zasługiwał. Wypluł tytOll i powiedział: - Idę spać. Do zobaczenia rano, Sawyer. Chodź, David. - Dopiero zacząłem się huśtać, dziadku - marudził chłopiec. - Proszę, pozwól mi jeszcze zostać! - Przypilnuję go - zaoferował się Jack. Chłopak tak cieszył się huśtawką, że Delray nie miał serca zabierać go do domu, zwłaszcza że właściwie nie było po temu powodu. - No dobrze. I tak wkrótce przyjdzie po niego Anna. - Dobranoc, dziadku! - zaszczebiotał David, uszczęśliwiony. - Dobranoc, Davidzie. Przy drzwiach Delray zatrzymał się, by jeszcze raz spojrzeć na huśtawkę. David paplał jak zwykle, a Jack słuchał cierpliwie. Najwidoczniej rola opiekunki ani trochę mu nie przeszkadzała. Akta Jacka okazały się czyste. Nie zdradzał oznak gwałtowności, był za to inteligentny i dobrze wykształcony. Delrayowi nie udało się dotąd znaleźć tematu, na który nie mógłby z nim porozmawiać. Chyba że tym tematem był sam Jack Sawyer. Jak dotąd nie powiedział o sobie ani słowa. Wolał słuchać. Był dobrym słuchaczem, wiedział, kiedy dorzucić komentarz, a kiedy zachować milczenie. Był także dobrym kowbojem, miał też dużą wiedzę na temat bydła. A jeśli czegoś nie wiedział, pytał. Pracował naprawdę ciężko. Nigdy się nie obijał. Często wykazywał inicjatywę. Troszczył się o wyposażenie i zawsze odkładał na miejsce narzędzia. Jednym słowem, był cholernie dobrym pomocnikiem. Dlaczego więc taki bystry, sympatyczny facet nieustannie przenosił się z miejsca na miejsce, imając się różnych dziwnych zajęć, pozbawiony rodziny, przyjaciół czy więzów jakiegokolwiek rodzaju?
Co więcej, wyglądało na to, że spadł im z nieba tuż po ucieczce Carla z więzienia. Lecz gdyby coś łączyło go z Carlem Herboldem, agencja ochroniarska już by się o tym dowiedziała. Delray nie ufał zbiegom okoliczności. Po prostu nie wierzył w coś takiego. Z natury był bowiem podejrzliwy i nieufny. Lubił młodszego mężczyznę, ale nie ufał mu całkowicie. Delray lubił, by wszystko do siebie pasowało. A z Jackiem Sawyerem coś było nie tak. Rozdział jedenasty - To jest "j". Po prostu rysujesz je w powietrzu małym palcem. - Jack zrobił, jak mu powiedział David, lecz chłopiec potrząsnął głową. - Nie, nie, najpierw musisz zrobić" i". Rozumiesz? Potem ... - Dobra, już załapałem. - Spróbował jeszcze raz. - Właśnie, Jack, bardzo dobrze. Doskonale ci idzie. - Mam dobrego nauczyciela. Co z "a"? David wysunął koniuszek języka, układając pulchną piąstkę w kształt litery "a". Jack zrobił to samo. - Coś takiego? - Aha. Właśnie. Co dalej? - "C". - "C" to nic trudnego. Wygląda tak, jakby zostało wydrukowane. Umiem pisać drukowane litery. Mamusia nauczyła mnie, kiedy miałem trzy lata. - Bystrzak z ciebie. - Tak właśnie mówi mamusia. - W porządku. "J"-"a"-"c". Jack sygnalizował litery prawą ręką, jednocześnie je wymawiając. - Teraz "k". - "K" jest dość trudne. Wygląda tak. - Tak? - Nie, musisz ... Poczekaj, mamusia ci pokaże. Cześć, mamo. Pokazywałem Jackowi, jak wygląda jego imię w języku migowym. Jack, który kucnął przed huśtaw1cą, wstał, odwrócił się i uśmiechnął nieco bojaźliwie. - Cześć. Anna Corbett spojrzała na niego tak chłodno, że od razu zaczął się zastanawiać, co tym razem zrobił, że tak ją zdenerwował. Sądził, że wybaczyła mu już ten niezamierzony afront, który popełnił, gdy się poznali. W końcu naprawił jej samochód, oszczędzając kosztów wezwania mechanika. I nawet zasygnalizowała mu wtedy: "Dziękuję". A może źle zrozumiał to, co chciała mu powiedzieć. Czy mogła zasygnalizować coś innego? Na przykład: "spadaj"! Od kiedy wprowadził się do przyczepy, zaledwie kilka razy udało mu się rzucić na nią okiem; raz, kiedy podlewała kwiaty na ganku, potem, gdy szła z Davidem do bramy wejściowej, by wyjąć pocztę ze skrzynki, i wreszcie dzisiejszego ranka. Podkuwał akurat konia, a kiedy się odwrócił, ujrzał ją stojącą w tylnych drzwiach. Zniknęła jednak tak szybko, że nie był pewny, czy w ogóle go zauważyła. Z pewnością nie wychodziła ze skóry, by czuł się mile widziany. Miał wrażenie, że go unika. Jednak być może przypisywał jej zachowaniu zbyt wielkie znaczenie. Zasygnalizowała coś Davidowi, a chłopiec natychmiast zaczął protestować. - Tu nie ma żadnych moskitów, mamo. Nic mnie nie ugryzło. Ani razu. Pokazała coś jeszcze. Cokolwiek to było, David uznał, że lepiej będzie jej posłuchać. Ześliznął się z huśtawki i powiedział do Jacka: - Muszę iść się wykąpać. - No cóż, my, faceci, musimy robić to, co musimy. Im szybciej się wykąpiesz, tym szybciej znajdziesz się w łóżku, co oznacza, że szybciej wstaniesz i będziesz mógł znowu się huśtać. - A popchniesz mnie jutro mocniej? - Zobaczymy. Pożegnał chłopca przyjacielskim machnięciem dłoni. Anna odwróciła syna i klepnęła go w siedzenie, popychając leciutko w stronę ganku. A potem, ku zdumieniu Jacka, kiwnęła do niego dłonią. - Ja? Chcesz, żebym wszedł? - zapytał, wskazując na swoją pierś. Kiwnęła szybko głową i nie oglądając się za siebie, ruszyła w ślad za synem. Zaciekawiony Jack podążył za nią ku fronlowym schodkom. - Tak, proszę pani - odezwał się.
Gdy weszli, wskazała Davidowi schody. - A gdzie wy będziecie? - zapytał chłopiec. - Nie mógłbym trochę z wami zostać? Podniosła palec wskazujący i wymówiła bezgłośnie: raz. Po chwili podniosła drugi palec: dwa. - Kiedy zaczyna liczyć, to znaczy, że jestem w opałach- powiedział David. - Więc lepiej zmykaj. Chłopak odwrócił się i powlókł schodami na górę. - Dobranoc, Jack! - zawołał jeszcze. - Dobranoc. Anna poprowadziła Jacka głównym korytarzem. Po obu jego stronach znajdowały się pokoje, lecz ona nie dała mu dość czasu, by mógł choćby zerknąć za otwarte drzwi. Znaleźli się w tylnej części domu. Weszli do małego pokoiku z krzywym sufitem, znajdującego się pod klatką schodową. W jednej ścianie pokoju znajdowało się okno z żaluzjami, dwie inne zajmowały półki z książkami. Pod trzecią zaś stało biurko, a na nim dwie klawiatury. Jedna z nich podłączona była do telefonu Anny. Władze stanowe uruchomiły specjalną sieć dla osób mających problem ze słuchem. Działała ona w ten sposób, że osoba dzwoniąca pisała informację na klawiaturze, a telefonistka przekazywała ją adresatowi na drugim końcu linii. Jeśli trzeba było przekazać wiadomość osobie głuchej, postępowano odwrotnie. Druga klawiatura podłączona była do komputera. Na ekranie monitora z włączonym oszczędzaczem widać było planety i meteory rozbłyskujące na gwiaździstym niebie. Wskazała mu szerokie skórzane krzesło. Jack usiadł i spojrzał na nią wyczekująco. - Co teraz? - Wyciągnęła rękę niczym policjant kierujący ruchem. - Mam zostać tu, gdzie jestem? Skinęła głową. - Zostać - powtórzył, a ona ponownie skinęła głową, a potem odwróciła się i zostawiła Jacka samego w pokoju. - Według rozkazu - mruknął pod nosem, przysłuchując się jej cichnącym krokom. Jak się domyślał, zamierzała sprawdzić, co robi David i czy na pewno zaczął się kąpać. Delray był już zapewne w łóżku. Wstał i zaczął powoli krążyć po pokoju, w pełni zdając sobie sprawę ze swego wścibstwa. Lecz jeśli Anna miała coś przeciw temu, aby się tu rozglądał, nie powinna była go zapraszać. Meble nie były nowe, lecz bardzo zadbane. Liście na zwisających gałązkach bluszczu połyskiwały. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Pokój był przytulny i nie panował w nim rozgardiasz. Anna Corbett była dobrą gospodynią. Kolekcja książek na półkach stanowiła dosyć zróżnicowany wybór rodzajów literackich. Liczne biografie i książki opisujące autentyczne wydarzenia sąsiadowały z nowościami, a także oprawionymi w skórę tomami klasyki i naj nowszymi bestsellerami w miękkich okładkach. Na niższej półce znalazł obszerny słownik języka migowego. Zaciekawiony, zdjął go z półki i zaczął przeglądać wstęp. Ze zdumieniem dowiedział się, że amerykański język migowy (AJM) różni się od angielskiego. Zawsze uważał, że język migowy to po prostu język migowy, i tyle. Najwidoczniej było macze]. Zgodnie z tym, co wyczytał w przedmowie, angielski język migowy oparty był na używaniu pojedynczego znaku na określenie całego słowa. Pozostałe znaki, nazwane w słowniku znacznikami wyrazów, służyły wyrażeniu liczby, czasów, przedimków, przyimków i innych elementów angielszczyzny. Amerykański język migowy w niczym nie przypominał angielskiego. Był w pełni odrębny. Jeden znak mógł przedstawiać różne wyrazy o synonimicznym znaczeniu. Niektóre znaki używane w angielskim języku migowym zostały przejęte z AJM, więc jego użytkownicy mogli porozumiewać się z osobami posługującymi się amerykańskim językiem znaków. Jednak oba języki diametralnie różniły się między sobą, a przewaga jednego nad drugim stanowiła przedmiot gorącej dyskusji pomiędzy nauczycielami pracującymi z osobami niesłyszącymi. Jack przeczytał tyle, że wszystko zaczęło mu się mieszać. Uśmiechnął się jednak, gdy odkrył, że David prawidłowo pokazał mu, jak zasygnalizować jego imię. W słowniku, oprócz znaków oznaczających litery, znajdowały się także diagramy, pokazujące, jak sygnalizować powszechnie używane zwroty. Uśmiechnął się znowu, kiedy zobaczył, że wtcdy, pierwszego dnia, Anna zasygnalizowała "dziękuję", :a nie coś obraźliwego. Usiłował właśnie powtórzyć kilka podstawowych znaków, gdy jego gospodyni wróciła do pokoju. Podeszła prosto do Jacka, wyjęła mu książkę z rąk, zamknęła ją głośno i odłożyła na półkę. Bardziej zaintrygowany niż urażony jej mało uprzejmym zachowaniem, przyglądał się, jak siada za biurkiem i bierze do n;:ki mysz. Gdy ekran był już czysty, napisała na nim coś, co hez wątpienia przeznaczone było dla niego. Przyciągnął bliżej drewniane krzesło z oparciem w kształcie drabinki,
odwrócił je tyłem do przodu i usiadł tak, aby sam mógł widzieć· ekran, a ona jego twarz. - Dlaczego skłoniłeś Davida, by uczył cię języka migowego? - widniało na ekranie. Jack wzruszył ramionami. - Po prostu miałem ochotę trochę się pouczyć. Jej palce poruszały się teraz tak szybko, że z trudem nadążał za nimi spojrzeniem. - Dlaczego? - napisała. Odpowiedź wydawała się oczywista. Ponownie wzruszył ramionami. - O co ci chodzi? - Nie musisz uczyć się języka znaków. Jeżeli będziesz chciał mi coś powiedzieć, możesz to zrobić za pośrednictwem Davida albo Delraya. Przesunął spojrzenie z ekranu na twarz kobiety. - O, teraz rozumiem. Po prostu chcesz mi oznajmić, że nie mamy sobie nic do powiedzenia. Skinęła lekko głową. - Skąd wiesz? I kiedy zdążyłaś się przekonać, że kiepski ze mnie partner do rozmowy? Smukłe palce przebiegły po klawiaturze z prędkością błyskawicy. - Nie traktuj mnie, jakbym była niedorozwinięta. Jestem głucha, nie ... Jack wyciągnął rękę i powstrzymał jej dłonie. A potem wykonał palcami znak, o który pytał ją kiedyś David. - "Głupia". Widzisz, zapamiętałem. Za błękitnymi tęczówkami jej oczu szalała teraz burza. Jack znał się na psychologii wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że Anna Corbett woli uderzać, nim sama zostanie uderzona. Zupełnie zrozumiały mechanizm obronny. Zważywszy na słabostki ludzkiej natury, zapewne wyśmiewano się z niej w szkole i nawet dorośli często okazywali się bezmyślni i nietaktowni. Wypracowała więc własną metodę obrony. Walczyła z okrucieństwem i ignorancją, starając się uderzyć pierwsza. - Z pewnością nikt nie uznałby cię za niedorozwiniętąodparł. - Co do mnie, to powiedziałbym, że jesteś raczej ... sięgając ponad poręczą krzesła, wystukał na klawiaturze słowo "snobka". Odsunęła jego dłoń i sięgnęła do przycisku wyłączającego komputer. - Nie ma mowy - powiedział, powstrzymując ją. - To zbyt proste. Wysłuchasz tego, co ... O, do licha, wiesz, co mam na myśli! Przerwał, aby zaczerpnąć oddechu i zastanowić się. Patrzyła na niego z jawną wrogością - trudno, i tak nie sądził, aby głuchota dawała jej prawo do niegrzecznego zachowania. To, że nie słyszy, nie upoważnia jej, by wyżywała się na nim, ilekroć przyjdzie jej na to ochota - pomyślał. - Wbiłaś sobie do głowy, że skoro jesteś głucha ... Zmarszczyła brwi. Domyślił się, że chyba nie zna tego idiomu, zaczął więc jeszcze raz: - Przekonałaś samą siebie ... - Umilkł, a ona szybko kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. - Od pierwszej chwili, gdy się poznaliśmy, byłem dla ciebie miły, a ty traktowałaś mnie jak kurze łajno. Ciekawy jestem, dlaczego. Ponieważ ja słyszę, a ty nie? Energicznie potrząsnęła głową. - Więc dlaczego? - Ponieważ boję się ciebie - napisała. Jack, zdumiony, wpatrywał się w słowa widoczne na ekranie. Nie mogła powiedzieć niczego, co bardziej by go zdziwiło. I zabolało. - Boisz się mnie? Przeniosła spojrzenie z jego ust na oczy, a potem odwróciła się znowu do monitora. _ Obawiam się, że David będzie cierpiał, kiedy odejdziesz. I Delray także. Jack uśmiechnął się ozięble. _ Dopiero co przyjechałem. I na razie nie mam zamiaru wyjeżdżać. _ Ale wyjedziesz - napisała, podkreślając ostatni wyraz. I ntensywność jej spojrzenia sprawiła, że poczuł się nieswojo, mimo to odpowiedział uczciwie: - Taaa, wyjadę· Napisała krótkie zdanie: _ Będzie im smutno, kiedy wyjedziesz. - A to dlaczego? - zapytał. Przez chwilę zastanawiała się, a potem napisała: _ Ponieważ wypełniasz sobą ... - Zajrzała do nieco już sfaIygowanego słownika, leżącego tuż obok klawiatury i dopisała: "pustkę", a potem spojrzała na niego pytająco. _ Zgadza się - potwierdził. - To znaczy użyłaś właściwego slowa, ale nie jestem pewien, co chciałaś przez
to powiedzieć. Skinęła głową, wypowiedziała bezgłośnie "właśnie to", a potem znowu zaczęła uderzać w klawisze. _ Delray był nieszczęśliwy, dopóki nie spotkał Mary, matki mego męża. Mary była jego drugą żoną· Pierwsza miała już dwóch synów, kiedy się z nią ożenił. To byli zepsuci, źli chłopcy. Przysporzyli mu wielu zmartwień. Poważnych zmartwień. Po śmierci żony on ... - Znowu przerwała, by znaleźć właściwe słowo. Spojrzała na Jacka i wykonała niecierpliwy ruch dłonią, jakby kogoś odpędzała. _ Odsunął ich od siebie? Nie chciał mieć z nimi więcej do czynienia? Wydziedziczył ich? Skinęła głową· _ To było dawno temu - pisała dalej - i Delray udaje, że nigdy się nie zdarzyło. Ułożył sobie na nowo życie z Mary. Bardzo ją kochał. Ale ona umarła. A potem Dean. Kiedy umarł Dean, Delray zamyka się w sobie. _ Zamknął się w sobie - poprawił odruchowo Jack. - Jak umarł twój mąż? - zapytał. Odczytywał wyrazy w miarę, jak pojawiały się na ekranie. Dean Corbett był żołnierzem. Wstąpił do armii, by uzupełnić wykształcenie, i nie spodziewał się, że w trakcie trwania jego służby Stany Zjednoczone znajdą się w stanie wojny. Podczas operacji Pustynna Burza wysłano go do Iraku. Po klęsce agresora Dean znalazł się w jednostce, której zadaniem było oczyszczenie Kuwejtu. Nie odniósł ran, ale i tak padł ofiarą tej wojny. - Jego płuca zaatakowała infekcja wywołana smogiem, unoszącym się znad płonących szybów naftowych. Infekcja nie chciała ustąpić, a on coraz bardziej słabł i wreszcie umarł. Przestała pisać, a Jack spojrzał na nią. - Przykro mi. . Przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem przeniosła wzrok na swoje dłonie, nadal oparte o klawiaturę. Zegar dziadka w holu zaczął wybijać godzinę. Jack drgnął, lecz ona nie zareagowała. A jednak radziła sobie ze swoim kalectwem tak doskonale, iż łatwo było zapomnieć, że jej świat pozbawiony jest dźwięków. Zwrócił na siebie uwagę, a potem zapytał: - Davida nie było jeszcze wtedy na świecie? Uśmiechnęła się ze smutkiem i napisała: - Urodził się w trzy miesiące po śmierci ojca. Jack potarł knykciami wargi. Już wcześniej przypuszczał, że ludziom musiały przytrafiać się gorsze rzeczy niż spędzanie całego dorosłego życia, tak jak on, w samotności. Jedną z tych rzeczy była bez wątpienia utrata męża i ojca dziecka, które nawet się jeszcze nie narodziło. Miał ochotę zapytać, czy gdyby wiedziała, że tak szybko zostanie wdową, dalej pragnęłaby urodzić dziecko, ale nie zrobił tego. Znał odpowiedź. Pragnęłaby Davida bez względu na wszystko. Znowu zaczęła pisać: - Delray odbudował swoje życie. Nie chcę, by znowu cierpiał. - Przyznajesz mi więcej znaczenia, niż go naprawdę mam, Anno. Nie zranię nikogo. Zaczęła potrząsać głową, nim skończył mówić. - To nie będzie twoja wina. David pragnie ojca. Delray tęskni za synem. Spojrzała na niego, wzruszając ramionami. Wniosek wydawał się oczywisty. Jack odczuwał pokusę, by zauważyć, że kiedy umarł Dean, ona też kogoś straciła, ale nie zrobił tego. Zastanawiał się, czy jakiś mężczyzna wypełnia pustkę w jej życiu. Zamiast tego zapytał: - Czy David jest podobny do Deana? Wyciągnęła dłoń i pomachała nią, co zapewne miało oznaczać: ,,1 tak, i nie". Wstała, zdjęła z półki oprawny w skórę album i podała mu go. Pierwsze zdjęcie ukazywało Annę i Deana podczas wesela. Anna, ubrana w tradycyjną suknię z welonem, promieniała szczęściem. Dean okazał się dość mocno i proporcjonalnie zbudowanym młodym człowiekiem, którego szczera lwarz przypominała Delraya, choć było w niej zdecydowanie więcej poczucia humoru. Żywe spojrzenie Corbetta juniora świadczyło o miłym, pogodnym usposobieniu, a szeroki uśmiech zdradzał, że pan młody jest bez wątpienia po uszy zakochany w swojej świeżo poślubionej małżonce. - Pasujecie do siebie - zauważył Jack, przewracając strony albumu. - l wyglądacie na szczęśliwych. Z zapałem skinęła głową. Następne zdjęcia zostały zrobione na plaży. - Miesiąc miodowy? - zapytał. Znowu skinęła głową. Zdjęcia przedstawiały młodą parę, przytuloną do siebie i popijającą drinki ze szklaneczek, w których umieszczono papierowe parasolki. Dean prężył się niczym kulturysta, a Anna, ubrana tylko w bikini, przybierała kuszące pozy.
Jack uważnie przyjrzał się fotografii, pokiwał głową w geście uznania, a potem spojrzał na nią, uśmiechnął się i uniósł brwi. Zarumieniła się i spuściła wzrok. Roześmiał się· Odwrócił stronę albumu i zaskoczony natychmiast przestał się uśmiechać. Te zdjęcia to nie były sztucznie upozowane portrety młodej pary ani fotki z podróży poślubnej, lecz seria czarno-białych fotografii o zupełnie innym nastroju i charakterze. Pierwsza przedstawiała Deana Corbetta, a właściwie tylko jego sylwetkę. Siedział na parapecie, wyglądając na zewnątrz. Nastrój uchwycony na fotografii znacząco różnił się od tego uwiecznionego na fotce z dnia ślubu. Zniknęła gdzieś wesołość i ożywienie. Na tym zdjęciu Dean był postarzały, melancholijny i bardzo, bardzo smutny. Anna napisała: - Był już śmiertelnie chory. Właśnie wybieraliśmy się do szpitala. - A potem dodała: - Po raz ostatni. Portret nie pozostawiał żadnych złudzeń co do tego, że Dean Corbett wiedział, iż wkrótce umrze, pozostawiając piękną żonę i nie narodzone dziecko. Biedny facet - pomyślał Jack. Zasmakował szczęścia, by zaraz je utracić. Jack nie mógł się zdecydować, czy lepiej jest doświadczyć miłości, mieć kogoś, kogo się kocha, a potem go utracić, czy nigdy nie zaznać szczęścia. Szekspir co prawda jasno wypowiedział się w tej kwestii, lecz Jack nie był wcale pewny, czy się z nim zgadza. Gdyby poeta zobaczył ten portret, być może powstałyby całkiem inne strofy. Anna obserwowała go, aby przekonać się, jak zareaguje na fotografię· - Jest przygnębiająca - powiedział -lecz to wspaniałe zdjęcie. Od razu widać, co czuje ten facet. Odwrócił stronę. Następne zdjęcie wywarło na nim jeszcze większe wrażenie niż portret Deana. Czując się tak, jakby ktoś znienacka uderzył go w żołądek, zaczerpnął gwałtownie powietrza. Film został prześwietlony i właściwie widać było tylko różne odcienie czerni i bieli, lecz właśnie ten kontrast czynił fotografię tak uderzającą. To i modelka, która została na niej przedstawiona. Tło zdjęcia tworzyło jednolite w kolorze, białe niebo. Przedni plan był atramentowoczarny. Na horyzoncie, w miejscu, gdzie niebo stykało się z ziemią, widać było ogrodzenie z drutu kolczastego, takie samo jak to, które pomagałreperować Delrayowi. Nie ociosane cedrowe paliki były nierówne, niektóre wyglądały tak, jakby zaraz miały się przewrócić. Kawałek drutu oderwał się, tworząc groźnie wyglądającą pętlę. Te niedoskonałości nie przeszkadzały jednak w odbiorze fotografii, przeciwnie, przydawały ogrodzeniu charakteru, opowiadając własną historię· Były świadectwem długich lat intensywnego użytkowania. Jednak ogrodzenie stanowiło jedynie dekorację. Centralny punkt fotografii stanowiła postać kobiety, opierającej się o jeden z palików, z dłońmi założonymi do tyłu i przyciśniętymi do drewnianego słupka. Twarz miała odwróconą od aparatu, wystawiając bezbronną, białą szyję i gardło na ostre światło, które tworzyło głębokie cienie pomiędzy widocznymi wyraźnie ścięgnami w zagłębieniu szyi. Wiatr zarzucił kobiecie włosy na twarz. Ten sam silny wiatr musiał być silny, żeby wykonać tak dobrą robotę - sprawił, żc suknia przywarła do ciała modelki, podkreślając jego kształt tak dokładnie i precyzyjnie, że równie dobrze mogłaby w ogóle nie mieć na sobie sukni. Jej małe, wysokie, prowokujące piersi sterczały dumnie, godząc w nieruchomą zasłonę nieba. Zagłębienie pępka wyglądało niewinnie, choć zarazem kusząco, jednak trójkąt u zbiegu ud, okryty cieniem, nie miał w sobie ani śladu niewinności. Ubranie wyglądało tak, jakby zostało zmoczone i przyklejone do ciała. To była nieprawdopodobnie zmysłowa fotografia. Jack zaklął pod nosem i przełknął głośno. Anna wyrwała mu album i wstała, by go odłożyć. - Hej, zaczekaj chwilę. Kto to był? Czy to byłaś ty? Zdał sobie sprawę, że mówi do jej pleców, umilkł więc i zaczekał, aż odwróci się do niego i będzie mogła czytać słowa z ruchu warg. Powtórzył pytanie, jednak Anna zignorowała je i zaczęła wystukiwać coś na klawiaturze, przygotowując komputer do wyłączenia. Zdeterminowany, dotknął jej łokcia, by zwrócić na siebie uwagę· - To byłaś ty? Pokazała na zegarek, który miała na ręce, a potem złączyła dłonie i złożyła na nich głowę. - No tak, pora spać - rzekł smętnie. - Co za wygodna wymówka, aby powstrzymać mnie od wypytywania o kobietę na zdjęciu! O której i tak będę śnił tej nocy, mam nadzieję· Oczywiście nie miała pojęcia, o czym mówi. W ogóle nie wiedziała, że coś powiedział. Wyszli z gabinetu i Anna odprowadziła go do drzwi, gdzie odsunęła się na bok, czekając, aż Jack wyjdzie, a ona zasunie za nim rygiel. Jack przestąpił próg, lecz zanim zdążyła zatrzasnąć drzwi, dodał szybko: - Niemal zapomniałem, po co w ogóle chciałaś się ze mną spotkać. Nie życzysz sobie, by David uczył
mnie języka migowego, prawda? - Skinęła głową. - Ponieważ to twój sekretny język. A dopóki ludzie nie wiedzą, co mówisz, to ty panujesz nad sytuacją. Czujesz się inna, lepsza. A ty lubisz obnosić się ze swoją głuchotą, gdyż to wyróżnia cię spośród nas, słyszących prostaczków. Potrząsnęła gniewnie głową i zaczęła gwałtownie sygnalizować odpowiedź, bez wątpienia najeżoną epitetami. - Taa, tak właśnie myślałem - powiedział twardo. - Dobrze, nie będę prosił Davida, żeby mnie uczył, ponieważ nie chcę, aby przeze mnie wpakował się w tarapaty. Skinęła energicznie głową, przekonana, że wygrała batalię. Lecz kiedy już miała zamknąć drzwi, Jack zastukał lekko obcasem w podłogę ganku. - Dobranoc, Anno - zasygnalizował bezbłędnie i odszedł.
alizoRozdział dwunasty Ezzy obudził się o czwartej trzydzieści, tak jak był do tego przyzwyczajony. Przejście na emeryturę nie spowodowało automatycznego przesunięcia wskazówek na jego wewnętrznym zegarze. Jednak o ile kiedyś praca wypełniała mu czas, o tyle teraz bezsenne godziny zdawały się wlec w nieskończoność. Większość ludzi całymi latami marzy, aby osiągnąć ten etap życia. Ezzy nie mógł się nadziwić, dlaczego. Zastanawiało go, jak można wyczekiwać tego, by przestać być użytecznym. Cora wbiła sobie do głowy, że powinni kupić odpowiedni samochód i wybrać się w podróż po kraju. Na mapie Stanów Zjednoczonych było z pewnością kilka miejsc, które zasługiwały na to, by je zobaczyć. Wielki Kanion. Wodospad Niagara. Nowa Anglia jesienią. Leczjakoś nie potrafił wykrzesać w sobie entuzjazmu wobec perspektywy spędzania dzień w dzień wielu godzin za kierownicą, co było nieuniknione podczas tego rodzaju podróży. Cora wspomniała także o rejsie. Ezzy nie mógł wyobrazić sobie niczego gorszego od podróży statkiem bez możliwości ucieczki, za to w otoczeniu gromady obcych ludzi i załogi wyskakującej ze skóry, aby przekonać go, że spędził przyjemnie czas, robiąc rzeczy, na jakie w ogóle nie miał ochoty. Cierpliwie ignorował więc kolorowe broszury, które Cora nieustannie podtykała mu pod nos. W końcu i tak się podda. Poczucie winy każe mu to zrobić. Urlopy nigdy nie były dla niego ważne, więc, w przeciwieństwie do Cory, nawet za nimi nie tęsknił. Jednak wczesniej czy później będzie musiał towarzyszyć jej podczas jakiejś wymarzonej wycieczki. Miał jednak nadzieję, że uda mu się opóźnić wyjazd. Czułchoć było to z jego strony raczej niemądre - że akurat teraz nie powinien opuszczać miasta. Choć był już formalnie na emeryturze i nowy człowiek pełnił jego obowiązki, a sprawy w hrabstwie Blewer toczyły się swoim trybem bez udziału starego szeryfa, Ezzy'ego nie opuszczało przekonanie, że jego misja nie została wypełniona. Oczywiście, oszukiwał sam siebie. Uganiał się za znakami i sygnałami, które mógłby uznać za wystarczająco ważne, by za nimi podążyć, przerywając w ten sposób obecną, jałową egzystencję· - Jestem zwariowanym, starym palantem - mruknął do siebie i powłócząc nogami, ruszył z wolna do kuchni. W ekspresie czekała na niego gorąca, świeża kawa. Nalał jej do filiżanki i wyszedł z nią na zewnątrz, na sekwojowy ganek, który dzieciaki zafundowały im na Gwiazdkę kilka lat wcześniej. Pomimo że było bardzo wcześnie i słońce jeszcze nie wzeszło, słupek rtęci na termometrze wskazywał już prawie osiemdziesiąt stopni Fahrenheita. Księżyc powoli chował się za horyzontem po zachodniej stronie nieba, na którym nie widać było ani śladu chmur. Zanosiło się na kolejny upalny dzień. Tamto lato także było niezwykle gorące. Zwłaszcza ten sierpniowy poranek, kiedy odkryto ciało Patsy. Upał prawdopodobnie w niemałym stopniu przyczynił się do tego, że fotoreportera chwyciły nudności. Ezzy pozostawił go przy zwłokach, sam zaś pośpieszył na wezwanie swego zastępcy i udał się do miejsca, w którym po raz ostatni widziano Patsy żywą. Clark, w asyście jeszcze jednego zastępcy, ustalił tożsamość pozostałych klientów, którzy przebywali w lokalu poprzedniego wieczoru. Nim Ezzy dotarł na miejsce, zdążono już ich przepytać. Mimo to szeryf przeprowadził własne przesłuchanie, notując pytania i odpowiedzi na serwetkach z nadrukiem wyobrażającym koło od wozu. - Zgadza się, szeryfie. Cecil i Carl spędzili tu z Patsy większą część wieczoru i było widać, że doskonale się bawią. - Patsy tańczyła na przemian z Carlem i Cecilem. A kiedy mówię "tańczyła", mam na myśli, że przyklejała
się do nich. Na pewno nieźle ich to rajcowało. Ja sam czułem się podrajcowany, choć tylko patrzyłem. - Czy przez wyrażenie "przyklejała się" rozumie pan, że ona ich zachęcała? - Tak było, szeryfie. I chyba to, że miała tak szeroką publiczność, cholernie jej się podobało. - Rozumie pan, nie chciałbym mówić źle o zmarłej, ale Patsy ... no cóż, proszę pana, człowiek nie musiał się zbytnio wysilać, żeby ją zdobyć, jeżeli wie pan, co mam na myśli. Ona i Cecil odstawili naprawdę mocne przedstawienie na parkiecie. On trzymał ręce na tyłku Patsy - przepraszam za słowoi o mało nie wepchnął jej języka w gardło. A potem pomyślałem, że ona i Carl chyba zaraz zrobią to na stole bilardowym, przed Panem Bogiem i wszystkimi, którzy będą chcieli sobie popatrzeć. Zazdrośni? Nie, szeryfie, bracia z pewnością nie byli o siebie zazdrośni. Dzielili się nią i chyba im to odpowiadało. Co tu wymagać, to przecież tylko hołota. Jedynym świadkiem, który nie chciał współpracować, był właściciel lokalu, Park er Gee. Nie podobało mu się, że gliny urządziły najazd na jego klub i przepytywały klientów, jakby byli jakimiś kryminalistami. Wszystkie pytania, które do niego kierowano, kwitował krótkim: - Byłem wczoraj bardzo zajęty. Nie pamiętam. Ezzy zostawił w klubie zastępców, by zarejestrowali zeznania, a sam zajął się formułowaniem listu gończego za braćmi Herbold, kładąc nacisk na to, że na razie poszukiwani są jedynie w celu przesłuchania. Pojechał też do osiedla przyczep, gdzie mieszkali. Przed starą, przerdzewiałą przyczepą, którą wspólnie zajmowali, nie było samochodu, a na pukanie nikt nie odpowiedział. Oparł się pokusie, aby przeszukać ją bez nakazu. W tym przypadku wszystko musiało być przeprowadzone z zastosowaniem reguł. Jeśli bracia zostaną oskarżeni o morderstwo, obrońca mógłby zażądać ich uwolnienia z powodu uchybień prawnych, wynikłych w trakcie przeprowadzania śledztwa. Kiedy zapytał sąsiadów, czy nie widzieli braci Herbold, ci tylko spojrzeli na niego ponuro i wyrazili nadzieję, że aresztuje Carla i Cecila, zamykając ich obu na dobre. Byli niczym wrzód na tyłku. Wracali i wychodzili o najdziwniejszych porach, zagrażali bezpieczeństwu bawiących się w osiedlu dzieci, jeżdżąc szaleńczo samochodem po alejkach, i terroryzowali młode kobiety, gwiżdżąc na nie i rzucając ordynarne uwagi. Stanowili nieustanne źródło kłopotów, a ich przyczepa niekorzystnie wyróżniała się w skądinąd porządnym i czystym osiedlu. Nic dziwnego, że pozostali mieszkańcy chętnie pozbyliby się tak uciążliwych sąsiadów. Z osiedla pojechał do szybów wydobywczych, gdzie obaj byli zatrudnieni. - Nie pokazali się tutaj od rana - powiedział zapytany o braci brygadzista. - Kiedy ich zatrudniałem, wiedziałem, że mają sporo na sumieniu, ale każdy zasługuje, by dać mu drugą szansę. A teraz brakuje mi dwóch par rąk do pracy. l to by było na tyle, jeśli idzie o odgrywanie dobrego faceta. Co oni takiego znowu zrobili? Ezzy nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie wiedziałby, od czego zacząć, a odpowiedź zajęłaby wiele czasu i byłaby bardzo skomplikowana. Herboldowie zaczęli pakować się w kłopoty, gdy jeszcze byli małymi smykami, którymi opiekował się ojczym. Delray Corbett ożenił się z ich owdowiałą matką, gdy obaj uczyli się w podstawówce. Ich matka była ładną kobietą, nieśmiałą, spokojną i naj widoczniej zupełnie zastraszoną przez swoich niesfornych synów. Nigdy nie udało jej się nad nimi zapanować. Ponieważ dotąd mogli robić, co chcieli, natychmiast zaczęli się buntować przeciwko dyscyplinie, jaką wprowadził ojczym. ~ kiedy matka zmarła, powierzając mu opiekę nad synami, ich wrogość w stosunku do niego jeszcze się nasiliła. Gdy Delray ożenił się ponownie, byli już młodymi przestępcami, którzy robili wszystko, co możliwe, aby uczynić z życia ojczyma i jego nowej żony piekło. Po raz pierwszy przekroczyli prawo, kiedy ukradli ze sklepu sześciopak piwa. Ezzy odwiózł ich potem do domu i powiedział do Corbetta: - Nie złapano ich z towarem, Delray, więc nie możemy udowodnić, że to zrobili. Ezzy do dziś dnia pamięta, jak bardzo upokorzony poczuł się Delray, kiedy zobaczył w radiowozie swoich podchmielonych pasierbów. - Zajmę się nimi, szeryfie - powiedział wtedy. - Dopilnuję, aby już nigdy się to nie powtórzyło. Dziękuję, że przywiózł ich pan do domu. Niestety, nie był w stanie dotrzymać obietnicy, a chłopcy z każdym rokiem stawali się gorsi, zwłaszcza po urodzeniu się Deana, własnego syna Corbettów. Malec od razu stał się oczkiem w głowie ojca. Cecil i Carl robili zatem wszystko, by stać się czymś wręcz przeciwnym. Ich wybryki stawały się coraz gorsze, aż wreszcie - kiedy Cecil był w drugiej klasie szkoły średniej, a Carl o rok niżej - pewna dziewczyna oskarżyła ich, że obnażyli się w jej obecności w szkolnym autobusie i zmusili ją, by ich pieściła. Chłopcy oświadczyli, że dziewczyna kłamie, że do niczego takiego nie doszło, a
z jej strony były to po prostu pobożne życzenia. Ponieważ nie było dowodów, jedynie słowo dziewczyny przeciwko ich słowu, uniknęli kary. Rodzice dziewczyny wpadli we wściekłość i publicznie obwinili Delraya za zachowanie jego pasierbów. Wkrótce potem w miasteczku wystąpiła istna plaga drobnych kradzieży, aktów wandalizmu i przypadków prowadzenia samochodu pod wpływem alkoholu, lecz chłopcy byli sprytni i zawsze udawało im się uniknąć oskarżenia. Aż wreszcie, pewnego wieczoru, przyłapano ich na gorącym uczynku, gdy kradli części samochodowe ze złomowiska, i skazano na osiemnaście miesięcy pobytu w poprawczaku. Po upływnie roku zwolniono ich i oddano pod kuratelę rodziny. Delray postawił sprawę jasno: jeszcze jeden wybryk i każe im się wynosić. Dwa wieczory później upili się, ukradli samochód i pojechali nim do Dallas, gdzie zderzyli się czołowo z półciężarówką, w wyniku czego kierowca drugiego samochodu został poważnie ranny. Tym razem potraktowano ich jak dorosłych i osadzono w więzieniu w Huntsville. Delray przestał uważać pasierbów za członków rodziny. Kiedy po jakimś czasie zwolniono ich warunkowo, nie wrócili do Blewer. Przynajmniej nie od razu. Stało się to dopiero wiosną 1976 roku. Wcześniej tego roku w pobliżu miasteczka odkryto złoża ropy. Nowo powstające zakłady wydobywcze stale poszukiwały rąk do pracy, toteż do miasta ściągnęło mnóstwo zabijaków, a wraz z nimi obaj bracia Herbold. Pewnego wieczoru w motelu, zamieszkiwanym głównie przez przyjezdnych awanturników, wybuchła bójka, a kiedy Ezzy się tam pojawił, ze zdziwieniem stwierdził, że uczestnikami rozróby są również bracia Herbold. Carl i Cecil zawsze byli przystojni, a więzienie nie pozbawiło ich fizycznej atrakcyjności. Rana cięta nad łukiem brwiowym i spływająca po policzku krew czyniła Carla jeszcze bardziej pociągającym, podkreślając jego naturalny urok. - Do licha, ale wpadka. Szeryf Hardge. - Carl uśmiechnął się szeroko, gdy Ezzy z trudem odciągnął go od faceta, którego zdążył już pobić niemal na śmierć. - Dawno się nie widzieliśmy. - Nadal pakujesz się w kłopoty, Carl? Więzienie niczego cię nie nauczyło? - Ależ nauczyło, szeryfie. - Cecil odsunął brata, by stanąć przed szeryfem. Obaj byli zepsuci do szpiku kości, lecz Cecil wydawał się mniej agresywny. Ezzy wątpił, by Cecil był bardziej praworządny niż jego młodszy brat, chociaż wydawał się rozsądniejszy. - To tutaj, to był wypadek. - Ładny mi wypadek. Twój brat o mało nie wytrząsnął duszy z tego faceta. Zastępca szeryfa próbował właśnie przywrócić pobitego do przytomności, poklepując go mocno po policzkach. - Mój brat tylko się bronił - argumentował Cecil. - Nie jesteśmy odpowiedzialni za tę bójkę w większym stopniu niż pozostali. Jeżeli pan nas aresztuje, będzie pan musiał aresztować wszystkich. A chyba nie starczy dla nich miejsca w areszcie. Oczywiście, miał rację. Gdyby Ezzy uparł się, aby przesłuchać uczestników bójki, spędziłby noc, wysłuchując sprzecznych opowieści o tym, kto i dlaczego rozpoczął bijatykę. A zatem, zamiast na darmo tracić czas i siły, kazał wszystkim się rozejść i zamknął lokal. Cecil próbował odciągnąć brata, ale Carl się opierał. - Hej, szeryfie, widuje pan czasem naszego ojczyma? - zapytał. - Owszem, czasami. - Następnym razem, kiedy go pan zobaczy, niech mu pan powie, żeby się pierdolił. - Carl podkreślił słowa ordynarnym gestem. - Niech pan przekaże temu skurwielowi, co powiedziałem. - Zamknij się, Carl. - Cecil uśmiechnął się przepraszająco i pociągnął brata przez parking. Nazajutrz Ezzy zadzwonił do Delraya. Nie przekazał mu tego, co powiedział Carl, ale zapytał, czy Delray wie, że jego pasierbowie są znowu w mieście. - Słyszałem o tym, lecz jeszcze ich nie widziałem. Dobrze wiedzą, że nie mają tu czego szukać. Ezzy widział ich potem tylko jeden raz i znowu nastąpiło to podczas rozróby w jednym z ostatnich w Teksasie kin dla zmotoryzowanych. Choć podczas seansu nie sprzedawano alkoholu, i tak lał się on strumieniami. Opłata wynosiła zaledwie dolara od samochodu, więc była to niewątpliwie naj tańsza rozrywka, bardzo popularna wśród nastolatków z Blewer i okolicy. Nie miało znaczenia, jaki film wyświetlano, młodzi ludzie zjeżdżali się tutaj setkami, aby odwiedzać się w samochodach, pić alkohol i obściskiwać dziewczyny. Tego szczególnego wieczoru, z jakiejś nieznanej przyczyny, której nigdy nie udało się ustalić, tłum okupujący kino podzielił się na dwa obozy, po czym jedni ruszyli na drugich. Nim szeryfowi i jego ludziom udało się zaprowadzić wreszcie porządek, polało się nieco krwi, kilka samochodów zostało zniszczonych,
a w pomieszczeniu projekcyjnym wybuchł pożar. Ezzy przyuważył Carla, kiedy ten, starając się powstrzymać cieknącą z nosa krew, próbował zapakować na przednie siedzenie karetki kompletnie pijaną kobietę. - Po prostu nie potrafisz trzymać się z dala od kłopotów, co, Carl? - Hej, nie ja zacząłem - powiedział obronnym tonem ten ostatni. - Jak Boga kocham, to prawda. On tylko bronił honoru dziewczyny. Nie może pan aresztować go za to. Ezzy odwrócił się do Cecila, który jeszcze raz ruszył bratu z odsieczą. - Jest na zwolnieniu warunkowym, a znowu wdał się w bójkę - zauważył. - W każdej chwili mogę go zamknąć. - Niech pan da spokój, szeryfie. A co miał zrobić, kiedy jeden z tych dupków nazwał jego dziewczynę pierdoloną kurwą? Teraz Ezzy rozpoznał kobietę leżącą na siedzeniu samochodu. Fakty wyglądały tak, iż kobieta rzeczywiście była znaną w mieście prostytutką, którą on sam nieraz aresztował za to, że bezczelnie nagabywała mężczyzn na parkingu przed sklepem "Piggly Wiggly". - Wynoście się stąd, obaj. Już drugi raz wpakowaliście się w kłopoty. Teraz będę miał na was oko. - Taa, ciekawe, które ... - odpalił Carl. Później Ezzy często wyrzucał sobie, że ich nie zamknął. Powinien aresztować obu i zameldować o tym kuratorowi. Z pewnością najmniejszy pretekst wystarczyłby, by posłać ich z powrotem za kratki. A wtedy Patsy McCorkle być może żyłaby do dziś dnia. W spomnienie tych dwóch utarczek z Herboldami miało nawiedzać Ezzy'ego przez wszystkie następne lata, lecz nigdy bardziej niż w trzy dni po znalezieniu ciała Patsy. Tego dnia Harvey Stroud, wystrojony w lniany garnitur w kolorze śmietanki, wparował do biura szeryfa i rzucił na biurko Ezzy'ego tekturową teczkę. - To dla ciebie. - W samą porę - powiedział Ezzy, zdejmując nogi z biurka. Sięgnął po teczkę i otworzył ją. - Takich rzeczy nie można przyśpieszyć, Ezzy. - Koroner zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować. - Nie masz tu gdzieś przypadkiem zimnej coca-coli? Zastępca przyniósł urzędnikowi napitek. Koroner zdążył już wypić pół butelki, gdy szeryf podniósł głowę i zapytał: - A zatem przyczyną śmierci było złamanie karku? - Został złamany niczym gałązka. Czyściutko, na dwie części. Śmierć musiała nastąpić natychmiast. - Jak myślisz, co się właściwie stało? - No cóż, na początek: przed śmiercią miała stosunek co najmniej z dwoma partnerami. - Wymuszony? - Zbadałem ciało na okoliczność gwałtu, ot tak, na wszelki wypadek, ale niczego nie stwierdziłem. A poza tym, z tego co o niej słyszałem, tej dziewczyny nie trzeba było zmuszać siłą. - Nie obchodzi mnie, jak się prowadziła, ale jak zginęła. To, co powiedziałeś, było niegodne ciebie, Harvey. - Być może - odparł koroner bez cienia skruchy - ale z pewnością prawdziwe. Prawdę mówiąc, Ezzy też tak uważał, nie podjął zatem tematu. - A co z tym siniakiem na szyi? - To była tak zwana malinka. Drugą miała na lewej piersi. Takie zasinienia powstają podczas namiętnych pocałunków, ale nie ma to nic wspólnego z przemocą. - Napisano tutaj, że znalazłeś nasienie nie tylko w jej pochwie, ale i w ... no ... - Odbytnicy. Przeprowadziłem testy, z których wynika, że tylko jeden mężczyzna szczytował w odbytnicy dziewczyny. Stroud czknął i odstawił pustą już teraz butelkę na biurko Ezzy'ego. - Wokół odbytu zauważyłem niewielkie krwawienie i uszkodzenia skóry, więc żyła jeszcze, kiedy ten facet w nią wchodził. Moim zdaniem ... oczywiście, o ile interesuje cię moje zdanie, Ezzy. Skinął na koronera, aby kontynuował, choć każde zdanie, które wychodziło z ust Strouda, sprawiało, że było mu coraz bardziej niedobrze. - Uważam, że dobrowolnie poszła z chłopcami. Urządzili sobie orgię. - A potem jeden z nich zgwałcił ją analnie. Koroner zmarszczył brwi i z namysłem pociągnął się za ucho. - Trudno powiedzieć. To mogła być część zabawy, coś, czego dotąd nie próbowała. Z tego, co wiemy, to ona była inicjatorką takich zabaw.
Ezzy pomyślał o pani McCorkle w podomce w stokrotki. Miał nadzieję, że nigdy, przenigdy nie dowie się tego, co tu dziś zostało powiedziane. - Co stało się potem, możemy się tylko domyślać - mówił dalej Stroud. - Mogła się zniechęcić i protestować, a chłopcy nie chcieli przyjąć tego do wiadomości. Z drugiej strony, na jej ciele nie ma śladów przemocy, więc chyba zbytnio się nie wyrywała. - Jesteś gotowy zeznać to w sądzie? - Tak, Ezzy, jeśli do tego dojdzie. Pod przysięgą nie mógłbym zeznać niczego innego. Być może dziewczyna się zgodziła, lecz kiedy stosunek analny zaczął sprawiać jej ból, zmieniła zdanie. Zaczęła się szamotać, więc jeden z nich ją zabił. Proste. Z drugiej strony, mogło jej się to spodobać. Nawet u ludzi, którzy lubią ten rodzaj aktywności seksualnej, występuje czasami podrażnienie, a nawet lekkie krwawienie. Ezzy potarł dłonią skronie. Nie podnosząc głowy, zapytał: - Więc jak to się stało, że skończyła z przetrąconym karkiem? - Pytasz, co ja o tym sądzę? Moim zdaniem stało się to w szale namiętności. Młodego człowieka poniosło i niechcący skręcił jej kark. - Nie możesz mieć pewności, że to był wypadek. - Zgoda. Ale nie jestem też przekonany, że dziewczynę zamordowano. Jedno wiem na pewno: któryś z nich doprowadził sprawę do końca. Ezzy wstał i przeciągnął się. Podszedł do okna i bez potrzeby poprawił żaluzje. - Zakładając, że to był wypadek: dlaczego się nie zgłosił? - Przyznając otwarcie, że dosłownie zerżnął ją na śmierć? - Koroner prychnął sceptycznie. - Odkrywanie ludzkich motywacji to twoja działka, Ezzy. Ja swoje zrobiłem. - Włożył kapelusz i podniósł się ciężko. Krążą plotki, że podejrzewasz braci Herbold. - Była z nimi, kiedy ostatni raz ją widziano. - Hmmm. No cóż, w takim razie powiedziałbym, że wchodzą w grę obie możliwości. Przypadkowa śmierć, o której nie zawiadomiono, lub gwałt i zabójstwo. - Albo morderstwo. - I to możliwe. Co mówią chłopcy? - Zapadli się pod ziemię. - Zniknęli? - Ostatnio widziano ich, jak opuszczali "Koło od Wozu" z Patsy. - Co ty mówisz? Biedny Delray ... No to pomyślnych łowów i dzięki za cokę. Jednym z powodów, dla których Ezzy nie aresztował braci, gdy miał po temu powód i okazję, była chęć zaoszczędzenia Delrayowi kolejnego poniżenia. Tymczasem okazało się, że jego dobre intencje nie tylko nie przysłużyły się Corbettowi, ale wręcz przeciwnie, miały przysporzyć mu nowych zmartwień. Kiedy się z nim zobaczył, był zmuszony ostrzec go, że poszukuje obu braci, aby przesłuchać ich w związku ze śmiercią Patsy McCorkle. - Wiesz, gdzie oni są, Delray? - Gdybym wiedział, natychmiast przekazałbym ich policji - powiedział Corbett i Ezzy mu uwierzył. - Ta sprawa w końcu wpędzi cię do grobu. Ezzy, zamyślony, nie słyszał kroków Cory. Nawet jej głos nie od razu przywrócił go do rzeczywistości. Musiał dokonać prawdziwego wysiłku, by wyrwać się z pajęczej sieci wspomnień, przesyconych poczuciem winy. Gdy w końcu udało mu się od nich uwolnić, uśmiechnął się do żony. - Ja też życzę ci dobrego dnia. Lecz naj widoczniej jego żona nie uważała poranka za dobry. Milcząc jak głaz, napełniła jego filiżankę z dzbanka, który przyniosła z kuchni, a potem nalała sobie kawy i usiadła na ganku obok niego. Czuł zapach jej talku. Posypywała się nim po kąpieli przez cały czas trwania ich małżeństwa. - Co wpędzi mnie do grobu?- zapytał. - Ta obsesja. - Nie mam żadnej obsesji. Poza, być może, tobą. - Wyciągnął rękę i położył dłoń na kolanie żony. Odsunęła się. - Ta dziewczyna nie żyje od ponad dwudziestu lat. Ezzy poddał się i westchnął. Przez kilka chwil po prostu wpatrywał się w trawnik, sącząc kawę· - Wiem, od jak dawna ona nie żyje, Coro.
- Jej ojciec umarł. I matka, o ile wiem, także. Pan McCorkle podążył za córką do grobu w pięć lat później. Po prostu upadł pewnego dnia na biurko w swoim gabinecie, kiedy przeglądał czyjś rachunek za elektryczność. Wdowa wyjechała do Oklahomy. Nigdy już nie wróciła do Blewer, nawet po to, by zadbać o groby męża i córki. Ezzy nie mógł jej winić. Nie wywiozła stąd zbyt wielu dobrych wspomnień. - Jedyną osobą, która wini cię za to, co im się przydarzyło, jesteś ty sam - mówiła dalej Cora, podkreślając ostatnie słowa. Kiedy w końcu dasz sobie z tym spokój, Ezzy? Kiedy przestaniesz o tym myśleć? - A skąd ty wiesz, o czym ja myślę? - Nie doprowadzaj mnie do szału - parsknęła. - Wiem, że wymknąłeś się w nocy z łóżka, żeby przeglądać stare teczki. A to kłamstwo z łowieniem ryb przejrzałam, nim jeszcze zamknąłeś za sobą drzwi. - Naprawdę popłynąłem na ryby - zaprotestował słabo. - Popłynąłeś do miejsca, w którym zginęła. - Postawiła filiżankę na małym stoliku i zacisnęła dłonie na kolanach. Mogłabym walczyć o ciebie z inną kobietą, Ezzy. Poradziłabym sobie. Ale to ... nie wiem, jak z tym walczyć. I... - Umilkła, a potem westchnęła głęboko. - Jestem już tym zmęczona. Spojrzał na nią, dostrzegł zastygły w uporze wyraz twarzy Cory i serce zamarło mu w piersi. - Opuszczam cię, Ezzy. Zostawiam cię tym przeklętym duchom, z którymi musiałam się tobą dzielić. Rozpłakała się. - Coro ... - Nic nie mów. Rozmawialiśmy już o tym setki razy i nie przyniosło to nic dobrego. Kłóciliśmy się i to też nic nie dało. - To przez tę ucieczkę Carla. Kiedy zobaczyłem go w telewizji, wszystko znów do mnie wróciło. Zobaczysz, wkrótce go złapią, a wtedy ... - Nie, Ezzy. Kiedy wsadzono go do więzienia w Arkansas, powiedziałeś, że sprawa skończona. Lecz to nie była prawda. Latami obiecywałeś mi, że dasz sobie z tym spokój, że zapomnisz o tej okropnej sprawie. W końcu przeszedłeś na emeryturę i mógłbyś cieszyć się życiem ... życiem ze mną - mówiła, choć głos jej się łamał. - Tyle że ty nie chcesz się niczym cieszyć. Jesteś żałosny. Żyjesz przeszłością. Ale to twój wybór, nie mój. A zatem, jak mawiają dzisiaj dzieciaki - wybywam stąd. - Chyba nie mówisz poważnie - rzekł, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. - Owszem, mówię. - Otarła oczy rękawem podomki i wstała. - Kochałam cię od chwili, gdy cię ujrzałam. I będę cię kochała do ostatniego tchnienia. Lecz nie zamierzam dłużej z tobą żyć, Ezzy. Nie będę tkwiła przy tobie, bezradnie przyglądając się, jak ta sprawa cię zżera, aż w końcu nic już nie zostanie. Przez wszystkie te lata przyglądałam się, jak to cię prześladuje, ale nie będę patrzyła, jak cię zabija. Rozdział trzynasty Odkąd znaleźli martwe krowy, Delray nie odezwał się ani słowem. Podniósł się powoli, zdjął czapkę i otrzepał nią kolana spodni. Przesunął rękawem koszuli po spoconym czole, a potem ruszył przez pastwisko, milczący i zamyślony. W końcu Jack zapytał: - I co o tym myślisz, Delray? - No cóż, są martwe - odparł jego pracodawca, stwierdzając oczywisty fakt. - Pytałem, czy domyślasz się, co je zabiło. Corbett założył czapeczkę, a potem odwrócił się i spojrzał prosto na Jacka. - Mam parę pomysłów i żaden mi się nie podoba. Jack przestępował z nogi na nogę, zmieszany. Niełatwo było wyglądać na niewinnego pod tym oskarżającym spojrzeniem. - Kojoty? A może ryś? Rozpaczliwie poszukiwał powodu, wyjaśniającego, dlaczego trzy truchła sztywniały teraz w porannym słońcu. Nie wierzył, że zaatakowało je jakieś zwierzę. Na ciałach padłych krów nie było śladów zębów ani pazurów. Głodny drapieżnik zabiłby krowę, a potem najadł się do syta, pozostawiając tylko krwawe strzępy, którymi natychmiast zajęłyby się myszołowy. Tym¬czasem ciała padłych herefordów wyglądały na nietknięte. - To nie czworonożne zwierzę je dopadło - powiedział Del¬ray, jakby odczytując myśli Jacka. Najwidoczniej uważał, że za śmierć jego krów odpowiadała dwunożna bestia. Jack miał ochotę zaprzeczyć subtelnemu oskarżeniu, lecz doszedł do wniosku, że lepiej będzie nic nie mówić. Zarzekanie się, że jest niewinny, zanim w ogóle go oskarżono, wywarłoby z pewnością fatalne wrażenie. Zaryzy¬kował inne wyjaśnienie. - Choroba?
- Być może - odparł Corbett. - Nie będziemy wiedzieli, dopóki nie zobaczy ich weterynarz. - Jeżeli to choroba, to może powinniśmy przepędzić resztę na inne pastwisko? Corbett skinął głową. - Zajmę się tym. Ty idź do domu i zadzwoń do weterynarza. Poproś Annę, żeby dała ci numer. - Chętnie zostanę i pomogę ci ... - Zrób, o co proszę, dobrze! - rzekł Corbett stanowczo, ucinając w zarodku wszelką dyskusję. - W porządku. Zostawię ciężarówkę i pójdę piechotą. Przeszedł przez pastwisko, minął półciężarówkę Delraya, zaparkowaną tuż za bramą, a potem zaczął biec. Nim przebiegł pół mili, dzielące go od domu, niemal ociekał potem. Nie przejął się tym jednak, zaprzątnięty rozmyślaniem o mar¬twych krowach i podejrzliwym, upartym spojrzeniu Delraya. Kiedy najmował się do pracy, przysiągł, że nie okradnie Cor¬betta ani nie skrzywdzi jego rodziny. Nie wspomniał jednak nic o bydle. Może powinien był to zrobić. Gdy dotarł do frontowych drzwi, nacisnął dzwonek, który nie tylko dzwonił, ale powodował też zapalenie się kilku światełek. W ten sposób Anna mogła się zorientować, że ktoś stoi pod drzwiami. Minęła cała minuta, a nikt się nie pokazał. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Wszedł do środka. - Davidzie? Nie usłyszał odpowiedzi, ale z pokoju dziennego dobiegły go dźwięki telewizora. Dwa dni wcześniej, gdy Anna zaprosiła go do domu, zdążył tu tylko zajrzeć. Teraz miał czas, aby rozejrzeć się dokładniej. Wystrój pokoju, jasny i wesoły, sprawiał przy¬jemne wrażenie. Na blacie stołu leżały czasopisma i kolorowe magazyny, ułożone w schludny stos. Na krzesłach poukładano poduszki, a na stoliku do kawy stała patera zielonych jabłek. Na ekranie telewizora zwierzątka z kreskówek goniły jedno drugie w nie kończącym się pościgu. David spał spokojnie na sofie, a Anny nigdzie nie było widać. Już miał obudzić chłopca, aby wypytać go o matkę, ale rozmyślił się. Czy dzieciak rzeczywiście musi dowiedzieć się o padłych krowach? Jack wycofał się do przedpokoju i zaczął po kolei sprawdzać pomieszczenia - najpierw mały gabinet pod schodami, potem kuchnię i w końcu pomieszczenie gospodarcze, gdzie pralka właśnie kończyła odwirowywanie. Wrócił do drzwi wejściowych. U stóp schodów zawahał się• Być może powinien znowu zadzwonić. Albo obudzić Davida. Tak, powinien. Ale nie zrobił tego. Ruszył na górę. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, na jakie niebez¬pieczeństwo narażona jest Anna, kiedy przebywa tu sama. Jak mogłaby się zorientować, że ktoś włamuje się do domu? Nie mogłaby przynajmniej dopóki nie byłoby za późno. Minął łazienkę. Drzwi były otwarte, a pomieszczenie puste. Potem wsunął głowę do sypialni, która naj widoczniej należała do Davida. Zauważył wielki plakat z kowbojami przyklejony do drzwi szafy i książkę•o dinozaurach na nocnym stoliku. Następne otwarte drzwi wychodziły na wąską klatkę scho¬dową, gdzie znajdowały się schody, prowadzące najwidoczniej na strych. - Anno?! - zawołał, zanim zdał sobie sprawę, co robi. Stare nawyki łatwo nie giną. Ruszył na górę krok po kroku, zatrzymując się na każdym stopniu. Anna była na strychu. Siedziała na podłodze, plecami do niego, manipulując przy czymś, co znajdowało się na jej kola¬nach. Tajemniczy przedmiot naj widoczniej w pełni absorbował uwagę kobiety i Jack poczuł się nieswojo. To nie było w po¬rządku, tak się zakradać. Ani przyglądać się Annie, nieświa¬domej, że stoi za jej plecami. A musiał przyznać, że było na co popatrzeć. Ciasna blu¬zeczka podkreślała szczupłość torsu, tak: smukłego, że widać było żebra. Pasma włosów opadały na kark, jaśniejszy od wystawionych na działanie słońca ramio[l i barków. Pomiędzy skrajem bluzki a gumką szortów widać było wąski pas opalo¬nej skóry. Jack, zmieszany i zawstydzony, zdał sobie sprawę, że wpatruje się w ten nagi skrawek ciała. Zdjął słomkowy kapelusz i głośno chrząknął, zapominając, iż żaden dźwięk nie przyciągnie jej uwagi. David powiedział mu, że jego matka nie lubi ludzi, którzy skradają się ku niej niepostrzeżenie, lecz Jack nie widział sposobu, by tego uniknąć. Być może, jeżeli tupnie nogą, stawiając ostatni krok, wibracja podłogi ostrzeże ją, że ktoś nadchodzi. Widocznie jednak tupnął zbyt mocno, ponieważ Anna o mało nie wyskoczyła ze skóry. A potem oślepił go nagły błysk. Poleciał bezwładnie do tyłu i byłby stoczył się z wąskich schodków, gdyby w ostatniej chwili nie chwycił
framugi drzwi, co trochę wyhamowało upadek. Postrzeliła go! - to była pierwsza myśl. Jednak szybko zdał sobie sprawę, że nie odczuwa bólu, nie krwawi ani nie czuje odrętwienia, co, jak wiedział, oznaczałoby, że nie został trafiony. - Co u ... ? Spojrzał na nią. Stała zwrócona do niego twarzą, trzymając w jednej ręce aparat fotograficzny, a w drugiej lampę błys¬kową• - Co ty, u licha, wyprawiasz?! - krzyknął. - O mało nie wyzionąłem ducha ze strachu! Postawiła na podłodze sprzęt i zaczęła szybko sygnalizować palcami. I chociaż nie potrafił odczytać słów, gniewny wyraz jej twarzy mówił sam za siebie. - Chwileczkę, chwileczkę! - powiedział, podnosząc dłonie. Przestała sygnalizować, lecz nadal oddychała gwałtownie. Najwidoczniej jego nagłe pojawienie się przestraszyło ją równie mocno, jak jego przeraził błysk flesza. - Wcale się nie skradałem. Zasygnalizowała coś, czego nie potrafił odczytać, ale rozpo¬znał imię Davida, wypowiedziane bezgłośnie. - David śpi na dole. - Nadal przyglądała mu się czujnie. ¬Posłuchaj, przepraszam, jeżeli cię przestraszyłem, ale ty też napędziłaś mi niezłego stracha. Nadal widzę latające spodki, do tego fioletowe. Najwidoczniej nie zrozumiała żartu, gdyż przekrzywiła głowę, unosząc pytająco brwi. - Mniejsza z tym - mruknął, a potem powiedział wyraźnie: ¬Przyslał mnie Delray. Potrzebuję numeru telefonu weterynarza. Weterynarza - powtórzył, sygnalizując słowo palcami, zadowolony ze swoich uzyskanych po kryjomu umiejętności. Przyłożyl dłoń do głowy w ten sposób, że kciuk dotykał ucha, a mały palec ust. Nietrudno było się domyślić, że chodzi o telefon. I znowu wyraz twarzy Anny powiedział mu więcej niż znaki alfabetu. - Chcesz wiedzieć, co się stało? - Anna skinęła głową.- Rano znaleźliśmy na pastwisku trzy martwe krowy. Delray chce się dowiedzieć, co je zabiło. Natychmiast zrozumiała, że należy się pośpieszyć. Minęła go I pomknęła w dół schodów. Ruszył za nią, zatrzymując się Iylko na chwilę, by podnieść kapelusz, który upuścił, gdy się przewrócił. Nim ją dogonił, zdążyła już dotrzeć do kuchni i teraz przerzucała strony notesu z telefonami. _ Dzięki - powiedział, kiedy wręczyła mu notes, wskazując jcden z numerów. Wykręcił go. Czekając, aż ktoś podniesie słuchawkę, przyglądali się sobie wzajemnie. Jego badawczy wzrok najwidoczniej wprawiał Annę w zmieszanie, gdyż mimo woli pociągnęła w dół skraj kusej bluzki i przesunęła dłonią po włosach, wtykając za ucho nieposłuszne pasma. Wydawało się, że nie wie, co zrobić z rękami, i w końcu zwiesiła je swobodnie wzdłuż boków. - Klinika dla zwierząt. _ Dzień dobry. Dzwonię w imieniu pana Corbetta. - Delraya? _ Zgadza się. Czy zastałem doktora Andersena? Mamy tu kilka padłych krów. Recepcjonistka poleciła mu, by zaczekał, aż ktoś spośród personelu odszuka lekarza. _ Wiem, że to ty zrobiłaś tamte zdjęcia. I że kobieta stojąca przy płocie na fotografii to także ty. Potrząsnęła leciutko głową, udając, że nie zrozumiała, co do niej powiedział. Jednak Jack był innego zdania . Późnym wieczorem Anna jeszcze raz wdrapała się na strych. Gdyby pominąć dzisiejszy dzień, nie zaglądała tu od miesięcy, a jeśli już, to tylko po to, by przejrzeć ubrania przeznaczone na daną porę roku i schować pozostałe. Lubiła porządek, a Delray wręcz się go domagał. Dlatego strych był równie czysty jak reszta domu. Dekoracje na Boże Narodzenie umieszczono w pudełkach i opatrzono odpowied¬nimi etykietkami. Wełniane ubrania i pledy schowano do wor¬ków i zabezpieczono przed molami. Sprzęt sportowy Deana Corbetta - kilka piłek, sfatygowany hełm, rękawice i kije base¬ballowe, piłkę do koszykówki, z której wypuszczono powietrze, oraz rakietę tenisową - ułożono schludnie na metalowych półkach, gdzie znajdowały się już zmatowiałe puchary zdobyte przez niego w szkole podstawowej i rzędy ołowianych żoł¬nierzyków. Dresy i koszulki wyprano, poskładano i umiesz¬czono w pudłach. Rzeczy należące niegdyś do Mary także poukładano w pudłach z oznaczoną zawartością. Tylko po pierwszej żonie Delraya i jej dwóch synach nie pozostawiono żadnych pamiątek. Anna nie była typem osoby przywiązującej się do rzeczy. Po śmierci rodziców zatrzymała zaledwie kilka osobistych, nale¬żących do nich przedmiotów, a resztę rozdzieliła pomiędzy różne instytucje charytatywne.
Jej ślubna suknia spoczywała w specjalnym pudle. Poza nim tylko jedna paka na strychu zawierała rzeczy Anny - a właściwie jej sprzęt fotograficzny. Kamera i lampa błyskowa leżały jeszcze na podłodze, tam gdzie je upuściła, gdy Jack Sawyer zaskoczył ją tego ranka. Czarna torba obok mieściła wymienne soczewki i inne akcesoria. Odkąd pokazała Jackowi swoje fotografie, jakoś nie mogła przestać o nich myśleć. Po latach udawania, że nie interesuje się już fotografią, i przymusowego rozwodu ze zdjęciami, które zrobiła, wystarczyło, że na nie spojrzała, a poczuła tęsknotę. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo brakowało jej tego zajęcia. Poczuła nieodpartą pokusę, by znów wziąć do ręki aparat. Tego ranka, gdy przekonała się, że David zasnął przed telewizorem, postanowiła wymknąć się na chwilę na strych i spędzić tam kilka minut w samotności. Lecz nawet ta krótka chwila tak bardzo pożądanego wytchnienia została nagle zakłó¬cona. Pojawił się Jack Sawyer i powiedział jej o padłych krowach. Przez resztę dnia nie miała już ani chwili dla siebie. Jack skończył rozmawiać z weterynarzem i natychmiast wrócił na pastwisko. Poczynił co prawda kilka szyderczych, jak jej się wydawało, uwag na temat zdjęć, lecz Anna widziała, jak bardzo zaprząta go sprawa martwego bydła. Delray nie pojawił się na południowy posiłek, zapakowała więc lunch dla dwóch osób i pojechała na pastwisko. Nie była pewna, jak zareaguje David, kiedy zobaczy krowie truchło, jednak chłopak wydawał się bardziej zaciekawiony niż przestraszony. Na pewno zachowałby się inaczej, gdyby padł któryś z koni. W końcu znał je wszystkie i obcował z nimi na co dzień, podczas gdy krowy nie były dla niego niczym innym jak tylko bezimiennym stadem. Jednak Delraya cała ta sprawa naj widoczniej wytrąciła z rów¬nowagi. Podziękował co prawda za przywiezienie posiłku, ale był dosyć opryskliwy. Gdyby sama nie zaproponowała Jackowi kanapki, musiałby obejść się bez lunchu. Delray nie zwracał uwagi na nic ani na nikogo poza doktorem Andersenem, za¬jętym badaniem padłych krów. Odwiozła Davida do domu, nim pojawiła się ciężarówka, która miała zabrać krowy. Delray wrócił dopiero w porze kolacji. Był bardzo zmęczony. A także milczący i podener¬wowany. Rozumiała sytuację i nie starała się wciągnąć go do rozmowy. Poradziła też Davidowi, by dał dziadkowi spokój. Gdy tylko zjedli, chłopiec natychmiast udał się do swego po¬koju, ona zaś, korzystając z wolnej chwili, powróciła na strych, wmawiając sobie, że idzie tam wyłącznie po to, aby odłożyć na półkę aparat, którego nie miała w dłoniach od sześciu lat. Podniosła sprzęt z podłogi. Wydał jej się cięższy, niż zapa¬miętała. Sprawdziła aparat i lampę, usunęła z soczewki pyłek i przyłożyła wizjer do oka. Na strychu było zbyt ciemno, by mogła widzieć wyraźnie, mimo to ustawiła odległość tak, jakby w aparacie znajdował się film, a potem podniosła go znowu do oczu i nacisnęła wyzwalacz spustu migawki. Sprawiło jej to tak wielką przyjemność, było czymś tak naturalnym i właściwym, że nacisnęła guzik jeszcze raz. Czy naprawdę powinna - czy mogłaby - powrócić do foto¬grafowania? Choć kiedyś była to jej prawdziwa pasja, zarzuciła ją po śmierci Deana. Kiedy chorował, opieka nad mężem zajmowała jej cały wolny czas. Nie miała o to do niego żalu _ sama podjęła decyzję i nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby postąpić inaczej. Nie ulegało jednak wątpliwości, że poświęciła fotografowa¬nie - najpierw, by pielęgnować chorego męża, potem, by opie¬kować się Davidem. A kiedy dziecko podrosło, nie odczuwała już takiej potrzeby oddawania się ulubionemu niegdyś zajęciu. Poza tym, od kiedy ostatni raz miała w dłoniach aparat, minęło tyle czasu, że chyba zdążyła zapomnieć wszystko, czego się kiedyś nauczyła. Technologia także się zmieniła i dzisiaj Anna musiałaby zaczynać jako zwykła amatorka. Jednak uświadomienie sobie trudności ani trochę nie osłabiło entuzjazmu, jaki odczuwała. Wystarczyło wziąć do ręki aparat, a serce natychmiast zaczęło szybciej bić. Wiedziała, że to nie będzie łatwe, lecz chyba mogłaby nauczyć się nowej technologii? Co prawda kalectwo ograniczało nieco jej możliwości, lecz nie do końca. Głuchota może stać się dodatkową motywacją, nie przeszkodą. Na początek mogłaby, fotografując Davida, poeksperymen¬tować trochę ze światłem i soczewkami. Udoskonalić styl, który zarzuciła razem z fotografowaniem. A kiedy odzyska wprawę, zacznie fotografować innych ludzi. Niekoniecznie ładnych, raczej interesujących. Niedoskonałych fizycznie, ale odznaczających się charakterem. Na przykład Jacka Sawyera. Jego twarz doskonale nadawała się na temat fotografii. Koścista, z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami, pobrużdżona, wychłostana wiatrem, postarzała, chociaż bez wieku, w
milczeniu opowiadała swoją historię. Zresztą słowa i tak na nic by się nie zdały. Nie usłyszałaby ich. Z wiekiem Anna nauczyła się rozróżniać znaczenie słów. Miała szeroki zasób słownictwa i doskonale potrafiła przełożyć myśli na język pisany czy mówiony. Nauczyli ją tego znakomici pedagodzy i kochający rodzice. Jej umiejętności porozumiewa¬nia się mogły służyć za przykład wszystkim, których dotknęło podobne kalectwo. Lecz nie myślała słowami. Niczym osoba oglądająca film w niemym kinie polegała na wizualnych wyobrażeniach, kojarzą¬cych się jej z ludźmi, miejscami czy sytuacjami. Dlatego, gdy tylko Ilnmyślała o Jacku Sawyerze, natychmiast zobaczyła jego twarz. Czując się nieco nieswojo, tak żywy był to obraz, spakowała "tarannie sprzęt i umieściła w torbie. Nie odłożyła jej na półkę, :de zabrała ze sobą na dół. W stajni panował nieznośny upał. Mimo że otworzono na przestrzał oboje drzwi, powietrze nawet nie drgnęło. Jack z włas¬nej woli podjął się niewdzięcznego zadania oczyszczenia bok¬sów - po części dlatego, że klimatyzator w przyczepie wył niczym silnik samolotowy. Znosił ten nieustanny huk tylko wówczas, gdy był śmiertelnie zmęczony i niemal padał z nóg. Kiedy tylko mógł, uciekał z przyczepy. Starał się jak najwięcej przebywać na zewnątrz. Z drugiej strony, wywoził nawóz ze stajni w nadziei, że uda mu się utrzymać w łaskach. Od kiedy weterynarz zabrał krowy, prawie nie widział Delraya. Corbett spędził resztę dnia, kosząc pastwisko, z którego później zebrane zostanie siano. Jack zajął się innymi obowiązkami. Rozmawiali ze sobą tylko raz. Późnym popołudniem, kiedy Corbett odstawiał traktor, Jack podszedł do szefa i zapytał: - Kiedy spodziewasz się wiadomości od weterynarza? - Powiedział, że trzeba poczekać co najmniej do jutra. - Hmmm. Chyba niewiele możemy zrobić, dopóki nie dowiemy się, co je zabiło. - Racja. I na tym skończyła się rozmowa. Od rana, kiedy znaleźli krowy, Delray prawie się do niego nie odzywał i chyba nawet omijał go szerokim łukiem. Jack sądził, że to zły znak. Nie zauważył Anny, dopóki się nie odwrócił. Stała tuż obok przegrody, w której pracował. Zaskoczony, o mało nie upuścił wideł. - Cholera - zaklął cicho. - Przepraszam - dodał zaraz. - To znaczy za to przekleństwo. Nie słyszałem cię. A potem, kiedy zdał sobie sprawę, że znowu popełnił nietakt, przewrócił bez¬radnie oczami i zrobił skruszoną minę. - Do licha, gdy tylko otwieram gębę, od razu popadam w kłopoty. Z powodu gorąca zdjął przedtem koszulę i powiesił ją na gwoździu, lecz teraz sięgnął po nią i ubrał się. Koszula wy¬glądem niewiele różniła się od zwykłej szmaty. Rękawy oderwał już dawno temu, a od ciągłego prania materiał wokół pach wystrzępił się, tworząc miękką frędzlę. Flanela, chociaż wy¬blakła, zachowała jeszcze ślady deseniu. Tylko trzy napy pozo¬stały na swoim miejscu. Zapiął środkowy. Czuł, że pojawienie się Anny w stajni może zwiastować wyłącznie złe wiadomości, obserwował ją więc uważnie. - Czym mogę służyć? Podała mu butelkę zimnego piwa. Było to tak niespodzie¬wane, że przez chwilę wpatrywał się w piwo, jakby nie wie¬dział, co to takiego. Uniósł pytająco brwi. Niecierpliwym gestem wysunęła w j~go stronę butelkę. - Dzięki - powiedział. Zdjął żółte robocze rękawice, otworzył butelkę i pociągnął długi łyk. Nic dotąd nie smakowało tak wspaniale. Uśmiechnął się do niej i otarł usta wierzchem dłoni. ¬Tego mi było trzeba. Gdy pił, Anna pisała coś w małym notatniku. - Kiedy zamykałam tylne drzwi - przeczytał - zobaczyłam światło w stajni. Zorientowałam się, że jeszcze pracujesz, i po¬myślałam, że pewnie chce ci się pić. - Miałaś rację. A ty nie napijesz się ze mną? Potrząsnęła głową i wykrzywiła twarz w grymasie niechęci. Roześmiał się. - Nie lubisz piwa, prawda? - Nie - zasygnalizowała. - To było "nie"? - zapytał, a kiedy przytaknęła, położył butelkę i rękawice na beczce z ziarnem, wetknął trzonek wideł pod pachę i powtórzył znak. - Coś takiego? - Tak. - A to było "tak"?
Skinęła głową, a Jack powtórzył kilka razy oba znaki, by wbić je sobie w pamięć. Uśmiechnęli się do siebie. Anna utkwiła wzrok w kopczyk świeżej trawy, którą miał umieścić w wy¬sprzątanej przegrodzie. Kiedy znowu na niego spojrzała, wzruszył na wpół świadomie ramionami i powiedział: - Delray chyba myśli, że to ja zabiłem krowy. - Musiał trafić w sedno, gdyż Anna spuściła wzrok. Poklepał ją po ramieniu. - Naprawdę tak myśli? - zapytał. - Jeszcze nie wie - napisała. - Ale podejrzewa mnie, prawda? - Odwróciła wzrok. - Nieważne. I tak wiem swoje. Opróżnił butelkę i wrzucił ją do metalowego pojemnika na śmieci. Rozległ się głośny' brzęk. Jack skrzywił się i przeprosił. Anna podniosła ręce do uszu i wzruszyła ramionami. - Co za cholerstwo! - powiedział ze smutkiem. - Przecież doskonale wiem, że nie słyszysz, a jednak stale o tym za¬pommam. Pokiwała głową ze zrozumieniem, a potem napisała w swoim notatniku: - Nie tylko ty. Moim rodzicom też się to zdarzało, podobnie jak Deanowi. I wszystkim ludziom, z którymi mieszkałam. Przeczytał, co napisała, i z roztargnieniem pokiwał głową• Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o jej kalectwie, lecz nie chciał wydać się wścibski. - Anno - zaczął z wahaniem - wiem, że to nie mój interes, a le jestem po prostu ciekawy. Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, zrozumiem. - Mów dalej - zasygnalizowała. - No ... wiesz ... zastanawiałem się, czy zawsze byłaś głucha, czy urodziłaś się już taka. - Tak. - Rozumiem. Pochylił głowę i potarł pionową zmarszczkę pomiędzy brwia¬mi. Nic go co prawda nie swędziało, lecz potrzebował czasu, a by oswoić się z tym, co przed chwilą usłyszał. W końcu spojrzał na nią i uśmiechnął się słabo. - Przepraszam, po prostu nie wiem, co powiedzieć. Bóg mi świadkiem, że nie lituję się nad tobą, lecz nie chcę, żebyś uznała mnie za skończonego chama. - Zwykle bardzo szybko orientuję się, kiedy ktoś patrzy na mnie i myśli: "biedna mała głucha dziewczynka" albo uważa mnie za idiotkę. Ty nie zachowujesz się w ten sposób - napisała. Roześmiał się cicho. - Co za ulga! Nie chciałbym zrobić z siebie osła. Odwzajemniła uśmiech i potrząsnęła głową. Przez chwilę przyglądał się jej, a potem wbił wzrok w czubki swoich butów. - Wczoraj wieczorem ... - Zdał sobie sprawę, że mówi do podłogi, więc podniósł głowę i zaczął od nowa. - Dlaczego byłaś taka przeciwna, bym uczył się języka migowego? Zastanowiła się, jakby szukając słów, a potem napisała: - To było takie niespodziewane. Zareagowałam tak wrogo, ponieważ nie wiedziałam, jak potraktować twoje zachowanie. Nikt poza Deanem nie uczył się mojego języka. Przeczytał odpowiedź Anny i zamyślił się. Nie miała racji. Przecież Delray także nauczył się języka migowego, i David. Ona jednak wyróżniła Deana Corbetta i Jacka Sawyera. Cie¬kawe, dlaczego - pomyślał. Ta kwestia z pewnością wymagała rozważenia, lecz nie w tej chwili, nie teraz, gdy stali oboje po kostki w świeżej trawie, do tego tak blisko siebie, że mógł z łatwością policzyć jej rzęsy. Widocznie myśli Anny pobiegły tym samym torem, gdyż nagle cofnęła się zmieszana. Zdał sobie sprawę, że ma zamiar pożegnać się z nim i jak najprędzej odejść. Wyciągnął więc rękę i zatrzymał ją. - Zaczekaj - powiedział, a potem oparł widły o ścianę stajni i z dumą zasygnalizował swoje imię. Zaczęła się uśmiechać, gdy tylko zorientowała się, co robi. Przy ostatniej literze potrząsnęła lekko głową i podnosząc dłoń, zasygnalizowała powoli znak "k". Spróbował ponownie. - Teraz lepiej? Zmarszczyła lekko brwi i sięgnęła po jego prawą dłoń. Skru¬pulatnie ustawiła palce Jacka w kształt litery, po czym przyjrzała się dokładnie swemu dziełu, skinęła z zadowoleniem głową i uśmiechnęła się. Jack nie odwzajemnił uśmiechu. Zmieszana opuściła ręce i cofnęła się. Jack wepchnął dłonie w kieszenie dżinsów. Powietrze nagle zgęstniało, a może to im zabrakło tchu.
- Chyba już załapałem - wykrztusił. Skinęła głową na do widzenia i szybko uciekła ku szerokiemu przejściu pomiędzy przegrodami. Jack poszedł za nią aż do otwartych na oścież wrót stajni i tam zatrzymał się, obserwując, jak Anna pędzi przez podwórko i znika w domu. Oparty o drzwi, niemal modlił się o odrobinę chłodnego wiatru. Strużka potu spłynęła mu po czole i zatrzymała się na linii brwi. Serce zdawało się rozsadzać klatkę piersiową• Chociaż dopiero co wypił zimne piwo, gardło miał suche i obolałe. Nie potrafiłby splunąć, choćby od tego zależało jego życie. Dłonie Jacka, zgrubiałe od ciężkiej fizycznej pracy, zdawały sit,: nie czułe i nie zdziwiłby się, gdyby zakończenia nerwowe w palcach dawno obumarły. Tymczasem dzisiaj jego szorstka, pokryta odciskami skóra wydała mu się niezwykle wrażliwa, ;1 pamięć wciąż na nowo podsuwała wspomnienie dotyku pal¬ców Anny. Żałował, że w alfabecie jest tak mało liter. Z chęcią I,godziłby się, aby uczyła go przez całą noc. Na pewno by się nic skarżył. Czy rzeczywiście zapach świeżo skoszonej trawy do tego stopnia zakłócił pracę jego umysłu, czy też naprawdę to, co robiła z jego palcami, miało w sobie aż tyle erotyzmu? Był podniecony, z trudem oddychał i to synowa Delraya wprawiła go w taki stan. Jeszcze tydzień temu nie zdawał sobie sprawy, że Anna Corbett w ogóle istnieje. Dzisiaj wie¬czorem wydawała mu się najbardziej godną pożądania ko¬bietą na świecie. Zamknął oczy, a potem westchnął przeciągle i zaklął. Oparł¬szy plecy o framugę drzwi, uderzył lekko głową w stare drewno. Los znowu zakpił sobie z Jacka Sawyera. Gdy w końcu otworzył oczy i odwrócił się, by wejść z po¬wrotem do stajni, mimo woli pobiegł spojrzeniem ku oknu sypialni na piętrze. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w sylwetkę mężczyzny, widoczną za firankami. - A niech to - zaklął i wrócił do pracy.
Rozdział czternasty Napis na skrzynce pocztowej głosił: "Pan i pani G.R. Bailey". Dom położony był z dala od drogi i niemal niewidoczny w kępie drzew. Olbrzymi budynek, z dwoma kominami, piorunochro¬nem i anteną satelitarną na dachu, otaczały budynki gospodar¬skie, takie jak stajnia i pompownia. Choć było ciemno, oto¬czenie wydało się Carlowi zadbane, a wszystko wokół świad¬czyło o dobrobycie. Spojrzał na Myrona". - Có o tym sądzisz? - Niby o czym? - Jezu - mruknął Carl. Podjąwszy decyzję, skierował samochód na podjazd. Musiał to przyznać Cecilowi: samochód potrzebny do ucie¬czki rzeczywiście znajdował się w umówionym miejscu, zatan¬kowany i na chodzie. W bagażniku znaleźli walizkę z ubraniami, czterdzieści dolarów gotówką, kilka pistoletów z wystarczającą ilością amunicji, a także parę butelek whiskey, by mieli czym oblać zakończone sukcesem przedsięwzięcie. Przez kilka dni obozowali na brzegu jeziora, lecząc kaca, śpiąc w samochodzie i opalając się w ciągu dnia. A przynajmniej Carl się opalał. Skóra Myrona nie tolerowała słońca, więc drzemał w cieniu drzew. Po wszystkich tych latach, spędzonych w zamknięciu, cudow¬nie było znaleźć się na zewnątrz. Lecz wszystko ma swoje gra¬nice - zauważył Carl, gdy odkrył grzebiącego w ziemi pod samo¬chodem pancernika, a w swoich włosach łonowych kleszcza. Należało znaleźć jakieś schronienie. Wyruszyli w poszu¬kiwaniu odpowiedniego miejsca i cały dzień spędzili za kół¬kiem, trzymając się bocznych dróg i unikając autostrad, a tym samym patroli rozesłanych w pogoni za uciekinierami. Carl uśmiechał się za każdym razem, kiedy radiowy spiker wypowiadał jego nazwisko. Żałował, że matka nie żyje i nie może tego usłyszeć. Na pewno zaczęłaby natychmiast zalewać się łzami. To właśnie robiła najlepiej. Już w najwcześniejszych wspomnieniach po¬strzegał matkę jako zapłakaną kobiecinę z oczami w czerwonych obwódkach, łkającą w wilgotną ligninową chusteczkę i narze¬kającą, że nie wie, naprawdę nie wie, jak ma sobie z nimi poradzić. Ojca w ogóle nie pamiętał. Umarł, gdy Cecil był małym pędrakiem, a on, Carl, nosił jeszcze pieluchy. Nawet jeżeli znał kiedyś przyczynę śmierci swego rodziciela, to o niej zapomniał. Po latach doszedł do
wniosku, że staruszek pewnie schronił się w grobie, aby nie słyszeć nieustannego skamlenia matki. Pracowała w salonie piękności. Carl pamiętał, że kiedy wra¬cała, pachniała płynem do trwałej ondulacji. Pamiętał także, iż wiecznie jęczała, narzekając, że jest zmęczona, i żebrząc, by byli cicho i pozwolili jej odpocząć. Lecz kiedy chłopcy nie chcieli słuchać, nie potrafiła niczego od nich wyegzekwować. A potem bracia dostrzegli, że matka zmieniła się. Odzyskała animusz, zaczęła też staranniej się czesać, używać szminki, chodzić w pończochach i butach na wysokich obcasach. Sobot¬nich wieczorów nie spędzała, jak dotąd, w domu, lecz umawiała się na randki. A pewnego dnia - pamiętał to, jakby zdarzyło się wczoraj - przyprowadziła do domu faceta, przedstawiła go jako Delraya Corbetta i powiedziała, że teraz będą mieli nowego tatusia. - Czy to nie cudowne? - zaszczebiotała radośnie. Carl zdjął nogę z pedału gazu, pozwalając, aby samochód toczył się siłą rozpędu. Wyłączył światła, nim zgasił silnik, a potem wepchnął rewolwer za pasek spodni i powiedział do Myrona: - Zostań tutaj i nie pokazuj się, dopóki nie wejdę, dobra? - Dobra - odparł ten ostatni, bynajmniej nie zdziwiony. Carl otworzył drzwi i wysiadł. W powietrzu unosił się zapach siana i nawozu, przynosząc ze sobą wspomnienia pobytu na farmie ojczyma. Dopóki matka nie wyszła za mąż, większa część życia chłopców upływała na wałęsaniu się po ulicach Blewer. Każdego dnia po szkole spotykali się z kumplami i ruszali na poszukiwanie przygody. Zawsze było coś, czego jeszcze nie doświadczyli, nowe wyzwanie, któremu należało stawić czoło. To starsi chłopcy nauczyli ich palić, pić i kraść, a także bić się na pięści, do czego mieli wrodzony talent. Współzawod¬nicząc gorliwie z miejskimi mętami, gardzili słabeuszami i wy¬śmiewali się z nich. Co do dziewcząt, szybko przekonali się, że to, co mają między nogami, smakuje lepiej niż cukierki i że tam, gdzie nie działa sam urok, na ogół wystarczy groźba. Carl uczył się szybciej niż Cecil, ale i on okazał się wystarczająco pojętny. A potem nagle pozbawiono ich tego wszystkiego: wieczorów spędzanych z kolegami, znajomego otoczenia, a nade wszystko wolności. Carl nienawidził farmy. Nie znosił smrodu i przymusu wypełniania codziennych obowiązków, zasad postępowania wprowadzonych przez ojczyma, głośnego czytania Biblii, a prze¬de wszystkim kar wymierzanych im przez COl'betta za każdym razem, gdy ośmielili się mu sprzeciwić. Uczucia, jakie żywili wobec ojczyma, przydały nowego zna¬czenia słowu: nienawiść. Gardzili matką za to, że narzuciła im COl'betta, a kiedy umarła z powodu zakrzepu, który przewęd¬rował z nogi do mózgu i zabił ją, urządzili sobie z Cccilem prywatne party. Odtąd nie musieli już słuchać jej jękliwego zawodzenia, gdy błagała ich, by byli grzecznymi chłopcami i spróbowali jakoś ułożyć sobie stosunki z Delrayem, który mógłby być dla nich dobrym ojcem, gdyby tylko mu na lo pozwolili. luż samo wspomnienie szlochów matki i ostrych słów potę¬pienia ze strony Corbetta sprawiło, że Carl poczuł, jak coś ściska go w żołądku. Podniósł pięść i uderzył nią w drzwi, mocniej niż począt¬kowo zamierzał. Po chwili na ganku zapaliło się światło. Ma¬jąc świadomość, że ktoś z mieszkallców zapewne obserwuje go przez wizjer, zamrugał komicznie, osłaniając dłonią ośle¬pione na pozór oczy. - Hej, pani Bailey - powiedział przyjaźnie, gdy otworzono drzwi - to strasznie silna żarówka, ma pewnie z tysiąc watów. - O co chodzi, młody człowieku? Kobieta, która stała teraz w progu, musiała być już po siedemdziesiątce. Miała srebrne włosy, okulary i miły uśmiech. Jednym słowem, prawdziwa gratka dla kogoś takiego jak on - Kto przyszedł, siostrzyczko? W otwartych drzwiach pojawiła się postać pod każdym względem bardzo przypominająca poprzednią, tyle że nieco pulchniejsza, ładniejsza i jeszcze bardziej sympatyczna Carl uśmiechnął się rozbrajająco. Rozdział piętnasty Gdzieś pomiędzy farmą a magazynem z paszą Jack zorien¬tował się, że Delray ma zamiar go wylać. Wcześniej tego ranka farmer wręczył mu listę prac, które należało wykonać, i pojechał dokądś swoją półciężarówką. Nie powiedział, dokąd się udaje, lecz Jack domyślił się, że pewnie zamierza sprawdzić, w jakim stanie znajduje się stado. Jack wykonał wszystko, co mu polecono, a potem wynalazł sobie następne zajęcia. Delray wrócił dopiero na lunch, lecz wszedł do domu bez słowa. Dochodziła trzecia po południu, kiedy
odszukał Jacka w siodlarni, gdzie ten reperował zepsutą uździenicę. - Jedziemy do magazynu z paszą - powiedział tylko. Kiedy Jack wyłonił się z małej toalety w stajni, dokąd poszedł, by umyć ręce, Delray siedział już w samochodzie z włączonym silnikiem. Nie przywitał się ze swoim pracownikiem. Przez całą drogę milczał, nie wysilając się nawet na najbardziej błahą konwersację• Jack płonął z niecierpliwości, aby dowiedzieć się, co stwierdził weterynarz, jednak w tej sytuacji uznał, że im mniej będzie się odzywał, tym lepiej. Podróż upływała im więc w kamiennym milczeniu. Jack doszedł do wniosku, że to dobrze, iż Delray nic nie mówi, ponieważ dopóki nie otworzy ust, nie będzie mógł go zwolnić. Problem polegał na tym, że Jack nie chciał wyjeżdżać. Do tej pory ściśle przestrzegał zasady, aby nie przywiązywać się do niczego ani do nikogo. Nie wybrał takiego stylu życia, to ono wybrało jego. Lecz zdążył się już przyzwyczaić do samotności i częstych zmian miejsca pobytu. Wchodził w każdą taką sytuację, wiedząc, że to tylko na jakiś czas. Wypracował sobie rodzaj szóstego zmysłu, który dyktował mu, kiedy pora spakować się i odejść. Zwykle robił to, nie oglądając się za siebie i podążając dalej za swoim przeznaczeniem. Jednak obecnie nie było tak jak zawsze. Nie wybrał rancza Corbetta na chybił trafił, a i czas jego pojawienia się na farmie nie był przypadkowy. Przyjechał tutaj, kiedy Carl Corbett uciekł z więzienia. Złamał swoje przyzwyczajenia. Jego zwykły sposób postę¬powania na nic by mu się tym razem nie przydał. Nie mógł po prostu wyjechać, gdy poczuł, że nadszedł odpowiedni moment. Gdyby kierował się rozsądkiem, w ogóle by się tu qie zjawił. Teraz jednak, skoro był już na ranczu Corbettów, pragnął pozostać tutaj przynajmniej tak długo, aż Carl zostanie złapany. Oczywiście, jeśli Delray każe mu się wynosić, nie będzie miał nic do powiedzenia. Po prostu spakuje manatki i pójdzie sobie. W magazynie z paszą Corbett złożył zamówienie kasjerowi. Prawie się przy tym nie odzywał i jego zachowanie było niemal opryskliwe. To Jack podziękował facetowi, gdy ten wręczył im pokwitowanie. Sprzedawca nie zaofiarował się z pomocą, mu¬sieli więc dźwigać ciężkie worki sami. Zważywszy na zachowanie Delraya, Jack wcale nie dziwił się sprzedawcy. Jednak on sam nie wytrzymał, kiedy zobaczył, jak stary się przemęcza. - Ten upał jest zabójczy. Zapal motor i włącz nawiew, a ja skończę ładować. - Uważasz, że nie jestem już w stanie pracować jak m꿬czyzna? Jack, skarcony, porzucił temat. Delray był wściekły, i to nie dlatego, że pomocnik chciał go wyręczyć. Nie chodziło też chyba wyłącznie o krowy. Gdyby miał zgadywać, postawiłby ostatnie pieniądze na to, że Corbett wściekał się, ponieważ zobaczył go z Anną w stajni. Farmer umocował klapę z tyłu ciężarówki i wsiadł do samo¬chodu. Twarz miał czerwoną i przekrwioną. - Chętnie napiłbym się czegoś zimnego - powiedział. Jack, zdumiony, że starszy mężczyzna przyznał się do słabo¬ści, przytaknął: - Brzmi zachęcająco. Pojechali do "Królowej Mleczarek". Weszli do klimatyzo¬wanego wnętrza, gdzie za ladą urzędowała młoda panienka, zajęli lożę i usiedli po przeciwnych stronach stolika. Delray odwrócił się i spojrzał z niesmakiem na dziewczynę. Jej twarz i uszy były w wielu miejscach poprzekłuwane, a w otworach tkwiły liczne kółka i ozdobne ćwieki. Nawet język miała prze¬dziurawiony i teraz widać w nim było czarną perłę. - Dlaczego ona to zrobiła? - Chyba po to, by zaszokować takich starych pierdzieli jak my. Delray spojrzał na Jacka i jego twarz wykrzywił grymas, który prawdopodobnie miał być uśmiechem. - Pewnie masz rację - powiedział. Przez kilka następnych minut rozkoszowali się chłodną, słodką lemoniadą. Delray pierwszy skończył pić i odsunął na bok szklankę. Wbił wzrok w kępę zakurzonych słonecz¬ników za oknem i ani myślał zaczynać rozmowę. Jack za¬stanawiał się, czy jego szef dobiera właśnie słowa, jakimi po¬służy się za chwilę, aby wyrzucić go z roboty. W końcu, kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, postanowił wziąć byka za rogi. - I co powiedział weterynarz? Delray nawet nie próbował udawać, że nie wie, czego dotyczy pytanie. Spojrzał na swego rozmówcę. - Trucizna. Jack poczuł, jak serce w nim zamiera. Miał nadzieję, że krowy zabił jakiś rzadki wirus lub coś innego nie związanego z działalnością człowieka. Jednak sprawy przedstawiały się najgorzej, jak to tylko możliwe. - Co z resztą stada? - Znalazłem jeszcze dwie dzisiaj rano. Trucizna była na lizawce. Oczywiście, dopiero za kilka dni okaże się, ile krów naprawdę się struło, nim usunąłem to
cholerstwo. - Prychnął z pogardą. - Sukinsyn nie okazał się zbyt sprytny. Narobiłby znacznie większej szkody, gdyby wrzucił truciznę do sadzawki. - Może to miało być tylko ostrzeżenie. - Może. - Ja tego nie zrobiłem. - Niczego takiego nie powiedziałem. - Ale tak myślisz. Twarz Delraya poczerwieniała gwałtownie. Facet powinien nauczyć się panować nad swoim temperamentem - pomyślał Jack - zwłaszcza jeśli sądzi, że to ja próbowałem wymordować jego stado. Pochylił się nad stołem i zapytał: - Po co miałbym to robić? - A skąd się tutaj w ogóle wziąłeś? - Potrzebowałem pracy. - Gówno prawda. Zadzwoniłem do faceta, dla którego ostatnio pracowałeś. Wychwalał cię pod niebiosa. Twierdził, że chciał¬by mieć setkę takich pracowników jak ty. Miałeś dobrą pracę, ale rzuciłeś ją, żeby pracować dla mnie za połowę tamtego wynagro¬dzenia. - Potrząsnął głową. - To nie ma sensu. Nigdy nie miało. - Dla mnie ma. Pragnąłem zmiany. - Zmiany ... też mi coś! - Przez chwilę milczał, wzburzony, a potem wycelował gruby palec w Jacka. - Nie ufam ci. - Więc dlaczego mnie zatrudniłeś? - Żeby mieć na ciebie oko, dopóki nie dowiem się, o co tu chodzi. - I co, już wiesz? - Chyba tak. Jack rozłożył ręce, zachęcając Delraya, by przedstawił swoje domysły. - Pracujesz dla tej firmy z Houston. EastPark czy jak im tam ... Jack przez chwilę spoglądał na niego szeroko otwartymi oczami, a potem roześmiał się głośno. - Jako kto?! Płatny sabotażysta?! - Rzeczywiście, nie wyglądasz na kogoś takiego, ale dzięki temu tym bardziej nadajesz się do tej roboty. - Jeszcze czego - odparł Jack, nadal chichocząc z niedo¬wierzaniem. - Powiedziałem ci, co sądzę o tych pazernych bękartach. - Dobrze wiedziałeś, co chcę usłyszeć. To była zasłona dymna. Jack jeszcze przez chwilę wpatrywał się w Corbetta, po¬trząsając głową. - Skoro tak, to jak wyjaśnisz moją pracę w Corpus? - Robiłeś tam to samo. EastPark to tylko część większej korporacji. Ci faceci nie gardzą niczym. Ropa i gaz, nierucho¬mości, komputery. Zawarli nawet kontrakt z NASA. Wszystko to wyczytałem w tej broszurze od Lomaksa. Jest jeszcze coś. Lomax zaczął naprawdę mnie przyciskać dopiero wtedy, kiedy ty się pojawiłeś. Widocznie pracujesz od wewnątrz. Posyłają cię tam, gdzie jesteś potrzebny. I wtedy przebierasz się, za kogo chcesz - dodał, spoglądając wymownie na kowbojski kapelusz Jacka. Sawyer westchnął i oparł się wygodnie o ściankę loży. Uniósł ramiona w geście bezradności. - Mylisz się, Delray. Okropnie się mylisz. - Nie sądzę. - Gdybym rzeczywiście był takim magikiem, za jakiego mnie bierzesz, to czy nie sądzisz, że wykazałbym trochę więcej sprytu? W końcu nie musiałem zatruwać lizawki w kilka dni po zatrudnieniu się. Mogłem poczekać i zadziałać bardziej efektywnie. Na przykład zatruć wodę. Delray przyglądał się Jackowi przez dłuższą chwilę, mierząc go spojrzeniem, oceniając wagę jego słów i starając się wykryć nieszczerość w spojrzeniu. Jack wytrzymał próbę. Żaden z nich nie zauważył zbliżającego się do stolika mężczyzny, dopóki ten nie przemówił. - Cześć, Delray. Delray, zaskoczony, odwrócił szybko głowę. - Witaj, szeryfie. Nie widziałem, jak nadchodzisz. - Co tam u ciebie? - Nie najgorzej. A u ciebie?
- Chyba wszystko w porządku. Wiesz, nie jestem już szeryfem. - Racja - powiedział Delray z roztargnieniem. - I jak tam emerytura? - Nie mogę przywyknąć, że teraz mam tyle wolnego czasu. _ Zmarszczył brwi i spojrzał na banana z lodami, którego za¬mówił. - Nie powinienem tego jeść, zaczynam tyć. - Uśmiechnął się lekko do Delraya, a potem spojrzał z ciekawością na Jacka. Delray machnął dłonią. - Zdecydowałem się wziąć kogoś do pomocy. To mój nowy pracownik. Jack przedstawił się i wyciągnał dłoń. - Ezzy - usłyszał w odpowiedzi. - Miło mi poznać. - Mnie także. Dłoń, którą potrząsał, była twarda niczym pień drzewa. Mężczyzna, wysoki i długonogi, nadal miał szerokie ramiona, chociaż wiek sprawił, że zaczął się nieco garbić. Spod kowboj¬skiego kapelusza, bardzo podobnego do tego, jaki nosił Jack, wymykały się gęste, kręcone, siwe włosy. Oba nakrycia głowy wyglądały na równie znoszone. Twarz Hardge'a, długa niczym II basseta, miała smutny wyraz. Uporawszy się z grzecznościami, szeryf zwrócił się znów do Delraya: - Miałeś jakieś wieści z Arkansas? - Nie, i żadnych nie oczekuję. - No tak, chłopak musiałby nie mieć rozumu, żeby tu wrócić. Delray uderzył lekko otwartymi dłońmi w stół. - To wszystko wydarzyło się dawno temu, Ezzy. - Rzeczywiście. - Po krótkiej, acz znaczącej pauzie Hardge zmienił temat. - Co za cholerny upał! Delray przestał zaciskać dłonie i trochę się odprężył. - Nie miałbym nic przeciwko odrobinie deszczu. Wysoki mężczyzna spojrzał na swój rozpływający się na plastikowym talerzyku przysmak. - Lepiej to zjem, zanim do reszty zamieni się w zupę. Uważaj na siebie. Jack z zainteresowaniem obserwował, jak starszy pan wy¬chodzi z kawiarni i z trudem wciska się za kierownicę lincolna, na oko co najmniej dziesięcioletniego. - On rzeczywiście wygląda jak szeryf. - Potem spojrzał znów na Delraya i zapytał: - Skoro naprawdę sądzisz, że otrułem twoje krowy, dlaczego nic mu nie powiedziałeś? - On nie jest już szeryfem. - I co z tego? Delray przesunął się ku wyjściu z loży i wstał. - Kupię trochę lodów dla Anny i Davida. Podszedł do lady i złożył zamówienie. Jack zaczekał na niego przy drzwiach. Razem wsiedli do ciężarówki i pojechali z po¬wrotem na ranczo. O co tu chodzi? - zastanawiał się Jack. Czyżby został oskar¬żony, lecz na razie nie skazany? A może tak dobrze się bronił, że Delray zmienił zdanie? Spojrzał na stanowczy profil ranczera. Delray prowadził samochód z dłońmi ułożonymi na godzinie drugiej i dziesiątej, patrząc prosto przed siebie i trzymając się dozwolonej prędko¬ści. Człowiek równie zdyscyplinowany jak Corbett nie zmieni zdania tak łatwo. Jack doszedł do wniosku, że jego proces jeszcze się nie zakończył. No cóż, przynajmniej nadal się tu znajdował. Choć nie miał chęci zaostrzać sytuacji, pewna sprawa domagała się wyjaśnienia. - Rozmawiałem z Anną wczoraj wieczorem - powiedział obojętnie. - Powiedziałeś: "rozmawiałem"? - W pewnym sensie. Głównie to ja zadawałem pytania, a ona sygnalizowała "tak" lub "nie". Albo pisała w notatniku. Delray mocniej ujął kierownicę. - l o czym to tak rozmawialiście? - O jej głuchocie. Powiedziała mi, że jest głucha od urodzenia. - Tak sądziłem, to jakiś defekt genetyczny. - Ciężka sprawa dla dzieciaka i rodziców. - Nie znałem jej rodziny. Poznałem Annę dopiero, gdy Dean przywiózł ją do domu. - Jack słuchał z uwagą. Delray zerknął na niego, a potem znowu wbił wzrok w szosę. - Nie mogę powiedzieć, żebym był wtedy zbyt szczęśliwy. Chłopak przyjechał do domu i nic tylko opowiadał o jakiejś głuchej dziewczynie,
którą poznał w college'u. Oczywiście, podziwiałem ją za to, że chce się kształcić. Nawet zdrowe dzieci nie zawsze dają radę. Dla kogoś takiego jak Anna musiało to być praw¬dziwe wyzwanie. Co prawda miała tłumacza, ale i tak nie było jej łatwo. Jack wyciągnął ramię wzdłuż oparcia fotela. - Dzieciaki, które muszą ciężej pracować, prawdopodobnie bardziej cenią sobie to, co osiągają, i z reguły lepiej im idzie. - Tak właśnie było z Anną. Pracowała ciężko i dostawała dobre oceny. Jednak podziwianie kogoś a zaproszenie go, by I.ostał członkiem rodziny, to dwie zupełnie różne sprawy. Przy¬maję, że byłem przeciwny ich związkowi, przynajmniej z po¬czątku. Lecz kiedy poznałem dziewczynę i zobaczyłem, jak Dean za nią szaleje ... A poza tym ... - Poza tym jeśli Dean był takim mężczyzną, za jakiego go uważam, i tak nie liczyłby się z twoim zdaniem. Delray odwrócił głowę, gotowy stawić czoło Jackowi. Jednak po chwili jego rysy złagodniały. Ze smutkiem potrząsnął głową. - Rzeczywiście, moja opinia nie miała znaczenia. Pobrali się i przez jakiś czas byli równie szczęśliwi jak każde inne dobrane małżeństwo. A potem Dean postanowił wstąpić do armii. Jack pozwolił, by Delray opowiedział mu dalszy ciąg tej historii, choć znał ją już z relacji Anny. - Kiedy mój syn był za morzem, Anna kontynuowała naukę• Rodzice zostawili jej niewielki spadek, który wystarczył, by pokryć czesne. Kiedy skończyła szkołę średnią, zapisała się na wyższy kurs i zaczęła studiować fotografikę. Lecz kiedy Dean wrócił do domu i rozchorował się, rzuciła naukę i zajęła się nim. A wkrótce po jego śmierci urodził się David i chyba uznała, iż nie ma sensu wracać na studia. Jack nie zgadzał się z tym, ale uznał, że lepiej nic nie mówić. W końcu nie była to jego sprawa. - Wtedy przestała też mówić. Ponieważ właśnie zastanawiał się nad powodami, dla których Anna powinna była jednak dokończyć edukację, sens ostatniego zdania, wypowiedzianego przez Delraya, nie od razu do niego dotarł. Lecz kiedy tak się stało, opuścił rękę z oparcia i natych¬miast poprosił: - Czy mógłbyś powtórzyć? Powiedziałeś, że Anna mówiła? - Tak, choć trochę wstydziła się to robić, zwłaszcza przy obcych. Lecz Dean bardzo ją zachęcał. Jack nadal walczył z niedowierzaniem. - Ona umie mówić? - Nie takjak ty czy ja, lecz można ją zrozumieć. To naprawdę zadziwiające, zważywszy, że potrafi odtworzyć dźwięki, których przecież nigdy nie słyszała. Ujawniona przed chwilą rewelacja wstrząsnęła Jackiem do głębi. Co prawda Anna, sygnalizując, za każdym razem wy¬mawiała też bezgłośnie wyrazy, a jej ruchliwe usta stanowiły istotny element wyrazistej twarzy. Lecz nigdy dotąd nie wy¬powiedziała ani słowa. - Dlaczego przestała? Czemu teraz nie mówi? Delray wzruszył ramionami. Wyglądał przy tym, jakby się bronił. Poruszył się niepewnie na siedzeniu. - Chyba dlatego, że nie ma takiej potrzeby. Głusi ludzie często nie chcą mówić i odrzucają tych, którzy próbują ich do tego nakłonić. Po prostu wystarczy im język migowy. - Ale czy inni - tacy jak Anna - nie łączą sygnalizowania z mówieniem? - Taa ... czasami. - Sygnalizują, czytają z ruchu warg i mówią, prawda? - Nie jestem ekspertem od edukacji głuchych. - Nauczenie się, jak mówić, musiało zająć jej ładnych parę lat - upierał się Jack. - Więc dlaczego to zarzuciła? - Nie mam pojęcia - odparł Delray podniesionym głosem. ¬Dlaczego nie zapytasz o to Anny?! Następnym razem, gdy umówicie się na pogawędkę! Jack miał rację. Corbett wściekał się z powodu tego, co podejrzał, wyglądając przez okno sypialni. Jack widział go, a raczej jego sylwetkę, obrysowaną padającym z pokoju świat¬łem. Odległość i mrok nie pozwoliły, by ich spojrzenia skrzyżowały się, lecz Jack był pewny, że Delray patrzył prosto na niego. Wydawało mu się też, że jego szef stał tam wystarczająco długo, by widzieć, jak Anna wybiega ze stajni. Przez dobrą chwilę żaden z nich się nie poruszył. W końcu Delray odwrócił się i zniknął w głębi pokoju. A teraz siedział zgarbiony nad kierownicą, wpatrując się w drogę przed sobą, jakby była wrogiem, którego postanowił pokonać. Jego szczęka wyglądała jak odlana z betonu. Gdyby go zapytano, Jack powiedziałby, że ten mężczyzna nie tylko jest wściekły - on cierpi. - Od jak dawna ją kochasz, Delray? - zapytał spokojnie.
Rozdział szesnasty Oczywiście, Meksykanom trzeba było zapłacić od razu. Emory Lomax musiał rozstać się z pięćdziesięcioma dokami, lecz nawet gdyby otrucie krów Corbetta kosztowało go dwa razy tyle, i tak by zapłacił. J esse Garcia i jego stale zmieniająca się banda krewniaków pojawili się na Main Street akurat wtedy, kiedy ich potrzebował. Gdyby nie zerknął przez okno i nie zobaczył, jak ciężarówka Garcii toczy się w dół ulicy, pewnie nadal głowiłby się nad tym, jak by tu wykurzyć starego Corbetta z jego rancza. Los uśmiechnął się do niego, zsyłając mu Jessego Garcię, znanego w mieście człowieka do wszystkiego. Drzwi siatkowe, zraszacze, zbiorniki septyczne - to była jego specjalność. Jeśli chciałeś wymienić zamek w drzwiach, waliłeś prosto do Garcii. Twoje drzewa wymagały solidnego podcięcia - Garcia i jego kuzyni zjawiali się w ciągu popołudnia, wykonywali robotę i jeszcze zabierali odcięte gałęzie. Jeśli chciałeś, by twemu sąsiadowi niezbyt szczęściło się z nowym samochodem, wystar¬czyło wsunąć pięćdziesiąt doków w łapę Garcii i już mogłeś z uśmiechem na twarzy przyglądać się, jak ten dupek, twój sąsiad, zasuwa zrywami po swoim podjeździe . Tam gdzie chodziło o zemstę, Garcia idealnie nadawał się, aby odegrać rolę mściciela. Nie miał nic przeciw temu, aby zabrudzić sobie ręce, dosłownie albo w przenośni. Ludzie mó¬wili, co mają ochotę zrobić swoim wrogom, a Garcia robił to za nich. Co prawda nigdy nikogo nie zabił ani nie okaleczył, ale miał swoje sposoby. I twórczą wyobraźnię. Jeżeli jego klientom brakowało pomysłów, był w stanie przedstawić im bogaty wybór przeróżnych możliwości. Nie dyskryminował nikogo. Był gotów pracować dla każ¬dego, kto mu zapłaci. Jednego dnia byłeś jego klientem, drugiego mogłeś stać się ofiarą. Tak właśnie prosperował. Ludzie nie protestowali, ponieważ nikt nie chciał narazić się Meksykaninowi - jak wiadomo, każdy z nich chętnie sięga po nóż. Emory powiedział Garcii, by zrobił trochę zamieszania w sta¬dzie Corbetta. - Nic szczególnie katastrofalnego. Rozumiesz słowo "kata¬strofalne", amigo? Amigo rozumiał i zaraz następnego dnia po mieście rozniosła się wieść, że Delray Corbett stracił kilka krów, które zdechły w nie wyjaśnionych okolicznościach - naj gorsza klęska dla każdego hodowcy. Nagłe zgony wśród zwierząt zawsze odbijały się na interesach, toteż farmerzy trzęśli portkami na samą myśl o czymś takim. Spójrzcie tylko, co choroba szalonych krów zrobiła z rynkiem wołowiny w Anglii - mawiali. Udając się na umówione spotkanie z Corbettem, Emory pewnym krokiem przemierzał ulice. Czuł, że dziś wszystko pójdzie dobrze. Lecz kiedy dotarł na ranczo, spotkała go przykra niespodzianka. Corbettowi ani śniło się przyjąć ofertę. - Przeglądał pan materiały? - zapytał w końcu Emory po blisko półgodzinie niezobowiązującej pogawędki. - Owszem. - I nie uważa pan, że ich dokonania są imponujące? - Pewno tak. Czy to możliwe, że na tym starym głupcu nie wywarły wra¬żenia informacje zawarte w lśniącej broszurce? A może po prostu upiera się, bo chce uzyskać lepszą cenę? - Ich oferta jest bardzo korzystna, panie Corbett, naprawdę bardzo korzystna. - Odchylił się w tył na fotelu, opierając stopę na kolanie drugiej nogi. - EastPark bardzo chce kupić pańskie ranczo, panie Corbett, dlatego ich oferta znacznie przewyższa rynkową wartość ziemi i farmy. Ale to ich pieniądze, prawda? - Spojrzał przez pokój na Annę i mrugnął. Podała mu co prawda szklankę lemoniady, gdy przyszedł, lecz nadal patrzyła na niego, jakby przed chwilą wdepnął w psie gówno. Gdzie nauczyła się stroić te fochy? On sam starał się być czarujący i dobrze wychowany. Utrzy¬mywał z nią kontakt wzrokowy, aby nie czuła się wyłączona z dyskusji, choć Corbett i tak sygnalizował jej to, o czym mówili. Emory zawsze był dla niej miły, gdy przychodziła do banku, lecz ona nie odpłacała mu tym samym. Teraz też zapew¬ne kostka lodu nie roztopiłaby się na jej tyłku. Mimo to dalej miał ochotę położyć na nim łapy. Delray zamknął konspekt i rzucił go na stolik do kawy. - Żebyśmy się dobrze zrozumieli, Lomax. Oni chcą, żebym rozstał się z milą kwadratową mojej ziemi i zadowolił małym skrawkiem tego, co zechcą mi pozostawić? Emory uśmiechnął się radośnie. - To duże uproszczenie, lecz, oczywiście, jeżeli przyjmie pan warunki umowy, pozwolą panu wybrać sobie działki, jak rów¬nież poniosą koszty związane z rezygnacją z praw własności. A także zapewnią panu dożywotnie członkostwo w klubie. - Dożywotnie członkostwo, powiadasz.
- Zgadza się - odparł Emory tonem, jakim przemawiałby pająk do muchy. - I jak to brzmi? - Nie ubijemy interesu. Corbett wstał. Lomax zerwał się na równe nogi. - Panie Corbett, sformułowaliśmy naszą propozycję w spo¬sób zrozumiały dla laika, lecz chyba nie dotarło do pana ... - Panie Lomax, umiem czytać. - Nie chciałem sugerować ... proszę nie sądzić ... - Nie mógł dopuścić, by Corbett pomyślał, iż uważa go za głupiego. Powi¬nien postępować dyplomatycznie. - Chciałem tylko podkreślić, że, być może, umknęły panu bardziej złożone aspekty tej sprawy. - Możliwe, ale to i tak nie ma znaczenia. Nie jestem zainteresowany. Nieco drżącym głosem Emory powtórzył: - Oni chcą zapłacić więcej, niż warta jest pańska własność. - Skoro tak, to znaczy, że są bandą głupców, czyż nie? Emory zniżył głos, starając się, by to, co mówi, brzmiało rozsądnie: - Dostałby pan mnóstwo forsy. I mógłby pan sobie zbudo¬wać na swojej działce taki dom, jakiego by pan zapragnął. - Podoba mi się ten dom i ta działka. Emory czuł, że wszystko wisi na włosku i sprawa zaraz wymknie mu się z rąk. Toteż gdy jego pager zapiszczał, wyłączył go niecierpliwie. Zdesperowany, spróbował z innej strony. - Nie powinien pan podejmować decyzji sam. Zapytajmy Annę• Co ona sądzi o naszej propozycji? Nim zdążył w pełni sformułować pytanie, ona już sygnali¬zowała odpowiedź. - Mówi, że ranczo należy do mnie - przetłumaczył Delray.¬To dziedzictwo jej syna. Anna popiera moją decyzję. - Cieszę się, że wspomniała o synu. Pomyślcie o jego wykształceniu. Do czasu, aż pójdzie do college'u ... - Mamy na to fundusze. - Ale ... Delray podniósł rękę. - Wysłuchałem pańskiej handlowej paplaniny, panie Lomax, chociaż wiedziałem, że to strata czasu. Grzeczność wymagała jednak, abym przynajmniej spotkał się z panem. Lecz teraz pozwoli pan, że go pożegnam. Odwrócił się, by wyjść, więc Lomax uciekł się do ostatecznego argumentu. - Pozostaje jeszcze sprawa pańskiej pożyczki. Corbett zatrzymał się w pół kroku, a potem powoli odwrócił i wbił wzrok w Lomaksa. - Co z nią? Emory wykrzywił wargi w wyrazie udawanego żalu. Pokiwał lekko głową, jakby na znak, że cóż, z przykrością porusza ten temat, lecz skoro nie pozostawiono mu wyboru ... - Odsetki za ten kwartał napłynęły z opóźnieniem, panie Corbett. - Zaledwie kilkudniowym. - A co z następnym kwartałem? I jeszcze następnym? - Zawsze dotrzymuję zobowiązań, zwłaszcza finansowych. - Jestem pewien, że to prawda. Jednak nigdy dotąd interesy nie szły tak kiepsko. I, prawdę mówiąc, nie widzę sposobu, aby zła passa miała wkrótce się skończyć. Rynek wołowiny jest bardzo wrażliwy, a pan hoduje bydło. Wie pan, o czym mówię, prawda? - Rozłożył ręce. - Ponieważ był pan dobrym klientem, bank zgodził się udzielić panu sporej pożyczki. Lecz nic możemy w nieskończoność czekać, aż zacznie panją spłacać. - Moja pożyczka przynosi wam dochód, Lomax, przynaj¬mniej dopóki spłacam odsetki. - Jesteśmy na łasce kontrolerów bankowych. To oni za¬czynają się niepokoić, nie ja. - Założył dłonie na piersi, aby podkreślić w ten sposób swoje zaangażowanie. - Naciskają, aby zaczął pan spłacać samą pożyczkę, nie tylko odsetki. - W porządku. Dam sobie radę. - Jak? Znam pańską sytuację finansową i wiem, że nie dysponuje pan wolną gotówką. Koszty prowadzenia rancza wcale nie zmalały, wręcz przeciwnie. Pański bilans płatniczy nie wygląda więc optymistycznie. A teraz jeszcze te nowe ... trudności. To przyciągnęło uwagę Corbetta. Rzucił głową, jakby Emory wymierzył mu cios w szczękę. Prawdę mówiąc, to było nawet lepsze. Atak słowny dawał o wiele więcej satysfakcji, niż gdyby naprawdę przyłożył staremu kutwie. - Gdy tylko zadzwonił pan do doktora Andersena, natych¬miast tam-tamy rozniosły po okolicy
wiadomość, że na pańskim ranczu prawdopodobnie wybuchła epidemia. Teraz wie o tym każdy farmer w promieniu stu mil. - To nie była choroba, tylko odosobniony wypadek. - Na to wygląda, ale i tak duża strata. Zwłaszcza teraz, gdy każdy kilogram wołowiny przekłada się na dolary i centy. - Straciłem zaledwie pięć sztuk, i na tym koniec. - Nie może pan być pewny, prawda? A poza tym kto wie, co się wydarzy, gdy pański pasierb zostanie złapany. Mogą być jakieś reperkusje. Ten słowny cios był jeszcze lepszy niż poprzedni. Wyglądało na to, że trafił Corbetta prosto w żołądek. Emory ze wszystkich sił starał się utrzymać powagę. Boże, co za wspaniałe uczucie! Jest w szczytowej formie. Dlaczego nie ma tu Connaughta i innych miernot z EastPark? Gdyby Connaught zobaczył, jak Emory manipuluje Corbettem, pewnie od razu dałby mu fotel wIceprezesa. - A co ucieczka Carla Herbolda może mieć wspólnego z ... - Farmer umilkł, a potem wysapał: - ... z czymkolwiek? Emory rzucił Annie spojrzenie pełne ża]u. Pobladła, lecz wyraz jej twarzy jasno wskazywał, co czuje: oto on, Emory Lomax, z faceta, który wdepnął w psie gówno, przeistoczył się w strażnika obozu koncentracyjnego. - Bardzo mi przykro, panie Corbett, ale myślałem, że wie pan, co ludzie gadają ... Obwiniają pana, ponieważ jest pan jego ojczymem. Ludzie zawsze szukają kozła ofiarnego. Niektórzy sądzą, że przez pana chłopcy wyrośli na takich łobuzów. A ten incydent z bydłem jeszcze to potwierdza. Przez jakiś czas zajmowali się swoimi sprawami i zapomnieli o panu, lecz teraz ucieczka Carla znów wydobyła wszystko na powierzchnię. W miasteczku o niczym innym nie roz¬mawIaJą• - Przepraszam, a pan kim jest? Emory odwrócił się pośpiesznie. Odwalał właśnie solidny kawał roboty, cholernie dobrej roboty, i nie życzył sobie, by ktoś mu przerywał. Poza tym był zaskoczony. Spodziewał się, że Anna i Corbett będą na ranczu sami, jeśli nie liczyć dzieciaka, który i tak został odesłany do innego pokoju. Mężczyzna, stojący w szerokim przejściu, łączącym główny hol z pokojem dziennym, miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu i był tak szczupły, że niemal chudy. Ubrany jak kowboj w niebieskie dżinsy i wysokie buty, uderzał o udo znoszonym słomkowym kapeluszem. Nakrycie głowy przygładziło nieco włosy nieznajomego, które normalnie miały zapewne kolor piasku, teraz nieco przyciemnionego przez pot. Pachy jego bawełnianej roboczej koszuli wyglądały tak, jakby poszarpał je wściekły rottweiler. Wyłaniające się z nich muskularne, silne ramiona były brązowe niczym łupina orzecha. Nie mógł do¬strzec, jaki jest kolor oczu mężczyzny, ponieważ ten zmrużył je, uważnie się czemuś przyglądając. A tym czymś był nikt inny, jak właśnie Emory. Lomax z trudem opanował chęć, by umknąć z zasięgu tego spojrzenia, i spytał: - A kto chce wiedzieć? - Jednak odzywka nie zabrzmiała ani w połowie tak protekcjonalnie, jak sobie zamierzył. Prawdę mówiąc, Emory zapiszczał niczym rozdrażnione dziecko. Kowboj roześmiał się. - Niech zgadnę• Ty jesteś Lomax. Delray powiedział mi, że ma się z tobą dziś spotkać. Obrzucił Emory'ego jeszcze jednym długim, oceniającym spojrzeniem, a kiedy spostrzegł w jego dłoni mały telefon komórkowy, roześmiał się ponownie, a potem zwrócił do Cor¬betta. Zupełnie jakby jego, Emory'ego, wcale tu nie było. - Potrzebuję części, żeby zreperować pompę. Wiem, gdzie ich szukać, ale musiałbym pojechać do magazynu w Nacog¬doches i pewnie zajęłoby mi to całe popołudnie. Corbett skinął głową. . - W porządku. Kowboj włożył kapelusz, a potem obrzucił Lomaksa jeszcze jednym rozbawionym spojrzeniem i wyszedł. - Kto to był? Pracuje dla pana? - Taa. - Od kiedy? - Od kilku dni. Emory natychmiast dostrzegł okazję, aby odwrócić od siebie podejrzenia. - Sprawdził go pan? Może to on otruł pańskie bydło? - Lomax, powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia. I przestań się martwić o pożyczkę. Bank z pewnością nie straci swoich pieniędzy. Ranczo jest warte o wiele więcej, niż pożyczyłem. Emory próbował się uśmiechnąć. - Żaden z nas nie musiałby się martwić, gdyby przyjął pan ofertę EastPark.
Twarz Corbetta poczerwieniała. - Anno, wyprowadź go, proszę. - Jako pański doradca finansowy jestem zmuszony pana uprzedzić, że robi pan wielki błąd, panie Corbett. - Uważam się za ostrzeżonego. Do widzenia, Lomax. I po¬wiedz swoim kumplom z EDP ... - EPD. - Niech będzie. W każdym razie powiedz im, że moje ranczo nie jest na sprzedaż. I nie zawracaj mi więcej głowy. Wyszedł z pokoju i zaczął wspinać się na schody. Emory przeklinał za każdym razem, gdy stopy Corbetta dotykały kolejnego stopnia. Wreszcie ranczer zniknął na podeście, a Emo¬ry odwrócił się do Anny. - Może jeszcze zmieni zdanie. Potrząsnęła głową. Emory uśmiechnął się do niej. - A gdyby to zależało od ciebie, to co byś zrobiła? - Postukał ją lekko palcem w pierś. Odwróciła się szybko i poszła w stronę drzwi. Podążył za nią, jednak przy drzwiach zatrzymał się, jakby nie dostrzegając, że Anna otworzyła je na oścież, najwyraźniej nie mogąc się doczekać, by wyszedł. Nie najlepiej poradził sobie ze starym. Corbett pozostał niewzruszony. Należało spróbować innej drogi. Powtórne zaangażowanie Garcii mogłoby się okazać ryzy¬kowne. Co prawda Garcia nie utrzymałby się tak długo w biz¬nesie, gdyby nie można mu było zaufać. Za te pięćdziesiąt dolców kupowano nie tylko jego usługi, ale i milczenie. Jednak Garcii nigdy dotąd nie przyłapano, głównie dlatego, że w więk¬szości wypadków zlecał wykonanie zadania któremuś ze swoich będących akurat w potrzebie krewnych. I to on wsadzał rękę w ogień, podczas gdy Garcia siedział bezpiecznie w domu, przygotowując solidne alibi. Jednak kiedyś zawsze musi być pierwszy raz. Któremuś z krewnych Meksykanina może powinąć się noga, a kiedy go przymkną, bez wątpienia wskaże palcem na Garcię, ten zaś poda Emory'ego jako swego zleceniodawcę. Emory nie zamie¬rzał być pierwszym, którego wsypie Garcia. Dlatego już nigdy nie skorzysta z usług Meksykanina. Nie wiedział też, na ile prawdziwe są jego przypuszczenia co do tej bzdury, którą usiłował wcisnąć ranczerowi, że ludzie naprawdę mają za złe Corbettowi jego związki z Herboldem. Prawdę mówiąc, nawet o nich nie wiedział - aż do czasu, gdy tego ranka sekretarka przypomniała mu o spotkaniu. Nie, żeby potrzebował, by mu przypominano. Już miał powiedzieć o tym pani Presley, gdy ta dodała: - Biedny stary Delray. Nigdy nie uwolni się od tych okro¬pnych chłopaków. Miał pecha, że został ich ojczymem. Po czym przez następne pół godziny opowiadała mu z de¬talami o wszystkich niecnych postępkach braci. Emory robił smutną minę, unosił brwi, wtrącając od czasu do czasu: "Dobry Jezu" albo "Hmmmm, co za zepsute dzieciaki", a w duchu zacierał dłonie i ślinił się na samą myśl, jak bardzo to, czego się właśnie dowiedział, wzmocni jego pozycję w rozmowie z upartym ranczerem. I rzeczywiście, kiedy w dyskusji padło, jak gdyby nigdy nic, imię skazańca, Delray wyglądał, jakby otrzymał cios w szczękę. Lecz jeśli Herbold zostanie wkrótce złapany, Emory znajdzie się w punkcie wyjścia - czyli zupełnie nie tam, gdzie pragnął się znajdować. Chyba że lepiej powiedzie mu się z Anną Corbett. Przysunął się bliżej. - Potrafisz czytać z warg, prawda? Skinęła głową. Uśmiechnął się. - To dobrze, ponieważ chciałbym, byś zrozumiała, jak ważna dla waszej przyszłości może okazać się ta transakcja. Pomyśl, co te pieniądze oznaczałyby dla Davida. Gdybym był tobą ¬dodał, kładąc dłoń na jej ramieniu - to znaczy kobietą, i do tego głuchą, postarałbym się zabezpieczyć przyszłość sobie i dziecku. Pogłaskał ramię Anny. - Taka okazja może się już nie powtórzyć. Cieszę się, że to ja mogę ci ją zapewnić.¬Pomasował jej mięśnie. - Czy nie moglibyśmy się spotkać, tylko we dwoje, i porozmawiać o tym? Czasami przejawiał taki spryt, że aż go to przerażało. Domyś¬lał się, że ta kobieta umiera z tęsknoty za uczuciem. Od razu to wyczuł, gdy tylko pierwszy raz ją zobaczył. Za sztywnym i niedostępnym sposobem bycia kryła się tęsknota za odrobiną męskiej uwagi. Uwagi młodego mężczyzny. Teść nie był dla niej dość dobry. Co za ekscytująca perspektywa! Kobieta, skazana na starego Delraya, z pewnością oszaleje z pożądania, kiedy poczuje młodego kutasa. Czuł, jak jej rezerwa ulatnia się pod dotykiem jego palców. Anna wyglądała teraz niewinnie - przestraszona, a zarazem słodka, nieśmiała i diabelnie seksowna. Przygryzła dolną wargę, spojrzała w górę schodów niczym nastolatka, która obawia się, że przyłapią ją czujni rodzice, a potem spuściła powieki. Wzdryg¬nęła się lekko, wzdychając. W końcu uwolniła ramię i uśmiechając się do niego, coś zasygnalizowała.
Emory przysunął się jeszcze bliżej. - Nie wiem, co powiedziałaś, ale bardzo mi się to podobało. ¬Przycisnął ponownie jej ramię i mrugnął. Będziemy w kontakcie. Rozdział siedemnasty Jack wrócił z Nacogdoches dopiero po zmroku. Ku jego zdziwieniu, pomimo upału, David i Delray nadal znajdowali się na frontowej werandzie. Nie miał zamiaru im przeszkadzać. l tak dziwił się, że nadal tu pracuje. Wczoraj po południu przekroczył wszelkie granice, rzucając się głową naprzód w niespokojne wody moralnego konfliktu pod pretekstem ratowania tonącego, który wcale nie prosił o ratunek. Teraz, w dwadzieścia cztery godziny później, nadal czynił sobie wyrzuty. Czy naprawdę musiał pytać Delraya, od jak dawna kocha swoją synową? Co go, u licha, opętało? Czy to jego interes? Absolutnie nie. Tyle że Delray wściekł się, ponieważ on i Anna rozmawiali ze sobą w stajni. Do tego Corbett podejrzewał, że to Jack otruł mu bydło. Więc chyba miał prawo powiedzieć, co leży mu na wątrobie? Mimo to pytanie było z gruntu niewłaściwe i Jack wiedział o tym już w chwili, gdy je zadawał. A Corbett zareagował tak, jak można się było spodziewać. Odwrócił głowę, by spojrzeć na Jacka, i omal nie zjechał na pobocze. Na szczęście zdążył nacisnąć na hamulec, co uratowało ich przed stoczeniem się do rowu. Jednak siła bezwładu spra¬wiła, że ciężarówka wykonała gwałtowny skok, by wreszcie zatrzymać się z głośnym zgrzytem. Delray odwrócił się do Jacka, a żyły na czole nabrzmiały mu z gniewu. - Nie wiem, z jakiego ścieku wypełzłeś, ale te twoje brudne myśli ... - Umilkł i tylko przez chwilę ciężko oddychał. - Po¬wiedzmy to sobie jasno. Nigdy nie tknąłem Anny. Pomiędzy nami nie zaszło nic, rozumiesz, nic niewłaściwego. - Wierzę ci - odparł Jack. - Nie pytałem, od kiedy sypiasz ze swoją synową, tylko jak dawno ją kochasz. Oelray przez chwilę wpatrywał się w Jacka, lecz ten nie spuścił wzroku. Wiedział, że ma rację. Reakcja Delraya upew¬niła go o tym. W końcu starszy mężczyzna opadł bezwładnie na siedzenie i przycisnął dłońmi powieki. Pozostał w tej pozycji przez prawie minutę. Jack nie śmiał się poruszyć i ledwie oddychał. To było bardzo długie sześćdziesiąt sekund. Wreszcie Delray opuścił ręce. Opadły ciężko na kolana far¬mera. Stary człowiek zapatrzył się przed siebie, pokonany i niewiarygodnie smutny. - Czy ona wie? Delray potrząsnął głową. - Nie. Nie. Jack milczał. I tak powiedział dosyć. Po jakimś czasie Delray wyprowadził ciężarówkę z powrotem na drogę. Odkąd wrócili na ranczo, Jack w każdej chwili spodziewał się wypowiedzenia. Corbett miał co najmniej dwa poważne powody, żeby go wylać. Jednak nie wspomniał o niczym - ani wczoraj, ani dzisiej¬szego ranka, kiedy pomocnik stawił się do pracy. Mimo to Jack z pewnością nie spodziewał się, by zaproszono go na werandę. Toteż gdy David zawołał beztrosko: - Hej, Jack, chodź tutaj! Będziemy robić lody! - zawahał się. Chyba nie zaszkodzi, jeśli podejdę i przywitam się - po¬myślał. Zatrzymał ciężarówkę i wysiadł. - Cześć, Jack! - Witaj, Davidzie. - Wszedł po schodkach i powiedział, wskazując na maszynkę do robienia lodów: Myślałem, że takie urządzenia działają na prąd. Nie wiedziałem, że jeszcze robią te drewniane. - Bo nie robią - odparł Delray. Spocony z wysiłku, zdawał się jednak dobrze bawić. - Mamy elektryczną maszynkę, jednak lody z niej nie smakują tak samo. Co powiedziawszy, zaczął znów kręcić ręczną korbą. David, któremu dla wygody podłożono ręcznik, siedział na szczycie urządzenia. Chłodziarkę, a właściwie beczułkę, zrobioną z pio¬nowych drewnianych listewek, ustawiono w plastikowej wa¬nience tak, aby wyciekająca z otworu solanka nie wsiąkała w rabatki. - Szybciej się mrozi, kiedy siedzę na wierzchu - powiedział David. - Na pewno, bez ciebie ani rusz.
Chłopiec błysnął szczerbatym uśmiechem. - Kupiłeś części? - zapytał Delray. - Taa. Rano zabiorę się do naprawy. Chyba że chcesz, bym zajął się tym jeszcze dzisiaj. - Skąd znowu! Siadaj. Zaskoczony zaproszeniem, przycupnął na górnym schodku. - Jadłeś kolację? - Zatrzymałem się po drodze na hamburgera. - Lody będą gotowe za parę minut. Jak na zawołanie w drzwiach ukazała się Anna. W dłoniach trzymała tacę z pucharkami, serwetkami i łyżeczkami. Jack zerwał się i pomógł jej. Wygląda na zmieszaną - pomyślał. Być może dlatego, że nie przyniosła dla niego nakrycia i musiała wrócić po nie do kuchni. Kiedy zjawiła się ponownie na ganku, Delray oznajmił, że lody gotowe. David zeskoczył z maszynki. Ręcznik usunięto. Jack z zain¬teresowaniem przyglądał się, jak Delray zdrapuje słony lód z metalowego pojemnika i wyjmuje maszynkę z wanienki. Anna zdjęła pokrywę i wyciągnęła wirnik - urządzenie, które mieszało lodową masę. Zanurzyła w pojemniku długą łyżkę, napełniła pierwszy pucharek i podała go Jackowi. Zdumiony z powodu tego wyróżnienia, wziął z jej rąk po¬częstunek i podziękował. Zaczekał, aż wszyscy inni dostaną swoją porcję, a potem zanurzył łyżeczkę w chłodnej masie. Lody były doskonałe: zimne, słodkie, o nasyconym smaku i zapachu wanilii. - Anna korzysta z przepisu Mary, ta zaś odziedziczyła go po swojej matce - oznajmił Delray. - Założę się, że to najlepsze domowe lody, jakie kiedykolwiek jadłeś. - To jedyne domowe lody, jakie kiedykolwiek jadłem - po¬wiedział Jack bez zastanowienia. Miał nadzieję, że to wyznanie przejdzie nie zauważone, lecz Delray podniósł głowę i spojrzał na niego. Jack wzruszył ramionami: - No cóż, wiecie, moi bliscy nie należeli do tych, co to robią 10dy ... Jak tam spotkanie z Lomaksem? Na szczęście udało się zmienić temat. Delray zmarszczył brwi. - Odesłałem go precz i zabroniłem, by kiedykolwiek zawracał mi głowę. Więc zabrał się do urabiania Anny. Jack spojrzał na nią. Choć nie patrzyli na siebie, Jack był świadomy każdego jej ruchu. Domyślał się, że Anna reaguje podobnie. Ich nerwowość była niemądra, zachowywali się jak dzieci, którymi przecież nie byli. W stajni nic pomiędzy nimi nie zaszło, zaledwie dotknęli swoich rąk. Oczywiście świadomość tego, co czuje Delray, zmieniła sto¬sunek Jacka do tej kobiety. Spojrzał na nią pytająco. - Opowiedz, Anno - zaproponował Delray. - Na pewno mu się spodoba. I Anna streściła rozmowę z Emorym Lomaksem, a kiedy skończyła, Jack skomentował: - Myślałem, że to zwykły palant. Myliłem się, to gadzina. Jack już wcześniej, stojąc w holu, podsłuchał dosyć, aby wyrobić sobie zdanie o bankowcu. Gdyby Lomax był uczciwym biznesmenem, nie próbowałby szantażować Delraya z powodu jego dawnych powiązań z Carlem Herboldem. A sposób, w jaki potraktował Annę, świadczył, że to po prostu egoistyczny dupek, pozbawiony zmysłu moralnego. Niebezpieczna kom¬binacja. - Opowiedz Jackowi, jak go potraktowałaś - roześmiał się Delray. - Udawałam, że jego zainteresowanie mi pochlebia - sy¬gnalizowała Anna, a Delray tłumaczył. - A kiedy zasugero¬wał, żebyśmy się spotkali, nazwałam go ... bardzo brzydko¬przetłumaczył Delray oględnie. Powiedziałam mu, żeby trzy¬mał swoje śliskie łapy przy sobie, albo kopnę go prosto ... WIesz, w co. David oblizał łyżeczkę. - W co, dziadku? - zapytał. - Wiem, o co chodzi - powiedział Jack. - Powinnaś posunąć się jeszcze dalej i zrobić to. - Uśmiechnęła się do niego. Jack wyciągnął dłoń, w której trzymał pusty pucharek. - Czy przewidziano dokładki? zapytał. Przyglądał się, jak Anna zanurza łyżkę w pojemniku. W blas¬ku lamp, dochodzącym z domu, widać było tylko połowę jej twarzy. Choć hadal panował upał, jej skóra wyglądała tak, jakby była chłodna. Anna nie wykonywała żadnych niepo¬trzebnych ruchów. Kiedy topniejące lody ubrudziły jej palce, na pół świadomie oblizała je. Nagle Jack zdał sobie sprawę, że Delray go obserwuje. Błyskawicznie zjadł drugą porcję lodów, pożegnał się i zostawił Corbettów na werandzie. A potem przez dłuższą chwilę stał pod zimnym prysznicem, powtarzając sobie w kółko: - Tylko nie zrób czegoś głupiego. Nie wolno ci tego zepsuć.
Rozdział osiemnasty Typowe, zapyziałe miasteczko na prowincji. O tej porze nocy na uśpionych uliczkach nie widać było nawet śladu życia. Nad głównym skrzyżowaniem wisiało co prawda pojedyncze światło, lecz albo przepaliła się żarówka, albo też wyłączano je na noc, ponieważ nawet nie mrugało żółto. Wszędzie panowały ciemności i nawet uliczny kot nie skradał się po pustych ulicach. Tylko Carl Herbold grasował w poszukiwaniu łupu. Przez kilka dni farma Baileyów w północno-wschodniej Luizjanie służyła im za kryjówkę• Carl nie mógłby wymarzyć sobie lepszych warunków. Spiżarnia i lodówka były doskonale zaopatrzone, w telewizorze więcej programów, niż byli w stanie obejrzeć. Dom miał klimatyzację, która utrzymywała w środku przyjemną temperaturę siedemdziesięciu stopni Fahrenheita. Carl opuszczał farmę niemal z żalem. Owdowiała pani Bailey i jej niezamężna siostra mieszkały tam same po śmierci pana Baileya. Domyślając się, że sąsiedzi i krewni zaglądają co jakiś czas, aby przekonać się, czy starszym paniom niczego nie brakuje, Carl postanowił, że powinni wyjechać. Niebezpiecznie jest pozostawać zbyt długo w tym samym miejscu, gdy wszystkie agencje rządowe polują na twój tyłek. Zostawili siostry spoczywające w pokoju na dnie studni z kulami w głowach. Carl nigdy nie nauczył się czekać. Był człowiekiem czynu. On i Cecil porzucili jednakże pomysł, by spotkać się zaraz po ucieczce. Musieli zaczekać, aż sprawa przycichnie, a władze dojdą do wniosku, że bracia Herbold są zbyt sprytni, by zrobić coś równie łatwego do przewidzenia. Jednak mając w perspek¬tywie spotkanie za kilka dni, Carl coraz bardziej się niecierpliwił. Poza tym kończyły im się pieniądze. Choć zmarły pan Bailey zapewnił siostrom wszelkie wygody, to suki okazały się diabelnie przezorne. Nie trzymały w domu gotówki. Nawet kiedy Carl przekazał panią Bailey Myronowi, aby się z nią zabawił, stara przysięgała, szlochając, że nie ma więcej pieniędzy poza niewiel¬ką kwotą dwudziestu siedmiu wszawych dolców w portmonetce. Po raz kolejny życie zakpiło sobie z Carla. Gdy zabił staruszki, przeszukał starannie cały dom, lecz niczego nie znalazł. Kto mógł przypuszczać, że stare suki mówiły prawdę, błagając, by darowali im życie? Większość z czterdziestu dolarów, które zostawił Cecil, poszła na trunki, jedzenie i benzynę. Wkrótce znów będą potrzebowali pieniędzy. Musieli zdobyć trochę gotówki, nie robiąc przy tym zbyt wiele szumu. Carl miał już pewien plan. - To miejsce w sam raz dla nas - powiedział, gdy przejeżdżali pod wyłączoną sygnalizacją. - Jak myślisz? - Pewnie, Carl. - Zdobędziemy trochę forsy i kupimy ci kilka batoników, co ty na to? Co prawda cieszyło go, że Myron jest taki zgodny, wolał jednakże, by jego wspólnik tak szeroko się nie uśmiechał. Kiedy Myron rozciągał wargi, odsłaniając zęby i pulchne, różowe dziąsła, stawał się cholernie brzydkim sukinsynem. Stacja benzynowa została zbudowana z karbowanej blachy i musiała stać tutaj od prawie półwiecza. Jedyny ukłon w stronę nowoczesności stanowiły pompy, a i one wyglądały tak, jakby liczyły sobie już parę dziesiątków lat. Gałęzie wielkiego drzewa ocieniały dach, co Carl uznał za sprzyjającą okoliczność. Im głębsza ciemność, tym lepiej dla nich. Zaparkował z tyłu za budynkiem i wysiadł. Tylne drzwi zamknięte były na byle jaką kłódkę, którą z łatwością otworzył wytrychem. To pożyteczne narzędzie Cecil także umieścił w bagażniku - na wypadek nagłej koniecz¬ności. Zaczął torować sobie drogę przez zagracony magazynek, w którym pachniało smarem i gumą. Słyszał, jak Myron prze¬dziera się za nim. - Cholera! - zaklął, spoglądając na kasę w części handlowej. Spodziewał się jakiegoś zabytku, przestarzałego urządzenia o mosiężnej konstrukcji z przyciskami i małym dzwoneczkiem wydającym dźwięk, kiedy otwierało się szufladę. A może nawet po prostu pudełka po cygarach pełnego gotówki. K to by pomyślał, że w takiej dziurze może natknąć się na wyrafinowaną, skomputeryzowaną kasę - taką jak ta, na którą wlaśnie spoglądał? Jak widać, nie sprzyjało im szczęście. Naj¬pierw stare damy, które nie miały ukrytego skarbu, a teraz to. - I jak się tu dobrać do forsy? To było pytanie retoryczne, lecz Myron, który właśnie znalazł stojak z batonikami i gumą do żucia, odpowiedział: - Nie wiem, Carl. Rozwal to. - Takiej kasy nie można rozwalić, idioto. Jest zakodowana,
Irzeba nacisnąć odpowiednie cyfry ... Po co ja ci to w ogóle lIumaczę, kiedy i tak nie zrozumiesz ... Rzuć mi jakiś baton. Może być Hersheya. - Chcesz z migdałami? - Czemu nie? Myron rzucił batonik, który miał pod ręką. Carl wyciągnął ręce, aby go złapać. - Nie ruszaj się, sukinsynu! Carl odwrócił się i zobaczył dwa bliźniacze wyloty luf, skie¬rowane prosto w jego głowę na wysokości oczu. Batonik upadł na podłogę. - Nie strzelaj - jęknął błagalnie Carl. - Nie! - krzyknął, widząc, że Myron szykuje się do skoku. Gdyby strzelba wypaliła, głowa Carla rozpadłaby się na kawałeczki, nim jego wspólnik zdążyłby dosięgnąć właściciela broni. - Przepraszamy pana, bardzo prze¬praszamy. Nie mieliśmy zamiaru pana skrzywdzić, my tylko ... - Zamknij się. A ty - powiedział nieznajomy do Myrona¬trzymaj łapy na widoku i przysuń się do swego kumpla. - Co mam robić, Carl? Znakomicie, teraz facet już wie, jak mam na imię - pomyślał Carl. Jednak on sam okazał się co najmniej równie nieostrożny. Położył rewolwer na ladzie za swoimi plecami i teraz nie był w stanie go dosięgnąć. Co za głupiec z niego! Jedyne. wyjście to udawać przerażonego. - Rób, co ci każe. Wpadliśmy. Wielkie stopy Myrona zaszurały po linoleum. - Wracamy do pierdla? Carl przysiągł sobie, że jeśli wyjdą z tego cali, osobiście odetnie Myronowi język. - To wy uciekliście z więzienia w Arkansas? - Proszę, niech pan nie strzela - błagał Carl, udając, że głos uwiązł mu w gardle. - My ... - Jezu - szepnął mężczyzna. - Dobrze, że akurat tędy prze¬chodziłem i zobaczyłem wasz samochód. - To pańska stacja? - zapytał Carl. - Jasne, że moja. Myślałem, że to po prostu jakieś dzieciaki. Do głowy by mi nie przyszło ... - Tatusiu? Nawet sam Carl nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, choć przecież brał w tym udział. Właściciel stacji odwrócił się, by złajać córkę za to, że wyszła z samochodu, gdzie najwidoczniej miała pozostać. A Carl potrzebował tylko chwili, by odwrócić broń i skierować wylot lufy prosto w brzuch mężczyzny. Broń nie wypaliła - cud, którego Carl nigdy do końca nie zrozumiał. Tymczasem Myron postąpił bardzo rozsądnie - kolejny cud - chwycił dziewczynkę i zakrył jej usta swoją wielką łapą, by nie mogła krzyczeć. W niespełna pięć sekund sytuacja odwróciła się i teraz oni mieli broń, podczas gdy mężczyzna, który chciał ich schwytać, zgięty wpół, błagał o darowanie życia. - No - powiedział Carl, podnosząc batonik i zrywając opakowanie - teraz czuję się znacznie lepiej. A ty, Myron? - Taa, Carl. Carl ugryzł batonik. - Lepiej odsłoń panience nos, bo ją udusisz, ale pilnuj, by nie wrzeszczała. - Proszę, nie róbcie jej krzywdy - jęknął mężczyzna. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło - powiedział Carl, udając oburzenie. - A tobie, Myron? - Nie, Carl. - Widzisz? Nie zamierzamy nikogo skrzywdzić. I nie skrzywdzimy. Co powiedziawszy, uderzył mężczyznę na odlew kolbą dubeltówki, łamiąc mu nos i wybijając przednie zęby. Mężczyzna znalazł się na czworakach, jęcząc i błagając Boga, aby mu pomógł. - Posłuchaj, całe to jęczenie i skamlanie na nic ci się nie przyda, o ile sam sobie nie pomożesz powiedział Carl.¬Wszystko, co musisz zrobić, to otworzyć kasę. Potem zostawimy was w spokoju. Nie uważasz, że to w porządku? - Dobrze, dobrze, tylko nie róbcie nam krzywdy. Mężczyzna z trudem zmusił się, by wstać, i powlókł do lady. Ryce biednego sukinsyna trzęsły się tak bardzo, że niewiele hrakowało, a nie zdołałby otworzyć kasy. Udało mu się jednak. Nacisnął kilka guziczków i szuflada z gotówką wysunęła się. - Widzisz, jakie to proste? - Carl poklepał mężczyznę po plecach, a potem wbił mu w nerki ostrze, które
wykonał po kryjomu w więzieniu. Jeszcze dwa ciosy i mężczyzna upadł hezwładnie na podłogę. I ani jednego strzału - ucieszył się ( 'ar!. - Zasłużyłem na chwilę odpoczynku. Dziewczynka załkała, przerażona, co przyciągnęło uwagę ( 'aria. Przedtem nie zwracał na nią uwagi, co innego zaprzątało mu głowę. Lecz teraz, upychając po kieszeniach pieniądze /, kasy, przyjrzał się jej dokładniej. Miała na sobie szorty i sportową koszulkę. Długie podkola¬nówki okrywały szczupłe łydki. Ocenił ją na mniej więcej czternaście lat - już nie dziecko, ale i nie kobieta. Chociaż, jak na potrzeby Carla, była kobietą w wystarczającym stopniu. Poczuł, że jego członek twardnieje. Gdyby nie to, że tak im się śpieszyło ... - Wiesz co, Myron, chyba pozwolę ci trochę poprowadzić. Co ty na to? - O rany, Carl, to by było fajnie. Mogę wziąć jeszcze parę batoników? - Nawet wszystkie. Poczekaj, ja je wezmę. Ty zanieś ją do samochodu i połóż na tylnym siedzieniu. Tylko postaraj się, żeby nie krzyczała. Na szczęście Myron zrobił dokładnie to, co mu kazano. Oczywiście, w trakcie przenoszenia o mało nie udusił dziewczyn¬ki, toteż kiedy Carl do nich dołączył, mała była nieprzytomna. Nie musiał nawet zaklejać jej ust taśmą, którą znalazł w maga¬zynku. Po namyśle zrobił to jednak, ot tak, na wszelki wypadek. Nim Myron minął rogatki miasta, Carl już zabawiał się na tylnym siedzeniu. A musiał przyznać, że zabawa była fantas¬tyczna. Rozdział dziewiętnasty - Powiedzieli, że to Carl Herbold. On i ten facet, który z nim uciekł. - Nieprawda, nikt niczego takiego nie twierdził. Mówili tylko, że ich podejrzewają. - Na jedno wychodzi. - W jakim kraju ty żyjesz? To Ameryka. Mamy Konstytucję, która daje nam pewne prawa. Człowiek jest niewinny, dopóki nie dowiedzie mu się, że jest inaczej, pamiętasz? Cześć, Ezzy. Stali bywalcy kawiarni "Pracowita Pszczółka" omawiali, jak co dzień, ostatnie nowiny. O cokolwiek by chodziło, obrabiali informację wte i wewte, siekając ją niczym kuchenne urządzenia do rozdrabniania warzyw pokazywane w reklamówkach. Zazwyczaj roztrząsali przy tym różne kwestie, czasami zwią¬zane z danym tematem, a często zahaczające o uniwersalne zasady, abstrakcje czy'ujawnione właśnie szczegóły. Wyglądało na to, że dzisiaj omawiane są szczegóły. Każdego ranka w kawiarni zbierała się grupka starych m꿬czyzn. Twarze i nazwiska zmieniały się z czasem, podobnie jak tematy dyskusji. Wypowiadano sobie wojny, wygrywano je bądź przegrywano. Kontrowersje rodziły się i umierały. Poli¬tyków i inne znakomitości wychwalano, potępiano w czambuł i wysyłano na emeryturę. Ale rytualne zgromadzenia przetrwały. Mężczyzna osiągał odpowiedni wiek i zaczynał spędzać poranki w "Pracowitej Pszczółce". A kiedy któryś z nich odchodził, zaraz następny zajmował jego miejsce. Podtrzymywanie tradycji było w Blewer naczelną zasadą, na której opierał się porządek społeczny. Większość klientów stanowili emeryci, cierpiący na nadmiar wolnego czasu. Nader często zdarzało się więc, że pozo stawali w lokalu aż do lunchu - wtedy mrożona herbata zastępowała kawę - zapamiętale sprzeczając się na aktualne tematy. Ezzy zawsze uważał tych mężczyzn za dość żałosne postaci. Nie mieli nic lepszego do roboty, poza wygłaszanie1n spon¬tanicznych opinii na temat spraw, które ich nie dotyczyły, i przedstawianiem tychże ludziom równie nie doinformowanym jak oni sami. To były ludzkie skamieliny, usiłujące przekonać same siebie, żejeszcze żyją, bezużyteczni członkowie społeczeń¬stwa zmuszonego utrzymywać ich i tolerować, dopóki nie umrą. Pozdrawiając dzisiaj bywalców kawiarni, uświadomił sobie, żc większość ich jest od niego młodsza. - Cóż to za sprawa zmusiła cię do wyjścia z domu o tak wczesnej porze? - zapytał któryś. - Daj mi, proszę, kawę - zwrócił się do kelnerki, tlim od¬powiedział na pytanie. - Siostra Cory, ta z Abilene, rozchoro¬wała się i Cora pojechała do niej na jakiś czas. Jeszcze bardziej niż starych mężczyzn, mitrężących czas w ka¬wiarni, Ezzy nienawidził kłamców. Żeby nie wiem co, nie dołączy do paczki z "Pracowitej Pszczółki". A jednak stał się kłamcą. Nawet wobec siebie. Zwłaszcza wobec siebie. Jakkolwiek by starał się osłodzić tę ponurą prawdę, wygląda¬ła ona tak, że po prawie pięćdziesięciu
latach małżeństwa żona go opuściła. Przyglądał się, jak pakuje walizkę, umieszcza ją w bagażniku razem z kilkoma zdjęciami dzieci oraz wnuków i odjeżdża. Mimo to wmawiał sobie, że separacja jest tylko Czasowa Nie mógłby dotrwać do kresu swojej ziemskiej wędrówki bez tej kobiety. - Więc zostałeś słomianym wdowcem? - Coś w tym rodzaju. - Chcesz jakieś śniadanie do tej kawy, Ezzy? Znał Lucy od podstawówki. W liceum grał w futbol z jej mężem, który zginął później, przygnieciony kłodami drewna. Był obecny na pogrzebie ich syna, który poległ za ojczyznę w Wietnamie. Choć w ciągu następnych dziesiątków lat biodra Lucy stawały się coraz krąglejsze, fryzura coraz wyższa, a mocny makijaż bardziej podkreślał, niż skrywał oznaki starzenia, w gruncie rzeczy pozostała tą samą Lucy, którą w trzeciej klasie nauczył, jak wspinać się na drzewa. Przez ostatnie dwa dni musiał zadowalać się płatkami na śniadanie, więc teraz zapach ciepłego jedzenia sprawił, że ślina napłynęła mu do ust. - Masz jakieś suchary i sos? - A czy kiedykolwiek nie miałam? Przysunął stołek do kontuaru i odwrócił się plecami do mężczyzn na sali w próżnej nadziei, że dadzą mu spokój. Oczywiście, nie podziałało. - Słyszałeś o porwaniu i zabójstwie, Ezzy? - Jak mógłby nie słyszeć? W telewizji i radiu o niczym innym nie mówią. - Ciebie pytałem? - rzucił pierwszy zaczepnie. - I jak, Ezzy? Co o tym sądzisz, ty, były stróż prawa? - To okropna zbrodnia. - Podziękował Lucy spojrzeniem za talerz pełen jedzenia, który przed nim postawiła. Zawsze podejrzewał, że Lucy ma do niego słabość. Oczywiście, nigdy z nim nie flirtowała. Był żonaty, a Lucy nie należała do kobiet, które starałyby się uwieść cudzego męża. On także nigdy ani nie zrobił, ani nie powiedział niczego, co mogłoby ją zachęcić. A jednak odnosił wrażenie, że Lucy traktuje go inaczej niż pozostałych klientów. Gdy wchodził, jakby cała się rozjaśniała, dawała mu też szcze¬gólnie obfite porcje, proponowała dokładki i takie tam. Spoj¬rzał na swój talerz: leżały na nim dwa tłuściutkie paszteciki z wieprzową kiełbasą. - Myślisz, że Herbold to zrobił? Ezzy wbił wzrok w talerz. -. Nie będę ryzykował żadnych domysłów. Zbrodnia wyda¬rzyła się w Luizjanie, poza moją jurysdykcją. - Nietrudno się domyślić, dlaczego zabili tego faceta - zastanawiał się głośno jeden z klientów - zaskoczył ich, gdy rabowali kasę. - Ale ta dziewczynka to prawdziwa tragedia. - Choć raz masz rację, CIem. Dlaczego to zrobili? - W telewizji mówili, że była zupełnie porozrywana tam, w dole. - Na miłość boską! - krzyknęła Lucy. - Musicie o tym roz¬mawiać? To brak szacunku dla zmarłej. _ Nie złość się, Lucy. Chciałem tylko powiedzieć, że ten, k to zrobił coś takiego małej, to skończony łajdak. To był ledyny powód i nie ma co szukać innych. _ Zupełnie jak z tą dziewczyną McCorkle'ów. Boże miłosierny! Jak dawno to było? Pamiętasz tamten wypadek, Ezzy? Ezzy rozmyślał właśnie o tym, o ile sos do pasztecików Cory przewyższa smakiem ten, podawany w "Pracowitej Pszczółce". Pozwalał, by konwersacja toczyła się wokół niego, ale specjalnie siQ jej nie przysłuchiwał. A teraz nagle poczuł się tak, jakby w jego ciało wbiło się tysiące haczyków na ryby i jakby wyciąg¬nięty z chłodnej wody na powierzchnię rozpaczliwie chwytał powietrze. _ Oczywiście, że pamięta - upierał się pierwszy staruszek. A potem, zwracając się do Ezzy'ego, dodał: - Nigdy nie udo¬wodniłeś, że to Herboldowie ją zabili. l nigdy się nie dowie¬działeś, co naprawdę spotkało tę dziewczynę, prawda, Ezzy? Były szeryf odchrząknął, a potem upił łyk kawy. - Co prawda, to prawda. _ Tylko rzeka zna tajemnicę - wtrąciła Lucy filozoficznie. Ezzy spojrzał na nią zdumiony. Nie dalej jak wczoraj przeglądał wycinki z gazety sprzed dwudziestu dwóch lat. Właśnie z niej pochodziło zdanie, które zacytowała. Lucy zaczerwieniła się, zmieszana, że tak dobrze pamięta słowa wypowiedziane wówczas przez Ezzy'ego. Jeden ze stałych bywalców wybawił ją z kłopotliwej sytuacji, mówiąc:
_ Chłopcy musieli mieć z tym coś wspólnego. Kiedy ostatnio widziano ją żywą, była z nimi. _ Pewnie, ale mogła zostawić ich gdzieś i poderwać sobie innego faceta. - Na przykład kogo? _ Kogokolwiek. Niezłe z niej było ziółko. _ No cóż, moim zdaniem to mało prawdopodobne. Wszyscy wiedzą, że bracia musieli brać w tym udział. _ Więc jak dostali się do Arizony? Nie mieli zbyt wiele czasu. Nigdy tego nie rozgryzłeś, prawda, Ezzy? Czy ta sprawa z Arkadelphii posłużyła im za alibi? _ Zgadza się. - Szeryf odsunął nie dojedzone śniadanie i zszedł ze stołka. - Ile ci jestem winien, Lucy? Podliczyła rachunek, który okazał się śmiesznie niski, więc Ezzypodwoił sumę. Wsunął pieniądze pod talerz. - Dzięki, Ezzy. - Uśmiechnęła się tak, że widać było złoty ząb trzonowy. - Wiesz - powiedział jeden z mężczyzn za jego plecami - tak się zastanawiałem... - Co za zmiana . - Pieprz się. - Hej, chłopcy, uważajcie na to, co mówicie - upomniała ich Lucy. - Wiecie, jakie zasady tu obowiązują. - Przepraszam, Lucy. Więc, jak już mówiłem, kiedy tak po chamsku mi przerwano ... Ezzy przestał słuchać. Otworzył drzwi i wyszedł. Na zewnątrz opuścił niżej na oczy kapelusz, aby ochronić wzrok przed porannym słońcem. Betonowy chodnik zdawał się parzyć stopy. Flaga przed budynkiem sądu zwisała smętnie w upale, nie poruszana nawet najlżejszym wiaterkiem. Na trawniku, gdzie umieszczono działo konfederatów, zraszacz wydawał kleko¬czące dźwięki, wystrzeliwując słabą mgiełkę, która wyparowy¬wała, nim zdążyła dotknąć gruntu. W samochodzie było gorąco jak w piecu. Uruchomił silnik, by włączyć klimatyzację. W radiu podawali właśnie wiadomości. Trwały intensywne poszukiwania dwóch przestępców, zbiegłych z więzienia o zaostrzonym rygorze w Tucker i podejrzanych o zamordowanie właściciela stacji benzynowej i jego córki. - " ... pozostawiając za sobą zwłoki ofiar, w tym dwóch strażników więziennych. Przypisuje im się także podwójne morderstwo, które wykryto ostatniej nocy w małym miasteczku Hemp w Luizjanie". Ezzy wyłączył radio. Nie miał ochoty słuchać znowu o gwałcie na czternastoletniej dziewczynce i zabiciu jej. Wystarczyło, że obejrzał w telewizji dziennik. Mężczyzna został znaleziony przez żonę. Wyszła, by go poszukać, zaniepokojona tym, że on i córka nie wrócili do domu z turnieju softballu, który odbywał się wieczorem w sąsiednim miasteczku. Ciało dziewczynki znaleziono dopiero o świcie. Kierowca ciężarówki przewożącej frytki zauważył leżące w rowie żwłoki. Pierwsze raporty z miejsca zbrodni donosiły, że dziewczynkę zgwałcono, a potem zamordowano, strzelając jej w tył głowy z dubeltówki. Ezzy krążył po ulicach, z niechęcią myśląc o powrocie do pustego domu. Zastanawiał się, czy Carl rzeczywiście zabił tego mężczyznę i jego córkę i czy był teraz równie dumny i zadowolony z siebie jak wówczas, gdy Ezzy przesłuchiwał go w więzieniu ponad dwadzieścia lat wcześniej. - I co, Ezzy, prawdziwy samarytanin z ciebie - kpił spoza krat. - Przejechałeś taki szmat drogi tylko po to, by złożyć mi wizytę? W pomarańczowym kombinezonie wydawał się tak samo przystojny jak zawsze. A jego uśmiech był jeszcze bardziej uderzający, zupełnie jakby popełnienie morderstwa przydało mu uroku. Jednak Ezzy nie poddał się fałszywemu czarowi Herbolda. - Siedzisz w gównie po same uszy, Carl, do tego z kotwicą na szyI. - No cóż, szeryfie, co prawda bywało lepiej. Okropnie wsza¬we więzienia mają w tej Arizonie. Wstrętne żarcie, śmierdzący kibel i zapadnięty materac. Nic w tym zabawnego. - No cóż, będziesz się musiał przyzwyczaić. - Nie ma mowy. Upatrzyłem sobie dobrego adwokata. To obrońca z urzędu, ale bardzo ostry. Pochodzi gdzieś z północy. Wie pan, szeryfie, taki facet uczesany w kucyk i z kolczykiem w uchu. Nienawidzi systemu. Zwłaszcza tutaj, na południu. Uważa, że tutejsi urzędnicy są głupi i skorumpowani. Myślę, że ma rację. Twierdzi, że mogą mnie przymknąć za napad z bronią w ręku, ale nie za zabójstwo. To był wypadek. - Naprawdę? - Proszę posłuchać, ten facet zabiłby mojego starszego brata. Musiałem załatwić go pierwszy lub patrzeć, jak Cecil umiera. - Zachowaj te bzdety dla sądu, Carl. Twarz Carla pobladła z gniewu. Brązowe oczy zabłysły. - Nie wsadzą mnie za morderstwo, szeryfie. Niech pan to sobie zapisze. Nie poszedłem do tego sklepu,
by kogokolwiek zabijać. - No cóż, nawet jeżeli chłopcom z Arkansas nie uda się ciebie przyszpilić, to i tak trafisz do pudła, i to na długo. - O czym pan mówi? - Jeżeli jakoś wymigasz się od oskarżenia tutaj, zabiorę twój żałosny tyłek z powrotem do Teksasu, żebyś odpowiedział za Patsy McCorkle. - Tę tłustą dziewuchę? To brzydactwo? Dźwięk klaksonu przywrócił Ezzy'ego do rzeczywistości. Spostrzegł, że światła zmieniły się na zielone, pomachał więc przepraszająco do stojącego za nim kierowcy. Ponieważ- nie miał dokąd pojechać, skierował się ku dzielnicy willowej, gdzie mieszkał wraz z Corą niemal przez cały okres ich małżeństwa. Nienawidził pustki przepełniającej teraz dom. Cora była nie¬wysoka i drobna, dlaczego więc jej nieobecność tak bardzo dawała się we znaki? Zdjął kapelusz i powiesił go na wieszaku w pobliżu tylnych drzwi. Wszedł do kuchni i zauważył, że wychodząc, zostawił włączony ekspres do kawy. Wyłączył urzą¬dzenie, a potem przeszedł do holu i zaczął się zastanawiać, co zrobić z resztą dnia. Oglądać telewizję? Mógł wybierać pomię¬dzy bezwartościowymi mydlanymi operami, idiotycznymi talk¬-show czy równie kretyńskimi reklamówkami. Popracować w ogrodzie? Na to było zbyt gorąco. Poza tym i tak nie bardzo nadawał się do tego zajęcia. Cora twierdziła, że rośliny widzą, kiedy nadchodzi, i co prędzej popełniają samobójstwo, jeszcze nim zdąży je zabić. Te wewnętrzne zmagania były zupełnie niepotrzebne, ponie¬waż w gruncie rzeczy od początku wiedział, co będzie robił. Ulegając pokusie, wszedł do gabinetu i zasiadł za masywnym, żaluzjowym biurkiem, które odziedziczył po ojcu - kolejarzu. Cora uznała mebel za dziedzictwo i dbała o niego, polerując co tydzień dębowy blat. Na środku biurka leżała teczka z aktami sprawy Patsy McCorkle. Otworzył ją i przyjrzał się szkolnemu zdjęciu dziewczyny. Pamiętał, jak bardzo oburzyło go, gdy Carl wyraził się o Patsy jako o "brzydactwie". - Zanim ty i twój brat przyjechaliście tutaj, by obrabować sklep, zostawiliście Patsy na brzegu rzeki. Martwą. Carl wpatrywał się w niego przez pręty celi - istne uosobienie niewinności. W końcu odrzucił w tył głowę i roześmiał się. - Nie wiem, co paliłeś, Ezzy, ale zupełnie ci odbiło! - Wszyscy, którzy byli tego wieczoru w "Kole od Wozu", widzieli, jak z nią wychodziliście. Mam tuziny świadków. - Ma pan gówno, a nie świadków - odpalił Carl, wściekły. - Więc nie byliście z nią? - Jasne, że byliśmy. Albo raczej ona była z nami. Przyczepiła się do mnie i do Cecila, gdy tylko weszliśmy. Była pijana. Trochę się powygłupialiśmy i to wszystko. - Słyszałem, że nie tylko się wygłupialiście. Podobno daliście tam niezłe przedstawienie. Carl mrugnął i uśmiechnął się do niego. - Zabrzmiało to tak, jakby żałował pan, że tego nie widział. Nie wiedzieliśmy, że jest pan zainteresowany, bo chętnie po¬dzielilibyśmy się Patsy. Czy pani Hardge już panu nie daje ... ? Gdyby Ezzy mógł dosięgnąć Carla przez kraty, zabiłby go, oszczędzając w ten sposób stanowi Arkansas kosztów procesu i utrzymywania łobuza w więzieniu przez długie lata. Jednak, Bogu dzięki, powstrzymał gniew i wyszedł, słysząc, jak Carl śmieje się za jego plecami. Miał nadzieję, że uda mu się wydobyć coś więcej z Cecila, który nie był nawet w połowie tak buńczuczny jak jego młodszy brat. Lecz Cecil potwierdził opowieść Carla. - Racja, tańczyliśmy z Patsy i w ogóle, ale nie pojechaliśmy z nią nad rzekę. Droga do Arkadelphii zajęła nam większą część nocy, a dwadzieścia po siódmej rano weszliśmy do tego sklepu. To przynajmniej była prawda. Ezzy przeczytał raport z miejsca przestępstwa, który - co za ironia zapewniał Herboldom alibi w sprawie Patsy. Mimo to przejechał osobiście trasę, jaką przebyli tej nocy obaj chłopcy - to znaczy około dwustu pięćdziesięciu mil - i okazało się, że było niemożliwe, by zdążyli pojechać z Patsy nad rzekę, uprawiać z dziewczyną seks, zabić ją i dotrzeć do Arkadelphii na siódmą dwadzieścia. Także czas śmierci ofiary, określony przez koronera, kolidował z wersją Ezzy'ego . - Cecil, wszyscy w tym barze widzieli ciebie, Carla i tę dziewczynę. Słyszałem, że daliście tam niezłe przedstawienie, nawet jak na tę norę. Więc nie próbuj mi wmawiać, że po całym tym obściskiwaniu się,
piciu i tak dalej po prostu ją zostawiliście. Cecil rozglądał się gorączkowo po celi. Spojrzał na strażnika, przygryzł policzek. - No dobrze, już dobrze. Ona, no ... obciągnęła mi go. Ręką. Pod stołem w knajpie. - Opuścił głowę i zachichotał głup¬kowato. - Nigdy dotąd czegoś takiego nie robiłem. Niech pan tylko pomyśli - wszyscy ci ludzie wokół, a pod stołem trzepocze się jak gdyby nigdy nic mój kutas. Ale taka właśnie była Patsy. Zrobiłaby wszystko dla zabawy. - A później? - Później? - Co wy i Patsy zrobiliście później dla zabawy? Cecil, zaniepokojony, zaczął ogryzać paznokieć kciuka. - A co powiedział Carl? - Że rozdzieliliście się tuż za drzwiami baru. - Taa, zgadza się - zapewnił pośpiesznie. - Zamierzaliśmy pojechać do Arkansas. Nie mieliśmy forsy, więc kiedy zaczął doskwierać nam głód, postanowiliśmy zrobić ten sklep. - I zabiliście policjanta. - Nie wiedzieliśmy, że to gliniarz. Głupek wyciągnął broń i wycelował w nas. Co Carl miał zrobić? Musiał działać, bo inaczej on by nas zabił, prawda, szeryfie? Szeryfie ... ? Lecz Ezzy odwrócił się do niego plecami i ruszył prosto do biura prokuratora okręgowego, który prowadził tę sprawę. Był to mężczyzna o rudych włosach i mocnej klatce piersiowej, przypominającej kształtem beczułkę. Jego rumiane policzki wyglądały jak dwa balony, które zaraz pękną. - Przykro mi, szeryfie ... Przepraszam, jak brzmi pańskie nazwisko? - Hardge. - Szeryfie Hardge. Rozumiem pana, naprawdę. Wiem, że chętnie zamknąłby pan sprawę, i to na dobre. Lecz gdybym zezwolił na poddanie chłopców testowi, którego się pan do¬maga, przegrałbym w sądzie. Ich adwokaci natychmiast złożyli¬by apelację, powołując się na to, że pogwaIcono prawa oskar¬żonych. Wie pan, jacy są ci obrońcy od spraw karnych. Wcale. nie lepsi tutaj niż w Teksasie. Wciskają sądowi gówno, a potem przestępcy wracają na ulice. Gdybym wyświadczył panu tę przysługę, sąd mógłby nawet oddalić oba oskarżenia. - Zapalił camela z filtrem i zgasił zapałkę. - Przykro mi, ale my dostaliś¬my ich pierwsi. Zabili jednego z naszych. Postaramy się, aby nieprędko opuścili nasz stan. - Wszystko, czego mi potrzeba, to próbki spermy. Od obu braci. Co to ma wspólnego z pogwałceniem ich praw? Prokurator roześmiał się. - Mieliby się spuszczać do słoika? Gdyby ktoś zażądał tego ode mnie, z pewnością uznałbym to za pogwałcenie praw. Rozdział dwudziesty - No dobrze, ale nie Odsuwaj się. - Obiecuję. - Zostaniesz tam, gdzie jesteś? - Zgadza się. Pamiętaj, żeby kopać mocno nogami, tak jak ćwiczyliśmy. Woda sięgała Davidowi zaledwie do pasa. Mimo to chłopiec z lękiem Spojrzał na Jacka, stojącego w odległości mniej więcej metra, wziął głęboki oddeoh i rzncił się do Przodu. Kilka mocnych kopniaków nogami i oto jego dłonie chwyciły dłonie Jacka, który Podciągnął małego ku sobie i pomógł mn znaleźć oparcie dla stóp na chłodnym, mulistym dnie rzeki. - Całkiem nieźle! - pochWaliI Jack, unosząc do góry kcink - Zrobiłem to! - Wiedziałem, że potrafisz. - Mogę jeszcze raz ... ? - Gdy tylko będziesz gotowy. David cofnął się na miejsce startu. - Fajnie było WCzoraj jeść lody, co, Jack? - Jasne. - Szkoda, że nie mieszkasz z nami. MÓgłbyś spać w moim pokoju. - Nie sądzisz, że byłoby nam za ciasno? David namyślał się przez chwilę, mnskając dłońmi powierzchnię wody. Nagle jego twarz pojaśniała. - Mógłbyś spać z moją mamą. Ona ma wielkie łóżko. Jack dołożył wszelkich starań, by się nie uśmiechnąć.
- Nie sądzę. - Dlaczego nie? Jej by to chyba nie przeszkadzało. - Po prostu nie mógłbym. - Ale dlaczego? - upierał się chłopiec. - Ponieważ wy jesteście rodziną. Ty, twoja mama i dziadek. Ja nie jestem członkiem rodziny. - Taa, ale ... - Co to za odgłos? - Jack podniósł dłoń, by gestem uciszyć malca. - Brzmi zupełnie jak trójkąt. - Aaa, to - David wykonał zaciśniętą pięścią ruch, jakby wymachiwał niewidzialną różdżką. - Mama zainstalowała go na wypadek nagłej konieczności. - Konieczności? Jack chwycił chłopca za rękę i zaczął brnąć z nim przez płytką wodę, kierując się ku brzegowi. - Szybko, włóż buty. Ubierz się. - Jack wskoczył w dżinsy i chwycił buty. Nie słyszał już trójkąta, lecz Anna z pewnością nie posłużyła się nim dla zabawy. Złapał Davida za rękę i pobiegł z nim przez las. Zapadał zmierzch. Na ścieżce widać było chmary moskitów, jednak poruszali się zbyt szybko, by owady zdążyły ich pokąsać. Jack pośliznął się na jakimś pnączu i omal nie pociągnął za sobą Davida. - Co z tobą? - zapytał, gdy tylko odzyskał równowagę. - W porządku, Jack. Ciężkie, wilgotne powietrze nie sprzyjało biegowi. 'Toteż nim osiągnęli skraj lasu, Jack walczył ciężko o każdy oddech. Za¬trzymał się na chwilę i spojrzał na dom. Ani śladu dymu. Kiedy rozległ się sygnał, pierwsza jego myśl była taka, że w domu lub w stajni wybuchł pożar. Ponieważ od dawna nie padało, wszystko wyschło na wiór. Jedna iskierka mogła w mgnieniu oka zamienić się w burzę płomieni. Ulżyło mu, gdy się przekonał, że nic takiego najwidoczniej nie nastąpiło. Jednak coś musiało się wydarzyć, a on nie wie¬dział, co to było. Puścił dłoń Davida, biegiem pokonał odległość dzielącą go od domu, przeskoczył schodki na ganek i wpadł do wnętrza. - Anna? Delray? Gdzie jesteście? Co się stało? - Zajrzał do pokoju dziennego, ale nikogo tam nie było. Odwrócił się i nie¬mal wpadł na Annę, o mało nie zbijając jej z nóg. - Co się stało? Wskazała dłonią na piętro. Jack okrążył balustradę i ruszył na górę, przeskakując naraz po dwa stopnie. W holu, na podłodze przed drzwiami swojej sypialni, leżał Delray. Jack ukląkł przy nim. Corbett był nieprzytomny. Jack przy¬stawił palce do jego szyi, szukając pulsu. Niczego nie wyczuł. - Cholera. Nie umieraj, nie teraz. - Ukląkł nad chorym i zaczął wykonywać masaż serca. Wkrótce nadbiegli Anna i David. - Davidzie? - Co się stało dziadkowi? - zapytał chłopiec, zaniepokojony. Widać było, że robi wszystko, aby się nie rozpłakać. - Powiedz mamie, żeby zadzwoniła po karetkę. - Mówi, że już to zrobiła, Jack. Anna uklękła po drugiej stronie Delraya. Jack spojrzał na nią. - Dzwoniłaś? - Skinęła głową. - To dobrze. Wiedział, że jeśli pomoc nie nadejdzie szybko, Delray nie przeżyje. Lekarz najwidoczniej miał się na baczności. Z jednej strony musiał wyjaśnić, jak poważny jest stan pacjenta, a z drugiej nie chciał niepotrzebnie alarmować jego bliskich. - Pierwsze badanie wykazało, że powstał szereg zatorów, z których każdy jest niebezpieczny sam w sobie. Jego ciśnienie krwi jest bardzo wysokie i utrzymuje się na poziomie krytycz¬nym. Najpierw musimy je obniżyć i ustabilizować stan chorego. Diagnozę sygnalizowała Annie tłumaczka, Marjorie Baker. Ponieważ miała głuchych rodziców, język migowy był pierw¬szym językiem, jaki poznała. Nic dziwnego, że została wysoko wykwalifikowaną tłumaczką i nauczycielką głuchych. W ten sposób zetknęła się z Anną. Pomagała dziewczynce podczas lat nauki, a potem zaprzyjaźniła się z nią. Poza obowiązkami zawodowymi, związanymi ze szkolnic¬twem, Marjorie pracowała także jako rzeczniczka głuchych w rolniczych społecznościach wschodniego Teksasu. W więk¬szych miastach szpitale dysponowały już specjalnym systemem, pozwalającym porozumiewać się z osobami o upośledzonym słuchu, jednak szpital w Blewer był zbyt mały i musiał polegać wyłącznie na
umiejętnościach ludzi takich jak Marjorie Baker. Nic zatem dziwnego, że wezwano ją natychmiast, gdy tylko przyjęto Delraya. Przybyła bez zwłoki, jak zwykle opanowana i chętna do pomocy. Jack z miejsca ją polubił. - A kiedy już obniżycie ciśnienie i ustabilizujecie jego stan, co wtedy? - zapytała, tłumacząc pytanie zadane przez Annę• Trzeba przyznać, że lekarz zachował się jak należy i od¬powiadając, patrzył wprost na Annę. - Wtedy trzeba będzie przeprowadzić operację wszczepienia bypassów. Obawiam się, że zastosowanie mniej inwazyjnych metod, takich jak angioplastyka czy wszczepienie małych sta¬lowych protez, stentów, nie wchodzi w grę, gdyż zatory są zbyt liczne. - Czy możecie zrobić to tutaj? - zapytała Marjorie. - Ma pani na myśli operację? - Anna skinęła głową, więc lekarz odpowiedział: - Nie, proszę pani. Jestem kardiologiem, ale nie chirurgiem. Mogę polecić państwu kilku znakomitych specjalistów w Houston czy w Dallas. Jeśli na któregoś z nich się zdecydujecie, sprowadzimy go tutaj, by osobiście czuwał nad kondycją pana Corbetta. Dopilnujemy też, by otrzymał wszelką pomoc, i zajmiemy się przetransportowaniem chorego. - Proszę robić, co uzna pan za właściwe, i nie przejmować się mną - przetłumaczyła Marjorie. Chciałabym, aby mój teść miał jak najlepszą opiekę. - Oczywiście - zgodził się lekarz. - Czy dziadek wyzdrowieje, Jack? - Właśnie nad tym pracujemy. David, zawstydzony, że nie udało mu się powstrzymać łez, odwrócił się i przycisnął twarz do uda Jacka. - Czy może pan powiedzieć, jakie są szanse? - zapytał Sa¬wyer, zwracając się do lekarza. - Za wcześnie, by o tym mówić. Naprawdę - dodał, widząc pełen powątpiewania wyraz twarzy Anny. Teraz jego stan określiłbym jako krytyczny. Skłamałbym, gdybym powiedział coś innego. Chory przebywa na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej. Jest monitorowany przez całą dobę. Myślę, że rano będę mógł powiedzieć coś więcej. - A co pan sądzi o przewiezieniu go helikopterem do Houston czy Dallas? - To Marjorie zadała pytanie, jednak Anna skinęła z entuzjazmem głową, gdy tylko zorientowała się, o co chodzi. - W jego obecnym stanie raczej bym tego nie zalecał¬odparł lekarz. - Gdyby chodziło o mojego ojca, z pewnością nie podjąłbym ryzyka. Trzeba zaczekać, aż terapia poskutkuje, dopiero wtedy będzie można go ruszyć. - Uśmiechnął się współczująco do Anny i położył jej dłoń na ramieniu. - Zdaję sobie sprawę, że nie to chciałaby pani usłyszeć. Jednak na razie nie można zrobić nic więcej. Nim wrócił do swoich obowiązków, powiedział Annie, że pielęgniarka da jej znać, kiedy będzie mogła zobaczyć teścia. Nastąpiło to po mniej więcej półgodzinie. Anna wyszła po¬śpiesznie z poczekalni, podążając za pielęgniarką. Towarzyszyła im Marjorie. Jack został z Davidem. - Dlaczego nie mogę zobaczyć dziadka? - marudził chłopiec. - Ponieważ oddział intensywnej terapii to nie jest odpowiednie miejsce dla dziecka. - Czemu? - Bo małe dzieci często hałasują, a to mogłoby przeszkadzać pacjentom. - Ja nie będę hałasował. - Chcesz, żebym ci poczytał? - Jack z nadzieją wziął do rąk książeczkę• - To głupia książka, i do tego bez obrazków. Chłopiec nadal upierał się, że chce zobaczyć dziadka, i Jack z ulgą powitał powrót Anny. Wyglądała na wstrząśniętą i była blada, lecz uśmiechnęła się do Davida z przymusem i powiedziała, że dziadek śpi. - Chcę go zobaczyć. - Dolna warga chłopca zaczęła drżeć. - Dziadkowi podłączono rurki - do nosa i żył na rękach. - Jak w tych serialach o lekarzach? - Tak, jednak w rzeczywistości to wygląda inaczej. Nie chciałbyś widzieć go w tym stanie, a on pewnie też wolałby, żebyś go teraz nie oglądał. Poza tym nie wolno go budzić. - Chcesz, żebym zabrał Davida do domu? - zapytał Jack. - Nie! - załkał chłopiec. - Chcę zostać z dziadkiem! Rozpłakał się i Anna wzięła go na kolana. Przytuliła głowę syna do piersi i uspokajająco głaskała go po włosach, nadal wilgotnych od rzecznej wody, uświadomił sobie Jack. Pocało¬wała dzieciaka w czoło, przycisnęła mocno do siebie i zaczęła kołysać się w przód i w tył. Po chwili szlochanie ucichło, lecz David nadal kurczowo trzymał się matki. - Wygląda na to, że mały zostaje - powiedziała Marjorie, uśmiechając się do Jacka. - W tym całym
zamieszaniu nawet nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Wiem, że ma pan na imię Jack. - Sawyer - przedstawił się, ściskając jej dłoń. - Dziękuję, że pani przyjechała. Anna z pewnością to docenia. - Jak to dobrze, że był pan na miejscu, gdy to się stało! - Taa, cieszę się, że mogłem pomóc. Marjorie przyjrzała mu się badawczo, a potem usiadła obok Anny i zaczęła toczyć z nią rozmowę w języku migowym. Po mniej więcej godzinie Annie znów pozwolono na krótką wizytę li chorego. Stan Delraya nie uległ zmianie. Personel szpitala nalegał, by Anna wróciła do domu na resztę nocy, lecz ona nawet nie chciała o tym słyszeć. Szpital dzieliło od rancza pół godziny jazdy i mogło się zdarzyć, że zostaną wezwani, gdy tylko tam dojadą - na przykład, gdyby Delrayowi nagle się polepszyło. Lub wręcz przeciwnie. Tak czy inaczej, wolała pozostać w pobliżu. Marjorie zaproponowała, że ona także zostanie, lecz Anna nalegała, by tłumaczka wróciła do domu. - Zgoda, ale pod warunkiem, że natychmiast do mnie za¬dzwonisz, gdyby sytuacja uległa zmianie. Anna skinęła głową. Jack nie był pewny, czego oczekuje od niego. Miał jechać czy zostać? Czując się skrępowany i nie na miejscu, opadł na sofę, ustawioną pod kątem prostym do tej, którą zajmowali Anna i David. Ze stosu mało zachęcających lektur, ułożonych w schlud¬ny stosik, wybrał magazyn wędkarski i zaczął go przeglądać. O północy jaskrawe górne oświetlenie wyłączono i teraz paliły się jedynie lampki na stolikach. W poczekalni poza nimi znajdowała się jeszcze tylko jedna para: dwoje starszych ludzi. Mężczyzna wyciągnął się na leżance, pochrapując z cicha. Kobieta, najprawdopodobniej jego żona, długo płakała, aż wreszcie przysnęła na sofie. Ciekawe, co za nieszczęście ich tu przywiodło - pomyślał Jack. David usnął w końcu na kolanach matki. Przeniosła go na Illną sofę i nakryła pledem, przyniesionym przez kogoś z per¬sonelu pomocniczego. Jack zauważył, że Anna rozciera przedramiona. Dotknął jej łokcia, by zwrócić na siebie uwagę• - Zimno ci? - zapytał. Wskazała na znajdujący się ponad ich głowami otwór wen¬tylacyjny, skąd napływało chłodne powietrze. Poprosił pielęg¬Iliarkę o jeszcze jeden pled, a potem otulił nim ramiona Anny. - Dziękuję - zasygnalizowała. - Proszę bardzo. Chciałabyś się czegoś napić? Może kawy? Coki lub soku? Potrząsnęła głową, oparła się o poduszki i przymknęła oczy. Wyglądala na wyczerpaną• Jack starał się znaleźć dla siebie jak najwygodniejszą pozycję• Bardzo szybko doszedł do wniosku, że wędkarstwo niespecjalnie go interesuje, odłożył więc magazyn na stolik. Następne czaso¬pismo, które wybrał, też nie zdołało przyciągnąć jego uwagi. Prawda wyglądała tak, że nie potrafił skupić się na czytaniu, ponieważ nie mógł oderwać wzroku od Anny. Z głową od¬chyloną na oparcie sofy, wygiętą w łuk szyją i odsłoniętym gardłem wyglądała zupełnie jak na tej czarno-białej fotografii, ukazującej ją przy ogrodzeniu. Ależ pomysłowo ustawiła aparat, wykorzystując grę światła i cienia - pomyślał z podziwem. To było sprytne, bardzo sprytne. Czy była piękna? Nie tak, jak bywają piękne modelki czy gwiazdy filmowe. W przeciwieństwie do klasycznych piękności jej uroda nie rzucała się w oczy. Rysy Anny nieustannie zmieniały się w zależności od na¬stroju. Miała tego rodzaju twarz, która każe ci wpatrywać się w nią w nieskończoność, dopóki wreszcie nie ockniesz się i nie zadasz sobie pytania, dlaczego, do cholery, nie potrafisz ode¬rwać od niej wzroku. Ciekawe, co też sądziła o ich spotkaniu w stajni - zastanawiał się. Co myślała, kiedy gnała do domu, jakby następowały jej na pięty demony? Być może nie było to nic szczególnego. Możliwe, że po prostu zastanawiała się, dlaczego nie spadł deszcz, co ugotuje rano na śniadanie lub czy powinna kupić sobie nowe buty. Być może nie poświęciła zdarzeniu, które wstrząsnęło podstawClIlii jego świata, ani jednej myśli. Co do niego samego, to z trudem się pohamował, by nil wziąć jej wówczas w ramiona. Uciekła, zupełnie jakby wiedziallt na co się zanosi. Ale czy umknęła tak szybko, ponieważ chcialn aby ją pocałował, czy też dlatego, że nie mogła znieść naw~'1 myśli o tym? Pochlebiał sobie, że chodziło raczej o to pierwsze. Lecz mógl się mylić. Być może odeszła, ponieważ brzydko pachniało mu z ust lub był spocony. Albo po prostu nie uważała go za atrakcyjnego.
Z pewnością nie był przystojny. Jego rysy nie wyglądały tak, jakby wyrzeźbiło je dłuto mistrza, lecz jakby amator wziął kloc drewna i z grubsza go ociosał, nadając materii kształt ludzkiej twarzy. Nie, z pewnością nie zdobyłby nagrody w żadnym konkursie męskiej urody. Lecz nigdy dotąd nie musiał kupować sobie damskiego to¬warzystwa ani też błagać o nie. A przecież, gdyby był aż tak odrażający, to chybaby o tym wiedział? Kobiety mówiły mu, iż uważają jego surowe rysy za seksowne. Być może na tym polegał problem - był zbyt seksowny. Anna uciekła ze stajni, ponieważ się wystraszyła. Kobiety mają szósty zmysł, jeśli chodzi o zagrożenie ze strony napalo¬nych facetów. Być może obawiała się, że Jack przewróci ją na siano i zgwałci. Do licha, nie miał pojęcia, co sobie myślała. Pamiętał jednak, że tej nocy długo nie mógł usnąć, a kiedy w końcu zapadł w sen, obudził się po kilku godzinach zlany potem, prezentując erekcję, która z pewnością warta była nagrody. Anna wzdrygnęła się i otworzyła oczy. Przez chwilę zasta¬nawiała się, gdzie jest, a potem smutna rzeczywistość znów legła jej ciężarem na piersi. W ostatnich tygodniach życia Deana spędziła w szpitalnych poczekalniach mnóstwo czasu. To czuwanie niczego nie zmie¬niło, nie mogła jednak opuścić Delraya, tak jak nie opuściła Deana. Zerknęła w stronę sofy, na której spał David, i upewniła się, że nic mu nie jest, a potem ziewnęła i pokręciła głową, aby rozluźnić zdrętwiałe mięśnie. Spojrzała na zegarek. Od wy¬znaczonej pory odwiedzin nadal dzieliło ją wiele godzin. Spojrzała na Jacka Sawyera. Jego pierś unosiła się i opadała w rytmicznym oddechu. Spał z wyciągnętymi przed siebie nogami i dłońmi spoczywającymi luźno pomiędzy udami. Spojrzała na jego ręce, przypominając sobie, jak to było, kiedy ich dotykała. Nauczyła Davida języka znaków, ustawiając palce chłopca w odpowiednich pozycjach. Spróbowała tej samej metody z Jackiem, lecz dłonie Jacka w niczym nie przypominały dłoni jej syna. Palce mężczyzny były długie i silne, o zgrubiałych czubkach. Na grzbiecie dłoni widać było rozjaśnione słońcem włoski. Paznokcie miał krótko przycięte, a skórki w niektórych miej¬scach uszkodzone. Rączki Davida były po dziecinnemu miękkie i pulchne. Dłonie Jacka należały do mężczyzny pachnącego słońcem, potem i sianem, mężczyzny, którego puls u nasady szyi bił szaleńczo, gdy stała blisko niego, czując na twarzy jego oddech. Jego spojrzenie sprawiało, że zalewała ją fala gorąca. Jack otworzył nagle oczy i Anna nie zdążyła odwrócić wzroku. Podciągnął się wyżej i usiadł. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Tak. - Żadnych wieści od medyków? - Żadnych. Spojrzał na Davida. Podążyła za nim wzrokiem. Uśmiechnęli się do siebie. David spał na plecach, z jednym ramieniem przerzuconym nad głową, a drugim zwisającym poza skraj sofy. - Czy nie byłoby wspaniale usnąć tak jak on? - powiedział. - Nieźle musiało go zmęczyć to pływanie. - Pływanie? - Twarz Anny wyrażała zdumienie. - Do licha! Sypnąłem się! - Śledziła wzrokiem wargi Jacka, lecz to, co zobaczyła, jeszcze bardziej ją zdziwiło. Zdał sobie sprawę zjej zakłopotania i wyjaśnił: - To znaczy, że powiedzia¬łem coś, czego nie należało mówić. Uczyłem Davida pływać. Ćwiczyliśmy codziennie, więc udawaj zdziwioną, kiedy zapre¬zentuje ci, co potrafi. - Skinęła głową na znak, że rozumie. ¬Byliśmy w wodzie, kiedy usłyszeliśmy sygnał. Kiedy Jack przybiegł do domu, nie miał na sobie butów ani koszuli, a David ubrany był tylko w bieliznę. Koszulkę i szorty trzymał zwinięte w kłębek pod pachą. Nie myślała o tym aż do tej chwili. Jack musiał ubrać siebie i Davida, kiedy sanita¬riusze znosili Delraya po schodach i wsuwali nosze do am¬bulansu, a ona miotała się po gabinecie, szukając książeczki ubezpieczeniowej i upewniając się, że ma przy sobie resztę dokumentów. W domu panował zamęt, który byłby jeszcze gorszy, gdyby Jack nie zajął się Davidem. Wyjęła z torebki mały notesik i napisała, że dziękuje za pomoc. - Zrobiłem tylko to, co zrobiłby każdy na moim miejscu- powiedział. Z uporem potrząsnęła głową. - Ty mi nie tylko pomogłeś, ty uratowałeś Delrayowi życie. Wzruszył ramionami, najwidoczniej
zakłopotany. - Cieszę się, że mogłem być użyteczny. - Opuścił nogi na podłogę i oparł brodę na złożonych dłoniach. Jak to się stało? - zapytał. Zaczęła zapełniać notes całymi stroniczkami tekstu, a kiedy skończyła, Jack był już we wszystkim zorientowany. Delray oglądał wiadomości o piątej. Kiedy wspomniano o porwaniu i podwójnym morderstwie w Luizjanie, przeprosił i poszedł na górę. W kilka minut później Anna, tknięta przeczuciem, ruszyła za teściem, by sprawdzić, czy dobrze się czuje. Znalazła go leżącego na podłodze. - Dzięki Bogu, że zorientowałaś się, iż coś jest nie tak. - Bardzo się zdenerwował, kiedy wysłuchał wiadomości. - Dlatego że Carl Herboldjest podejrzany o dokonanie tych zbrodni? - Zaskoczyło ją, że Jack wiedział o powodach zdener¬wowania Delraya, i dała wyraz temu zdziwieniu. - Wiem, że istnieje jakiś związek wyjaśnił. - Pewnego dnia natknęliśmy się w "Królowej Mleczarek" na Ezzy'ego Hardge'a. Wspomniał coś o Arkansas i o tym, że chłopcy są zbyt sprytni, by się tu pokazywać, więc Delray nie ma czym się martwić. Ucieczka z więzienia w Arkansas to główny temat ostatnich dni w me¬diach, więc dodałem jedno do drugiego. Jednak wtedy musieliś¬my omówić inne sprawy, więc nie wypytywałem Delraya. A wczoraj usłyszałem, jak ten typek Lomax wspomina o Herboldzie. Z tego, co zrozumiałem, ludzie obwiniają Delraya, że to przez niego chłopcy zeszli na złą drogę. - To oni są pasierbami, o których ci mówiłam - napisała. - Rozumiem. Przyjął to tak, jakby stanowiło dla niego nowinę, lecz Anna czuła, że to nieprawda. Jej sposób porozumiewania się z ludźmi opierał się głównie na bacznym śledzeniu wyrazu ich twarzy i interpretowaniu języka ciała. Wiedziała, że Jack ją okłamał. Nie z powodu tego, co po¬wiedział, lecz raczej tego, co przemilczał. A jeśli wiedział o wię¬zach łączących Delraya ze skazanym przestępcą, to dlaczego udawał, że jest inaczej? Poza tym, skoro był wędrowcem bez żadnego stałego miejsca na ziemi, jak mógł dowiedzieć się o tym powiązaniu? Carl i Cecil powędrowali do więzienia ponad dwadzieścia lat temu. Dean był wówczas chłopcem i nawet nie znał swoich przyrodnich braci. A zatem jak to się stało, że obcy dowiedział się o istnieniu pasierbów, do których Delray od tak dawna się nie przyznawał? Jack Sawyer pojawił się na ranczu w dzień po ucieczce Herbolda. Zbieg okoliczności? Musiała to sobie przemyśleć. Rozdział dwudziesty pierwszy Cecil Herbold czuł, że popada w paranoję. I nie bez po¬wodu. Tego dnia nie musiał iść do pracy, jednak obudził się wcześnie rano, od razu podenerwowany i wściekły. Nie chciał wychodzić z mieszkania, choć miał wrażenie, że ściany zamykają się wokół niego. Nie potrafił ani usiedzieć spo¬kojnie, ani w jakikolwiek sensowny sposób dać upust roz¬sadzającej go energii. Był głodny, lecz zbyt zdenerwowany, by jeść. Myślenie. Na tym polegał problem. Miał zbyt wiele czasu, żeby się zastanawiać, a im dłużej się zastanawiał, w tym większą popadał paranoję. Przechodził z pokoju do pokoju, zerkając przez opuszczone żaluzje i próbując wypatrzyć śledzących go policjantów w cy¬wilu, choć wiedział, że jeśli tam są, i tak nie ma szansy, by ich rozpoznać. Co jakiś czas wyglądał przez okno, lecz nie udało mu się zobaczyć niczego szczególnego. Wszystkó było takie jak zawsze. Żadnych podejrzanych samochodów, parkujących przy kraw꿬niku, żadnych włóczęgów ani innych rzucających się w oczy osób czy pojazdów. Lecz ci faceci wiedzieli, jak wtopić się w tło i pozostać niewidzialnymi. W porządku, nawet jeśli nie potrafi ich dostrzec, to przynaj¬mniej wie, że tam są• To pewne jak drut, że go obserwują. Postawiłby na to swoje lewe jądro, a był bardzo przywiązany do swego lewego jądra. Jeżeli nawet nie śledzili go przedtem, to teraz z pewnością zaczęli. Wczorajsze poranne wiadomości doniosły o brutalnym zabój¬stwie właściciela stacji benzynowej w jakiejś zabitej dechami mieścinie w Luizjanie. Jeszcze nim oficjalnie poinformowano, że jego braciszek jest w tej sprawie pierwszym podejrzanym, on już domyślił się prawdy. To mu wyglądało na Carla. Skurwysyn powinien był przywarować, starając się, by jak najszybciej o nim zapomniano. Taki był plan. Obaj się na niego zgodzili. Jednak Carl nigdy nie kierował się logiką. Ani razu w całym swoim zasranym życiu. Wyszedł z łona matki jako kompletny świr i odtąd zawsze robił tylko to, na co miał ochotę i kiedy miał na to ochotę.
Ale żeby zgwałcić czternastolatkę? Co prawda zawsze lubił młode panienki. Ale, Jezu, to było chore. Wczoraj w pracy staruszek Reynolds niemal spluwał za każdym razem, kiedy na niego spoglądał, a koledzy traktowali Cecila, jakby był trędowaty. Nędzne dupki, jeden w drugiego. Nie pragnął ich przyjaźni, ale, do diaska, nie chciał też, aby sądzili, że aprobuje to, co zrobił jego brat. Usłyszał dzwonek telefonu i aż podskoczył. Puszczając żaluzję, pognał do aparatu i podniósł słuchawkę. - Halo? - Cześć, kochanie. - Cześć - odparł, oddychając z ulgą. To była jego dziewczyna. - Skąd dzwonisz? - Z automatu. W przeciwieństwie do Carla miała dość rozsądku, by trzymać się ustaleń. - Grzeczna dziewczynka. - Co porabiasz? - Nic szczególnego. Oglądam telewizję i takie tam. Próbuję się zrelaksować. - Nie brzmi zbyt zabawowo. - Bo nie jest. - Chcesz, żebym wpadła do ciebie po pracy? Odczuwał silną pokusę, aby powiedzieć "tak". Nie znali się I.byt długo, jednak był w niej zadurzony. Ludzie mawiają, że jeśli człowiek zakocha się naprawdę, od razu wie, że to coś poważnego. I tak też było z nim. Nigdy dotąd żadna kobieta nie zdołała wzbudzić w nim takiego pożądania. Była piękną blondynką, dokładnie w jego guście, do tego obdarzoną figurą, która sprawiała, że gdziekolwiek się z nią pokazał, mężczyźni spoglądali na niego z zazdrością. Lecz nie chodziło tylko o urodę. Była bardzo bystra, prawdo¬podobnie bystrzejsza niż on. I nie dawała sobą pomiatać. A co najważniejsze, była niespokojnego ducha tak jak on i nieogra¬niczenie pomysłowa, jeśli chodzi o seks. Nie przeszkadzało jej, że Cecil jest byłym więźniem. Prawdę mówiąc, raczej ją to rajcowało. Na samą myśl o niej poczuł, że kutas mu sztywnieje. Jednak rozsądek zwyciężył. - Bardzo bym chciał, kochanie, ale ta sprawa z moim bra¬tem ... Przeklęty głupiec, w końcu go zabiją. - A z uwagi na kogoś, kto mógłby podsłuchiwać, dodał: - Dopóki go nie złapią, wolałbym z nikim się nie widywać. - Biedactwo. - Ale nadal jesteśmy umówieni na koniec przyszłego tygodnia, prawda? - Oczywiście, skarbie. Widzę, że do tego czasu będzie musiał mi wystarczyć wibrator. Cecil jęknął. - Nie martw się, nie jest tak dobry jak ty - roześmiała się. ¬Tęsknię za tobą. - Ja także, kochanie. Pa, pa. Odłożył słuchawkę i znów podszedł do okna. Ulicą przemknął chudy rowerzysta ubrany w kolarki i charakterystyczny hełm o wydłużonym kształcie. Chodnikiem posuwał się powoli lis¬tonosz, objuczony torbą. Wrzucał listy do skrzynek. Cecil nie zauważył nikogo podejrzanego. Nawet jeśli policji uda się wyśledzić, z której budki dzwo¬niła, to kiedy tam dotrą, ona już będzie daleko. Cecil nauczył ją przestrzegania zasad, tłumacząc, że te wszystkie środki ostrożności mogą się wydawać śmieszne i melodramatyczne, jednak kiedy jest się na zwolnieniu warunkowym, należy bardzo uważać. I on uważał. Robił, co tylko możliwe, aby zapewnić im bezpieczeństwo. Tymczasem Carl postępował, jakby chciał wszystko spieprzyć. A przecież umówili się, że będą dokładnie przestrzegać planu. Kiedy zobaczy się z braciszkiem, ochrzani go jak burego kota. Tymczasem musiał podsunąć władzom fałszywy trop. Nie mógł tak po prostu miotać się od okna do okna, coraz bardziej poddając się lękowi. Postanowił, że zrobi coś, co ich zmyli i przekona, że można rozluźnić sieć. Lecz co by to mogło być takiego? Jakieś śmiałe, niespodzie¬wane posunięcie, sugerujące, że on, Cecil, nie ma nic wspólnego z poczynaniami brata. Ezzy jeszcze nie przyzwyczaił się do lincolna. Kupił nowy wóz dwanaście lat temu, ponieważ Cora twierdziła, że po¬trzebują rodzinnego samochodu. Ciekawe, po co. Do niedawna jego podstawowym środkiem transportu i tak był radiowóz. Lincolna wyposażono co prawda we wszelkie bajery, które można było zamontować w czasach, gdy został wyproduko¬wany, jednak Ezzy'emu brakowało jednostajnego pisku poli¬cyjnego radia. Samochód miał klimatyzację, ustawioną teraz na maksymal¬ne grzanie, gdyż przyzwyczaił się, że mimo panującego na zewnątrz upału Corze i tak zwykle bywało chłodno. Ich we¬wnętrzne termostaty zawsze
bardzo różniły się od siebie. Ruszył na północ wielopasmową autostradą rozgrzaną tak, że koła niemal przyklejały się do asfaltu. Wczoraj, po raz tysięczny przeglądając akta sprawy Mc¬Corkle, natknął się na nazwisko mężczyzny, który prowadził wówczas bar "Koło od Wozu" i był tam owej pamiętnej nocy. Z policyjnych notatek wynikało, że Parker Gee był bardzo niechętnie zeznającym świadkiem i starał się powiedzieć jak najmniej. Ciekawe, czy przez te dwadzieścia dwa lata zmienił nastawienie - pomyślał Ezzy. Problem polegał na tym, że szeryf nie wiedział, gdzie szukać owego Gee. Postanowił zacząć od knajpy. Od czasu tamtych pamiętnych wydarzeń lokal stale zmieniał właściciela. Kiedy Ezzy wjechał na opustoszały parking, zobaczył, że knajpa nazywa się teraz po prostu "Bufon". Wolał nawet nie domyślać się, dlaczego. We wnętrzu panował mrok, lecz było spokojniej niż kiedyś. Aktualny barman polerował szklanki w oczekiwaniu na szczꜬliwą godzinę, kiedy to tłum zwalał się do barów, zachęcony obniżoną ceną drinków. Oglądał przy tym mydlaną operę w telewizji. - Ach, Parker Geel - powiedział, częstując Ezzy'ego mro¬żoną herbatą. - To stare dzieje. Słyszałem, że wyjechał z Blewer, lecz jego rodzina chyba nadal tu mieszka. Ezzy wrócił do domu i sięgnął po najnowsze wydanie książki telefonicznej. Uświadomił sobie, że powinien od tego zacząć, ale co za różnica. Przynajmniej spędził jakoś czas, a to, co robił, naprawdę przypominało śledztwo. Miał się czym zająć i nie musiał zamartwiać się o afrykańskie fiołki Cory, które¬prawdę mówiąc - nie wyglądały najlepiej. Po kilku nieudanych próbach udało mu się połączyć z daleką kuzynką Parkera. - Gee przebywa w szpitalu chorób płucnych w Big Sandy¬poinformowała go. Więc dzisiaj Ezzy wybrał się na wycieczkę. Tuż po jede¬nastej był na miejscu. Okazało się, że pacjentowi zostały tylko resztki płuc. Rak i rozpaczliwe próby usunięcia guza zabrały i to. Gdyby Ezzy nie wiedział, z kim rozmawia, nigdy nie rozpoznałby w pacjencie szpitala dawnego krzepkiego wła¬ściciela baru. Przedstawił się. Niestety, świadomość zbliżającego się kresu ziemskiej wędrówki nie wpłynęła na sposób bycia Gee. - Taaa, pamiętam pana. Myślałem, że już pan nie żyje. Ezzy powstrzymał się jakoś, by odpowiedzieć, że chociaż jest o dwadzieścia lat starszy od swego rozmówcy, to właśnie ten ostatni stoi jedną nogą nad grobem. - Nie, po prostu odszedłem na emeryturę. - Więc po kiego czorta przywlókł się pan aż tutaj? Ten przeklęty szpital trudno uznać za atrakcję turystyczną. Obawiając się, że Gee może wykitować, nim zdąży go przepytać, Ezzy od razu przystąpił do rzeczy. - Chciałem porozmawiać z tobą o Patsy McCorkle. - Jeszcze się pan nie poddał? - Nie, dalej walczę. Gee odkaszlnął do chusteczki. - Co chce pan wiedzieć? - Wszystko. Cokolwiek. - Nie zostało mi zbyt wiele czasu. Po co miałbym marnować ostatnie chwile na jakąś starą historię? Ezzy po prostu wpatrywał się w niego, spokojnie ugniatając palcami rondo kapelusza. W końcu Gee zaklął pod nosem i upił łyk wody. - Ona była dziwką. - To wiem. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. Sam przeleciałem ją parę razy. Chce pan o tym posłuchać? Wybuchnął śmiechem i śmiał się, dopóki następny atak kaszlu nie zmusił go, by umilkł. Ezzy nie czuł się najlepiej w roli człowieka, który nie daje spokojnie umrzeć śmiertelnie choremu, lecz nie miał wyjścia. Poza tym Parker Gee był tak niesympatycznym osobnikiem, że trudno było mu współczuć. Więc kiedy kaszel umilkł, Ezzy I.apytał: - Co pamiętasz o Herboldach? - Tylko tyle, że byli zdemoralizowani. Przystojni chłopcy, ale zupełnie pozbawieni zmysłu moralnego. Za każdym razem, gdy przychodzili do baru, upijali się niemal do nieprzytomności. No, ale nie byli pod tym względem wyjątkiem. Większość moich klientów stanowili drwale, kierowcy ciężarówek, górnicy, pracujący przy szybach naftowych - nikt z nich nie wylewał za kołnierz. Zamienił chusteczkę na solidniej wyglądający ręcznik i wy¬kaszlał do niego coś wyjątkowo obrzydliwego. Ezzy, zażenowany, odwrócił wzrok i zapatrzył się na falujące od gorąca powietrze, unoszące się ponad
parkingiem. - A o co chodzi? - wykrztusił chory. - Czy ten Carl zagroził, że wróci i rozprawi się z panem? - Słyszałeś o jego ucieczce? - Do diabła, pewnie, że tak. Gee zaczynało brakować oddechu. Było z nim źle i stan ten zdawał się pogarszać z każdą minutą. Jeżeli miał wkrótce umrzeć, Ezzy musiał wyciągnąć od niego jak najwięcej. - Powiedziałeś kiedyś, że próbowałem wrobić ich w to mor¬derstwo. Czyżbyś uważał, że bracia nie mieli nic wspólnego ze śmiercią Patsy? - Może tak, a może nie. Skąd, u licha, mam wiedzieć?! - Pytam tylko, jakie jest twoje zdanie - odparł spokojnie Ezzy. - Proszę posłuchać. Mówiłem już panu, że Patsy była flirciarą• - Powiedziałeś, że była dziwką. - Na jedno wychodzi, prawda? - Niezupełnie. Gee przez chwilę oddychał z wysiłkiem, wpatrując się w sze¬ryfa. - Powiedzmy, że lubiła mężczyzn. Im było ich więcej, tym lepiej. Przechodziła z rąk do rąk i wcale jej to nie przeszkadzało. Ale mogło przeszkadzać komuś innemu. Niektórzy faceci nie lubią się dzielić. Chwyta pan, do czego zmierzam? - Zazdrość. Gee przezwyciężył kolejny atak kaszlu, popijając wodę. - Zazdrosnemu facetowi z pewnością nie spodobałoby się to, co zobaczył tej nocy. - I co, nie spodobało ci się? - Co takiego? - To, co zobaczyłeś. Gee wydał z siebie chrapliwy dźwięk, który zapewne miał być śmiechem. Znów chwycił go atak kaszlu, więc sięgnął po małą plastikową miednicę stojącą przy łóżku. Odkaszlnął do niej kilka razy. - Czyżby przyszedł pan mnie aresztować? - zarechotał. - Nie. Wiem, że przez całą noc tkwiłeś za barem. - Sprawdzał pan to? - Oczywiście. Lecz gdybyś wysilił pamięć, może przypomniałbyś sobie, którzy spośród zazdrosnych kochanków Patsy byli tego wieczoru w knajpie. - Każdy z tych facetów kiedyś ją przeleciał. I jeden czy drugi mógł się zdenerwować, widząc, co wyprawia z Herboldami. - Ale nikt nie przychodzi ci na myśl? - Nie. - Żaden porzucony kochanek? Gee przystawił ręcznik do twarzy i pokręcił odmownie głową. - Z nikim się nie posprzeczała? Przez chwilę Gee zastanawiał się, a potem niecierpliwie potrząsnął głową. - Nie. Jak wszyscy zapewne panu mówili, była z Herboldami. Wyszła z nimi. Najwidoczniej to oni ją załatwili. A teraz proszę stąd wyjść i pozwolić mi umrzeć w spokoju. - Dzięki, że poświęciłeś mi czas. Nie liczyłem zbytnio, że coś ci się przypomni, ale warto było spróbować. Nawet najmniejszy ślad mógłby pomóc. - Ezzy wstał. - Pomóc w czym? - W tym, żebym osiągnął spokój ducha. - Co z panem, szeryfie? Martwi się pan, że obszczekiwał niewłaściwe drzewo? I to przez ponad dwadzieścia lat? - Zaczął ok ropnie kaszleć. Łzy lały mu się z oczu, jednak Ezzy jakoś nie mógł się zmusić, by mu współczuć. Parker Gee zawsze był :Intypatyczny i taki pozostał. - Jeżeli o czymś sobie przypomnisz, mój numer jest w książce telefonicznej Blewer. Powodzenia powiedział i ruszył do wyjścia. Wsiadł do lincolna i skierował się w stronę domu. To była mę cząca wycieczka, przygnębiająca, a na dodatek zupełnie bezzowocna. Nie oczekiwał cudu, lecz chętnie powitałby jakiś przełom w sprawie. Klamka zapadła już tego ranka, kiedy odnaleziono ciało. Policja przekazała mu śledztwo, ponieważ do zbrodni doszło poza granicami miasta. Otrzymał jedynie krótkotrwałe i niezbyt I.naczące wsparcie ze strony FBI, ale i to się skończyło, kiedy śmierć Patsy nie została oficjalnie uznana za morderstwo i nic nic przemawiało za tym, by dziewczyna została porwana.
Pozo¬stałe instytucje, których zadaniem było strzec prawa, po prostu odpuściły sobie, gdy okazało się, że bracia Herbold zostali skazani za napad z bronią w ręku i morderstwo. Najważniejsi podejrzani znaleźli się za kratkami i mieli tam pozostać przez długi czas. Więc na czym im właściwie miało zależeć? Po co ten pośpiech? Co dzień dziewczęta bywały porywane, gwałcone i zabijane, a ich oprawcy pozostawali na wolności. Herboldowie zaś przebywali na państwowym wikcie i społeczeństwu z ich strony nic nie groziło. Dlaczego nie mieliby zapomnieć o całej sprawie? Prawdę mówiąc, taki był właśnie sens ostatnich słów pro¬kuratora okręgowego, gdy odprowadzał szeryfa do drzwi swego biura: - Złapaliśmy tych chłopców za pana i teraz dobrze się nimi zaopiekujemy. Niech pan dziękuje swemu szczęśliwemu losowi i zapomni o tym. Ten prokurator, o beczułkowatej figurze i twarzy kolorem przypominającej surowy befsztyk, pewnie już dawno zszedł na zawał, a sprawa Patsy nadal pozostawała nie rozwiązana. I szeryf nie potrafił o niej zapomnieć. Teczka, zawierająca dokumenty dotyczące tego przypadku, Spoczywała teraz na biurku należącym niegdyś do jego ojca. Nie musiał już się ukrywać, ponieważ żona odeszła, przepowiadając, że ta obsesja pewnego dnia go zabije. Mimo to powrócił do niej z rezygnacją i pozbawionym nadziei przywiązaniem. Niektórzy mężczyźni przejawiają sła¬bość do alkoholu. Inni nie' mogą oprzeć się hazardowi albo kobietom. Ezzy nie potrafił oprzeć się tej sprawie. To była jego skryta obsesja, jego namiętność i jego pasja. Rozdział dwudziesty drugi - Może być jajecznica? - Pewnie, Jack. Nie wiedziałem, że umiesz gotować. - David nakrywał stół. - Chciałem jeść, więc musiałem się nauczyć. - Nie miałeś mamusi, żeby dla ciebie gotowała? - Umarła dawno temu, gdy byłem jeszcze chłopcem. - Jack wbił do miski kilka jajek i otworzył szufladę w poszukiwaniu trzepaczki. - Miałeś tatusia? - Nie. - Umarł, jak mój tatuś? - Hmmm. - Czy dziadek też umrze? Odwrócił się, by odpowiedzieć na to pytanie z uwagą, na jaką zasługiwało. - Nie wiem, Davidzie. Mam nadzieję, że nie. Ale jest bardzo chory. David zmarszczył brwi i zamyślił się• - Chciałbym, żeby ludzie nie umierali. - Taa, ja także. - Wiesz, mamo - twarz Davida pojaśniała, gdy dojrzał matkę - Jack umie gotować. Przyrządza mi jajka. Anna dopiero co wyszła spod prysznica. Jej włosy nadal były wilgotne, jednak przebrała się już w zwykły strój, składający się z bluzki i spódnicy. Drzemała co prawda trochę w nocy, jednak odpoczynek okazał się niewystarczający i teraz pod jej oczami widać było ciemne kręgi. Ody tylko pojawiła się ranna zmiana pielęgniarek, natych¬miast sprawdzono wskazania przyrządów monitorujących Del¬raya i poinformowano ich, że stan pacjenta nie uległ zmianie. Po obchodzie do poczekalni zajrzał też lekarz: - Nie pogorszyło mu się w nocy, to ważne. Przed południem poddamy go dalszym badaniom i może być po nich lekko zamroczony. To dobry moment, abyście pojechali do domu, złapali trochę snu. I tak nie będziecie mogli zobaczyć się z nim wcześniej niż po lunchu. Mimo to Anna nie chciała opuszczać szpitala. Zgodziła się pojechać do domu dopiero wtedy, gdy pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii solennie przyrzekła jej, że zadzwoni, jeśli tylko w stanie zdrowia chorego zajdzie jakakolwiek zmiana. Prysznic nieco ożywił Annę, jednak jej twarz nosiła ślady emocjonalnego i fizycznego stresu. Najwidoczniej nie miała nic przeciwko temu, by Jack gospodarzył w jej kuchni. - David był głodny - wyjaśnił mimo to. - Miał ochotę na śniadanie, więc zaczęliśmy bez ciebie. Kawa gotowa. Perspektywa napicia się gorącej, świeżej kawy do reszty rozbroiła Annę. Nalała jej sobie do filiżanki, a Jack wbił do miski kilka dodatkowych jajek i wlał rozbełtaną masę do rondla. Po chwili jajecznica była
gotowa. David wpakował sobie do buzi sporą porcję i wymamrotał z pełnymi ustami: - To najlepsze jajka, jakie w życiu jadłem. Anna zrobiła obrażoną minę, lecz David wiedział, że tylko udaje. Roześmieli się. - Mogę się przyłączyć? Jack, zaskoczony, odwrócił się. Przy drzwiach do pomiesz¬czenia gospodarczego stał mężczyzna w wieku mniej więcej czterdziestu pięciu lat, średniego wzrostu i dosyć przystojny. Uśmiechnął się nieśmiało. - Nikt nie odpowiedział na pukanie, więc pozwoliłem sobie obejść dom i skorzystać z tylnego wejścia. Jack wiedział, że facet kłamie. Nawet gdyby żadne z nich nie usłyszało dzwonka, i tak zapaliłaby się lampka, sygnalizu¬jąca, że ktoś stoi pod frontowymi drzwiami. - Czym mogę służyć? - zapytał bez entuzjazmu. _ Zastałem Delraya Corbetta? Czy on nadal tu mieszka? Jego nazwisko jest na bramie. _ Mieszka, lecz teraz nie ma go w domu. _ Jest w szpitalu - wypalił David, który zsunął się z krzesła i podszedł do nieznajomego, by lepiej mu się przyjrzeć. M꿬czyzna wpatrywał się w chłopca z nie ukrywanym zaciekawieniem. Jack żałował, że nie może jakoś dyskretnie uciszyć Davida. _ W szpitalu? Rany ... -mężczyzna wykrzywił twarz w parodii współczucia. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Może umrzeć ... - Nic poważnego. Jack i David przemówili w tej samej chwili, zaprzeczając jeden drugiemu. Mężczyzna spojrzał na Jacka z mieszaniną ciekawości i nagany. Jack odwzajemnił spojrzenie. Po chwili stało się jasne, że wygrał w tej bitwie. Nieznajomy spuścił wzrok. _ Nazywam się Cecil Corbett. Jestem pasierbem pana Corbetta. Anna natychmiast przesunęła się za Davida i położyła chłopcu dłonie na ramionach, jakby chciała go ochronić. Jack od¬czuwał to samo wobec obojga. Wysunął się do przodu, od¬dzielając kobietę i dziecko od starszego Herbolda. - Czego chcesz? _ Zobaczyć się z moim ojczymem. _ Nie wolno go odwiedzać. A poza tym i tak wątpię, by chciał się z tobą zobaczyć. Jack niemal widział, jak Herboldowi zesztywniały ramiona. _ A kim ty jesteś, jeśli wolno zapytać, i jakie masz prawo, aby tak twierdzić? _ Proszę zapytać Annę• _ Annę? _ Herbold zmierzył kobietę od stóp do głów. _ Wdowę po Deanie Corbetcie. Herbold wydawał się autentycznie zaskoczony. _ Wdowę? Chcecie mi powiedzieć, że Dean nie żyje? - Od sześciu lat. _ Coś podobnego. Co mu się stało? Jack wyjaśnił krótko, jak doszło do śmierci młodego Corbetta. _ Założę się, że to o mało nie zabiło staruszka. Miał bzika na punkcie tego chłopaka. Pokładał w nim wielkie nadzieje. Z pewnością większe niż we mnie i Carlu. Choć, co prawda, nieźle daliśmy mu się we znaki. - Spojrzał na Annę i dodał: _ Przykro mi o tym słyszeć, proszę pani. Co za cholerna strata! Anna skwitowała kondolencje krótkim skinieniem głowy. - A tokto .. ?-zapytałHerbold, uśmiechając się do Davida. _ Dzieciak Deana? - Kucnął obok chłopca. Jak się masz, synu? Jestem twoim ... Do licha, kim właściwie ... ? _ zachichotał. _ Przyrodnim wujkiem? David, który zdecydował, że ten m꿬czyzna wcale mu się nie podoba, cofnął się i przylgnął do kolan matki. Herbold wyprostował się i szeroko uśmiechnął się do Anny. - Sprytny chłopaczek. Podobny do Deana. Anna zawahała się, a potem zasygnalizowała: - Dziękuję. Cecilowi opadła szczęka. Spojrzał na Jacka. - Ona jest... - Głucha. Herbold znów spojrzał na Annę. - Coś podobnego. Ale rozumiała, co mówiłem. - Czytała z warg.
- Niewiarygodne. To ci dopiero ... Czyta z ruchu warg. Podziwiam ludzi takich jak pani, Anno, naprawdę. Jack nie dał się nabrać na gładkie słówka i grzecznościowe bzdury, które wciskał im Herbold. Pragnął, by ten bandzior możliwie szybko wyniósł się z domu - by znalazł się jak naj dalej od Anny i Davida. - Powiemy Delrayowi, że wpadłeś. Uśmiechając się swobodnie, nie zrażony chłodnym przyję¬ciem, powiedział: - Chyba mówiłeś, że powinienem zapytać Annę, czy Delray będzie chciał się ze mną zo baczyć. Jack odwrócił głowę i spojrzał na nią. Cecil uniósł pytająco brwi. - I co pani o tym sądzi? - Potrząsnęła przecząco głową. Nadal się uśmiechając, ciągnął jak gdyby nigdy nic: - Nie mam nic do roboty, więc chyba wpadnę do szpitala i spróbuję się z nim zobaczyć. - Nie będziesz tam mile widziany - rzekł Jack stanowczo. Herbold zmierzył go spojrzeniem. - Dzięki za ostrzeżenie, kolego ... Jak się właściwie nazywasz? - Jack Sawyer . - Czy ja cię znam? - Nie. . - Jesteś mężem Anny? - Jestem pomocnikiem. - Aaa, pomocnikiem - powtórzył, przeciągając sylaby w sposób, który sugerował, że Jack jako zwykły pomocnik nie ma prawa mówić mu, gdzie i kiedy powinien się udać. Obszedł dokoła kuchnię, przyglądając się wszystkiemu uważnie, po¬cząwszy od tapety na ścianach, po naczynia stojące w oszklo¬nych szatkach. - Teraz wygląda tu zupełnie inaczej. Wiesz, że kiedyś mieszkałem w tym domu, Davidzie? - Chłopiec po¬trząsnął głową. - Dziadek nigdy nie opowiadał ci o mnie i o mo¬im bracie Carlu? - Chłopiec ponownie zaprzeczył. - Nie? O tak, ja i Carl buszowaliśmy tutaj jak dzicy Indianie. - Odwrócił się do znieruchomiałej trójki i dodał: - To, że staruszek wyparł się nas i wyrzucił ze swego życia mojego brata i mnie, złamało nam serce. - Westchnął i zwarł razem dłonie. - Lecz właśnie po to tu przyjechałem. By odbudować mosty. A teraz ruszę swoją drogą i pozWolę wam dokończyć śniadanie. - Odwrócił się w stronę otwartych drzwi, łączących kuchnię z pralnią. ¬Miło mi było cię poznać, Anno. - Mówił głośniej, niż trzeba, jakby próbował przebić się przez jej głuchotę. - Do zobaczenia, Davidzie - powiedział, mrugając do chłopca. Jacka zignorował. Gdy tylko minął tylne drzwi, Jack podążył za nim. Przez szybę w drzwiach obserwował, jak Herbold wsiada do dziesię¬cioletniego forda mustanga. Był sam. Jack zaczekał, aż nie¬proszony gość wykręci i skieruje się w stronę bramy. Starannie zamknął drzwi, zasunął rygiel, a potem pobiegł do głównego holu, aby upewnić się, że Herbold na dobre opuścił posiadłość. Frontowe drzwi też zaryglował. Gdy się odwrócił, zobaczył Annę. Wyglądała na równie zaniepokojoną jak on. Nieoczekiwana wizyta Herbolda naj¬wyraźniej pozbawiła wszystkich apetytu. Śniadanie stało za¬pomniane na stole. Ze względu na Davida Jack uśmiechnął Slę z przymusem. - Hej, zwiadowco, pościeliłeś łóżko? - Nie spałem dziś w swoim łóżku, Jack. - Rzeczywiście. Spojrzał bezradnie na Annę, która zasygnalizowała coś synowi. - Teraz nie ma żadnych ciekawych programów, mamo¬marudził. Anna zasygnalizowała coś znowu. Ulica Sezamkowa jest dla maluchów. - Machnęła dłonią w kierunku salonu i Da¬vid, przewracając oczami, wszedł niechętnie do pokoju i włączył telewizor. Jack usiadł na dolnym stopniu schodów i pociągnął za sobą Annę. Spojrzał jej w oczy i powiedział poważnie: - Powinnaś zabrać Davida i wynieść się stąd. - Odwzajem¬niła spojrzenie, skonsternowana. - Jedź ... dokądkolwiek. Do Galveston, San Antonio. Do jakiegoś miejsca, które spodoba się Davidowi. - Próbowała wstać, lecz Jack ją przytrzymał. ¬Posłuchaj, Anno. Chwycił jej dłonie, nim zdążyła mu zasyg¬nalizować, że przecież nie słyszy. - Wiesz, o co mi chodzi¬kontynuował niecierpliwie. - Jak myślisz, dlaczego Cecil Her¬bold pojawił się tu dziś rano? - Wzruszyła ramionami i po¬trząsnęła głową. - Ja też nie wiem, lecz nie podoba mi się to. Czytałem o tych facetach w gazecie. Ich pojawienie się oznacza kłopoty. Delray z pewnością nie chciałby, by Cecil się tu kręcił. Zwłaszcza że Carl jest na wolności. Zamierzam zadzwonić do szpitala i zapowiedzieć im, aby pod żadnym pozorem nie wpuszczali Herbolda do Delraya. Zgadzasz się? - Tak. - Idź się spakować i zabierz bagaże. Pojedziemy do szpitala, a potem wyjedziesz stąd. - Zasygnalizowała
coś, co bez wąt¬pienia było sprzeciwem. - Tu nie jest bezpiecznie - argumen¬tował. - Delray obawiał się, że Carl może wrócić. To jeden z powodów, dla których mnie zatrudnił. Na pewno nie życzyłby sobie, żebyście narażali się na niebezpieczeństwo. Gdyby mógł, sam by ci to powiedział. Wstała szybko i weszła do gabinetu pod schodami. Jack poszedł za nią. Pisała coś w notatniku. - Nie opuszczę Delraya. Nie ma mowy! - Ci faceci to mordercy, Anno. - Nie jestem głupia. - Nie, tylko głucha. Odrzuciła notes i próbowała go minąć, lecz Jack złapał ją za ramiona. _ No dobrze, już dobrze, przepraszam. - Jej twarz pozostała gniewna. Zacisnął mocniej palce. - Delray nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby tobie i Davidowi coś się stało. I ja także. Pozwól, że wam pomogę• Oswobodziła się zjego uścisku i podniosła notatnik. A kiedy skończyła pisać, podała mu go. "Delray ci nie ufał - prze¬czytał. - Dlaczego ja miałabym?" Rozdział dwudziesty trzeci Carl był rozdrażniony. Opuszczona chatka rybacka, w której on i Myron znaleźli tymczasowe schronienie, śmierdziała stęchłą wodą i pleśnią• Chyba powinni się cieszyć, że w ogóle na nią trafili, lecz jedyną zaletą tego miejsca było jego odosobnienie i dach nad głową chroniący przed palącymi promieniami słońca. Trzy małe okienka i drzwi nie zapewniały dostatecznej wenty¬lacji, więc temperatura panująca we wnętrzu nawet świętego skłoniłaby, aby zatęsknił za piekłem. Materac na wąskiej leżance wydawał się wypchany kulami do gry, a Myron notorycznie puszczał bąki, do tego tak smrodliwe, że spokojnie można byłoby zamykać ten odór w butelkach i sprzedawać jako chemikalia. Nic zatem dziwnego, że Carl był w paskudnym humorze. Na domiar wszystkiego zaczynał żałować, że włączył Cecila do swego planu. Być może powinien przeprowadzić go sam. W końcu, to miało być zwieńczenie jego kariery, jego - jak oni to nazywają? - opus. Taa, to będzie jego opus. Wielki finał. Gdyby nie musieli czekać, aż będą mogli spotkać się z Ce¬cilem, mogłoby być już po wszystkim i teraz on i Myron siedzieliby sobie w tropikalnym słonku po drugiej stronie Rio Grande, każdy z butelką tequili w ręce, mając przy boku senioritę, która nie zna słowa "nie". A tymczasem musiał tkwić w jakimś pieprzonym lesie, pomiędzy robactwem wielkim jak jego kciuk i wężami długości męskiej nogi, tonąc we własnym pocie i roztapiając się powoli w tej łaźni. Jednak Cecil był niezbędny, żeby cała trójka mogła wieść życie na odpowiednim poziomie, kiedy już znajdą się w Mek¬syku. Na dłuższą metę zwłoka z pewnością się opłaci. Nie mając jednak nic innego do roboty, poza tłuczeniem insektów i liczeniem powoli płynących minut, zbyt wiele czasu poświęcał rozmyślaniom. Wątpliwości wracały i wgryzały się w jego serce zupełnie jak szczury, które podkradały się w nocy, aby buszo¬wać w śmietniku. Po pierwsze, chyba nie powinien zabijać tego faceta ze stacji benzynowej. Oczywiście, nie potrzebował świadka włamania, ale i tak policja pewnie zdjęła ślady odcisków palców Myrona ze stojaka z batonikami. Facet zidentyfikowałby ich kilka godzin wcześniej, to wszystko. Nadal mieliby przewagę. Mógł po prostu związać delikwenta i tak go zostawić. Gdyby mógł cofnąć czas, pewnie nie wziąłby też dziewczyny. Jednak nie. W głębi duszy wiedział doskonale, że cokolwiek by się stało, i tak by ją wziął. I któż mógłby go za to winić? Była pierwszą kobietą, którą miał od dwudziestu lat. Dwadzieś¬cia lat, na miłość boską! Jakoś nie potrafił wzbudzić w sobie pożądania wobec pani Bailey ani jej siostry. Ich obwisłe ciała wydawały mu się odstręczające, choć Myronowi nie przeszka¬dzał ani brak młodości, ani urody. Co innego ta panieneczka w szortach i podkolanówkach ... Hmmm ... była naprawdę słodka. Być może to, że ją zabił, nie było najmądrzejsze. Coś takiego cholernie wkurz a wszystkich: gliny, sędziów, opinię publiczną, nawet innych kryminalistów. Teraz wszystkie siły policyjne, nie wyłączając federalnych, przewrócą każdy kamień, by znaleźć faceta, który zrobił coś takiego. Zaczynał odczuwać napięcie. Do diabła, nie byłby człowiekiem, gdyby go nie odczuwał. Bał się, że zostanie schwytany. No cóż, jeśli ktoś zgwałci dzieciaka, do tego w tak okrutny sposób, a potem go zabije, ma przeciwko sobie nie tylko sąd, ale i wszystkich współwi꟬niów. Jego tyłek staje się wspólną własnością i może być wy¬korzystywany przez każdego, komu tylko przyjdzie na to ocho¬ta. Strażnicy z reguły odwracają wzrok, udając, że nie widzą, co dzieje się przed ich oczami. Resztę życia
musiałby spędzić w samotności, zamknięty w pojedynczej celi - lub godzić się na nieustający gwałt. Też mi wybór! Lecz on nie wróci do więzienia. Prędzej zginie z ręki jakiegoś rozjuszonego stróża prawa. W końcu śmierć od kuli nie jest ani w połowie tak bolesna jak powolne konanie, spowodowane obrażeniami lub chorobą. Oczywiście, postara się, aby go nie złapano ani nie zabito. Wyjdzie z tego żywy i dotrze do słonecznego Meksyku. Je¬dnak pomiędzy nimi a Meksykiem leży Teksas, pieprzone tysiąc sto mil ziemi, na której nie zaznał niczego dobrego od czasu, kiedy aresztowano go po raz pierwszy dawno, da¬wno temu. Dobrze byłoby mieć tu kogoś, z kim można byłoby o tym pogadać. Lecz Myron zupełnie się do tego nie nadawał - równie dobrze Carl mógłby przemawiać do słupa. A zatem, pomimo że całe to cholerne czekanie coraz bardziej go wnerwiało, cieszył się na spotkanie z bratem. Cecil z pewnością zrozumie i podzieli jego uczucia. - Jutro nasz wielki dzień, Myron. - Aha - zgodził się Myron, rozdrapując strup na łokciu. - Gotowy na odrobinę przygody? - Taa, Carl. - Lepiej będzie, jeżeli wstaniemy wcześnie rano. Musimy mieć dosyć czasu. Oczywiście, nie powinniśmy przyjechać tam zbyt wcześnie, bo możemy zwrócić na siebie uwagę, ale nie wolno nam się spóźnić. - Nie wolno. - Mam nadzieję, że Cecil wie, co robi. Jeżeli to spieprzy, zabiję go i nic mnie nie będzie obchodziło, że to mój starszy brat. - Dał Myronowi kuksańca, aby odwrócić jego uwagę od krwawiącego łokcia. Wodniste, nieruchorne oczy spojrzały na niego bezmyślnie. - Jest jedna rzecz, którą musisz zapamiętać, Myron. - Co takiego, Carl? - Jeżeli dojdzie do sprzeczki czy kłótni, będziesz robił to, co ja ci powiem, kapujesz? - Pewnie, Carl. Co ja powiem. - Ja, Myron. - Ty. - A niech to ... - Carl rzucił się na niewygodną leżankę i wbił wzrok w pokryty siecią pajęczyn sufit. Jego wspólnicy to kretyn i brat, któremu od czasu do czasu zdarzało się stchórzyć. Miał nadzieję, że Cecil wyleczył się z tego. Dla swego własnego dobra. Ponieważ jeśli tym razem wpadną w gówno, będzie musiał wydobyć się z niego sam. Carl nie będzie znowu nad¬stawiał dla niego karku. Nie ma mowy. I lepiej, by jego braciszek nie zrobił niczego głupiego, bo ... No cóż, po prostu tak byłoby lepiej. Rozdział dwudziesty czwarty Jak to możliwe, by ciężko chory człowiek wyzdrowiał w tym miejscu - zastanawiała się Ańna. Rzeczywiście, na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej panował nieustanny ruch, a jeśli poziom hałasu był choćby porównywalny do jaskrawości oświetlenia, musiało tu być naprawdę bardzo głośno. Wszędzie kręciły się pielęgniarki i inni przedstawiciele per¬sonelu medycznego. Kilkoro spośród nich rozmawiało przez telefon, okupując aparaty znajdujące się na głównym biurku. Portier mył podłogę, drugi opróżniał kosze ze śmieciami. A wszyscy zgodnie starali się omijać potężną kobietę, która ciągnęła za sobą metalowy wózek z jedzeniem. Manewrowała pojazdem tak, jakby to był czołg. Kiedy Anna zajrzała za przepierzenie oddzielające Delraya od innych pacjentów, pielęgniarka właśnie sprawdzała krop¬lówkę• Delray nie spał. Siostra zanotowała coś na karcie pa¬cjenta, a potem wyszła, zostawiając ich samych. Anna podeszła do łóżka i zasygnalizowała: - Cieszę się, że już ci lepiej. - Nie bardzo to widać - odparł, przesuwając spojrzeniem po urządzeniach, których zadaniem było żywić go, kontrolować bicie serca i oddychanie, opróżniać za niego pęcherz, pompować tlen do nozdrzy - jednym słowem, wykonywać wszystkie te czynności, którym jego ciało nie potrafiło już podołać. - Lekarz powiedział, że twój stan bardzo się poprawił. Rze¬czywiście, wyglądasz znacznie lepiej niż rano. - Delray zrobił zdziwioną minę. - Spałeś, więc nie chciałam cię budzić. Czy badania były bardzo okropne? - Wystarczająco. Nie powiedział nic więcej, a Anna nie naciskała, zdając sobie sprawę, że Delrayowi przeszkadza nie tyle
ból, co świadomość własnej bezsilności. Czuł się upokorzony, że nie jest w stanie sam o siebie zadbać i musi polegać na innych. - Stan pana Corbetta jest taki jak każdego innego pacjenta po ciężkim ataku serca - powiedział jej rano lekarz. Angiografia i sonogram potwierdziły wcześniejszą diagnozę. Co gorsza, serce Delraya było już bardzo zniszczone poprzednimi atakami, które przeszły nie zauważone, gdyż prawdopodobnie pacjent wziął objawy zawału za skutek niestrawności lub zgagę. Spora część mięśnia sercowego została dotknięta martwicą i nie da się jej wyleczyć - dodał. Z drugiej strony Delray bardzo dobrze zareagował na terapię, która miała zmniejszyć ciśnienie krwi. Poza tym ogólnie był raczej zdrowy i w dobrej kondycji jak na mężczyznę w tym wieku. Jednym słowem, lekarz przedstawił prognozę umiar¬kowanie optymistyczną. - Co z Davidem? - spytał Delray, przerywając jej rozmyś¬lania. Odparła, że David został w poczekalni z Marjorie Baker, gdzie właśnie maluje obrazek dla dziadka. Przyniesie go podczas następnej wizyty. - Powiedz mu, że czekam niecierpliwie. Na ranczu wszystko w porządku? Zapewniła go, że tak. Nie wspomniała o wizycie Herbolda. Każda wzmianka o pasierbach natychmiast wytrącała jej teścia z równowagi. W jego obecnym stanie mogło się to okazać śmiertelnie nie bezpieczne. Poza tym Cecil wyjechał już z miasta. Powód jego wizyty pozostał co prawda nieznany, jednak miejscowa policja zapew¬niła Annę, że Herbolda odeskortowano aż do granicy stanu. - Sawyer dobrze się wszystkim zajmuje? - Tak. Delray potarł dłonią szczękę. - Wiesz, z początku mu nie ufałem. - Przerwał, jakby cze¬kał, co powie Anna. Nie odezwała się, mówił więc dalej:- Rozumiesz, kiedy się nad tym zastanowić, to jak można zaufać facetowi, który pojawia się znikąd? Wydawał się nieszkodliwy i nawet sympatyczny. Lecz coś z nim było nie tak. Przez chwilę sądziłem nawet, że może mieć coś wspólnego z otruciem krów. - Lecz teraz już tak nie myślisz? - Nie, już nie. Po co miałby zabijać moje krowy, a potem ratować mi życie? A właśnie to zrobił. Uratował mi życie. Rzeczywiście, Jack nie ustawał w wysiłkach, starając się utrzymać De/raya przy życiu, dopóki nie przyjechała karetka. Uciskał jego klatkę piersiową, aż pot kapał mu z czubka nosa na nagi tors i ściekał po ramionach. Anna zaproponowała, że go zastąpi, ale nie zgodził się na to. Dalej robił swoje z deter¬minacją dalece przekraczającą wszystko, co Anna dotychczas widziała. Zupełnie jakby jego własne życie zależało od tego, czy uratuje Delraya. - Jeżeli chciał mi zaszkodzić, mógł po prostu zostawić mnie, bym umarł. Mimo to nadal- Delray zmarszczył brwi - coś mnie w nim niepokoi. Jestem pewien, że o czymś nie wiem. Ale co by to mogło być takiego? Na przykład to, że Jack jest w jakiś sposób związany z Her¬boldami, tak jak Delray. Ta więź z pewnością musiała być inna, choć równie mocna. Jack natychmiast rozpoznał Herbolda. Wiedziała o tym. Mógł znać jego twarz z telewizji czy gazet, ale na pewno ją znał. I kiedy tylko go zobaczył, od razu stał się czujny i spięty niczym zwierzę instynktownie wyczuwające, że coś mu zagraża. I przyjął taką postawę na długo przedtem, nim Herbold się przedstawił. - Co o nim sądzisz, Anno? Ponieważ nie wiedziała, co powiedzieć, skłamała. - Nie zastanawiałam się nad tym. Nie przebywamy ze sobą zbyt wiele. Spędziła noc na odległość ramienia od Jacka Sawyera. Wie¬działa, kiedy spał, a kiedy tylko udawał, tak jak i jej się czasami zdarzało. Więc po co odgrywała tę komedię? Ponieważ łatwiej było udawać, że Jacka obok niej nie było, niż przyznać przed sobą, że jego obecność tak ją porusza. Działała w samoobronie. Nie chciała zostać zraniona ani też zrobić z siebie idiotki. Jej taktyka zawsze polegała na tym, aby uderzyć pierwsza _ zwłaszcza gdy chodziło o mężczyzn. Rozwinęła ją, aby bronić się przed napalonymi młodymi facetami, którzy chcieli prze¬konać się, jaka to przyjemność przespać się z głuchą d;ziewczyną. Już w okresie dojrzewania jej stosunki z przedstawicielami odmiennej płci układały się według pewnego schematu. CWopak flirtował z nią, zapraszał na randkę, a potem oczekiwał usług seksualnych za to, że łaskawie poświęcił jej czas i uwagę. Niezdolni pogodzić się z tym, że zostali odrzuceni, chłopcy chwalili
się podbojem, do którego nigdy nie doszło. Stopniowo te opowieści stawały się coraz barwniejsze, ajej reputacja coraz bardziej zaszargana. Kto mógłby uwierzyć milczącym protes¬tom głuchej dziewczyny? Z pewnością nie chłopcy chętni sko¬rzystać z tej seksualnej bonanzy, o której opowiadano sobie w męskiej szatni. Ani nie dziewczęta, które uważały ją za dziwkę, ale po cichu zazdrościły jej, że jest tak pożądana. Rodzice nalegali, by umawiała się z chłopcami, którzy do niej dzwonili. Desperacko pragnęli, by wiodła jak najbardziej normalne życie, i to, że chłopcy interesują się ich córką, uważali za dobry prognostyk. Nie znali prawdy, a Anna nie miała serca rozwiewać ich złudzeń co do przyczyny swojej popularności. Nie trzeba było wiele czasu, aby jej ból przemienił się w nie¬nawiść. Stała się tak złośliwa i przykra, że wszyscy odsunęli się od niej - nie tylko mężczyźni, ale i kobiety. Deana Corbetta też niemal odstraszyła. Ponieważ sądziła, że nie jest lepszy od innych, z początku odrzucała jego zaproszenia. Lecz on nalegał i w końcu zgodziła się na randkę. Chłopak nie oczekiwał niczego, poza wyrażeniem zgody na następne spotkanie. Widywali się codziennie przez kilka miesięcy, nim Dean zebrał się na odwagę, aby spróbować pogładzić jej piersi, lecz nawet wtedy zapytał, czy może to zrobić. Właśnie tego wieczoru Anna zdała sobie sprawę, że go kocha. Zaproponowałjej małżeństwo natychmiast, gdy tylko pierw¬szy raz się kochali. Drażniąc się z nim, odparła, że nie musi posuwać się tak daleko, gdyż ona i tak chętnie będzie z nim sypiać, niezależnie od tego, czy się po biorą. Zapewnił ją, że nie chodzi tylko o seks. Pragnął, aby dzieliła z nim życie . Niestety, nie miało to być długie życie. Kiedy Dean zmarł, jej szanse na znalezienie odpowiedniego mężczyzny znacznie zmalały. Była wdową z małym dzieckiem, kaleką, żyjącą wraz z teściem na odległym ranczu. Już każda z tych przyczyn z osobna mogła zniechęcić potencjalnego kandydata. Razem stanowiły przeszkodę nie do pokonania, Musiała zapomnieć o życiu towarzyskim i romantycznych uczuciach. Poza tym ludzie plotkowali na temat samotnej wdowy i jej teścia, Często Annie zdarzało się podchwycić czyjeś zacieka¬wione spojrzenie, zwłaszcza gdy wychodzili razem. Podczas tych rzadkich chwil trzymała głowę wysoko, chłodna i opano¬wana, jak zawsze, gdy miała do czynienia z ludzkim wścib¬stwem. Plotki o jej romansie z Delrayem przyciągały co prawda niektórych mężczyzn, tyle że na ogół stanowili oni lustrzane odbicia jej szkolnych kolegów. Jednym z nich był Emory Lomax. Pomimo tych negatywnych doświadczeń zachowała pozytyw¬ny stosunek do miłości, romantycznych uczuć i seksu. Dean nie żył już od dawna, jednak pamiętała, co to znaczy być zakocha¬ną• Nie zapomniała tego nieustannego oczekiwania, przyśpie¬szonego oddechu i gwałtownego bicia serca. Uczucia, że coś ściskają za gardło. Gorąca w brzuchu i swędzącego bólu piersi. Prawdę mówiąc, wspomnienia były wciąż żywe. I nic dziwnego, doświadczała tych uczuć wciąż od nowa. Za każdym razem, kiedy w pobliżu był Jack Sawyer. Zwątpiła już, czy kiedykolwiek będzie zdolna odczuwać pożądanie do mężczyzny, a już na pewno nie do włóczęgi w ubłoconych butach, o twarzy, na której trudy życia odcisnęły swój ślad, mężczyzny zagadkowego i pełnego sprzeczności. Jack bardzo dobrze radził sobie z Davidem. Miał doskonałe maniery i ciężko pracował. Jednak było w nim coś, jakaś tajemnica, której nie potrafiła przeniknąć. I niepokoiło ją to tak jak Delraya. Zwłaszcza gdy w grę wchodzili Herboldowie. Nie zamierzała poddać się panice i zwiać, jak sugerował Jack. Jednak z pewnością zacznie oddychać swobodniej, gdy Carl zostanie schwytany. Domyślała się też, jaki powód mógł kryć się za nagłym pojawieniem się Jacka na farmie. Co do Cecila ... dlaczego przyjechał na ranczo? Delray poklepał Annę po dłoni, by zwrócić na siebie uwagę. - Co się stało? Tylko mi nie mów, że nic. Byłaś o tysiąc mil stąd. Wiem ... - Martwię się o ciebie. Chcę, żebyś wyzdrowiał. - Postaram się, Anno. Lecz jeśli mi się nie uda ... - Zaczęła sygnalizować, lecz Delray wyciągnał rękę i powstrzymał ją. ¬Więc gdyby ta choroba mnie zabiła, jest parę rzeczy, o których musimy porozmawiać. Anna miała nadzieję, że jej teść nie uczyni wyznania, którego oboje musieliby później żałować. Ulżyło jej, gdy zaczął mówić () interesach. - Nie wydaj pieniędzy Davida nieopatrznie. Żeby nie wiem co się działo i choćby ten typek Lomax nie wiem jak cię przyciskał, zachowaj ten fundusz nietknięty. Obiecała, nalegając, by więcej o tym nie myślał. - A teraz odpocznij.
Zachmurzył się. - Będę miał mnóstwo czasu na odpoczynek, kiedy już po¬wiem to, co chcę powiedzieć. - Spojrzał na jej twarz. - Anno ... Anno. Wiedziała, że mówi prosto z serca. Poczuła niepokój, jednak zdawała sobie sprawę, że nie potrafi powstrzymać Delraya. - Myliłem się, robiąc tyle zamieszania, kiedy Dean powiedział mi, że chce się z tobą ożenić. Przepraszam. Poczuła taką ulgę, że o mało się nie roześmiała. - Delray, to stare dzieje. - Wiem, mimo to chciałbym cię przeprosić. Postępowałem niesłusznie, protestując przeciwko waszemu małżeństwu. Byłaś dobra dla Deana. I dla mnie. Zwłaszcza po jego śmierci.¬Uśmiechnęła się na znak, że rozumie. - Nie mogę znieść myśli o tym, że was zostawię. Będziecie musieli radzić sobie sami. - Nie zostawisz nas. A wszystko inne nie ma znaczenia. Wyzdrowiejesz i wrócisz do domu. - Ma znaczenie, Anno, i to jeszcze jakie, zwłaszcza gdyby stało się tak, że jednak nie wyzdrowieję. Łzy napłynęły jej do oczu. - Musisz wyzdrowieć, Delray, gdyż inaczej rozczarowałabym Deana. Kiedy umierał, obiecałam mu, że zajmę się tobą. Nie chcę złamać tej obietnicy. Znów sięgnął po jej dłoń i tym razem przycisnął ją do piersi. Rzadko się dotykali. Annie wydawało się nawet, że Delray wręcz tego unika. Tym bardziej znaczące wydawało się więc to, co zrobił teraz. Nie próbował sygnalizować, gdyż musiałby puścić jej rękę. Czytała słowa z ruchu jego warg. - Nie zawiodłaś, Anno. Dotrzymałaś obietnicy i zapłaciłaś za to słoną cenę. Nie, wiem to na pewno dodał, widząc, że Anna zamierza protestować. - To, że mieszkałaś ze mną przez wszystkie te lata, nie było dla ciebie łatwe ... ani zbyt zabawne, jak się domyślam. Byłem egoistą. - Potrząsnęła głową. Ow¬szem, taka jest prawda. To życie było o wiele lepsze dla mnie niż dla ciebie czy chłopca. Anna nigdy nie widziała, by jej teść płakał, nawet po śmierci syna. Teraz łzy w jego oczach powiedziały jej, z jak silnymi uczuciami zmaga się w tej chwili Delray. - Gdy umarł Dean, obawiałem się, że wyjedziesz, zabierzesz ze sobą Davida i ułożysz sobie od nowa życie. Mogłaś tak postąpić. I może powinnaś była. Mimo to doceniam, że ze mną zostałaś. - Znów spróbowała odebrać mu dłoń i sygnalizować, lecz nie pozwolił jej. - Proszę, daj mi skończyć, skoro wreszcie odważyłem się zacząć. Nie jestem dobry w wyrażaniu uczuć. Lecz chyba wiesz ... musiałaś się domyślać, że ja ... Miała nadzieję, że nie wyzna jej miłości, którą od lat widziała w jego oczach. Nie potrafiła dokładnie określić, kiedy to się zaczęło. Jednak z biegiem lat stopniowo zaczęła zdawać sobie sprawę, że uczucia Delraya do niej nie są wyłącznie uczuciami, jakie żywiłby teść wobec synowej. Żadne z nich nic na ten temat nie wspomniało. Ona nigdy nie dała mu odczuć, że wie, iż jego przywiązanie zmieniło się w coś głębszego. Gdyby to zrobiła, postąpiłaby okrutnie. Po¬nieważ nic pomiędzy nimi nie było możliwe. Pomijając już implikacje moralne i konieczność zmierzenia się z plotkami, nie odwzajemniała uczucia Delraya. Kochała go za to, że akceptował ją pomimo wcześniejszych zastrzeżeń. Zadał sobie też trud i nauczył się języka migowego. Poza tym łączyła ich miłość do Deana, a potem do Davida. Była oddaną i kochającą synową, ale nic więcej. Jego uczucie było głębsze i zupełnie inne. Gdyby kiedykolwiek je wyraził, musiałaby wyjechać. Miała gorącą nadzieję, że to nigdy nie nastąpi. Ranczo stało się jej domem. I co ważniejsze, domem Davida. A Delray jedynym odpowiednikiem ojca, jakiego znał. Poza nim nie mieli nikogo. Pozbawienie chłopca wszystkiego, co znał i kochał, oderwanie go od domu, z pewnością odbiłoby się na jego psychice. Naj¬widoczniej Delray to rozumiał. Dostrzegał ironię sytuacji eżeli wyjawi swoje uczucia, straci nie tylko obiekt tych uczuć, ale i wnuka. Żyli więc razem, zawarłszy milczące porozumienie: Delray hydzie milczał, by Anna mogła udawać, że o niczym nie wie. Lecz teraz na chwilę odrzuciła pozory. Pochyliła się i delikat¬nie pocałowała Delraya w czoło. A gdy się wyprostowała i spojrzała na niego, wymienili spojrzenia świadczące o wzajem¬nym zrozumieniu, daleko przekraczającym barierę słów. Jej oczy podziękowały mu za to, że nie zmusił jej do odejścia. Jego spojrzenie wyrażało wdzięczność, iż nie wyśmiała uczuć, jakie wobec niej żywił. Godność obojga pozostała nienaruszona.
Rozdział dwudziesty piąty Doprawdy, przebieg niektórych dysput, zwanych burzą móz¬gów, powinien zostać zarejestrowany, ajego zapis umieszczony w specjalnej encyklopedii, po którą przyszłe pokolenia mogłyby sięgać, by studiować pomysły uczestników i uczyć się na nich. Jednak gdyby taka encyklopedia naprawdę powstała, znikł¬by element zaskoczenia, nieodłącznie związany z każdą burzą mózgów, godną tego miana. Dlatego jego ostatni pomysł na¬dal wydawał się Cecilowi Herboldowi tak fantastycznie pod¬stępny i pokręcony. Nikt nie oczekiwał, że niewdzięczny pa¬sierb złoży wizytę swemu wyrodnemu ojczymowi. Postukiwał kciukami w kierownicę, wsłuchując się w głos Bossa Bruce'a Springsteena, dobiegający z głośników. Spring¬steen był genialny w tym, co robił. Podobnie jak Cecil Herbold, który miał prawdziwie twórczy umysł. Niestety, jego pomysły rzadko bywały doceniane. Och, Carl z pewnością był bardziej charakterny, buńczuczny i nieustraszony. Lecz Cecil miał więcej rozumu. To on był strategiem. Do niego należało myślenie i on układał plany. Kusiło go, aby nacisnąć pedał gazu. Miał ochotę wyciągnąć z tej przejażdżki tyle frajdy, ile się da, pędząc na łeb na szyję autostradą. Tak właśnie postąpiłby jego lekkomyślny, zucho¬waty braciszek. Pijany sukcesem, mógłby okazać się wystar¬czająco głupi, żeby ryzykować mandat. A gliny tylko czekały, by go przyłapać i zapudłować. Lecz Cecil był sprytniejszy. Nie przekraczał dozwolonejprędkości. Żadnych mandatów, dziękuję bardzo. A poza tym, gdyby przyśpieszył, mógłby zgubić ogon. Tego palanta - pomyślał z pogardą, podnosząc do ust pu¬szkę pepsi. Co sobie te gliny myślą, że z kim mają do czy¬nienia? Z geniuszem pogranicza - odpowiedział sam sobie. Trzymając się określonej prędkości, zaczął wspominać wy¬darzenia dnia. Nie mogło pójść lepiej. Wszystko odbyło się po prostu doskonale. To, że stary leżał chory, dawało dodatkową satysfakcję. Ktoś inny mógłby się zniechęcić, powiedzieć sobie: do licha z tym, i wrócić do domu. On jednak potrafił dostrzec szansę i wykorzystać ją. Wybrał się do Blewer z myślą, że odwiedzi starego, upewni się, iż jego wizyta została odnotowana przez gliny, a potem wróci do domu. Gdyby ktoś później wypytywał ojczyma, ten powiedziałby prawdę ponieważ Delray nigdy nie kłamał. (Ileż to razy słyszeli to z Carlem, kiedy błagali go, aby zapewnił im alibi: "Nie będę kłamał, przykro mi, chłopcy"). - Cecil wrócił, by prosić o wybaczenie - powiedziałby Delray. Nikogo nie obchodziłoby, czy je uzyskał, lecz wszyscy do¬wiedzieliby się, że o nie prosił. To miał być dzień pełen sukcesów. A sukces przerósł wszelkie oczekiwania, kiedy świadkami jego żalu, cierpienia i smutku stali się wszyscy obecni na trzecim piętrze szpitala "Memorial". Gdy zabroniono mu wstępu na oddział intensywnej terapii, urządził scenę. Nie wrzeszczał i nie przeklinał jak Carl. Ta strategia okazałaby się błędna. Łzy i cierpienie, nawet udawane, działają skuteczniej. Ludzie w poczekalni współczuli mu, gdy pielęgniarka lodowatym tonem oznajmiła: - Przykro mi, panie Herbold, jednak rodzina nie życzy sobie, by ktokolwiek odwiedzał pana Corbetta. - Ale ja także należę do rodziny - nalegał. Udało mu się nawet wycisnąć kilka łez. - Jestem jego krewnym. - Tu głos Cecila załamał się trochę, co uczyniło jego prośbę jeszcze bardziej żałosną. - Nie wyjdę stąd, dopóki nie zobaczę kocha¬nego ojczyma. Muszę powiedzieć mu coś niezwykle ważnego, nim umrze. Czy on wie, że tu jestem? Pytaliście go, czy zechce się ze mną zobaczyć? Prawdę mówiąc, gdyby sukinsyn wiedział, że któryś Herbold znajduje się bliżej niż o sto mil od jego łoża boleści, pewnie by wykitował. Cecila nie obchodziło ani trochę, czy stary umrze. Prawdę mówiąc, był zadowolony, że nie musi spotkać się z nim twarzą w twarz, choć był gotowy pokajać się i paść przed Delrayem na kolana, aby uprawdopodobnić przedstawienie. Mimo to cieszył się, że nie ma potrzeby posuwać się aż tak daleko. Poza tym Delraya niełatwo było oszukać. Z pewnością nie okazałby się tak łatwowierny jak strażnik, którego pośpiesznie wezwano. Członek ochrony był wynajętym gliną, który najwidoczniej dopiero co skończył jeść śniadanie i nawet nie zdążył otrzepać z wąsów okruchów bułki. Podszedł, kolebiąc się na pałąkowa¬tych nogach, i zapytał Cecila, o co chodzi. Więc Cecil mu wyjaśnił. - No cóż, rozumiem, że jest pan zdenerwowany - odparł strażnik. - Ale przeszkadza pan innym, a my nie chcemy tu zamieszania. W końcu to szpital. - Zasugerował, by Cecil wrócił o bardziej odpowiedniej porze.
Gdy Cecil odmówił, strażnik spojrzał bezradnie na pielęg¬niarkę, ta zaś wezwała policję. Policjant był stary, zmęczony i zupełnie nie obchodziło go, czy Cecil zobaczy się ze swoim ojczymem. Ale miał oko na braci Herbold. - Nie złamałeś przypadkiem warunków zwolnienia, synu? _ zapytał. - Nie, proszę pana. Dostałem zezwolenie, by odwiedzić ojczyma, pod warunkiem, że wrócę wieczorem i zamelduję się. Moja kuratorka ma na telefonie takie urządzenie, rodzaj iden¬tyfikatora ... nie da się go oszukać. Oto jej numer. Może pan zadzwonić i sprawdzić. Policjant wziął wizytówkę i wybrał numer. Powiedziano mu, że Cecil uzyskał zgodę na odwiedzenie rodziny, a także, jak zgadywał, poinformowano, iż Herbold pozostaje pod nadzo¬rem, na wypadek, gdyby wpakował się po drodze w kłopoty, takie jak na przykład spotkanie z bratem. Wizyta u rodziny jest zapewne tylko pretekstem i prokurator liczy, że Cecil zapro¬wadzi gliniarzy prosto do Carla i Myrona. Policyjny weteran wpatrywał się uważnie w Cecila, słuchając informacji płynących do niego z Arkansas. - W porządku, dzięki - powiedział w końcu. Rozłączył się i oddał wizytówkę Cecilowi. - Niepotrzebnie pakuje się pan w kłopoty, panie Herbold. Nie jest pan tu mile widziany. Rodzina pana Corbetta sądzi, że pańska wizyta tylko go zde¬nerwuje. Podobno nie byliście w najlepszych stosunkach. - Właśnie dlatego chcę się z nim zobaczyć. Mój brat i ja sprawiliśmy mnóstwo kłopotów, kiedy z nim mieszkaliśmy. O mało nie zniszczyliśmy ojczymowi życia. Carl nawet mu groził, kiedy Delray odmówił pomocy podczas procesu. Chciał¬bym wyjaśnić, że ja tak nie myślę. Popełniłem przestępstwo i poniosłem za to karę. Przykro mi z powodu krzywdy, jaką mu wyrządziliśmy. Carl mocno przesadził, że uciekł z więzienia i zgwałcił tę dziewczynkę. Będzie się za to smażył w piekle. Chcę, żeby Delray się dowiedział, że przynajmniej jeden z nas wyszedł na prostą drogę. - Zaszlochał sucho, nie roniąc ani jednej łzy. - To wszystko. Chciałem mu tylko powiedzieć, że w więzieniu odnalazłem Pana. Byłem w Calgary. Zmieniłem się. Nie jestem już taki jak mój brat. - Ojczym na pewno byłby z ciebie dumny - powiedział policjant, wykazując kompletny brak zainteresowania. - Lecz będziesz musiał powiedzieć mu o tym w innym miejscu i imiym razem. A teraz chodź, odprowadzę cię do wyjścia. - W porządku, panie władzo - powiedział Cecil, ocierając oczy. - Nie szukam kłopotów. Opuścił szpital, osiągnąwszy to, co zamierzył. Teraz wszystkie organa poszukujące Carla dowiedzą się, jaki porządny obywatel z tego Cecila. Odbył nawet pielgrzymkę do Teksasu, aby po¬prosić o wybaczenie swego umierającego ojczyma. Pragnął wynagrodzić mu krzywdy - określenie jakże często używane przez więziennych psychiatrów. Nie chciał, aby łączono go z młodszym bratem. Cecil powrócił na drogę cnoty, mogą więc skupić uwagę na kimś innym. Na razie jednak uwaga policji skupiała się właśnie na nim. Kiedy zatrzymał się na stacji benzynowej odległej o sto mil od Blewer, aby napełnić bak i kupić coś na przekąskę, bezczelny gliniarz, który go śledził, zaparkował na podjeździe dla ciężarówek, zupełnie nie troszcząc się o to, że Cecil może go zobaczyć. Nie wysiadł z samochodu, ale odczekał, aż jego podopieczny zatankuje, zapłaci i wsiądzie z zakupami do samochodu. Cecil spojrzał na niego, a gliniarz odwzajemnił spojrzenie, otwarcie prowokując Cecila, by go zaczepił. Lecz on był na to zbyt mądry. Gliniarz jechał za nim jeszcze przez następnych pięć¬dziesiąt mil, nim wreszcie się odczepił. - Wynajęty pomocnik, akurat - mruknął Cecil, mijając gra¬nicę stanu. To dobra przykrywka, ale każdy głupi zorientowałby się, ze ten koleś ubrany jak kowboj i przedstawiający się jako Jack Sawyer to gliniarz w cywilu. Ta poobijana półciężarówka, zaparkowana w pobliżu rancza, jeszcze przydawała przebraniu autentyczności. Bez wątpienia facet był bystry. I twardy. Jednak daleko mu do Cecila Herbolda. Nikomu nie uda się go wykiwać. Rozdział dwudziesty szósty Jack leżał na brzuchu, pogrążony we śnie z głową zakopaną w poduszkach. Mocne stukanie do drzwi przyczepy natychmiast wyrwało go ze snu. Wyswobodził się z pomiętych prześcieradeł, które krępowały mu ruchy, wyskoczył z łóżka i powlókł wąskim korytarzykiem. Otworzył drzwi. Anna miała na sobie długą białą koszulę. Jej włosy były rozczochrane, a policzki zaróżowione od snu. Przyśpieszony oddech wskazywał na to, że biegła. Gestem wskazała mu, by poszedł za nią, a potem wykonała znak przedstawiający tele¬fonowanie. - Zaraz będę. Usiłując przezwycieżyć bolesny ucisk w pęcherzu, Jack cofnął się i pognał do toalety w drugim końcu
przyczepy. Błyskawicz¬nie załatwił naturalną potrzebę i wskoczył w dżinsy z obciętymi nogawkami, które miał na sobie wczoraj. Wybiegł z przyczepy i zrównał się z Anną, zanim zdążyła wejść do domu. Popro¬wadziła go do gabinetu pod schodami. David, nadal w pidżamie, mówił właśnie do telefonu: - Bo jeśli się za mocno rozbujasz, możesz spaść, rozbić sobie głowę i potem trzeba będzie ją zszywać. J ack mówi, że mógłbym polecieć naprawdę wysoko, ale mama boi się o mme. O, już wróciła i przyprowadziła ze sobą Jacka, żeby z panią porozmawiał. No to cześć. - Wręczając telefon Jackowi, powiedział: ¬Usłyszałem, że dzwoni, więc odebrałem, a potem poszedłem obudzić mamę, tak jak powiedziała ta pani. - Dobrze się spisałeś. - Jack przesunął dłonią po głowie chłopca, mierzwiąc mu włosy. Wziął od niego słuchawkę i przed¬stawił się• - Przepraszam, że tak długo to trwało. Dzwoniła pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii. - Próbowałam porozumieć się z panią Corbett za pośred¬nictwem tego specjalnego urządzenia, lecz nie udało mi się połączyć - wyjaśniła. - Wykręciłam też numer do pani Baker, ale nie odpowiedziała. - Postaram się tłumaczyć - obiecał Jack. Anna z niepokojem obserwowała jego twarz, nie zwracając uwagi na Davida, który ciągnął ją za koszulę, domagając się śniadania. - Domyślam się, że chodzi o Delraya. - Wstrzymał oddech, spodziewając się najgorszego. - Czy on ... co z nim? - Jego stan znacznie się poprawił i pan Corbett czuje się zdecydowanie lepiej, a przynajmniej czuł się, dopóki salowa, która go myła, nie powiedziała mu o wizycie pasierba. Bardzo to pana Corbetta zdenerwowało. Gdybyśmy go nie powstrzy¬mali, wstałby z łóżka i uciekł ze szpitala. Taka groźba nadal istnieje. Uznaliśmy, że synowa powinna o tym wiedzieć. Może jej udałoby się uspokoić pacjenta. - Taa, dziękujemy za powiadomienie nas. Już tam jedziemy. Jack rozłączył się i spojrzał na Annę. David nadal ją męczył, pojękując, że jest głodny, i nalegając, by poszła do kuchni i przygotowała mu śniadanie. - Hej, kapitanie zwiadowco - powiedział Jack, salutując. _ Czy starczy ci odwagi, aby wypełnić pewną misję? Jak sądzisz, czy potrafiłbyś sam przyrządzić sobie płatki? - A mogę wziąć moje ulubione? - Dlaczego nie? Chłopiec niezgrabnie zasalutował i pognał do kuchni. Anna z niepokojem wpatrywała się w Jacka. - Z Delrayem wszystko w porządku, ale jest bardzo zdener¬wowany - powiedział szybko. - Ktoś się wygadał i wspomniał mu o wizycie Herbolda w szpitalu. - Anna zacisnęła pięści i zaklęła bezgłośnie. Wyjęłaś mi to z ust - powiedział Jack, choć Anna nie patrzyła na niego i nie mogła go usłyszeć. Nie zaznał ani chwili spokoju, dopóki ona i David nie wrócili Wczoraj do domu. Bez wiedzy Anny pojechał za nimi do miasta. Chciał się przekonać, czy Cecil dotrzyma słowa i naprawdę wybierze się do szpitala. Nie był wcale zdziwiony, kiedy zo baczył mustanga Herbolda na przyszpitalnym parkingu. On sam zatrzymał się kilka rzędów dalej i odczekał, dopóki nie zobaczył policjanta eskortującego Cecila do samochodu. Gdy Herbold odjechał, samochód szeryfa też ruszył i jećhał za Herboldem aż do granic stanu. Jack towarzyszył Cecilowi jeszcze przez następnych dwieście mil. Jednak z każdą milą denerwował się coraz bardziej. Nie powinien opuszczać rancza na tak długo. Gdy zdecydował się zawrócić, przekroczył wszelkie ograniczenia prędkości, ale uda¬ło mu się przyjechać do domu przed Anną. Dopóki przebywała w szpitalu, była względnie bezpieczna. Carl, którego twarz pojawiała się w każdym wydaniu telewizyjnych wiadomości, z pewnością nie odważyłby się tam pokazać. Nadchodził zmierzch, a on zaniedbał gospodarskie obowiąz¬ki. Zrobił więc, co się dało, zerkając nieustannie na zegarek i denerwując się coraz bardziej, w miarę jak mijały godziny, a Anna nie wracała. Upał nie zelżał ani trochę, mimo że był już późny wieczór. Spieczona ziemia emitowała pochłonięte w ciągu dnia ciepło niczym grzejnik. Jack krążył po terenie posiadłości, nadsłuchując nietypowych odgłosów i wypatrując cieni, kryjących się w mro¬ku. Mimo że przez cały czas przebywał na zewnątrz, i tak od czasu do czasu musiał wejść do przyczepy, by choć przez chwilę ochłodzić się w strumieniu powietrza z wentylatora. Zmartwie¬nie zmniejszało jego odporność, a upał jeszcze pogarszał sprawę. Z każdą mijającą godziną wyobrażał sobie coraz gorsze rzeczy, które mogły przytrafić się Annie i Davidowi. Na przy¬kład samochód mógł się znów zepsuć i teraz oboje błąkali się gdzieś w ciemności. On, Jack, nie był przecież mechanikiem, a Anna powinna oddać samochód do przeglądu. Mogli też mieć wypadek. Zawieziono by ich do szpitala i ktoś z personelu zapytałby o adres i numer telefonu najbliż¬szych krewnych. A ona powiedziałaby, że jedyny bliski krewny leży dwa piętra wyżej, na
oddziale intensywnej terapii. Nikt nie pomyślałby o tym, by zawiadomić jakiegoś tam pomocnika, który krząta się wokół gospodarstwa, odchodząc od zmysłów z niepokoju. No i ci Herboldowie. Co z tego, że odprowadził Cecila niemal do samego Arkansas. Oni nie byli niewinnymi owieczkami. Uro¬dzili się zepsuci, a lata spędzone w więzieniu dopełniły przestępczej edukacji. Pojawienie się Cecila mogło być tylko zasłoną dymną. Jeden braciszek wyjechał, by drugi mógł spokojnie zająć się Anną i Davidem, dwojgiem ludzi bliskich Corbettowi. Tak, na pewno tak właśnie się stało! Zostali uprowadzeni przez Herboldów. Jack chwycił kluczyki, gotowy jechać do szpitala, aby upew¬nić się, że Anna i David są bezpieczni. Nim zdążył wsiąść do ciężarówki, zobaczył światła samochodu Anny. Co prędzej ukrył się w cieniu porastającej werandę wistarii. Powinien się pokazać i pomóc jej zanieść Davida do domu albo przynajmniej zapytać, jak się ma Delray. Jednak, przypomniawszy sobie, jak potraktowała go rano, i nadal z tego powodu nieco na nią zły, pomimo że tak bardzo niepokoił się o jej bezpieczeństwo, pozostał tam, gdzie był, spoglądając z cienia, jak Anna wyciąga z samochodu śpiącego syna i wnosi go do środka. Nie wrócił do przyczepy, dopóki nie upewnił się, że są bez¬pieczni, i dopóki światła w domu nie pogasły. W końcu wy¬czerpany napięciem i męczącą jazdą, zwalil się na łóżko w przy¬czepie i zapadł w głęboki sen. Dotknął ramienia Anny, by zwrócić 'na siebie jej uwagę. - Co wydarzyło się w szpitalu? Czy Herbold groził tobie albo Delrayowi? Sięgnęła po notatnik i napisała: - Zabrałam Davida na lunch, więc nie było mnie tam, ale Marjorie wszystko widziała. Herbold wszedł do poczekalni i zażądał widzenia się z Delrayem. Powiedziano mu, że to niemożliwe. Urządził scenę. Wezwano policję i został wypro¬wadzony, to wszystko. - Wystarczyło, żeby zdenerwować Delraya. - Jack potarł dłonią kark. - O co mu, do licha, chodziło? Lecz Anna nie wiedziała. Odwróciła się i zamierzała pójść na górę, by jak najszybciej się ubrać, kiedy do gabinetu wpadł David, szlochając wniebogłosy. - Rozlałem mleko - wykrztusił. - Nie chciałem, mamusiu. To był wypadek. Anna, z trudem panując nad sobą, ruszyła w stronę kuchni. Jack zatrzymał ją, chwytając za skraj koszuli. - Idź się ubrać - powiedział spokojnie - ja zajmę się kuch¬nią. Pojedziesz sama do szpitala, David może zostać ze mną. Co ty na to? - Mogę, mamusiu? Mogę? - dopytywał się David. Łzy błys¬kawicznie obeschły i chłopiec przeskakiwał niecierpliwie z nogi na nogę. - Nienawidzę szpitali. Tam pachnie tak jak wtedy, kiedy dostaje się zastrzyki. To co, mogę zostać z Jackiem? Proszę, mamusiu! - Chcę, żebyście natychmiast wyjechali. Jeszcze dziś. Jack uprzedził ją, że Delray sobie tego zażyczy. Miał rację• On zwykle miał rację. Irytowało ją to, ale i na swój sposób dodawało otuchy, Zgodziła się zostawić z nim Davida, nawet na cały dzień. Pewnie czułaby się winna, że opuszcza syna nie wiadomo na jak długo, sprawiając tym kłopot Jackowi, gdyby nie to, że obaj zdawali się doskonale bawić - nawet kiedy ścierali mleko z podłogi. Na klęczkach, z wypiętymi pośladkami, pomachali jej niecierpliwie na do widzenia i wrócili do swego zajęcia. Gdy tylko Anna weszła do pokoju Delraya, ten natych¬miast zaczął ją przekonywać, by wyjechała i zabrała ze sobą Davida. Wyglądał lepiej z zaróżowionymi policzkami, chociaż na tę zmianę wpłynęły lęk i obawa. Musiała jakoś go uspo¬koić. - Nic nam nie grozi, Delray. - Gdzie indziej będziecie bezpieczniejsi. - Nie wyjadę z miasta, kiedy ty jesteś w szpitalu. Jak mogłeś przypuszczać, że cię zostawię? - W zwykłych okolicznościach z pewnością byś tego nie zrobiła. Ale to nie są zwykłe okoliczności. Jak wiesz, wczoraj był tu Cecil Herbold. To wszystko zmienia. Nie wiedział, że Herbold pojawił się najpierw w jego domu. I dobrze, gdyż mógłby dostać następnego zawału. - Nigdzie nie jadę. Zostanę tu, z tobą. - Proszę, Anno, zrób to dla mnie. Poza tobą i Davidem nie mam nikogo. Starałem się uchronić Deana przed tymi chłop¬cami. Nigdy nie dopuściłem, by się do niego zbliżyli. Cecil i Carl to ciężar, który muszę dźwigać, lecz ty z pewnością nie zasługujesz, aby go po mnie odziedziczyć. Proszę, Anno, nie chcę
umierać, zamartwiając się ... - I jak się ma nasz pacjent?! - zawołał radośnie lekarz, przerywając Delrayowi. Anna napisała coś szybko. - Narobił tu dzisiejszego ranka niezłego zamieszania. - Tak słyszałem. - Czy to się odbije na jego zdrowiu? Lekarz przejrzał zapisy na metalowej tabliczce, umocowanej w nogach łóżka. - Widzę tu nagły skok na wykresie ekg. - to pewnie wtedy groził, że nas zaskarży. - Zmarszczył brwi i zerknął na Delraya, który odpowiedział nachmurzonym spojrzeniem. Lekarz roze¬śmiał się i stanowczym ruchem odłożył tabliczkę na miejsce. _ To dobry znak, że wystarczyło mu energii, by się awanturować¬powiedział, po czym spojrzał na Delraya i spytał: - Co sądzi pan o krótkiej wycieczce helikopterem? Rozdział dwudziesty siódmy - Miałby pan coś przeciwko temu, żebym wpadł do banku po drugiej stronie ulicy i zamienił czek na gotówkę? Russell, który siedział za biurkiem, opierając stopy na blacie, opuścił gazetę i spojrzał groźnie na Cecila. Chociaż właściwie trudno to było ocenić, ponieważ Russell zwykle starał się wyglądać groźnie. - Jeżeli potraktujesz to jako przerwę na lunch ... Masz pięt¬naście minut. - Może być kolejka. - Piętnaście minut - powtórzył szef i wrócił do czytania gazety. Podły skurwysyn - pomyślał Cecil, zakładając okulary przeciw¬słoneczne i wychodząc z warsztatu. Powietrze na zewnątrz przy¬pominało gorący, gęsty syrop. Zupełnie jakby prosił o Bóg wie co, a przecież w każdy piątek chodził do banku, a.by zrealizować czek i podjąć wypłatę. Tak było, od kiedy zaczął pracować w tym garażu. Russell wściekał się, ponieważ był dupkiem. Kryjąc wzrok za przydymionymi szkłami okularów, uważnie rozejrzał się po ulicy, ale nie zauważył niczego niezwykłego. Gliniarze prawdopodobnie nadal drapią się po głowach, za¬stanawiając się, po co pojechał wczoraj do Blewer. Zachichotał, zadowolony. Ciekawe, czy Delray dowiedział się o mojej wi¬zycie - pomyślał. Miał nadzieję, że tak i że szok go wykończył. Wszedł do drugstore'u i zamówił cytrynową cokę na wynos. Zapłacił za drinka, rulonik dropsów o smaku korzenno-piwnym i magazyn motoryzacyjny. Na zewnątrz przeszedł kawałek chodnikiem i sącząc przez słomkę napój, zatrzymał się, aby poczekać na zmianę świateł. Przekroczył jezdnię, a potem wrócił drugą stroną ulicy. Przystanął w cieniu budynku banku, by dopić cokę. Gdy skoń¬czył, wrzucił jak każdy wzorowy obywatel puste opakowanie do kosza, ustawionego przez miejscowych rotarian. W porównaniu z porażającym upałem na zewnątrz klima¬tyzowane wnętrze banku wydawało się chłodne niczym Klon¬dike. Zdjął okulary i wsunął je do kieszeni firmowego kom¬binezonu, na którym czerwonymi literami wyszyte było jego imię• Magazyn wyśliznął mu się spod pachy i upadł na podłogę. Kiedy pochylił się, aby go podnieść, spostrzegł strażnika¬dziewiętnastolatka o marchewkoworudych włosach i pulchnych policzkach, oszpeconych śladami po trądziku. Właśnie otwierał drzwi, by wpuścić kobietę, która pchała przed sobą dziecinny wózek. Cecil podszedł do wysepki pośrodku holu. Przyniósł ze sobą blankiet depozytowy. Posługując się długopisem, przymoco¬wanym do lady złotym łańcuszkiem, wypełnił formularz i in¬dosował czek. Starał się nie myśleć o kamerach, umocowanych wysoko na ścianach. Porównał kolejki do dwóch okienek kasowych. Przed jedną kasą stał gruby mężczyzna - z jego paska zwieszała się za¬dziwiająca liczba kluczy, umocowanych na specjalnym kółku. Pod pachami grubasa widać było plamy potu. Kobieta z wóz¬kiem stała za mężczyzną. Próbowała zająć czymś dziecko, by nie płakało, zanim nadejdzie ich kolej. Kasjerka przy drugim okienku pomagała właśnie jakiejś starszej parze. Za nimi ustawił się wąsaty motocyklista w ban¬danie i skórzanej kamizelce. Jego nagie ramiona Pokryte były obficie tatuażem. Kiedy Cecil nadal zastanawiał się, do której kolejki się przyłączyć, tuż obok niego pojawił się nagle mężczyzna ubrany w garnitur biznesmena, z okularami w rogowej oprawie. Ustawił się tuż za matką z
dzieckiem, zdecydowanie wpychając się przed Cecila. - Palant - mruknął ten ostatni. Mężczyzna odwrócił się• - Przepraszam pana? - Nieważne - mruknął Cecil, ustawiając się za motocyklistą. Starszej parze najwidoczniej trudno było zrozumieć, jak funkcjonują czeki podróżne. Motocyklista unosił się więc nie¬cierpliwie na grubych obcasach butów, krzyżując wytatuowane ramiona. Tymczasem gruby mężczyzna załatwił, co miał do załat¬wienia, i ustąpił miejsca młodej matce. Yuppie w szarym gar¬niturze przeglądał grzbiet swojej książeczki czekowej. Wreszcie kasjerka w okienku, do którego ustawił się Cecil, zasugerowała, by starsza para poprosiła o wyjaśnienia innego urzędnika, i przywołała odpowiednią osobę, która zajęła się klientami. Motocyklista zajął miejsce przy okienku, a Cecil przesunął się bliżej. Wyczuł, że ktoś stanął za nim. Odwrócił się. - Cześć, Cecil. - Witaj, Pepe. Pepe był mechanikiem pracującym w tym samym warsztacie co Cecil, Meksykaninem, który trzymał tylko z innymi Mek¬sykanami. Nigdy dotąd nie zamienili ze sobą więcej niż parę słów, lecz facet wydawał się w porządku. - Russell znowu marudził, zanim pozwolił ci tu przyjść?¬zapytał Cecil. - Jak zwykle, chłopie - usłyszał w odpowiedzi. Motocyklista schował pieniądze, które odliczyła dla niego kasjerka, życzył jej miłego dnia i odszedł. Cecil podszedł do okienka, przesunął po marmurowej ladzie swój czek i wypeł¬niony• blankiet depozytowy. - Dzień dobry, jak się pan ma? - zapytała kasjerka, spoglądając na formularz. - Pięćdziesiąt gotówką, zgadza się? - Poproszę• - Jak mam wypłacić? Dziesiątkami, dwudziestkami? Matka przy sąsiednim okienku podziękowała kasjerce i od¬wróciła wózek. Gdy odjeżdżała, do okienka zbliżył się yuppie. Kasjerka powitała go. Broń pojawiła się nie wiadomo skąd, znalazła się w dłoni Carla jakby za pośrednictwem magii. - Zapomnij o tym przycisku, uruchamiającym alarm - po¬wiedział tym samym grzecznym tonem, jakim zapytał przed chwilą: "Przepraszam pana?" Gdyby sytuacja nie była tak napięta, Cecil z pewnością pochwaliłby brata za doskonałe przebranie i pasujące do niego zachowanie. - Opróżnij szufladę, powoli i spokojnie, a nikomu nic się nie stanie. - Dla mnie to samo - powiedział Cecil do kasjerki przy swoim okienku, cytując znaną z kina odzywkę i pokazując pistolet, który wyciągnął chwilę wcześniej zza kombinezonu. Usłyszał, jak stojący za nim kolega przeklina z tak silnym hiszpańskim akcentem, że ledwie można rozróżnić słowa. - Chcę wszystkich pieniędzy, które tu trzymacie - powiedział Cecil do kasjerki. W piątki w pobliskiej fabryce opon płacono robotnikom tygodniówkę, a pracownicy zwykle wstępowali potem do ban¬ku, aby wymienić czeki na gotówkę. Dlatego pod koniec tygo¬dnia było tu zwykle mnóstwo forsy. - O mój Boże - załkała kasjerka. - Zamknij się, suko, bo cię zabiję - burknął Carl. Kasjerka z okienka Cecila przejawiała większą chęć do współ¬pracy. Wyjęła skądś płócienną torbę, wypchaną banknotami. - Dziękuję bardzo - powiedział grzecznie Cecil, kiedy po¬pchnęła ją po ladzie. - Zwariowałaś, Connie! - syknęła jej koleżanka. - No cóż, nie zamierzam oddawać życia, aby zachować tę głupią pracę, a ty? - Diabli wzięli twoje zwolnienie warunkowe, chłopie - po¬wiedział Pepe. - Wybacz mi, kolego, dopiero co tu byłem. - To wrócił motocyklista. Wcisnął się pomiędzy Cecila a kontuar. - Proszę pani, przeliczyłem pieniądze i okazało się, że ... Co, do cholery ... Cecil uderzył go na odlew kolbą pistoletu, wybijając mu kilka zębów i rozcinając wargę. Krew, która trysnęła na jego kombinezon, była dokładnie tego samego koloru co monogram na kieszonce. Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. - Jesteś pieprzonym wariatem - powiedział Pepe, a Cecil kazał mu się zamknąć. Kasjerka Carla krzyknęła i zanurkowała pod ladę. - Cholera! - zaklął Carl.
Motocyklista zatoczył się od uderzenia, lecz kiedy tylko uświadomił sobie, w czym przeszkodził, odważnie sięgnął po broń Cecila. Jednak to Carl postrzelił go w szyję• W holu bankowym rozpętało się piekło. Do tej chwili nikt, kto nie stał w bezpośrednim sąsiedztwie kas, nie zdawał sobie sprawy, że właśnie doszło tu do napadu. Teraz ludzie wrzeszczeli i miotali się, rozpaczliwie poszukując schronienia. Kobieta z wózkiem krzyknęła przeraźliwie i zakryła sobą dziecko, które natychmiast zaczęło płakać. - Myron! - Taa, Carl? _ Dawaj torbę• Myron ukrył swoje niemal białe włosy pod czarną peruką, a dziwne, wodniste oczy zasłonił okularami słonecznymi. Jednak gdyby uwagi strażnika nie odwróciło wcześniejsze zamieszanie przy jednej z kas, zapewne trudno byłoby mu przejść nie zauważonym, zważywszy na to, że taszczył ze sobą olbrzymią torbę turystyczną, z której wyjął właśnie obrzyna. Rzucił torbę Cecilowi. Carl, wymachując pistoletem, wskoczył na kontuar i krzyknął, by wszyscy pozostali na swoich miejscach, to znaczy na podłodze. Tymczasem Cecil okrążył ladę i zaczął pakować do torby zawartość szuflad z gotówką. Żadnych eksplodujących torebek z niebieską farbą dla braci Herbold, dziękujemy bardzo. Myron pilnował strażnika, który wyglądał tak, jakby miał zaraz zwymiotować na swoje wypolerowane do połysku buty. _ Hej, ty! - krzyknął do niego Carl. - Masz pistolet? _ Tak, proszę pana - odparł strażnik, szczękając ze strachu zębami. _ Zabierz mu go, Myron. Myron zrobił, co mu kazano. _ Jeżeli się poruszy, zabij go. _ W porządku, Carl. Nagle do sali kasowej wpadło dwóch policjantów. Później specjalne wydanie miejscowej gazety doniosło, że jakiś prze¬chodzień zaalarmował patrol, ponieważ wydawało mu się, że coś niedobrego dzieje się w banku. policjanci zachowali się dzielnie, acz nierozsądnie - zamiast wezwać posiłki postanowili działać sami. Gdy tylko znaleźli się w bUdynku, jeden z nich natychmiast zdał sobie sprawę, co się tu dzieje, i sięgnął po broń. Lecz zanim udało mu się rozpiąć kaburę, Myron wystrzelił z obrzyna. Na widok swego partnera, niemal przeciętego na pół, drugi policjant zmoczył spodnie i upadł na kolana, chowając głowę w dłoniach. Tymczasem strażnik w przypływie brawury - bądź też podniesienia się poziomu adrenaliny skoczył ku Myronowi i zginął, trafiony drugą kulą. . - A niech to diabli - powiedział Carl, najwidoczniej znie¬smaczony strumieniem krwi, płynącym po marmurowej pod¬łodze. - Przeładuj, Myron. - W porządku, Carl. Cecil zasunął zamek torby. - Gotowe. Wynośmy się stąd. - Lepiej nie. Kasjerka Connie trzymała teraz pistolet w wyciągniętych dłoniach. Jednak jej ostrzeżenie nie dotyczyło Cecila, Carla ani Myrona. Skierowała je do drugiego policjanta, który odzyskał odwagę i właśnie sięgał po broń. Kasjerka Connie strzeliła mu prosto w serce. Rozdział dwudziesty ósmy Ezzy podlał bogato ulistnioną roślinę, stojącą na parapecie okna salonu. Dał sobie już spokój z afrykańskimi fiołkami. I tak były stracone. Co do rośliny w salonie, to nie miał najmniejszego pojęcia, jak brzmi jej nazwa ani czy w ogóle trzeba ją podlewać. Pewnie robił to zbyt często. Lecz kiedy wróci Cora, być może łatwiej jej będzie pogodzić się ze stratą fiołków, jeżeli choć jedna roślina przeżyje. Ezzy zawsze myślał "kiedy wróci Cora", nigdy "jeśli wróci". Nie pozwalał sobie nawet na myślenie o tym, że mogłaby nie wrócić w ogóle. Podobnie jak bronił się przed zniechęceniem, spowodowanym wczorajszym bezowocnym spotkaniem z Parkerem Gee. Wizyta u śmiertelnie chorego mężczyzny zajęła mu jednak dzień - i to właściwie był cały pożytek z tej wyprawy. To, i decyzja, by ostatecznie zaniechać dalszego zajmowania się sprawą Patsy McCorkle. Dość tego. Wystarczy. Przez całe dwadzieścia dwa lata gonił za własnym cieniem. Był zmęczony. Chciał odzyskać
swoje życie. A także swoją żonę• Wszystko skończone i trzeba o tym zapomnieć. Tego ranka obudził się z postanowieniem, aby na zawsze wyrzucić tę sprawę ze swojej świadomości. Oczywiście, nie łudził się, że łatwo będzie tego dokonać. Przełamanie ponad¬dwudziestoletnich przyzwyczajeń nie mogło być proste. Zajęcie się czymś innym z pewnością powinno pomóc. Włóczył się więc po domu, przechodząc z pokoju do pokoju i usiłując sobie przypomnieć wszystkie sprawy, jakie Cora umieściła na swojej liście rzeczy do zrobienia, a do których nigdy się nawet nie zabrał. Do tej pory zdążył już zreperować sznur od lampy stojącej w gabinecie i naoliwić zawiasy w tylnych drzwiach. Zastąpił stare rolki pod sofą nowymi i doszedł do wniosku, że nie ma pojęcia, co zrobić z wentylatorem w sypialni, by przestał tak okropnie się trząść i buczeć. Zadzwonił do elektryka i umówił Się z nim. Problem polegał na tym, że Cora bardzo dbała o dom, więc szybko zabrakło mu spraw, którymi mógłby się zająć. Podlał nieznaną roślinę i znowu dopadła go nuda. Czy był głodny? Być może, lecz nie chciał iść do "Pracowitej Pszczółki". Nie był w nastroju, by odpowiadać na wścibskie pytania. Podgrzał więc sobie puszkę chili, dołożył do tego kilka krakersów i zaniósł wszystko do gabinetu. Włączył telewizor tylko po to, by coś szemrało mu za uszami, Każdy ludzki głos był mile słyszany. Ponieważ miał spore zaległości w czytaniu, położył przed sobą "Reader's Digest" sprzed trzech miesięcy i zaczął przeglądać spis treści w poszukiwaniu czegoś, co mog¬łoby przyciągnąć jego uwagę. Właśnie zatopił się w historii człowieka połkniętego przez wieloryba - zupełnie jak biblijny Jonasz, o czym uczono w szkół¬ce niedzielnej - kiedy nadeszła pora lokalnych wiadomości. Sensacją dnia była wiadomość o napadzie na bank, podczas którego zginęły cztery osoby: dwóch policjantów, strażnik ban¬kowy i klient. Złodzieje uciekli z nie ujawnioną sumą pieniędzy. Chociaż miejscowa społeczność była niewielka, bank należał do zamożnych, ponieważ w pobliżu znajdowała się fabryka opon. Kamery, zamontowane w hali banku, pomogły zidentyfiko¬wać napastników jako uciekinierów z więzienia: Myrona Huttsa i Carla Herbolda, którym towarzyszył brat Herbolda, przebywa¬jący na zwolnieniu warunkowym. Cecil Herbold mieszkał i pra¬cował w mieście, w którym znajdował się obrabowany bank. Ku ogólnemu zdumieniu, Connie Skragg, urzędniczka ban¬kowa, też brała udział w napadzie. Trzydziestodwuletnią bez¬dzietną rozwódkę, którą współpracownicy opisywali jako osobę normalną i niczym się nie wyróżniającą, sfilmowano w chwili, kiedy strzelała do policjanta, śmiertelnie go raniąc. _ Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by schwytać mor¬derców i doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości¬oświadczył wstrząśnięty szef policji, który właśnie stracił połowę podlegających mu sił. W tym mieście nie można bezkarnie zabijać policjantów - dodał. Herboldów i ich wspólników określono jako uzbrojonych i szczególnie niebezpiecznych. Chili Ezzy'ego zupełnie wystygło, gdy słuchał o tym, jak gęstą sieć zarzuciły siły policyjne nad Arkansas, północno-zachodnią Luizjaną i północno-wschodnim Teksasem. Reporter oddał głos do studia, gdzie prowadzący przedstawił widzom psychologa. Doktor rozpoczął monotonny wykład o tym, jak zetknięcie się z przemocą wpływa na psychikę świadków i członków rodzin poszkodowanych. Ezzy ściszył głos telewizora. Bezmyślnie pakując do ust letnie chili, wpatrywał się w milczący ekran. Po wypowiedzi psychologa nastąpiła reklama pieluszek. Potem zaprezentowano kobietę, która pokazywała zazdrosnej sąsiadce swoją toaletę, czystą i pachnącą kwiatowymi odświeżaczami. Ezzy zareagował na wiadomości niczym stary koń pociągowy na odgłos bata. Jego wcześniejsze postanowienie, aby wyrzucić I. pamięci sprawę Patsy, było już tylko mglistym wspomnieniem, I.upełnie jak krawat, który dzieci podarowały mu na Dzień Ojca. Jeszcze kilka minut temu czuł się jak rozgnieciony karto¬fel. Teraz był pełen energii, zapału, gotowy do działania. W końcu to on był pierwszym stróżem prawa, który miał do czynienia z braćmi Herbold. On pierwszy ich zamknął. A teraz popełnili zbrodnię w sąsiednim stanie, i chyba nie ostatnią• Carl i Cecil już jako chłopcy byli zepsuci. Psychologowie zapewne uznaliby, że to dlatego, iż brakowało im ojca, i to w wieku, w którym kształtuje się osobowość. Wychowywała ich matka, osoba bierna i słaba, do spółki z surowym ojczymem, który pragnął wyprowadzić chłopców na ludzi, lecz ich nie kochał. Nic więc dziwnego, że wyrośli na młodych zabijaków. Lecz teraz byli mężczyznami. Odpowiadali za siebie. I byli źli, ponieważ lubili tacy być. Po tym, co zaszło dziś rano, nie mieli nic do stracenia, Należało ich schwytać, nim zdążą skrzyw¬dzić kogoś jeszcze. Ezzy zerwał się na równe nogi. Zaniósł miskę po chili do kuchni i nalał do niej zimnej wody. Naczynie natychmiast pokryło się obrzydliwym pomarańczowym kożuchem, lecz Ezzy zostawił je tak, jak było.
Chwycił kapelusz i po chwili siedział już w samochodzie, poruszając się z większym wigorem i świadomością celu niż kiedykolwiek od chwili, gdy zasugerowano, że powinien przejść na emeryturę. Główne pomieszczenie w biurze szeryfa było puste. Znaj¬dował się w nim tylko jeden policjant, obsługujący centralę telefoniczną. Uśmiechnął się, kiedy zobaczył Ezzy'ego. - Cześć, Ezzy. Co cię sprowadza? - Cześć, Souder, jak leci? - Podoba ci się na emeryturze? - Jest w porządku. - Musi minąć trochę czasu, zanim się przyzwyczaisz. - Pewnie tak. Zastałem twojego nowego szefa? - Taa, jest tu - odparł policjant. - Dopiero co wrócił z lunchu w kawiarni. Przyniósł sobie od Lucy kawałek kokosowego placka z kremem. - Jak myślisz, nie weźmie mi za złe, jeśli do niego zajrzę? - Wiesz, gdzie są drzwi. Ezzy zapukał grzecznie. Szeryf Ronald Poster podniósł wzrok znad kawałka ciasta, zlizał jego resztki z warg i gestem zaprosił gościa, by wszedł. Następca Ezzy'ego był typowym, wymuska¬nym absolwentem akademii policyjnej. Zwyciężył w wyborach na szeryfa, ponieważ miał sylwetkę zapaśnika, a jego sposób bycia budził zaufanie. Poza tym był wzorowym obywatelem, mężem ładnej żony, ojcem trójki dzieci i diakonem w kościele baptystów. Niebieskie oczy o przenikliwym spojrzeniu mówiły zarówno: "kocham Jezusa", jak i "nie próbuj mnie nabierać". Włosy miał ostrzyżone krótko, na Wzór marines, i o ile Ezzy się nie mylił, uważał się za twardszego, niż był. Jeżeli nawet zirytowała go ta nie zapowiedziana wizyta, to nie dał tego po sobie poznać. Mocno, zdecydowanie, a zarazem serdecznie, uścisnął dłoń swego poprzednika. - Siadaj, Ezzy, siadaj. Poczęstujesz się ciastem? - Nie, dzięki. Chociaż wygląda całkiem nieźle. - Lucy chyba nigdy nie upiekła niczego, co byłoby niesmaczne. Ezzy zajął proponowane mu krzesło i zapytał, jak podoba się szeryfowi nowa praca. - Nie narzekam - odparł ten ostatni. A kiedy zapytał Ez¬zy'ego o jego życie na emeryturze, Ezzy skłamał i powiedział to samo. - Jestem pewien, że słyszałeś już o tym napadzie na bank w Claredon - zaczął. - Tak, telefony wręcz się urywają. Rozpoczęto wielkie po¬lowanie, nawet tutaj. - Dlatego właśnie przyszedłem, Ron. Pomyślałem sobie, że może przyda ci się dodatkowy zastępca. Młody człowiek zajmujący fotel, który Ezzy do tej pory uważał za swój, wytrzeszczył oczy i spytał: - Po co? Problem polegał na tym, jak przedstawić sprawę, by szeryf Poster nie poczuł się niekompetentny. - Na wypadek, gdyby ci chłopcy jednak zjawili się w mieście. - Więc słyszałeś, co tu się wczoraj wydarzyło? Wczoraj, jakie znów wczoraj?! - Taa - powiedział Ezzy, udając, że wie, o czym mowa.¬W "Pracowitej Pszczółce". Chłopcy o niczym innym nie mówili. Nowy szeryf potrząsnął krótko ostrzyżoną głową. - Nadal nie rozumiem, po co Cecil się tu pokazał. Myślę, że po prostu chciał nas zmylić. On i Carl musieli planować ten napad od miesięcy, jeśli nie od lat. Widocznie Cecil uznał, że dobrze będzie, jeśli dla odwrócenia uwagi pojawi się tutaj, aby odwiedzić ojczyma. - Nikt nigdy nie twierdził, że ci chłopcy są głupi. Cecil był tutaj? Przyjechał, aby zobaczyć się z Corbettem? Gdy tylko stąd wyjdzie, zadzwoni do Delraya, żeby dowiedzieć się czegoś więcej - postanowił. Jednak następna wypowiedź szeryfa udaremniła ten plan. - Cecil poszedł najpierw do domu, a potem urządził przed¬stawienie w szpitalu i nieźle namieszał. Wyprowadził wszystkich z równowagi. Ezzy skinął głową, choć nie miał pojęcia, z czym właściwie się zgadza. - Tak właśnie słyszałem. - Tylko tego brakowało tej głuchej damie - zwłaszcza że Delray jest w stanie krytycznym. - Rzeczywiście, to wielki wstyd. - Choć Ezzy sprawnie wy¬ciągał od szeryfa informacje, gdzieś w jego podświadomości tłukło się pytanie: "Od kiedy to stałem się takim zręcznym kłamcą?" - No cóż, teraz to problem tych z Arkansas. Cecil ma zbyt wiele na głowie, by myśleć o Blewer i ludziach
stąd. Nic nie wskazuje na to, by kierowali się w tę stronę. - Wczoraj też nic nie wskazywało, że Cecil się tu pokaże. - FBI jest z nami w ciągłym kontakcie. Wystarczy najmniejszy znak, a w Blewer zaroi się od agentów. - Jeszcze jeden powód, aby zaprzysiąc jak najwięcej miej¬scowych. - Lecz nic nie świadczy ... - Nikt nie wie, co te szalone sukinsyny jeszcze wymyślą. - Spostrzegł, że szeryf zaczyna się niecierpliwić, więc aby za¬maskować pobrzmiewającą w swoim głosie desperację, roze¬śmiał się lekko i wzruszył ramionami. - Nie zaszkodzi chyba, jeżeli ktoś jeszcze będzie się za nimi rozglądał, prawda? - Nie, z pewnością nie zaszkodzi. Po prostu nie uważam, aby to było konieczne. Foster uśmiechnął się równie sztucznie jak Ezzy przed chwilą. - Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, jak mały budżet ma to biuro. - Mnie nie musiałbyś płacić. Boże, nie pozwól, abym miał błagać tego szczeniaka - pomyś¬lał, chociaż właściwie nie spodziewał się z tej strony żadnej pomocy. Od kiedy zaczął kłamać, Bóg chyba zamknął uszy na jego prośby. By nie pokazać, jak bardzo mu na tym zależy, rozparł się wygodnie na krześle, oparł stopę na kolanie drugiej nogi i za¬wiesił kapelusz na czubku buta. - To był tylko taki pomysł. Chciałem, żebyś wiedział, że chętnie pomogę, jeśli zajdzie potrzeba. Młody szeryf wstał i okrążył biurko, dając tym samym znak, że wizyta dobiegła końca. Ezzy został odprawiony tak jak wtedy, w biurze prokuratora okręgowego, przed dwu¬dziestoma z górą laty. Świat należał do młodych i silnych. - Brak mi słów, żeby wyrazić, jak bardzo doceniam twoją propozycję, Ezzy, lecz nawet nie śniło mi się, by powoływać ciy znowu do służby. Zasłużyłeś na odpoczynek i powinieneś cieszyć się każdą jego chwilą. A poza tym - dodał, uśmiechając siy porozumiewawczo - pani Cora nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym znowu zapędził cię do roboty. - Poklepał Ezzy'ego po ramieniu, aby skierować go w stronę wyjścia. - Miło było cię widzieć. Dzięki, że wpadłeś. Drzwi cicho zamknęły się za plecami Ezzy'ego. Spojrzał na dyspozytora, który pośpiesznie wbił wzrok w porozkładane na slole papiery. Najwidoczniej wstydził się za starego człowieka, klóry po prostu nie wie, kiedy dać sobie spokój. Z całą godnością, na jaką jeszcze było go stać, włożył kapelus i powiedział: - Do zobaczenia, Souder. _ Taa, do zobaczenia, Ezzy. Trzymaj się• Powlókł się chodnikiem, żałując, że nie potrafi cofnąć czasu. N ie powinien tu przychodzić i żebrać o pracę• Jasne, gdyby poproszono go, aby wziął udział w polowaniu na zbrodniarzy, obejmującym swoim zasięgiem trzy stany, od razu poczułby się młodszy. Teraz wielogodzinne wyczekiwanie w radiowozie wspólnie z chłopcami, wypełnione narzekaniem na wszechogarniającą nudę, której nie ma jak zabić, i popija¬niem kiepskiej kawy, wydawało się sennym marzeniem. Jednak nie tylko o lo chodziło. Gdzieś w głębi duszy prze¬konany był, że gdyby udało mu się choćby w najmniejszym stopniu przyczynić się do ujęcia Herboldów, przestałby sobie wyrzucać, że nie ujął ich wtedy, przed dwudziestu z górą laty. Powinien wiedzieć, że w życiu tak nie bywa. Jeżeli nie udało ci się chwycić piłki, która pozbawiła twoją drużynę udziału w mistrzostwach świata, to choćbyś potem nie wiem co osiągnął, i tak ludzie będą pamiętali głównie ten błąd. Idąc do Fostera, naraził się tylko na upokorzenie. Nie winił szeryfa za to, że nie skorzystał z propozycji. Rzeczywiście, pomysł nie był najlepszy. Obecny szeryf to człowiek uprzejmy, loteż wyraził swoją opinię w sposób jak najbardziej zawoalo¬wany. Niemniej to, co powiedział, sprowadzało się do jednego: "Nie jesteś tu nikomu potrzebny, Ezzy". A co gorsza, miał rację• Rozdział dwudziesty dziewiąty - W Dallas, w wesołym miasteczku, jest kolejka, na której można zjeżdżać do góry nogami, i to dwa razy! Mamusia mówi, że jestem za mały, żeby na niej pojechać, ale nie jestem, prawda, Jack? - Prawdopodobnie będzie tam znak, który wskaże, jak duży powinieneś być. - Myślę, że jestem wystarczająco duży. - Na pewno będziesz się wspaniale bawił. - Nie mógłbyś z nami pojechać, Jack?
- Muszę zostać tutaj. Chcesz zabrać ze sobą książkę o dinozaurach? - Taa, jasne. Jack włożył książkę do walizki, umieszczając ją na stosie poskładanych koszulek i szortów. Przebiegł wzrokiem listę rzeczy, którą Marjorie podyktowała mu przez telefon. - To już wszystko. Nie zamkniemy walizki, dopóki nie wróci mama. Być może będzie chciała jeszcze coś dopakować. Tłumaczka zadzwoniła wcześniej, przekazując dobrą wia¬domość. Wieczorem Delray zostanie przetransportowany do Dallas helikopterem, a rano Anna i David pojadą do niego samochodem. Nim tam dojadą, Delray będzie przygotowany do operacji. Marjorie zaoferowała się, że pojedzie z Anną, aby ułatwić jej komunikowanie się z personelem medycznym i pomóc w opiece nad Davidem. Dla Davida miała to być wielka przygoda. W zamian za to, że zachowywał się grzecznie i nie marudził podczas pobytu w szpitalu, obiecano mu wyprawę do parku rozrywki w po¬bliżu Arlington. Dobrze zapoznany - dzięki telewizji i dgło¬szeniom - zjego atrakcjami, nie przestawał o nich mówić. Przez całe' popołudnie, a potem podczas kolacji i kąpieli paplał bez przerwy. Opinia Jacka na temat macierzyństwa skoczyła w górę o kilka punktów. Dobre, kochające, cierpliwe matki, które zajmowały się dziećmi dzień po dniu, zasługiwały, by zostać świętymi. On sam był zmęczony i nieco zdenerwowany, ponieważ Anna miała wracać do domu sama, i to po zmroku. Zasugerował Da vidowi, by wcześniej położył się spać: - W ten sposób lepiej wypoczniesz przed podróżą. - Ale ja nie jestem śpiący - protestował chłopiec. - I nie muszę iść do łóżka, dopóki mała wskazówka nie będzie na godzinie ósmej. Jack został pokonany. On sam tęsknił za wypoczynkiem. Dawały o sobie znać godziny spędzone na śledzeniu Herbolda. Poza tym przez cały dzień ciężko pracował, nadrabiając to, co I konieczności zaniedbał wczoraj. Zajął się też Davidem, to laś okazało się pracą na cały etat. Jednak mała wskazówka nie stanęła jeszcze na godzinie ósmej. - No dobrze, to może w coś zagramy? Grali na kuchennym stole, pojadając lody czekoladowe z owocami i śmietanką. David wygrał trzy razy z rzędu. Jack nic mógł się skupić, ponieważ niepokoił się o Annę. Bracia Herbold przeszli dziś samych siebie podczas napadu na bank. Najwidoczniej długa droga do Blewer poprzedniego dnia nie oslabiła Cecila w takim stopniu, by nie mógł wziąć udziału w napadzie, który pociągnął za sobą śmierć czterech niewinnych osób. Pomimo zakrojonej na szeroką skalę akcji poszukiwawczej bracia nadal pozostawali na wolności. Cecil wiedział, że Delray leży w szpitalu, a jego synowa i wnuk przebywają na ranczu sami, jedynie z wynajętym pomocnikiem. Jack nie potrafił co prawda wymyślić żadnego powodu, dla którego mieliby się tutaj pokazać - ale wczorajsza wizyta Cecila tkże zdawała się nie mieć sensu. Nie podobało mu się to. - Dlaczego nie używali metalu? - Kto? - Słuchasz mnie, Jack? - Jasne, po prostu zastanawiałem się nad następnym ruchem. - Ja gram dobrze. - Jeszcze jak! - Kiedy Indianie robili noże, takie jak twój, dlaczego nie używali metalu? - Ponieważ go nie mieli. Używali tego, co było pod ręką: kamienia i obsydianu. - Co to takiego "obsydium"? - Obsydian. Szkło wulkaniczne. - Szkło z wnętrza wulkanu? O rany! - Hmmm. - Jak wulkan robi szkło, Jack? A jeśli Cecil i Carl nagle tu się pojawią, jak on może zapobiec tragedii, nie pogrążając przy tym siebie? - Jack? - Nie wiem, Davidzie. - Myślałem, że ty wiesz wszystko. - Nie, daleko mi do tego. David wygrał po raz kolejny i odwrócili planszę. Chłopiec rozdawał. - Pamiętasz ten dzień, kiedy chciało mi się siusiać i powie¬działeś, że mogę to zrobić na dworze, tylko
żebym nie po¬stępował tak stale? - Hmmm. - I obaj siusialiśmy. - Hmmm. - Mamusia mówiła ... - Rozmawiałeś o tym z mamą? - Jasne. - Wspaniale - mruknął Jack pod nosem. - Mamusia powiedziała to samo, co ty: że to w porządku, jeżeli nie ma innego wyjścia, lecz nie wówczas, gdy w pobliżu znajduje się jakaś pani. - Dobra rada. Słuchaj się mamy. - A ja zapytałem, czy mój penis będzie kiedyś taki duży jak twój. - A to co znowu? - Jack podniósł głowę. - Powiedziała, że tak, ale najpierw cały muszę urosnąć. - Co to takiego? - No wiesz, Jack - chłopiec przewrócił oczami. - Twój penis. - Nie to:- powiedział Jack, uciszaj ac malca gestem. - Coś słyszałem. - To samochód mamy. Mężczyzna i chłopiec pędem minęli pralnię i wypadli na zewnątrz przez tylne drzwi. David śpieszył się, ponieważ sądził, że to jego matka. Jack pędził za nim, ponieważ obawiał się, że to może być ktoś zupełnie inny. Był to jednak samochód Anny. David zbiegł ze schodków, paplając i sygnalizując jednocześnie. - Mamusiu, mamusiu, wiesz co? Moja walizka jest już spa¬kowana i jestem gotowy, żeby jechać do Dallas. O której wyjeżdżamy? Jak tylko się obudzę, czy najpierw musimy zjeść śniadanie? Jack pozwolił mi pojeździć na koniu. Trzymał wodze i prowadził go wokół zagrody. Siedziałem w siodle sam i nie musisz się martwić, bo trzymałem się bardzo mocno i ani razu nie spadłem. Zapakowałem też książkę z dinozaurami. Już się wykąpałem i teraz gramy. Jack nie potrafił odgadnąć, ile Anna zrozumiała z tej pap¬laniny. Wysiadła z samochodu i przyklękła, aby przytulić syna. a potem podniosła go i przycisnęła do siebie jeszcze mocniej. David objął ją nogami w pasie i odwzajemnił uścisk. Oczy Jacka napotkały spojrzenie Anny ponad ramieniem chłopca. Już wiedział. W końcu David zaczął się wiercić, więc matka postawiła go na ziemi. - Jedliśmy lody i Jack pozwolił mi położyć na nie czekoladę. Niczego nie rozlałem. Mogę ci też przygotować takie lody, mamusiu, teraz już wiem, jak się je robi. Zaczęła coś sygnalizować. David przetłumaczył: - Mówi, że innym razem, dzisiaj jest zbyt zmęczona. - Więc lepiej zaprowadźmy ją do środka. Gdy weszli, Jack starał się uchwycić spojrzenie Anny, lecz ona unikała patrzenia na niego. W kuchni wyjęła z lodówki karafkę z sokiem pomarańczowym i nalała go sobie do szklanki. - Wiesz co, Davidzie? - zapytał Jack. - Myślę, że ona jest wykończona. Ja także. Może poszlibyśmy już spać? Idź z mamą na górę, ja pozamykam wszystko przed wyjściem. - Im szybciej pójdę do łóżka, tym szybciej będzie rano, prawda? - Jasne. David wziął matkę za rękę. - Chodźmy, mamusiu. Zajmę się tobą. Anna pogłaskała syna po policzku, lecz on zdawał się nie widzieć łez, które błyszczały w jej oczach. - Dobranoc, Jack. - Śpij dobrze, Davidzie. Do zobaczenia rano. Jack opłukał talerzyki po lodach i umieścił je w zmywarce. Wyszedł z kuchni, by zanieść wilgotne ścierki do suszarni. Gdy wrócił, ze zdziwieniem zobaczył Annę. Wyglądała na zmęczoną i załamaną. Zdjęła sandały i wyciąg¬nęła poły bluzki ze spódnicy. Jej makijaż gdzieś zniknął, oczy miała wilgotne, czerwone i zapuchnięte. - Delray ... ? Skinęła lekko głową, a potem ruszyła w milczeniu ku jednej z szafek. Jack zatrzymał ją. - Usiądź i powiedz, czego chcesz, aja ci to podam. - Szybko ustąpiła. Musiała być naprawdę wyczerpana.
Opadła na krzesło i sięgnęła po notatnik. - Czego byś chciała? - Wskazała na pudełko z herbatą, więc Jack napełnił czajnik elektryczny i włą¬czył go. Przygotował filiżankę i usiadł naprzeciw niej. Powie¬działaś Davidowi? Westchnęła, potrząsnęła głową i pokazała, że chłopiec zasnął. - Dobrze zrobiłaś. Jutro będzie na to dość czasu. Napisała, że David będzie rozczarowany, bo nie pojadą do parku rozrywki. - No cóż, to w końcu tylko dzieciak. - Jack uśmiechnął się smutno. - Dziękuję, że z nim zostałeś. - Nie ma za co. - Nie wiedziałam, że wrócę tak późno ... Jack wyjął pióro z jej bezsilnych palców. - Lubię Davida i nie przeszkadza mi, że się nim opiekuję. Cieszę się, że mogłem pomóc. Zasygnalizowała: - Dziękuję• - Proszę bardzo - Jack również zasygnalizował w odpowiedzi. Zadzwonił telefon. Jack wskazał na aparat i spytał, czy Anna chce, by podniósł słuchawkę. Skinęła głową. - Halo? - Czy to pan Sawyer? - Tak. - Mówi Marjorie Baker. Dzwonię, bo chcę się upewnić, że Anna bezpiecznie dotarła do domu. - Tak, przed kilkoma minutami. - Jak ona się czuje? - Tak jak można oczekiwać w tej sytuacji. Jest bardzo zmęczona. - Przekaże jej pan wiadomość? Proszę jej powiedzieć, że dzwoniłam do zakładu pogrzebowego. Powinnyśmy tam być jutro o dziewiątej. - Jest pani bardzo uprzejma, pani Baker. - Przynajmniej tyle mogę zrobić. Ma pan coś do pisania? Jack zanotował wiadomość, a potem spytał: - Czy mogłaby mi pani poświęcić jeszcze chwilę ... ? Nie chcę męczyć Anny, a chętnie bym się dowiedział, co właściwie zaszło. Z tego co wiem, Delray miał być przewieziony do Dallas na operację. - Miał kolejny zawał. Wszelkie próby reanimacji zawiodły. Jack słuchał jeszcze przez chwilę, a potem odparł: - Rozumiem i dziękuję za wyjaśnienia. Przekażę Annie wia¬domość. - Proszę jej powiedzieć, by bez wahania dzwoniła do mnie, jeżeli będę jej potrzebna. - Jeszcze raz dziękuję. Rozłączył się akurat, kiedy czajnik zaczął gwizdać. Zaniósł go do stołu i zalał wrzątkiem torebkę z herbatą, którą wybrała Anna. - Chcesz coś jeść? - zapytał, siadając naprzeciw niej. Po¬kręciła odmownie głową, wsypała łyżeczkę cukru do malinowej herbaty i upiła kilka łyków, a potem spojrzała na Jacka. Prze¬sunął w jej stronę kartkę z zapisanym na niej miejscem i go¬dziną umówionego spotkania. Przeczytała wiadomość i skinęła głową. - Pani Baker powiedziała mi, że reanimowali Delraya przez prawie pół godziny. - Zrobili wszystko, co było możliwe - napisała. - Po prostu nie można już było go uratować. - Boże, Anno, tak mi przykro. Twarz Anny zdradzała, że dłużej nie zdoła opierać się uczu¬ciom. Łzy, które wcześniej błyszczały w jej oczach, potoczyły się po policzkach. Jack zerwał się z miejsca, gotowy biec do niej, lecz Anna powstrzymała go. Usiadł powoli na krześle. - Co spowodowało atak? Wiadomość o wizycie Cecila? - Prawdopodobnie - zasygnalizowała, ocierając łzy z policzków. - Czy wiadomości o napadzie na bank dotarły do szpitala? ¬Kiedy skinęła głową, zapytał: - Jak myślisz, czy Delray je usłyszał? Uniosła ramiona, a potem napisała: - Nie sądzę, ale i tak się martwił. Nie umarł spokojny. ¬Jack spojrzał na nią, więc kontynuowała: - Nie sądzę, by wiedział o napadzie, ale obawiał się tego, co mogą zrobić Carl i Cecil. Umarł, zamartwiając się o ranczo, pożyczkę i przyszłość Davida. Kiedy podniosła wzrok, uzupełnił: - O ciebie także, jestem o tym przekonany.
- O mnie? Czy Delray rozmawiał z tobą o mnie? - Zdenerwowała się, i to do tego stopnia, że podkreśliła dwa razy ostatnie słowo. - Oczywiście, że nie, Anno. Po prostu wspomniał, że chyba był wobec ciebie nie w porządku. Zmarszczyła brwi i napisała: - W jakim sensie ... ? - No ... - Wpędziwszy się sam w pułapkę, nie wiedział, co powiedzieć. Właściwie Delray nie mówił, że zachowywał się zbyt zaborczo wobec Anny i że to nie było w porządku. Sugerował coś takiego, lecz Jack nie mógł wkładać słów w usta zmarłego. Anna pisała coś pośpiesznie. - Nic o tym nie wiesz. - Wiem, że cię kochał. Błyskawicznie zerwała się z krzesła, by wybiec z kuchni. Jack niemal przewrócił krzesło, pędząc za nią. Wypadła na zewnątrz i zamknęła za sobą drzwi. Jack wyszedł za nią na ganek. Przywarła policzkiem do słupka podpierającego daszek. Jack ujął ją za ramiona i odwrócił ku sobie. Opierała się, ale nie powstrzymało go to. _ Oczywiście, że cię kochał, Anno, i wcale nie musiał mi otym mówić. Każdy głupi by się domyślił. Zasygnalizowała coś pośpiesznie. Jack wzruszył bezradnie ramionami, więc Anna zaczęła sygnalizować' powoli, znak po znaku: - Skąd ... ? - Skąd wiem, że cię kochał? Ponieważ mógłby wykorzystać sytuację, a nie zrobił tego. Teraz Anna wzruszyła ramionami na znak, że nie rozumie. _ No dobrze, wytłumaczę ci. Nie domagał się, żebyś z nim sypiała w zamian za to, że zapewni tobie i Davidowi dach nad głową i utrzymanie. Mogło to być spowodowane nieśmiałością, skrupułami moralnymi albo czymkolwiek innym. Ale ja sądzę, że Delray zbyt cię kochał, by chociaż zasugerować coś takiego. I nie potrząsaj głową, udając, że nie rozumiesz, o czym mówię, ponieważ doskonale wiem, że jest inaczej. Odwróciła głowę i zacisnęła powieki. Jack ujął ją pod brodę i odwrócił ku sobie. Otworzyła oczy i spojrzała na niego chłodno. - Masz rację, to nie mój interes, ale doskonale widzę, co robisz. Jej gniewne spojrzenie mówiło: - No dobrze, cóż ja takiego robię? - Właśnie rozwijasz w sobie wielkie, dorodne poczucie winy, ponieważ nie kochałaś Delraya tak, jak on cię kochał. - Ścisnął jej ramiona. - Nie rób tego, Anno. Nie ma powodu, byś czuła się winna. I tak wiele dla niego poświęciłaś. Twoje wykształcenie. Pasję do fotografowania. Życie towarzyskie. Nawet te swoje pierwsze próby mówienia. Nie podzielałaś uczuć Delraya. On o tym wiedział. I kochał cię jeszcze bardziej, bo z nim zostałaś. W pierwszej chwili chciała odrzucić i ten argument, lecz wkrótce poczuł, jak odpływa z niej napięcie. Ramiona Anny opadły, mięśnie twarzy rozluźniły się, a cała postać zastygła w wyrazie głębokiego smutku. Spuściła wzrok. Chociaż nie miała zamiaru go prowokować, to powolne opuszczenie rzęs było seksowne jak diabli. Jack w myśli zacisnął dłonie i pozwolił sobie wrócić wspomnieniem do poranka, kiedy to Anna przybiegła po niego do przyczepy. Miała na sobie koszulę nocną na cienkich ramiączkach, prostą i mało uwodzicielską. Z całą pewnością nie był to wyrafinowany negliż, mający pobudzić męską wyobraźnię• Jednak koszulka wyglądała na bardzo cienką i przewiewną, jakby miała stopić się w ręce, niczym rozpuszczająca się w ustach cukrowa wata. Pod spodem Anna nie miała na sobie wiele, jeżeli w ogóle cokolwiek. Wtedy nie był w stanie o tym myśleć, nie wówczas, kiedy przy telefonie czekała pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii z informacją o zagrożeniu życia Delraya. Potem David rozlał mleko i Anna poszła się ubrać. Przez resztę dnia, zajęty codziennymi obowiązkami i opieką nad Davidem, nie mógł sobie pozwolić na luksus wspominania Anny w nocnej koszuli. Lecz teraz wyo braźnia podsuwała mu obraz jej ciała - takiego jak na tej czarno-białej fotografii - pod cienką materią koszuli. Nocna rosa sprawiła, że delikatna bawełna przywarła do łydek Anny, sprawiając, że wyglądała bezbronnie, jak ktoś potrze¬bujący opieki. Jej skóra, miękka i jedwabista, kontrastowała zjego owłosioną piersią i nogami. Czuł się jak goryl pochylający się niezdarnie nad motylem. A teraz odczuwał to samo. Stojąc tak blisko, widział, jak jej pierś unosi się w oddechu. Jeden mały ruch i ich ciała zetkną się. Właściwie nie potrzebowaliby nawet się ruszać, wystar¬czyłoby lekkie pochylenie. Gdyby chodziło o inną kobietę, po prostu pozwoliłby, aby kierował nim instynkt. Wiedziałby, gdzie położyć dłonie, co pieścić, kiedy ją pocałować, a kiedy zacząć zdejmować ubranie. Z obcymi, chętnymi kobietami
seks nie sprawiał mu kłopotu: znał zasady i potrafił wykorzystać je w życiu. Szedł z przygod¬nymi partnerkami do łóżka wieczorem, a rano je zostawiał¬odświeżone fizycznie, ale nietknięte emocjonalnie. Z Anną nie potrafił tak postąpić. Znał ją, wiedział, w jakiej sytuacji się znalazła, zdawał sobie sprawę, jak łatwo byłoby ją teraz zranić i jak bardzo by go znienawidziła, gdyby posłużył się tą wiedzą i wykorzystał ją• To nie był nagły przypływ pożądania, domagającego się natychmiastowego spełnienia. Pożądanie zrodziło się w nich, kiedy spotkali się pierwszy raz, i wciąż narastało. Przez szereg dni odmawiał przyznania sam przed sobą, że ono istnieje, nawet gdy się przekonał, że Anna przygląda mu się z tylnego ganku, i kiedy zdał sobie sprawę, że epizod w stajni znaczył coś także i dla niej. To, że i ona go pragnęła, pochlebiało mu, owszem, jednak nie starał się tego wykorzystać, gdyż ... gdyż nie zamierzał zostawać tu zbyt długo. A także dlatego, ponieważ nie był taki ja\s: jego ojciec. Jednak to Delray stanowił największą przeszkodę. Wiedząc o jego uczuciach w stosunku do Anny ... No cóż, nic nie mogło sil,: wydarzyć. Nawet za milion lat. Nie dopuściłby do tego, choćby ona pierwsza wystąpiła z inicjatywą. Wszelako Delraya już nie było, a Jack bardzo pragnął jej dotknąć. Jednak nie zrobił tego. Sytuacja mogła rozwinąć się howiem tylko na dwa sposoby: ona mogła zareagować na jego dotyk i wtedy nic nie powstrzymałoby ich przed rzuceniem się w wir namiętności -lecz mogła też powiedzieć mu, żeby trzymał przy sobie brudne łapska, i odesłać go, by się spakował. Tak czy inaczej, dostałby za swoje. Więc zdjął dłonie z ramion kobiety. A prawdę mówiąc, pozwolił im ześliznąć się po jej ramionach aż do nadgarstków, zanim przerwał kontakt i odsunął się nieco. Podniosła głowę. - Lepiej wejdź do środka, Anno - wykrztusił z trudem. Musiała zdać sobie sprawę, że pozostając w jego towarzystwie choćby jeszcze przez chwilę, może zburzyć tę istniejącą między nimi delikatną równowagę, że sytuacja zmienia się z każdym uderzeniem serca i jeśli nie chce, by zdarzyło się coś więcej, powinna natychmiast się wycofać. Po krótkim wahaniu odsunęła się od niego i szybko wśliznęła do domu przez frontowe drzwi. Jack obserwował ją, szepcząc pod nosem pochwałę zmarłego mężczyzny: "Delray, byłeś o niebo lepszym człowiekiem, niż ja bylbym na twoim miejscu". Rozdział trzydziesty - Co z nim jest? - Connie Skaggs wcisnęła się w swój kąt na tylnym siedzeniu samochodu. Myron zajął miejsce obok. Przestrzeń pomiędzy przednimi a tylnymi siedzeniami z trudem mieściła jego długie kończyny, tak że kolana sterczały do góry niemal na jednej linii ze szczęką. - Coś z nim nie tak czy po prostu już taki jest? Cecil spojrzał na jej odbicie w lusterku i powiedział: - On jest po prostu trochę inny, kochanie, i to wszystko. Jednak Carl mówi, że po jakimś czasie już się tego nie zauważa. Prawda, Carl? - Taa, rzeczywiście. - Carl opuścił się na siedzeniu tak nisko, iż kołnierzyk prawie zatykał mu usta, co sprawiało, że jego głos brzmiał niewyraźnie. - Ciarki mnie przechodzą, kiedy na niego patrzę - oświad¬czyła Connie szczerze, zupełnie nie przejmując się Myronem. ¬Lepiej niech trzyma te ciastowate blade łapy z dala ode mnie. - Nie będzie cię niepokoił zapewnił ją Cecil. - Tak tylko powiedziałam ... - Pozwoliła, aby ta groźba zawisła w powietrzu, a potem, objąwszy się ramionami, od¬wróciła głowę i zaczęła wyglądać przez okno, choć zapadł już zmrok i niewiele można było zobaczyć. Myron opuścił głowę i drzemał, nie zwracając uwagi na toczącą się obok konwersację. Na jego ustach wykwitła bańka śliny. Cecil wolałby, żeby Connie odnosiła się do Myrona z większą uprzejmością lub przynajmniej zachowała dla siebie opinię o nim. Sytuacja była wystarczająco trudna. Przez jakiś czas skazani byli na przebywanie w tej samej niewielkiej, zamkniętej przestrzeni. Jeżeli nie postarają się tolerować wzajemnie swoich nawyków, napięcie wkrótce stanie się nie do zniesienia. I tak Carl nie był w najlepszym nastroju. Zdjął krawat i marynarkę od sztywniackiego garnituru w drob¬ne paski, który miał na sobie w banku, ale pozostał w spodniach i wypolerowanych do połysku półbutach. Ciekawe, gdzie udało mu się podprowadzić takie ubranko - pomyślał Cecil. Kiedy rozmawiali ze sobą w banku, Cecilledwie rozpoznał brata, który zgolił baczki i gładko przyczesał
włosy. Plan I.akładał, że spotkają się tam o określonej porze. Przebranie Carla zaskoczyło Cecila, lecz zadziałało doskonale. Zwykły obserwator nigdy nie skojarzyłby zapiętego po szyję wyższego urzędnika ze zbiegłym skazańcem. To dlatego Carl nie miał sobie równych. Był sprytny jak diabli. Leczjak na kogoś, kto właśnie przeprowadził śmiały i zakoń¬czony powodzeniem napad na bank, zgarnąwszy kilkaset tysięcy dolców, jego braciszek nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. Zwykle opanowywała go euforia, świętował sukces. Tymczasem leraz był równie wesoły jak grabarz. Cecila bardzo martwił nastrój brata, ponieważ wiedział z doświadczenia, że ataki depresji Carla zawsze kończą się kłopotami. W nadziei, że uda mu się odwrócić nieuchronną katastrofę, spróbował wciągnąć brata do rozmowy. - To wy dwaj odwaliliście tę robótkę na stacji benzynowej? - A jak myślisz? - mruknął Carl. - Domyśliłem się, że to wy. - Cecil wymierzył mu żartobliwego kuksańca. - To mi wyglądało na mojego młodszego braciszka. Jak się domyślam, nie mieliście wyboru i musieliście załatwić dzieciaka? - dodał już mniej dobrodusznie. Carl od¬wrócił głowę i spojrzał bratu prosto w oczy. Cecil uśmiechnął się nerwowo. Musisz przyznać, że to, co zrobiliście tej dziew¬czynie, było dość mocne. Nie to, żebym nie rozumiał, bo rozumiem. Wiesz, co teraz mówią: że w gwałcie nie chodzi o seks, ale o kontrolę. Carl wyciągnął ramię wzdłuż siedzenia. - A tak właśnie mówią? - Słyszałem w America Undercover, no wiesz, w HBO. - Nie, nie wiem. Tam, gdzie byłem, nie mieliśmy HBO. Cecil pożałował, że w ogóle poruszył ten temat. - Zrobili film dokumentalny o gwałtach i tak właśnie mówili - No cóż, nie mieli racji. Spuściłem się w każdą dziurę, którą mogłem znaleźć, i nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby się kontrolować. - To niesmaczne! - dobiegło od strony Connie. Carl spojrzał do tyłu. - Czy ktoś do ciebie mówił? Nie słyszałem, żeby ktoś po wiedział do ciebie choćby jedno pieprzone słowo. - Connie, proszę - Cecil spróbował rozładować sytuację. - Cicho bądź. Rozmawiamy. - A ja co jestem - zapytała gniewnie - niewidzialna? - Nie, chodzi tylko o to ... - Dopóki tu jestem, mam prawo do własnych opinii. - Co ty sobie, do kurwy nędzy, myślałeś, Cecil! Choć wybuch Carla obudził Myrona, zdenerwował Connic i przestraszył Cecila tak, że omal nie zjechał z drogi, to jednak odczuł ulgę, że jego brat wreszcie dał upust zdenerwowaniu. Nie zniósłby tego ani chwili dłużej. Teraz przynajmniej atmo¬sfera się oczyściła. Mimo to nie podobał mu się sposób, w jaki Carl go traktował. - A co takiego zrobiłem? - Co takiego zrobiłem? - przedrzeźniał go Carl. - Chciałbym się dowiedzieć, kiedy przyszło ci do tego głupiego łba, żeby zabierać ją ze sobą? - Dlaczego nie zapytasz mnie? - wtrąciła się znów Connie. - Ponieważ rozmawiam z moim bratem. - Mogę mówić za siebie! - Zamknij się - warknęli bracia unisono. Myron, obudzony, zaczął dłubać w nosie. - Poznałem Connie w banku - zaczął Cecil. - Wiesz, zawsze w piątki chodziłem tam zamieniać czek na gotówkę. Zaczęliśmy rozmawiać. Nie mogłem się doczekać następnego piątku, by ją zobaczyć. Aż tu raptem ona zjawia się w garażu i prosi, żebym wyregulował jej samochód. Jedno prowadzi do drugiego. Zaczęliśmy się spotykać. - Gówno mnie obchodzi twoje życie uczuciowe - burknął Carl. - Pytałem, po co ją w to wciągnąłeś. Jakąś cholerną dziwkę. Oszalałeś?! Nie podoba mi się to ani trochę. Kiedy u Carla pojawiał się ten diabelski błysk w oku i kiedy zdawał się mówić nie otwierając ust, należało się śpieszyć. Cecil wyjaśnił zatem nerwowo: - Connie powtarzała, że nienawidzi banku i swoich kolegów, którzy nic, tylko liżą tyłki zwierzchnikom. Mówiła, że są bandą snobów. I że chciałaby odpłacić im za to, że robią jej afronty i traktują, jakby była nikim. Więc pewnej nocy mnie oświeciło. - Coś jakby wizja? - zapytał Carl sarkastycznie.
- Taa, coś w tym rodzaju - kontynuował Cecil, nie zwracając uwagi na kpiny Carla. - Zacząłem ją podpuszczać, mówić na przykład, że powinniśmy obrabować ten bank, pokazać im, i takie tam. A potem ona zrozumiała, że nie żartuję, i powie¬działa: tak, zróbmy to. Usatysfakcjonowany? Carl rzucił Connie jeszcze jedno spojrzenie, a potem powie¬dział do Cecila: - Ty ślepy głupcze! Omotała cię, oto co się stało. I zmusiła, żebyś zabrał ją z sobą• - Trochę zaufania, Carl- powiedział Cecil z gniewem. - To nie było tak. Ona okazała się bardzo pomocna. Jak myślisz, dlaczego tak gładko nam poszło? Bo ona pracowała dla nas, potrzebowaliś¬my kogoś takiego. Widziałeś, jak załatwiła tego glinę• - I wpakowała nas w gówno. - I uratowała ci tyłek! - krzyknęła Connie z tylnego siedzenia. - Celował do ciebie, palancie. A poza tym to nie ja wpa¬kowałam nas w gówno. Ty pierwszy strzeliłeś do motocyklisty. A ten tu pieprzony zjadacz glutów też zrobił swoje. Carl spojrzał na Cecila. - Wychodzi na to, że jedynym, który nikogo nie zastrzelił, jesteś ty. Ale to nic nowego, prawda? Cecil nacisnął na hamulce i wóz z piskiem opon zatrzymał się na środku drogi. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, gdyż poza nimi na wąskim pasie tłucznia, biegnącym pośród gęstych sosnowych lasów, nie było nikogo. Jeśli nawet droga miała jakiś numer, to Cecil i tak go nie znał - nie było jej na żadnej mapie. Zdążył się już pochwalić Carlowi, że kryjówka, którą przygotował, jest tak ukryta w gęstwinie, iż światło słoneczne trzeba tam doprowadzać rurką. Jednak teraz nie żarty mu były w głowie. Odwrócił się do Carla i zażądał, aby wyjaśnił, co miała znaczyć ta wredn:1 uwaga. - Chciałem powiedzieć, że ile razy robi się gorąco, to ja muszę nadstawiać tyłka, żeby wyciągnąć nas z tego - powiedzial Carl paskudnym tonem, a potem dodał, zwracając się do Connie: - Czy ten donżuan opowiadał ci o tym, jak skrewil w Arkadelphii? - Pistolet mi się zaciął! - pisnął Cecil. - Tak mi wtedy powiedziałeś, jednak w sądzie mówiłcS zupełnie co innego. Zeznałeś, że po prostu nie potrafiłeś nacis¬nąć na spust. - Adwokat kazał mi to powiedzieć. Praktycznie zmusił mnie do tego. Ty miałeś porywającego liberalnego jankeskiego obroń¬cę z kucykiem. I dokąd cię zaprowadziły jego ideały? Mój adwokat poradził mi, żebym okazał skruchę, więc tak zrobiłem. - Tylko że ja uwierzyłem w to, co powiedziałeś tam, na miejscu dla świadków. A to, drogi braciszku, oznacza, że jesteś śmierdzącym tchórzem. CeciI sięgnął błyskawicznie i chwycił Carla za gardło. Carl wbił lufę rewolweru w brzuch Cecila. - Co wy, do diabła, wyprawiacie?! - wrzasnęła Connie. Cecil odsunął się, chwytając gwałtownie powietrze i trzymając się za żebra. Carl wybuchnął śmiechem, a potem schował rewolwer z po¬wrotem za pas i ujął twarz Cecila w dłonie. - Tylko cię podpuszczałem, bracie. Chciałem sprawdzić, czy wreszcie wyrosłeś na faceta z jajami, i, na Boga, widzę, że tak. O rany, ale się na mnie rzuciłeś! Widziałeś to, Myron? - Taa, Carl. - Szkoda, że nie siedział z nami w Tucker, bo mógłby pomóc załatwić tych czarnuchów, prawda? - Pewnie, Carl. - Obaj oszaleliście - prychnęła Connie. Lecz ona także się śmiała, zadowolona, że napięcie zelżało i atmosfera w samo¬chodzie przestała grozić wybuchem. Carl lekko poklepał brata po policzku: - Nic ci nie jest, Cec? Cecil co prawda nadal próbował złapać oddech, jednak bojąc się rozczarować Carla, skinął głową na znak, że wszystko w porządku. - Więc uruchom ten rydwan i jedź, brachu, jedź. Chciałbym być już na miejscu i pozbyć się tych ciuchów. Nie podzielam gustów świętej pamięci pana G.R. Baileya, jeśli chodzi o ubra¬me. - Kim jest G.R. Bailey? - Historią• On, jego staruszka i jej pękata siostrzyczka. Prawdę mówiąc, wszystko jest już historią. Od teraz będę patrzył tylko w przyszłość. Musimy wszystko zaplanować, Cec, im szybciej, tym lepiej. Jeezu, dobrze być znów w inte¬resie! - Jasne, Carl- wykrztusił z trudem Cecil. - Wspaniale, że bracia Herbold nareszcie są razem!
Carl zwrócił się do Connie: - Jestem głodny. Potrafisz gotować? - Wypchaj się. Carl roześmiał się i poklepał brata po ramieniu: - Jest równie bystra jak seksowna. Nic dziwnego, że ci się podoba. Nic tak nie sprzyja podtrzymywaniu tradycji jak śmierć. Nawet jeżeli zmarły nie był lubiany przez Boga i ludzi, zwyczaje związane z pochówkiem na ogół bywają przestrzegane. Śmierć Delraya Corbetta nie przeszła nie zauważona w społeczności Blewer. Następnego ranka w miejscowej prasie ukazał się nekrolog, ułożony na podstawie informacji przekazanych przez Marjorie Baker. Wytypowane zapewne drogą losowania damy z komitetu kościelnego dostarczyły jedzenie. Czując się trochę nieswojo z powodu tego, że będą musiały rozmawiać z kimś, kto nie może im odpowiedzieć, przybyły na ranczo obładowane po¬trawkami, ciastami, porcjami pieczonego kurczaka i szynki, po czym, dopełniwszy wymogów grzeczności, co prędzej umknęły. Delraya pochowano pomiędzy żoną a synem. Pogrzeb był skromny. To starzy kumple zwykle bywali na pogrzebach, jednak akurat ci starzy kumple pamiętali sprawę Patsy McCorkle i to, że Delray był z nią powiązany za pośrednictwem swych niepoprawnych pasierbów. Odium towarzyszyło mu aż do grobu. Corbett nigdy nie był szczególnie towarzyski, a po śmierci żony i syna jeszcze bardziej odsunął się od ludzi, więc tylko niewielu żałobników stawiło się tego dnia w kaplicy, by go pożegnać. Jeszcze mniej powędrowało z konduktem na cmentarz. Anna, siedząca z Davidem w cieniu baldachimu, spojrzała na niewielką grupkę zgromadzoną nad otwartą mogiłą. Było tam kilku niegdysiejszych partnerów Delraya do gry w domino. Ku swemu zdumieniu dostrzegła też jednego spośród przyjaciół Deana, niegdyś drużbę na ich ślubie. Nie widziała go od czasu wesela. Gdy umarł Dean, miała za złe Delrayowi, że zerwał stosunki z młodymi ludźmi, którzy dzielili z nimi ich smutek. Dopiero w jakiś czas później uświadomiła sobie, że Delray czuł się zagrożony. Nie tylko nie życzył sobie, by swoją obecnością nieustannie przypominali mu syna, lecz także by kręcili się koło niej. Każdego mężczyznę uważał za potencjalnego konkurenta, a tym samym rywala. Jedyną przyjaciółką Anny, obecną na pogrzebie, była Marjo¬rie. Nawet Jack Sawyer nie przyszedł. Usprawiedliwił się, mó¬wiąc, iż większy będzie z niego pożytek, jeżeli zostanie na ranczu i zajmie się pracą, niż gdyby siedział bezczynnie na pogrzebie, a poza tym i tak nie ma odpowiedniego ubrania. Ciekawe, czy to jedyne powody jego nieobecności - zastanawiała się Anna. Chociaż właściwie było jej wszystko jedno. Pastor wypowiedział słowa modlitwy, odczytał stosowne fragmenty z Pisma Świętego, po czym zamknął Biblię i podszedł do niej. - Pomodlę się za ciebie i Davida, Anno. - Podziękowała mu za pośrednictwem Marjorie i było po wszystkim. David był przez cały czas zadziwiająco poważny i spokojny. Choć raz jego żywotność nie próbowała znaleźć sobie natych¬miastowego ujścia. Być może onieśmielały go obce, przyciszone głosy, kwiaty i półmrok, a także trumna przykryta wieńcem z żółtych chryzantem. Anna przyklękła i zasygnalizowała, że pora iść, pytając jednocześnie, czy David chciałby pożegnać się ze zmarłym. Chłopiec spojrzał na trumnę, jakby dopiero teraz dostrzegł /wiązek pomiędzy tą dziwną ceremonią a swoim dziadkiem. Przytłoczony nieodwracalnością śmierci, przytulił twarz do ramienia Anny i zaczął szlochać. Anna nie uspokajała syna, pozwalając, by się wypłakał. W końcu szloch ucichł, a chłopiec podniósł głowę i przesunął grzbietem dłoni pod nosem. - Gotowy? - zasygnalizowała. - Moglibyśmy pójść na lunch do McDonalda? Uśmiechnęła się przez łzy. Skinęła głową. Trzymając się za rę;ce, ruszyli ku limuzynie, którą zakład pogrzebowy udostępnił na czas pogrzebu rodzinie zmarłego. Niestety, nim dotarli do samochodu, z cienia wysunął się Emory Lomax i zagrodził jej drogę• *** Z pewnością urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, bo jak inaczej wytłumaczyć ten niespodziewany dar od losu? Był ulubionym synem aniołów, dobrych wróżek, a może elfów i nimf. Ktokol¬wiek to był, zadbał o to, by Emory'emu dopisywało szczęście.
Kiedy kapłan zaczął ostatnie modlitwy, Emory pochylił glowę, lecz oczy miał szeroko otwarte. Uśmiechał się do siebie ponad zieloną murawą. Corbett nie żył. Co za wspaniały zbieg okoliczności! Akurat kiedy Connaught ijego współpracownicy zaczęli się niecierpliwić, żądając konkretnych rezultatów, Emory Inógł zadzwonić do nich, informując, że główna przeszkoda stojąca na drodze do przejęcia farmy została tego ranka pogrzebana. Następne spotkanie wyznaczono mu za dwa dni. Emory był w euforii. - Amen - powiedział razem z kapłanem. Dzieciak zaczął płakać. Anna Corbett przytulała go. Emory przyłączył się do niewielkiej grupki rozchodzących się właśnie i .• t1obników, by dać rodzinie chwilę prywatności. Dostosowując się; do otoczenia - istny przykład dobrych obyczajów - powlókł si9 alejką ze spuszczoną głową, z trudem hamując chęć, by śpiewać i tańczyć, przeskakując nagrobki. Zostanie prawdziwym bohaterem EastPark. Nagroda będzie tak wspaniała, że na samą myśl o niej kręciło mu się w głowie. Jego pozycja w firmie wzrośnie zawrotnie. Nie będzie już musiał harować i stanie wyżej od wszystkich potencjalnych rywali, którzy nie zdołali dotrzymać mu kroku. A ten nudziarz, prezes banku, razem ze swoim nadętym synalkiem i brzydką sekretarką, panią Presley, będą mogli pocałować go w tyłek. Teraz już nic nie zdoła powstrzymać Emory'ego Lomaksa. Chociaż, właściwie, była jeszcze jedna rzecz. Drobna prze¬szkoda, która może spowodować duże kłopoty, jeżeli od razu się nią nie zajmie. Emory sposępniał za swymi okularami RayBan. Nie bardzo wiedział, jak sobie z tym poradzić. Być może sprawa będzie wymagała ... Tak bardzo się zamyślił, że o mało nie przeoczył Anny, która nadchodziła ku niemu w towarzystwie wysokiej, siwej dziwki i dzieciaka. Co prędzej rzucił się w jej stronę. - Pani Corbett - powiedział współczująco, chwytając jej dłoń, głaszcząc ją i poklepując, jak sobie wyobrażał, kojąco. ¬Tak mi przykro. Tak bardzo przykro. Artykułując bardzo wyraźnie słowa, tak aby nic zjego płyną¬cej z serca przemowy nie umknęło Annie, wyraził swój smutek i zaskoczenie, spowodowane przedwczesną śmiercią jej teścia. - W takiej chwili słowa wydają się takie nieadekwatne. Skinęła chłodno głową i spróbowała uwolnić rękę. Jednak on nie puszczał jej dłoni, a nawet wsunął w nią wizytówkę, zaciskając palce Anny na kartoniku. - To bardzo istotne, żeby zadzwoniła pani do mnie jak najprędzej. Trzeba będzie podjąć kilka finansowych decyzji, które nie mogą czekać. Chętnie pani w tym pomogę. Wyrwała mu dłoń i zasygnalizowała coś. - Anna bardzo dziękuje. Docenia pańską ofertę, lecz Delray pozostawił sprawy finansowe w największym porządku - prze¬tłumaczył wysoki babsztyl. Emory uśmiechnął się niepewnie. - Teść pani był człowiekiem skrupulatnym, dlatego tak bardzo go podziwiałem. Uraczyła go jeszcze jednym wyniosłym, protekcjonalnym skinieniem głowy. Dzieciak pociągnął ją za rękę. - Jestem głodny, mamusiu. Możemy już iść? Emory z chęcią udusiłby bachora, jednak pochylił SIę i uśmiechnął do chłopca: - Wytrzymaj jeszcze chwilę, synku. Widzisz, że rozmawiamy. Jednak nie była to prawda, gdyż Anna co prędzej odwróciła sil,: i ruszyła w kierunku limuzyny. Kierowca już przytrzymywał przed nią drzwi. Wyobrażenie niezadowolonej miny Connaughta przesunęło sil,: przed oczami Emory'ego. Było równie realne jak unoszące sil,: ponad chodnikiem fale gorącego powietrza. Miał na sobie ciemny garnitur i poczuł, że się poci. - Hmmm, pani Corbett - zaczął, lecz uświadomił sobie, że mówi do pleców osoby głuchej. Wyciągnął więc rękę i chwycił Annę za ramię, które ta natychmiast uwolniła. - Proszę mi wybaczyć, że zakłócam pani spokój. Wiem, że tu jest gorąco, chlopak chce jeść i że to był dla pani ciężki dzień, ale, no cóż, pewne sprawy mają pierwszeństwo nawet przed ... no ... - Skinął glową w kierunku grobu. Anna całą swoją postawą wyrażała zniecierpliwienie. - Wiem, kto otruł wasze bydło - wypalił Emory. Rozdział trzydziesty pierwszy Gdy David zapukał do drzwi przyczepy, Jack właśnie pod¬grzewał sobie puszkę tamali - meksykańskiego dania z sieka¬nym mięsem, czerwoną papryką i kukurydzą.
- Mamusia mówi, że mamy dość jedzenia, żeby wyżywić armię, i że to się wszystko zepsuje, więc może chciałbyś zjeść z nami. Chciałbyś, Jack, prawda? Jack zdjął tamale z ognia. - Pewnie, dzięki. Powiedz mamie, że zaraz przyjdę. - Nie pójdziesz ze mną od razu? - Daj mi pięć minut. Wykorzystał ten czas, aby przejechać grzebieniem po włosach i zmienić koszulę. Spryskał nawet twarz płynem po goleniu. Wiedział, że to, co robi, jest śmieszne, jednak już bardzo dawno nikt nie zaprosił go na kolację. Gdy Anna i David wrócili z pogrzebu, Jack stał na drabinie i zrzucał spod okapu brudne ptasie gniazda. Gdy tylko samo¬chód zatrzymał się na podjeździe, chłopiec wyskoczył z niego i pognał w stronę Jacka. - Co robisz? - dopytywał się. - Mógłbym ci pomóc? Byliśmy u McDonalda. Jack zszedł z drabiny. - Smakowało ci, co? - Pewnie. Mogę wejść? - Tylko na kilka najniższych szczebli. Ale uważaj. Anna nie była tak szybka jak jej syn. Wysunęła się z samochodu, poruszając się powoli, jakby czarny żałobny strój nie był suknią, lecz kolczugą. Wydawał się zbyt ciężki i ciepły jak na tę porę roku, poza tym był za duży. Ciemne okulary skrywały oczy, jednak poniżej oprawek jej twarz sprawiała wrażenie zmęczonej i bladej. - Jak się czujesz? - zapytał. Zasygnalizowała, że wszystko w porządku. - Nie odpoczęłaś porządnie, od kiedy dwa dni temu wróciłaś do domu ze szpitala. Może byś się tak położyła? Odpocznij przez popołudnie, zajmę się Davidem. Zasygnalizowała coś, czego nie zrozumiał, poprosił więc Davida, by przetłumaczył. Chłopiec oderwał jedną dłoń od drabiny i osłonił nią oczy. - Mówi, że to bardzo miło z twojej strony, ale najpierw muszę wejść do domu i przebrać się. - Dobry pomysł. - Jack chwycił chłopca wpół i zdjął z dra¬biny. - Zrób to, a potem, kiedy już będziesz gotowy, przyjdź do mnie, popracujemy razem. - W porządku, Jack. - Pamiętaj, żeby poskładać ubrania. - Dobra. - Chłopiec zniknął w środku, zatrzaskując za sobą drzwi. - Zazdroszczę mu energii - zauważył Jack, odwracając się do Anny. Zdjęła kapelusz i otarła czoło chusteczką. - To ci dopiero upał, co? Przydałoby się trochę deszczu. Zdawał sobie sprawę, że mówi banały, jednak nie wiedział, co innego mógłby powiedzieć. Chciałby pocieszyć ją po stracie Delraya, jednak przekonał się już, że teść stanowił drażliwy temat. Gdyby zapytał, jak przebiegła uroczystość, ona mogłaby powiedzieć, że skoro był tym zainteresowany, mógł po prostu wziąć w niej udział. Lepiej więc w ten temat się nie zagłębiać. To jednak zawężało rozmowę, sprowadzając ją do szeregu mętnych uwag na temat pogody. Przez cały ranek, wykonując codzienne obowiązki, zastana¬wiał się, co powinien zrobić, i doszedł do wniosku, że najlepiej by było, gdyby zniknął stąd, nim domownicy wrócą z pogrzebu. Żadnych pożegnań, żadnych wyjaśnień, dlaczego odchodzi lub po co w ogóle się tu pojawił. Mógłby zostawić im krótką wiadomość z życzeniami wszystkiego dobrego, i tyle. Tak z pewnością postąpiłby każdy rozsądny człowiek. Jed¬nak, do licha, nie mógł tak po prostu zniknąć w dniu, w którym pochowali Delraya. Bracia Herbold żywili urazę do Corbetta, nie oznaczało to jednak, że po jego śmierci Anna i David będą bezpieczni. Jack nie mógł odejść - przynajmniej dopóki Carl i Cecil nie znajdą się znów za kratkami. Ale to nie oznacza, że musisz zlewać się old spice'em i przy¬jmować zaproszenie na kolację - powiedział do siebie, wchodząc do domu przez tylne drzwi, przy czym o mało nie skręcił sobie karku, potykając się na progu. W kuchni David nakrywał właśnie do stołu. Anna, nieco zmieszana, biegała, ustawiając na blacie starego kredensu miski i tace z jedzeniem. Wręczając Jackowi talerz, dała mu do zrozumienia, że ma się sam obsłużyć. Zdziwiła go hojność ludzi, wobec których Delray nigdy nie zachowywał się zbyt przyjaźnie. On sam nie doświadczył dotąd takiej manifestacji sąsiedzkiego współczucia i solidarności. Nakładając sobie na talerz sałatkę z ziemniaków, marynowane ogórki, pieczoną fasolę i szpikowaną goździkami szynkę w mio¬dzie,
powrócił myślami do śmierci swej matki. Dorastał w Baytown, miasteczku położonym po przeciwnej niż Galveston stronie zatoki. Matka zarabiała na utrzymanie, pracując w pralni chemicznej po dziesięć godzin dziennie¬czasami nawet dłużej. Kiedy wracała do domu, szybko zjadała posiłek i kładła się spać. Czasami zdarzało jej się płakać, dopóki nie usnęła. Jednym z najwcześniejszych wspomnień Jacka było uczucie bezsilności i złość na siebie, że nie potrafi ulżyć matce. W niedziele, kiedy miała wolne, sypiała do późna, a potem zajmowała się domem, robiła zakupy i wcześnie szła do łóżka, by zebrać siły na kolejny wypełniony harówką tydzień. Ta przygnębiająca rutyna nie pozostawiała wiele miejsca na jakie¬kolwiek inne zajęcia. Rzadko robili coś dla zabawy. Zbyt wiele czasu zajmowała im walka o przetrwanie. Pewnego ranka Jack obudził się i odkrył, że matka nie żyje. Zmarła w nocy w łóżku. Zadzwonił na policję. Wezwano koro¬nera, który zajął się ciałem. Autopsja wykazała, że przyczyną śmierci było pęknięcie tętniaka mózgu, co spowodowało na¬tychmiastowy zgon. Pochowano ją szybko i bez zbytnich cere¬gieli. Mniej więcej w tydzień później pojawił się jego staruszek. Jack nie wiedział, gdzie szukać ojca. Nie było go pod ostatnim adresem, który zostawił matce, więc chyba zawitał do nich z jedną ze swoich przypadkowych wizyt. Ojciec był tylko o piętnaście lat starszy od Jacka, a młodszy o dziesięć od swojej żony, Był też bardzo przystojny, co różniło go od żony, która nie grzeszyła urodą. Czerpał wiele przyjemności z przypominania jej o tym. Jackowi powiedziano, że został poczęty, gdy pewnej szalonej nocy jego ojciec upił się i było mu wszystko jedno, z kim idzie do łóżka. Gdy poinformowano go, że ta pijacka przygoda wydała owoce, ożenił się ze swoją przygod¬ną partnerką, lecz uznał, że na tym kończą się jego obowiązki. Za każdym razem, gdy ich odwiedzał, Jack z dziecięcym optymizmem spodziewał się, że zostanie. Zabierał syna w różne miejsca. Śmiał się i rozweselał matkę. Jack słyszał, jak ona chichocze. Najwidoczniej cieszyła się, że jest z nim w łóżku. Jednak to szczęście nigdy nie trwało długo. Po kilku dniach zaczynały się kłótnie. Tatuś przechwalał się swoimi podbojami, a nie były to czcze przechwałki. Miał przyjaciółki także tu, na miejscu. Kiedy wyjeżdżał, dzwoniły i pytały o niego. Czasami upijał się i głośno krzyczał. Kilka razy poirytowani sąsiedzi wezwali policję. Jack żałował, że jego tata nie jest taki jak inni ojcowie. Tęsknił za nim, kiedy odchodził, jednak we dwójkę żyło im się o wiele spokojniej. Choć jego matka umarła młodo i była nieszczęśliwa, jedyną osobą, która po niej płakała, był Jack. Jeśli nawet ojciec kie¬dykolwiek odwiedził grób żony, to on nic o tym nie wiedział. Kiedy pojawił się w domu i stwierdził, że syn został sierotą, powiedział chłopcu, który za wszelką cenę starał się być dzielny i nie płakać, że musi pozałatwiać pewne sprawy, a potem po niego wróci. Obiecał mu to. Jednak minęło sześć miesięcy, nim znowu go zobaczył. Do tego czasu władze umieściły Jacka w rodzinie zastępczej. Kiedy umarła jego matka, nikt nie pojawił się z paterą ciasteczek i plackiem kokosowym. Nikt nie wyciągnął do Jacka pomocnej dłoni. Jedyna wyciągnięta dłoń, jaką zobaczył, na¬leżała do gospodyni, która domagała się opłaty za czynsz. Jack nie mógł jej zapłacić, ponieważ ojciec zabrał wszystkie pieniądze, jakie udało mu się znaleźć. - Smakuje mi to puszyste coś z kawałkami pomarańczy i ananasem. Spróbuj, Jack. Kierując się rekomendacją Davida, spróbował galaretki¬rzeczywiście była dobra. Wszystko tu było dobre - domowe jedzenie, domowa atmo¬sfera, cała przeklęta sceneria. Tylko jedno nie pasowało do obrazka: on. Nic nie mogło zmienić faktu, że tu nie przynależał. Był głupcem, sądząc, że choćby przez jeden wieczór może być maczej. To nie był jego dom. Ani jego syn. Nie otuli go kołdrą ani nie będzie słuchał, jak mówi pacierz. A potem nie pójdzie do łóżka z jego matką. Ponieważ ona także nie była jego i nigdy nie będzie. Mimo to nie potrafił oderwać od niej wzroku. Jego spojrzenie działało na nią jak magnes, co bardzo irytowało Davida, który raz po raz stukał w stół, aby przyciągnąć uwagę matki. - Mówię do ciebie, mamusiu - marudził. Drzemka doskonale jej zrobiła. Zmęczone płaczem oczy odzyskały dawny blask, a sen przywrócił barwę policzkom. Zdjęła postarzającą ją żałobną suknię i przebrała się w dżinsy i krótką obcisłą bluzeczkę. Rozpuszczone włosy opadały na ramiona, a błyszcząca różowa szminka podkreślała zarys ust. Nie powinien patrzeć na jej usta, to kiepski pomysł. - Czy mogę już sobie iść, Jack? - Hmmm? - Wyrwany z zamyślenia, odwrócił się do Davida, który powtórzył pytanie. - Nie powinieneś
spytać o to mamy? - Zawsze pytałem dziadka. Jack spojrzał na Annę, która pozwoliła Davidowi odejść od stołu. Pobiegł do saloniku i włączył telewizor. Pomimo protes¬tów Anny Jack pomógł jej posprzątać resztki i włożyć naczynia do zmywarki. Kiedy wszystko zostało zrobione, skierował się w stronę drzwi, gotowy podziękować i odejść. Lecz ona skinęła na niego, by poszedł za nią do gabinetu. Włączyła komputer. Jack ulokował się tam, gdzie poprzednio, siadając okrakiem na krześle tak, aby widzieć ekran i aby Anna mogła widzieć jego twarz. - Potrzebuję twojej rady - napisała. - W porządku, strzelaj. - Ostatnie słowo sprawiło jej kłopot, uśmiechnął się więc i wytłumaczył: - Chciałem powiedzieć: śmiało, zaczynaj. Delray objaśnił go, jakie kłopoty mają głuchoniemi ze sło¬wami o kilku znaczeniach. Na przykład "strzelaj" mogło ozna¬czać czynność strzelania lub szybki wzrost, jak wtedy, gdy rośliny "strzelają w górę". Albo mogło mieć znaczenie przenoś¬ne, jak właśnie w tym przypadku. Anna na ogół doskonale sobie radziła i rzadko zdarzało jej się popełniać omyłki. - Proszę, przeczytaj i powiedz, co o tym myślisz - pojawiło się na ekranie. Wyjęła ze skoroszytu jakieś pismo i wręczyła je Jackowi. List nosił nagłówek miejscowego przedsiębiorstwa, zajmu¬jącego się wyrębem i handlem drewnem. Ogólnie biorąc, cho¬dziło w nim o to, że firma chciała przerzedzić na swój koszt część zalesionej powierzchni rancza, a potem zakupić drewno po cenach rynkowych. Zysk określano na sięgający w przy¬bliżeniu piętnastu tysięcy dolarów. Jack gwizdnął cicho, gdy o tym przeczytał. Anna tymczasem napisała: - Delray odrzuciłby ofertę, nawet się nad nią nie zastana¬wiając. Nie chciał nic zmieniać, a już na pewno przerzedzać lasu, zwłaszcza gdyby miał to robić ktoś obcy. Co o tym sądzisz? Jack pomasował kark. - No cóż, piszą tutaj, że w miejsce wyciętych zobowiązują się posadzić nowe drzewka, a to dobrze z punktu widzenia ekologii. Zapłacą ci za drewno i wykonają całą robotę. Powin¬naś zatrudnić prawnika, by przejrzał kontrakt, nim go pod¬piszesz, lecz co masz do stracenia, oprócz drzew? - Mogę żyć bez drzew - napisała - ale nie bez pieniędzy. Na pogrzebie był Lomax. - A to sęp. - Właśnie. Obawiam się, iż może domagać się, bym wystawiła weksel, chyba że zgodzę się sprzedać farmę. No i muszę zacząć spłacać pożyczkę, nie tylko odsetki. A sam wiesz, jak wygląda teraz sytuacja na rynku żywca ... - Spojrzała na niego, by się upewnić, że nadąża za jej tokiem myślenia. - Wystarcza na życie, ale nic nie zostaje. - Ten interes z drewnem zapewniłby mi trochę wolnej gotówki - napisała. - Delray odrzucał takie oferty. Lecz jeśli nie sprzedam części drewna, mogę stracić całe ranczo. Dla mnie ten interes ma sens. Jack uśmiechnął się do niej. - Droga pani, nie potrzebuje pani mojej rady. Prawdę mó¬wiąc, to raczej ja powinienem poradzić się ciebie, jak prowadzić swoje sprawy finansowe. Roześmiała się. Co za piękny dźwięk - pomyślał. - Jutro do nich zadzwonię - napisała. A potem spochmur¬niała i znowu zaczęła uderzać w klawisze: - Czy to z mojej strony nielojalność, że sprzeciwiam się woli Delraya w dniu jego pogrzebu? Jednak to pismo leży tu już od tygodni. Jeżeli nie dam im szybko odpowiedzi, mogą się wycofać. - Teraz ty tu rządzisz, Anno. Nie musisz się usprawiedliwiać z tego, jak zamierzasz prowadzić farmę. Zwłaszcza przede mną. Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy, a potem poprosiła: - Opowiedz mi o sobie. - Nie ma o czym. - Uśmiechnął się chłodno. - Zawsze jest. - Nie w moim przypadku. A jeśli nawet, z pewnością by cię to nie zainteresowało. Wyraz twarzy Anny świadczył dobitnie, że mu nie uwierzyła. Zdał sobie sprawę, że chociaż spotkali się dopiero przed dwoma tygodniami, Anna zdążyła go już poznać. Takjak w przypadku innych osób dotkniętych kalectwem głuchotę rekompensowała Annie wrażliwość innych zmysłów. Ślepcy z reguły odznaczają się ostrzejszym słuchem i zwiększoną wrażliwością na dotyk, ona zaś rozwinęła umiejętność zaglądania w dusze innych ludzi. Jack czytał słowa, w miarę jak pojawiały się na ekranie.
- Masz zamiar odejść, prawda? - Tak - zasygnalizował. Przeniosła wzrok z jego dłoni na usta, a potem na oczy. Bracia Herbold mogą zostać złapani za godzinę, za tydzień lub miesiąc. Kiedy to nastąpi, Jack odejdzie. To już postano¬wione. Nie mógłby zostać. Jednak nie wyczekiwał tej chwili z niecierpliwością. Kiedy tu przybył, nie sądził, że tak się zaangażuje. Tymczasem prze¬bywanie w towarzystwie Delraya, Anny i Davida wywarło na niego wpływ, nie ma co zaprzeczać. Pozostawiło też kilka miłych wspomnień. Dla większości ludzi nie byłoby to zbyt wiele, jednak dla Jacka znaczyło bardzo dużo. l było wszystkim, czego mógł się spodziewać. Anna zasygnalizowała krótkie pytanie. Nie odczytał znaku, ale domyślił się, o co chodziło. - Kiedy? - Wkrótce, Anno. Na chwilę spuściła wzrok. Kąciki jej ust opadły lekko, jakby w wyrazie żalu. A potem odwróciła się z powrotem do klawiatury i napisała: _ Zrobisz coś dla mnie, zanim odejdziesz? _ Oczywiście. Nie zostawię was z dnia na dzień. Przygotuj listę rzeczy do zrobienia, a ja dopilnuję, by ... Machnęła niecierpliwie dłonią, uciszając go. _ Nie, nie. Chodzi o przysługę - wystukała. - Osobistą przysługę• Rozdział trzydziesty drugi - Tak właśnie myślę• - Cecil wbił ostrze scyzoryka w ka¬wałek marynowanego kopru i wyciągnął kęs ze słoika. _ Uwa¬żam, że powinniśmy przywarować na tak długo, jak się da. - To znaczy ... ? - Na kilka dni. Może nawet na tydzień. - Tydzień? Zgłupiałeś czy tylko udajesz wariata? - Posłuchaj, Carl. Powinniśmy poczekać, aż sprawa przyschnie. Chcesz kawałek? Cecil zaoferował koper bratu, który skrzywił się z niesma¬kiem. - Kurwa, nie. Cuchnie jak stare skarpety. A tak nawiasem mówiąc, kto zaplanował nasze menu? - Ja i Connie kupowaliśmy żarcie na wyprzedażach. Nic łatwo psującego się, bo tu nie ma lodówki. - Jasne, cholera - mruknął Carl znad puszki letniego piwa. W miarę upływu czasu jego nastrój coraz bardziej się pogar¬szał. Chatka, będąca ich kryjówką, należała do jakiegoś zna¬jomego Connie, kuzyna szwagra czy innego pociotka. Carl uciszył ją, gdy próbowała dokładniej wyjaśnić pokrewieństwo. Już sam opis domku nie brzmiał zachęcająco, jednak Carl miał nadzieję, że skoro nie spodziewa się zbyt wiele, może go spotkać przyjemna niespodzianka. Nic z tego. Przyjechali póź¬nym wieczorem, lecz nawet mrok nie był w stanie ukryć braków tego lokum. Prawdę mówiąc, niewiele różniło się ono od szałasu, w którym schronili się z Myronem po ucieczce. Miał.tylko jeden powód do zadowolenia - napad się powiódł. Przynajmniej raz plan Ceclla wypalił. I chociaż nie wszystkie rachunki zostały wyrównane, opuścili bank z większą ilością gotowki, niż Carl się spodziewał. Szkoda tylko, że trzeba ją będzie podzielić na cztery części. Siedział. na. forsie i korciło go, by wydać trochę. Był teraz bogaty. Pieniądze zapewniały szacunek i władzę. Wreszcie ludzie zaczną się z nim liczyć. Dowiedzą się, kim naprawdę jest Carl Herbold, i będą słuchali go uważnie. Wrogowie zaś, starzy i nowi, będą drżeli ze strachu, ilekroć usłyszą jego imię. Gotówka w kieszeni jest równie skuteczna jak dobry nóż. Carl planował wykorzystać ją bez litości, przy¬gwoździć każdego, kto stanie mu na drodze. Przez całe życie musiał słuchać innych, w większości głupszych niż on. Nigdy więcej. Jednak patrząc na niego, jak wyjada zimną fasolkę z puszki w brudnej chałupce, gdzie niedawno zdechł jakiś lis, pozo¬stawiając po sobie wstrętny odór, trudno było uwierzyć, że jest bogatym facetem, który sieje strach. Został stworzony do lepszego życia i pragnął, aby to lepsze życie rozpoczęło się raczej wcześniej niż później. Zgniótł w dłoni puszkę. - Po co czekać tak długo, Cec? _ Ponieważ każdy gliniarz w promieniu pięciuset mil ma na nas oko. _ Samochód jest czysty - argumentował Carl. Zamienili samochody po przejechaniu piętnastu mil. Connie pozosta¬wiła drugi wóz na całodobowym parkingu dla ciężarówek, gdzie pojazdy przyjeżdżały i odjeżdżały nie zauważone.¬Nie będą szukali tego samochodu, Cec. Chyba że mnie okła-
małeś. _ Może byś się tak od niego odczepił? - wtrąciła piskliwie Connie. - Pocałuj mnie w dupę - odpalił Carl. . . _ Samochód jest czysty - przerwał im szybko Cecil. - Tablice też. Jednak na drodze jesteśmy zbyt wyeksponowani. Ktoś mógłby nas rozpoznać. Rozsądniej będzie zminimalizować czynnik ryzyka. .. _ Jak ty się mądrze wyrażasz, braciszku. W promiemu. Czynnik ryzyka. Wyeksponowani. Musiałeś oglądać dużo filmów na HBO. Wskazał kciukiem Connie. - A może to ona cię tego nauczyła? - Chciałem tylko powiedzieć, że dopóki w każdych wiado¬mościach pokazują nasze zdjęcia, nie powinniśmy się stąd ruszać - odparł Cecil. - Chcesz brzoskwinię, kochanie? Podał Connie puszkę brzoskwiń. Wyłowiła jedną plastikową łyżeczką, a potem wzięła ją w palce. Uśmiechając się dwu¬znacznie do Carla, odgryzła kęs, dosłownie wysysając miąższ owocu z zagłębienia dłoni. Sok pociekł jej po brodzie. Sym¬bolika tego gestu nie uszła uwagi Carla, który uświadomił sobie, że taka była intencja Connie. Śmiejąc się, otarła twarz grzbietem dłoni i stuknąwszy Cecila żartobliwie pomalowanym na kolor oberżyny paznokciem w żo¬łądek, powiedziała: - Odkąd zaczęłam się z tobą spotykać, moje zachowanie przy stole pozostawia wiele do życzenia. Moja mama dostałaby ataku. Carl spochmurniał nad puszką wieprzowiny z fasolką. Ob¬rócił w żart swoje pretensje wobec Cecila, jednak było to tylko udawanie. Co prawda ta suka rzeczywiście im pomogła, a poza tym wysyłając do Bozi gliniarza, udowodniła, że nie jest tchó¬rzem. Jednak ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała podczas ucieczki grupa mężczyzn, była Connie Skaggs, wtrącająca na każdym kroku swoje trzy grosze. Na dodatek miała wyjątkowo niewyparzoną gębę i nie bała się mówić tego, co myśli. Naj¬bardziej złościło go jednak, że Connie zupełnie się z nim nie liczy. Carl zaklął, wepchnął plastikową łyżeczkę głębiej w fasolkę i z głośnym stuknięciem postawił puszkę na stole. - Skończyłeś już tę fasolkę, Carl? Skinął na Myrona, żeby się częstował. Jego kumpel dopiero co pożarł puszkę ravioli i teraz starannie wylizywał łyżeczkę. Przedtem rozprawił się z puszką sardynek. Następna miała być fasolka. Wspaniale, po prostu wspaniale - pomyślał Carl. Powinien popijać mocne trunki i palić kosztowne cygara, trzymając na kolanach senioritę o cycuszkach, na których widok oczy wy¬chodzą z orbit, a tymczasem utknął w jakimś śmierdzącym szałasie pośrodku pustkowia. Do towarzystwa zaś miał tchórz¬liwego braciszka, tanią dziwkę, o której w ogóle nie warto wspominać, i kretyna zachowującego się przy stole jak zwierzę• Poza tym nie podobało mu się, że Cecil przejął dowodzenie. A kto go do tego zachęcił? Connie. Taa, bez wątpienia to ona wbiła mu do głowy, że powinien być szefem. Carl wiedział, jak łatwo Cecil poddaje się manipulacji. Connie grała na nim jak muzyk na skrzypcach. Z pewnością jego bratu nietrudno było wmówić, że jest sprytniejszy i dzielniejszy, niż w rzeczywistości był. Przyjdzie czas, że Carl zmieni to fałszywe mniemanie brata o sobie. Tymczasem będzie udawał, że wszystko w porządku. Otworzył zębami paczkę solonych orzeszków, wypluł na ziemię kawałek celofanu i nasypał ich sobie na dłoń. - Jest jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem, Cec. Dlaczego obraliśmy taką trasę? Jedziemy na południe. O ile choć trochę znam się na geografii, żeby dostać się do Meksyku, startując z północno-wschodniego Teksasu, powinniśmy skierować się na południowy zachód? - Tam nie ma gdzie się ukryć - mruknął Cecil. Connie wsunęła mu do ust jedną z ociekających sokiem brzoskwiń, więc mówił niewyraźnie. - Mogę jedną? - zapytał Myron. Connie zawahała się, a potem przesunęła puszkę w jego stronę. Myron wsunął guzłowate palce do puszki i wyłowił brzoskwinię• - O rany! - zaskrzeczała Connie. - Ty wstrętny białasie! Cała puszka do wyrzucenia! Chyba nie myślisz, że będę z niej teraz jadła? - Zamknij się! - zagrzmiał Carl. - Nie mogę myśleć, kiedy tak miauczysz. Wspominałeś coś o kryjówkach? - Jeżeli pojedziemy prosto przez zachodni Teksas, mogą namierzyć nas z samolotu albo helikoptera. - Ale tam prawie nie ma miast, a tym samym glin. - I nie ma gdzie się schować. Zbyt wiele odkrytych przestrzeni, porośniętych tylko zielskiem. To dobre dla
zajęcy. A poza tym będą się spodziewali, że pojedziemy tamtędy. Carl odchylił się na oparcie krzesła, udając zdumienie. - I znów to słownictwo. A na dodatek stałeś się ekspertem od tego, jak rozumują gliny. Rany, jestem pod wrażeniem. A ty, Myron? Czy nie robi na tobie wrażenia, jak mój starszy braciszek doskonale wszystko obmyślił? - Jasne, Carl. - Daj sobie spokój, Carl. Sądziłem ... - Dlaczego nie dajesz mu się wysłowić? - wtrąciła Connie kłótliwie. - Wyjaśniłby ci wszystko, gdybyś tylko zamknął się choć na minutę. Carl poczuł, jak ogarnia go furia. Z łatwością mógłby skręcić jej kark, jednak powstrzymał morderczy impuls i powiedział na pozór spokojnie: - Nikt nie będzie mi mówił, żebym się zamknął. A już zwłaszcza jakaś dupa. I to kiedy rozmawiam z bratem. Connie, bynajmniej nie obrażona, skrzyżowała ramiona i parsk¬nęła: - To miała być zabawa. I przygoda. Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki wkurzony. - Nie jestem wkurzony. Myron widział mnie, kiedy jestem wkurzony, a teraz nie jestem. Prawda, Myron? Myron wypluł kawałek brzoskiwini na stół. Potraktowawszy poważnie pytanie Carla, przez chwilę przyglądał mu się z na¬mysłem, a potem powiedział: - No, może trochę. - Na miłość boską, przestańcie - naskoczył na nich Cecil. _ Connie, uspokój się, a ty, Carl, posłuchaj, jaki mam plan. Jeśli nie będziesz się z czymś zgadzał, możemy o tym podyskutować. W porządku? - Taa, pewnie, w porządku. Zupełnie jak w tym pieprzonym Oenzecie. - Carl przycisnął ręce do boków, ostentacyjnie ustę¬pując pola bratu. - Propozycja jest taka, żeby jechać cały czas na południe, dopóki nie znajdziemy się blisko wybrzeża, potem wzdłuż niego do Corpus Christi, za którym skręcimy ostro w prawo, aż znajdziemy się w okolicy Laredo. - Pojedziemy przez wschodni Teksas? - Możemy prześliznąć się wzdłuż granicy z Luizjaną. - Nie lubię wschodniego Teksasu, brachu. Wiesz chyba, dlaczego? - Z powodu naszego ojczulka i całego tego gówna z Patsy MeCorkle? - Roześmiał się, spojrzał na Connie i mrugnął.¬Zdradzimy mu nasz mały sekret? Carl zebrał się w sobie, czując, że nie spodoba mu się to, co ,zachwilę usłyszy. - Sekret? - Delray leży w szpitalu i kiepsko z nim. Może nawet już uarł. - Cecil nie uśmiechał się tak szeroko, od kiedy odebrał wianek swojej pierwszej dziewicy. - Skąd wiesz? - Pojechałem się z nim zobaczyć. - Co takiego? Kiedy? - Na dzień przed napadem. Po co? Żeby wprowadzić wszystkich w błąd - zarechotał. - I podziałało. W połączeniu z moim urokiem osobistym ... - Opowiedział wszystko Carlowi, odtwarzając scenę, jaką urządził w szpitalu. - Nabrali się na to, mówię ci. Kupili każde cholerne słowo. Nawet te bzdury o kuratorce. Zadzwonili pod numer na wizytówce, którą im dałem, a tam już czekała Connie. Naopowiadała im, jaki to ze mnie grzeczny chłopiec, prawda, Connie? I teraz już wiedzą ... - Ty pieprzony idioto! - Co ... ? - Cecil odwrócił głowę, by spojrzeć na brata. - A nie mówiłam, jesteś wściekły - powiedziała Connie, oglądając swój złamany paznokieć. - Poszło doskonale, Carl. - Zaalarmowałeś wszystkich gliniarzy aż po Brownsville! - wrzasnął ten ostatni. - Chciałem, żeby myśleli, iż zapomnieliśmy oBlewer, Delrayu i całym tym gównie! A ty ... Jezu, ale jesteś głupi! - Nie mów tak. - Zamknij się, Connie! - krzyknął Cecil. A potem zwracając siędo Carla, dodał: - Jestem twoim starszym bratem i mam już dość połajanek. To był doskonały plan i wypalił. - Teraz skupią siły wokół Delraya i Deana ... - Dean nie żyje.
- Nie żyje? - I to od dawna. Wdowa po nim i jej syn mieszkają na ranczu z Delrayem. - Ona nie słyszy - odezwała się Connie tonem osoby wszyst¬kowiedzącej, który sprawiał, że Carl miał ochotę natychmiast dać jej w twarz. - Jest zupełnie głucha. Carl szybko przetrawił informację. - A co z Hardge'em? Słyszeliście coś o nim? - Nie. Prawdopodobnie też gryzie ziemię. No widzisz? Nic się nie stało. - Zapomniałeś o tym tajniaku. - Cecil spojrzał na Connie tak, jakby on też miał ochotę ją uderzyć. Broniąc się, powie¬działa: - Możemy mu przecież wszystko powiedzieć, Cecil. - Co to za tajniak? - Był na ranczu, udawał kowboja. - Skąd wiesz, że nim nie był? - Przeczucie - odparł Cecil. - Był zbyt czujny, wiesz, o czym mówię? Być może obawiali się, że tam pojedziesz, więc zostawili kogoś, żeby miał oczy otwarte. - FBI? - Nie wiem. Może władze federalne. Odprowadził mnie aż poza granice miasta, ale nie dałem mu powodu do podejrzliwo¬ści, więc zawrócił i pognał z powrotem do Blewer. Przysięgam na Boga, Carl, nie mamy się czego obawiać. Carl zmusił się, by wyglądać na odprężonego. - Chyba masz rację, Cec. Przepraszam, że tak na ciebie napadłem. . - Wszyscy jesteśmy trochę zdenerwowani, ale powinie¬neś lepiej nad sobą panować, braciszku. - Cecil roześmiał się z ulgą. - Nigdy dotąd mi się to nie udawało. - Z kolei Carl uśmiechnął się rozbrajająco. - To co, mogę mówić dalej? - Zamieniam się w słuch. - Kiedy stąd wyjedziemy - kontynuował Cecil- czekają nas dwa dni ostrej jazdy. Najwyżej. - Najwyżej. Skoro zgoda została przywrócona, Cecil przechylił się przez stół i poklepał Carla po ramieniu. - Meksyk nam nie ucieknie, uwierz mi - zażartował. Carl nie znosił, kiedy ktoś inny miał w rozmowie ostatnie słowo, co było tym bardziej poniżające, jeśli tym kimś był jego fałszywy, podszyty tchórzem braciszek Cecil. Zmusił się do uśmiechu. Cecil brnął dalej, nieświadomy prawdziwych uczuć brata: - Do tego czasu odpoczywaj i ciesz się wolnością. Mamy tu wszelkie wygody. Objął ramieniem Connie i przyciągnął ją do siebie. Ta zaś rzuciła Carlowi jeszcze jedno szelmowskie spojrzenie, a potem przywarła do Cecila i przesunęła dłonią wzdłuż jego piersi. Kiedy jej palce napotkały klamrę od paska, po¬pukała w nią figlarnie fioletowymi paznokciami, po czym wsunęła dłoń głę6ief Cecil zaczerwienił się, przeprosił obecnych i wyprowadził Connie. - To ty masz tu wszelkie wygody, braciszku - mruknął Carl, spoglądając za nimi. Rozdział trzydziesty trzeci Jack przeczytał na głos to, co Anna napisała na ekranie. - Przysługę? Określiła to jako osobistą przysługę. Nie prosiła go o wyko¬nanie jakiegoś gospodarskiego obowiązku, z którym poradziłby sobie każdy pomocnik. Ten przymiotnik umieszczał jej prośbę w zupełnie innej kategorii, zdecydowanie bardziej intymnej. - Oczywiście, zrobię, co będę mógł. Znowu zaczęła uderzać w klawisze. - Chciałabym cię sfotografować - przeczytał. Uśmiechnął się z ulgą. Lub może było to rozczarowanie? Chcesz zrobić mi zdjęcie? Po co? Wstała, podeszła do biblioteczki i wyjęła z niej album - inny niż ten, który pokazywała mu poprzednio. Położyła album na biurku przed Jackiem i czekała, aż podniesie skórzaną okładkę. Pierwsze zdjęcie, które zobaczył, przedstawiało grupę dzieci bawiących się beztrosko na trawniku, gdzie właśnie włączono spryskiwacz. Słońce przeświecało przez połyskujące strumienie wody, od¬bijając się w kałużach, rozpryskiwanych przez dzieci. Podobnie jak na innych fotografiach Anny główny nacisk został położony na grę światła i cienia. Doskonale uchwycono niczym nie zmąconą radość, właściwą tylko bardzo młodym istotom, nie¬świadomym trosk czyhających na nie w przyszłości.
Tłem następnej fotografii była ściana pokryta szalunkiem z nie heblowanych desek. Przed nią siedziało dwóch starych mężczyzn, pochylonych nad odwróconą beczką, na której usta¬wiono domino. Białe kropki ostro kontrastowały z czernią kamieni. Jeden z graczy był Murzynem, a drugi białym. Kolejne zdjęcie przedstawiało ręce robotnika. Wyłącznie jego dłonie, w zbliżeniu. Pokryte brudem. Czarne od ziemi, która wcisnęła się pod połamane paznokcie i w zagłębienia zgrubiałych knykci. Dłonie obejmowały jedną, doskonale bia¬łą i świeżą różę. Sylwetka kobiety, widoczna w otwartym oknie. Wiatr po¬rusza zasłony, wzdymając je i wciskając do pokoju. Kobieta trzyma przy piersi niemowlę. Siedzi z pochyloną głową, ciemne włosy zakrywają jej twarz i opadają na bladą pierś. Włosy Anny. Dziecko Anny. Pierś Anny. - Boże, Anno! Dlaczego ty ... Dlaczego ... - Jack potrząsnął głową. Zabrakło mu słów. - Dlaczego nie zajmujesz się tym zawodowo? Nie znam się na fotografowaniu, ale te zdjęcia są dobre. Prawda? Czy pokazałaś je komuś, kto mógłby coś z nimi zrobić? - Wrócił do pierwszej strony i jeszcze raz przyjrzał się fotografiom. - Są przemyślane. Każda z nich opowiada jakąś historię, mówi o czymś ważnym ... czymś zrozumiałym dla wszystkich. Są zbyt dobre, żeby chować je w albumach. Powinny być wystawiane, by ludzie moglije podziwiać i cieszyć się nimi. Widać było, że jego komentarz sprawił Annie przyjemność. Wróciła do komputera i napisała: - Myślałam o sprzedaniu ich. Można byłoby przerobić je na plakaty, kartki z pozdrowieniami i tego typu rzeczy. Pewnie. Dlaczego tego nie zrobiłaś? Uśmiechnęła się smutno i lekko wzruszyła ramionami. - Tyle się wydarzyło. Choroba Deana. Narodziny Davida. A potem ... Jack położył dłonie na rękach Anny, sprawiając, że zastygły na klawiaturze. - Delray cię nie zachęcał, więc schowałaś aparat na strychu i próbowałaś o wszystkim zapomnieć. - Tak - zasygnalizowała. - Próbowałam, lecz nie udało mi się . To nadal we mnie jest. - Przytknęła do serca zaciśniętą pięść. ¬Być może gdybym nie była głucha i potrafiła wyrazić swoje uczucia w inny sposób, nie zależałoby mi na fotografowaniu aż tak bardzo. Jednak mam tyle do powiedzenia, a to najlepszy sposób, jaki znam. Chcę zacząć jeszcze raz. Tym razem spróbuję sprzedać moje prace. Albo przynajmniej je pokazać. - Do dzieła! - Potrzebuję większej kolekcji. Przygotowanie zbioru, który mógłby zainteresować potencjalnego klienta, może zająć mi kilka miesięcy, lub nawet rok. To zdjęcie z Davidem było ostatnim, jakie zrobiłam. Pięć lat temu. Muszę poćwiczyć. To nie będzie łatwe, lecz jeśli chcę wrócić do fotografowania, powinnam wziąć się do roboty już teraz. Chciałabym zacząć od ciebie. Pozwolisz mi ... ? - Zgadzam się ze wszystkim, co mówisz. Zaczynać trzeba zawsze od razu, to najlepszy sposób. A ty masz talent. Zostanie zmarnowany, jeżeli ostro się do tego nie weźmiesz. Lecz skoro ta kolekcja jest aż tak ważna, dlaczego, do licha, chcesz foto¬grafować akurat mnie? - Masz interesującą twarz - wystukała. - Podobnie jak kobieta z brodą występująca w cyrku. A jej chyba nie chcesz fotografować, co? - Bądź poważny! - napisała. - Twoja twarz mówi tak wiele. Roześmiał się. - Mówi, że powinnaś pójść do okulisty. Lecz Anna dalej wpatrywała się w niego i Jack wkrótce przestał się śmiać, a nawet uśmiechać, ponieważ ona odwró¬ciła się z krzesłem, przesunęła na sam brzeg siedzenia, a potem wychyliła i ujęła jego twarz w dłonie. Dotyk jej rąk był tak delikatny, że prawie nie czuł go na skórze, lecz równie dobrze mogłaby przyłożyć mu do policzków rozpalone żelazo. Podążał wzrokiem za jej spojrzeniem, kiedy badała po kolei rysy jego twarzy. Gdy przekrzywiała głowę w jedną lub drugą stronę, jej rozpuszczone włosy lekko muskały grzbiety dłoni Jacka. Zacisnął palce na oparciu krzesła tak mocno, że stracił w nich czucie, a knykcie zupełnie zbielały. Jednak nie odważył się nawet na nie zerknąć. Nie chciał odwracać spojrzenia w oba¬wie, że czar pryśnie i Anna przestanie go dotykać. Widział odbicie swojej twarzy w jej źrenicach i zastanawiał się gorącz¬kowo, co też dostrzegła fascynującego w jego zwyczajnej skąd¬inąd facjacie. Lecz nie zamierzał jej przeszkadzać. Niech patrzy do woli. Nie odezwał się ani nie odsunął. Nie poruszyłby się nawet, I',dyby zobaczył, jak Elvis wyłania się ze ściany za jej plecami. Anna tymczasem pochyliła się jeszcze bardziej i balansując biodrami na skraju krzesła, uniosła palce ku jego oczom. Przcsunęła czubkami po liniach rozchodzących się promieniiście z kącików, a potem
przeniosła je na brwi i bruzdę pomiędzy nimi. Z czoła jej delikatne palce powędrowały kil wydatnym kościom policzkowym Jacka, by potem przesunąć się po linii nosa. Ujęła ponownie jego twarz w dłonie, lecz teraz nacisnęła kk ko, jakby badając sztywną kość. Kciuki Anny spotkały się na środku szczęki mężczyzny, tuż pod dolną wargą. Przesunęła na zewnątrz jeden z nich, potem drugi. Wreszcie cofnęła dłonie, zacisnęła je w pięści i wetknęła pod brodę, jak dziecko, które zostało przyłapane na robieniu czegoś, czego robić nie powinno. Serce Jacka waliło jak oszalałe. Nie dlatego, że niezwykłe doznania erotyczne były dla niego czymś nowym. Nie były. Stracił dziewictwo w młodszej klasie szkoły średniej z klasową puszczalską, oparty o szafki w szatni podczas jednej z zabaw lanecznych, na którą się wybrał. Kiedy orkiestra grała wolny laniec, dziewczyna wywlokła go z sali gimnastycznej, ozdobio¬nej karbowaną bibułką i serpentynami. Znaleźli sobie mroczny, odosobniony kącik i nim Bee Gees skończyli śpiewać swój kawałek, było po wszystkim. Pewnego razu zaś, kiedy stał za barem podczas balu debiutan¬tek w Fort Worth, córka jakiegoś multimilionera zajęła się nim lak dobrze, że gdyby fellatio było dyscypliną olimpijską, z pew¬nością przyznałby jej złoty medal. W Kansas City, podczas koncertu Pink Floyd z laserowymi L:fektami, dziewczyna, której nie widział na oczy nigdy przed¬tcm - ani zresztą potem - odpięła mu dżinsy i pieściła go do skutku jedną ręką, w drugiej trzymając skręta z marihuaną. W Billings zaspokoił fantazję pewnej amatorki niezwykłych wrażeń na koniu podczas śnieżycy. Pamiętał te wydarzenia, ponieważ były nieco dziwaczne, przynajmniej w porównaniu z jego pozostałymi doświadcze¬niami. Na ogół kochał się bowiem zwyczajnie i ze zwykłymi kobietami, z którymi łączyły go samotność i potrzeba. Jednak żadne z tych doznań - seks czy po prostu flirt - nie było tak erotyczne jak to. Anna dotykała jego twarzy z namięt7 ną ciekawością, prawdziwym zainteresowaniem i może odro¬biną czułości. Jack Sawyer nie zaznał w życiu wiele troski ze strony innych. Och, oczywiście, ludzie robili mu grzeczności, jednak te rzadkie przejawy uprzejmości pochodziły zwykle od osób, które były miłe dla wszystkich. Nikt tak naprawdę nie troszczył się o niego, Jacka. Z pewnością nie matka, która zatrzymała go tylko dlatego, aby zachować wpływ na mężczyznę, który wzgardził nią dla tak wielu innych. I nie ojciec, który miał gadane, lecz nigdy ani przez chwilę nie pomyślał o nikim innym, poza sobą. Lecz Anna ... Jej zależało na nim. Podzieliła się z nim ma¬rzeniami, których nie ujawniła przed Delrayem, a pewnie nawet przed mężem. Ufała jego ocenom, w przeciwnym razie nie poprosiłaby o radę w sprawie drewna. I zależało jej na nim na tyle, by popracować nad urodą, nim zaprosiła go na kolację. Nie mówiąc już o tym, że w ogóle go zaprosiła. Minęło kilka sekund, a ona nadal wpatrywała się w usta Jacka, nie po to, by czytać z ruchu warg, lecz raczej jakby chciała go pocałować. Opuściła ręce i położyła je na jego dłoniach, które trzymały kurczowo poręcz krzesła, jakby to był jedyny stały punkt na tej planecie. Podniosła wzrok ku oczom mężczyzny w milczącym zaproszeniu, a potem znowu zapatrzyła się w jego usta. Szepcząc jej imię, przysunął głowę nieco bliżej, na wpół obawiając się, że Anna ucieknie, a jeszcze bardziej, że tego nie zrobi. Uniosła głowę i rozchyliła chętne wargi. Boże, pomóż mi - pomyślał, pochylając się i w wyobraźni już czując smak jej warg i rozkoszując się pocałunkiem. Ezzy czuł się jak skończony głupiec. Miał nadzieję, że nie zastanie jej w domu i że odejdzie, nie będąc zmuszonym z nią rozmawiać. Pozostawi jedynie wiadomość, że tu był. Ponieważ nikt nie zareagował na dzwonek, postąpił dwa kroki w prawo i zerknął przez okno do saloniku. W telewizji szedł właśnie jakiś serial komediowy. Tylko wnuk Delraya go oglądał, chociaż po bliższym przyjrzeniu się Ezzy stwierdził, że mały usnął przed telewizorem. Dzwonek nie zdołał go obudzić. Na odgłos zbliżających się kroków wrócił na miejsce pod lampą, ustawiając się tak, by mogła go zobaczyć i rozpoznać. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc donośnie, i w szczelinie ukazała się twarz Anny. Ezzy nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ją widział, jednak musiało to być dość dawno. Zapomniał już, jaka jest ładna, zwłaszcza teraz, kiedy jej policzki spowijał rumieniec. Pamiętał Annę jako uczennicę o długich, chudych nogach podlotka i wielkich niebieskich oczach. Jej oczy nadal były duże i niebieskie, lecz nogi bardzo zyskały na urodzie. - Dobry wieczór, pani Corbett - powiedział, dotykając ron¬da kapelusza. Poznawszy go, otworzyła szerzej
drzwi i gestem zaprosiła, by wszedł do środka. - Dzięki - Ezzy zdjął kapelusz, starając się nie upuścić naczynia z potrawką. - Pani Hardge ija z przykrością dowiedzieliśmy się o śmierci Delraya. Chcieliś¬my, by pani o tym wiedziała. Skinęła głową i powiedziała bezgłośnie "dziękuję", a potem zasygnalizowała to znakami migowymi. - Przepraszam, że nie przyszedłem na pogrzeb, ale musiałem się czymś zająć. Zdruzgotany odprawą udzieloną mu przez Fostera, przy¬gnębiony z powodu pustki panującej w domu i tak dokładnie odzwierciedlającej jego obecne życie, wymierzył sobie karę, powracając do miejsca, w którym zginęła Patsy. Ten sam upał, te same gryzące insekty, leniwie płynąca rzeka i ta sama frustracja. Przez dłuższy czas siedział bezczynnie na zwalonym pniu, oganiając się od much i komarów, sącząc letnią oranżadę i żałując, że nie może cofnąć zegara o dwadzieścia dwa lata. Chciał wiedzieć, co przytrafiło się tej dziewczynie. Tylko tyle. Nie myślał o tym, aby ukarać sprawcę. Być może nie było żadnego sprawcy, a dziewczyna zginęła przypadkowo. Nie kierowała nim żądza zemsty. Choć sprawa Patsy tak bardzo odbiła się na życiu jego rodziny, że z pewnością mógłby żądać zadośćuczynienia, zadowoliłby się poznaniem okoliczności śmierci ofiary i nazwiska tego, kto tę śmierć spowodował. Chciał tylko wiedzieć, a wtedy mógłby umrzeć w spokoju. - W każdym razie - powiedział teraz do Anny Corbett¬przyniosłem pani tę lasagnię. Wręczył jej naczynie. - Moja żona przyszłaby sama, ale przebywa obecnie u siostry w Abi¬lene. Przesyła kondolencje pani i chłopcu. Nie miał pojęcia, ile zrozumiała z tej przemowy. Rodzice nalegali, by nie umieszczać jej w klasie dla głuchych dzieci. Życzyli sobie, aby uczyła się z normalnymi rówieśnikami. Chodziła zatem do szkoły w Blewer, a w nauce pomagała jej tłumaczka. Ezzy słyszał, że Anna była nader inteligentna. Poza głuchotą niczym nie różniła się od innych. Nie miał żadnych doświadczeń w porozumiewaniu się z osobami o upośledzonym słuchu poza tym, że obserwował mężczyznę, który tłumaczył niedzielne msze dla grupy głu¬chych w kościele baptystów, dokąd zjeżdżali oni z całego hrabstwa. Ezzy'emu największą przyjemność sprawiało przyglądanie się, jak sygnalizują pieśni. Wydawały się znacznie piękniejsze od tych śpiewanych przez chór. Poza tym zaobserwował, że w języku migowym można modlić się szybciej. Z tego, co wiedział, ludzie głusi byli tacy sami jak inni, dlaczego więc czuł się tak nieswojo, stojąc w holu domu Anny Corbett? Nie miał pojęcia, czy jego zmieszanie ma związek z sytuacją, czy kalectwem gospodyni. Być może chodziło o to pierwsze, ponieważ załatwianie takich spraw zwykle należało do Cory. On zdrapywał z auto¬strady resztki tego, co kiedyś było Henrym, Joem czy Suzy, i pakował to do plastikowych worków, po czym odszukiwał krewnych i na tym kończyło się jego zadanie. Następnie pałecz¬kę przejmowała Cora. To ona wypełniała towarzyskie zobo¬wiązania i bywała na pogrzebach. Kiedy wcześniej tego dnia powiedział jej o śmierci Delraya, spytała: - A jak tam pogrzeb? - Nie poszedłem. - Dlaczego? Może przynajmniej coś zaniosłeś? - Niby co takiego? - zapytał zdumiony. Wspomniał o śmierci Delraya wyłącznie dlatego, że potrzebował pretekstu, by do niej zadzwonić. Miał nadzieję, że jeśli Cora będzie w odpowiednim nastroju, być może uda mu się nakłonić ją do powrotu. Ona zaś natychmiast dostrzegła okazję, by porozmawiać o czymś innym niż ich separacja. - Na miłość boską, Ezzy, powinieneś chociaż coś zanieść. - Delray nie był moim serdecznym przyjacielem, Coro. Nawet nie bliskim znajomym. - Ale znaliśmy go niemal przez całe nasze życie. A teraz ta biedna dziewczyna będzie musiała sama wychowywać chłopca. Wątpię, czy ktokolwiek zaoferował się z pomocą z powodu tych plotek o niej i o Delrayu. Niektóre moje znajome, choć uważają się za chrześcijanki, potrafią być okropnie złośliwe. - Jakie znów plotki? - Boże, Ezzy, czy nie możesz oderwać się od sprawy tej McCorkle choćby po to, aby posłuchać, co dzieje się wokół ciebie? - Może słyszałem i zapomniałem. Nie zwracam uwagi na plotki - powiedział, starając się, by jego głos brzmiał pewnie i aby dźwięczało w nim przekonanie. - Przysięgam ... - zaczęła Cora, wzdychając ciężko. - Ludzie gadają o tym od lat.
- Że oni ... ? - Tak. Podobno po śmierci Deana ich stosunki zmieniły charakter i stały się bliższe, niżby należało. Ale to nie moja sprawa. Wszystko jedno, sypiała z nim czy nie, teraz go straciła. Będziesz musiał coś zanieść. Ezzy z trudem otrząsnął się ze zdumienia. Corbett i jego synowa? Czy Delray w ogóle zdolny był do namiętności? Jak można romansować z kimś tak zimnym, sztywnym i upartym? - Do licha, nie potrafię sobie wyobrazić Delraya zdejmują¬cego ubranie nawet po to, by wejść pod prysznic, a co dopiero nagiego i baraszkującego z kobietą. - Próbujesz mnie sprowokować, Ezro? - Nie. Tak - poprawił się w myśli. Jeszcze jedno westchnienie. - Dania pogrzebowe znajdziesz w zamrażarce, po prawej stronie. - Co znajdę ... ? Nie miał pojęcia, że Cora jest tak dobrze przygotowana na ewentualne nieszczęście, które może dotknąć ich znajomych czy sąsiadów. Kiedy skończyli rozmowę - przy czym Ezzy nie wspomniał o powrocie Cory - poszedł do zamrażarki stojącej w pomieszczeniu gospodarczym i rzeczywiście, po prawej stronie znalazł kilka gotowych dań opatrzonych etykietkami, na któ¬rych odnotowano, co zawierają opakowania, dla ilu osób przeznaczona jest potrawa i jak ją podgrzać. Anna Corbett trzymała teraz w ręce jedno z takich dań. - Kiedy zupełnie się rozmrozi, proszę podgrzewać je przez blisko trzydzieści minut w piekarniku nastawionym na trzy i pół, zrozumiała pani? - zapytał z powątpiewaniem. Skinęła głową i odwróciła się, aby postawić zimne, mokre danie na stole, a potem wytarła w dżinsy wilgotne dłonie. Gdy to robiła, Ezzy mimo woli zauważył, jaka jest zgrabna. Starał się nie spuszczać wzroku poniżej linii dekoltu, ponie¬waż, jak podejrzewał, Anna nie miała na sobie stanika. Być może dlatego była taka zdenerwowana. Nieustannie obciągała przykrótką bluzeczkę, pocierała dłonie i zagryzała wargi, jakby przyłapał ją nie przygotowaną na przyjęcie gościa. Taa, z pewnością przyjemna z niej kobietka. Lecz kiedy spróbował przywołać jej obraz u boku Delraya w łóżku, jego wyobraźnia zawiodła. Nie potrafił wyobrazić sobie Corbetta przytulającego się do kogokolwiek nawet podczas długiej, mroźnej zimowej nocy. Plotki nie miały w sobie cienia prawdy albo on zupełnie nie znał się na ludziach. - No cóż, chyba już pójdę. Potrzebuje pani czegoś? - Po¬trząsnęła głową. - Jeżeli coś przyjdzie pani na myśl, proszę po prostu zadzwonić. - Zastanawiając się, czy nie popełnił właśnie kolosalnej gafy, zapytał: Jest pani w stanie zadzwonić, praw¬da? - Skinęła energicznie. - W porządku, to dobrze. Proszę powiedzieć osobie, która podniesie słuchawkę, że zaoferowałem się, iż chętnie zrobię, co w mojej mocy. Skinąwszy jeszcze raz głową, otworzyła drzwi. Wyszedł na werandę, lecz zwlekał z odejściem. Nie chciał jej przestraszyć, ale czuł się zobowiązany, aby przynajmniej wspomnieć o Her¬boldach. - Pani Corbett - powiedział, odwracając się - słyszałem o wi¬zycie Cecila Herbolda. Czy groził pani lub Davidowi? - Znowu potrząsnęła głową. - Nie wiem, czy pani o tym słyszała, ale Cecil dołączył do Carla i razem napadli na bank. Nadal są na wolności. Wiedziała pani o tym? - Tak - wymówiła bezgłośnie. - To dziwne, że nikt nie pilnuje tego miejsca. Uniosła palec, by dać mu do zrozumienia, że powinien zaczekać, i weszła do domu. Po chwili wróciła, niosąc mały bloczek do notatek. Odwróciła go w stronę Ezzy'ego. - Władze zaproponowały, że przyślą kogoś do pilnowania domu, lecz Delray odmówił - przeczytał. - Być może powinna to pani jeszcze przemyśleć. - Nie boję się - napisała. - To ostatnie miejsce, do którego mogą przyjechać. - Pewnie ma pani rację - powiedział Ezzy, choć niekoniecz¬nie się z tym zgadzał. Doświadczenie mówiło mu, że kryminali¬ści często zwracają się do rodziny i przyjaciół. Im bardziej rozpaczliwa ucieczka, tym większą można mieć pewność, że złapie się uciekiniera, gdy będzie wracał do znajomych kątów i miejsca, które zwykł nazywać domem. Gdyby Anna należała do jego rodziny, nie pozwoliłby jej mieszkać tu samotnie, choćby nawet nie była kaleką. Lecz nie miał żadnych podstaw, oficjalnych czy nie, aby nalegać. Po¬wiedział więc tylko: - Jeżeli zobaczy pani coś podejrzanego, proszę dzwonić. Do kogokolwiek, zrozumiała pani. Ma pani syna, o którego powin¬na się troszczyć. Uśmiechnęła się i napisała: - Nic nam nie będzie, Jack jest tutaj.
- Jack? Skinęła głową w stronę stajni. Ezzy obejrzał się i zobaczył mężczyznę zamykającego wrota. Zasunął rygle, a potem ruszył w kierunku przyczepy, zaparkowanej o sto jardów od domu. Jego długie nogi z łatwością pokonywały dystans. - Aaa, tak, ten pomocnik - powiedział bardziej do siebie niż do Anny. Przypomniał sobie, jak Delray przedstawił mu w "Królowej Mleczarek" mężczyznę w kowbojskim kapeluszu, który siedział wciśnięty w kąt loży. Grzeczny chłopak. O wiele szczuplejszy, młodszy i silniejszy niż Delray. Typ, który łatwo może zawrócić w głowie kobiecie. Ezzy chrząknął i odwrócił się znów do Anny: - Przepraszam, że o to pytam, ale czy naprawdę czuje się pani bezpieczna saJma z mężczyzną, który pracuje tu od niedaw¬na? Ufa mu pani? Kiwnęła głową w sposób nie pozostawiający miejsca na wątpliwości. Ciekawe, czy faccet rzeczywiście godzien jest zaufania - po¬myślał Ezzy. A mo łże to ona odznacza się naiwnością lub może plotkarze mieli ra~ję• Z tego, co słyszał, młoda wdowa była gorącą kobietką, k;tóra najpierw wykończyła starego Delraya, a teraz planowała zastąpić go wynajętym pomocnikiem. Według Ezzy'eg nie wyglądała na osobę tego pokroju, ale kto wie? Już wcześiniej zdarzało mu się mylić. Rozdział trzydziesty czwarty Było ich dwóch. Przybyli krótko po świcie. Nosili dopa¬sowane brązowe mundury i wypolerowane do połysku buty. Ich twarze ocieniały szerokie ronda kowbojskich kapeluszy i okulary słoneczne, spod których widać było jedynie zaciś¬nięte w grymasie usta. - Pan Sawyer? Jack słyszał warkot silnika i przerwał pracę, aby popatrzeć, jak się zbliżają. - Taa? - powiedział pytająco, oparłszy się na trzonku łopaty. Kopał właśnie nowy dół pod słupek podpierający żłób dla bydła. Dzień wstał gorący i Jack już zdążył się spocić. Lecz kiedy sięgnął do tylnej kieszeni, aby wydobyć chusteczkę, obaj stróże prawa zesztywnieli. Jeden opuścił nawet rękę w kierunku sześciostrzałowego rewolweru na biodrze. Jack udał, że tego nie widzi. Wyjął z kieszeni chustkę i otarł twarz. - Co mogę dla panów zrobić? - Jesteśmy z biura szeryfa hrabstwa Blewer. - Uhmmm. - Przyjechaliśmy, żeby zadać panu kilka pytań. - Na jaki temat? - Podobno panu Corbettowi - zmarłemu panu Corbettowi - ktoś otruł kilka sztuk bydła. - Byłem z nim, kiedy je znaleźliśmy - odparł Jack. - Trzy sztuki. Dwie dalsze zdechły następnego dnia. - To była pospolita trucizna, jak twierdzi doktor Anderson. - Zastępca przesunął prymkę tytoniu z jednej strony ust na drugą. - Coś, co nietrudno zdobyć. Lecz jeśli ktoś wie, jak się tym posłużyć, może wyrządzić spore szkody. - Biuro szeryfa prowadzi w tej sprawie dochodzenie? - Czy to pana niepokoi, panie Sawyer? - Nie. Sam mu radziłem, by zgłosił się dó szeryfa, ale on zdecydował inaczej. - Ktoś słyszał, jak pan mu to radził? - Byliśmy sami. - A dlaczego, pańskim zdaniem, takie coś przytrafiło się wyłącznie Corbettowi? Mamy tu wielu ranczerów hodujących bydło. - Nie mam pojęcia. - Więc proszę strzelać. Jack oparł łopatę o żłób. - Może ktoś miał coś do Delraya. - Na przykład kto? - Nie jestem stąd. - Więc nikt nie przychodzi panu na myśl? Jack milczał. Młodszy z dwójki stróżów prawa poprawił olstro, nie spusz¬czając z Jacka podejrzliwego spojrzenia. - No cóż, do wczoraj nie prowadziliśmy śledztwa w tej sprawie. Corbett nie złożył skargi. Nawet byśmy o
tym nie wiedzieli, ale ktoś nas zawiadomił. Jakiś zatroskany obywatel. Więc zadzwoniliśmy do weterynarza i on dał nam cynk. Jack przez chwilę spoglądał to na jednego, to na drugiego z pozornym zdumieniem, choć wcale nie był zdumiony. Wie¬dział, po co tu przyjechali. Zastępcy szeryfa nie składają kur¬tuazyjnych wizyt o brzasku. - I? - I chcielibyśmy - zastępca, który żuł tytoń, przerwał, by wypluć ślinę - żeby pojechał pan z nami do miasta. Tam sobie porozmawiamy. - Jestem podejrzany? - Nie bardziej niż inni. - Ale to mnie przyjechaliście aresztować. - Nie nazwalibyśmy tego aresztowaniem. - Więc jak byście to nazwali? - Po prostu prosimy pana o współpracę, i tyle. _ Wolelibyśmy jednak, aby odpiął pan ten nóż i dał go nam - dodał jego partner. Poruszając się bardzo ostrożnie, Jack odpiął pochwę i zsunął ją z paska. Jeden z zastępców podszedł bliżej i wziął nóż. - Popełniacie błąd - powiedział Jack. - Być może, ale tak czy inaczej pojedzie pan z nami. - Mógłbym pojechać swoją ciężarówką? _ W radiowozie jest mnóstwo miejsca, z pewnością się pan zmieści. - Proszę. Jeden z was mOże ze mną jechać. Po prostu chciałbym mieć ze sobą samochód. Kiedy się to wszystko wyjaśni, nie będziecie musieli mnie odwozić. Wymienili spojrzenia. Wreszcie starszy i mocniej zbudowany skinął głową• - Dobra. Ja z panem pojadę• Najbardziej poniżające było nie to, że opuszczał ranczo w eskorcie dwóch stróżów prawa, ale że Anna obserwowała go z frontowej werandy. _ Rozmawialiście z panią Corbett? - zapytał Jack, kiedy zbliżyli się do domu. _ Powiedzieliśmy jej, jaki jest cel naszej wizyty. Nie jestem pewien, czy zrozumiała. _ Na pewno - uspokoił go Jack. Spojrzał na nią i zapewnił: - Nie zrobiłem tego, Anno. Przysięgam na Boga. Lecz ona sprawiała wrażenie zranionej, odartej ze złudzeń i tak cholernie bezradnej. To puste, pozbawione wyrazu spo¬jrzenie z pewnością będzie prześladowało go przez lata w snach. - Jack? Zza frontowych drzwi wyłonił się David. Jack dziękował Bogu, że przynajmniej chłopiec nie jest świadkiem jego poni¬żenia. Wystarczy, że musi stawić czoło Annie. Jednak los to podstępna bestia i dlatego David stał teraz na werandzie, boso, z pępkiem wyglądającym spod górnej części piżamy, ozdobionej wizerunkiem człowieka-pająka. Zaspany, spoglądał bojaźliwie to na radiowóz, to na dwóch poważnych mężczyzn po obu bokach Jacka. Jeszcze kilka tygodni temu Jack prawdopodobnie po prostu by udał, że nie widzi ani nie słyszy chłopca. Odwróciłby się i poszedł w swoją stronę. W końcu, kim był dla niego David? Nikim. Lecz nie mógł tego zrobić. Nie teraz. Pamiętał jeszcze, jak to jest, kiedy ktoś, kogo tak bardzo pragniemy kochać, zawie¬dzie nasze zaufanie. I jak bardzo cierpiał, gdy jego ojciec odwracał się i odchodził, nie mówiąc mu, kiedy wróci. Albo czy w ogóle wróci. Uśmiechając się do Davida, Jack w duchu przeklinał Corbettów za to, że przywołali tamte wspomnienia, zmuszając go, by znowu odczuwał ból. - Hej! - zawołał ze sztuczną radością w głosie. - Wcześnie dziś wstałeś. - Co tu robią policjanci, Jack? Jack przesunął kciukiem kapelusz na tył głowy i spojrzał najpierw na jednego, a potem na drugiego zastępcę, jakby dopiero teraz ich zobaczył. - Przyszli ze mną pogadać. - Jedziesz z nimi? - Hmmm. - Dokąd? - Do miasta. - Na jak długo? - Nie wiem. Chłopcu wydłużyła się buzia.
- Ale wrócisz? - Mam nadzieję. - Dzisiaj? - To może zająć trochę więcej czasu. - Chcesz z nimi jechać? - Pewnie - powiedział Jack. - Czekałem na to. - Pragnął upewnić Davida, że z nim wszystko w porządku, lecz chyba przedobrzył. Chłopiec zesztywniał lekko, a jego dolna warga zaczęła drżeć. - Jesteś na mnie wściekły? - Oczywiście, że nie. - Nie wykonałem dobrze moich obowiązków? - Zrobiłeś wszystko, jak należało. Nie mógłbym sobie życzyć lepszego pomocnika. Chodzi o to, że ... Niełatwo było to powiedzieć. - Że po prostu muszę teraz z nimi pojechać. - Mógłbym pojechać z tobą? - Obawiam się, że nie. Łza spłynęła chłopcu po policzku. - Kiedy wrócisz? Fałszywa obietnica mogła mieć gorsze skutki niż prawda. "No co ty, synu, przestań się mazać. Mówiłem ci, że tylko coś załatwię i wracam. Tym razem zostanę. Będziemy ze sobą przez cały czas. Obiecuję". Słysząc, jak obłudne zapewnienia ojca rozbrzmiewają mu w głowie, powiedział: - Być może wcale nie wrócę. Chłopiec zaczął płakać. Jego drobne ramiona drżały. - Więc jedź sobie! - krzyknął. - Nienawidzę cię! Anna przyklękła i przytuliła syna. Objął matkę za szyję i przycisnął twarz do jej ramienia. Jack postąpił krok w przód, lecz zastępca powstrzymał go. - Jedźmy już - powiedział półgłosem. Podprowadzili go do pikapu, a potem jeden z nich skierował się w stronę radiowozu. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Gdy Jack włączył silnik, jego towarzysz powiedział: - Zaufałem ci, Sawyer, więc nie zrób niczego głupiego. - Proszę się nie martwić. Ja też chcę, żeby to się wyjaśniło. - Nie martwię się - powiedział zastępca, wskazując przed siebie brodą. - Jedziemy. Jack spojrzał po raz ostatni na werandę, gdzie Anna nadal uspokajała Davida. Przygnębiony, włączył bieg i wyjechał za bramę, za nim ruszył radiowóz, niemal uczepiony do jego zderzaka. Rozdział trzdziesty piąty - Przykro mi, pani Corbett. Nie może się pani teraz z nim zobaczyć. Rozmawia z szeryfem. - Powiedział mu pan, że tu jestem? - Nie, synu, nie powiedziałem - odparł urzędnik, uśmiechając się grzecznie do Davida. - Jest teraz bardzo zajęty. - Nie tak zajęty, żeby nie mógł się ze mną zobaczyć. - Przykro mi, synu, odpowiedź nadal brzmi "nie". David odwrócił się do Anny. - Chcę zobaczyć się z Jackiem i przeprosić go. Choć David był dzieckiem posłusznym, które zazwyczaj niewiele sprawiało kłopotów, to od rana zachowywał się jak mały berbeć. Było mu przykro z powodu tego, co powiedział Jackowi, i bardzo chciał go przeprosić. Męczył ją, zadając niezliczone pytania, na które nie znała odpowiedzi. Kiedy Jack wróci? I czy w ogóle wróci? Czy wiedział, że on, David, wcale tak nie myślał, gdy mówił, że go nienawidzi? Czy był niedobry dla Jacka i dlatego ten postanowił wyjechać? Dlaczego pojechał z policjantami? Czy oni zamkną go w więzieniu? I tak w nieskończoność. Anna myślała, że oszaleje. Co miała mu powiedzieć? Że Jack wyjechał z własnej woli i był z tego zadowolony? Albo że został aresztowany i nie miał innego wyjścia, jak tylko jechać z ludźmi szeryfa?
Tak czy inaczej, jej syn na tym ucierpi. Próbowała jakoś go pocieszyć, ale nic nie skutkowało. Kiedy stał się już nie do ;,niesienia, zganiła go, że bardziej rozpacza z powodu odejścia .lacka, niż płakał po śmierci dziadka. Choć to ostatnie stwier¬dzenie odnosiło się także do niej samej. Żal, jaki targnął jej sercem, gdy zabierano Jacka, był o wiele silniejszy i bardziej dolegliwy niż ten, który czuła, odchodząc od świeżej mogiły Delraya. Ponieważ nie była w stanie tak po prostu siedzieć w ocze¬kiwaniu na to, co jeszcze się wydarzy, postanowiła pojechać do biura szeryfa. Być może będzie mógł powiedzieć jej coś konkretnego. Jednakże najpierw, dla czystości sumienia, za¬trzymała się na cmentarzu. Na ciągle świeżej mogile Delraya kwiaty zaczęły już więdnąć w upale. Zaproponowała Davi¬dowi, aby ułożył część z nich na grobach babci i tatusia. - Nie uważasz, że dziadek chciałby się z nimi podzielić kwiatami? - zapytała syna, a chłopiec ponuro przytaknął. Rozdzielanie kwiatów oderwało na chwilę myśli Davida od Jacka, lecz Anna nie mogła przestać się zastanawiać, czy m꿬czyzna, któremu zaufała, był, czy też nie był winien tego, o co najwyraźniej podejrzewały go władze. Nie przyjechaliby po niego, gdyby nie uważali, że jest winien. Ale czy mieli dowód? Jak mógłby zrobić coś takiego? I po co? Przez chwilę próbowała wyobrazić sobie motyw, jakim mógł¬by kierować się Jack, ale daremnie. Nic nie przychodziło jej do głowy. Jack spojrzał jej w oczy i zaprzeczył oskarżeniu, ale czy nie kłamał? Zazwyczaj nie myliła się w ocenie ludzi. Jednak może tym razem zauroczenie mężczyzną sprawiło, że była ślepa? Czyżby przeoczyła w jego twarzy, oczach czy zachowaniu coś, co świadczyłoby o brakach charakteru? Jeżeli zaś był zupełnie niewinny, to dlaczego zareagował tak bojaźliwie na pojawienie się wczoraj szeryfa Hardge'a? Gdy tylko przekonał się, kto stoi za drzwiami, powiedział jej, że ma jeszcze coś do zrobienia, i wymknął się tylnym wyjściem. Miała nadzieję, że wróci, gdy Ezzy już sobie pójdzie, i będą mogli dokończyć to, co zaczęli, zanim im przeszkodzono. Miała nadzieję, że Jack ją pocałuje. W nocy, kiedy uznała, że Jack już się nie pojawi, żałowała, że Hardge nie wybrał sobie innej pory, by ją odwiedzić. Dzisiaj nie była już niczego pewna. Być może ta wizyta uchroniła ją przed zaangażowaniem się w związek z mężczyzną okrutnym, bez serca i na tyle przebiegłym, by zatruć bydło. Lecz jakoś nie potrafiła w to uwierzyć. Nie uwierzyłaby, chyba że sam by się przyznał. Chciała zapytać go, czy rzeczywiś¬cie zrobił coś równie okropnego, a jeśli tak, to dlaczego. Zapytać go, patrząc mu przy tym w oczy. Chciała wiedzieć. Musiała wiedzieć. Jednak urzędnik przy ladzie recepcyjnej niechętnie udzielał informacji i zachowywał się mało życzliwie. Był grzeczny, lecz stanowczo odmówił ich prośbie, by mogli porozmawiać z Ja¬ckiem. Powiedział tylko, że teraz pan Sawyer jest nie osiągalny i nie wiadomo, jak długo to potrwa. Miała niemal pewność, że traktował ją protekcjonalnie, po¬nieważ była głucha. Nie chcąc w tak ważnej sprawie zdawać się na Davida, pisała wszystko, co chciała powiedzieć w notat¬niku, jednak ten człowiek rozmawiał z nią tak jak z dzieckiem ¬do tego niezbyt rozgarniętym. - Nie wniosę oskarżenia przeciwko panu Sawyerowi, dopóki z nim nie porozmawiam i nie przekonam się, że jest winien ¬napisała. - To nie zależy od pani. - Ale to było moje bydło - napisała. - A teść postanowił, że załatwi tę sprawę sam. - To bez znaczenia. Jeśli Sawyer złamał prawo, nie ma znaczenia, co chcecie, a czego nie chcecie z. tym zrobić. Władze stanowe i tak go oskarżą. Posługiwała się angielskim o wiele lepiej niż on, co czyniło jego protekcjonalność jeszcze trudniejszą do zniesienia. Kiedy zadzwonił telefon, skorzystał z pretekstu, by ich odprawić, rzuciwszy od niechcenia, że będą informowali ją na bieżąco, jeżeli w sprawie nastąpi jakiś postęp. Zasugerował, aby "wróciła do domu". Niczym mała grzeczna dziewczynka - pomyślała Anna. A potem pogrążył się w rozmowie, jakby nikogo przy nim nie było. Anna wyszła, dosłownie ciągnąc za sobą protestującego Davida. Na zewnątrz panował nieznośny upał, lecz ona i tak zatrzymała się, aby pomyśleć, co dalej. Wyglądało na to, że nic już nie może zrobić dla Jacka Sawyera. David kaprysił i marudził. Czekało ją długie popołudnie, spędzone na próbach zapewnienia mu rozrywki, co przy stanie umysłu, w jakim znajdował się chłopiec, z pewnością nie będzie łatwe. Kino? Zerknęła na zegarek. Było za wcześnie nawet na poranek. Lunch? Też za wcześnie.
Lecz kiedy rozglądała się po ulicy, nagle coś przyciągnęło jej uwagę. Oczywiście, widziała to już wcześniej. Lecz dzisiaj szyld wabił ją ku sobie z nieodpartą siłą. Chwyciła syna mocno za rękę i pomaszerowała chodnikiem. Sklep był chłodny, cichy i dobrze zaopatrzony. Pilnując Davida, aby nie zepsuł kosztownego sprzętu, zaczęła przyglądać się licznym aparatom fotograficznym, zaopatrzonym w obiek¬tywy nowej generacji. Sklep funkcjonował już od kilku lat. Jednak choć Annę bardzo interesowała jego oferta, nigdy dotąd nie była w środku. Ledwie pozwalała sobie zerknąć na wystawę, jakby obawiała się, że pokusa może okazać się zbyt silna. Ponieważ był to jedyny w Blewer sklep tego rodzaju, wybór towarów był tu bogaty, a ceny wysokie. Zawartość półek, mieszczących gadżety i akcesoria, przypra¬wiała o zawrót głowy. Bardzo chciałaby wypróbować choć jeden spośród wystawionych w gablotkach aparatów, jednak zdawała sobie sprawę, że ich cena dalece przekracza jej możliwości finan¬sowe. Dopóki nie zacznie zarabiać na swoich fotografiach, będzie musiała zadowolić się przestarzałym sprzętem. Zamierzała kupić tylko parę rolek czarno-białego filmu i książkę o fotografowaniu. _ ... będę musiał wysłać ten film do wywołania - powiedział mężczyzna przy kasie. Początek zdania uszedł jej uwagi.¬W Blewer już się takich nie wywołuje. - Skinęła głową. - Chyba jeszcze tu pani nie widziałem. Znam większość swoich klientów. Przywołała Davida, by wytłumaczył mężczyźnie, że jego matka jest głucha. Sprzedawca, gdy o tym usłyszał, nie okazał ani cienia zmieszania. Nie zerkał na nią z ukosa i nie przepraszał, jak zrobiłaby większość ludzi. Zamiast tego oblicze nieznajo¬mego rozjaśnił szeroki uśmiech. _ Jak pani się nazywa? Przypadkiem nie Anna Corbett?- Oszołomiona, uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń. - Pete Nolen - powiedział sprzedawca, uśmiechając się od ucha do ucha i nie przestając potrząsać jej dłonią. - Do licha, a to ci dopiero! Niech no tylko usłyszy o tym moja żona. Zawsze chciałem panią poznać i nigdy nie miałem okazji. Proszę tu podejść. Okrążył ladę i poprowadził ją ku ścianie, na której wisiały oprawione w ramki fotografie. - O, tutaj! Tu jest! - Postukał palcem w powiększoną czarno-białą fotografię. Anna natychmiast rozpoznała jedną ze swoich wczesnych prac. Upewniwszy się, że Anna widzi jego usta, wyjaśnił: - Mniej więcej rok temu próbowałem wcisnąć nieco sprzętu miejscowej szkole fotograficznej. To zdjęcie wisiało na ścianie. Od razu uznałem, że jest znakomite. Zapytałem pro¬fesora, czy wie, kto je wykonał, a on powiedział mi o pani. O tym, że jest pani głucha i tak dalej. Bardzo ubolewał, że porzuciła pani szkołę, ponieważ, jak twierdził, ma pani więcej talentu niż większość jego studentów razem wzięta. Zajęło mi to trochę czasu, lecz opuściłem szkołę ze zdjęciem. Mówiąc, przyglądał się zdjęciu z wyraźnym upodobaniem. Fotografia przedstawiała stary dom, a właściwie jego mrocz¬niejącą sylwetę na tle zachodzącego słońca. Tak zaprezentowany budynek mógłby sprawiać złowieszcze wrażenie, gdyby nie przenikające przez okna słoneczne promienie, tworzące na frontowym ganku plamy miękkiego światła. - To zdjęcie symbolizuje dla mnie dom rodzinny, ponieważ wychowałem się na farmie, w domu takim jak ten. Fotografia wisi na ścianie, odkąd udało mi się ją zdobyć. Ludzie na nią reagują, jest im bliska. Mogłem ją sprzedać setki razy, ale to moja jedyna Anna Corbett i nie chcę się z nią rozstawać. Powinna pani częściej fotografować. Uniosła torbę z zakupami i potrząsnęła nią lekko. Nolen zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Świetnie! Chciałbym zobaczyć te zdjęcia. - Wyjął z portfela wizytówkę. - Tutaj są moje numery telefonów, do pracy i do domu. Jeżeli będzie pani potrzebowała czegoś ze sprzętu, proszę dzwonić. Albo gdyby chciała pani tylko porozmawiać o fotogra¬fowaniu - ja nigdy nie mam dość tego tematu. Wprost trudno mi wyrazić, jak bardzo się cieszę, że panią poznałem, pani Corbett. Emory Lomax czknął do białej papierowej chusteczki, zwinął ją i rzucił na stos kości, które jeszcze niedawno były jagnięcymi i.eberkami. - I jak, nie miałem racji co do jedzenia? Ten chłopak wie, jak przyrządzać żeberka, prawda? Przy jego stoliku siedziało jeszcze trzech gości: Connaught i dwóch jego zastępców. Connaught i jeden z jego pachołków siedzieli naprzeciw Lomaksa, podczas gdy drugi dzielił z nim ławę. Zachowywali się sztywno od czasu, gdy weszli do restauracji. Teraz przyznali mrukliwie, że pieczone żeberka rzeczywiście były wspaniałe. Lomax, nie przestając odgrywać roli gospoda¬rza, skinął na kelnerkę, aby podała kolejne piwa. Zwykle nie pijał do lunchu niczego mocniejszego niż mrożona herbata, lecz dziś była szczególna okazja. Piwo nie było co prawda zbyt wyszukanym napitkiem. Nie takim jak martini czy słodowa whisky, do
których jego goście prawdopodobnie przywykli. Lecz piwo pasowało do pieczonych żeberek, on zaś zaprosił towarzystwo do najlepszego lokalu z barbecue we wschodnim Teksasie. Przylecieli z Houston smukłym odrzutowcem kompanii, któ¬ry wyglądał jak żywcem wyjęty z filmów o Jamesie Bondzie. Emory odebrał ich z lotniska miejskiego, położonego pośrodku czegoś, co tak naprawdę było pastwiskiem - tyle że akurat nie pasły się na nim krowy. Poza nierównym pasem startowym znajdował się tam jedynie przerdzewiały blaszany hangar i za¬tłoczony barak biurowy, przed którym stało kilka dystrybuto¬rów z paliwem. - To jedno z pierwszych miejsc, które będzie wymagało gruntownej przebudowy - zauważył Emory, eskortując ich do jaguara - swojej największej dumy i radości. - Gdy tylko zakoń¬czymy realizację fazy pierwszej naszego planu, zmodernizujemy lotnisko tak, aby mogli tu przylatywać weekendowi turyści. Co wy na to? Connaught skinął głową, a pozostała dwójka powtórzyła ten ruch niczym marionetki na sznurku. Przez cały czas tak się zachowywali. I chociaż byli sztywni i mało komunikatywni, Emory nie przejmował się tym. Rozumiał. Tak właśnie wielcy tego świata załatwiają swoje sprawy. To była lekcja i postanowił sobie ją przyswoić. Teraz, kiedy skończyli jeść, Emory domyślił się, że są zniecierp¬liwieni. Connaught spoglądał od czasu do czasu z niesmakiem na szafę grającą, z której przez cały posiłek dobywały się ogłuszające dźwięki. Nie omieszkał także raz po raz rzucać okiem na swój ekstrawagancki, wysadzany diamentami złoty zegarek. Toteż gdy tylko kelnerka postawiła przed nimi oszro¬nione butelki z piwem, Emory przystąpił do interesów. - Wszystko gra. Farma Corbettów już prawie należy do nas. Delray nie mógł sobie wybrać lepszego czasu na umie¬ranie. - Uśmiechnął się przepraszająco: - Z całym szacun¬kiem, oczywiście. - A co z panią Corbett? - zapytała jedna z kukiełek. - Dzie¬dziczy? - Wszystko. - Czy nie na tym polega problem? - zapytał Connaught. _ Mówiłeś, że ona też jest przeciwna sprzedaży. Emory rozsiadł się wygodnie i wyciągnął ramię wzdłuż oparcia. - To mogło mieć znaczenie, dopóki żył jej teść. Szanowała jego wolę i nie chciała mu się sprzeciwiać. - Ale przypuszczasz, że teraz pójdzie po rozum do głowy? - Jestem o tym przekonany - odparł ze zwykłą pewnością siebie. - Jak mogłaby prowadzić ranczo sama? Jest tylko ko¬bietą, do tego zupełnie głuchą. Nie trzeba będzie długo czekać, żeby zmądrzała. Dajmy jej tydzień, może dwa, i zda sobie sprawę, że nie podoła. I oczywiście - zachichotał - będę trzymał rękę na pulsie i przypominał jej, jakim trudnościom jeszcze będzie musiała stawić czoło, jeżeli zdecyduje się gospodarować sama. Postaram się ją zachęcić, aby sprzedała wam ranczo, zanim się rozmyślicie i zaczniecie rozglądać za inną farmą. Pomagier naprzeciw niego odsunął na bok nietknięte piwo i spytał: - Co każe ci przypuszczać, że będziesz miał na nią jakiś wpływ? - No cóż, po pierwsze, jest ta pożyczka. Mogę się nią posłu¬żyć. Poza tym oni mieli już kłopoty z bydłem. Te zaś - dodał, parskając cichym śmieszkiem - zawsze mogą się powtórzyć. - Czy temu Meksykaninowi można zaufać? - zapytał m꿬czyzna siedzący obok Lomaksa. - Właściwie opłacony, Jesse Garcia zerżnąłby własną matkę przy dwunastu świadkach. - Jesteś pewien, że to się nie wyda? - Absolutnie. A skoro jesteśmy przy tym temacie, właśnie oskarżyli o to kogoś innego. Nie widział powodu, by informować ich o istnieniu uprzyk¬rzonego pomocnika, który, jak na gust Emory'ego, wyglądał na kogoś o wiele zbyt tajemniczego i znającego się na rzeczy. Gdy tylko zobaczył tego kowboja, od razu odniósł wrażenie, że to kawał aroganckiego sukinsyna, który lubi wtykać nos w sprawy innych ludzi. Nie mógł ryzykować, by obok Anny kręcił się ktoś, kto może umniejszyć wymowę rad, jakich za¬mierzał jej udzielać. Musiał pozbyć się pomocnika. No i ten Garcia. Pomimo tego, co przed chwilą powiedział, Emory nie był wcale pewny dyskrecji Meksykanina. Co się wydarzy, jeśli ktoś zaoferuje mu więcej niż pięćdziesiąt dolarów, aby wskazał osobę, która go wynajęła? Meksykanin nie miał co prawda zwyczaju sypać swoich klientów, ale kto wie? Być może miał zły rok i potrzebuje pieniędzy. A zatem co zrobił w tej sytacji Emory? Ubił dwa ptaki jednym strzałem. Przedstawiając się jako bankier zaniepokojony o los swoich pieniędzy, zadzwonił do biura szeryfa i podzielił się z nim przypuszczeniami co do ewentualnego związku po¬między bezsensownym na pozór otruciem krów Corbetta a za¬trudnieniem przez Delraya nowego pomocnika. Zapewnili go, że sprawdzą to bardzo starannie. I w ten oto prosty sposób odsunął od siebie podejrzenia, zrzucając je na kogoś innego. Biuro szeryfa
zajmie się pomoc¬nikiem, przynajmniej na czas prowadzenia śledztwa, to znaczy na dosyć długo. A Emory będzie mógł popracować w spokoju nad Anną. To był cholernie błyskotliwy pomysł - pomyślał z zado¬woleniem. - Zaufajcie mi - powiedział - trzymam w ręce wszystkie asy. Garcia to geniusz. Myślałem nawet o tym, aby posłużyć się nim jeszcze raz. Anna Corbett ma bzika na punkcie swojego dzieciaka. A to stwarza liczne możliwości. Już Garcia z pew¬nością coś wymyśli. - Trzej faceci z EastPark spojrzeli po sobie niepewnie. Emory zauważył to i szybko dodał: - Oczywiście, wolałbym nie uciekać się do takich środków. To byłaby osta¬teczność, i nie zrobiłbym tego bez porozumienia. - Mamy nadzieję, że pan to zrozumie, panie Lomax - po¬wiedział jeden z wiceprezesów. - Jeśli pańskie nazwisko zostanie powiązane zjakimkolwiek przestępstwem, EastPark zaprzeczy, jakoby o czymkolwiek wiedziało. Nie sankcjonujemy łamania prawa. Akurat! Connaught prawdopodobnie popełnia kilka prze¬stępstw codziennie przed śniadaniem. Emory wiedział o tym, a Connaught wiedział, że on wie. Mimo to Lomax powiedział zgodnie: - Oczywiście. Po prostu tak sobie głośno myślałem. Prawdę mówiąc, liczę na to, iż najwięcej uzyskam dzięki naszej osobistej zażyłości. Tak jak się spodziewał, wzbudziło to zainteresowanie. Niemal widać było, jak Connaught nadstawia uszu. - Twojej osobistej zażyłości z kim? - Z panią Corbett. - Nie wiedziałem, że jesteś z nią zaprzyjaźniony. Emory zdjął rękę z oparcia i na wpół świadomie wzruszył ramionami. - Nie gadam o tym zbyt wiele. Jeszcze nabralibyście wąt¬pliwości co do powodów mojego zainteresowania projektem. Chlubię się tym, że rozdzielam sprawy zawodowe od osobistych. Jednak biorąc pod uwagę oba te punkty widzenia, uważam, że pani Corbett - Anna - popełniłaby wielki błąd, którego żałowałaby przez resztę życia, gdyby odrzuciła waszą ofertę. Wbijam jej to do głowy. Ajeśli nie posłucha mnie jako doradcy finansowego - mrugnął porozumiewawczo - postaram się za¬stosować inną formę perswazji. Znowu mężczyźni spojrzeli po sobie zaniepokojeni. - Panie Lomax, w tym stanie zasady prawne dotyczące obrotu ziemią są nader restrykcyjne. Co więcej, władze stanowe bardzo pilnują ich przestrzegania. - Jestem tego świadomy - zapewnił Emory, pochmurniejąc. Wiceprezes siedzący obok Connaughta dodał: - To bardzo ważne, aby pańskie zaangażowanie w nasz projekt nie zostało powiązane z pańskimi obowiązkami urzęd¬nika bankowego. Co te dupki sobie wyobrażają, że z kim mają do czynienia? Emory Lomax zna zasady gry, gra w nią od lat. Choć poczuł się urażony, że nie doceniono jego inteligencji, nie dał tego po sobie poznać. _ Oczywiście - odparł poważnie. - To było jasne od samego początku. _ A jeszcze ważniejsze jest, by nic nieetycznego albo, Boże broń, niemoralnego ... _ Hej, co wy! - przerwał Emory, unosząc dłonie. - Nie macie się o co martwić. Zniżył głos i pochylił się nad plastikowym czerwonym koszykiem, w którym podano żeberka. _ Nie chodzi o to, że muszę uwieść tę kobietę• Anna jest... No cóż, jak by to delikatnie wyrazić? Ponieważ nie potrafi mówić, rozwinęła w sobie inne sposoby komunikowania się• Kapujecie? _ Chce pan powiedzieć, że łączy was związek intymnej natury? Emory miał po uszy napuszonego, górnolotnego gadania. _ Nie, chcę powiedzieć, że pieprzę ją już od kilku lat. Niemal od dnia, kiedy zacząłem zajmować się ich finansami. Z początku myślałem, że to staruszek ją posuwa. Tak twierdzą plotkarze i, o ile wiem czy o to dbam, mają rację• Jednak ona była bardzo napalona, więc pomyślałem sobie: czemu nie? To świetna babka. A wiecie, co w niej jest najlepsze? - Pochylił się nad stolikiem: ¬To, że nie mówi. Czyż nie o takim rżnięciu wszyscy marzymy?¬Teraz uśmiechnął się nawet ten sztywniak Connaught. - Ocze¬kujcie spokojnie dalszych postępów, panowie. Myślę, że sytua¬cja ulegnie zmianie lada dzień - dokończył Emory. I na tym skończyło się spotkanie. Emory zostawił na stoliku dosyć pieniędzy, aby pokryć rachunek za cztery porcje żeberek i osiem piw. Zostawił także napiwek, co prawda żałośnie wręcz mały. Poklepując swoich gości po ramionach i żegnając się z nimi wylewnie, odprowadził mężczyzn do drzwi, bez końca zapewniając ich, że sytuacja znajduje się pod kontrolą, pocąc się obficie i kombinując, jak by tu
dotrzymać złożonych obietnic. Ten problem tak go zaabsorbował, że nie zauważył gościa, który siedział w sąsiedniej loży, odwrócony do niego plecami. Rozdział trzydziesty szósty Kiedy rodzina i przyjaciele chwalili umiejętności Anny, od¬rzucała komplementy jako przesadzone. Jednak opinia Nolena miała swoją wagę• Był zawodowcem, który potrafił odróżnić dobrą pracę od złej. I bardzo dobrze rozumiał, co chciała wyrazić, fotografując tamten dom. Oczywiście, Jack. .. Nie sformułowała tej myśli do końca, ponieważ myśli o Jacku wprawiały ją w przygnębienie, a nie chciała, aby cokolwiek zepsuło tę chwilę• Choć było to nieprawdopodobne, miała fana! Chciała radować się zachwytem sprzedawcy. Niestety, nie było nikogo, z kim mogłaby podzielić się tą nowiną i kto cieszyłby się razem z nią. Kiedy przyjechali do domu, była tak podekscytowana, że błyskawicznie załadowała aparat, zebrała sprzęt, wyciągnęła z domu Davida i próbowała sfotografować go na huśtawce, którą zrobił dla chłopca Jack. Jednak dzień był wyjątkowo upalny, a rozgrzane wilgotne powietrze niemal kleiło się do skóry. David zaczął kaprysić, gdyż nie miał ochoty pozować. Po chwili poddała się więc i wrócili do domu. Jednak nim weszli do wnętrza, zauważyła, iż północno-zachodnią stronę nieba pokryły białe, nabrzmiałe wilgocią chmury burzowe. Pomyślała, że miło byłoby poczuć na skórze krople oczysz¬czającego deszczu. Przygotowała dla Davida lunch składający się z zapiekanej kanapki z serem i pozwoliła mu ją zjeść na podłodze w salonie, gdzie zasiadł, aby obejrzeć film o dinozaurach. Sama udała się do sypialni na górze, by choć przez chwilę nacieszyć się samotnością. Po śmierci Deana zmieniła wystrój pomieszczenia tak, aby nie przypominało o dniach i nocach, kiedy jej mąż leżał w łóżku, walcząc o każdy oddech i obawiając się śmierci. Teraz sypialnia, utrzymana w tonacji koloru moreli i kości sloniowej, bardzo zyskała na przytulności. Tu i ówdzie rozmieś¬ciła portrety Davida w srebrnych ramkach, kilka zdjęć jej i Deana, a także fotografię Delraya i Mary. Ulubione książki Anny stały na półkach otwartej biblioteczki, umieszczonej w rogu pokoju. Podłogę pomiędzy łóżkiem a oknem pokrywał dywan. Tuż obok parapetu stał bujany fotel. Pokój sprawiał wrażenie zamieszkanego, lecz nie zagraconego meblami. Nie panował w nim bałagan, choć wszystko mówiło, że sypialnię zajmuje kobieta. Właśnie. Pokój był zbyt kobiecy, zbyt dziewiczy. W niektóre noce samotność dokuczała Annie szczególnie mocno. Nie znosiła sypiać sama. Tęskniła za tym, by móc dotknąć drugiej istoty, leżącej tuż obok niej, czuć jej oddech na skórze i ciepło ciała, wiedzieć, że nie jest sama w ciemności i ciszy. W inne noce jej tęsknota przybierała bardziej cielesny wymiar. W dni tuż po miesiączce, kiedy szczególnie łatwo się podniecała, prześladowały ją sny, w których ona i mężczyzna bez twarzy oddawali się niewiarygodnie namiętnej miłości. Czasami budziła się wstrząsana spazmami rozkoszy lub na krawędzi orgazmu. Przez resztę nocy leżała rozgorączkowana i niespokojna. W ta¬kie noce obejmowała mocno poduszkę i wciskała ją sobie pomiędzy uda. Tak, brakowało jej seksu. Jack Sawyer uświadomił jej, jak bardzo. Podeszła do toaletki, usiadła na wyściełanym stołeczku i spo¬jrzała w lustro. Przeraziła ją myśl, króra temu towarzyszyła. Oto kobieta, która dobrowolnie skazała się na.to, by być niemową. Po śmierci Deana straciła ochotę, żeby ćwiczyć mówienie. Nie miała racji, że się poddała. Wszystko, czego się nauczyła, prawdopodobnie przepadło i już nie uda jej się tego odtworzyć. Jednak powinna przynajmniej spróbować. Zdarzenie w biurze szeryfa było nieprzyjemne i poniżające, lecz w ostatecznym rozrachunku okazało się pożyteczne. Uświa¬domiła sobie, że jeśli chce sama prowadzić ranczo, negocjować kontrakty z firmami drzewnymi i obronić się przed hienami w rodzaju Lomaksa, nie mówiąc już o sprzedawaniu fotografii i zwalczaniu uprzedzeń ludzi, którzy traktowali ją jak niedoroz¬winięte dziecko, będzie musiała nauczyć się mówić. Wiedziała, co ją czeka. Zaakceptowała ograniczenia. Nigdy nie będzie mogła prowadzić rozmowy, polegając wyłącznie na mowie. To, że urodziła się zupełnie głucha, ograniczało jej możliwości, jednak nie
skazywało na absolutne milczenie. Zbyt długo polegała na innych, nawet na swoim małym synku. Koniec z tym. Musi nauczyć się mówić za siebie. Musi. Otworzyła lekko usta i po raz pierwszy od lat uruchomiła struny głosowe. Poczuła wibrację, wiedziała zatem, że dobył się z nich dźwięk. Może i lepiej, że go nie usłyszała, bo mogłaby do reszty stracić odwagę. Zawahała się, myśląc o wszystkich tych upośledzonych słu¬chowo ludziach, od dziecka posługujących się wyłącznie języ¬kiem migowym i prowadzących przy tym satysfakcjonujące, produktywne życie. Jednak gdy była dzieckiem, ona i jej rodzice postanowili wspólnie, że nauczy się czytać z ruchu warg, a także mówić. Głusi nauczyciele i prywatni opiekunowie poświęcili czas, by z nią pracować. Spędziła przed lustrem wiele godzin, ćwicząc i stosując się do wskazówek cierpliwych, troskliwych terapeutów. Była zdolna i z czasem nabierała coraz większej biegłości w posługiwaniu się mową. I wtedy zmarł Dean, a ona pogrążyła się w rozpaczy. Onie¬śmielona i litująca się nad sobą, zarzuciła umiejętności, których zdobycie zajęło jej tyle czasu. Samolubne pragnienie Delraya, by zamknąć ją w świecie milczenia, stało się dogodną wymówką. Uświadomiła sobie teraz, jak bardzo stchórzyła. A trzeba było odwagi, by to przyznać. Potrzebowała jej jeszcze więcej, by usiąść przed lustrem i stawić czoło niewykonal¬nemu na pOzór zadaniu, a także lękowi -lękowi przed porażką. Zaczerpnęła głęboko oddechu i zmusiła się, by siąść bardziej prosto. Zacznij od podstaw - powiedziała do siebie. Głoski dwu¬wargowe. "P" i "b". Pierwsza bezdźwięczna, druga dźwięczna. "P". Jak wypowiedzieć "p"? Opuść żuchwę, otwórz jamę ustną, ale wargi trzymaj zamknięte. Zrobiła to. W lustrze wszystko wyglądało poprawnie. Zrobiła to jeszcze raz, tym razem trzymając palce o cal przed wargami, by poczuć, że wydobywa się przez nie powietrze. Tak, w porządku. Ale czy brzmiało jak należy? Teraz "b". Dźwięk wymagał podobnego ułożenia warg, z jednoczesnym uruchomieniem strun głosowych. "Skoncentruj się. Potrafisz to zrobić. Już to robiłaś". Przyłożyła dłoń do szyi, próbując wyczuć wibracje docho¬dzące z krtani, a potem poprawiła to, co uznała za nie dość dobre, i spróbowała znowu, łącząc to z ruchem warg. Zbyt silny wydech? Powtórzyła wszystko jeszcze raz, trzymając czu¬hki palców blisko warg i zmniejszając wypływ powietrza. Tak, Iym razem było lepiej. Ale czy na pewno? Jej ręka zdawała się ważyć tonę. Opuściła ją na kolana. Ramiona jej ciążyły. Nagle poczuła się zupełnie wyczerpana, nie lyle fizycznie, co emocjonalnie. Po prostu nie mogła się poruszyć. Spojrzała w lustro i spostrzegła, że jej oczy wypełniły się Izami. Czy kiedykolwiek będzie w stanie wypowiadać się na tyle wyraźnie, by ludzie ją rozumieli? Czy się nie ośmieszy? ;\ jeśli ci, z którymi będzie usiłowała rozmawiać, zaczną od¬wracać wzrok z zażenowaniem lub patrzeć na nią z litością? Na przykład, co byłoby najgorsze, jej syn? David tylko po części zdawał sobie sprawę z kalectwa matki. Była z nim od urodzenia i po prostu innej jej nie znał. Jednak co będzie, kiedy na jesieni pójdzie do przedszkola? A jeśli dzieci będą się z niego naigrawały, wyśmiewając go, że ma głuchą matkę? Z początku prawdopodobnie będzie jej bronił. Jednak z cza¬sem zacznie się wstydzić i odrzuci ją za to, że nie jest taka jak matki innych dzieci. W ten czy w inny sposób głuchota matki z pewnością wpłynie na rozwój syna. Usiłując sobie z tym poradzić, może stać się drażliwy i agresywny albo przeciwnie, nieśmiały i zamknięty w sobie. I jedno, i drugie może wywrzeć wielki wpływ na kształtującą się osobowość jej syna, zmieniając ją na zawsze. Czy nie byłoby okropne, gdyby jej żywy, otwarty i serdeczny chłopiec stał się kimś takim? I to z powodu jej tchórzostwa? Nie mogła do tego dopuścić. Jeżeli nie dla siebie, będzie musiała nauczyć się mówić dla Davida. Stanowczym ruchem otarła łzy i znowu spojrzała w lustro Umieściła na wargach czubki palców i spróbowała wymówić inną spółgłoskę. Tym razem trudniejszą - "j". "J" jak Jack. Rozdział trzydziesty siódmy - Panie Lomax, dobrze, że pan wrócił, jest. .. - Później, pani Presley. To dla mnie? - zapytał, chwytając różowe karteczki z biurka sekretarki i kierując się do swego gabinetu. - Tak, proszę pana, ale ...
- Powiedziałem, później. Czy mogłaby pani zdobyć dla mnie gdzieś alka selzer? Po żeberkach rozbolał go brzuch, a piwo wywołało tępy ucisk w czaszce. Developerzy też okazali się dokuczliwi niczym wrzód na tyłku. Po lunchu poprosili go, by zawiózł ich na ranczo Corbettów. Pół godziny w jedną stronę, pół godziny rozglądania się na miejscu i tyle samo na powrót do miasta. Odetchnął swobodnie dopiero wówczas, gdy zapakował ich do supernowoczesnego, prywatnego odrzutowca. Odlatywali przekonani, że sukces jest bliski. Tymczasem Emory czuł się przyparty do muru. Ponieważ wrócił z lunchu o godzinę później, niż należało, dyrektor banku zmierzył go suroW)llTI spojrzeniem i Emory natych¬miast zatęsknił za ciszą i odosobnieniem swego gabinetu. Po¬trzebował czasu, by zastanowić się, jaki będzie jego następny ruch. Odesławszy sekretarkę na poszukiwanie lekarstwa, wśliznął się co prędzej do swego biura, zdjął przepoconą marynarkę i powiesił ją na haku za drzwiami, by wyschła. Przeglądając otrzymane wiadomości, okrążył biurko. Jego obrotowe krzesło z wysokim oparciem stało przodem do okna. Odwrócił je. - Witaj, Lomax. Kowboj poderwał się z fotela niczym atakujący grzechotnik, złapał Emory'ego za krawat, z przerażającą szybkością zamienił się z nim miejscami, pchnąwszy Lomaksa na jeszcze ciepłe siedzenie. Zanim Emory zdążył rozeznać się w sytuacji, kowboj wyciąg¬nął paskudnie wyglądający nóż i przygwoździł nim Emory'ego do oparcia. Lomax kurczowo zacisnął dłonie na podłokiet¬nikach, starając się usunąć gardło z zasięgu ostrza. - Smakował ci lunch? - zapytał przyjaźnie napastnik. - Sos był co prawda o wiele za mdły, a marynaty za słone, ale poza tym jedzeniu niczego nie można zarzucić. Zamówiłem kanapkę z siekaną wołowiną. Zauważyłem, że ty i twoi wyrafinowani przyjaciele wzięliście żeberka. Nagle otworzyły się drzwi. - Panie Lomax ... - Niech pani wezwie ochronę! - Tak, proszę pana. - Chwileczkę! Ku zdumieniu Emory'ego pani Presley, której szczęka nie¬mal zupełnie opadła ze zdziwienia, zatrzymała się w pół kro¬ku, trzymając w dłoni opakowanie alka selzer i szklankę wo¬dy. - Skoro już o tym mówimy, pani Presley, bo tak brzmi pani nazwisko, prawda? - powiedział kowboj uprzejmie - to może przyprowadziłaby pani również dyrektora i paru wyż¬szych urzędników? Jestem pewien, że z wielkim zaintereso¬waniem wysłuchają, co pan Lomax ma im do powiedzenia na temat jednego z najlepszych klientów banku. Pani też może zostać. Właściwie, proszę sprowadzić tu, kogo się da. Myślę, że wszystkich współpracowników Emory'ego zaciekawi to, co ma im do powiedzenia. - No wiesz, skurczybyku! Od kiedy jesteś w mieście? - Emory roześmiał się nerwowo i zebrawszy się na odwagę, odsunął nieco ostrze. Poklepał kowboja po ramieniu. - Pani Presley, ten narwaniec, który tak panią przestraszył, to mój stary kumpel ze studiów, uuuu ... - Jack. Emory zarechotał, przezwyciężając obezwładniający strach. - Jack zawsze robił takie kawały, kiedy studiowaliśmy w Stephen F. Jeśli pominąć chwilę wahania przed wypowiedzeniem imienill wszystko to brzmiało bardzo prawdopodobnie. Dyplom z Dni wersytetu Stephena F. Austina wisiał na ścianie gabinetu. a sam Emory wielokrotnie raczył panią Presley przesadzonymi opowieściami o swoich przygodach z kumplami z korporacji studenckiej, całkowiecie zmyślonymi, gdyż nigdy go nie po proszono, by został członkiem którejkolwiek z nich. Ku jego uldze kowboj schował nóż do pochwy. - Mam nadzieję, że zbytnio pani nie przestraszyłem. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie spłatać psikusa temu oto staremu kumplowi. - Dłoń Jacka opadła na ramię Emory'ego niczym imadło. Emory o mało nie ugiął się pod naciskiem silnych palców. Sekretarka uśmiechnęła się niepewnie. - A co z ... - Uniosła w górę pakiecik z lekarstwem. - Mniejsza z tym, ale dziękuję. Z miną nadal wyrażającą wątpliwość pani Presley wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Niestety, ten jakiś tam Jack donikąd się nie wybierał. Wyjąl nóż i przysiadł na skraju biurka, zwrócony twarzą do Emo¬ry'ego, któremu tak bardzo zaschło w ustach, że z trudem mógł się odezwać. Mimo to
jakoś udało mu się wykrztusić: - Czy pan zwariował? - Gdybym był wariatem, to już rozciąłbym cię od gardła do jaj. Powstrzymuje mnie przed tym tylko wątła nić rozsądku. Powinieneś być mi za to wdzięczny, Emory. Mogę mówić do ciebie Emory? Oczywiście, że mogę, skoro jesteśmy starymi kumplami. - Proszę natychmiast stąd wyjść albo ... - Nie, nie, Emory, to nie jest dobry moment, żeby mi grozić. Prawdę mówiąc, niczego bardziej nie pragnę, jak tylko żebyś wezwał strażników i zrobił scenę, bo Wówczas mógłbym opo¬wiedzieć wszystkim o pewnej rozmowie, którą podsłuchałem dzisiaj przy lunchu. Siedziałem tuż za tobą i słyszałem każde kłamliwe, zdradzieckie słowo. Spoglądając w stalowe oczy przybysza, Emory ani przez chwilę nie wątpił, że Jack by to zrobił. - Pomyśl o tym, Emory. Jak sądzisz, czy twoja sensacyjna lIpowieść o wyssanych z palca stosunkach z panią Corbett '.podobałaby się prezesowi? A innym urzędnikom, zwłaszcza kobietom? Hmmm? Widzisz, do czego to prowadzi, Emory! Emory widział, a jakże. Była to prosta droga do katastrofy. /'właszcza jeżeli chciał zrobić karierę w bankowości. Nie mógł pozwolić sobie na to, by rzucić obecną pracę, dopóki jego IIboczne zajęcia w EastPark nie zaczną przynosić dochodów. Poza tym był winien olbrzymią sumę za jaguara. Zwrot samo¬chodu nie wchodził w rachubę. - To byłoby tylko twoje słowo przeciwko mojemu. - Roze¬śmiał się z przymusem, ale ten śmiech brzmiał jak odgłos lowarzyszący przesuwaniu papieru ściernego po betonowym chodniku. - Kto by ci uwierzył? - Och, jestem pewien, że większość pań. Anna Corbett to z pewnością nie jedyna kobieta, która musi znosić przejawy t wojego seksizmu i twoje umizgi. - Blefujesz, kowboju. Gdybyś mówił poważnie, nie czaiłbyś się w moim biurze, ale powiedział to wszystkim głośno od razu w holu. - Jedyny powód, dla którego tego nie zrobiłem, był taki, że chciałem oszczędzić pani Corbett zażenowania, gdyby jej na¬zwisko zostało powiązane z twoim. - Aaa, więc masz słabość do głuchej wdówki. No dalej, zrób z siebie głupca - kpił. - Czy podsłuchałeś też to, co mówiłem o niej i starym Delrayu? I ty chcesz uprawiać tę grządkę? Stary robił to od lat. Oczy kowboja zwęziły się i Emory'ego obleciał strach. Być może posunął się za daleko. Kim w końcu był ten facet? Skąd przybył? Emory nic o nim nie wiedział. To było głupie, prowo¬kować mężczyznę poklepującego właśnie dłoń ostrzem noża, który mógł już pozbawić życia innych ludzi. Nie byłby wcale zdziwiony, gdyby Jack Jak-mu-tam spełnił groźbę i wypatroszył go. Dzięki Bogu, nie powiązał mnie ze swoim dzisiejszym aresz¬towaniem. Gdyby to zrobił, byłbym już martwy - pomyślał. Przyszedł tu tylko, by bronić honoru Anny Corbett. Czyż nie jestem dzieckiem szczęścia? Jack przyglądał mu się uważnie przez jakiś czas, a potem rozluźnił się. - Mam zamiar puścić tę uwagę mimo uszu, Emory, ponieważ nie warto zabijać z powodu czegoś tak żałośnie śmiesznego. Jednak dam ci dobrą radę. Uważaj, z kim się zadajesz. M꿬czyźni nie rozmawiają w ten sposób o kobietach, chyba że w bardzo ścisłym gronie. - Byłem wśród przyjaciół. To ty podsłuchiwałeś. - Hmmm, co prawda, to prawda. I oczywiście, nie spodziewałeś się, że będę tak blisko. Sądziłeś, że siedzę bezpiecznie za kratkami, prawda? Cholera. Wyciągnął szyję i poluzował kołnierzyk. - Nie wiem, o czym ty gadasz. - Emory, Emory - powiedział Jack karcąco, potrząsając głową. - Twój mały podstęp nie wypalił. Szeryf nie znalazł przeciwko mnie ani śladu dowodu, a kiedy mnie przesłuchali, zorientowali się, iż nie miałem motywu, by zrobić coś takiego Corbettowi. Zażądałem, żeby albo mnie aresztowali, albo wy¬puścili. Rozłożył ręce. - Nie muszę ci mówić ... Ale najbardziej zabawne jest to, że ja i Jesse Garcia bardzo się zaprzyjaźniliśmy. "Cholera, cholera, i jeszcze raz cholera". - Zadzwoniłem do niego zaraz po lunchu i przedstawiłem się. Kiedy opróżniliśmy w połowie butelkę tequili, zaczął po¬dziwiać moje buty. Powiedział, że jego ukochany wujek w Mek¬syku był znanym szewcem, i spytał, czy moje buty nie zostały przez przypadek zrobione w Chihuahua przez szewca imieniem Julio? - Jack uśmiechnął się. - Wyobraź sobie! - Nie sądzisz chyba, że ci uwierzę - parsknął Emory. - No cóż, skłamałem - przyznał Jack. - Ale, na nieszczęście dla ciebie, on mi uwierzył. Oczywiście, był wtedy trochę za¬wiany. I dosyć mgliście pamiętał wujka Julio, który umarł zeszłej zimy. Opowiadał mi
historię za historią, a ja słuchałem. Było trochę za wcześnie na tequilę i chociaż w końcu nieźle się zaprawiliśmy, to zostaliśmy przyjaciółmi na całe życie. Moim kosztem - pomyślał Emory. Kowboj uśmiechnął się do Lomaksa, jakby odczytał jego myśli. Nie był to miły uśmiech. Raczej niebezpieczny. - Jeśli Garcia cię sypnie ... - Nie zrobi tego. - Nawet gdy będzie groziło mu więzienie? Jak myślisz, co wtedy zrobi? A jeśli będzie musiał wybierać pomiędzy tobą a mną, kogo wskaże policji? - Postukał go w pierś czubkiem ostrza. - Ciebie, Emory. Wskaże ciebie, i to szybciej, niż chili wędruje przez kiszki gringo. A wtedy twoi kumple od interesów co prędzej się wycofają. W sekundę wyprą się ciebie. Powiedzieli lo jasno, kiedy siedzieliście nad żeberkami. Ze wszystkich gróźb Jacka ta przestraszyła Emory'ego naj¬bardziej. Connaught grał o wysokie stawki, i to znaczonymi kartami, jednak Emory zdawał sobie sprawę, że ktoś taki jak on nie będzie zawracał sobie głowy urzędnikiem, który został przyłapany na nieczystej grze. Emory nie żywił cienia złudzeń co do lojalności Connaughta - był przecież taki sam. - No dobra już, dobra - powiedział, jakby to wszystko mocno go znudziło. - Wyłożyłeś wszystko jasno, Johnie Wayne. Kowboj zerknął na niego oceniająco, jak wtedy, w salonie Corbettów. - Ty chyba nie traktujesz moich słów wystarczająco poważ¬nie, Emory. Bardzo mnie to martwi. Wstał i pochylił się nad krzesłem, tak że jego twarz znalazła się na poziomie twarzy Emory'ego. Czubek noża przeciął Lo¬maksowi skórę na jabłku Adama. - Jeżeli nie odczepisz się od Anny Corbett, zabiję cię. Pa¬miętasz, co powiedziałem o gardle i jajach? Nie żartowałem. Mogę ci zrobić krzywdę. Zrozumieliśmy się? O tak, pewnie. Jak cholera. Ten facet może go zabić - Emory był tego pewien tak, jak nie był pewien niczego innego w całym swoim życiu. Z obawy, że przy najmniejszym ruchu ostrze przetnie mu gardło, wykrztusił jedynie: - Taa. - To dobrze. - Jack odsunął nóż i wytarł o dżinsy kroplę krwi, a potem schował go do skórzanej pochwy. - Do zobaczenia. Rozdział trzydziesty ósmy - Oddałabym wszystko za butelkę cytrynowej coki. Connie Skaggs balansowała na parapecie otwartego okna. Stojąc na jednej nodze, wsparta biodrem o framugę, drugą kołysała swobodnie nad podłogą. Paznokcie u stóp i rąk po¬malowała na ten sam szkaradny kolor. Dwa górne guziki bluzki miała rozpięte i od czasu do czasu przykładała do głębokiej szczeliny pomiędzy piersiami wilgotny papierowy ręcznik. Spódniczka zadarła się, odsłaniając pulchne uda¬dostatecznie wysoko, by zaciekawić, ale niewystarczająco, by wszystko ujawnić. Trzej mężczyźni nie odrywali od niej spojrzenia. Carl domyślił się, że Connie wcale to nie przeszkadza. - Wiesz, o czym mówię, Cecil- powiedziała tęsknie. - Taką, jaką można kupić w drugstorze. - Wypiłem jedną tuż przed napadem. - Z mnóstwem lodu i dwoma trójkątnymi kawałkami cytryny. - Westchnęła głęboko, wypinając pierś tak, że pod wil¬gotnym materiałem bluzki zarysowały się wyraźnie wielkie sutki, ciemne jak lakier na jej paznokciach. O tak, ona z pewnością wie, co robi - pomyślał Carl. Myron się onanizował. Nie rozpiął spodni, lecz siedział wciśnięty w kąt, z wyciągniętymi nogami, obwisłymi wargami i na wpół opuszczonymi powiekami, wpatrując się w Connie i pocierając krocze. Cecil musiał to zauważyć, gdyż podszedł do okna, zasłonił sobą dziewczynę i dyskretnie obciągnął jej spódnicę. Objął ją r;lIuionami, pochylił się nad nią i przytulił twarz do jej szyi. - Skombinowałbym dla ciebie cokę, kochanie, gdybym mógł. Kiedy tylko wylądujemy w Meksyku, będziesz miała jej tyle, de zdołasz wypić. - Próbowała się oswobodzić, a wreszcie powiedziała gniew¬Ille. - Przestań, za gorąco, żeby się tak kleić. - Na to nigdy nie jest za gorąco - zachichotał, pochylając się znów ku jej szyi. - Mówiłam poważnie, spadaj. - Trzepnęła go i Cecil ją puścił. Widać było, że reakcja Connie sprawiła mu
przykrośĆ. - Dobrze już, dobrze. Carl z pogardą wykrzywił usta. Gdyby jakaś suka spróbowała uderzyć jego, wyprułby z niej flaki. Ale jego starszy brat był tchórzem. Od zawsze. I to się już pewnie nie zmieni. Carl miał nadzieję, że więzienie wzmocniło charakter Cecila, lecz nawet jcśli tak się stało, nie dotyczyło to jego stosunków z Connie Skaggs. Ta suka wykastrowała Cecila. Był teraz jeszcze więk¬szym mięczakiem niż wtedy, kiedy nie potrafił zdobyć się, by nacisnąć spust i sprzątnać tego faceta w Arkadelphii. - Nie chciałam być taką zrzędą, Cecil. - Connie zeszła z pa¬rapetu i wychyliła się przez okno, spoglądając na zakurzony krajobraz i racząc ich widokiem swoich pośladków. - Po prostu wariuję z tego gorąca. Na zewnątrz nie drgnie nawet jeden liść. Carl zgadzał się z nią. Rzeczywiście, upał jego też doprowadzał do szału. Powietrze było tak gęste, że przytłaczało niczym kolejna część garderoby. Każdy oddech wymagał świadomego wysiłku. Pot lał się z niego strumieniami, spływając po żebrach i piersi. Włosy na ciele Carla zwilgotniały i przykleiły się do skóry. Było zbyt gorąco, żeby się ruszać. Nawet muchy przestały brzęczeć, choć wcześniej o mało nie zwariował, słuchając ich wściekłego bzyczenia. Latały po chacie niczym miniaturowe F-16, rozbijając się o ściany i gryząc zajadle, ilekroć udało im się wylądować na odsłoniętym fragmencie skóry. Teraz czołgały się jedynie powoli w miejscu, gdzie ostatnio wylądowały - wędrując leniwie po pustych puszkach, opakowaniach po jedzeniu i lep¬kich plamach na stole, pozostałych po ostatnim posiłku Myrona. Connie odwróciła się do wnętrza pokoju, podeszła do stołu i pociągnęła łyk napoju pomarańczowego z puszki, odwiedzonej chwilę wcześniej przez jedną z much. - Moja mama mawiała, że kiedy jest tak duszno i spokojnie, na pewno będzie padało. - I co ... ? Carl odezwał się po raz pierwszy od przeszło godziny. Dźwięk jego głosu zaskoczył ich. Spojrzeli na niego, rozpartego na krześle ustawionym pod ścianą. Cecil odszedł od okna i znów usadowił się na drewnianym taborecie przy stole, opierając brodę na listewkach blatu. Myron nadal siedział w kącie z roz¬łożonymi nogami i błogim uśmiechem na wargach, wodząc dookoła nieobecnym spojrzeniem. Z przodu jego spodni widać było zasychającą mokrą plamę. - I co, co ... ? - zwróciła się Connie do Carla. - Deszcz. - Czasami - odparła. - A czasami nie. Mamusia często się myliła. - Stanęła na palcach i zaczęła wiercić zadkiem na stole. Ciekawe, czy ta dziwka w ogóle wie, po co są krzesła¬pomyślał Carl. Wyglądało na to, że woli siedzieć na czymkol¬wiek, poza meblem, który był do tego przeznaczony. - Na przykład co do mnie. - Zanurzyła dłoń w torebce smażonych skórek wieprzowych, poczęstowała się jedną i mó¬wiła dalej z pełnymi ustami. - Ostro mnie karała, kiedy nie postępowałam tak, jak sobie tego życzyła. Nie uwierzylibyście, ile razy dostałam skórzanym pasem taty. Zmuszała mnie, żebym nosiła te nudne, brzydkie ubrania. Nie znosiłam ich. A kiedy byłam w szkole, za każdym razem, gdy coś zbroiłam, musiałam upokarzać się przed nauczycielem i mówić, jak bardzo mi przykro. Ciągnęła mnie do tego swojego kościoła na kółkach dwa razy w każdą niedzielę, a także w środowe wieczory. Musiałam kołysać w powietrzu rękami i zawodzić: "Chwalcie Jezusa", jak ci wszyscy cholerni głupcy, którzy tam przychodzili. Myślała, że jeśli będzie to robiła, to ja zmienię się w grzeczną dziewczynkę. - Pochyliła się w przód, potrząsnęła biustem i mrugnęła porozumiewawczo. - No cóż, myliła się. Cecil roześmiał się, lecz jego oczy z niepokojem wpatrywały się w niemal zupełnie obnażoną pierś dziewczyny. Carl także się uśmiechnął i machnął dłonią w stronę sześciopaku z piwem. - Przynieś mi jedno. - Są rozgrzane. - Ja też jestem rozgrzany. Pomyślał, że taka bystra, zepsuta dziewucha jak Connie z pewnością pojmie aluzję, i nie pomylił się. Nie spuszczając wzroku z Carla, rozerwała plastikowe opakowanie i wyszarp¬IIr;łajedną puszkę, a potem podeszła do niego, kołysząc tyłkiem i pozwalając, by jej spódniczka otarła się o kolano Carla. Kiedy do niego podeszła, nie cofnął wyciągniętych nóg ani nic odsunął się, lecz spoglądając na nią spod oka, rzucił jej Illilczące wyzwanie, aby zrobiła to, do czego - jak wiedział¬aż się pali. Łatwość, zjaką przewidywał jej zachowanie, prawie niszczyła spodziewaną przyjemność. Przekroczyła jego nogi i oparła jedną bosą stopę na jego udzie. - Mam je otworzyć?
- Taaa. Dlaczego nie? - Chyba też się napiję - powiedział Cecil, lecz żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Connie potrząsnęła puszką, nim ją otwarła, w rezultacie piwo wzburzyło się i wypłynęło. Piana zmoczyła pierś Connie i spłynęła po jej rękach na kolano Carla. Chichocząc i piszcząc, dziewczyna spijała ją, siorbiąc głośno. Carl złapał ją za nadgarstek. - To miało być moje piwo. Wyciągnęła w jego stronę dłoń, podsuwając mu puszkę pod same usta. Pociągnął łyk, a wtedy Connie odsunęła puszkę i zaczęła lać mu piwo prosto do ust. Przełknął, lecz ona nie przestawała. - No, dalej, weź wszystko - zawodziła śpiewnie. - Co, już nie możesz? Mam ci pomóc? Podsunęła twarz blisko jego twarzy i zaczęła dzielić z nim napój, lejąc go raz w swoje, raz w jego usta. Oczywiście, większa część piwa znalazła się na brodzie dziewczyny, ale to czyniło całą sprawę jeszcze zabawniejszą. - Marnujecie dobre piwo - zauważył Cecil. Zanim wypili ostatnią kroplę, Carl wsunął dłoń za pasek spódniczki Connie i pociągnął, zmuszając dziewczynę, by usiadła mu na kolanach. Odrzuciła pustą puszkę i zanurzyła palce wc włosach Carla, chwytając go mocno za głowę. Jej usta były wilgotne od piwa, otwarte i śliskie, kiedy nakryła nimi jego wargi. - Co u ... - Cecil zerwał się ze stołka i ruszył ku nim, roz¬gnIewany. Usta Connie ssały język Carla z mocą dobrego odkurzacza, mimo to zdołał się uwolnić na tyle, by krzyknąć: - Myron! Myron wstał dosyć niezdarnie, lecz wystarczyło mu zrobić dwa kroki, aby dogonić Cecila, zmierzającego ku miejscu, gdzie jego dziewczyna właśnie wysysała płuca jego bratu. Myron dopadł ofiary. Carl usłyszał, jak zęby brata trzasnęły niczym kupa talerzy. Głuchy odgłos świadczył o tym, że Cecil upadł. - Co wy, do cholery, wyprawiacie?! - zaskrzeczał. - Co to ma być? Carl? Connie? Jednak Connie sprawiała wrażenie, jakby zapomniała, że Cecil w ogóle istnieje. Podobnie Carl. Dopóki Myron pilnował jego brata, nie musiał się nim przejmować. Biedny Cecil nie wiedział jeszcze, że jest bezbronny jak nowo narodzona myszka, złapana przez podwórzowego kocura. Myron może zabawiać się ze swoją ofiarą całymi dniami, nim ją zamęczy. Connie pocierała kroczem o krocze Carla. Jednym szarp¬nięciem rozerwał jej bluzkę. Ciężkie piersi wyskoczyły mu na spotkanie, omal go nie przyduszając. Wsunęła mu w usta brodawkę i wydyszała: - Mocno, on nigdy nie ssie dość mocno. Carl nie tylko zrobił to, o co prosiła, ale uderzył ją. - Hej! - Spoliczkowała go. Carl oddał, uszkadzając dziewczynie wargę. Spojrzała na niego, zdumiona, a potem dotknęła zranionej wargi końcem języka, zbierając krew. - Ty sukinsynu! Zaatakowała rozporek Carla z zawziętością górnika, który właśnie znalazł złotą żyłę. Jęknął, trochę z bólu, a trochę z ulgi, kiedy oswobodziła jego sztywny członek i mocno go ścisnęła spoconymi dłońmi. Sięgnął pod spódniczkę i pociągnął za gumkę, rozrywając majtki. Connie uniosła się na palcach i przez chwilę tak trwała, a potem usiadła na nim z rozmachem. Carl pozwolił jej odwalać całą robotę, spoglądając poza plecami dziewczyny na swego brata, czołgającego się po pod¬lodze niczym ślepiec, który zgubił swoją laskę• Z ust kapała mu krew, zmieszana ze śliną i śluzem. Policzki miał mokre od Icz i skomlał zabawnie niczym szczeniak. Widząc go w takim stanie, Carl poczuł wstyd, że nosi to samo nazwisko. Cecil podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Carla. - Jak możesz mi to robić? _ Nie wiń mnie za to, że ona jest pieprzoną kurwą• To ty ją sprowadziłeś, nie ja, braciszku. Zadarł Connie spódnicę, by Cecil mógł lepiej widzieć jej tyłek w akcji. Cecil krzyknął dziko i ruszył na nich, lecz Myron powalił go ciosem w głowę. Cecil upadł na plecy, jednak udało mu się podnieść na kolana. Zwiesił głowę, przycisnął zmaltretowaną, zakrwawioną szczękę do piersi i zaczął szlochać. _ Hej, kogo nazywasz pieprzoną kurwą? - wysapała Connie. - Nie jestem lepszy od niego? - W tym na pewno jesteś. - No, co ty - powiedział z fałszywą skromnością•
Connie odrzuciła do tyłu głowę, zamknęła oczy i przyśpieszyła ruchy. - Och, Jezu, nie przestawaj, nie przestawaj. _ Nie zamierzałem przestawać. Mam zamiar zapewnić Cecilowi prawdziwe przedstawienie. Connie tak bardzo zapamiętała się w tym, co robi, że kiedy Carl uniósł ją, obrócił, a potem rzucił na podłogę, gdzie wy¬lądowała na czworakach - przeżyła prawdziwy szok. - Co robisz? _ Zamknij się. - Carl wszedł w nią, umieścił rękę z tyłu jej głowy i mocno nacisnął. Connie uderzyła twarzą o drewnianą podłogę, łamiąc sobie kości. Wrzasnęła z bólu. Cecil poczołgał się w stronę swej dziewczyny w daremnej próbie uratowania jej. Myron kopnął go w żebra, które pękły z głośnym trzaskiem. Cecil krzyknął z bólu. Carl uśmiechnął się do Myrona. - Kiedy z nią skończę, będziesz mógł się zabawić. Myron rozciągnął wargi i parskając śmiechem, wpakował obcas w nerkę Cecila. Rozdział trzydziesty dziewiąty Spoglądając we wsteczne lusterko, Jack wyprowadził samo¬chód z bankowego parkingu i włączył się do ruchu. Wątpił, by Emory Lomax zdecydował się oskarżyć go o napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Zagrożony zdradą Garcii i odrzu¬ceniem przez EastPark, z pewnością nie życzył sobie, by w jego sprawy wmieszała się policja. l choć zapewne chętnie unie¬szkodliwiłby Jacka, to nie mógł sobie pozwolić na zastawienie jeszcze jednej pułapki, w którą sam mógłby wpaść. Mimo to Jack i tak mu nie ufał. Któż potrafiłby przewidzieć, co może zrobić taki podstępny Szczur jak Lomax? Jemu podobni mieli niezwykłą umiejętność utrzymywania się na powierzchni i wypływania, kiedy człowiek myślał, że dawno już utonęli. Pozbawieni skrupułów, lojalności, kochający tylko samych siebie, robili, co chcieli i kiedy chcieli, nie przejmując się nikim i niczym, kierując się wyłącznie chciwością i zupełnie nie wie¬dząc, co to wyrzuty sumienia. Na szczęście troszczyli się o własne bezpieczeństwo, i na to właśnie liczył Jack. Nie wolno mu nie doceniać Lomaksa, a zwła¬szcza jego instynktu samozachowawczego. Założyłby się, że Lomax bardziej ceni sobie własną skórę niż rozkosze zemsty. Groźby Jacka pokrzyżowały w pewnym stopniu plan przejęcia rancza Corbettów lub przynajmniej opóźniły wprowadzenie go w życie. Podjechał do stacji benzynowej. - Chyba należałoby też uzupełnić olej - powiedział do pom¬piarza, kiedy tankował. - Ma pan fajną ciężarówkę. - Dzięki. Młody człowiek, dobiegający zapewne dwudziestki, z nabo¬i.cństwem spoglądał na pikapa, oczyszczając przednią szybę. Kiedy bak został napełniony, chłopak podniósł maskę, spraw¬dził wskaźnik i zgodził się z Jackiem, że trzeba uzupełnić poziom oleju. Zniknął w garażu, dokąd udał się, by przynieść puszkę z olejem. Tymczasem Jack spojrzał w boczne lusterko i dostrzegł w nim zbliżający się radiowóz. Poczuł ucisk w żołąd¬ku. Czyżby pomylił się co do Lomaksa? Jednak radiowóz przejechał obok stacji, a samotny gliniarz za kierownicą nawet nie spojrzał na Jacka. Choć jego spotkanie i gra w otwarte karty zLomaksem przebiegły tak, jak chciał, po zastanowieniu Jack doszedł do wniosku, że to, co zrobił, było pochopne i niemądre. Powodo¬wała nim urażona miłość własna. Zachował się jak smarkacz walczący o władzę z podobnym sobie gówniarzem. Konfron¬tacja nie musiała wyglądać aż tak dramatycznie. Jego teatralne zagrywki przestraszyły co prawda Lomaksa, lecz na jak długo? Efekt może być krótkotrwały. Kiedy tamten dojdzie do siebie i przemyśli wszystko, powodowany dumą może zdwoić wysiłki. Popisy Jacka pewnie tylko zaszkodziły interesom Anny. Z drugiej strony zarozumialstwem było oczekiwać, że ona pragnie jego pomocy. Delray podejrzewał go o to, że dopuścił się sabotażu. Podejrzenia teścia w połączeniu z aresztowaniem go rano przez zastępców szeryfa mogły przekonać Annę, że Jack jest winien. Wielogodzinne przesłuchanie nie wytrąciło go z równowagi tak, jak pełne wyrzutu spojrzenie Anny, kiedy próbował wytłumaczyć Davidowi, dlaczego musi odjechać z po¬licjantami. Tak czy inaczej, z różnych powodów, Anna i David tylko skorzystają na tym, że Jack zniknie z widoku. Mając pełny bak paliwa, może pojechać, dokąd oczy poniosą. W końcu, grożąc Lomaksowi, zapewnił Annie czas potrzebny, by skonsultowała się z innym doradcą finansowym. Opuszczał gabinet Lomaksa bardzo z siebie zadowolony. Teraz przeklinał swój brak rozsądku. Co prawda udało mu się wydostać dziś z biura szeryfa, ale kiedy
następnym razem przyjdą po niego zastępcy, może nie mieć tyle szczęścia. Grożąc Lomaksowi, do tego własnym nożem, zachował się jak głupiec. Równie dobrze mógłby wymachiwać czerwoną flagą. Taaa, im szybciej stąd zniknie, tym lepiej. Pracownik stacji wrócił, dźwigając puszkę. - Może być ten? - Pewnie. Czekając, aż olej przeleje się do silnika, chłopak okrążyl samochód i podszedł do Jacka. - Chce pan gumę? - zapytał. - Dzięki. Przez chwilę żuli w milczeniu, a potem chłopak powiedział: - Zapamiętałbym taki wóz. Pan chyba nie jest stąd. - Nie. - Jedzie pan do miasta czy z powrotem? - Jeszcze się nie zdecydowałem. Młody człowiek spojrzał w górę i w dół ulicy. - Gdybym był panem, raczej bym wyjechał. - Dlaczego? - Bo tu się nigdy nic nie dzieje. To pewne jak dwa razy dwa. - Rzeczywiście, Blewer to spokojne miasteczko. - Chyba że pokażą się tu Herboldowie. Wtedy na pewno będzie rozróba. - Mlasnął, jakby ta możliwość napełniała go zadowoleniem. - Mój stary znał ich, kiedy tu mieszkali. - Nie żartuj. - Powiedział, że mogą wrócić, a ja na to: po co ktokolwiek miałby wracać do Blewer, zwłaszcza jeśli dopiero co urwał się z więzienia? Gdyby chodziło o mnie, trzymałbym się dużych miast, gdzie łatwo o rozrywki. - Mrugnął i mocniej przygryzł gumę. - Wie pan, co mam na myśli. - Taa, chyba wiem. - Jack uniósł się na siedzeniu i wsunął dłoń do kieszeni. - Ile jestem winien? Młody człowiek zrozumiał aluzję, okrążył ciężarówkę, zgniótł puszkę po oleju i wrzucił ją do śmieci, a potem zamknął maskę• - Płaci pan kartą czy gotówką? Jeżeli gotówką, przysługuje panu pięcioprocentowy rabat i darmowe piwo Koozie. Jack wręczył mu dwa dwudziestodolarowe banknoty. - Dziękuję za rabat, ale daruj sobie piwo. - Jest pan pewien? Moja dziewczyna i ja zbieramy je. - Bądź moim gościem. _ Super. Zaraz wracam z resztą• Kiedy rozmawiali, Jack podjął decyzję: zostaje w Blewer. Nie wyjedzie, dopóki Herboldowie nie zostaną schwytani albo ;.abici. Jeżeli Anna go wyrzuci - a kto mógłby ją za to winić?¬pozostanie w pobliżu, dopóki Carl i Cecil będą przebywali na wolności, stanowiąc choćby minimalne zagrożenie dla niej i dla Davida. _ Proszę. Chłopak zwrócił mu resztę• _ Dzięki za miłą obsługę - odparł Jack. _ A pewnie! Dziękuję za Koozie. - Wskazał brodą coś, co znajdowało się za plecami Jacka, i dodał: Dokądkolwiek się pan wybiera, na pańskim miejscu spróbowałbym to prześcignąć. Jack wyjrzał przez tylne okienko ciężarówki. Dopiero teraz zobaczył ciemne burzowe chmury, przesłaniające horyzont. *** - Głupie sukinsyny. Lucy podeszła do baru, niosąc dzbanek świeżo zaparzonej kawy. - Kto taki, Ezzy? _ Wybacz mi mój niewyparzony język, Lucy. Oglądałem właśnie telewizję• Przyszedł do Lucy na kawę, ponieważ się nudził. Było późne popołudnie, pora, gdy ludzie wychodzili z pracy i szli na przed¬kolacyjnego drinka. Ezzy był więc jedynym klientem w jadło-dajni. Rozmawiali o zbliżającym się sezonie piłkarskim i szansach drużyny Blewer Bucks, a Ezzy zerkał przy tym na ekran ma¬łego telewizorka, ustawionego pomiędzy mikserem do słodu a mikrofalówką. Akurat skończył się talk-show Oprah Winfrey, a rozpoczęły lokalne wiadomości.
Informacja dnia dotyczyła zakrojonej na szeroką skalę obławy na dwóch zbiegłych przestępców, którzy przebywali na wolności już od ponad tygodnia. Tymczasem na farmie w pół¬nocno-zachodniej Luizjanie znaleziono ciała dwóch starszych kobiet, utopione w studni. Carl Herbold i Myron Hutts byli głównymi podejrzanymi, gdyż ich odciski znaleziono w całym domu. Teraz wszystkie instytucje, powołane, by strzec przestrze¬gania prawa w trzech sąsiadujących stanach, łączyły siły, by złapać morderców, w tym także Cecila Herbolda i Connie Skaggs. Kamery pokazały ustawioną na drodze blokadę strzeżoną przez uzbrojonych po zęby policjantów. Jeden z nich ziewnął szeroko i to właśnie zdenerwowało Ezzy'ego. Lucy napełniła ponownie filiżankę swego ulubionego klienta, oparła dłoń na biodrze i stanęła obok Ezzy'ego, aby obejrzeć do końca dziennik. - Kogo nazywasz głupimi, Ezzy? - Na pewno nie HerboldÓw. - Gliniarze nie prowadzą obławy jak należy? Spojrzał na nią, wykrzywiając twarz w grymasie. - Gdybyś uciekła z więzienia, zamordowała czworo ludzi, a potem napadła na bank i zabiła kilku następnych, to co, podróżowałabyś sobie jak gdyby nigdy nic główną autostradą? - Boże, Ezzy, nie wiem. To ty jesteś fachowcem. Ezzy chrząknął, zażenowany. Lucy była chyba jedyną osobą, która jeszcze w to wierzyła. - Te blokady to strata czasu i pieniędzy. - A co ty byś zrobił? Ezzy z namysłem pociągnął łyk kawy. - Gdybym był na ich miejscu - to znaczy Herboldów¬przywarowałbym gdzieś, dopóki sprawa nie przyschnie. Wcześ¬niej czy później zabraknie forsy, by płacić tym policjantom, żeby siedzieli na tyłku i ziewali do kamery. Wycofają ich. Albo wydarzy się coś innego, co skupi na sobie ich uwagę. Wtedy dopiero bym się ruszył i ani chwili wcześniej - powiedział, stukając w ladę zgrubiałym palcem. Lucy podała mu kawałek placka zjabłkami, chociaż niczego takiego nie zamawiał. - Chcesz bitej śmietany? Albo śmietanki? A może sera? - Nie, dzięki, tak jest dobrze. - Nie miał ochoty na ciasto, lecz bał się, że zrani jej uczucia, więc podniósł widelczyk i wbił go w szarlotkę. Była bardzo dobra, choć nie tak puszysta jak ta, którą piekła Cora. - Znam tych chłopaków, Lucy. Nie byli zdolni, jeśli chodzi o naukę, ale to sprytne małe bękarty. Założyłbym się o moją miesięczną emeryturę, że już wykiwali prawo. Zamiast montować pułapki, w które Herboldowie nigdy nie wpadną, policjanci powinni ganiać po krzakach, próbując ich wypłoszyć. - To wielki obszar, Ezzy. _ Wiem. I zdaję sobie sprawę, że dokładne przeszukanie go byłoby praktycznie niemożliwe. Po prostu mówię ci, jak można byłoby ich znaleźć. - Uważasz, że mogą się wymknąć? _ Wcale bym się nie zdziwił. Zwłaszcza jeśli to Carl kieruje przedstawieniem, a tak zwykle jest. _ To byłby ciężki wstyd. Kiedy pomyślę, że z zimną krwią zamordowali te dwie staruszki. I tamtą dzieWczynkę••• - Po¬trząsnęła głową w sposób, który jasno sugerował, że świat zdąża prostą drogą do piekła. - Być może powinieneś podzielić się z kimś swoją opinią, Ezzy. _ Nie będą mnie słuchali - burknął. - Założę się, że posłuchają. Ale on wiedział lepiej. Zaoferował swoje usługi szeryfowi Fosterowi, a ten je odrzucił. Nie będzie się więcej poniżał. _ Nikt nie chce moich rad, Lucy. Uważają, że nie potrafię już myśleć, ponieważ wyglądam na zniedołężniałego starca. _ Dopraszasz się o komplementy. - Lucy sięgnęła ponad ladą i żartobliwie poklepała go po ramieniu. Wcale nie jesteś stary, Ezzy. Daleko ci do tego. Zniedołężniały, też coś. _ Nie widziałaś mnie rano, kiedy wstaję z łóżka. Dopiero gdy to powiedział, dotarło do niegO, jak dwuznacz¬nie mogły zabrzmieć te słowa. l rzeczywiście, Kiedy spojrzał na Lucy, zauważył, że wyraz jej twarz zmienił się, a spojrzenie wyraźnie złagodniało. Drżącą dłonią sięgnął po filiżankę z kawą• _ Możesz mi wierzyć, to nie jest piękny widok. Cora często drażni się ze mną i mówi, że skrzypię• Nie patrzył już na Lucy, mimo to wyczuł, że nadzieja, widoczna w jej spojrzeniu, przygasa. Przez chwilę nie odzywała się, a potem powiedziała: _ Strasznie długo jej nie ma. - Uhum.
- Kiedy wraca? - Lada dzień - skłamał. _ Hmmm. - Cisza przeciągała się, aż wreszcie Lucy odchrząknęła. - No cóż, zanim wróci, z przyjemnością będę dla ciebie gotować. Ezzy z ulgą zdał sobie sprawę, że granice zostały przywróco¬ne. Spojrzał na nią ponad ladą z niebieskiej formiki i uśmiech¬nął się• - To bardzo przyzwoicie z twojej strony, Lucy. Dziękuję. Włożył do ust ostatni kęs szarlotki, dopił kawę i wstał. Lucy, która traktowała Ezzy'ego bardziej jak gościa niż jak klienta, odprowadziła go do drzwi. Na zewnątrz pogoda wyraź¬nie się zmieniła. Niebo pociemniało, a wiatr szarpał markizę ponad drzwiami, wydymając ją na kształt żagla. - Chyba w końcu popada - zauważyła Lucy. - Rzeczywiście. - Uważaj na siebie, Ezzy. - Jeszcze raz dziękuję za ciasto. - Ezzy? - Odwrócił się. Lucy skręcała w dłoniach ściereczkę. - Tamtego dnia, kiedy wyszedłeś, te stare pierniki ... - Wska¬zała na stolik, przy którym zbierali się co rano. - Podobno Carl Herbold przysiągł, że zabije Delraya Corbetta. - No cóż, atak serca Delraya załatwił sprawę za niego. - Ale dlaczego Carl tak powiedział? - Gdy go skazano za tamten napad w Arkadelphii, złożył prośbę o apelację. Sąd wyraził zgodę, a wtedy Carl wynajął adwokata i poprosił Delraya, aby mu zapłacił. Delray odmówił. Powiedział, że skoro Carl popełnił przestępstwo, powinien ponieść konsekwencje. Poza tym i tak powinien się cieszyć, że nie oskarżono go o zamordowanie Patsy McCorkle. Carl przysięgał na wszystko, co możliwe, że nie miał nic wspólnego ze śmiercią dziewczyny. Delray nazwał go kłamcą i publicznie oskarżył. Chłopak wpadł w szał i rzucił kilka paskudnych gróźb. Przegrał apelację i winił ojczyma, że nie zapewnił mu lepszego adwokata. Prawdę mówiąc, obwiniał Delraya za wszystko. Twierdził, że gdyby ojczym ich kochał, mogliby wyrosnąć na całkiem innych ludzi. - A czy to była wina Delraya? - Może częściowo. Ale nie wyłącznie. Ci chłopcy byli już zepsuci, nim ożenił się z ich matką. Zerknęła na pusty stolik, a potem spojrzała na niego, zmar¬twiona. - Oni mówili też ... że Carl przysiągł zabić ciebie. - To tylko takie gadanie starych ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty niż roztrząsanie cudzych kłopotów. - Ale czy to prawda? - nalegała. - Mniej więcej - przyznał niechętnie. - Twierdził, że uznano go za recydywistę, ponieważ kiedy był jeszcze chłopcem, przy¬mykałem go za byle co. I właśnie z powodu zabagnionej karto¬leki władze potraktowały go tak surowo. - Nadal się tym przejmujesz, prawda? - Nie, Lucy. To tylko takie gadanie przestępcy. Nie należy brać go poważnie. - Miałam na myśli śmierć Patsy. Ta sprawa nadal nie daje ci spokoju. Zaskoczyła go. Czy jego obsesja aż tak bardzo rzucała się w oczy? Czy była niczym niezmywalny tatuaż? Nie po¬dobała mu się ta możliwość, mimo to odpowiedział uczciwie: - Zdarza się, że o tym myślę. - Nadmiernie wymalowane rzęsy Lucy nawet nie drgnęły. Z pewnością ta gładka odpowiedź jej nie zadowoliła. Dlaczego kobiety, które spotyka, muszą być takie domyślne i dociekliwe? - Taa, Lucy, nadal mnie to gryzie. l, prawdę mówiąc, dużo o tym myślę• - Ci chłopcy nigdy nie musieli za to zapłacić. - Pokryta zmarszczkami twarz Lucy wykrzywiła się w wyrazie współ¬czucia. - A ty się gryziesz, ponieważ jesteś przekonany, że to zrobili. - Niezupełnie, Lucy. Zaczynam dochodzić do wniosku, że tego właśnie nie zrobili. Wiatr był silniejszy, niż wydawało się Ezzy'emu, kiedy wy¬glądał na ulicę przez okna "Pracowitej Pszczółki". Idąc chod¬nikiem do samochodu, zerknął na wiry piasku niesione po¬dmuchem. Przytrzymując jedną ręką kapelusz, starał się wy¬łowić z kieszeni kluczyki. Wcześniej tego dnia uczniowe ze szkoły średniej przeszli ulicami, zatykając ulotki za wycieraczki samochodów. Teraz uwolnione przez wiatr kawałki papieru, donoszące o przyjęciu na cele dobroczynne, którego głównym daniem będą naleśniki, wirowały w kółko niczym rój jaskraworóżowych motyli. Po drugiej stronie ulicy dziecięcy basen, wystawiony na sprzedaż przez sklep braci Perrych, sunął wzdłuż
chodnika, aż wreszcie silniejszy podmuch zwiał go na jezdnię, prosto pod nadjeżdżający samochód, który gwałtownie skręcił. Ezzy wsiadł do wozu i zapalił światła. Choć do zachodu słońca brakowało jeszcze paru godzin, nisko wiszące chmury sprawiały, że było ciemno jak o zmierzchu. Zmotoryzowani przyśpieszali gwałtownie, nie dbając o bezpieczeństwo i za wszelką cenę starając się dojechać do celu przed burzą. Nim dotarł na miejsce, widział na drodze wiele niebezpiecznych sytuacji. On sam jechał o wiele ostrożniej, niżby chciał. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu, gdzie mógłby zastanowić się nad tym, co właśnie powiedział Lucy. Mimo to poczuł przypływ adrenaliny. Znów myślał jak policjant w sytuacji krytycznej, troszczący się o bezpieczeństwo publiczne. Prawdopodobnie niektóre miejsca zostaną zalane. Na niżej położonych skrzyżowaniach należało co prędzej usta¬wić słupy, zanim niemądrzy kierowcy spróbują przejechać przez wysoką, spienioną wodę, która może porwać samochód i znieść go do rzeki. Należało zaalarmować straż pożarną, by była gotowa, gdy tylko ktoś zauważy wir powietrzny w kształcie leja, zwiastujący pojawienie się tornada. I wezwać do pomocy wszystkich zastępców. Zorientował się, że jedzie w kierunku biura szeryfa. Zapo¬mniał, iż to już nie jego sprawa. Może w spokoju przeczekać tę burzę. l wszystkie następne także. Kiedy dotarł do domu, usłyszał pierwszy odległy grzmot, co powiększyło uczucie przygnębienia. Dom wydawał się niena¬turainie ciemny. Przeszedł przez pomieszczenia, zapalając po drodze światła, a potem wyszedł na trawnik i schował pod dach ogrodowe meble i cenne hibiskusy Cory. . A może by tak zadzwonić i zapytać, czy w zachodnim Tek¬sasie pogoda też tak bardzo się popsuła, dając tym samym Corze do zrozumienia, iż powinna czuć się choć trochę winna, że nie ma jej tutaj, by dzielić z nim ponury burzliwy wieczór. Lecz nie chciał znowu narazić się na odrzucenie. Jeszcze nie. Zdawał sobie sprawę, że w końcu i tak będzie ją błagał, składając obietnice bez pokrycia, lecz jeszcze nie teraz. Nie dziś wieczorem. Kiedy ostatni raz do niej dzwonił, stanowczo uniemożliwiła wszelkie, nawet najbardziej delikatne próby Ezzy'ego skiero¬wania rozmowy na temat jej powrotu. Co gorsza, zignorowała je, powstrzymując go, ilekroć ich rozmowa zaczynała przybierać bardziej osobisty charakter. Zamiast tego marnowała jego czas i pieniądze, rozmawiając o pogrzebie Delraya i jedzeniu, które powinien zanieść Annie. Wszedł do domu, nie oddalił się jednak zbytnio od drzwi patio, ale spoglądał przez nie ponad podłogą werandy, i dalej. Jak okiem sięgnąć, na horyzoncie gromadziły się paskudne chmury. Zaniepokojony, pomyślał o chłopcu i Annie. Ciekawe, czy sobie poradzą. Pewnie tak, a nawet gdyby pojawiły się kłopoty, to w pobliżu jest ten pomocnik. Wszedł do saloniku i włączył telewizor. Dzięki najnowszej technice mężczyzna przekazujący prognozę stał w samym środ¬ku mapy stanu, wymachując ramionami ponad wielokoloro¬wym radarowym wykresem burz. Wynikało z niego jasno, iż obszar burzowej pogody obejmuje cały wschodni Teksas, roz¬ciągając się od Rzeki Czerwonej po Sabine i sięgając niemal wybrzeża. Zapowiadała się okropna noc. Ezzy wdrapał się na swój rower do ćwiczeń, zdecydowany spędzić noc, pedałując i oglądając telewizję. Mimo ostrzeżeń Instytutu Meteorologii, niespecjalnie przejmował się burzą, zwłaszcza że wreszcie mógł skupić myśli na hipotezie, którą podzielił się z Lucy. Najpierw starannie przeanalizował ją pod każdym względem, niczym gladiator oceniający przeciwnika. l tak właśnie o niej myślał - jako o milczącym, niewidzialnym wrogu, prześladującym go przez lata, podczas gdy on sam pozostawał ślepy i głuchy na wszelkie oznaki jego obecności. Dopiero kiedy dziś po południu prawda spadła na niego z mocą górskiego lwa i zatopiła w nim pazury, uświadomił sobie, dlaczego nie potrafił uwolnić się od tej sprawy. Nie dlatego, iż wierzył w winę Herboldów, ale przeciwnie, dlatego że nie był o niej przekonany. Być może już na początku zbytnio się w to zaangażował. Znalezienie nagiego ciała dziewczyny sprowokowało go do wysnucia przedwczesnych, chociaż na pozór logicznych wnios¬ków. Być może pragnął, by Herboldowie okazali się winni, ponieważ wiadomo było, że prędzej czy później i tak ktoś przez nich zginie. To była tylko kwestia czasu. Ezzy po prostu prze¬skoczył kilka rozdziałów, to wszystko. Mieli niezłe alibi - w czasie, kiedy została zabita dziewczyna, podróżowali do Arkadelphii, gdzie następnego ranka zostali sfilmowani podczas napadu na sklep. Jednak Ezzy, uznając ich za winnych, postarał się nagiąć fakty tak, by pasowały do jego koncepcji, niczym but numer osiem na stopę kobiety, która zwykle nosi osiem i pół. Sprawił, że wszystko grało.
Mimo to zaprzeczenia Carla nie dawały mu spokoju, stano¬wiąc prawdziwe ziarnko piasku w muszli jego teorii. Dlaczego Carl, który ochoczo przyznawał się do wszystkich haniebnych postępków, tak stanowczo zaprzeczał, że tego dnia wyszli z "Koła od Wozu" wraz z Pa ts y? Ezzy przypuszczał, że po¬woduje nim czysta złośliwość. Jednak może było inaczej¬może Carl po raz pierwszy w swoim żałosnym życiu mówił prawdę• Problem polegał na tym, że jeśli to nie Herboldowie opuścili tego dnia knajpę w towarzystwie Patsy, musiał to zrobić ktoś inny. Ktoś, kto zabrał ją nad rzekę, wykorzystał seksualnie, a potem zostawił martwą w zaroślach. Ktoś, kto zna odpowiedź na pytania, które prześladowały Ezzy'ego przez prawie ćwierć wieku. Czy spędził prawie całe swoje zawodowe życie i sporą część prywatnego, próbując udowodnić, że to Carl i Cecil zamor¬dowali dziewczynę, kiedy w rzeczywistości ktoś inny był świad¬kiem, jak Patsy wydaje ostatnie tchnienie? Czyżby pozwolił uciec winowajcy? Jeżeli tak się stało, znaczy to, że on, Ezzy Hardge, jest przeklętym głupcem. Rozdział czterdziesty - Tak jest zdecydowanie lepiej, prawda, Myron? - Pewnie, Carl. - Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić. - Taaa. Myron wyjadał z puszki wiedeńskie kiełbaski. Galaretka ściekała mu po palcach szybciej, niż nadążał ją zlizywać. - Wspominałem ci kiedyś o naszym ojczymie? - Mówiłeś, że był podły. - Delikatnie powiedziane, Myron, bardzo delikatnie. Otóż mama wróciła pewnego wieczoru do domu, ciągnąc za sobą tego palanta, i oznajmiła, że teraz on będzie naszym tatusiem. Jeszcze czego! Obaj z Cecilem natychmiast go znienawidziliśmy i wcale się z tym nie kryliśmy. Od dnia ślubu zawsze staliśmy po dwóch stronach barykady. Ja i Cecil nie potrzebowaliśmy nikogo więcej, tylko siebie nawzajem. Tworzyliśmy dobry ze¬spół. - Westchnął ciężko. - Ale Delray złamał Cecila, oto co myślę. Mój braciszek musiał wziąć sobie do serca jego kazania, ponieważ im był starszy, tym większy robił się z niego tchórz. Bardzo szybko stracił poczucie humoru i bojowego ducha, co jasno wyszło na jaw tamtego dnia w Arkadelphii. Spietrał się i musiałem sam zastrzelić policjanta. Czy tak postępuje brat? ¬zapytał, zdegustowany. - Już nigdy potem nie potrafiłem mu zaufać, Myron. Nawet w tej sprawie. Wykłócał się ze mną o każdy szczegół, prawda? Sam słyszałeś. - Spojrzał na Myrona i dodał z przekonaniem: - Gdybyśmy zrobili tak, jak on chciał, już byłoby po nas. - Taa, jasne. - Myron pogmerał przy pryszczu na brodzie, a potem napił się piwa. Najwidoczniej ani ta rozmowa, ani konieczność przebywania w chacie ze zwłokami dwojga osób nie robiły na nim wrażenia. Carl zazdrościł Myronowi. Nie miałby nic przeciwko temu, aby od czasu do czasu ześliznąć się w bezmyślny wszechświat Myrona, gdzie nie liczyło się nic poza zaspokojeniem tej pod¬stawowej potrzeby, która akurat dawała o sobie znać. Tylko na chwilę. Tylko żeby przetrwać tę chandrę• Myron zdawał się nie pamiętać, że torturował Cecila tak długo i doprowadził go do takiego żałosnego stanu, że ten błagał o śmierć. W końcu Carl zakończył męczarnie brata, strzelając mu w tył głowy. Jeśli spojrzeć na to z tej strony, wyświadczył Cecilowi wielką przysługę. Zabicie go było aktem litości, nie morderstwem. Mimo to czuł niesmak. Dzielenie chaty z trupami także nie wpływało pozytywnie na jego nastrój. Wolałby, żeby Myron wywlókł ich gdzieś na zewnątrz lub żeby rozkładali się szybciej, tak by nie musiał wciąż na nich patrzeć. Zwłoki nie zaczęły jeszcze cuchnąć, ale niedługo pewnie to nastąpi, i co wtedy? Z nie większą troską, niż gdyby dźwigał worek ziemniaków, Myron zawlókł ciała w kąt, aby nie zawadzały na środku podłogi. Leżały tam teraz tak, jak je zostawił, istna kotłowanina zakrwawionych ubrań i nieruchomych członków. Najwidoczniej Myronowi nie przeszkadzał widok zamarłej w wyrazie cierpienia i strachu twarzy Cecila ani zakrwawionych nóg Connie czy też naszyjnika ciemnych siniaków wokół jej szyi. Myron był ognistym kochankiem, nawet jeżeli niezbyt wyrafinowanym. Connie nie chciała poddać się jego brutalnej namiętności i walczyła do ostatniego tchu. Lecz była dziwką• Nie warto nawet o niej wspominać. Carl bardzo się starał, by wzbudzić w sobie choć odrobinę smutku po śmierci brata, jednak wszystko, co udało mu się uzyskać, sprowadzało się do żalu, że Cecil umarł tak, jak żył ¬jako pozbawiony ikry tchórz. Gdyby tak łatwo się nie poddał, być może żyłby jeszcze. Tymczasem umarł, mażąc się jak dzie¬ciak, a to
budziło jedynie niesmak, nie żal. - Nigdy nie wytrzymywał do końca - mówił dalej Carl, wypowiadając na głos myśli. - Mógłbym podać ci setki przy¬kładów, kiedy stchórzył w ostatniej chwili. Zawsze się wycofywał, gdy rzeczy zaczynały źle iść, a całą brudną robotę zostawiał mnie. Ale był moim bratem i będzie mi go cholernie brakować. Choć Carl wątpił, czy Myron ma choćby naj bledsze pojęcie o związkach rodzinnych, przygłup potulnie skinął głową. - Twój udział w forsie zwiększył się dwukrotnie, staruszku! ¬stwierdził Carl znacznie weselszym tonem. Myron rozchylił wargi w szerokim uśmiechu. - Jezu, Myron. Nie wiesz, do czego służy szczoteczka ... ! Grzmot wystrzału przetoczył się przez chatę i obaj rzucili się w poszukiwaniu schronienia. David wycelował palec w sufit, udając, że strzela z broni laserowej do atakujących przybyszy z innej planety. Obcy byli chudymi, niedużymi, brzydkimi istotami. Ciekło im z nosów, a na głowach mieli porośnięte włosami narośla. Mieli też płet¬wiaste dłonie i długie języki, które zabijały ludzi, ponieważ ślina tych stworzeń była zatruta. Nikt nie był przy nich bez¬pieczny, nawet gwiezdni zwiadowcy. A on był gwiezdnym zwiadowcą, znanym jako XT3, przywódcą i najdzielniejszym z dzielnych. Obcy bali się go. Bzzzt! Bzzzt! Użył swojej laserowej broni i odstrzelił głowę przywódcy obcych. A potem zabił ich wszystkich. - Gwiezdny zwiadowco XT3, tu baza zero, zero, dziewięć. Jaka jest twoja pozycja? Zwiadowco XT3, czy nas słyszysz? David poprawił fikcyjny hełm z nadajnikiem. - Zero, zero, dziewięć, tu gwiezdny zwiadowca XT3. Misja została wypełniona. Spojrzał na matkę, która leżała obok, odwrócona do niego plecami. Zeszła na dół i powiedziała, że powinien się zdrzemnąć. Wytoczył naj cięższe argumenty: nie jest zmęczony, a drzemki są dobre dla niemowląt. Dzieciaki w telewizji nigdy nie muszą spać po południu. A już na pewno nie gwiezdni zwiadowcy. Ale gwiezdni zwiadowcy nie mają też mam, które spoglądają na nich w sposób mówiący jasno, że jeśli natychmiast nie usłuchają, znajdą się w nie lada kłopotach. David powlókł się więc za nią po schodach, wypowiadając słowa takie jak cholera, i diabli, i dupa brzydkie słowa, których nie mogła usłyszeć. Pod tym względem dobrze było mieć głuchą matkę. Mógł jej się odszczekiwać, a ona niczego nie słyszała. A potem udawać, że śpi, dopóki ona nie uśnie. Wtedy już można się było bawić do woli, strzelać rakietami, a ona i tak się nie obudziła, bo nic nie słyszała. Lecz pozabijał już wszystkich obcych i znowu się nudził. Policzył głośno do stu, jak nauczyła go matka. Potem pró¬bował liczyć wspak, ale gdzieś przy siedemdziesiątce stracił zainteresowanie. Potem zaczął uderzać językiem o sklepienie jamy ustnej, starając się wydać jak naj głośniejszy dźwięk. Gdyby robił to w obecności dziadka, ten zrugałby go i kazał przestać, gdyż uważał takie zachowanie za niegrzeczne i denerwujące. Jackowi to nie przeszkadzało. Jack i on urządzili nawet zawody, kto potrafi cmoknąć mocniej. Jack robił to naprawdę głośno, głoś¬niej niż ktokolwiek inny. Na myśl o Jacku smutek powrócił. Chciało mu się płakać, ale powstrzymał łzy. Płacz jest dobry dla maluchów. Przewrócił się na bok i zapatrzył przed siebie. Mama powiedziała, że Jack może nie wrócić. Obawiał się, że ma rację, ponieważ kiedy w telewizji policja zabierała ludzi, rzadko wracali. Zabijano ich, wsadzano do więzienia albo coś takiego. Jeśli Jack nie wróci, skończy się zabawa. Wszystko powróci do stanu sprzed jego przyjazdu, ale dziadka też już nie będzie. Tylko on i mama. Mama była w porządku. Gotowała smaczne potrawy. Grała z nim w różne gry i nie wściekała się, jeśli wygrywał. Kiedy był chory, brała go na kolana i kołysała, choć nieraz mówiła, że jest już prawie tak duży jak ona. A kiedy się czegoś bał _ a nawet bez specjalnego powodu - przyjemnie było przytulić się do niej i położyć głowę na jej piersi. Lecz mama była dziewczyną. Zawsze bała się, że utonie, wykłuje sobie oko albo skręci kark. Kiedy była w pobliżu, nie mógł siusiać poza domem. Nie lubiła też puszczać bąków. Dziewczyny uważają puszczanie bąków za jedną znajgorszych rzeczy. Przynajmniej jego mama. Dzisiaj, gdy płakał po wyjeździe Jacka, powiedziała mu, że kiedy pójdzie do szkoły, nie będzie już za nim tęsknił, ponieważ wszystko stanie się takie podniecające. Uśmiechając się tak, że aż widać jej było tylne zęby, zasygnalizowała: - Nauczysz się czytać. Przypomniał jej, że już to potrafi. - Nauczysz się czytać płynniej. I będziesz miał mnóstwo kolegów i koleżanek w swoim wieku. W skrytości ducha bardzo tęsknił za tym, by mieć przyjaciela. Pewnego dnia mama i dziadek pokłócili się o to, czy powinien pójść do zerówki. Nie był w stanie odczytać
wszystkich znaków, ale większość zrozumiał. Miał nadzieję, że mama zwycięży i będzie mógł pójść do szkoły i bawić się z innymi dziećmi. Jednak dziadek powiedział, że mama może nauczyć go wszyst¬kiego w domu, bo i tak aż nadto szybko będzie musiał iść do prawdziwej szkoły, więc na razie niech zostanie w domu. Może gdyby chodził do przedszkola, mógłby wstąpić do drużyny dziecięcego baseballu albo grać w piłkę nożną. I być w tym dobry. Biegał wystarczająco szybko, i w ogóle. Chodziłby też na przyjęcia urodzinowe, jak dzieciaki w telewizji. Choć, z drugiej strony, nie był pewny, czy potrafiłby się zachować na takim przyjęciu. Inne dzieci wcale nie musiałyby go lubić. Mogłyby nie chcieć, żeby z nimi grał, bo jest głupi albo co. Na pewno czułby się pewniej, gdyby Jack był w pobliżu. Mogliby o tym pogadać. Kiedy rozmawiał z mamą, ona plotła takie zwykłe mamine bzdury. Mówiła, że wszyscy na pewno go polubią i że zostanie ulubieńcem nauczycieli. Skąd mogła wiedzieć? Jack by zrozumiał. Ale nie było go tutaj. Wsiadł do swojej ciężarówki i odjechał z jednym z policjantów. A co, jeśli już nie wróci?! Nigdy! Chwileczkę! Nie zabrał swoich rzeczy! Przecież nie wyjedzie na zawsze, nie zabierając ich. Na pewno po nie wróci, czyż nie? Wpadł na świetny pomysł. Ostrożnie zerknął na mamę. Spała. Poruszając się bardzo powoli, zaczął zsuwać się z łóżka, nie spuszczając z niej wzroku. W końcu czubkami palców dotknął podłogi. Jedna z desek trzasnęła i David zamarł, przestraszony, lecz zaraz przypomniał sobie, że ona nie może go usłyszeć. Potrafi tylko wyczuć wib¬racje, więc bardzo ostrożnie ruszył na palcach do drzwi. Kiedy tam dotarł, obejrzał się po raz ostatni. Nawet nie drgnęła. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Gdy schodził na dół, zauważył, że na zewnątrz zrobiło się dziwnie ciemno. Widocznie mama spała bardzo długo i pewnie zbliżała się pora kolacji. A może nawet już minęła. W każdej chwili spodziewał się, że go zawoła. Gdyby poprosił o zgodę na to, co zamierzał zrobić, prawdopodobnie powie¬działaby "nie", więc musiał się pośpieszyć. Pobiegnie tam i wróci, nim ona zorientuje się, że go nie ma. Kiedy wróci, wejdzie na górę i schowa rzeczy pod swoje łóżko, a potem obudzi mamę, będzie się z nią przekomarzał, że jest takim śpiochem, i poprosi, by przygotowała mu ko¬lację. Nawet nie będzie wiedziała, że wyszedł z domu. Nie wolno mu było tego robić bez pozwolenia. A już nigdy, prze¬nigdy nie powinien odchodzić sam z podwórka. Podwórko to był kawałek trawnika, okolony pobielanym płotem. Co za głupia zasada! Skoro był dość duży, by pójść do szkoły ... ? Otworzył frontowe drzwi i wyszedł na ganek, a potem zamknął je za sobą ostrożnie. Zatrzymał się. Wszystko wy¬glądało tak śmiesznie, jakoś zielono i dziwnie. A niebo było po prostu przerażające. Zobaczył zygzaki błyskawic i usłyszał grzmot. Chyba powinien zaczekać i pójść tam kiedy indziej. Jednak druga taka okazja może się nie trafić. Zagłuszając wątpliwości, zbiegł szybko po schodkach. Prze¬biegł podwórko, przeczołgał się pod płotem i ruszył w stronę stajni. Kiedy mijał zagrodę, zauważył, że konie także zachowują się jakoś inaczej. Biegały wzdłuż ogrodzenia, jakby próbując się wydostać. Parskały i tupały, potrząsając głowami i prze¬wracając oczami. Dzisiaj na pewno nie odważyłby się dosiąść żadnego, nawet gdyby Jack trzymał wodze. Zatrzymał się znowu, zastanawiając się, czy nie zasnął i czy to, co widzi, przypadkiem mu się nie śni. Lecz kiedy błys¬kawica znów rozświetliła niebo, przekonał się, że to nie sen. Pobiegł szybciej. Jeżeli się nie pośpieszy, przemoknie i wszyst¬ko się wyda. Pomimo że Jack zapiął pas, aż uniósł się nad siedzeniem, gdy ciężarówka pokonywała kolejną dziurę w jezdni. Wyrżnął głową w sufit. - Cholera! - Nie klął z powodu dziury w szosie ani bólu, jaki poczuł, gdy się uderzył. Nie, powód był inny. Chociaż rozpędził samochód do prędkości prawie osiemdziesięciu mil na godzinę, i tak wydawało mu się, że ugrzązł w ruchomych piaskach. Wpadł w dziurę, ponieważ nie patrzył na szosę, lecz w niebo. Zdawał sobie sprawę, na co się zanosi, znaki ostrzegawcze jasno o tym mówiły. Miał okazję zapoznać się z nimi już wcześniej - raz w Altus, w Oklahomie, i drugi raz w małym miasteczku w Missouri, którego nazwy już nie pamiętał. Kiedy niebo wyglądało tak jak teraz, a wszystko wokół nabierało zielonkawego odcienia, należało spodziewać się tornada. Rozejrzał się wokół. Do farmy Corbettów pozostało już tylko kilka mil. - No dalej, dalej - poganiał cieżarówkę, jakby była żywą istotą. Dzięki Bogu, że w samą porę przyszło mu
do głowy, by sprawdzić olej. Ciężkie krople deszczu zaczęły uderzać o przednią szybę. Pojedynczy powiew wiatru poruszył zmartwiałe powietrze. Po nim nastąpił drugi, silniejszy, i w niecałą minutę gałęzie drzew, rosnących wzdłuż drogi, zawirowały w szaleńczym tańcu. Spa¬dające gałązki i liście utrudniały pracę wycieraczkom. Deszcz przybrał na sile. Jack spojrzał na kłębiące się na niebie chmury i zaklął ponownie. Nagły opad po miesiącach suszy sprawił, że powierzchnia drogi stała się bardzo śliska. Kiedy w końcu dotarł do celu i nacisnął na hamulec, samochód wpadł w poślizg. Jakoś udało mu się go opanować, chociaż przejechał w ten sposób ponad trzydzieści jardów. Włączył wsteczny bieg i tyłem wrócił na podjazd, a potem wrzucił jedynkę i minął żelazną bramę. W domu we wszystkich oknach było ciemno. Dlaczego? Czyżby nikogo nie było? A może Anna, przestraszona, schroniła się w mieście. Na przykład u Marjorie Baker. Jack nie tracił czasu na zamykanie drzwi samochodu. Prze¬kręcił kluczyk w stacyjce, wyskoczył z wozu i wbiegł po schod¬kach na werandę. Nie zawracając sobie głowy naciskaniem dzwonka, otworzył drzwi. Wiatr wyrwał mu je z dłoni i uderzył nimi o ścianę korytarza. Choć hałas był przy tym taki, że mógłby obudzić umarłego, zawołał głośno: "Anna! David!" Wpadł do saloniku, ale nie było tam nikogo, a telewizor nie działał. Wołając Davida, przemierzał kolejne pomieszczenia. Otworzył znajdujące się w kuchni drzwi do piwnicy i głośno krzyknął, chociaż w pa¬nujących tu ciemnościach nie mógł dostrzec nawet podstawy wąskich schodów. Poza tym, gdyby schronili się w piwnicy, David na pewno już by go usłyszał. - Gdzie wy, u licha, jesteście? Wrócił do korytarza i wbiegł na schody, przeskakując naraz po dwa, a nawet trzy stopnie. Pokój Davida był pusty. Ruszył w kierunku sypialni pani domu i wpadł z rozpędem przez drzwi. Anna leżała na łóżku. - Anno! - Trzema susami pokonał pokój, chwycił ją za ramiona i zaczął potrząsać. Usiadła wyprostowana i najwidoczniej przestraszona. Obu¬dzona gwałtownie z głębokiego snu, patrzyła na dyszącego gwałtownie mężczyznę, który wtargnął do jej pokoju. Muszę wyglądać jak wariat - pomyślał Jack, podnosząc uspokajającym gestem obie dłonie. - Gdzie David? Zaalarmowana, spojrzała na skłębioną pościel obok siebie, gdzie powinien leżeć jej syn. - Nadciąga burza - wyjaśnił Jack. - Musimy go znaleźć, pośpiesz się! Nie wiadomo, czy zrozumiała, lecz zaniepokojony wyraz twarzy Jacka mówił sam za siebie. Natychmiast zsunęła się z łóżka i wyszła za nim z pokoju. Sprawdzili sypialnię Delraya, strych, szafę w pokoju Davida i podłogę pod łóżkiem. Ani śladu chłopca. Jack chwycił Annę za ramiona: - Gdzie on może być? Przerażona, potrząsnęła gwałtownie głową. Obijając się o sie¬bie, zbiegli na dół. - Już tu sprawdzałem, ale możemy zrobić to jeszcze raz. _ Patrzył teraz prosto na nią, by mogła dobrze go zrozumieć. _ Ja sprawdzę tę stronę, a ty tamtą. Po niecałej minucie byli z powrotem w holu. Anna wsunęła dłonie we włosy i widać było, że jest o krok od ataku histerii. Jack wypadł przez otwarte frontowe drzwi, dobiegł do skraju werandy i zerknął na północno-zachodni horyzont. Zobaczył je. Było niczym siejący zniszczenie, gniewny palec, wskazujący w dół. - Cholera! Chwycił Annę za rękę i zwlókł z werandy. Na szczęście udało jej się utrzymać na nogach. Pociągnał ją w stronę schronu, wybudowanego w odległym kącie zagrody. Delray pokazał mu go, gdy jakiś czas już dla niego pracował. Jack spostrzegł, że konie miotają się po zagrodzie, ale nic nie mógł dla nich zrobić. Poza tym na zewnątrz były bezpiecz¬niejsze niż w stajni - przynajmniej nie groziło im, że zawali się dach i je przygniecie. A nawet jeżeli nie były tu bezpieczniejsze, on musiał przede wszystkim zatroszczyć się o Annę i Davida. Lecz Anna nie chciała na to się zgodzić. Wbiła obcasy w ziemię i ani myślała schronić się w piwnicy. - Zejdź! - wrzasnął Jack, z trudem przekrzykując wiatr. ¬Ja go poszukam. Udało jej się uwolnić rękę i natychmiast ruszyła biegiem w przeciwną stronę. - Cholera jasna! - zaklął Jack. Dopadła drzwi stajni na kilka sekund przed nim i teraz mocowała się z ciężkimi wrotami. Wiatr szarpał jej
ubraniem i włosami. Krople deszczu niemal raniły skórę, lecz ona zdawała się nie zważać na nic poza koniecznością odnalezienia syna. Jack odsunął ją na bok i złapał za uchwyt. - David! - zawołał, przykładając do ust stulone dłonie.¬David! - Przebiegł pomiędzy boksami, zaglądając do każdego z nich, a potem do siodlarni. Dobiegł do drugiego końca stajni, ale Davida tam nie znalazł. Odsunął tylne drzwi. - O Boże. Tych słów nie wykrzyczał. Wyszeptał je jak modlitwę. Rozdział czterdziesty pierwszy Choć chmura rozwinęła się w pełne tornado, to nadal nie mogła się zdecydować, czy zostać w powietrzu, czy też uderzyć w ziemię. Z każdą chwilą zyskiwała na sile i szybkości, a farma leżała dokładnie na jej obecnej drodze. Zostało im zaledwie dwie minuty, a może i to nie. Podczas gdy Jack nadal oceniał grożące im niebezpieczeń¬stwo, Anna odsunęła go i, unikając schwytania, pobiegła przez otwarte pole w kierunku przyczepy. Jack ruszył za Anną i wkrótce ją wyminął. Dobiegłszy do przyczepy, zaczął bębnić w blaszaną ściankę, a potem niemal wyrwał drzwi z zawiasów. - David! David! Chłopiec siedział skulony w kącie za sofą. Przerażony, wyszeptał drżącymi wargami: - Czy mam kłopoty? Jack porwał go w ramiona. - Po prostu cieszę się, że cię widzę, kolego. Anna dopadła drzwi w chwili, gdy Jack już przez nie wy¬chodził, trzymając w ramionach jej syna. - Do schronu! Tym razem nie wahała się ani nie kłóciła, ale natychmiast zmieniła kierunek. Pobiegli z powrotem przez pole i stajnię. Odległość, którą musieli pokonać, wydawała się olbrzymia. ł chociaż biegli ze wszystkich sił, Jackowi wydawało się, że stoją w miejscu. Wreszcie znaleźli się przy schronie. David przywarł do szyi Jacka tak mocno, że to Anna mu¬siała otworzyć drzwi. Pomógł jej w tym wiatr, który wyrwał klapę i przycisnął ją do ziemi. Jack zerknął przez ramię. Tor¬nado obniżyło się i właśnie szalało na polu, które dopiero co opuścili. Drewniane słupki ogrodzenia wylatywały z ziemi szybciej, niż mogło to zarejestrować ludzkie oko, i zaraz zni¬kały, wessane przez wirujący lej. Dźwięk, który temu towa¬rzyszył, był po prostu przerażający. Anna zsunęła się po schodkach. Jack podał jej chłopca, a potem zaczął zmagać się z klapą, która, przygnieciona po¬dmuchem, nie chciała oderwać się od ziemi. Przez długą jak wieczność chwilę toczył z matką naturą morderczy pojedynek. Wicher zrywał płaty blachy z dachu stajni i unosił je ze sobą. Jeden z nich przeleciał niedaleko Jacka. Jeszcze dziesięć jardów i przeciąłby go na pół. Zmobilizował całą siłę, zacisnął zęby i wreszcie udało mu się podnieść klapę. Z trzaskiem zamknęła się nad jego głową. Co prędzej zasunął rygiel. Przeniesiony gwałtownie w martwy spokój i atramentową ciemność piwnicy, stracił równowagę i stoczył się z betonowych stopni. - Jack? Podążył w ślad za drżącym głosikiem Davida i wkrótce poczuł wyciągającą się ku niemu z ciemności dłoń Anny. Kiedy ich dłonie się zetknęły, zacisnęli mocno palce. Jack powoli posuwał się do przodu, wymacując drogę wolną ręką, aż wresz¬cie ukucnął tuż obok pozostałej dwójki. Oto ramiona Anny, jej włosy, policzek chłopca. Objął ich i trzymał mocno, gdy tymczasem na zewnątrz szalał huragan. Anna wtuliła twarz w jedną stronę jego szyi, a David w drugą. Położył dłonie na głowach obojga i przyciąg¬nął ich bliżej do siebie. Jakieś przedmioty uderzały w klapę z siłą, która sprawiała, że David popłakiwał ze strachu. Anna nie słyszała co prawda uderzeń, lecz odczuwała towarzyszące im wibracje. Wzdrygnęła się. Jack szeptał słowa pociechy, wiedząc, że chłopiec je słyszy, i zdając sobie sprawę, że Anna też mniej się boi, gdy czuje na włosach ciepło jego oddechu. Jej dłoń spoczywała ufnie na udzie Jacka. David wczepił piąstkę w przód jego koszuli. I właśnie to się liczyło. Oni się liczyli. Troszczyli się o niego tak, jak on troszczył się o nich. Wszystko inne - naprawdę wszystko - nie miało znaczenia. Wzruszenie boleśnie ścisnęło go za gardło. Zacisnął powieki, aby odsunąć od siebie pamięć o samotnej przeszłości. Objął mocniej Davida i Annę, ciesząc się ich bliskością. Ciepło obojga przenikało o wiele
głębiej, niż tylko przez skórę. Oto chwila, która na zawsze pozostanie w jego pamięci. Nikt mu jej nie odbierze. Właśnie w tej chwili, w tym momencie, Jack doświad¬czył wreszcie miłości. Choć z chęcią pozostałby w uścisku na zawsze, David zaczął się wiercić. - Czy to było tornado? Jack niechętnie uwolnił ich z objęć i przysiadł na piętach. - Dokładnie. - O rany, zupełnie jak w kinie. - Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, chłopiec był podekscytowany. Jak myślisz, czy zwiało nasz dom? Albo porwało krowy i uniosło je? Jack uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że nie. Dłoń Anny odnalazła w ciemnościach jego rękę. Anna wy¬prostowała palce Jacka i przesunęła po wnętrzu jego dłoni palcem, rysując kształt ltery." Ś"... "w" ... ,,i" ... "a" .... Światło?Poklepał ją po kolanie na znak, że zrozumiał. - Davidzie, jest tu jakieś światło? - Wisi u sufitu. Jack wstał i zaczął poruszać ramionami, aż natknął się na pojedynczą żarówkę. Kiedy pociągnął za krótki łańcuszek, zamrugał, oślepiony nagłym blaskiem. - O rany! Spójrzcie na tego pająka! - wykrzyknął David. Ale Jack patrzył na Annę, a Anna patrzyła na Jacka. I chociaż była przemoczona i potargana niczym zagubione kocię, Jackowi nigdy nie wydawała się piękniejsza. Zauważył, jak przemoczona bluzka przywarła jej do ciała. Nie ukrywała niczego niczym druga skóra. Z podziwu godnym opanowaniem przesunął wzrok na jej twarz, chociaż właściwie nie wymagało to znowu takiego poświęcenia. Jej twarz była tak piękna, że po co patrzeć gdzie indziej? I chociaż on także był przemoczony i potargany, coś w jej spojrzeniu mówiło mu, że dla niej nie ma to znaczenia. - Hej, Jack? Jack? - Zostaw tego pająka, Davidzie - powiedział nieobecnym tonem. - To jego dom, nie nasz. - Wiem, ale on skrada się w stronę mamy. Przywołany do rzeczywistości, Jack otrząsnął się, zrzucił ze ściany nieszkodliwego pająka, a potem rozejrzał się dookoła. Od sufitu dzieliły jego głowę zaledwie cztery cale. Piwnica miała około dwunastu stóp długości i ośmiu szerokości. Po obu dłuższych bokach znajdowały się wąskie prycze. Na jednej z nich siedziała teraz Anna. David wstał i zaczął myszkować po pomieszczeniu. Tylną ścianę zajmowały półki, na których porozkładano różne niezbędne rzeczy: świece, zapałki, żarówki, puszki zjedze¬niem i otwieracz do nich, słoik orzechowego masła, a także zapieczętowany szklany pojemnik, zawierający pudełko solo¬nych krakersów, wodę w butelkach i ciężką latarkę wraz z kom¬pletem zapasowych baterii. W drugim końcu znajdowały się schody, prowadzące do klapy, nachylonej pod kątem czterdzies¬tu pięciu stopni. Jack wszedł na stopnie i przyłożył do niej ucho. - Chyba najgorsze minęło - powiedział, odwracając się do Anny - ale nadal mocno pada i ciągle grzmi. Myślę, że powin¬niśmy tu jeszcze trochę zostać. - Mama mówi, że zrobimy tak, jak powiesz - przetłumaczył David. - W porządku, a zatem zostajemy. - Właściwie, całkiem tu fajnie - uznał David, kołysząc się na piętach. - Możemy spać dzisiaj w schronie? - To chyba nie będzie konieczne. - Kurczę, szkoda. - A potem, zapominając o rozczarowaniu, zapytał: - Wróciłeś na dobre? Dlaczego pojechałeś z policjan¬tami? Brakowało ci nas? Anna klasnęła w dłonie i skinęła na Davida. Poważny wyraz jej twarzy sprawił, że chłopiec zamilkł. Ze spuszczonymi oczami ruszył w stronę pryczy i stanął przed matką. Anna uniosła mu głowę, a potem zaczęła sygnalizować. Oczy miała pełne łez. Jack zauważył, że dolna warga chłopca zaczyna drżeć. - Nie chciałem przestraszyć cię na śmierć, mamo. Po prostu nie byłem śpiący i myślałem o Jacku i o tym, jak bardzo chciałbym, żeby wrócił, i że jeśli pójdę do przyczepy, zabior~ jego rzeczy i ukryję pod łóżkiem, to będzie musiał po nic przyjść, a wtedy poproszę go, żeby został. Anna odczekała, dopóki nie skończył, a potem zaczęła syg¬nalizować kolejną reprymendę. Teraz David także płakał. - Wiem, że wyszedłem za ogrodzenie, ale musiałem, inaczej nie mógłbym dostać się do przyczepy. Nie wiedziałem, że się obudzisz, zobaczysz, że zniknąłem, i pomyślisz, że ktoś mnie porwał. Dostanę lanie? Przepraszam, bardzo mi przykro.¬Zakrył oczy ramieniem i zaczął szlochać. Anna przyciągnęła chłopca do siebie i zaczęła lekko się kołysać, płacząc bezgłośnie wraz z nim, dopóki
starczyło im łez. Wreszcie odsunęła syna i znowu zaczęła sygnalizować. - Trzy dni! - zajęczał malec. Jack zapytał, o co chodzi. - Nie wolno mi oglądać telewizji przez całe trzy dni. - Moim zdaniem i tak ci się upiekło. - David, zdziwiony, że Jack nie solidaryzuje się z nim, podniósł głowę i spojrzał na przyjaciela. - Złamałeś kilka zasad, Davidzie. A co gorsza, śmiertelnie przestraszyłeś mamę. Mamy muszą wiedzieć, gdzie są ich dzieci. To zasada numer jeden. - Wiem - wymamrotał, skruszony. - Ona wariuje, jak mnie nie widzi. - Więc zdajesz sobie sprawę, że nie wolno ci się wymykać? - Tak, proszę pana. - Nie rób tego więcej. - W porządku. - Obiecujesz? - Obiecuję• - A teraz obiecaj mamie. David zasygnalizował obietnicę. Anna uśmiechnęła się na znak, że mu wybacza, a potem otarła synowi słone od łez policzki. - Możemy zjeść teraz kolację? - zapytał David jak gdyby nigdy nic. Anna i Jack roześmieli się. Lecz kiedy pogryzali krakersy z masłem orzechowym, światło nagle zgasło. Ezzy torował sobie po omacku drogę, przechodząc z pokoju do pokoju i żałując, że nie zapytał Cory, gdzie trzyma latarkę• Jak na eks-policjanta był zawstydzająco nieporadny. Powinien lepiej sobie radzić. Co do elektryczności, zaskoczyło go jedynie to, że nie wysiadła wcześniej. Front atmosferyczny, wędrujący na południowy wschód, stykał się z cieplejszym i wilgotniejszym powietrzem znad Zatoki Meksykańskiej, co powodowało powstawanie gwałtow¬nych burz i tornad. Ostrzeżenia o gradobiciu, wichurach i nawał¬nicach przekazywano tak szybko, jak tylko było to możliwe. Uderzył się boleśnie o kant kuchennego stołu i zaklął. Błyskawi¬ca rozświetliła pokój wystarczająco mocno, by wskazać mu drogę do spiżarni. Właśnie spostrzegł leżącą na jednej z półek latarkę, gdy nagle zadzwonił telefon. Bateria w latarce okazała się zużyta. _ Cholera! - zaklął ponownie i sięgnął po słuchawkę• - Taa? _ Próbuję porozumieć się z szeryfem Hardge'em - powiedział kobiecy głos. _ To ja. Nie był już co prawda szeryfem, ale nie zamierzał o tym wspominać. _ Jestem córką Parkera Gee. Tatuś umarł dziś rano. Stojąc w atramentowych ciemnościach, rozjaśnianych tylko światłem błyskawic, które nadawało jego kuchni wygląd nieco surrealistyczny, Ezzy gorączkowo zastanawiał się, kim, u licha, jest Parker Gee. Wreszcie przypomniał sobie pacjenta, którego odwiedził w szpitalu chorób płucnych. Barmana o nieprzyjemnym uspo¬sobieniu, poplamionych nikotyną palcach i cienkim głosie, kaszlącego tak, że aż pojawiała się krew. Był zdziwiony, że Gee przetrwał tak długo. - Przykro mi to słyszeć, proszę pani. _ Sam sobie winien. Do ostatnich chwil nie wyjmował z ust papierosa, uwierzy pan? - Najwidoczniej śmierć Parkera nie wywołała wielkiego żalu u jego córki. To, co mówiła, przepeł¬nione było raczej goryczą niż smutkiem. _ W czym mogę pomóc? - zapytał Ezzy, pocierając obolałe po uderzeniu mięśnie uda. _ Prosił mnie, żebym coś panu przekazała, choć dla mnie nie ma w tym wiele sensu. - Słucham. - Zna pan kogoś, kto nazywałby się Flint? Ezzy wetknął palec w ucho, by lepiej słyszeć. Na zewnątrz grzmiało tak, że dom niemal trząsł się w posadach. - Flint? To imię czy nazwisko? - Nie mam pojęcia. Tatuś powiedział: "Przekaż Hardge'owi, żeby poszukał Flinta". I właśnie to robię, przekazuję. Pod koniec dawali mu tyle środków przeciwbólowych, że prawie w ogóle nie kontaktował. Nie poznawał ani mnie, ani moich dzieci. Więc nie traciłam czasu na domyślanie się, o co też mu chodziło. Pewnie po prostu bredził. Gdyby to pana intereso¬wało, pogrzeb odbędzie się pojutrze.
Podała dokładny termin, a także miejsce pochówku i odłożyła słuchawkę. Ezzy nie wybierał się na pogrzeb. Nie lubił faceta. Jedyne, co ich łączyło, to sprawa Patsy McCorkle. Ta dziwna informacja musiała w jakiś sposób jej dotyczyć. Ale w jaki? Czy w jego notatkach znajdowała się wzmianka o kimś, kto nazywał się Flint? Nie przypominał sobie niczego takiego. Czyżby Gee, umierając, przypomniał sobie o jeszcze jednym kliencie, który był tego dnia w barze? Mężczyźnie nazwiskiem Flint, czyli Krzemień? Choć Ezzy zakładał, że chodzi o mężczyznę, nie było to wcale takie pewne. Telefon zadzwonił ponownie. - Halo? - Ezzy? Zakłócenia były tak silne, że mało co słyszał, ale głos w słu¬chawce z pewnością nie należał do córki Parkera. - Taa, kto mówi? - Ron Foster. Czy twoja oferta jest nadal aktualna? To pewne jak diabli, że bardzo byś się nam dzisiaj przydał. Nie mógłbyś ... Połączenie zostało przerwane, lecz Ezzy wcale się tym nie przejął. Nie będą musieli prosić go dwa razy. Ruszył do gabinetu, omijając meble, jakby nagle został ob¬darzony zdolnością widzenia w ciemności. Otworzył szafkę na broll. Wyjął z niej strzelbę, rewolwer i kaburę, a także amunicję do obu rodzajów broni. W garażu odnalazł swój płaszcz przeciwdeszczowy i rzucił go na przednie siedzenie, tuż obok broni. Wyłączył automatyczne sterowanie drzwi garażu i sam otworzył bramę. Gwałtowny powiew wiatru w połączeniu z ulewą o mało nie zwalił go z nóg. Nim zdążył wyjechać na ulicę, zaczął padać grad. Kamieille wielkości cytryny grzechotały o dach i boki lincolna. Na\vet nie próbował uruchomić wycieraczek. I tak na nic by się to nie zdało. Gdy włączył światła, strugi wody i padający grad utworzyły przed samochodem lśniącą kurtynę, od której odbijało Się światło reflektorów. Wyłączył je więc i ledwie co widZąc: powlókł się w ślimaczym tempie środkiem drogi, aby unik~ąc deszczówki wylewającej się z przepełnionych kanałów bu¬rzowych. Kiedy od biura szeryfa dzieliło go zaledwie kilka kwartałOW, usłyszał syreny. Z początku ich dźwięk zlewał się z wyciem wiatru, lecz kiedy tylko Ezzy uświadomił sobie, co napral!'~ę słyszy, zatrzymał samochód na środku drogi. Strażacy me włączali syren, dopóki nie zauważono charakterystycznego wiru powietrznego w kształcie leja. - Boże, Coro, szkoda że nie widzisz teraz swojego sta¬ruszka. Włożył płaszcz przeciwdeszczowy, chociaż stanowił tbyt wątłą osłonę przed ulewą, po czym wziął głęboki oddech, otworzył drzwi samochodu i wstąpił w szalejące na zewn~trz żywioły. Uniósł ramię, by nieco osłonić twarz. Spadające z nieba kawały lodu bębniły mu po ramionach i plecach. Jeden z tJich trafił w skroń. Ezzy jęknął z bólu i garbiąc się pod udefze~ niami wichury, powlókł się ku rynsztokowi po przeci~illeJ stronie ulicy. Woda burzyła się, płynąc wartko niczym rzeka, lecz na razie trzymała się kanału. Wystarczy naj mniejsze ob¬niżenie terenu ... Nie pora teraz o tym myśleć. Choć w swoim siedemdziesięCIO¬dwuletnim życiu ani razu nie przeżył tornada, widywał je ~a ekranie telewizora. Od razu poznał, co oznacza zbliżający' Sl.ę z każdą chwilą ryk. Rzucił się do kanału i nakrył głowę dłoóml. Kilka następnych minut zdawało się trwać całe wieki. Z początku Ezzy trzymał głowę pochyloną, ale ciekawość zwyciężyła. Właśnie kiedy ją podniósł, wieża kościoła rozleciała się na tysiące fruwających fragmentów drewna i stali. Dzwon został wessany w głąb leja i dzwonił teraz, jakby obwieszczał koniec świata. Urząd podatkowy hrabstwa zawalił się na oczach Ezzy'ego. Czyjś samochód, uniesiony podmuchem, obrócił się kilka razy, a potem opadł, zgnieciony niczym blaszana puszka. Drzewa wyskakiwały z ziemi, jakby wyrwane z niej dłonią olbrzyma, pielącego swój ogródek. Okna budynków eksplodowały lawiną szkła i Ezzy mógł tylko żywić nadzieję, że ktokolwiek znajdował się za nimi, znalazł sobie schronienie przed odłamkami. A potem zobaczył wywrotkę, z rodzaju tych, które często widuje się na budowach. Ciężki samochód toczył się w dół ulicy. Co za kretyński sposób umierania - pomyślał Ezzy, przyglądając się bezsilnie, jak wywrotka toczy się w jego stronę niczym nabierający gwałtownie prędkości pociąg. Wrzasnął nieludzko i zanurkował w mętne wody kanału. Przeklęty samochód przetoczył się ponad nim. Ocalenie za¬wdzięczał wyłącznie temu, że w miejscu, gdzie leżał, teren nieznacznie się obniżał. Przez kilka najbliższych minut nie miał jednakże czasu, aby się nad tym zastanawiać. Gdy wreszcie tornado zakończyło niszczycielski pochód przez miasto, wyczołgał się z kanału niczym jakaś pierwotna forma życia. Siedząc na pochyłym gruncie, spoglądał na zdewastowaną ulicę.
Wywrotka rozbiła się na dębie o jakieś dwadzieścia jardów od niego i teraz tkwiła owinięta wokół pnia niczym ciasny rękaw. Tam gdzie przedtem stały budynki, pozostały jedynie zwały gruzów. Piękne stare drzewa leżały powalone, z ko¬rzeniami sterczącymi obscenicznie w powietrzu. Dzwon ko¬ścielny wylądował w końcu na parkingu przed kwiaciarnią, mszcząc neon. Ezzy'emu jakoś udało się stanąć na nogi. Czuł słabość w kolanach, oparł więc na nich dłonie i wziął kilka głębszych oddechów. Delikatnie dotknął bolącego miejsca na skroni. Pod palcami czuł krew. Kula gradu rozcięła skórę i nabiła mu guza wielkości kurzego jaja. Poza tym chyba specjalnie nie ucierpiał. Sądząc po tym, jak wyglądała ulica, ludzie w mieście będą potrzebowali jego pomocy. Im prędzej weźmie się do roboty, tym lepiej. Ruszył powoli w stronę samochodu, który dziwnym trafem ocalał. Tornado pozbawiło go jedynie tylnego światła. Wsunął się za kierownicę i zamknął drzwi, a potem spojrzał do tyłu na wywrotkę i ze zdumieniem potrząsnął głową• To nie do wiary, że jeszcze żyje. Podziękował Bogu za ocalenie, zastanawiając się, dlaczego został oszczędzony. Nie był człowiekiem szczególnie religijnym. Prawdę mówiąc, żywił mnóstwo wątpliwości, które doprowadzały Corę do szału. Mimo to stale modliła się o jego pozostające pod znakiem zapytania zbawienie. Jedno nie ulegało kwestii. Kimkolwiek albo czymkolwiek był Bóg, dla niego pozostał miłosierny. Ocalił mu życie - i Ezzy wiedział, dlaczego. Nie wypełnił swojej misji. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Dziś dano mu kolejną szansę. A także kolejny ślad. Rozdział czterdziesty drugi Jack wysunął stopy z mokrych, pokrytych zakrzepłym błotem oraz nawozem butów i zostawił je na podłodze komórki, obok skarpet. Kiedy w schronie zgasły światła, przesunął się wzdłuż półki do miejsca, gdzie przedtem widział latarkę. Dzięki niej znalazł świece i zapalił je. Pozostali w piwnicy jeszcze przez pół godziny, dopóki Jack nie stwierdził, że wiatr znacznie osłabł, a o dach schronu uderza tylko deszcz. Gdy podniósł klapę, ulewa w sekundę przemoczyła go do nitki. Natychmiast zdał sobie sprawę, że nastąpiła zmiana temperatury. Zrobiło się chłodniej co najmniej o dwadzieścia stopni. Pomimo deszczu powietrze pachniało świeżością. Burza przesunęła się w kierunku Luizjany. Na wschodzie niebo nadal przecinały zygzaki błyskawic. Gdy wyszli z piwnicy, z ulgą stwierdzili, że dom ocalał. - Wygląda na nietknięty, lecz lepiej sprawdźmy. Wziął Davida na ręce i pobiegł, omijając najgłębsze kałuże. Po drodze chwycił ich atak histerycznego śmiechu, stanowiącego ujście dla emocji, z którymi trudniej byłoby sobie teraz poradzić. Zanim ich kroki zadudniły wreszcie na ganku, przemokli na wylot i osłabli od śmiechu. Gdy tylko znaleźli się w środku, dokonali szybkiego przeglądu pomieszczeń. W salonie, gdzie spadający konar wybił okno, meble zalewał deszcz. Z dachu ponad holem wiatr zerwał gonty, tworząc kilka dziur. Nadal nie było prądu, a telefon milczał uparcie, lecz sama konstrukcja domu zbytnio nie ucierpiała. Pod dziury w dachu podstawili naczynia kuchenne. Jack pozbierał większe kawałki szkła, a potem zasłonił okno w sa¬lonie grubym plastikowym workiem. Pozapalawszy świece, zostawił Annę z Davidem i poszedł do zagrody, aby zobaczyć, co z końmi. Jedno zwierzę miało niegroźnie rozcięty bok, ale z resztą najwidoczniej wszystko było w porządku. Jaki los spotkał bydło i resztę dobytku, będzie mógł stwierdzić dopiero, gdy się rozwidni. Teraz, pozostawiszy w holu obuwie, wszedł do kuchni i za¬palił przygotowaną wcześniej świecę• Na górze widać było pełgający płomyczek, a przez otwarte drzwi łazienki dobiegał głos Davida. Zapukał we framugę i wsunął głowę do pomiesz¬czema. - W porządku, Jack, możesz wejść. Chłopiec dopiero co wyszedł z wanny i teraz wkładał piżamę• Podłoga była usłana mokrymi ręcznikami. - Kąpałem się przy świecach. - Dwie z nich jeszcze paliły się na toaletce, a jedna na komodzie. Na ścianach i suficie tańczyły cienie. - Fajnie było. Łazienka w świetle świec wygląda jak jaskinia, prawda? David z pewnością będzie wspominał to popołudnie jako wielką przygodę. Prawdopodobnie tornado dostarczyło mu tyle samo frajdy, co obiecana wyprawa do wesołego miasteczka. Nie zdawał sobie sprawy, w jakim niebezpieczeństwie się zna¬lazł. Jack wzdrygnął się na samą myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby pojawił się na farmie choćby minutę później. - Gdzie twoja mama?
- Czeka, żeby zmówić ze mną pacierz. - Więc lepiej już do niej idź. - A ty też przyjdziesz? - Jeżeli chcesz. Razem weszli do sypialni chłopca. Anna spojrzała na Jacka pytająco. Widać było, że ona też wzięła kąpiel. Była ubrana, lecz włosy miała wilgotne, i to nie od deszczu. Poczuł zapach kwiatowego szamponu i uświadomił sobie, że sam cuchnie stajnią• Wzruszył lekko ramionami i wyjaśnił, wskazując na Davida. - Chciał, żebym był przy nim, gdy będzie się modlił. David wdrapał się na łóżko, poprawił poduszkę, ułożył na niej wypchane zwierzaki, które miały z nim spać tej nocy, upewnił się, że książka o dinozaurach leży w zasięgu ręki na nocnym stoliku, a potem złożył ręce i zaczął głośno odmawiać pacierz. Jack pochylił głowę i zamknął oczy. Żałował, że Anna nie może słyszeć czystego, słodkiego głosu syna, proszącego Boga o błogosławieństwo dla swoich bliskich. Ze wszystkich rzeczy, których pozbawiło ją kalectwo - muzyki, szumu fal czy od¬głosów wiatru w gałęziach drzew - to właśnie najbardziej chcia¬łaby usłyszeć. Serce Jacka ścisnęło się współczuciem. - Panie, pobłogosław Jacka i spraw, by nie wyjechał. Jack podniósł głowę. Spojrzał szybko na Davida, a potem na Annę• Musiała czytać z warg syna, ponieważ natychmiast spojrzała na Jacka, a potem odwróciła wzrok. Pochyliła się nad Davidem, ucałowała chłopca na dobranoc i zasygnalizo¬wała, że go kocha. - Ja także cię kocham, mamusiu. - Dobranoc, Davidzie. - Jack, będziesz tu, gdy się obudzę? - Pewnie. I liczę na to, że mi pomożesz przy ocenianiu strat. - Super! Anna zdmuchnęła świecę na nocnym stoliku. David przytulił twarz do poduszki i zamknął oczy. Nim doszli do drzwi, prawie już spał. W holu stanęli naprzeciw siebie, trzymając w dłoniach za¬palone świece. - Być może nie powinienem o to prosić - powiedział _ ale czy mógłbym skorzystać z twojego prysznica? Skinęła głową w kierunku łazienki. - Bo, widzisz, przyczepa ... przyczepa ... - Przechyliła na bok głowę gestem ludzi słyszących. Jednak jej oczy wciąż wpat¬rywały się w wargi Jacka i to nie pozwalało mu się skupić. _ Uhhh, z tego co mogę na razie powiedzieć, straciłaś większą część dachu stodoły. Ubezpieczenie to pokryje. Część ogrodze¬nia została zniszczona. Cholerne tornado po prostu zerwało darń. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem. Szopa na narzędzia praktycznie przestała istnieć. Jutro przyjrzę się temu bliżej. Teraz, w deszczu i ciemności, trudno ocenić straty. Coś mogło mi umknąć. Patrzył na jej palce, kiedy sygnalizowała słowo "przyczepa". Na chwilę odwrócił wzrok, a potem, zdając sobie sprawę, że rano Anna i tak wszystko zobaczy, powiedział: - Sprasowana niczym puszka, na którą ktoś nadepnął. Wpatrywała się w jego wargi, kiedy wymawiał te słowa, a nawet jeszcze chwilę dłużej. A potem opuściła wzrok i nie patrzyła już na nic. W oda kapiąca do naczyń przez dziury w dachu wydawała zabawny, nieharmonijny dźwięk, którego nie mogła usłyszeć. Jack prawie jej dotknął, lecz cofnął rękę. Anna dostrzegła ten gest i spojrzała na niego. - Mieliśmy szczęście, Anno. Zerknęła na pokój Davida. Jej szyja poruszyła się, gdy mocno przełknęła ślinę. Odwróciła głowę i Jack zobaczył, że oczy ma pełne łez. - Wracając do tego, o czym mówiliśmy przed chwilą - po¬wiedział - chciałbym wziąć prysznic, o ile nie uważasz tego za niewłaściwe. Chyba że wolałabyś ... - Gra światła i cienia na jej twarzy tak bardzo go zaabsorbowała, że pozostawił zdanie niedokończonym. Kiedy jego usta przestały się poruszać, zwró¬ciła wzrok na niego. - Chyba że wolałabyś, bym tego nie robił. - Ależ bardzo proszę - zasygnalizowała powoli, znak po znaku. - Dobrze. Przemęczę się jakoś w ciężarówce. To nie pierwszy raz i wcale nie jest tam tak bardzo niewygodnie. Nim skończył mówić, Anna zaczęła gwałtownie machać ręką, aby mu przerwać. - O co chodzi? Wykonała znak oznaczający spanie i wskazała na parter. - Na sofie? Jesteś pewna?
Skinęła głową. Przestąpił z nogi na nogę. - No cóż, może to i nie taki zły pomysł. Wziąwszy wszystko pod uwagę, może powinienem zostać ... Skinęła głową zdecydowanie, a nawet z pewnym zniecierp¬liwieniem. - W porządku, a więc, no cóż ... - Stał nieruchomo jeszcze przez chwilę, nie wiedząc, co zrobić ani co powiedzieć, i zdając sobie sprawę, jak bardzo nie chce się z nią rozstawać. - No, to może wezmę ten prysznic i nie będę cię dłużej zatrzymywał. Idź spać, musisz być wyczerpana. Dobranoc. Zasygnalizowała "dobranoc" i ruszyła korytarzem w stronę swojej sypialni, oświetlając sobie drogę i omijając naczynia, w których było już sporo wody. Jack stał pod prysznicem, pozwalając, aby strumienie gorącej wody uderzały o jego czaszkę i kręgosłup pomiędzy łopatkami, masując ciało i uwalniając je od napięcia. Namydlił się, spłukał, a potem powtórzył tę czynność i stał pod wodą, dopóki nie ochłodła. Ubrał się w czyste dżinsy i koszulkę, które na wszelki wy¬padek trzymał w skrzynce na narzędzia w ciężarówce. Wytarł wannę, a potem pozbierał z podłogi mokre ręczniki, by zanieść je na dół do pralni razem ze swoim wilgotnym ubraniem. Lecz kiedy znalazł się w holu, usłyszał cichy szloch Anny. Przez chwilę się zastanawiał. Była to bardzo krótka chwila. Rzucił mokre rzeczy na podłogę, podszedł do drzwi jej sypialni i wsunął głowę przez nie domknięte drzwi. Anna postawiła świecę na nocnym stoliku i pościeliła na noc łóżko, ale siedziała w bujanym fotelu przyoknie i cicho płakała, wpatrując SIę w noc. Nie wiedziała, że Jack stoi na progu, dopóki nie zobaczyła jego odbicia w szybie. Zaalarmowana, szybko otarła łzy, pod¬niosła się i odwróciła do niego. - Nie chciałem ci przeszkadzać, Anno, ale musiałem się przekonać, czy u ciebie wszystko w porządku. Przez dłuższą chwilę nie uczyniła nic, po prostu na niego patrzyła. W końcu przyłożyła palce do ust, a potem odsunęła je, jakby przesyłała mu pocałunek. - Dziękuję ci. - Za co? Spojrzała na niego, skrępowana, a potem zasygnalizowała imię Davida. - Na miłość boską, Anno. Nie musisz mi za to dziękować¬odparł nieco opryskliwie. Pokręciła z uporem głową i powtórzyła znak. Tyle że tym razem palce pozostały przy ustach, które zaczęły drżeć. Jej oczy znów wypełniły się łzami. _ Hej, hej! - Podszedł nieco bliżej i oparł dłonie na jej ramionach. - Już wszystko dobrze. Przestraszyłaś się• Do licha, ja też bałem się jak diabli, ale nic naprawdę złego się nie stało. David jest bezpieczny, a to najważniejsze. Nagle przyciągnięcie jej do siebie wydało mu się czymś najbardziej naturalnym na świecie. Położył dłoń na karku Anny i przytulił jej głowę do piersi. Czuł, jak łzy wsiąkają w jego podkoszulek. Niezgrabnie poklepał ją po karku. _ Już wszystko dobrze. To opóźniona reakcja na stres. Jeżeli płacz sprawi, że poczujesz się lepiej, to, proszę bardzo, wypłacz się. Zasłużyłaś na to, by sobie dobrze popłakać. Zostanę z tobą tak długo, jak będziesz chciała. Podobnie jak przedtem w piwnicy Anna nie wiedziała, co do niej mówi, jednak dokładne znaczenie słów nie wydawało się ważne. I tak rozumiała, co chciał przekazać. Położyła palce na jego krtani, starając się rozpoznać słowa dotykiem. On zaś nie przestawał mówić, właściwie szeptać, pozwalając, by odbierała kojące wibracje. _ David przestraszył cię na śmierć, znikając w ten sposób. I na dokładkę jeszcze dopadło nas tornado. Ale to wszystko już się skończyło, prawda? Nie podniosła głowy, ale jej palce powędrowały ku jego wargom i tam już pozostały. _ Nie mogę cię winić, że płaczesz. Dzisiaj ja sam parę razy miałem ochotę się rozpłakać. Na przykład, kiedy słuchałem, jak David odmawia pacierz. Wiem, jak się czujesz. - Potarł jej plecy. - Wyrzuć to z siebie. Przestał mówić, lecz Anna nie cofnęła dłoni. Pocałował delikatnie jej palce raz, potem drugi. Położyła mu dłoń na wargach, więc ucałował i ją. A kiedy ręka Anny powędrowała ku jego szczęce, pocałował leciutko jej skroń, a potem policzek. Gdzie jego wargi pozostały. N a wieczność. A serce waliło mu w piersi jak diabli.
Pochylił głowę. Anna uniosła swoją• Ich usta zetknęły się z sobą w łapczywym pocałunku. Oderwali się od siebie na chwilę, by spojrzeć sobie w oczy, a potem Jack wzmocnił uścisk, naparł na jej usta i pocałował ją. O Boże, Boże - myślał. Jej usta były takie miękkie, słodkie i tak zniewalająco chętne. A kiedy spróbował wsunąć jej język w usta, odpowiedziała z zapałem. Wszystko inne przestało się liczyć. Troski i żale opadły niczym pęknięte kajdany. Nad jego dotychczasowym życiem zapadła kurtyna. Istniał tylko tu i teraz, zatopiony w Annie. Jego zmysły upajały się nią, kwiatówym zapachem jej włosów i skóry, doskonałością smukłych kształtów przytulonych ciasno do jego ciała. Niewiarygodnym smakiem jej ust. Nic w jego życiu nie mogło równać się z tym odczuciem. Więc kiedy został go pozbawiony, aż zakręciło mu się w gło¬wie z poczucia nagłej straty. Otworzył oczy i spostrzegł, że Anna odsunęła się od niego, zagryzając wargi. Jej pierś falowała gwałtownie. Co za przeklęty głupiec ze mnie - pomyślał. Tak, wpadł w pułapkę. Zwariował z pożądania. Co nie znaczy, że ona też go pragnęła. Dlaczego miałaby ... ? Wystarczy na nich spojrzeć. Ona jest oszałamiająca, a on ... no cóż ... Anna była już co prawda mężatką, mimo to zachowała w sobie coś z dziewczęcej niewinności. On zaś niewin¬ny nie był. Ani trochę. Kobieca intuicja z pewnością pod¬powiadała jej, że romans z nim to ostatnia rzecz, jakiej po¬trzebuje w swoim i tak już niełatwym życiu. Uniósł błagalnie dłoń. - Przepraszam, Anno. Ja ... Umilkł, widząc, że wyciągnęła gwałtownie poły bluzki z dżin¬sów i zaczęła rozpinać guziki. Zaskoczenie, a potem widok nagiej, gładkiej skóry po prostu odjęły mu mowę. Piersi miała nadal zakryte, ale ich sutki utrzymywały materiał bluzki z dala od ciała, co było bardziej podniecające, niż gdyby Anna była naga. Może tak, a może nie. Nadal pragnął zobaczyć ją nagą. Stała sztywno, wstrzymując oddech. Czekała. Podszedł i wsunął dłonie pod bluzkę. Przez chwilę obejmo¬wał ją w pasie, szukając spojrzeniem potwierdzenia w oczach kobiety, a potem przyciągnął ją do siebie i pocałował. Jej skóra była tak gładka, jak się spodziewał, ciało tak chętne, jak miał nadzieję, że będzie, jej pożądanie tak silne jak jego. Objęła go za szyję. Zamknięci w ciasnym uścisku, podeszli do ściany. Jack opuścił głowę i zaczął całować szyję, dekolt i piersi Anny. Jęknęła głucho, a on przywarł ustami do jej wygiętej szyi. Natarła na niego biodrami. Wsunął dłonie do tylnych kieszeni jej dżinsów i podniósł ją wyżej, przycisnął mocniej. Trzymając go za ramiona, naparła na niego, zmieniając ich pozycję tak, że teraz to on opierał się plecami o ścianę• Anna uniosła podkoszulek i zasypała pierś i brzuch Jacka szybkimi, wilgot¬nymi pocałunkami. Poczuł jej język na skórze, a kiedy dotknęła nim jednej z jego sutek, o mało nie wyskoczył ze skóry. Zaczął gorączkowo szarpać guziki rozporka, lecz kiedy wresz¬cie je rozpiął, to Anna sięgnęła do środka. Chrapliwie wykrzy¬czał jej imię, wydając z siebie ni to śmiech, ni to westchnienie. Co za przyjemna niespodzianka! Uścisnęła go lekko, sprawiając, że na końcu członka pojawiła się pojedyncza mleczna kropla. - Boże święty! - jęknął. Czuł, jak całe opanowanie opuszcza go w okamgnieniu. Jeszcze chwila i zupełnie się skompromituje. Odsunął dłoń Anny i powiedział, dysząc: _ Nie chcę tego zepsuć. Pragnę też cię dotykać. Musiała zrozumieć, o co mu chodzi, gdyż podprowadziła go do łóżka. Zrzuciła dżinsy i bluzkę. Jej nieskazitelne ciało i ta doskonałość onieśmielały go. Stał, czując się niezręcznie. Był skrępowany - lecz ona nie okazywała cienia nieśmiałości. Wsunęła dłonie w jego dżinsy i pomogła mu je zdjąć, z widoczną przyjemnością przeciągając dłońmi po pośladkach mężczyzny. Członek Jacka sterczał po¬między nimi - ona zaś przyglądała mu się z nie skrywanym zainteresowaniem. W jej małych dłoniach jego męskość zdawała się dorodna, mocna i twarda jak kamień. Ten ewidentny dowód jego możliwości pomógł Jackowi odzyskać pewność siebie. Prawdę mówiąc, był z siebie dumny. Miała takie śliczne piersi. Doskonałe. Sutki stwardniały pod dotykiem jego palców i języka. Ssał je delikatnie, pieszcząc brzuch Anny grzbietami palców i przesuwając knykciami po wgłębieniu pępka. Jej bielizna była jedwabista w dotyku, włosy pod nią miękkie, a ciało wilgotne. Leżała pod nim spokojnie dość długo, choć czas wcale się jej nie dłużył. Nawet wieczność nie byłaby za długa. Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby zasnął i nie poruszył się do rana. Ciężar ciała mężczyzny,
spoczywającego nadal wewnątrz niej, sprawiał jej przyjemność. Jednak on nie spał. Od czasu do czasu czuła, jak porusza palcami w jej włosach, delikatnie masując skórę głowy. Jego nie ogolony policzek ocierał się o jej ucho. Zęby leciutko przygryzały skórę na szyi. Miała nadzieję, że Jack robi to samo co ona - rozkoszuje się intymnością. Jednak w końcu zsunął się z niej i położył na boku. Odwróciła się tak, by widzieć jego twarz. Przytulili się do siebie. Czuła, jak jego wargi poruszają się przy jej policzku, i odsunęła się, aby zobaczyć, co mówi. - Nie zrobiłem ci krzywdy? - Potrząsnęła głową. - Wydawało mi się, że zesztywniałaś, kiedy ... no wiesz ... Uśmiechnęła się i przyłożyła palce do jego warg. Rzeczywiś¬cie, trochę ją bolało. Dawno nie była z mężczyzną, urodziła dziecko. Jak miło, że Jack zauważył jej reakcję! Uczucie lekkiego dyskomfortu trwało tylko chwilę. Potem objęła go mocno udami i bezwstydnie przyciągnęła bliżej, sugerując, by wszedł w nią głębiej. Zaczerwieniła się na myśl o tym, jak bardzo była chętna. Właściwie zmusiła go, by się z nią kochał. Tak bardzo bała się, że Jack wycofa się po pierwszym pocałunku, iż sama przejęła inicjatywę. Pragnęła go. Gdyby dzisiejszy wieczór nie zakończył się tak, jak się zakończył, żałowałaby tego do końca życia. Jutro będzie, co ma być. Teraz była z nim, a on wpatrywał się w nią takim samym rozmarzonym spojrzeniem, jak ona w niego. Przesunął palcem po jej policzku. - Jesteś taka piękna, Anno. - Ty także - zasygnalizowała. - Ja? Piękny? To zabawne - parsknął, zażenowany. - Jesteś piękny - powtórzyła uparcie. - Myślałem, że moja twarz wiele mówi - powiedział, przekomarzając się z nią. - To także - odparła. Uśmiech Jacka złagodniał, gdy odszukał jej oczy. - I co ci teraz mówi moja twarz? - Że jesteś bardzo szczęśliwy - przeliterowała. - No cóż, nie kłamie. - Co mówiłeś? - Powiedziałem, że moja twarz ... Machnęła dłonią na znak, że chodzi o coś innego. _ To zrozumiałam. Pytałam cię, co powiedziałeś, kiedy ... - Kiedy ... ? - uniósł pytająco brwi. Spojrzała na niego przeciągle. - Masz na myśli, kiedy ty ... kiedy my ... ? Skinęła głową• _ Do licha, Anno, nie mam pojęcia. Czy to ma znaczenie? _ Tylko jeśli wypowiedziałeś imię innej kobiety. _ Przysięgam, że to nie było nic w tym rodzaju. - Dobrze. Przesunął kciukiem po jej wargach. Uśmiechnął się słodko i trochę nieśmiało . _ Naprawdę nie pamiętam, co wtedy powiedziałem, ale cokolwiek to było, z pewnością nawet w przybliżeniu nie opi¬sywało tego, co czułem. Przytuliła twarz do jego piersi, a potem zasygnalizowała: - Żałuję, że tego nie słyszałam. Ujął ją pod brodę i skłonił, aby na niego spojrzała. - Ja także, Anno, ja także. Kusiło ją, by mu powiedzieć, że zaczęła znów ćwiczyć mó¬wienie, ale zawahała się. A co, jeżeli nic z tego nie wyjdzie? Umiejętność, którą z takim trudem zdobyła, mogła zaniknąć na zawsze. Nie może wzbudzić w nim nadziei, a potem go rozczarować. Rozczarowanie samej siebie byłoby wystarczająco przykre. Gdyby zawiodła także jego, złamałoby jej to serce. Na razie lepiej nic nie mówić. Kiedy pierwszy raz wypowie jego imię, powinno to brzmieć jak należy. Dopóki nie zyska pewności, że temu podoła, pozostanie niema i będzie ćwiczyła w sekrecie. - Wiem, jak brzmi twój głos - zasygnalizowała. - Naprawdę? Skinęła głową i położyła dłonie na policzkach Jacka, a potem przesunęła je w dół na szczękę, tam gdzie właśnie zaczynał formować się zarost. _ Baki? - Namyślał się przez chwilę, a potem skomentował: - To nie jest złe określenie. Mój głos nie jest zbyt deliktny. Raczej szorstki. Jego znużony, leniwy uśmiech rozbawił ją, ponieważ wiedziała, że sama też tak się uśmiecha. Pocałowali
się krótko i lekko. A potem głęboko i namiętnie. Nie mogli przestać się dotykać. Palce Anny błądziły pomiędzy włosami na klatce piersiowej Jacka - było to dla niej coś nowego, ponieważ Dean nie miał owłosionej piersi. Potem zbadały obojczyk, ramiona, aż wreszcie jej dłoń nakryła biceps. Ścisnęła go, zaciekawiona. Jack napiął mięśnie. - Mam dwa pytania - zasygnalizowała. - Tak, wiem, że smaczny ze mnie kąsek. I nie, nie uderzyło mi to do głowy. - Trzepnęła go lekko. Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. - Pocałował ją szybko i znowu po¬łożył głowę na poduszce. - Strzelaj. Uniosła w górę palec, na znak, że zadaje pierwsze pytanie. - Co się zdarzyło dziś rano? - W biurze szeryfa? Wypuścili mnie. Brak dowodów. Ja tego nie zrobiłem, Anno. - Wiem. Nie sądziłam, że mógłbyś zatruć nasze stado, ale ... Ujął jej dłonie w swoje. - Miałaś wszelkie prawo, by mi nie wierzyć. A tak nawiasem mówiąc, to był Emory Lomax. Nie okazała zdziwienia, ale spytała go, skąd wie. Opowiedział jej o Garcii i swojej konfrontacji z Lomaksem w banku. Nim skończył, Anna śmiała się serdecznie, wyob¬rażając sobie to, co jej opisał. - Zagroziłeś, że pozbawisz go męskości? - To był jedyny sposób, aby przyciągnąć uwagę tego palanta. Ujęła twarz kochanka w dłonie i zaczęła pokrywać ją poca¬łunkami, aż wreszcie przywarła ustami do jego warg. Próbowała uczynić pocałunek bardziej namiętnym, lecz Jack odsunął głowę i spojrzał na nią poważnie. - Anno, nie chciałbym cię zranić. To oświadczenie zdziwiło ją, a poważny wyraz twarzy Jacka zaalarmował. Potrząsnęła głową. - Tak mogłoby się stać - argumentował. - W końcu nic o mnie nie wiesz. Czy Delray wspomniał ci o tym, co mu mówiłem? Że stale zmieniam pracę? Że jestem ... - Wędrowcem - zasygnalizowała. - Właśnie. A ty ... - jego oczy wpatrywały się w nią badaw-czo - nigdy nie zapytałaś, dlaczego żyję tak, jak żyję. Nie, nie spytała. Co więcej, uświadomiła sobie, że nie jest to dla niej ważne. Wiedziała o nim wszystko, co musiała wiedzieć ¬że był uprzejmy, delikatny, dumny, opiekuńczy, silny i bystry. Liczyło się to, jakim człowiekiem był teraz. Jego przeszłość nie obchodziła jej. Nieważne, jakie okoliczności sprawiły, że Jack pojawił się w jej życiu - i tak była im wdzięczna. Jednak trudno byłoby wytłumaczyć to wszystko. Sygnalizując więc słowa litera po literze, odparła: - Wiem to, co powinnam wiedzieć, Jack. - Nie zgadzam się z tobą - odparł, pochmurniejąc. A potem dodał: - Powinnaś zastanowić się nad czymś jeszcze. Ludzie są okropni, złośliwi i zawzięci. A ty stanowisz doskonały obiekt do plotek najgorszego rodzaju. Nikomu nic do tego, z kim sypiasz, ale ponieważ jesteś wdową, na dodatek głuchą, czyni to plotki tym smakowitszymi. Nienawidziła tego, co mówił, ale wiedziała, że mówi pra¬wdę• - Słyszałeś jakieś plotki na temat Delraya i mnie? - Tak. - Widocznie zdał sobie sprawę, jak bardzo to nią wstrząsnęło, ponieważ zapewnił od razu: - Nigdy im nie wie¬rzyłem. Wiedziałem, że to kłamstwo. Ale kiedy zaczną gadać o tym, że sypiasz ze swoim parobkiem, to będzie prawda. - I bardzo dobrze. - Ja też tak uważam. - Przyłożył dłoń do jej policzka, a jego twarz powiedziała więcej, niż mogłyby wyrazić słowa.¬Niech mnie szlag trafi za to, że jestem takim samolubnym bękartem, ale tak bardzo chciałem z tobą być, Anno. Prag¬nąłem tego od chwili, gdy po raz pierwszy cię zobaczyłem. Pomyślała o tym, jak wówczas wyglądał, w swoim sfatygo¬wanym słomkowym kapeluszu, kowbojskich butach i okularach słonecznych. To wspomnienie będzie jej towarzyszyło do końca życia. Być może już wtedy się w nim zakochała. Bo teraz na pewno go kocha, była o tym przekonana. Przytuliła się mocniej i pocałowała go, mając nadzieję, że w ten sposób przeniesie na niego choć część uczuć, które w niej obudził. Opuściła dłoń i zaczęła go pieścić, rozkoszując się piżmowym zapachem, ciepłem i sztywnością jego seksu. Pozwolił jej na to. Co więcej, zdawał się upajać jej ciekawością. Lecz wkrótce ciekawość przeszła w namiętność i dotyk jej dłoni nabrał zdecydowanie erotycznego charakteru. Jego oczy pociemniały z podniecenia, a twarz zastygła w wyrazie przyjem¬ności. Kiedy
wzięła do ust jego członek, poczuła wibracje rozchodzące się po ciele Jacka. Jęknął. Wciąż od nowa od¬czytywała swoje imię, wiedziała, kiedy wypowiadał je szeptem, i kiedy wykrzykiwał w szale namiętności. Zatracili się w miłości. Pragnęła znów poczuć, jak porusza się w niej, obserwować, jak z uwielbieniem przesuwa spojrzeniem po kształtach i krzy¬wiznach jej ciała. Przyglądała się, jak jego wargi przywierają do jej piersi, ale zamknęła oczy, by w pełni rozkoszować się uczuciem słodkiego bólu, kiedy ssał jej sutki. Przesuwał języ¬kiem po udach Anny, a potem wtulił twarz w delikatną krągłość jej brzucha i pocałował pępek. Odwrócił ją na brzuch i całował wzdłuż kręgosłupa, a potem uciął sobie króciutką drzemkę z policzkiem przytulonym do jej pleców. Własna zmysłowość zdziwiła Annę. Ona i Dean mieli udane życie seksualne, lecz z mężem nigdy nie czuła się tak swobodnie, być może dlatego, że Delray spał w pokoju po drugiej stronie korytarza. A może Dean nie był kochankiem obdarzonym zbyt wielką wyobraźnią. Jakikolwiek był powód, przy Jacku nie wstydziła się niczego. Nawet kiedy rozchylił jej uda i językiem doprowadził do orgazmu, który sprawił, że wydawało jej się, iż cała topnieje pod jego dotykiem. A kiedy sądziła, że już po wszystkim, wstrząsnęła nią nowa fala spazmu, unosząc tam, gdzie nie była nigdy dotąd. Gdy w końcu otworzyła oczy, zobaczyła Jacka pochylającego się nad nią z czułym uśmiechem. Odgarnął jej z czoła wilgotne włosy. - Nikt cię dotąd tak nie kochał? Ze znużeniem potrząsnęła głową, doskonale zdając sobie sprawę, że to zaprzeczenie sprawiło Jackowi niekłamaną przy¬jemność. - To bardzo dobrze. To znaczy, chciałem powiedzieć, że cieszę się, iż mogłem to dla ciebie zrobić. Uniosła nieco głowę i pocałowała go, wyczuwając smak ich obojga na jego wargach, a potem uśmiechnęła się, zamknęła oczy i odpłynęła w sen. Po krótkiej drzemce kochali się znowu, tym razem wolniej i z mniejszym żarem, za to bardziej świadomie i czule. Potem Jack owinął się wraz z nią prześcieradłem, zaniósł Annę na bujany fotel i posadził sobie na kolanach. Porozumiewali się za pośrednictwem skóry, poprzez każdy oddech i uderzenie serca. Słowa nie były potrzebne. Mieli swoją ciszę• A kiedy niebo zaczęło się rozjaśniać, Anna powiedziała mu, co czuje. I chociaż sygnalizowała, Jack od razu zrozumiał. Uniósł jej dłoń do swoich warg, a potem, ucałowawszy ją, odpowiedział na wyznanie. - Ja także cię kocham. Zrozumiała bez trudu. Rozdział czterdziesty trzeci żające odgłosy burzy, świadomy obecności stygnących w kącie zwłok. Jednak poranek to zupełnie inna historia. Obudził go radosny szczebiot ptaków. Ochłodziło się, a niebo było błękitne, bez jednej chmurki. Carl ulżył sobie pod ścianą chaty, a potem wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. - No dalej, pośpiesz się! - zawołał niecierpliwie, włączając radio i poszukując lokalnej stacji. Myron pojawił się w otwartych drzwiach. Jego zaspane oczy były jeszcze bardziej różowe, a białe włosy tworzyły wokół twarzy aureolę. - Co robisz, Carl? - Podrapał się leniwie po jądrach i zaczął sikać do kałuży. - Przynieś mi cokę, dobra? Oddałby jeden ze studolarowych banknotów za filiżankę gorącej, mocnej kawy, jednak ciepławy bezalkoholowy napój będzie musiał wystarczyć. Innego źródła kofeiny nie było w za¬sięgu. Przez niemal pół godziny pozostał w samochodzie, sącząc cokę i słuchając radia. A kiedy wszedł z powrotem do chaty, czuł się odświeżony i pełen energii. Nie zawdzięczał tego ko¬feinie. Odrzucił pustą puszkę po coli i zatarł ręce. - Myron? - Co? - Jego wspólnik właśnie napychał sobie gębę pączkami. Białe od osypującego się cukru wargi sprawiały, że wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie. - Wynosimy się stąd. - Dobra, Carl. - Miałem na myśli: teraz. - I jakby Myron był w stanie oponować, dodał: - Słuchałem radia. Wiesz, o czym w kółko gadają? - O czym? - O huraganie. Pozalewało drogi i mosty. Szkody idą w mi-
liony. Zginęły dziesiątki ludzi. A jeszcze więcej zaginęło bez wieści. Wiesz, jak ci spikerzy mówią? Takim zawodowo po¬nurym, poważnym tonem. No więc dziś kłapią tylko o tej burzy. Wschodni Teksas mocno od niej ucierpiał. Meteoro¬lodzy nie potrafią zliczyć, ile było tornad. Wszędzie powodzie. Dachy domów pozwiewało, zabrało do piekła i z powrotem. Carl uśmiał się do łez. Gdy tylko zdał sobie sprawę, że wziął grzmot za wystrzał z broni palnej, przewrócił się na brudną podłogę chaty i śmiał, dopóki łzy nie popłynęły mu po policzkach. - Cholera, Myron, myślałem, że już po nas - powiedział, ocierając oczy. - Że jakiemuś prowincjonalnemu glinie po¬szczęściło się i znalazł naszą kryjówkę. Sens dowcipu umknął Myronowi, mimo to też się roześmiał. Jednakże ów grzmot zwiastował nadejście burzy, z której nie można już było się śmiać. Wielokrotnie podczas okropnej nocy Carl przeklinał swój los za to, że na koniec wyciął mu taki numer. Uciekł z więzienia nietknięty, dokonał błyskotliwego napadu na bank i zwiał, aby prowadzić szczęśliwe życie próż¬niaka, a teraz miałby zginąć przez jakieś cholerne tornado? Cały długi wieczór spędzili, stojąc przyoknie i obserwując ciemne, połyskujące złowieszczo chmury. Dziwna, zielonkawa poświata o mało nie doprowadziła Carla do histerii. Wraz z ciemnością przecinaną zygzakami błyskawic, jakich Carl nigdy dotąd nie widział, nadeszło przeczucie, że wkrótce wy¬darzy się coś złego. Deszcz, grad i silny wiatr miotały chatką przez wiele godzin i wkrótce dach przeciekał niczym sito. Nie sposób było znaleźć kawałka suchego miejsca, by zmrużyć oczy. Carl w duchu obawiał się, że to Bóg wściekł się na niego i teraz karze go za wszystkie złe uczynki. Spędził okropną noc, zamartwiając się, drżąc na całym ciele i wsłuchując w przera342 }43
Poniszczyło mnóstwo domów mieszkalnych i innych budyn¬ków. Samochody zniosło do wezbranych strumieni. Prawie wszędzie wysiadła elektryczność. I telefony. Gubernator po¬prosił prezydenta, aby ogłosił stan klęski żywiołowej. Dziś rano ludzie będą zajęci doprowadzaniem wszystkiego do po¬rządku. Wiesz, co to znaczy? Myron przełknął pączka. - Co? - Że nikt nie będzie nas szukał. - Wskazał na samochód i znajdujące się w nim radio. - Ani słowa o nas w wiadomoś¬ciach. Nawet jednego. Myślisz, że będą się nami przejmować, kiedy trzeba ratować staruszkę, która utknęła wraz ze swym kotkiem w przyczepie porwanej przez powódź? Do diabła, nie! Szukać i ratować. Tym właśnie będą się dzisiaj zajmowali. I pewnie jutro, a nawet pojutrze. Pora ruszać. - Roześmiał się• - To prawdziwe zrządzenie Opatrzności. Do cholery, nie mogliśmy życzyć sobie niczego lepszego! - Cecil powiedział, że powinniśmy tu zostać przez tydzień. - Taa, pewnie - prychnął gniewnie Carl. - Cecil nie miał o niczym pojęcia. Teraz też pewnie by się ze mną sprzeczał, lecz ja potrafię rozpoznać okazję, kiedy mi się trafia. Spadamy stąd. Zabrali całą pozostałą żywność, by mieli co jeść po drodze. Zapakowali papier toaletowy, napoje w puszkach, wodę w bu¬telkach, a także wszystko, co Carl uznał za użyteczne. Podczas gdy Myron upychał bagaże za siedzeniami, Carl obszedł samo¬chód, aby upewnić się, że torba z pieniędzmi nadal spoczywa w bagażniku. Nie sądził co prawda, by Cecil chciał go oszukać, lecz Connie to co innego. Torba nadal tam była, i to chyba nietknięta. Carl wyjął z niej kilka studolarowych banknotów i wsunął je do kieszeni. Pie¬niądze na bieżące wydatki - powiedział do siebie. Myron nawet się nie zorientuje. Przez chwilę przyglądał się, jak jego partner mozolnie brnie przez trawę, dźwigając pod pachą zszywki z napojami. Myron zawsze był taki sam. Nigdy się nie denerwował ani nie tracił panowania nad sobą. Niedowład umysłowy chronił go przed reakcjami właściwymi normalnemu człowiekowi. Co za cholerna szkoda, że tyle forsy trafi do takiego idioty! 344 Nawet nie będzie wiedział, co z nią zrobić. Być może powinien zaoszczędzić Myronowi kłopotu.
Odpowiedzialność związana z posiadaniem takiej sumy pieniędzy z pewnością okaże się dla niego zbyt wielka i tylko jeszcze bardziej zamąci mu w głowie. Poza tym czy nie byłoby dobrze zostawić go tutaj z Cecilem i Connie? Za jednym zamachem pozbyłby się całego balastu. Odtąd odpowiadałby tylko przed sobą i nie musiałby się z nikim liczyć. Ach, perspektywa całkowitej wolności była tak słodka! Myron umieścił napoje na tylnym siedzeniu i ruszył z po¬wrotem do chaty. Carl wyjął zza paska rewolwer, odwiódł kurek i wycelował w tył głowy wspólnika. Lecz zanim nacisnął na spust, zaczął się zastanawiać. Od meksykańskiej granicy dzieliły ich setki mil. Myron był głupi jak but, ale silny i zawsze robił to, co mu kazano. Nadawał się do ciężkiej roboty. Był niczym muł, a nie zabija się dobrego muła tylko dlatego, że jest głupi i brzydki. Zatrzymuje się go, ponieważ jest użyteczny. Zdecydowawszy się pozostawić na razie Myrona wśród ży¬wych, wsunął rewolwer za pasek i zamknął bagażnik. W piętnaście minut byli gotowi do wyjazdu. Myron zajął miejsce pasażera. Carl wrócił do chaty, by sprawdzić, czy nie zostawili tam czegoś, co mogłoby okazać się przydatne. Jego spojrzenie spoczęło na dwóch ciałach. W porannym słońcu wyglądały groteskowo. Zaczynały już puchnąć. W ot¬wartych ranach roiły się muchy. Wkrótce z pewnością zwłoki zaczną cuchnąć. Poczuł ukłucie żalu, ale odpędził je od siebie równie szybko jak strach przez karą boską, którego doświadczył podczas burzy. Connie i Cecil zasłużyli sobie na to, co ich spotkało - nie pozwolił sobie myśleć o tej sprawie inaczej. Ona była tanią dziwką. Przeceniła swoje możliwości i wpakowała się w sytuację, która ją przerosła. Od razu, gdy tylko ją zobaczył, wiedział, że stanie się przyczyną kłopotów. Jednak nad morderstwem brata nie tak łatwo było przejść do porządku. Lecz ono także było usprawiedliwione. Cecil stał się beznadziejnym tchórzem. Do tego upartym. Nie chciał podporządkować się swemu młodszemu bratu. Przetrwanie naj silniejszych to podstawowe prawo natury. Carl usunął z łańcucha ludzkości dwa słabe ogniwa, i to wszystko. Oddając zwłokom kpiący salut, powiedział: - Adios, wy dwoje. - Z tego, co słyszałem z radia w ciężarówce, prawie nigdzie nie ma prądu - powiedział Jack przy śniadaniu, złożonym z chleba i dżemu. Jedzenie w lodówce już zaczęło się psuć. ¬Mówią, że zanim wszystko naprawią, może minąć kilka dni. Wszędzie panuje chaos. Na razie jesteśmy zdani na siebie. Po śniadaniu wdrapał się na dach, aby obejrzeć szkody. Będzie potrzebował gontów, by go naprawić, lecz na razie załata dziury smołowaną tekturą. I chyba potrafi odbudować szopę na narzędzia, gdy tylko zgromadzi odpowiednie mate¬riały. Dach stodoły po prostu zniknął i trzeba będzie wezwać specjalistów, aby położyli nowy. Kiedy włączą telefony, za¬dzwoni do weterynarza w sprawie konia. Przyjrzał się ranie ponownie i nie wydała mu się zbyt poważna. Kiedy zakończył przegląd obejścia, powiedział Annie, że martwi się o bydło, i zaproponował, by ona i David pojechali z nim na obchód stada. Nie chciał zostawiać ich samych w do¬mu, w którym nie działał telefon. Anna zapakowała do kosza z pokrywą trochę nie psującej się żywności, choć David upierał się, by zabrać swoją porcję w ulu¬bionym pudełku na kanapki z wymalowaną na wieczku sceną ze 1001 dalmatyńczyków. Anna zabrała także aparat i osprzęt, gdyż pomyślała, że zdjęcia zrobione tuż po burzy mogą okazać się pomocne, gdy przyjdzie do rozmów z towarzystwem ubezpieczeniowym. Za bramą także widać było ślady niedawnego huraganu. Jack manewrował samochodem, omijając sterty gruzu i poła¬manych gałęzi. Druty trakcji elektrycznej zwisały z poprze¬wracanych słupów, zobaczyli też zgięty na pół drogowskaz. Arkusz blachy falistej, zerwany z dachu stodoły, wylądował na polu o pół mili od domu. Leżał tam, wyglądając jak zmięty kawałek metalowej folii. Stary wiatrak utknął pośrodku past¬wiska, a dookoła walały się części jego skrzydeł. Kiedy Jack minął zakręt, o mało nie wjechał na krowę. Kilka sztuk bydła przeszło przez drogę i teraz zwierzęta pasły się leniwie w rowie po przeciwnej stronie szosy. - Można było się założyć, że te spryciary znajdą sobie jakąś dziurę w ogrodzeniu - powiedział, wyskakując z samochodu. Powiewając kapeluszem, pokrzykując i wymachując ramiona¬mi, zapędził stadko z powrotem na pastwisko. Na szczęście przywiózł ze sobą narzędzia i parę desek, mógł więc prowizo¬rycznie załatać ogrodzenie. Trzeba kupić drut kolczasty - pomyślał.
Zaparkował samochód tuż przy zastawce dla bydła. - Lepiej będzie, jeżeli dalej pójdziemy na piechotę• Nie chciałbym, żeby samochód utknął w blocie. Anna włożyła gumiaki Delraya. Byly na nią za duże, lecz dobrze chroniły stopy przed błotem i stojącą wodą• David też miał na sobie kalosze, ale i tak Jack niósł go przez większą część pastwiska. Z tego, co widział, stado dobrze zniosło burzę• Nie stracili ani jednej sztuki. Zakrawało to na cud, choć Jack słyszał, że tornado potrafi wyczyniać przedziwne rzeczy: na przykład zniszczyć jedną stronę ulicy, podczas gdy druga pozostaje zupełnie nietknięta. Czasami tornada przemieszczały się po gruncie, zrównując z ziemią wszystko, co napotkały, a czasem zdawały się przeska¬kiwać jak kamień po wodzie, pozostawiając tylko łaty zniszczo¬nej ziemi. Tornado, które dotknęło Blewer, musiało skręcić ostro na wschód, omijając pastwisko i oszczędzając bydło. Kiedy wracali do ciężarówki, Jack zaczął się zastanawiać, co David sądzi o tym, że jego przyjaciel i matka trzymają się za ręce. Lecz jeśli chłopiec nawet coś zauważył, to nie odezwał się ani słowem. Prawdę mówiąc, chyba nie zdawał sobie sprawy, że natura ich stosunków uległa zmianie - lecz z drugiej strony, przecież nie obnosili się z tym. Wczesnym rankiem, nim David się obudził, Jack powrócił na sofę w salonie. Nie byłoby dobrze, gdyby zaskoczył ich, kiedy siedzieli w bu¬janym fotelu. Anna rozciągnięta na jego piersi, z nogami zwi¬sającymi przez poręcze, oboje senni po nieśpiesznym, leniwym kochaniu się, kiedy to pozwalali, by kołysanie fotela wykonało większą część zadania. Pocałował ją zatem po raz ostatni, zaniósł do łóżka i zostawił tam, chociaż niełatwo mu było to zrobić. Nie potrafił utrzymać rąk z daleka. Za każdym razem, gdy na nią spoglądał, pragnął jej także dotykać. A spoglądał na nią bardzo często. I właśnie to spojrzenie przyciągnęło w końcu uwagę Davida. Jack rozłożył koc w bagażówce, ponieważ ziemia była zbyt wilgotna, by na niej siedzieć. Zjedli lunch składający się z ka¬napek z masłem orzechowym, świeżych owoców i soku z butel¬ki. Jack popatrzył na Annę i ich spojrzenia sprzęgły się ze sobą. Uśmiechnęła się do niego w ten specyficzny sposób, w jaki kobieta uśmiecha się do mężczyzny, który dał jej rozkosz. Był to delikatny, acz bardzo wymowny uśmiech. Mówil o tym, że ona zna wszystkie twoje sekrety, i chce, byś ty poznał jej tajemnice. Za każdym razem, gdy Anna uśmiechała się do niego, jakby pytała: wiem, o czym myślisz, chciałbyś kochać się ze mną, prawda? - miał ochotę uszczypnąć się, by sir;: upewnić, że nie śnił ostatniej nocy. Nie, nie śnił. To wszystko naprawdę się wydarzyło. Powic¬działa mu nawet, że go kocha, a nie była pijana, naćpana ani napalona na jego portfel. Choć brzmiało to niewiarygodnie, powiedziała mu, że go kocha, a on jej uwierzył. Musieli wpatrywać się w siebie dłużej, niż im się wydawało, gdyż David wreszcie zapytał: - Czemu nie rozmawiacie? Czy coś się stało? Gniewacie się? Jack potargał mu włosy. - Nic się nie stało. Po prostu przyglądam się twojej matce. - Dlaczego? Jack spojrzał na Annę, gdyż to, co zamierzał powiedzieć, przeznaczone było zarówno dla niej, jak dla chłopca. - Ponieważ jest taka ładna. - Uważasz, że jest ładna? - Hmmm. David spróbował spojrzeć na matkę oczami Jacka. - Chyba wszystko z nią w porządku - powiedział, wbijając zęby w kanapkę. - David? - Jack zawahał się, a potem zapytał: - Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy byli ze sobą, ja i twoja mama? Chłopiec skrzywił buzię. - Przecież my już jesteśmy razem, Jack. - Miałem na myśli, żebyśmy - twoja mama i ja - byli zc sobą jak chłopak z dziewczyną. David spochmurniał, lecz było to spowodowane raczej rozcza¬rowaniem niż niechęcią. Jego ideał właśnie spadł z piedestału. - Nie wiedziałem, że lubisz dziewczyny, Jack - odparował, najwidoczniej czując się zdradzony. - Gdy byłem w twoim wieku, chyba ich nie lubiłem. Ale to się zmieniło, kiedy dorosłem. - Ja nie polubię. - Nie bądź taki pewny.
- Nie ma mowy - powiedział David stanowczo. Przez chwilę przyglądał się im, oszołomiony. - Chcesz, żeby mamusia była twoją dziewczyną? - zapytał w końcu. - Tak, bardzo. Bardzo tego pragnę. - To znaczy, żebyś mógł ją całować i takie tam ... ? - Mhhhm ... David przewrócił oczami. - No dobra, skoro chcesz, to w porządku. - Dziękuję ci - powiedział Jack poważnie. - Ale dalej mnie lubisz, prawda? - Oczywiście. Jesteś moim najlepszym kumplem - odparł Jack i przybił piątkę. Upewniony co do swych praw, David zanurzył rękę w torbie z chipsami i wpakował sobie do ust pełną garść. - Czy po lunchu moglibyśmy popływać? Jack roześmiał się, słysząc, jak gładko David przeszedł do porządku nad ich romansem, choć w gruncie rzeczy bardzo mu ulżyło. Po minie Anny poznał, że śledziła przebieg rozmowy i że odczuwa to samo. Żadne z nich nie mogłoby być szczęśliwe, gdyby ich związek nie spotkał się z aprobatą Davida. Przekonał chłopca, że dopóki wody nie opadną, kąpiel w rze¬ce nie jest najlepszym pomysłem. Lecz aby wynagrodzić dzie¬ciakowi rozczarowanie, a także by przedłużyć swój pierwszy dzień w charakterze członka rodziny, zawiózł ich do zalesionej części majątku. - Wiesz, David, twoja mama jest bardzo mądra. Postanowiła sprzedać część drewna i pozwolić, by leśnicy posadzili nowe drzewa. - Super! - wykrzyknął David. - Zupełnie jak w Discovery! A będę się mógł przyglądać, kiedy będą wycinali drzewa? - Zobaczymy. Na razie możesz oznaczyć kilka z nich. - o rany! Warstwa ściółki i poszycia utrzymywała wodę w glebie, sprawiając, że grunt był dostatecznie suchy, by po nim chodzić. Kiedy Jack uznawał, że któreś drzewo może zainteresować spółkę drzewną, wręczał Davidowi swój nóż, a chłopiec wycinał na pniu wielkie "X". Raz, kiedy chłopiec był zajęty, Anna objęła Jacka W pasie i uniosła twarz do pocałunku. Nie potrzebując dalszej zachęty, zaczął całować ją namiętnie i poczuł, że jego członek sztywnieje. Kiedy w końcu oderwał usta od jej warg, powiedział, że przeprasza, choć wcale nie było mu przykro. Przytulił ją mocniej do siebie i natarł biodrami na miejsce, gdzie uda Anny łączyły się ze sobą. Nie odsunęła się, ajej spojrzenie wyrażało obietnicę• Kontynuowali przechadzkę i Anna zaczęła eksperymentować ze swoim sprzętem fotograficznym, nakłaniając ich, by pozo¬wali, aż wreszcie David zaczął się skarżyć, że widzi przed oczami czerwone plamki. Jack podejrzewał, że Anna zrobiła też kilka zdjęć bez lampy błyskowej. W pewnej chwili, kiedy podnosili się z Davidem z klęczek po obejrzeniu dziury w pniu, przyłapał ją, jak uśmiechając się z satysfakcją, odsuwa od oczu aparat. Wraz z popołudniowym słońcem powrócił upał. Wilgotna ziemia zaczęła parować, zdecydowali więc, że pora wracać. Jack opuścił szyby w kabinie. Anna usiadła w środku, po¬zwalając, by David zamknął za nimi wrota pastwiska - zajęcie, które chłopiec uwielbiał. Jechała, trzymając rękę na udzie Jacka - nieświadomy gesl, wyrażający ufność i posiadanie. Nawet nie wiedziała, że to robi. Ale Jack wiedział. Nakrył jej dłoń swoją, a wtedy Annu spojrzała na niego i przysunęła się bliżej, tak iż czuł jej pier!! i biodro tuż obok siebie. To była bliskość. Z kobietą. Jedntl kobietą. Coś zupełnie nowego. Nie wiedział, czy płakać, czy krzyczeć z radości. Nawet nie przypuszczał, że życie może być równie wspanialt:. Było mu tak dobrze, iż wątpił, by mogło to trwać zbyt długo. Nic równie wspaniałego nie może trwać. Wkrótce to się skończy. Świadomość tego przerażała go. Rozdział czterdziesty czwarty Zatrzymał samochód. - Która godzina, Jack? - Dochodzi trzecia.
- To dobrze, nie przegapiłem Wyspy Gilligana. David otworzył drzwi dla pasażera i o mało nie wypadł przez nie, tak bardzo się śpieszył. Wkrótce jego stopy zadudniły na ganku. Jack pomógł wysiąść Annie. - Chłopak aż kipi energią. - Przyciągnął ją do siebie i do¬dał: - Nie to, co ja. Nie po tej gimnastyce, do której zmusiłaś mme w nocy. Próbowała udawać obrażoną, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu. Przytulił ją mocno i szybko, a potem wypuścił z objęć i zaczął wyładowywać ciężarówkę. Anna wzięła swój aparat i resztę sprzętu, a on koc i koszyk z resztkami jedzenia. - Może powinniśmy pojechać do miasta, żeby zobaczyć, jak lam wygląda, zapytać, kiedy włączą prąd i takie tam. Co o tym myślisz? - Wykonała znak opisujący żywność. - Racja - kon¬lynuował Jack. - Jeżeli ocalały jakieś sklepy, pewnie zostały już dokładnie wyczyszczone z towaru, lecz może znajdziemy sklepik spożywczy z towarami nie wymagającymi chłodzenia. I dzięki Ci, Boże, za kuchenki gazowe. Sięgnął obok niej, otworzył frontowe drzwi. Anna weszła do środka, a on za nią. Cios niemal zwalił go z nóg. Zdarzyło się raz, że koń kopnął go w głowę. Pracował wtedy jako kowboj na eleganckim ranczu w południowej Kalifornii. Było to miejsce, do którego bogaci ludzie przyjeżdżali, aby przez tydzień poudawać kowbojów. Znany z paskudnego cha¬rakteru wałach, którego wycierał po wyprawie w teren, nagle rozdął nozdrza i ledwie Jack uświadomił sobie, na co się zanosi, uderzył go kopytem w głowę. To było o wiele gorsze. Podczas tamtego wypadku z koniem miał przynajmniej kró¬ciutką chwilę, by się uchylić, teraz zaś nic nie przygotowało go na cios, który padł znikąd, jakby zadany przez niewidzialną istotę. Uderzenie w bok głowy po prostu go znokautowało. Wyleciał w górę i dosłownie zawisł w powietrzu, nim w końcu runął na ścianę holu. Poczuł przeszywający ból w boku i zorien¬tował się, że co najmniej jedno żebro zostało złamane. Padł jak kłoda, starając się przezwyciężyć nudności. Ścisnął głowę i zamknął oczy, przeklinając kafar, który w niego uderzył. Nic innego nie mogło spowodować tak oślepiającego, osłabia¬jącego bólu. W głowie czuł pulsujące uderzenia, jakby przetaczała siy przez nią kula obijająca się o ściany koła ruletki. Kiedy w końcu otworzył oczy, zdziwił się bardzo, że w ogóle udało mu się tego dokonać i że cios nie zabił go albo przynajmniej nie pozbawil przytomności. Działając instynktownie, spróbował się podnieść, lecz zara• opadł na klęczki. Gdy podniósł głowę, ściany korytarza zatań¬czyły, a podłoga zafalowała. Mdłości powróciły z nową siłą. Zwymiotował. - O rany, może byś tak przestał? Ramiona załamały się pod Jackiem i upadł na bok, co nic było najlepszym rozwiązaniem, zważywszy na złamane żebro, które wbijało się w ciało niczym rozpalone żelazo. Zacisnąl zęby, aby nie krzyczeć. - Spójrz tylko, jakiego narobiłeś bałaganu. I co powiesz, kochanie? Nie poślesz go do diabła za to, że narzygał na twoje! wywoskowaną podłogę? Jack znowu otworzył oczy. Zawrót głowy nieco ustąpii, a przynajmniej podłoga i ściany zdawały się poruszać trochy wolniej. Mimo to z najwyższym trudem przezwyciężył mdłości, by wreszcie skoncentrować wzrok. Mężczyzna był wysoki, przystojny i śmiertelnie niebezpieczny. Jack uświadomił to sobie natychmiast, a wraz z tym przeko¬naniem nadeszła kolejna fala nudności, którą zwalczył tylko najwyższym wysiłkiem woli. Facet jedną ręką przytrzymywał buzię Davida, przyciskając małego do siebie, a w drugiej trzymał rewolwer, wycelowany w głowę chłopca. Anna, przytulona do przeciwnej ściany, patrzyła na mężczyznę przerażona, z szeroko otwartYlni oczami i pobielałą twarzą. Napastnik zwracał się do niej. - Czy mama nie nauczyła cię, że niegrzecznie jest ignorować ludzi, kiedy do ciebie mówią? Anna nadal wpatrywała się w niego. Popychając przed sobą Davida, przysunął się bliżej kobiety. - O co chodzi, kochanie? Kot odgryzł ci język? Stała nieporuszona, skamieniała ze strachu. Mężczyzna stuknął ją lekko w brzuch lufą rewolweru. - No dalej, odezwij się. - Przesunął rewolwer w dół i potarł nim jej krocze. - Założę się, że potrafię zmusić cię do mówie¬nia. -1 obniżając głos do obscenicznego szeptu, dodał: - A na¬wet do krzyku. - Głucha. Głos Jacka brzmiał niczym cichy skrzek, ale i tak przyciągnął uwagę mężczyzny. Obrzucił go przenikliwym spojrzeniem, wy¬ostrzonym przez lata pobytu w więzieniu.
- Ona jest głuchoniema - wyrzęził Jack. - Nie może mówić. Zimne oczy zwęziły się w wyrazie podejrzliwości, ale rozbrajający uśmiech pozostał. - Nie skłamałbyś mi, prawda? Nie radziłbym ci. - Jest głuchoniema. Ku zdumieniu Jacka napastnik odrzucił głowę w tył i wy¬buchnął śmiechem, ukazując dwa rzędy równych, białych zębów. - Nie wiedziałem, czy mam w to wierzyć, ale, na Boga, to prawda! Brat powiedział - uau! Zaskowyczał i odepchnął Davida. Pomachał ręką, aby zła¬godzić ból, a potem przyjrzał się czerwonemu śladowi zębów na dłoni. - Ty mały skurczybyku, już ja ci pokażę! - Ruszył groźnie ku Davidowi. - Nie! - krzyknął Jack. Nagle Anna wrzasnęła, choć nie dotarło to do nikogo. - Zostaw moją mamę! - krzyknął David, kiedy mężczyzna złapał go za koszulkę i podniósł. Chłopiec zaczął wymachiwać rękami i kopać. Przez chwilę bandyta miał pełne ręce roboty, próbując zapanować nad chłopcem. Obawiając się, że rewolwer może przypadkowo wypalić, Jack podniósł się i spróbował ruszyć w stronę walczących. - Zostań tam! - Bandyta wymierzył broń w pierś Jacka i popchnął Davida w stronę Anny, która co prędzej przytuliła do siebie szlochającego syna. Jack miał dwie możliwości. Mógł głupio zginąć śmiercią bohatera albo też ruszyć głową i uświadomić sobie, że jego śmierć nie przyniesie Annie ani Davidowi niczego dobrego i w niczym nie zmieni ich sytuacji. Odczuwał przemożną chęć, by rzucić się na sukinsyna. Ale jeśli napastnik go zastrzeli, nie będzie mógł im pomóc. Zrobił więc, co mu kazano, i pozostał pod ścianą. Mężczyzna uśmiechnął się i poruszał ramionami, jakby chciał usunąć z mięśni napięcie. - No, teraz lepiej. Nie ma co się tak denerwować. - Nie jestem zdenerwowany - powiedział Jack spokojnie. - To dobrze. Nie ma powodu do kłótni, prawda? Nie powinno być. W końcu jesteśmy przecież rodziną. Jechałem sobie na południe, gdy nagle przyszło mi na myśl, że powinienem sko¬rzystać z okazji i odwiedzić moją szwagierkę i bratanka. Bo powinienem, prawda? - Uśmiechnął się do Anny. - Z zadowo¬leniem stwierdzam, że nie łączą nas więzy krwi. - Przesunął po niej spojrzeniem. - Dean nieźle sobie poradził. Wszystko, czego dotknął ten chłopak, zmieniało się w złoto. To dotyczy także ciebie, kochanie. - Czego chcesz, Herbold? Odwrócił się do Jacka. - Nie twój cholerny interes. - A potem próżność zwyciężyła. Przekrzywił głowę na bok i zapytał: - Skąd wiesz, jak się nazywam? - Mówisz poważnie? Carl roześmiał się i lekko skinął głową. - No tak, jestem telewizyjną znakomitością, prawda? - I nie dając Jackowi czasu na odpowiedź, dodał: Ty jesteś tym tak zwanym pomocnikiem. - Jack nie odezwał się. - Taaa, Cecil opowiadał mi o tobie. - A mówił ci o Delrayu? - Że o mało nie wykorkował? - Zrobił to. - Nie żyje? - Carl spojrzał na Jacka z niedowierzaniem. - Mogę pokazać ci nekrolog w gazecie. - To nie będzie potrzebne. - W zamyśleniu przesunął tufą rewolweru po policzku, jakby swędziała go skóra. - Cieszy mnie, że ten stary skurwysyn wreszcie wylądował w piekle. ¬Przez chwilę rozkoszował się tą wizją, a potem znów skupił uwagę na Jacku. - Więc co z tobą? - A co ma być? - Cec mówił, że stoisz po stronie prawa. Może jesteś federalnym. Jack miał ochotę się roześmiać, ale ból sprawił, że tylko gwałtownie wciągnął powietrze. - Cec się mylił. Widać było, że Carl mu nie wierzy. - Więc jesteś po prostu parobkiem. - Zgadza się. - I teraz, kiedy Delray nie żyje, pomyślałeś sobie, że możesz wszystko przejąć.
- Nie, wyniosę się stąd, gdy tylko pani Corbett stanie na nogi. Carl uśmiechnął się i zmierzył Jacka wzrokiem, a potem zwrócił oczy na Annę. - Nie tak to wygląda. Mnie wydaliście się dosyć zaprzyjaź¬nieni. Wspólne pikniki i tak dalej - powiedział, wskazując leżący na podłodze kosz, z którego wytoczyły się jabłka. Pod¬niósł jedno, wytarł o rękaw, a potem wbił w nie zęby. Odgryzł wielki kęs i zaczął go głośno rzuć. - Pieprzyłeś ją już? Jack nie odezwał się, zdając sobie sprawę, że tamten próbuje go sprowokować, by mieć wygodny powód do pociągnięcia za spust. Prawdopodobnie i tak chciał go zabić, ale tak długo, jak jemu uda się utrzymać przy życiu, nadal mają szansę. Anna patrzyła na niego. Śledziła dialog, czytając z ruchu warg. Miał nadzieję, że jest w stanie dostrzec jego prawą dłoń, poruszającą się na tle paska. Palce Jacka powoli formowały litery. Aby odwrócić uwagę Carla i zyskać na czasie, zauważył: - Brat nie przyjechał z tobą. Ułożył palce w znak litery "N". - Nie, Cecil nie dałby rady. - Gdzie on jest? - Następny znak "Ó". Carl już się nie uśmiechał. - Na pewno nie jesteś stróżem prawa? Zadajesz tyle pytań, i to dotyczących spraw, które nie powinny cię obchodzić. Jack miał nadzieję, że uda mu się zająć bańdytę na tyle długo, by Anna zdążyła odczytać kolejny znak: "Ż". - Domyślam się, że Cecil nie żyje. - Zamknij tę pieprzoną gębę! - Dlaczego, Carl? - zapytał urągliwie Jack. - Stajesz się bardzo wrażliwy, kiedy mowa o twoim starszym bracie. Co zrobiłeś? Zabiłeś go, aby zatrzymać dla siebie wszystkie pieniądze? . Carl wycelował rewolwer w Jacka. - Ostrzegam cię. Powiedziałem, że masz się zamknąć. Jack doskonale zdawał sobie sprawę, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem ma do czynienia. Lecz nawet najbardziej za¬twardziały kryminalista ma swoją piętę achillesową• Udało mu się znaleźć ją za pierwszym podejściem. Bratobójstwo to ciężar, który niełatwo udźwignąć, nawet bezwzględnemu mordercy. Jeżeli nawet Anna trafnie odczytała jego sygnały, to jednak nie zrobiła nic. Zaczął od początku. "N". - A co z dziewczyną? No, tą kasjerką, która pomagała przy napadzie? - "Ó". - Gdzie ona jest, Carl? A może pozbyłeś się .. • Carl uderzył Annę w twarz grzbietem dłoni. Atak był tak niespodziewany i gwałtowny, że zmroził wszyst¬kich. Po chwili David zaczął wrzeszczeć, co wywołało śmiech Carla, a jedyne, co mógł zrobić Jack, to zamknąć oczy i po¬zwolić, by fale gniewu przetaczały się przez niego, ponieważ Carl nadal trzymał rewolwer wycelowany w jego brzuch. - No dobrze, ty przemądrzały parobku, czy kimkolwiek tam jesteś. Dalej kłap jadaczką, a ona bliżej zapozna się z moją pięścią. Na początek. - Anna przyciskała dłoń do zranionej, krwawiącej wargi, a jej spojrzenie wyrażało czystą nienawiść. ¬A może zerżnę ją w dupę, a ty i chłopak będziecie na to patrzeć. Taaa, teraz, kiedy o tym myślę, ta wersja zdecydowanie bardziej mi się,podoba. Jack był bezsilny. Jeżeli da Carlowi pretekst, by go zastrzelił, ten zrobi to i nadal będzie spał spokojnie. Utrata panowania nad sobą z pewnością na nic się nie zda, mimo to musiał użyć całej siły woli, aby nie rzucić się skurwysynowi do gardła. Każdy oddech sprawiał, że zalewały go fale bólu. Mówienie przychodziło mu z najwyższym trudem, ale ponieważ była to jedyna dostępna broń, musiał się nią posłużyć. - Naprawdę twardy z ciebie gość, Carl. I na kim to wyży¬wałeś się w więzieniu? Nie było tam żadnych kobiet ani dzieci. Carl westchnął ciężko, potrząsnął głową i psyknął karcąco. - I to by było na tyle, jeżeli chodzi o odgrywanie miłego faceta. - Błyskawicznie chwycił Annę i rzucił ją na kolana. *** Myronowi było gorąco. Opuszczenie szyb nic nie dało, po¬nieważ na zewnątrz powietrze zupełnie znieruchomiało. Słońce świeciło przez przednią szybę, sprawiając, że się pocił. Wypił już trzy coki. Carl kazał mu zostać w samochodzie. Skoro nie może wysiąść i wysikać się, to lepiej, żeby już nie pił, choć był naprawdę spragniony. A także znudzony. Nuda sprawiała, że chciało mu się spać. Dwa razy zapadł w drzemkę, ale obudził się z gwałtownym wzdrygnięciem. Jeżeli zaśnie i nie upilnuje pieniędzy, Carl wścieknie się i nazwie go głupkiem. Nie chciał, by tak się stało. Carl jest jego przyjacielem. Nie może go zawieść. Ale było mu gorąco, nudził się, a nawet trochę bał. Carla nie było już bardzo długo. Powiedział, że musi
coś załatwić. - Pamiętasz, co ci mówiłem, Myron? O tych dwóch rzeczach, które mam zamiar zrobić, kiedy stąd wyjdę? - Zabić skurwysynów, którzy wpakowali cię do więzienia. - Racja. No cóż, jednego już załatwiłem. Cecila. Pora zająć się resztą• Sprawdził rewolwer, obracając bębenek. Myron lubił, kiedy Carl to robił, ponieważ wyglądał wtedy jak kowboj na filmie. Myron lubił filmy z kowbojami. - To nie powinno mi zająć wiele czasu, Myron. Ale zajęło. Carl powinien już wrócić. Ajeśli coś mu się stało? Jeśli go złapano? I nigdy nie wróci? Ta możliwość napełniła serce Myrona lękiem. Nie znał drogi do Meksyku. I co on zrobi z tymi wszystkimi pieniędzmi? Gdzie będzie dziś spał? Aż spocił się ze zdenerwowania. Przesunął rękawem po czole, by otrzeć pot, który zaczynał kapać mu do oczu. Koszula przylgnęła do wilgotnego ciała. W kroczu swędziało go od gorąca. Pokręcił się niespokojnie na siedzeniu. Ręće miał śliskie od potu. Odłożył pistolet na siedzenie obok i wytarł dłonie o nogawki spodni. Jeżeli Carl po niego nie wróci, dopiero będzie się czego bać. Lecz jeśli nie zrobi tego, co Carl mu kazał, to Carl się wścieknie. Pamiętał, co mu powiedział, kiedy odchodził. - Posłuchaj, Myron, oto nasz plan. Słuchasz? To dobrze. Zostawiam pieniądze. Pieniądze, które zabraliśmy z banku, pamiętasz? - Pamiętam, Carl. - Dobrze. Są w bagażniku, tak? - Tak. . - Nie mogę zabrać ich z sobą, ponieważ facet taszczący taką walizę łatwo może zwrócić na siebie uwagę. Muszę je tu zo¬stawić. Rozumiesz? - Jasne, Carl. - Nie śpij. - Nie będę. - Zostawiam cię na straży. Nie pozwól nikomu podkraść się do siebie. Masz broń? - Tu jest, Carl. - Podniósł pistolet, aby pokazać, że jest nabity i gotowy do użycia. - W porządku - powiedział Carl, a Myron poczuł przypływ dumy. - Jeżeli ktoś podejdzie do samochodu, zastrzel go. - Dobra, Carl. - To ważne, Myron. Nie gadaj z nim, nie rób nic, po prostu zastrzel każdego, kto tylko się zbliży. - W porządku, Carl. Mogę wziąć sobie cokę? - Pewnie. Carl położył na siedzeniu obok sześciopak coki. - Dokąd idziesz, Carl? - Mówiłem ci już, Myron. Mam coś do załatwienia. - Mogę iść z tobą? - Jezu! Wciągnął oddech, jak zawsze, kiedy miał zamiar się wściec, i Myron usłyszał jeszcze, jak mówi, że nie prowadzi objaz¬dowego teatrzyku grozy i że równie dobrze mógłby paradować, ściskając pod pachą uzi. Nie orientował się za bardzo, o co w tym wszystkim chodzi, ale tak właśnie powiedział Carl i dlatego on, Myron, musi teraz siedzieć w samochodzie, pilnować zamkniętych w bagażniku pieniędzy i strzelać do każdego, kto podejdzie zbyt blisko. Jednak Carla nie było już od jakiegoś czasu i Myron zaczął się niepokoić. Przesunął wilgotnym od potu palcem po spuście leżącego na kolanie pistoletu. Na samą myśl, że kompan mógł go zostawić, aż wzdrygnął się ze strachu. Jeśli Carl nie wróci, nie będzie wiedział, co robić. Nie uda mu się samemu przejść granicy i znaleźć słodkiej meksykańskiej dupeczki. Spojrzał w kierunku, w którym odszedł Carl, gorąco prag¬nąc, by ten znów się pojawił. Zagryzł dolną wargę i wciągnął policzek. Ponownie otarł pot z czoła. Rzucił okiem na drogę za sobą. To, co zobaczył, sprawiło, że stęknął ze zdenerwowania. Jakiś samochód zwolnił i właśnie się zatrzymywał. Rozdział czterdziesty piąty
Jak bardzo sytuacja może ulec zmianie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin - pomyślał Emory Lomax. Wczoraj z trudem dotrwał do końca dnia pracy, kiedy to wreszcie mógł wycofać się, by lizać rany zadane przez faceta o imieniu Jack, który zaatakował go w biurze. Emory zrezyg¬nowany powlókł się do domu, gdzie połknął kilka aspiryn, by pozbyć się bólu głowy, spowodowanego wypiciem piwa podczas lunchu. Niestety, wzmocnił działanie leku, wypijając parę szkla¬neczek burbona. Nie miał wprawy w piciu, toteż nie trzeba było wiele czasu, by poczuł się fatalnie. A potem ta burza. Każda błyskawica i każdy grzmot zdawały się odbijać echem we wnętrzu jego czaszki, jakby sprzysięgły się, by zrobić mu na złość. Jednak pomijając fakt, że wichura wzmogła jego ból głowy, Emory nie przejął się nią zbytnio. Nie miał pojęcia, kiedy dmący z siłą huraganu wiatr zerwał okiennice i potoczył w dół ulicy pojemniki na śmieci. Nie wiedział, iż ulewa spowodowała, że studzienki przestały sobie radzić z odprowadzaniem deszczówki, która zalała garaż, za¬tapiając jaguara aż po osie. O tornadzie dowiedział się dopiero z porannych wiadomości .. Kiedy huragan niszczył jego miasto, Emory zalewał robaka, rozczulając się nad sobą i od czasu do czasu wzdrygając ze strachu na myśl o tym, że jego machinacje wyjdą na jaw. Poza tym dosłownie gotował się ze złości na wspomnienie obelg, jakimi obrzucił go ten kowboj Jack. Teraz, gdy mknął w kierunku rancza Corbettów, zamknięty bezpiecznie w klimatyzowanym wnętrzu samochodu, po raz tysięczny zapytywał sam siebie, co też wyobrażał sobie ten facet, traktując go tak protekcjonalnie. Wtargnął nieproszony do gabinetu Emory'ego, grożąc mu i przykładając nóż do gardła, ni mniej, ni więcej! Jezu, co za bezczelność! Pod każdym liczącym się względem ten Jack po prostu nie istniał. Ze swoim buńczucznym zachowaniem, umięśnionym ciałem i twarzą jak z reklamy papierosów Marlboro stanowił współczesną wersję samotnego jeźdźca, postać rodem ze świata fikcji, uosobienie nie śmierdzącego groszem pechowca. Dziś Emory po prostu nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego pozwolił facetowi potraktować się w ten sposób, w dodatku na własnym terenie. Oczywiście, tamten działał z zaskoczenia. Zaczaił się na niego i pewnie dlatego Emory tak zawstydzająco szybko zrezygnował z oporu. Poza tym był zmęczony i wyczerpany nerwowo rozmową z Connaughtem ijego współpracownikami, błyskawicznie dzia¬łającymi, stawiającymi wszystko na jedną kartę rekinami biz¬nesu, którzy skłonili go, by złożył obietnice, jakich niełatwo będzie dotrzymać. Wspomnienie niedyskrecji Jessego Garcii też nie działało kojąco, lecz skoro ten typek Jack przyznał się, że okłamał Meksykanina, mógł też okłamać Emory'ego. Skąd w ogóle pewność, że doszło do spotkania tej dwójki? Nigdy dotąd nie słyszał, by Garcia paplał na temat któregoś ze swoich klientów. Zważywszy na ryzyko unicestwienia zawodowej reputacji, wąt¬pliwe było, by zaczął to robić akurat teraz. Nawet powodowany ciepłymi uczuciami wobec świętej pamięci wujaszka Jak-mu¬-tam, szewca. Jednym słowem, onieśmielenie i wręcz pokorne zachowanie Emory'ego da się usprawiedliwić. Być może wypił za dużo podczas lunchu, a może było wczoraj zbyt duszno i nie miał czym oddychać lub dotknęło go chwilowe zaćmienie umysłu. Najważniejsze, że jednak rozszyfrował faceta. Parobek Anny Corbett był o niego zazdrosny i dlatego prężył bicepsy. Wielka mi rzecz! Z drugiej strony, przejęcie farmy Corbettów to była wielka rzecz. Natomiast pomiędzy Emorym a sukcesem stało tylko kilka gróźb ze strony macho, który nie był godny, by czyścić mu buty. Tego ranka obudził się co prawda z potężnym kacem, lecz jasnym umysłem. Wiedział, co musi zrobić. Musi zdobyć za¬ufanie Anny Corbett i nie wolno mu tego odkładać. Być może z początku znów spojrzy na niego z wyższością, lecz kiedy lepiej go pozna, z pewnością zmięknie. Ale by mogła go poznać, musi spędzić z nim trochę czasu. To właśnie miał zamiar dziś zrobić. Dać jej po temu sposobność, oferując przy okazji swoje usługi i w ciągu nadchodzących tygodni świadcząc grzeczności zarówno natury służbowej, jak osobistej. A kiedy Anna zacznie polegać na jego uprzejmości i hojności, użyje swego uroku i pozwoli, aby myślała, że stara się o jej względy -lecz tylko dopóki transakcja nie zostanie zakończona. Nie ma co prawda nic przeciwko wypróbowaniu towaru, lecz niech go diabli, jeśli pozwoli się wrobić w stały związek z głuchą dziwką, obarczoną na dodatek bachorem. Choć kowboj Jack ostrzegł go, by trzymał się od niej z daleka. - Ojej, ale się boję - powiedział Emory do luksusowej deski rozdzielczej swego jaguara. - I co mi zrobi? Poderżnie gardło? Pobije? - Roześmiał się szyderczo. - To puste groźby, taktyka obliczona na zastraszenie, nic więcej. Dać kowbojowi paskudnie wyglądający nóż i zaraz zacznie wyobrażać sobie, że jest piep¬rzonym pułkownikiem Bowie - mruknął pod nosem, wciskając hamulec. Jakiś samochód parkował na poboczu drogi. O ile mógł dostrzec, wewnątrz była tylko jedna osoba,
siedząca na miejscu pasażera. Emory nie miał co prawda w sobie ani krzty sama¬rytańskiego ducha, ale był dostatecznie sprytny, by wiedzieć, że jeśli samochód zepsuł się, a człowiek siedzący w środku powie, że Lomax przemknął obok, nie oferując pomocy, nie wpłynie to dobrze na jego wizerunek. Zwłaszcza że stosunki Emory'ego z prezesem banku i tak nie układały się najlepiej. Lecz gdyby rozniosło się, że Emory Lomax to prawdziwy harcerzyk, który naraził się na niedogodności, by poratować kogoś w potrzebie, z pewnością pomogłoby mu to zarobić kilka tak potrzebnych punktów. Uśmiechając się zatem jowialnie, zatrzymał samochód. - Powinieneś był zadzwonić. Głos Cory brzmiał chłodno, jak rzadko kiedy. Była zdener¬wowana, co nie wróżyło najlepiej, zważywszy na obecny stan umysłu Ezzy'ego. Miał ochotę powiedzieć jej, by dała sobie spokój, i odłożyć słuchawkę. - Wiedziałeś, że będę się martwić - powiedziała z wymówką w głosie. - Naprawdę? Westchnęła, zniecierpliwiona. - Nie zadzwoniłam, żeby się z tobą kłócić. Nawet tutaj dotarły wieści o huraganie, jaki nawiedził wczoraj wschodni Teksas. W telewizji powiedzieli, że tornado praktycznie zrów¬nało Blewer z ziemią. Dzwonię od paru godzin i dopiero teraz udało mi się połączyć. A kiedy nie odpowiadałeś na telefon w domu ... no cóż, postaw się na moim miejscu. Nie byłbyś zdenerwowany? Wyobrażałam sobie różne okropne rzeczy. - Szeryf zadzwonił wczoraj, pytając, czy nie mógłbym pomóc w sytuacji kryzysowej. - ... więc rzuciłeś wszystko i natychmiast tam pognałeś. Sarkastyczny ton, jaki zabrzmiał w jej głosie, sprawił, że Ezzy poczuł się jak żałosny osobnik, któremu nie zostało ani trochę godności i który nie pomijał żadnej okazji, by dowieść, że jeszcze jest coś wart. - To prawda - powiedział. - Przyjemnie było znowu czuć się potrzebnym. Komukolwiek. To nie w jego stylu, by prowokować kłótnię z Corą, ale, do diaska, ledwo uszedł wczoraj z życiem. Co więcej, spędził noc, popijając kiepską kawę i żywiąc się jedzeniem z automatu, nadsłuchując komunikatów radiowych i przydzielając młod¬szym i sprawniejszym zastępcom zadania, którym on nie był już w stanie podołać. Właśnie to polecono mu robić. Nie miał poszukiwać i rato¬wać, kontrolować stanu wód ani wykonywać jakiegokolwiek pasującego do mężczyzny zadania. Nadawał się tylko do tego, by wykonywać pracę, z którą poradziłaby sobie każda starsza pani. Potrzebowali jedynie kogoś, kto przyjmowałby i przeka¬zywał wiadomości, więc wystarczyło, że jego ciało jeszcze nie ostygło. Niczego więcej nie chcieli od policyjnego weterana z pięćdziesięcioletnim stażem. Najgorsze zaś było to, że nie powiedział im, by się wypchali, i nie wyszedł z biura. A potem, kiedy przywrócono łączność telefoniczną, doznał następnego upokorzenia. Posadzono go za biurkiem i poproszono, aby przyjmował nadchodzące we¬zwania i kierował je dalej, jeśli zajdzie taka potrzeba. Miał więc pełne prawo, aby być trochę rozdrażnionym, zwłaszcza wobec żony, która postanowiła go opuścić .. - Kiedy ostatnio jadłeś? - spytała tymczasem Cora. - Nie martw się o to. Lucy pilnuje, żebym nie chodził głodny. - Lucy z "Pracowitej Pszczółki"? - A znasz jakąś inną? - Tylko pytałam. - Taa, właśnie ona. Jadam u niej wszystkie posiłki. To ją zastanowiło. Milczała przez dłuższą chwilę. Ezzy'ego cieszyło jej zmieszanie. Niech to rozważy pomyślał. - Nawet jeżeli jesteś równie miły jak wrzód na tyłku, i tak cieszę się, że nic ci się nie stało - powiedziała w końcu. Nie była to cała prawda, lecz Ezzy nie odezwał się. Guz na skroni nie był wart wzmianki. Żył, nie był poważnie ranny ani nie utknął w gruzach zawalonego budynku. - A co z domem? Nie został zniszczony? - Nie miałem czasu sprawdzić. - Postarał się, aby zabrzmiało to obojętnie. - W całym hrabstwie wysiadła elek¬tryczność. Uruchomiliśmy zastępczy generator. Ekipy usuwa¬jące awarie pracują na okrągło, ale śródmieście to jedno wiel¬kie zwałowisko, a tam znajduje się większość transformato¬rów. Trzeba przyznać towarzystwu telefonicznemu, że bardzo szybko przywróciło łączność. A właśnie, telefony wręcz się tu urywają, więc muszę kończyć, Coro. - Skoro tak ... Jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku? - Jak najbardziej.
- Zadzwoń do mnie, gdy będziesz miał chwilę przerwy. - No to na razie - powiedział tylko, nie zwracając uwagi na proszący ton jej głosu. Jeśli tak 'bardzo się o niego martwi, może wsiąść w swego buicka i wrócić do domu. Gdy tylko się rozłączył, telefon ponownie zadzwonił. - Biuro szeryfa. - Taa ... hmmm ... proszę pana, w moim ogrodzie są węże. Całe stado. Kiedy wody opadły, zobaczyliśmy, że wszędzie wiją się węże. Moja żona o mało nie oszalała ze strachu. Jeden z psów został pogryziony. W tle Ezzy słyszał ujadające wściekle psy, wrzeszczącą his¬terycznie kobietę i jakiś dziwny łomot. Zadał rutynowe pytania i zanotował odpowiedzi na standardowym formularzu. Kiedy dzwoniący podał mu swój adres - a mieszkał poza miastem ¬Ezzy zapytał: - Więc przywrócono wam już łączność? - Nie, proszę pana, skądże znowu! Telefony milczą jak zaklęte. Dzwonię z komórkowego. Ezzy obiecał, że któryś z zastępców zjawi się tam, gdy tylko będzie to możliwe, choć prawdopodobnie będą musieli trochę poczekać. Ostrzegł mężczyznę, aby do czasu nadejścia pomocy zachowali ostrożność, lecz nie powiedział mu, że będą znaj¬dowali węże w domu przez następne tygodnie, a może nawet miesiące. Takie inwazje zdarzały się po powodziach. Następnie zatelefonował mężczyzna, który chciał się poskar¬żyć na sąsiada. - Gdyby utrzymywał to swoje diabła warte ogrodzenie w lep¬szym stanie, wiatr nie zwiałby go do mojego basenu. Ezzy poradził mu, aby omówił to bezpośrednio z sąsiadem i nie blokował linii, zawracając im głowę błahymi, osobistymi proble¬mami. Połajanka nie została dobrze przyjęta przez poirytowanego faceta. Kiedy zaczął ubliżać Ezzy'emu, ten po prostu się rozłączył. Nie był dziś w szczególnie życzliwym nastroju. Jego zasoby tolerancji wyczerpały się już parę godzin wcześniej. Każdy, kto próbował pogłaskać Ezzy'ego pod włos, musiał liczyć się z tym, że łatwo wyprowadzi go z równowagi. Kiedy telefon znowu zadzwonił, Ezzy niemal warknął na dzwoniącego. - Biuro szeryfa. - Kto mówi? - Ezzy Hardge. Chwila milczenia. - To pan nie odszedł na emeryturę? - W czym mogę pomóc? - Nie jestem pewna, czy pan może. Wiem, że jesteście teraz bardzo zajęci. Chyba w ogóle nie powinnam dzwonić. To pewnie nic ważnego. - Ma pani jakieś nazwisko? - Przepraszam, jestem Ella Presley, z banku. Sekretarka Emory'ego Lomaksa. Fatalnie dla ciebie - pomyślał Ezzy. - Czy bank jest dziś otwarty? - Skąd, proszę pana. Nie ma prądu, a w oknach brakuje szyb. Dopiero co przywrócono łączność. Ale kilkoro z nas przyszło, no wie pan, żeby pomóc uprzątnąć bałagan. - Zostaliście obrabowani ... ? - zapytał żartem. - Nie, nic w tym rodzaju. Dzwonię, ponieważ pan Lomax wyszedł jakiś czas temu, a prezes zwołał zebranie personelu na czwartą po południu, no i nie mogę skontaktować się z panem Lomaksem, żeby przekazać mu wiadomość. Dla Ezzy'ego brzmiało to jak kolejny problem natury osobis¬tej. Co się dziś stało z tymi ludźmi? Czy tornado wyssało z hrabstwa Blewer cały rozsądek? Czuł, że powoli traci cierp¬liwość. - Pani Presley, nie rozumiem, jak ... - Nie zawracałabym panu głowy, ale pan Lomax na ogół bywa uchwytny. Zawsze mogę się z nim skontaktować przez telefon komórkowy lub pager. Tymczasem nie odpowiada na telefon ani na wezwania pagera. - Może je wyłączył. - Nie zrobiłby tego. Tak naprawdę niepokoi mnie to, że zamierzał pojechać na farmę Corbettów - wie pan, do tej głuchej kobiety - ona jest naszą klientką, a pan Lomax osobiście zajmuje się jej sprawami. Martwił się o nią, samą na ranczu bez telefonu i elektryczności, więc powiedział, że wpadnie, by sprawdzić, czy nic się im nie stało. Naiwność pani Presley rozbawiła Ezzy'ego. Lomax wyłączył pager, ponieważ był z Anną Corbett i nie chciał, żeby ktoś mu przeszkadzał. Zważywszy na to, jak wyglądała wczoraj wie¬czorem, nie winiłby
bankowca, choć trudno mu było sobie wyobrazić, aby kobieta z klasą, jaką była bez wątpienia Anna Corbett, mogła wdać się w romans z takim dupkiem jak Lomax. - Pewnie wkrótce się pojawi - powiedział bez zaintereso¬wania. - Na pani miejscu nie przejmowałbym się zbytnio. - Ja też bym się nie przejmowała, gdyby nie to, co wydarzyło się wczoraj po południu. Ezzy stłumił ziewnięcie i oparł policzek na dłoni. Pozwolił sobie też zamknąć oczy. - A co takiego się wydarzyło ... ? - Jakiś mężczyzna przyszedł do banku i zapytał o pana Lomaksa. Kiedy powiedziałam, że jeszcze nie wrócił z lunchu, oznajmił, że zaczeka, i po prostu wszedł do gabinetu. - Co za mężczyzna? - On i pan Lomax utrzymywali, że są bliskimi przyjaciółmi z college'u, lecz jeden z kasjerów powiedział mi podczas przerwy na kawę, że to nie był żaden kumpel ze szkoły, tylko pomocnik na ranczu Corbettów, który raczej nie chodził do college'u. Ezzy otworzył oczy. Wsparł rękę łokciem na stole, a potem zaczął masować sobie czoło. Sprawa stawała się interesująca. - Dlaczego dwaj dorośli mężczyźni mieliby udawać kolegów, jeśli nimi nie byli? - Potem stało się coś jeszcze bardziej dziwnego, szeryfie. Nie sądzę, by oni w ogóle byli przyjaciółmi. Słyszałam przez drzwi, że rozmawiali podniesionymi głosami, jakby się kłócili. A poza tym nie staraliby się tak bardzo mnie przekonać, że ten numer z nożem to tylko kawał ... - Z nożem? - Nie mówiłam panu ... ? - Nie, nie mówiła pani. - Ezzy złapał notes i ołówek. - Ale teraz z pewnością mi pani powie.
Rozdział czterdziesty szósty Ezzy pogardzał Lomaksem. Uważał, że nie jest wart, aby poświęcić mu choćby sekundę, a co dopiero całą godzinę. A tyle zabrałaby mu jazda na ranczo Corbettów i powrót. W piętnaście minut po opuszczeniu biura nadal zastanawiał się, czy nie wrócić do miasta. Oczy piekły go z braku snu. Pomimo tego, co powiedział Corze, był tak głodny, że wydawało mu się, iż jego żołądek przykleił się do kręgosłupa. W końcu, jeśli się nad tym zastanowić, ostatnią nie owiniętą w celofan rzeczą, jaką zjadł od wczoraj, była szarlotka Lucy. Plecy ścierpły mu od siedzenia w jednej pozycji przez całą noc, kiedy to nieustannie odbierał i przekazywał wiadomości, nadsyłane przez zastępców, próbujących zlokalizować kierowców, którzy osiedli na mieliźnie, i innych obywateli w tarapatach. Siedział tak długo, że stawy zupełnie mu zesztywniały, a artretyczny ból wręcz go zabijał. Zbyt duża ilość wypitej kawy sprawiła, że jego oddech powaliłby na kolana nawet wielbłąda. Gwałtownie potrzebował prysznica i maszynki do golenia. Jednym słowem, czuł się paskudnie. I musiał odpowiednio wyglądać, ponieważ szeryf Foster powiedział mu, by zrobił sobie dwugodzinną przerwę. Powinien pójść do psychiatry, skoro zdecydował się poświęcić połowę tego czasu, by sprawdzić, co stało się z Emorym Lomaksem. Dobrze przynajmniej, że Cora nie wie, iż znowu goni za cieniem, wiedziony wyłącznie przeczuciem. Już by mu pokazała! Tymczasem to nie tyle troska o Lomaksa skłoniła Ezzy'ego do przedzierania się przez zniszczone miasto w stronę rancza Corbettów, co ciekawość. Pomocnik Delraya musiał mieć istotny powód, aby nie lubić Lomaksa, skoro wystartował do niego z nożem. A może to Anna Corbett rozpalała w mężczyznach tego rodzaju emocje? Czyżby wchodziła tu w grę stara, poczciwa zazdrość? Jeśli tak, to romans musiał rozwinąć się błyskawicznie. Choć z drugiej strony w miłości czasem tak właśnie się działo. Spójrzcie choćby na niego i Corę. Taa, rzeczywiście, spójrzcie. Specjalnie zakończył rozmowę w suchy, bezosobowy sposób. Teraz nie czuł się z tym najlepiej. U raza sprawiła, że zlekceważył troskę żony. Powinien zadzwonić i przeprosić. Zrobi to, gdy wróci do miasta. Kiedy tylko wróci. Wracając myślami do bieżącej sytuacji, przypomniał sobie dzień, w którym Delray przedstawił mu w "Królowej Mleczarek" swego nowego pracownika. Nie wydał się Ezzy'emu szczególnie otwarty ani rozmowny. I nie wyglądał na kogoś, kogo łatwo wyprowadzić z równowagi.
Ale Emory Lomax potrafiłby wyprowadzić z równowagi nawet świętego. Jak wtedy, gdy wpadł do biura szeryfa, żądając, by Ezzy zrobił coś w sprawie ptaków, które "wypróżniały się" na jego nowy angielski samochód, pozostawiony na parkingu dla pracowników banku. Ezzy wysłuchał jego rozgorączkowanej tyrady, a kiedy w końcu Lomaksowi zabrakło oddechu, spokojnie zapytał go, czy rzeczywiście sądzi, że ktokolwiek w biurze szeryfa może poradzić coś na to, że wróble nie zachowują się jak należy i srają, gdzie popadnie. Lomax wypadł z biura szybciej, niż się w nim zjawił, pozostawiając znajdujące się tam osoby w stanie histerycznej wesołości. Nie było niczego dziwnego w tym, że nowy człowiek w mieście nie lubił Lomaksa. Rzadko kto go lubił. Wielu spośród tych, którzy zwrócili się do niego, aby załatwić pożyczkę w banku, z chęcią by go zabiło. Różnica polegała na tym, iż do tej pory, o ile Ezzy wiedział, nikt z nich nie posunął się w swojej żądzy mordu aż tak daleko. Lecz jeśli Lomax czuł się zagrożony, dlaczego nie powiadomił policji? A nie zrobił tego na pewno, Ezzy sprawdził. Być może naprawdę jeden z kumpli zrobił drugiemu niezbyt wybredny kawał, a pani Presley niepotrzebnie wyolbrzymiła sprawę? Jakkolwiek by było, obywatele nie powinni wygrażać sobie wzajemnie nożami. Nawet w żartach. I właśnie dlatego jechał teraz na ranczo Corbettów. Jeżeli Lomax złożył Annie wizytę i napatoczył się na pomocnika, i jeśli któryś z nich lub obaj palili się do niej, to sytuacja mogła stać się niebezpieczna. A poza tym, do licha, przeczucie podpowiadało mu, że jest w tym coś więcej. Mogli nazwać go głupim, starym, oszukującym samego siebie wariatem, lecz nie ulegało kwestii, że miał za sobą pięćdziesiąt lat doświadczenia w tych sprawach i dobrze wiedział, kiedy nie wszystko było tak, jak być powinno. Sytuacja wymagała co najmniej sprawdzenia. Zeszłego wieczoru, kiedy zameldował się w biurze, Foster powiedział tylko pośpiesznie: "Proszę uważać się za powołanego do służby". Formalnie działał więc jako stróż prawa, choć tak naprawdę wątpił, by szeryf Foster powierzył mu tego rodzaju zadanie. Lecz to, o czym Foster nie wiedział, nie mogło mu przeszkadzać. Poza tym nadal był bardzo zajęty usuwaniem skutków wichury, więc po co zawracać mu głowę czymś tak trywialnym? Pomimo że fizycznie czuł się raczej kiepsko, miło było znowu prowadzić radiowóz. Jego lincoln został zablokowany przez kogoś, kto zaparkował na drugiego. Kiedy zapytał, czy może wziąć radiowóz, zastępca, który teraz odbierał telefony, po prostu rzucił mu kluczyki. Samochód wydał mu się równie znajomy i wygodny jak stary flanelowy szlafrok, który, ku konsternacji Cory, co najmniej z tuzin razy uratował przed wyrzuceniem. Już sama szansa, że będzie mógł znowu poprowadzić radiowóz, wystarczyłaby, żeby zdecydował się na tę przejażdżkę, zamiast ucinać sobie przykrótką drzemkę, po której poczułby się jeszcze gorzej, lub sprawdzać szkody, jakie burza wyrządziła domowi, a których on nie będzie umiał naprawić, czy też zastanawiać się nad mglistym śladem w sprawie McCorkle, pozostawionym przez umierającego człowieka. Corze na pewno by się to nie spodobało. Myron był bliski łez. Carl dotąd nie wrócił, a on bał się, że ztobił coś nie tak. Carl powiedział mu, żeby strzelał do każdego, kto zbliży się do samochodu. A on pozwolił, by facet w jaguarze minął go i odjechał. Samochód zwolnił, jakiś mężczyzna wychylił się, spojrzał na Myrona, po czym przyśpieszył gwałtownie i Zniknął, nim Myron miał szansę do niego strzelić. Na samą myśl, co na to powie Carl, ogarniała go panika. Lecz jeszcze bardziej przerażające wydawało się przypuszczenie, że Carl może w ogóle nie wrócić i że on, Myron, zostanie tu sam i nie będzie wiedział, co zrobić, kiedy zapadnie ciemność. Już lepiej, by Carl na niego krzyczał, nazywając go kretynem. Być może powinien przesiąść się za kierownicę i pojechać w kierunku, w którym udał się Carl. Może Udałoby mu się go odszukać. Lecz nie znał drogi. A jeśli mu się nie uda, a Carl tymczasem wróci i go nie znajdzie? Na peWno okropnie się wścieknie. Siedział więc dalej, pocąc się i pilnując pieniędzy. Jednak następnego faceta, który się Pojawi, z pewnością zastrzeli. Wtedy Carl nie będzie się tak wściekał, gdy dowie się o tym pierwszym. Podjąwszy decyzję, nawet nie zadrżał ze strachu czy niepokoju, kiedy w bocznym lusterku zobaczył kolejny zbliżający się samochód. Nie odwrócił się, by spojrzeć na pojazd, ale tkwił nieruchomo ze wzrokiem skierowanym Prosto przed siebie. Obcy samochód zwolnił i podjechał do skarpy. Myron
ucieszył się, gdyż pragnął kogoś zastrzelić, by jego pr<:yjaciel Carl mógł być z niego dumny. To był samochód policyjny, biały radiowóz z niebieskim napisem na boku i rzędem świateł na dachu. Swiatła co prawda nie były włączone, ale samochód z literami na boku i światłami na dachu reprezentował wroga. Carl nienawidził gliniarzy bardziej niż kogokolwiek innego. Carl będzie z niego bardzo zadowolony, jeśli zabije gliniarza. Kierowca otworzył drzwi i wysiadł. - Hej, kolego, jakieś problemy z samochodem? Myron obserwował W lusterku, jak obcy zbliża się do niego od strony kierowcy. Gdy podszedł bliżej, słyszał nawet jego kroki na żwirowanym poboczu. Zacisnął spocony palec mocniej na spuście. - Potrzebna ci pomoc? Kiedy policjant pochylił się i uśmiechnął do mego przez otwarte okno, podniósł broń i wystrzelił. Emory Lomax wyjął z kieszeni marynarki miętowy spray do ust i zaaplikował sobie solidną dawkę. Sprawdził swoje odbicie w lusterku i z zadowoleniem stwierdził, że strach, którego przed chwilą doświadczył, nie odbił się na jego wyglądzie. Zwolnił, aby zaoferować pomoc facetowi w zepsutym samochodzie, lecz kiedy oba pojazdy zrównały się ze sobą, wystraszył się jak nigdy dotąd w całym swoim życiu. Zobaczył wpatrujące się w niego oczy w różowych obwódkach, o pozbawionych barwy tęczówkach, spoglądające bezmyślnie z bladej twarzy, okolonej włosami sterczącymi niczym peruka, używana podczas święta Haloween. Nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego, więc wystraszył się jak cholera. Do licha z dobrymi intencjami i publicznym wizerunkiem! Nawet jeżeli to dziwadło korzysta z usług ich banku - choć nie sądził, by było to możliwe - któż mógłby zapomnieć tę twarz, jeśli choć raz ją zobaczył? Emory nie zamierzał się zatrzymać. Nacisnął pedał gazu i zwiał stamtąd najszybciej, jak się dało. Nie zwolnił, dopóki nie zobaczył bramy rancza CorbeUów. Nim wysiadł, przygładził włosy i przećwiczył uśmiech w lusterku. Wszystko wokół wydawało się pogrążone w nienaturalnej ciszy. Nigdzie nie widać było Anny ani dzieciaka. Wchodząc na frontowe schodki, Emory ze złością zauważył, iż źródło jego dodatkowego utrzymania ucierpiało nieco od tornada zwłaszcza dotyczyło to stajni. Wydawało się jednak, że dom jest w porządku, z wyjątkiem wybitego okna. Już miał nacisnąć dzwonek, kiedy przypomniał sobie, że naj prawdopodobniej elektryczność jeszcze nie została włączona. Zapukał więc tylko zdecydowanie we framugę. Drzwi otworzyły się natychmiast, a za nimi stał nie kto inny jak facet znajdujący się na czele jego prywatnej listy ludzi, których należało unikać. - Co ty tu robisz, Lomax? - zapytał Jack, nie siląc się na uprzejmość. - Co prawda to nie twój interes, ale przyszedłem zobaczyć się z panią Corbett. Czy mógłbyś ją zawołać? - Niestety, teraz to niemożliwe. - Co to znaczy: niemożliwe? - To znaczy, że nie będzie mogła z tobą rozmawiać. Powiem jej, że tu byłeś. Bezczelność tego faceta rozjuszyła Emory'ego. Nie był nawet na tyle uprzejmy, by patrzeć mu w oczy. Zamiast tego spoglądał gdzieś za plecy Emory'ego, omiatając spojrzeniem dziedziniec. - Do zobaczenia. - Próbował zamknąć drzwi, ale Emory postąpił do przodu i przytrzymał je dłonią· - Posłuchaj, Jack - powiedział z wyzwaniem w głosie.Nalegam, abyś poprosił tu panią Corbett. - Nie może się teraz z tobą zobaczyć. A zresztą i tak by nie chciała. - Skąd wiesz, czego ona chce, a czego nie?! - wybuchnął Emory. - Czy nie powinna sama mi tego powiedzieć? - Ja mówię ci w jej imieniu. A teraz idź sobie. Ten parobek odganiał go niczym psa przybłędę. Emory nie mógł na to pozwolić. - Kim ty, u licha, jesteś, żeby tak do mnie mówić? - Posłuchaj, Lomax, pewnego dnia umówimy się na piwo i wtedy wyliczę ci wszystkie powody, dla których uważam, że jesteś dupkiem. Ale nie dlatego proszę cię, żebyś sobie poszedł. Proszę o to, ponieważ tak będzie najlepiej dla ciebie. - O, doprawdy? - Możesz mi wierzyć. - No cóż, jednak nie wierzę. Jeśli odejdę, tak będzie lepiej dla ciebie, to pewne. - W porządku. Ale pani Corbett też sobie tego życzy. - Pani Corbett - powiedział kpiąco Emory. - Jak grzecznie! I jak fałszywie! Wszyscy w mieście wiedzą, co dla niej robisz. Zająłeś miejsce starego, prawda? Czy przynajmniej zmieniłeś pościel, kiedy umarł, czy też
od razu wskoczyłeś do łóżka i ... - Zamknij się. - Bo co? - Po prostu idź sobie. - Nie odejdę, dopóki nie powiem pani Corbett, że jeśli chce, żebym był miły dla niej, niech lepiej zacznie być milsza dla mnie. - Próbował odsunąć mężczyznę w drzwiach, ale ten stawiał opór. - Wchodzę. - Nie pozwolę ci. - Wszystko mi jedno, i tak wejdę. Emory był już znużony lekceważącym traktowaniem go przez Annę i jej parobka. Nie mógł pozwolić, by dłużej go obrażano. Jeżeli Anna zniża się do tego, by sypiać z kimś takim jak ten pastuch, nie zasługuje, aby obchodzić się z nią delikatnie. Dość uprzejmości, koniec z panem Milutkim. Teraz zacznie oddawać ciosy. Wezwie Annę do zwrotu pożyczki, zajmie farmę, przekaże ją Connaughtowi i stanie się bohaterem korporacji. Już on da po nosie tej głuchej dziwce! Lecz chciał jej to powiedzieć osobiście, teraz, kiedy był wściekły i gniew dodawał mu odwagi. Nieważne, że jest głucha, już on się postara, by zrozumiała. Lecz najpierw musi jakoś wyminąć tego faceta. Znowu spróbował odsunąć Jacka. Zaczęli się szamotać. - Nie dam się odprawić parobkowi - dyszał Emory uparCIe. Nacisnął z całej siły na klatkę piersiową tamtego i z zadowoleniem spostrzegł, że twarz Jacka zbielała z bólu. Cofnął się w głąb przedpokoju. Emory błyskawicznie wykorzystał okazję i ruszył za nim. Nagle zatrzymał się zmieszany. Anna klęczała na podłodze. Dzieciak tkwił przyszpilony do ściany, z rewolwerem przystawionym do głowy. Facet z rewolwerem ... - Rewolwerem?! Rozdział czterdziesty siódmy David był przerażony. Widział zabitego mężczyznę, który Jeżał zaledwie o kilka stóp od niego. Widocznie płakał, i to głośno, gdyż Carl złapał go za ramię i mocno potrząsnął. Przestań się drzeć, smarkaczu. Słyszysz? Natychmiast się zamknij! Anna wyciągnęła ręce do chłopca, a Carl pchnął małego w jej stronę. - Uspokój tego przeklętego bachora. Nie wiedziała, co napastnik planował wobec niej, gdy kazał jej uklęknąć, bo kiedy tylko zmusił ją do tego, pojawił się Lomax. Jack stał odwrócony plecami, więc nie słyszała, co mówił, domyślała się jednak, że próbował ochronić natręta, prawdopodobnie namawiając go, by sobie poszedł. Jednak arogancja faceta nie pozwoliła mu się wycofać. Lomax uderzył Jacka i wpadł do środka, a Carl natychmiast go zastrzelił. David uczepił się jej kurczowo, czuła, jak jego drobnym ciałem wstrząsa szloch. Jack przyłożył palec do ust, prosząc Davida, aby się uspokoił. David skinął głową, jednak choć z całych sił próbował zachować się jak mężczyzna, nie potrafił powstrzymać przerywanego czkawką łkania. Jak szybko w życiu zmieniają się priorytety - pomyślała Anna. Po urodzeniu Davida zamartwiała się, w jaki sposób jej kalectwo wpłynie na rozwój syna. Teraz te zmartwienia wydawały się banalne. Jeżeli przeżyją, jeżeli zostanie im darowane życie, czy ma znaczenie to, że ona nie słyszy. Tak bardzo pragnęła cofnąć wskazówki zegara! Zaledwie parę minut temu była taka szczęśliwa i spokojna o przyszłość. Teraz zagrażało im śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy musiało się to wydarzyć akurat w chwili, gdy ona i Jack wreszcie się odnaleźli? Jack. Musiał cierpieć katusze. Najwidoczniej złamał sobie żebro, kiedy uderzył o ścianę. Trzymał się za bok, twarz miał kredowobiałą· Wiedziała, że każdy oddech oznacza walkę z przejmującym bólem. Usta miał zaciśnięte. Jego wargi poruszały się nienaturalnie, choć starał się wyraźnie wymawiać słowa, by rozumiała, o czym rozmawia z Carlem. Widziała także, jak sygnalizował słowo "nóż", i przypomniała sobie, że Jack musi wiedzieć, iż znajduje się on nadal w plecaku Davida. Kiedy skończyli oznaczać drzewa, David zapytał, czy mógłby zatrzymać go na chwilę, a Jack się zgodził, pod warunkiem, że nóż zostanie schowany do pochwy i umieszczony w plecaku, gdzie pozostawał do tej pory, ukryty w dziecięcym plecaczku ze wzorem w dalmatyńczyki. Ale jak go niezauważenie wydostać? David musiał odrzucić plecak, kiedy Carl złapał go po wejściu do domu. Teraz leżał wkopany do kąta,
razem ze sprzętem fotograficznym Anny i koszykiem na żywność. Carl stał pomiędzy stosikiem rzeczy a Jackiem. Ona znajdowała się bliżej, ale i tak była bez szans. Jeśli Jack spróbuje sięgnąć do plecaka, Carl go zastrzeli. Nie wątpiła w to ani przez chwilę. Tymczasem Carl, najwyraźniej nieporuszony tym, że przed chwilą pozbawił życia nieznajomego człowieka, trącił krwawiące ciało czubkiem buta. - Co to za jeden? Emory wylądował na plecach, z niewidzącym spojrzeniem utkwionym w sufit i zastygłym na twarzy wyrazem zdziwienia. - On nie żyje - powiedział Jack. - Więc co za różnica, kim był? - Chyba żadna. - Carl zmarszczył gniewnie brwi. - Pamiętasz, jak ostrzegałem cię, żebyś nie kłamał? - Więc? - Więc ten sztywniak tutaj był o wiele bardziej UCZCIWY, kiedy mówił, co łączy cię z moją szwagierką. - Nie nazywaj mnie tak, sukinsynu - zasygnalizowała Anna. - No, no, a to co znowu? - Carl roześmiał się, przedrzeźniając ruchy Anny. - Co ona powiedziała? - Nie znam języka migowego. Carl spojrzał na niego sceptycznie, lecz w końcu wzruszył ramionami. - To i tak nie ma znaczenia. Mogę się domyślić, o co jej chodziło. Wystarczy na nią spojrzeć. Anna nie mogła ścierpieć tego, iż uznał ją za tak zabawną ani że przedrzeźniał ruchy jej rąk, jak zwykły to robić okrutne dzieci w szkole. Lecz dalsze sygnalizowanie tylko dostarczyłoby mu pretekstu, by dłużej się z niej wyśmiewać. Bardzo wcześnie nauczyła się ignorować szyderstwa ludzi zbyt głupich i niewrażliwych, by uświadomić sobie, że naigrawanie się z niej poniża przede wszystkim ich samych. Carl znów mówił coś do Jacka. - Skłamałeś, aby ochronić kobietę i dzieciaka. Jakie to słodkie! - Rób ze mną, co chcesz, nie będę się bronił, ale puść ich. - Nie! - Anna zerwała się na nogi i postąpiła krok w stronę Jacka. Carl chwycił ją za ramię i obrócił gwałtownie. - A dokąd to się wybierasz? Jeżeli tak ci pilno do faceta, to jestem tutaj. - Przyciągnął ją do siebie. Nie odsunęła się, tylko wpatrywała w niego hardo. - Co w tobie jest takiego szczególnego, że jeden facet o mało nie wyważył drzwi, a drugi gotów jest dla ciebie umrzeć? Myślę, że musisz być bardzo napalona. Wydzielasz zapach, który doprowadza ich do szaleństwa. - Wbił spojrzenie w jej oczy. Rozumiesz, co mówię? Potrafisz, jak oni to nazywają ... czytać z ruchu warg? Co, kochanie? - Nadal wpatrywała się w niego nieporuszona. - Jestem pewien, że zrozumiałaś. Przesunął dłonią po jej piersiach, a potem sięgnął pomiędzy uda Anny i złapał ją tam. Natychmiast zacisnęła kolana i uderzyła go po rękach, jednak on tylko się uśmiechnął. Ten milczący uśmieszek wyglądał wyjątkowo obscenicznie. Czuła na twarzy jego oddech, ale nie dała mu satysfakcji i nie odwróciła z obrzydzeniem głowy, nawet kiedy przesunął palcami pod nosem. - Przyjemnie pachnie - powiedział, obleśnie mrużąc oczy. Nie słyszała kroków Jacka, ale odczuła uderzenie, gdy całym ciałem rzucił się na Carla, który odwrócił się i zdzielił go w skroń rewolwerem. Jack upadł. Uklękła obok niego. Uderzenie rozcięło skórę i dwucalowej długości rana krwawiła obficie. David znów zaczął płakać. Pomimo bólu Jack próbował uspokoić małego. Nawet kiedy przemawiał do chłopca i głaskał go po głowie, patrzył na Annę. Nigdy dotąd nie widziała, by ktoś uśmiechał się tak słodko i równie smutno. Zupełnie tak, jakby całe życie Jacka sprowadziło się właśnie do tego momentu, tych paru chwil przed końcem, który nie miał być lepszy, niż tego oczekiwał. Bezradność i brak nadziei, jakie sugerował ten uśmiech, rozdzierały jej serce. Co za szkoda, że nie może powiedzieć mu, iż wszystko będzie w porządku. Jak bardzo sama chciałaby w to wierzyć! Położyła mu palec na ustach, a on wyszeptał bezgłośnie: "kocham cię" tak jak zrobił to rano, całe wieki temu. Carl odsunął jej dłoń od warg Jacka i brutalnie postawił ją na nogi. - Z przykrością przerywam tę doprawdy poruszającą scenę, ale zjawiłem się tu w pewnym celu - żeby zemścić się na moim starym, poczciwym tatuśku. - Spóźniłeś się - powiedział Jack. - Żeby go zabić, tak. Ale to nie oznacza, że muszę do końca wyrzec się satysfakcji. Skoro nie mogę załatwić Delraya, chyba będę się musia.ł rozliczyć z tymi, którzy pozostali. - Skoro zjawiłeś się tutaj, aby nas zabić, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś?
- Tak bardzo spieszy ci się, żeby umrzeć, parobasie? - Jestem po prostu ciekawy. Carl wzruszył ramionami. - W porządku. Prawdę mówiąc, nie chciałem psuć sobie przyjemności. Czekałem na ten dzień przez całe długie dwadzieścia pieprzonych lat za kratkami. Chcę przedłużyć przyjemność, tak jak zrobiłem to z Cecilem. Zasłużył na długą, bolesną śmierć, ponieważ był takim tchórzem. Co za szkoda, że nie mogę dopaść Delraya! Z rozkoszą patrzyłbym, jak cierpi. Wystawiłbym mu rachunek za wszystkie te lata. To, że nie żyje, to dobra wiadomość. - Obniżył rewolwer, celując nim w głowę Jacka. - Zła wiadomość ... - Zła wiadomość to ta, że twój partner naj widoczniej wpakował się w kłopoty. Jack skinął głową w kierunku drzwi. Anna i Carl natychmiast skierowali tam spojrzenia. Blady mężczyzna uśmiechał się spod warstwy krwi, spływającej mu po twarzy. - Cześć, Carl. - Rany boskie, Myron! Carl złapał wspólnika za gors koszuli i przeciągnął rannego przez próg. Wyjrzał na zewnątrz, lecz na podjeździe stała tylko zdezelowana pomarańczowa półciężarówka i błyszczący jaguar, który musiał należeć do sztywniaka. - Gdzie samochód, Myron?! - wrzasnął. - Samochód? Carl zatrzasnął drzwi i rzucił się na Myrona. - Co się stało? Dlaczego zostawiłeś samochód? Gdzie forsa? Myron przestał się idiotycznie uśmiechać. - Forsa? - Forsa z napadu, Myron! Jezu! Co ty sobie myślałeś, żeby tak po prostu odejść i ją zostawić? Myron, przestraszony, przesunął rękawem po twarzy, rozmazując krew i pot. - Zastrzeliłem faceta, tak jak mi kazałeś. Carl miał ochotę go zabić. Pragnienie to pulsowało mu w żyłach. Wyobraził sobie, że kładzie dłonie na długiej, cienkiej szyi kompana i ściska, dopóki tamtemu oczy nie wyjdą z orbit. Widział, jak strzela mu w twarz raz za razem, dopóki ten idiotyczny grymas nie zmieni się w bezkształtną różową masę, w której ginie brzydota. Lecz najpierw musiał wypytać go, gdzie zostawił pieniądze. Zmusił się, by wziąć kilka głębokich oddechów. Po chwili przestało mu się wydawać, że naczynia krwionośne w jego głowie lada moment eksplodują. - Gdzie są pieniądze, Myron? - zapytał nieco spokojniej. - Co z nimi zrobiłeś? - Są w bagażniku. - A gdzie samochód? - Wiesz, gdzie on jest, Carl. - Tam, gdzie go zostawiłem? - Taaa ... - A twoja broń? Myron o mało nie płakał. - Musiałem o niej zapomnieć. I znów Carl poczuł przemożną chęć, aby go zabić. Gołymi rękami. Zostawił cały swój arsenał, z wyjątkiem rewolweru, z Myronem, gdyż bał się, że jakiś wścibski kierowca może zaoferować mu podwiezienie, a wtedy lepiej nie być obwieszonym bronią. Nawet nóż został pod siedzeniem, więc teraz zdany był wyłącznie na jeden wszawy rewolwer i kilka dodatkowych nabojów. A wszystko to przez Myrona. Choć cały drżał z gniewu, opanował się przynajmniej na tyle, by zadać pytanie: - Co się wydarzyło, Myron? opowiedz mi. Myron uśmiechnął się, uszczęśliwiony. - Zastrzeliłem ... - Jakiego faceta? - Gliniarza. Podszedł do samochodu. Powiedziałeś, że mam zastrzelić każdego, kto tylko się zbliży. - Dobra robota, Myron. - Odstrzeliłem mu głowę. Dzieciak znów zaczął skamleć, a jego płacz nie pozwalał Carlowi się skupić. Miał ochotę na niego wrzasnąć, lecz najpierw musiał dowiedzieć się, dlaczego Myron ma w ramieniu dziurę, która zdecydowanie wyglądała na ranę postrzałową. Druga otwarta rana znajdowała się na skroni, tuż nad prawym uchem. Lecz jeśli będzie zbytnio naciskał, Myron jeszcze bardziej straci panowanie nad sobą, a
jeden Bóg wie, że jeśli chodzi o Myrona, nie byłoby to wskazane. I tak niewiele kapował. - Kto cię postrzelił, Myron? - Gliniarz. - Ten, którego zabiłeś? - Ten drugi. Carl przełknął ślinę. - Więc było ich dwóch? - Tak, Carl. Jeden został w samochodzie. Kiedy zabiłeś tego pierwszego, drugi wysiadł i zaczął do mnie strzelać. - Odwrócił głowę i spojrzał na swoje ramię. - Bardzo mnie boli. - Później coś na to poradzimy. Co stało się z drugim gliniarzem? Też nie żyje? - Chyba tak. Postrzeliłem go. - Postrzeliłeś go, ale nie upewniłeś się, czy żyje! Nie sprawdziłeś?! Twarz Myrona przybrała wyraz niepewności. - Krzyczał. - Krzyczał - powtórzył Carl, przeciągając dłonią po włosach i wzdychając głośno. - Więc zostawiłeś forsę. - Bałem się, Carl. I boli mnie ramię. Poszedłem cię szukać. Zapomniałem o forsie. Jesteś na mnie zły, Carl? - Zamknij się! - krzyknął ten ostatni. - Po prostu się zamknij i pozwól mi myśleć. Sytuacja była poważna. Co powinien zrobić? Mógł zapomnieć o zemście, wrócić do samochodu i pieniędzy, które stanowiły klucz do przyszłości. Ale co, jeśli ktoś już znalazł martwych gliniarzy? Albo jednego? Drugi mógł nadal żyć. Uzbrojony tylko w rewolwer nie miał szans, aby zwyciężyć w strzelaninie. Mógł zginąć lub zostać ujęty. Nie podobała mu się żadna z tych możliwości. Poza tym nie mógł mieć pewności, że jego kompan utrzyma przyczółek na tyle długo, by zapewnić mu bezpieczne dotarcie do samochodu. Myronowi zupełnie pomieszało się w głowie. Gdy tylko on, Carl, opuści dom, ten cholerny parobek z łatwością sobie z nim poradzi, nie tak, to inaczej. Facet jest sprytny. Cecil powiedział, że to bystrzak, i miał rację. W mgnieniu oka przechytrzy Myrona, a potem ruszy w ślad za Carlem, wezwie gliny lub w jakiś inny sposób zrujnuje jego plany. Jeżeli zastrzeli wszystkich domowników, będą mogli obaj wrócić do samochodu, ale nie wiadomo, co tam zastaną. A tylko jeden z nich jest uzbrojony. Poza tym, jeśli wszystkich zabije, nie będzie miał zakładników. Jezu, co robić? Musi pomyśleć. Logicznie. Przecież zawsze był w tym dobry. Jednak tym razem wpakował się w bagno po same uszy. Może Cecil miałby jakiś pomysł. Ale Cecil nie żyje. Zabił Cecila. Lepiej teraz o tym nie myśleć. Wspomnienie śmierci brata nie działało bynajmniej kojąco na jego system nerwowy. Lecz jak tu myśleć, skoro ten bachor bez przerwy się drze? Zwariować można! Doprowadzony do ostateczności, odwrócił się i wycelował rewolwer w rozkrzyczane dziecko. "Napaść na policjanta!" Ezzy był tak pogrążony w myślach, że sens rozgorączkowanych słów, dobiegających z policyjnego radia, nie od razu do niego dotarł. Lecz kiedy to się stało, wyprostował się na fotelu i zwiększył głośność. "Napaść na policjanta! Ranny funkcjonariusz wzywa pomocy!" Ezzy sięgnął po nadajnik. - Tu BC-cztery. Kto mówi? Kilka lat temu policja hrabstwa zaczęła używać urządzeń nadawczo-odbiorczych, działających na falach UKF. I choć czasami posługiwano się jeszcze kodem dziesiątkowym, większość komunikatów miała charakter słowny. Poszczególne jednostki patrolowe oznaczono sekwencją liter i cyfr. Ponieważ w odpowiedzi usłyszał tylko jęk, powtórzył wezwanie głośniej i bardziej naglącym tonem. - Czy mnie słyszysz? - Jim chyba nie żyje. Ezzy zaczął się zastanawiać. Jim Clark to jedyny zastępca w oddziale. Jego partnerem był stosunkowo niedawno przyjęty facet, jeszcze prawie dzieciak, Steve Jones. Teraz najwidoczniej okropnie
zdenerwowany, przerażony i prawdopodobnie ranny. - Steve, to ty? - zapytał Ezzy spokojnie. Znów jęk, ale tym razem o potwierdzającym wydźwięku. - Ezzy? - Przez trzaski odbiornika usłyszał swoje imię·Ezzy Hardge? - Wyłączcie to przeklęte radio, żebym mógł porozmawiać z dzieciakiem! - wrzasnął do dyspozytora. - Gdzie jesteś? - Droga numer Czternaście-Dwadzieścia - odparł niecierpliwie. - Jadę na wschód. Wyłączcie się· Inny głos: - Jimmy zadzwonił chwilę temu. Powiedział, że mają czterdziestkę szóstkę na drodze Czternaście-Dwadzieścia, na wschód od Nadrzecznej. Właśnie mieli się zatrzymać i sprawdzić, na czym polega problem. To naj nowszy model hondy civic, szarej. Rejestracja z Teksasu: Harry, Gary, Roger, pięć, pięć, trzy. - Tu dziesięć-cztery - powiedział Ezzy. - Jestem prawie na mieJscu. - Ezzy, nie mOżesz ... - Steve Jones? - przerwał mu Ezzy. - Zaczekaj, synu. Już do ciebie jadę. Trzymaj się, słyszysz? Brak odpowiedzi. Ezzy zaklął i nacisnął pedał gazu. Przemknął obok znaku stopu i skrzyżowania z Nadrzeczną. W chwilę później spostrzegł radiowóz, zaparkowany za szarą hondą. Wszystkie drzwi radiowozu były otwarte na oścież. Poza leżącym na drodze ciałem nic nie wskazywało, że ktoś tu miał kłopoty. W górze krążyły już myszołowy. Ezzy zahamował z piskiem opon. Otworzył drzwi, uklęknął za nimi i wydobył broń. Spojrzał na ciało na drodze. Zgadza się, to Jim. Co prawda jego własna matka nie poznałaby tego, co zostało zjego twarzy, lecz Ezzy zidentyfikował go po butach. Niezwykle kosztownych i wypolerowanych zawsze do połysku. Wzmocnione noski, teraz skierowane w niebo, były spryskane krwią· Ostrożnie wysunął się zza drzwi samochodu i na ugiętych nogach podbiegł do radiowozu. Przesunął się na prawą stronę samochodu i zajrzał do środka. Młodszy policjant leżał zaklinowany pomiędzy bokiem pojazdu a otwartymi drzwiami. Ezzy przysunął się bliżej. Zobaczył nadajnik, spoczywający w jego dłoni. Kolano chłopaka, najwidoczniej przestrzelone z broni dużego kalibru, krwawiło mocno. Był ledwie przytomny. Ezzy uderzył go delikatnie w oba policzki. - Steve, tu Ezzy. Pomoc jest w drodze, synu. Którędy on poszedł? W całej swojej karierze Ezzy nigdy dotąd nie spotkał przestępcy, który po zastrzeleniu policjanta opuściłby swój samochód i poszedł dalej pieszo. Nawet jeśli jego pojazd zepsuł się, mógł zabrać radiowóz i oddalić się nim przynajmniej o parę mil. To ci dopiero zagadka! Młody Jones był chyba w szoku. Po jego kredowobiałej twarzy spływały krople potu. Zaciskał zęby, aby powstrzymać ich szczękanie. - Dostał Jima? - Obawiam się, że tak, synu. - To dziwadło ... Wyglądał jak ... jak duch. Serce Ezzy'ego uderzyło mocno o żebra, a potem zatrzymało się na chwilę, nim znowu zaczęło bić. - Wielki, gamoniowaty facet? Jones skinął głową· - Straciłem nogę? - Skąd, wszystko będzie dobrze - zapewnił go Ezzy, choć wcale nie był tego pewny. - Był sam? - Taaa. Dopadnij go, Ezzy. Ezzy miał nadzieję, że właśnie to powiedział młody policjant. - Na pewno nie chcesz, żebym poczekał, aż ... - Nie. Idź za nim. Poszedł... tam. - Wskazał brodą kierunek. - Piechotą? - Krwawił. Myślę, że go trafiłem. Ezzy poklepał chłopaka po ramieniu. - Dobrze zrobiłeś. Rannemu łzy napłynęły do oczu. - Zawiodłem Jima. - Nic więcej nie mogłeś zrobić. Zapewniwszy policjanta, że pomoc wkrótce się zjawi, Ezzy podbiegł do swego radiowozu, czując, jak strzyka mu w kolanach. Lecz on przynajmniej miał kolana.
Poinformował przez radio innych, gdzie znajduje się miejsce strzelaniny. Powiedziano mu, że karetka już wyruszyła. - Będziecie potrzebowali także koronera. Zachowajcie ostrożność. Podejrzani muszą nadal znajdować się w okolicy. Są pozbawieni środka lokomocji, ale uzbrojeni i niebezpieczni. To mogą być zbiegli więźniowie, Carl Herbold i Myron Hutts. - Ezzy, tu szeryf Foster - usłyszał stanowczy, przywykły do wydawania rozkazów głos. - Nadal jesteś na miejscu przestępstwa? Ezzy nie odpowiedział, nawet kiedy szeryf ponowił pytanie. Wyłączył radio i ruszył przed siebie, omijając ciało Jima CIarka. Bał się, że jeśli będzie jechał zbyt szybko, może zgubić ślad, a jeśli zbyt wolno, sprawcy mogą mu się wymknąć. Kręcił więc głową na prawo i lewo, starając się wypatrzyć Myrona i mając nadzieję, że uda mu się go dostrzec, nim tamten zobaczy jego. Zabicie jeszcze jednego gliny z pewnością nie spędziłoby snu z powiek ani Huttsowi, ani Herboldowi. Czy to nie byłoby coś, gdyby Carlowi udało się spełnić groźby i zabić gliniarza, który jako pierwszy wpakował go do ciupy? Stałby się idolem innych więźniów. Ezzy roześmiał się niewesoło. Jeśli pozwoli Carlowi się zabić, Cora nigdy mu tego nie wybaczy. Minął szczyt wzgórza. W dole, po prawej, ukazał się wjazd na farmę Corbettów. Zobaczył zaparkowaną niedbale półciężarówkę i jaguara, o którym wiedział, że jest :vłasnością Emory'ego Lomaksa. Wypadki ostatnich minut sprawiły, że zupełnie zapomniał o zaginionym bankowcu. On ... Ezzy zahamował tak gwałtownie, że radiowóz wpadł w poślizg i stoczył się do rowu na poboczu. O mało tego nie przeoczył - małej strużki krwi prowadzącej poprzez zarośnięty wysokim zielskiem rów w stronę obejścia. Wysiadł z samochodu. Odwiódł kurek rewolweru i przyklęknął za słupkiem bramy. Z domu dobiegł go nie dający się z niczym pomylić odgłos strzału.
Rozdział czterdziesty ósmy - Jeżeli ten dzieciak nie przestanie hałasować, następny będzie dla niego. - Carl wystrzelił w ścianę obok Davida, celowo chybiając, choć tylko o włos. I wtedy Jack uświadomił sobie prawdę. Jasną. Bezsprzeczną. Absolutną. Będzie musiał zabić tego człowieka. Oczywiście spróbuje najpierw innych rozwiązań, nie wyma¬gających rozlewu krwi. Lecz kiedy tak leżał na podłodze, spoglądając na Carla Herbolda, doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia: facet musi zginąć. Ta pewność sprawiła, że poczuł się bardzo stary. Zmęczony jak cały świat. Pokonany. Miał ochotę zacisnąć pięść i wygrażać nią Bogu, pytając, dlaczego. Jednak nie pozwolono mu nawet na chwilę introspekcji. Nie było na to czasu. Carl złościł się i groził Davidowi, gdyż chłopiec nie potrafił powstrzymać się od płaczu. Jack spróbował przemówić bandycie do rozsądku: - On ma tylko pięć lat. Jest przerażony. Właśnie zobaczył, jak z zimną krwią zastrzeliłeś człowieka, a ten tu twój przyjaciel też nie jest zwykłym facetem z ulicy. Czego w tych okolicznoś¬ciach możesz się spodziewać po dziecku? - Na przykład, że się zamknie! - wrzasnął Carl. - Robisz więcej hałasu niż on. - Kto cię pytał? - Dlaczego nie pozwolisz matce, żeby zabrała go na górę i położyła do łóżka? - Myślisz, że jestem głupi? Nie zamierzam spuścić jej z oka. - Telefony nie działają, prąd wyłączony. Co mogłaby zrobić? - Powiedziałem, nie. - Coś do picia mogłoby pomóc. W kuchni ... - Wszyscy zostaną tu, gdzie mogę ich widzieć. Jack zerknął w kąt pomieszczenia. - Może gdyby miał się czym zająć ... W jego plecaku jest kilka zabawek. Carl, zirytowany uporem Jacka, przez chwilę się zastanawiał.
W końcu machnął ręką w stronę kąta i powiedział do Myrona: - Daj dzieciakowi plecak. Myron pochylił się, podniósł plecak i podał go Jackowi. David wpatrywał się w Myrona z mieszaniną strachu i zdu¬mienia. Jack był zadowolony, że chłopiec przestał zwracać uwagę na plecak, ponieważ to, że nie wręczył go jemu, lecz jego matce, wyglądało bardziej naturalnie. Ich oczy spotkały się na moment, a potem Anna odpięła suwak i wsunęła dłoń do środka. Carl szturchnął chłopca palcem. - I żebym więcej nie słyszał tego skamlenia. - Czy terroryzowanie nas poprawi w czymkolwiek twoje położenie? - zapytał Jack. - Gówno wiesz o moim położeniu. - A po chwili: - Jakie znów położenie? Anna wyjęła z plecaka odzianą w przepaskę na biodrach figurkę, przedstawiającą wojownika z mieczem i tarczą. Poma¬chała nią przed buzią Davida. Chłopiec uśmiechnął się i sięgnął po zabawkę. Nabieranie do płuc dostatecznej ilości powietrza, aby wy¬dobyć z siebie głos, kosztowało Jacka wiele, lecz wiedział, że rozmowa pozwoli im zyskać na czasie. - Wpakowałeś się w bagno po same uszy, Carl. Nietrudno zgadnąć, co ci chodzi po głowie. Carl z gniewem wpatrywał się w Jacka, lecz słuchał. - Akurat! Nic o mnie nie wiesz. - Wiem, że chciałeś zabić swojego wspólnika. Myron opierał się bezwładnie o ścianę, podtrzymując zra¬nione ramię i gapiąc się bezmyślnie na Davida, przesuwającego po podłodze figurkę Rzymianina. Wydawało się, że to, co powiedział Jack, w ogóle do niego nie dotarło. Nie przejawił też cienia zainteresowania ciałem Lomaksa, które przekroczył dwukrotnie, kiedy Carl kazał mu przynieść plecak. - Myron zawiódł, zrujnował twoje plany i doprowadził cię do szału - mówił dalej Jack. - Ale nie możesz się go pozbyć. Nawet jeśli jest ranny, może okazać się przydatny, gdy trzeba będzie pójść po pieniądze. Carl spojrzał na Myrona i Jack wiedział, że się nie myli. - Powinieneś był zabić nas wcześniej. Carl uniósł rewolwer. - Ze wszystkiego, co mówisz, to ma najwięcej sensu. - Ponieważ teraz jest już za późno. - No dobrze, cwaniaku, przyłączam się do gry. Dlaczego za późno? - Ponieważ jeśli ten drugi gliniarz nadal żyje ... - Nie żyje. - Wcale tak nie uważasz, prawda, Carl? Z pewnością dopuszczasz inną możliwość. Pozwolił Carlowi przez chwilę się nad tym pozastanawiać. Anna wsunęła rękę do plecaka, wyjęła paczkę plasteliny i zaczęła dla zabawy ugniatać ją na kolanie Davida. - Do tego czasu policjant pewnie już wezwał pomoc - kon¬tynuował Jack. - Za kilka minut możesz mieć gliny na karku, a to oznacza, że będziesz potrzebował zakładników. Bez za¬kładników nie masz szans się stąd wydostać. Martwi na nic ci się nie przydamy. Mam nadzieję, że torturowanie nas sprawiło ci satysfakcję, ponieważ to właśnie cię załatwiło. Mógłbyś co prawda zabrać samochód Lomaksa i wrócić sam po pieniądze, zostawiając biednego Myrona na łaskę losu ... - Jack zmarszczył brwi. - Ale to rozwiązanie ma jedną zasadniczą wadę. Boisz się podjąć ryzyko. Zastanawiasz się, czy kiedy wrócisz po forsę, nie spotka cię tam aż nazbyt gorące przyjęcie. Nieszczególnie miła perspektywa dla faceta uzbrojonego tylko w rewolwer. - Ja miałbym się bać tych kmiotków! - parsknął Carl.¬Poradziłbym sobie z nimi, nawet gdybym miał jedną rękę związaną za plecami. - W cale tak nie uważam, Carl. I ty też nie. - Nie myśl za mnie, dobra! - Gdybyś się tym nie przejmował, już by cię tu nie było. - Jeżeli jesteś taki cwany, dlaczego to ja stoję nad tobą z rewolwerem, a ty leżysz bezbronny na podłodze? - Wiesz, co myślę, Carl? - Gówno mnie to obchodzi. - Nie zabiłeś Davida, choć płakał. Ani mnie, chociaż prowokowałem cię jak diabli. Chyba zdajesz sobie sprawę, że twój czas się kończy. Martwisz się o swoją przyszłość. O to, co z niej zostało. A może obawiasz się tego, co następuje po życiu? Tak czy inaczej, uważam, że jesteś pozbawionym jaj
tchórzem, nikim więcej. Carl wyciągnął nogę, aby go kopnąć, lecz Jack był przygo¬towany na atak. Złapał but Carla za obcas, a kiedy to zrobił, Anna wbiła napastnikowi nóż w udo - wysoko, po wewnętrznej stronie. Wyciągnęła ostrze i krew siknęła czerwonym strumie¬niem, plamiąc ścianę za nimi. Carl wrzasnął. Jack podniósł wyżej jego stopę i tamten stracił równowagę• - Uciekaj, Anno! - krzyknął. Choć Anna nie mogła go usłyszeć, zareagowała z niewiary¬godną szybkością. Porwała Davida na ręce, przeskoczyła ciało Lomaksa i pobiegła w stronę drzwi. Jack otworzył je i wypchnął oboje na zewnątrz. - Myron! - krzyknął Carl. Pobudzony na powrót do życia krzykiem Carla, Myron uderzył. Jack poczuł się tak, jakby ktoś zwalił na niego worek cementu. Upadł na twarz, z Myronem przygniatającym go od góry. - Weź broń, Myron! Carl, który rozpaczliwie próbował zatamować strumień krwi płynący z rozciętej arterii, pchnął rewolwer po dębowych płyt¬kach podłogi w stronę Myrona. Kiedy ten sięgnął po broń, Jack wyczołgał się jakoś spod niego, podpełzł do kąta, chwycił jedyną dostępną mu w tej chwili broń i błyskawicznie przewrócił się na grzbiet. Myron wycelował mniej więcej w stronę Jacka. Jack nacisnął guzik i lampa aparatu Anny zaczęła błyskać raz po raz, strzelając światłem, niczym karabin maszynowy kulami. Myron, oślepiony, spudłował. Drugi strzał, wystrzelony, gdy Myron z niezwykłymjak na siebie sprytem zasłonił oczy dłonią, trafił w żyrandol. Posypało się szkło. Jack nie czekał, ale natychmiast zerwał się na równe nogi. Dopóki Myron miał rewolwer, on musiał z nim walczyć. Po¬chylił głowę i walnął nią Myrona w brzuch. Albinos zachwiał się i wyrżnął głową w ścianę. Jack objął nadgarstek przeciwnika i zaczął go wykręcać, próbując zmusić Myrona, aby wypuścił broń. Starając się wykorzystać fakt, że jego przeciwnik jest ranny, uderzył kilkakrotnie przedramieniem Myrona w ścianę. On sam był już prawie zupełnie wyczerpany, gdy wreszcie długie, blade palce zwolniły uchwyt i rewolwer upadł na pod¬łogę. Jack natychmiast wykopał go za drzwi, uderzył Myrona w twarz najmocniej, jak tylko mógł, po czym zdzielił go w szyję kantem dłoni. Myron zwalił się nieprzytomny na podłogę. Odwrócił się w samą porę, aby zobaczyć, jak Carl pełznie po podłodze, pomagając sobie wolną ręką. Drugą przyciskał do rany na udzie. Jack miał ochotę pobiec za Anną i Davidem, lecz zorientował się, do czego zmierza Carl. Nóż! Anna musiała upuścić go w pośpiechu i teraz leżał na podłodze, zaledwie o kilka cali od wyciągających się po niego palców Carla. Jack rzucił się gwałtownie do przodu i chwycił broń na chwilę przedtem, nim zdołał jej dosięgnąć Carl. Przewrócił bandytę na plecy i przyszpilił do podłogi, klękając jedną nogą na jego piersi, a drugą na bicepsie prawej ręki. Ostrze noża przystawił do miękkiego, delikatnego miejsca pod brodą byłego więźnia. - Nie, proszę. Proszę, nie - zajęczał Carl błagalnie. Krople zmieszanego z krwią potu kapnęły na twarz Carla, kiedy Jack pochylił się nad nim. Ten oddychał szybko, zmę¬czony walką z Myronem. Nie czuł bólu złamanych żeber ani niezliczonych mniejszych obrażeń. Żył, a bogata w tlen krew krążyła w nim, wzmagając żądzę krwi. Carl powinien zapłacić życiem za wszystkie zbrodnie, jakich dopuścił się na niewinnych, czy nawet nie tak znowu nie¬winnych. - Zasłużyłeś, żeby cię zabić. Nacisnął mocniej nóż i ostrze przecięło skórę. Strużka krwi popłynęła po szyi Herbolda. Carl kopnął zdrową nogą i zaczął znów błagać o litość. Pokusa była wręcz nie do odparcia. Pragnienie uśmiercenia tego człowieka oślepiające i trudne do przezwyciężenia. Świa¬domość, iż słuszność i racje moralne są po jego stronie, skłaniała Jacka, by zagłębić pofalowane ostrze w szyi Carla. - Wyślę cię do piekła, sukinsynu. Odległość pomiędzy bramą a domem wynosiła około siedem¬dziesięciu pięciu jardów i była to przede wszystkim otwarta przestrzeń. Krwawy ślad wskazywał kierunek. Ezzy oderwał się od drzewa i przeskoczył za krzaki, które zapewniały jaką taką osłonę. Choć nadal od domu dzieliło go dobre
dwadzieścia jardów, przycupnął za starym orzechem, z którego zwieszała się dziecinna huśtawka. Musiał odpocząć. Słyszał dobiegające z domu głosy, lecz nie potrafił rozróżnić słów. Sprawdził rewolwer, aby upewnić się, że wszystkie komory zostały załadowane, i obszedł drzewo. Nagle od strony domu dobiegł go mrożący krew w żyłach wrzask, a potem krzyk: "Uciekaj, Anno!" W chwilę później Anna Corbett wypadła przez drzwi z dziec¬kiem w ramionach, biegnąc, jakby od tego zależało jej życie, co, jak Ezzy przypuszczał, zapewne było prawdą• Minęła ganek, zbiegła ze schodków i pognała przez dziedzi¬niec. Ezzy chwycił ją w połowie drogi pomiędzy domem a zapar¬kowanymi pojazdami. Musiał się nieźle natrudzić, nim Anna poznała go i pozwoliła się zaprowdzić za starą pomarańczową ciężarówkę• - Już wszystko dobrze, już dobrze. Dzieciak płakał. Anna trzymała go kurczowo i poklepywała uspokajająco po plecach, lecz nie spuszczała wzroku z drzwi. Ezzy zastanawiał się, kto został w środku. Pomocnik? Lomax? Hutts i kto jeszcze? Herboldowie? Czyżby wrócili do domu? Czy Anna będzie w stanie powiedzieć mu coś, jeśli ją spyta? Usłyszał dwa kolejne strzały, następujące tuż po sobie. - Boże święty - mruknął pod nosem. - Nie pora na zadawa¬nie pytań. - Ujął twarz Anny w dłonie, obrócił ją ku sobie i rozkazał: - Zostań tutaj. - Przekradł się obok ciężarówki, a potem podbiegł jak najszybciej do schodków wiodących na werandę. Przykucnął z boku stopni, gdzie nie mógł zostać dostrzeżony ze środka. Oparł plecy o podtrzymujące ganek drewniane tralki. To prawie cud, że udało mi się dotrzeć aż tutaj pomyślał. Ci, którzy go krytykowali, mieli rację: jest za stary do tej roboty. Oddychając głęboko, starał się uspokoić serce. Spoza otwartych drzwi dobiegały odgłosy walki: ciało ude¬rzało o ciało, ktoś z głuchym łomotem odbijał się od ściany, stękając z wysiłku i jęcząc z bólu. Podniósł lekko głowę, aby zerknąć na werandę. Kiedy to zrobił, ze środka wypadł rewol¬wer, prześliznął się po drewnianej podłodze i wylądował zaled¬wie o kilka stóp od nosa Ezzy'ego. - Co, u licha? - zapytał sam siebie, wpatrując się w broń. Rewolwer leżał tuż poza zasięgiem jego rąk. Nie mógł go podnieść tlak, aby go przy tym nie zobaczono, a nie chciał zostać dostrzeżony. Co prawda pomocnik Anny pewnie z ra¬dością dowiedzIałby się, że ma wsparcie, jednak dopóki nie wiedzieli o tym bandyci, Ezzy miał nad nimi niewielką prze¬wagę• Właśnie zastanawiał się nad kolejnym posunięciem, kiedy mężczyzna o imieniu Jack wytoczył się przez drzwi. Zgięty niemal wpół, chwiejnym krokiem przebył werandę. Na schod¬kach co prawda omal się nie przewrócił, jednak nie stracił koordynacji ruchów i przytrzymując prawy bok lewą ręką, powlókł się przez podwórko. Nogi uginały się pod nim i widać było, że nie zajdzie daleko. Rozdział czterdziesty dziewiąty DZięki Ci, Boże - pomyślała Anna, gdy Jack ukazał się w drzwiach. Widać było, iż bardzo dokucza mu połamane żebro. Z rany na głowie sączyła się krew, cały był poobijany i podrapany. Ale żył. Modliła się, aby nie upadł. Z niepokojem obserwowała, jak pokonuje werandę i schodki. Jeszcze kilka kroków i będzie bezpieczny. Już niemal dowlókł się do samochodu Lomaksa, kiedy w ot¬wartych drzwiach pojawił się Carl. Opierał się o framugę dłonią wilgotną od własnej krwi. PraWa nogawka jego spodni zupełnie nią przesiąkła, a rana po nożu nadal tryskała czerwienią. Był już blady niczym trup. Ciemne obwódki otaczały oczodoły. Usta wydawały się zupełnie białe. Życie dosłownie z niego wyciekało. Lecz ciągle trzymał się na nogach i miał wystarczająco dużo siły, aby nie tylko posuwać się naprzód, lecz nawet podnieść leżący na podłodze werandy rewolwer. Pozostało w nim jeszcze dość życia, by unieść ramię. Anna wyskoczyła zza ciężarówki. Sięgnęła ponad maską, jakby chciała podać Jackowi linę ratunkową. Uśmiechnął się do niej. "Ostrzeż go, ostrzeż!" Jego imię zawibrowało na strunach głosowych Anny tak, jakby wymawiała je przedtem tysiące razy. Jej język odnalazł właściwą pozycję w stosunku do podniebienia, a wargi współ¬pracowały z nim prawie nieświadomie. Lata ćwiczeń z nauczycielami nie poszły na marne, podobnie jak cierpliwość tych, którzy ją uczyli. Nigdy nie słyszane dźwię¬ki, bez końca powtarzane, odnalazły drogę do jej pamięci, ujawniając się teraz, kiedy
ich potrzebowała. Lecz gdyby nie kierowała nią miłość, przemożna wola, by uratować mu życie, i tak pozostałaby niema. - Jack! Czas stanął w miejscu. Wszystko zastygło w bezruchu. Wi¬działa, jak twarz mężczyzny przybiera wyraz zdumienia. Jego oczy pojaśniały. Zmarszczki wokół nich pogłębiły się, gdy uśmiech przemknął mu po wargach. Jej umysł zarejestrował wszystko lepiej, niż byłby w stanie to zrobić jakikolwiek aparat. Ten obraz ukochanego zachowa w pamięci na zawsze. A potem czas ruszył, jakby chciał nadrobić to, co zostało stracone. Radosne zdziwienie na twarzy Jacka zastąpił grymas bólu, gdy kula z rewolweru Carla trafiła go w plecy. Wyrzucił przed siebie ramiona, wnętrzem dłoni do góry, w odwiecznym geście poddania. Runął przed siebie, padając najpierw na ko¬lana, a potem na twarz. Anna wrzasnęła ijuż miała do niego podbiec, gdy zobaczyła, że Ezzy Hardge, ukryty za schodkami werandy, daje jej roz¬paczliwe znaki, nakazując, by pozostała tam, gdzie jest. Carl znów podniósł rewolwer. Tym razem celował w nią. Carl przyglądał się, jak parobek znika za drzwiami. Było mu wstyd, że się załamał i błagał o darowanie życia. Płaszczył się i skomlał - zupełnie jak Cecil. Miał cholerne kłopoty. Krwawił niczym zarżnięta świnia, a jeśli szybko nie opatrzy rany, umrze. Kiedyś w więzieniu przyglądał się, jak pewien facet krwawił, gdy ktoś ugodził go nożem w wątrobę. To nie była jego kłótnia, więc nie zro bił nic, aby przerwać bójkę lub pomóc temu, który przegrał. Stał tam po prostu razem z innymi, robiąc zakłady, jak długo potrwa, nim ranny wykrwawi się na śmierć. Ze spokojem przyglądał się, jak krew tamtego znika w rurze odpływowej prysznica. Nie chciał w ten sposób umierać. Cholera, w ogóle nie chciał umierać. Ajuż na pewno, dopóki nie weźmie ze sobą tego typa. Zmusił się, by wstać i ruszyć do drzwi. Myron był załatwiony na amen, leżał tam, gdzie padł, z otwartymi ustami i opadniętą szczęką. Carl żałował, że nie będzie miał okazji go zabić za to, że był taki głupi i wszystko spieprzył. Lecz nie mógł marnować czasu na Myrona. Liczyła się każda sekunda. Przede wszystkim chciał dopaść tego cwaniaka, któremu wydawało się, że wyświadcza mu przysługę, pozostawiając go przy życiu. Carl wolałby, aby podcięto mu gardło, niż okazano litość. Takjakby potrzebował litości. Nie on. Nie Carl Herbold. Przeczołgał się nad dupkiem z jaguara. Następny przystanek, otwarte drzwi. Jednak dobrnięcie do nich wydawało się równie nierealne jak pokonanie wodospadu Niagara. Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Kilka razy o mało nie zemdlał. Tylko żądza krwi trzymała go jeszcze na nogach. W końcu dowlókł się tam, gdzie chciał. Zbierając resztki sił, oparł się o framugę, po czym, kładąc jedną dłoń przed drugą, z najwyższym trudem dźwignął się na nogi, dziwnie zimne i martwe. I wtedy zauważył rewolwer. Wydawał się leżeć o milę, chociaż w rzeczywistości upadł tuż za drzwiami. Nie będzie miał czasu ani siły, by przeładować broń. Ile razy strzelał? Trzy? Cztery? Powinny zostać przynajmniej dwie kule. Może trzy. Lecz kule na nic mu się nie zdadzą, jeżeli nie zdoła podnieść rewolweru. Poruszając się wyłącznie dzięki sile woli, przestąpił próg. Tylko działanie adrenaliny sprawiło, że dał radę pochylić się i podnieść broń. Uniesienie ramienia wydawało się wymagać tysiąc razy więcej sił, niż ich miał, a jednak dokonał tego. Podniósł rewolwer i wycelował broń w sam środek pleców pomocnika. Kątem oka spostrzegł wyskakującą zza ciężarówki kobietę• - Jack! Okłamali go! Okłamali Cecila. Obaj dali się nabrać. Uwie¬rzyli, że kobieta jest głuchoniema. Przeklęty, głupi Cecil. Kupił tę fałszywą historyjkę i przekonał do niej Carla, a on, jak kretyn, we wszystko uwierzył. Jack. Czy powiedziała "Jack"? Dobre imię dla takiego spryciarza. Uśmiechając się, ponieważ to on miał śmiać się ostatni, nacisnął spust. Mężczyzna upadł. Carl skierował rewolwer lekko w prawo i wycelował w dziwkę, która go nabrała. Ezzy wstał, zaskakując Carla i odciągając jego uwagę od Anny Corbett. - Hej, Carl, pamiętasz mnie? Carlowi szczęka opadła ze zdziwienia. Nie wiedział, że ktoś tu jeszcze jest. A już na pewno nie jeden z
jego przysięgłych wrogów. - Rzuć broń - powiedział Ezzy spokojnie, mając nadzieję, że Carl nie posłucha. I Carl nie posłuchał. Wystrzelił. W tej samej chwili Ezzy pociągnął za spust swojej broni. Lecz jego ramię cofnęło się nagle, a rewolwer wyleciał z ręki i wpadł między rabatki. Kula uderzyła w słupek podpierający daszek werandy, od¬łupując kawałek drewna, ale nie czyniąc bandycie najmniejszej szkody. Carl roześmiał się głośno. Ezzy, niezdolny się poruszyć, wpatrywał się w wylot lufy. Jack przewrócił się na bok i spojrzał za siebie akurat wtedy, gdy Carl i Ezzy wystrzelili. Nie zastanawiał się, nie wahał ani nie targował z Bogiem czy diabłem, pytając, dlaczego musi zrobić to, co musi. Nie myślał o konsekwencjach. Działał instynktownie. Ujął w dłoń trzonek noża i rzucił nim. Nóż trafił w cel, gdy Carl wystrzelił. Wbił się w pierś bandyty tak mocno, że na zewnątrz wystawał tylko jego trzonek, drga¬jący od uderzenia. Przez kilka sekund Ezzy nie wiedział, dlaczego jeszcze żyje. Zważywszy na wyraz twarzy Carla, on także był zaskoczony. Ogłupiały, wpatrywał się w nóż. Carl opuścił głowę, zobaczył sterczący mu z piersi rzeźbiony trzonek i otwarł usta do krzyku. Na jego wargach pojawiła się krwawa piana. Zatoczył się do tyłu, lecz był już martwy, nim wylądował na podłodze werandy. Ezzy, cudem ocalony, spojrzał na dziedziniec, gdzie Anna Corbett klęczała obok Jacka, trzymając na kolanach jego głowę. Dzieciak przykucnął obok niej. Płakał. Nogi mężczyzny poruszyły się. Żył. Ezzy wydobył broń spomiędzy petunii i wszedł na schodki, by spojrzeć na Carla. Zawsze miał ego większe niż stąd do Dallas - pomyślał. Na pewno nie ucieszyłaby go wiadomość, że nie wygląda ładnie po śmierci. Jego twarz miała zdecydo¬wanie głupkowaty wyraz. Ezzy wyminął zwłoki i ostrożnie wszedł do domu. Korytarz wyglądał i cuchnął jak miejska rzeźnia. Lomax leżał na plecach, najwidoczniej zabity strzałem w pierś. Myron Hutts kulił się pod ścianą w pozycji płodowej, mam¬rocząc coś niezrozumiale. Ezzy zbliżył się, zachowując ostrożność, lecz facet ani myślał stawiać opór. - Daj ręce, Myron. Zbiegły więzień potulnie wyciągnął dłonie. Ezzy założył mu kajdanki, a potem schował rewolwer do kabury. - Czy Carl jest na mnie zły? - Carl nie żyje. - Och! - Mocno krwawisz, Myron. - Boli. - Możesz wstać? - Dobrze. Ezzy pomógł rannemu się podnieść i przeprowadził go obok ciała Lomaksa. Myron nawet nie spojrzał na martwego ban¬kowca, podobnie jak nie zainteresowały go zwłoki Carla. Gdy tylko postawił swoją wielką stopę na deskach werandy, zapytał: - Mogę dostać batonik? - Jasne. - l oranżadę? - Kiedy dostarczymy cię do szpitala, zobaczę, co da się zrobić. Karetki pogotowia i radiowozy nadjeżdżały na sygnale. Ezzy ze zdumieniem stwierdził, że od kiedy wszedł za bramę, minęło zaledwie kilka minut. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby mu powiedziano, że upłynęły tysiące lat. Przekazał Myrona dwójce policjantów, którzy odczytali are¬sztowanemujego prawa, podczas gdy sanitariusze udzielali mu pierwszej pomocy. Opowiadał im o obiecanym batoniku i oran¬żadzie. Inna sanitariuszka poprosiła Ezzy'ego, aby położył się na werandzie i zaczekał, aż przyniosą nosze. - Po jaką cholerę? - zapytał gderliwie. Młoda kobieta spojrzała na niego z zakłopotaniem. - No cóż, został pan postrzelony. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego prawe ramię pulsuje bólem. - A niech mnie! - Właściwie był zadowolony, że Carl go postrzelił. Oznaczało to, że nie wypuścił broni z
powodu starczej nieudolności czy braku uwagi. Roześmiał się, a sa¬nitariuszka spojrzała na niego, zaalarmowana. - Nie, młoda damo. Nie jestem w szoku - powiedział. Odmówił też sko¬rzystania z noszy. W końcu do karetki nie było znów tak daleko. - Hej, Ezzy! - Szeryf Foster podbiegł do niego, potykając się o stopień. - Nic ci się nie stało? - Wszystko w porządku. - Cholernie dobra robota, Ezzy. Cholernie. Odrzucając komplement, zapytał: - Co ze Steve'em Jonesem? - Zoperują mu kolano, a potem czekają go tygodnie rehabilitacji, ale będzie dobrze. Chłopak da sobie radę. - To dobry policjant. Szkoda Jima. - Taa. - Co z nim? - Wskazał dłonią w kierunku mężczyzny, który ocalił mu życie, a którego właśnie ładowano do ambulansu. Anna Corbett i chłopak wdrapali się w ślad za noszami. - To odzyskuje, to traci przytomność. Mogą być jakieś obrażenia wewnętrzne. Okaże się. Ezzy ponuro skinął głową. Poczuł ucisk w gardle. - Gdyby nie on, już by mnie nie było. - Kiedy opatrzą ci ramię i będziesz czuł się na siłach, chciałbym usłyszeć, co tu się stało. - Nie wiem, co zaszło wewnątrz. Ale musiało tam być gorąco. Cud, że przeżyli. Chociaż karetka nie znajdowała się ani trochę dalej niż przed chwilą, Ezzy czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Widocznie stracił więcej krwi, niż sądził. Musiał się skupić, by stawiać stopy jedna za drugą. - Nie mogę przesłuchać pani Corbett, dopóki nie znajdziemy tłumacza, ale zadałem kilka pytań chłopcu. Powiedział, że zły mężczyzna zastrzelił pana Lomaksa i uderzył Jacka, i że jego matka dźgnęła złego mężczyznę w nogę• - Anna go dźgnęła? - Nożem Jacka. - Znów ten niesławny nóż - mruknął Ezzy. - Słucham? - Nic takiego. - Ezzy nie widział powodu, aby wspominać oincydencie pomiędzy Lomaksem a pomocnikiem. Ich rywa¬lizacja - o ile rzeczywiście istniała - nie miała teraz znaczenia. - Szeryfie? - Podszedł do nich jeden z zastępców. - Koroner powiedział, żebym to panu dał. Tkwił wbity w pierś Herbolda mocniej niż korek w butelce. - Wręczył Fosterowi zapieczęto¬waną plastikową torebkę na dowody, w której znajdował się pokryty krwią nóż. - Dzięki. - Foster podniósł torebkę i przez chwilę przyglądał się nożowi. - Taki skubaniec potrafi nieźle urządzić. - Mogę go zobaczyć? Szeryf podał torebkę Ezzy'emu. Nóż był tak niezwykły, jak opisała go sekretarka Lomaksa. Pani Presley powiedziała, że miał kościaną rączkę, choć Ezzy'emu wydawało się, że trzonek zrobiony został z rogu jelenia. Kiedy kobieta próbowała opisać ostrze, Ezzy pomyślał, że coś jej się musiało pokręcić, tymcza¬sem ono rzeczywiście opalizowało ciemnoniebiesko, a jego powierzchnia przypominała zmarszczoną wiatrem gładź lodow¬cowego jeziora. - Hmmm. To nie jest zwykły, fabrycznie wykonany nóż myśliwski, prawda? - Nie chciałbym być tym, w kogo się wbije - odparł Foster. - Widziałem tylko jeden nóż podobny do tego - powiedział Ezzy. - Wiele lat temu miał go pewien chłopak z miasteczka. Nazywał się John ... Nagle Ezzy'emu zabrakło tchu i zmylił krok. Musiał Się zachwiać, gdyż Foster wyciągnął ramię, by go podeprzeć. - Proszę pani, on chyba zaraz zemdleje. Sanitariuszka otoczyła Ezzy'ego w pasie ramieniem. - Wiedziałam, że potrzebuje noszy. Ezzy usiłował wyzwolić się z uścisku. - Jak nazywają taki nóż? - zachrypiał, przesuwając palcem wzdłuż zdobionego ostrza. - No chodź, Ezzy. Wszyscy sąjuż na pokładzie - powiedział młodszy szeryf protekcjonalnie, co rozzłościłoby Ezzy'ego w ka¬żdych okolicznościach, a co dopiero tu i teraz! Choć Foster i sanitariuszka usiłowali pociągnąć go za sobą, usztywnił kolana i zaparł się stopami. - Producenci noży mają na takie ostrze specjalne określenie, prawda? - Nie chciał robić sobie próżnych
nadziei, dlatego pragnął, aby ktoś inny potwierdził, że się nie myli. Choć w głębi duszy doskonale wiedział, że ma rację. - Ezzy! - Do licha, odpowiedz! - Taaa, nazywają je ... - Foster przez chwilę strzelał energicznie palcami, szukając właściwego słowa. Flinting. Krze¬mienne. Nazywają je krzemiennym, ponieważ Indianie wyko¬nywali kiedyś takie ostrza z krzemienia. Rozdział pięćdziesiąty - Chyba nie powinien pan wstawać, panie Hardge. Młoda uczennica, która wkrótce miała zostać pielęgniarką, weszła do sali i zastała Ezzy'ego siedzącego na skraju szpital¬nego łóżka. - Może i nie powinienem, ale i tak wstanę. - Zawołam pielęgniarkę. - To nie pani sprawa! - powiedział Ezzy gniewnie. - Zostałem postrzelony w ramię, nie w nogi. Mogę chodzić. - Ale przeszedł pan operację i jest pan podłączony do krop¬lówki. - Nic mi nie będzie. - Opuścił stopy na podłogę i stanął. ¬Widzi pani? Wszystko w porządku. Chcę pójść tylko na drugi koniec korytarza._Wrócę, zanim ktokolwiek spostrzeże, że mnie nie ma. Więc proszę nic nie mówić, dobrze? Ruchomy stojak do kroplówki posłużył mu za podpórkę, kiedy powłócząc nogami, wlókł się do drzwi. Płytki posadzki ziębiły go w pięty. Wolną ręką przytrzymywał z tyłu poły przykrótkiej szpitalnej koszuli. Wyszedł z pokoju i skierował się w lewo. Spojrzał na młodą pielęgniarkę, która niezdecydowanie załamywała ręce, spo¬glądając w ślad za nim. Uniósł do góry kciuk, aby upewnić ją, że wszystko będzie w porządku. Wczoraj po południu, nim dojechali do szpitala, Ezzy znalazł się w stanie półświadomości, naszpikowany czymś, co dodano do jego kroplówki. Cora zawsze mawiała, że jej mąż nie może przyjąć nawet połówki aspiryny, żeby nie zakręciło mu się w głowie. Toteż ledwie pamiętał, jak go badano i prześwietlano, by w końcu poinformować, że kula przeszła na wylot, nie czyniąc wielkiej szkody. Mimo to musieli zoperować ramię, aby usunąć strzępy tkanki, odłamki kości, a także pozszywać rozerwane mięśnie. Ezzy szybko stracił zainteresowanie tym, co do niego mówiono, a wkrótce potem i przytomność. Rano obudził się z obandażowanym ramieniem, obolałym ciałem i szumem w głowie, owładnięty przemożną chęcią, by jak najszybciej porozmawiać z pacjentem, który leżał na końcu korytarza. l żadna pielęgniarka mu w tym nie przeszkodzi, wszystko jedno, dyplomowana czy nie. Przeszedł przez korytarz nie zatrzymywany. Gdy dotarł do sali, która go interesowała, pchnął drzwi i wszedł. Jedyny słyszalny dźwięk pochodził od jego stojaka na kroplówkę¬któreś z kółek, nienaoliwione, żałośnie popiskiwało. Chory wyglądał tak, jakby potrąciła go ciężarówka, lecz Ezzy odniósł wrażenie, że nie śpi, choć oczy ma zamknięte. I że się go spodziewa. - Szeryf Hardge - powiedział leżący na łóżku mężczyzna. - Witaj, Johnny. Jack Sawyer uśmiechnął się smutno. - Już od jakiegoś czasu nikt się tak do mnie nie zwracał. - Kiedy zmieniłeś imię? Przedtem wołali na ciebie John Junior. Spojrzał na sufit, ukazując Ezzy'emu swój profil. Podobień¬stwo, którego szeryf wcześniej nie zauważył, teraz rzucało się w oczy. Choć, oczywiście, przedtem nie tego szukał. Sawyer jeszcze przez dobrą chwilę wpatrywał się w sufit. W końcu odwrócił się do Ezzy'ego. - Przestałem być Johnnym po tej nocy. Ta noc zmieniła o wiele więcej, niż tylko moje imię - dodał. Zmieniła wiele rzeczy. Obaj mężczyźni przez chwilę wpatrywali się w siebie, świa¬domi wagi tych słów. Ów moment refleksji został przerwany, gdy do pokoju weszła Anna Corbett z filiżanką kawy. W przeciwieństwie do Jacka Sawyera wydawała się zaskoczona, że widzi tu szeryfa. - Dzień dobry, Anno. Uśmiechnęła się do niego, a potem odstawiła filiżankę na stolik, napisała coś w notesiku i podała mu. - Nie musisz mi dziękować - powiedział. - Bardzo się cieszę, że ty i chłopak wyszliście z tego bez
szwanku. To najważniejsze. Jak on się czuje? - Jest pod opieką Maljorie Baker - powiedział Jack. - Skon¬sultowała się w imieniu Anny z psychologiem. David będzie potrzebował pomocy. - Po jakimś czasie przyjdzie do siebie. Dzieci są odporne. Anna znowu coś napisała i podała Ezzy'emu notatnik. - Martwi się o Jacka i jest na mnie zły, że nie pozwoliłam mu przyjść do szpitala, zobaczyć się z nim - przeczytał. Ezzy spojrzał na Jacka. - Ten mały cię lubi, prawda? - Z wzajemnością. Wspaniały dzieciak. To okropne, że był tam wczoraj i widział wszystko, słuchał tych obrzydliwości, które wygadywał Carl. - Widać było, że Jack mówi szczerze i naprawdę martwi się o chłopca. - Anna powinna być teraz z nim, zamiast rozczulać się nade mną. - Spojrzał na kobietę. ¬Ale nie chce stąd iść. Patrzyli na siebie z tak oczywistym uczuciem i pożądaniem, że Ezzy poczuł, iż się rumieni. Jack ujął dłoń Anny, przytulił do niej usta, zamknął oczy i pozostał tak przez dłuższą chwilę. Kiedy uniósł powieki, Ezzy zauważył, że jego oczy błyszczą od łez. - To chyba efekt narkozy - wyjaśnił burkliwie i na wpół przytomnie. - Pielęgniarka powiedziała, że po niej człowiek robi się bardzo wrażliwy. Tylko że ... za każdym razem, gdy sobie pomyślę, jak to się mogło skończyć ... Nie musiał mówić nic więcej. Anna pochyliła się i delikatnie pocałowała go w usta, a potem przysunęła krzesło i dotknęła ramienia Ezzy'ego. Szeryf, który stał na nogach o wiele mniej pewnie, niżby sobie tego życzył, usiadł z wdzięcznością. Anna zarzuciła mu pled na ramiona. - Dzięki. - Spojrzala pytająco na jego ramię. - Wszystko w porządku. Być może przez jakiś czas nie będę mógł rzucać podkową, alc poza tym ... - Wzruszył ramionami. Usiadła na skraju łóżka, trzymając Jacka za rękę. - Nie spytałem, jak się czujesz . .Jak tam twoja rana? - Boli jak cholera, jednak lekarze powiedzieli, że i tak miałem szczęście. Kula ominęła kręgosłup i organy wewnętrzne. Cal w jedną lub drugą stronę i mógłbym zostać sparaliżowany albo też zginąć. - Dobrze, że tak się nie stało. Po tej wymianie zdań zapadło krępujące milczenie. Anna też zdała sobie z tego sprawę i z rosnącym zdziwieniem zaczęła spoglądać to na jednego, to na drugiego. Napisała coś Jackowi. - Nie, nie musisz wychodzić - powiedział. - Prawdę mówiąc, równie dobrze możesz wysłuchać tego od razu. A potem, jeśli zechcesz odejść, zrozumiem. Pionowa zmarszczka, zwiastująca zmartwienie, pojawiła się na czole Anny, kiedy pisała. Podała notatnik Jackowi. - Nie, ta sprawa nie ma nic wspólnego z otrutymi krowami _ odparł. - To coś o wiele poważniejszego. - Chyba się zgubiłem. Otrute krowy? - Teraz to bez znaczenia - rzekł Jack. Ich rozmowa jeszcze bardziej zaniepokoiła Annę. Jack ścisnął jej dłoń. - Wszystko będzie dobrze, Anno. - Odwrócił się do Ez¬zy'ego, spojrzał mu w oczy. Przez chwilę jakby się wahał, a potem powiedział. - Tego dnia, kiedy wszedł pan do "Kró¬lowej Mleczarek" i rozmawiał z Delrayem, o mało nie zesrałem się ze strachu. - Nie poznałem cię, Johnny. Dorosłeś, stałeś się mężczyzną. Ale nawet gdybym poznał, i tak nie miałoby to znaczenia. Aż do wczoraj nie łączyłem cię z tamtymi wydarzeniami. - Z tego, co wiem, od dwudziestu dwóch lat ma pan nakaz aresztowania, wystawiony na moje nazwisko. - Nie. Jack spojrzał na Annę, wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. _ Ryzykowałem wiele, wracając do Blewer, ale ... musiałem to zrobić. Dopóki Carl był w więzieniu, nie dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Zasłużył na wyrok, ponieważ zabił policjanta. Lecz kiedy usłyszałem, że zwiał, wiedziałem, że muszę być w pobliżu na wypadek, gdyby zdecydował się spełpić swoje groźby i zabić Delraya. Anna zasygnalizowała coś szybko. - Dlaczego? Ponieważ to była moja wina, że Carl chciał się zemścić na Delrayu. Ojczym obwinił go o czyn, którego Carl nie popełnił. Oelray sądził, że jego pasierbowie mają coś wspólnego ze śmiercią pewnej dziewczyny z miasteczka, Patsy McCorkle. A nie mieli. I ja o tym wiedziałem. Wargi Anny rozchyliły się w wyrazie milczącego zdumienia.
Zerknęła na Ezzy'ego, lecz on spuścił wzrok. Patrzył na swoje kolana, gdzie spoczywały jego mocno zaciśnięte dłonie. Czuł, jak obręcz, od prawie pół wieku ściskająca mu pierś, powoli się rozluźnia. - Widzisz, Anno - mówił dalej Jack - mama wychowała mnie praktycznie sama. Tata pokazywał się w domu tylko od czasu do czasu, a jego pojawienie się zawsze zwiastowało kłopoty. Pił. Ona płakała. Przyłapano go z cudzą żoną. Była straszna awantura. Matka znowu płakała. Ojciec przechwalał się swoimi kochankami. Raz po raz wybuchały kłótnie. - Prze¬rwał na chwilę i Ezzy widział, że te wspomnienia sprawiają mu ból. - Nie będę was zanudzał szczegółami. Krótko mówiąc, mój ojciec był człowiekiem bezwartościowym. Kiepskim mężem i jeszcze gorszym ojcem. Ale nie litujcie się zbytnio nad moją matką. Wiedziała, co robi, poślubiając go. To był jej wybór. Kochała cierpienie bardziej, niż kochała jego czy mnie. Kiedy umarła, oddano mnie rodzinie zastępczej. Mój staruszek przez jakiś czas godził się na to, a potem zdecydował, że chce, abym zamieszkał z nim. Nie z dobroci serca, ponieważ zupełnie go nie obchodziło, co stanie się ze mną. Potrzebował kumpla, chłopca na posyłki. Dostał pracę przy szybach naftowych i wysłano go do Blewer. Zarabiał całkiem nieźle i wszystko zdawało się dobrze układać. Los potrafi płatać figle. Życie z matką, nużące i ponure, zamieniłem na nie kończące się balowanie. Ludzie brali nas, mojego ojca i mnie, za braci. Nie wyglądal dość poważnie, by uznano go za mojego ojca - to znaczy poza biologicznym aspektem sprawy - i rzeczywiście był wówczas hill dzo młody. Słowo "dyscyplina" zdecydowanie nie należało do jego ulubionych. Pozwolił mi robić, na co miałem ochotę, a mnie spodobała się wolność, zwłaszcza że w rodzinach zastępczych, u których przez jakiś czas mieszkałem, wymagano absolutnego posłuszeństwa i przestrzegania ścisłych reguł. Ojciec nigdy nie zmuszał mnie, bym chodził do szkoły. Pewnego razu, kiedy opieka społeczna zainteresowała się tym, że notorycznie wagaruję, przysłano do nas kobietę, by to sprawdziła. Ojciec zbajerował ją i jeszcze tego samego dnia trafiła do jego łóżka. Niemal codziennie zabierał mnie ze sobą na popijawy. A na piętnaste urodziny ofiarował mi noc w towarzystwie jednej z jego przyjaciółek. Potem przekazy¬waliśmy już sobie stale kobiety, nie zwracając na to większej uwagi. Zupełnie jakbyśmy dzielili między siebie batonik. Kiedy miałem szesnaście lat, oficjalnie pożegnałem się ze szkołą i za¬cząłem pracować dla tego samego przedsiębiorstwa wydo¬bywczego co on. - To chyba wtedy was poznałem - wtrącił Ezzy. Jack skinął głową. - Tata nie poprawił się ani na jotę. Dalej pił i rozrabiał. Pamiętasz, jak przywoziłeś go do domu, Ezzy? Szeryf przytaknął. - Pewnego razu pobił się w barze o jakąś kobietę. Zadzwo¬niłeś do mnie i powiedziałeś, żebym zabrał ojca, albo będziesz musiał go zamknąć. - Byłeś bardzo odpowiedzialny, jak na chłopaka w tym wieku. - Jak już powiedziałem, traktowałem to jako zabawę. Przez jakiś czas. A potem wszystko się zmieniło, choć trudno mi sobie przypomnieć, kiedy dokładnie tak się stało. Zdałem sobie sprawę, jak nędzne prowadzimy życie. Docierało to do mnie powoli, lecz kiedy już dotarło, nasz sposób życia nagle przestał mi się podobać. Im bardziej starzał się ojciec, tym młodsze kobiety wybierał. Jego seksualne aluzje i techniki uwodzenia już nie wydawały mi się sprytne ani zachęcająco nieprzyzwoite, jedynie niesmaczne. Im bardziej się starał, by zaspokoić swoje zachcianki, tym silniejszych podniet potrzebował. Pewnej nocy przyprowadziliśmy do domu dziewczynę. Tata zaczął być bru¬talny i dziewczyna wystraszyła się. Powiedziałem, że nie chcę uczestniczyć w takiej zboczonej zabawie. Zaczął przeklinać, nazwał mnie słabeuszem, babą, powiedział, że przynoszę mu wstyd. Gdy tak się wściekał, dziewczyna zebrała swoje rzeczy i zwiała. Kiedy wytrzeźwiał, nawet nie pamiętał, co chciał jej zrobić. Przerwał i zapatrzył się przed siebie. Pewnie za bardzo się wstydzi, by spojrzeć na mnie lub na Annę pomyślał Ezzy. - Poznaliśmy Patsy w "Kole od Wozu". Włóczyła się z róż¬nymi rozrabiakami, takimi jak bracia Herbold. Trzymali się tych samych knajp co ja i tata, ale ich pojawienie się zawsze oznaczało kłopoty. Mieli już za sobą pobyt w po¬prawczaku i w twoim więzieniu, Ezzy. Uważali, że są stwo¬rzeni do czegoś lepszego. Unikałem ich, jak tylko mogłem. Patsy nie była ładna, lecz miała w sobie ducha przygody, co podobało się mojemu staruszkowi. Był dla niej o wiele za stary, lecz Patsy pochlebiało jego zainteresowanie. Kiedy pierwszy raz byli ze sobą, odbyło się to na tylnym siedzeniu naszego samochodu, zaparkowanego przed "Kołem od Wo¬zu". Potem opisał mi wszystko ze szczegółami i powiedział, że jej wygląd nie powinien mnie zniechęcać, że nie wiem, co tracę, i że gdybym zamknął oczy, w ogóle nie obchodziłoby mnie, jak ona wygląda. Takie tam bzdury, tylko wypowie¬dziane o wiele wulgarniejszym językiem. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że wybierał kobiety nie zaspo¬kojone uczuciowo, takie jak Patsy czy moja matka, ponieważ mógł czuć się lepszy od nich. - Co zaszło tamtej nocy, Johnny?
- Tata zapomniał opłacić rachunki, więc kilka dni wcześniej zajęto nam samochód. Był przygnębiony i w złym humorze, mimo to koniecznie chciał gdzieś wyjść, zabawić się i zapomnieć o kłopotach. Kiedy dotarliśmy do baru, był tam już niezły tłok. Nastrój taty wcale się nie poprawił, kiedy zobaczył, jak Patsy klei się do Herboldów. Próbował ją odciągnąć, ale ona tego wieczoru świata za nimi nie widziała. Pił, dopóki starczyło mu gotówki. Kiedy pieniądze się skończyły, chciał sprzedać bar¬manowi swój nóż. Wszyscy znali ten nóż, ponieważ był nie¬zwykły, a poza tym ojciec nieustannie przechwalał się, że prze¬chodzi on z ojca na syna od paru pokoleń. Nie wiem, czy była to prawda. Pewnie go ukradł, ale fakt faktem - miał go, odkąd sięgam pamiycią. Tak czy inaczej, facet nie był zainteresowany kupnem, a tata potraktował to jako obrazę rodziny. Zaczęli głośno siy kłócić. Barman, który chyba był właścicielem ... - Tak, nazywal siy Parker Gee - wtrącił Ezzy. - ... powiedzial mi, żebym wyprowadził tatę i spróbował go uspokoić. Staliśmy jeszcze przed lokalem, kiedy ze środka wytoczyła się Patsy z Herboldami. Byla pijana, ale nie aż tak, by nie zorientować się, że mają zamiar ją zostawić. Najwidocz¬niej spodziewała się, że pojadą gdzieś razem i będą kontynuować zabawę, lecz oni powiedzieli, że mają coś do załatwienia i nie mogą jej zabrać. - Więc ich alibi było prawdziwe. - Tak przypuszczam, ponieważ opuścili "Koło od Wozu" bez Patsy. - A ona zaoferowała się, że was podwiezie. - Mniej więcej. Nie pamiętam szczegółów, ale odjechaliśmy razem. O ile wiem, nikt nie widział, jak wsiadaliśmy do samo¬chodu Patsy. - Ale wszyscy, których przesłuchiwałem, zeznali, że Patsy wyszła z Herboldami. Nie wyłączając ciebie. - Taa - przyznał, wzdychając. - Skłamałem, Ezzy. Wyszła z klubu w towarzystwie Cecila i Carla, lecz odjechała z nami. Ezzy przypomniał sobie swoją rozmowę z Johnnym Sa¬wyerem, przeprowadzoną w kilka dni po wypadku. Chłopak powiedział mu to samo, co usłyszał już wcześniej od innych J<:lientów baru. Nie miał powodu, by mu nie wierzyć. - Mów dalej. Co wydarzyło się potem? Było tak, jak przypuszczał Ezzy tego ranka, kiedy odkryto ciało. Patsy i dwaj mężczyźni pojechali nad rzekę i urządzili sobie orgietkę. Twarz Anny nie ujawniała tego, co myśli, choć Sawyer wyraźnie cierpiał, gdy musiał przyznać się do udziału w za¬bawie. - Przeleciałem Patsy, ponieważ byłem trochę pijany, a poza tym nie chciałem, żeby tata znowu się wściekał. A potem oni zaczęli zabawiać się ze sobą, a ja siedziałem i piłem. Upijałem się. Nie zaniepokoiło mnie nawet, kiedy Patsy uklękła, a on wziął ją od tyłu, ponieważ powiedział mi, że ona to lubi. Policzki Ezzy'ego spłonęły rumieńcem, nie tyle z powodu wstydu, co zażenowania, że Anna pilnie śledzi ruchy warg Jacka. Trzeba przyznać, że zachowała stoicki spokój. Jej twarz nie wyrażała niczego, lecz Ezzy wiedział, że jego słowa do niej docierają i że je rozumie, ponieważ oczy miała wilgotne od łez. Jack dłuższą chwilę wpatrywał się w przestrzeń. - Byli bardzo ... zaangażowani w to, co robili. Ona tak samo jak mój tata. Trzymał ją za włosy i trzepał jej głową naokoło. A potem, nagle, ot tak - powiedział, strzelając palcami - szyja Patsy złamała się. Jak gałązka. Usłyszałem to, lecz tata chyba nie. W każdym razie nie przerwał, dopóki ... no, wiecie. - Po chwili milczenia Jack spojrzał na Ezzy'ego. - Przysięgam panu, że nie miał zamiaru jej zabić. - Więc dlaczego, na litość boską, nic mi nie powiedziałeś?¬zapytał Ezzy gniewnie. - Do licha, Johnny, czy zdajesz sobie sprawę, ile się namęczyłem .. - Znam cenę lepiej niż pan - odparł Jack, również pod¬nosząc głos. Ezzy opanował się i kilka razy głęboko odetchnął. - Kiedy przyszedłem do ciebie do domu, dlaczego mnie okłamałeś? Nie mogłeś wszystkiego wyjaśnić! Kryłeś ojca. Po¬wiedziałeś, że pracuje poza miastem. Uwierzyłem ci i nigdy tego nie sprawdziłem. Nie miałem powodu ci nie wierzyć. John Sawyer był łobuzem, pijakiem i kobieciarzem, ale nie mordercą. Jeśli to był wypadek, można byłoby go oskarżyć najwyżej o nieumyślne spowodowanie śmierci i pewnie skończyłoby się na wyroku z zawieszeniem. Żaden sędzia z Blewer w Teksasie nie przejąłby się zbytnio losem znanej ze złego prowadzenia puszczalskiej, która uprawia seks analny ze starszym mężczyzną na oczach jego młodocianego syna. Dlaczego twój ojciec nie przyszedł do mnie i nie wyjaśnił, co się wówczas wydarzyło? - Nie mógł.
- Bzdura. Powiedziałeś, że nie zabił świadomie. - On nie. Za to ja świadomie zabiłem jego. Rozdział pięćdziesiąty pierwszy Usłyszeli, jak Anna głośno wciąga powietrze. Jednak nie poruszyła się i tylko nadal patrzyła na Jacka z takim samym, pełnym konsternacji przerażeniem, z jakim spoglądał na niego Ezzy. Rysy Jacka wyrażały wzburzenie. - Powiedziałem mu to wszystko, co teraz ty powiedziałeś mnie, Ezzy. Patsy była pełnoletnia, a on jej nie zgwałcił. Była chętna, czynnie uczestniczyła w tym, co się działo. To był wypadek. Błagałem go, aby postąpił jak należy. Nie słuchał mnie. Nawet nie chciał o tym rozmawiać. Powiedział, że nie zamierza pakować się w prawne bagno z powodu jakiejś zdziry. Zaczęliś¬my się kłócić, a kłótnia szybko przybrała gwałtowny obrót. Przyłożyliśmy sobie parę razy, a potem wepchnąłem starusz¬ka do rzeki. Miałem nadzieję, że zimna woda go otrzeźwi i przywróci mu zdrowy rozsądek. Jednak on pociągnął mnie za sobą i przytrzymał pod powierzchnią. Walczyłem i wal¬czyłem, lecz on nie puszczał. Topił mnie, własnego syna. Pomyś¬lałem: mój ojciec chce mnie zabić. Utopi mnie, jeśli czegoś nie zrobię. Zdawało się, że płuca zaraz mi pękną, a on nie puszczał¬mówił dalej Jack załamującym się głosem. - Czepiałem się wszystkiego, co mogłem uchwycić. Moja dłoń natrafiła na pochwę z nożem. Wyjąłem go i dziabnąłem ojca w rękę. Puścił mnie i wynurzyłem się na powierzchnię. Ale to jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Obrzucał mhie i moją matkę najgorszymi wyzwiskami, jakie tylko mógł wymyślić. Powiedział, że nigdy nas nie chciał, gdyż zrujnowaliśmy mu życie, a on ma dość tego, że jest przykuty do takiego mazgajowatego, słabego głupka jak ja. A potem znów rzucił się na mnie, chwycił mnie za szyję i wepchnął pod wodę. Więc go zabiłem. Nikt nie odezwał się ani nie poruszył. Unikali patrzenia sobie w oczy, niczym obcy ludzie jadący razem windą. Wszyst¬ko, co można byłoby powiedzieć, zabrzmiałoby banalnie, ale milczenie było jeszcze gorsze. Cisza trwała w nieskończoność, aż wreszcie Jack chrząknął głośno i zaczął mówić dalej: - Nie wrzuciłem noża do rzeki, ponieważ bałem się, że zostanie znaleziony i posłuży za dowód. Więc zatrzymałem go. Z początku ze strachu, a potem jako talizman. Miał przypo¬minać mi, do czego jestem zdolny. Przerażał mnie i niezliczoną ilość razy chciałem się go pozbyć, ale w jakiś pokrętny sposób to, że go miałem, powstrzymywało mnie przed ponownym posłużeniem się nim. Nie użyłbym go wczoraj przeciwko Her¬boldowi, gdyby mnie do tego nie zmusił. - Tamtej nocy także nie miałeś wyboru, Johnny - powiedział Ezzy spokojnie. - Działałeś w samoobronie. - Ale czy na pewno? - zapytał i zaśmiał się gorzko. - Chciał¬bym tak myśleć, ale nie jestem pewny. Byłem młodszy i silniejszy niż on. Może w końcu przełamałbym jego opory i namówił go, żeby poszedł na policję. Mogłem też po prostu uciec. Czy zrobiłem wszystko, co należało? Uczciwie mówiąc, nie wiem. Codziennie zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście musiałem go zabić. Wszystko, co wiem na pewno, sprowadza się do tego, że kiedy wbijałem w niego nóż, pragnąłem, aby umarł. - Jak każdy, kto walczy o życie. - Jack spojrzał na niego, a potem spuścił wzrok. - Co z nim zrobiłeś? - Zawlokłem go w dół rzeki. Trwało to całymi godzinami. Tuż przed świtem wyciągnąłem go na brzeg i zakopałem w lesie, posługując się gołymi rękami. Przykryłem grób otoczakami. Pewnie nadal tam jest. Powrót do domu zajął mi cały następny dzień. Kiedy wróciłem, rzuciłem się na łóżko i spałem przez dwadzieścia cztery godziny. Właśnie pakowałem rzeczy, kiedy pojawił się pan na progu, rozpytując o Patsy McCorkle. Byłem okropnie przestraszony. Aż dziw, że nie spostrzegł pan, jak trzęsły mi się kolana. - Byłeś tylko chłopcem, Johnny. - Byłem wystarczająco dorosły. Przynajmniej, by zdawać sobie sprawę, że powinienem wynieść się z Blewer, zanim ktoś zauważy zniknięcie ojca. Pozałatwiałem wszystkie sprawy w mieście, odebrałem od gospodarza pieniądze za zapłacony z góry czynsz i powiedziałem mu, że się przeprowadzamy, choć jeszcze nie wiem, dokąd. A w nocy wskoczyłem do pociągu towarowego i odjechałem. Nie zatrzymałem się, aż do teraz. Od tamtej nocy zawsze oglądałem się przez ramię. Nie po¬zwalałem sobie zostać w jakimś miejscu zbyt długo i nigdy nie związałem się z nikim na tyle mocno, żebym nie mógł odejść w każdej chwili. - Spojrzał na Annę, a potem odwrócił wzrok, jakby przestraszył się tego, co zobaczył w jej spojrzeniu.¬Kiedy usłyszałem, że Carl uciekł z więzienia, uświadomiłem sobie, że pora zapłacić rachunek. Zaryzykowałem wolność i wróciłem, chociaż właściwie i tak nie byłem wolny. Ezzy przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo, kontemplując wzór na linoleum, a potem wstał ciężko.
- No cóż, załatwiłeś Carla Herbolda, co czyni z ciebie bo¬hatera. A co do reszty, nie jestem już policjantem. To, co powiedziałeś, nie zostało zanotowane. Zrobiłeś dla mnie więcej, niż przypuszczasz, Johnny. Przepraszam ... Jack. Wystarczy mi, że wiem, co się wydarzyło. To było tak dawno temu. I dziś już chyba nie ma znaczenia, jak to się stało. - Ma znaczenie dla mnie - powiedział nieoczekiwanie Jack.,- Ta noc zmieniła moje życie, lecz nie na zawsze. Tylko na tyle, na ile na to pozwolę. Gdybym powiedział prawdę, ani ty, ani Delray nie obarczylibyście winą Carla i Cecila. I wszystko pomiędzy Delrayem a jego pasierbami mogłoby ułożyć się inaczej. - To byli zepsuci chłopcy, Jack. Nic nie mogłoby sprawić, by ich stosunki ułożyły się inaczej. - Lecz Delray nie musiałby żyć ze świadomością wiszących mu nad głową gróźb Carla - argumentował Jack. - A David i Anna nie wpadliby w śmiertelną pułapkę. - Z uporem po¬trząsnął głową. - Nie, Ezzy. Przysporzyłem ludziom - w tym tobie - zbyt wiele cierpienia z powodu tego, co zrobiłem i czego nie zrobiłem. Jakkolwiek by na to patrreć, zabiłem swego ojca. Chcę wreszcie pozbyć się poczucia winy. Na dobre i na zawsze. To niewydarzone wyznanie nie załatwi sprawy. Nadaj sprawie bieg. Chcę, żeby wszystko potoczyło się zwykłym trybem: mogą mnie aresztować, zamknąć, wytoczyć mi proces przed ławą przysięgłych. Wszystko mi jedno. Chcę, żeby to się wreszcie skończyło. - Co to znaczy: nie wiem, gdzie on jest? Ma pani zwyczaj gubić pacjentów? Kto jest tu szefem? Chcę, żeby odnaleziono mego męża, i to natychmiast. Na końcu korytarza Cora właśnie dawała popalić pielęg¬niarkom. Bojaźliwa młoda uczennica, która wiedziała o wy¬mknięciu się Ezzy'ego, udawała, że pilnie czegoś szuka w teczce z aktami. - Cora? Odwróciła się na dźwięk jego głosu. Pomimo że tak się awanturowała, widać było, że jest o krok od załamania. Kiedy go zobaczyła, jej szczęka zaczęła się trząść. Zacisnęła usta, by przezwyciężyć drżenie warg, choć łzy w jej oczach zdradzały, że zaraz się rozpłacze, i to pewnie nie pierwszy raz. Ezzy ciągnął za sobą stojak z kroplówką, żałując, że wygląda i czuje się jak zabytek z dawnej epoki, a nie jak mężczyzna. Ponieważ widzieli się po raz pierwszy od czasu, kiedy Cora wyjechała, wolałby stawić jej czoło ogolony i całkowicie ubrany. Tymczasem jego nogi wyglądały niczym owłosione wybladłe wykałaczki, stopy miał białe i poznaczone żyłami, a paznokcie zapewne wymagały skrócenia. W tej kretyńskiej, ledwie za¬krywającej pośladki koszuli musiał wyglądać żałośnie. Mimo to wyglądała na diabelnie zadowoloną, że go widzi. Pośpieszyła korytarzem w stronę Ezzy'ego, lecz zatrzymała się, nie dotykając go. - Zadzwonili do mnie wczoraj w nocy i powiedzieli, co się stało. - Tylko tyle zdołała powiedzieć, zanim znów straciła kontrolę nad dolną wargą. - Wróciłaś? - zapytał. - Jeżeli mnie chcesz. - Zawsze chciałem. Otworzył ramiona, a Cora wsunęła się w nie. Dowiedziała się wszystkiego z mediów, które o niczym innym nie mówiły, zwłaszcza od kiedy znaleziono zwłoki Cecila i Connie. Później nadejdzie czas, by opowiedzieć jej historię Jacka Sawyera i prze¬konać ją, że teraz, kiedy wreszcie tajemnica tamtej letniej nocy została wyjaśniona, ich życie będzie wyglądało zupełnie inaczej. Oczywiście, zanotuje zeznanie Sawyera, takjak tamten sobie życzył. Jednak o ile zna Corę, to będzie się z nim sprzeczała, argumentując, iż John Sawyer Junior był wtedy zaledwie chłop¬cem, który znalazł się w bardzo trudnym położeniu, i że za¬sługuje na współczucie, a nie karę, skoro zabił publicznego wroga numer jeden i ocalił Ezzy'emu życie. Jeśli zostanie wszczę¬te przeciwko niemu dochodzenie, on, Ezzy, musi świadczyć na korzyść Sawyera. A tak w ogóle, powinni zaprosić jego i Annę na kolację, aby zademonstrować, że są po ich stronie. I pewnie będzie zdziwiona, gdy Ezzy się z nią zgodzi. Ale to wszystko może zaczekać. Tymczasem przytulił ją mocno, z uczuciem, czerpiąc zadowolenie z faktu, że znów są jednością• Jack spojrzał z obawą na Annę. Uśmiechnął się smutno i z nieśmiałą nonszalancją uniósł jedno ramię• - Prosiłaś mnie kiedyś, bym opowiedział ci swoją historię• Teraz wiesz, dlaczego zwlekałem. Chciałbym, żebyś wiedziała, jak wiele dla mnie znaczyło, że moja historia nie była dla ciebie ważna, kiedy, no wiesz ... kiedy byliśmy razem. Że akceptowałaś mnie bez zastrzeżeó. i może nawet przez chwilę kochałaś. -
Ski¬nął głową w kierunku drzwi. - Lecz nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań, Anno. Jeżeli teraz stąd wyjdziesz, zro¬zumiem. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Anna odpowiedziała w języku, którym najwygodniej jej było się posługiwać. Zaczęła sygnalizować: . - Poprosiłam cię, byś opowiedział mi o sobie, ponieważ chciałam cię poznać, nie osądzać. To bardzo nieszczęśliwa historia i przykro mi ze względu na ciebie. Ale to w niczym nie zmienia moich uczuć. Prawdę mówiąc, teraz jeszcze ba¬rdziej cię kocham. Pragnę dać ci tyle szczęścia, ile tylko po¬trafię, ponieważ do tej pory nie zaznałeś go zbyt wiele. Nie sądzę, by oskarżono cię o spowodowanie śmierci ojca. Teraz, kiedy uratowałeś życie tylu osobom? Lecz jeśli stanie się inaczej, będę stała przy tobie bez względu na to, co się wydarzy. Nie opuszczę cię, ponieważ ... ponieważ mnie kochasz. Mnie¬powtórzyła, dotykając swojej piersi. - Miłość rodziców do mnie przepojona była poczuciem winy. Dwoje zdrowych ludzi spłodziło głuche dziecko. Obwiniali za to siebie i zastanawiali się, jaki grzech popełnili, że ich dziecko zostało ukarane głu¬chotą• Wiem, że Dean mnie kochał. Gdyby nie umarł, wie¬dlibyśmy szczęśliwe życie. Ale on traktował moje kalectwo jak wroga, którego trzeba pokonać. Był gotów stoczyć tę bitwę wraz ze mną, lecz skoro uważał, że w ogóle należy z tym walczyć, oznacza to, iż nienawidził mojej głuchoty. Delray także mnie kochał. Przynajmniej we własnym mnie¬maniu. Lecz jego miłość była ... dławiąca. Nie, nie dławiąca. Jest takie słowo, oznaczające, że nie może się oddychać. Przy nim nie mogłam być tym, kim chciałam. Rodzice czuli się odpowiedzialni za moją głuchotę. Dean chciał ją pokonać. Delray wykorzystać. Ale tobie, Jack, po prostu nie sprawia to różnicy. Żadnej. Zaakceptowałeś mnie taką, jaka jestem. I dlatego cię kocham. To główny powód. Lecz są i inne. Kocham cię za to, że troszczysz się o Davida. To ważne. Nie mogłabym zakochać się w mężczyźnie, który nie potrafiłby pokochać mojego syna. Wiem, że twoje uczucie do niego jest prawdziwe i szczere. A poza tym pragnę cię. Nie ma godziny, bym nie myślała o kochaniu się z tobą. Te myśli podniecają mnie. Miewałam takie fantazje już wcześniej ... lecz teraz, kiedy wiem, jak to jest być z tobą, czuję mrowienie. Tutaj. - Do¬tknęła piersi i dołu brzucha. - Spoglądam na ciebie i moje serce zaczyna szybciej bić. Myślę o tobie i nie mogę złapać oddechu. Dotykasz mnie i to ... to cudowne uczucie musuje we mnie. Mam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Nie potrafię nad sobą zapanować. Myślę, że to po prostu radość. Chociaż przeżywamy trudne chwile, i tak czuję się bardziej szczęśliwa, niż byłam kiedykolwiek. Uczyniłeś mnie szczęśliwą, ponieważ mnie kochasz. Wiem, że spróbujesz wyperswadować mi to uczucie. Znam cię. Powiesz, że nie przyniosłeś nam nic oprócz kłopotów. Mylisz się. Wiedziałam, że w naszym życiu czegoś brakuje, lecz nie wiedziałam, czego. Dopóki nie spotkałam ciebie. Potrzebujemy cię bardziej, niż ty potrze¬bujesz nas. Pozwól, byśmy zostali twoją rodziną, tą, której nigdy nie miałeś. Jeżeli nas chcesz, my chcemy ciebie. Jeżeli mnie pragniesz, ja pragnę ciebie. Mniejsza o nasze wady, jeśli mnie weźmiesz, ja wezmę ciebie. Kocham cię, Jack. Wpatrując się w niego, opuściła dłonie na kolana. Zastygła w bezruchu. Jack nie odrywał wzroku od twarzy Anny. Odczytywał słowa, które bezgłośnie wypowiadały jej wargi, badał jej oczy, aby upewnić się co do znaczenia tych słów, a zmiany wyrazu jej twarzy zastępowały modulację głosu. To, co mu przekazywała, przypominało pełen wdzięku balet, pulsujący uczuciem i ujawniający myśli. Czubki jej poruszających się szybko palców stanowiły przedłużenie duszy. Nie miał pojęcia, co powiedziała, lecz wiedział, co chciała mu zakomunikować. Ujął jej dłonie, ucałował je, a potem mocno ścisnął w swoich. Nie odezwał się. Po tym przekonującym wyznaniu miłości słowa nie były już potrzebne.