Prolog
Jego matka zawsze umiała go zadziwić. To było w jej stylu. Ale tym razem
zaskoczyła go bardziej niż kiedykolwiek. Z obitego błękitnym pluszem
p...
6 downloads
8 Views
Prolog
Jego matka zawsze umiała go zadziwić. To było w jej stylu. Ale tym razem
zaskoczyła go bardziej niż kiedykolwiek. Z obitego błękitnym pluszem
pudełka na biżuterię wyjął olbrzymich rozmiarów diament, podniósł go do
góry i w zaciemnionej sypialni zaczął mu się z zachwytem przyglądać,
czując przy tym nagły zawrót głowy. Był to brylant, połyskliwy,
prostokątny kamień; za duży, żeby człowiek mógł go bez wysiłku połknąć.
Był jeszcze nie oprawiony; odkąd jubiler nadał mu ostateczny kształt i
połysk, nikt nie próbował przy nim manipulować.
Właściwie nie miał pojęcia, ile diamenty były warte, chociaż słyszał, że
te najbardziej okazałe, takie jak ten, nie były wyceniane według liczby
karatów; gdyby tak było, to nawet najbogatsi ludzie tego świata nie
mogliby sobie na niego pozwolić. Był przekonany, że na aukcji zostanie
wyceniony na setki tysięcy dolarów, a może nawet miliony.
Jestem milionerem, pomyślał. Czuł się, jak gdyby właśnie wyszedł z
piwniczki z winem i dopiero na świeżym powietrzu odkrył, jak bardzo był
pijany.
Nie miał wątpliwości, że kamień był prawdziwy. Obracając go w palcach,
przypomniał sobie słowa szeptane przez matkę jakieś pięć tygodni temu.
Siedzieli na oplecionej bluszczem werandzie domu wielebnego Ponsforda
w Herne Hill, podczas gdy reszta towarzystwa grała w krykieta na
wypalonym przez słońce trawniku.
– Twój ojciec zatroszczył się o ciebie – powiedziała wtedy. – To znaczy
twój prawdziwy ojciec. Zabezpieczył ciebie i twoje dzieci. Kiedy odejdę, o
nic nie będziesz się musiał martwić.
– Ale ty nie odejdziesz – uśmiechnął się do niej, chwytając jej rękę w
swoje dłonie. Miała założone białe letnie rękawiczki. Wydawało mu się, że
trzyma w rękach nieżywego szpaka, same kości i pióra.
Nie wiadomo, czy było to przeczucie, czy jakaś wróżba przekazana przez
pogodę, chmury, a może miało to coś wspólnego z dżentelmenami
grającymi w krykieta – odeszła trzy tygodnie po przyjęciu. Zaczęło się
letnim przeziębieniem, które przeszło w zapalenie płuc. Mając trzydzieści
trzy lata, Peter Ransome został sierotą.
Wybiło go to z rytmu. Nie był przygotowany na samotność ani na ból;
kiedy porządkował sprawy matki z panami Winchellem i Golightlym,
prawnikami zajmującymi się sprawami spadkowymi w Croyden; i kiedy
doprowadzał do porządku dom matki w Kennington w południowym
Londynie, który stał niedaleko boiska Oval do krykieta. Wtedy właśnie
wpadły mu w ręce fotografie i pamiątki po matce z odległej przeszłości:
czarno-białe zdjęcie jego ojczyma z biskupem Woolwichem, jeszcze jedna
fotografia matki stojącej obok Cecila Rhodesa na tle jakiegoś zamazanego
krajobrazu, naszyjnik z lwim zębem, srebrna tabakierka z wytłoczonym
Wodospadem Wictorii – poczuł się tak, jak gdyby nie wiedział, kim był albo
dlaczego tutaj był. Odziedziczył fragmenty życia innych ludzi, chociaż nie
było już na świecie nikogo, z kim byłby spokrewniony w prostej linii.
Jego ojczym, wielebny Hugh Ransome, zmarł na atak apopleksji na dzień
przed rozpoczęciem uroczystości związanych z jubileuszem królowej
Wiktorii, 21 czerwca 1897 roku. Gorączka przygotowań do przyjęcia dla
dzieci i staruszków w Kennington oraz upał: tego po prostu było dla niego
za dużo.
Jego prawdziwy ojciec zmarł rok wcześniej. Utopił się. Stało się to na
powracającym z Madagaskaru liniowcu „Andromeda”. Wypadek, na temat
którego szeroko wówczas rozpisywała się prasa. Jeden ze świadków
stwierdził z całą stanowczością, że pan Blitz „z pełną premedytacją”
przeskoczył przez reling i wpadł do Oceanu Indyjskiego, po czym nałykał
się tyle wody, że utonął, zanim pośpieszono mu z pomocą. Jednakże pani
Blitz uparcie dementowała pogłoski o samobójstwie. Jej mąż był „w
znakomitej kondycji fizycznej”, tak powiedziała koronerowi, był zdrowy i
zamierzał rozkręcić nowy interes w Kapsztadzie.
Ale teraz Peter był tutaj, w wielkim domu z czerwonej cegły na
Montacute Road, w domu, do którego przylegał zaniedbany trawnik w
kształcie trójkąta, na którym posadzono pospolite drzewa. Miał przed sobą
otwarte pudełko na biżuterię, które należało do jego matki, a w palcach
trzymał diament większy, niż mógł to sobie wymarzyć. Musiał być
prawdziwy, był o tym przekonany, chociaż nie miał żadnego
doświadczenia, jeżeli chodzi o diamenty, i nie wiedział, w jaki sposób to
sprawdzić. Mógł jedynie wyryć na szybie od sypialni swoje nazwisko, ale
nie wydawało się to najszczęśliwszym pomysłem. Pięć lat temu zmarł jego
ojczym. Przez cały ten okres Peter utwierdzał się w przekonaniu, że
uczucie pomiędzy jego matką a prawdziwym ojcem było szczególnie silne i
bardzo wyjątkowe. Nawet ich przypadkowe rozstanie nie było w stanie go
zniszczyć.
Jeżeli miłość pomiędzy jego matką a jego prawdziwym ojcem była w
połowie tak niepohamowana, jak opisywała to matka (była skromną
kobietą, wdową po pastorze, ich miłość musiała być dwa razy tak silna i
zmysłowa, jak jemu opowiadała), to diament, który ją symbolizował,
musiał być autentyczny i bez skazy.
Do sypialni weszła służąca matki, Olive. Trzymała w ręce szczotkę do
czyszczenia dywanów. Na głowie miała chaos, setki farbowanych loczków i
gdzieniegdzie poutykane grzebyczki ze skorupy żółwia.
– Proszę pana, czy gdybym odsłoniła zasłony, to okazałabym brak
szacunku dla zmarłej? – zapytała. – Bardzo nie chciałabym, żeby
nadwerężył pan sobie oczy. Mój Henry zepsuł sobie oczy, walcząc w
ciemnościach pod Nicholsons Nek.
Peter przezornie zamknął diament w dłoniach i odwrócił się sztywno i
bardziej dystyngowanie, niż zamierzał.
– Zrób to bez względu na wszystko – powiedział. – Nie sądzę, żeby matka
chciała widzieć swój dom w takim ponurym nastroju.
Olive rozsunęła grube brokatowe zasłony, grzechocząc mosiężnymi
kółkami. Promienie słoneczne oświetliły wzorzysty dywan oraz biały kilim
na łóżku, na którym zaledwie dwa tygodnie temu jego matka zamknęła na
zawsze oczy, jak gdyby głęboko zasnęła. Na ścianie obok łóżka wisiał
prosty, drewniany krucyfiks; matka zawsze mu powtarzała, że dostała go
od misji w Afryce Południowej, kiedy jeszcze była małą dziewczynką –
zanim umiała mówić po angielsku.
– Czy chciałby pan wypić herbatę, proszę pana? – zapytała Olive.
Peter w dalszym ciągu miał mocno zaciśnięte dłonie.
– Tak, herbatę – powiedział. – Zaraz zejdę na dół.
– Bardzo dobrze, proszę pana.
Kiedy Olive opuściła sypialnię, Peter podszedł do owalnego zwierciadła,
które wisiało niedaleko okna. Zobaczył w nim ciemnowłosego, nieśmiało
wyglądającego młodego mężczyznę w prostym, szarym garniturze;
młodego mężczyznę, którego karnacja była zbyt ciemna, aby mógł
uchodzić za Anglika, i którego krótki, prosty nos i ostro zarysowane czoło
były zbyt europejskie, aby brano go za czystej krwi Afrykanina. Rasowo był
zlepkiem trzech narodowości: w jednej trzeciej Holendrem, w jednej
trzeciej Hotentotem i w jednej trzeciej niemieckim Żydem.
Był przyzwyczajony do problemów wynikających z jego ciemnej skóry.
Pracował jako mechanik samochodowy dla przedsiębiorstwa Vulcan w
Southport, Cheshire. Pomimo że miał zręczne ręce i umiał posługiwać się
kluczem francuskim, wiedział, że nigdy nie zrobią go szefem. Brał udział w
wyścigach samochodowych, kiedy tylko był wolny jakiś samochód i
wystarczająca ilość etyliny. Ale nigdy nie pozwolono mu zrobić licencji
kierowcy pierwszej klasy. Taka, niestety, była Anglia, która tolerowała
mieszańców, ponieważ byli jasnym dowodem kolonialnych zdobyczy
imperium, ale za to bardzo rzadko pozwalała zbliżyć się „kolorowemu” do
towarzystwa.
To, że jego ojczym, wielebny Hugh Ransome, był darzony szacunkiem za
swoją pracę wśród biedaków południowego Londynu i pogaństwa Afryki
Południowej, bardzo Peterowi pomogło. Ojczym nauczył go dobrych
manier, niuansów konwersacji, pokazał mu, jak się ubierać. Wszystko to
jednak nie rozjaśniło mu skóry. Wiedział już od czasów szkoły, że tylko cud
boski może sprawić, że znajdzie się w bezpośredniej bliskości śmietanki
towarzyskiej Anglii rządzonej przez króla Edwarda.
A może właśnie sprawi to diament? Może to był ten cud, który zmieni
całe jego życie? Otworzył dłonie. Wielki kamień był ciepły, miał
temperaturę zbliżoną do temperatury jego własnego ciała. Złapał promień
słońca, a właściwie jedynie jego wierzchołek, i rozjaśnił się brylantowymi
tęczami oraz drżącymi jaskrawymi trójkątami odbitego i rozszczepionego
światła, przypominał obwieszony zwierciadełkami pokój w miniaturze.
– Twój ojciec zatroszczył się o ciebie – wyszeptała wtedy matka i słowa te
zapadły mu głęboko w pamięć.
Przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu, w jeden z zimowych
wieczorów spędzanych na plebanii, siedział na matczynych kolanach i
opiekał nad kominkiem bułeczkę nadzianą na widelec. Policzki paliły go od
ognia, a matka powiedziała mu wtedy:
– Czy opowiedziałam ci już historię mężczyzny, który zrezygnował ze
wszystkiego, co posiadał, z całego swojego majątku, nawet posiadłości,
które tak kochał, tylko po to, żeby swojej sekretnej miłości kupić
najdroższy kamień świata?
Odpowiedział wtedy, że nie i że chciałby ją usłyszeć. Ale ona
uśmiechnęła się tylko nieznacznie, zmierzwiła mu włosy palcami i
ostrzegła go, żeby był ostrożny i nie upuścił bułeczki w ogień. Teraz jednak
wiedział, co miała na myśli.
Przejrzał szuflady matczynej toaletki i znalazł jedwabną saszetkę
używaną kiedyś do przechowywania pojemniczka ze złotym proszkiem.
Wpuścił diament do saszetki i zaciągnął tasiemkę, po czym włożył ją do
kieszeni. Następnie przejrzał się w zwierciadle, poprawił krawat i zszedł do
salonu, gdzie Olive przygotowywała herbatę. Na stole stał już spory czajnik
Rockingham z aromatyczną cejlońską herbatą i mały talerzyk z niezbyt
świeżymi kruchymi ciasteczkami.
– Bardzo pan blady, sir, jeżeli wolno mi zauważyć – powiedziała Olive. –
Czy nie jest pan przypadkiem chory?
– Nie sądzę – odpowiedział Peter. – Proszę nalać. Olive nalała herbaty, a
para znad filiżanki uniosła się do góry i zmieszała z promieniami
słonecznymi.
– Rozmyślałam o pańskiej matce, sir – powiedziała Olive smutnym
głosem. – Taka wspaniała kobieta; a jaka była śliczna, kiedy była młodsza.
– Tak – mruknął Peter, sącząc parzącą usta herbatę. Ani myślał
wspominać przeszłość razem z Olive. – Bardzo mi jej brakuje.
Dokończył herbatę w samotności. Spróbował ciasteczko, ale było zbyt
czerstwe i miało zapach śmierci. W końcu, około trzeciej, wyszedł z domu i
skierował się na przystanek przy końcu drogi, aby zaczekać na konny
omnibus, który zawiózłby go przez rzekę do samego Londynu. Po drugiej
stronie ulicy dwóch bosonogich, bezdomnych chłopców czyściło stojącą na
rogu gazową latarnię uliczną, podczas gdy inny chłopiec, ubrany w
marynarski mundurek, obserwował ich z przerażeniem. Jego niania
zatrzymała się, ażeby poplotkować przez chwilę z listonoszem.
Omnibus przyjechał mocno spóźniony. Ponieważ był to ciepły, letni
dzień, Peter usiadł na dachu i zapalił papierosa. Na Blackfriars Bridge
znaleźli się w korku ulicznym i omnibus zatrzymał się tam około
dwudziestu minut, a chłodny wietrzyk od Tamizy niósł wszystkie zapachy
unoszące się nad dokami, zapachy przypraw i towarów z rozładowywanych
statków oraz z magazynów portowych. Peter wyjął następnego papierosa,
ale nie dopalił go do końca; zdusił i wyrzucił na ulicę.
Do niewielkiego sklepu jubilerskiego mieszczącego się naprzeciwko
Holborn Circus dotarł przed piątą. Ulice były przepełnione powozami,
wozami i platformami do przewożenia beczek z piwem ciągnionymi przez
konie, a hałas podków oraz kół z metalowymi obręczami był ogłuszający.
Kiedy otworzył drzwi do sklepu, zadźwięczał dzwonek. Wszedł do środka,
zamknął za sobą drzwi i znalazł się w ciszy.
Sklep był niewielki. Wzdłuż ścian stały gabloty ze szkła i mahoniu,
wypełnione pierścionkami, wisiorkami i srebrnymi buteleczkami do
perfum – biżuteria dla niższych warstw społecznych, rodzaj klejnotów,
które ciężko pracujący urzędnik mógł podarować wybrance swojego serca
na gwiazdkę albo sklepikarz kupić żonie z okazji rocznicy ślubu. Wnętrze
sklepu pachniało kurzem, pastą do srebra i różnymi chemicznymi
odczynnikami.
Z tylnych drzwi wyszedł mężczyzna wymizerowany jak krawiec, jego
blond włosy opadały mu na prawe oko.
– Mój drogi przyjacielu! – wykrzyknął jak tylko rozpoznał gościa. – Cóż za
niespodzianka!
Peter wyciągnął rękę na przywitanie.
– Jak się masz, Samuelu? Czy ty nigdy nie przytyjesz?
– To nie dlatego, że nie dojadam – powiedział Samuel. – Interes idzie jak
nigdy dotąd. Chcesz coś kupić, czy wpadłeś, żeby pogadać?
Samuel Kellogg był kolegą szkolnym Petera z Kennington. Kiedy jego
ojciec zmarł na gruźlicę, przeprowadził się do Bloomsbury, aby zamieszkać
ze swoim wujkiem Maxem i pomóc w rodzinnym interesie z klejnotami.
Mimo to przyjaciele utrzymywali ze sobą kontakt nawet wtedy, kiedy
Peter przeniósł się do Southport. Ostatnio spotkali się zeszłego lata, aby
zjeść wspólną kolację w Runcorn’s Chop House na Oxford Street.
– Zmarła moja matka – powiedział Peter. – Byłem w Kennington, żeby
uporządkować dom.
– Mój drogi przyjacielu – powiedział Samuel współczująco.
– Była bardziej słabowita, niż myślałem – stwierdził Peter. –
Przypuszczam, że nie służył jej brytyjski klimat. Zawsze łatwo się
przeziębiała i łapała grypę.
– Bardzo ci współczuję – powiedział Samuel.
– Dzięki – mruknął Peter, próbując się uśmiechnąć.
– Chodź na zaplecze – zaproponował Samuel. – Mam tam trochę herbaty i
pyszny pieróg z cielęciną.
Podniósł mahoniową pokrywę lady i Peter poszedł za nim do pokoju na
zapleczu, gdzie stała kanapa w opłakanym stanie, a w kominku leżał
zeszłoroczny popiół. Na stole jubilerskim walały się szczypce, kłębek
srebrnego drutu oraz lutownica. Na ścianie wisiał frywolny kalendarz z
rozebraną tancerką z pióropuszem strusich piór we włosach i sznurkami
pereł na kostkach nóg.
– Nie sądzę, żebyś widział się z Walterem – powiedział Samuel,
zdejmując pokrywkę z czajniczka i nieufnie zaglądając do środka.
– Nie widziałem się z nim. Słyszałem, że pojechał na Malaje założyć
plantację drzew kauczukowych.
– Muszę ci wyznać, że zawsze przypominał mi plantatora kauczuku.
Peter przesunął kilka sfatygowanych numerów „The London Illustrated
News” na bok i usiadł na kanapie.
– Być może. A jak wygląda plantator kauczuku? – zapytał.
Samuel wzruszył ramionami.
– Myślę, że kauczukowato. Czy przyrządzić świeżej?
– Nie rób sobie kłopotu. Przyszedłem raczej w interesach.
– Rozumiem – powiedział Samuel, siadając. Odciął kawałek ciasta z
cielęciną i wpakował sobie do ust. – Przypuszczam, że twoja biedna mama
zostawiła trochę klejnotów do twojej dyspozycji?
– Jeszcze się im nie przyjrzałem – powiedział Peter.
– Głównie interesowałem się tym – dodał i wyciągnął z kieszeni
niewielką, zaciągniętą tasiemką saszetkę, którą otworzył i odwrócił do
góry dnem nad stołem jubilerskim Samuela.
Diament spadł na blat, potoczył się i zatrzymał na krawędzi stołu,
błyszcząc w świetle gazowej lampki. Samuel, z gębą wypchaną pierogiem,
gapił się w niego, jak gdyby była to trzecia tablica przykazań, spuszczona
przez Boga wprost z nieba.
– Wielki Boże, co to...? – zawołał. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że to
prawdziwy kamień?
Peter pokiwał głową.
– Jestem raczej przekonany, że tak.
– Ale przecież to jest diament – powiedział Samuel. – Nie znajduje się
diamentów takiej wielkości. Ten jest wielki jak Regent. Większy. Nie może
być prawdziwy. Gdzie, na Boga, go znalazłeś?
– W pudełku na biżuterię mojej matki.
– Nawet nie w sejfie? Nie może być prawdziwy. Mój drogi przyjacielu,
gdyby to był prawdziwy diament, byłby wart... milion funtów. Może nawet
więcej. Takich diamentów nie trzyma się w pudełku na biżuterię. Trzyma
się w sejfie, w Coutts.
– Może tak, a może nie. Czy złodziej mógłby podejrzewać żonę pastora, że
w swoim pudełku na biżuterię trzyma diament wartości miliona funtów?
Kilka pierścionków, to byłoby możliwe; wisiorek z tombaku. Ale nie
diament za milion funtów.
Samuel podniósł diament i spojrzał na niego z niezadowoloną miną.
Następnie wziął do ręki swoją jubilerską lupę z dziesięciokrotnie
powiększającą soczewką i zaczął go dokładnie badać.
– Trudno cokolwiek powiedzieć przy gazowym oświetleniu – zaczął. – Ale
jeżeli to prawdziwy diament, to jest wspaniały. Trzeba by mu dodać trochę
różowawej barwy, rozumiesz? Niewiele, ale wtedy będzie naprawdę
fantastyczny i podniesie to jego wartość od czterech do pięciu razy, jeżeli
oczywiście znajdziesz kogoś, kto zapłaci takie pieniądze.
– A więc uważasz, że jest prawdziwy?
– Mój drogi przyjacielu, nie mogę powiedzieć na pewno. To właśnie cały
urok „diamentowego” interesu. Nawet kupcy z reputacją nie są czasami w
stanie stwierdzić, czy niektóre diamenty są prawdziwe, czy też nie. Na
rynku znajduje się wiele fantastycznych falsyfikatów, a jeżeli są
oprawione, to jeszcze trudniej je rozróżnić. Niektórzy fałszerze oprawiają
gorszej jakości diamenty w doskonałej jakości złoto lub srebro, rozumiesz o
co chodzi, a następnie malują spód diamentu na czarno, przez co odbija
więcej światła. Tak było ze słynnym tęczowym naszyjnikiem Romanowów.
George Kunz, amerykański znawca kamieni szlachetnych, a przy tym
bardzo sceptyczny facet, zdrapał farbę paznokciem i okazało się, że
diamenty były pośledniej wartości pomalowanymi kamieniami.
– Ale ten kamień nie jest oprawiony – powiedział Peter.
– Prawda – odparł Samuel. – Ale może okazać się, że to topaz albo szkło
Strassera, zawierające dużą ilość ołowiu, a nawet kwarc; chociaż wątpię,
żeby to był kwarc, ponieważ jest zbyt połyskliwy.
Peter nie odzywał się przez chwilę, obserwując przyjaciela badającego
kamień przez lupę, a następnie powiedział:
– Muszę powiedzieć ci jedną rzecz, co być może zmieni twoje
nastawienie do sprawy.
– A więc słucham – powiedział Samuel – bo jeżeli to jest prawdziwy
diament, nie odczujesz braku pieniędzy do końca życia. Wcale nie żartuję.
– Wielebny Ransome nie był moim prawdziwym ojcem – zaczął Peter. –
Nigdy o tym nie mówiłem, zwłaszcza wtedy gdy byłem w szkole, ponieważ
czułem się tym faktem zakłopotany. Moim prawdziwym ojcem był Barney
Blitz.
Samuel odłożył diament i ze zdziwieniem spojrzał na swojego szkolnego
kolegę.
– No, teraz to mnie zupełnie rozłożyłeś. To taki kawał, prawda? Wrócisz
do swoich kumpli z Kennington i powiesz im, jak to Samuel Kellogg
uwierzył, że ten kawałek szkła z bożonarodzeniowego rogu obfitości jest
wart miliony funtów.
– Samuelu, mówię ci prawdę. Przysięgam. Kiedy moja matka była w
Afryce Południowej, przez wiele lat żyła z Barneyem Blitzem. On był moim
prawdziwym ojcem.
– Rozłożyłeś mnie na łopatki – powiedział Samuel. Peter wskazał na
diament.
– To dlatego jestem pewien, że diament jest prawdziwy. I dlatego musisz
mi powiedzieć, gdzie mogę go sprzedać. Nie chcę zostać nabity w butelkę.
Mój ojciec dał go mojej matce, żeby zabezpieczyć mnie na przyszłość. Nie
chciałbym go zawieść, sprzedając diament pierwszemu lepszemu kupcowi
i dostać za niego tylko jedną czwartą faktycznej wartości.
Samuel popatrzył na diament przez dłuższą chwilę.
– Musisz mi wybaczyć – powiedział. – Ale nigdy dotąd nie widziałem
takiego diamentu, i z pewnością nigdy już nie zobaczę. Muszę zapamiętać
ten moment dokładnie. A więc Barney Blitz był twoim ojcem, tak?
Rozłożyłeś mnie na łopatki.
– Problem polega na tym, że nie bardzo wiem, dokąd pójść z takim
diamentem – powiedział Peter.
Samuel ostrożnie położył diament na stole.
– Znam tylko jednego człowieka, który mógłby się tym zająć. To Garth
Steinman. Nie wiem, czy o nim słyszałeś czy nie, ale jest kupcem
zajmującym się sprzedażą i kupnem niezwykłych i wyjątkowych
klejnotów. Jest ekscentrykiem, ale za to bardzo bogatym ekscentrykiem.
Zdobył szmaragdy Montforta dla ostatniej królowej. Jest przyjacielem
Rothschildów i J.P. Morgana. Posiada dom w St. John’s Wood, chociaż teraz
może go tam nie być. Zimy spędza we Włoszech, a lata w Szwajcarii.
Peter wziął diament i wsunął go z powrotem do saszetki.
– Pozostaje mi spróbować. Czy możesz postarać się o jego adres?
– Mój drogi przyjacielu – powiedział Samuel. – Przez wzgląd na taki
diament, nawet cię do niego zaprowadzę.
Samuel zamknął sklep wcześniej i poszli w kierunku Gray’s Inn Road,
żeby złapać dorożkę. Ruch uliczny był teraz niewielki. Promienie
zachodzącego słońca zaglądały do wnętrza dorożki,...