J.D. Bujak Bilbord Wydawnictwo Prószyński i Ska 20 LAT WCZEŚNIEJ W małym, ciemnym pokoju co kilka chwil migotało pomarańczowe światełko. Drobny siedmi...
20 downloads
19 Views
2MB Size
J.D. Bujak
Bilbord Wydawnictwo Prószyński i Ska
20 LAT WCZEŚNIEJ W małym, ciemnym pokoju co kilka chwil migotało pomarańczowe światełko. Drobny siedmioletni chłopczyk siedział skulony za łóżkiem i bawił się starą latarką znalezioną na dnie drewnianej skrzynki z rupieciami. Malec miał na sobie pomiętą flanelową piżamę w kolorową kratkę. Za długie nogawki zostały podwinięte dwa razy, a gumka w pasie mocno ściągnięta, by ubranie nie zjeżdżało z wątłych bioder. Żeby całkiem nie spadły, i tak trzeba było często podciągać spodnie. Przyciskając do siebie przedmiot, chłopiec zerkał co jakiś czas poza łóżko, na zatrzaśnięte drewniane drzwi pokoju i nasłuchiwał, czy ktoś przypadkiem nie czai się w korytarzu. Na szczęście ojciec jeszcze śpi. Poza nim na pewno nikt nie wejdzie do ciasnej i dusznej sypialni. Malec odwrócił głowę i znowu skupił się na trzymanej w ręce rzeczy. Zdawałoby się, że latarka nie zadziała, bo cała była zardzewiała i nie miała połowy szybki. Jednak wystarczyły dwie baterie z budzika, by po chwili wnętrze okrągłego odbłyśnika rozjarzyło się miękkim światłem. Chłopiec przybliżył twarz przekonany, że we wnętrzu ciepłej szklanej kulki jest inny magiczny świat. Lepszy od tego, który znał. Pstryk. Wyłączona. Wiedział, że baterie są na wyczerpaniu, a drugich takich nie znajdzie w całym domu. Chciałby, żeby latarka świeciła zawsze, kiedy jej potrzebuje. Kiedy się boi. Gdy masz pod bokiem maleńkie światełko, czujesz się pewniej. Uśmiechając się, z rozmarzeniem przejechał brudnym paluszkiem dokoła zgaszonej żarówki. Za oknem powoli wstawał kolejny wrześniowy dzień. Pierwsze blade smugi sączyły się wąskimi pasmami przez zabite deskami okno. Brudna szyba dzieliła jasne promienie słońca jak sito, przepuszczając do wnętrza zagraconego pokoju jedynie szarożółtą, przyćmioną poświatę. Gdzieś na zewnątrz rozległo się trąbienie i dziwny stukot. Malec wcisnął latarkę pod łóżko i wspiął się na stojące przy oknie krzesło. Stanął na palcach i wyjrzał spomiędzy dwóch krzywo przybitych desek. Kilkanaście metrów dalej kończyła się ich działka, oddzielona od reszty świata zniszczonym drewnianym płotem. Kiedyś musiało tutaj być bardzo ładnie - kwitły malwy,
nasturcje i dużo róż. Teraz wszystko porosło chwastami i wybujałą trawą. Ojciec nie dbał o ogródek. Nigdy. To było ulubione zajęcie mamy. Z ciężkim westchnieniem chłopczyk spojrzał dalej, na rozpościerające się tuż za płotem rżysko, dochodzące niemal do szerokiej czteropasmowej drogi, odległej od domu zaledwie o dwieście metrów. Tuż przy trasie kilku robotników kończyło naklejać reklamę na ogromnym billboardzie ustawionym niedawno przy końcu sąsiedniego pola. Trzech ubranych w granatowe kombinezony mężczyzn stało na specjalnym podeście i mocowało kolejny pas papieru, zakrywając jednocześnie wypłowiałe zdjęcie auta. Chłopiec się uśmiechnął. Teraz powierzchnia tablicy wyglądała całkiem fajnie. Jej połowę zajmowała leżąca na boku kobieta ubrana jedynie w biustonosz, a drugą - tę poniżej bioder - połowa samochodu. Taka jakby syrena, tylko zamiast ogona ma bagażnik, pomyślał z rozbawieniem. Wiedział, co to jest syrena. Miał kilka książeczek, które kiedyś kupiła mu mama. Zanim jeszcze odeszła... Tata zawsze używał określenia „umarła”, lecz chłopiec nie lubił tego słowa. „Umrzeć” oznacza „definitywnie zakończyć życie”. Na zawsze rozstać się z doczesnym światem, zaciągnąć kurtynę oddzielającą od rodziny, dzieci... „Odejść” brzmi łagodniej. Nawet jeśli się odchodzi, zawsze można zmienić zdanie. Może mama też wróci? Malec oparł czoło o zimną szybę i smutnym wzrokiem powiódł po zapuszczonym ogródku. Nie wraca tak długo... Dlaczego? Pod jego powiekami powoli zbierały się piekące łzy. Kiedy mieszkała z nimi, było zupełnie inaczej. I tata był inny... Często go przytulał, kupował mu mnóstwo zabawek i kolorowych książek, chodzili na długie spacery... Pewnego dnia mama po prostu wyszła na zakupy i nie wróciła. A tata od tego czasu zrobił się bardzo nerwowy. Zwłaszcza pytany o mamę... Chłopczyk westchnął przeciągle i otarł wilgoć z policzków. Poprzez mokre rzęsy zobaczył, że pod dom podjeżdża białogranatowy radiowóz i przystaje z piskiem opon tuż przed przerdzewiałą furtką. Ze środka wysiadła wysoka chuda kobieta w towarzystwie dwóch policjantów. Jeden z nich trzymał w ręce jakieś papiery, które
furkotały na wietrze. - Na górę! - Usłyszał za plecami. Przerażony, aż spadł z krzesełka. - Ruszaj się, głąbie! - Ojciec złapał go za kołnierz i bezceremonialnie uderzył w pupę. - Nie bij mnie! - zaprotestował. - Nie chcę iść na górę! - Gówno mnie to obchodzi! - warknął ojciec, łapiąc go za rękę. Buchał od niego kwaśny odór alkoholu przemieszanego z papierosowym dymem. Między jego zębami wciąż tkwił pogięty pet. - Nie chcę! - rozpłakał się chłopiec. - Tam jest pełno pająków! Rozległ się pierwszy dzwonek. Ojciec uderzył ponownie, tym razem w twarz. Mała główka wyrżnęła o parapet. - Masz iść na górę, rozumiesz? I masz być cicho, bo inaczej nogi ci z dupy powyrywam! - wycedził wolno mężczyzna przez zaciśnięte zęby, nie wypuszczając z nich śmierdzącej końcówki papierosa. Złapał chłopca za kark, jak szczeniaka, i, unosząc go w powietrzu, szybko pokonał drewniane schody na górę. Wrzucił na zatęchły strych i zatrzasnął drzwi. Kolejny dzwonek. - Policja! Proszę otworzyć! - krzyknął jeden z funkcjonariuszy. - Chcemy zobaczyć pańskiego syna! Rzucony na podłogę, nie bacząc na obolałe kolana, malec poderwał się i podbiegł do małego, okrągłego okna. Wiedział, że to jego jedyna szansa na ucieczkę z tego miejsca. I od ojca, który ostatnio bił go nieustannie. - Ile razy mam wam powtarzać, że żona go zabrała? - krzyczał ojciec na dole, mocując się z drzwiami wejściowymi. - Dajcie mi, kurwa, wreszcie święty spokój! - Wiemy, że pana syn wciąż jest tutaj. - Policjant silił się na spokój. - Były doniesienia, że znęca się pan nad dzieckiem. Chłopiec nie chodzi do żadnej szkoły... - Nie ma go w tym domu - wycedził meżczyzna przez zaciśnięte zęby. - Będziemy musieli to sprawdzić... - Spadać! Nie wolno wam łazić po moim domu bez nakazu! Słuchając rozmowy na dole, chłopiec rozglądał się po pomieszczeniu. Niewielkie okienko znajdowało się ponad metr nad jego głową, rzucając do ciemnego wnętrza tylko tyle światła, by dało się odróżnić sylwetki najbliższych przedmiotów. Rozcierając obolałe udo, malec namierzył drewnianą skrzynkę i stare krzesło do fortepianu. Dosunął pakę do samej ściany, wskoczył, ale rozczarowany stwierdził, że wciąż nie sięga do okna.
Na dole zrobiło się ciszej. Ojciec wyszedł na ganek, nie przestając się sprzeczać. - Krzesło - szepnął chłopiec, rzucając się w stronę zakurzonego kąta. Gdyby zaczął krzyczeć, policjanci na pewno by go usłyszeli i zabrali. Obrotowy stołek okazał się bardzo ciężki i nieporęczny. Nie poddając się jednak, maluch popychał przedmiot w kierunku drewnianej paki. Stękając z wysiłku, wtaszczył krzesło na skrzynię i wspiął się po chybotliwej konstrukcji. W upragnionym oknie nie było klamki. Uderzył pięścią w szybę z całej siły, jednak szkło okazało się wyjątkowo wytrzymałe. Na dole rozległ się trzask zamykanych drzwi radiowozu. - Boże, niech oni nie odjeżdżają...! Chłopiec zeskoczył na podłogę i rozejrzał się szybko po zakurzonych kątach. Nieopodal leżał kawałek metalowej rury. Dosyć ciężka, ale się nada. Znowu wspiął się i rąbnął, ile miał sił; szyba rozprysła się na drobne kawałki. Kilka odłamków rozcięło mu skórę na dłoni. Wychylił głowę akurat w chwili, gdy jeden z policjantów uruchamiał samochód. Silnik zawarczał cicho. - Ratunku! Tu jestem! Pomóżcie mi! - Malec wystawił rękę i machał nią rozpaczliwie. - Błagam! Zabierzcie mnie stąd! Radiowóz ruszył spod bramki, wzniecając tumany kurzu. - Nie! Nie jedźcie! On mnie zabije! - darł się z całej siły, walcząc ze łzami. Na schodach za jego plecami rozległy się szybkie kroki. - Stójcie, zaczekajcie! Błagam...! Cisnął kawałkiem rury w nadziei, że upadający przedmiot zwróci uwagę funkcjonariuszy. Kilkaset metrów dalej mężczyźni przyklejający kolejny pas papieru na gigantycznym billboardzie spojrzeli w kierunku okienka. Jeden z nich uniósł rękę w geście pozdrowienia. - Ratunkuuu! - wrzeszczał malec. Drzwi na strych otworzyły się z takim impetem, że drewniane skrzydło rąbnęło z hukiem o ścianę. Kilka płatów tynku upadło na podłogę z cichym plaśnięciem. - Co ty robisz, gówniarzu jeden?! - Ojciec zbliżał się do okienka z wściekłością w oczach. - Ratunku! - zawołał chłopczyk przez łzy.
Trzymał się rozpaczliwie futryny, nie zważając na wrzynające się w skórę odłamki szkła. Mężczyzna zaczął bić malca ile wlazło. Tłukł dziecko po plecach, po nerkach, aż dudniło. Zanim wciągnął go siłą do środka, chłopiec zobaczył jeszcze, jak klejący reklamę mężczyźni machają do niego rękami. Ojciec w szale rzucił malcem o podłogę i zaczął kopać zwinięte embrionalnie ciało. Wóz policyjny zatrzymał się na moment przy billboardzie, po czym natychmiast zawrócił...
TERAZ Mariusz Kowalczyk wysiadł z autobusu, który właśnie zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od jego domu, obwieszczając swój przyjazd piskiem startych hamulców. Pisk ten wdarł się brutalnie w wieczorną ciszę niewielkiego osiedla położonego na obrzeżach Kielc. Przechodząca opodal kobieta zauważyła wysiadającego i przywitała się z nim, ściskając suchą dłoń starszego mężczyzny. - Witam, panie Mariuszu. - Piskliwy głos nie pasował do wątłej i eleganckiej sylwetki. - Skąd to pan tak późno wraca? - Byłem u wnuków - odparł, siląc się na uśmiech. - Odkąd nie ma Agaty, prawdę mówiąc, wolę spędzać dzień poza domem. Kobieta łagodnie pogłaskała go po ramieniu. Autobus ruszył powoli z przystanku, wyrzucając z rury wydechowej kłęby ciemnych spalin. Poczekali, aż odjedzie, i przeszli na drugą stronę ulicy. - Nie ma się co dziwić - westchnęła. - Odeszła tak nieoczekiwanie... Pan Mariusz zacisnął wargi i odwrócił wzrok. Nie chciał, aby sąsiadka zobaczyła łzy w jego oczach, bo znowu zaczęłoby się to całe pocieszanie i gadanie, że u Boga jest jego żonie znacznie lepiej niż tutaj, na ziemi. Wziął głęboki oddech, wypełniając płuca intensywnym zapachem kwitnących wzdłuż drogi krzewów. - Lilaki w tym roku obrodziły wyjątkowo pięknie - zmienił temat. - Pachną tak słodko... - To prawda. - Na szczęście podchwyciła wątek. - Ale i tak najładniejsze są u pana. Ta ciemnofioletowa odmiana bzów tak bardzo mi się podoba! Koniecznie muszę wybłagać u pana sadzonki na jesień. Odwrócił głowę, nie słuchając sąsiadki zbyt uważnie. Agata uwielbiała bzy. I zawsze go ganiła za to określenie. „To są lilaki!”, groziła mu palcem, uśmiechając się łagodnie. „Bzy mają białe drobne kwiatki i czarne drobne owoce, dobrze o tym wiesz, przecież uwielbiasz nalewkę z dzikiego bzu!”. Znów poczuł to bolesne ukłucie w okolicach serca. Pojawiało się zawsze, ilekroć myślał o zmarłej żonie. Ile by dał, żeby móc ją jeszcze raz zobaczyć i przytulić! Rany po jej odejściu były jeszcze zbyt świeże. Zbyt bolesne. - No, jesteśmy na miejscu - mruknął, gdy przystanęli przy pomalowanej na zielono furtce. - Wykopię pani kilka odrostów pod koniec października. Tylko proszę mi
przypomnieć. Sama pani wie, jak to u człowieka z pamięcią na starość. - Oczywiście. Jestem pana dłużniczką, panie Mariuszku - zaćwierkała jego towarzyszka wysokim głosem. Pożegnał się z nią, wyciągając równocześnie z kieszeni pęk kluczy. Wyłuskał największy z nich, który pasował do bramki. Wzdychając głęboko, wcisnął staroświecki klucz do zamka i spróbował przekręcić. - Dziwne... - mruknął. Bramka nie była zamknięta. Wyprostował się i rozejrzał po pustej uliczce. Rząd latarni po drugiej stronie zamrugał kilka razy i zapalił się, rzucając na dziurawą jezdnię bladopomarańczowe placki światła. Na horyzoncie widniała jeszcze ciemnoróżowa smuga, pozostałość po ostatnich promieniach słońca, szybko przechodząca w ciemny, atramentowy odcień, upstrzony tuż na głową pana Mariusza pierwszymi punkcikami gwiazd. Z szumem przeleciał samolot, pozostawiając na bezchmurnym niebie szarą, nierówną wstęgę. Mężczyzna odprowadził zadumanym wzrokiem mrugającą białymi światłami maszynę, starając się równocześnie przypomnieć sobie, czy aby na pewno zamykał dziś furtkę. Tak, na sto procent tak. Zawsze sprawdzał to dokładnie. Zagryzł wargę i przeczesał ręką rzadkie siwe włosy. Uchylił bramkę i wszedł powoli na wyłożony drobną kostką chodnik. Jego krawędzie nikły w pękach bujnie wyrośniętych piwonii. Położony za nimi niewielki trawnik był osłonięty od granicy działki stalową siatką oraz niewysokim żywopłotem. W rogu stał murowany garaż, o ścianach całkowicie porośniętych dzikim winem - ulubionym pnączem Agaty. Teraz liście rośliny były gęste i ciemnozielone, dopiero pod koniec wakacji, na jesieni, przybiorą przepiękne odcienie ciemnej czerwieni, żółci, pomarańczu i brązu. W końcu opadną na ziemię i cierpliwie zaczekają na dopełnienie żywota w ognisku... Mężczyzna z westchnieniem zatrzasnął furtkę i, szukając w pęku właściwego klucza do domu, przystanął na ganku. Przekręcił go w zamku, otworzył drzwi i wszedł do środka. Odruchowo wyciągnął rękę w kierunku włącznika w ciemnym korytarzu, ale zanim zapalił światło, zaskoczyła go woń znajomych perfum. Herbaciane róże Agaty! Przestraszony nieco, wszedł najpierw do kuchni po lewej stronie. Jej wnętrze wyglądało dokładnie tak samo, jak rano, kiedy wychodził do wnuków. Brązowa terakota, jasne meble i beżowy blat lśniły czystością. Na brzegu zlewozmywaka stał kubek w róże, a obok paczka zwykłej herbaty ekspresowej. Przez uchylone okno wpadał do pomieszczenia
delikatny wietrzyk, poruszając kraciastymi zasłonami. - Wszystko w porządku - mruknął pod nosem i włączył czajnik. Tylko skąd ten aromat? Czekając, aż zagotuje się woda, przeszedł do niewielkiego salonu po drugiej stronie korytarza. Włączył światło i pobieżnie rozejrzał się dokoła. I tutaj nie znalazł niczego niepokojącego. Wzdychając głośno, podniósł z ławy pilota i włączył telewizor; pomieszczenie natychmiast wypełniły radosne głosy jakichś kabareciarzy. Uchylił drzwi na taras, by wpuścić do dusznego pokoju nieco świeżego wieczornego powietrza. Na wszelki wypadek uważnie obejrzał z tarasu tyły ogrodu. W poprzek trawnika przekradał się akurat tłusty, biały kocur sąsiadów. Niósł w pysku jeszcze żywą zdobycz, która rozpaczliwie próbowała wyrwać się ze ściśniętych szczęk. Gdy na tarasie zabłysło światło, kot spojrzał na mężczyznę z wyrzutem, błysnął oczami, po czym chwycił mocniej ofiarę i czmychnął na sąsiednią działkę. W pustym ogrodzie rozległo się cichutkie westchnienie lekkiego wiatru. W okolicy zapewne przygotowywano grilla, bo słaby powiew przyniósł zapach pieczonych żeberek, mieszający się teraz z aromatem różanych perfum z wnętrza domu. - Zaczyna mi już całkiem odbijać! - westchnął stary człowiek. W kuchni rozdzwonił się telefon. - Cześć tato, dojechałeś? - Głos syna zagłuszały śmiechy wnuków. Nie zważając na rozmowę, pewnie pchały się na kolana. Albo właśnie bawiły się z ojcem w chowanego zamiast iść do spania. - Tak, właśnie wróciłem. - Wszystko w porządku? - Oczywiście - mruknął pan Mariusz, wrzucając saszetkę z herbatą do kubka i nalewając gorącą wodę. - Jestem wam wdzięczny, że wytrzymujecie ze mną całymi dniami. Każdy by miał po dziurki w nosie po tych dwóch tygodniach... - E tam! Głupoty opowiadasz! - zganił go syn żartobliwie. - Przyjadę jutro przed południem. Chcę się wybrać z Edytą na większe zakupy. Zostawię ci chłopaków, dobrze? - Jasne, nie ma sprawy. - Mężczyzna ucieszył się, że nie będzie musiał spędzać całego dnia w pustym i pełnym smutnych wspomnień domu. Przynajmniej na coś się przyda. Pożegnał się i odłożył słuchawkę. Zamieszał jeszcze raz herbatę, postawił ją na kuchennym stoliku i zdecydował, że zanim zasiądzie przed ekranem, skorzysta z toalety. Podśpiewując cicho w rytm piosenki z telewizora, otworzył drzwi.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy, było puste opakowanie po farbie do włosów. - Co, do cholery? - mruknął, biorąc kartonik do ręki. Z papieru uśmiechała się do niego twarz młodej kobiety z nienaturalnie błyszczącymi blond lokami. Odruchowo spojrzał w lustro, na swoją siwą czuprynę. Na szczęście to nie ja tego użyłem!, odetchnął z ulgą. W koszu przy drzwiach ze zdziwieniem zauważył parę brudnych lateksowych rękawiczek, tubkę po farbie oraz kawałek papierowego ręcznika z ciemnoczerwonymi plamami. Ze zdenerwowania aż jęknął. Co się tutaj dzieje? Przecież poza nim nie bywa w tym domu nikt inny. N i k t. Rozejrzał się uważnie, lecz pomieszczenie wyglądało zupełnie normalnie. Na wszelki wypadek odsunął jeszcze zasłonkę od prysznica, by sprawdzić, czy za matową folią w muszelki nie kryje się przypadkiem ktoś obcy, ale na dnie brodzika spoczywała jedynie wielka, płaska gumowa żaba - prezent od wnuków na święta, żeby babcia i dziadek nie poślizgnęli się podczas kąpieli. Zapomniawszy, w jakim celu tu przyszedł, pan Mariusz wolnym krokiem udał się na poddasze. Mieściły się tam dwie małe sypialnie. Dla spokoju ducha lepiej wszystko sprawdzić, pomyślał. Zanim wreszcie pozwolę sobie na odrobinę wypoczynku... Na górze zapach róż był silniejszy. Być może z powodu cyrkulacji powietrza? Zamyślony mężczyzna najpierw zajrzał do sypialni należącej niegdyś do ich jedynego syna; teraz nocowali tutaj goście, którzy od czasu do czasu przyjeżdżali w odwiedziny. W pomalowanym na niebiesko pokoju stały jedynie stara drewniana szafa, komoda, rozkładana wersalka oraz okrągły stolik, na którym pysznił się ogromnych rozmiarów asparagus. Dawniej bywało tu więcej sprzętów: stara gitara, kilka plakatów z zespołami muzycznymi, model dwupłatowca pod sufitem i piłka do koszykówki zawieszona w siatce przy oknie. Wraz z odejściem właściciela miejsce utraciło charakter i teraz wyglądało jak numer w pensjonacie - bezosobowo. Pan Mariusz zgasił światło i, nie robiąc hałasu, wyszedł na korytarz. Została jeszcze do sprawdzenia niewielka garderoba, w której z Agatą trzymali sezonowe ubrania, odkurzacz, płyny do czyszczenia oraz żelazko z deską do prasowania, wcześniej jednak postanowił zajrzeć do sypialni i przy okazji uchylić nieco okno, by przewietrzyć przed snem. Nacisnął klamkę i wolno otworzył drzwi, nie zważając na protest wysłużonych
zawiasów, które jęknęły złowrogo. Ze środka wionął na niego intensywny zapach róż oraz słodkomdława woń czegoś trudnego do opisania. Marszcząc brwi, namacał dłonią włącznik. Pstryk. Wnętrze zalał pomarańczowy strumień światła, wydobywający się z okrągłego papierowego abażuru dokładnie pośrodku sufitu. Stary człowiek przystanął w progu, wciąż z ręką na okrągłej klamce. Nie zdecydował się wejść, wolał sprawdzić widoczną z tej perspektywy część pomieszczenia. Po prawej stronie znajdowała się szafa wnękowa z lustrzanymi drzwiami. Teraz jedno skrzydło było odsunięte, ukazując porządnie porozwieszane męskie ubrania. Naprzeciwko lustra znajdowały się drzwi wiodące na niewielki balkon. Przesłaniała je tiulowa firana w drobny wzorek, tylko częściowo widoczna zza ciemnoczerwonych zasłon. Wyglądało na to, że wszystko było w porządku. Koniec z oglądaniem tych durnych kryminałów!, obiecał sobie w myśli, podchodząc do balkonu i otwierając drzwi na oścież. Jego wzrok padł na łóżko. Przerażony wydobył z siebie jedynie bolesny jęk. Odruchowo przycisnął dłonie do piersi i zapatrzył się przed siebie zmartwiałym ze strachu wzrokiem. W pościeli czekała jego ukochana żona. - Agata?! - szepnął, ledwie poruszając ustami. Kobieta leżała w poprzek łóżka i wpatrywała się w małżonka nieobecnym, martwym wzrokiem. Miała na sobie jedynie cienką, długą nocną koszulę z jasnoróżowego jedwabiu ze wstawkami z delikatnej białej koronki, a na stopach różowe kapcie z białymi pomponami. Ufarbowane na blond włosy zostały misternie ułożone w modną wiele lat temu fryzurę. Leżała tak sobie na boku, podparta na wszystkich poduszkach, z prawą rękę pod głową, jakby zamierzała jeszcze chwilę poczytać przed snem. - Agatko... - ponownie szepnął pan Mariusz, wolno podchodząc do łóżka. Bał się, że jeśli zrobi kolejny krok, jego żona ulotni się jak miraż, pozostawiając w jego sercu jeszcze większą wyrwę niż dwa tygodnie temu. A może ona wcale nie umarła? Może te ostatnie dni były tylko koszmarnym snem? Trzymając się tej wątpliwej teorii, mężczyzna podszedł do skraju materaca i pochylił się nad włosami leżącej. Zapach róż, i jeszcze czegoś ostrego, uderzył w jego nozdrza z taką siłą, że aż mu się zakręciło w głowie.
Odruchowo wsparł się o kremową pościel, a wtedy kobieta straciła równowagę i przewróciła się, z głuchym plaśnięciem uderzając ręką o drewnianą poręcz. Bezwładna głowa potoczyła się w kierunku męskich dłoni i stary człowiek poczuł na nich lodowate martwe ciało, którego rozpadająca się struktura buchała wręcz niewyobrażalnym smrodem, częściowo tylko zamaskowanym różanymi perfumami. Pan Mariusz upadł na łóżko i w tej samej uświadomił sobie, że ma do czynienia nie z duchem, a z trupem. Próbował wyrwać ręce spod zwiotczałego ciała, lecz szamotanina pogorszyła tylko sytuację. Zaplątał się w nocną koszulę i po chwili poczuł na sobie ciężar zimnego uda. Boże! Ona chce mnie ze sobą zabrać! Jeszcze kilka minut temu żałował, że nie jest wraz z ukochaną po drugiej stronie, ale teraz niczego nie pragnął bardziej niż żyć. W końcu udało mu się wyplątać ze zwojów materiału i kiedy wreszcie usiadł, ręka nieboszczki wprost z drewnianej poręczy opadła na jego kolano. Wrzasnął ze strachu, strącił dłoń i rzucił się do ucieczki. Wąski korytarzyk na górze, strome schody oraz niewielki przedpokój pokonał w tempie iście olimpijskim. Krzycząc z przerażenia, walczył przez chwilę z gałką w drzwiach na ganek. Wciąż oglądał się za siebie przekonany, że martwa Agata podąża za nim, by go zabrać do świata umarłych... Wreszcie udało mu się otworzyć drzwi. Pognał do bramki i wypadł na chodnik, prosto pod koła rozpędzonego roweru.
DWIE GODZINY PÓŹNIEJ Przywieźli syna Kowalskich. - Wysoki, tęgi policjant pojawił się na chwilę w drzwiach kuchni. - Nie Kowalskich, tylko Kowalczyków - odruchowo poprawiła go młoda psycholog, siedząca przy stole naprzeciwko pana Mariusza. Stary mężczyzna kulił się na krześle, kiwając się w przód i w tył. Na skroni naklejony miał dość szeroki plaster, którego zewnętrzna warstwa lśniła ciemną czerwienią. - Tato, co się stało? - Do kuchni wpadł zdyszany trzydziestolatek. - Nic, Adasiu. Wpadłem pod rower. - Starszy pan mówił słabym głosem. Miał wyraźne problemy z utrzymaniem spojrzenia w jednym punkcie. - Mama... wróciła - dodał zrezygnowany. - Pana ojciec bardzo się przestraszył i wybiegł z domu prosto pod koła - wyjaśniła policjantka. - Dobrze, że to nie był samochód - mruknął pan Mariusz, zdecydowanym ruchem próbując się wyzwolić z objęć syna. - Żałuję, że nie zostałeś u mnie na noc. Nie musiałbyś tego oglądać. Tak mi przykro... Psycholożka odwróciła głowę i spojrzała na stojących w drzwiach dwóch funkcjonariuszy. - Panie Adamie... - zaczął jeden. - Zanim zabierzemy ciało, chcielibyśmy, żeby pan potwierdził tożsamość kobiety. - Oczywiście. - Młody Kowalczyk odsunął się od ojca, ocierając zaczerwienione oczy rękawem wiatrówki. - Zaraz wrócę, tato, i pojedziemy do... domu. W asyście policjantów wspiął się powoli do sypialni rodziców. Minął po drodze dwóch fotografów, jakąś młodą kobietę ubraną w wojskowy uniform oraz jeszcze jednego funkcjonariusza. Wreszcie zatrzymał się przed drzwiami pokoju i rozejrzał niepewnie. - Nie wiem, czy dam radę... Poczuł na ramieniu dłoń policjanta i lekki uścisk. - Chodzi tylko o potwierdzenie, że to pana matka. Zaraz potem będzie pan wolny. Adam Kowalczyk gapił się na drzwi i zastanawiał, jak wygląda ludzkie ciało po dwóch tygodniach w grobie. Ostatnie dni były wyjątkowo ciepłe. Zapewne skóra odpada płatami, z wnętrza wylewają się resztki płynów ustrojowych, a makabrycznego widoku dopełnia gryzący smród. Zdecydowanie wolał nie oglądać matki w takim stanie. Nie chciał do końca życia nosić tego obrazu pod powiekami.
Pamiętał ją jako zawsze uśmiechniętą starszą kobietę, z upiętymi za pomocą dwóch grzebieni siwymi włosami, ubraną w kwiecistą podomkę przy robieniu niekończących się pokładów wiśniowych konfitur dla całej rodziny... Oparł rękę o gładkie drewno. Policjanci za jego plecami czekali cierpliwie. Wreszcie mężczyzna zdecydowanym ruchem otworzył drzwi na oścież. Najpierw poczuł zapach róż. Ulubione perfumy matki. Wdychając kwiatowy aromat, spojrzał na łóżko. Zaskoczony głęboko zaczerpnął powietrza. Pani Kowalczykowa leżała na wznak, ubrana w błyszczącą, długą koszulę. Jej pogodna twarz wyglądała pięknie, a kręcone włosy jaśniały na tle pościeli niczym korona. Szczupłe dłonie nie miały żadnych oznak martwicy. Zasłaniając usta dłońmi, stanął przy łóżku. - Boże, mój - szepnął, walcząc z kolejną falą łez. - Czy to jest pani Agata Kowalczyk? - zapytał stojący obok policjant. - Oczywiście - odparł Adam, nie odrywając wzroku od twarzy matki. - Nie spodziewałem się, że będzie wyglądać... tak... - Wbrew pozorom, ciało w trumnie nie od razu ulega rozkładowi... - wtrącił drugi funkcjonariusz. I zaraz oberwał w kostkę od wyższego współpracownika. - Ktoś ufarbował jej włosy na blond, ubrał ją w tę koszulę, nałożył grubą warstwę makijażu i ułożył w pościeli - wyliczał wysoki. - Że o zbezczeszczeniu grobowca i wciągnięciu zwłok na górę nie wspomnę. - Ale kto? - Adam bezradnie rozłożył ręce. Dyskusja toczyła się szeptem, jakby uczestnicy obawiali się, że kobieta lada moment otworzy oczy i zapyta, co robią w jej sypialni. Policjant pokręcił głową. - Właśnie tego musimy się dowiedzieć. Adam nie mógł oderwać oczu od twarzy matki. - Po co ktoś to wszystko zrobił? - zapytał ponownie. Mężczyźni wzruszyli ramionami. - Zejdźmy na dół - zaproponował jeden. - Na korytarzu czeka na ciało ekipa. Powoli pokonali wąski korytarz na piętrze i zeszli do kuchni. Już w drzwiach Adam natknął się na pytający wzrok ojca. - Czy ktoś mógłby odwieźć do mnie tatę? - poprosił panią psycholog.
- Oczywiście, zwłaszcza że pan jeszcze musi zostać. Mamy kilka pytań. Poza tym potrwa chwilę, zanim pracownicy zbiorą wszystkie dowody tej... Tego... - Wzruszyła ramionami. - Grzesiek, zawieź pana Kowalczyka pod wskazany adres - zwróciła się do stojącego najbliżej policjanta. Kiedy pan Mariusz wyszedł z domu, jego syn usiadł na wolnym krześle i ponurym wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym spędził tyle szczęśliwych chwil. Przy tym niewielkim białym stole zawsze zasiadał do śniadania, a mama przygotowywała mu jego ulubione jajko sadzone ze szczypiorkiem. Do tego zawsze świeży chleb, który ojciec kupował w piekarni na rogu ulicy, i prawdziwe wiejskie mleko przywożone dwa razy w tygodniu od zaprzyjaźnionej gospodyni z nieodległej wioski. - Staramy się zebrać jakieś dowody, ale prawdę mówiąc, nie ma tego wiele... Kobieta mówiła cicho i łagodnie; ciemnozielone oczy w oprawie gęstwiny rzęs wyrażały smutek i współczucie. Adam zastanowił się, ile razy dziennie ta kobieta musi przybierać zbolały wyraz twarzy, ułatwiający jej współpracę z ofiarami podobnych wypadków. Wziął głęboki oddech i przetarł twarz zimnymi dłońmi. Było już późno, a on miał za sobą bardzo ciężki dzień. - Panie Adamie, czy pana rodzice mieli jakichś wrogów? Kowalczyk prychnął, choć spodziewał się tego pytania. W końcu policjanci też muszą od czegoś zacząć... - Moi rodzice mieszkają w tym domu od sześćdziesięciu lat. Znają w tej dzielnicy każdy metr kwadratowy. Przyjaźnią się z każdą osobą z sąsiedztwa. Są zżyci ze wszystkimi ekspedientkami, lekarzami, nawet ze śmieciarzami. Nie. Nie mają żadnych wrogów. Przez uchylone drzwi zobaczył, jak znoszą ciało jego matki zamknięte w specjalnym, ciemnym worku, i usłyszał, jak przy każdym ruchu plastik nieprzyjemnie szeleści. Nie wytrzymał. Rozpłakał się, chowając twarz w dłoniach.
I Kazimierz Dolny jest wprawdzie niewielkim, za to bardzo dobrze znanym miasteczkiem, położonym w malowniczym powiecie puławskim, nad samą Wisłą. O jego popularności decyduje nie liczba mieszkańców (marne trzy i pół tysiąca) czy tragiczna historia, która mogłaby przyciągnąć ciekawskich, lecz słynny rynek i jego przepiękne, oryginalne kamienice, obiekt licznych obrazów, grafik, fotografii, wierszy oraz fantastyczna scenografia dla filmowców. Gdyby uważnie rozejrzało się dokoła, wprawne oko dostrzegłoby, że sklepów z ubraniami, butami czy meblami jest tutaj jak na lekarstwo. I, broń Boże, nie uświadczy się ogromnego centrum handlowego mieszczącego pod dachem setki przeróżnych butików. Kazimierz to miasto artystów - malarzy, rzeźbiarzy, architektów, poetów i wszelkich wrażliwców o artystycznej duszy. Wielu z nich przeprowadziło się tutaj na stałe lub przynajmniej często odwiedza to specyficzne miejsce, które przyciąga ich nieznaną, magnetyczną siłą niepozwalającą łatwo zapomnieć o urokliwych uliczkach i nadwiślańskim deptaku. To właśnie artyści w dużym stopniu decydują o magicznym charakterze miasta. Dlatego, gdy oderwie się wzrok od rzeźbionych attyk, pracowicie wykutych gzymsów, portali czy płaskorzeźb i spojrzy na witryny, ciasno upchane jedna przy drugiej, zobaczy się, że niemal każda z nich jest zaproszeniem do galerii, do intymnego świata sztuki. Niekiedy ten ciąg ekspozycji przerywa piekarnia, księgarnia czy restauracja, gdzie można nieco odpocząć i napić się zimnego piwa przyjemnie chłodzącego gardło w upalne dni. Nie ma w Polsce drugiego, tak na wpół czarodziejskiego miasta, gdzie na powierzchni zaledwie kilkudziesięciu metrów pojedynczej ulicy można nabyć wspaniałe olejne pejzaże, akwarelowe portrety, różnych rozmiarów witraże, ręcznie robione kolczyki, wisiorki, kubistyczne rzeźby, drewniane aniołki, haftowane obrusy i oprawne w wymyślne ramki fotografie. Można przebierać w tych cudeńkach, pogryzając rumianego koguta z pysznego, lekko słodkiego ciasta... Pomiędzy tymi wszystkimi sklepikami tkwi sobie niewielka kwiaciarnia Przy Rynku, w jego południowej pierzei, wciśnięta pomiędzy dużą galerię pejzażu a butik z pamiątkami. Łukowata witryna przyciąga wzrok kolorową wystawą tonącą w pięknych roślinach, kokardach, gałązkach i bibelotach, zmienianych przez troskliwego właściciela niemal codziennie. Przed wejściem wystawiany jest w ciepłe dni wielki kosz z sezonowymi kwiatami, a nad witryną, na żelaznych, stylizowanych wysięgnikach wiszą w donicach
purpurowe surfinie... Przybycie gościa ogłasza delikatny dźwięk posrebrzanego dzwonka. Przybysz natychmiast zostaje otulony magicznym kwiatowym zapachem, a jego oczy rozszerzy zdziwienie na widok mnóstwa różnobarwnych roślin. Zza lady uśmiechnie się do niego wysoki, ciemnowłosy młodzieniec, układający właśnie bukiet o nazwie „Wiejski pejzaż”. Wyciągnie przyjaźnie rękę. - Mam na imię Krzysztof i witam w mojej magicznej kwiaciarni!
II Krzysztof Pasłęcki pierwszy raz przyjechał do Kazimierza siedem lat temu. Od razu ujął go klimat miasteczka, a chłopak obiecał sobie, że powróci tutaj kiedyś, znajdzie pracę i mieszkanie. I tak się stało. Mając dwadzieścia cztery lata i dyplom magistra ekonomii w kieszeni, młody mężczyzna przyjechał z powrotem i zaczepił się jako pomocnik w kwiaciarni. Miała to być taka robota na początek, jednak los zadecydował inaczej. Właściciel sklepu - pan Dawid - był samotnym starszym człowiekiem. Od początku współpracy traktował Krzysztofa jak syna. Wprowadzał go w tajniki związane z utrzymaniem świeżości kwiatów, komponowaniem wiązanek, dbaniem o klientów. Doceniał inteligencję i bystrość młodego człowieka, a także jego rozumienie interesu i dbałość o rośliny. Dwa lata temu u starego pana Dawida wykryto groźnego guza mózgu. Mężczyzna zmarł trzy tygodnie po diagnozie, zostawiając Krzysztofowi ukochaną kwiaciarnię oraz znajdujące się tuż nad nią trzypokojowe mieszkanie. Pasłęcki obiecał przyszywanemu ojcu, że będzie nadal prowadził sklep, i słowa dotrzymał. Teraz, stojąc przy wystawie i gładząc lekki zarost na podbródku, zastanawiał się, jakie kwiaty umieścić w koszu przed drzwiami. Zapowiadał się ciepły, bezchmurny dzień, a wtedy słońce z reguły oświetlało witrynę i wejście przez większość dnia. Przed jego szkodliwymi promieniami chroniła cięte kwiaty głęboka składana markiza, którą Krzysztof zamontował w poprzednim sezonie. Nagle przez drzwi do kwiaciarni wpadła drobna dziewczyna, ubrana w krótką kwiecistą sukienkę. Przez ramię miała przewieszoną skórzaną torebkę z frędzlami. W obciętych na pazia, fantazyjnie upiętych, ciemnobrązowych włosach i na przegubach dłoni dyndały misternie powiązane krótkie rzemyki. Całości dopełniały skórzane espadryle z frędzelkami i drewnianymi koralikami. Wyglądała niesamowicie. - Cześć, słonko! - Zarzuciła Krzysztofowi ramiona na szyję i ucałowała go w szorstki policzek. - Witaj! Fajnie, że wcześniej przyjechałaś. - Uścisnął ją z całej siły. - I zostanę cały tydzień. - Przejechała mu dłonią po włosach. - Niebo na ziemi - mruknął, całując ją w czubek lekko zadartego nosa. - No, ja myślę! Co robisz? Krzysztof odsunął się i wcisnął ręce do kieszeni wytartych dżinsów. - Nie mam pojęcia, co wystawić dzisiaj przed drzwi. Zapowiadali ponad trzydzieści
stopni, więc słońce będzie prażyć jak najęte. - No to chyba tylko doniczkowe wytrzymają... - Dziewczyna rzuciła okiem w róg pomieszczenia. - Masz dużo kaktusów, można coś skomponować. - Kaktusy były dwa dni temu. - Wzruszył ramionami. - To może te pelargonie? - Wskazała brodą na skrzynkę z różowymi kwiatami. - Też były wczoraj... - Zmarkotniał. Elka nie dawała za wygraną. - No to ten grubosz z drugiej półki... - Za mocne światło - wszedł jej w słowo. - Może mu zaszkodzić. Przez chwilę wpatrywała się w stojące w równych rzędach rośliny. - Wiem! - powiedziała nagle, unosząc palec do góry - Kalanchoe! Ma taki piękny kwiat. Krzysztof z uznaniem skinął głową. - Niezła myśl... - zaczął powoli. - Jasne! - Elka już wzięła do ręki sporą donicę z jasnymi, grubmi liśćmi, zwieńczonymi jasnoróżową maczugą upstrzoną drobnymi, fioletowymi kuleczkami. - Ależ ona jest prześliczna! - wykrzyknęła zachwycona. - Niech ci będzie. Owiniemy donicę ozdobną różową flizeliną. - I dodamy fioletową kokardę! Fantastycznie. Dźwięk dzwonka obwieścił przybycie klienta. Krzysztof uniósł głowę i zerknął w stronę drzwi. - O, witam panią Marysię! - Krzysiu mój kochany! - Starsza dama rozcapierzyła kościste dłonie i z impetem rzuciła się w jego kierunku. Ela w porę zdążyła się usunąć z drogi szarżującej staruszce. - Krzysiuniu, rozpaczliwie potrzebuję wiązanki na urodziny Tadzia! Złapała Pasłęckiego za rękaw koszuli i uśmiechnęła się przymilnie, błyskając garniturem kremowych sztucznych zębów. - Ależ oczywiście, zaraz zrobię. - Krzysztof delikatnie, acz stanowczo wyzwolił się z uścisku staruszki i wyjął z flakonu kilka ozdobnych słoneczników. - Wiejska? - zapytał, pokazując jej żółtobrązowe kwiaty. - Oczywiście! - Kobieta klasnęła w dłonie. - Będzie wniebowzięty! - Dosłownie i w przenośni - mruknął do ucha Elżbiecie, uśmiechając się lekko. Dziewczyna tylko zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Przybierał słoneczniki różnymi gałązkami, drobnymi kwiatkami gipsówki i suchymi kłosami. Pani Maria nachyliła się nad ladą. - A to dziewczę to kto? - Poskręcanym od artretyzmu palcem wskazała na Elkę, która właśnie ozdabiała kalanchoe fioletową kokardą. - Moja dziewczyna! - Krzysztof dumnie wypiął pierś. - Właśnie kończy ASP w Krakowie. Jest prawdziwą artystką. Rzeźbiarką. Ela wyprostowała się i dygnęła. - Och, ależ z pani szczęściara! - Staruszka aż klasnęła w dłonie w siatkowych rękawiczkach w kolorze ecru. - Takiego mężczyznę mieć! Gdybym ja była młodsza... - Wiązanka gotowa, pani Marysiu. - Krzysztof wręczył jej piękny bukiet w żółtych i jasnozielonych odcieniach. - Pan odejmie od mojej pensji, dobrze? Przesłała Pasłęckiemu pocałunek i pośpiesznie opuściła kwiaciarnię. Zdziwiona Elka obserwowała pokonującą kurcgalopkiem rynek kobietę z bukietem kwiatów. - Jaka pensja, na Boga? - Rozłożyła ręce. - Ona jest jakaś chora? Cierpi na demencję czy jak? - Mamy taki dosyć specyficzny układ - roześmiał się i przytulił dziewczynę. - Dawniej przychodziła do kwiaciarni i podkradała rośliny. Dowiedziałem się, że staruszka po śmierci Tadzia nieco... hm, sfiksowała. Kradła kwiaty gdzie popadnie i nosiła na cmentarz. Kiedy po raz kolejny próbowała zwinąć pęk róż, pogadałem z nią od serca. Nie miałem sumienia grozić, więc zaproponowałem współpracę. Raz w tygodniu bukiet za darmo. - Z najlepszych i najdroższych kwiatów? - Elka aż wzięła się pod boki. - Człowieku, ty nigdy nie zarobisz na rodzinę! - Damy radę. - Machnął niedbale dłonią. - Poza tym ta koncepcja ma głębszy sens. - Jakiż to? - Przybrała butną minę. Krzysztof ucałował ją w czoło. - Ona wszystkim wokół chwali się tymi kwiatami. I w ten sposób nagania mi klientów. - Nie wierzę! - Zobaczysz. Dzisiaj pójdą wszystkie słoneczniki. - Uniósł palec do góry, jakby wygłaszał kazanie. - Idę o zakład, że w ciągu piętnastu minut pojawi się pierwszy klient. Elka roześmiała się serdecznie. - To o co zakład?
- Przegrany stawia piwo. - Niech ci będzie. - Pokręciła głową. - Podaj mi te słoneczniki, to od razu zabiorę się za bukiety. Dzwonek u drzwi zadźwięczał ponownie i w drzwiach stanęła kobieta w wytwornej garsonce w delikatnie łososiowym odcieniu. Rozejrzała się niepewnie po wnętrzu, wreszcie jej wzrok padł na stojące przy ladzie słoneczniki. - W czym mogę pomóc? Kobieta podeszła bliżej. - Ja chciałabym taki mieszany bukiecik, ze słonecznikami. I z takimi białymi drobnymi kwiatuszkami. Zdziwiona Elka aż otworzyła usta. Uśmiechnięty szelmowsko Krzysztof puścił do niej oko. - Ma pani na myśli gipsówkę, jak sądzę - zwrócił się do kobiety. Dziesięć minut później łososiowa dama opuściła lokal, unosząc słoneczny bukiet. - No i widzisz. Zawsze tak jest. - Rozłożył ręce. - Na pani Marysi zyskują wszyscy... - Nawet biedny pan Tadzio. Ma chłopina przynajmniej ukwiecony grobowiec mruknęła Elka. Krzysztof wybuchnął śmiechem. - Co w tym śmiesznego? - Nadęła się. - Tadzio był... psem. A pani Marysia jest starą panną. Przez następne trzy godziny, oprócz większości róż i stojącej przed wejściem echmei, sprzedali wszystkie słoneczniki, przygotowując jeszcze trzynaście „wiejskich” wiązanek. Przed zamknięciem sklepu większość pojemników na kwiaty stała pusta. Elka była pod wrażeniem. - Udało się nawet sprzedać pięć moich drewnianych aniołków - cieszyła się, szukając na zapleczu kolejnych. - A gdzie reszta? - Reszta czego? - krzyknął Krzysztof w głąb kwiaciarni, kończąc zamiatać przed wejściem. - No moich aniołków. - Elżbieta stanęła w drzwiach magazynu, biorąc się pod boki. Tu było kilka z masy solnej i pięć glinianych. - Ręką wskazała na puste miejsce na ścianie. Po aniołkach zostały tylko wbite w tynk gwoździe. - Sprzedałem - odparł z dumą. - Cóż, robią prawdziwą furorę. Poszły i te wieszane, i stojące. Została tylko ta wielka płaskorzeźba z przytuloną parką. Ta, co wisi nad ladą. - Dlaczego? - Dziewczyna zerknęła na lgnące do siebie postacie w srebrnych szatach
na tle fioletowogranatowego nieba. Nad nimi migotało kilka gwiazdek. - Ma dużą wartość... sentymentalną. Pytało o nią kilka osób, ale powiedziałem, że nie jest na sprzedaż. Przypominała mu pierwsze spotkanie z Elką. Kiedyś na jednej z kazimierskich uliczek niechcący potrącił dziewczynę niosącą prostokątny kształt owinięty w gruby pakowy papier. To coś wypadło jej z rąk, ale Krzysztof zdążył złapać przedmiot kilka milimetrów nad twardym chodnikiem. Zamierzając przeprosić, podniósł wzrok i ujrzał delikatną, niemal elfią urodę. Zaniemówił. Tak to się zaczęło. - Niesamowite! - Złożyła ręce zachwycona. - Mogę się zabrać za następne! - Zatem twórz, dziewczyno! - powiedział tubalnym głosem, teatralnie wyciągając dłonie. - A oto twój zarobek. Z szuflady wyciągnął kopertę z odliczoną kwotą. - No coś ty, to przecież nasze, wspólne... Aniołki - od drewnianych, wieszanych na ścianie i pomalowanych na różne kolory płaskorzeźb, do niewielkich stojących postaci - były Elki pasją. Wyglądały albo jak dzieci z uśmiechem od ucha do ucha, albo jak wysokie, szczupłe kobiety w powłóczystych szatach, w zależności od nastroju autorki. Bywały roześmiane, refleksyjne, zadumane, poważne, smutne, nawet zapłakane. Wszystkie łączyło jedno - spory zbyt. Przynajmniej w sklepie Krzysztofa, który z całych sił promował dzieła swojej dziewczyny. Anioły wrosły w tradycję miasta na równi z kogutem. - Dochodzi północ - westchnęła Elka, rozcierając obolałe ręce. Wreszcie skończyli porządki. Puste wiaderka po kwiatach zostały umyte i przygotowane na kolejną dostawę, reszta ciętych roślin powędrowała do chłodni na zapleczu, kokardki i ozdobne wstążki nawinęli na wiszącą przy ladzie szpulę, umyli szybę w drzwiach wejściowych. Lśniła nawet podłoga. - Możemy zamykać. Padam z nóg. - Krzysztof wziął się za stalowe rolety. - Wiszę ci piwo - przypomniała, zabierając torebkę z wieszaka. - Przegrałam zakład. - Jeszcze chcesz iść na piwo? Może lepiej jutro? Naprawdę jestem zmęczony. O czwartej rano musiałem jechać na giełdę, żeby pokazać nowemu dostawcy, jakie kwiaty ma wybierać i gdzie. - Mój ty biedaku! W takim razie idziemy prosto do łóżka. Uniósł brwi. - To brzmi znacznie lepiej... Zaczekaj, zapomniałem jeszcze o oknie na zapleczu.
- To zamknij, a ja już pójdę na górę i przygotuję coś na kolację. Musnęła lekko jego policzek i wyszła na wciąż pełen ludzi, mimo późnej pory, rynek. Krzysztof mieszkał w tej samej kamienicy, na drugim piętrze. Tuż obok kwiaciarni znajdowało się wąskie przejście zamykane przez mieszkańców na klucz. Na każdym piętrze znajdowały się dwa lokale, zajmowane głównie przez starszych ludzi. Należało tylko pokonać skrzypiące drewniane schody na klatce schodowej i było się w domu. Pasłęcki zamknął okno, pogasił wszystkie światła i wyszedł na zewnątrz, by zatrzasnąć drzwi wejściowe i zabezpieczyć je antywłamaniową roletą. Boże, jaki jestem szczęśliwy, pomyślał, rozglądając się po pustoszejącej okolicy. Mocował się z zamkiem, kiedy ktoś położył mu rękę na ramieniu. - Krzysztof? - Zabrzmiał niski głos tuż za jego plecami. Odgłos upadających na chodnikowe płyty kluczy zabrzmiał jak alarm. - Na Boga, ależ mnie pan przestraszył, panie Feliksie. - Pasłęcki nerwowo przeczesał dłonią włosy. - Czy coś się stało? - Niestety, zła wiadomość. - Feliks Pokorny wbił ręce w kieszenie. Słabe podmuchy wiatru kołysały wiszącą na łańcuchu latarnią nad wejściem i powodowały, że cień zwalistej sylwetki przybysza drżał na chodniku, jakby chciał się oderwać od właściciela i umknąć. Trzy dni temu uciekł z więzienia - powiedział cicho, by nie dosłyszały go przechodzące rozchichotane dziewczyny. Po plecach Krzysztofa przebiegły lodowate ciarki. Przetarł dłonią czoło, wpatrując się w płaską jak naleśnik twarz byłego policjanta. - Powinieneś uważać... - Przecież nie wie, gdzie mieszkam - przerwał mu Pasłęcki. - Nie zna mojego nowego nazwiska, nie wie, czym się zajmuję... - Mimo wszystko. - Pokorny uniósł rękę. - Bądź ostrożny. Fakt, minęło wiele lat, poddano go leczeniu, jednak nie wiadomo, dlaczego uciekł ani co planuje. Gdyby siedział na tyłku, wyszedłby warunkowo za niecałe dwa lata, a jednak podjął ryzyko! Krzysztof oparł się plecami o nagrzaną po upalnym dniu ścianę budynku. Oddychał głęboko, starając się uspokoić. W powietrzu mieszały się aromaty kwiatów, grillowanej w pobliskiej restauracji pieczeni, słodkiej woni ciasta na kazimierskie koguty i kadzidełka na parapecie jednego z okien. Kojąca zazwyczaj atmosfera rynku nie działała. Wszystko zdominowała wiadomość od Pokornego. W jego duszy kotłowało się zbyt wiele emocji; powstrzymywał je z trudem. Miał ochotę krzyczeć ze złości.
Zacisnął zęby tak mocno, że zadrgały policzki. Wpatrywał się w milczeniu w attykę kamienicy naprzeciwko. Nie wiedział, co powiedzieć. - Bądźmy dobrej myśli. Szukają go... - Dobrej myśli? - wybuchnął Krzysztof. - To szaleniec! Może zabić każdego, kto stanie mu na drodze. Już raz uciekł. Wystarczyły mu dwa dni, żeby odnaleźć i zamordować... Kilka osób stojących przed drzwiami niewielkiej restauracji łypnęło ciekawie w ich kierunku. Feliks złapał Pasłęckiego za ramiona i przytrzymał. - Krzysiek! Opamiętaj się. Ciebie tak łatwo nie znajdzie. Osobiście dopilnowałem wszystkich papierów. Tamtego chłopca nie ma, rozumiesz? Przepadłeś bez wieści. Zbudowaliśmy ci nową przeszłość, nową historię, abyś mógł prowadzić normalne, spokojne życie. Krzysztof ponownie odetchnął. - Już w porządku - odparł cicho. - Dzięki za informacje. Będę ostrożny. - To właśnie chciałem usłyszeć. Dam ci znać, jeśli wpadnę na trop czegoś nowego. Pokorny klepnął go po ramieniu i wyjął z kieszeni kartkę z rzędem cyferek. - Jakby coś się działo, dzwoń na ten numer. To mój prywatny. - Kiedyś mi go dawałeś. Coś się zmieniło? - Tamten znało zbyt wielu ludzi. A ten - uśmiechnął się i puknął palcem - zaledwie dwie, trzy osoby. Krzysztof podziękował i schował papier do kieszeni koszulki. - Wciąż nie mogę zrozumieć, jak udało mu się uciec. Przecież był pod specjalnym nadzorem... Policjant westchnął. - Przenieśli go jakiś czas temu za dobre zachowanie. Lekarz pozwolił. Że niby wystarczająco zresocjalizowany. Jako lepszy człowiek, przygotowany do życia w społeczeństwie, dostał nową celę i nowego współspacza. I tego nowego wypuszczono niecały miesiąc temu. Trudno powiedzieć... - Powróżyć? - Pomiędzy mężczyznami zmaterializowała się stara Cyganka, cała spowita w kolorowe chusty. Za nią druga, nieco młodsza. - Bardzo dziękujemy - rzucił zniecierpliwiony Pokorny. - Nie jesteśmy w nastroju. Stara kobieta spojrzała na wciąż pobladłą twarz Krzysztofa. - Pan problem ma - powiedziała tajemniczo, celując krzywym paluchem w jego pierś.
- Ktoś na pana dybie. Pasłęcki poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Nie był przesądny, lecz sytuacja nie pozwalała przejść nad słowami staruchy do porządku. - Masz tu piątaka, kobito, i idź powróżyć innym, dobra? - Pokorny wcisnął jej w rękę błyszczącą monetę. - Chodź, ciociu. - Młodsza wzięła wiekową Cyganichę pod ramię. - Niech pan na siebie uważa - dodała kobieta na odchodnym, wciąż patrząc Krzysztofowi w oczy. - On namierzy pana lada moment. I tę dziewczynę. Za stówkę mogę czarami ochronić... - Do widzenia! - Pokorny ostatecznie stracił cierpliwość. Starucha odeszła powoli, utykając i mamrocząc coś pod nosem do drugiej Romki. - Może by i pomogła? - zastanowił się Krzysztof. - Zwariowałeś? To zwykła naciągaczka! - A jednak wiedziała, że ktoś na mnie dybie. Pokorny prychnął. - Podsłuchała pewnie. - Machnął ręką, jakby odganiał się od natarczywego owada. Daj spokój. Wracaj do domu i czekaj na informacje, dobra? Krzysztof bez słowa wyciągnął rękę, uścisnął wielką łapę policjanta na pożegnanie i zadumany powlókł się w stronę klatki schodowej. Pogodny nastrój prysnął niczym bańka mydlana. Zanim stanął przed drzwiami mieszkania, doszedł do wniosku, że lepiej nie rozmawiać o zdarzeniu z Elżbietą. Ot, po prostu zachowywać się jak zwykle... Problem w tym, że Krzysztof nie potrafił oszukiwać. Cicho przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka. Z kuchni dochodziły dźwięki wesołej muzyki oraz stukanie układanych w szafce talerzy. Elka, ubrana jedynie w krótką koszulkę z napisem „Całuj mnie” i obcisłe różowe bokserki, układała na tacy kanapki z szynką i pomidorem. - O, jesteś. Co tak długo? Odwrócił głowę, udając, że przycisza nieco odtwarzacz. - Roleta się zacięła - mruknął cicho. Ela postawiła tacę z kanapkami na ławie przed telewizorem. - Chyba najpierw się umyję - stwierdził Krzysztof, ściągając koszulkę. - Zostaw mi ze dwie kanapki. - Dobra - wymamrotała roztargniona z pełnymi ustami, zaczytana w jakiejś gazecie.
Pasłęcki wszedł do łazienki i oparł się obiema rękami o brzeg umywalki. Podniósł głowę i spojrzał w lustro, na poszarzałą ze zmęczenia i zdenerwowania twarz. - A miało być tak pięknie... - szepnął, wzdychając ciężko. Zrzucił z siebie ubranie i wszedł po prysznic, trzaskając szklanymi drzwiami. Pierwsza fala lodowatej wody oblała jego ciało mocnym strumieniem, wywołując gęsią skórkę. Zaraz później zrobiło się niemiłosiernie gorąco. Sycząc ze złości, szybko uregulował strumień i zawiesił słuchawkę na tyle wysoko, by lało mu się na głowę. Oparł się dłońmi o kafelki i pozwolił, by kojąca struga spływała po nim aż do stóp. - Mogę się przyłączyć? - Z zadumy wyrwał go dobiegający zza zaparowanej szyby głos Elki. Stała rozebrana przy kabinie i z przechyloną głową czekała na odpowiedź. - Jasne, wskakuj. - Otworzył drzwi i pomógł jej wejść do środka. Objęła go mocno w pasie i przytuliła. - Coś się stało? - spytała. Miała poważne oczy. - Nie, wszystko w porządku. - Głos Krzysztofa zadrżał. Nie cierpiał kłamać. Zwłaszcza Elżbiecie. - Na pewno? - Patrzyła badawczo spod zmrużonych powiek. Krople wody rozpryskiwały się na jego głowie i opadały na czoło, nos i policzki Elki. Kilka z nich zawisło na długich brązowych rzęsach. Przetarła oczy wierzchem dłoni i znów do niego przylgnęła. Nie odpowiedział. Ujął twarz dziewczyny w obie dłonie i pocałował ją tak delikatnie, jakby była porcelanową laleczką. Woda mieszała się ze łzami. - Jak dobrze, że jesteś... - wyszeptał wśród pocałunków. Bez słowa poddawała się pieszczocie, błądząc rękami po plecach Krzysztofa. Przeszedł niżej, a Elka mocno wygięła ciało w łuk. Nie zwracając uwagi na mokry strumień, całował coraz mocniej - najpierw szyję, potem obojczyki i wreszcie sterczące sutki. Chwyciła go za włosy i docisnęła mocniej do siebie, wzdychając cicho. Pieścił ja coraz niżej i niżej, aż w końcu uklęknął i zanurzył twarz w brązowych, kręconych włosach. Elka nabrała powietrza. - Chodź do mnie! - powiedziała gardłowo i podciągnęła go ku górze. Wyprostował się i uniósł ją na tyle wysoko, by mogła opasać nogami jego biodra. Podtrzymał pośladki dziewczyny, energicznym ruchem wchodząc w jej ciepło. Złapała go jedną ręką za szyję, a drugą ścisnęła brzeg kamiennej półki zamontowanej
w rogu prysznica. Opakowanie żelu z cichym plaśnięciem uderzyło o powierzchnię brodzika. Krzysztof trzymał ją za pośladki i w coraz szybszym tempie poruszał biodrami, penetrując jedwabiście gładkie wnętrze. W górę, w dół. W górę, w dół. Elka wznosiła się i opadała, piersi łaskotały jego policzki. W końcu dał upust powstrzymywanym emocjom i stresowi. Docisnął ją mocno do siebie i wyprężył ciało. Z głębokim wdechem wbiła mu w szyję paznokcie tak mocno, że z bólu zacisnął zęby. W końcu bez słowa osunęła się i przylgnęła do mokrego torsu. Stali tak, spleceni mocno, pozwalając, by woda swobodnie spływała po złączonych ciałach. Milczeli. Wystarczyły poczucie wspólnoty i dotyk.
III Podniósł głowę i spojrzał na zegarek. Cyfry jarzyły się ciemnoczerwono. Trzecia piętnaście. Z cichym westchnieniem opadł na poduszkę. Całe szczęście, że tego dnia do południa ma go w sklepie zastąpić Wioletta, więc będzie trochę czasu na odespanie szalonej nocy. Myślami powrócił do spotkania z Pokornym i przewrócił się na drugi bok. Leżał tuż za plecami Elki, ale jej nie dotykał. Nie chciał, żeby się obudziła. Spokojny, miarowy oddech dziewczyny działał kojąco. Wtulając delikatnie twarz w pachnące wiśniowym szamponem włosy, zacisnął powieki i po raz kolejny spróbował zasnąć. Przez uchylone okno wpadł do pokoju wiatr, szamocząc się w tiulowych firankach, które wybrzuszyły się gwałtownie na kilka sekund. Chłodny powiew musnął odkrytą nogę Krzysztofa i mężczyźnie od razu zrobiło się zimno. Szybko schował stopę pod kołdrę i ponownie skupił się na zasypianiu. Ze wszystkich sił starał się odgonić złe myśli i pomyśleć o czymś przyjemnym. Uznał, że najlepiej powspominać pierwsze spotkanie z Elką... Gdzieś w okolicach czwartej, kiedy niebo nad miastem powoli szarzało, Pasłęckiemu wreszcie udało się usnąć. Jego umysł pogrążał się w mroku, owianym przyjemnym zapachem wiśni... Nie śnił. A przynajmniej tak mu się zdawało... Ni stąd, ni zowąd znalazł się w ciemnym pomieszczeniu. Przestraszony rozejrzał się dokoła, lecz nie rozpoznał miejsca. Nie miał pojęcia gdzie jest i dlaczego. Był to pusty, dość duży pokój z dwoma wąskimi, zakratowanymi oknami pod sufitem. Krzysztof nie był w stanie przez nie wyjrzeć, nawet gdy stanął na palcach. W rogu leżało kilka gazet i szmat, na których siedział pokaźnych rozmiarów szczur i, trzymając w łapkach jakiś okruch, ogryzał go jak gdyby nigdy nic, zerkając od czasu do czasu spode łba. Pasłęcki podszedł powoli do wielkich drewnianych drzwi i przyłożył do nich ucho w nadziei, że coś usłyszy. Jednak po drugiej stronie była tylko kłująca w uszy cisza. Podszedł pod jedno z okienek, spróbował podskoczyć i złapać rękami za kraty, ale nie mógł ich dosięgnąć. Były o wiele za wysoko. Nagle usłyszał kroki. Doskoczył do drzwi i ponownie przyłożył ucho. Ktoś tamtędy przechodził, ciągnąc coś ciężkiego. Drewniana podłoga protestowała pod ciężarem, jęcząc i
poskrzypując. Po chwili dało się słyszeć uderzenie i krzyk. Bolesny, gardłowy. Krzyk, który zjeżył Krzysztofowi włosy. O ratunek błagała Elżbieta. Szarpnął gałkę u drzwi z całej siły, ale pozostały zamknięte. Wsparł nogę na futrynie i ciągnął, lecz mając do dyspozycji jedynie własne ręce, był bez szans. - Jasna cholera! - szepnął roztrzęsiony, w panice rozglądając się po pomieszczeniu za czymś przydatnym do rozbrojenia zamka. Rzucił się w kierunku sterty szmat, płosząc przy tym szczura. Kopnięciem przesunął na bok zatęchłe gałgany, ale znalazł wśród nich jedynie kolejnego szczura. Zwierzak pisnął i rzucił się do ucieczki. Krzysztof kątem oka zauważył, że gryzoń znika pod obluzowaną deską w przeciwległym rogu. Przyskoczył i złapał palcami za wystający brzeg klepki. Udało mu się ją odchylić i zajrzeć pod spód, pomiędzy rząd legarów. Było tam pełno mysich odchodów, kurzu i kilka zardzewiałych gwoździ. Wcisnął lewą rękę pod spód i wydobył solidny calak, zgięty w połowie prawie pod kątem prostym. To powinno wystarczyć, pomyślał, opuszczając deszczułkę na swoje miejsce. Podszedł do drzwi i już miał użyć gwoździa, gdy zauważył, że skrzydło jest uchylone. Zdziwiony wychylił głowę i rozejrzał się po korytarzu. - Ratunku! - Rozpaczliwy wrzask był tak głośny, że Krzysztof drgnął mimowolnie. Wypadł na zewnątrz i pobiegł w kierunku, skąd dochodził krzyk. Widok sprawił, że Pasłęcki zaniemówił. W niewielkim pokoju na podłodze wił się szmaciany, szary wór, przewiązany sznurkiem. Jakby w jego wnętrzu kotłowało się żywe stworzenie. A wysoki facet w kominiarce kopał w ten wór z całej siły. - Przestań! - wydusił z siebie Krzysztof, rzucając się na intruza z trzymanym w ręce gwoździem. Jednak tamten był szybszy. Doskoczył do napastnika, złapał go za ramiona i odrzucił za siebie. Szamotali się obaj przez chwilę, miotając wyzwiska. W końcu Pasłęckiemu udało się uwolnić rękę, lecz zanim się odwrócił, przeciwnik zdążył przejechać mu czymś ostrym po plecach, po czym rozpłynął się w powietrzu. W tym samym momencie worek przestał się poruszać. - Już cię wyciągam. Już... - mamrotał Krzysztof, walcząc z supłami. - Błagam,
wytrzymaj jeszcze chwilę! Pośpiesznie rozsuwał szorstki materiał. Ale dziewczyny nie było. Tylko zatęchła od wilgoci sieczka i trociny. Zrozpaczony zaczął krzyczeć... - Krzysztof! Krzysiek! Obudź się wreszcie! - Elka od kilkudziesięciu sekund próbowała go dobudzić. Nie pomagały nawet wymierzane policzki. Wreszcie, wykrzykując jej imię, poderwał się i usiadł na posłaniu. Dziewczyna pośpiesznie zapaliła nocną lampkę. Pasłęcki cały oblany był potem; jego lodowata skóra przybrała ziemisty odcień. - Boże mój! - szepnęła, wycierając mokrą twarz mężczyzny chusteczką. - Chyba pójdę pod prysznic... - mruknął, starając się opanować szczękanie zębami. - Co ci się śniło? - Jakiś straszny wypadek - skłamał, odwracając wzrok. - Muszę się umyć. Wstał z łóżka i na golasa przemaszerował przez sypialnię do łazienki. Elka szybko zmieniła przepoconą pościel na świeżą. Niecałe pół godziny później Krzysztof wślizgnął się do łóżka i przytulił do ciepłego ciała dziewczyny. Ta wymamrotała coś przez sen i oparła głowę na jego ramieniu. - Kocham cię - szepnął jej do ucha. W odpowiedzi oplotła go nogami. Już nie usnął. Leżał bez ruchu do świtu, wpatrując się w spokojnie śpiącą Elżbietę. Zastanawiał się nad tym, co mógł oznaczać ów koszmar i czy rzeczywiście grozi jej niebezpieczeństwo. Nadszedł ranek, a wraz z nim kolejny upalny dzień. Przez szeroko otwarte okno wpadały do pokoju promienie słońca. Krzysztof niechętnie otworzył oczy i od razu zmrużył powieki. Tyle tu słońca, pomyślał. Musi dochodzić południe. Przetarł sklejone powieki i popatrzył na zegarek. - Jasny gwint! - mruknął, zrywając się z pustego łóżka. - Dzień dobry, skarbie! - W drzwiach pojawiła się Elżbieta, owiana zapachem kawy. W ręce trzymała kubek z parującą latte. - Spałeś tak smacznie, że nie chciałam cię budzić. - Jest prawie pierwsza - zauważył, wyjmując jej z dłoni garnuszek i biorąc kilka małych łyków. - Wiolka może być dzisiaj tylko do trzynastej, bo jedzie na zajęcia. - Wiem, byłam w kwiaciarni i trochę jej pomogłam. Właśnie miałam cię obudzić, ale byłeś szybszy.
Krzysztof wykopał z szafy parę czystych spodni i schylił się do komody, by wyciągnąć skarpety i bokserki. Elka z lekkim uśmiechem patrzyła na szczupłe ciało. Jej wzrok przyciągnęła czerwona pręga. - Co ci się stało? - zapytała, odstawiając kubek na półkę. - Uderzyłeś się? - Nie, dlaczego? - Spojrzał pytająco. Rozłożyła ręce. - Sam zobacz... Pasłęcki stanął bokiem przy dużym lustrze, zamontowanym w przesuwnych drzwiach garderoby. Aż jęknął. W poprzek jego pleców, od szczytu prawej łopatki do lewej nerki, biegła cienka czerwona kreska. Lekko dotknął rany, a skóra zapiekła żywym ogniem. - Niemożliwe! - powiedział cicho, oglądając szramę z każdej strony. - Kiedy mogłem sobie zrobić coś takiego? - Wygląda raczej, jakby ktoś ci to zrobił - stwierdziła Ela. - E tam! - Machnął niedbale ręką. - Przecież bym pamiętał... Nagle zrozumiał. Tak, oberwał po plecach. I to dość solidnie! Kilka godzin wcześniej. We śnie...
IV Adam Osęk był zastępcą naczelnika kieleckiego wydziału kryminalnego dopiero od pół roku. Był człowiekiem całkowicie oddanym swojej pracy, solidnym i konsekwentnym w działaniu, dzięki czemu piął się po kolejnych szczeblach policyjnej kariery w zaskakująco szybkim tempie. Teraz siedział w jednej z sal w komendzie, przy dużym stole, i wraz z pięcioma innymi pracownikami oglądał fotografie z ostatniej sprawy. Znużony Osęk ułożył obok siebie kilka zdjęć martwej kobiety i postukał palcem w jedno z nich. - Kto mi dokładnie opowie, co zaszło? Najbliżej siedział policjant, który jako pierwszy przyjechał na miejsce zdarzenia. Młody trzydziestopięcioletni mężczyzna o okrągłej twarzy, okolonej krótko przyciętymi, kręconymi blond włosami. - Ja byłem pierwszy, panie komisarzu. - Policjant Orłowski ściskał w ręce czapkę. Pierwszy raz miał okazję stanąć przed obliczem władzy. Zazwyczaj jego obowiązki ograniczały się do prewencji, interwencji w pijackich rodzinach, pilnowania ruchu drogowego oraz spisywania zeznań w mniej istotnych sprawach. - A kiedy to było? - Osęk rozłożył notatnik i wyciągnął z kieszeni wspaniałe pióro Watermana, prezent od rodziców z okazji awansu. - Zgłoszenie przyjąłem o dwudziestej drugiej pięćdziesiąt osiem. Do domu państwa Kowalczyków dojechałem równe pięć minut później... - Dobra, co dalej? Osęk notował; ciszę w pomieszczeniu zakłócało jedynie skrzypienie stalówki. - Przed domem, na krawężniku, siedział pan Kowalczyk. Potrącony przez nastoletniego rowerzystę. Kiedy spytałem chłopaka, jak to się stało, powiedział, że... Otworzył trzymany w ręku notes. - „Ten facet wyleciał z wrzaskiem na chodnik i wpadł mi prosto pod koła. Szczęście, że nie jechałem samochodem”. Koniec cytatu. Podwładny spojrzał na komisarza, zagryzając lekko dolną wargę. Osęk skupił się na notatkach, więc policjant uznał, że powinien kontynuować. - Zaraz po mnie nadjechała karetka pogotowia. Lekarka sprawdziła stan zdrowia poszkodowanego i opatrzyła rozcięcie na skroni oraz drobne otarcia. - I stałeś tak nad nimi, synku, zamiast sprawdzić, co było powodem wypadku? Orłowski nerwowo zerknął na siedzących wokół stołu. - Zapytałem starszego pana, ale on nie mógł wykrztusić słowa. Trzeba było trochę
czasu, żeby go uspokoić. Wtedy nadjechał drugi radiowóz. Osęk przeniósł wzrok na kolejnego funkcjonariusza. Wysokiego, patykowatego mężczyznę z sumiastym wąsem. - A wy się nazywacie? - Garlicki - dokończył zapytany, przytakując głową. - Zajechaliśmy na miejsce wraz z Agnieszką Nowicką, dokładnie o godzinie dwudziestej trzeciej dwanaście. Kiedy... - Gdzie jest Nowicka? - przerwał mu Osęk, znowu coś notując. - Wzięła wolne, bo jej syn zachorował. Chłopak cierpi na padaczkę i w nocy dostał ataku. Znużony komisarz podrapał się po głowie, spoglądając we własne notatki. Jakiś czubek wykopał zwłoki i postawił na nogi wszystkie komisariaty w Kielcach. Koszmar. - My od razu weszliśmy do domu państwa Kowalczyków. Na piętrze w sypialni zastaliśmy denatkę leżącą w łóżku, na brzuchu. Była ubrana... Osęk przetarł twarz. - Widzę, w co była ubrana. - Palcem wskazał na długi rząd fotografii. - Ktoś rozmawiał z jej mężem? - Ściągnęliśmy na miejsce psycholożkę. Raport będzie lada moment. - Co ze zwłokami? - Chłopcy zabrali ciało do badań. Sprawdzają, czy to całe zdarzenie miało podtekst seksualny. Osęk w zadumie przyjrzał się zdjęciu leżącego na plecach ciała martwej kobiety. Chryste, co to za świrus! Że też musiał kopać akurat teraz, tydzień przed zaplanowanym urlopem w Beskidach. Gorzej już być nie mogło. Świat schodzi na psy. - Ktoś podejrzany? - zapytał, zerkając na krąg współpracowników. - Nie bardzo - odparł Garlicki, pocierając ręką wąsy. - Może mąż denatki? Albo syn? Policjant pokręcił głową. - Mariusz Kowalczyk, mąż kobiety, to już starszy gość. Ledwie się porusza. Cierpi na wiele schorzeń, jak choćby choroba wieńcowa, artretyzm i poważne problemy z kolanami. Nie byłby w stanie wykopać tego ciała, a co dopiero zanieść do domu i jeszcze wtaszczyć na piętro. Klatka schodowa jest wąska i stroma. Poza tym był szczerze przerażony całym tym... zdarzeniem. - Syn, natomiast... - Orłowski wpadł w słowo Garlickiemu. -...ma alibi na cały dzień. Zebranie w firmie, a potem spotkanie ze znajomymi. Nie przebywał sam praktycznie ani
minuty. Zresztą psycholożka też z nim rozmawiała. Raczej trudno go zakwalifikować do kręgu podejrzanych. No i masz, pomyślał z przekąsem Osęk. Zerknął na czekających cierpliwie ludzi. - Dobra. Mamy teraz południe. Przed osiemnastą będę w biurze. Chcę dokładny raport ze zdarzenia oraz informacje od psychologa, zanim jeszcze prokuratura zacznie nam deptać po piętach. Ty... - Wskazał ręką na Orłowskiego. - Weźmiesz jeszcze trzech ludzi i popytacie sąsiadów Kowalczyków, czy nie widzieli czegoś podejrzanego. Wyślijcie też człowieka na cmentarz. Może stróż nam coś powie. Raczej trudno nie zauważyć faceta z łopatą. I niech ktoś sprawdzi, czy na grobie nie ma śladów, które mogą nas doprowadzić do przestępcy. - Tam jest grobowiec przykryty tylko wąskim pasem płyty. Doświadczona osoba poradzi sobie w parę minut - wtrącił jeden z funkcjonariuszy. - Ja pojadę - zgłosił się Garlicki. - Pochodzę z tamtej okolicy i mam na cmentarzu swojego człowieka. Osęk westchnął. - Niech będzie. I na razie żadnych rozmów z prasą. - Na szczęście nikt niczego nie wyniuchał - powiedział młodszy z policjantów. - Ale jak już się obudzą i zaczną kombinować, macie z nimi nie gadać. Ani słowa! Zrozumiano? - Tak jest! - odparli chórem funkcjonariusze. - Dziękuję za uwagę. Rozejść się. - Osęk machnął ręką i wstał od stołu, chowając pióro do kieszeni. Zebrał wszystkie zdjęcia i ułożył je w opatrzonej numerem sprawy szarej kopercie, po czym opuścił salę jako pierwszy.
V W samo południe, kiedy słońce paliło niemiłosiernie, a każde żywe stworzenie rozpaczliwie szukało choć kawałka zbawiennego cienia, starsza kobieta w pogniecionym kapeluszu z cienkiej bawełny, podśpiewując pod nosem, wyprowadzała na spacer cztery ukochane ratlerki. Wszystkie czworonogi, poczynając od sędziwego Majora, poprzez jego dwie córki, Madame oraz Lady, na dwuletnim Bosmanie kończąc, dreptały z wywieszonymi językami, tęsknie zerkając w stronę drzwi kamienicy, w której mieszkały. - Ciepło dzisiaj, ale bez przesady... - gadała do nich staruszka, rozdzielając smycze. Te z suczkami do lewej ręki, żeby za bardzo się nie poplątały. - Niby w wiadomościach mówili, że ponad trzydzieści stopni będzie, ale to chyba pomyłka. Moim zdaniem jest nie więcej niż dwadzieścia. Jeden z psów popatrzył na nią błagalnie. - Dzień dobry pani! Z monologu wyrwał staruszkę męski głos. Podniosła głowę; z naprzeciwka nadchodził listonosz zajmujący się roznoszeniem korespondencji w tej dzielnicy Wrocławia już od ponad dwudziestu lat. Znał niemal wszystkich mieszkańców starych kamienic przy ulicy Grunwaldzkiej, aż do samego placu. - Straszny upał dzisiaj, pani Adelo. Psy ledwie zipią. - Wskazał palcem na brązowego Bosmana, który, sapiąc, przysiadł na gorącym chodniku. I zaraz z żałosnym skowytem poderwał siedzenie z parzącego kamienia. - E tam. - Kobiecina machnęła ręką. - Ciepło jest, owszem, ale bez przesady. Do upału to ja tego nie zaliczam. Listonosz zrobił zdziwioną minę i wzruszył ramionami. Doszedł do wniosku, że widocznie ludzie na starość nie odczuwają wysokiej temperatury tak jak młodsi. On sam ociekał potem. Czuł, jak koszula lepi się do karku, a krótkie, odprasowane przez żonę w kant spodnie ocierają uda. Przetarł dłonią spocone czoło, sięgnął do torby i wyciągnął stamtąd białą, podłużną kopertę. - Dobrze, że panią spotkałem. List mam. - Może od Kasi? - Ożywiła się staruszka. Kasia była jej jedyną wnuczką. Od trzech lat mieszkała w Niemczech, tam studiowała fotografię i równocześnie pracowała w dużej firmie architektonicznej, gdzie przygotowywała zdjęciowe inwentaryzacje. Od czasu do czasu przysyłała babci widokówki, doskonale
wiedząc, że te drobne wyrazy pamięci sprawiają starszej kobiecie mnóstwo radości, a wszystkie kartki lądują na specjalnej korkowej tablicy w kuchni. - Niestety, pani Adelo. Rachunek. Chyba za gaz. Kobieta przygarbiła ramiona. - Ciągle tylko te rachunki i rachunki. A potem człowiek stoi w kolejce pół dnia na poczcie, żeby to zapłacić. I ledwie upora się ze wszystkimi, to bach i następny. - Cóż zrobić... - Mężczyzna zamknął torbę. - Taki już los. - Ech, szkoda gadać... - Miłego dnia życzę! - Zasalutował na pożegnanie i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kobieta odprowadziła go wzrokiem, aż zniknął za ciemnymi drzwiami przychodni stomatologicznej, po czym, narzekając pod nosem, wcisnęła kopertę do zawieszonej na ramieniu niewielkiej, czarnej torebki. - I kolejny kilogram do dźwigania na to cholerne pierwsze piętro... Pani Adela Drozdowa podeszła do drzwi swojej kamienicy i wybrała odpowiedni klucz. Psy, zniecierpliwione czekaniem, zaczęły sapać i poszczekiwać. - Cicho, kochane! - zbeształa je staruszka, otwierając drzwi. - Pewnie zmarzłaś, bidulko... Madame... Mokra od potu suka z wywieszonym jęzorem podrapała łapką drzwi, chcąc jak najprędzej zanurzyć się w przyjemnym chłodzie klatki schodowej. W końcu całe towarzystwo weszło do środka i pani Adela puściła luźno smycze, patrząc z uśmiechem, jak czwórka jej pupili mknie na złamanie karku do góry. - Durne zwierzaki... - wymamrotała czule pod nosem, trzymając się mocno wyślizganej poręczy. Wchodzenie po stopniach sprawiało jej trudność. Sześć lat temu wstawiono jej endoprotezę biodra i choć ból przeszedł, sztywność w prawej nodze pozostała. Starsza pani wspinała się nieśpiesznie, mocno wspierając się o drewnianą barierkę. Psią awanturę pod drzwiami o miejsce na wysłużonej wycieraczce było słychać aż na parterze. Mijając drzwi sąsiadki, pani Adela usłyszała śmiechy i głośną muzykę. - I znowu impreza! - mruknęła, walcząc z zamkiem. - Ta baba chyba nigdy nie odpoczywa! Cała okolica już ją chyba obracała... Weszła do siebie i zawiesiła torebkę na wieszaku z jelenich rogów. Psy posłusznie odczekały, aż pani odepnie im smycze, po czym pognały do kuchni, by nachłeptać się wody.
- Wy sobie możecie pić wodę, ale ja mam ochotę na jaśminową herbatkę. Kobieta ściągnęła wysłużone sandały na niewysokich obcasach i wcisnęła stopy w czarnych podkolanówkach w puszyste, zielone bambosze, prezent od Kasi na Boże Narodzenie. Poprawiając siwe włosy, weszła do kuchni i nastawiła pół czajnika wody na przedpotopowej kuchence gazowej. Słuchając przyjemnego szumu, wyciągnęła z szafki kubek i włożyła do niego saszetkę z herbatą. Kiedy wsypywała cukier, usłyszała za ścianą salwy śmiechu. - Zbereźnica jedna! - mruknęła, nalewając wodę do kubka. - Gzić jej się chce bez przerwy. Taka niewyżyta szmata, ot co! Niech ją ktoś wreszcie tak wygrzmoci, żeby miała dość raz na zawsze! Muszę to zgłosić na policję, bo już dosyć mam... Do kuchni przyszła jedna z suczek i przycupnąwszy w drzwiach, przysłuchiwała się monologowi starszej kobiety z przechylonym łebkiem. - Pańcia nie może pozwolić, żeby jej pieski były zestresowane tymi libacjami. - Pani Adela zwróciła się do psiny pieszczotliwie. - Bo potem moja mała Lady ma podkrążone oczka i ciągle ziewa... Trach! Tym razem coś rąbnęło z taką siłą, że aż spadł ze ściany kalendarz przedstawiający najpiękniejsze szczeniaczki świata. Po drugiej stronie nastała cisza. Pani Adela aż się zachłysnęła złością. - Skandal! - sapnęła. - Żeby tak się chędożyć po ścianach, że aż kalendarze lecą! Na taką... hm, osobę tylko jedno określenie jest. Kurwiszon! Ostatnie słowo wykrzyczała w kierunku nieszczęsnej ściany, zaciskając dłonie w pięści. Przestraszona Lady podwinęła kikut ogonka i czmychnęła do pokoju. - Nie odpuszczę jej! Dysząc ze złości, staruszka poczłapała do niewielkiego salonu, gdzie na komodzie stał telefon, i podniosła słuchawkę. Kiedy jednak przyciskała na pożółkłej klawiaturze drugą dziewiątkę, linia telefoniczna znienacka przestała działać. Telefon był głuchy. Kobieta ze zdziwieniem spojrzała na słuchawkę, po czym potrząsnęła nią kilka razy. Nie pomogło. Zerknęła za komodę, czy przypadkiem kabel nie wypadł z gniazdka, jednak ten twardo tkwił w ścianie. - Widocznie telefony wyłączyli... - westchnęła.
Obok telefonu stało drewniane radio. Pani Adela przekręciła czarny potencjometr, włączając dosyć głośno ulubiony program muzyczny, jednak ledwie się obróciła i doszła do drzwi, coś cicho pyknęło i pokój pogrążył się w absolutnej ciszy. - Dziwne! Prądu też nie ma... - zauważyła i pstryknęła kilka razy włącznikiem światła. - Ech, sypie się kamienica. Zupełnie jak ja. Przyniosła z kuchni herbatę, usiadła w starym fotelu i wzięła na kolana Madame. Głaszcząc sunię po brązowej głowie, postanowiła przeczekać. Jerzy Garlicki po dość długim staniu w korku zajechał wreszcie pod bramę Cmentarza Nowego w Kielcach i zatrzymał samochód w cieniu rozłożystego kasztanowca. Żałował, że musi wyjść z klimatyzowanego wnętrza wprost w buchające gorącem powietrze. Wziął jeszcze jeden przyjemnie chłodny wdech, po czym zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Żar uderzył w niego z taką siłą, że mężczyzna aż się zachwiał, jednak był zdeterminowany, by stawić czoła upalnemu popołudniu. W końcu za kilka godzin na biurko szefa ma trafić raport... Funkcjonariusz zatrzasnął drzwi i, zerkając na zegarek, ruszył w stronę ozdobnej bramy. - Witam, panie Bronku! - krzyknął do stojącego opodal starszego mężczyzny. Tamten podlewał akurat rządek rosnących wzdłuż głównej alejki niewysokich krzewów za pomocą ogrodniczego węża, podśpiewując sobie pod nosem. - Ooo, Jureczek! - Rzucił węża w trawę i pośpieszył z wyciągniętą ręką. - Nie widziałem cię od... Ile to będzie? No, z pół roku! - W sprawie przyszedłem. - Policjant serdecznie uścisnął dłoń starego. - No to mów, co jest na rzeczy. Garlicki potarł dwudniowy zarost. - Ale to jest sprawa tajna, przynajmniej na razie... - A tam! - przerwał mu pan Bronek. - U mnie jak na spowiedzi. Pary z gęby nie puszczę. Ani oni. - Wskazał na najbliższy rząd nagrobków - Wiem, wiem. - Chodź do mnie, mam lodówkę pełną coli. Załatwiłem jednemu sklepikarzowi dobrą kwaterę dla żony i teraz facet stale mi przywozi różne rzeczy. - Lepiej się tym nie chwalić - mruknął Garlicki, dając się zaprowadzić na zaplecze niewielkiej kapliczki, w której odprawiano zazwyczaj pożegnalne msze. Pan Bronek miał tam niewielką stróżówkę, gdzie oprócz wąskiego łóżka stały: szafka, telewizor, czajnik i mała lodówka upchnięta pod kwadratowym stolikiem.
- Siadaj na łóżku i gadaj, o co chodzi - powiedział gospodarz, podając policjantowi oszronioną puszkę. - Wczoraj wieczorem mieliśmy wezwanie na Zalesiu. Pewien staruszek zastał w sypialni swoją małżonkę, ubraną w strój mocno frywolny, ułożoną w pościeli. - Szczęście ma - zadumał się cmentarny stróż. - Moja stara nie dość, że nie rwie się do sypialni, to już na pewno nie w wymyślnych ciuszkach... Garlicki ukrył uśmiech pod gęstym wąsem. - Sęk w tym, panie Bronku, że jego ukochana małżonka nie żyła od jakichś dwóch tygodni. Pochowano ją dokładnie dziesięć dni temu. Tutaj, na tym cmentarzu. - Jak się nazywała? - zainteresował się mężczyzna. - Agata Kowalczyk. Stróż zamyślił się przez chwilę. - Jakoś nie kojarzę. Zaraz sprawdzę, gdzie powinna leżeć - oznajmił i pozostawił Garlickiego samego. W drzwiach pokoju pojawił się czarny kot. Podszedł bliżej i otarł się o nogi policjanta, mrucząc przyjaźnie. - Witam cię, cmentarny kocurze. - Garlicki pogłaskał zwierzaka po miękkiej, błyszczącej sierści, a ten łypnął intensywnie zielonymi oczami, mrucząc z zadowolenia. - Już wiem, gdzie została pochowana. - Pan Bronek wszedł do ciasnego pomieszczenia. - O, widzę, że dorwał cię ten bandyta. Jakiś bałwan porzucił go na cmentarzu, jak kociak miał zaledwie kilka tygodni. Razem z Zenkiem, drugim stróżem, wychowaliśmy to biedactwo. Pieszczoch z niego straszny. Policjant wstał i, odsuwając lekko kota, ruszył za dozorcą. Zwierzak nie dawał za wygraną. Szedł za mężczyznami cichutko jak duch, przeskakując niektóre nagrobki i bezszelestnie stąpając po krawężniku. Minęli kilka sektorów i wkrótce stanęli nad rodzinnym grobowcem. Było to wysokie, solidne mauzoleum wykonane z eleganckiego czarnego marmuru. Tuż obok pionowej płyty z wykutymi nazwiskami spoczywających w pokoju osób umieszczono prawie naturalnej wielkości rzeźbę Jezusa. Syn Boży siedział przygarbiony na kamieniu, dotykając jedną ręką korony cierniowej, i płakał. - Piękne miejsce - przyznał policjant, gładząc dłonią idealnie gładką powierzchnię płyty. - Wacław Kaczor był rzeźbiarzem. No i ojcem tej Kowalczykowej. Podobno wyrzeźbił tego Chrystusa specjalnie dla siebie. - To wszystko tłumaczy...
- I mówisz, że ktoś gwizdnął ciało z tego grobu? - W głosie pana Bronka brzmiało niedowierzanie. - Tak. Za dwa, trzy dni przywieziemy je do ponownego pochówku. - To jej mąż musiał rzeczywiście być wstrząśnięty... - Stróż wziął na ręce kota i przytulił. - Przyjdą tutaj chłopcy i zerkną na tę płytę. Może uda im się coś znaleźć. - Nie ma sprawy. Dzisiaj jestem do dwudziestej, więc mogą szperać. W każdym razie zgłoś to do urzędu, żeby nie było problemów. - Już zgłosiliśmy. Stali przez chwilę nad grobem i w ciszy przyglądali się Chrystusowi. Każdy z nich rozmyślał o czymś innym. Pan Bronek podziwiał wspaniałą rzeźbę, a Garlicki zastanawiał się, czy nagrobną płytę może przesunąć jedna osoba. Panią Adelę aż poderwało z fotela. Przestraszona suczka zeskoczyła z jej kolan, powarkując ze strachu. Kobieta przetarła ręką twarz z takim obrzydzeniem, jakby próbowała zerwać z siebie pajęczynę. Spojrzała na staroświecki zegar z kukułką. Obie wskazówki właśnie mijały trójkę. Trzy psiaki spokojnie drzemały na wersalce, a obrażona Lady poczłapała do kuchni, by znów napić się wody. - Holender, alem sobie ucięła drzemkę! Złapała za telefon i kilka razy postukała w widełki, jednak aparat pozostawał głuchy. Najwyraźniej z dzisiejszych planów podkablowania sąsiadki nici. Nieco zawiedziona nastawiła ucha, czy zza ściany nie dobiegają jakieś odgłosy, jednak panowała tam kompletna cisza, tak niepodobna do rozwiązłego stylu życia Bożeny Górzyckiej. I to, prawdę mówiąc, bardzo zaskoczyło panią Adelę. Przez kilka minut, w zadumie pocierając ręką twarz, zastanawiała się, co robić. Psy spokojnie obserwowały swoją panią czterema parami brązowych oczu, przesuwając wzrokiem za krążącą po pokoju staruszką. W końcu po następnej godzinie zdecydowała się na odwiedziny. Zamierzała powiedzieć sąsiadce o zbyt głośnych libacjach, po czym, jeśli to nie poskutkuje, zgłosić sprawę na policji. Miała nadzieję, że po tej dyskusji podskoczy jej ciśnienie i da radę osobiście pomaszerować na pobliski posterunek, by bezpośrednio złożyć skargę. Podjąwszy decyzję, pani Adela zarzuciła na ramiona cienki sweterek i wyszła na klatkę schodową, po której wiecznie hulały przeciągi. Podeszła do obdrapanych drzwi z
tabliczką z nazwiskiem i przycisnęła dzwonek. Niestety, wciąż nie było prądu. Zapukała więc kilka razy, jednak opadły ją wątpliwości, czy nie puka zbyt cicho, bo wredna sąsiadka niechybnie straciła słuch od głośnej muzyki. Zasugerowana tą myślą staruszka rąbnęła kilka razy pięścią w skrzydło drzwi, klnąc cicho pod nosem. Nagle, ku jej zdziwieniu, drzwi uchyliły się nieco, poskrzypując lekko. Ciekawe, przemknęło przez myśl pani Adeli. Może wreszcie tę wredną babę trafił szlag? Zaciekawiona wsunęła głowę i rozejrzała się po wąskim, ciemnym przedpokoju. Przy samych drzwiach stało kilka par butów, godnych, zdaniem starszej pani, pełnoetatowej kurwy. Były tam i czerwone lakierki (chyba na półmetrowych obcasach), i złote szpilki, para różowych kozaków zapinanych na zamek prawdopodobnie gdzieś pod samą szyją, jakieś wiązane na sznurki czarne espadryle i srebrne nibybaletki. Na wieszaku wisiało kilka różnokolorowych wdzianek, od różowego futra, poprzez czarną kurtkę, zieloną bluzę sportową, do siatkowego podkoszulka włącznie. W lustrze na wprost wejścia odbijała się ciekawska twarz pani Adeli, wciśnięta pomiędzy framugę a skrzydło starych drzwi. - Pani Bożeno! Staruszka nie chciała tak po prostu wejść, by nie zastać sąsiadki w nieprzyzwoitej pozie. W końcu przychodziły tutaj całe stada gachów. A nuż akurat teraz w którymś z pokoi uprawiany jest seks? - Pani Bożeno! Miała pani otwarte drzwi! Powiedziawszy to, pani Adela wstrzymała oddech w oczekiwaniu na odpowiedź, ale w mieszkaniu wciąż panowała nienaturalna cisza. Cholernie dziwne. - Chciałam tylko powiedzieć, że jak pani będzie tak hałasować, to pójdę na policję, bo mam dosyć tego imprezowania! Nic. Cisza. - Dzisiaj tak pani szalała, że mi kalendarz spadł ze ściany! Znowu nic. Bardzo dziwne. W końcu ciekawość wzięła górę. - Wchodzę! - krzyknęła pani Adela, decydując się na sprawdzenie mieszkania. Otworzyła drzwi na oścież i już miała wejść do środka, kiedy nagle ktoś ją chwycił za ramię. - Jezu Chryste! - Aż podskoczyła ze strachu, obracając się na pięcie.
Przed nią stała sąsiadka z parteru, pani Lusia, najstarsza lokatorka w kamienicy. Miała prawie osiemdziesiąt lat, ale wyglądała na znacznie mniej. Mimo wieku dużo ćwiczyła, chodziła na zabiegi poprawiające sprawność i bardzo dbała o zdrowie. Teraz miała na sobie granatowy, cienki dres i białą opaskę, a w ręku trzymała kije do nordic walkingu. - Czego tak krzyczysz, Adelko? - zapytała przyjaźnie, przekładając sprzęt do drugiej ręki. - Właśnie zamierzałam powiedzieć Górzyckiej, że mam dość jej libacji i jak to się nie skończy... - To i tak nie pomoże. - Sąsiadka wzruszyła ramionami. - Ja na noc wkładam stopery do uszu. Nic nie jest w stanie mnie zbudzić. Nawet bombardowanie. - To chyba nie najlepszy pomysł w takim razie - zadumała się pani Adela. - Nie zdążysz wtedy do schronu... - Myślę, że na niewiele by się to zdało. Jakby bomba spadła bezpośrednio na naszą kamienicę, to i piwnica by nie pomogła. Adela Drozdowa pokręciła głową. Chciała mieć już z głowy Górzycką, a na dyskusje z kamieniczną nestorką przyjdzie czas. - I co? Nie ma jej? - Pani Lusia wskazała brodą w kierunku wciąż otwartych drzwi. - No nie wiem właśnie. Nawet jak wychodzi, to zostawia włączoną muzykę. Chyba po to, żeby mnie wykończyć. I moje biedne psy... - Wejdź do środka i sprawdź - przerwała tyradę sąsiadka. Drozdowa bez przekonania weszła do ciemnego korytarza i zerknęła do najbliższego pomieszczenia. Kuchnia wyglądała jak pobojowisko. Wszędzie walały się sterty brudnych naczyń, garnków, resztki jedzenia. Na podłodze leżał karton po pizzy. - Ale chlew! - wyrwało się pani Adeli. Druga kobieta zerkała ciekawie przez jej ramię. - No i mamy odpowiedź, skąd w kamienicy karaluchy - stwierdziła kwaśno. Do pokoju obok weszły już razem. Zobaczyły zarys łóżka i wściekle kolorową plamę na ścianie. A potem ukazał się widok tak osobliwy, że przystanęły w absolutnej ciszy, starając się uwierzyć własnym oczom... Na szerokim dwuosobowym łóżku leżała Górzycka, wbita w zdecydowanie zbyt ciasny landrynkowy kombinezon z krótkimi rękawami i nogawkami. Na nogach miała czarne lakierowane szpilki, a na głowie jakąś dziwną, rozcapierzoną fryzurę z kucykiem. Jej mocno umalowana i uróżowana twarz wyglądała jak pośmiertna maska, a wyciągnięte do góry dłonie
i skrzyżowane nogi przydawały jej wyglądu odpoczywającej po orgii kurtyzany. A najdziwniejsze było to, że całą pościel posypano mnóstwem chipsów. Sporo z nich leżało
na
podłodze,
lecz
zdecydowana
większość
pokrywała
kremową
kapę
kilkucentymetrową warstwą. W powietrzu unosił się zapach tak drażniący, że aż kręcił w nosie. - Bożenko! - Pani Lusia zdecydowanym krokiem wyprzedziła oniemiałą Drozdową i podeszła do łóżka. - Bożenko! Co się dzieje? Potrząsnęła sąsiadką za ramię i wrzasnęła z przerażenia. Głowa Bożeny Górzyckiej przechyliła się na bok, ukazując kompletnie strzaskany tył czaszki. Wcześniej leżała w kałuży krwi, zasłoniętej przez rozłożone niczym korona gęste włosy. Na jednej z odrzuconych w bok rąk widać było serię dziwnych krwawych nacięć. - A niech mnie... - Pani Adela zasłoniła usta, wpatrując się w krwawą miazgę. - Ona chyba już nie żyje! - Musimy zadzwonić na policję! - Pani Lusia należała do tych energicznych osób, które szybko potrafiły radzić sobie nawet w nietypowych i ciężkich sytuacjach. Być może dzięki temu przetrwała drugą wojnę światową i roczny pobyt w obozie koncentracyjnym. Z tamtych bolesnych czasów zostało jej wiele bolesnych wspomnień po utraconej rodzinie oraz tatuaż na przedramieniu. - Choć, zadzwonimy od ciebie. - Zdecydowanym ruchem pociągnęła sąsiadkę, wyrywając ją z osobliwego letargu. - Telefon nie działa! - To idziemy do mnie. Dostałam komórkę od córki. Trzeba jak najszybciej wezwać policję. - I karetkę... - Pani Adela dała się wyprowadzić z mieszkania i dalej, bez oporu, po schodach. Pani Lusia usadziła ją w wygodnym fotelu, a sama zadzwoniła i zgłosiła sprawę. Wyłączyła telefon, a pani Adela wybuchnęła głośnym płaczem. - Adeluś, przestań. Jeszcze zawału dostaniesz. No, stało się... Podała jej szklankę z wodą, lecz Drozdowa pokręciła przecząco głową. - Boże, to moja wina. Moja! - chlipała, przecierając oczy trzęsącą się ręką. - Zwariowałaś! Nie gadaj głupot! - Ale to prawda. - Baju, baju, będziem w raju! - Luśka! - krzyknęła Adela, ocierając nos rękawem sweterka. - Ja jej życzyłam dzisiaj
śmierci, bo tak rozrabiała, że aż mi kalendarz ze ściany spadł! Zabiłam ją! Zabiłam! - Czy to ty złapałaś ją za łeb i tak waliłaś o ścianę, że zrobiłaś z czaszki zupę? - Ostry ton w głosie starszej kobiety kompletnie zaskoczył Drozdową. - Nie, skąd! Ja w życiu bym... - No to przestań bredzić, że ją zabiłaś - przerwała pani Lusia zdecydowanie. - Nie masz krwi na rękach. Więc nie histeryzuj, na Boga, tylko weź się w garść. Te słowa nieco uspokoiły skołatane nerwy. Pani Adela wzięła kilka łyków chłodnej wody i wysiąkała nos. - Już mi lepiej... - szepnęła. W pobliżu kamienicy zaczęły wyć policyjne syreny.
VI Kiedy dostał wezwanie, Garlicki właśnie wsiadał do samochodu. Miał pojawić się możliwie jak najszybciej w tej samej sali, w której omawiano sprawę zwłok Agaty Kowalczyk. - No to świetnie - mruknął, włączając klimatyzację i ruszając z parkingu. Koszula na plecach i spodnie kleiły mu się do ciała. Miał nadzieję, że uda mu się wpaść na chwilę do domu, akurat było mu po drodze, wziąć ekspresowy prysznic i narzucić świeże ubranie. Liczył też na jakąś szybką kanapkę, bo jedynym posiłkiem, jaki tego dnia zaserwował swojemu żołądkowi, była niewielka kromka z resztką tuńczyka. W ramach śniadania. Starając się nie zwracać uwagi na kierowców notorycznie łamiących przepisy ruchu drogowego, dotarł wreszcie na komendę i zaparkował na ostatnim wolnym miejscu. Wbiegł po schodach na piętro i wszedł do sali numer sto czterdzieści pięć. Za biurkiem siedział już nachmurzony Osęk i przeglądał fotografie. - Właśnie wracam z cmentarza - powiedział nieco zasapany Garlicki. Podkomisarz wskazał mu krzesło i poprosił, by usiadł. - Udało się czegoś dowiedzieć? Na razie odłożył zdjęcia obrazkami do dołu i skrzyżował ręce. - Oglądałem grobowiec i rozmawiałem ze stróżem. Prawdę mówiąc, niewiele z tego wyszło. Płyta nie jest zniszczona, nie ma śladów dewastacji. Stróż nie zauważył niczego podejrzanego, ale dał mi numery telefonów do innych pracowników cmentarza. Może oni coś widzieli? Kiedy wyjeżdżałem, akurat pojawiła się ekipa z laboratorium. Dostali zgodę... - Dobra robota - przerwał mu Osęk. - A my w tym czasie dostaliśmy informację o podobnym zdarzeniu we Wrocławiu. Przesunął palcami kartoniki na drugi koniec biurka, pod sam nos Garlickiego. - Również kobieta. Pięćdziesiąt sześć lat, też upozowana na łóżku, wciśnięta w jakiś różowy kombinezon, i z natapirowanymi włosami. Również z nacięciami na ręce. - Też zwłoki z cmentarza? - Garlicki wziął kartki do ręki, ale czekał na odpowiedź. - Nie - westchnął podkomisarz. - Tym razem ofiara była żywa, przynajmniej do momentu gdy zabójca tak mocno walnął jej głową o ścianę, że zrobił sieczkę z tylnych części czaszki... Nie ma co, silny facet, pomyślał Garlicki nad fotografiami. - Czyli pierwszą ofiarę znaleziono wczoraj wieczorem, a drugą...?
- Zgłoszenie przyjęto przed szesnastą. - Półtorej godziny temu. Szybko... - W jakim sensie? - zainteresował się podkomisarz. Jego podwładny wzruszył ramionami. - Szybko skojarzono obie sprawy. - Nic dziwnego. Znaleźliśmy element, który je łączy. - Ze sterty zdjęć wyciągnął dwa. - Na rękach obu kobiet są płytkie nacięcia. U Agaty Kowalczyk jest ich piętnaście, a u Bożeny Górzyckiej sześć. U pierwszej ofiary zauważono je dopiero w laboratorium, bo dopiero tam ściągnięto z niej koszulę z rękawami długimi po nadgarstki. - A więc sprawca znakuje ofiary... Dla nas to dobrze, że tak szybko znaleziono podobieństwa - mruknął Garlicki, przyglądając się uważnie podsuniętym fotografiom. - Chłopaki się postarali i jeszcze wczoraj w nocy wprowadzili do bazy danych przypadek Agaty Kowalczyk. Zdjęcia z opisem trafiły do wszystkich oddziałów. Daliśmy sobie szansę na porównanie. Poza tym goniło nas jeszcze coś. Wprawdzie okradanie nagrobków jest plagą, lecz kradzież ich, że tak powiem, biologicznej zawartości nie zdarza się często i zjawisko należy tępić. Im prędzej, tym lepiej. - Całkowicie się z panem zgadzam - przytaknął Garlicki. - Rozkładające się ciało może być źródłem zarazków niebezpiecznych dla przebywających w pobliżu ludzi i zwierząt. Może nawet doprowadzić do lokalnej epidemii. - Też. - Skinął głową zastępca naczelnika. - Zwłaszcza jak sprawca zabierze się za wykopywanie zwłok o znacznie większym stopniu rozkładu... Garlicki od razu pomyślał o swoim dziadku, który zmarł przed niespełna rokiem. Kochał staruszka całym sercem, spędził w końcu u dziadków prawie całe szczęśliwe dzieciństwo, i ogromnie za nim tęsknił, lecz za nic w świecie nie chciałby teraz zastać go u siebie. Za nic nie chciały się znaleźć w sytuacji Mariusza Kowalczyka, który do końca życia zapewne będzie wspominał makabryczne chwile po powrocie od syna. Obraz ukochanej żony i długie lata pożycia zostaną już na zawsze przyćmione przez koszmarny widok, który zafundował mu jakiś szurnięty dowcipniś. Opłakanie straty bliskiej osoby, złożenie jej do grobu, pogodzenie się z jej śmiercią i tęsknota to jedno, a ujrzenie jej znienacka, równie martwej jak przed pogrzebem, lecz zniszczonej przez rozkład, to zupełnie inna sprawa. Garlicki współczuł staremu Kowalczykowi z całego serca. Tymczasem Osęk wyciągnął z biurka czarną teczkę i wysypał z niej na stół kilka zdjęć ułożonej w pościeli Agaty Kowalczyk. Garlicki miał teraz przed sobą dwa rzędy ponurych fotografii ze starszymi kobietami w roli głównej.
- Widzisz podobieństwa? - zwrócił się podkomisarz do podwładnego. Garlicki przeskakiwał wzrokiem z kartonika na kartonik. - Kobiety w zbliżonym wieku, obie zrobione na lata osiemdziesiąte, może dziewięćdziesiąte, obie ułożone w pościeli... - Zamyślił się na chwilę, szukając kolejnych stycznych. Osęk słuchał uważnie, kiwając lekko głową. - No właśnie. - Wziął głęboki wdech. - Tyle samo zbieżności, co różnic. Różne miasta, jedna żywa, druga martwa, każda prowadziła odmienny tryb życia. To się nie trzyma kupy. - Może jednak koniec ubiegłego wieku? - zasugerował Garlicki. - Może wtedy miały ze sobą cos wspólnego? Pracę, hobby, przyjaciela... - Dobry pomysł. Zadzwonię do Wrocławia i poproszę o sprawdzenie. W głosie podkomisarza Garlicki wyczuł pochwałę. Zadowolony poprawił się lekko na krześle. Może wreszcie czeka go jakaś podwyżka albo awans? W końcu poświęcił policji tyle lat. Dawał z siebie wszystko. Czas, żeby wreszcie został doceniony. Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z rozmachem i do sali wkroczyła młoda funkcjonariuszka z plikiem dokumentów. - Panie podkomisarzu mamy już wyniki sekcji zwłok Agaty Kowalczyk. - Coś ciekawego? - Nie ma śladów gwałtu ani innych oznak świadczących o wykorzystaniu na tle seksualnym. Ciało, nie licząc farby na włosach, nie zostało naruszone. No, z wyjątkiem tych nacięć, zrobionych ostrym nożem - odparła z miną, jakby recytowała wiersz. - Ale jest jedna ważna rzecz. Mianowicie: ciało zachowało się w bardzo dobrym stanie, ponieważ praktycznie cały czas przechowywane było w warunkach chłodniczych. - Przecież ona została pochowana prawie dwa tygodnie temu! - zdziwił się Osęk, przeglądając następne fotografie, tym razem z sekcji. - Więc zaraz po pogrzebie musiała zostać wyjęta i ponownie wstawiona do chłodni. Boże, mówią o niej jak o porcji mięsa, pomyślał wstrząśnięty Garlicki, starając się równocześnie zachować kamienną twarz. - Może sprawca planował wcześniej zbrodnię, tylko ofiara uciekła mu spod noża? myślał na głos podkomisarz. - Dziękuję pani - zwrócił się do policjantki. Kobieta wzruszyła ramionami i wyszła. - W tych okolicznościach rozległy wylew wydaje się znacznie lepszym końcem niż roztrzaskanie czaszki - stwierdził Osęk ironicznie, układając jednocześnie trzeci rząd zdjęć. Garlicki pomyślał, że żaden z tych sposobów mu nie odpowiada.
- Pozostało nam zaczekać na wyniki sekcji tej wrocławianki, jednak z tego, co wstępnie wiadomo, też raczej nie została zgwałcona. Dokładniejsze dane będziemy pewnie mieli jutro koło południa. W drzwiach ponownie pojawiła się funkcjonariuszka. - Panie podkomisarzu, tu mam dane zbiegłych z więzienia w ostatnim roku. Tak jak pan prosił, dołączyłam do ich nazwisk dane w kwestii zarzutów, za co i na jaki czas zostali skazani. Położyła na stole zamykaną na gumkę czerwoną teczkę i zamknęła za sobą drzwi. - No to teraz sprawdzimy, kogo nie upilnowało polskie więziennictwo - mruknął Osęk, wyjmując dokumenty. - Nie ma tego zbyt wiele, na szczęście. Sześćdziesięcioletni pedofil z Sopotu. Odpada. - Wrzucił dokumenty z powrotem do teczki. - Kolejny pedofil namawiający dziewczynki do cyberseksu. Świetnie! - stwierdził kwaśno, odrzucając i te papiery i biorąc następne. - Tutaj mamy pięćdziesięciopięcioletniego sadystę znęcającego się nad własnym dzieckiem, leczonego przez psychiatrów i... He, he, - zaśmiał się, recytując z kartki - „szczerze żałującego, że w chwili szaleństwa prawie zakatował na amen swojego jedynego syna”. A na koniec nastoletni złodziej okradający bankomaty, który zbiegł z poprawczaka. Przesunął papiery pod nos Garlickiego. - A więc zbiegowie odpadają. To musi być ktoś dotychczas nienotowany albo przestępca, który po resocjalizacji ponownie wrócił do dawnych... hm, nawyków. Należy sprawdzić wszystkie możliwości. Garlicki jedynie skinął głową, nie przestając się przyglądać segregatorowi. Coś nie dawało mu spokoju. Znowu rozległo się pukanie do drzwi. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszli z prokuratury... - przerwała jego zadumę młoda kobieta. - Już idę. - Podkomisarz poderwał się z miejsca. Garlicki zrobił to samo. - Mogę to zabrać? - zapytał, wskazując palcem na czerwoną teczkę. - Chciałbym jeszcze raz przejrzeć wszystko na spokojnie. - Jeśli to ma coś dać... - mruknął Osęk, opuszczając pomieszczenie. Policjant wcisnął papiery pod pachę. Poczyta ich zawartość u siebie. Pracę powinien skończyć już pięć godzin temu i odpoczywać teraz w domowym zaciszu, delektując się dobrym obiadem i przyjemną, lekką lekturą. Kiedy szedł korytarzem, zaczepiła go asystentka podkomisarza.
- Pan to zabiera? - Tak, szef kazał mi je przejrzeć. Jutro oddam. - A to w porządku. Wraca pan do pracy? - Nie. Do domu. Będę jutro o ósmej. - Zatem miłego dnia życzę - odparła i zniknęła w jednym z pokoi. Garlicki westchnął i wyszedł na parking.
VII Mijała szesnasta. Krzysztof, kończąc wiązankę na pogrzeb, z westchnieniem zerknął najpierw na zegarek, a potem na klienta. Wbity w czarny garnitur facet miał jakieś pięćdziesiąt lat. Patrzył bez zainteresowania na powstającą kompozycję pomarańczowych lilii owijaną właśnie czarną taśmą. - Moja mama uwielbiała lilie - powiedział załamującym się głosem, kiedy Krzysztof pakował wiązankę w celofan. - Przygotuje mi pan z nich jeszcze duży wieniec? - Oczywiście. - Pasłęcki podał mu bukiet przez ladę. - Proszę tylko zdjąć folię, zanim położy pan kwiaty na trumnie. Wieniec będzie gotowy za godzinę. - Dziękuję. - Mężczyzna wyciągnął z kieszeni zwinięty banknot i wcisnął go Krzysztofowi, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł. - Chwileczkę, reszta! - Nie trzeba - rzucił jeszcze przez ramię, trzaskając drzwiami. Krzysztof westchnął głośno i włożył pieniądze do kasy. - Cholera, jak ja nie lubię takich okazji - mruknął, zwijając celofan na przymocowaną do ściany rolkę. - Sto razy bardziej wolę śluby, chrzty, imieniny... - Życie nie składa się z samych radości - stwierdziła Wiolka filozoficznie, przynosząc z zaplecza kolejną porcję lilii. - Jakbym nie wiedział - mruknął. Ciągle myślał o tamtym koszmarze. Niby z jednej strony był to tylko zły sen - mara, prawdopodobnie spowodowana wiadomością o ucieczce więźnia, który prześladował Krzysztofa wiele lat temu. Pewnie dlatego powróciły dawne majaki, tyle że w nowej odsłonie. Teraz miał do stracenia nie tylko własne życie, ale także coś znacznie cenniejszego - Elkę! Stąd pewnie wyśnił jej krzywdę. Starał się myśleć racjonalnie, lecz ilekroć przypominał sobie kopiącego worek zbira oraz krzyki i błagania dziewczyny, włosy stawały mu dęba, a po jego plecach przelatywały lodowate ciarki. Zapomnij o tym głupim śnie, do cholery! Odpychając z całej siły napierające na umysł sceny z koszmaru, wyciągnął telefon i zadzwonił do Elżbiety. - Wszystko w porządku? - zapytał, gdy tylko odebrała. - Jasne. Zrobiłam zakupy i właśnie zabieram się za obiad. Wpadnij do domu za jakąś
godzinkę. Będą pieczone udka w cieście. - Wspaniale, dzięki. Już nie mogę się doczekać. - Krzysztof starał się zachować normalny ton głosu, jednak wciąż miał wrażenie, że mówi zbyt piskliwie. Opanuj się, chłopie, przecież nic się nie dzieje! - Czy coś się stało? - spytała Wiola, kiedy wcisnął telefon do kieszeni. Udał zdziwienie. Czyżby napięcie było aż tak wi doczne? - Nie, a co? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - No nie wiem. Jesteś jakiś taki... - Otaksowała go uważnie. - Nienormalny - wypaliła w końcu. - Wielkie dzięki! Podcinasz gałąź, na której siedzisz - roześmiał się i puścił do niej oko. Wydęła pomalowane na ciemny kolor usta. - Oj, wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi. Po prostu jesteś taki... - Rozłożyła ręce. Nerwowy, niespokojny i... - I? - Uniósł brwi. - No nie wiem. Zazwyczaj żartujesz sobie z klientami, a dzisiaj nic. Jakbyś tu siedział za karę. Krzysztof wypuścił głośno powietrze. - Jestem zmęczony. I tyle - skwitował. - Taak... - Skrzywiła się. - Faceci zawsze tak mówią, jak trafimy w sedno, i nie chcą się przyznać do problemu. Pasłęcki wziął się do przygotowywania czterech bukietów do restauracji. - Olałeś tego gościa, co był przed chwilą. - A jak miałem z nim gadać, do cholery? Opowiedzieć mu kilka dowcipów? - wypalił zezłoszczony. Wiola spojrzała na niego nieprzeniknionym wzrokiem. - Właśnie to miałam na myśli. I na dodatek jesteś nerwowy! - Wycelowała w niego pomalowany na czarno paznokieć. - Niszczysz dobre fluidy tego miejsca. - Daj spokój. - machnął ręką, w której trzymał kilka goździków. - Postaram się być dowcipny i radosny jak zawsze. - Tylko nie przesadzaj, żeby cię nie wzięli za szurniętego - mruknęła, podając mu kosze do kompozycji. Dzwoneczek obwieścił nowego klienta. Do kwiaciarni wszedł wysoki, szczupły
mężczyzna. Jego ciemnobrązowe, ostrzyżone na jeża włosy były nieco jaśniejsze od prawie czarnej, gęstej brody. Na pierwszy rzut oka wydawał się przeraźliwie chudy, jednak na drugi dostrzegało się silne, prężne, żylaste ciało ukryte teraz pod cienkim czarnym podkoszulkiem i krótkimi, lnianymi spodenkami. Mężczyzna trzymał w rękach kilka podłużnych paczek. - O, cześć Radek. - Krzysztof podszedł i odebrał pakunki. - Cześć. Zaraz przyniosę faktury. Zostawiłem w samochodzie. - Przybysz otrzepał ręce i wyszedł przed kwiaciarnię, do niebieskiego volkswagena. - A to kto? - zapytała Wiola, zerkając przez szybę. - Nasz nowy dostawca. - Pasłęcki otworzył jedno z pudełek i wyciągnął zwój fioletowej taśmy. - A ze starym było coś nie tak? - Dziewczyna uniosła brwi. Krzysztof westchnął. - Zrezygnował. - Pan Edmund zrezygnował? - powtórzyła zdziwiona. - Niemożliwe! - Cóż, od dawna narzekał na stawy. Mówił, że nie ma siły jeździć na giełdy, nosić pakunków, wiader... - Krzysztof rozpakował kolejne pudełko. Wewnątrz były flizeliny w różnych odcieniach. - Nawet nie przyszedł się pożegnać - dodał z goryczą. - Nagrał się tylko na sekretarkę. Próbowałem się potem z nim skontaktować, żeby podpytać, jak się czuje i w ogóle. Ale nic. Gość ma wyłączony telefon. Wrzucił rolki flizeliny do szafki i ze złością zatrzasnął drzwiczki. Wiola nie zwróciła na to uwagi. - Może coś mu się stało? - E tam. Co mu się mogło stać? - Zerknął na nią z ukosa, otwierając kolejne pudło i zaglądając do środka. Sześcienne gąbki florystyczne. - Przecież się pożegnał. Powiedział, że odchodzi z branży. - No nie wiem - zadumała się. - Zawsze był taki miły, lubił przychodzić na pogawędki i w ogóle. Dziwne, że się nie pojawił ani nic... Pasłęcki zastanowił się przez chwilę i przyznał dziewczynie rację. Rzeczywiście. Nie rezygnuje się z pracy ot tak. Zwłaszcza że pan Edmund ściśle współpracował jeszcze z poprzednim właścicielem sklepu, panem Dawidem, mentorem i opiekunem Krzysztofa, który nauczył go sztuki, a na koniec przekazał mu cały majątek. Pasłęckiemu ścisnęło się serce. Wspomnienia przerwał Radek powracający z plikiem faktur. - Przywiozłem wszystko, co zamawiałeś - powiedział, kładąc papiery na ladę. - Nie było tylko tych ozdób w kształcie serc. Tych na kijkach od szaszłyka.
- Na pikach - poprawił go machinalnie Krzysztof. - Niech będą piki. - Mężczyzna niedbale machnął ręką. - Serduszka będą jutro po południu. Wezmę najwyżej za dwa dni, jak będę na giełdzie. - W porządku. - Pasłęcki porównywał faktury z zawartością pudełek. - A co jest w tym ostatnim? - zapytała Wiolka, nacinając nożykiem taśmę zabezpieczającą. Kartonik był wyjątkowo lekki. - Pewnie gotowe kokardki. Zamawiałem je trzy dni temu. - Pomógł dziewczynie otworzyć pudło. Istotnie, wewnątrz było mnóstwo gotowych kokardek różnej wielkości i barwy. Każda miała przymocowany przylepiec. - Wszystko się zgadza. Dzięki Radek. - Krzysztof uścisnął dłoń współpracownika. Na dzisiaj to wszystko. Jutro o siódmej pojedziesz do szklarni Marciniaka. Zadzwonię do niego wieczorem z zamówieniem. - Jasne, nie ma sprawy. Mężczyzna pożegnał się z Wiolką i wyszedł, trzaskając drzwiami. - Edmund był lepszy - stwierdziła, z nadąsaną miną, biorąc do rąk kilka ozdobnych kokardek. - Mogłabym oblepić nimi cały pokój. - A więc już wiem, dlaczego tak szybko znikają z zaplecza - zażartował Krzysztof i wrzucił pudełko pod ladę. Tymczasem w kwiaciarni pojawiły się dwie starsze damy w eleganckich, szykownych sukienkach. Jedna cała w odcieniach łososiowych, druga w pastelowej zieleni. Każda miała dobrane do stroju lekkie nakrycie głowy, chroniące szacowne skronie przed ostrymi promieniami słońca. Na rondach kapeluszy w niewielkich bukiecikach spoczywały sztuczne ozdoby. Damy wyglądały niczym dwukolorowa galaretka z sezonowymi owocami, podawana na imieninach u cioci. - Chciałybyśmy zamówić eleganckie, nieduże kompozycje pasujące do naszego ubioru - zagruchała ta w łososiowym, rozglądając się po kwiaciarni. - Może te lilie byłyby dobre? Wskazała palcem na stojące przy wejściu wiaderko. Z zaplecza wyłoniła się Wiolka, trzymająca w rękach pojemnik z białymi margerytkami. Kobiety zmierzyły jej ciemne ubranie od stóp do głów i zatrzymały wzrok na uszminkowanych na czarno ustach. Dziewczyna była gotowa do boju. - Wiola, przynieś z zaplecza łososiowe margerytki. I jeszcze te bladozielone. Będą idealnie pasowały do naszych miłych klientek. Starsze panie, obłaskawione nieco, zdobyły się na delikatne uśmiechy.
- Skomponuję wyjątkowe bukiety specjalnie dla pań. Będą idealne do tych ślicznych sukienek. - Jakiż pan miły! - Ta w zielonym aż klasnęła w dłonie. - A nie mogą być te lilie? - Łososiowa dama znów wskazała na wiaderko. - Mają zbyt wielkie kwiaty i są za duże do małych bukiecików. Wyglądałyby... Krzysztof szukał właściwego słowa -...niestosownie. - Może i ma pan rację - przyznała kobieta po chwili zastanowienia. - I pewnie są droższe od margerytek. - To prawda - przyznał, kiwając głową. - Znacznie droższe. - Ale ja chciałabym właśnie droższy bukiet - wtrąciła się druga. Krzysztofa zamurowało. - Hm. - Starał się nie okazać zdziwienia. Prawda zaś była taka, że nie miał na sprzedaż zbyt wiele lilii, a te z wiadra przeznaczył na pogrzebowy wieniec. - Muszę pani w sekrecie wyznać, że nie cena świadczy o wartości kwiatu - powiedział ściszonym głosem, pochylając się nad ladą z konspiracyjną miną. - A co? - wyszeptała dama w zielonym, rozglądając się podejrzliwie na boki. No właśnie. Co, do cholery? - Przybranie - wypalił, kiwając głową z przekonaniem. Obie matrony patrzyły na niego takim wzrokiem, jakby ledwie hamowały wybuch śmiechu. Wszystko wskazywało na to, że się nie nabiorą. A jednak! - Jak to przybranie? - zapytała pani w łososiowym, zakrywając uszminkowane na czerwono usta. - Nawet jeśli wezmę kwiat wart pięćdziesiąt złotych i dorzucę do niego dodatki za kilka groszy, bukiet nie będzie wyglądał ładnie. I straci na wartości. Bo cóż z tego, że wydacie nań, drogie panie, dużo pieniędzy, jeśli nikt nie zwróci na niego uwagi. Ba! - Uniósł rękę ku górze, jakby wygłaszał kazanie. - Niektórzy mogą nawet uznać go za brzydactwo! Wstrząśnięte kobiety odsunęły się od lady. Krzysztof usłyszał na zapleczu stłumiony chichot. Lepiej niech się dziewczyna uspokoi, bo durne przedstawienie diabli wezmą! - Rację ma! - szepnęła jedna dama do drugiej. - Mądry człowiek! I doradza szczerze! Kamień spadł Krzysztofowi z serca. - To co? Robimy margerytki? - zapytał z uśmiechem. - Tak, tak. - Panie skinęły głowami tak zamaszyście, że zadzwoniły sztuczne owoce na
kapeluszach. - Tylko dużo dodatków. Niech wyglądają bogato. - Będą, obiecuję. - Zabrał się do pracy. - Zielone margerytki! - ryknął w stronę zaplecza. Z chłodni, z ukrytą w kwiatach twarzą, wyłoniła się Wiola. Podała je Krzysztofowi i natychmiast ponownie zniknęła za wąskimi drzwiami, ledwo powstrzymując wybuch śmiechu. - Zabierz się za wieniec - rzucił, kiedy śmigała obok. W mgnieniu oka przygotował śliczne wiązanki. Kobiety były pod wrażeniem. - Och, jaki cudowny! - Klasnęła w dłonie dama w łososiowym, uważnie oglądając swój bukiet. Oprócz dobranych pod kolor margerytek były tam i miniaturowe gerbery, i różyczki. Łagodne odcienie pięknie komponowały się z ciemnozielonymi liśćmi i dodatkami. - Mój ładniejszy! - stwierdziła pistacjowa pani, podziwiając bukiet w odcieniach bieli i jasnej zieleni. - Mam tutaj i margerytki, i różyczki, i jakieś małe, żółte kwiatuszki. Uroczy! Krzysztof z uśmiechem wyciągnął z wazonu te ostatnie i dopiął je do ronda kapelusza. - Proszę. Teraz będzie idealnie. - Chciałabym jeszcze to - powiedziała łososiowa, wskazując na komplet kawowych świec. - Tylko proszę ładnie zapakować, bo to prezent dla znajomej. Krzysztof szybko owinął je w ozdobny papier i wyjął pudełko z gotowymi kokardkami, by wybrać najbardziej pasującą. - Ależ ich dużo! - Obie panie zaczęły wyciągać jedną po drugiej i oglądać je z każdej strony. Jedna z nich wyjęła kilka naraz, a Krzysztof zerknął i zmartwiał. Kątem oka dostrzegł, że do przylepca przy białej kokardzie przyczepiło się coś niewielkiego. Ludzki palec. Jezu Chryste! Na
szczęście
szacowne
matrony
niczego
nie
zauważyły.
Trzeba
działać
błyskawicznie! Krzysztof wrzucił trzymane w ręku pudełko pod ladę i złapał za białą ozdobę. Kobieta spojrzała zdziwiona. - Pani pozwoli. Biały zawsze najlepszy - powiedział i ukrył w dłoni niespodziankę. - Dobrze, niech będzie. - Machnęła ręką i zabrała się do szukania portfela w przepastnej torbie. Pasłęckiemu zrobiło się niedobrze. Jak najszybciej pozbyć się tego palca, zanim jeszcze wyjdą! Starając się nie wzbudzać podejrzeń, nachylił się lekko i wrzucił martwy
fragment na półkę pod ladą. Miał pecha. Palec nie trafił do pudełka, ale z cichym stuknięciem upadł na podłogę, po czym poturlał się i zatrzymał jakieś dwadzieścia centymetrów od buta damy w zielonym. Jasna cholera! Krzysztof rzucił się i w mgnieniu oka zdążył złapać obrzydliwość, zanim zorientował się, że klęczy przed starszą panią. - Przepraszam, długopis mi wypadł - skłamał, pokonując wstręt i wciskając palec do kieszeni dżinsów. Szybko przyjął należność za bukiety i świece, po czym odprowadził rozgadane kobiety do wyjścia. Gdy tylko przestąpiły próg, natychmiast zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. - Aleś je zaczarował! - Z zaplecza wyłoniła się Wiola roześmiana od ucha do ucha. Jej wzrok padł na pobladłego Krzysztofa. - Co się dzieje? - Spoważniała natychmiast. Zaciskając zęby, włożył dłoń do kieszeni. - Popatrz, co było w pudle z kokardkami. Z obrzydzeniem rzucił palec na ladę. - Może to sztuczne? Mogli przez pomyłkę wrzucić jakieś ozdoby na Halloween. Pasłęcki nie wyglądał na przekonanego. Wiola podeszła bliżej i trąciła znalezisko. - Kurde, jak żywy. To znaczy: jak prawdziwy. - Chyba kciuk. - Krzysztof przetarł twarz. - Przestań! Co robimy? Natychmiast złapał za telefon i zadzwonił do Elki. Odebrała po dwóch sygnałach. - Obiad za pięć minut, słoneczko. Na szczęście wszystko w porządku. Odetchnął z ulgą. - Dobra. Zaraz przychodzę. - Wysilił się na normalny ton i odłożył słuchawkę. - Chyba trzeba zadzwonić na policję - powiedziała Wiola. - Albo do firmy od kokardek. - Zrobię coś innego - mruknął, szukając numeru do Pokornego. Policjant odebrał po pierwszym sygnale. - Co jest? - zapytał bez wstępów. - Feliks! Ktoś mi podrzucił palec! - Pasłęcki streścił historię. - Już do ciebie jadę. Jestem w okolicy, będę za dziesięć minut. Do tego czasu zamknij kwiaciarnię i czekaj.
- Co mamy robić? - zapytała Wiolka, patrząc na palec z niepokojem. - Czekać. Zaraz tu będzie. - Ale kto? - Znajomy gliniarz. - Krzysztof przetarł oczy. Ktoś szarpnął drzwiami. Pasłęcki aż podskoczył, Wiolka zatkała dłonią usta. - Otwarte? - Jakieś nastolatki przykładały twarze do szyby, zaglądając do wnętrza przez ozdobne żaluzje. Krzysztof pociągnął dziewczynę za biurko. - Lepiej, żeby nas nie zauważyły - szepnął. - Trzeba było wywiesić jakieś „Zaraz wracam” albo „Zamknięte” - zauważyła kwaśno. - Trzeba było nie otwierać tego przeklętego pudła - mruknął ze złością. Po chwili dziewczęta przestały się dobijać i w kwiaciarni znowu zrobiło się cicho. Krzysztof powoli wychylił się zza kontuaru, podszedł do drzwi i odwrócił tabliczkę. „Zamknięte”. Kilka minut później do drzwi załomotał Pokorny. - Gdzie ten palec? - zapytał bez wstępów. Pasłęcki bez słowa poprowadził go do lady, gdzie na srebrnym celofanie wciąż leżał odcięty fragment dłoni. Pokorny wysupłał z kieszeni woreczek, za pomocą pęsety umieścił w nim makabryczny dowód i dopiero wtedy obejrzał go dokładnie z każdej strony. Wiola i Krzysztof patrzyli w napięciu. Wtem policjant otworzył torebkę i wziął palec do ręki. - On jest sztuczny! - mruknął z krzywym uśmiechem. - Sztuczny, do diabła! - Niemożliwe! Wygląda jak prawdziwy! - To tylko plastik. - Pokorny przytknął palec do nosa i powąchał. - Masz. - Rzucił kciukiem w Krzysztofa. - Jak powąchasz, to poczujesz. - A niech mnie... - sapnęła Wiolka. - Kumple mi nie uwierzą... - Ale skąd się to wzięło? - Pasłęcki ze zdumieniem oglądał makabryczny przedmiot. Pokorny jeszcze raz uważnie obejrzał pudło po kokardkach. - Trzymali tu halloweenowe gadżety - wyjaśnił, pokazując resztki papieru. - Dopiero teraz się zorientowałem, że to palce ułożone w rozetę, a nie płatki kwiatów. Widocznie ten paluszek się zawieruszył, może zahaczył o dno pudła. Potem nikt nie zwrócił na niego uwagi i tak wylądował w twojej kwiaciarni.
- Ma rację - poparła Pokornego Wiolka, już nieco bardziej ożywionym głosem. - Tak mogło być! Krzysztof poczuł ogromną ulgę. - Mówiłem ci, żebyś się nie denerwował. Wszystko mamy pod kontrolą - przypomniał mu policjant, kiedy razem wyszli na rynek. - Najlepiej weź sobie kilka dni urlopu i wyjedź na jakieś wczasy. My zajmiemy się resztą. - Chyba tak zrobię, bo zaczynam popadać w paranoję... - Dzwoń, jakby coś. Ja na razie będę się kręcić w pobliżu - odparł jeszcze Pokorny i zniknął za rogiem. Krzysztof stał przez chwilę przed drzwiami i spoglądał zadumanym wzrokiem na plac. Pod przeciwległą kamienicą siedział młody chłopak i grał na gitarze starą harcerską piosenkę. Przechodzący obok nastolatek wrzucił kilka monet do kolorowej czapki. Po lewej stronie kilku malarzy zrobiło sobie galerię pod chmurką - pejzaże, portrety, szkice. Na stopniu podcienia siedziały dwie młode studentki i malowały widoczny po przeciwnej stronie rynku kościół, a tuż przy nich ubrana kolorowo baba wysokim głosem zachwalała świeżo upieczone koguty. Zwyczajny, codzienny widok podziałał na Krzysztofa kojąco. Normalne, szare, codzienne życie dawało mu poczucie pewności i bezpieczeństwa. Tutaj czuł się częścią świata. Był potrzebny i kochany. Mógł choć na chwilę zapomnieć o tragicznych wypadkach, które tak uparcie starały się wypierać i niszczyć wszelkie dobre wspomnienia.
VIII Angela Wilson właśnie wchodziła do swojego biura, kiedy za oknami spadły pierwsze krople deszczu. - Uff, zdążyłam w ostatniej chwili - mruknęła do recepcjonistki, odbierając od niej korespondencję. - Zapomniałam z domu parasola, a podobno ma padać do wieczoru. - Też tak słyszałam, pani Wilson - odparła dziewczyna, przesyłając szefowej szeroki uśmiech. Była stworzona do tej pracy. Młoda, świeża, miła i kulturalna, a przede wszystkim piękna. Prezentowała w uśmiechu idealnie białe i proste uzębienie, godne filmowej gwiazdy. - O trzynastej mają przywieźć płaszcze ze szwalni. Proszę, dopilnuj, żeby trafiły do krawcowej Rodriguez. - Oczywiście. Dopilnuję. - Recepcjonistka przywołała windę specjalnym guzikiem pod blatem biurka. - I jeśli zadzwoni mój były... - krzyknęła jeszcze Angela, wchodząc do windy. - Powiem, że jest pani na Hawajach. - Dziewczyna skinęła głową z lekkim uśmiechem. - Skarb! - mruknęła pod nosem Angela, wciskając guzik z dwójką. Mieszkała tu od przeszło piętnastu lat, ale Chicago nie było jej rodzinnym miastem. Urodziła się w maleńkiej polskiej wiosce położonej niedaleko Poznania, gdzie nazywała się Aniela Szczygieł. Od dziecka marzyła, żeby projektować ubrania. Nieprzeciętna uroda i błyskotliwy umysł sprawiły, że jako nastolatka wygrała casting do kilkuodcinkowego serialu dla młodzieży. Pomimo świetnych recenzji i zacięcia do aktorstwa nie chciała dalej grać. Zarobiła trochę pieniędzy, promując nową linię kosmetyków w telewizji i na billboardach, po czym wyjechała do Stanów, gdzie od razu poczuła się wolna. Przy pomocy rodziny mieszkającej tutaj od wielu lat założyła niewielki salon krawiecki, w którym wraz z panią Rodriguez szyły sukienki na bale i przyjęcia. Miejsce szybko stało się popularne i po dziesięciu latach ciężkiej pracy Angela mogła sobie wreszcie pozwolić na wykupienie trzech pięter eleganckiego budynku niemal w centrum Chicago. Na parterze mieścił się teraz elegancki sklep o powierzchni ponad ośmiuset metrów kwadratowych, pierwsze piętro zajmował zakład krawiecki, a drugie - jej biuro, sala konferencyjna oraz kilka gabinetów projektantów. Żyć nie umierać. Niemiłym zgrzytem w dążeniu do realizacji życiowych marzeń był eks Angeli, który od czasu do czasu żądał od niej pieniędzy za zmarnowane życie.
No właśnie. Kto przy kim je zmarnował? - zastanowiła się, wychodząc z windy. John Wilson był wspaniałym człowiekiem do dnia ślubu, czyli przez jakieś pięć miesięcy. Czuły, kochający i dopingujący Angelę w spełnianiu jej marzeń, a co za tym szło w siedzeniu w zakładzie krawieckim niemal przez całą dobę. Kilka miesięcy po ślubie okazało się, że ten doping miał uzasadnienie... Kiedyś Angela poczuła się słabo i za namową pracownicy wróciła do domu w godzinach południowych. Zastała swojego ukochanego małżonka w objęciach... Wzdrygnęła się na samą myśl. Na szczęście rozwód udało się załatwić szybko i sprawnie. Była pani Wilson została bez samochodu, bez mieszkania, ale za to ze sklepem i, jak się później okazało, w ciąży. Teraz miała trzynastoletnią córkę Annę i własną firmę. Jej były dzwonił od czasu do czasu i tłumaczył, że ten chłopak, z którym zastała go w łóżku, tylko go omamił i że nic między nimi nie zaszło. Prawda jednak była taka, że dopiero po rozwodzie Angela poczuła się naprawdę wolna, spełniona i szczęśliwa. Uśmiechając się do siebie, otworzyła drzwi do przestronnego biura. W całym pomieszczeniu dominowała biel z niewielkimi akcentami brązu i zieleni. Jedynym kolorem był ogromny, kiczowaty obraz na jednej ze ścian, przedstawiający rząd domków tonących w różowofioletowych odcieniach zmierzchu. Autorką bohomazu była jej córka, która od kilku lat rozwijała swą pasję na zajęciach z malarstwa. Angela podeszła do szklanego biurka i rzuciła na jego blat plik listów, który dostała od recepcjonistki. Włączyła odtwarzacz i, słuchając pierwszych taktów Ronda Chopina, wzięła się do przeglądania korespondencji. - Same bzdury - mruknęła, odkładając na bok ulotki i rachunki. Zadzwonił telefon. Nie przerywając zajęcia, podniosła słuchawkę. - Halo? - Pani Wilson, dzwoni pan Sznyk. Z Polski. Mówi, że ma dla pani bardzo ważną wiadomość. Mam połączyć? Angela poczuła szybsze bicie serca. - Oczywiście. Czekając, oczami wyobraźni zobaczyła Sznyka - świetnego fotografa o wspaniałej posturze i miękkich dłoniach...
- Cześć, Anielka, tu Witor. - Cześć, Wiktorze. - Jej głos drżał z emocji. - Kopę lat... - Nie byłem pewien, czy to właściwy numer, ale twojego głosu nie idzie zapomnieć... Wyczuła jego zdenerwowanie. Nie rozmawiali ze sobą od dnia jej zaręczyn z Wilsonem, kiedy Wiktor wpadł w szał na wieść, że wybrała innego. Wtedy w ramionach Wilsona, starszego od niej, nieco sztywnego mężczyzny, czuła się bezpieczniejsza niż przy boku młodego, roztrzepanego i wiecznie podróżującego Polaka, który przyjechał za nią do Stanów. - Aniela, dzwonię w sprawie Arlety. Arleta była najlepszą przyjaciółką Angeli i siostrą Wiktora. - Co się stało? - Miała wypadek samochodowy. Dwa dni temu. Zginęła na miejscu. Wjechał w nią tir, nie miała szans... - Jego głos zadrżał ponownie. Tym razem wibrował smutkiem. - Jezu, tak mi przykro... - szepnęła, wycierając dłonią łzę. - Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć. Pogrzeb pojutrze o trzynastej. - Będę na pewno. Postaram się wylecieć jeszcze dzisiaj wieczorem. Dam ci znać, jak tylko ustalę godzinę. - Dobrze, czekam na wiadomość. I... - Zawiesił na chwilę głos. - Pomimo sytuacji cieszę się ze spotkania. Angela zapisała jeszcze numer jego komórki i zadumana odłożyła słuchawkę. Rozległo się energiczne pukanie do drzwi. - Proszę! Weszła sekretarka. - Przyniosłam poprawki szkiców od krawcowych. - Dziękuję, podaj. - Angela wyciągnęła rękę po duży segregator. - Mam do ciebie prośbę... Potrzebuję pilnie lecieć do Polski. Sprawdź, czy są jakieś miejsca. Najlepiej na dzisiaj. - Do Warszawy? - Jakby się udało, to chętnie. - Oczywiście. Zaraz sprawdzę i zarezerwuję. Dziewczyna wyszła, nieco zbyt mocno trzaskając drzwiami. - Przepraszam, ale wymsknęły mi się z rąk - powiedziała, uchylając je nieco i zerkając do środka. - Nic się nie stało - odparła Angela, przeglądając poprawki. - Idź już i sprawdź te odloty.
- Już sprawdzam... Następnego dnia Garlickiego obudził dzwonek do drzwi. Żeby zobaczyć na stojącym przy łóżku budziku, która jest godzina, musiał kilka razy zamrugać powiekami. - Krew by zalała, już po ósmej! - mruknął, zrywając się z posłania. Wkładając napotkane po drodze dość przypadkowe elementy garderoby, dobiegł do drzwi i, nie patrząc przez judasz, przekręcił klucz. - Jeszcze spałeś? - Za drzwiami stała Agnieszka Nowicka, policjantka, od kilku miesięcy współtowarzyszka na patrolach. - Położyłem się dopiero po piątej. - Wpuścił ją do środka. - Zaczekaj chwilę, to się ubiorę. - Jasne - uśmiechnęła się. - Trudno by było patrolować miasto w samych bokserkach i jednej skarpetce. - Usiądź, proszę. - Ręką wskazał jej sofę w niewielkim saloniku. Na podłużnej czarnej ławie leżała teczka z danymi zbiegów. Agnieszka otworzyła ją i zerknęła na pierwszą stronę. - Słyszałam, że ostatnio często spotykasz się z Osękiem! - krzyknęła w stronę sypialni. - Może wreszcie mnie docenią? - odparł, uchylając nieco drzwi. - Po tylu latach... - Masz rację. Zawsze chciałeś awansować do tego wydziału - przyznała, przekładając kolejną kartkę. - A to co? Garlicki stanął w drzwiach, ubrany w granatowe spodnie i błękitną koszulę. W ręku trzymał policyjną kurtkę, którą przewiesił przez oparcie fotela. - Zbiegowie z zakładów karnych. Sprawdzaliśmy wczoraj, czy nie uciekł ostatnio ktoś, kto mógłby mordować starsze panie i wyciągać martwe staruszki z grobów. - Czub jakiś - skwitowała Nowicka. - To akurat jest pewne - mruknął, przeczesując włosy. Zanim pobieżnie się ogolił, skropił wodą toaletową, umył zęby i użył dezodorantu, Agnieszka zdążyła przejrzeć wszystko. - Jakbym miała wybierać, stawiałabym na wyrodnego ojca. - To bez sensu. Idziemy - zakomenderował. - Lubię zapach twojej wody - zmieniła temat, wciągając z uśmiechem aromat sandałowca i cytryny. - Dzięki. - Garlicki był wyraźnie zakłopotany. - Możemy już iść. Wstała i zamknęła teczkę.
- To muszę wziąć - przypomniał sobie, biorąc dokumenty. - Obiecałem oddać dzisiaj Osękowi. Dla siebie zrobiłem kopie. Zamknął drzwi na oba zamki, pośpiesznie zbiegł po schodach i odszukał radiowóz zaparkowany nieopodal jego klatki. - No to do pracy. - Agnieszka usiadła na miejscu pasażera. Kiedy nie musiała kierować, wolała, żeby to Jerzy prowadził. Dzięki temu ona mogła się skupić na rozglądaniu za potencjalnymi przestępcami. - Jasna cholera, mamy ponad dziesięć minut spóźnienia! - jęknął Garlicki, wyjeżdżając z parkingu. - To od razu do miasta. Zgłoszę, że utknęliśmy w korku. - Dobra. Energicznie włączył się do ruchu i skierował w stronę centrum Kielc. Słońce już grzało niemiłosiernie. Wysoko w chmurach przelatywał duży, biały samolot... Siedziała w nim zmęczona Aniela. Podtrzymując dłonią brodę, wpatrywała się w błyskające pomiędzy chmurami fragmenty ojczystej ziemi. Miała za sobą ciężki lot ze Stanów, z przesiadką w Krakowie. Razem ponad jedenaście godzin. - Szanowni państwo, za dziesięć minut lądujemy na lotnisku imienia Fryderyka Chopina w Warszawie - oznajmił subtelny głos stewardesy. - Proszę wrócić na miejsca i zapiąć pasy. Ostatnie zdanie skierowane było do kilkuletniego chłopca, który w najlepsze hasał po wąskim przejściu między fotelami. Drobna, zmęczona kobietka wzięła dzieciaka na ręce i siłą usadziła w fotelu. Malec zaprotestował głośnym krzykiem. - Mam dla ciebie cukierka, młody człowieku. - Matka wyciągnęła z kieszeni miętową landrynkę i wepchnęła synowi do buzi. Aniela z westchnieniem zapięła pasy i usadowiła się nieco wygodniej. Kiedy wreszcie koła samolotu lekko uderzyły o nawierzchnię pasa, poczuła pod powiekami łzy. Nie była tutaj tyle lat... Gdy odebrała bagaże, okazało się, że w hali czeka Wiktor. Ubrany w ciemne dżinsy i czarny podkoszulek, wyglądał bardzo poważnie. Podszedł i delikatnie pocałował ją w czoło, a potem przytulił mocno. - Cieszę się, że przyjechałaś na pogrzeb. - Arleta była moją najlepszą przyjaciółką od zawsze. - Wierzchem dłoni delikatnie zebrała łzy z policzka. - Tak bardzo mi przykro...
Wiktor zacisnął zęby i wziął od niej walizkę. - To cały twój bagaż? - zapytał. - Niewiele tego. - Jutro wieczorem muszę wracać. Za kilka dni do moich sklepów trafia nowa kolekcja. - Szkoda - odparł szczerze. - Myślałem, że trochę... no... pobędziesz. - Jak to się stało? - Zmieniła temat, a Wiktor w lot pojął, o co chodzi. - Wracała do domu po pracy. Akurat zatrzymała się na ostatnich pasach przed zjazdem na swoje osiedle, gdy z tyłu wjechała w nią ciężarówka. Pchała jej samochód przez kilkanaście metrów, aż uderzył przodem o słup wiaduktu. Nie miała szans - dodał łamiącym się głosem. - Jezu... - Aniela z trudem powstrzymywała łzy. - Na miejscu była podobno tylko krwawa miazga. Nie licząc prawej ręki i głowy. Ja tego nie widziałem. Bez słowa przytuliła Wiktora i pozwoliła mu się opanować. - Chodźmy już do auta. Najpierw zabiorę cię do siebie, a potem wyskoczymy gdzieś na obiad. - Nie chcę ci się narzucać. Zarezerwowałam pokój w hotelu... Przystanął zdziwiony. - Nie ma mowy. Nocujesz u mnie. Popatrzyła na niego w napięciu. Znów zrozumiał bez słów. - Mieszkam sam. Nie ożeniłem się. Mam apartament w Wilanowie. Zobaczył na jej twarzy wyraźną ulgę. - Ja jestem po rozwodzie. Wiele lat temu. - Wsiadła do audi i zapięła pasy. - Mam córkę, nastolatkę. - Wiem. - Powoli wycofał auto z parkingu. Aniela przekroczyła próg apartamentu Wiktora w samo południe. Zaskoczona nowoczesnym wystrojem, nie kryła zachwytu nad świetnie zgranym z całością detalem. - Wynająłem projektanta wnętrz - wyznał skromnie. - Sam nie miałbym czasu na szukanie i kupowanie tych wszystkich drobiazgów. - Widać tu rękę prawdziwego fachowca - przyznała, oglądając wspaniałą kuchnię z jasnego drewna, szkła i stali. - Fantastyczne! Oprowadził ją po połączonym z kuchnią salonie, pokazał niewielkie biuro, sypialnię, a nawet ogromny taras, częściowo pokryty trawą z rolki i obsadzony niewielkimi krzewami ozdobnymi w dużych donicach. - Robi wrażenie - westchnęła, spoglądając w dół z ósmego piętra. Pod spodem
rozciągał się park z umiejscowionym między niewielkimi wzniesieniami stawem. Za nim rozpościerała się niższa zabudowa. - Jak długo tu mieszkasz? - Wprowadziłem się ponad rok temu - odparł, podając jej schłodzoną wodę w eleganckim kielichu z rżniętego kryształu. - Dawno nie byłam w Warszawie - westchnęła, spoglądając na fragment panoramy miasta, w którym wiele lat temu zaczynała karierę. - Teraz nie miałaś wyboru - odparł cicho. - Arleta była przecież... Zacisnął szczęki. - Wiem. - Podeszła do niego i objęła lekko. - Zawsze trzymaliście się razem. - To prawda - przyznał zduszonym głosem. - Była nie tylko moją siostrą, ale i powiernicą. Przytulił ją mocniej i po chwili Aniela poczuła na swoim ramieniu gorące łzy.
IX Po długiej nieprzespanej nocy Krzysztof zwlókł się wreszcie z łóżka w okolicach szóstej rano. Tym razem spał sam. Elka musiała pojechać wieczorem do rodziców, bo nieoczekiwanie odwiedził ich wujek z Australii i koniecznie chciał zobaczyć swoją chrześnicę, a poza tym udało jej się dostać do drugiej tury castingu na reklamę na billboardzie, promującej województwo lubelskie jako miejsce przyjazne dla turystów. Pasłęcki przeszedł na bosaka do kuchni, naciągając na siebie jedynie świeże bokserki, wyciągnięte uprzednio z komody. Przecierając zapuchnięte oczy, dotarł wreszcie do kuchni, włączył ekspres i poszukał w szafce kubka. Gdy chwilę później wyszedł z łazienki, w mieszkaniu unosił się orzeźwiający zapach świeżo zaparzonej kawy. Sącząc pierwszy mały łyczek, poszukał pilota do telewizora. Robił sobie kanapkę i jednym uchem słuchał informacji o pogodzie, nudnego bloku reklamowego oraz najważniejszych wieści z kraju i zagranicy. Przegryzając pieczywo z kawałkiem ogórka, usłyszał o grasującym na wolności świrze, który upodobał sobie starsze kobiety. - Idiota jakiś - mruknął z wypchanymi policzkami, gdy spiker mówił o porwanych z cmentarza zwłokach. Nie zawracał sobie głowy kolejną porcją przygnębiających wiadomości, tylko przełączył na kanał muzyczny. Salon wypełniło disco. Krzysztof nie był jego fanem, ale nie chciało mu się szukać czegoś lepszego. Dzisiejszy dzień miał spędzić z Elą, więc od szóstej w kwiaciarni urzędowała Wiolka. Postanowił zejść na dół i sprawdzić, czy aby na pewno sklep jest otwarty, a kwiaty przygotowane do sprzedaży. Skończył jeść, dopił resztkę kawy i wskoczył w krótkie spodenki i czerwoną koszulkę polo. Nie miał pomysłu na wolne. Zamykając drzwi, pomyślał, że może pojeździ na rowerze. Wioletta właśnie kończyła wyjmować kwiaty z chłodni. - Się ma - przywitała go, przesuwając nogą wiadro z gerberami. - Jak spałeś? - Prawdę mówiąc, do kitu - westchnął, otwierając drzwi na oścież i obracając tabliczkę z napisem „Zamknięte” na „Otwarte”. - Cały czas mam przed oczami ten cholerny palec. - No, ja też - przyznała, zbierając spinką czarne włosy. - Policjanci to muszą mieć
nerwy ze stali. Patrzą ciągle na jakieś poobcinane paluchy, oderwane łby czy zgwałcone trupy. Ohydztwo! - Skrzywiła twarz i teatralnie potrząsnęła głową. Paciorki na jej szyi zagrzechotały gwałtownie. - Dzisiaj masz przecież wolne - zauważyła. - Elka musiała wczoraj pojechać do rodziców. Będzie najwcześniej jutro wieczorem. Mogę cię dzisiaj puścić do domu, za to jutro posiedzisz w sklepie cały dzień. - Mowy nie ma! - Mlasnęła gumą. - Jutro jadę z kumpelą do Radomia na „Noc z Władcą pierścieni”. Puszczają hurtem wszystkie części. Mam już bilet. - A zatem pozostaje mi dzisiaj wolne w samotności... Wiolka wynurzyła się z zaplecza z kolejnym wiadrem, tym razem pełnym białych róż. Krzysztof przejął od niej ciężar i ustawił niedaleko lady. - Co będziesz robił? - zapytała, podpierając się pod boki. - Nie wiem. Myślałem o rowerze, ale nie mam konkretnych planów. - Powinieneś pojechać do pana Edmunda i sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Śnił mi się w nocy, że umiera samotnie i nie ma nawet siły odpędzać się od łażących po twarzy much... - Przestań gadać głupoty. - Wykrzywił się Krzysztof. - Masz bujną wyobraźnię. Wiolka bez słowa odstawiła kolejne wiadro i poprawiła żaluzje tak, by słońce nie padało na cięte kwiaty pod oknem. Nie odzywała się też podczas szukania relaksacyjnej muzyki oraz nalewania wody do konewki. W milczeniu wzięła się do podlewania kaskadowych surfinii przy drzwiach. - Dobra, rozumiem. - Pasłęcki uniósł dłonie w poddańczym geście. - Pojadę już do tego Edmunda i sprawdzę, co się dzieje, chociaż jestem przekonany, że dziadek po prostu stara się wykorzystać resztę wolnego czasu, jaka mu pozostała. - No to się zbieraj. Ja sobie tutaj poradzę. - W to nie wątpię - mruknął, widząc, jak dziewczyna sprawnie robi, co do niej należy. - Jeszcze za wcześnie, dopiero siódma - dodał, zerkając na zegarek. - W takim razie znajdź sobie zajęcie. - Wzruszyła ramionami. - Ja dam radę powtórzyła. Rozejrzał się po sklepie. Wszystko w jak najlepszym porządku. Kwiaty cięte, równo poukładane w rzędach na podłodze, pachniały miło, liście roślin doniczkowych błyszczały, a ich skierowane w stronę witryny pędy próbowały złapać trochę sączącego się pomiędzy żaluzjami słońca. Korzystały, dopóki nie zostanie opuszczona markiza. - No to idę - mruknął Krzysztof, poprawiając jeszcze wstążki do przybrania wiszące na specjalnych rolkach z boku kontuaru. - Jakby się coś działo, to dzwoń.
- A adres Edmunda znasz? - zapytała Wiolka, nalewając do konewki kolejną porcję wody i dodając nieco nawozu. - Nie - przyznał zawstydzony. - Zaraz sprawdzę w papierach i wyślę ci na komórkę. - Dobra, dzięki. Wychodząc z kwiaciarni, Pasłęcki ponownie zerknął na zegarek. W drodze na parking kupił sobie jeszcze kawę do samochodu. Najwyraźniej wydarzenia ostatnich dni wyczerpały go nieco. Popijając orzechowe latte, dotarł wreszcie do swojego hyundaia tucsona zaparkowanego w cieniu rozłożystego kasztanowca. Czarny lakier samochodu był już mocno przybrudzony, więc Krzysztof doszedł do wniosku, że najpierw odwiedzi myjnię, potem zrobi jeszcze małe zakupy, a dopiero na koniec zajrzy do pana Edmunda. Nastawił radio na muzykę klasyczną. Cała procedura w myjni - kupno żetonu, odstanie swego w kolejce za trzema innymi samochodami oraz samo mycie - zajęła prawie półtorej godziny. Zakupy na szczęście trwały krócej, lecz w tymczasie zadzwonił ogrodnik z wieścią, że zakwitły mu właśnie róże rzadkiego gatunku i Krzysztof koniecznie musi je zobaczyć. Koniec końców Pasłęcki trafił pod wskazany przez Wiolkę adres dopiero po piętnastej. Starszy pan mieszkał w niewielkiej wiosce pod Puławami w małym, parterowym domku z ogródkiem wielkości naparstka. Ściany chatki obito sidingiem w odcieniu bladej pistacji, a ciemnozielony kryty papą dach częściowo porastało dzikie wino, którego powyginane pędy wspinały się ku kalenicy po niewielkim ganku. Aby wejść do środka, wystarczyło jedynie przełożyć rękę pomiędzy słupkami furtki, unieść skobel i otworzyć ozdobne drzwi. Na przedogródek składała się głównie niekoszona od co najmniej od dwóch tygodni trawa oraz kilka posadzonych wzdłuż płotu magnolii. Przed drzwiami stały dwie potężne terakotowe donice, w których niepodlewane od dłuższego czasu pelargonie właśnie dokonywały żywota. - Dziwne - mruknął Krzysztof na widok martwych kwiatów. Podszedł do drzwi i nacisnął dzwonek. Wewnątrz rozległ się ostry sygnał. Pasłęcki odczekał chwilę, lecz nikt nie kwapił się z otwieraniem. A może pan Edmund wyjechał? Odgrażał się kilkakrotnie, zanim odszedł na emeryturę, że pewnego dnia pojedzie na wakacje swojego życia. Wyda wszystkie uciułane pieniądze, ale przed śmiercią przynajmniej będzie miał co wspominać. Dla świętego spokoju Krzysztof uderzył w drzwi jeszcze kilka razy kułakiem. Zamek
puścił i wejście stanęło otworem. Oczom gościa ukazała się niewielka sień wyłożona pasiastym linoleum. Na prawo znajdował się dość zagracony salon połączony z kuchenną wnęką. - Panie Edmundzie! W salonie przykuwał wzrok rząd uschniętych kwiatów na parapecie. Dawało o sobie znać zboczenie zawodowe. Pasłęcki podszedł do stojącej na stole doniczki ze storczykiem, z którego łodygi wsparte na bambusowym kijku kwiaty smutno zwieszały martwe główki. Dotknął palcami kompletnie suchego podłoża i nagle tknęło go przerażające przeczucie. Edmund nie żyje! Może zawał albo spił się na amen? Nie ma chłopina zbyt wielu znajomych, więc nikt do tej pory nie zainteresował się jego nieobecnością. Chryste Panie! Nawołując gospodarza po imieniu, Krzysztof przebiegł po kolejnych pomieszczeniach i wyskoczył na zewnątrz, przeczesując całą działkę, jednak nigdzie nie natknął się na ślad ani żywego człowieka, ani, tym bardziej, trupa. Powrócił do ciasnej sieni, oparł dłonie o kolana i odetchnął głęboko. Może stary rzeczywiście wyjechał na jakiś czas? Ale dlaczego w takim razie zostawił otwarty dom i rośliny bez opieki? Co jak co, ale o kwiaty by zadbał! Pasłęcki stał pośrodku korytarzyka i zastanawiał się, co robić. W domu panowała absolutna cisza, nie licząc cichego szumu dużej lodówki. Zadzwoniła komórka. Wiolka. - I co? Znalazłeś pana Edmunda? - zapytała, żując gumę. - Nie. Ale jego dom jest otwarty. - Facet ma ze sto lat - odparła spokojnie. - Ma prawo cierpieć na demencję. - No, nie wiem... - Teoria nie przekonała Krzysztofa. - Poza tym zostawił kwiaty bez opieki. - O, to już dziwne. - Wiolka nagle zrobiła się czujna. - Wszystkie padły? Krótki rzut oka na parapet w salonie. - Zielistka, skrzydłokwiat... Wszystko uschnięte. - Nic dziwnego, lubią wodę. A reszta? - ponagliła. Pasłęcki rozejrzał się po pokoju.
- Żelowe kulki w wazonie zdążyły się skurczyć, a bambus jest na wykończeniu stwierdził coraz bardziej zaniepokojony. - Myślę, że to do pana Edmunda niepodobne. Zawsze bardzo się troszczył o kwiaty. Nawet u nas nieraz próbował rządzić, jak powinny być podlewane i ustawiane róże... Przejrzałeś wszystko? - zapytała po krótkiej chwili zastanowienia. - Może trzeba zgłosić zaginięcie? - Nie ma gościa w żadnym pokoju ani w ogrodzie, Zbieram się. Zatrzasnę drzwi i jadę na policję, żeby zabezpieczyli posesję albo znaleźli Edmunda. - Wiesz co? Sprawdź jeszcze lodówkę. Po datach ważności można dojść, jak długo go nie ma. - Ale po co? - Krzysztof wzruszył ramionami. - Widzę po kwiatach. Co najmniej półtora tygodnia. - Sprawdź! To przy okazji dowiemy się, co należy jeść, żeby tak dobrze się trzymać na starość. - Dziewczyno ja ci to powiem - roześmiał się. - Sery, owoce, warzywa... - Po prostu sprawdź i tyle. Pasłęcki, wciąż z telefonem przy uchu, podszedł do lodówki i szarpnął za drzwi. - Zassane pieroństwo - stwierdził, kiedy uchwyt wyślizgnął mu się z dłoni. Poprawił z całej siły i otworzył z rozmachem. - Jezu Chryste! - wrzasnął, odrzucając na bok komórkę. - Co się stało? - krzyknęła zaniepokojona Wioletta. - Krzysiek, co jest?! Komora chłodziarki została wyczyszczona z artykułów spożywczych i półek. Teraz jej wnętrze, co do milimetra, wypełniało sine ciało pana Edmunda, upchnięte w pozycji embrionalnej. Kompletnie nagie zwłoki mężczyzny upstrzone były licznymi skaleczeniami, a głowę wepchnięto pomiędzy skurczone kolana tak mocno, że widać było jedynie szyję i kilka siwych kosmyków. Krzysztof poczuł na sandałach coś zimnego i spostrzegł, że po drzwiach zamrażarki, wprost na stopy, spływają mu krew, mocz i resztki wody. Odskoczył, uderzając boleśnie biodrem o kant masywnego stołu. Czym prędzej zamknąć chłodziarkę! Znajdujący się wewnątrz człowiek bez wątpienia jest martwy, więc nie ma sensu go wyciągać. Niech lepiej zajmie się tym policja. Starając się zapanować nad atakiem paniki, Pasłęcki podszedł z powrotem do drzwi i z rozmachem spróbował je zatrzasnąć. Na próżno. Spojrzał w dół i znów wrzasnął z przerażenia.
Z lodówki wystawała ręka. Sina czteropalczasta dłoń zwisała bezwładnie. Po kciuku pozostał jedynie duży, brązowy strup.
X Angela Wilson, po długiej podróży i przygnębiającym dniu, wreszcie miała okazję się przespać. Gadali z Wiktorem do pierwszej w nocy i choć w Stanach dopiero zbliżał się wieczór, zmęczenie organizmu dawało jej wyraźnie znać, że według czasu polskiego najwyższa pora na sen. Wiktor musiał pojechać na chwilę do rodziców, później jeszcze zajrzeć do swojej firmy. Angela wykorzystała ten czas na długą, odprężającą kąpiel we wspaniałej wannie z hydromasażem. Zadzwoniła jeszcze do domu i porozmawiała przez pół godziny z córką, która na czas jej nieobecności została u znajomych. Następnie zrobiła sobie drinka, obejrzała w telewizji fragment starego filmu, po czym położyła się do łóżka. Zasnęła niemal natychmiast, otulona liliowym zapachem satynowej pościeli w kolorze ciemnego wina. Po jakimś czasie poprzez grube zasłony błogiej nieświadomości do jej umysłu zaczęły się przesączać różne odgłosy. Jakieś trzaśnięcie drzwiami, jakiś kaszel, kolejne drzwi, chyba od prysznica. Pewnie Wiktor wrócił i zbiera się do spania. Rano czeka go przykry obowiązek pożegnania jedynej siostry, a zarazem najlepszej przyjaciółki. Wiktor nie jest zbyt towarzyski, przyjaciół ma niewielu, za to wiernych i bliskich. Zazwyczaj trzyma ludzi na dystans, starając się budować wizerunek człowieka o silnym, niezależnym charakterze. W rzeczywistości to niezwykle wrażliwy mężczyzna, który potrafił płakać, czy to przy wzruszających książkach, czy smutnych filmowych scenach. Ale o tym wiedziało zaledwie kilka osób. Można by je policzyć na palcach jednej ręki. Angela, rejestrując odgłosy z łazienki, obróciła się na drugi bok i ponownie spróbowała zasnąć. Pomimo dobrze działającej klimatyzacji w pokoju było dziwnie duszno. Usiadła na łóżku, opuściła stopy na gruby perski dywan i na palcach podeszła do drzwi wiodących na taras. Uchyliła grubą, kremową zasłonę i zerknęła przez szybę. Wiktor, owinięty ręcznikiem w pasie, gapił się w dal. Angela oparła się o szybę i smutno popatrzyła na przyjaciela. Znienacka mężczyzna zasłonił twarz dłońmi, a jego ramiona zatrzęsły się od płaczu. Tego już nie była w stanie znieść. Szybkim ruchem uchyliła drzwi i podeszła bliżej. Nie odwrócił się, choć wiedział, że stoi tuż za nim. Delikatnie objęła go ramionami i wtuliła twarz w jego plecy. Wkrótce płakała i ona. - Nie powinna była umierać - powiedział zdławionym głosem. - To nie był jej czas...
- Wiem - wyszepnęła Angela. - Dopiero co ułożyła sobie życie, znalazła kogoś ważnego... - Tak mi przykro... - Mogła mieć nie tylko męża, ale i stadko wspaniałych dzieci... Wiktor odwrócił się i oparł pośladkami o kamienną balustradę zwieńczoną stalową rurą. Delikatnie objął Angelę w pasie i przycisnął do siebie. Bez oporu oparła dłonie na jego ramionach i wtuliła mu nos w szyję. Czuła na skroni drapiący zarost. Trzymał ją w ramionach przez dłuższą chwilę, a ona z zamkniętymi oczami delikatnie głaskała jego ramiona. W pewnym momencie przycisnął ją mocniej i Angela przez ręcznik, gdzieś w okolicy pępka, poczuła twardą wypukłość. W zakątkach jej umysłu ożyły wspaniałe chwile sprzed wielu lat. Przeniosła dłonie z męskich ramion na tors i delikatnie, od niechcenia, pogładziła go po piersi. Wiktor pochylił głowę i czule pocałował ją najpierw w czubek głowy, potem w czoło, nos, aż wreszcie jego wargi natrafiły na lekko rozchylone usta, delikatnie, niczym muśnięcie skrzydłami kolibra. Miały przyjemnie słony smak. Angela czuła w sobie narastające napięcie, jednak bała się przyśpieszać. Wiktor przeżywał wyraźny kryzys, był załamany śmiercią siostry, a jutrzejszy pogrzeb niewątpliwie spędzał mu sen z powiek. Powinien sam zdecydować, czy chce od niej czegoś więcej, czy potrzebuje jedynie nieco bliskości. Czekała więc cierpliwie na rozwój wypadków. Mężczyzna całował ją jednak coraz mocniej, coraz natarczywiej. Jego dłonie powoli wsuwały się pod atłasową nocną koszulkę. Dwa palce, niby od niechcenia, zahaczyły o jej ramiączko, które wolno osunęło się aż do łokcia, odsłaniając pełną, dojrzałą kobiecą pierś. Poczuła skrępowanie. Miała już czterdzieści cztery lata i świadomość tego, że pomimo codziennych ćwiczeń, zdrowego trybu życia oraz całej gamy kosmetyków likwidujących zmarszczki jej ciało nie jest już tak wspaniałe, jak przed laty. Przycisnęła się więc mocniej, próbując jednocześnie podciągnąć ramiączko. - Nie! - szepnął stanowczo i lekko odsunął ją od siebie. Wyczuwał ją doskonale. Z oporami zaprzestała walki i tylko zagryzła wargi, gdy Wiktor delikatnie przeszedł do dalszych działań. Luźna koszulka ześlizgnęła się z jej ciała, bezszelestnie opadając na terakotę. Angela stała na tarasie kompletnie naga. - Jesteś doskonała - powiedział Wiktor ochryple, nie kryjąc podziwu. Wyprostował się, ręcznik spadł na podłogę, ukazując wysportowane, dojrzałe męskie ciało. Złapał Angelę w talii, przyciągnął, a jego gorąca męskość ponownie wbiła się jej w okolice pępka. Wiktor całował z coraz większą zachłannością, równocześnie delikatnie
gładząc szyję kobiety, jej plecy, pośladki... Błądzące do tej pory bez celu dłonie Angeli zjechały poniżej pasa i chwyciły za nabrzmiały penis. Wiktor gwałtownie wciągnął powietrze i odchylił głowę do tyłu. Angela, głaszcząc delikatną skórę członka, całowała szyję i tors mężczyzny. Złapał ją mocniej i odwrócił, tak że stała teraz plecami do niego; przez mgłę podniecenia ledwie dostrzegała rozmazane światła latarni, zarysy domów i drzew. Przytulił się, a ona złapała rękami za poręcz. Lewa ręka mężczyzny powędrowała ku jej piersi, drażniąc sutki lekkim ściskaniem, prawa wolno przesuwała się w kierunku łona, zataczając coraz mniejsze kółka. Gdy palec dotknął łechtaczki, Angela odrzuciła głowę do tyłu. Wiktor nie przerywał pocałunków, a ona miała wrażenie, że jego ręce są wszędzie. Nagle jedna z nich znalazła się na jej dłoni, druga zaś złapała ją w pasie i odsunęła nieco od balustrady. Wszedł w nią bezceremonialnie, do samego końca. Krzyknęła. - Cii... - wydyszał. - Jesteśmy na tarasie... Zacisnęła zęby. Tak dawno nie uprawiała seksu, że zapomniała, jak może być przyjemny i rozluźniający. Wiktor narzucił szybkie tempo. Jego penis penetrował wnętrze Angeli z takim impetem, że mocniej uchwyciła się poręczy w obawie, że zaraz nad nią przeleci. Nabijała się na niego z taką pasją, że aż poczuła łzy pod powiekami. Tak długo czekała... W końcu z zakamarków jej ciała wyłoniły się pierwsze fale orgazmu. Wygięła plecy w łuk, westchnęła. Wiktor pchnął jeszcze raz i, dociskając ręką jej łono, zamarł w bezruchu. Z tarasu w sąsiednim apartamencie dobiegło ciche gwizdnięcie i oklaski...
XI Krzysztof miał za sobą koszmarną dobę. Po całodziennej serii zeznań wypuszczono go do domu, żeby trochę odpoczął. Najpierw pojechał do kwiaciarni, do przestraszonej Wiolki. Właśnie mijała dwudziesta. - Boże, tak się przeraziłam! - Rzuciła trzymane w ręce kokardki i podbiegła. - Kto mógł zrobić coś takiego? - Żebym ja to wiedział! - Krzysztof wzruszył ramionami. - Dobrze, że nie pojechałeś tam w nocy. Znaleźć trupa w lodówce po ciemku, oświetlonego jedynie małą żaróweczką i upiornym blaskiem księżyca. Dopiero by było... Nie miał ochoty na czarny humor. - Wiolka, jestem strasznie urąbany i mokry od potu. Zamykaj interes, a ja lecę na górę i doprowadzę się do porządku. - Jasne. Dzwoń, jakbyś czegoś potrzebował. - Dzięki. Całusy - rzucił za siebie, wychodząc na zewnątrz. Powlókł się na piętro, starając się przez cały czas wymazać z pamięci widok upchniętego w lodówce pana Edmunda. Otwierając drzwi, doszedł do wniosku, że Wiolka miała rację. Po ciemku prawdopodobnie padłby na zawał. Nie, wcześniej, do cholery, włączyłby światło! Przecież nie był złodziejem. Nie zamierzał niczego ukraść ani nikomu zrobić krzywdy. Chciał tylko sprawdzić, czy ze staruszkiem wszystko w porządku. - Absurdy Wiolki są zaraźliwe - mruknął, wchodząc do środka. Rzucił klucze na półkę przy drzwiach i od razu przeszedł do kuchni po zimne piwo. Przed lodówką wyrzucił z pamięci poranne wydarzenia. Na szczęście w środku znalazł jedynie kilka butelek piwa, sok jabłkowy, jakąś wędlinę, dwa jabłka i kawałek pieczeni z poprzedniego dnia. Wyciągnął desperadosa, otworzył go i duszkiem upił kilka łyków. Zimne, aż kłuje w gardle! Z butelką w ręku trafił do salonu i sięgnął do włącznika. - Jasna cholera! - krzyknął, gdy na swoim ulubionym fotelu zobaczył wygodnie rozpartego Pokornego. - Przepraszam, młodzieńcze, że tutaj na ciebie czekam, ale nie chciałem rozmawiać na posterunku. - Ale mnie przeraziłeś... - Pasłęcki odstawił piwo na ławę. - Mogłeś mnie uprzedzić.
- Wolałem nie... - Doprawdy, wspaniale. Jak tu się dostałeś? - Cóż... - Gość wzruszył ramionami. - Powinieneś zamontować solidniejsze zamki. Do tych, co masz, wystarczy kawałek drutu albo spinka do włosów. Krzysztof w milczeniu przejechał dłonią po twarzy. Był potwornie wyczerpany. - Chłopaki z tutejszego wydziału potrafią być bardzo męczący, prawda? - zapytał Pokorny, wstając z fotela. - Żeby tylko z tutejszego! - westchnął Krzysztof. - Ściągali jakiegoś specjalistę z Warszawy, a potem czekaliśmy jeszcze na kogoś z Krakowa. W życiu nie rozmawiałem z tyloma gliniarzami naraz. Detektyw popatrzył poważnie. - Domyślam się, że teraz ty chcesz mnie odpytać? - Naleśnikowa twarz była blada i znużona. - Wal, człowieku! Rozłożył ręce w oczekiwaniu na strzał. - Nie muszę ci zadawać pytań. - Krzysztof starał się zapanować nad złością. - Ale okłamałeś mnie. Prawda? Pokorny uniósł dłonie. - Nie chciałem, żeby ta twoja pracownica spanikowała. - Wzruszył ramionami. - Ani ty. - Trzymałem prawdziwy palec, do cholery! Palec tego dziadka! - I? - Pokorny uniósł brwi. - Co się stało, to się nie odstanie. - Co ty pieprzysz, człowieku? - Spokojnie, Krzysiek! - upomniał go Pokorny. - Nad tą sprawą pracuje sztab świetnych specjalistów. Ale tak się składa, że w terenie wciąż dzieją się różne rzeczy. Giną ludzie, dochodzi do rozbojów. I wszystkim należy się zająć. Pasłęcki wziął kilka głębokich oddechów. - A gdzie on jest? Co się z nim stało? - Z czym? - Nie zrozumiał policjant. - No z tym cholernym palcem! - Został dołączony jako dowód w sprawie Edmunda Dronia. Osoby, które zajmują się nią bezpośrednio, wiedzą o wszystkich okolicznościach. Pouczono ich, żeby nie kontaktowali się z tobą, lecz ze mną. Kiedy zajdzie potrzeba, zorganizujemy przesłuchanie. Na razie nie musisz się przejmować. - A co niby powinienem robić?
- Nic. - Pokorny założył ręce na piersi. - Najlepiej siedź na miejscu i zajmuj się tym, co dotychczas. Ja postaram się załatwić ci dyskretną ochronę. - Już nie sugerujesz wyjazdu? Pokorny podszedł bliżej. Wciąż z założonymi rękami pochylił się nieco. - Wraz z osobami, które się tym zajmują, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli zostaniesz na miejscu. Łatwiej cię będzie pilnować. - Czyli jednak... - mruknął Krzysztof. - Boicie się, że on mnie znalazł. - Och, daj spokój! - przerwał mu policjant. - Mam wrażenie, że to dwie różne sprawy. W tę drugą zostałeś wplątany przypadkowo. Może Edmund Droń zadarł z kimś nieodpowiednim i dlatego tak go potraktowano? - To czemu trafił do mnie jego palec? - Nie do ciebie, a do pudła z kokardkami. - Pokorny podszedł do kuchennego blatu, wziął szklankę z suszarki i nalał sobie nieco wody prosto z kranu. Krzysztof czekał cierpliwie. - Sprawdziliśmy hurtownię, z której dostałeś paczkę. Okazało się, że odebrał ją Edmund Droń. Ponad tydzień temu. - Teraz mamy duży obrót, jest sezon ślubów. Zamawiamy kokardki i inne ozdoby praktycznie co tydzień. - Zgadza się. - Pokorny wyciągnął z kieszeni mały notatnik i przerzucił kilka kartek. Zazwyczaj w okolicach środy, prawda? - Tak. - Pasłęcki skinął głową. - Składamy zamówienie w środku tygodnia, ponieważ najwięcej bukietów schodzi w weekendy. Jest wtedy więcej okazji do świętowania, a co za tym idzie, rośnie sprzedaż. - Rozumiem. Śluby, przyjęcia, imieniny... Krzysztof znów skinął głową. - Wracając do rzeczy... - kontynuował Pokorny, zerkając do notesu. - Dwa tygodnie temu nie złożono zamówienia. - To prawda, zostało nam sporo kokardek. Ostatnio sprzedawały się same kwiaty. - Czy to nie dziwne? - zapytał policjant podejrzliwie. - Nie, skąd. - Krzysztof oparł się o ścianę. - Sprzedaż konkretnego towaru odbywa się w kwiaciarni falami. Raz sprzedaje się głównie storczyk, potem tulipan, róża czy gerbera. Czasem klienci zamawiają przybranie, czasem nie. Na przykład przez tydzień są modne dodatki z flizeliny, a już parę dni później sprzedają się ozdoby na pikach. Normalka. - Dobra, wiem, o co chodzi - mruknął Pokorny, znów zasiadając w fotelu. - Tylko
skąd ta paczka? - Nie zamawialiśmy kokard dwa tygodnie temu... - Pasłęcki starał się przypomnieć sobie historię zamówień. - Dzwoniłem do hurtowni w zeszły wtorek. - To prawda. - Pokorny wpatrywał się w notatnik. - W tym czasie musiałem zatrudnić nowego pracownika, bo dostałem wiadomość od pana Edmunda, że rezygnuje z pracy. - Ciekawe... Zadzwonił? - Nie. - Krzysztof pokręcił głową. - Dostałem esemesa. Staruszek odgrażał się od jakiegoś czasu, że chce odejść z pracy. Że ma dość dźwigania ciężkich wiader z kwiatami i że należy się mu zasłużona emerytura. Kiedyś nawet wspomniał, że nie powinniśmy się dziwić, jak któregoś dnia wstanie rano z łóżka i po prostu wyśle nam wiadomość, że ma to w dupie. - Tak powiedział? - Pokorny uśmiechnął się lekko. - Aha - przytaknął Krzysztof. - Dlatego gdy do mnie napisał, wcale się nie zdziwiłem. Następnego dnia wywiesiłem w drzwiach ogłoszenie i w ciągu doby zatrudniłem nowego dostawcę. - A czym Droń dostarczał towar? - Mam dostawczaka. Citroëna. - A gdzie to auto? Krzysztof wzruszył ramionami. - Jeździ nim nowy pracownik. - Ale skąd je ma ten nowy? - Kiedy pan Edmund zrezygnował z pracy, zadzwoniłem do niego i nagrałem się na sekretarkę. Chciałem, żeby nas odwiedził, kiedy będzie oddawał samochód. Planowałem dla niego coś w rodzaju odprawy w ramach podziękowania za wieloletnią współpracę. - Jakże piękny i wzruszający gest - westchnął Pokorny. - Żeby tak robili w policji... - Następnego dnia samochód stał pod kwiaciarnią, a kluczyk leżał na ladzie wewnątrz sklepu. - Jak Droń się dostał do środka? - Miał swoje klucze. Często przywoził towar koło piątej nad ranem. Otwierał drzwi, chował rośliny w chłodni, zostawiał resztę przy ladzie i zamykał sklep. Po południu przyjeżdżał po zamówienie na kolejny dzień. Nieraz wysyłałem do niego esemesy z prośbą, by przywiózł określone rzeczy. - Czyli często kontaktowaliście się esemesowo? - Tak. Droń prowadził inny tryb życia niż ja. Spał najczęściej po powrocie z giełdy, do
późnego popołudnia. Nie chciałem mu przeszkadzać, więc esemesy były najlepsze. - Rozsądne - przyznał Pokorny, pocierając w zadumie brodę. - Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. - Mianowicie? - Gdzie była paczka z kokardkami przez tych kilka dni? Krzysztof w milczeniu gapił się na policjanta. - No bo została zamówiona w zeszły wtorek - kontynuował tamten, zakreślając coś w notesie. - W hurtowni mi powiedziano, że została odebrana dzień później, czyli w środę. - Przez pana Edmunda - dokończył Krzysztof. - Zgadza się. - Esemes o jego rezygnacji dostałeś kiedy? Pasłęcki zajrzał do komórki. - Następnego dnia - odparł, sprawdzając jeszcze raz datę z kuchennym kalendarzem. - Więc czwartek. - Pokorny podrapał się po przerzedzonej czuprynie. - Czwartek... Jeszcze tego samego dnia wywiesiłem kartkę z ogłoszeniem. - A kokardki dostałeś wczoraj... -...równy tydzień później - dokończył Krzysztof za policjanta. - Prawdopodobnie odleżały swoje w samochodzie. - Nie sprawdziłeś citroëna? - Prawdę mówiąc, nie. Zaprowadziłem go na parking, sprawdziłem, czy gość ma prawo jazdy, pokazałem auto, dałem kluczyki i tyle. - Nawet nie zajrzałeś do bagażnika? Krzysztof z całej siły starał się skupić, ale zmęczenie robiło swoje. - Naprawdę nie pamiętam. - Rozłożył ręce. - Chyba otworzyłem, ale w środku zawsze stoją wiaderka w specjalnych szynach, żeby się nie przewracały podczas jazdy, różne paczki i inne drobiazgi. Pudło z kokardami mogło mi umknąć. Zwłaszcza że wcale nie jest wielkie. - Dobra, muszę to jeszcze przemyśleć na spokojnie. - Pokorny wstał i podszedł do drzwi. - Jakby ci się coś przypomniało, to dzwoń. Aha, i daj mi jeszcze namiary na tego nowego pracownika. Może on będzie coś wiedział. - Jasne. Radek ma być jutro o dziewiątej w sklepie. Powiem mu... - Nic nie mów. - Policjant uniósł rękę. - Przyjdę na dziewiątą i sam z nim porozmawiam. Krzysztof wzruszył ramionami. - Niech tak będzie.
XII Wiktor obudził się kilka minut po siódmej. Zanim otworzył oczy, wolno przesunął ręką po pościeli. Ubiegła noc była wspaniała. Przywróciła Wiktorowi nadzieję na lepszą przyszłość. Zawsze chciał odzyskać Anielkę. Tak głupio ją stracił... Uchylił powieki i spojrzał na leżącą obok poduszkę. Zachowała na sobie jeszcze kształt głowy i kilka ciemnych włosów. Usiadł na skraju łóżka i przetarł rękami twarz. Obecność Anielki dodawała mu otuchy. Za kilka godzin przecież pogrzeb jego jedynej siostry. Myśl ta aż zgięła go wpół, jak atak bólu. Wziął kilka oddechów, wolno podniósł się z łóżka i przeszedł do łazienki, w nadziei że Aniela bierze prysznic lub kąpiel. - Jesteś tutaj? - zapytał, zanim otworzył szerzej drzwi. Wokół panowała kompletna cisza. Co jest grane, do cholery? Pchnął drzwi i wszedł do środka. Wnętrze łazienki było puste. - Anielka? - zawołał, jeszcze raz sprawdzając salon, kuchnię, a nawet taras. Ani widu, ani słychu. Najdziwniejsze jednak było to, że wszędzie zostały rzeczy Anieli - kosmetyczka w łazience, walizka w sypialni, okulary przeciwsłoneczne na stole w salonie, nawet nocna koszulka. Na tarasie. Przecież nie mogła wypuścić się do miasta na golasa! Wyciągnął z komody świeże bokserki i przeszedł do salonu, żeby znaleźć telefon. Wybrał numer i zaczekał. Przyciskając ucho do słuchawki i skupiając się na kolejnym sygnale, dopiero po krótkiej chwili zorientował się, że słyszy przytłumiony dźwięk gdzieś w przedpokoju. Wyłączył komórkę i, wstrzymując oddech, nasłuchiwał przez chwilę. W mieszkaniu panowała cisza przerywana jedynie monotonnym szumem klimatyzacji. Zdziwiony zadzwonił jeszcze raz. Znów ten wysoki dzwonek. Z telefonem w ręce przeszedł do przedpokoju. Tutaj dzwoniło jakby nieco głośniej. Rozejrzał się uważnie. Szafa! Dźwięk dochodził z szafy! Nie przerywając połączenia, rozsunął duże, szklane drzwi i zajrzał do przepastnej garderoby. Wśród kurtek, kilku garniturów i całej kolekcji eleganckich koszul wisiała cienka wiatrówka Anielki.
- Szlag by trafił! - mruknął, wyciągając z kieszeni jej komórkę. Nie wzięła telefonu? Przestraszony potarł ręką usta. Może poszła do sklepu po świeże bułki? Kiedy byli razem, często wstawała wcześniej i kupowała świeże pieczywo. Zawsze uważała, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia i należy je spożywać świeże i w przyjaznej atmosferze. Przy dobrym, spokojnym posiłku, mówiła, człowiek nastraja się pozytywnie na cały dzień. I miała rację, bo w związku z pracą bywało, że po śniadaniu jadała dopiero wieczorem. Wiktor stał przez kilka chwil pośrodku garderoby i zastanawiał się, co robić. Jego komórka rozdzwoniła się znienacka. W dzwoniącej ciszy wydała dźwięk tak głośny i niespodziewany, że zaskoczony mężczyzna upuścił telefon na podłogę. Na wyświetlaczu pojawiła się nazwa firmy zajmującej się pochówkiem Arlety. Zacisnął wargi i odebrał połączenie. - Dzwonię z zakładu pogrzebowego Hades. - Po drugiej stronie odezwał się niski męski głos. - Chciałem poinformować, że wszystko jest przygotowane, zgodnie z pana zaleceniami, na ceremonię pogrzebową o trzynastej. Proszę o przybycie około dwudziestu minut wcześniej, żeby dopełnić formalności. - Oczywiście, przyjadę - odparł. - Zgodnie z pana zaleceniami trumna została zapieczętowana. - Bardzo dziękuję. - Wiktor przycisnął rękę do czoła. Zaczynała go boleć głowa. Będę u was przed pierwszą... Dokładnie o godzinie dwunastej trzydzieści Sznyk zaparkował przed zakładem. W ciągu następnych dziesięciu minut załatwił wszystko, co jeszcze zostało do załatwienia w związku z pochówkiem siostry. I zaraz pojechał na mieszczący się na obrzeżach Warszawy cmentarz, gdzie wokół kaplicy zebrało się już sporo żałobników. Wśród nich daremnie wypatrywał Anieli. Chciał mieć ją przy sobie, kiedy siadał w pierwszym rzędzie ławek, tuż za białą trumną ustawioną na niknącym wśród kwiatów eleganckim stalowym katafalku. W zasadzie był jedynym przedstawicielem rodziny tragicznie zmarłej. Nie licząc jej narzeczonego, który siedział już na swoim miejscu i pustym wzrokiem wodził za ministrantem zapalającym gromnice wokół ołtarza. - Cześć, stary - szepnął Wiktor, ściskając lodowatą dłoń niedoszłego szwagra. - Jak się trzymasz? Zdawkowe pytanie zabrzmiało wyjątkowo głupio. Mężczyzna jedynie skinął głową i
spuścił wzrok zapatrzony na swoje dłonie, w których tkwiła pomięta paczka chusteczek higienicznych. Przez całą mszę Wiktor spoglądał za siebie w nadziei, że wśród setek zebranych zobaczy Anielę. Na próżno. Przepadła jak kamień w wodę. Siedzący tuż obok niedoszły mąż Arlety co chwila wycierał łzy. Żeby samemu się nie rozkleić, Sznyk starał się skupić na zniknięciu przyjaciółki. Przecież nie wyjechałaby ot tak, bez słowa. A już na pewno nie zostawiłaby walizki i osobistych rzeczy. To przecież bez sensu. Wreszcie ceremonia dobiegła końca i przy zawodzącej żałobnej pieśni większość zgromadzonych opuściła kaplicę i skierowała się w stronę grobowca. Czterech ubranych na czarno mężczyzn podeszło do trumny. Odłożyli na bok wszystkie wieńce i z wprawą profesjonalistów ustawili się po bokach katafalku. - Na „raz” podnosimy - usłyszał Wiktor. Równocześnie złapali trumnę za uchwyty i chcieli unieść ku górze, jednak zerkając po sobie, szybko położyli ją z powrotem. - Kurde, jakieś ciężkie! - sapnął jeden. Wiktora szczerze zdziwił ten komentarz. Jego siostra była dosyć wysoka, ale i chuda jak szczapa. Od kilku lat w modelingu panowała moda na anorektyczne dziewczyny z wystającymi kośćmi, o bladych twarzach, takie ledwie trzymające się na nogach. Chcąc utrzymać ciężko zdobytą pozycję, Arleta pozostawała na drakońskiej diecie. Można jej było wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że była ciężka. Być może to kwestia trumny? - Dobra, łapiemy za uchwyty i na ramiona - zakomenderował szef. Przymierzyli się ponownie i na „raz” poderwali pudło do góry. Jeden z uchwytów został w dłoni pracownika zakładu. - Łap za spód! - krzyknął inny, lecz było za późno. Niestabilna trumna wyślizgnęła się z trzech par rąk i rąbnęła z impetem o kamienną posadzkę. Wiktor patrzył oniemiały. Trumna upadła, a wieko odskoczyło z głośnym trzaskiem. Z wnętrza wysunęły się zwłoki... - Boże mój! - wrzasnęła przy ołtarzu zakonnica z bukietem kwiatów. Wiktor stał jak sparaliżowany. Zasłonił twarz dłońmi i patrzył przez palce,
bezbrzeżnie zdumiony. Wewnątrz leżała jego ukochana siostra ubrana w białą, letnią sukienkę. Dzięki Bogu, ciało po wypadku poddano odpowiednim zabiegom, bo Arleta wyglądała zjawiskowo. Piękna, blada twarz, okolona złotymi lokami, otwarte, przymglone oczy spoglądały z rozmarzeniem. Na prawej ręce błyszczał brylant w zaręczynowym pierścionku z białego złota. Ale nie to przeraziło zebranych. Do trumny wciśnięto jeszcze jedną, ubraną na czarno kobietę. Jej natapirowane włosy, uszminkowane na czarno usta oraz mocny, grafitowy makijaż, godny Morticii z Rodziny Addamsów, kontrastowały z bladą, wręcz przeźroczystą skórą i anielską twarzyczką Arlety. Anioł i diabeł. Niewinna dziewczyna i wamp. - Boże, to Aniela! - wyszeptał Wiktor zmartwiałymi wargami. Ci, którzy pozostali w kaplicy, stali teraz w kompletnej ciszy, patrząc to na trumnę, to na stojącego tuż obok niej mężczyznę. Wtedy Sznyk nie wytrzymał... Z krzykiem padł na kolana, zwymiotował, uderzając głową o kamienny stopień, i zemdlał.
XIII Sobotni poranek zapowiadał się wyjątkowo obiecująco. W pierwszy weekend czerwca słońce grzało jak oszalałe. Być może była to zapowiedź długiego i gorącego lata, a może wręcz przeciwnie? Zanosiło się, że globalna zmiana klimatu przyniesie w tym roku pogodne upalne wakacje, ale i towarzyszącą upiornej temperaturze serię gradu, ulew, gwałtownych burz i tornad, które doprowadzą do wielu lokalnych podtopień czy nawet powodzi. Jak na razie słońce piekło solidnie, mimo że była dopiero siódma rano. Zaspany Krzysztof, ziewając szeroko, otworzył drzwi kwiaciarni. Czekało go mnóstwo pracy. Najpierw wiązanki na dwa wesela. Jedno z nich odbywało się w ruinach starego zamku w Janowcu, drugie - w miejscowym hotelu Nad Wisłą. Pierwsi weselnicy zażyczyli sobie wszystkich bukietów z białych róż, drudzy z kolei chcieli kalie. Pasłęcki właśnie mocował się z ogromnym wiadrem kwiatów, gdy do sklepu wpadła Wiola. - Dzisiaj od groma roboty! - rzuciła na przywitanie. - Część wiązanek na różane wesele zrobiłam już wczoraj. Kalie zostawiam dla ciebie. Nie lubię ich. - Nie ma sprawy. Mogę robić. Gdzie zeszyt ze zleceniami? Wiolka wzruszyła ramionami. - Zapewne w tym samym miejscu, co zwykle. W szufladzie. Podeszła do lady i podała szefowi duży notatnik w twardej oprawie. - Kurde, jeszcze ten pogrzeb! - przypomniał sobie Krzysztof, zerkając do środka. - I bukiety na imieniny. Osiem sztuk. - Ale to na wieczór. - Wioletta niedbale machnęła ręką. - Pogrzeb nie jest wieczorem. Do dwunastej musimy zrobić wieniec na dużym stelażu. Masakra. - Damy radę. - Z werwą podkasała rękawy. - To ja kończę te róże. Krzysztof przyniósł z chłodni część kalii i postawił je tuż przy ladzie. - Mamy jeszcze trzy godziny do otwarcia. Do tego czasu damy radę z wieńcem i częścią wiązanek na drugi ślub. - Będzie hardkorowo, jak zwykle - ucieszyła się Wiolka. - Może puszczę jakąś muzykę, żeby było raźniej? - Niech ci będzie. Mnie tam wszystko jedno... Chwilę potem w ciszy ryknął ostry heavy metal.
- No, bez przesady! Od tego kawałka włosy dęba stają! - zaprotestował Krzysztof. - To może coś z gotyckim chórkiem? - A może Ave Maria? - zaproponował złośliwie. Wioletta bez słowa włączyła stację ze starymi przebojami. We wnętrzu zabrzmiała muzyka Stinga. Pracowali w ciszy, każde skupione na swoim zadaniu. Po ósmej rano zabrali się wspólnie za wieniec z żółtych lilii. O dziewiątej gigantyczna girlanda była gotowa. Krzysztof oparł wieniec o krzesło i odsunął się do tyłu, by sprawdzić, czy z dalszej odległości wygląda równie wspaniale jak z bliska. - Idealny! Powinni być zadowoleni. - Zmarłemu to pewnie zwisa. - Wiolka poprawiła jeszcze szarfę z kondolencjami i stanęła obok Pasłęckiego. - Ile za niego weźmiesz? Krzysztof potarł dłonią wczorajszy zarost. Zawsze tak robił, gdy głęboko się zastanawiał. - Poszło sporo lilii i liści - mruknął w końcu. - No, ze trzysta złotych. Jak nic. Wioletta założyła na piersi dłonie. Jej paznokcie miały dzisiaj odcień metalicznej szarości. - I pewnie będzie takich wieńców kilka, plus wiązanki. Wyjdzie tego jakieś... -...półtora, może dwa tysiące - dokończył Krzysztof, zabierając się ponownie do kwiatów na ślub. - Cholera, taka strata kasy! - westchnęła Wiola. - Nie lepiej byłoby za to kupić zabawki do któregoś domu dziecka? Albo do szpitala czy hospicjum? Przynajmniej dzieciaki miałyby trochę radości. - Pewnie, że lepiej - przyznał. - Trzeba ludzi uświadomić - dodała butnie. - Zgadzam się. - Uśmiechnął się lekko. - Tylko, błagam, nie uświadamiaj naszych klientów. - Puścił oko. - Dlaczego nie? - Wysunęła wojowniczo brodę i wydęła wargi. - Bo nie podcina się gałęzi, na której się siedzi, nie wiesz? A teraz do roboty. Spryskaj wiązanki sprayem nabłyszczającym. Aha, i dodaj trochę drobnego brokatu na końce liści. Wioletta bez słowa wykonała polecenie i poszła na zaplecze po odpowiednie aerozole. Akurat pod sklep podjechał Radek ze świeżą dostawą kwiatów od zaprzyjaźnionego hodowcy.
- Mam więcej kalii i te nowe róże, co rezerwowałeś - powiedział, kładąc na stole plik dokumentów. - Aha, i wczoraj po południu odebrałem z hurtowni dwadzieścia różnokolorowych flizelin, ale już nie przywoziłem. Mam je dzisiaj. - W porządku. Pomogę ci wypakować - odparł Pasłęcki, sprawdzając pobieżnie faktury. Wtaszczyli do kwiaciarni duże wiadro kalii, dwa mniejsze wiaderka z nową odmianą róży, skrzynkę z liśćmi i zieloną ozdobną trawą oraz koszyk miniaturowych różyczek i tulipanów. - A amarylis przywiozłeś? - zapytał Krzysztof, przeglądając kwiaty. - Były brzydkie, przywiędnięte i nie czerwone, tylko różowe. Pasłęcki westchnął. - Dobra, jakoś sobie poradzimy - odparł, wynosząc część kwiatów do chłodni. - Ale pamiętaj, żeby były w poniedziałek. Klienci ostatnio pytają. - Jasne. Nie ma sprawy. Radek bez słowa pomógł Wioli wepchnąć pudełko z flizelinami pod ladę. Kiedy się wyprostował, po drugiej stronie kontuaru, jak spod ziemi, wyrósł Pokorny. Wpatrywał się w mężczyznę czujnym, świdrującym wzrokiem. - Pan Wolny? - zapytał, opierając się rękami o blat. - Zgadza się. - Radek spojrzał mu w oczy. - Ale mnie pan wystraszył. Nie słyszałem, jak pan wchodzi. - Jestem policjantem i chciałbym zadać panu kilka pytań w związku z zabójstwem poprzedniego dostawcy. Wyciągnął odznakę i pomachał nią przed oczami Wolnego. Wioletta czmychnęła na zaplecze gotowa donieść Krzysztofowi, co się dzieje w sklepie. - Co pan chce wiedzieć? - Wolny nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego wizytą funkcjonariusza. - Już raz rozmawiano ze mną w tej sprawie. - Tak, wiem - przyznał Pokorny. - Jednak w niektórych przypadkach zbieramy zeznania kilkakrotnie... - Żeby sprawdzić różne wersje? - Wolny uniósł brwi. - Słucham? - No, jak ktoś złoży różniące się zeznania, to może zostać podejrzanym. W każdym razie bardziej niż ktoś, kto za każdym razem twierdzi dokładnie to samo. - Widzę, że pan obeznany z tematem. - Pokorny sięgnął do tylnej kieszeni spodni i
wyciągnął notes. - Z zebranych zeznań, plus pana ostatnie, mam takie informacje... - Przez chwilę przekładał kartki. - Pracuje pan tutaj od...? - Od zeszłego czwartku - dokończył Wolny spokojnie. Policjant odfajkował coś w notesie. - W jaki sposób trafił pan do tej kwiaciarni? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Przechodziłem obok i zauważyłem wywieszoną kartkę z informacją, że szukają dostawcy. Wszedłem, pokazałem dokumenty, chwilę porozmawiałem i tyle. - Ale, że pan tak szybko tutaj trafił... - mruknął śledczy pod nosem. - Współpracuję z jeszcze jedną kwiaciarnią w Kazimierzu. I dwiema w Puławach. - A czy Pasłęcki o tym wie? - Pokorny spojrzał na zaplecze. - Oczywiście, wszyscy dostawcy tak robią. Niektórzy zakładają małe firmy i obsługują nawet kilkanaście sklepów. - Tutaj nie ma tylu kwiaciarni... - Dostarczamy nie tylko kwiaty, ale i dodatki, ozdoby wykorzystywane w różnego rodzaju galeryjkach, domach weselnych, marketach i innych przybytkach. - Rozumiem. Z którym sklepem w Kazimierzu pan jeszcze współpracuje? - Z kwiaciarnią „Stokrotka” przy cmentarzu. Pracuję dla nich ponad miesiąc. - A wcześniej czym się pan zajmował? - Pracowałem w podobnej firmie w Tarnowie. - Wolny wyszedł zza kontuaru i stanął obok Pokornego. - Nie chciałem, żeby ktoś mną zarządzał. Wolę być sobie panem. - Ale że Pasłęckiemu nie przeszkadza, że korzysta pan z jego samochodu... - zdziwił się policjant. Twarz Radka Wolnego drgnęła. - Mam własne auto, ale akurat było w naprawie. Odebrałem je w czwartek po południu. Umówiłem się z panem Krzysztofem, że przez czas postoju w warsztacie będę korzystał z jego citroëna i dowoził towar do wszystkich sklepów, z którymi mam umowę. W zamian za to tankowałem za swoje pieniądze. I na własny koszt oddam w poniedziałek jego samochód do przeglądu. Pokorny zastanowił się przez chwilę. - Rozsądna umowa - przyznał w końcu. - Oczywiście - prychnął Wolny. - Wiem, że chodzi panu o tę paczkę z palcem. - Ni mniej, ni więcej. - W czwartek, kiedy odebrałem moje auto, przełożyłem do niego wszystkie paczki z
citroëna. Ta akurat była upchnięta na samym końcu bagażnika i zarzucona linkami do upinania wiaderek. Zauważyłem ją podczas porządków i przyniosłem do sklepu. Widać stary Edmund zapomniał ją dostarczyć. Na pudełku było napisane, że to kokardki. Skąd, do cholery, miałem wiedzieć, że wśród nich jest ludzki palec? Wolny zachowywał twarz godną pokerzysty. - A skąd pan wie o palcu? - Pokorny spojrzał podejrzliwie. - No... Przecież byłem przesłuchiwany. Powiedzieli mi. - Ano tak, oczywiście - zreflektował się policjant. - Wie pan, że nasza rozmowa pozostaje między nami? Nie może pan rozmawiać o niej z nikim innym? - Spojrzał na Wolnego poważnie. - Oczywiście. Rozumiem. - W takim razie, w ramach tajności, powiem panu coś o tym palcu... - Nie wiem, czy chcę wiedzieć... - zastanowił się dostawca. - Na pewno chciałby pan wiedzieć, kto był właścicielem tej części ciała. Wolny spojrzał na policjanta autentycznie przestraszony. - Niech mi pan lepiej nie mówi. - Nie jest pan ciekaw? Mężczyzna zagryzł wargi. - Nie. Chyba wolę tkwić w niewiedzy. Jak dotychczas. Policjant założył dłonie na piersi. - Ja na pana miejscu byłbym. Nawet bardzo. Zwłaszcza że na początku ustalono, iż palec był sztuczny. Dostawca zbladł. - Gdyby był sztuczny, to nie przesłuchiwano by pracowników kwiaciarni - warknął po chwili namysłu. - Nie marnowalibyście czasu na dyskusje o plastikowym kciuku. - Trafne spostrzeżenie. Więc, jak pan myśli? Czyj to mógł być palec? - Może pracownika, który robił te kokardki? - zasugerował Wolny, cofając się nieco przed napierającym Pokornym. Policjant zrobił kolejny krok. Był nieco wyższy i masywniejszy od przesłuchiwanego, więc w bojowej pozycji zwyczajnie nad nim górował. Zbliżył do twarzy dostawcy swoją płaską twarz na tyle blisko, że Wolny mógł dokładnie obejrzeć każdego dzioba na policzkach stróża prawa. - Ta informacja nie wyszła jeszcze poza mury policji, więc jeżeli ktokolwiek się dowie... Będę wiedział, że to ty puściłeś farbę.
Wolny pobladł ze strachu. Wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście. - Naprawdę nic nie chcę wiedzieć! - A ja i tak to powiem. - Pokorny zbliżył się jeszcze bardziej. Brzuchem prawie dotykał rozmówcy. Ten zasłonił uszy rękami i pochylił głowę, lecz policjant był znacznie silniejszy. Złapał mężczyznę za jedną dłoń i, wykręcając mu palce, szepnął: - To był kciuk Dronia. Poprzedniego dostawcy. Wolny wytrzeszczył oczy. - Po co mi pan to powiedział, do cholery?! - krzyknął histerycznie. Policjant odsunął się nieco i ponownie skrzyżował ręce na piersi. Z zaplecza wyłonił się Krzysztof. Spojrzał najpierw na roztrzęsionego Wolnego, a potem na funkcjonariusza. - Co się tu dzieje? - zapytał. - Porozmawialiśmy trochę na temat wydarzeń ostatnich dni - odparł spokojnym głosem Pokorny. - Na szczęście pan Wolny lubi współpracować z policją. Radek był blady jak ściana i z trudem łapał powietrze. - Nie zostanę tutaj ani chwili dłużej. Odchodzę! - krzyknął i wybiegł na zewnątrz. - Wiesz, jak trudno o dobrego dostawcę? Coś ty narobił? - syknął Krzysztof i wybiegł za Wolnym. Mężczyzna wsiadał właśnie do swojego samochodu. - Radek, co się stało? - zapytał Pasłęcki, łapiąc za drzwi samochodu. - Ten policjant jest porąbany! Tak mnie nastraszył, że rezygnuję! - Co takiego? Co ci naopowiadał? Przy aucie zmaterializował się Pokorny. - Powiedziałem mu prawdę. Wie już, kto jest właścicielem palca. - I ty też? - Radek był niepomiernie zdziwiony. Sprawiał wrażenie kompletnie zdezorientowanego. - Nie chcę znów szukać nowego dostawcy. Jestem przekonany, że Edmund nie zginął, dlatego że zajmował się dostarczaniem kwiatów. Na pewno był inny powód. - Krzysztof za wszelką cenę starał się zatrzymać Wolnego. - To prawda - przyznał policjant. - Przewoził podobno jakieś pieniądze. - Na pewno. Z hurtowniami rozliczam się za pomocą przelewów internetowych, ale na giełdzie trzeba płacić gotówką - odparł Krzysztof. - O jakich pieniądzach mówimy?
- W sezonie nawet kilka tysięcy. - Myśli pan, że zabito go dla kasy? - zainteresował się Wolny. - Boże, co ja tu jeszcze robię? I zanim Krzysztof zdążył zareagować, zatrzasnął drzwi i odjechał. - No, zajebiście! - wrzasnął Pasłęcki i, nie bacząc na przechodniów, kopnął z całej siły leżący przed nim kamyk. - Szlag mnie chyba trafi! Mijająca ich starsza kobieta przeżegnała się i pośpiesznie skręciła na drugą stronę. Młody chłopak puknął się znacząco w czoło, zerkając wymownie. - Właśnie znowu straciłem pracownika. I to przez ciebie! - krzyknął Krzysztof, wbijając palec w pierś policjanta. - I to w sobotę! Kiedy jest tyle do rozwiezienia! Ty mnie, człowieku, nie chcesz chronić, tylko wykończyć. - Starałem się sprawdzić, czy Wolny ma coś wspólnego z tym zabójstwem - syknął Pokorny. - I świetnie ci się udało, do diabła! Nie dziwię się, że cię wiecznie zawieszają! Zapewne chodzi o kompletny brak kultury wobec świadków! - Uspokój się. - Zimny ton podziałał na Krzysztofa jak płachta na byka. - Jak się mam uspokoić, do cholery?! Przez ciebie rozleci się cały mój biznes. Na reputację tej kwiaciarni pracowałem z moim poprzednikiem kupę czasu! Wściekły, klnąc pod nosem, wpadł do sklepu. Oparł się ciężko o kontuar i rąbnął w niego pięścią z całej siły. Wioletta stała pomiędzy wiaderkami z ciętymi kwiatami i patrzyła na swojego szefa autentycznie prze rażona. Pierwszy raz widziała Krzysztofa w takim stanie. Zauważył jej bledszą niż zwykle twarz i postarał się uspokoić. Zasłonił oczy rękami i wziął kilka głębokich wdechów. - Przepraszam, Wiolka, ale to wszystko zaczyna mnie przerastać... - Nie ma sprawy - szepnęła. - Mogę ci pomóc? - Ściągnij mi kogoś do roboty. Właśnie straciliśmy dostawcę, a trzeba rozwieźć wiązanki na wesela. Sam nie dam rady. Wioletta zagryzła wargi. - Powiem mojemu chłopakowi. Zresztą, wczoraj wieczorem też pomagał mi układać te róże... - To ty masz... masz... - Oczy Krzysztofa były okrągłe jak spodki. - Chłopaka? - Uniosła brwi. - A co, nie można? - Jezu, nie wiedziałem. - Przeczesał ręką włosy.
- Jestem z nim od dwóch miesięcy. Łaził za mną w kółko, więc w końcu się poddałam, dla świętego spokoju - wyjaśniła łaskawym tonem. Pasłęckiemu nie starczało wyobraźni. Czy też jest pofarbowany na czarno, ma kolekcję kolczyków nie tylko w uszach, ale i Bóg jeden wie gdzie? Może też smaruje wargi grafitową pomadką albo maluje rzęsy na czarno? Przyszedł mu na myśl Ozzy Osbourne. Potrząsając głową, by pozbyć się z głowy widoku chłopaka swojej pracownicy, Krzysztof zabrał się do kończenia bukietów. - Powinieneś zadzwonić do tego Radka i z nim pogadać. Może wróci? - powiedziała Wiola po kilkuminutowym milczeniu. Pasłęcki westchnął ciężko. - Zaraz przyjdzie Sławek, ale sam wiesz... - dodała po chwili. - Wiem, wiem. - Machnął bukietem z kalii. - Jak się uporam z tymi wiązankami, zadzwonię. Ale jeśli odmówi... - Miał prawo się przestraszyć. - To prawda - przyznał Krzysztof, ucinając kawałek marszczonego papieru, którym sprawnymi ruchami owinął kilka ułożonych kwiatów. - Ale raczej wątpię, że w okolicy grasuje jakiś amator dostawców. Wioletta wybuchnęła śmiechem. - Rzeczywiście, brzmi nieco nieprawdopodobnie. Pasłęcki również się uśmiechnął. Zadźwięczał dzwonek, oznajmiając przybycie klienta. W drzwiach stanął wysoki młody blondyn ubrany w świetnie skrojoną białą koszulę w drobny wzorek i długie, bladoniebieskie dżinsy. Przez ramię miał przewieszony plecak z logo Nike, a pod pachą ściskał wściekle kolorową deskorolkę. Wioletta natychmiast zostawiła bukiecik dla pana młodego do butonierki i szybko podbiegła do chłopaka. - To jest właśnie mój Sławek! - ucieszyła się. Krzysztof patrzył jak zaczarowany. Po chwili jednak wyciągnął rękę i się przedstawił. - Jak mogę wam pomóc? - Sławek zatarł dłonie. - Właściwie to sam nie wiem... - Pomoże mi robić bukiety do butonierek - wtrąciła się Wiolka, cmokając lubego w policzek. - A ty dokończ kalie i zawieź do zamku. Dzwonek brzęknął ponownie i do kwiaciarni wszedł... Wolny. - Przemyślałem sprawę. Nie będę świnią. Nie zostawię was dzisiaj, za dużo macie
roboty. - Kalie nam się kończą - zauważył Krzysztof. - Stary, prawda jest taka, że bez ciebie nie damy rady. Radek uśmiechnął się pod nosem. - Za dużo zainwestowałem w ten biznes i w relacje z kwiaciarniami. Nie będę zaczynać wszystkiego od nowa tylko dlatego, że z samego rana wkurwił mnie jakiś durny gliniarz! Krzysztof z Wiolettą wymienili szybkie spojrzenia. - O, przepraszam... - zreflektował się Wolny, wbijając ręce w kieszenie. - W porządku, rozumiem - westchnął Krzysztof. - Uwierzysz czy nie, ale mnie ten człowiek też czasem doprowadza do szaleństwa...
XIV Starówka nocą jest taka piękna! - westchnęła z zachwytem Edyta, wtulając się mocniej w Maćka. - Uwielbiam tak spacerować! Mijali właśnie cudnie oświetloną katedrę Świętych Janów i powoli kierowali się Żeglarską w stronę toruńskiego Rynku. Spotykali się ze sobą od trzech miesięcy i Edyta postanowiła zostać dzisiaj na noc w mieszkaniu Maćka. A on miał nadzieję, że ta piękna noc pozostanie w jego pamięci nie tylko ze względu na spacer, ale także na inne przyjemności. - Jesteś głodna? - zapytał, muskając wargami jej czoło. - Nie bardzo - mruknęła. - No to może pojedziemy do mnie? - zaproponował cicho. - Chciałabym jeszcze przejść przez Rynek. - Wydęła wargi. Drażni się i doprowadza mnie do szału, pomyślał. - Niech ci będzie... - westchnął nieco zrezygnowanym tonem. - Ale potem na przystanek za Rynkiem i do mnie. Przelotnie zerknęła na wypukłość w jego spodniach. Chłopak najwyraźniej się męczył. - Niech będzie i tobie. Minęli niewielki bar sałatkowy. Zza otwartych drzwi dochodził gwar rozmów i zapach pieczonego kurczaka. - Na pewno nie jesteś głodna? - Maciek ze wszystkich sił starał się, by jego pytanie nie zabrzmiało zbyt dwuznacznie. - Chodźmy już na ten przystanek. Trochę mi chłodno. W głowie chłopaka zabrzmiały dzwony i donośne „Alleluja”. Złapał Edytę za rękę i pociągnął. - Nie tak szybko! Przewrócę się! - zaprotestowała. - Autobus będzie za dziesięć minut. A o tej porze często jeżdżą szybciej. Nie chcę czekać na kolejny przez następne pół godziny. - To weźmiemy taksówkę. Co się przejmujesz? Maciek niedawno ukończył anglistykę i od kilku miesięcy pracował jako tłumacz. Na razie zarabiał grosze, jak to na okresie próbnym. Przejazd taksówką kosztowałby jakieś pięćdziesiąt złotych, a to zdecydowanie zbyt duże obciążenie dla skromnego budżetu. Co innego Edyta. Nie każdy dostaje od rodziców duże biuro podróży. - Och, daj spokój. Ja stawiam. Ty fundowałeś kolację.
- Nie! - zaprotestował zdecydowanie. - Chcę, żeby ta noc była idealna. Żebyś pamiętała ją do końca życia. - No i będę. Kwestia opłaty za kurs raczej na to nie wpłynie. Dobiegli do przystanku, na którym stało już kilka osób. Maciek zerknął na zegarek. - Jesteśmy pięć minut przed czasem! - sapnął triumfalnie. Zza rogu wytoczył się autobus. Zużyte hamulce jęknęły boleśnie, gdy pojazd hamował w zatoczce. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, a z wnętrza opasłego przegubowca wyskoczyło kilku nietrzeźwych młodzieniaszków. - Zapraszam do środka. - Maciek podał Edycie rękę i pomógł jej usiąść. W myślach dziękował Bogu, że autobus jednak przyjechał. Jeszcze tylko jakieś pół godziny i ulga. Ze wszystkich sił starał się ukryć podniecenie. Nie chciał, żeby dziewczyna wzięła go za napalonego prostaka. Wreszcie autobus dotarł do osiedla o wdzięcznej nazwie „Przy lesie” i z głośnym hukiem otworzył drzwi. - Idziemy. - Maciek pociągnął Edytę za rękę i wyskoczył na przystanek. Szli objęci, szybkim krokiem mijając kolejne budynki. Osiedle składało się z kilkunastu sporych bloków, każdy po trzy piętra. Najniższe kondygnacje zarezerwowano na sklepy, biura, restauracje i pawilony usługowe. Od północy budynki przylegały do dużego kompleksu leśnego i pewnie od niego wzięła się nazwa całego kwartału. Osiedle wciąż było w budowie, ale lada dzień miały zostać oddane do użytku ostatnie lokale. Szybko minęli kolejne bloki i dotarli wreszcie do klatki Maćka. Chłopak zwinnym ruchem otworzył drzwi przed Edytą i zgodnie wspięli się na ostatnie, trzecie, piętro. - Zapraszam. - Uchylił drzwi, zapalił światło i gestem dłoni wskazał przytulny, wykończony w beżowych odcieniach przedpokój. Edyta zrzuciła czerwone szpilki i powiesiła płaszcz na wieszaku. Nareszcie! - Tak długo czekałem... - westchnął Maciek, przytulając dziewczynę do siebie. Edyta odchyliła głowę do tyłu i z westchnieniem przyjmowała serię delikatnych pocałunków, składanych na jej ramionach i szyi. Maciek docisnął ją do ściany, włożył jej ręce pod bluzkę i opuszkami palców dotknął koronkowego stanika. Krzyknęła. Przestraszony cofnął dłoń i spojrzał nieco nieprzytomnie.
- Co się stało? - Robal! - syknęła, wskazując palcem za jego plecy. Odwrócił się i znieruchomiał. Na ścianie siedział sporych rozmiarów karaluch. Jego długie czułki delikatnie badały fakturę tynku. Brązowy, podłużny pancerz miał kilka centymetrów długości. Maciek ostrożnie schylił się po but, którym zamierzał uśmiercić owada, a karaluch zamarł w bezruchu. Edyta miała wrażenie, że robal przygląda się im badawczo, czekając na ruch przeciwnika. - Jezu, w życiu nie widziałem takiego giganta! - przyznał chłopak, ściskając w ręce czerwoną szpilkę. - Co chcesz mu zrobić? - No nie wiem. Zabić. Chyba. - Ale dlaczego moim butem? Maciek spojrzał na trzymany w dłoni przedmiot. - No, bo był najbliżej - wyjaśnił cicho. - Przecież upaprzesz całą ścianę! To kawał zwierza - zauważyła, patrząc z obrzydzeniem na nieruchomego owada. - Masz rację - zreflektował się Maciej. - Jezu. Pierwszy raz widzę to ohydztwo na własne oczy. - Może lepiej złap go do szklanki, albo słoika, i wyrzuć przez balkon? - Nie wiem, czy zdążę przynieść słoik, zanim on zwieje. - Popatrzył z powątpiewaniem. Edyta łypnęła z ukosa. - Ja pójdę, a ty pilnuj, żeby nie uciekł. - Dobra. - Maciek nie odrywał wzroku od nieruchomego karalucha. - Jakby się ruszył, to go przygnieć tym butem. - Dobra - powtórzył. Dziewczyna powoli wycofała się do kuchni. A panowie obserwowali się nawzajem. Może ten karaczan zawędrował tutaj przypadkiem? W końcu to nowe bloki, nie powinno być żadnego robactwa. Jeden czułek karalucha drgnął i delikatnie zaczął badać powietrze i ścianę wokoło. Chłopak z obrzydzeniem odsunął twarz, wciąż ściskając w dłoni czerwoną szpilkę. Podobno karaluchy żyły na ziemi jeszcze przed pojawieniem się dinozaurów. Było, nie było, należał im się szacunek - przynajmniej za wytrwałość i zdolność adaptacji w
każdych warunkach. Drugi czułek również drgnął. - Masz tę szklankę? - zapytał Maciek cicho, odwracając lekko głowę w stronę kuchni. W pomieszczeniu nagle coś upadło i rozbiło się z głośnym hukiem. Chłopak wyprostował się i zerknął na ścianę. Była pusta. - Cholera jasna! - zaklął, omiatając wzrokiem podłogę w nadziei, że znajdzie uciekiniera, jednak ten jakby zapadł się pod ziemię. - Edyta, chyba mi uciekł! Nagle karaluch wystrzelił zza listwy przypodłogowej i łukiem ruszył po ścianie. Maciek tylko na to czekał. Dopadł go i tłukł obcasem, zostawiając w tynku prostokątne wgniecenia. Wreszcie udało mu się trafić. Z głośnym chrzęstem przygwoździł robala do ściany, a gdy otumaniony owad upadł na podłogę, przydeptał go, rozcierając pancerz na miazgę. - Mam skurwiela! - krzyknął radośnie. - Gdzie ty jesteś? Wtedy zdał sobie sprawę, że Edyta zbyt długo siedzi w kuchni. Przecież była w jego mieszkaniu już kilka razy i doskonale wiedziała, gdzie znajduje się szkło. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę higieniczną, zebrał szczątki karalucha i, ściskając je w ręku, wszedł do kuchni. - Edyta? Dziewczyna stała do niego tyłem zagapiona na szafki. Blada jak prześcieradło. - Co jest? - zapytał, podążając za jej spojrzeniem. Jakieś trzy metry przed nimi znajdował się dość długi marmurowy blat. A na nim talerz z owocami. - O mój Boże! - krzyknął, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Talerzyk pokrywała żywa, ruszająca się tkanka. Przeróżnej wielkości karaczany łaziły po jabłkach, gruszce i dwóch pomarańczach. Wiele biegało po ladzie i ścianie. Kilka siedziało nawet na drzwiach lodówki. - Skąd one się wzięły? - Nic nie rozumiał. - Nie wiem! - Edyta nagle zrobiła się zielona na twarzy. - Chyba będę rzygać! Wypadła z kuchni i rzuciła się do łazienki. Maciek, wciąż ściskając but dziewczyny, tłukł nim gdzie popadnie, nie zważając na pryskające dokoła fragmenty pancerzy. Skąd one się biorą, do cholery?!
I wtedy zauważył rurę od centralnego ogrzewania, która wychodziła z podłogi pod oknem i kończyła się przy płaskim grzejniku. A więc włażą z dołu! Złapał za ścierkę i owinął rurę tuż przy podłodze, blokując szmatą niewielki otwór. - Zadzwoń pod sto dwanaście! - krzyknął do Edyty, kiedy blada i roztrzęsiona pojawiła się w drzwiach. - Ja lecę na dół, do sąsiadki! To chyba od niej! Rzucił się do przedpokoju, a potem na klatkę schodową. Pokonał wszystkie stopnie w rekordowym tempie, skacząc po cztery naraz. Przed samymi drzwiami potknął się i upadł na kolana, obijając je boleśnie. Szybko poderwał się na nogi i nacisnął dzwonek, rozcierając równocześnie obolałe miejsce wolną dłonią. Odczekał chwilę, po czym zadzwonił ponownie. Za drzwiami wciąż panowała cisza, więc walnął kilka razy pięścią w pomalowane na zielono skrzydło, tak mocno, że aż się zatrzęsło. - Niech to szlag! - warknął, stojąc na sfatygowanej wycieraczce. - Pani sąsiadko, jest tam pani?! Kobietę znał raczej pobieżnie. Miała jakieś czterdzieści parę lat i podobno była po rozwodzie. Raz czy dwa zamienił z nią kilka słów. Pewnie musiała gdzieś wyjść. Obite kolana zaczęły go boleć tak bardzo, że aż przykucnął. By nie stracić równowagi, złapał za klamkę, która niespodziewanie łatwo ustąpiła pod naciskiem dłoni. Klik. Mieszkanie stanęło otworem. Uchylił mocniej drzwi i zajrzał do środka. Układ był taki sam, jak u niego. Krótki przedpokój z salonem na końcu. Nie było tylko wejścia do kuchni; widocznie właścicielka połączyła kuchnię z salonem. Z lewej strony zauważył mikroskopijnych rozmiarów sypialnię z rozłożoną wersalką. A dalej zamknięte drzwi do łazienki. - Halo! Jest tu kto? Zawahał się. Jeszcze przestraszy kobitkę. A jak zacznie wrzeszczeć i narobi zamieszania? Jeszcze zwyzywa go od zboczeńców i w ogóle. Stał więc na wycieraczce i zaglądał do środka z niepewną miną. Nagle spostrzegł przebiegającego po kremowej wykładzinie ogromnego karalucha. Nie zastanawiając się dłużej, wpadł do środka i zdecydowanym krokiem wszedł do
salonu. W przedpokoju minął jeszcze kilka karaluchów na ścianach, lecz nie zwracał na nie uwagi. Miał złe przeczucie. Teraz chciał już tylko sprawdzić, czy sąsiadce nic się nie stało, i wynieść się z tego mieszkania możliwie jak najszybciej. Resztę niech załatwia policja, straż pożarna czy inna władza. On ma to gdzieś. Chce się pozbyć robactwa ze swojego mieszkania i tyle. Salon okazał się pusty, nie licząc eleganckiego umeblowania. Jasna wykładzina kontrastowała z czarnymi półkami i tapicerką foteli. Jedną ze ścian pokrywała fototapeta przedstawiająca jakiś amerykański rezerwat, a pod nią stał elegancki szezlong z białej skóry. Na jego siedzisku porzucono kilka brukowców. - Przepraszam bardzo, jest tu ktoś? Ja mieszkam piętro wyżej... - Zajrzał do aneksu kuchennego i zamarł. Głos uwiązł mu w gardle, a sparaliżowane strachem ciało nie pozwalało na jakikolwiek ruch. Patrzył przed siebie oniemiały. Jego mózg ze wszystkich sił starał się pojąć znaczenie obrazu. - Jezus Maria! - szepnął, ledwie poruszając wargami. Na wykonanej z polerowanego gresu posadzce leżało ludzkie ciało, w całości pokryte robactwem. I to nie zwykłymi karaluchami, lecz także jakimiś ohydnymi białymi larwami, małymi czarnymi robaczkami i innymi okazami. Roiło się toto i falowało na z pewnością martwym ciele kobiety. Dokoła po podłodze i po eleganckich białych meblach biegały owady. Zataczały koła i zawracały. W dziurce od nosa denatki strzygł wąsami okazały prusak. Na stopę wszedł Maćkowi ogromny karaczan i spróbował wleźć pod nogawkę. Chłopak oprzytomniał. Z krzykiem strącił owada, po czym, wciąż wrzeszcząc z obrzydzenia, rzucił się do ucieczki.
XV No i mamy kolejne podejrzane zabójstwa, które nijak się do siebie mają, a jednak... westchnął Garlicki, przeglądając raporty z ostatnich godzin. - Jedynym wspólnym mianownikiem są nacięcia na rękach ofiar. - A niech mnie! - Nowicka pochyliła się nad monitorem i też oglądała zdjęcia. - Ja tutaj nie widzę niczego innego. Nawet liczba nacięć się różni. Mężczyzna przejechał palcami po wąsach. - Coś w tym jest. Jakiś drobny element, który wciąż pozostaje przeoczony. Przecież te kobiety muszą mieć ze sobą coś wspólnego. - Nie mogą być przypadkowe? - Nowicka wzięła kubek z zimną już kawą i upiła kilka łyków. - Może zabójca wybiera ofiary losowo. I babki są niepowiązane? - A nacięcia zrobili nieznający się zabójcy? Nie. Coś w tym jest, bez wątpienia mruknął. - Czuję to. Jego partnerka pokręciła głową. - Chyba za bardzo zależy ci na awansie... Może starasz się na siłę? Przez chwilę oboje patrzyli na fotografie trumny i dwóch kobiecych ciał. - Straszny widok. Zwłaszcza dla rodziny - powiedziała Nowicka. - Święta prawda... - Wiesz, te sprawy mają jednak wspólny mianownik. Garlicki uniósł głowę i z nadzieją spojrzał jej w twarz. - Jaki? Rozłożyła ręce. W jednej wciąż trzymała kubek. - To wszystko jest chore i pokręcone. Nietypowe. Nie... nienormalne. - Skinęła głową. - Właśnie tak. Nienormalne. - Dzięki, bardzo mi pomogłaś - wyznał kwaśno. Rozdzwonił się stojący na jego biurku telefon. Numer wewnętrzny. - Szef. Garlicki podniósł słuchawkę i zamienił kilka słów z przełożonym, a w tym czasie Nowicka czekała cierpliwie, dopijając resztkę kawy i pogryzając smakowitego pączka z czekoladą, kupionego w pobliskiej cukierni po drugiej stronie ulicy. - Co się dzieje? - zapytała poważnie, widząc nietęgą minę partnera po zakończonej rozmowie. - Chcesz pączka? Są wspaniałe. - Palcem wskazała na drugie ciastko w papierowym pudełku.
- Nie, dzięki - skrzywił się Garlicki. - Jakoś nie mam ochoty. - To co się stało? - powtórzyła pytanie, odgryzając kolejny kęs. - Znaleźli następną ofiarę. Tym razem w Toruniu - westchnął, odruchowo gładząc się po policzku. - Też w trumnie? - Nowicka zerknęła na wciąż migoczące na ekranie zdjęcie dwóch denatek. - Nie. Tym razem morderca miał inną fantazję - odparł ponuro. - Zabił kobietę, nasmarował ciało czymś, co przyciąga owady, i obsypał wiadrem karaluchów i innego robactwa. Podobno spora część tego obrzydlistwa utknęła w przełyku. Biegły lekarz stwierdził, że udusiła się robalami, które powchodziły jej do nosa i ust. Niektóre utknęły w zatokach... Nowicka z obrzydzeniem odstawiła garnuszek tak mocno, że aż zagrzechotał, i bez słowa pognała do najbliższej toalety.
XVI Obudził się nagle i poderwał z łóżka z takim impetem, że aż zajęczały sprężyny w materacu. Krzycząc jakieś bezsensowne słowa, rozejrzał się ze strachem po ciemnym pomieszczeniu, równocześnie próbując zasłonić twarz rękami przed ciosem niewidzialnego napastnika. - Nie, nie - jęknął, zdając sobie wreszcie sprawę, że to tylko sen. Przez chwilę siedział skulony, chrapliwe łapiąc oddech. Czekał, aż skołatane serce powróci do normalnego rytmu, a oczy przyzwyczają się do ciemności. Wreszcie doszedł do siebie. Głęboko zaczerpnął powietrza, wyprostował się na posłaniu i przejechał rękami po podkoszulku. Był cały mokry od potu, podobnie zresztą jak poduszka i zmięte prześcieradło. Przetarł dłonią wilgotne czoło, starając się przypomnieć sobie ostatnie chwile koszmaru. Niewiele pamiętał. Ale jednego był pewien. Elka. Krzyczała i błagała o pomoc. Ktoś ją bił i wyzywał. A on nic nie mógł zrobić. - Krzysztof, Krzysztof! Błagam, pomóż! Na wspomnienie tej rozpaczy znów oblał go zimny pot. Ze złością zerwał z siebie mokry podkoszulek i cisnął go w kąt, po czym wstał i wolnym krokiem przeszedł do łazienki. Gdy mijał przedpokój, przyszło mu do głowy, żeby zadzwonić do Elżbiety i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zerknął na zegarek i doszedł do wniosku, że nie będzie jej niepokoił o trzeciej w nocy. Jeszcze mogłaby się przejąć i nie zmrużyć oka do rana. Z prostokątnego lustra nad umywalką patrzył na niego udręczony człowiek. Sińce pod oczami i blada twarz upodabniały go do zombie. Mokre od potu włosy wyglądały jak natłuszczone, a białka oczu miały dziwaczny odcień przekrwionej żółci. - Wyglądasz uroczo - mruknął do swego odbicia. Ściągnął przepocone bokserki i wszedł pod gorący prysznic. Kiedy spadły pierwsze wrzące krople, odczekał kilka sekund, po czym zmniejszył temperaturę i namydlił ciało. Zmoczył włosy i wtarł w nie nieco ziołowego szamponu. Kiedy odchylił głowę do tyłu, by
zmyć pianę, poczuł na plecach silne pieczenie. Zdziwiony przejechał dłońmi po bolącym miejscu. A cóż to, do cholery? Odwrócił się tyłem do panelu prysznica i zerknął na jego chromowaną powierzchnię. Na krzywiźnie kręgosłupa zobaczył kilka świeżych ran. Cztery równoległe smugi okaleczenia przypominały zadrapania. Szybko spłukał resztki mydła, zakręcił wodę i wyszedł na gumową matę. Odwrócił się do lustra. Rzeczywiście, oprócz znikających szram, które ni stąd, ni zowąd pojawiły się po poprzednim koszmarze, na jego plecach przybyło teraz kilka kolejnych. W paru miejscach były one tak głębokie, że już nabiegły krwią, która cienką stróżką spływała w dół. - No i pięknie - mruknął. Tamte skaleczenia mógł przypisać miłosnym uniesieniom Elki, ale dzisiaj był sam. Spróbował ułożyć ręce w taki sposób, by wykonać długie na trzydzieści centymetrów zadrapanie. Niemożliwe, pomyślał. Chyba że byłbym człowiekiem gumą z masochistycznymi zapędami. Oparł się o brzegi umywalki, po czym z zadumą spojrzał na swoje wynędzniałe odbicie. I wtedy powróciły kolejne fragmenty snu. Przypomniał sobie zakapturzonego mężczyznę, który trzymał na smyczy ogromnego dobermana. Pies warczał głucho, a z jego pyska kapała piana. Patrzył na Krzysztofa wściekłym wzrokiem, raz po raz obnażając zęby. A potem skoczył... Pasłęcki przypomniał sobie swoją rejteradę w kierunku drzwi, zza których przywoływała go Elka, i ostre jak brzytwy pazury zwierzaka... Potrząsnął głową, by odegnać strzępki koszmaru, po czym zdecydowanym krokiem przeszedł do sypialni i podniósł porzuconą koszulkę. Na materiale widniały cienkie, krwawe linie...
XVII W piątkowe przedpołudnie młoda dziewczyna, o wdzięcznym imieniu Daria, mknęła jak strzała w kierunku centrum Sopotu. Rano włożyła buty na obcasach i teraz musiała uważać, by nie poślizgnąć się na nierównej nawierzchni. W jednej ręce trzymała niewielką torebkę, a w drugiej ogromny parasol chroniący ją przed solidnym deszczem. Woda lała się z nieba strumieniami, zacinając pod rozłożystą różową czaszę. - Cholera, znowu się spóźnię! - westchnęła, zerkając na zegarek i potrącając niechcący elegancko ubranego przechodnia. - Uważaj, mała! - krzyknął za nią, z dezaprobatą kręcąc głową. - Ech, ta młodzież... - Przepraszam bardzo - rzuciła za siebie, siląc się na spokój. - Bardzo się śpieszę. Szybko przebiegła przez niewielki skwer i wreszcie wpadła na ulicę Bema, gdzie pod narożną kamienicą stało już kilka osób. Oprócz parasolek trzymały w rękach różnej wielkości worki i siatki wypchane po brzegi kolorowymi materiałami. Ozdobny, drewniany szyld nad drzwiami, z napisem Pralnia Café, kiwał się na wietrze, lekko poskrzypując. - Bardzo przepraszam. - Daria haustami łapała powietrze. - Już otwieram... Jeden z klientów, młody chłopak, pomógł jej podciągnąć roletę. - Zapraszam państwa do środka - powiedziała, otwierając szeroko drzwi. Wewnątrz mieścił się przytulny lokal podzielony na dwie części szklanymi, rozsuwanymi drzwiami. W większym z pomieszczeń znajdowała się kawiarnia z nowoczesnym stalowoszklanym barem oraz kilkunastoma prostokątnymi stolikami. Przy każdym stały dwie wygodne ławki, a nad blatami wisiały lampy w kolorowych przezroczystych kloszach. W rogach sali umieszczono pod sufitem dwa telewizory plazmowe. Tutaj można było obejrzeć mecz, skorzystać z bezprzewodowego Internetu, wysączyć kawę czy drinka. W weekendy i niektóre wieczory w tygodniu odbywały się spotkania karaoke albo występy miejscowych artystów. Ot, taki zwyczajny coffee bar w turystycznym mieście. Oryginalności przydawało miejscu drugie pomieszczenie - samoobsługowa pralnia. Tam podłogę wyłożono płytkami w morskim kolorze, dekorowanymi gdzieniegdzie przedstawiającą ryby mozaiką. Dwie ściany pokrywała ogromna fototapeta z rafą koralową i setkami kolorowych żyjątek. Kinkiety miały kształt rozgwiazd, a z kloszy pod sufitem zwisały maleńkie kryształowe rybki, przy najlżejszym ruchu powietrza wydające delikatne dźwięki i rzucające na ściany tysiące pastelowych refleksów. Wchodząc tutaj, człowiek miał wrażenie, że oto znalazł się na dnie morza.
Najważniejsze elementy wystroju niewiele jednak miały wspólnego z morską sielanką. Wzdłuż dwóch ścian umieszczono rząd pralek i suszarek. Przy nich wisiały dwie umywalki, stały kosze na bieliznę oraz osobliwa maszyna, która po wrzuceniu monety wydawała, zamiast słodyczy i napojów, saszetki z różnymi proszkami i płynami do prania, krochmalem, wybielaczem czy płynem do płukania tkanin. W najodleglejszym rogu pomieszczenia znajdowała się ogromna pralkosuszarka, o ładowności ponad trzydziestu kilogramów. Pralnia Café miała umowę z kilkoma restauracjami, zakładami fryzjerskimi oraz dwoma niewielkimi pensjonatami, dla których codziennie wykonywała pranie setek ręczników, obrusów, ścierek, poszewek, fartuchów i serwet. Często zdarzało się, że usługę trzeba było wykonać w nocy i wtedy najczęściej na dyżurze zostawał właściciel lokalu, pan Adam Nawrocki albo jego żona Helena. Obecnie mieli do pomocy pięć studentekkelnerek oraz dwie barmanki, które nie tylko serwowały napoje i drobne przekąski, ale także doglądały czystego interesu. Lokal największe oblężenie przeżywał, oczywiście, w okresie wakacji, kiedy to korzystali z niego głównie turyści i wczasowicze, zarówno miejscowi, jak i ci z okolic Sopotu. Jednak nawet poza sezonem miejsce zarabiało na siebie. W każdym razie na tyle, by państwo Nawroccy skusili się na otwarcie jeszcze jednej Pralni Café - w Helu. - Pomoże mi pani z tym praniem? - poprosiła Darię otyła kobieta około pięćdziesiątki. W ręce trzymała reklamówkę z ciemnymi rzeczami. Sama zresztą była ubrana na czarno, nie licząc ciemnozielonej wiatrówki. - Oczywiście, już pani pomagam. Najpierw trzeba wykupić żeton i wsadzić pranie do wybranej pralki... - Tłumacząc wszystko po kolei, dziewczyna włożyła brudne ubrania do bębna i ustawiła program „Odzież delikatna”, po czym zaprosiła klientkę do baru. Dwie nastolatki przyniosły ogromny wór ubrań, podzieliły je na jasne i ciemne, a potem ustawiły odpowiednie programy w dwóch pralkach równocześnie. Młody człowiek, który pomógł Darii podnieść roletę, siedział już przy stoliku i czytał gazetę. Daria przyjęła zamówienia, nastawiła cichą muzykę i włączyła ekspres do kawy. Właśnie kończyła podawać napoje, kiedy usłyszała pisk jednej z pralek. - Czy coś się stało? - zaniepokoiła się kobieta w czerni. - Nie, nic takiego. Pewnie koniec któregoś prania. Dziewczyna przeszła do drugiej części lokalu. Za nią, w drzwiach, pojawił się chłopak. - Wszystko w porządku? - Podszedł do pralki i zajrzał do swojego prania. - Mam
nadzieję, że nie poharata mi spodni... - Skończył się cykl - wyjaśniła Daria, dokonując szybkiego przeglądu. - Może pralnica? Nieznajomy bez słowa uniósł brwi. - Miałam rację - westchnęła, podchodząc do największej maszyny. - Widocznie szef ustawił pranie i suszenie na noc. Bez słowa pochyliła się nad bębnem i, nie patrząc do środka, nacisnęła przycisk otwierający drzwiczki. Chłopak zawrócił do baru, ale zanim zdążył przekroczyć próg, pomieszczenie rozdarł mrożący krew w żyłach krzyk. Przestraszony wrzaskiem natychmiast odwrócił się i zamarł. Dziewczyna, łkając, cofała się powoli, aż w końcu uderzyła plecami o przeciwległą ścianę. Do pobladłej twarzy dociskała trzęsące się ręce. Nie była w stanie opanować płaczu. Z otwartych drzwiczek pralnicy spoglądała na nich poszarzała twarz martwej kobiety. Jej przesłonięte bielmem oczy były tak bardzo wytrzeszczone, że zdawało się, iż zaraz wypadną. Z półdługich włosów, opadających z ułożonej pod dziwnym kątem głowy, skapywała wprost na niebieskozieloną posadzkę strużka zabarwionej na czerwono wody. - O mój Boże! - rozszlochała się jakaś kobieta, unosząc ręce do góry. - Kto mógł zrobić coś takiego? Mój Boże... Zszokowana Daria osunęła się na płytki, nie mogąc oderwać wzroku od zniekształconej twarzy. Pomieszczenie szybko wypełniał mdły zapach gotowanego tłuszczu i fekaliów. Ubrana na czarno klientka zwymiotowała do najbliższej umywalki. Młody człowiek oprzytomniał pierwszy. Szybko podbiegł do Darii i, mocno obejmując ją w talii, wyprowadził do baru. - Niech ktoś zadzwoni na policję! - nakazał, podając równocześnie dziewczynie szklankę z wodą. Jedna z nastolatek natychmiast wyciągnęła telefon... Tymczasem z otworu pralnicy, oprócz wystającej głowy, z nieprzyjemnym chlupotem wysunęła się dobrze odwirowana ręka z dwoma rzędami dziwnych kresek na nadgarstku. Dłoń z odciętymi palcami...
XVII Krzysztof kończył zamiatanie, kiedy trzasnęły drzwi. - Proszę nie zamykać! - krzyknął z zaplecza, szybko odstawiając miotłę. Specjalnie zostawił je szeroko uchylone, żeby do środka wpadło trochę chłodnego porannego powietrza. - Spokojnie, to tylko ja - usłyszał w odpowiedzi niski, szorstki głos. - Czy coś się stało, panie policjancie? - zapytał Krzysztof, wycierając ręce. Przed kontuarem stał Pokorny ubrany we wściekle kolorową hawajską koszulę i popielate lniane rybaczki. Kwiaty i plamki na górnej części garderoby układały się w nierównomierne pasy we wszystkich kolorach tęczy. Przynajmniej odciąga uwagę od dziobów, pomyślał Pasłęcki, siląc się na mdły uśmiech. - Przyszedłem się upewnić, że u ciebie wszystko w porządku. - Funkcjonariusz rozejrzał się dokoła. - Coś pusto dzisiaj. - Nic dziwnego. - Krzysztof wzruszył ramionami. - Dopiero siódma. W tygodniu kwiaciarnia działa od dziewiątej... Pokorny bez słowa podszedł do stojącego na ladzie kubełka z miniaturowymi różami, po czym bezceremonialnie wsadził w nie nos i głośno wciągnął powietrze. - A niech mnie! - mruknął zaskoczony. - One pachną! - Jak poszukiwania? - zmienił temat Krzysztof. - Kiepsko, prawdę mówiąc. Jak na razie tropy prowadzą donikąd. - A palec pana Edmunda? Pomógł w dochodzeniu choć trochę? Policjant podrapał się po głowie. - Śledztwo się wlecze. Śmierć Dronia nie ma chyba nic wspólnego z inną sprawą, ważniejszą, nad którą skupia się teraz większość wydziałów. Chłopaki mają gorsze rzeczy na głowie. - To znaczy? - zainteresował się Krzysztof. Pokorny obejrzał się niespokojnie. - Ktoś morduje, bardzo szybko i sprawnie - powiedział szeptem. - Same kobiety. W różnym wieku. Najstarsza miała sześćdziesiąt sześć lat, a najmłodsza niecałą czterdziestkę. - Jak giną? - Krzysztof nie krył przerażenia. - Mało sympatycznie i na różne sposoby - westchnął głęboko stróż prawa. - Z rozbitym łbem w panierce z chipsów, poprzez uduszenie się w trumnie, pochlastane i
obsypane przeróżnym robactwem. Głównie karaluchami. - Jezu Chryste! - Pasłęcki zasłonił usta dłonią. - Wczoraj znaleźli kolejną ofiarę. Najmłodszą. Zabójca postanowił wyprać ją w przemysłowej pralce. Oczywiście, nie zapomniał o detergentach i ustawieniu na gotowanie i wirowanie... - Myślisz, że kto...? - Oczy Krzysztofa rozszerzył strach. - Myślisz, że... Znękana mina gliniarza mówiła wszystko. Wcisnął ręce do kieszeni spodenek i spojrzał współczująco. - Wciąż go szukają - odparł wymijająco. - Zabójstwa zaczęły się zaraz po jego ucieczce... Krzysztof opadł na drewniane krzesło. - Uważasz, że mnie szuka? Pokorny wzruszył ramionami. - Zakładając, że to on zabija... - zaczął z namysłem -...oraz biorąc pod uwagę fakt, jak dobrze jest do tego przygotowany... W końcu parę lat przepracował w policji. No i jeszcze częstotliwość zabójstw. Raczej mało ma czasu na szukanie - zakończył nieco pewniej. - Marna pociecha - odparł Pasłęcki. - Mimo to nie powinieneś się martwić. Raczej nic ci nie grozi. Krzysztofa poderwało gwałtownie. - Mam się nie martwić? - Oparł ręce na biodrach. - Moją matkę tak załatwił, że jej do dzisiaj nie znaleźli! Śmierć tych kobiet to pokaz okrucieństwa! Aż się boję pomyśleć, co planuje dla mnie! A ty wyskakujesz z tym luzem! Cholera jasna! To po co mi to wszystko opowiadasz? Wystąpienie nie zrobiło na Pokornym wrażenia. Wpatrywał się w rozmówcę, zachowując pokerową twarz. - Mówię, ponieważ uważam, że powinieneś mieć świadomość, co się wokół ciebie dzieje. Chcę mieć pewność, że jak do ciebie zadzwonię i powiem, że masz zwiewać, nie będziesz zadawał zbędnych pytań, tylko rzeczywiście rzucisz wszystko i pognasz przed siebie ile sił w nogach. To może uratować ci życie... Drzwi do kwiaciarni otworzyły się z impetem. Obaj panowie na dźwięk dzwonka drgnęli gwałtownie. - Przywiozłem tulipany i gerbery. - Do środka wpadł Radek z dwoma wiadrami różnokolorowych kwiatów. Zmierzył policjanta niechętnym okiem, po czym wyszedł po resztę towaru.
- Dzięki, stary. - Krzysztof wciąż miał gulę w gardle. Ze złością odchrząknął i zakasłał. - To ja się zbieram - mruknął Pokorny. - Mam jeszcze tylko prośbę... - Tak? Policjant pochylił się nad kontuarem. - Zrób mi jakiś ładny, niewielki bukiecik - wyszeptał zakłopotany. Pasłęckiemu odebrało mowę. - Bukiecik? Po co? Na cmentarz, na stół... - Dla dziewczyny - Pokorny przerwał wyliczankę. - No, kobiety... - dodał zmieszany. Krzysztof uśmiechnął się pod nosem. - Dla dojrzałej kobiety - wyznał Pokorny i odetchnął z ulgą. - Znam ją? - zapytał Krzysztof. Twarz policjanta przybrała purpurowy odcień. - Wątpię. Pracuje w pubie po drugiej stronie. Jako barmanka. Krzysztof się roześmiał. - Czyżby pani Basia? - Puścił oko. - Piękna kobieta. Postawna. - Rób tę wiązankę! - Pokornemu spociły się dłonie. Pasłęcki rozejrzał się po kwiaciarni. - Pani Basia lubi frezje. Często u mnie zamawia. Sprawnie skomponował piękny wielobarwny bukiet z dodatkami. Policjant patrzył z nieskrywanym szacunkiem. - Trzeba przyznać, masz talent... - Dzięki. - Krzysztof rozpogodził się nieco. - Daj znać, jak było na randce. - Jaka tam randka! Tylko... spotkanie. Tak. Spotkanie. Pani Basia potrzebuje pomocy detektywa... - Taak... Jasne. - Pasłęcki machnął ręką. - Mimo wszystko życzę... miłego spotkania. Tego popołudnia Garlicki siedział za stołem konferencyjnym i ponurym wzrokiem wpatrywał się w kilka rzędów zdjęć. Młoda asystentka podkomisarza układała kolejną serię fotografii, na których przeważały ujęcia gigantycznej pralki z wystającymi z niej zwłokami. Jerzy potarł wczorajszy zarost i podniósł oczy na stojącego po drugiej stronie stołu przełożonego. Dziewczyna ułożyła już wszystkie zdjęcia i opuściła pokój, a Osęk wcisnął ręce do kieszeni spodni i westchnął boleśnie. - No i mamy kolejną ofiarę - powiedział ponuro. - Tym razem w Sopocie. Kobieta,
trzydzieści dziewięć lat, pracownica warszawskiego biura reklamy. Kiedyś była modelką, a dzisiaj wygląda tak. - palcem popukał w zdjęcie. - Według wstępnych badań, otumaniono ją narkotykami, po czym wsadzono do pralki i wygotowano niczym hotelowe ręczniki... Garlicki słuchał słów Osęka jednym uchem. Uparcie wpatrywał się w fotografie, szukając punktu zaczepienia. Czegoś, co łączyłoby wszystkie ostatnie zabójstwa, dając szansę na znalezienie sensownego tropu prowadzącego do przestępcy. -...ta kobieta wyjechała na tygodniowe wczasy do Sopotu, bo miała problemy z tarczycą. - Nie przerywał tyrady podkomisarz. - Na pierwszy od dwóch lat. No to miała kobieta wakacje życia, pomyślał z rozgoryczeniem Garlicki. - W związku z tym, że przestępstwa mają charakter ogólnokrajowy, to znaczy morderca działa na terenie różnych miast, śledztwo przejmuje Warszawa. Poproszono nas tylko o oddelegowanie kogoś, kto wie najwięcej na temat zabójstwa popełnionego na naszym terenie. Wytypowaliśmy was, Garlicki. Policjant podniósł oczy znad krwawych obrazków. - Mnie? - spytał z niedowierzaniem w głosie. - Ale ja jestem tylko... - W tym momencie ranga nie ma znaczenia. - Osęk machnął ręką. - Liczy się wiedza o rewirze, znajomość zamieszkującej go ludności oraz ważnych dla śledztwa informacji. - No nie wiem. - Wahał się Garlicki. - Nawet nie byłem w tamtejszym... - Jurek! - Osęk po raz pierwszy zwrócił się do Garlickiego po imieniu. - Wiem, że marzy ci się awans. Tymczasowe przeniesienie do Warszawy daje ci ogromną szansę na rozwój. Tam, pod okiem specjalistów, będziesz mógł wiele się nauczyć. Potem wrócisz, tyle że starszy stopniem. - Co prawda, to prawda. No tak, doświadczenie, praktyka, szanse i znajomości - bezcenne. Po zamknięciu tak wielkiej sprawy na pewno go zauważą i awans murowany. - Szoruj, synku, do stolicy! Najlepiej jeszcze dzisiaj. Pierwsze zebranie jutro o dziewiątej rano. - Osęk pchnął w stronę podwładnego teczkę z potrzebnymi dokumentami i biletem na autobus. - Wyjazd za pięć godzin. Na miejscu masz zarezerwowany hotel, tuż obok Komendy Głównej Policji. Garlicki wstał. - Bądź z nami w kontakcie - powiedział Osęk i uścisnął mu dłoń. Kilka godzin później Jerzy Garlicki siedział już w autobusie linii KrakówWarszawa ruszającym właśnie po krótkim przystanku na kieleckim dworcu. Miał ze sobą tylko walizkę z ubraniami, laptopa oraz wypełnioną dokumentacją sprawy teczkę. Kiedy tylko opuścił miasto,
mężczyzna wyciągnął mały odtwarzacz mp3, wetknął słuchawki w uszy i wybrał jeden z walców Chopina. W autobusie było zaledwie dziesięć osób, w tym głównie wracający z pracy, starsi mężczyźni, więc było cicho i spokojnie. Garlicki zerknął, czy nikt nie siedzi za jego plecami, po czym opuścił oparcie fotela, zamknął oczy i wsłuchując się w delikatną muzykę, zapadł w drzemkę... Ze snu wybudziła go wibracja w kieszonce koszuli. Jedną ręką przetarł rozespaną twarz, a drugą wydobył telefon. Na wyświetlaczu migał napis „Numer prywatny”. Odebrał odruchowo. - Garlicki, słucham? - Dobry wieczór - odparł melodyjny kobiecy głos. - Nazywam się Katarzyna Rokitnicka i pracuję w sto łecznym wydziale dochodzeniowośledczym. - Miło mi - odparł, prostując się w fotelu. Autobus właśnie mocno skręcił na dworzec w Radomiu; kilka osób kłębiło się już przy drzwiach, taszcząc plecaki i torby. - Mam pana odebrać z dworca, zawieźć do hotelu i po drodze wyjaśnić panu wszystkie aspekty sprawy. - W porządku. - Będzie pan w Warszawie równo o dwudziestej drugiej, prawda? - upewniła się. - Jak na razie wszystko zgodnie z planem. Właśnie zatrzymaliśmy się w Radomiu. - Doskonale. W takim razie będę na pana czekać. - Oczywiście. Zatem do zobaczenia. - Do widzenia.
XVIII Około dwudziestej trzeciej trzydzieści Pokorny pożegnał się z przyjaciółką, zaczekał pod bramą, aż kobieta wejdzie do swojego mieszkania, po czym wolnym krokiem skierował się w stronę centrum Kazimierza. Och, jakaż ta noc jest piękna! Chyba po raz pierwszy w życiu patrzył na bezchmurne niebo w taki sposób. Z uśmiechem na twarzy podziwiał chłodne piękno wyłaniającego się zza wzgórza księżycowego rogala oraz widoczne na tle ciemnej połaci lasu ruiny baszty. Stanął na środku drogi i ze złożonymi rękami smakował nieco kiczowaty obraz - zamek, księżyc, latarnie, zamek, księżyc, latarnie... I tak w kółko. Minęła go jakaś kobieta, zerkając podejrzliwie na zwalistego faceta, stojącego niczym posąg i uśmiechającego się w stronę nieba. Marszcząc brwi, podążyła za jego nieobecnym wzrokiem pewna, że ów człowiek doznał objawienia. - Czyż nie jest pięknie? - zapytał ją znienacka. Kobiecina aż drgnęła ze strachu i, odsuwając się pośpiesznie, zerknęła jeszcze raz ku górze. Widok księżyca i ruin na wzgórzu kompletnie na nią nie działał. - Panie, lecz się pan! - warknęła, wykonując na odchodnym znak krzyża. Widać nie miała tyle szczęścia, co on. No i nie była zakochana. Pokorny z westchnieniem ruszył w stronę centrum. Czuł ogromną potrzebę podzielenia się z kimś swoim szczęściem. Dziś po raz pierwszy pocałował tę piękną kobietę o południowej urodzie, a ona odwzajemniła ten pocałunek. Pokorny był cały w skowronkach. Wciąż trawiąc w myślach niedawną randkę, automatycznie skierował kroki w stronę kwiaciarni. Im bliżej Rynku się znajdował, tym większy był tłok. W tak piękny wieczór miasto tętniło życiem. Pośrodku placu ktoś grał skoczną melodyjkę, z restauracji i pubów dochodziły strzępy gwarnych rozmów i śmiechu, powietrze było nasycone zapachami pieczystego i świeżego chleba. Pokorny już z daleka dostrzegł opuszczoną roletę i lekko uchylone drzwi. Widać w takie noce warto mieć otwarte do ostatniego klienta. Nie mylił się. Wewnątrz kilka osób wybierało bukiety. Za ladą Krzysztof właśnie owijał kilka czerwonych róż w bezbarwny celofan.
- Ściągniesz tę folię, zanim staniesz przed wybranką - tłumaczył młodemu chłopakowi, który z wypiekami na twarzy słuchał uważnie każdego słowa. - Pamiętaj, kwiatki daje się bez celofanu i skierowane pąkami ku górze, jasne? - Oczywiście, ku górze - powtórzył klient nerwowo. - Jezu, nie wiem, czy dam radę. - Dzielny bądź. - Sprzedawca ścisnął go za ramię. - Cholera, a ja dałem bukiet dokładnie na odwrót - wyszeptał zawstydzony Pokorny. - No to żeś się, człowieku, nie popisał - mruknął Pasłęcki, wydając chłopakowi resztę. - A jak randka? O przepraszam, spotkanie? - dodał, zauważywszy miażdżące spojrzenie. - Było... hm, świetnie. - Policjant poszukał odpowiedniego słowa. - Na jutro też zamawiam wiązankę. I chcę porozmawiać, jak już będzie pusto. - Niech będzie - westchnął Krzysztof. - Co dla państwa? - zwrócił się do przytulonej pary. Pokorny postanowił spokojnie przeczekać wizyty wszystkich klientów, którzy w kwiaciarni pojawiali się najczęściej falami. Tymczasem kręcił się wśród kwiatów ciętych i doniczkowych, starając się wybrać coś, co byłoby godne kolejnego bukietu dla wybranki serca. Przez chwilę zastanawiał się nad pięknym, glinianym aniołkiem, ale po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że tutaj, w Kazimierzu, miejscowi mają takich aniołków powyżej uszu. Obrzucił spojrzeniem wiaderko z kolorowymi różami, powąchał frezje, których mocny zapach przyprawiał o zawrót głowy. Pobawił się chwilę muchołówką, wkładając pomiędzy jej kolczaste blaszki palec i zabierając go przed ich zamknięciem. - Fajne - mruknął pod nosem. Wzrok Pokornego padł na wąski wazon z tulipanami o nietypowej, ciemnoróżowej barwie. Było ich jakieś dwadzieścia kilka sztuk i prawie wszystkie miały stulone płatki, tylko jeden, znajdujący się po zewnętrznej stronie, dziwnie przechylał główkę ku dołowi. Spomiędzy płatków wystawało coś ciemnobrązowego. Zaintrygowany oryginalnym odcieniem trącił lekko tulipana, myśląc, że może w jego wnętrzu znajduje się jakiś długi słupek albo dodatkowe płatki. Niespodziewanie kwiatek pod ciężarem zawartości wykręcił kielich ku dołowi, a z jego wnętrza wypadł jakiś przedmiot, który osunął się na posadzkę i zniknął pomiędzy innymi pojemnikami. Pokorny zanurkował, przesuwając niektóre naczynia, i po omacku badał dłońmi terakotową posadzkę. W końcu natrafił na zimny cylindryczny kształt. Szybko złapał to coś w rękę i, odwracając się tyłem do klientów sklepu, zerknął na znalezisko.
- O kurwa... - sapnął, rozglądając się dokoła, czy nikt go nie usłyszał. Jednak zakochani byli zajęci wybieraniem wiązanek i dyskusją z właścicielem. Właśnie płacili. Policjant ponownie rozchylił palce i zajrzał do środka. Cały romantyzm dzisiejszego dnia prysł niczym bańka mydlana. Mężczyzna trzymał w dłoni ludzki kciuk, a dokładniej - jego paliczek z paznokciem. Najdelikatniej jak potrafił, wyciągnął z kieszeni czystą chusteczkę, owinął w nią palec i ukrył w kieszeni. Pochylił się uważniej nad wazonem z tulipanami, rozchylił płatki... Jasna cholera! Kolejny fragment! Uniósł delikatnie wazon i gorączkowym wzrokiem omiótł resztę kwiatów. Otaczały go pęki różnokolorowych roślin - róże, gerbery, błękitne margerytki, pstrokate lilie, anemony, stare, poczciwe goździki i inne, o nieznanych mu nazwach, jednak budowa żadnych nie pozwalała na ukrycie w ich wnętrzu fragmentu ludzkiego ciała. Tylko te przeklęte tulipany! Pokorny zastanawiał się, co zrobić z trzymanym w ręku wazonem. Najlepiej byłoby po prostu wyjść ze sklepu, unosząc wszystkie tulipany. Obawiał się jednak, że ktoś zwróci na niego uwagę i podniesie raban. Wiele lat pracował na zaufanie młodego Pasłęckiego i nie chciał teraz wyjść na kłamcę i złodzieja. Pozostawało tylko jedno. - Ja też bym wzięła kilka tych kwiatków... - Wyrwał go z zadumy kobiecy głos. Starsza, elegancka pani palcem wskazywała na trzymany przez niego pęk tulipanów. - Niestety, nie są już na sprzedaż - odparł, wycofując się w stronę kasy. - Ale jak to? Wszystkie pan bierze? - zdziwiła się, unosząc ramiona. - Przecież jest ich bardzo dużo. Ja chciałam tylko trzy sztuki. - To niech sobie pani weźmie jakieś inne. - Zatoczył wolną ręką krąg. - Przecież są ich tutaj tysiące. Kobieta prychnęła i stanęła przy wiaderku z żółtymi gerberami, zerkając co chwila wilkiem. Policjant poczekał chwilę w kolejce przy ladzie. Krzysztof właśnie skończył wydawać resztę, uniósł głowę i ze zdziwieniem spojrzał na ściskającego wazon funkcjonariusza. - Chcesz bukiet z tych tulipanów? Ile sztuk? - Biorę wszystkie. Pasłęcki aż uniósł brwi.
- To absolutna nowość, bardzo droga. Najnowsza odmiana... - Dobra, po prostu powiedz, ile? - Policzę ci po kosztach... - Ile! - warknął Pokorny. - Sto złotych. Nie policzę ci przybrania. - Nie chcę przybrania. Krzysztof wyciągnął ręce po kwiaty, ale Pokorny cofnął się, nadeptując na czyjąś stopę. - A pan znowu? - zaskrzeczała staruszka za jego plecami. - Nie dość, że mi nie chce pan trzech tulipanów odstąpić, to jeszcze pan mnie depcze?! Skandal! Policjant bez słowa wyciągnął banknot i rzucił na ladę. - Przepraszam bardzo. Nie chciałem pani zdenerwować - powiedział, chcąc ją nieco uciszyć, bo do sklepu właśnie wchodzili nowi klienci. Niestety, jego słowa podziałały na nią jak płachta na byka. - Tak. Jasne! Już widzę, jak panu jest niewymownie przykro! Pan sobie teraz wyjdzie z tej kwiaciarni i zapomni o wszystkim, a ja? Mnie na pewno stopa będzie boleć jeszcze kilka dni. Albo i dłużej! Chamstwo! - Zostaw mi wazon - powiedział równocześnie Krzysztof. - Zapakuję je w celofan. - Nie. - Pokorny pokręcił głową, stając w przejściu. - Ten wazon też mi się podoba. Policz i za niego - Ale on jest obity... - Muszę iść - przerwał policjant, starając się mówić spokojnie. - Przyjdę jutro. Na razie. Z ulgą odwrócił się w drzwiach i w ostatniej chwili ominął wysoką nastolatkę. Dziewczyna fuknęła, teatralnym gestem odrzucając do tyłu długie, kręcone włosy. Jeden kosmyk zahaczył o tulipana, który wygiął się wdzięcznie, wyrzucając ze środka kolejny kawałek palca. - Coś panu upadło - zauważył starszy mężczyzna wchodzący do sklepu tuż za dziewczyną. - Dziękuję, poradzę sobie. - Pokorny schylił się w progu i szybkim ruchem zagarnął zgubę, po czym niemal wybiegł na zewnątrz.
XIX Autobus przyjechał do Warszawy dziesięć minut przed czasem. Mimo to ledwie Garlicki wysiadł, podeszła do niego wysoka, brązowowłosa kobieta. - Katarzyna Rokitnicka, rozmawialiśmy przez telefon - przedstawiła się, wyciągając rękę. - Jerzy Garlicki. Proszę mi mówić po imieniu - poprosił stłumionym głosem. W życiu nie widział takiej urody. Wysokie czoło, inteligentne spojrzenie i delikatne zmarszczki wokół ust skojarzyły mu się od razu z osobą pewną własnej wartości, ale lubiącą się śmiać. Jej dłoń była ciepła i mocna; Rokitnicka miała silną osobowość i wiedziała, czego chce. Ale największe wrażenie zrobił na mężczyźnie jej ciepły uśmiech. Zapomniał przez chwilę, co ma powiedzieć. - Zaparkowałam samochód na parkingu po drugiej stronie - wyrwała go z zadumy, wskazując palcem w stronę wejścia do odpychającego prostokątnego budynku. - To jest główny dworzec autobusowy w Warszawie? - zapytał, szczerze zaskoczony pokraczną architekturą ze stali, betonu i szkła. - Co zrobić - odparła wesoło. - Nie jest pan pierwszą osobą, która reaguje z takim zdziwieniem. Dzisiaj zawiozę pana do hotelu, a jutro rano spotykamy się na naradzie. Zanim przeszli przez dworzec i wsiedli do srebrnej mazdy, kobieta pokrótce streściła mu plan na następny dzień. Garlicki słuchał bez słowa, nie zwracając nawet uwagi na to, że jego żołądek zaprotestował głośnym burczeniem. - Och, pewnie jesteś głodny. - Rokitnicka spoważniała. - Przepraszam, nie pomyślałam. Możemy pojechać do restauracji i coś zjeść. Jerzy właśnie uświadomił sobie, że ostatnim jego posiłkiem była bułka z szynką, którą zjadł gdzieś koło południa. - Ależ proszę nie robić sobie kłopotu! - zaprotestował. - Równie dobrze możemy zatrzymać się na moment pod McDonaldsem. Wezmę jakąś kanapkę i wystarczy. - Nie ma mowy. - Posłała mu czarujący uśmiech. - Policjant powinien dbać o swoje zdrowie. Możemy pojechać na coś włoskiego albo do baru sałatkowego. W końcu zatrzymali się przy niewielkiej włoskiej restauracji i zamówili pikantne ravioli z szynką i grzybami, polane wyśmienitym sosem pomidorowojogurtowym. Podczas jedzenia nie rozmawiali o zamordowanych kobietach. Zaskoczony Garlicki odkrył, że opowiedział tej kobiecie prawie wszystko o sobie i że
z prawdziwym zainteresowaniem słuchał jej historii. Kiedy wreszcie niechętnie podnieśli się z krzeseł, była pierwsza w nocy. - Zagadaliśmy się. Jutro będziemy nieprzytomni - powiedziała Katarzyna, podjeżdżając pod hotel. - Dziękuję za wspaniały wieczór. Dawno nie spędziłem tak miło wolnego czasu przyznał cicho. Wysiadła razem z nim i zamknęła samochód. - Chcę się upewnić, że dostałeś najlepszy pokój - wytłumaczyła, widząc jego zdziwione spojrzenie, kiedy kilka minut później szli razem na piętro. Jerzy otworzył drzwi i gestem zaprosił ją do środka. - Zatem proszę o kontrolę - zażartował z uśmiechem. Weszła do niewielkiego przedpokoju i zaczekała, aż Garlicki zamknie drzwi, po czym niespodziewanie podeszła bliżej i pocałowała go prosto w usta. Zaskoczony cofnął się, uderzając plecami o ścianę. - Przepraszam, nie powinnam - odparła, oblewając się rumieńcem. - Nie chcę, żebyś mnie wziął za... No wiesz... Bez słowa przycisnął ja do siebie i pocałował. Długo i mocno. - Ja też nie należę do takich ludzi - odparł, całując coraz zachłanniej. Zanim dotarli do łóżka, zdarli z siebie całą garderobę, która walała się teraz po całym pokoju... Ze snu wyrwał ich terkot komórki. Kobieta sięgnęła ręką do nocnej szafki, wyjęła swój telefon, zerknęła na wyświetlacz i wyłączyła dźwięk. - Wszystko w porządku? - Garlicki przytulił się do jej nagich pleców. - Tak - ziewnęła, odwracając się do niego. - Przepraszam za moje zachowanie. - Słucham? - Uniósł brwi. - Zazwyczaj nie bywam tak łatwa - objaśniła Rokitnicka, siadając w skotłowanej pościeli. - Musimy się zbierać. Za godzinę narada. Jerzy niechętnie podniósł głowę i zerknął na zegarek. - Już wczoraj ci mówiłem, że ja też nie. Właściwie to pierwszy raz przydarzyło mi się coś takiego - przyznał szczerze. - No właśnie. - Usiadła po turecku, starając się zasłonić rękami nagie piersi. - Po prostu, gdy cię zobaczyłam... Poczułam, że mogę ci, hm, zaufać. Uważnie dobierała słowa, patrząc na niego z obawą.
Nie roześmiał się. Wręcz przeciwnie. Czuł, że powinien coś powiedzieć. - Jestem sam od ponad sześciu lat. Nie mam czasu na spotykanie się z kobietami. Myślę, że w naszym zawodzie trzeba szybko decydować, czego się chce, inaczej można nieodwołalnie stracić szansę. - To prawda - uśmiechnęła się w wyraźną ulgą. - Ja rozstałam się z kimś ponad rok temu. Nie rozumiał mojego zaangażowania, złościł się, kiedy mnie wzywano w środku nocy. W końcu znalazł sobie kobietę o stałych godzinach pracy. Odruchowo zasłaniała się skrawkiem pościeli, który zsuwał się uparcie. Garlicki lekko pociągnął ją za dłonie. - Nie chcę, żebyś się zakrywała - szepnął i pogłaskał jej pierś. Sutek pod jego dłonią natychmiast stwardniał i pociemniał. Mężczyzna nachylił się i teraz pieścił już oba. - Nie zdążymy - powiedziała gardłowo, przytulając jego głowę. - A tam...
XX Nareszcie! - Ucieszył się Krzysztof na widok Elki w drzwiach kwiaciarni. Zostawił przy ladzie młodą kobietę wybierającą z folderu wiązankę na zamówienie, podbiegł do dziewczyny i, unosząc ją w ramionach, ucałował mocno jej gorące usta. - Jakie powitanie! - Aż się zarumieniła. - Coś się stało? Pasłęcki postawił Elżbietę na podłodze i założył niesforny kosmyk za jej ucho. - Nie mogę się stęsknić za moją jedyną? Klientka spojrzała na nich rozmarzonym wzrokiem. - Miło popatrzeć, jak ludzie się kochają - mruknęła, kiwając głową. Krzysztof ponownie stanął za ladą. - Zdecydowała się już pani na wiązankę? - Tak, tak. - Położyła palec na jednej z fotografii - Chciałabym coś w tym stylu. Zdjęcie przedstawiało elegancki bukiet o wdzięcznej nazwie „Radosna nowina”, złożony głównie z różowych lilii, róż, białych goździków i kilku rodzajów traw. - Nawet nazwa adekwatna do sytuacji - dodała z lekkim uśmiechem. - Moja koleżanka urodziła właśnie synka. - Gratuluję - odparł Krzysztof, otwierając notes z zamówieniami. - Już wpisuję... „Radosna nowina” na sobotę, bilecik z powinszowaniami gratis. Proszę o nazwisko. Zanim kobieta wpłaciła zadatek, Elka zdążyła wyjąć z torby kilka aniołków własnej produkcji i ustawić je na półce z ozdobami na sprzedaż. - Świetnie, że dorobiłaś aniołki, już kilka osób o nie pytało - powiedział Krzysztof, chowając notes do szuflady. - W tę niedzielę są chrzciny... - Taki aniołek nadaje się chyba dla młodej mamy? - zapytała klientka. - Może i ja wzięłabym jednego? - Oczywiście. Najlepiej takiego na ścianę. - Dziewczyna wyciągnęła z torby białego aniołka prawie półmetrowej długości, zrobionego z masy papierowej, z wyciętym na brzuszku sercem. - Ten będzie najlepszy. Przyniesie maleństwu wiele szczęścia. - Ma pani takich więcej? Elka otworzyła torbę i pokazała jej zawartość. - Sama pani widzi. Taki jest tylko jeden. - W takim razie od razu go wezmę, bo do soboty pewnie ktoś mnie uprzedzi... Krzysztof zapakował wybrańca, a Elka dorzuciła w pakiecie ceramicznego „aniołka na szczęście” wielkości dłoni.
- Jesteście państwo wspaniałymi ludźmi. Przyjeżdżam tutaj co roku, ale prawdę mówiąc, pierwszy raz odwiedziłam waszą kwiaciarnię. Cudowne miejsce! Opowiem o was wszystkim moim znajomym, żeby odwiedzając Kazimierz, koniecznie tutaj przychodzili... - Bardzo dziękujemy i zapraszamy po wiązankę w sobotę od dziesiątej. - Krzysztof wręczył kobiecie papierową torebkę z aniołkami i odprowadził ją do drzwi. - Chyba będę musiała więcej czasu poświęcić na te aniołki - westchnęła Elka z lekkim uśmiechem. - Cieszę się, że mają takie powodzenie. - Już ci mówiłem, że schodzą jak ciepłe bułeczki. Zrobiły się bardzo popularne. Kilka dni temu przyszedł do mnie właściciel jednej z galerii z prośbą o kontakt do firmy wyrabiającej te aniołki. Chce współpracować. Wyciągnął z kieszeni elegancką wizytówkę i podał dziewczynie. - Adam Łoniecki? - Aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. - Czy ty wiesz, kto to jest? Krzysztof wzruszył ramionami i zabrał się do zraszania róż. - Taki wychudzony starszy facet z gęstą, siwiejącą brodą i w kraciastym berecie mruknął bez zainteresowania. - Krzysiek! - krzyknęła podekscytowana Elżbieta. - To świetny malarz. Pejzażysta. Klasnęła w dłonie. - I on chciał się ze mą skontaktować? - Widocznie doszedł do wniosku, że twoje aniołki nieco urozmaicą jego ponurą galerię z pejzażami. - Idę do niego natychmiast! - zdecydowała. - Zobaczę, o co konkretnie mu chodzi. Krzysztofowi jakoś nie spodobał się ten pomysł. - Nie, chyba lepiej zadzwonić - zasugerował. - No coś ty! Do niego się nie dzwoni! To wielki artysta. Na pewno nie odbiera, jak widzi nieznany numer. Pokręcił głową. - Tylko wracaj szybko, bo się za tobą stęskniłem - powiedział, całując ją w czoło. - Dzięki, tato, za pozwolenie - zażartowała, otwierając z rozmachem drzwi, w których właśnie stanął Pokorny. Dziewczyna zgrabnie wyminęła policjanta i wybiegła na gwarny rynek. - Wszystko w porządku? - zapytał przybysz, rozglądając się podejrzliwie po pustej kwiaciarni. - Jasne. A dlaczego pytasz? - Krzysztof postawił na ladzie wiaderko z miniaturowymi różami i z całego pęku wybrał pięć najdłuższych. - Przygotowuję właśnie bukiet na zamówienie. Siostra mojego znajomego ma jutro osiemnastkę.
- Skąd były te tulipany, które kupiłem? - przerwał mu Pokorny. W tym momencie inne kwiaty kompletnie go nie obchodziły. - Od hurtownika. - Pasłęcki wzruszył ramionami. - A co? Spodobały ci się? Mogę zamówić jeszcze... - Kto je przywiózł? Twój dostawca? Nerwowość policjanta zaniepokoił Krzysztofa. Zostawił róże i założył ręce na piersi. - Coś się stało? - Po prostu chcę wiedzieć - naciskał Pokorny. Krzysztof uniósł brwi. - Nie przywiózł ich mój dostawca, bo wziął sobie dzień wolnego. Zmarła mu jakaś ciotka w Gdyni czy ktoś. Sam pojechałem do hurtownika, wybrałem te tulipany, wsadziłem je do wiaderka i przywiozłem na miejsce. Oczywiście, z wieloma innymi kwiatami. Zdegustowany policjant wbił ręce w kieszenie. - No to żeś mnie zaskoczył - mruknął pod nosem. - To znaczy? - Pasłęcki nie bardzo rozumiał. - Chyba ci się spodobały, skoro wziąłeś wszystkie... - Tylko dlatego... - przerwał mu detektyw, zerkając za siebie, czy aby na pewno są sami w sklepie -...że w kielichach były palce. Ludzkie. Krzysztof spojrzał na niego bezbrzeżnie zdumiony. - Co ty bredzisz? - szepnął, z niedowierzaniem kręcąc głową. - Nic nie bredzę! - zdenerwował się Pokorny. Wyciągnął z kieszeni złożone na pół fotografie i rzucił je na ladę, obok pięknych czerwonych różyczek. - Ktoś wpakował do tych tulipanów fragmenty kobiecych palców. - Dłonią rozłożył dwa zdjęcia przedstawiające kwiaty wypchane częściami ludzkiego ciała. - Szczęście, że na mnie trafiło, a nie jakiegoś innego klienta. - Jezu Chryste! - Krzysztof zacisnął dłonie w pięści. - Ale kto? Kiedy? Jak? - Tego nie wiem. Wiadomo jedynie, że zostały obcięte, kiedy jeszcze żyła.
XXI Było już dobrze po północy, kiedy przed jeden z eleganckich domów w centrum Wilanowa zajechało czarne bmw. Wysiadły z niego dwie długowłose nastolatki żegnane radosnymi okrzykami. - Trzymajcie się! - krzyknęła jedna z dziewczyn, pociągając swoją przyjaciółkę za ramię. - Idziemy, Agnieszka. Mama mnie zamorduje. Zatrzasnęła drzwi i pomachała reszcie na pożegnanie. - Ale koncert był pierwszorzędny - mruknęła rozmarzona Agnieszka. - Zakochałam się w tym wokaliście! Ma cudowny głos. A ty, Iwonka? Iwona zerknęła na zegarek. - Co mi z tej miłości, jak zaraz zostanę uduszona przez własną matkę? - westchnęła. Kazała mi wrócić przed północą. Pośpieszmy się, błagam. - Czemu wyznaczyła ci godzinę policyjną akurat dzisiaj? - zainteresowała się przyjaciółka. - Bo z osiemnastki u Wiktorii wróciłam nad ranem. A mama na mnie czekała. No i się wściekła. Ruszyły żwawym krokiem w stronę podjazdu jednej z willi. - To nie twoja wina, że koncert się opóźnił. - Agnieszka starała się pomóc przyjaciółce, szukając w głowie sensownych argumentów. - Zawsze mogła zadzwonić do mnie albo do Magdy czy Elwiry i zapytać. Przecież wróciłyśmy od razu... - Nieważne. - Iwona machnęła ręką, odrzucając przy tym długie, prawie czarne włosy. Miała urodę po matce, modelce: długie zgrabne nogi, wąska talia, jasna, delikatna skóra. Jej twarz przypominała buzię bajkowego elfa. Znajomi i rodzina wróżyli dziewczynie o regularnych rysach, wysokim czole i patrzących inteligentnie spod długich, ciemnych rzęs wielkich, szaroniebieskich oczach taką samą karierę na wybiegu, jak niegdyś kariera jej rodzicielki. Teraz Iwona stała przed furtką swojego domu i w zadumie patrzyła na ciemne okna. - Dziwne - mruknęła. - Kiedy mama na mnie czeka, zawsze zostawia światło przy głównym wejściu. Agnieszka bez zainteresowania zerknęła na ciemny podjazd widoczny za szpalerem ozdobnych iglaków. - Może poszła już spać? - Niemożliwe. - Iwona pokręciła głową. - Ona prowadzi nocny tryb życia. Zwłaszcza
jak tata jest na wyjeździe. Otworzyła furtkę i bez przekonania weszła na kamienny chodnik. - Moi rodzice nie wprowadzili godziny policyjnej. Mogę pójść z tobą, jeśli masz stracha. Powoli podeszły pod drzwi domu i stanęły na eleganckim ganku. Iwona zerknęła przez niewielki witraż, jednak w środku panowały kompletne ciemności. - Nie podoba mi się to - powiedziała cicho. - Myślisz, że jest otwarte? - zapytała Agnieszka, kładąc rękę na klamce. Nacisnęła, ale drzwi były zamknięte na klucz. - W kryminałach zbrodniarze najczęściej za sobą nie zamykają... - popisała się czarnym humorem. - Dlaczego? Agnieszka wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Pewnie dlatego, że nie mają kluczy. Iwona szybko wyciągnęła z kieszeni swój klucz, przekręciła go w zamku i otworzyła drzwi. Zapachowi perfum matki towarzyszył dziwny, słodkomiętowy aromat. Iwona zapaliła światło i pobieżnie zlustrowała salon, jadalnię i kuchnię. - Nie ma jej - stwierdziła, rozkładając ręce. - Zajrzyjmy na górę. Może się kąpie albo śpi? Wbiegły po marmurowych schodach i przystanęły w ciemnym, długim korytarzu. Beżowa wykładzina głuszyła kroki. Pierwsze drzwi po prawej prowadziły do sypialni rodziców. Iwona przekręciła gałkę. Ogromne łóżko z ciemnego drewna było puste, nie licząc kompletu eleganckich poduszek i kołdry powleczonej w zielony jedwab. Bez słowa podeszła do łazienki i zajrzała do środka. - Nie ma jej - zauważyła zdziwiona. - Gdyby miała wyjść, zadzwoniłaby na pewno. Albo wysłała mi wiadomość. - Może się śpieszyła? - Ale gdzie? Zeszły ponownie na parter i jeszcze raz zajrzały do wszystkich pomieszczeń, łącznie z biurem ojca i piwnicą. Nic. Pusto.
Iwona wyciągnęła ze swojego plecaka telefon. - I co? Odbiera? - zapytała przyjaciółka po chwili oczekiwania. - Nie. Włącza się automatyczna sekretarka. - Spróbuj jeszcze raz. Po kilku sygnałach automatyczna sekretarka poprosiła o pozostawienie wiadomości. - Może twój tata wrócił? - zastanawiała się na głos Agnieszka. - Może mama pojechała po niego na lotnisko? - Niemożliwe. Dzisiaj dzwonił. Wraca z RPA dopiero za tydzień. Jego ekipa ma dwie sesje fotograficzne. Dziewczyny stały pośrodku obszernego holu, zerkając raz po raz do sąsiadujących z nim pomieszczeń. - Coś jest nie tak - powtórzyła Iwona uparcie. - Naprawdę, mama nigdy nie wychodzi z domu ot tak sobie. - A może jest u mnie? - Wpadła na pomysł Agnieszka. Bliskie sąsiedztwo i to, że ich matki znały się jeszcze ze szkoły, sprawiło, że dziewczyny przyjaźniły się niemal od urodzenia. Obie rodziny spędzały razem większość wolnego czasu - od weekendowego grillowania za domem poczynając, przez zawożenie dzieci na dodatkowe zajęcia, na wspólnych wakacjach za granicą kończąc. - Warto sprawdzić. - Iwona wzruszyła ramionami. - Ostatnio siedziały na patio za domem do trzeciej nad ranem. - Bo wspominały młode lata i oglądały nasze zdjęcia z czasów, kiedy byłyśmy tłustymi niemowlakami - roześmiała się Agnieszka. - Możemy przejść za domem. Poczekaj, tylko zamknę drzwi. - Niech ci będzie. Przemaszerowały przez ogromny salon i rozsunęły szklane drzwi prowadzące na kamienny taras. Delikatny, ciepły wietrzyk poruszył białymi firankami, przynosząc ze sobą delikatny zapach róż i mięty. Przy wejściu znajdował się włącznik oświetlenia. Agnieszka zapaliła światło i ciemny ogród od razu utonął w delikatnej, złotej poświacie niewysokich lamp. Brzozy, oddzielające piętnastoarową działkę od szkółki drzew owocowych, zaszumiały tajemniczo. Opodal tarasu cicho szemrała woda w sztucznym wodospadzie, spadającym do pokrytego nenufarami i pałkami wodnymi stawu. Przez patio bezszelestnie przeleciał nietoperz, spłoszony blaskiem ogrodowych latarenek.
Pierwsza wyszła Iwona, pociągając nosem. - Dziwnie tu pachnie - stwierdziła, oglądając się na koleżankę. - Jakby gumami do żucia. Miętowymi. - Masz rację - przytaknęła jej Aga, zasuwając za sobą drzwi. - Idziemy. Granicę sąsiadujących ze sobą domów oddzielał półtorametrowej wysokości parkan porośnięty gęsto dzikim winem. Jakieś dwadzieścia metrów od tarasu znajdowała się furtka ukryta wśród zwisających pnączy. Dziewczyny ruszyły w jej kierunku, kiedy nagle Iwona usłyszała charakterystyczny szum jaccuzi. - Mama chyba jest w oranżerii. Słyszę wodę - powiedziała, wracając na taras i odsuwając drzwi do salonu. - Rzeczywiście, słychać bąbelki. - Agnieszka roześmiała się z wyraźną ulgą. - Że też wcześniej nie zwróciłyśmy na to uwagi! - Uff...- westchnęła Iwona. - Ale się przestraszyłam! - Dobra, to ja lecę do siebie. Aga otworzyła drzwi do ogrodu i pobiegła przez trawnik. Tymczasem Iwona ściągnęła lekki sweterek i japonki i zajęła się wymyślaniem rozsądnego tłumaczenia. Wolno przeszła przez pokój. Salon w domu państwa Łęków miał kształt litery L. Półkolista przeszklona oranżeria znajdowała się na krańcu krótszego boku, oddzielona od reszty domu stylowymi drzwiami z mrożonego szkła. Dziewczyna uchyliła drzwi i weszła do środka. Tutaj słodki zapach mięty był już bardzo mocny. Być może mama użyła do kąpieli jakiegoś olejku? - Mamo? Jaccuzi stało nieco z boku zasłonięte rzędem tropikalnych roślin. Iwona usłyszała plusk wody i cichą muzykę z radia. Pomieszczenie oświetlała tylko niewielka lampa przy wannie oraz rząd świec, w których świetle cienie liści ponaddwumetrowych palm chwiały się i trzęsły, sprawiając wrażenie żywych istot rodem z kosmosu. Przez uchylone okna wpadał do środka przyjemny chłodny wietrzyk. - Mamo, wróciłam... Iwona pokonała ostatni zakręt i stanęła jak wryta. Ciszę ciepłego wieczoru przeciął, niczym brzytwa, rozdzierający dziewczęcy krzyk. Przechodząca akurat przez bramkę Agnieszka najpierw zamarła w bezruchu, a potem rzuciła
torebkę i pognała z powrotem. Sprintem pokonała trawnik, taras, salon i wpadła jak bomba do oranżerii wiedziona niekończącym się wrzaskiem najlepszej przyjaciółki. Zastała Iwonę klęczącą opodal olbrzymiej wanny do hydromasażu, nad zwłokami jej matki z roztrzaskaną czaszką. Nagie ciało kobiety zostało dokładnie zasypane różnokolorowymi niekształtnymi kuleczkami. Oczy denatki wpatrywały się w jedyną córkę martwym wzrokiem, a rozsypane dokoła jej głowy kulki tonęły w gęstej kałuży krwi...
XXII Garlicki przetarł przekrwione ze zmęczenia oczy i zerknął na zegarek. Dochodziła północ, a on wciąż walczył ze sprawozdaniami z poszczególnych zabójstw. Po porannej naradzie, na którą ledwie zdążył, choć mieszkał raptem po drugiej stronie ulicy, każdy z uczestników otrzymał zadanie, by spisać swoje spostrzeżenia dotyczące zbrodni i przedstawić je w formie obszernego raportu. Prowadzący spotkanie przełożony liczył, że w ten sposób uda się, być może, odkryć niuans łączący wszystkie zabójstwa. Do ponurej listy czterech morderstw dołączyło kolejne - niespełna czterdziestoletnia kobieta, wyprana i wysuszona w ogromnej pralce przemysłowej. Garlicki
ze
znużoną
miną
przyglądał
się
makabrycznym
fotografiom
przedstawiającym wystające z pralnicy elementy ciała. Na kolejnych zdjęciach denatka leżała na sekcyjnym stole. Policjantowi od razu rzuciły się w oczy okaleczone dłonie. Po co, do cholery, sprawca poodcinał palce? Przecież wcześniej nie zbierał trofeów. Rozmyślania przerwał mu jeden z pracowników biura. Podszedł do biurka Garlickiego i położył na blacie tekturową teczkę. - Udało się nam zidentyfikować denatkę z sopockiej pralni. W środku są podstawowe informacje i zdjęcia. Więcej danych będzie jutro, kiedy uda się porozmawiać z rodziną i znajomymi zmarłej. - Bardzo dziękuję. Wyciągnął z teczki kopie dokumentów i zajął się przeglądaniem opisów. - Już myślałam, że na dzisiaj koniec, a tu jeszcze to! - Przy biurku Jerzego tym razem zmaterializowała się Katarzyna trzymająca w ręce identyczną teczkę. - Przyniosłam ci trochę herbaty, żebyś nie usnął. Postawiła przed nim wściekle zielony kubek z mocnym earl greyem. Po chwili nozdrza policjanta połechtał przyjemny aromat. Podziękował skinieniem głowy i przetarł dłońmi twarz. - Może przejrzyjmy to razem? - zaproponowała Rokitnicka, przysuwając bliżej wolne krzesło. - Zmarła nazywała się Iga Kąkol, miała trzydzieści dziewięć lat, mieszkała w Walendowie. Od trzech lat była właścicielką galerii sztuki w centrum stolicy. Wcześniej pracowała jako modelka i uczyła młode dziewczyny poruszania się po wybiegu... - Część, jego zdaniem, niepotrzebnego tekstu Jerzy przeczytał bezgłośnie, poruszając ustami. Katarzyna przeglądała swój egzemplarz i starała się wyłowić ważne informacje.
- Wyszła za mąż w wieku dwudziestu dziewięciu lat i dwa lata później się rozwiodła. - Tu są dane jej męża - westchnął Garlicki. - Adam Kąkol, lat czterdzieści pięć, fotograf z nałogami... Rzucił papiery na stół. - Nie jestem już w stanie myśleć. Padam na twarz. - Przenieśli jutrzejsze spotkanie na dwunastą - poinformowała go Katarzyna. Możemy jeszcze popracować rano... - Dobry pomysł. - Garlicki podniósł się z krzesła i spakował dokumenty do teczki. Nie ma sensu tkwić tutaj bezproduktywnie. Marnujemy tylko czas. Upił nieco herbaty i zebrał papiery pod pachę. - Jedziemy do mnie? - zapytał wprost. - To jest: do hotelu? - Ale wyłącznie, żeby odpocząć. - Zarumieniła się lekko. - Nie wiem tylko, czy nam się to uda, jeśli będziemy odpoczywać w jednym... hm... - Łóżku? - podrzucił Jerzy usłużnie. Policzki Rokitnickiej pokrył ciemnobordowy rumieniec. - Wystarczyło użyć słowa „pomieszczenie” - szepnęła, rozglądając się dokoła, czy aby przypadkiem nikt nie słyszy ich rozmowy. Najbliżej nich siedziała niejaka Manuela: przysadzista kobieta po pięćdziesiątce, pracownica wydziału dochodzeniowośledczego. Kobieta ostro dyskutowała z kimś przez telefon na temat jakiegoś rodzinnego spotkania. Było mało prawdopodobne, że podsłuchiwała. - Przepraszam - szepnął, poważniejąc. - Nie powinienem był... Zbyła go niecierpliwym machnięciem ręki. - Dzisiaj możemy pojechać do mnie. Nie mam świeżych ubrań i marzę o gorącej kąpieli. - Niech będzie. - Wzruszył ramionami. - Wszędzie, byle z tobą... Najpierw jednak udali się do hotelu, żeby zabrać zmianę garderoby dla Jerzego. Katarzyna miała dwupokojowe mieszkanie w nowym bloku na Ochocie, położonym tuż przy pięknym parku. Mężczyznę zaskoczył odważny wystrój wnętrza. Z jasnymi ścianami kontrastowały
fragmenty
pomalowane
ostrymi,
krzepiącymi
kolorami,
głównie
pomarańczowym i czerwonym. Szerokie okna i wyjście na spory balkon, z którego roztaczał się piękny widok na rozległą zieleń, zasłaniały obciągnięte tkaniną żółte panele. Garlicki, który nie był wielbicielem moczenia się w wannie, wziął szybki prysznic i wróciły mu siły. Czekając na Katarzynę, zasiadł na balkonowym leżaku i ponownie otworzył
teczkę z najnowszymi dokumentami. Przerzucił stronę z danymi ostatniej zabitej i obejrzał zdjęcia z miejsca zbrodni. Na ostatniej kartce znajdowała się kopia fotografii Igi Kąkol. Pod nią z kolei ręcznie wykonany dopisek: „Zdjęcie zrobione dwa miesiące temu, udostępnione przez męża denatki”. Jerzy uniósł wyżej fotografię i przyjrzał się uważnie. Poczuł na swoich barkach czyjeś ręce i aż poderwało go z miejsca. - To tylko ja! - zaśmiała się Katarzyna, zerkając przez jego ramię na papiery. - To jest zdjęcie ostatniej ofiary? Tej z pralki? - Tak. - Położył kartkę na kolanach i z zadumą wpatrywał się w uśmiechniętą twarz zamordowanej kobiety. - Ja skądś znam tę twarz... - Jest ładna - zauważyła Katarzyna. - Typ urody, po którym nie widać wieku. - To prawda - przyznał Garlicki. Zegar w salonie zaczął wybijać pełną godzinę. - Już druga. Idziemy spać. Może rano... Jerzy wstał i mocno objął ją w pasie. Przez cienki jedwabny szlafrok poczuł ciepło ciała i aż się odsunął, zdumiony własną reakcją na to ciepło i zmysłowy zapach Katarzyny. Wciąż ją obejmując, zebrał wolną ręką dokumenty ze stolika i cisnął je na sofę w salonie. Resztę drogi do łóżka przebył, pozbawiając trzymaną w ramionach kobietę niepotrzebnych, jego zdaniem, części garderoby. Obudził ich ostry dzwonek telefonu, zostawionego w przedpokoju na szafce z butami. - Cholera, zapomniałem wyłączyć! - jęknął Jerzy, potykając się o szlafrok i porzucone wieczorem w drzwiach sypialni bokserki. Dopadł aparatu. - Garlicki, słucham - powiedział, zbierając w drodze powrotnej swoją bieliznę. W tym samym czasie zadzwoniła komórka Katarzyny. Leżała, na szczęście, tuż przy łóżku. Nie chcąc przeszkadzać w rozmowie, Jerzy przeszedł do kuchni. - Dzwonię ze śledczego z informacją, że znaleziono kolejne ciało - poinformowała go kobieta o niskim głosie. - W związku z tym prosimy o jak najszybsze przybycie do naszego wydziału w celu zapoznania się z raportem. Najwyraźniej czytała z kartki, bo nie zająknęła się ani razu. - Będę za pół godziny - odparł Garlicki. - Dobrze. Dziękuję. Do widzenia. Kobieta odłożyła słuchawkę, zanim zdążył cokolwiek dodać. Zerknął na wściekle pomarańczową tarczę kuchennego zegara. Właśnie minęła
siódma rano. - Skurwiel nie próżnuje - warknął, nalewając wody do czajnika. - Tobie też powiedzieli o kolejnym trupie? - W drzwiach kuchni pojawiła się owinięta szlafrokiem Katarzyna. - Niestety. Mamy się jak najszybciej pojawić w komendzie. - Jerzy spostrzegł, że paznokcie u stóp kobiety mają jasnobłękitny kolor i gdzieniegdzie naklejone maleńkie srebrne kwiatuszki. Bardzo mu się to spodobało. - Śliczne - mruknął, wskazując palcem. - Mam koleżankę, która dorabia sobie manikiurem i pedikiurem. Tydzień temu zdawała egzamin na kosmetyczkę. Gdybyś wtedy widział moje paznokcie! Na każdym miałam inny wzorek... Wyciągnęła z szafki dwa białe kubki i pudełko z aromatyzowaną herbatą. Czajnik zapiszczał, więc Garlicki zalał torebki i postawił kubki na kuchennym stoliku, a Katarzyna sprawnie wzięła się do robienia kanapek z wędliną, sałatą i papryką. Jerzy przyglądał się ukradkiem zgrabnym dłoniom kobiety. Wkrótce na stole znalazło się kilka gotowych kanapek, majonez, talerzyki oraz kraciaste serwetki. - Dawno nie jadłem takiego śniadania - przyznał z rozrzewnieniem. - Najczęściej jadałem na szybko co wpadło mi w rękę albo kupowałem po drodze do pracy drożdżówkę w pobliskiej cukierni. - Śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia - zawyrokowała Rokitnicka, nadgryzając swoją kanapkę. - Babcia zawsze tak mówiła. Jak zjesz zdrowe śniadanie, to jakoś przetrwasz dzień. Garlicki jedynie skinął głową, bo miał zapchane usta. Z nieskrywaną rozkoszą smakował wymyślne sandwicze, które w jego mniemaniu były najlepszym daniem, jakiego w życiu miał okazję próbować. - Cieszę się, że ci smakuje - skomentowała Katarzyna. Sama zdążyła zjeść zaledwie jedną kanapkę, ponieważ pozostałych pięć pochłonął jej towarzysz. - Masz apetyt stwierdziła z uznaniem. - Gdybym tyle jadła, byłabym teraz znacznie bardziej... -...rozłożysta? - zasugerował z lekkim uśmiechem. Parsknęła śmiechem. - Chyba raczej postawna. Nie mieli czasu na dłuższe pogaduszki. Garlicki podziękował za śniadanie, zebrał brudne naczynia ze stołu i wstawił do zmywarki. Katarzyna zajęła łazienkę.
Ubrania miał w walizce obok łóżka. Wyciągnął świeże skarpety, granatowe dżinsy i błękitną koszulę z krótkimi rękawami. Kiedy wpychał jej do spodni i zapinał pasek, w drzwiach pojawiła się Rokitnicka, w lawendowej spódnicy do kolan oraz kwiecistej bluzeczce. Roztaczała lekki kwiatowy aromat. - Jestem gotowa. - Wzięła do ręki aktówkę. - Spakowałeś dokumenty? - Oczywiście. - Zabrał segregator i wymownie spojrzał na walizkę. W lot pojęła, o co mu chodzi. - Zostaw ją - powiedziała miękko.
XXIII Poczuł, że coś dociska go do podłoża. I próbuje zmiażdżyć. Jak karalucha. Starał się ściągnąć z klatki piersiowej nogę napastnika odzianą w ciężki but o pofałdowanej podeszwie... Miał wrażenie, że zaraz pękną mu żebra. Gdzieś w zakątkach umysłu zdawał sobie sprawę, że potrzaskane kości mogą przebić mu płuca i doprowadzić go do śmierci. Zaczął okładać pięściami wbijające się w niego obuwie, jednak bez rezultatu. Gdzieś z góry dotarł do niego zwycięski śmiech oprawcy. I wtedy się obudził. Biorąc głęboki wdech, poderwał się z łóżka tak gwałtownie, że obudził Elkę. - Co się stało? - Przestraszona jego gwałtowną reakcją dziewczyna również usiadła i ręką namacała włącznik małej lampki. - Wszystko w porządku? Krzysztof przetarł czoło. Skórę miał zlodowaciałą i mokrą, jakby właśnie wynurzył się z podbiegunowego kąpieliska. - Znów ten sen. - Z trudem łapał oddech. Czuł się, jakby przebiegł kilka kilometrów bez odpoczynku. Nie potrafił normalnie oddychać. - Przyniosę ci coś do picia - szepnęła Elżbieta i poszła do kuchni. - Dzięki - odparł, opadając na poduszkę. Wróciła z kubkiem wody. Kiedy pił łapczywymi haustami, otworzyła okno, wpuszczając do środka nieco chłodnego nocnego powietrza i światła stojących dokoła rynku latarni. Kiedy odstawił pusty kubek na szafkę, obejrzał dokładnie swoją pierś w obawie, że zostały na niej jakieś ślady, jak w przypadku poprzednich koszmarów. - Dziwne... - stwierdził, przejeżdżając palcami po obolałej, ale zdrowej skórze. - Co takiego? - Elka umościła się pod kołdrą. - Po poprzednich snach zostawały mi szramy na ciele. A dzisiaj nic. Zagryzła wargi, starając się znaleźć sensowne wytłumaczenie. - Może ten sen różnił się czymś od poprzednich? - Trochę tak. - Przyznał jej rację. - Teraz nie byłem tłuczony po plecach, a gnieciony ogromnym butem. Po piersi. Zapewne dla odmiany - dodał, siląc się na żartobliwy ton. Elżbiecie nie było do śmiechu. Popatrzyła poważnie. - Skąd te sny? - zapytała po krótkim milczeniu.
- A żebym ja to wiedział! - odburknął, kładąc głowę na swojej poduszce. - Uważa się, że podczas snu nasz mózg układa i przyswaja sobie zdarzenia, które miały miejsce w ciągu dnia. Dopiero w nocy ma czas na ich posegregowanie, oddzielenie ważnych od mniej istotnych. Krzysztof zgasił światło, a ona przytuliła się mocno. Przez uchylone okno do środka pokoju wpadała pomarańczowa łuna, dzieląc niewielkie pomieszczenie na dwie połowy. - Coś sugerujesz? - Jego głos stał się czujny. - Nic. Po prostu stwierdzam fakty. - Ale to zabrzmiało, jakbym w ciągu dnia dla rozrywki bił ludzi albo miażdżył im żebra ciężkim butem do wspinaczki! Myślisz, że po czymś takim mógłbym spokojnie wracać do układania bukiecików dla panien młodych? - Rzeczywiście, absurdalne - przyznała. - Może niekoniecznie sam robiłeś takie rzeczy, ale byłeś świadkiem czyjejś brutalności? Ta koncepcja wydała się Pasłęckiemu jeszcze bardziej niedorzeczna niż poprzednia. - I myślisz, że mógłbym przejść obojętnie, widząc, jak ktoś bierze człowieka pod obcasy? - parsknął niewesołym śmiechem. - A może oglądałeś jakiś film o przemocy albo program informacyjny? Czasem wystarczy rzut oka na fotografię, która utkwi głęboko w pamięci... - Elżbieta była niezrażona. - Nie oglądałem wiadomości ani nie czytałem gazet. Od kilku dni. - Przerwał. - Nie miałem na to czasu. To po prostu zły sen i tyle. Chodźmy spać, kochanie. Przygarnął ją do siebie i pocałował w czoło. - A może nie chcesz, żebym współpracowała z tym malarzem? - zapytała cicho. Parsknął śmiechem. - Na Boga, dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? Czy dlatego, że zaproponowano ci zdjęcia na promocyjne billboardy? Aż usiadła z przejęcia. -
To
będzie
fantastyczne
-
powiedziała
podekscytowana.
-
Cała
seria
wielkoformatowej reklamy i spotów dotyczących Kazimierza i okolic. Łoniecki i jego pejzaże, żona naszego piekarza z kogutami z ciasta, ja i moje aniołki! Tyle roboty! On mi pozwoli pracować u siebie. Ma ogromne atelier. - Już o tym mówiliśmy - mruknął Krzysztof, starając się ukryć zazdrość. - Przecież tutaj są dwa puste pokoje i poddasze. Urządzimy ci pracownię z prawdziwego zdarzenia. Pociągnął Elkę na poduszkę i wtulił twarz w jej włosy. - Będę w kwiaciarni do południa, a potem zastąpią mnie Wiola i jej chłopak. W tym
czasie zastanów się, jak chcesz wyposażyć swoją nową pracownię. Po południu możemy pojechać na duże zakupy. Chcę, żebyś tworzyła tutaj, a nie w Krakowie czy w domu jakiegoś podstarzałego pejzażysty. - Łoniecki nie ma przy tobie szans, głuptasie - westchnęła i pogłaskała Krzysztofa po policzku. - No, ja myślę! On jest starym dziadkiem, a ja pięknym, młodym Adonisem... - Przestań, samochwało! - Chodźmy już spać. - Wtulił ją w siebie. Wolną ręką gładził kosmyki włosów. Usnęła niemal natychmiast. W przeciwieństwie do niego. Nie przestawał myśleć o koszmarze sprzed pół godziny. Wiedział, skąd ten sen. Te makabryczne fotografie Pokornego! Zacisnął mocno powieki, ale przed oczami wciąż miał zdjęcia poodcinanych palców wystających z nowej odmiany tulipana, która miała być hitem w tym sezonie. Na razie nie było wiadomo, do kogo należały. Policja zdążyła jedynie ustalić, że do kobiety w średnim wieku. Krzysztof na wszelki wypadek obdzwonił wszystkie znajome; w końcu ostatnio znaleziony palec należał do jego współpracownika. Na szczęście żadnej z kobiet nic się nie stało. Zatem komu? I dlaczego podrzucono fragmenty ciała właśnie do jego kwiaciarni? O ile poprzedni, znaleziony w pudełku z kokardkami, kciuk można by od biedy uznać za przypadek, nieszczęśliwe zrządzenie losu, o tyle kolejne palce nie mogły być dziełem przypadku. Ktoś działał z premedytacją. Tylko dlaczego on, do cholery? Przecież nie zrobił nic złego. Z nikim nie zadarł! Elka u jego boku poruszyła się lekko i westchnęła przez sen. W słabym świetle lamp, przebijającym smugą przez lekko uchylone okno, Krzysztof widział fragment jej czoła i opadające na uszy, rozczochrane ciemne kosmyki. Odsunął je palcem. Bał się o nią. Bał się, że ten świr od palców chce mu ją odebrać. Jego największe szczęście. Ją, której ciepło i wesołość budziły w nim tyle dobrych uczuć, niezaznanych w dzieciństwie. Nie może jej stracić! Emocje zakotłowały się w jego sercu tak mocno, że aż musiał zagryźć wargi, by się nie rozpłakać.
Zbeształ się w myślach za chwilę słabości. W końcu jako mężczyzna musi chronić nie tylko siebie, ale i ją. Przecież to z nią chce kiedyś założyć rodzinę, niewspółmiernie szczęśliwszą i opartą na bardziej szczerych uczuciach niż ta, w której dane mu było dorastać. Pragnął, by kiedyś jego dzieci ciągle się uśmiechały, były radosne, ufały rodzicom, przeżywając najszczęśliwsze dzieciństwo na świecie. Zacisnął powieki i skupił się na swoim marzeniu. Odsuwał wizję poodcinanych palców. Ach, żeby tak pospać jeszcze choć ze dwie, trzy godziny! Krzysztof powoli zapadał w miły, spokojny sen. Wyimaginowane dzieci, bawiące się przed kominkiem, zniknęły, a ich radosny śmiech zastąpiła błoga cisza... Obudziła go Elka, obsypując jego czoło drobnymi pocałunkami. - Wstawaj, śpiochu. Za pół godziny powinieneś otwierać kwiaciarnię. A potem obiecałeś... - Wiem, wiem - mruknął, odwracając się na plecy. - Już postanowiłam, że moją pracownię zrobimy na poddaszu. Byłam tam przed chwilą i jest fantastycznie! - Klasnęła w dłonie, siadając na skraju łóżka. - Ktoś ocieplił już dach, zostało tylko posprzątać, pomalować i gotowe. - Dawid go ocieplił. Jeszcze zanim się do niego wprowadziłem - westchnął Krzysztof i założył ręce pod głowę. - Chciał sprzedać górę kamienicy i kupić sobie małe mieszkanie. Liczył, że za jedną kondygnację dostanie więcej pieniędzy. Później zmienił zdanie. Pomagałem mu dbać o kamienicę, więc doszedł do wniosku, że nie będzie niczego sprzedawał. - I całe szczęście. Będę miała najwspanialszą pracownię w Kazimierzu! Już nie mogę się doczekać wyprawy po farby! Chcę pomalować górę na pomarańczowo i zielono. - Niech ci będzie - ziewnął. - Na mnie już czas! Zanim otworzę sklep, muszę jeszcze poukładać kwiaty. Usiadł na łóżku i przeciągnął się jeszcze raz, tak mocno, że aż chrupnęło mu w barkach. Wstał i wyciągnął bokserki z szuflady komody. - Przyjdź do mnie w południe, to od razu pojedziemy na te zakupy, dobrze? - zapytał, wkładając bieliznę. - Dobrze, niech będzie... - Odwróciła się i spojrzała. - Słodki Jezu! Krzysztofa wmurowało w podłogę. - Co się stało? Bez słowa wskazała palcem na jego klatkę piersiową.
Pasłęcki spuścił głowę, zerknął w dół i zamarł z przerażenia. Całą skórę, mniej więcej od pępka do szyi, miał zaczerwienioną, jakby otartą. Nie to jednak było najgorsze. Przez całą długość mostka biegł ślad po podeszwie dużego męskiego buta. Odciśnięto go z taką siłą, że dokładnie było widać każdy element skomplikowanego wzoru.
XXIV Spotkanie w sali konferencyjnej przeciągnęło się praktycznie na cały dzień za sprawą, między innymi, kolejnego zabójstwa odkrytego poprzedniej nocy. - To musi być traumatyczne przeżycie dla takiej nastolatki - westchnęła Katarzyna, podając kubek z kawą Garlickiemu. Cała grupa miała półgodzinną przerwę przed kolejną naradą. Większość uczestników pognała do pobliskiego McDonaldsa, żeby przed następną sesją przegryźć na szybko burgera bądź frytki. - To zdjęcie nie daje mi spokoju. - Garlicki wciąż wpatrywał się w fotografię Igi Kąkol. - Skąd ja kojarzę tę twarz? I jeszcze tak dużo nacięć na ręce... W dwóch rzędach. Dziesięć i cztery... - Odłóż to na chwilę, bo to już zakrawa na obsesję - warknęła Katarzyna. - Poproś o udostępnienie dokładnego życiorysu denatki, to może się czegoś dowiesz. - Już przeczytałem. Nic z niego nie wynika - mruknął, odkładając zdjęcie na stół, ale gapiąc się na nie jak sroka w gnat. - Chyba odwiedzę jej rodzinę i porozmawiam. Może wtedy... - Od tego mamy ludzi. - Oni coś przeoczyli - przerwał, kładąc dłonie na biodrach. - Czuję to. Rokitnicka wzruszyła ramionami. - Może była kiedyś w Kielcach? Na urlopie? - Wątpię. Kielce nie są miastem dla turystów. A w dokumentach nie ma informacji, że miała tam kogoś bliskiego. - No to może spotkałeś ją gdzieś na wakacjach? Garlicki parsknął krótkim śmiechem. Wakacji nie miał od ukończenia studiów. Tak bardzo mu zależało najpierw na zostaniu policjantem, a później na kolejnych awansach, że dłuższe urlopy traktował jak stratę czasu. Pewnie dlatego z nikim się nie związał... Katarzyna pokręciła głową. Tymczasem Jerzy wyciągnął zdjęcie ostatniej zabitej. Przyglądał się tysiącom białych kulek, którymi pokryto jej ciało, i nadgarstkowi z czterema nacięciami. - Tyle gum do żucia... - powiedział do siebie. - Po jaką cholerę? - Wiesz, ile czasu musiał je przeżuwać? - spytała Rokitnicka znad kawy. - Chyba całymi miesiącami. Zakładając, że to jego robota. Równie dobrze mógł zdobyć je w inny sposób.
- Na przykład? Garlicki wzruszył ramionami. - Kosze na śmieci przy przystankach, przed gabinetami dentystycznymi, w restauracjach. - Liczył na palcach rąk. - Że o koszach i ławkach w szkołach nie wspomnę. - W laboratorium już badają DNA - wtrąciła kobieta przy sąsiednim biurku. Jerzy zerknął na zegarek; minęła właśnie trzynasta. Podniósł się i spakował do aktówki kilka dotyczących sprawy dokumentów. - A ty gdzie? - zazpytała Katarzyna. - Do szefa. W dokumentach jest napisane, że ta Kąkol ma w Puławach siostrę. Chcę z nią porozmawiać. - Jadę z tobą! - Zerwała się z miejsca. - Nie trzeba. Zostań lepiej na naradzie. Ja się postaram jak najszybciej wrócić. - Niech ci będzie. - Oklapła nieco. Najwyraźniej nie miała ochoty zostawać sama. Garlicki przelotnie ucałował ją w czoło i zebrał swoje rzeczy. Kiedy doszedł pod drzwi przełożonego, akurat wychodził przez nie zwalisty mężczyzna o dziobatej twarzy, ubrany w granatową koszulę w drobne kwiatki i jasne lniane spodnie. Jerzy minął go i zapukał w futrynę. - Proszę. - Za biurkiem siedział wysoki, siwy mężczyzna. - Chciałbym dzisiaj pojechać do Puław i porozmawiać z siostrą jednej z zamordowanych. - Nasi już rozmawiali z rodzinami ofiar - odparł mężczyzna, przekładając dokumenty. - Mam wrażenie, że coś zostało pominięte... - Musimy znaleźć sprawcę, a nie mieć wrażenie - przerwał mu szef niecierpliwie. Nie ma czasu na gdybanie. Morderca wyraźnie się rozkręca, prasa depcze nam po piętach, a w niektórych gazetach już pojawiły się wzmianki o seryjnym zabójcy. - Nalegam. - Garlicki bywał uparty jak osioł. - W porządku, niech ci będzie. - Zniecierpliwiony śledczy machnął ręką. - Ale jutro o dziewiątej rano jest narada, na której chcę was widzieć w komplecie. Będą wyniki kolejnych badań i sekcji. - Oczywiście, przyjadę. Mógłbym tylko prosić... o przydzielenie mi wozu? Tutaj przyjechałem autobusem. Moje auto zostało w Kielcach. Szef podrapał się po głowie. - Z tym u nas zawsze kłopot - przyznał. - Ale Pokorny jedzie do Kazimierza. A to po
drodze. Zabierze pana. Jutro rano ma wrócić do Warszawy z... hm, dowodami. I zanim Garlicki zdążył cokolwiek powiedzieć, komendant już wybierał numer telefonu. - Ściągnijcie mi tu z powrotem Pokornego. Odłożył słuchawkę i podniósł się z krzesła. - Pokorny to kawał wywiadowcy. Dzisiaj przywiózł związane ze sprawą przedmioty, które właśnie sprawdzają nasi specjaliści. Reszta informacji jutro rano. - Dobrze. Dziękuję. Rozległo się pukanie do drzwi i po komendzie do gabinetu wszedł ten sam człowiek z dziobatą twarzą, z którym Garlicki mijał się kilka minut wcześniej. Mężczyzna otaksował Jerzego bez specjalnego zainteresowania. - Pan mnie wzywał? - Podszedł do biurka. - To policjant Jerzy Garlicki z kieleckiej komendy. Zabierze się z wami do Puław. - W porządku. - Pokorny wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń do Garlickiego. - Feliks. - Jerzy. - Jutro czekam na raport od was obu. - Szef odebrał dzwoniący telefon i uniósł rękę w geście pożegnania. - Do widzenia. Mężczyźni wyszli z pokoju i przystanęli na pustym korytarzu. - Narada właśnie się zaczyna... - mruknął Garlicki, widząc, że zamykają się drzwi do sali konferencyjnej. - Kiedy jedziemy? - zwrócił się do Pokornego. - Choćby i zaraz - odparł tamten, zerkając na zegarek. - Podwiozę cię do Puław, a potem mknę prosto do Kazimierza. Mam tam kilka ważnych spraw. Jesteś gotów? - Jasne. Możemy jechać. Rozmawiając o pogodzie i innych banalnych rzeczach, zjechali windą na podziemny parking. Opodal wyjazdu czekał srebrny hyundai ix35. - Piękny wóz - zauważył Jerzy, zajmując miejsce pasażera. - Mnie raczej nie byłoby stać... - To rzuć policję i zostań prywatnym detektywem. Żartuję, jak popracujesz tyle lat, co ja, to też się dorobisz. Pod warunkiem że nie założysz rodziny i dostaniesz spadek zażartował ponuro. - Choć robota na własną rękę znacznie bardziej się opłaca i przynosi dużo więcej satysfakcji. Zapięli pasy i Pokorny przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zamruczał cicho, lecz
zaraz przygłuszyła go delikatna muzyka sącząca się z kilku pomysłowo rozmieszczonych głośników. - Mozart? - Garlicki uniósł brwi. Pokorny się roześmiał. Polubił tego wąsatego chudzielca od razu. - Lubię Mozarta... - zaczął się tłumaczyć Jerzy przekonany, że wywiadowca śmieje się z jego zdziwienia. - Jesteś pierwszym policjantem, który rozpoznał kompozytora, i to już po kilku taktach. Jestem pod wrażeniem. Przebijali się zatłoczoną Puławską w stronę zjazdu na siódemkę w kierunku Radomia i Kielc, rozmawiając o korkach, remontach dróg, budowie stadionów przed mistrzostwami Europy oraz o życiu. Feliks sam się sobie dziwił, że tak szybko otworzył się przed tym spokojnym i opanowanym mężczyzną. Przyznawał w duchu, że od wielu lat nie miał okazji z nikim tak zwyczajnie pogadać na tak wiele tematów. Całkiem niepozorny Garlicki wykazał się nie tylko inteligencją, ale także ogromną wiedzą o muzyce, ekonomii, polityce. A nawet literaturze. Im bliżej celu, tym podziw Pokornego wzrastał. W końcu, gdy przecisnęli się przez ogromny korek w centrum Radomia i wjechali na drogę numer dwanaście wiodącą prosto do Puław, Feliks poruszył temat zabójstw. - Ja i moja partnerka byliśmy pierwsi na miejscu pierwszego zdarzenia - powiedział Garlicki, opierając się wygodniej. - A i to wezwano mnie tylko dlatego, że starszy pan został potrącony przez rowerzystę. - Jak to? - zdziwił się Pokorny. Czytał większość raportów, jednak nie przypominał sobie wzmianki o kolizji. - Chodzi o sprawę pani Agaty Kowalczyk. Została wykopana z grobu dwa tygodnie po pogrzebie. Ktoś przytaszczył jej zwłoki do domu, ułożył w łóżku. Jej mąż był wtedy u syna i opiekował się wnukami. Wrócił do domu późnym wieczorem i w sypialni zastał żonę. W ciężkim szoku wybiegł przed dom, prosto pod koła roweru. Na szczęście został tylko lekko poturbowany. - Dobrze, że nie pod samochód - stwierdził Pokorny, wyprzedzając gładko cysternę z mlekiem. - Złamania u starych ludzi leczą się wyjątkowo długo i paskudnie. Garlicki skinął głową. - Dom Kowalczyków znajduje się na obrzeżach Kielc - kontynuował. - Na drodze są progi, co kilkadziesiąt metrów. Tylko jadąc po chodniku albo po ścieżce rowerowej, można rozwinąć jako taką prędkość.
- Rozumiem. - Na miejsce dotarliśmy równocześnie z pogotowiem. Poczekałem, aż lekarz dokończy wstępne badanie, i zacząłem wypytywać mężczyznę, dlaczego rzucił się pod koła roweru. Bo tak utrzymywał kierowca jednośladu - dodał, widząc zdziwioną minę Feliksa. Twierdził, że dziadek niespodziewanie pojawił się na chodniku, wrzeszcząc coś niewyraźnie i rwąc włosy z głowy. - Jezu, nie chciałbym być na miejscu tego człowieka! - mruknął Pokorny. - To musiało być traumatyczne przeżycie. - Stary bez przerwy opowiadał o martwej żonie, która po niego wróciła z zaświatów westchnął ciężko Jerzy. - Najpierw traktowaliśmy to jak brednie. Myśleliśmy, że to przez tę kolizję. Jednak pan Kowalczyk złapał mnie za rękaw i, płacząc, błagał, żebym zabrał jego połowicę z sypialni. Poszedłem więc sprawdzić, co się dzieje, i muszę przyznać, że przeżyłem szok. Nie spodziewałem się znaleźć wykopanych z grobu zwłok, i to ułożonych w pościeli we frywolnej bieliźnie... Przez kilka chwil jechali bez słowa. Ciszę przerywał jedynie cichy warkot silnika oraz smutne takty Lacrimosy z Requiem Mozarta, wyjątkowo dobrze pasujące do tematu. - A ty jak trafiłeś do tej sprawy? Nie widziałem cię na spotkaniu ani wczoraj, ani dzisiaj - zagaił w końcu Garlicki, zerkając z ukosa na kierowcę. - Już ci mówiłem, że jestem wywiadowcą - odparł Pokorny, zatrzymując się na światłach. - A do sprawy trafiłem przypadkiem. - Wyraźnie starał się dobierać słowa, by nie powiedzieć zbyt wiele. - A mogę wiedzieć, o jakich dowodach mówił szef? - zapytał Pokornego po chwili zastanowienia. Feliks łypnął na niego spode łba i przez ułamek sekundy Jerzy był pewien, że zaraz zostanie wyrzucony z samochodu i resztę drogi będzie musiał przejść pieszo albo autostopem. Jego przekonanie się pogłębiło, kiedy policjant bez słowa zjechał w boczną drogę i zatrzymał się na parkingu, przy niewielkiej restauracji o wdzięcznej nazwie Wiejskie Żarło. - Przepraszam, chyba byłem wścibski - powiedział zdenerwowany Garlicki. - Zapraszam cię na obiad. - Pokorny zignorował ostatnie zdanie policjanta. - Mają tutaj wspaniałą golonkę. I zupę grzybową. Jerzy odetchnął z ulgą. Nie będzie musiał łapać okazji... Wiejskie Żarło wystylizowano na starą, krytą strzechą chatę, otoczoną sosnami i starymi brzozami. Przed budynkiem znajdował się sporych rozmiarów parking, wysypany
żwirem i prawie całkowicie zajęty przez tiry i samochody z przyczepami kempingowymi. Ściany budowli, wzniesione z masywnych drewnianych bali, rzeźbionych na zrębach, miały jasnozłocisty odcień. Pod ażurowymi okiennicami zamocowano doniczki, w których kwitły ciemnoczerwone krakowiaki. Na kalenicy było gniazdo, w którym akurat stał bocian i długim dziobem czyścił błyszczące pióra. Dokoła budynku rosła krótko przystrzyżona trawa, a wzdłuż podmurówki właśnie zakwitały kolorowe malwy. Żwir na podjeździe trzeszczał pod nogami, kiedy mężczyźni podchodzili do ciężkich, drewnianych drzwi. - Chata wygląda jak żywcem przeniesiona z XIX wieku - powiedział Garlicki, podziwiając płaskorzeźbę przy ganku. - Albo raczej ze skansenu - mruknął Pokorny, otwierając drzwi. - Ale mają naprawdę dobre jedzenie... I działającą klimatyzację. - To dobrze - ucieszył się Jerzy. To był wyjątkowo upalny dzień, i choć w samochodzie działało chłodzenie, wystarczyło kilka chwil na świeżym powietrzu, by koszula i spodnie zaczęły się kleić do ciała. Otworzyli drzwi i od razu otuliło ich przyjemnie chłodne i pachnące pieczenią powietrze, obiecujące nie tylko dobrą michę, ale także odpoczynek w przyjaznej temperaturze. Tuż za drzwiami powitała ich odziana w regionalny strój kelnerka. - Dzień dobry, panie Feliksie! - uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Pokorny uścisnął dłoń dziewczyny, która w jego wielkiej łapie wyglądała jak dziecięca. - To miejsce, co zawsze? Dla niepalących? - Byłbym wdzięczny. - Dobrze. Zapraszam za mną. Kelnerka wzięła ze stolika dwie karty i przeprowadziła mężczyzn przez niewielką salę stylizowaną na wnętrze wiejskiej chaty. Obite drewnianymi deskami, bielone ściany obwieszone były ludowymi wycinankami, płaskorzeźbami i obrazkami. W zatłoczonej przestrzeni uwijały się dwie ubrane na biało dziewczyny, z głośników dobiegała skoczna muzyka ludowa, optymistyczna i energetyzująca. - Robi wrażenie - mruknął Garlicki, ciekawie rozglądając się dokoła. - Taka perełka tuż przy trasie...
Kelnerka zaprowadziła ich do stolika w samym rogu mniejszej sali, tuż przy ścianie z gigantycznym akwarium pełnym morskich ryb. - Proszę usiąść i przejrzeć menu. - Każdemu z mężczyzna wręczyła kartę dań wydrukowaną na czerpanych kartkach przewiązanych tasiemką. - Dzisiaj polecamy flaczki na ostro, pierogi ruskie i zupę ogórkową z dużą ilością świeżego koperku wyhodowanego w ogródku za restauracją. Recytowała jadłospis z pamięci, kiwając głową i wpatrując się w sufit, niczym mała dziewczynka starająca się sobie przypomnieć kolejny wers wierszyka. - Dla mnie to, co zwykle - odparł Pokorny, nawet nie zaglądając do menu. - Czyli nieśmiertelny rosołek i placki ziemniaczane po zbójnicku? Prawda? - Dokładnie. - Przesłał dziewczynie czarujący uśmiech. - Miło, że pani pamięta. Dygnęła lekko i spojrzała na Garlickiego. - A dla pana? - To samo. - Również oddał menu. - Dawno nie jadłem placków ziemniaczanych. A skoro pan Pokorny poleca, warto spróbować. Dziewczyna zabrała karty i odeszła, lekko kołysząc biodrami. Tymczasem Pokorny oparł się łokciami o blat stołu i, wspierając brodę na dłoniach, patrzył skupiony, jak Jerzy odpisuje na esemes. Potrzebował zaufanej osoby, której opowie o Krzysztofie oraz znalezionych w jego kwiaciarni palcach. Musiał podzielić się z kimś obawami, wątpliwościami i podejrzeniami, ponieważ utknął w martwym punkcie i w żaden sposób nie był w stanie ruszyć dalej. Odkąd został wywiadowcą, zawsze działał sam, lecz przy tej sprawie czuł, że lepiej będzie znaleźć partnera, który pomoże mu doprowadzić dochodzenie do końca. Za bardzo zależało mu na życiu Pasłęckiego. Uważał, że ten chłopak wycierpiał już zbyt wiele, by teraz znowu przechodzić przez piekło. W końcu kilkanaście lat temu obiecał Krzysztofowi, że zrobi wszystko, by ten mógł prowadzić normalne szczęśliwe życie, i teraz za wszelką cenę chciał słowa dotrzymać. Niespodziewanie zobaczył w Garlickim osobę, która ma doświadczenie w policji, jest opanowana i na tyle dyskretna, by można jej było co nieco powiedzieć. - Przepraszam, już odpisałem. - Wyrwał go z zadumy głos Jerzego. - Moja kielecka partnerka potrzebuje zapasowych kluczyków do auta, bo swoje gdzieś zawieruszyła. - Roztrzepana ta twoja dziewczyna - mruknął Feliks, opierając się wygodnie. - To nie jest moja dziewczyna - westchnął Garlicki. - Prawdę mówiąc, to daleka kuzynka. Ma swoją rodzinę. Męża, dziecko...
- Proszę bardzo. Oto panów napoje. - Przy stoliku zmaterializowała się kelnerka z sokiem pomarańczowym. - Możesz mi powiedzieć, w jakiej jedziesz sprawie do Puław? - zapytał Pokorny cicho. - Mieszka tam rodzina jednej z ofiar. Chciałem z nimi porozmawiać o zmarłej. - Której? - Feliks założył ręce na piersi. - Igi Kąkol. W Puławach mieszka jej siostra. Podobno były ze sobą w kontakcie. Pokorny oparł się prawym łokciem o blat stołu. Jedną dłonią nadal podpierał szczękę, a drugą ręką bawił się wystającą ze szklanki pasiastą rurką. - Pewnie masz na myśli Danutę Wawrycką? - westchnął. - Rozmawiałem z nią wczoraj po południu. Zanim pojechałem do Warszawy. - Coś ciekawego? - zainteresował się Jerzy. - Prawdę mówiąc, same nieistotne dla sprawy drobiazgi. Jaka to Iga była cudowna, opiekuńcza, troskliwa, dobra dla wszystkich i takie tam. - Niedbale machnął ręką. - Mogłeś powiedzieć mi wcześniej. Nie traciłbym czasu. - Może tobie podczas rozmowy uda się wywnioskować coś więcej. Ja w każdym razie nie trafiłem po tym spotkaniu na żaden trop, który mógłby przyśpieszyć znalezienie przestępcy. Przy stole ponownie pojawiła się kelnerka, tym razem z zamówionymi daniami. Przez następnych kilka minut mężczyźni jedli w ciszy. - Rzeczywiście, te placki są wspaniałe - przyznał Garlicki, kończąc w okamgnieniu swoją porcję. - Dawno takich nie jadłem. - A nie mówiłem? Mają tutaj świetną kucharkę. Co prawda wygląda dość odpychająco, ale za to jak gotuje! Jerzy uśmiechnął się pod wąsem. Skończyli, a kelnerka zebrała puste talerze. - Mamy dla pana niespodziankę, panie Feliksie - powiedziała cicho. - Ponieważ jest pan naszym stałym klientem i poleca nasz lokal wielu osobom... Za jej plecami pojawiła się druga dziewczyna, niosąc na tacy dwie porcje gorącej szarlotki z lodami waniliowymi. - Na koszt firmy! - Postawiła na stole ciasto, dzbanek z herbatą i dwie filiżanki. Smacznego! - Przekażcie nasze uznanie kucharce - powiedział Pokorny, przełykając pierwszy kęs wonnego jabłecznika. - Naprawdę wyborny! Dziewczyny odeszły zadowolone, a on natychmiast przestał się uśmiechać. Poważna i
nieco smutna mina Feliksa zaniepokoiła Garlickiego. - Chcesz mi coś powiedzieć? - Bardziej stwierdził, niż zapytał. - Spostrzegawczy jesteś - mruknął Pokorny, nalewając sobie nieco owocowej herbaty. - Czuję, że coś wisi w powietrzu, odkąd wyjechaliśmy z Warszawy. - Bo rzeczywiście chcę pogadać. - No to słucham - uśmiechnął się Garlicki, dosuwając krzesło, na którym siedział, bliżej stolika i również opierając się łokciami o blat. - Jak wiesz, zajmuję się tą samą sprawą, co ty, tyle że od nieco innej strony... Feliks zamilkł na chwilę, a Jerzy go nie popędzał. Wiedział, że człowiek potrzebuje nieco czasu, by przedstawić swoją opowieść w odpowiednim świetle i zostać dobrze zrozumiany. - Jak zapewne pamiętasz, jedna z ofiar miała obcięte paliczki u palców u rąk - zniżył głos. - Masz na myśli tę samą... - przerwał mu Garlicki. - To Iga Kąkol. Ofiara z przemysłowej pralki. - Tak, tak. Ja znalazłem te palce. Przypadkiem. Chyba... - Gdzie? - Wybrałem się do kwiaciarni w Kazimierzu; jej właścicielem jest pewien młody człowiek. Chciałem kupić tulipany dla mojej... hm, przyjaciółki. Nachyliłem się nad wazonem i w jednym z kwiatów znalazłem kawałek palca. Potem się okazało, że poupychano jej w ponad połowie kielichów. Były bez paznokci. - Masz pewność, że palce należą do tej właśnie ofiary? - wyszeptał Garlicki, odsuwając od siebie talerzyk z niedojedzoną szarlotką. - Są teraz w laboratorium i trzeba poczekać na testy DNA, ale wstępne rozpoznanie jest pozytywne. - Czyli raczej to jej palce? Pokorny skinął głową. - Po testach będzie pewność. - Czy Iga Kąkol miała coś wspólnego z tą kwiaciarnią? Feliks wzruszył ramionami. - Nic mi o tym nie wiadomo. Mieszkała na południu Polski, a zginęła nad morzem. - To dlaczego te palce znalazły się akurat w Kazimierzu? To bez sensu! - Właśnie tego staram się dowiedzieć - mruknął Pokorny, rozkładając dłonie. Garlicki, zastanawiając się, potarł ręką wąsy.
- Może ten właściciel kwiaciarni miał coś wspólnego z ofiarą? Był jej chłopakiem, bratem... - Nic z tych rzeczy - zaprzeczył wywiadowca. - Nigdy się nie spotkali i nie są spowinowaceni. W żaden sposób. Co do tego mam pewność. Jerzy łypnął na rozmówcę podejrzliwie. - Wybacz, ale mam wrażenie, że nie do końca jesteś ze mną szczery - wypalił w końcu oskarżycielskim tonem. - Jeżeli mam ci w czymś pomóc, muszę znać całą prawdę, a nie poznawać po kawałku jedynie jej strzępki. Tak więc albo mi nic nie mów, albo zaoszczędź nam obu fatygi i powiedz, co wiesz. Może wspólnie uda nam się posklejać to w sensowną całość. Zależy mi na schwytaniu tego degenerata tak samo, jak tobie. Szczera do bólu przemowa zrobiła na Pokornym spore wrażenie. Jeszcze bardziej polubił tego wąsatego glinę. - Masz rację. Gra w półsłówka to tylko strata czasu - zdecydował się nagle. - Niech ci będzie. - Pochylił się jeszcze niżej i ściszył głos prawie do szeptu. - Masz rację z tymi palcami. Rzeczywiście, nie trafiły do tej kwiaciarni przypadkiem. Nie wiesz jeszcze o morderstwie, które, jak do tej pory, nie zostało powiązane ze sprawą zabójstw kobiet. Zginął jeden mężczyzna. Został zabity i wepchnięty do lodówki we własnym domu. Nazywał się Edmund Droń, był starszym człowiekiem i wieloletnim dostawcą towaru do owej kwiaciarni. Jemu też obcięto palec i przysłano go właścicielowi sklepu w pudle z kokardkami do dekoracji bukietów. - Mów dalej - zachęcił go Garlicki. Pokorny wziął głęboki wdech. - Wydaje mi się... Nie, jestem pewien, że zabójca celowo obciął tej dziewczynie palce, aby dać do zrozumienia, że ten zamordowany dostawca to też jego dzieło. - Spojrzał na zasłuchanego Jerzego poważnie. - Myślę też, że znam zabójcę. Uważam, że to Artur Borowiński, zbiegły z więzienia kilka tygodni temu. Zaraz po jego ucieczce mieliśmy pierwszą ofiarę. Tę wykopaną u ciebie starszą panią. - W porządku... - Jerzy w zadumie pocierał ciemny dwudniowy zarost. - Wiesz, wciąż mnie męczy ta kwiaciarnia. Dlaczego akurat tam te palce? Żeby kogoś nastraszyć? Może tego właściciela? - Wszystko na to wskazuje - westchnął ciężko Pokorny. - A to oznacza, że cała moja robota na nic. - To znaczy? Myślisz, że ten kwiaciarz zalazł za skórę przestępcy? Za co ten zbieg w ogóle został skazany?
- Za katowanie syna. I podejrzewano go o zamordowanie żony. Do dzisiaj nie znaleziono jej ciała - wyjaśnił, widząc uniesione pytająco brwi Jerzego. - I teraz straszy tego właściciela? - upewnił się Garlicki. - W najlepszym wypadku - mruknął Pokorny. - To jest najbardziej optymistyczna wersja. - A co ten facet winien? Feliks brodą niemal dotykał brzegu filiżanki. - Teraz właściciel kwiaciarni nazywa się Krzysztof Pasłęcki, ale kiedyś nosił nazwisko Borowiński. Jest synem tego łotra. Ojciec trzymał go na strychu i bijał regularnie. Został aresztowany dokładnie w chwili, gdy prawie zatłukł na śmierć swoje jedyne dziecko. Ja byłem jednym z policjantów. - Pokręcił głową na wspomnienie smutnych chwil. - Kopał nieprzytomnego dzieciaka z taką pasją, że musiałem mu złamać rękę, by przestał. Przysięgał mi wtedy, że mnie kiedyś dopadnie, zaś swojego przeklętego syna najpierw zastraszy na śmierć, a potem wypatroszy jak rybę. Garlicki bez słowa wpatrywał się w rozmówcę. Pokorny opadł na oparcie z takim impetem, że zaskrzypiało krzesło. - Obawiam się, Jerzy - kontynuował - że ojciec tego chłopaka nawiał z więzienia tylko po to, by dotrzymać słowa i dokończyć makabrycznego dzieła.
XXV O trzeciej w nocy hucznie obchodzone urodziny męża Patrycji dobiegły wreszcie końca. Spotkanie zorganizowali najbliżsi przyjaciele solenizanta, w klimatycznym pubie Stajnia na krakowskim Kazimierzu. W ostatniej chwili udało się zarezerwować ogródek na tyłach restauracji. Pracownicy lokalu stanęli na wysokości zadania i dla dwudziestu kilku gości połączyli ze sobą stoły w kształt litery L. Słowem - idealne miejsce do świętowania czterdziestych piątych urodzin właściciela dochodowej sieci delikatesów zlokalizowanych na razie w południowowschodniej części Polski, ale rozwijających się w kryzysowych czasach na tyle dynamicznie, że właśnie poszukiwano odpowiedniego miejsca na kolejny sklep. Tym razem w centrum Warszawy. Tak. Błażej Rycki mógł się uważać za mężczyznę spełnionego. Miał głowę do interesów, wspaniałą, kochającą i zawsze wspierającą go żonę, z którą żył w szczęśliwym związku jeszcze od czasów szkolnych, elegancką willę z basenem i oranżerią na obrzeżach miasta, kilka domków rozsianych w najbardziej prestiżowych kurortach świata oraz kupę kasy na utrzymanie tego wszystkiego. Do pełni szczęścia brakowało mu jedynie potomka, dziedzica, który kiedyś dostanie cały ten interes w spadku, podczas gdy założyciel małego imperium będzie mógł wreszcie cieszyć się jesienią życia u boku ukochanej małżonki, w ekskluzywnej toskańskiej winnicy kupionej „na starość” dwa lata temu. Starali się z Patrycją o dziecko na wszelkie możliwe sposoby. Kosztowne leczenie endometriozy i nieprawidłowego ukształtowania narządów rodnych w kilku najlepszych klinikach w Europie zawsze jednak kończyło się fiaskiem i po kolejnej nieudanej próbie zajścia w ciążę wpędzało niedoszłą matkę w coraz większą depresję, skutecznie ukrywaną pod maską makijażu i ciepłego uśmiechu. Wreszcie, niespełna rok temu, dali sobie spokój. Błażej zrozumiał, że podporządkował szczęśliwe pożycie małżeńskie powiększeniu rodziny. Dotarło to do niego pewnego wieczoru, kiedy wrócił kilka godzin wcześniej ze spotkania. Chciał zrobić Patrycji niespodziankę, kupił kosz róż i cicho zakradł się do sypialni. Zastał ją wciśniętą w kąt garderoby. Jego żona trzymała w rękach puste opakowanie po środkach nasennych i szlochała jak dziecko. Miała już dosyć bolesnych zabiegów, poniżających badań i kolejnych porażek. Od tego czasu temat dziecka przestał istnieć, a w życiu małżonków nastąpił względny spokój. Tymczasem równe pół roku temu Patrycja, ni stąd, ni zowąd, zwymiotowała na widok
soku pomarańczowego, a potem - po zjedzeniu kawałka befsztyka. Czuła dziwne bóle w podbrzuszu i zawroty głowy. Przekonana, że znów odezwała się choroba, wybrała się do ginekologa, gdzie czekało ją najpiękniejsze w życiu zaskoczenie. Na ekranie ultrasonografu zobaczyła maleńkie rączki, nóżki, główkę i mocno bijące serce. Na słowa: „Gratuluję, jest pani w dwunastym tygodniu ciąży”, rozpłakała się i zasłabła. Teraz jej brzuch rysował się wyraźnie, nawet pod specjalnie skrojoną luźną sukienką. Termin narodzin synka zbliżał się wielkimi krokami, a oszalały ze szczęścia przyszły ojciec urządzał potomkowi niewątpliwe najpiękniejszy pokój na świecie. - Jestem padnięta i bolą mnie nogi - szepnęła Patrycja do ucha męża po kolejnym toaście gości na cześć Błażeja. Wszyscy co chwila unosili smukłe kieliszki, wypełnione najprzedniejszym szampanem, a jego ciężarna żona z uśmiechem popijała wodę z sokiem malinowym. - W takim razie zamawiam taksówkę. Goście zostaną i będą dalej bawić się bez nas. Objął ją opiekuńczo i ucałował w czoło. - Zostań z nimi. Przyjedziesz później. - Nie ma mowy! - udał oburzenie. - A jak zaczniesz rodzić? - Dobrze, już dobrze. - Poddała się. - Zamów taksówkę, a ja pożegnam się z przyjaciółmi. Podniosła się z krzesła i nagle poczuła na nogach strużkę ciepłego płynu. - O Boże! - jęknęła, zerkając na kamienną posadzkę. Wokół sandałów lśniła niewielka kałuża przezroczystego płynu. - To chyba już! Siedzące najbliżej przyjaciółki zerwały się z krzeseł, a Błażej roztrzęsionymi rękami wybierał numer prywatnej położnej. Dziesięć minut później gnali karetką na sygnale pustymi ulicami Krakowa w kierunku szpitala. Po drodze Patrycja zaczęła krwawić, a oniemiały z przerażenia Błażej, trzymając żonę za rękę, starał się nie okazywać strachu. Zagryzał wargi tak mocno, że czuł w ustach ostry smak żelaza. Za karetką, w ramach wsparcia, jechała siostra Patrycji, Roksana, jedyna osoba, która na przyjęciu urodzinowym nie tknęła ani kropli alkoholu. - Już niedługo będziemy na miejscu, wszystko będzie dobrze. - Błażej starał się przemawiać do żony możliwie spokojnie. Kątem oka spostrzegł, że lekarze wymieniają między sobą nerwowe spojrzenia. Coś szło nie tak. - Strasznie mnie boli - jęknęła Patrycja, chwytając wolną ręką za nabrzmiały brzuch.
Wreszcie karetka dotarła na miejsce i kobieta natychmiast została przeniesiona do sali operacyjnej. - Pan musi zostać za drzwiami. - Tęga pielęgniarka zdecydowanie zastąpiła drogę Błażejowi. - Ale miał być poród rodzinny... - Są jakieś komplikacje - weszła mu w słowo. - Proszę poczekać tutaj. Nie mogę pana wpuścić. - Dobrze. - Cofnął się zrezygnowany i oparł o ścianę. Następnych kilka minut pamiętał jak przez mgłę. Nawet nie zauważył pojawienia się Roksany. Opierał głowę o beżową lamperię i modlił się w duchu. Wreszcie zza drzwi dotarł do niego wrzask noworodka tłumiony licznymi komendami lekarzy i krzątaniną pielęgniarek. - Będzie dobrze. - Roksana chyba po raz setny pokrzepiającym gestem zacisnęła mu dłoń na ramieniu. - Coś jest nie tak - szepnął zdrętwiałymi ze strachu ustami. W tym momencie wyszedł lekarz. Błażej już po jego minie zorientował się, że stało się coś złego. - Pan Rycki? - zapytał miękko położnik. - Co z moją żoną i synkiem? - Noworodek jest cały i zdrowy. Waży równe trzy kilogramy i zaraz będzie pan mógł go zobaczyć. Jak tylko neonatolog zakończy podstawowe badania... - A żona? Lekarz pochylił głowę. - Żona podczas porodu dostała mocnego krwotoku. Nie byliśmy w stanie go zatamować. Bardzo mi przykro... Błażej cofnął się kilka kroków i opadł na krzesło. Roksana zaniosła się szlochem, kucając w najbliższym kącie. - Poród miał być bezpieczny... - Rozpłakał się. - Proszę pana, tego nigdy nie można zagwarantować. - Za plecami doktora pojawiła się pielęgniarka i szepnęła lekarzowi coś do ucha. - Żona zostawiła panu najcenniejszy skarb. Ślicznego zdrowego chłopczyka, którego może pan teraz zobaczyć w sali noworodków. Błażej podniósł głowę i spojrzał nieprzytomnie. - Nie wiem... czy dam radę. - Błażej, to było jej największe marzenie. Tak bardzo chciała dać ci dziecko! -
Roksana złapała go za rękę. - Nie wolno ci się wahać! - Masz rację. - Rycki wziął się w garść i ruszył na spotkanie z wymarzonym dziedzicem. - Proszę za mną - powiedział cicho doktor. Roksana wzięła go pod ramię. Sala dla noworodków była dość sporym pomieszczeniem, pomalowanym w ciepłe odcienie żółci i ozdobionym szerokim paskiem tapety w domki krasnoludków. Pod ścianami stało kilka inkubatorów i jakieś dziwne, nieznane Błażejowi, maszyny. Nieopodal dużego okna, przysłoniętego w tej chwili żaluzjami, ustawiono około dziesięciu plastikowych kojców na kółkach. Część z nich była w tej chwili pusta. W czterech leżały maleńkie zawiniątka. Tęga pielęgniarka, która wcześniej nie chciała wpuścić Ryckiego do sali operacyjnej, poprowadziła świeżo upieczonego ojca do drugiego od lewej i sprawnym ruchem wyjęła owiniętego w błękitny kocyk malucha. - Proszę tak ułożyć rękę, żeby główka syna wspierała się na pańskim przedramieniu poinstruowała mężczyznę, jak powinien trzymać maleństwo. - Bardzo dobrze... Przez zasłonę łez Błażej zobaczył czerwoną, pomarszczoną buzię, z zapuchniętymi powiekami i szopą ciemnych włosów na głowie. Maleństwo niewidzącymi oczami spojrzało w górę, w kierunku twarzy ojca. - Rrrrrr - zagadało po swojemu. - Mój Boże, jaki śliczny! - szepnęła stojąca obok Roksana. Wygląda zupełnie jak Patrycja, pomyślał Rycki. Nawet włosy ma takie same... Delikatnie ucałował ciepłe czółko i przytulił synka. - Moje maleństwo... - Rozpłakał się. Łzy strumieniami spływały mu po policzkach i szyi. - Mój skarb... Stał tak przez kilkanaście minut, delikatnie tuląc do siebie kwilące zawiniątko. - Mogę wziąć na chwilę malucha? Trzeba go nakarmić. - Tęga pielęgniarka delikatnie wysupłała noworodka z rąk Błażeja. - Czy wie już pan, jak nazwie małego? - Ustaliliśmy z... żoną, że synek będzie miał na imię Kacper. - Kacperek. Ślicznie - szepnęła, podając chłopczykowi butelkę z mlekiem. - Ja nakarmię synka, a pan może pójść pożegnać się z żoną. Błażej aż się cofnął. - Nie wiem... Nie wiem, czy dam radę. Wypowiedział te słowa po raz drugi w życiu. Nigdy dotąd nie zbywało mu na pewności siebie, zawsze wiedział, czego chce. Ale teraz, wraz ze śmiercią żony, cała jego
odwaga, pewność siebie i duma stopniały jak śnieg. - Chodź, pójdziemy razem. - Roksana wzięła go pod rękę. - Wrócimy tutaj za chwilę. Musimy pożegnać Patrycję. Wyszli na korytarz, zamykając za sobą drzwi i zostawiając pielęgniarkę z noworodkiem. Kobieta smutno spojrzała na pomarszczoną buzię malucha. - Ledwieś się narodził, a jużeś półsierota - szepnęła współczująco. - Mamusia odeszła, ale za to ojca masz dobrego. Na pewno zatroszczy się o ciebie najlepiej, jak umie. - Przepraszam bardzo... - W drzwiach ponownie pojawiła się Roksana. - Gdzie jest ciało Patrycji? - W siedemnastce. Tam, gdzie ją operowano - odparła pielęgniarka półszeptem. Malec właśnie zaczynał przysypiać. - Byliśmy tam, ale pomieszczenie jest puste. Pielęgniarka uniosła brwi. Na porodówce zgony rodzących zdarzały się raczej rzadko. Jeśli nie było potrzeby natychmiastowego zwolnienia sali, ciało zmarłej obmywano, przykrywano i zostawiano tam na chwilę, aby najbliższa rodzina mogła je pożegnać, zanim zostanie odwiezione do kostnicy. - Chwileczkę - powiedziała. Delikatnie odłożyła śpiącego noworodka do kojca i wyszła na korytarz. - Zaraz sprawdzimy, co się stało - mruknęła. Dotarli do siedemnastki i weszli do środka. Rzeczywiście, w sali nie było zwłok. Na pustym łóżku zabiegowym leżały już świeże podkłady, przygotowane na przyjęcie nowej pacjentki. Podłoga była uprzątnięta, a w pudełkach leżały ułożone świeże instrumenty i paczka lateksowych rękawiczek. - Dziwne... - sapnęła pielęgniarka. - Zaraz zapytam na recepcji. Jednak dziewczyna w recepcji też nic nie wiedziała, podobnie jak oddziałowa. Wkrótce na położnictwie zrobiło się spore zamieszanie. Sprawdzono wszystkie sale, wezwano ochronę, ordynatora, a nawet skontaktowano się ze szpitalną kostnicą. Wszystko na nic. Ciało Patrycji WodnikRyckiej przepadło jak kamień w wodę...
XXVI Nie przyszło ci do głowy, że trzeba ukryć tego chłopaka? - zapytał Garlicki Pokornego, kiedy wsiedli do samochodu i ruszyli w dalszą drogę. - Przyszło - warknął wywiadowca. - I zrobiłem to cholernie dobrze. Jednak nie wypaliło. Ktoś widocznie chlapnął ozorem i teraz cała przykrywka Krzysztofa jest do niczego. - Znowu należałoby go ukryć. Najlepiej w miejscu, którego adres znasz tylko ty i ewentualnie zaufana osoba. - Miałem trzy takie osoby wśród policjantów. Tylko oni znali prawdziwe nazwisko i kolejne miejsca zamieszkania chłopaka - przerwał mu Pokorny. - Widać, któryś z tych moich „przyjaciół” definicję zaufania rozumiał zgoła inaczej. Garlicki w zamyśleniu przeczesał dłonią włosy. - A czy ten chłopak wie o grożącym niebezpieczeństwie? Pokorny wyprzedził wlokącą się cysternę z paliwem tuż za przepełnionym busem. - Wie prawie o wszystkim. Jerzy uniósł brwi. - A co oznacza to „prawie”? - Nie do końca jest poinformowany o brutalności zabójstw i ich rzeczywistej liczbie. Wystarczająco go przeraziło zamordowanie współpracownika. Wie też o palcach, które znalazłem w tulipanach. - A o ojcu wie? Że uciekł. - Tak. Zresztą na początku byłem przekonany, że chłopak jest bezpieczny. Ale teraz... Sam już nie wiem. Dojeżdżali do Puław. Pokorny ustawił adres zamieszkania siostry Igi Kąkol w samochodowym GPSie i za chwilę w aucie zabrzmiał dźwięczny głos kobiety sugerujący najlepszy dojazd. - Za dwieście metrów skręć w prawo. Pokorny zjechał na przeznaczony do skrętu pas ruchu i zatrzymał się przed czerwonym światłem na przejściu dla pieszych. - Domyśliłeś się, który z twoich przyjaciół mógł zdradzić? - zapytał cicho Garlicki. - Ja wiem, kto to zrobił - mruknął Pokorny, skręcając w wąską, obsadzoną olchami uliczkę. - Rozmawiałeś z nim?
- Za pięćdziesiąt metrów skręć w lewo - poinformował GPS. Feliks bez słowa wykonał polecenie. - Rozmawiałeś? - Jerzy ponowił pytanie. Pokorny westchnął ciężko. - Za pięćdziesiąt metrów skręć w prawo i jeszcze raz w prawo. Cel zostanie osiągnięty... Wywiadowca wyłączył nawigację. Czując na sobie uparte spojrzenie Garlickiego, zatrzymał się najpierw pod wybranym adresem, po czym spojrzał na pasażera. - Nie zdążyłem. Może to i lepiej, bo rozkwasiłbym mu gębę na miazgę. Garlicki uniósł brwi, czekając na dalszy ciąg. - Facet zadzwonił do mnie w sobotni poranek i wyznał, że został zmuszony do wyjawienia prawdy. Wsiadłem w samochód, żeby do niego pojechać, ale zanim dotarłem na miejsce, on już nie żył. Jego dom wyleciał w powietrze. Specjaliści, którzy badali tę sprawę, uznali to za wypadek, niby że rury z gazem się rozszczelniły. Ale ja wiem swoje. Moim zdaniem morderca załatwił go, żeby się kapuś nie wygadał. - Przykro mi - powiedział Jerzy. - Niepotrzebnie. - Pokorny odpiął pasy i wysiadł z samochodu. - Jakby wpadł w moje ręce, cierpiałby znacznie dłużej... Garlicki, kręcąc z niedowierzaniem głową, również wygramolił się z siedzenia, delikatnie zatrzasnął drzwi i spojrzał przed siebie ponad dachem hyundaia. Znajdowali się w dość urokliwej dzielnicy eleganckich domów, tonących w starodrzewie i otoczonych ozdobnymi płotami z drewna i kutego żelaza. Na najbliższej furtce wisiała tabliczka z wygrawerowanym dwucyfrowym numerem domu. - Pójdę z tobą. Jeśli mogę. - Zastrzegł się Pokorny, zamykając auto pilotem w kluczyku. - Jasne. Nie ma sprawy. Zadzwonili domofonem i po krótkiej prezentacji zostali wpuszczeni do środka. Zanim
pokonali
okołotrzydziestometrowy
chodnik,
obsadzony
niewysokim
żywopłotem, ciemne drzwi domu uchyliły się nieco i wyjrzała zza nich drobna kobieta po czterdziestce, w obcisłych czarnych dżinsach i granatowym podkoszulku. - Panowie z policji? - upewniła się, gdy weszli po kamiennych stopniach i stanęli na ganku pomiędzy dwiema stylizowanymi na doryckie kolumnami. Pokorny pokazał legitymację, a Garlicki nie mógł się powstrzymać i dotknął
opuszkami ozdobnych żłobień. Tynk pod jego palcami był szorstki i przyjemnie chłodny. - Zapraszam panów do środka. - Kobieta szerzej uchyliła masywne drzwi i skinęła dłonią. Przeszli przez nowoczesny salon z czarnym marmurowym kominkiem. - Usiądźmy może na tarasie. Akurat przygotowałam mrożoną herbatę z melisy. Z cytryną. Rozsunęła drzwi balkonowe i wskazała mężczyznom rattanowe fotele pod porośniętą winoroślą pergolą. Setki kilkupalczastych liści i niedojrzałe jeszcze grona oraz kępa rosnących przy domu brzóz dawały schronienie przed ostrymi promieniami słońca. Garlicki opadł na wyściełające rattan miękkie poduszki i z przyjemnością wciągnął pachnące miętą i trawą powietrze. - Przyjemny ogródek - powiedział Pokorny, sadowiąc się w drugim fotelu. Mebel zaskrzypiał ostrzegawczo. - Już siadam z panami. - Kobieta przyniosła tacę ze szklankami oraz talerzyki z nałożonymi kawałkami truskawkowego ciasta. - Pani Danuto, zapewne domyśla się pani, że chcieliśmy porozmawiać o pani siostrze. - Garlicki przeszedł do rzeczy, kiedy tylko gospodyni zajęła wolne krzesło. - Był już u mnie w tej sprawie policjant z pobliskiego komisariatu. I ten pan - odparła smutno, wskazując na Pokornego. - Mnie przysłano z Warszawy - kontynuował Garlicki. - Staramy się za wszelką cenę znaleźć zabójcę pani Igi. Kobieta skuliła się i spuściła głowę. Temat śmierci siostry wciąż był bolesny. - W jaki sposób mogę panom pomóc? - zapytała nabrzmiałym od łez głosem. Pokorny wstał i zaczął krążyć po tarasie, zakładając ręce na plecach, Jerzy tymczasem przysunął swój fotel nieco bliżej fotela Wawryckiej, by mieć lepszy kontakt z rozmówczynią. - Wiem, że takie rozmową są teraz dla pani wyjątkowo przykre, ale ten drań zabił prawdopodobnie kilka innych kobiet. Staramy się znaleźć coś, co łączy ze sobą te sprawy. - Ile? - Podniosła głowę. Miała zaczerwienione oczy. - Na razie wiemy o sześciu. - Garlicki celowo nie wspominał o wyciągniętej z grobowca pierwszej ofierze, ponieważ, było, nie było, nie została zabita. O Droniu też wolał nie mówić - Co panowie chcą wiedzieć? - zapytała, wycierając oczy chusteczką. - Proszę nam opowiedzieć o pani Idze, ewentualnie pokazać jakieś jej zdjęcia. - Jerzy mówił miękko i spokojnie. - Im więcej informacji, tym lepiej.
- Iga jest... była... - Poprawiła się kobieta, ocierając palcami łzę z policzka. - Była moją o cztery lata starszą siostrą. Byłyśmy dobrymi przyjaciółkami, chociaż w dzieciństwie ciągle darłyśmy koty o drobiazgi. Kiedy skończyła liceum, dostała się na studia, na ASP w Krakowie. Uwielbiała malować, rzeźbić i projektować stroje. Wiele z nich sama szyła i sprzedawała przyjaciółkom. Miała do tego smykałkę. - Pani Danuta wyjęła z pudełka chusteczkę i wydmuchała nos. - Pod koniec studiów robiła jakąś dokumentację fotograficzną dla niedużej firmy architektonicznej. Tam poznała Adama. - Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane z wyraźną niechęcią. - Zaraz po studiach dostała świetnie płatną pracę w prywatnej galerii. Chciała stworzyć ciepły i przytulny dom. Każdy zarobiony grosz inwestowała w to marzenie. A Adam kręcił się koło niej cały czas. W końcu, kiedy Iga poszła na swoje, nie chciał się od niej odczepić. Kobieta ponownie wysmarkała nos i wrzuciła chusteczkę do wiszącej na oparciu fotela reklamówki. Garlicki i Pokorny czekali cierpliwie. - Obiecywał jej, że będzie ją nosił na rękach i inne gruszki na wierzbie. A ona w swojej naiwności wierzyła w każde jego słowo. Jego prawdziwy charakter wyszedł niedługo po ślubie. Zaczął ją bić, wyzywać... Nieraz przyjeżdżała do mnie, do akademika z podbitym okiem albo posiniaczonymi plecami. Zabierał jej wszystkie pieniądze i przepuszczał na alkohol i dziwki. Tłumaczyłam jej tysiąc razy, że powinna go zostawić, ale była uparta. Wciąż ufała, że Adam się zmieni, że będzie lepiej. Wreszcie kiedyś przegiął i sprał ją tak mocno, że znalazła się w szpitalu. Kiedy mój ówczesny chłopak, a obecny mąż zobaczył Igę, wpadł w szał i rzucił się na Adama na środku szpitalnego korytarza. Złamał mu wtedy nos, rozciął łuk brwiowy i wybił kilka zębów. - Silny człowiek z pani męża - wtrącił Pokorny. - Marcin trenuje boks - wyjaśniła. - A, to inna sprawa... - zreflektował się wywiadowca. - Wreszcie Iga zmądrzała i rzuciła drania. W obawie, że ten dupek się zemści, zamieszkała u nas. W tym domu. Ja wtedy akurat byłam w ciąży i urodziłam bliźniaki, więc pomoc siostry była dla mnie na wagę złota. - A co stało się z mężem Igi? - zapytał Garlicki. - Teraz siedzi w więzieniu za pobicie policjanta. Zaatakował go podczas rutynowej kontroli na drodze. Adam w bagażniku miał torbę z narkotykami. Zostało mu jeszcze jakieś osiem lat. - Czyli to nie on - mruknął Pokorny.
- Na pewno nie. - Kobieta zdecydowanie pokręciła głową. - Gdyby uciekł, zapewne by nas poinformowano. - Czy pani siostra mieszkała tutaj aż do... - Nie. Iga ma mieszkanie w Warszawie. Z prywatną galerią, w której, oprócz własnych prac, wystawia na sprzedaż sztukę młodych artystów. - A skąd się wzięła w Sopocie? Nie wie pani? - Feliks usiadł w fotelu. Rattanowy mebel znów zaprotestował serią głośnych skrzypnięć. - Wyjechała do Trójmiasta tydzień wcześniej. Miała negocjować cenę jakiegoś obrazu do swojej galerii. Chciała to połączyć z dwutygodniowym odpoczynkiem. - Kiedy pani rozmawiała z nią ostatni raz? - Dzień przed śmiercią - odpowiedziała kobieta natychmiast. - Zadzwoniła do mnie z pytaniem, jaką pamiątkę znad morza przywieźć moim chłopakom. - Może była zdenerwowana albo miała zmieniony głos? - Garlicki zadawał pytania spokojnym, wzbudzającym zaufanie tonem. - Nie. Była taka, jak zwykle. Miała wracać do domu za dwa dni. Umówiłyśmy się, że przyjedzie do nas na najbliższy weekend. Bywała u nas często. Ma na poddaszu swój pokój. - Możemy tam zajrzeć? - poprosił Garlicki. - Oczywiście, jeśli to nie problem. - Nie ma sprawy. Akurat u niej w komodzie jest nasz album ze zdjęciami z dzieciństwa. Lubiłyśmy go razem przeglądać. Jerzy skinął głową. - To może chodźmy od razu - zaproponował Pokorny, zerkając dyskretnie na zegarek. Za dwie godziny był umówiony na krótkie spotkanie z uroczą barmanką. Chciał wcześniej wpaść od kwiaciarni i pod pretekstem zakupu pęku margerytek sprawdzić, czy u Krzysztofa wszystko w porządku. Wprawdzie pod jego nieobecność dyskretnie dbało o bezpieczeństwo Krzysztofa trzech ochroniarzy. Chłopcy pracowali na dwie zmiany od momentu, gdy z więzienia uciekł ojciec Pasłęckiego. Pokorny zatrudnił ich po znalezieniu zwłok Dronia. Oczywiście, Pasłęcki nic o tym nie wiedział, bo wpadłby w szał. Wierzył, że sam potrafi zatroszczyć się o bezpieczeństwo swoje i swojego dobytku. - Dobry pomysł. - Garlicki zauważył gest Feliksa. - Musimy zaraz jechać. Mamy jeszcze dużo spraw. Pani Danuta poderwała się z miejsca. - W takim razie proszę za mną. Wspięli się po pięknych schodach z egzotycznego drewna. Minęli pierwszą
kondygnację, na której, według opowieści właścicielki, znajdowały się dwie sypialnie, łazienka i duża garderoba. Poddasze miało podobny układ, z tym że zamiast garderoby znajdował się tutaj niewielki, przytulny pokoik, pomalowany na dwa odcienie pomarańczu. Pod skosem stało proste łóżko z Ikei, przykryte pasiatą narzutą. Obok komoda i mały kwadratowy stolik z krzesłem. W pokoiku nie było okien, tylko podwójne przeszklone drzwi prowadzące na niewielki, tonący w kwiatach balkon. Pod przeciwległym skosem znajdowała się szafa wnękowa, w której wisiało kilka ubrań zamkniętych w foliowe pokrowce. - To jest właśnie pokój Igi - szepnęła Wawrycka. Garlicki bez słowa obszedł niewielkie pomieszczenie. Na komodzie leżało kilka małych figurek zwierząt, zrobionych chyba z modeliny. Przy nich stało oprawione w ramkę zdjęcie Igi w towarzystwie dwuletnich siostrzeńców. - Gdzie są teraz pani dzieci? - zapytał Pokorny, również spoglądając na fotografię. - Mój mąż pojechał z nimi do wesołego miasteczka. Nie chciałam, żeby byli obecni przy naszej rozmowie - wytłumaczyła spokojnie. - A tutaj... Z najniższej szuflady komody wyciągnęła podniszczony album i podała go Garlickiemu. Policjant zaczął przerzucać kartki, przyglądając się uważnie uwiecznionym na nich ludziom. Pani Danuta objaśniała od czasu do czasu niektóre ujęcia. Najstarsze fotografie przedstawiały jej zmarła siostrę jako pulchnego i łysego bobasa, który niedługo później przeistoczył się najpierw w bezzębną dziewczynkę w sukni do komunii, a następnie w pryszczatą nastolatkę z końskim ogonem i wielką, czerwoną tarczą przyszytą do granatowego chałatu z białym kołnierzykiem. - Boże, to były czasy! - westchnęła kobieta, pokazując palcem siostrę na studniówce. Dziewczyna wyglądała zachwycająco. Obcisła czarna sukienka, pełne usta, ogromne, ciemne oczy i lekko skręcone pukle ciemnych włosów. Uśmiechała się w stronę obiektywu, prezentując idealnie równe zęby. - Cały czas mam wrażenie, że gdzieś widziałem już pani siostrę... - Garlicki zagryzł wargi. - Może dlatego? - Kobieta przerzuciła kilka kartek, otworzyła na sporym kolorowym zdjęciu i pokazała je Jerzemu. - Iga brała udział w kampanii reklamowej nowego zagranicznego proszku do prania. Reklamy z jej podobizną były w gazetach, na billboardach. Nawet emitowano je w telewizji, pomiędzy reklamą nowoczesnych podpasek a gum do żucia. Jerzy dokładnie obejrzał fotografię.
- To jest to! - podekscytowany podniósł głos. - To stąd ją kojarzę! - A jakim cudem pani siostra znalazła się w tej reklamie? - dociekał Pokorny. - Miała dwie przyjaciółki. Modelki. Wyciągnęły ją na casting i tak się zaczęło. Zaczęła znowu wertować kartki. - Gdzieś tutaj są nawet razem na zdjęciu... Momencik. O, mam! Podała album Garlickiemu. - A niech mnie! - jęknął policjant i spojrzał na Feliksa. - Popatrz tylko! Nie do wiary! Nieco podniszczona fotografia przedstawiała Igę z dwiema pięknymi dziewczynami; wszystkie trzy odziane były w skąpe kolorowe bikini. Obejmowały się w pasie, stały na słonecznej plaży. Po prawej blondynka w białym stroju kąpielowym, a po lewej czarnowłosa piękność w grafitowym bikini. Biała i czarna. Anioł i diabeł. Arleta Sznyk i Angela Wilson.
XXVII Po południu Krzysztof i Elka wybrali się na zakupu materiałów potrzebnych do urządzenia pracowni. Przez całą drogę, kiedy Pasłęcki prowadził, dziewczyna spoglądała szczerze zaniepokojona. - Boli cię? - zapytała, kiedy hamując na światłach, nieco się skrzywił. - Trochę - przyznał. - Pasy mnie uciskają. - Może powinieneś iść do lekarza? - zasugerowała cicho. - I co mu powiem? - podniósł głos. - Panie doktorze, wczoraj w nocy przyśnił mi się jakiś czubek. Kopał mnie po klatce piersiowej, a dzisiaj rano okazało się, że mam na brzuchu gigantyczny odcisk buta. To już lepiej od razu zarezerwować najbliższy termin u psychiatry. Elka spuściła głowę. - Przepraszam... Ja się o ciebie martwię - szepnęła. - Wiem. - Krzysztof starał się opanować, ale spokój przychodził mu z trudem. Sam był przerażony dziwnymi snami, które kończyły się coraz rozleglejszymi ranami. A co będzie, jeśli ten potwór zechce go zabić podczas snu? Co się wtedy stanie? W realnym świecie też przestanie istnieć? Przecież to niemożliwe, do cholery! Parsknął histerycznym śmiechem. Elka zerknęła, lecz powstrzymała się od komentarza. Pasłęcki doszedł do bolesnego wniosku, że jego dziewczyna zaczyna się go bać. - Najbardziej wkurza mnie to, że nie jestem w stanie nad tym zapanować - powiedział po chwili milczenia. - Ostatnio boję się zamykać oczy, że o zasypianiu nie wspomnę. - W życiu nie spotkałam się z czymś takim - odparła Elżbieta, siląc się na swobodny ton. - Ze względu na twoje bezpieczeństwo uważam, że powinniśmy o tym porozmawiać ze specjalistą, zanim będzie za późno. Na pewno przydarzyło się komuś... kiedyś... coś podobnego. - Jasne! - Znowu się zdenerwował. - Tak prześladował swoje ofiary Freddie Krüger z Koszmaru z ulicy Wiązów. Też straszył i zabijał we śnie. Jak kogoś podczas drzemki rozpłatał na dwie części, to samo działo się z ciałem pechowca na jawie... - Być może scenariusz horroru oparto na faktach - weszła mu w słowo. - Całe szczęście, że ja nie oglądam takich bzdur. - Ja też nie. - Wzruszył ramionami. - Ale kiedyś kumple ze szkoły wyciągnęli mnie na którąś część do kina. Wmówili mi, że to klasyka gatunku. W życiu się tak nie umęczyłem!
Elka uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że Krzysztof tysiąc razy woli muzykę i książki od filmów. Jeśli już udawało się z nim spędzić półtorej godziny przed ekranem, to musiał być to albo wybitnie dobry film sensacyjny, albo komedia, przy której mógł napić się piwa i pośmiać. Nigdy nie chciał oglądać horrorów ani thrillerów, twierdząc, że sam kiedyś przeżył wystarczająco koszmarnych chwil. Wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała go po karku. Spojrzał i lekko uścisnął jej kolano. - Dziękuję, że przyjechałaś - powiedział, zatrzymując samochód pod marketem budowlanym. - Nie wiem, czy sam dałbym radę. Pocałowała Krzysztofa w czoło i wyskoczyła z samochodu. - Chodź już na te zakupy. Nie mogę się doczekać mojej pracowni. Z ciężkim westchnieniem Pasłęcki wygramolił się ze swojego siedzenia. Wzięli wózek i wjechali do środka. Wybór odpowiednich pędzli, farb, szpachli, kawałka pasiastej tapety, rolet i innych spisanych przez Elkę artykułów zajął im ponad trzy godziny. Krzysztof był szczęśliwy, że prawie wszystko, co jego dziewczyna chciała kupić, znaleźli w jednym miejscu. W końcu zapakowali auto po dach i wrócili do Kazimierza. Wniesienie pakunków do mieszkania trochę potrwało i kosztowało ich wiele wysiłku. W końcu szczęśliwa Elżbieta rozejrzała się po stercie zakupów na poddaszu, które z podziwu godnym entuzjazmem rozpakowywała, podśpiewując pod nosem jakąś ludową piosenkę. Krzysztof z uśmiechem obserwował te przygotowania do remontu. - Pomóc ci? - Na razie nie - odparła, przewiązując włosy kraciastą chusteczką. - Sama zaszpachluję wszystkie dziury. Ale przydasz się przy malowaniu i klejeniu tapety. - W takim razie zejdę na moment do kwiaciarni. Wiolka mi napisała, że kończą się te nowe tulipany, a ma zamówienie na jutro rano na cztery bukiety. Chyba będę musiał skoczyć do pana Bronka i sam je przywieźć. Radek dopiero co skończył pracę, a jutro jedzie przed piątą na giełdę. Dam mu już dzisiaj spokój. - No to śmigaj. I jak będziesz wracał, to kup coś do jedzenia na wynos. Mam straszną ochotę na chińszczyznę - powiedziała, podłączając odtwarzacz do kontaktu i wkładając płytę CD. - Niech ci będzie. - Parsknął śmiechem. - Będę za godzinkę, z paletą chińskich dań. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Już na schodach dobiegła go głośna muzyka Scorpionsów.
Zadzwonił do kwiaciarni i powiedział Wiolce, że jedzie po świeże kwiaty. Nie chciał wchodzić do sklepu, bo od razu zabrałby się za wszystkie zaległości: ustawianie wiaderek, przycinanie łodyg, i tak zeszłoby mu do późnego wieczoru. A obiecał wrócić jak najszybciej i pomóc Elce w szpachlowaniu poddasza. Podśpiewując pod nosem jakiegoś hita Scorpionsów, ruszył z parkingu i wyjechał za miasteczko. Szklarnie pana Bronka znajdowały się niecałe osiem kilometrów od Kazimierza. Trzeba było pokonać dwa spore wzniesienia i zjechać w boczną drogę, na której położono asfalt dopiero pół roku temu, w ramach unijnej pomocy dla regionu. Krzysztof zerknął na zegarek; właśnie mijała osiemnasta. Miał nadzieję, że zdąży dojechać na miejsce, zanim pomocnicy pana Bronisława zamkną bramę i rozejdą się do domów. W przeciwnym razie będzie musiał fatygować właściciela. Zdążył niemal na ostatnią chwilę; dwóch rosłych drabów zamykało podjazd dla klientów. Jeden z nich trzymał w ręce kawałek łańcucha z gigantyczną kłódką. - Jest pan Bronisław? - zapytał Krzysztof, hamując tuż przed bramą. - Zamykamy już - mruknął ochroniarz. - Pan jutro przyjedzie. - Wchodź, Krzysiu! Z najbliższej szklarni wychylił się starszy, korpulentny pan o przerzedzonych, siwych włosach i miłym uśmiechu. Pomimo ciepłego wieczoru miał na sobie flanelową, kraciastą koszulę z długimi rękawami, ciemne luźne rybaczki i nieodłączną czapkę z daszkiem reklamującą Browary Wielkopolski. - Wejdź przez furtkę, niech moje chłopaki już idą do domu. Dużo chcesz towaru? Zostawić kogoś do pomocy? - Nie. - Krzysztof uścisnął chropowatą dłoń. - Tylko osiemdziesiąt tulipanów. Na rano mamy zamówienia na bukiety. Resztę kwiatów można przygotować na jutro przed dziewiątą rano, to odbierze je Radek. Pan Bronisław skinieniem ręki pożegnał się z pracownikami i zaprosił Krzysztofa do szklarni. - Nie wiem, czy mi się uda zebrać tyle sztuk - mruknął, prowadząc gościa wąskim przejściem pomiędzy tysiącami rozkwitających właśnie kwiatów. - Te nowe tulipany schodzą jak świeże bułeczki. Do kwiaciarni w Puławach wzięli dzisiaj trzysta dwadzieścia sztuk. - Nie może pan dosadzić? - To hodowla eksperymentalna. Ten tysiąc cebulek udało mi się dostać tylko dlatego, że moja synowa ma dobre układy z Instytutem Ogrodnictwa. Ale, ale... Wczoraj zaczęła mi
kwitnąć jeszcze jedna odmiana. Wyhodowana przeze mnie. - Dumnie wypiął pierś i wcisnął ręce do kieszeni rybaczek. - Nie wiedziałem, że pan zajmuje się krzyżowaniem odmian. - Krzysztof był pełen uznania. - Ba! - Ogrodnik zdawał się puchnąć z radości. - I wiesz co? Mam wrażenie, że moje tulipany będą się sprzedawać jeszcze lepiej niż ten eksperymentalny Herman. - Ruszył żwawym krokiem wzdłuż szklarni. Niebawem dotarli do przegrody z matowego szkła. - Jesteś pierwszym sprzedawcą, który to zobaczy. Uzyskałem właściwie dwie odmiany z jednego krzyżowania i nazwałem je Aurelia i Alicja. Na cześć moich wnuczek bliźniaczek. Powoli otworzył drzwi i gestem zaprosił Krzysztofa do środka. Pasłęcki wszedł do nieco mniejszej części szklarni i aż westchnął z zachwytu. Znalazł się pośrodku kwitnącego pola. Ostro zakończone, purpurowe płatki tulipanów po prawej przechodziły na obrzeżach w intensywnie rubinowy odcień. Po lewej było odwrotnie - fiolet stanowił obramowanie dla czerwieni. Wszystkie kwiaty były średniej wielkości i przypominały kieliszki do szampana. - Jakie piękne! - Krzysztof przykucnął pośrodku wąskiej ścieżki i dotknął najbliższego kielicha. - W życiu nie widziałem tak nasyconych kolorów! Pan Bronisław spoglądał na rośliny z taką czułością, jak matka na nowo narodzone dziecko. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się takiego rezultatu - powiedział, odruchowo sprawdzając dłonią wilgotność podłoża. - Nasycenie barwy zaskoczyło i mnie. Pojutrze jadę zgłosić tę odmianę. Dzisiaj przez cały dzień przygotowywałem zdjęcia i dokumentację. - Coś niesamowitego. - Krzysztof kręcił głową. - Zbije pan na tym majątek. - Dam ci po kilkanaście sztuk na próbę. Zobaczymy, czy się będą podobały klientom. - Na pewno! Zrobią furorę! Przez następną godzinę wybierali odpowiednio rozwinięte tulipany. Zbyt dojrzałe nie wchodziły w grę, a te w pąkach musiały być odpowiednio wybarwione i mieć lekko rozchylone górne części płatków. Takie zazwyczaj utrzymywały się najdłużej. Potem wybrali jeszcze ponad siedemdziesiąt hermanów i wreszcie, grubo po dwudziestej, Krzysztof podjechał pod kwiaciarnię, wtaszczył trzy wiadra tulipanów do środka i ustawił wzdłuż lady. Wioletta na widok nowych odmian aż zapiszczała z zachwytu. Zwłaszcza podobały jej się aurelie, te z przewagą fioletu.
- Wyglądają tak nierealnie, że aż chce się ich dotknąć i sprawdzić, czy są żywe powiedziała, czule głaszcząc rozchylone płatki. Pasłęcki już miał iść na poddasze, gdy przypomniał sobie o chińszczyźnie dla Elżbiety. Zadzwonił do niej, że jeszcze tylko podjedzie po kolację i zaraz będzie w domu. W restauracji czekał dwadzieścia minut, ponieważ była pełna sala i tylko dwie osoby w kuchni. Krzysztof nie miał ochoty stać w zatłocznym lokalu, zostawił numer komórki i poprosił o telefon, jak już wszystko będzie gotowe. Zapłacił z góry, schował paragon, wyszedł na zewnątrz i wsiadł do samochodu. Włączył muzykę klasyczną, oparł się o wygodnie i przymknął oczy. Był straszliwie zmęczony. Ostatnio, ze względu na koszmary i ich skutki, starał się nie sypiać i wyczerpanie dawało o sobie znać. Wziął głęboki oddech i postarał się myśleć o czymś przyjemnym. Rozgłośnia radiowa akurat zaserwowała słynny koncert emoll Chopina i Pasłęcki utonął w bezpiecznym i przytulnym kokonie dźwięków. Balansował przez kilka minut na krawędzi jawy i snu. Delikatny fortepian działał odprężająco, wokół unosił się zapach chińskiego jedzenia, a z restauracji dobiegały rozmowy i śmiech klientów. Krzysztof rozluźnił się i zrelaksował. Bardziej niż we własnej sypialni... Nagle przez uchylone okno wdarł się do auta chłodny powiew wiatru, przynosząc rozpaczliwy kobiecy krzyk. Pasłęcki podniósł głowę i rozejrzał się czujnie dokoła. Nie wiedzieć czemu, świat przybrał dziwny, czarnoczerwony odcień. Nawet przechodzący przez ulicę ludzie wydawali się mieć czerwoną skórę. Przez chwilę Krzysztof miał wrażenie, że spogląda przez dziecięce okulary z czerwonymi szybkami. Powietrze zrobiło się ciężkie i lepkie, trudno było oddychać. Płuca broniły się przed nim jak przed trucizną. Oddychając płytko, złapał za klamkę i spróbował otworzyć drzwi. - Jasna cholera! - mruknął, wychylając się przez okno, bu odblokować klamkę. Wtem nad maską zobaczył wielki, ciemny cień i zanim zdążył zareagować, ktoś z całej siły uderzył kijem bejsbolowym w sam środek szyby. Krzysztof skulił się z krzykiem i osłonił głowę przedramieniem. Na szybie ziała niewielka dziura, otoczona skomplikowaną siatką pęknięć. Pasłęcki podniósł głowę, aby zobaczyć napastnika.
Bach! Kolejne uderzenie zatrzęsło autem. Cios nastąpił tak szybko, że Krzysztof zdążył jedynie zacisnąć powieki. Na jego ciało posypały się tysiące drobniutkich odłamków szkła. Za ramię złapała go jakaś ręką i zaczęła ciągnąć na zewnątrz. - Nie! - krzyknął, starając się za wszelką cenę zaprzeć w fotelu. Macał pod siedzeniem w poszukiwaniu nożyc do przycinania kwiatów. Tylko taki rodzaj broni miał pod ręką. - Wychodź, skurwysynu! - zagrzmiał niski głos gdzieś nad jego głową. Żelazna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu tak mocno, że paznokcie przebiły cienki materiał koszuli i wpiły się w skórę. Krzysztof jęknął z bólu i coraz rozpaczliwiej próbował dosięgnąć nożyc. Niestety, przeciwnik był znacznie silniejszy. Powoli, centymetr po centymetrze, nieznana siła wyciągała Pasłęckiego na maskę samochodu. - Zostaw mnie! - wydusił z siebie, próbując oderwać ściskające jego ramię palce. Zaraz połamią mu kości. Powrócił stary koszmar. - Błagam! Nie miał już sił. Z każdym przegranym centymetrem czuł, jak kawałki szkła, które zostały w uszczelce, boleśnie ranią jego rękę, a potem wpijają się w żebra. - Basta ya! - krzyknął ktoś piskliwie. - Basta! Basta! Palce odpuściły, a Krzysztof upadł z jękiem na siedzenie. Szczęknęły drzwi i ktoś ponownie złapał go za rękę. Tym razem była to ciepła dłoń, która masowała jego obolałe ramię. Ktoś szeptał mu do ucha coś niezrozumiałego. - Otwórz oczy, człowieku! - Coś lekko pacnęło go w policzek. Dopiero wtedy odzyskał świadomość. Poderwał się i z rozszerzonymi ze strachu źrenicami zlustrował wnętrze auta. - To niemożliwe! - sapnął, wyciągając przed siebie rękę i dotykając nienaruszonej przedniej szyby. Na przybrudzonej nieco powierzchni nie było ani jednego pęknięcia. Dopiero wtedy poczuł, że ktoś wciąż masuje mu ramię. Śniada ciemnooka twarz wydała mu się znajoma. Upięte w kok czarne włosy podtrzymywały dwa błyszczące grzebyki, a wiszące w uszach okrągłe, ręcznie robione kolczyki migotały srebrnym blaskiem. Kobieta pochylała się nad otwartym oknem samochodu i wpatrywała się z troską w Krzysztofa, nie przestając dotykać jego ramienia. - Pani to widziała? - szepnął, z niedowierzaniem dotykając szyby. - Jak to się mogło stać? Jego wzrok padł na rozerwany rękaw podkoszulka, obnażający lewą stronę szyi,
biceps i łokieć. - Co robisz, kobieto? - Chciał wyrwać się z uścisku, ale ona tylko pokręciła głową. Poczuł silne pieczenie, zerknął i aż się zachłysnął. Zobaczył jak na ramieniu powstaje pięć długich zadrapań. Skóra szybko przybierała siny odcień. Najbardziej jednak bolało go miejsce, gdzie niewidzialne szpony wpiły się w jego ciało, by wyrwać go z siedzenia. Tam skóra podbiegła już krwią. Krzysztof w panice potarł je prawą dłonią. - Rany boskie... - szepnął. - Basta! No! - krzyknęła kategorycznie kobieta, lekko poklepując powstające w mgnieniu oka obrażenia. Ból ręki ustąpił niemal natychmiast. Pasłęcki z ulgą zarejestrował, że skaleczenia przestały się pogłębiać. Oparł głowę o kierownicę, odetchnął głęboko. Rytm serca powoli wracał do normy, a ręce przestawały drżeć. - Jak pani to zrobiła? - zapytał roztrzęsiony. - I dlaczego pani mi pomogła? Kobieta wzruszyła ramionami. - Akurat przechodziłam. Zobaczyłam, jak się miotasz i coś wykrzykujesz. Nieco szorstki głos ponownie wywołał wrażenie déjà vu. Gdzieś już go wcześniej słyszał... Tylko gdzie, do diabła? Kobieta założyła kilka wysuniętych z koka pasemek włosów za ucho, a jej profil oświetlił blask latarni. - Już wiem. Pani mnie zaczepiła kilka dni temu. Pani i ta druga Cyganka... - Dobrze pamiętasz, chłopcze - mruknęła, nie przestając masować ramienia Krzysztofa. - Co pani robi? - Smaruję cię specjalną maścią. Siniaki będą mniejsze, a i nacięcia przestały wyłazić. Spojrzała na Pasłęckiego poważnie. - Już kiedyś miałeś takie sny, prawda? Takie, po których pojawiały się blizny na ciele? - Skąd pani wie? - Jak masz na imię, chłopcze? - Zmieniła temat. - Krzysztof. - Ja jestem Rosamaria. Ale znajomi mówią do mnie Róża.
- Dziwne imię. Takie... - Cygańskie? - dokończyła rozbawiona. Wyprostowała się. Krzysztof wysiadł z auta. - Przepraszam. Nie to miałem na myśli. Roześmiała się, kręcąc głową. - To hiszpańskie imię. Ale owszem, jestem Romką. Dawno temu przyjechałam z Hiszpanii za pewnym Polakiem, turystą, którego poznałam podczas wędrowania. Niedaleko Saragossy. Krzysztof słuchał i patrzył. Róża miała lekko kręcone, czarne, długie włosy, które uparcie starały się wyzwolić z ciasnego koka, dosyć ciemną karnację i prawie czarne oczy. Na pewno przekroczyła pięćdziesiątkę, o czym świadczyły zmarszczki wokół ust i oczu na szczupłej twarzy. Nie była ubrana po cygańsku; miała na sobie zwykłe czarne dżinsy i ciemnozieloną tunikę ze srebrnymi lamówkami. Na przegubach jej rąk podzwaniały kolorowe bransolety, a na szyi błyszczał łańcuszek z wisiorem w kształcie pękatego serduszka. - Przepraszam, ale wtedy wyglądała pani zupełnie jak Cyganka... - Wiem, wiem - przerwała mu skinieniem dłoni. - Byłam w romskim obozie niedaleko Kazimierza. Chciałam porozmawiać z moją ciotką, a że jestem po części Romką, włożyłam tradycyjny strój. Żeby się nie wyróżniać. - A dlaczego z nimi nie mieszkasz? - Krzysztof odszukał na tylnym siedzeniu kurtkę i zarzucił ją na potargany podkoszulek. Sygnał esemesa oznajmił, że zamówienie jest gotowe. - Idziesz? - zmieniła temat. - Tak. Mam odebrać chińszczyznę na kolację. Czekałem w aucie i przysnąłem... - Widziałam - mruknęła, zakładając ręce na piersi. - No to wchodzimy razem. Ja też czekam, na sajgonki. Może już wreszcie usmażyli. Przepuścił ją w drzwiach. Przy ladzie czekał młody kelner z pakunkiem w dłoni. - Róża, ty musisz jeszcze chwilę zaczekać - powiedział do kobiety, ściskając jej dłoń. Dla ciebie, jak zwykle, będą mocno wypieczone. - Dzięki. - Skinęła głową i odwróciła się do Krzysztofa. - Opowiesz mi tymczasem o swoich snach? Mam wrażenie, że mogę ci pomóc. - Już i tak dużo zrobiłaś. - Krzysztof odruchowo przejechał dłonią po obolałym ramieniu. - Gdybyś mnie nie obudziła, ten potwór wyrwałby mnie z samochodu i... Nawet nie chcę myśleć, co byłoby dalej.
Oparła się plecami o występ w murze. - Ile razy to się zdarzyło? Krzysztof wzruszył ramionami. - Cztery czy pięć. - I zapewne po każdym koszmarze obrażenia są coraz poważniejsze, prawda? Bez słowa skinął głową. - Mogę je zobaczyć? Chłopak rozejrzał się po zatłoczonej sali. - To chyba kiepski pomysł. - No tak, przepraszam - zreflektowała się. - A zdradzisz mi twój sposób na leczenie ran? Jak tego dokonałaś? Co to był za specyfik? Zmarszczyła brwi. - Widzisz, w wędrownym taborze ludzie muszą umieć sobie radzić. Pokonując wiele kilometrów, poznajemy religie, języki i kultury. Dzięki temu jesteśmy chyba jedynym narodem stanowiącym zlepek tak wielu tradycji, wierzeń i języków. Wiele naszych kobiet zna się na wróżbach. - Uśmiechnęła się pobłażliwie. - Oczywiście, większość to zwykłe oszustki, jednak niektóre naprawdę są mistrzyniami w swoim fachu. Ludzie często się ich boją i unikają, a szkoda. Bo one mają ogromną praktykę, przydatną w leczeniu na pozór nieuleczalnych dolegliwości. Są lepsze od wielu psychiatrów, lekarzy czy psychologów razem wziętych. A dlaczego? - Położyła rękę na jego klatce piersiowej. - Ponieważ umieją leczyć nie tylko ciało, ale i duszę. Krzysztof wpatrywał się w Różę bez słowa. - Tak, chłopcze. To nie sny są twoim problemem, lecz ty sam. - Wycelowała polakierowanym na wiśniowo paznokciem w jego głowę. - Ta Cyganka, która zaczepiła ciebie i tego dużego faceta na rynku, to moja ciotka. I najlepsza znachorka, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia. Wystarczyło, że was minęła i od razu wyczuła, że potrzebujesz pomocy. Ale wy ją odepchnęliście. Nie chcieliście słuchać. - Nie my, tylko Feliks - poprawił ją Krzysztof. Z zaplecza wychylił się kelner i wręczył Róży sajgonki. - Do zobaczenia, do jutra - pożegnała się z chłopakiem i wyszła z restauracji. Pasłęcki, ściskając swoje pudełko, pognał za nią. Była jego jedyną nadzieją na rozwiązanie problemu. - Chcę... Potrzebuję pomocy! - Złapał Różę za rękaw tuniki. - Boję się zasypiać. Jestem przerażony. Ale najbardziej boję się o Elkę. W moich koszmarach zawsze dzieje się
jej największa krzywda. A ja nie potrafię jej obronić. Delikatnie, choć zdecydowanie wyswobodziła rękaw z uchwytu. - Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc, ale co będzie, jeśli koszmar powróci dzisiejszej nocy? Potrząsnęła głową, aż zadzwoniły kolczyki. - Nie licz, że będę czuwać przy twoim łóżku muchacho. Ja się nie zajmuję takimi rzeczami. Po prostu dostałam od mojej ciotki trochę maści. I to ciotka mi powiedziała, że niebawem się spotkamy i że będziesz potrzebował pomocy. Jak widać, jest też jasnowidzącą dodała, wzruszając ramionami. - Chciałem z nią wtedy porozmawiać, ale Feliks... - burknął wściekły Pasłęcki. - Nie potrafisz decydować za siebie? - Kobieta położyła ręce na biodrach, przybierając wojowniczą pozę. - Wtedy przyniósł mi bardzo złe wiadomości. Wstrząsnęły mną potężnie. Podeszli do samochodu. - Na razie sprawdźmy efekty działania maści. Może koszmary nie będą się po niej powtarzać? - A co, jeśli będzie inaczej? - Wtedy najlepiej spotkaj się z moją ciotką. Ona na pewno coś poradzi. - Wyciągnęła z kieszeni wizytówkę i wcisnęła ją Krzysztofowi do ręki. - Tu jest mój numer telefonu. Jeśli coś się będzie działo, zadzwoń. A ja spróbuję ci pomóc. Nie czytając, włożył kartonik do kieszeni. - Dziękuję. - Uścisnął jej rękę. - Możesz mnie jeszcze podwieźć do rynku? - poprosiła. - Oczywiście. Otworzył drzwi od strony pasażera i gestem zaprosił do środka. - Chciałbym się jakoś odwdzięczyć - powiedział, kiedy dotarli na miejsce. - Za rogiem jest moja kwiaciarnia. Chciałbym podarować ci bukiet z naszych nowych tulipanów. - Och, nie trzeba! - Proszę... Niedawno minęła dwudziesta pierwsza, ale sklep wciąż był otwarty. Wiolka obsługiwała dwie turystki z Niemiec, starając się z nimi porozumieć po francusku. Rosamaria weszła do środka i rozejrzała się z nieskrywanym zachwytem. - Piękne te aniołki - westchnęła, wskazując palcem na ścianę. - Dzieło mojej dziewczyny. - Krzysztof dumnie wypiął pierś.
- Jest w nich dużo pozytywnej energii - zauważyła Róża. - Na pewno dobrze się sprzedają. - To prawda - wtrąciła Wioletta. - Elka ma talent. - Może zamówiłabym kilka do mojej galerii? Ja maluję anioły, i te rzeźby stanowiłyby znakomite dopełnienie kolekcji. Krzysztof z uśmiechem wybrał numer do Elki i poprosił, żeby zeszła na chwilę. Kilka minut później pojawiła się w sklepie, ubrana w robocze ogrodniczki, całe umazane szpachlówką. - Co się stało, skarbie? - zapytała, podchodząc bliżej. - Te aniołki są pani dziełem? - Róża odwróciła się w jej kierunku. - Owszem. - Nazywam się Rosamaria Cardona... Elce opadła szczęka. - Pani jest tą... tą... malarką od najpiękniejszych aniołów? - Patrzyła zachwycona. Uścisnęła dłoń kobiety, nie bacząc na swoje ubrudzone ręce. - Coś niesamowitego, zawsze chciałam panią poznać! Pani sztuka mnie inspiruje! Hiszpanka zarumieniła się lekko. - Cieszę się... - Nazywam się Elżbieta Zakrzewska. - Mów mi Róża. - Nie śmiałabym. Podczas tej wymiany uprzejmości Krzysztof gapił się to na jedną, to na drugą. - Masz w Kazimierzu swoją galerię? - zapytał Róży. Skinęła głową. - Właśnie się przeprowadziłam, dwa miesiące temu. Od niedawna sprzedaję obrazy, więc może poszerzyłabym ofertę o twoje rzeźby? - zwróciła się do Elżbiety. - Byłabym zaszczycona. - Elka aż klasnęła w dłonie. - Rany, jestem taka szczęśliwa! - Proszę, oto dziękczynny bukiet. - Krzysztof wręczył Róży wiązankę. - A co się stało? - Elżbiecie zrzedła mina. - Może usiądźmy u nas i porozmawiajmy? - zaproponował Pasłęcki. - Tylko jedzenie już chyba ostygło. - Dobry pomysł. Zapraszamy na górę - dołączyła się Elka. - Idźcie, ja zamknę. - Wiola akurat schowała do chłodni ostatnie kwiaty. Cała trójka wspięła się na piętro, gdzie zasiadła przy kuchennym stole.
Kolacja trwała prawie do północy. Rozmawiano o malarstwie, o aniołkach Elki, o sztuce w ogóle, ale ani razu nie poruszono tematu koszmarów. Krzysztof potrzebował odprężenia od makabry. A przyjemny wieczór, dobre jedzenie i butelka wina pomogły w tym zdecydowanie.
XXVIII Pokorny i Garlicki opuścili dom Danuty Wawryckiej, natychmiast wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę Warszawy. - No to przynajmniej znaleźliśmy coś, co łączy aż trzy zabójstwa - skomentował Feliks, opuszczając osiedle domków jednorodzinnych. - Myślisz, że on morduje modelki? - Jerzy przeglądał skopiowane u Wawryckiej zdjęcia jej siostry i przyjaciółek. - Wszystko na to wskazuje... - mruknął Pokorny. - Chociaż z drugiej strony, najstarsza ofiara miała prawie siedemdziesiąt lat... Modelką to mogła być za młodu. - Kto wie. - Garlicki włożył kopie do teczki. - Może reklama potrzebowała dojrzałej kobiety? - A te nacięcia? - Pokorny przypomniał sobie o płytkich ranach na przegubach ofiar. Co mogą oznaczać? Jerzy rozłożył ręce. - Żebym to ja wiedział! Trzeba poszukać czegoś, co łączy ze sobą wszystkie przypadki. Może to jest kluczem? Może oznaczają kolejność, w jakiej morderca je poznawał? - O ile je znał. Albo wiek, w którym wystąpiły w reklamie? Jerzy zastanowił się chwilę. - Nie, to bez sensu - stwierdził. - Jedna z ofiar miała dziesięć i cztery kreski. W dwóch rzędach - No i co z tego? Może występowała w reklamie dwa razy? - Najpierw na przykład w wieku dziesięciu, a potem czterech lat? - Jerzy potargał wąsy. - Przecież to się nie trzyma kupy. Pokorny wpatrywał się w drogę. - Masz rację - przyznał. - To rzeczywiście nie trzyma się kupy. Minęli Radom i wjechali na siódemkę w kierunku Warszawy. Jerzy zadzwonił do Katarzyny i umówił się, że wpadnie późnym wieczorem. Podroczył się trochę o to, kto tego wieczoru przyrządzi kolację, a Pokorny teatralnie wywrócił oczami. Od kilku godzin nie mógł dodzwonić się do swojej barmanki, więc szczebiotanie pasażera drażniło go niepomiernie. - W życiu bym nie pomyślał, że Kaśka Rokitnicka i ty... - zagadnął. Garlicki speszył się trochę. - Dopiero się... hm, poznajemy.
- Taak, jasne - mruknął Feliks z szelmowskim uśmiechem. - Gdyby ktoś mi powiedział tydzień temu, co mnie spotka w Warszawie, w życiu bym nie uwierzył. Jestem raczej dość staroświecki w tych sprawach... - Dobra, wystarczy. - Pokorny machnął ręką. - Lepiej skupmy się na sprawie. Jutro z rana kolejna narada, dobrze, żebyśmy byli gotowi. Domyślam się, że po powrocie raczej nie zajmiesz się dokumentacją - dodał złośliwie. - Warszawa za dwie godziny. Możemy wszystko zrobić w drodze. Ty prowadzisz, ja piszę. - W trakcie jazdy? Szef w życiu nie przyjmie takich bohomazów! - Spokojnie. Tak jedziesz, że można kaligrafować. I będziesz miał wolny wieczór, na przykład na rozmowę ze swoją panią - dodał chytrze. - Niech ci będzie - poddał się Feliks, mile połechtany pochwałą Garlickiego. - Tylko błagam, czytelnie! - Postaram się. Obiecuję. Zanim dojechali do Warszawy, Jerzy miał już gotowe sprawozdania, spisany raport z rozmowy z panią Wawrycką, a nawet przygotowane w dwóch kopiach spostrzeżenia i nowe tropy w sprawie. Pokornego po raz kolejny zaskoczyła łatwość, z jaką współpracowało mu się z tym kieleckim policjantem. Odnosił wrażenie, że wspólna dedukcja przynosiła daleko lepsze rezultaty niż wtedy, kiedy pracował sam. A gdyby tak wspólnie z nim założyć agencję detektywistyczną?
XXIX Zupełnie nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. - Ordynator oddziału położniczego w jednym z najlepszych krakowskich szpitali był szczerze zszokowany wydarzeniami ostatniej nocy. Ciało kobiety, która w wyniku komplikacji i ostrego krwawienia zmarła zaraz po wydobyciu z jej ciała noworodka, przepadło jak kamień w wodę. Postawiono na nogi cały szpital. Ochrona rozpaczliwie starała się znaleźć nagrania z monitoringu, zrobiono inwentaryzację w kostnicy, a przerażone pielęgniarki skrupulatnie przeszukiwały wszystkie zakamarki - od łazienek w każdym pokoju, poprzez rozmaite magazyny i składziki, aż do piwnic, gdzie znajdowały się pralnie, kotłownia, magazyny brudnej i czystej pościeli, główna sterylizatornia i wiele innych pomieszczeń specjalnego przeznaczenia. Od samego rana zakres poszukiwań obejmował już nie kilka kondygnacji, ale cały kompleks szpitalny, z budynkami przynależnymi włącznie. Niestety, zwłok nie udało się odnaleźć. Mąż zmarłej siedział za biurkiem ordynatora i z narastającą frustracją wpatrywał się w szefa oddziału. Boże, jakby to była moja wina, myślał ze złością ordynator Kaczawski. Pierwszy taki przypadek w mojej czterdziestoletniej praktyce! Dwa tygodnie do emerytury, a tu jakiś czubek kradnie zwłoki! A przynajmniej wszystko na to wskazuje. Na kradzież! Gorzej już być nie może. - Proszę! - huknął Kaczawski zza biurka, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Dwóch policjantów, pomimo upału, prezentowało pełne umundurowanie. Zawsze może być gorzej. - Zgłoszono zaginięcie zwłok pani... - Jeden z funkcjonariuszy zerknął na trzymaną w dłoni kartkę. - Pani Patrycji WodnikRyckiej. Czy możemy zająć panu kilka minut? Weszli do środka, zamykając za sobą drzwi. - To jest mąż zaginionej. - Ordynator wskazał ręką na mężczyznę po drugiej stronie biurka. Policjanci dosunęli krzesła nieco bliżej Ryckiego. - Dobrze, że panowie są razem. Szybciej spiszemy zeznanie - mruknął wyższy, rozsuwając zamykaną na zamek aktówkę. Wyjął przygotowane kartki i długopis. - Może warto by najpierw zająć się ochroną? W końcu są od pilnowania pacjentów, a
nie picia kawy na zapleczu - warknął Rycki. Ordynator łypnął na niego wściekle. - Już rozmawialiśmy z ochroniarzami z wczorajszej zmiany. Nie widzieli nic podejrzanego. - Oczywiście, że nie. - Błażej podniósł głos. - Ponieważ jeden palił papierosa przed wjazdem dla karetek, a drugi parzył sobie kawusię. A tymczasem ktoś ukradł zwłoki mojej... mojej... - Załamał mu się głos. - Specjaliści właśnie sprawdzają taśmy z kamer przed szpitalem i przy drzwiach na porodówkę - powiedział spokojnie niższy policjant. - Jak na razie niczego nie znaleźli. - Teraz badają kasety, czy nie zostały podmienione lub sfałszowane - dodał drugi. Jezu, co za bałagan! - pomyślał z rozpaczą Kaczawski. Policjanci pokrótce spisali zeznania Ryckiego z wydarzeń feralnego wieczoru i zadali mu kilka standardowych pytań. - Proszę nam jeszcze powiedzieć - zwrócił się jeden z nich do Błażeja - czy mieli państwo jakichś wrogów lub znali osoby niezrównoważone psychicznie, które mogłyby się dopuścić takiego czynu? Mężczyzna niemal natychmiast pokręcił głową. - Myślałem o tym całą noc - powiedział po chwili. - I nikt nie przychodzi mi do głowy. Przynajmniej nikt znajomy. Policjant bez słowa zapisał odpowiedź. - Co dalej? Będziecie szukać ciała mojej żony? Policjanci wstali. - Będziemy pana informować na bieżąco. Jeżeli czegoś się dowiemy, na pewno zadzwonimy. - Jakoś mi to nie wystarcza! - krzyknął Błażej, zrywając się z krzesła z takim impetem, że z hukiem upadło na wyłożoną linoleum podłogę. - Proszę się uspokoić. - Ordynator również wstał zza biurka. - Pan myśli, że to takie proste? - uniósł się Rycki. - Panowie policjanci pojadą teraz na posterunek, przez następne dwa dni będą pisać protokół, potem może sprawa pójdzie gdzieś dalej. A mnie szlag trafi z tego czekania! Funkcjonariusze wymienili spojrzenia. Rycki najwyraźniej dobrze znał procedury. - Cóż... - wtrącił wyższy. - Zawsze priorytetem są osoby zaginione, które można uznać za żywe, a w tym wypadku... - Niech mnie pan nie wkurwia tymi zasranymi procedurami! Włożyłem kupę kasy w
rozbudowę waszego komisariatu, a teraz, gdy potrzebuję pomocy... - warknął Rycki przez zaciśnięte zęby. - Cmoknijcie mnie w pompon. Sam wezmę sprawy w swoje ręce. Wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. W drodze na oddział noworodków wystukał numer do znajomego policjanta, który kilka lat wcześniej pomagał mu wytropić złodzieja w jednej z firm. Po kilku sygnałach odezwał się znajomy, chropawy głos. - Pokorny, słucham. - Witam, Feliksie. Mówi Błażej Rycki. Mam dla ciebie cholernie ciężką sprawę do rozwiązania. Czy możemy się spotkać? Bardzo mi zależy. - Kiwał głową, słuchając odpowiedzi. - Niestety, nie mogę przyjechać do Warszawy. Muszę być w Krakowie, ale przyślę po ciebie samolot...
XXX Od spotkania z Różą minęło kilka nocy, podczas których Krzysztofa nie nękały koszmary. Rany na plecach, odcisk po podeszwie buta na mostku oraz najświeższe sińce na lewym ramieniu goiły się ładnie i pozostały po nich jedynie sine przebarwienia i zadrapania. Pokorny nie dawał od kilkunastu dni znaku życia, co Krzysztof wziął za dobry znak. Zaczynał powoli wierzyć, że jego życie wraca do równowagi, że odnalazło dawne tory, po których, co prawda w sposób nieco monotonny, ale za to bezpieczny, toczyły się kolejne dni. Elka każdego ranka oglądała uważnie ciało Pasłęckiego, pytając przy tym, czy nie śniło się mu coś złego. - Przecież wiesz, że nie - odpowiadał zawsze tak samo, całując ją w policzek na powitanie. - Obudziłyby cię moje wrzaski. - To prawda - przyznawała mu rację. - Zawsze jednak lepiej zapytać. Ostatnio szybko zasypiam i mam wrażenie, że nawet twoje krzyki nie postawiłyby mnie na nogi. Ostatnio rzeczywiście męczyła się szybko. Miała z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, że nie ma czasu dla Krzysztofa, ale priorytetem było wykończenie wymarzonej pracowni. Zwłaszcza że na kolejną porcję aniołków już czekała nie tylko kwiaciarnia, ale także dwie galerie. Krzysztof nie mógł jej pomagać tyle co dawniej, ponieważ matka Wioletty zachorowała i dziewczyna pojawiała się w sklepie na trzy godziny dziennie, kiedy Pasłęcki musiał rozwieźć część zamówień albo pozałatwiać bieżące sprawy: wybór nowych rodzajów roślin czy podpisywanie umów z firmami od ozdób i dodatków. Elżbieta przeprowadzała remont zdana wyłącznie na własne siły, z niewielką pomocą Krzysztofa przy cięższych zajęciach: malowaniu, przenoszeniu mebli czy też montażu półek. Nic więc dziwnego, że po całodziennej orce padała do łóżka jak kłoda. Krzysztof nieraz prosił ją, żeby zaczekali do powrotu Wiolki. - Pomogę ci, jak tylko wróci do kwiaciarni, pod koniec tygodnia. Nie chcę, żebyś wszystko robiła sama. To nie jest praca dla dziewczyn. Zajmij się aniołkami, a pracownię zostaw mnie. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek, kotku. I równouprawnienie! - Elżbieta butnie unosiła brodę. - Poza tym zacieranie nierówności na ścianach i naklejane ozdób wcale nie jest takie ciężkie. I tak musiałabym to zrobić sama, bo ty nie wiesz, gdzie i co chcę przykleić. Wracaj do kwiaciarni, a jak z czymś sobie nie będę radziła, na pewno dam ci znać! Na tak kategoryczną odmowę Pasłęckiemu opadały ręce. Wzruszał więc ramionami i,
żegnając Elkę lekkim pocałunkiem w czoło, wychodził z mieszkania. Tego wieczoru remont na poddaszu dobiegł końca. Elżbieta wymyła jeszcze położoną dwa dni wcześniej wykładzinę imitującą stare deski z wypalonymi na nich nazwami różnych napojów, podciągnęła rolety w oknach i powiesiła nad biurkiem glinianego aniołka, którego kiedyś zrobił dla niej Krzysztof. - Nareszcie! - sapnęła, z uśmiechem rozglądając się po nowej pracowni. Poddasze zmieniło się nie do poznania. Odnowione belki konstrukcyjne i słupy miały ciepły,
orzechowy odcień, dwie
ściany i
skosy stropu
pomalowano na kolor
bladobrzoskwiniowy, zaś ścianę z oknami oraz tę, przy której stało obszerne biurko, Elka zaakcentowała mocnym pomarańczowym. Kremowe rolety i ciemna podłoga przyjemnie kontrastowały z ciepłymi odcieniami ścian. W kącie stał duży wiklinowy kosz ze zwojami planów i projektów, a w specjalnym, szczelnie zamykanym pojemniku za drzwiami czekała świeża porcja gliny. Wypalanie uformowanych aniołków Elka powierzała znajomemu starszemu panu, mieszkającemu na wsi za Puławami, od lat zajmującemu się wytwarzaniem i wypalaniem glinianych garnków, wazonów i innych ozdób. Garncarz robił też, specjalnie do kwiaciarni Krzysztofa, ozdobne doniczki i flakoniki. Bywało, że Elżbieta pomagała mu w malowaniu wzorków, a on rewanżował się wypalaniem aniołków za darmo. - Dzięki twoim wzorkom, Eluniu, moje dzbanki na mleko sprzedają się kilka razy lepiej. Talent do tworzenia kształtów z gliny to ja mam, ale do malowania, ni w ząb tłumaczył, widząc, jak w kilku zgrabnych ruchach powstają na suchej glinie malarskie dzieła sztuki: falowane szlaczki, kwiatuszki, gwiazdki, słynne kogutki, a nawet zarys zamku w Janowcu. Pozostawało pociągnięcie szkliwem, wypalenie i można było ruszać do sklepów. Na poddasze wpadł Krzysztof z dwiema skrzynkami różnych kwiatów. - A to co? - zapytała, unosząc brwi. - Prezent dla mojej najukochańszej dziewczynki. Specjalnie przywiozłem. Kwiaty na parapet zewnętrzny i do środka. Otworzył szerzej drzwi, za którymi stały dwie podłużne donice pełne czerwonych, zebranych w półkule kwiatów. - Krakowiaki! - wykrzyknęła z zachwytem. - Moje ulubione! Skąd je wytrzasnąłeś? - Od pana Bronka. - Roześmiał się. - Na zewnątrz masz zamontowane specjalne kosze. Umieścił donice za oknem. Pozostałe rośliny w kolorowych doniczkach porozstawiali wspólnie na półkach, parapetach i biurku. - Od razu zrobiło się przytulniej - westchnęła dziewczyna, całując Krzysztofa w szorstką brodę. - Zabieram się do robienia aniołków. Jutro pan Wiesław będzie miał w piecu
trochę miejsca. - Już późno, chodź lepiej spać - mruknął Krzysztof, przytulając ją do siebie. - Nie ma mowy. Kładź się, a ja przyjdę za jakąś godzinkę. - Jasne. Zawsze tak mówisz, a potem z jednej godziny robią się trzy. Albo więcej. - Idź już, marudo - zażartowała, wypychając go z pokoju. - Daj mi się nacieszyć moją własną, nowiutką pracownią. Niezadowolony Pasłęcki poczłapał do łazienki, wziął ekspresowy prysznic i padł na łóżko. Tymczasem Elżbieta rozwałkowała glinę i w skupieniu wycinała kształty aniołków. Postanowiła zrobić trzy szczupłe, lekko przegięte w pasie, trzy barokowe i po dwie pary przytulonych. Najwięcej czasu zajmowało jej formowanie włosów i falbanek w anielskich sukmanach. Ani się obejrzała, jak minęła druga w nocy. Przetarła powieki wierzchem dłoni, zgrabnymi ruchami wycięła i dokleiła rączki i nóżki, na koniec narysowała usta, noski i oczy. - Gotowe - mruknęła do siebie, układając postaci rzędem na pergaminie. - Jak wrócicie z pieca, pomaluję was na jakieś wesołe kolory... Dochodzący z sypialni wrzask zjeżył jej włosy na głowie. Rzuciła trzymane w rękach narzędzia, które właśnie miała umyć, i pognała po schodach, następując raz po raz na przydługi chałat, który zawsze wkładała do pracy z gliną. Wpadła jak burza, zapaliła światło i zamarła. Krzysztof siedział na łóżku i machając rozpaczliwie rękami, starał się odegnać od siebie niewidzialną postać. Po jego wykrzywionej grymasem twarzy spływały łzy i kropelki potu. Szyję w kilku miejscach miał podrapaną do krwi, a w wytrzeszczonych strachem oczach dziki, krwisty blask. - Krzysiek! - krzyknęła, próbując go przytulić, lecz Pasłęcki odepchnął ją od siebie z taką siłą, że poleciała do tyłu i z całej siły rąbnęła plecami o kant szafy. Nie zważając na ból, szybko poderwała się z podłogi i na czworakach dopełzła do rogu pokoju, gdzie ukryła się za wysokim oparciem fotela jak za tarczą. - Zostaw mnie! - wrzasnął Krzysztof przepełnionym bólem głosem. - Zostaw i mnie, i Elkę! Słyszysz? Zostaw nas! W kierunku miejsca, w którym Elżbieta była dosłownie sekundę temu, poleciała lampka nocna, a potem dwie książki i ostatni numer „Focusa”. Gazeta załopotała kartkami jak gołąb. Krzysztof nie przestawał miotać się i krzyczeć, bez przerwy wpatrując się niewidzącym wzrokiem w przeciwległy kąt pokoju. Nagle padł na łóżko i znieruchomiał.
Elka spędziła jeszcze kilka minut wciśnięta pomiędzy szafę a fotel, przytulając do twarzy zaciśnięte w pięści dłonie. Wreszcie zdobyła się na odwagę, powoli podeszła do łóżka, położyła dłoń na ramieniu Krzysztofa i delikatnie nim potrząsnęła. Odwrócił głowę i spojrzał na nią zaspanym wzrokiem. - Coś się stało? - Przysłonił dłonią oczy przed rażącym światłem. - Wszystko w porządku? Usiadł na posłaniu i spojrzał spod przymrużonych powiek. - Ty mi powiedz... - Głos Elżbiety drżał jak liście osiki. - Co ci się śniło? - Mnie? - Pokręcił głową. - Nic. Przynajmniej nie pamiętam, żeby... - Miotałeś się po łóżku. Wrzeszczałeś na kogoś, żeby zostawił cię w spokoju. - Jej oczy zaszły łzami. - Chciałam ci pomóc, ale mnie odepchnąłeś! - Niemożliwe. Nic nie pamiętam. Nie ciebie... Dopiero teraz zobaczył porozrzucane książki, rozbitą lampkę i rozsypane po podłodze chusteczki higieniczne. - A to?! - Rozpięła chałat i zerwała z siebie lekką sukienkę, po czym odwróciła się nieco bokiem, stając przed nim jedynie w czarnym biustonoszu i figach. Przez całą długość jej pleców biegła długa, sinoczerwona pręga. - A tutaj? - Wyciągnęła przed siebie nadgarstki z sińcami po jego palcach. - Myślisz, że co? Że sama to sobie zrobiłam? Krzysztof zesztywniał z przerażenia. - Ja... nie wiem. - Musisz iść do lekarza! - powiedziała zdecydowanie. - Zaczynam się ciebie bać. - No coś ty... - Krzysztof! - wrzasnęła. - A co będzie, jak następnym razem zaczniesz mnie dusić, kopać albo, co gorsza, będziesz próbował... - Skuliła głowę i rozpłakała się na dobre. Drobne ramiona trzęsły się od tłumionego łkania. Przerażony Pasłęcki zerwał się z posłania i przytulił mocno dziewczynę. - Nie płacz - prosił, gładząc ją po obitych plecach. - Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził. Z samego rana zadzwonię do Dereszyńskiego, pogadam z nim. Obiecuję. - A co on na to poradzi? Przecież to internista! - powiedziała przez tłumiony szloch. Leczy katary, grypę, anginę i bóle brzucha, a nie senne koszmary. - Ale na pewno poleci kogoś, kto zajmuje się... takimi dolegliwościami. - Niech będzie. - Odsunęła się, wycierając wierzchem dłoni łzy z policzków. - Idę się
wykąpać. - Może się przyłączę... - Nie. - Zatrzymała się w drzwiach, ze świeżą nocną koszulką w ręce. - Lepiej idź już spać. Ja zaraz wracam. Wyszła, gasząc światło i chyba pierwszy raz, odkąd tu przyjeżdżała, zamykając drzwi do łazienki na klucz. Krzysztof z ciężkim westchnieniem opadł na poduszkę. Jak mogłeś, baranie!, wyrzucał sobie, przecierając rękami twarz. Zacisnął powieki, lecz niczego nie pamiętał. Może z wyjątkiem odzianej w czarną, skórzaną rękawicę dłoni. Dłoni, która starała się mu wyrwać coś cennego, ściskając za nadgarstki z ogromną siłą. Pasłęcki nie wiedział, co to było. Zrezygnowany otworzył oczy i szczelniej owinął się kołdrą. Chociaż było ciepło, a przez uchylone okno wpadało parne powietrze, on trząsł się jak osika. Kładąc się na boku, usłyszał przekręcany w szklanych drzwiach klucz i szum płynącej wody. Krople bębniły monotonnie, tłumiąc cichy szloch. Z jego powodu. I to zabolało go najbardziej.
XXXI Gdzieś w okolicach południa odprawa w sali konferencyjnej dobiegła końca. Garlicki z Pokornym zrelacjonowali rozmowę z siostrą zamordowanej Igi Kąkol oraz pokazali zdjęcia denatki w towarzystwie przyjaciółek. Szef podzielił uczestników na grupy, a każdej przydzielił jedną zabitą osobę. Podwładni otrzymali dwa dni na spotkanie się z najbliższymi ofiar, polecenie zebrania jak największej ilości informacji i odkrycia powiązań. - Uff, można trochę odpocząć - westchnęła Katarzyna, zamykając za sobą drzwi. - Już się bałam, że będziemy się naradzać i w weekend. - Ale za to musimy spotkać się z rodzinami ofiar. Niektóre grupy muszą jechać na drugi koniec Polski albo i dalej. Choćby rodzina Marty Lelek, tej z karaluchami - wyjaśnił Garlicki, widząc zdziwioną minę Rokitnickiej. - Jej brat i matka mieszkają w Australii. - Naszej policji nie stać na pokrycie kosztów. Pogadają przez Internet - sprostowała Katarzyna spokojnie. - Na pewno zajmie im to mniej czasu niż mnie jazda na spotkanie z rodzicami tej Kąkol. - Chyba nie ma potrzeby do nich jechać. - Garlicki wzruszył ramionami. Dowiedzieliśmy się wszystkiego od pani Danuty. Nie sądzę, żeby rodzice byli bardziej z nią zżyci. - Jurek. - Podszedł do nich Pokorny. - Mam sprawę. Pojedziesz ze mną do Krakowa? Tam się stało coś złego. - Zerknął na zegarek. - Mamy godzinę. Garlicki zmarszczył brwi. - Do Krakowa jest prawie trzysta kilometrów. Jak chcesz tam dotrzeć w godzinę? - Na przykład prywatnym samolotem? - Na twarzy Feliksa pojawił się przebiegły uśmiech. - Prywatnym samolotem? - powtórzył Jerzy. - Bogato... - Zgadza się. Po spotkaniu odstawią nas z powrotem do Warszawy. Garlicki zerknął na Katarzynę. Mieli jechać na zakupy, a później do niej. - Jedź. - Skinęła głową. - Załatwię sprawunki i zaczekam z kolacją. - Może inaczej - wtrącił Pokorny. - Zabierz się z nami. I tak jesteśmy umówieni w śródmieściu. Będziesz miała trochę czasu na zwiedzenie Wawelu albo Rynku. Rokitnicka aż klasnęła w dłonie. - Świetny pomysł. Ostatnio byłam w Krakowie jako studentka. Chętnie przypomnę sobie młode lata. - No to idziemy. - Pokorny otworzył drzwi. - Na dole czeka taksówka.
Przelot do Krakowa trwał nieco ponad pół godziny. Prawie tyle samo, co dotarcie z komendy na Okęcie. Na płycie czekał na nich kierowca. Przeprowadził gości specjalnym przejściem dla VIPów, wprost do zaparkowanego w wyznaczonym miejscu czarnego bmw. - To jest prawdziwy samochód! - westchnął rozmarzony Pokorny, sadowiąc się na skórzanym fotelu. - Takim wozem to można jechać na koniec świata... Kierowca bez słowa ruszył z miejsca. - Możesz nam powiedzieć, co jest grane? - spytał Garlicki po raz dziesiąty. - Sam nie wiem. - Pokorny wzruszył ramionami. - Ale znam trochę tego człowieka i jestem przekonany, że nie ściągałby mnie tutaj bez bardzo poważnej przyczyny. - To przynajmniej powiedz, kto to jest - zainteresowała się Katarzyna. Pisnęła komórka Feliksa. - O wilku mowa - mruknął, zerkając na wyświetlacz. - Pokorny. Jesteśmy już w Krakowie. Przyleciałem z dwojgiem swoich ludzi, to nie problem? W porządku. W takim razie do zobaczenia. - Schował telefon i zerknął zagadkowo na Katarzynę i Jerzego. Zaprasza całą naszą trójkę. Dziwne, ale Rycki twierdzi, że kobieta może się przydać. - Rycki? - Rokitnicka zerknęła podejrzliwie. - Czy to ten Rycki... - Właśnie ten. - Niezłe masz znajomości - zażartował Garlicki. Feliks łypnął groźnie. - Znamy się ze szkoły. Kilka lat temu Rycki potrzebował zaufanego człowieka w policji, no i zadzwonił do mnie. Sprawę udało się rozwiązać w ciągu trzech dni, podczas gdy według procedur trwałaby miesiącami. Katarzyna smutno pokiwała głową. - Ograniczają nas ustawy i paragrafy - przyznała kwaśno. - Więc się zazwyczaj ponad to nie angażuję. - Pokiwał głową Pokorny. - Za moją ciężką tyrkę i pomoc w łapaniu groźnych przestępców niewiele mam. Obiecany awans dostał syn jakiegoś ważnego urzędnika. Chłopak może i dobry, ale kompletny żółtodziób. No to wolę z boczku, jako wywiadowca. Zarobki nie najgorsze dla samotnego faceta, satysfakcja z samodzielności i kontakty na przyszłość. Zobaczymy. - I może kiedyś prawdziwe pieniądze - dodała Katarzyna. - Oczywiście - potaknął. - A wiesz, dlaczego taka praca jest dużo lepsza? Ponieważ to ja decyduję, kiedy, gdzie i w jaki sposób mam działać, a pierdzący w stołek wyższy rangą dupek tylko zakreśla ogólne ramy. - Uniósł się nieco na siedzeniu. - Poza tym ludzie widzą,
że naprawdę się dla nich staram. Fakt, wywiadowca nudzi się czasem jak mops, ale robota jest względnie bezpieczna i bardziej opłacalna niż gnicie za biurkiem w komendzie. Minęli wreszcie centrum Krakowa i zatrzymali się na ogromnym parkingu przed szpitalnym oddziałem położniczym. Kierowca wysiadł z samochodu i bez słowa otworzył drzwi Katarzynie. - Idziemy do szpitala? - zapytała, rozglądając się ciekawie. - Pan Rycki. - Kierowca wskazał ręką na postawnego mężczyznę w garniturze, zbliżającego się do nich szybkim krokiem. - Witam państwa. - Mężczyzna uścisnął każdemu rękę na powitanie. - Błażej Rycki. Cześć, Feliksie. - Klepnął Pokornego po ramieniu. - Powiedz mi lepiej, co się stało. - Wywiadowca od razu przeszedł do rzeczy. - Zaginęła moja żona. - Ryckiemu załamał się głos. - Pomóżcie mi znaleźć ciało, błagam. - Ciało? - zdziwiła się Katarzyna. - Przecież nie każde porwanie to zaraz zabójstwo. - Patrycja zmarła ubiegłej nocy. Wskutek masywnego krwotoku podczas porodu. Przetarł oczy wierzchem dłoni. - Poszliśmy z jej siostrą zobaczyć noworodka, a wtedy ktoś ukradł zwłoki. Dotarli do prawie pustej poczekalni i usiedli na ławce w najdalszym kącie pomieszczenia, przysłoniętym gęstwiną sztucznych kwiatów. - Dobra, opowiadaj po kolei. - Pokorny usadowił się najbliżej Błażeja. Mężczyzna pokrótce streścił im przebieg wczorajszego przyjęcia, opowiedział, jak jego żona zaczęła rodzić, o operacji, noworodku. Później przeszedł do spotkania z ordynatorem, policją i wreszcie akcji związanej z poszukiwaniem ciała. - Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach... - mruknęła Katarzyna, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Najbardziej mnie wkurza, że zaginięcie człowieka można zgłosić dopiero po upływie tak wielu godzin. Ale kiedy zwróciłem glinom uwagę, że Patrycja jest przecież martwa, odpowiedzieli, że pośpiech tym bardziej nie jest konieczny. Szlag by to trafił! - Rycki przeczesał włosy drżącymi palcami. - Tej nocy spełniło się moje największe marzenie. Zostałem ojcem, ale w obliczu tych wszystkich wypadków nie jestem w stanie się cieszyć. - Powinni to potraktować inaczej - wtrącił Garlicki. - Jak kradzież. Jako włamanie i przywłaszczenie ludzkich szczątków. - Byłem zbyt skołowany, żeby na to wpaść... - A gdzie jest pana synek? - spytała Katarzyna, odruchowo kładąc rękę na ramieniu
Błażeja. - Wciąż tutaj, na noworodkach, z matką mojej żony. Ale za pół godziny dostanę wypis i zabieram go do domu. Tam na pewno będzie lepiej chroniony niż tutaj. - Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał Pokorny. Rycki podniósł głowę. - Znajdź Patrycję, żebym mógł ją pochować. - Będziemy musieli zadać panu kilka pytań. - Garlicki wstał i wcisnął ręce do kieszeni. - Pytajcie. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Powiem wam wszystko i jeszcze udostępnię wszystkie potrzebne dokumenty. - Czy pańska żona miała wrogów albo kręcił się koło niej ktoś niezrównoważony? zapytała Katarzyna. - Już mnie dzisiaj o to pytano - odparł Rycki. - Nikt nas nie nękał. A przynajmniej nic o tym nie wiem. Kolejne pytania nie przybliżyły ich ani na milimetr do rozwiązania. Pokorny poderwał się z krzesła i nerwowym krokiem zaczął przemierzać korytarz. - Coś się stało? - Garlicki wyczuł jego zdenerwowanie. - A tak mnie tknęło... - Wywiadowca przykucnął przed Ryckim. - Błażej, jeszcze tylko jedno pytanie, skup się - powiedział poważnie. - Tak? - Czy twoja żona występowała może w jakiejś reklamie albo miała koleżanki w branży? - Niedługo przed tym, jak się poznaliśmy. Patrycja chciała zostać modelką, ale zachorowała i musiała zrezygnować. Brała wprawdzie udział w kilku pokazach mody, a nawet wystąpiła w promocji czekolady, ale to był epizod. Przed prawie dziesięciu laty. Pokorny z Garlickim spojrzeli po sobie. - A był pan dzisiaj w domu? - zapytał Jerzy. - Nie. - Rycki pokręcił głową. - Dlaczego pan pyta? - Czy twoja rezydencja jest strzeżona? - Feliks zignorował pytanie. - Ochroniarz przy bramie, psy, kamery i system monitoringu. - Pochwycił zdziwione spojrzenia. - Nie jestem Bradem Pittem czy Lady Gagą. Nie potrzebuję większej ochrony. - Masz kontakt ze swoim ochroniarzem? Rycki wyciągnął komórkę i wystukał numer. Po kilku sygnałach odsunął telefon od ucha. - Dziwne. Nikt nie odbiera...
- Zadzwoń po posiłki - Pokorny zwrócił się do Katarzyny. - I zostań tu z Błażejem. My jedziemy do niego do domu. - Weźcie mój wóz. - Rycki wcisnął Garlickiemu do ręki kluczyki i dowód. - To tamto sportowe bmw. - Wskazał ręką. - Przyjadę z szoferem, gdy już odbiorę dziecko. Garlicki z Pokornym wybiegli ze szpitala. - Ja prowadzę! - zastrzegł Jerzy. - Nie wiesz przecież, gdzie mieszka Rycki... - No właśnie! Będziesz pilotem, a ja się skupię na drodze! Pokorny poddał się i zajął miejsce pasażera. - Szczęście, że nie będzie trzeba przebijać się przez centrum. Do rezydencji Błażeja mamy jakieś pięć kilometrów. Z parkingu na prawo. Brawurowa jazda Garlickiego zaskoczyła Feliksa. Spokojny zazwyczaj policjant prowadził pewnie, szybko i zdecydowanie. - To tutaj. - Wskazał na prawo. - Trzecia działka. Zaraz za tym dworkiem. Posiadłość Ryckiego otaczał piękny płot z kutego metalu. Automatyczna brama stała otworem. - Nie podoba mi się... - mruknął Garlicki, wjeżdżając do środka. - Nie tylko tobie. Piętrowy, modernistyczny dom stał jakieś trzysta metrów w głębi posesji. Otaczały go sędziwe brzozy i sosny. Idealnie przystrzyżona i zapewne stale nawilżana trawa miała soczysty odcień zieleni, gdzieniegdzie, w niewielkich kępach, kwitły róże i ozdobne trawy. Ścianę przy głównym wejściu i część schodów oplatały bujne wisterie. Wielkie, bladofioletowe grona kwiatów łagodnie kołysały się na wietrze. - Jaka szkoda, że to nie urlop! - westchnął Jerzy, gdy zatrzymali się na wyłożonym drobną kostką podjeździe. - To kto puka pierwszy? Wysiedli z auta, a Pokorny wyciągnął i odbezpieczył pistolet. Garlicki zrobił to samo. - Te cholerne posiłki oczywiście nie dotarły! - mruknął Feliks w stronę drzwi. Ustawili się po obu stronach szerokiej futryny. Garlicki nacisnął klamkę. - Otwarte. - Bezgłośnie poruszył ustami. Wyciągnął przed siebie dłoń i kolejno wystawił palce. Jeden. Dwa. Na „trzy” wpadli do środka. Znaleźli się w przestrzennym holu z imponującymi kamiennymi schodami, lekkim
łukiem pnącymi się na pierwsze piętro. Strop zdobił wspaniały żyrandol z setkami drobnych szkiełek w kształcie łez. Po prawej stronie znajdował się obszerny salon, w tej chwili pusty, nie licząc drogiego wyposażenia i tłustego kocura na skórzanej sofie. Mężczyźni szybko obeszli salon i taras, lecz nie znaleźli niczego podejrzanego. Garlicki wciągnął powietrze i spojrzał zdumiony na Pokornego. Intensywnie pachniało czekoladą. - Dziwne - odczytał Garlicki z ruchu ust Feliksa. Potaknął lekkim skinieniem głowy. Wskazał na drzwi po drugiej stronie holu. Zapach kakao uderzył w nich z taką mocą, że Pokornego aż cofnęło. Spojrzał na Jerzego pytająco wzrokiem. Co jest, do diabła? Kuchnia miała kształt litery L, więc stojąc w drzwiach, widzieli jedynie jej część z nowoczesnymi szafkami pokrytymi egzotycznym fornirem. Pomiędzy nimi a zimną stalą zlewozmywaka błyszczał sprzęt wart co najmniej kilkadziesiąt tysięcy złotych. Pośrodku kuchni znajdowała się wyspa z dużą ceramiczną płytą i stalowym okapem z kolekcją różnej wielkości chochli. Ruszyli powoli, z przygotowaną bronią. Za róg pierwszy zajrzał Pokorny. - A niech mnie! - Opadły mu ręce. Garlicki stanął obok i zamarł. Przed nimi znajdował się stół z ośmioma krzesłami. Jego owalny blat przykrywał śnieżnobiały obrus. Na obrusie leżała pani Rycka, kompletnie naga. Nabrzmiały do granic wytrzymałości brzuch górował nad postacią zmarłej, a byle jak założone szwy ledwie spajały obrzeża rany. W dłoniach Patrycji upchnięto po kilka tabliczek, a dokoła ciała ustawiono cztery fontanny z płynną czekoladą. Bulgotała teraz z cichym pluskiem. Dekoracji dopełniały porcelanowe miseczki, serwetki, słodkie pieczywo i mleko w karafkach. Pokorny podszedł bliżej i nachylił się nad brzuchem nieboszczki. - Co on jej tam wsadził, do diabła? - mruknął pod nosem. Garlicki wybrał numer policji, ale w tym samym momencie usłyszał wycie syren parkujących na podjeździe radiowozów. Do środka wpadło kilkunastu funkcjonariuszy. - Jezu Chryste! - Jedna z policjantek aż zasłoniła twarz.
Pokorny delikatnie dotknął łyżeczką brzucha Patrycji. Szwy puściły i oczom zgromadzonych ukazały się na wpół roztopione kostki i tabliczki czekolady. Wypływały cuchnącym, ciemnobrązowym strumykiem wprost na śnieżnobiały obrus.
XXXII Po ciężkiej i wyjątkowo mrocznej nocy nastał wreszcie słoneczny poranek. Zaraz po siódmej Pasłęcki zadzwonił do przychodni, do znajomego internisty Jakuba Dereszyńskiego i umówił się na wizytę o dziewiątej. Podczas rozmowy Elżbieta stała oparta o framugę drzwi i, zagryzając wargi, wpatrywała się w Krzysztofa. - Dziękuję - powiedziała, gdy tylko odłożył słuchawkę. - Te twoje koszmary naprawdę robią się niebezpieczne. - Wiem - przyznał jej rację. - Ale ja nic nie pamiętam! Im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi uwierzyć. Dziewczyna bez słowa podeszła i ucałowała go w czoło. - Przygotuję śniadanie, a ty szoruj pod prysznic - powiedziała, głaszcząc go po głowie. - Idziesz ze mną? - zapytał, wyciągając z komody świeżą bieliznę. - Nie - odkrzyknęła z kuchni. - Muszę zawieźć moje aniołki do wypalenia. Zjem tylko kanapkę. Zanim wyszedł spod prysznica, ogolił się i wysuszył włosy, Elkę już wymiotło. Został po niej jedynie różany zapach perfum, śniadanie na stole i karteczka na lodówce. „Kocham cię, bądź dzielny, twoja stokrotka”. Rozrzewnił się. Pomimo tego, co zrobił, wciąż próbowała mu ufać. Wciąż go kochała i chciała z nim być. Wzdychając, zjadł kanapki, popił trochę soku pomarańczowego i znowu poczłapał do łazienki. Tym razem, żeby umyć zęby. Kilka minut po ósmej już był w kwiaciarni. Wiolkę zastępowała dzisiaj jej koleżanka, Berenika, absolutne przeciwieństwo przyjaciółki. Wysoka blondynka, o słonecznym uśmiechu i figurze czirliderki, potrafiła uśmiechać się zaskakująco szeroko, prezentując przy tym garnitur idealnie równych, śnieżnobiałych zębów, jak z reklamy. Starannie dopracowany makijaż podkreślał błękitne oczy, a skromna, ale krótka sukienka w kwiaty, z dużym, eksponującym pełne piersi dekoltem wprawiała w zachwyt każdego mężczyznę przekraczającego próg sklepu. Wprawdzie nie radziła sobie z wiązankami tak dobrze, jak Wiola, ale uczyła się bardzo szybko i Krzysztof liczył, że dwie czy trzy tury przygotowań bukietów na weekendowe zamówienia zrobią z niej florystykę pełną gębą.
Berenika akurat spryskiwała odżywką w sprayu kwiaty w donicach. Młody mężczyzna, wybierający z wiaderka tulipany, wpatrywał się w jej ledwie okrytą kwiecistym materiałem, wypiętą pupę z nieskrywanym pożądaniem. - Cześć, Berenika - powiedział Pasłęcki. Klient drgnął i nerwowo wybrał pięć pierwszych z brzegu kwiatów. - Proszę mi je zapakować bez przybrania. - Uciekał wzrokiem na boki, jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Położył tulipany na ladzie i cierpliwie poczekał, aż Berenika owinie je w arkusz folii. - Jak ci idzie? - zapytał Krzysztof, kiedy chłopak, pozostawiając kilka złotych napiwku, wyszedł ze sklepu. - Powinnaś zostać kelnerką - zażartował, widząc jak Berenika chowa drobne do kieszeni. - Jestem kelnerką - odparła spokojnie. - Właśnie dostałam pracę w tej nowej restauracji po drugiej stronie rynku. Wiolka mówiła, że u ciebie robota nie jest na stałe. - Jeszcze zobaczymy - mruknął, sprawdzając, czy wszystkie kwiaty ułożone są jak należy. - Prawdę mówiąc, zamierzam więcej czasu spędzać poza kwiaciarnią. Poza tym Wioletta coś wspominała o studiach, może więc będzie potrzebna jeszcze jedna para rąk. Oderwał z róż kilka przywiędłych listków, poinstruował dziewczynę, gdzie ustawiać najmniejsze rośliny, i pomaszerował wprost do przychodni, dwie przecznice dalej. Na miejsce dotarł dziesięć minut przed czasem, więc musiał poczekać pod drzwiami gabinetu. Na niewielkiej, szklanej ławie leżało kilka czasopism i gazet; wziął „Wyborczą” i pobieżnie przejrzał informacje na pierwszej stronie. Jego uwagę przykuł niewielki artykuł o serii dziwnych zabójstw dokonywanych na kobietach w różnym wieku. Ofiary ginęły w makabryczny sposób, a ich ciała zazwyczaj odnajdywali bliscy. Morderca najprawdopodobniej był osobą psychicznie chorą, ponieważ układał swoje ofiary jak do fotografii. Niewielkie, ilustrujące notkę zdjęcie przedstawiało kobietę obsypaną kilkoma kilogramami chipsów. Wstrząśnięty Krzysztof zerknął na datę. Dwudziesty dziewiąty lipca. Hm, wczorajsza... Zapewne coś mówili w telewizji, tyle że on nie oglądał wiadomości. Był na bieżąco, bo zazwyczaj podczas jazdy samochodem słuchał radia. Wszelkiego rodzaju dzienniki i programy informacyjne w TV działały na niego zbyt przygnębiająco. Stanowiły niekończącą się wyliczankę śmierci w różnych dramatycznych okolicznościach: od wypadków samochodowych, poprzez katastrofy lotnicze, pożary, epidemie, trzęsienia ziemi, do masowych ataków terrorystycznych. Każde wiadomości
zawsze zaczynały się od ponurych zdjęć z miejsca wypadku i pokazywały liczbę poszkodowanych lub zabitych. Jakby każda stacja skupiała się bardziej na szybkości podawania informacji niż na cierpieniu i tragedii filmowanych osób. A to, według Krzysztofa, było okrutne i obrzydliwe. Wolny czas, którego miał raczej niewiele, wolał spędzać inaczej: czytając dobrą książkę, jeżdżąc na rowerze, grając w tenisa, grillując czy po prostu siedząc z Elką lub przyjaciółmi w ulubionym pubie. Nie lubił tych trupich statystyk w telewizorze i uczucia dziwnej satysfakcji, że on ma lepiej... Rozmyślania przerwało mu skrzypnięcie drzwi do gabinetu. - Pan doktor powiedział, żeby pan wchodził. - Starszy człowiek pozostawił uchylone drzwi. - Dziękuję. - Pasłęcki wszedł do środka. Za niewielkim biurkiem ze sklejki siedział wysoki mężczyzna, niewiele starszy od Krzysztofa. Miał ostre rysy twarzy, początki łysiny, a na nosie prostokątne okulary w brązowej oprawie. Spod białego, wykrochmalonego fartucha wystawał kołnierzyk błękitnej koszuli w drobną kratkę. Na widok Pasłęckiego podniósł się i wyciągnął rękę. - Jak się masz, Krzysiu - powiedział ciepłym barytonem, ściskając dłoń przyjaciela. Co cię do mnie sprowadza? Czyżby problemy z układem pokarmowym? - Nie. Dlaczego? - zapytał Krzysztof, sadowiąc się na czarnym plastikowym krześle. - Tak chcę się upewnić. - Doktor niedbale machnął ręką. - Dzisiaj na sześciu pacjentów czterech miało wirusa Rotha. Wyjątkowo paskudnego w tym roku - dodał znużony. - A co to takiego? - Pasłęcki zerknął podejrzliwie. - Mam nadzieję, że przez uścisk dłoni... - Nie, nie, spokojnie - przerwał mu Dereszyński. - Po każdym badaniu myję ręce w specjalnym środku dezynfekcyjnym. Poza tym równie dobrze mogłeś złapać to świństwo w drodze do przychodni albo w kwiaciarni. Przekonamy się za kilka dni. - A jakie są objawy? - Krzysztof wolał wiedzieć, czego się spodziewać. - Różne. - Doktor pokręcił głową. - Zazwyczaj najpierw pojawiają się bóle brzucha, lekka temperatura, osłabienie, a potem wymioty lub biegunka. A czasami jedno i drugie naraz. Zazwyczaj cholera puszcza po dwóch dobach, ale człowiek jest tak wypruty, że przez kilka dni ledwie ma siłę, żeby dopełznąć do toalety. - Dzięki za pocieszenie - odparł kwaśno Pasłęcki. - No dobra. - Lekarz klasnął w dłonie. - Że nie przychodzisz z rothem, już wiem... - Tak. Mam raczej sprawę nieco, hm, odmienną. - Mężczyzna nie bardzo wiedział, od
czego zacząć. - Tylko się nie śmiej. - Jeżeli nie będziesz się starał wmówić mi, że wczoraj nad Kazimierzem widziałeś UFO, to wszystko zniosę - zażartował Jakub. - Nie wierzę w UFO. - Wierzyć można, ale nie ma co wciskać ludziom kitu, że statek kosmiczny latał sobie akurat nad małym polskim miasteczkiem. Bądźmy realistami... - Przychodzę do ciebie, bo mam kłopoty ze snem - wyrzucił z siebie Krzysztof jednym tchem. Widząc, że Dereszyński wcale się nie śmieje, nabrał odwagi. - Jakiś czas temu przyśnił mi się koszmar, który powraca co kilka nocy. Zawsze jest w nim oprawca bez twarzy, a gdzieś z oddali dobiega płacz i błaganie o pomoc. I zawsze obrywam od tego gościa. Ku zaskoczeniu Krzysztofa Jakub wcale się nie zdziwił. Może Elka miała rację? Może rzeczywiście całkiem sporo ludzi boryka się z podobnym problemem? - Lunatykujesz? - zapytał Dereszyński, wpisując coś do karty. - Na razie nie. Lekarz wyciągnął z szuflady elektroniczny ciśnieniomierz i zapiął go na lewym ramieniu pacjenta. - Rano bolą cię zęby? Krzysztof spojrzał zdziwiony. - Nie. Mam zdrowe zęby. - Zmarszczył brwi. - A co ma jedno do drugiego? - Czasami ludzie zgrzytają zębami przez sen. - Jakub spojrzał na Pasłęckiego. Cierpiący na tę przypadłość potrafią we śnie zetrzeć sobie szkliwo. A to bolesne jak diabli. Kołnierz ciśnieniomierza zaczął napełniać się powietrzem, ściskając ramię Krzysztofa tak mocno, że ten poczuł mrowienie w palcach. Po chwili aparat pisnął kilka razy. - Ciśnienie masz w porządku - mruknął Dereszyński. - Czy sny mają podtekst seksualny? - Człowieku! - Krzysztof nie wytrzymał. - Gdyby miały podtekst seksualny, to nie przychodziłbym do ciebie. Przyjaciel uśmiechnął się szeroko, opadając plecami na oparcie krzesła. - Krzysiu, wiem, że pytania wydają ci się absurdalne, ale staram się wstępnie zdiagnozować rodzaj problemu. - A co on ma wspólnego z seksem? - Pasłęcki się nadął.
- Tych kilka prostych pytań pozwoliło mi odrzucić kilka rodzajów parasomni. Nie cierpisz na somnambulizm. - Zaczął wyliczać na palcach. - Możemy pominąć bruksizm i seksomnię, kolejne przypadłości, dosyć upierdliwe w leczeniu, prawdę mówiąc. Ściągnął z szyi stetoskop i położył na biurku. - Twoje sny prawdopodobnie mają podłoże emocjonalne... - Przez chwilę znów wypełniał kartę. - Dobrze. Jeszcze cię osłucham. - Powiedz mi coś więcej o tych parasomniach - poprosił Pasłęcki. Lekarz poprawił okulary i odłożył długopis. - Oprócz wymienionych trzech rodzajów są jeszcze dwa, i właśnie staram się dowiedzieć, na który cierpisz. Pierwszym z nich są koszmary nocne, długotrwałe marzenia senne, wywołujące skrajne przerażenie. Występują w fazie REM i przynoszą wizje sytuacji drastycznie zagrażających zdrowiu, godności osobistej i życiu. Bywa się w nich świadkiem lub ofiarą brutalnych gwałtów, pobić, tortur czy poniżeń. - To chyba mój problem - westchnął Krzysztof. - Chociaż dzisiejszej nocy też podobno śniłem, ale kompletnie tego nie pamiętam. Co więcej, podobno wydzierałem się na kogoś, a kiedy Elka chciała mnie uspokoić, odepchnąłem ją tak mocno, że odbiła się od szafy. Jej zdaniem wyglądałem, jakbym nie spał. Podobno miałem otwarte oczy. - A to właśnie jest typowy objaw parasomni innego rodzaju. - Dereszyński pokiwał głową. - Ta ostatnia sytuacja bardziej pasuje do lęków nocnych. Śpiący pacjent najczęściej miota się po łóżku, krzyczy, płacze, a na dotyk reaguje skrajną agresją. Najczęściej atak trwa od kilku do kilkunastu minut, po czym przechodzi znienacka i chory spokojnie zasypia, jak gdyby nigdy nic. Inaczej niż przy koszmarach, nie pamięta treści snu ani swego zachowania. - Elka boi się, że w trakcie takich napadów mogę zrobić krzywdę. Sobie albo jej przyznał cicho, spuszczając nisko głowę. Wspomnienie przerażonej twarzy najbliższej osoby sprawiało ogromny ból. - To całkiem słuszna obawa - przytaknął Dereszyński. - Lepiej, żebyś nocą nie miał w zasięgu rąk ostrych przedmiotów. - Skąd to się bierze? - zapytał Krzysztof. Lekarz wzruszył ramionami. - Ze stresu albo traumy, nawet sprzed wielu lat. Nierzadko z powodu życiowych zakrętów i konfliktów, zwłaszcza z bliskimi. Wszystko może być przyczyną. Nawet niektóre leki. Nie przyjmowałeś ostatnio preparatów z pseudoefedryną? Jakieś tabletki na katar albo wieloskładnikowe środki na przeziębienie i grypę? A może bierzesz leki przeciwalergiczne? Pasłęcki pokręcił głową.
- Nic z tych rzeczy. Czasami zażywam paracetamol. - W porządku. Na razie zlecę podstawowe badania krwi i zapiszę lekki środek przeciwdepresyjny. Możesz też brać przez dwa, trzy tygodnie magnez i witaminy z grupy B. Zaraz ci zapiszę. Wyciągnął receptę i skreślił na niej kulfonami coś, czego Krzysztof za skarby świata nie byłby w stanie odczytać. Na błękitnej kartce z logo firmy farmaceutycznej wypisał sposób dawkowania. Tutaj postarał się bardziej; można się było z grubsza domyślić, o co mu chodziło. - A jak nie pomoże? - zapytał, chowając kartki do kieszeni. - Jeżeli koszmary trwają od niedawna, leki najczęściej wystarczają. A gdy nie pomogą... Cóż, będziesz musiał skonsultować się psychoterapeutą. Rozmowa ze specjalistą pomaga radzić sobie z określonymi problemami, a co za tym idzie, poprawia jakość snu. Psychoterapeuta po kilku rozmowach będzie umiał dobrać konkretny sposób leczenia. Ostatnio
furorę
robią
relaksacja,
metoda
psychodynamiczna
oraz
technika
poznawczobehawioralna, w których uczysz się zmieniać treść koszmaru na pozytywną. Wtedy z reguły koszmar traci sens i po pewnym czasie znika. - Są jeszcze jakieś inne rodzaje tej... tej... - Parasomni? - dokończył Jakub. - Właśnie. - Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale raczej nie. Krzysztof spuścił głowę. - A do której grupy zaliczyłbyś obrażenia powstałe w trakcie snu? - Może to wynik lunatykowania? Z reguły somnambulik omija znane mu przeszkody, na przykład stoły, krzesła. Jednak może wpaść na przedmiot, który został przestawiony bez jego wiedzy. Zwłaszcza po ciemku. - Nie o tym mówię. - Pasłęcki skrzyżował ręce na piersi. - Jak wytłumaczysz, że w koszmarze potwór czy zjawa zadają ci konkretne obrażenia, na przykład kopie cię w brzuch, a potem na ciele powstają sińce w kształcie podeszwy? Dereszyński wciągnął powietrze. - Coś takiego się raczej nie zdarza. Chyba że osoba podczas snu jest rzeczywiście bita. To jedyne prawdopodobne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi w tej chwili do głowy. - A gdybyś był pewien, że śniąc koszmar, leżałeś bezpiecznie w łóżku? Gdybyś miał świadka, powiedzmy żonę czy narzeczoną? - To niemożliwe. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach.
Krzysztof spojrzał zmęczonym wzrokiem. - Tak sądzisz? - zapytał cicho. - To co to jest? Ściągnął koszulkę. Osłupiały lekarz podniósł się powoli i zagapił jak wół na malowane wrota. - A niech mnie! - powiedział zduszonym głosem. - Pierwszy raz widzę coś takiego... Z nieskrywaną fascynacją wpatrywał się w kolekcję sińców. Widział jasne pręgi na plecach, podbiegnięte krwią zadrapania na ramieniu, liczne stłuczenia żeber. Jednak największe wrażenie robił wyraźny odcisk podeszwy ciężkiego buta, biegnący niemal przez cały mostek.
XXXIII Kilka godzin po odnalezieniu ciała w rezydencji Ryckich zrobiło się spokojniej. Wstępne oględziny, sfotografowanie, opisanie szczegółów, znalezienie odcisków palców oraz pobranie niezbędnych próbek trwało sporo czasu. Po zakończeniu procedur ciało kobiety delikatnie przeniesiono na specjalne nosze i zabrano do laboratorium. - Wreszcie mogę się wziąć za sprzątanie - powiedziała starsza pokojówka, wezwana dwie godziny wcześniej, niż zazwyczaj przychodziła. - To okropna strata. Pani Patrycja była taka dobra... - Rąbkiem fartucha wytarła łzy. - Muszę tu wszystko ogarnąć, żeby pan Błażej i dzidziuś nie zobaczyli najmniejszego śladu po tym... po tym... Tłumiąc łkanie, wzięła się do pracy. Z pomocą młodej dziewczyny szybko wyszorowała stół, zmieniła obrus, odkurzyła dywany. Obie, wciąż cicho pochlipując, starannie usunęły wszelkie ślady po działalności tabuna specjalistów, jacy przewinęli się w ciągu ostatnich kilku godzin przez parter domu. Tymczasem Garlicki i Pokorny czekali na przyjazd Ryckiego; chcieli z nim jeszcze porozmawiać, zanim powrócą do Warszawy. Katarzyna cały czas była przy Błażeju, nie pozwalając mu wrócić do domu, dopóki nie wywieziono ciała jego żony. - Wyjdźmy przed dom - zaproponował Jerzy, biorąc szklankę z sokiem pomarańczowym. Nie miał ochoty patrzeć dłużej na popłakującą pokojówkę. Miał wrażenie, że ich obecność krępuje starszą kobietę. - Niech będzie - mruknął Feliks, dolewając sobie soku. Na zewnątrz usiedli na niewysokim murku przy kamiennych schodach ganku. - Piękne miejsce - zagaił Jerzy. - W takim domu to można wieść szczęśliwe życie w otoczeniu gromadki dzieci... - Szkoda tylko, że obecnemu właścicielowi nie będzie się już dobrze kojarzył. A sprzątaczka zawsze będzie widzieć swoją chlebodawczynię martwą pośrodku stołu, z wypchaną słodyczami macicą. Na samo wspomnienie ostrej mieszaniny aromatów kakao i śmierci Jerzy poczuł mdłości. - Ja też nieprędko sięgnę po czekoladę - wyznał, odstawiając szklankę z niedopitym sokiem na murek. - Zwłaszcza taką z fontanny. - Ja chyba też... Pod dom podjechało czarne bmw. Ze środka wyskoczyła Katarzyna.
- Lepiej nie mówcie za dużo, dobrze? - szepnęła, zanim wysiadł Rycki. Skinęli głowami. Kobieta z wyraźną ulgą zwróciła się do gospodarza. - Wszystko w porządku. - A gdzie mały? - zainteresował się Pokorny. - Doszliśmy do wniosku, że przestępca chciał mojej żony, a nie dziecka. Lepiej, żeby takie maleństwo zostało w szpitalu jeszcze przez jakiś czas. - Pilnuje go wynajęty ochroniarz - wtrąciła Rokitnicka półszeptem. - I cały czas jest przy nim opiekunka. Rycki zachwiał się lekko. Feliks zareagował błyskawicznie: złapał go pod ramię i pomógł usiąść na murku. - Przepraszam - wyszeptał mężczyzna. - Trochę jestem wyczerpany. Nie spałem od dwóch dni. - Będziemy już wracać do Warszawy - powiedział Pokorny. - Ale przedtem chcę cię o coś poprosić. Rycki podniósł głowę. Od trupiobladej twarzy odcinały się sine obwódki dokoła oczu i czerwony od częstego wycierania nos. Potargane przetłuszczone włosy, wymięta i przepocona koszula, błędne spojrzenie nadawały mu wygląd menela. - Słucham? - zapytał zmęczonym głosem. - Wspominałeś, że twoja żona występowała w reklamie. Masz może jakąś fotografię albo nagranie z tej sesji? - Jest taki stary album u Patrycji. W szafce, koło łóżka. - Błażej podniósł się i odruchowo otrzepał spodnie. - Zapraszam do środka. Poproszę Nataszę, żeby przyniosła. Po chwili kobieta wróciła z niewielką książką oprawioną w czarną skórę. Podała ją Pokornemu, który natychmiast zaczął przerzucać pożółkłe nieco kartki. Fotografie przedstawiały Patrycję WodnikRycką najpierw jako pulchnego bobasa, później jako kościstą blondynkę na rowerze, szczupłą dziewczynę w stroju kąpielowym, aż wreszcie młodą kobietę z rakietą tenisową w ręku. Pokorny kartkował powoli, podczas gdy Katarzyna nie przestawała pocieszać załamanego wdowca. Przy przedostatniej stronie Feliks zamarł w bezruchu. Wpatrywał się w zdjęcie z takim napięciem, że niemal zapomniał o oddychaniu. - Coś się stało? - Jerzy zauważył to pierwszy. - Już wiem, co ten skurwiel robi - mruknął Pokorny ponuro. - Czubek morduje modelki i układa ich ciała tak samo, jak kiedyś w reklamach. - Modelki? - powtórzyła Katarzyna z niedowierzaniem.
- Spójrzcie tylko! Odwrócił album w ich stronę. Wykonana w niestandardowym formacie spora fotografia przedstawiała Patrycję leżącą na stole w kuszącej pozie. Jej nagie ciało pokrywały tabliczki czekolady. W rogach stołu stały cztery czekoladowe fontanny. Rozmarzona kobieta wkładała do ust spory kawałek słodkości. Pod zdjęciem widniało kretyńskie, biorąc pod uwagę okoliczności, hasło. „Jak dobrze mieć brzuszek pełen pysznej czekolady”.
XXXIV Sześćdziesięcioletni Wojciech Krupiński wracał na parter po pierwszym obchodzie. Od przeszło dwóch lat pracował w warszawskim Big House Plaza, jako ochroniarz. Kilkunastopiętrowy gmach przy Jana Pawła II, opodal znanej warszawiakom Hali Mirowskiej, mieścił przeróżne firmy: budowlane, finansowe, edytorskie, salony piękności, a nawet prywatną przychodnię dla VIPów. Kilka z nich, ze względu na wartościowe przedmioty lub obrót gotówką, zatrudniało dodatkowo własnych ochroniarzy. Tak było w przypadku dwóch banków, salonu spa, sklepu ze złotem i butiku z sukniami ślubnymi na parterze. Nadzór nad kamerami, którymi naszpikowany był obiekt, oraz opiekę nad całym budynkiem sprawowała firma Best Security. W Big House Plaza na trzy zmiany pracowało dziesięciu strażników. Krupiński spędzał w pracy trzecią nockę z rzędu, ponieważ Marcinowi tydzień temu urodziło się dziecko. Pan Wojtek lubił pracować na nocnej zmianie. Większość firm zamykała podwoje między osiemnastą a dwudziestą pierwszą. Zostawały jeszcze sprzątaczki, które kończyły pracę zazwyczaj przed północą, oraz nadgorliwcy przesiadujący po świt przed monitorami komputerów. Kiedy wieżowiec pustoszał, pan Wojtek wraz z jeszcze jednym pracownikiem robili wieczorny obchód. Później schodzili na parter, zasiadali w pokoju monitoringu przed kilkunastoma ekranami i udawali, że obserwują puste kondygnacje, ucinając sobie miłą pogawędkę lub jedząc przyniesione z domu kanapki. Zmiennicy zjawiali się o szóstej rano, kiedy budynek powoli budził się do życia. Od siódmej zaczynali się schodzić pracownicy, dostawcy, kurierzy oraz cała masa innych ludzi, tworząca skomplikowaną, żywą tkankę stanowiącą uzupełnienie betonowego kośćca. - No, jeszcze piętnaście minut i dwa dni wolnego. - W drzwiach pojawił się wysoki, dobrze zbudowany ochroniarz. - Ja też się powoli pakuję... - Krupiński ściągnął uniform z logo firmy i zawiesił w swojej szafce. - Podwieźć cię do metra? - Nie. Nie trzeba, Walduś. Wieczorem dostałem esemesa od córki. Zaprosiła mnie na kawę. Swoją drogą, dziwne, że po prostu nie zadzwoniła. - A ty próbowałeś? - Kolega wsadził brudną koszulę do torby. - Nie. Wiadomość odczytałem dopiero po północy. Nie chciałem jej budzić.
Dziewczyna haruje w gabinecie dentystycznym każdego dnia, prawie do dziewiątej wieczorem. I jeszcze ten rozwód... - Dobrze, że się zdecydowała. To dobra kobitka, a ten jej był zwyczajnym puszczalskim bęcwałem - mruknął ochroniarz, pakując niedojedzoną kanapkę i termos po kawie. - A mówiłem jej tyle razy, żeby się nie żeniła z fotografikiem, to poleciała za nim jak ćma za lampą. I co z tego wyszło? - Krupiński ze złości trzasnął drzwiczkami metalowej szafki o wiele za mocno. - Guzik! Ona ciężko pracowała, a ten kretyn wiesz, co robił? Pan Waldek tylko wzruszył ramionami. Dobrze znał tę opowieść, ale wiedział, że trzeba jej wysłuchać po raz kolejny. - Jego działalność wychodziła poza robienie zdjęć - kontynuował Krupiński. Obiecywał naiwnym panienkom najlepsze wybiegi dla modelek, jeśli tylko się z nim prześpią. Stukał ledwo opierzone nastolatki we własnym domu! I to tuż obok gabinetu, w którym moja córka tyra jak wół! Pan Waldek pokręcił głową. - Miał facet tupet. Co teraz robi? - A siedzi w areszcie i dobrze mu tak. Okazało się, że większość tych, pożal się Boże, modelek, była niepełnoletnia. Mam nadzieję, że dupek zgnije w kryminale. - Koniec zmiany, chłopaki! - Do pomieszczenia z impetem wpadli zmiennicy. Nastąpiła wymiana uścisków rąk, krótki raport, co się działo w nocy, po czym Krupiński wreszcie wyszedł z pracy. Zrobił sobie mały spacerek do przystanku, znajdującego się jakieś pięćset metrów od Big House Plaza. Zanim nadjechał jego tramwaj, mężczyzna zdążył jeszcze kupić bukiet żółtych tulipanów na targu pod Halą. Na skrzyżowaniu przy Banacha przesiadł się z tramwaju do autobusu i dziesięć minut później był już pod eleganckim apartamentowcem w samym sercu starej Ochoty. Córka mieszkała na piątym piętrze, w pięknym, dwupokojowym mieszkaniu, które kupiła już po rozwodzie z tym pasożytem, Augustem. Stąd miała przynajmniej blisko do pracy, gdyż jej gabinet znajdował się teraz w tym samym bloku, na parterze, w otoczeniu kilku innych punktów usługowych: sklepu spożywczego, siłowni, kiosku, piekarni i włoskiej restauracji. Pan Wojtek podszedł do drzwi wejściowych i już miał zadzwonić domofonem do mieszkania Sabiny, lecz akurat wychodziła jakaś kobieta z pieskiem. - Proszę, pan wchodzi. - Łaskawie zostawiła otwarte drzwi. Mężczyzna podziękował, wsiadł do windy i wcisnął guzik z piątką. Dźwig zawiózł go
błyskawicznie na wskazaną kondygnację; drzwi rozsunęły się cicho, ukazując długi, pomalowany na kremowo korytarz. W tym luksusowym budynku korytarze przypominały hotelowe. Jasne ściany, ładne płytki na podłodze i ukryte w podwieszanym suficie lampki w niczym nie przypominały korytarza w bloku Krupińskiego. Stanął przed drzwiami z numerem pięćdziesiątym ósmym i nacisnął dzwonek. Wewnątrz rozległ się przyjemny gong obwieszczający przybycie gościa. Pan Wojtek odczekał chwilę i zadzwonił jeszcze raz. - Dziwne - mruknął, przysuwając głowę bliżej drzwi. Z wnętrza dochodził dźwięk zbyt głośno grającego telewizora. Prawdopodobnie emitowano właśnie którąś z licznych telenowel, bo kobiece głosy kłóciły się o jakiegoś Alejandra. Krupiński zdziwił się jeszcze bardziej, bo jego Sabinka nie znosiła seriali. Wolny czas wolała spędzać na dobrej lekturze, niż oglądając „durny tasiemiec dla starych bab”. Zapukał mocno kilka razy, lecz i tym razem bez odzewu. Przecież jego córka wiedziała, o której on kończy pracę, rozmawiał z nią dwa dni temu. Dlaczego nie otwiera? Zdecydował się nacisnąć klamkę. Ku jego zdziwieniu zamek puścił. - Sabinko, jesteś? Już w drzwiach uderzył go aromat kawy tak silny, że od samego zapachu człowiek czuł nagły przypływ energii. - Sabina... Najbliżej wejścia znajdowała się niewielka sypialnia, lecz przez rozsunięte drzwi Krupiński zauważył, że pomieszczenie jest puste. Na wprost przedpokój kończył się ogromnym, połączonym z kuchnią salonem i wyjściem na rozległy taras. Pan Wojtek wszedł, rozglądając się za jedynaczką. Włączony zbyt głośno telewizor ryczał tak bardzo, że mężczyźnie aż zadudniło w uszach. Ze złością podszedł do plazmy i wcisnął przycisk OFF. W mieszkaniu zrobiło się nagle cicho. Zbyt cicho. Kuchnia i taras również były puste. Nie, to niemożliwe. Sabina zawsze była niezwykle pedantyczna. Na pewno nie wyszłaby z mieszkania bez zamknięcia go na wszystkie trzy zamki. Krupiński stał pośrodku salonu, szukając w kieszeni komórki. Wybrał numer do córki. Telefon odezwał się z łazienki.
Mężczyzna złapał za klamkę i pociągnął. Zapach kawy uderzył go wyjątkowo intensywnie. Pan Wojciech namacał ręką włącznik i przycisnął. Pomieszczenie zalał jasnozłoty blask halogenowych lampek, wydobywając z mroku wannę w kształcie migdała. - Sabina! - wrzasnął Krupiński, rzucając się w jej kierunku. W wannie leżała jego córka, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w sufit. Jej ręce unosiły się swobodnie na wodzie... Nie, to nie woda. Kawa. Ciało leżało w kilkuset litrach wciąż ciepłej kawy. Po wierzchu pływały kawowe ziarenka; jedne miały kolor brązowy, inne jasnozielony. Przy wannie stał mały stolik, a na nim filiżanka z espresso. Palce prawej ręki dziewczyny zaczepione były o uszko filiżanki tak, jakby właśnie zamierzała ją podnieść, by napić się orzeźwiającego naparu. - Sabina! - ryknął mężczyzna po raz drugi i upadł na kolana. Złapał córkę za rękę i rozpaczliwie próbował ją wyciągnąć. Dopiero gdy poczuł sztywność jej ciała, zdał sobie sprawę, że kobieta nie żyje od kilku godzin. Na komórce wystukał sto dwanaście. Czekając na sygnał, poczuł nagle w klatce piersiowej ogromny ból, jakby niewidzialna, żelazna ręka chwyciła go za serce. Zgiął się wpół i, chciwie łykając powietrze, modlił się w duchu, by ktoś zdążył przyjąć zgłoszenie. - Pogotowie, słucham? - usłyszał beznamiętny głos po drugiej stronie. - Moją córkę ktoś zabił... - wydyszał pan Wojtek, trzymając się brzegu wanny. - Ktoś ją... utopił... a ja mam chyba zawał... - Niech pan poda adres! - krzyknęła kobieta. - Mam... za... wał... Pomóżcie... - Adres pan poda! Halo... Halo! Krupiński nie miał już siły. I nie dawał rady oddychać. Upadł na włochaty dywanik przy wannie, a komórka wysunęła się z jego ręki...
XXXV Teraz to wszystko zaczyna mieć sens! - mówił rozgorączkowany Pokorny. - Zabójca ma fioła na punkcie modelek i reklam. Rycki trzymał w ręce fotografię żony i z rozpaczą wpatrywał się w jej błyszczące oczy. - Na zdjęciu ma w sobie tyle życia... - jęknął melancholijnie. Stojący za nim Feliks wywrócił oczami. Rozumiał, że Rycki wciąż nie może pogodzić się ze śmiercią Patrycji, ale miał też świadomość, że w każdej chwili może zginąć kolejna osoba. Musi zdopingować Błażeja i dowiedzieć się jak najwięcej. - Nie czas teraz na żale - powiedział zdecydowanie. - Trzeba działać, rozumiesz? I złapać tego dupka, zanim poćwiartuje następną dziewczynę. Rycki wzruszył ramionami. - A co mnie to... Pokorny przykucnął i zajrzał mu w oczy. - Nie chcesz dorwać tego drania? Gdybym to ja był na twoim miejscu, zrobiłbym wszystko, żeby go dopaść i urwać mu jaja! Rycki jakby się obudził. - Masz rację - powiedział nagle. - Trzeba mu zrobić to samo, co zrobił Patrycji. Tylko na żywca! Pokorny uśmiechnął się ukradkiem. Wstał i poklepał Błażeja po ramieniu. - O to właśnie chodziło - mruknął. - A teraz opowiedz mi o Patrycji i jej pracy w modelingu, dobrze? - To był pojedynczy przypadek - zaczął Rycki wciąż jeszcze łamiącym się głosem. Tylko ten jeden zasrany raz. A przecież niektóre aktorki i modelki nie schodzą z planu i co? Czemu do nich się nie dobrał? - Na to nie jestem w stanie ci odpowiedzieć. Przynajmniej na razie. - Zaraz, zaraz... - Rycki łypnął podejrzliwie. - To Patrycja nie była pierwsza? Policjanci wymienili szybkie spojrzenia. - Wspominaliście już o tym wcześniej, ale jakoś do mnie nie docierało. Wy kogoś szukacie? No? - Okej. - Pokorny uniósł ręce w geście poddania. - Znam cię od paru lat. Wiem, że jesteś dyskretnym człowiekiem i nie puścisz pary z ust. Cała sprawa jest w toku i za wszelką cenę staramy się, by nie dotarła do mediów, dopóki nie będziemy wiedzieć czegoś na temat
przestępcy. Błażej Rycki podniósł się z fotela i starannie zasunął drzwi do salonu. - Mówcie wszystko, co wiecie. Może będę mógł wam pomóc. - W jego oczach pojawił się błysk. Pokorny zaczął od patetycznego westchnienia, jakby opowiadał tę historię co najmniej tysiąc razy. - No więc od maja ktoś morduje kobiety w różnym wieku. Pierwsza ofiara miała prawie siedemdziesiąt lat, i choć wprawdzie zmarła śmiercią naturalną, tydzień po pogrzebie została wykopana z grobu, po czym zataszczona do własnej sypialni. Przefarbowano jej włosy na blond, ubrano w seksowne fatałaszki i ułożono na łóżku w wyuzdanej pozie. Rycki zrobił taką minę, jakby nie był do końca pewien, czy policjant mówi poważnie, czy chce go zrobić w balona. - Potem była ta kobieta we Wrocławiu - kontynuowała Katarzyna, kiwając głową. Górzycka. Znalazła ją sąsiadka. Najpierw ktoś rozbił jej głowę, a potem rozebrał do naga i obsypał kilkoma kilogramami chipsów. - Trzecia ofiara to... - zaczął Pokorny. -...to właściwie dwie ofiary - wpadł mu w słowo Garlicki. - Morderca zabił znaną polską projektantkę mieszkającą od lat w Stanach Zjednoczonych. Nazywała się Angela Wilson i przyjechała do Polski na pogrzeb przyjaciółki, Arlety Sznyk, która zginęła w wypadku samochodowym. - Teraz zastanawiam się, czy to rzeczywiście był wypadek - mruknął Pokorny. - Podczas pogrzebu trumna wysunęła się grabarzom z rąk i upadła na posadzkę. Okazało się, że w środku były obie panie. Jedna ubrana na biało, a druga na czarno. Wstrząśnięty Rycki w milczeniu wodził oczami po twarzach rozmówców. - Potem była Iga w pralni... - Nie, skąd - przerwała Pokornemu Rokitnicka. - Wcześniej jeszcze Marta Lelek, ta w karaluchach. - Jezu! - szepnął Błażej, zasłaniając usta. - Żywych? Wszyscy przytaknęli. - Dopiero potem Iga Kąkol - kontynuowała Katarzyna ponuro. - Najpierw ją udusił, potem obciął jej palce, a na koniec wsadził ją do przemysłowej pralnicy. - I ustawił na pranie z gotowaniem - dokończył Pokorny beznamiętnie. - Kilka dni temu ten świr zamordował również Sylwię Łęk z Warszawy. Zapchał jej gardło gumami do żucia. To prawdopodobnie była przyczyna śmierci - westchnęła Katarzyna.
- Ciało denatki znalazła nastoletnia córka. - No i teraz przypadek Patrycji - dokończył Pokorny grobowym głosem. Rycki przez chwilę trawił natłok makabrycznych informacji, wpatrując się w ciemny ekran telewizora na przeciwległej ścianie. - A skąd wiecie, że wszystkie ofiary to robota tego samego człowieka? - zapytał w końcu. - Ponieważ na przegubach prawy dłoni ten czub pozostawia serię nacięć, które, jak na razie, nie wiemy, co mogą oznaczać. Równie dobrze może to być czas tortur, a może oznaczają jakieś daty. - U wszystkich tyle samo? Garlicki przysiadł na najbliższym krześle. - Nie. U jednych jest ich kilka, u innych prawie dwadzieścia. Przy czym nie dostrzegliśmy żadnej powtarzalności. W naszym laboratorium próbowano nawet sprawdzić, czy to nie jakieś wzory czy ciągi matematyczne, ale na nic. W kolejności nacięć nie ma żadnego sensu. - Mógłbym przejrzeć zdjęcia tych kobiet. Może któraś z nich odwiedzała kiedyś moją żonę? Przynajmniej tyle mógłbym zrobić... Katarzyna bez słowa otworzyła torebkę, wyjęła kilka fotografii ofiar za życia i podała je Błażejowi. - Bardzo mi przykro - powiedział w końcu smutno. - Nikogo nie kojarzę. - A czy my możemy przejrzeć wszystkie zdjęcia pana żony? Zwłaszcza te z lat studenckich? - poprosiła Katarzyna. - Być może gdzieś na drugim planie odnajdziemy którąś z ofiar? Byłaby to cenna wskazówka. - Oczywiście. Patrycja ma jeszcze pudełko ze starymi zdjęciami. Po dalszych dwóch godzinach i przejrzeniu wszystkich fotografii Pokorny podniósł się z krzesła. - Wybacz, Błażeju, ale musimy wracać. - Przecież jest sobota - odparł Rycki, przecierając oczy. - Należy się wam wypoczynek. - Oczywiście - zgodził się Feliks. - Lecz dzisiaj bardzo wiele się wydarzyło. Musimy przygotować raport ze śmierci Patrycji. - Te durne procedury doprowadzają mnie do szaleństwa! - przerwał mu Rycki, podrywając się z fotela. - Raporty, doniesienia, meldunki... I co to daje? Nic! - Rozłożył ręce. - Po co marnować czas na jakieś durne raporty? Nie lepiej szukać przestępców czynnie?
- Powinieneś odpocząć. - Pokorny ścisnął go za ramię. - Jesteś wykończony i ledwie trzymasz się na nogach. - Nie zasnę w tym przeklętym domu! Nie chcę tu spędzić ani minuty! Pakuję rzeczy i wynoszę się do hotelu. - Bez sensu. W poniedziałek odbierasz dziecko ze szpitala - wtrąciła się Katarzyna. - Oczywiście, że nie. Tylko ja i tylko do poniedziałku. Zabiorę małego od razu do Warszawy. Mam tam apartament. Wprawdzie niewielki, bo zaledwie sześciopokojowy, ale dla mnie, dziecka, pokojówki i opiekunki będzie w sam raz. Zaraz każę urządzić tam sypialnię dla Kacperka. Do poniedziałku powinni zdążyć. Wyszedł na chwilę do kuchni oznajmić pracownikom decyzję. - Niewielki apartament... - powtórzyła Katarzyna z niedowierzaniem. - Ma tylko sześć pokoi. To jak się nazywa to coś, w czym mieszkam ja? Kawalerka? - Raczej schowek na szczotki - odparł Pokorny. - Przynajmniej w jego mniemaniu dodał pod miażdżącym wzrokiem Rokitnickiej. I Feliks, i Jerzy uśmiechnęli się tylko pod nosem. - Wszystko załatwione. - W salonie pojawił się Rycki. - Odwiozę was na lotnisko, a potem jadę do hotelu. Pani Natasza zajmie się wszystkim. W drzwiach stanęła ta sama kobieta, która wcześniej sprzątała jadalnię. - Przyjadę tu w poniedziałek rano, żeby ustalić, co dalej z tym domem i pracownikami po jego sprzedaży. I sprawdzić, czy na pewno wszystkie rzeczy Kacperka zostały zabrane i przewiezione do Warszawy. Mam nadzieję, że pani będzie mogła z nami wyjechać? Pani Natasza wahała się przez chwilę. - Oczywiście - powiedziała w końcu z ociąganiem w głosie. - Będę panu pomagać tak długo, jak będę potrzebna. Wyszła, by spakować Ryckiemu walizkę. - Skarb, nie kobieta - mruknął Pokorny, myśląc o swoim zapuszczonym nieco mieszkaniu. - To prawda - przyznał Błażej. - Jest u nas od wielu lat. Patrycja była do niej bardzo przywiązana. Traktowała ją jak matkę. Natasza nie ma własnej rodziny, bo jej mąż zmarł wiele lat temu, a syn ożenił się i wyjechał do Australii, więc nie jest związana z tym miejscem. Zawsze mówiła, że może pojechać z nami gdziekolwiek. Chociaż ze wszystkich naszych mieszkań najbardziej lubiła ten dom i winnicę w Toskanii. - Ma pan winnicę? - Nie wytrzymała Katarzyna. - Boże, ja bym stamtąd nie wyjeżdżała!
Po raz pierwszy od tragedii Rycki się roześmiał. - Mam winnicę w Toskanii, apartament na Wyspach Kanaryjskich, niewielki domek na Jamajce i mieszkanie w Indiach, gdzie ostatnio prowadzę wiele interesów. Katarzynie opadła szczęka. Garlicki szturchnął ją lekko, żeby zamknęła buzię. - Mam taki pomysł - powiedział znienacka Błażej, patrząc na nich z dziwnym błyskiem w oku. - Wy złapiecie tego parszywego drania, a w zamian będziecie mogli korzystać z moich domów za granicą do woli. Oczywiście, jeżeli nie będą akurat zajęte. - Chcesz, żebyśmy szukali sprawcy prywatnie? - upewnił się Pokorny. - Tak! - Rycki złożył dłonie. - Bo, znając możliwości naszej policji, przestępca prędzej umrze ze starości, niż zostanie złapany. Mam wrażenie, że już siedzi gdzieś pod palmą w ciepłych krajach i śmieje się z polskiego prawa. - Wątpię - mruknął Pokorny, odpędzając niespodziewaną wizję kolejnych ofiar. - Panie Błażeju, szofer czeka. - W salonie ponownie pojawiła się Natasza. - Dziękuję bardzo. W takim razie jedziemy na lotnisko - zwrócił się do gości i wyszedł do holu.
XXXVI Zaraz po opuszczeniu gabinetu Krzysztof podjechał do kwiaciarni i sprawdził, jak radzi sobie nowa pracownica. Berenika przygotowywała właśnie prosty bukiet z niebieskich margerytek i kwiatów gipsówki. - Nieźle ci idzie - pochwalił ją, widząc, jak sprawnie owija wiązankę celofanem i ozdabia kokardą. - Tylko do białobłękitnego bukietu daj niebieskie dodatki. - Ale ten pan chciał pomarańczowe. Ja mówiłam, że bardziej pasują srebrne, białe albo niebieskie. - Spojrzała na klienta błagalnie. - Tak, tak. Zależy mi na tych margerytkach i na pomarańczowym przybraniu. Moja babcia ma, hm, nietypowy gust. - Mężczyzna około pięćdziesiątki zdecydowanie bardziej interesował się przedziałkiem w dekolcie Bereniki niż kwiatami. Dziewczyna mogłaby mu sprzedać siano w kostce, a on i tak nie zauważyłby różnicy. Zażenowany Krzysztof pokręcił głową. Trzeba będzie zwrócić dziewczynie uwagę, by ubierała się mniej wyzywająco. Sprawdził jeszcze stan kwiatów w chłodniach, porównał faktury z najświeższą dostawą od Wolnego i rozłożył markizę nad oknem wystawowym. Kiedy podlewał wiszące przed wejściem surfinie w koszach, podbiegła do niego Elka. - Cześć, kochanie. I jak? Byłeś u lekarza? Co powiedział? - zasypała go pytaniami. Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała na koniec, unosząc brwi ze zdziwienia. - Coś jest nie tak? - Przejdziemy się? - W odpowiedzi zadał pytanie. - Zostawię tylko konewkę. - Oczywiście. Ale kiwnij chociaż głową, czy wszystko w porządku. Proszę... Bez słowa odstawił naczynie. Zanim wrócił, Elżbieta trzęsła się ze zdenerwowania. Pasłęcki wziął ją pod ramię i wolnym krokiem ruszyli w stronę ruin zamku. - Mówże wreszcie! - Nie wytrzymała. Patrzyła na niego błagalnie. - Nie ma tu za wiele do opowiadania - westchnął, ściskając mocniej jej rękę. - Jasne! - prychnęła. - No, rozmawiałem z Dereszyńskim. Opowiedziałem mu o snach i o tym, co ci zrobiłem zeszłej nocy. Bałem się, że mnie obśmieje albo zapisze mi numer do psychiatry, ale nie. Przez cały czas był poważny i bardzo uważnie słuchał tego, co miałem mu do powiedzenia. Potraktował mój problem jak profesjonalista. - No dobrze - przerwała zniecierpliwiona. - Ale co powiedział? Krzysztof pokręcił głową.
- Powiedział, że wbrew pozorom boryka się z tym bardzo wiele osób, tyle że nie każdy ma odwagę iść lekarza. - Zerknął na ponurą minę Elżbiety. - Najpierw wypytał o te sny - ciągnął. - Potem zadał jeszcze kilka dziwnych pytań i na podstawie tego wywiadu z grubsza określił rodzaj problemu ze snem. Stwierdził, że mogą pomóc mi leki. - A jeżeli nie? - Spojrzała zatroskana. Westchnął głęboko. - To czeka mnie spotkanie z psychiatrą. Ma mnie nauczyć, jak sobie radzić, to i koszmar się przestraszy i pójdzie sobie precz. Elka zacisnęła usta. - Ciekawa teoria... - Ale ponoć skuteczna. - Pasłęcki przytulił mocniej dziewczynę. - Nie ma się co martwić na zapas. Zaraz pójdziemy do apteki, zrealizujemy tę receptę i będę brał zapisane przez Dereszyńskiego tabletki. Zobaczymy. Może to wystarczy i wszystko będzie jak dawniej? Minęli grupę japońskich turystów, zawzięcie cykających zdjęcia. Wszyscy mieli na sobie białe podkoszulki z wielkim, czerwonym kołem pośrodku piersi i szmaciane czapki z logo organizatora wycieczki. - A pokazałeś mu siniaki? - wypaliła Elka, podnosząc głowę. Krzysztof zagryzł wargi. - To też powinno minąć - skłamał bez mrugnięcia okiem. Nie będzie dokładał Elżbiecie nerwów, postanowił. - Nie był zaskoczony? - drążyła. - Nie. Widocznie takie objawy nie są odosobnione. - Musnął wargami jej skroń. Kochanie, jestem przekonany, że lekarstwa pomogą. A skoro tak, to i ślady znikną. Logiczne, prawda? Bez słowa skinęła głową. - No to już się nie martw. Idziemy do tej apteki? Apteka Pod Różą znajdowała się w narożniku jednej z najstarszych kamienic. W oknie wystawowym zamontowano sporych rozmiarów witraż przedstawiający krzew z czerwonymi pąkami. Krzysztof otworzył staroświeckie drzwi i przepuścił Elkę przodem; receptę zrealizowali w zaledwie kilka minut. Pasłęcki zakupił jeszcze polecane witaminy i zaopatrzeni w niewielką reklamówkę leków powoli wrócili do mieszkania. Wieczorem, po uważnym przeczytaniu ulotki, Krzysztof zaczął mieć obiekcje. W
akapicie „Ostrzeżenia i skutki uboczne” znalazł tak wiele niepożądanych interakcji i objawów, że w pierwszym odruchu schował plastikową buteleczkę z tabletkami do kartonika i odstawił na półkę. W drzwiach pojawiła się Elka ze świeżą pościelą. - Zażyłeś? - zapytała, przechodząc obok. - Nie - odburknął. - Za dużo mam wątpliwości. Dziewczyna uniosła brwi. - Lista skutków ubocznych ma chyba z kilometr. - Pokazał jej kartkę. - Mogę mieć mroczki przed oczami, napady senności, zaburzenia równowagi, drżenie mięśni i jakieś problemy z sercem. Dziękuję, postoję. Już chyba lepiej żyć z tymi koszmarami, niż dostać wylewu i spędzić resztę życia jako śliniące się warzywo w hospicjum. Dziewczyna odłożyła poszwy i wzięła do ręki ulotkę. Przez chwilę studiowała ją w ciszy, czując na sobie ciężkie spojrzenie Krzysztofa. - Kochanie, ty masz brać tylko po pół tabletki. - Dokładnie złożyła ulotkę i wcisnęła do pudełka. - To jest minimalna dawka. A przecież ludzie biorą to latami i na pewno w znacznie większych ilościach. I jakoś nic im się nie dzieje. - A jak zacznę się zataczać? Elżbieta przysiadła na oparciu fotela. - Zawsze możesz to odstawić. - Pogłaskała Krzysztofa po głowie. - A czytałeś kiedykolwiek, jakie mogą być skutki uboczne przyjmowania zwykłego ibuprofenu albo tego syropu na kaszel? - Palcem wskazała na stojącą w szafce butelkę. - Producent musi wypunktować wszystkie możliwe powikłania, żeby nie być ciągany po sądach. Pasłęcki przygarbił się i założył ręce na piersi. - Może i masz rację... - westchnął. - Dereszyński na pewno nie przepisałby ci czegoś niebezpiecznego - powiedziała łagodnie. - Na sto procent - dodała na wszelki wypadek. - Kochanie, trzeba spróbować... Nalała wody do szklanki, przełamała wyjętą tabletkę na pół i położyła na brzegu stołu. Lekko kremowa połowa pastylki błyszczała na ciemnym blacie. Krzysztof pochylił głowę i łypnął wrogo na lekarstwo. - Raz kozie śmierć! - szepnął, zdecydowanym ruchem biorąc tabletkę do ręki. Przełknął, popił wodą i z hukiem odstawił szklankę na stół. - Kochany jesteś! - szepnęła Elżbieta, całując go lekko. Zebrała poszwy i przeszła do sypialni. Krzysztof zerwał się z fotela, ale przystanął w progu. W milczeniu wpatrywał się w ścielącą łóżko dziewczynę.
- Pomyślałem sobie... - Nie bardzo wiedział, jak zacząć. - Tak? - Nie podniosła głowy skupiona na zapinaniu guzików. - Chyba będzie lepiej... Bezpieczniej... Dzisiaj będę spał w salonie - wydusił z siebie. Elka podniosła głowę znad poszwy tak energicznie, że zabrzęczały długie kolczyki. - Co ty wygadujesz? Podszedł bliżej i przykucnął. Położył jej ręce na kolanach i spojrzał błagalnie. - Boję się, że znowu zrobię ci krzywdę. Zacisnęła usta i odwróciła głowę. - Prześpię kilka nocy sam. Jak już będę pewien, że lekarstwo działa, znów tu wrócę i będzie jak dawniej. Przez kilka sekund był przekonany, że Ela się zdenerwuje, że zacznie krzyczeć, a może nawet zabierze swoje rzeczy i trzaśnie drzwiami. Wpatrywała się w jego oczy z mocno zaciśniętymi ustami. Jej palce odruchowo ściskały rogi pościeli. - Ja się nie boję - odparła w końcu. - Ale ja tak - szepnął. - Nie chcę ci zrobić krzywdy. Nie darowałbym sobie do końca życia. Pokręciła głową. Ciszę przerywało jedynie ciche tykanie starego zegara w korytarzu. - Niech ci będzie - powiedziała. - Ale tylko trzy noce. Trzy. Wyciągnęła przed siebie dłoń ze schowanym kciukiem i palcem wskazującym. - Dziękuję. Kochana jesteś - odparł z wyraźną ulgą. - Dobrze, że rozumiesz. Elka parsknęła śmiechem. - Niech ci będzie - westchnęła. Krzysztof wyciągnął z szafy zapasową pościel i zaniósł do salonu. Przygotował sobie posłanie na sofie. Godzinę później leżał w ciemnym salonie i obserwował na suficie świetlne refleksy zza okna. Specjalnie nie opuszczał rolet, żeby w razie czego mógł widzieć meble. Jak dotąd nie lunatykował, ale po ostatniej nocy niczego nie był pewien. Miał świadomość, że choć somnambulik podczas napadu ma otwarte oczy, to i tak nie widzi otoczenia; raczej porusza się wdrukowaną w głowę drogą. Właśnie dlatego przesunięte krzesło czy stolik ustawiony inaczej niż zwykle mogą stanowić poważne zagrożenie. A może lepiej byłoby włączyć tę niewielką lampkę na szafce? Podniósł się z łóżka i wcisnął przycisk. Pomieszczenie rozjarzyło się delikatnym, czerwonym światłem. Krzysztof rozejrzał się po pokoju. Nie, jest zdecydowanie zbyt jasno, pomyślał. Nie
zasnę, mowy nie ma. A może świeczka? Nie. To niebezpieczne. No to może więcej światła zza okna? Już miał je otworzyć na oścież, gdy dotarło d niego, co to oznacza dla lunatyka. Jezu! Nie dość, że wyczyniam jakieś cuda przez sen, to jeszcze popadam w totalną paranoję! Na półce obok łóżka stało małe radio z wbudowaną mleczną lampką LED. Krzysztof wyciągnął rękę. Żarówka dawała bardzo mało rozproszonego światła. Akurat tyle, by z kątów powychodziły kanciaste, przygarbione cienie mebli. - Może być - szepnął do siebie Pasłęcki i ułożył się wygodniej. Zamknął oczy i niemal natychmiast zasnął. Nic mu się nie śniło. Noc wreszcie przyniosła wypoczynek, a lekarstwo spełniło swoje zadanie. A przynajmniej tak się wydawało.
XXXVII W takim razie zaczynamy naszą, miejmy nadzieję, owocną współpracę - zażartował Pokorny, rozkładając na blacie dotyczące sprawy dokumenty. Przy stole siedzieli jeszcze Garlicki i Rokitnicka. Z samego rana spotkali się w mieszkaniu Feliksa w centrum Mokotowa. Jerzego bardzo zaskoczył wystrój niewielkiego, trzypokojowego lokum na poddaszu, jakoś nie bardzo pasujący do zwalistego wywiadowcy. Stojąc pod drzwiami, spodziewał się ujrzeć za nimi tandetne umeblowanie ze sklejki albo zestaw starych szafek z lat sześćdziesiątych, po babci. Tymczasem mieszkanie odnowiono w nowoczesnym stylu i, trzeba przyznać, ze smakiem. Pomalowane na kremowo ściany, ciemne, proste meble z drewna, wykończone stalowymi okuciami, i wygodne sofy z jasnej skóry ożywiały kolorowe poduszki i kwieciste rolety w oknach. Róg pokoju zajmował obłożony szarym kamieniem kominek, a na ścianie nad fotelami wisiało sporych rozmiarów płótno z wiejskim pejzażem. Szerokie przejście między kuchnią a salonem oddzielały przesuwne drzwi ze szkła, z wytrawionym wizerunkiem drzew. Siedzieli teraz w kuchni i, popijając wodę z sokiem malinowym, starali się ułożyć w logiczną całość wszystkie zdobyte w ostatnich dniach informacje. - A więc wyjaśniła się kolejna rzecz, która łączy ofiary - zaczęła Katarzyna, otwierając notes. - Wszystkie kobiety występowały w swoim życiu jako modelki w reklamach. Tutaj mam wypisane, jakie produkty promowały i w którym roku. Wysunęła z segregatora zapisaną drobnymi literami kartkę. - Czekajcie, mam pomysł - mruknął Feliks i zniknął w sypialni. Wrócił po chwili z białą tablicą na stojaku. Ustawił ją obok stołu, a z szafki wyjął dwa markery. - Zapiszemy tutaj wszystko. Po kolei - powiedział, biorąc do ręki czarny mazak. Podyktuj, Kasiu. - Pierwsza była Agata Kowalczyk, wykopana niedługo po śmierci. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku reklamowała sprowadzane z Niemiec materace. - Pewnie dlatego wylegiwała się jak hurysa - ponuro zażartował Pokorny. - We fryzurze na lata osiemdziesiąte - dodała Katarzyna. Garlicki skupił się na przeszukiwaniu laptopa. - O, mam - mruknął, podnosząc oczy znad monitora. - Poprosiłem fotografa z wydziału, żeby mi podesłał zdjęcia reklam z ofiarami. Oczywiście, jeśli uda mu się takie
znaleźć. Dzielny chłopak. - I przysłał? - Rokitnicka przysunęła się bliżej. - Agaty Kowalczyk niestety nie. - Jerzy przeglądał pliki. - Ale jest Bożena Górzycka. Podobno reklamowała chipsy na przełomie osiemdziesiątego szóstego i osiemdziesiątego siódmego roku. - Odwrócił laptop tak, żeby pozostali mogli zobaczyć. Fotografia przedstawiała roześmianą młodą kobietę, tarzającą się w górze chrupków. - Po Górzyckiej zabił Angelę Wilson i umieścił ją w trumnie wraz ze zmarłą w wypadku Arletą Sznyk... - Moim zdaniem wypadek pani Sznyk to też jego robota - mruknął Pokorny. Garlicki pokiwał głową. - Obie panie w osiemdziesiątym ósmym roku reklamowały serię szamponów do włosów blond i ciemnych. Tylko dlaczego upchał je razem? - zastanowiła się na głos Katarzyna. - Dlatego. - Garlicki znów odwrócił laptop. Słabej jakości fotografia przedstawiała dwie kobiety. Ubrana na biało blondynka przytulała się do ciemnowłosej, wciśniętej w czarną długą suknię z rozcięciem z boku sięgającym prawie pasa. - Wyglądają jak dwie kochające inaczej - skomentował Jerzy. - W tamtych czasach reklama była u nas dopiero w powijakach - zauważyła Rokitnicka. - Ale trzeba przyznać, wyglądają bardzo ponętnie. - Ubrał je i umalował do trumny tak samo, jak na zdjęciu. - Garlicki pokręcił głową. Facet naprawdę jest kompletnie stuknięty. Skąd on bierze na to czas? - Następna jest Marta Lelek. Ta od robactwa. - No cóż, reklamowała truciznę na karaluchy. Patrzcie tylko. Na zdjęciu wrzeszczała ze strachu kobieta, po której biegało kilka prusaków. Pod spodem umieszczono hasło: „Nie bój się, z naszym środkiem taki koszmar ci nie grozi”. - W jej przypadku raczej się nie sprawdziło - westchnęła Katarzyna. - Biedactwo. To chyba najgorsza śmierć ze wszystkich... - Kto był następny? - Iga Kąkol. - Rokitnicka zerknęła do notesu. - Na początku lat dziewięćdziesiątych zachęcała do kupna proszków z wybielaczem zachodniego koncernu. Jerzy bez słowa pokazał zdjęcie, na którym ubrana w krótką różową sukienkę kobieta stała przy pralce i wyciągała z bębna idealnie białą koszulę. - Pewnie dlatego i ją postanowił wybielić - zauważył kwaśno Feliks.
- Dalej idzie Sylwia Brzezina i nowa linia gum do żucia. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym. - No i stąd te cholerne mordoklejki, przeżute chyba przez całą Warszawę skomentował Pokorny. - W laboratorium sprawdzili DNA i stwierdzili, że każdą glamała inna osoba. W zdecydowanej większości dzieci. - Czyli musiał je zbierać... - mruknął Jerzy, pocierając zarost. - Dokładnie. Zbierał do worka, mył i suszył. - Pokiwał głową wywiadowca. - Mimo to na gumach zachowały się ślady popiołu z papierosów czy resztek szminki. - Obrzydliwe - wzdrygnęła się Rokitnicka. - Należy się jeszcze zastanowić nad śmiercią Dronia, tego dostawcy z Kazimierza. Przypomniał sobie Feliks. - Chociaż zapewne nie jest ona elementem układanki, bo trup nie miał nacięć na skórze. I na pewno nie występował w żadnej reklamie. - Masz jakąś teorię? - Garlicki zerknął do teczki z dokumentami i wyciągnął z niej krótką notatkę na temat Edmunda Dronia. Pokorny wzruszył ramionami. - Moim zdaniem zginął, żeby nastraszyć Krzysztofa. Morderca najwyraźniej chce przestraszyć Pasłęckiego, a potem go wykończyć. - Może i ta twoja teoria ma sens. - Pokiwała głową Rokitnicka. - Ta o psychopatycznym ojcu, który ucieka z więzienia, żeby zatłuc syna. Facet tłumił w sobie chęć zabicia dziecka przez tyle lat... - Zgadza się - westchnął Feliks. - Daje mu do zrozumienia, że pomimo naszych usilnych starań jakimś cudem go odnalazł i wreszcie może się zemścić. - Tego Dronia nie wliczajmy na razie do sprawy - powiedział Garlicki, zanim Pokorny zdążył zapisać nazwisko na tablicy. - Uważam, że powinniśmy się skupić wyłącznie na modelkach. - Ma rację - poparła go Katarzyna. - Zakładając, że morderstwa są dziełem tego samego człowieka... - Morderstwa na pewno popełnił ten sam przestępca - przerwał jej Feliks. - Najpierw odciął kciuk Droniowi, a potem palce Idze Kąkol i podrzucił je do kwiaciarni jako swego rodzaju znak firmowy. Logiczne. - Mimo to skupmy się na dziewczynach - powtórzył Garlicki. - W porządku, kto następny? - Detektyw skrupulatnie notował wszystkie informacje na tablicy. - Potem już Patrycja Rycka. Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy i
czekolada. - Tego nie musimy oglądać - wtrącił Jerzy. - To już chyba wszystkie... Na biurku pisnął telefon i stojący obok faks rozpoczął drukowanie. Pokorny podszedł do aparatu i wyciągnął kartkę. - A chała, jeszcze jedna - wszedł mu w słowo Pokorny. - Właśnie dostałem wiadomość. - O mój Boże - westchnął Garlicki. - Kiedy się to wreszcie skończy? - Sabina, z domu Krupińska, lat trzydzieści sześć, zamieszkała na Ochocie. Odnalazł ją ojciec, który odwiedził ją po nocnej zmianie. Zastał córkę martwą, leżącą w wannie pełnej... - Feliks zmarszczył brwi. - Pełnej czego? - zainteresowała się Katarzyna. - Wody, krwi? -...kawy - dokończył, wpatrując się w trzymaną w dłoni kartkę. - No, czubek, po prostu. - A niech mnie! - mruknął Garlicki. - Ojciec zadzwonił po pomoc, ale w trakcie wybierania numeru dostał ataku serca. Na szczęście dyspozytorka była na tyle rozgarnięta, że przyjęła zgłoszenie. Namierzyli dzwoniącego, ponieważ nie wyłączył komórki, i tym samym uratowali mu życie. Mężczyzna jest teraz w szpitalu MSWiA. Chłopcy spróbują z nim porozmawiać, gdy otrząśnie się z szoku... Co do ofiary, to została uduszona paskiem, a następnie wrzucona do wanny. Na jej ciele są ślady oparzeń, więc pewnie wykąpał bidulę we wrzątku. - Pokorny przebiegł oczami po tekście. - Jest jeszcze informacja, że na przegubie ręki znaleźli osiem nacięć. Otworzył marker i dopisał Krupińską na dziewiątym miejscu. Katarzyna i Jerzy wpatrywali się w ponurą listę bez słowa. Na tablicy pozostało jeszcze sporo miejsca. - Zły omen - westchnęła przesądnie Rokitnicka. - I tyle Bogu ducha winnych kobiet! - Nie ma jeszcze informacji, kiedy i gdzie brała udział w reklamie... - Ja znalazłem - odparł Garlicki znad laptopa. - W dwa tysiące drugim roku wystąpiła w kampanii nowej kawy z guaraną. Zamieszczona w sieci fotografia przedstawiała kształtną filiżankę z porcelany, a w jej środku nagą dziewczynę o promiennym uśmiechu. Poza brzeg oryginalnej wanny wystawały długie nogi. Kobieta rozkładała ręce w zapraszającym geście, jakby oprócz pysznego napoju obiecywała inne rozkosze. Ułożony z buchającej wokół pary reklamowy szlagwort brzmiał równie dwuznacznie: „Utoniesz we wspaniałym smaku”. - Copywritera powinni rozstrzelać! - Katarzyna z niesmakiem odwróciła głowę. Pokorny parsknął śmiechem.
- A skąd ten biedak mógł wiedzieć? - Mamy już kilka rzeczy. - Jerzy wrócił do tematu, wpatrując się w tablicę. - Nie giną mężczyźni, to jedno. Po drugie, za każdym razem reklama dotyczyła czego innego. - Więc palant nie atakuje konkretnej firmy - dokończyła Katarzyna. - Czyli mu się nie naraziła. - To byłoby zbyt proste... Pokorny stał przy parapecie z założonymi na piersi rękami. - Cały czas mam wrażenie, że kluczem do rozwiązania tej sprawy są dwa rzędy nacięć na ręce Igi Kąkol. Dlaczego dziesięć i cztery kreski osobno, a nie czternaście razem? Coś w tym musi być... - Może warto byłoby sprawdzić, gdzie ta reklama chodziła? - rzuciła Rokitnicka. Telewizja, gazety? A może billboardy? - Trzeba dotrzeć do agencji reklamowej. - Jerzy wzruszył ramionami. - Może pamiętają? - No cóż, trzeba będzie ich odwiedzić. - Pokorny oderwał się od parapetu. Wydzwońcie tę firmę od proszku do prania i zapytajcie. - A ty? - Katarzyna wstała z krzesła. - Ja jadę do Kazimierza, sprawdzić co u... - zakasłał. - Co u Krzysztofa.
XXXVIII Po dwóch spokojnie przespanych nocach Krzysztof wreszcie czuł się wypoczęty. Najwyraźniej tabletki zostały odpowiednio dobrane i skutecznie chroniły przed koszmarami. Trzeciego wieczoru kładł się na rozkładanej sofie w salonie w przekonaniu, że następną noc spędzi już w sypialni, przytulając do siebie Elkę. I znów będzie jak dawniej. Zerknął do sypialni, czy Elżbieta śpi, po czym zamknął za sobą drzwi, zapalił lampkę i padł na posłanie. Przez uchylone okno wpadało rześkie powietrze oraz odgłosy z rynku. Kilka osób dyskutowało zawzięcie na temat najlepszego polskiego piwa, z oddali dochodziły dźwięki policyjnej syreny, ktoś trzasnął drzwiami... Pasłęcki ułożył się wygodnie na prawym boku i przymknął oczy. Uwielbiał ten moment, to balansowanie na granicy snu i jawy, rozmywające się w jego umyśle dźwięki i obrazy. I chłodny powiew wiatru delikatnie poruszający tiulową firanką. Usłyszał chichot nastolatek i nawoływanie z pubu po drugiej stronie. Ktoś upuścił butelkę, która z głośnym brzdękiem rozbiła się o bruk, jakiś mężczyzna przepitym głosem zaczął fałszować piosenkę. Nieszczęśliwy pies zawył do wiszącego pośrodku nieba księżyca... Ktoś zaniósł się spazmatycznym kaszlem. A może śmiechem? Firanka wybrzuszyła się tak gwałtownie, że zadźwięczały żabki na karniszu. Śmiech młodych dziewczyn. Płacz niemowlęcia. Pyknięcie żarówki i ciemność. Psi skowyt. - Wstawaj, gnoju! Przepełnione nienawiścią słowa sprawiły, że Krzysztofowi włosy stanęły dęba. Zjeżyły się tak gwałtownie, że przez moment miał wrażenie, iż skóra zbiega mu się na czubku czaszki. Bał się otworzyć oczy. Kiedy wreszcie uchylił powieki, niewidzialna siła wyrwała go z łóżka i z rozmachem cisnęła nim o podłogę. Kaszląc, spróbował wstać na nogi, lecz ledwie się podniósł, a już wylądował na szafce. Stojące na brzegu książki spadły na ziemię, uderzając boleśnie Krzysztofa we wciąż
obolałe ramię. Złapał za stojącą w zasięgu ręki drewnianą żyrafę i zamachał nią przed sobą, próbując utrzymać się na nogach. - Wykończę cię! - szepnął tymczasem tajemniczy głos. Na tle okna Krzysztof zobaczył zarys czarnej postaci nacierającej w jego kierunku. - Wykończę cię, jeśli tego nie powiesz... - Ratunku! - wrzasnął Pasłęcki, wywijając na oślep żyrafą. Napastnik wyrwał mu ją z ręki i z głośnym trzaskiem połamał na kilka części. Powietrze, jak kiedyś, zrobiło się ciężkie i nienaturalnie lepkie. Krzysztof z trudem łapał oddech, nie mógł już krzyczeć. Jedną ręką wspierał się o szafkę, gorączkowo szukając czegoś do obrony. Na drugiej półce od dołu powinien być niewielki scyzoryk! Pasłęcki wymacał dłonią obły przedmiot i wysunął najdłuższe ostrze. - Chcesz się bawić? - zadrwił głos i zmaterializował się tuż przed nosem mężczyzny. Powietrze wokół zjawy falowało jak woda. Krzysztof wycelował ostrze w zamazaną postać. - Odejdź! - ryknął, dławiąc się gęstym powietrzem. - Jesteś nieprawdziwy! Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni. Nic mi nie możesz zrobić! Słyszysz? Nic! - Doprawdy? - Cień zaśmiał się szyderczo. - Zaraz się przekonamy. Scyzoryk wypadł Pasłęckiemu i zaraz mężczyzna poczuł dźgnięcie w lewe ramię. - To nie było prawdziwe? - zadrwiła czarna postać. - Zostaw mnie! - jęknął Krzysztof, nie przestając szukać po omacku czegoś do obrony. Powoli, krok za krokiem, przesuwał się w stronę drzwi. - Czyżby nauczka była za słaba? Kolejne dźgnięcie. Tym razem w prawy bok. Krzysztof zacisnął z bólu zęby. - Och, przepraszam. - Wionęło tuż przy jego uchu. - To jednak było zbyt subtelne. Równocześnie Pasłęcki poczuł następny cios pod kolanami. Zawył i upadł na ziemię. - Zostaw mnie - poprosił słabo. Na nic więcej nie miał już siły. Diaboliczny chichot odbijał się echem w jego głowie. Kolejne uderzenia, tym razem zadawane butem, padały już z każdej strony. Plecy, ramiona, ręce, pośladki. Krzysztof poczuł, że zaraz straci przytomność. Przed oczami latały mu błyszczące świetliki. Wirowały coraz szybciej, jakby ktoś posadził go na szaleńczo rozkręconej karuzeli.
Wszystko wokół zaczęło migotać i czernieć. Wiedział, że to koniec walki. Przegrał. Wrócił myślami w przeszłość. Tak, zwinąć się w embrion i mieć nadzieję, że zabawa wkrótce się znudzi prześladowcy! Zanim stracił przytomność, przez resztki świadomości dotarł do niego rozpaczliwy krzyk Elki i jakiś męski głos. Poczuł ukojenie...
XXXIX Pokorny dotarł do Kazimierza dopiero przed północą. Mimo późnej pory pani Basia czekała na niego na podjeździe przed swoim domem. Zanim wysiadł z samochodu, zadzwonił jeszcze do Romka, ochroniarza pilnującego kamienicy Krzysztofa. - Wszystko w porządku - usłyszał. - Właśnie pogasili światła i poszli spać. Feliks schował telefon, wyciągnął z tylnego siedzenia ogromny bukiet frezji, kupiony na stacji benzynowej w Radomiu, i podszedł do Barbary. Wręczył go tak, jak powinien kwiatami do góry i bez celofanu. Nagrodą był namiętny całus. - Tęskniłam za tobą - szepnęła, odwracając się na pięcie. - Zapraszam. Kręcąc zmysłowo pośladkami, ruszyła do drzwi i zaczekała w progu. Odurzony zapachem jej perfum Feliks poszedł jak po sznurku, myśląc już tylko o jednym... Ze snu wyrwał go alarmujący dzwonek telefonu, którego numer miały jedynie dwie osoby - Krzysztof i Romek. Zerwał się z pościeli i, zahaczając małym palcem u stopy o krzesło, dokuśtykał do spodni porzuconych na sofie w sąsiednim pokoju. - Szlag by trafił! - stęknął, jedną ręką masując obolały palec, a drugą szukając komórki. - Co się dzieje? - Szefie, przyjeżdżaj! - Przestraszony głos Romka natychmiast otrzeźwił Pokornego. Jedziemy do szpitala! Trzask na linii i przerywany sygnał. Ochroniarz się rozłączył, nie czekając na odpowiedź. Coś poszło nie tak. Bardzo nie tak. W mgnieniu oka Feliks pozbierał wszystkie części garderoby. Kiedy zapinał koszulę, w drzwiach stanęła rozespana Basia. - Coś się stało? - Niedługo wrócę - odparł, wciskając wciąż bolącą stopę w skarpetkę. - Opowiem ci później. Muszę lecieć. W przelocie pocałował ją w czoło, złapał wiatrówkę i wybiegł na zewnątrz. Do szpitala dotarł po około piętnastu minutach. Ochroniarz czekał przed głównym wejściem. Blady i roztrzęsiony.
- Co jest? - Pokorny wypadł z auta. - Dlaczego nie pilnowałeś? Oskarżycielski ton na dobre przeraził Romka. - Pilnowałem, szefie. Akurat wyszedłem z samochodu i robiłem obchód kamienicy, kiedy nagle usłyszałem krzyk Pasłęckiego. Rzuciłem się na schody i na górze usłyszałem dzikie wrzaski i odgłosy walki. - Szli szybkim krokiem w kierunku sali zabiegowej. Pokorny prawie biegł, a masywny ochroniarz ledwie za nim nadążał. - Otworzyłem drzwi kluczem od pana i wpadłem do środka. W drzwiach salonu stała pani Elżbieta i krzyczała ze strachu. W zdemolowanym pokoju leżał na podłodze nieprzytomny Pasłęcki w samych bokserkach. Romek przetarł dłonią spocone czoło. - I co dalej? - Szefie! Na jego ciele otwierały się rany. Same, kurwa! Jak stygmaty u nawiedzonego! Pokorny zatrzymał się tak gwałtownie, że ochroniarz nadepnął mu niechcący akurat na ten sam palec, którego wcześniej omal nie wyłamał, szukając telefonu. Mężczyzna syknął z bólu i spiorunował Romka wzrokiem. - Rany się same nie otwierają, człowieku - warknął, wchodząc na schody. - Szefie, słowo! - Romek rąbnął się kułakiem w szeroką pierś. - Przez chwilę sam myślałem, że mam omamy! - Może to ciebie powinni leczyć, nie Pasłęckiego - syknął Pokorny, gnając biegiem po stopniach. Przed gabinetem zabiegowym siedziała Elka. Drobna, ciemnowłosa, blada jak ściana za jej plecami, teraz owinięta w ciemny sweter do kolan, zgarbiona na brzegu drewnianej ławki. W rękach ściskała chusteczkę i co chwila, pociągając nosem, ocierała zapłakane oczy. - Ja pana już gdzieś widziałam - szepnęła do Pokornego, wycierając czerwony nos. Feliks usiadł obok, a ławka jęknęła pod jego ciężarem. - Nazywam się Feliks Pokorny i zajmuję się... hm, sprawą pani chłopaka. - Nie bardzo wiedział, ile dziewczyna wie o Krzysztofie. Lepiej będzie wybadać teren i koniecznie wypytać, co się naprawdę stało. Przecież ten idiota, Romek, musi się mylić! Rany nie otwierają się od tak sobie. - Jaką sprawą? - Uniosła brwi. Czujna cholera. Pokorny zagryzł wargę. - Byłem kuratorem Krzysztofa, kiedy wylądował w domu dziecka - skłamał gładko. Pomagałem mu wybrać szkołę i trochę w życiowych wyborach. Od tamtego czasu pozostajemy w bardzo bliskim kontakcie.
Chyba przegiął z tym bliskim kontaktem, bo przecież ani nie chadzał z Krzysztofem na piwo, ani nie był zapraszany na niedzielne obiadki. Na szczęście Elka nie drążyła tematu. Przynajmniej na razie. - Powiesz mi, co się stało? - powiedział miękko, pochylając się niżej, by widzieć twarz dziewczyny. - Spałam w sypialni, a on w salonie. Nagle usłyszałam jakieś krzyki, a potem coś upadło na podłogę. Pobiegłam i zapaliłam światło. Krzysiek leżał na podłodze przy szafie i bronił się przed czymś... niewidzialnym. A potem zwinął się w kłębek i zemdlał. Ale jego ciało wciąż się poruszało. Jakby ktoś go kopał... I wtedy wpadł do mieszkania jakiś mężczyzna. - Zaniosła się płaczem. - I razem patrzyliśmy... A na skórze Krzysztofa otwierały się rany. Pokorny łypnął na stojącego pod ścianą Romka. Ochroniarz patrzył z miną „a nie mówiłem?”. - Przecież to niemożliwe... - sapnął, drapiąc się po głowie. Dziewczyna ponownie wytarła nos. Pokorny sięgnął do kieszeni wiatrówki i podał jej całą paczkę chusteczek higienicznych. - Krzysztof od jakiegoś czasu ma problemy ze snem - powiedziała przez łzy. - Śnią się mu jakieś koszmary, że ktoś go bije. A w miejscach, gdzie dostał we śnie, w realu zaczynają pojawiać się siniaki. Feliks tylko pokręcił głową. Dlaczego ten chłopak nic mu nie powiedział, do jasnej cholery? - Był z tym u lekarza? - zapytał. - Tak. Trzy dni temu - przytaknęła. - Dostał lekarstwa na depresję. Pierwsze dwie noce na lekach przespał bez snów. Dopiero dzisiaj... Rozpłakała się na dobre. Pokorny nie miał doświadczenia w pocieszaniu szlochających kobiet, więc spojrzał błagalnie na stojącego opodal ochroniarza. On przynajmniej ma żonę i córkę nastolatkę. Tak, on powinien wiedzieć! - Niech pan ją przytuli - szepnął bezgłośnie Romek i wykonał w powietrzu stosowny gest. Pokorny objął Elżbietę ramieniem i przycisnął niezdarnie. Była tak szczupła i eteryczna, jakby za chwilę miała się rozpłynąć w powietrzu. Zalała go fala czułości. - Wszystko będzie dobrze - szepnął jej do ucha. - Nie pozwolę, żeby Krzysztofowi stała się krzywda. Nie po tym, co przeszedł.
Przytulał dziewczynę przez kilka minut, zerkając od czasu do czasu na Romka, który też patrzył na nią z ogromnym współczuciem. W drzwiach gabinetu stanął chudy, patykowaty doktor, o przystrzyżonych na jeża siwych włosach. Elżbietę i Pokornego poderwało z ławki. - Z pacjentem wszystko w porządku. Ma liczne otarcia, siniaki i kilkanaście nacięć. Na szczęście, obrażenia są płytkie i powinny się szybko zagoić. Nie zostały uszkodzone żadne większe naczynia, choć na ramieniu niewiele brakowało. Podaliśmy środki przeciwbólowe i uspokajające. Przewieziemy chorego do wolnej sali, będą mogli państwo się z nim zobaczyć. Przez kilka godzin będzie trochę otumaniony i senny, ale proszę się nie denerwować. Ostatnie słowa skierował do roztrzęsionej kobiety. - Kiedy będzie mógł wyjść ze szpitala? - zapytał Pokorny. Lekarz wzruszył ramionami. - Zobaczymy, w jakim będzie stanie po odzyskaniu świadomości. Wolałbym, żeby został na obserwacji przez dwie doby, ale dłużej nie ma sensu. Za jego plecami skrzypnęły drzwi. Trzy pielęgniarki pchały łóżko ze śpiącym Krzysztofem, bladym i poobijanym. Na czole miał bandaż, a na gołych ramionach kilka opatrunków z białej gazy. Elka przypadła do łóżka i złapała Pasłęckiego za rękę. - Panie doktorze, muszę z panem porozmawiać. W cztery oczy - poprosił Pokorny, odchylając połę kurtki i pokazując odznakę. - Oczywiście. Zapraszam do gabinetu. Feliks skinął głową na ochroniarza. - Pilnuj Krzysztofa i tej małej, dopóki nie wrócę - szepnął mu wprost do ucha. - Tylko nie spuszczaj ich z oka. Nawet na sekundę! - Wciąż miał w pamięci krakowską historię z Patrycją Rycką. Ruszył za doktorem błękitnym korytarzem. Wkrótce siedzieli naprzeciwko siebie przy biurku. Plakietka na piersi mężczyzny oznajmiała, że Feliks będzie rozmawiał z ordynatorem, doktorem Konradem Sosnowskim. Chirurgiem urazowym. - No tak, nic dziwnego, że sprawą pana Pasłęckiego zajmuje się policja. - Lekarz od razu przeszedł do rzeczy. - W końcu został nieźle poturbowany. Liczne dźgnięcia nożem czy scyzorykiem, wiele siniaków, w tym niektóre sprzed kilku dni czy nawet tygodni. Wymieniał na palcach lewej ręki. - Obrażenia typowe dla człowieka, nad którym znęcano się
dłuższy czas. I jeszcze te stare blizny... Pochylił się nad biurkiem i wziął w palce leżący na blacie długopis. - On ma tylko jedną nerkę... Pokorny założył ręce na piersi. - Wiem - odparł, siląc się na spokój. - Stracił ją jeszcze w dzieciństwie. Pasłęcki pochodzi z głęboko patologicznej rodziny. Był bity i kopany przez ojca. A nerka pękła podczas ostatniego lania i trzeba ją było usunąć. Doktor rozparł się na krześle. - A więc moja teoria się potwierdziła - mruknął, wciąż bawiąc się długopisem. - A co tym razem? Bo nie uwierzę, że dorosły mężczyzna wciąż pozwala się bić... - Jego ojciec siedzi w więzieniu. To znaczy: siedział. Uciekł kilka tygodni temu. Być może udało mu się odnaleźć syna... Przecież nie powiem lekarzowi, że mam dwóch świadków na to, iż Krzysztofa zaatakował we śnie niewidzialny przeciwnik, pomyślał Pokorny. Jeszcze i mnie tu zostawi, tylko na innym oddziale. - Próbujemy to ustalić - dodał. Lekarz przygotował kartę pacjenta i zaznaczył coś po jej drugiej stronie. - Czy pan Pasłęcki ma jakąś rodzinę, poza ojcem? - zapytał, wypełniając dokument. Powinienem znać numer telefonu... - Nie ma nikogo - przerwał mu Pokorny. - Wyłącznie mnie. I narzeczoną. Doktor spojrzał na niego uważnie zza kwadratowych okularów bez oprawek. - Kim pan właściwie dla niego jest? Feliks przetarł twarz. - Ponad dwadzieścia lat temu zostałem wysłany do pewnej rudery za miastem, wraz z najlepszą kuratorką. Rok szkolny trwał już od miesiąca, a tymczasem zameldowany tam chłopiec nie został zgłoszony do żadnej szkoły. Zajechaliśmy pod zapuszczony dom, otworzył nam wyniszczony alkoholem mężczyzna. Powiedział, że nie wie, gdzie jest jego syn, że odszedł wraz z matką. Kiedy powiedzieliśmy mu, że mamy prawo sprawdzić, czy chłopiec nie jest przetrzymywany siłą, zatrzasnął nam drzwi przed nosem... - Do czegoś takiego chyba trzeba nakazu rewizji - zastanowił się lekarz. Pokorny przytaknął. - Owszem, ale raczej wątpliwe, żeby taki... osobnik miał tego świadomość. Wsiedliśmy do radiowozu i odjechaliśmy. Na szczęście opodal domu dwóch ludzi kleiło reklamę na billboardzie. Zatrzymali nas i powiedzieli, że na strychu jest jakiś chłopiec i chyba
wzywa pomocy. Zawróciliśmy... Wspomnienie wciąż wywoływało ból. Jak można katować małe, niewinne dziecko? Pokorny pod blatem zacisnął dłonie. - Wpadliśmy do domu i ja pierwszy pognałem na strych. Dzieciak leżał nieprzytomny na ziemi, a ojciec wyzywał go i kopał, ile wlazło. To wtedy Krzyś stracił nerkę... Doktor w milczeniu pokręcił głową. Nierzadko miewał do czynienia na oddziale z pobitymi dziećmi. Niektóre nie miały nawet roczku, a już były przypalane papierosami, kopane, potrząsane, a nawet nakłuwane ostrymi przedmiotami. - Ten bandyta trafił do więzienia, a chłopak do domu dziecka. Czuwałem nad nim, jak mogłem. Jakoś nie potrafiłem zapomnieć o Krzysiu. Gdy skończył szesnaście lat, zamieszkał u mnie na jakiś czas. Potem dostał się na studia, a po nich trafił do Kazimierza, do mojego wuja. Stary miał tylko mnie, ale że nie mogłem się nim zająć, zaaranżowałem spotkanie. Zamieszkał z nim Krzysztof i podjął pracę w jego kwiaciarni. Naturalnie, o niczym nie mając pojęcia. Później jeszcze ustaliliśmy z wujem, że po śmierci przekaże Pasłęckiemu kazimierskie nieruchomości. I tyle. - Jest pan niezwykłym człowiekiem - powiedział lekarz z podziwem. - W obecnych czasach praktycznie nie zdarzają się takie rzeczy. - A po co mi kwiaciarnia? - Pokorny wzruszył ramionami. - Nie dla mnie stanie za ladą i składanie wiązanek. Nie nadaję się. Mam dom i życie w Warszawie. - Przyszła mu na myśl Barbara. Los bywa przewrotny, pomyślał. - Wujek kochał kwiaty i zaraził tą pasją Krzysztofa. Należało się młodemu. A ja i tak jestem szczęśliwy. - Jestem pod wrażeniem - odparł Sosnowski. - Uratował pan chłopakowi życie przynajmniej dwukrotnie. Pokorny uśmiechnął się pod nosem. - Wpisać tu kontakt do pana? - Lekarz wskazał na wolną rubrykę. - Tak, bardzo proszę. - Feliks podyktował numer. - Przy chłopaku zostawiam na razie ochroniarza. Będę go zmieniał - dodał, wstając z krzesła. - Nie ma problemu. - Lekarz uścisnął mu dłoń. - Zadbam, żeby nie było kłopotów. Pokorny jeszcze cofnął się od drzwi. - Jedno pytanie, doktorze... Wiem, że to trochę dziwnie zabrzmi, ale chcę się upewnić. Czy Krzysztof mógł sam zadać sobie te rany? - Absolutnie nie - odparł natychmiast Sosnowski. - Ciosy ostrym narzędzie zadano pod takim kątem, że nawet zdesperowany samobójca nie byłby w stanie tak się pokaleczyć.
Że o siniakach na plecach i śladach butów na piersi nie wspomnę. - Ślady butów? - zdziwił się Pokorny. - Tak. Te świeże i te sprzed kilkunastu dni. - A czy takie obrażenia mogą się zdarzyć we śnie? Lekarz uniósł brwi. - Nie bardzo rozumiem. - Widzi pan, zarówno ochroniarz, jak i narzeczona Krzysztofa twierdzą zgodnie, że kiedy wpadli do salonu i zobaczyli Pasłęckiego na podłodze, zwiniętego w kłębek i nieprzytomnego, na jego ciele otwierały się rany. Bez niczyjego udziału. Potrzebował potwierdzenia, że nie zwariował. Że to co usłyszał od Romka i Elżbiety nie może być prawdą. Sosnowski oparł się o biurko i spojrzał badawczo. - Teoretycznie to możliwe. W praktyce... Właściwie też się zdarza. Na przykład ludziom w religijnej ekstazie. - Stygmaty? - Feliks upewnił się, czy dobrze zrozumiał. - W rzeczy samej. - Skinął głową lekarz. - Sam widziałem taki przypadek na praktyce w Niemczech. Dwudziestoletnia kobieta wpadała w trans, a na jej dłoniach najpierw powstawały zaczerwienienia, a potem krwawe wgłębienia. Przyznam, że był to dość osobliwy widok. - Wsparł ręce na biodrach. - Uważa pan, że Pasłęckiemu przytrafiło się właśnie coś takiego? Pokorny rozłożył ręce. - Jest na to dwóch świadków. - Zatem trzeba będzie z nim o tym porozmawiać, ale to dopiero jak odzyska przytomność. - Wziął kartę Krzysztofa i zapisał coś na ostatniej stronie. - Dodatkowo zlecę rezonans magnetyczny głowy, żeby mieć pewność, że to nie wynik jakiegoś choróbska. - Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Naprawdę wystarczy mu tego, co przeżył w dzieciństwie - westchnął Feliks. Lekarz się uśmiechnął. - Rozumiem pana. Sam mam dwoje dzieci. Córki. Chociaż dają mi się mocno we znaki, nigdy nie podniósłbym na nie ręki. Obiecuję, że pomogę panu najlepiej, jak potrafię.
XL Adrian Strusiński już od dwóch dni próbował dodzwonić się do swojego przyjaciela i wspólnika. Dwa lata wcześniej założyli we dwóch firmę architektoniczną, a całkiem niedawno udało im się wygrać spory przetarg na nowe osiedle na południowych obrzeżach Warszawy. Do oddania projektu pozostały niecałe dwa tygodnie. Trzeba było dopracować mnóstwo szczegółów, wszyscy uwijali się jak w ukropie, a Kacper gdzieś przepadł. Nie żeby to było dziwne. Koterba prowadził dość swobodne życie samotnego mężczyzny, miewał kobiety, z którymi zaszywał się na kilka dni w jakichś małych pensjonatach, by po kilku tygodniach zostawić wybrankę i zacząć romans z następną. Zapewne tym razem także. Choć nie do końca. Nawet jeśli Kacper wyruszał na babskie eskapady, odzywał się do Adriana albo przynajmniej odpisywał na esemesy. A tu głucha cisza. - Krew by to zalała! - mruknął Srusiński, rzucając komórkę na stolik zawalony rolkami i papierami z fragmentami projektów. - No i przepadł. Ulotnił się jak kamfora. Akurat teraz! - To żadna nowość - odparł Robert, inżynier, współpracujący z Kacprem i Adrianem od kilku miesięcy. - Widocznie znowu poszedł w tango. Nie bądź zazdrosny, nasz milusiński na pewno zda nam dokładny raport ze szczegółami. Adrian przygryzł wargę. - Zazwyczaj przed konkursem czy zatwierdzeniem projektu zachowuje się bardziej odpowiedzialnie. A tu proszę! - Machnął ręką ze złością. - Jego obliczenia i szkice poddaszy wołają o pomstę do nieba! - Jak skończę swoje rachunki, wezmę się i za jego. - Robert odłożył rapidograf. - Ale rysunkami sam musisz się zająć. Ale właściwie dlaczego on nie zaprasza tych dziewczyn do siebie? - Bo od trzech miesięcy mieszka u niego matka. Leczy w Warszawie osteoporozę, bo jej zdaniem w Suwałkach nie ma dobrego lekarza. A że żadna dziewczyna syncia jej nie odpowiada, to Kacper urządza sobie dwudniowe rajdy po okolicznych pensjonatach. Adrian przeszedł się powoli po niewielkim biurze zapchanym kilkoma stołami do rysowania. Wszędzie leżały rozłożone projekty: na blatach, w pudłach, na parapecie, nawet na ścianie wisiało kilka kopii i szkiców głównych wymiarów. Z każdej strony otaczały ludzi projekty domków jednorodzinnych, upchanych na niewielkich, trzyipółarowych działkach.
- A na stacjonarny dzwoniłeś? - spytał Robert, unosząc głowę znad skomplikowanych wzorów. - Czy tylko na komórkowy? - Wszędzie się zgłasza automatyczna sekretarka. - Adrian machnął ręką. Robert pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. - Ciekawe, co to za laska, dla której porzucił szarą rzeczywistość. Może jakaś wyjątkowa? - Przestań - warknął Adrian, przystając przy stole Kacpra. - Prawdę mówiąc, mam złe przeczucia. Może mu się coś stało? Swego czasu miał jakieś problemy z sercem... - To może podjedź do niego i sprawdź? Gdzie on mieszka? - Za Warszawą. W Podkowie Leśnej. - No to ja będę miał bliżej - odparł Robert. - Fakt. - Adrian usiadł na swoim miejscu i spojrzał na projekt bramy wjazdowej. - Z Brwinowa jest znacznie bliżej niż z Ząbek. Podjedziesz dzisiaj? - Jasne. Ale muszę wcześniej wyjść z pracy, bo na osiemnastą jestem umówiony z dentystą. Zajrzę do niego przed wizytą, bo później mogę nie być w stanie... Adrian zerknął na zegarek. Akurat minęła piętnasta. - Zbieraj się - odparł. - Powinieneś zdążyć, zanim zaczną się korki. - Dzięki. - Robert złapał kurtkę z wieszaka i wziął plecak. - Zatem do jutra. Ja swoją działkę zrobiłem, od rana pomogę temu rozpustnikowi. - Trzymaj się - mruknął Adrian, wracając do projektu. - I ściągnij tego lesera siłą. Może być martwy - zażartował ponuro, powracając do pracy. Dotarcie do Podkowy Leśnej zajęło Robertowi ponad godzinę. Kluczył trochę po wąskich uliczkach, bo wjechał o jedną przecznicę za wcześnie, ale wreszcie odnalazł właściwy dom, a dokładniej furtkę opatrzoną numerem dwunastym. Dokładniej mówiąc, rezydencja Kacpra znajdowała się wśród starych willi otoczonych pięknym starodrzewiem. Zabudowa tonęła w świetnie zorganizowanej zieleni, a przy prawie każdym domu zamontowano albo kamery, albo sieć czujników. Widać było, że mieszkają tutaj bogaci ludzie, biznesmeni, aktorzy, politycy, a Podkowa zyskuje, zaraz po Konstancinie, renomę ekskluzywnej sypialni Warszawy. Robert wysiadł z samochodu. Nacisnął kilka razy guzik domofonu, lecz nikt nie odpowiadał. Przysunął twarz bliżej i zajrzał do środka. Tonący w zieleni dom znajdował się nieco z tyłu, przysłonięty sosnami i kępami krzewów. Widać było jedynie fragment ściany oraz okap z dwoma świetlikami. Już miał odejść, kiedy nagle usłyszał płacz. Przystanął z pochyloną głową,
nasłuchując. Tak. Zdecydowanie. Płakała kobieta. Złapał za klamkę i nacisnął. Bramka nie była zamknięta. Zanim Robert wszedł do środka, zastanowił się chwilę, czy przypadkiem Kacper nie wspominał nic o ogromnym psie... Na wszelki wypadek zostawił uchyloną furtkę, a sam, rozglądając się uważnie, ruszył krętym chodnikiem. Zza bujnych iglaków wyłoniła się wreszcie bryła domu, wybudowanego prawdopodobnie jeszcze w latach sześćdziesiątych. Rok temu Kacper sporo włożył w przerobienie go na postmodernistyczne cudo. Dużo przeszkleń, przedzielanych na zmianę surowym betonem i egzotycznym drewnem, robiło naprawdę ogromne wrażenie i świetnie komponowało z otaczającą roślinnością. Ma facet gust, pomyślał z uznaniem, podchodząc nieco bliżej. Przy znajdującym się przy bocznej ścianie wejściu przycupnęła na schodach starsza kobieta, ubrana w szafirowy szlafrok i puchate kapcie. Siedziała skulona na ostatnim stopniu, wycierając od czasu do czasu oczy rąbkiem podomki. - Dzień dobry - powiedział Robert. - Pani jest może mamą Kacpra Koterby? - Tak - wyszlochała. - A Kacper jest w domu? W odpowiedzi skinęła głową. Mężczyzna przykucnął. - Czemu pani płacze? Czy coś się stało? Kobieta podniosła oczy i spojrzała pustym wzrokiem. Robert wstrzymał oddech. Nie wiedział, czego się spodziewać. - Mój pekińczyk nie żyje! - wybuchnęła gromkim płaczem. - Moja biedna psinka! Moja Perełka! Mój największy skarb! Kamień spadł Robertowi z serca. Prawdę mówiąc, brał pod uwagę piętrową grecką tragedię, a tu proszę. Tylko zdechły pies. - Możesz go stamtąd wynieść? - poprosiła starsza pani, składając ręce jak do modlitwy. - Ja sama nie potrafię. Nie udźwignę. Mężczyzna zmarszczył brwi. Nie był wprawdzie znawcą psich ras, ale jego skromna wiedza kynologiczna wystarczała, by wiedzieć, że pekińczyk to zwierzę raczej małe, z charakterystycznym, płaskim pyskiem i wielkimi, jakby wiecznie wytrzeszczonymi ze zdziwienia ślepiami. - Dobrze. Zobaczę, co się da zrobić - odparł, wstając ze schodów. - A gdzie jest
Kacper? - W domu - powtórzyła kobieta, wycierając oczy. - To czemu nie wyniesie pani pieska? Coś nie grało. Robert doszedł do wniosku, że albo kobieta jest lekko stuknięta, albo ktoś sobie robi jaja. O tak, Kacper byłby zdolny do głupich dowcipów. Ostatnio na urodziny Adriana zamówił tort z gejem w środku. Kiedyś, na ognisku w lesie, przebrał się za niedźwiedzia brunatnego i udawał, że atakuje podpitych biesiadników. W wyniku durnego wygłupu ucierpiało kilka osób, a najbardziej kuzyn Adriana, Michał, który uciekając przed kosmatą bestią, wpadł do wąwozu i złamał nogę. Mając to wszystko w pamięci, Robert wszedł do domu i stanął w niewielkim, bardzo nowocześnie urządzonym korytarzu. - Gdzie jest ten pies? - zawołał, odwracając się w stronę drzwi. - W holu - chlipnęła starsza pani zza progu. Robert rozejrzał się po pustym i dość mrocznym pomieszczeniu, lecz oprócz żeliwnego stojaka na parasole oraz zasłoniętego roletą okna od strony ogrodu niczego nie zauważył. Już miał przejść do pokoju, kiedy nagle na jego rękę spadła kropla. Odruchowo wytarł ją drugą dłonią. Kap, kap. Tym razem jedna kropla spadła mu na czubek przerzedzonej czupryny, a druga na nos. Podniósł głowę do góry. I wrzasnął. Widok był tak makabryczny, że przez chwilę Robert nie wierzył własnym oczom. Poczuł się jak w barokowej kaplicy, gdzie z sufitów nierzadko spoglądały postacie świętych. Z tym, że one patrzyły namalowanymi oczami. Tutaj ktoś (lub coś) przymocował Kacpra, jakąś kobietę i psa do sufitu, bardzo blisko siebie, jak dopasowanych do ramy nieistniejącego obrazu. Właściwie cała przytulona trójka wyglądała, jakby leżała w łóżku, tyle że Robert oglądał teraz wszystko do góry nogami. Ludzkie ciała, prawdopodobnie nagie, owinięto gdzieniegdzie ciemnoczerwoną pościelą, pekińczyk leżał na kołdrze. Kobieta ułożyła głowę na ramieniu Kacpra jak kochanka, wtulona w partnera po wyczerpującym i satysfakcjonującym miłosnym uniesieniu. Z lekko rozchylonych ust mężczyzny kapała zmieszana z krwią ślina, tworząc niewielką, różową kałużę pośrodku posadzki. Robert cofnął się kilka kroków i wpadł na stojącą w drzwiach starszą panią.
- O widzisz? To właśnie moja Perełka. - Wskazała ręką na sufit. - Moja biedna psinka! Ściągniesz ją dla mnie?
XLI Po ośmiu godzinach Krzysztof się obudził. Wolno uniósł powieki i rozejrzał ciekawie. Z całego zdarzenia nie pamiętał nic. Nie miał pojęcia, dlaczego znalazł się w tym dziwnym miejscu, czemu do jego ramienia jest podpięta kroplówka, a jego ciało jest tak obolałe, jakby został solidnie poturbowany... Postękując, usiadł na posłaniu i rozejrzał się dokoła ponownie. W rogu pokoju stała Elka i, spoglądając przez okno, cicho rozmawiała z kimś przez telefon. Tuż za szklanymi drzwiami siedział na krześle jakiś barczysty mężczyzna i czytał kolorowe pismo. Wyglądało na to, że posadzono go tutaj, by kogoś pilnował. Mnie?! Tylko, do cholery, dlaczego? Elka odwróciła się i zauważyła, że Krzysztof otworzył oczy. Pośpiesznie pożegnała rozmówcę i dopadła łóżka. - Boże, tak się o ciebie bałam! - chlipnęła, całując Pasłęckiego w policzek. - Co ja tu robię? - próbował zapytać, ale zaschło mu w gardle, skąd wydobył się jedynie szeleszczący charkot. Dziewczyna natychmiast podała mu trochę wody w plastikowym kubku. Pił łapczywie, a ona przycupnęła na posłaniu. - Znów miałeś koszmar. A potem otworzyły ci się rany na całym ciele i straciłeś przytomność. Wtedy przyjechało pogotowie... - Ja miałem koszmar? - Starał się sobie cokolwiek przypomnieć. - Tak, ty. Miotałeś się po całym salonie i wrzeszczałeś jak opętany. Kiedy wpadliśmy do pokoju, leżałeś bez świadomości i kuliłeś się, jakby ktoś cię kopał. - Rozpłakała się i wysmarkała w chusteczkę. Pasłęcki popatrzył po rękach, dotknął bandaża na głowie. Pod cienkim materiałem szpitalnej koszuli wyczuł całą masę niewielkich opatrunków. Popatrzył na Elżbietę z nieskrywanym strachem. - Jezu, niczego nie pamiętam... - szepnął, skupiając się z całej siły. - A ten facet? Dlaczego mnie pilnuje? - On jest od Pokornego - odparła Elżbieta, biorąc następną chustkę. - Feliks bardzo się o ciebie martwi. Krzysztof poczuł, że oto nieubłaganie zbliża się czas poważnej rozmowy o przeszłości. Jak dotąd niewiele wspominał Eli o Pokornym, bo nie chciał, żeby jego nowe
życie miało cokolwiek wspólnego z poprzednim. Miał świadomość, że pomimo usamodzielnienia Feliks wciąż się nim opiekuje, troszczy jak o własne dziecko. A tymczasem on uparcie stara się wyrzucić najbliższą mu osobę z życia. - On mnie kiedyś uratował... - powiedział cicho. - Wiem - szepnęła. - Rozmawiałam z nim. Uniósł głowę. - Nie jesteś na mnie zła? Nic ci nie powiedziałem... To ze strachu. - Spojrzał boleśnie. - Bałem się, że przestaniesz się ze mną spotykać. - To nie ma znaczenia. - Potrząsnęła głową. - Ty jesteś sobą, a nie swoim ojcem. Co z tego, że on jest przestępcą, skoro wyrosłeś na dobrego, łagodnego człowieka? Złe czyny rodziców nie mogą być wiecznym piętnem. Nie mogą skreślać dzieciaków z listy potencjalnie dobrych obywateli. - Uścisnęła mocno dłoń Krzysztofa. - Nie przestraszyłbyś mnie tą opowieścią. Za dobrze cię znam i wiem, że nigdy byś nie skrzywdził ani mnie, ani naszych dzieci. Przytulił ją do tak mocno, jak pozwalały mu opatrunki i kroplówka. - Dobrze, że cię mam - szepnął jej do ucha. Drzwi do sali rozsunęły się z lekkim szelestem. - Witam pana. - Głos lekarza był niski i nieco szorstki. - Nazywam się Sosnowski i jestem chirurgiem, który przyjął pana ubiegłej nocy. Jeśli pan pozwoli, najpierw pana zbadam. - To ja może pójdę do kiosku po jakąś gazetę. - Ela wycofała się z pokoju i, zamieniwszy kilka słów z ochroniarzem, zniknęła na klatce schodowej. Ordynator osłuchał uważnie Krzysztofa, zbadał mu oczy, obejrzał niektóre rany i sprawdził ciśnienie. - Wygląda na to, że wraca pan do zdrowia. Dzisiaj zrobimy jeszcze tomografię głowy i prześwietlenie klatki piersiowej. Jeżeli wyniki będą prawidłowe, jutro, najpóźniej za dwa dni, będzie pan mógł wrócić do domu. - Bardzo dziękuję, panie doktorze - odparł Pasłęcki, układając się wygodniej. Lekarz przysunął sobie krzesło. - Chciałbym pomówić z panem na temat pana problemów ze snem. Krzysztof łypnął nieufnie. - Rozmawiałem z detektywem Pokornym, potem z ochroniarzem, który pana znalazł, oraz z pańską narzeczoną. Muszę przyznać, że to, co od nich usłyszałem, oraz to, co
zobaczyłem na pańskiej skórze... Cóż... - Starał się dobierać odpowiednie słowa -...nieco mną wstrząsnęły. - A co widzieli ochroniarz i Elżbieta? - Wciąż pan nie pamięta, jak się tutaj znalazł? - Głos brzmiał, jakby Sosnowski bardziej chciał się upewnić co do swojej teorii, niż pytał. - To może zacznijmy od początku. Proszę powiedzieć, jaką ostatnią rzecz pan zapamiętał, dobrze? Pasłęcki oparł głowę o poduszkę i przymknął oczy. - Zjadłem kolację, wziąłem prysznic, umyłem zęby i położyłem się na rozkładanej sofie w salonie. - Słuchał pan jakiejś muzyki albo może oglądał telewizję? - Rzadko oglądam programy telewizyjne. Częściej słucham muzyki, lecz tym razem akurat chciałem... Potrzebowałem dochodzącej z rynku wrzawy. To mnie uspokajało. Pogasiłem wszystkie światła i zostawiłem tylko małą lampkę w radiu. - Zasunął pan rolety? Krzysztof pokręcił głową. - Nie. I specjalnie zostawiłem uchylone okna. - Czyli gwar wpływa na pana kojąco? Pasłęcki przytaknął ruchem głowy. - Dobrze - powiedział doktor łagodnie. - Ułożył się pan w pościeli i patrzył w sufit czy może leżał pan na boku? - Nie mogłem się ułożyć. Przewracałem się z boku na bok. - A o czym pan myślał? - Jezu, nie pamiętam! - zirytował się Krzysztof. - Najczęściej myślę o zamówieniach na kolejny dzień albo o innych sprawach związanych z kwiaciarnią. - Pomaga ktoś panu w sklepie? - Tak, obecnie dwie sprzedawczynie i dostawca. - Czy przypomina pan sobie chociaż urywki snu? Pasłęcki przetarł dłonią twarz. - Nie bardzo... Lekarz wyjął z kieszeni kartkę z kolorowym wydrukiem. - Poprosiłem pana Pokornego o zrobienie zdjęcia pokoju, w którym spał pan ostatniej nocy. Podał kartkę i uważnie obserwował reakcję pacjenta. - Boże! - sapnął Krzysztof. - Toż to wygląda jak krajobraz po bitwie!
Chirurg pokiwał głową. - Ja to zrobiłem? - Owszem. Pościel na łóżku była skotłowana i upchnięta w jednym rogu, ozdobne poduszki porozrzucane po podłodze. Podobny los spotkał dwa rzędy książek z regału pod ścianą. Część z nich miała powydzierane kartki, które poniewierały się po dywanie. Pośrodku salonu leżała drewniana żyrafa z oderwaną głową, a tuż obok niej tkwił, wbity w podłogę po czerwoną rękojeść, scyzoryk. - To niemożliwe... - powiedział Krzysztof, ale to stwierdzenie nie przekonało nawet jego samego. - Nic nie pamiętam, ale nie zniszczyłbym własnego mieszkania. - Wierzę panu. - Lekarz poprawił okulary. - W ciągu dnia na pewno. Jednak podczas snu najwyraźniej nawiedzają pana wizje, przed którymi próbuje się pan bronić. Obawa przed konfrontacją jest tak wielka, że odniesione w walce rany mają potem odzwierciedlenie na pańskim ciele. - Skąd to się bierze? Doktor wzruszył ramionami. - Sądzę, że ze strachu. - Przysunął się jeszcze bliżej ramy łóżka. - Panicznie boi się pan czegoś lub kogoś. Mam rację? Ostatnie słowa wypowiedział szeptem. Krzysztof zacisnął zęby tak mocno, że pobielała mu skóra na skroniach. - Czy początek pana koszmarów zbiega się z jakimś traumatycznym wydarzeniem? drążył Sosnowski. Mężczyzna odetchnął głęboko. - Dowiedziałem się od Feliksa, że mój... mój... - Słowo trudno przechodziło mu przez gardło. -...mój ojciec uciekł z więzienia. Pierwszy sen pojawił się wkrótce potem. A wraz z nim zadrapania na plecach. - Tak właśnie myślałem. - Lekarz odchylił się nieco. - A więc na początku były tylko zadrapania? - Tak. I siniaki. Próbowałem sobie z tym jakoś radzić, ale kilka dni temu, podczas napadu, zaatakowałem własną dziewczynę. W efekcie poszedłem do lekarza i dostałem jakieś pigułki. Przez dwie noce było lepiej. Dużo lepiej. Usypiałem bez problemu i bez snów. Aż do wczoraj... Nie zważając na piekące rany, usiadł i złapał Sosnowskiego za rękę. - Panie doktorze, błagam, niech mi pan pomoże! Te sny mnie niszczą! Boję się
położyć i zamknąć oczy. Od kilku dni śpię w innym pokoju niż moja dziewczyna, a po każdym koszmarze obrażenia na moim ciele są coraz silniejsze. Nie wiem, jak długo dam radę... - Pasłęckiemu załamał się głos. Lekarz uścisnął lekko zimną i spoconą dłoń. - Chłopcze, postaram się pomóc, ale nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Prawdę mówiąc, nie znam nawet nikogo, kogo mógłbym polecić. W szpitalu jesteś bezpieczny. Zatoczył ręką koło. - Na noc zamontujemy kamerę nad łóżkiem, jutro zrobimy badania, żeby wykluczyć choroby mózgu. Jeszcze dziś skontaktuję się ze znajomym psychologiem, może on będzie umiał coś poradzić. Poklepał Krzysztofa po ramieniu. - Nie martw się. Na pewno coś wymyślę i pozbędziemy się tego koszmaru raz na zawsze!
XLII W dniu, w którym Krzysztof trafił do szpitala, Jerzy i Katarzyna starali się dowiedzieć czegoś więcej na temat reklamy proszku do prania, w której brała udział Iga Kąkol. Tylko w jej przypadku nacięcia na przegubie wykonano w dwóch rzędach, co według przeczuć Pokornego stanowiło klucz do sprawy. Niestety, osoba, do której udali się w tej sprawie, nie potrafiła im pomóc. Udostępniła im jedynie nazwę firmy zajmującej się przed laty produkcją i dystrybucją reklamy. - MPartners - przeczytała Katarzyna, kiedy siedzieli już w samochodzie. - Nigdy nie słyszałam. - Ja też - odparł Garlicki. - Ale nie dziwota... Rokitnicka uruchomiła laptopa i sprawdziła w bazie danych. - Mam - powiedziała z uśmiechem. - Połączyli się inną firmą i teraz nazywają się MPJ Partners. Mają siedzibę w biurowcu w Alejach Jerozolimskich. W samym centrum Warszawy. - W takim razie jedziemy od razu. - Garlicki zmienił pas i dodał nieco gazu. W godzinach południowych praktycznie nie było szans na zaparkowanie w tej części miasta. Jerzy nie chciał szukać parkingu w nieskończoność, więc stanął tuż przy zakazie, a na dachu przymocował koguta, aby koledzy po fachu wiedzieli, z kim mają do czynienia. - Będzie heca, jak nam zablokują koło - mruknął, otwierając drzwi Rokitnickiej. - Niech tylko spróbują! - Katarzyna wyciągnęła z tylnego siedzenia torbę z notatnikiem i laptopem. - Będą mieli ze mną do czynienia. Garlicki tylko uśmiechnął się pod nosem. Uścisnął dłoń Rokitnickiej i razem weszli do ogromnego, przeszkolonego biurowca. Tuż za drzwiami znajdował się obszerny hol z dużą recepcją. Za ogromnym biurkiem siedziały dwie młode dziewczyny, ubrane w szykownie skrojone granatowe kostiumy. - Witam państwa, w czym mogę pomóc? - Siedząca bliżej wejścia blondynka podniosła się z miejsca, prezentując w szerokim uśmiechu idealnie proste zęby. - My do firmy MPJ Partners - odparł Garlicki, podchodząc do lady. - Zapraszam na jedenaste piętro. Proszę skorzystać z wind. Tutaj, po lewej. Wyciągnęła rękę, by wskazać kierunek, a na nienaturalnie długich, kwiecistych paznokciach błysnęły drobne kamyczki. Zanim zamknęły się drzwi do windy, Garlicki zauważył kątem oka, że obie dziewczyny jak na komendę chwyciły za pilniczki.
- Mają dużo czasu, nie to, co my - mruknął, wciskając guzik z jedenastką. - Ta pannica może chyba jeść szparagi w poprzek. Tak się cieszyła, że mało jej szczęka nie wypadła - zauważyła kwaśno Rokitnicka. Kobiety!, zachichotał w duchu Garlicki. MPJ Partners zajmowała całą kondygnację. W zamkniętych pokojach pracowały osoby na wyższych stanowiskach, plebs urzędował w otwartych przestrzeniach z boksami, oddzielonych półtorametrowymi ściankami. Zaraz przy windzie wisiała sporych rozmiarów tablica, na której wypisano numery pomieszczeń oraz nazwiska i stanowiska poszczególnych pracowników. Katarzyna pokrótce wyjaśniła, co ich sprowadza, a dziewczyna podniosła słuchawkę i wybrała wewnętrzny numer. - Myślę, że pani Malicka będzie mogła pomóc. Poproszę do pokoju jedenaście dwadzieścia trzy. Korytarzem na lewo. Podziękowali
i
ruszyli
jasnozieloną
wykładziną
w
drobny
wzorek.
Jasnopomarańczowe ściany przedzielały ciemne drzwi oraz wstawki z kremowej tapety. Gdzieniegdzie wisiały duże antyramy z projektami wykonanych przez firmę reklam. Drzwi do wskazanego czekały otwarte. W środku, za biurkiem, siedziała drobna kobieta około czterdziestki. Powitała gości uprzejmym uściskiem dłoni. - Cóż, nie wiem, czy się państwu na coś przydam. W naszej wcześniejszej siedzibie wybuchł kilka lat temu pożar i straciliśmy większość dokumentacji. Ale proszę zaczekać, zapytam informatyka, czy nie ma czegoś na dyskach zapasowych. Wyszła z pokoju i kilka minut później powróciła z pulchnym, łysym mężczyzną, wbitym w nieco przyciasny, popielaty garnitur. - Mamy kopie umów z modelami i klientami zawartych po roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim. - Informatyk mówił bardzo wysokim głosem. - Czy interesuje państwa konkretne nazwisko, czy firma? - Interesują nas wszystkie dokumenty związane z Igą Kąkol. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku wystąpiła w promocji nowego proszku do prania. Udało nam się znaleźć nagranie w Internecie. Jerzy wyciągnął z teczki kilka odbitek na pojedynczej kartce A4. - Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby udało się ustalić nośniki tej reklamy albo nazwiska osób, z którymi współpracowała pani Kąkol. - Zebranie takich informacji może potrwać kilka godzin. Z tego, co się orientuję,
dokumenty skopiowane na dyski nie są posegregowane. Raczej skanowano wszystko i zapisywano na zasadzie jak leci. Ale zaraz się za to wezmę. Młodzi mi pomogą. Ostatnio szukali jakiegoś dokumentu sprzed dziesięciu lat, więc może będą coś pamiętać. Katarzyna zapisała na kartce swój numer telefonu oraz adres mejlowy. - Bardzo nam zależy na czasie - dodała, podając mężczyźnie. - Ta kobieta coś nabroiła czy jak? - zażartował, chowając numer do kieszeni koszuli. - Zamordowano ją kilka dni temu - odparł Garlicki. - Wyjątkowo brutalnie. A my staramy się ująć sprawcę. Dlatego tak bardzo zależy nam i na czasie, i dyskrecji. Informatyk wytrzeszczył oczy. Siedząca za biurkiem kobieta zmierzyła go niechętnym wzrokiem. - Och, ja... nie wiedziałem. Bardzo przepraszam. Oczywiście, sprawa nie wyjdzie poza ten pokój. - Nic się nie stało - powiedziała Katarzyna. - A zatem czekam na telefon. - Oczywiście, natychmiast zabieram się do szukania. - Myślisz, że uda im się coś znaleźć? - zapytał Jerzy już w windzie. Rokitnicka wzruszyła ramionami. - Najwyżej załatwimy nakaz rewizji. Tym akurat nie ma się co przejmować. Dziewczyny z recepcji, cicho chichocząc, oglądały jakieś kolorowe pisemko. Na widok rozsuwających się drzwi windy natychmiast się wyprostowały i przesłały gościom firmowe uśmiechy. - Zapraszamy państwa ponownie. - Blondynka skinęła głową na pożegnanie. - Dziękuję bardzo. Do widzenia - mruknął Garlicki, mijając drewniany kontuar. Na ulicy Rokitnicka wzięła Jerzego pod ramię. - Mam nadzieję, że jednak nie będziemy musieli tutaj przychodzić - fuknęła. - Nie byłyby to miłe odwiedziny. - To prawda - roześmiał się Garlicki. - Najczęściej na widok nakazu ludzie robią się agresywni. - Nic dziwnego. - Ziewnęła. - Nagle, bez uprzedzenia pojawiają się obcy ludzie i sprawdzają prywatne życie. - Nie takie znowu prywatne. W końcu to firma. - Jerzy zerknął na zegarek. - No to mamy trochę czasu. Może wybierzmy się na obiad? - Świetny pomysł. Umieram z głodu.
XLIII Wieczorem do sali Krzysztofa pielęgniarze przywieźli dziwaczny sprzęt na kółkach. - Będziemy dzisiaj podpinać pana na noc - powiedział jeden, ustawiając tajemniczą maszynę blisko łóżka. - O której godzinie zazwyczaj chodzi pan spać? - Gdzieś koło północy - odparł Pasłęcki, ciekawie przyglądając się osobliwej aparaturze z monitorem, wieloma przyciskami, suwakami i zwisającymi kabelkami. - Dobrze. W takim razie po dwudziestej trzeciej przyjdą pielęgniarki z drugiej zmiany i podłączą pana do tego sprzętu. Do nocy radzę nie ucinać sobie drzemki, bo potem, jak pan zostanie okablowany, to na bank pan nie uśnie i figa z badań. A przecież ordynatorowi chodzi o zarejestrowanie wszystkich faz pańskiego snu i pana zachowań. Gdyby to było takie proste! Położyć się do łóżka, przytulić głowę do miękkiej poduszki, owinąć się lekką kołdrą i zapaść w relaksujący sen. Krzysztof potrząsnął głową. Tak, od czasu koszmarów spędzenie nocy na zwyczajnym śnie było jego marzeniem, które w ostatnich dniach było równie nierealne, jak istnienie smoków, bazyliszków, krasnoludków czy bladolicej Królewny Śnieżki. Z ciężkim westchnieniem usiadł wygodniej i napił się nieco wody z butelki. Na skrzypnięcie łóżka siedzący za drzwiami ochroniarz oderwał wzrok od trzymanej w dłoniach gazety, obejrzał się i uważnie zlustrował całe pomieszczenie. - W porządku - mruknął Krzysztof, unosząc butelkę do góry, jak do toastu. Mężczyzna skinął głową i powrócił do lektury. Krótko po dwudziestej wpadła Elżbieta. Przyniosła książkę z biblioteki, krzyżówki i ładowarkę do telefonu. Była krótko, bo zaraz wyjeżdżała do Lublina. Następnego ranka rozpoczynała zdjęcia do kampanii promującej Kazimierz. - Jestem taka podekscytowana, że aż mnie brzuch boli. Nic nie mogę jeść. - Przytuliła się do dłoni Krzysztofa i poskarżyła. - Będziesz trzymał za mnie kciuki? - Oczywiście. - Przygarnął ją do siebie. - Ale obiecaj mi, że wrócisz jak najszybciej. - Będę jutro wieczorem, a najpóźniej pojutrze. Dobrze? Udał zmartwionego. - No trudno, jakoś to przeżyję. - Dobra, muszę lecieć. Tutaj masz jeszcze klucze do mieszkania. Włożyła cały pęk do szuflady szpitalnej szafki, ucałowała Krzysztofa na pożegnanie i wyfrunęła z sali. Pozostał po niej delikatny zapach perfum i mały, gliniany aniołek z napisem:
„Na szczęście”. Pasłęcki wziął figurkę do ręki i z rozrzewnieniem przeczytał dopisek. „Dla mojego jedynego”. Przed dwudziestą trzecią zajrzał jeszcze doktor Sosnowski. Pogadali chwilę na temat aparatury do badań. Ordynatora czekał nocny dyżur, więc obiecał, że sam zadba o wszystko. Pod jego czujnym okiem dwie pielęgniarki podpięły Krzysztofa do sprzętu i wstępnie sprawdziły jego działanie, a później podały lekki środek nasenny, żeby pacjentowi łatwiej było zasnąć w plątaninie kabli i przyssawek. - Czuję się jak cyborg - mruknął Pasłęcki, patrząc na pokrytą drucikami klatkę piersiową. - Mam nadzieję, że to badanie ułatwi nam znalezienie przyczyny pańskiej dolegliwości - mruknął Sosnowski od drzwi. - A tymczasem życzę spokojnej nocy. - Dobranoc. Krzysztof pozostał sam, nie licząc siedzącego za drzwiami nowego ochroniarza. Barczystego mężczyznę zastąpił nieco drobniejszy, obcięty na jeża młodzieniec o ostrym profilu. Uścisnął panu Romkowi dłoń, zamienił z nim kilka zdań, po czym zajął jego miejsce na krześle. Pasłęcki zgasił zamontowaną nad łóżkiem nocną lampkę i umościł się tak, by liczne przewody nie wbijały się we wciąż bolesne zadrapania i obicia. Sprawdził jeszcze, czy przy kamerze świeci się czerwone światełko, i opuścił głowę na poduszkę. Ułożył się tak, by widzieć wszystko za szklanymi drzwiami. Z usytuowanego na końcu korytarza pokoju mógł obserwować wieczorny obchód oraz pracę personelu. Ostre światło na korytarzu zastąpiono nieco łagodniejszym, przygaszając co drugą jarzeniówkę. Krzysztof sennym wzrokiem obserwował dwie młode pielęgniarki, roznoszące pacjentom lekarstwa w przezroczystych kieliszkach z plastiku. W jego polu widzenia pojawiła się też korpulentna sprzątaczka, ciągnąca za sobą wózek. Tęga kobieta uwinęła się z robotą wyjątkowo szybko. Zgrabnie przetarła podłogę mopem, wymieniła worki w śmietnikach, dodała więcej jednorazowych kubków do dystrybutora z wodą i na koniec wtoczyła swój zestaw przyborów do schowka. Pasłęcki ziewnął i przymknął na chwilę oczy, ale zaraz przypomniał sobie o koszmarach i czym prędzej uchylił powieki. Starał się skupić na czymś przyjemnym i bezpiecznym. Na temacie, z którego na pewno nie wyłoni się oprawca z siekierą w ręce. Powróciły wspomnienia tygodniowych wakacji na Helu, gdzie wybrał się rok temu z Elką i kilkoma znajomymi. Było naprawdę wspaniale: wyjątkowo upalna pogoda, dużo
muszelek na piasku, zwiedzanie różnych zakątków i romantyczne wieczory. Właśnie dotarł do lekcji kitesurfingu, kiedy do pokoju weszła młoda pielęgniarka. - Zobaczę tylko, czy wszystko w porządku - powiedziała cicho, widząc, że Krzysztof unosi głowę. Pasłęcki mruknął coś pod nosem i zmrużył powieki. Siostra sprawdziła aparaturę i nieco uchyliła okno. Pokój oświetlał tylko blask jarzeniówek z korytarza. - Może lepiej niech pani nie zasłania żaluzji - wymamrotał Krzysztof, widząc, że kobieta chwyta za sznurek przy przeszklonej ścianie. - Czuję się bezpieczniej, jak mam trochę światła. - Czyżby? - zapytał ironicznie męski głos. Krzysztof natychmiast poczuł znajome ciarki. O Boże, nie! Znowu! Usiadł na posłaniu i spojrzał przed siebie. Przy rolecie nie stała już drobna pielęgniarka, lecz ubrany na czarno mężczyzna. Pod światło Krzysztof widział jedynie kanciasty zarys szczęki i kształt głowy z krótko obciętymi włosami. - Odejdź stąd! Za drzwiami siedzi ochroniarz - ostrzegł zjawę. - Ratunkuuu! Postać błyskawicznie znalazła się w nogach łóżka. - Ochroniarz jest chwilowo... niedostępny! - wysyczał napastnik, pochylając się nad pościelą. Krzysztof spojrzał przez drzwi. Krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedział młody mężczyzna, teraz było puste. Zwinięty w kłębek ochroniarz leżał na podłodze w kałuży krwi. - Ratunku! - wrzasnął Krzysztof do kamery, mając nadzieję, że ktoś go zauważy. - On tu jest! Nich ktoś tu przyjdzie! - A jestem, jestem - przytaknął rozbawiony intruz, udając, że macha do kamery. - Ale niestety, widzisz mnie tylko ty... Pasłęcki próbował zejść z łóżka, lecz od razu zaplątał się w kłębowisku kabli i runął na podłogę. Chcąc wstać jak najszybciej i dotrzeć do drzwi, zrywał z siebie wszystkie czujniki, tak pieczołowicie przyklejone przez pielęgniarki. Nad nim wyrosła czarna postać z ogromnym biczem w ręku. - Tym razem dorzucimy do twojego koszmaru motyw erotyczny - zakpiła, jedną ręką zdzierając z chłopaka niezapiętą górę piżamy. Zzzappp.
Zanim Krzysztof zdążył się podnieść, oberwał przez środek pleców. Zapiekło. Uwolnić się od tej przeklętej aparatury! Zzzappp. Tym razem uderzenie spadło na niezagojone ramię. Krzysztof poczuł smak własnych łez. - Ratunku! - krzyknął w ciemność. Zzzappp. Ostre jak brzytwa rzemyki przecięły skórę w okolicach jedynej nerki. Zzzappp. Pasłęcki, wrzeszcząc z bólu, oderwał ostatni czujnik. Aparat monitorujący pracę serca wydał z siebie piśnięcie, po czym włączył alarm, informujący personel szpitalny, że serce pacjenta przestało bić. Zzzappp. Krzysztof dopadł do szklanych drzwi. Zzzappp. Bicz smagnął go po wyciągniętych rękach tak mocno, że puścił klamkę i przycisnął dłonie do ciała. Zzzappp. Cięcie wzdłuż kręgosłupa ponownie powaliło go na ziemię. A było już tak blisko... Zwijając się w embrion, najmocniej jak potrafił, Pasłęcki czekał na kolejne uderzenie z zaciśniętymi zębami. Następnego razu nie było. Do sali wpadły dwie pielęgniarki i rozespany doktor Sosnowski. - Panie Pasłęcki, co się dzieje? Za nimi pojawił się ochroniarz. Wspólnymi siłami ułożyli Krzysztofa na łóżku. Zapuchnięte oczy poraziło mocne światło. - Niesamowite! - Jak przez mgłę Pasłęcki usłyszał podekscytowany głos lekarza. Skąd te rany? Zestaw do opatrunku. Migiem! Jedna z dziewczyn wybiegła z pokoju i po chwili wróciła z wózkiem. Jedna za drugą, na plecach, ramionach i dłoniach Krzysztofa wykwitały pręgi. W niektórych miejscach skóra pękała, a z ran zaczynała się sączyć krew. Obecni patrzyli po sobie z przerażeniem.
XLIV Ostatnie dni były dla Pokornego naprawdę ciężkie. Rozdarty pomiędzy Warszawą a Kazimierzem pokonywał tę trasę co najmniej raz dziennie. Żeby być na bieżąco, musiał pojawiać się w komendzie każdego dnia, a nieoficjalne śledztwo dla Ryckiego też miało swoje wymagania. Do tego doszła jeszcze dziwna sprawa Krzysztofa. Telefon od ochroniarza ostatniej nocy był wyjątkowo niepokojący. Plusem całego zajścia w szpitalu było to, że lekarz i pielęgniarki zobaczyli na własne oczy powstające znikąd rany. Skończyły się ciche podejrzenia o próby znęcania się nad pacjentem czy próby samookaleczenia. Rozmyślając nad wydarzeniami ostatnich tygodni, Pokorny zatrzymał auto pod mieszkaniem Katarzyny, gdzie teraz znajdowało się małe centrum dowodzenia nieformalnej grupy śledczej. Powinien wprawdzie od razu wracać do Kazimierza, żeby zobaczyć się z Krzysztofem, jednak z samego rana zadzwonił do niego Garlicki i poprosił o spotkanie w trybie, jak to nazwał, „bardzo pilnym”. - Co się stało? - zapytał Feliks bez przywitania. - Próbujemy poskładać te puzzle - westchnęła Katarzyna, zamykając za nim drzwi na klucz. - A jedna z naszych teorii została właśnie dzisiaj obalona. - To znaczy która? - Przeszedł do salonu i uścisnął rękę Jerzemu. - Że czubek morduje wyłącznie kobiety z reklam - odparł Garlicki, odwracając tablicę, którą zabrali z mieszkania Pokornego. Pod zamaszyście wypisanymi w punktach ofiarami dopisano kolejną pozycję. Feliks podszedł bliżej. Już nie te oczy, stwierdził. - Facet? - spytał zaskoczony. - Zabił mężczyznę? Katarzyna i Jerzy czekali bez słowa na dalszy ciąg. - Co? - Pokorny podniósł głos. - Zabił psa? Z niedowierzaniem pokręcił głową. - Może to nie on? Rokitnicka opadła na fotel. - Niestety. Na rękach denatów są nacięcia. - Po trzy kreski - uściślił Garlicki. - A niech mnie! - mruknął Feliks ze złością. - Może to jakiś inny zabójca podszywa się...
- Nic z tego - przerwał mu Garlicki, wyciągając kopie zdjęć z tekturowej teczki. Izabela Kusocińska i Kacper Koterba w dwa tysiące szóstym roku wspólnie wystąpili w reklamie superkleju. Rzucił na stół słabej jakości kopie jakiejś strony w Internecie. - Na razie staramy się dowiedzieć czegoś więcej - dodała Katarzyna, kiedy Pokorny rozłożył kartki na stole. - Tu masz zdjęcie reklamy. - Postukał palcem Garlicki w jeden z obrazków. Fotografia przedstawiała przyklejone do sufitu łóżko, a w nim leżącą w pościeli parę i psa. Kobieta przytulała się do nagiego kochanka. Na wysokości jej owiniętego szkarłatną pościelą biodra leżał niewielki kudłaty pies. Na pierwszy rzut oka zwyczajna para w normalnym łóżku, tyle że na zdjęciu odwróconym do góry nogami. Dopiero przy bliższych oględzinach dostrzegało się, że niektóre elementy kompozycji przeczą prawom grawitacji. Długie włosy dziewczyny płomienną kaskadą opadały w dół, próbował opaść rąbek pościeli, nieco odsłaniający bladą pierś dziewczyny, zakończoną jasnobrązowym sterczącym sutkiem. - A oto zdjęcie naszej pary. Obecne - zaprezentował Garlicki, kładąc obok pierwszej fotografii kolejną. Ułożenie postaci było prawie identyczne. Tylko pies miał jakby jaśniejszy odcień sierści, a denatka znacznie krótsze włosy. No i oczywiście nikt się nie uśmiechał. - Krew by go zalała! - warknął Pokorny, siadając na krześle przed ułożonymi kartkami. - Plus jest taki, że morderca nie cofa się w czasie z tymi reklamami. Ci najnowsi są sprzed dwóch lat. Miejmy nadzieję, że ostatni. Katarzyna w milczeniu wzruszyła ramionami. Podobnie jak Jerzy, zdawała sobie sprawę, że teoria jest mocno naciągana. Feliks wciąż trzymał w dłoni kartkę. - Jak on ich przymocował? - Starał się dojrzeć coś więcej, lecz jakość kopii pozostawiała wiele do życzenia. - Podobno jakimś bardzo wytrzymałym klejem. A wcześniej podał im cyjanek. Przynajmniej krótko cierpieli, pomyślał Pokorny z goryczą. Rzucił kartkę na stół i wziął inną, z fotografią zamordowanej Izabeli Kusocińskiej oraz pośpiesznie zebranymi informacjami na jej temat. - Kto ich znalazł? Katarzyna postawiła na stole filiżanki i dzbanek z malinową herbatą. - Kolega z pracy Koterby, pan... - Garlicki zerknął do notesu, który leżał na blacie. -
Robert Zagórski. Kiedy przyjechał na miejsce, na schodach siedziała matka denata. Była w szoku. Cały czas prosiła, żeby ściągnąć z sufitu jej ukochanego psa. O synu mówiła tyle, że jest w domu... - Normalna reakcja. - Katarzyna rozlała herbatę do filiżanek. - Widocznie łatwiej jej było oswoić się z odejściem psa niż jedynego dziecka. - Nie znam się na psychologii - przyznał Pokorny. - Na szczęście mamy ciebie. Wiedział, co mówi. Katarzyna studiowała psychologię i ukończyła ten kierunek z wyróżnieniem. Zanim znalazła się w policji, pracowała przez kilka lat w zawodzie, jako specjalistka od tak zwanej trudnej młodzieży. Pewnego dnia jeden z jej podopiecznych został zatrzymany w areszcie, a ona za niego poręczyła, aby mógł wyjść. Krótka współpraca z komendą zaowocowała ostatecznie decyzją o zmianie pracy. - Zaraz po przyjęciu zgłoszenia matka zmarłego została zabrana do szpitala. Próbowałam z nią rozmawiać, ale jak na razie nie ma szans. Biedactwo, w kółko opowiada o swoim pekińczyku. - Pokręciła głową. - Spróbuję jeszcze raz, jutro. Może będzie się lepiej czuła. - Dobrze - westchnął Pokorny, znów przeglądając leżące na blacie kartki. - A udało wam się czegoś dowiedzieć w sprawie tej Kąkol? - Znaleźliśmy firmę, która zajmowała się przygotowaniem reklamy. Ich główny informatyk ma nas zawiadomić, jeżeli coś znajdzie. - Ma czas do wieczoru - wyjaśniła Katarzyna, podając Feliksowi filiżankę. - I mam nadzieję, że dotrzyma słowa, bo w przeciwnym razie pomacham mu przed nosem nakazem, a wtedy nic się przed nami nie ukryje. Pokorny upił nieco aromatycznego napoju. - Na pewno się chłopina postara. W końcu wskutek rewizji firma mogłaby mieć poważniejsze problemy. Nie znam takiej, która nie ma nic do ukrycia. - Garlicki wzruszył ramionami. - Jak prokuratura chce pogrążyć człowieka, to zawsze coś na niego znajdzie. Zawsze! - Nawiasem mówiąc, wątpię, żeby agencja miała coś wspólnego z tą sprawą. Dadzą nam te dokumenty, żeby nie narobić sobie bałaganu - dodała Rokitnicka. - Jerzy ma rację. Wyszarpią wszystko, co mają, bylebyśmy się od nich odczepili. - A co z tym twoim podopiecznym? - Zmienił temat Garlicki. - Podczas naszej ostatniej rozmowy przez telefon wspominałeś, że chłopak jest w szpitalu. Co się stało? Pokorny streścił historię koszmarów Krzysztofa w kilku zdaniach. Katarzyna i Jerzy słuchali z niedowierzaniem, bo widoczne w realu rany ze snów nie są codziennością.
- I ja bym nie uwierzył, gdybym nie widział nagrań z ostatniej nocy - zakończył Feliks. - A najbardziej mnie martwi, że nikt nie wie, jak chłopakowi pomóc. - Myślę, że to efekt silnego stresu, związanego z ucieczką jego ojca. Chłopak może mieć fobię - zastanawiała się na głos Katarzyna. - Może niepotrzebnie mu o tym mówiłeś? Zaraz! - Skojarzyła fakty. - Myślisz, że to jego ojciec jest naszym mordercą? Palcami wskazała na teczkę. - Tak przypuszczam. Pewne wydarzenia, jak widzisz, zbiegają się ze sobą. Na przykład to, że pierwsza osoba zginęła zaraz po jego wyjściu. - A za co został skazany? Za zabójstwa? - Rokitnicka założyła ręce na piersi. Feliks poprosił o jeszcze jedną filiżankę aromatycznej herbaty. - Wspominałem Jurkowi. Bił i więził jedynego syna. Znęcał się nad nim w szczególnie okrutny sposób. Poza tym wciąż pozostaje głównym podejrzanym w sprawie zaginięcia swojej żony, a matki Krzysztofa. Do dziś dnia nie znaleziono jej ciała, choć przekopano cały ogródek i piwnice. - Odstawił naczynie na blat. - Najbardziej jednak wkurza mnie fakt, że ten dupek pracował kiedyś w policji. Przecież powinien chronić ludzi, a nie ich unicestwiać, prawda? - Wybacz, ale jego profil nie bardzo pasuje do seryjnego zabójcy - zauważyła Katarzyna. - Bo to jakiś nadpobudliwy, zapijaczony i zakompleksiony dupek? - Pokorny podniósł głos. - Kaśka! Widziałem go w napadzie szału i, uwierz mi, jest zdolny do gorszych rzeczy. W więzieniu miał aż nadto czasu, żeby wykombinować misterny plan zabijania. Facet nie miał kogo tłuc przez tych kilkanaście lat, to teraz nadrabia zaległości. Proste jak drut! - Gdzieś miałem listę osób, które uciekły z więzienia w pierwszej połowie tego roku. Garlicki zaczął szukać w kolejnej teczce z tektury. - O, jest. Jak on się nazywa? - Artur Borowiński. - Zazgrzytał zębami Feliks. - Gdyby wreszcie szlag go trafił, byłaby to przysługa nie tylko dla jego dziecka, ale i całego społeczeństwa. Katarzyna wymieniła z Jerzym szybkie spojrzenia. - Mam. - Garlicki znalazł w końcu odpowiednią kartkę. Przejrzał informacje, po czym spojrzał na Feliksa z tajemniczym uśmiechem. - Co w tym śmiesznego? - Pokorny łypnął podejrzliwie. - A to, że kiedy dostałem od swojego przełożonego dane uciekinierów, właśnie ten gość rzucił mi się w oczy. - Popukał palcem. Rokitnicka pochyliła się nad blatem. - Ale tu jest napisane, że gość poddał się gruntownemu leczeniu u psychiatry. -
Położyła rękę na kartce. - A tacy z reguły starają się zacząć życie od nowa. Szukają u skrzywdzonych bliskich wybaczenia. Sorry, ale moim zdaniem wasza teoria nie bardzo trzyma się kupy. Przynajmniej z punktu widzenia psychologa - dodała, widząc skwaszone miny. - Przestań go bronić! - wybuchnął Pokorny. - Przecież on mógł udawać zresocjalizowanego czy jak to się tam nazywa. - Zamachał rękami. - Ale ja wiem swoje. Borowiński w głębi duszy wciąż jest tym samym, zdegenerowanym pacanem. Poza tym, pamiętajcie o palcach, które trafiły akurat do kwiaciarni Krzysztofa. To na pewno nie był przypadek. Chyba że to sposób na szukanie, jak powiedziałaś, wybaczenia u osoby pokrzywdzonej. - Feliks się skrzywił. - Rzeczywiście, trzeba przyznać, dziesięć ludzkich palców w tulipanach było naprawdę oryginalnym prezentem. Zgoła niezapomnianym! - Nie ma się co unosić - powiedział cicho Garlicki. - Rzeczywiście, jakoś mi to umknęło - przyznała Katarzyna, pocierając ręką czoło. Ale teraz musimy ustalić plan działania. Pokorny ze złością wbił ręce w kieszenie dżinsów. - Już, kurwa, sam nie wiem - wypalił. - Znamy życiorysy zamordowanych, spotkaliśmy się z ich rodzinami i przyjaciółmi, mamy nawet zdjęcia reklam. - Rozłożył ręce w geście poddania. - I co? I nic, do cholery! - Może powinniśmy jeszcze raz sprawdzić te reklamy, na przykład pod kątem erotyki? - podsunął Garlicki. - Może było w nich coś, co w jakiś sposób pobudza zabójcę? - Ale on nie morduje na tle seksualnym. - Pokręciła głową Katarzyna. - Przecież ofiary nie zostały zgwałcone ani wykorzystane. Raport z laboratorium wyraźnie podkreśla brak związku z erotyką. Pokorny zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem. - Mimo to Jerzy może mieć rację - mruknął. - Może dlatego większość ofiar to kobiety? - Co masz na myśli? - zainteresowała się Katarzyna. - To, że najczęściej kobiety reklamują produkty. Seksowne kobiety. Promują praktycznie wszystko. - Wyciągnął przed siebie rękę i zaczął zaginać palce. - Samochody, deweloperów, sieci sklepowe, ubrania, biżuterię, kosmetyki, programy telewizyjne, produkty spożywcze, kosiarki i betoniarki. Co tylko chcecie! Nie zauważyliście, że z prawie każdej reklamy w gazecie, z każdego billboardu patrzą na nas na wpół rozebrane dziewczyny, często powyginane kusząco albo z rozchylonymi ustami, jakby zaraz ktoś miał im wsadzić... - Dosyć! - Katarzyna uniosła rękę. - Już rozumiem, więcej nie trzeba.
Jerzy raz jeszcze rozłożył na stole fotografie reklam. - On ma rację - przyznał. - Nawet klej i trutka na karaluchy są w jakiś sposób seksowne. - Trzyma to pudełko z trucizną, jakby miała za chwilę zacząć się z nim całować. Pokorny dźgnął palcem w zdjęcie Marty Lelek. - Czy nikt, do cholery, nie zwrócił na to uwagi? - Może rzeczywiście drażni go nadmiar erotyki? - zastanowiła się na głos Rokitnicka. - Weź do ręki pierwszą lepszą gazetę. - Feliks złapał za ostatnie wydanie jakiegoś kolorowego pisma. - Patrz! To popularny tygodnik opiniotwórczy... Przewrócił okładkę i uniósł gazetę wyżej. - Okładka z naszym ukochanym politykiem. Na drugiej stronie reklama samochodu, na szczęście bez ludzi. Idźmy dalej. - Pacnął dłonią w kartkę. - Półnaga dziewczyna z kolekcją chińskich zupek! Dlaczego jest goła? Czyżby planowała wykapać się w tym wszystkim równocześnie, niczym Kleopatra w mleku? Przeszedł na następną stronę. - A tutaj? Jedna trzecia, od góry do dołu, to reklama. A w niej co? - Kobieta owiniętą resztką ręcznika, promująca jakiś napój odchudzający - stwierdził Jerzy. - Brawo! - warknął Pokorny. - Patrzymy dalej... Następne dwie strony zawierały dosyć obszerny reportaż, na szczęście bez reklam, za to kolejne dwie stanowiły rozkładówkę nowych produktów. Reklamy zajmowały pół strony, ćwierć, wąski pasek na górze lub dole albo niewielki kwadracik pośrodku tekstu. Zdawało się, że tych kombinacji jest nieskończenie wiele. A w ponad połowie występowały kobiety, oczywiście wszystkie ponętne. - Cholera, jakoś wcześniej nie zwróciłem na to uwagi - przyznał szczerze zaskoczony Garlicki. - Więcej niż połowa gazety! - No właśnie - mruknął Feliks. - Patrzcie, ile tego kłuje czytelników w oczy. I jaka różnorodność. A wiecie, ile na tym zarabia taka gazeta? - Pewnie drugie tyle, co ze sprzedaży. - Wzruszył ramionami Garlicki. Pokorny rzucił czasopismo na fotel. - Możliwe że nawet więcej. A czy któreś z was zastanawiało się nad tym, z czego utrzymują się wydawcy darmowych gazetek rozdawanych na przystankach? - Niech zgadnę... Z reklamy? - podsunęła Rokitnicka kwaśno. - Brawo! To reklamy pokrywają koszty składu, druku i utrzymania pracowników, plus
oczywiście zysk dla właściciela. - Założył ręce za głowę. - Na każdym kroku, z każdej strony jesteśmy bombardowani reklamami, w których wciska się nam kosmetyki, środki czystości, ciuchy, leki, kondomy, podpaski i Bóg wie, co jeszcze. Nawet rzeczy intymne przestały nas szokować, bo przecież włączając radio, słyszymy, jak jakaś pani aksamitnym głosem poleca świetny płyn do higieny, który łagodzi podrażnienia tych... tych... - Machnął ręką. Katarzyna, widząc zażenowanie Feliksa, uśmiechnęła się pod nosem. - Czy kogoś oburza widok wypiętej na billboardzie półnagiej dziewczyny z piersiami na wierzchu? - kontynuował. - Nie. Teraz kobiece piersi i pośladki nie są niczym niesamowitym, bo można się na nie napatrzyć przy wjeździe do każdego większego miasta albo przerzucając strony jakiejkolwiek gazety... - Nie przesadzaj, nie jest aż tak źle - przerwał mu Garlicki. - Może wróćmy lepiej do naszej sprawy, bo poruszyłeś temat rzekę, a teraz na to nie czas. - Prawda - poparła Jerzego Rokitnicka. - Jeśli założymy, że zabójca mordował osoby, które reklamowały coś w konkretnej gazecie, w życiu go nie złapiemy. - A może czytał tylko jedną? Taką wydawaną co najmniej od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku - zauważył Jerzy. - Wtedy pojawiła się reklama materaców z Agatą Kowalczyk. - A może tu nie chodzi o telewizję, tylko o inne media? - zastanawiała się Katarzyna. Przecież jest jeszcze telewizja, ulotki, reklamy wielkoformatowe... - Telewizja odpada. - Garlicki podszedł do stołu. - Wiemy, że reklama chipsów i materaców na pewno nie była emitowana w telewizji. - Billboardy też - dodał Pokorny. - Przecież Borowiński siedział dwadzieścia lat. Nie wychodził na przepustki. A na pewno na terenie więzienia nie umieszcza się żadnych reklam, zwłaszcza wielkoformatowych. Ulotki też są bez sensu. - No i radio też - powiedziała cicho Rokitnicka. Nagle podniosła głowę. - A sieć? - Wierzysz w to, że dwadzieścia lat temu więźniowie mieli dostęp do Internetu? Pokorny spojrzał z powątpiewaniem. - Tam, gdzie siedział Borowiński, jest dostęp od ośmiu lat. Ale więźniowie nie mogą korzystać z Internetu bez nadzoru. Poza tym mają dostęp jedynie do niektórych stron wyjaśnił Garlicki. Feliks klasnął w dłonie. - No więc w drodze eliminacji została nam prasa. Powinniśmy sprawdzić wszystkie gazety drukowane od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Potem jeszcze przejrzeć wydania z poszczególnych roczników.
- Ja się tym zajmę. - Katarzyna odstawiła filiżankę. - Mam kumpla, specjalistę od reklamy prasowej. Na pewno ma jakąś bazę danych i będzie w stanie mi pomóc. - Dobrze. - Feliks również skończył herbatę. - Wy to posprawdzajcie, a ja pojadę do więzienia. Pogadam z klawiszami, to może pozwolą mi obejrzeć celę, w której odsiadywał karę nasz gagatek.
XLV Zbliżał się kolejny wieczór i Krzysztof z coraz większą trwogą patrzył przez okno na ostatnie promienie słońca chowającego się za zadrzewionym wzgórzem. Dzień wypełniły mu badania - instrumentalne i analityczne. Doktor Sosnowski osobiście wszystko nadzorował i z godziny na godzinę rzedła mu mina. - Jeśli wierzyć wynikom, jesteś zdrowy jak rydz - powiedział podczas kolejnej wizyty. - Każdy chciałby mieć takie wskaźniki krwi, a rezonans i tomografia głowy wyszły idealnie. Gdybym nie widział na własne oczy tego, co się działo ubiegłej nocy, chybabym nie uwierzył. Pasłęcki spuścił nogi z łóżka. Neurolog, po porannym badaniu, pozwolił mu nawet na krótkie spacery. Krzysztof czuł się zupełnie dobrze, nie licząc lekkiego szczypania ran oraz obolałych żeber i pleców. - Kiedy będę mógł wyjść ze szpitala? - zapytał, zerkając przez okno. Lekarz uniósł nieco okulary, a drugą ręką przetarł opuchnięte ze zmęczenia oczy. - Jeżeli wziąć pod uwagę wyłącznie obrażenia, mógłbyś wyjść choćby dzisiaj. Ale ze względu na te... sny, wolałbym żebyś został jeszcze noc czy dwie. Mężczyzna przysiadł na ramie łóżka. - A wiecie, jak mi pomóc? - spytał znużonym głosem. - Na razie nie bardzo - odparł Sosnowski, spuszczając głowę. - Ale wysłaliśmy film do najlepszych specjalistów i teraz czekamy na ich opinie. Może któryś z nich wpadnie na jakieś rozwiązanie... - Moje życie się wali - przerwał mu Krzysztof. - Niewyspanie sprawia, że jestem ciągle rozdrażniony i szybko się męczę. Nie potrafię jasno myśleć, a moja dziewczyna się mnie boi. Nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę w ten sposób. I jeszcze kwiaciarnia. Boję się. - Wiem - przyznał cicho doktor. - I robię wszystko, żeby ci pomóc. Jednak leczenie takiej przypadłości bywa bardzo długie, żmudne i nie zawsze kończy się sukcesem. Najważniejsza jest cierpliwość i wsparcie bliskich. Pasłęcki przeniósł wzrok z twarzy lekarza na coraz ciemniejsze niebo i aż się wzdrygnął na myśl o nadchodzącej nocy. - Dostaniesz lekkie środki uspokajające i będziemy cię monitorować. Ochroniarz, obie pielęgniarki i ja będziemy czuwać na zmianę. Dwie osoby równocześnie, żeby niczego nie przeoczyć. W razie jakichkolwiek niepokojów będziemy cię wybudzać, aby nie dopuścić do takich skaleczeń jak w ubiegłą noc. Zgadzasz się? Z Krzysztofa uszło powietrze.
- A mam inne wyjście? - westchnął, znów zerkając za okno. - Połóż się lepiej i zrelaksuj. Może obejrzyj jakiś film? - powiedział doktor, wstając z krzesła. Wyszedł na korytarz. Pasłęcki otworzył okno i od razu poczuł przyjemnie chłodny i orzeźwiający wietrzyk. Za pokrytym drzewami wzgórzem chowały się ostatnie, pomarańczoworóżowe resztki promieni. Atramentowe niebo przytłaczało. Gdzieniegdzie pojawiały się pierwsze błyski gwiazd i świateł przelatujących wysoko samolotów. Powietrze pachniało wilgocią, skoszoną trawą i kwiatami. Okna pokoju wychodziły na niewielki przyszpitalny ogród, który kończył się jakieś dwieście metrów dalej wysokim ogrodzeniem z siatki. Za nią rozpościerał się las pełen tajemniczych szumów i szeptów. Pod oknem stała pusta ławka oświetlana teraz światłem latarni z wybitą szybką. Powróciły wspomnienia. Latarka. Też miała wybitą szybkę i też świeciła... Krzysztof oparł czoło o chłodną szybę. Skupił się na swoim życiu, na wszystkich radosnych i smutnych chwilach. Tych drugich było znacznie więcej. A największym światłem i szczęściem jest Elka. Jej niepoprawny optymizm i hart ducha działają na zranioną duszę jak kojące przylepce. Skoro jednak leczenie ma potrwać długo i wcale nie musi się udać, nie powinienem obarczać swoją chorobą młodej, pełnej życia dziewczyny, pomyślał. Dopiero kończy studia, zaczyna karierę, może zostać wielką artystką. Przed nią całe życie. Tymczasem on wciąż borykał się z przeszłością. Chociaż bardzo pragnął zapomnieć, nie potrafił odciąć się od bolesnej przeszłości. O ile w ciągu dnia był w stanie jakoś funkcjonować, ukrywając wspomnienia pod maską uśmiechu, o tyle w nocy zmory wyłaziły na wierzch jak karaluchy. I nie było przed nimi ucieczki ani bezpiecznego schronienia... Rozmyślania przerwał mu dotyk miękkiej dłoni. Odwrócił się tak gwałtownie, że aż uderzył biodrem o wystający kamienny parapet. - Cześć, kochanie! - Przed nim stała Elka, cała w odcieniach zieleni. Jasna sukienka z rękawami do łokcia, ciemnozielona torebka i buty na niewielkich obcasach. Zapiętą na bok grzywkę podtrzymywały dwie żółtozielone spinki w kształcie stokrotek. Wyglądała uroczo, świeżo i kojąco zarazem. Przytulił ją z całej siły. - Przyjechałam tylko na chwilę, bo już późno - szepnęła, głaszcząc go po karku. Spotkałam Sosnowskiego; powiedział, że niedługo podadzą ci kroplówkę. Teraz masz zażyć te uspokajacze. - Podała mu tabletki i wodę. - Masz się po nich położyć, bo zaczną działać
natychmiast. A wiesz, dzisiaj widziałam gotowe reklamy Kazimierza. Jutro rusza kampania. Będą wieszać billboardy, a w niektórych gazetach pojawią się nawet moje zdjęcia. - Muszę ci coś powiedzieć - szepnął, wtulając twarz w jej włosy i starając się zapamiętać owocowy zapach szamponu. - Tylko szybciutko, bo mamy mało czasu. - Kocham cię - szepnął. Zaskoczona otworzyła szeroko oczy. Krzysztof raczej nie bywał wylewny. - Ja też cię kocham - odparła, całując go w usta. - I mam dla ciebie niespodziankę, która na pewno poprawi ci humor. - Może ja pierwszy, co? - Odsunął się nieco i oparł dłonie na ramionach dziewczyny. Poczuł nagły zawrót głowy. Widocznie tabletki działały błyskawicznie. - Myślę, że dzisiaj ja. - Uśmiechnęła się promiennie. - Wolałbym... - W takim razie razem. - Nie pozwoliła mu dokończyć. - Trzy, cztery... - Powinniśmy się rozstać. - Jestem w ciąży. Przez chwilę w pokoju panowała kompletna cisza. Do Krzysztofa po pigułce niewiele docierało, za to Elka zrozumiała wszystko doskonale. - Chcesz mnie zostawić? - Wzięła ręce pod boki, odsuwając o krok. - Czyś ty oszalał? Teraz? A dziecko?, pomyślała. Ten dupek chce teraz uciec z podwiniętym ogonem? Akurat w tym momencie? W życiu nie była tak wkurzona. Tymczasem Pasłęcki gorączkowo szukał wymówek. Nie chciał podpierać się chorobą, ponieważ wtedy Elka uparłaby się zapewne na rolę siostry miłosierdzia. Chciał...? Nie, musiał zakończyć rzecz definitywnie. Dla jej bezpieczeństwa. - Nie pasujemy do siebie - wykrztusił wreszcie, uciekając wzrokiem. Elka nastroszyła się bojowo. - Ty już kompletnie zwariowałeś! - wybuchła. - Odbiło ci? - Może. - Oparł się pod ścianę. - Wracaj do rodziców. Jak wrócę do domu, spakuję twoje rzeczy. Radek ci przywiezie. Jeszcze nigdy nie wypowiedział słów, które sprawiłyby mu tyle bólu. - Dlaczego mi to robisz akurat teraz? - W oczach dziewczyny zalśniły łzy. Jakie „teraz”? O co jej chodzi?
- Muszę skupić się na sobie - zaczął. - Muszę... Chlast. Siarczysty policzek pozostawił mu na twarzy pięć palców. - Kretyn! - wyrzuciła z siebie przez zaciśnięte zęby. - Trudno. Poradzimy sobie sami! Odwróciła się na pięcie i wybiegła z sali, zostawiając otwarte drzwi. Krzysztof, rozcierając piekącą skórę, podniósł wzrok i zobaczył za szybą Romka. Mężczyzna cmoknął z dezaprobatą, po czym usiadł na krześle, ostentacyjnie odwracając się plecami. Pasłęcki opadł na łóżko i docisnął palce do oczu. Powróciły zawroty głowy i senność, ale postanowił walczyć z nimi jak najdłużej. Po co zażył tę cholerną pigułkę? Wymuszone rozstanie z Elżbietą doprowadzało go do rozpaczy. W głowie tłukło się echo rozmowy. Nagle poderwało go z łóżka. Przerażony schował twarz w dłoniach. Mój Boże! Co ona mówiła? Że poradzą sobie sami? Kto? Złapał się za skronie i zatoczył. - O Jezu, jakim jestem kretynem! - jęknął, walcząc z falą senności. - Jesteś, jesteś - potwierdził Romek od drzwi. - Trzeba było słuchać uważniej. Słuchał przecież! Tyle że egoistycznie skupiony na sobie. Zostanie ojcem! - Ona jest w ciąży - wyszeptał i padł na posłanie.
XLVI Kiedy Pokorny wychodził z mieszkania Katarzyny, właśnie mijała dwudziesta. W więzieniu o tej porze nie miał czego szukać, więc zastanowił się, czy przypadkiem nie pojechać do Kazimierza i nie sprawdzić, co u Krzysztofa. Doszedł jednak do wniosku, że chłopak ma dobrą opiekę, a obejrzenie celi Borowińskiego jest ważniejsze. Zrobi to jutro z samego rana, a potem hajda do Kazimierza. Zapuścił silnik i włączył się do ruchu. Włączył stację z muzyką klasyczną i docisnął pedał gazu. - Należy mi się trochę odpoczynku - powiedział do siebie, szukając pod blokiem miejsca do zaparkowania. W locie zamówił pizzę na telefon i zanim jeszcze ją dowieziono, zdążył wziąć gorący prysznic. W trakcie popijania piwem kolejnego kęsa wybrał numer Krzysztofa. Wolał dopilnować. Po czwartym sygnale zrezygnował i zadzwonił do Romana. Ochroniarz odebrał od razu. - Witam, szefie. - Co tam się dzieje? - Pokorny od razu przeszedł do rzeczy. - Właśnie usnął. Przed chwilą była u niego ta jego dziewczyna... - Elka. - Właśnie. I strasznie się pokłócili. Ona go nawet uderzyła w twarz i uciekła. A zaraz po tym zaczęły działać leki i chłopak padł. Teraz pielęgniarki podpinają go do jakiejś aparatury, a lekarz zarządził dyżury przez całą noc. Po dwie osoby na zmianie. Pokorny wrzucił brzeg pizzy do kartonowego pudełka i popił nieco piwa. - A o co się pokłócili? Słuchałeś? Roman zawahał się, bo jakoś głupio było mu opowiadać o przebiegu prywatnej awantury. Szef, nie szef, on był od pilnowania i tyle. - No - ponaglił go Pokorny. - Przecież siedzisz przy drzwiach, niemożliwe że nic nie słyszałeś. Potrzebuję wiedzieć, o co im poszło. - Dobra - zdecydował ochroniarz. - Krzysztof powiedział tej dziewczynie, że chce odejść. A ona w tym samym czasie, że jest w ciąży, tyle że do niego nie dotarło. Pewnie już był na haju po pigułkach i nie kumał wszystkiego tak do końca. No i ona się wściekła, wyzywała go i dała mu po buzi, że zostawia ją właśnie teraz. Myślała chyba, że z powodu ciąży.
Feliks przetarł twarz. Pasłęcki kochał Elkę z całego serca, więc zdecydował o rozstaniu z konkretnego powodu. Być może dowiedział się od Sosnowskiego, że jest ciężko chory? W ostatniej rozmowie doktor wspominał coś, że koszmary i omamy mogą być objawem groźnych chorób. A jeśli to nieuleczalne? Wtedy rozstanie miałoby sens. Chłopak nie chciał skazywać Elżbiety na dodatkowe cierpienie. - Dobra, zadzwonię później - powiedział i odszukał bezpośredni numer do doktora Sosnowskiego. Podczas ostatniej rozmowy lekarz coś wspominał o zaplanowanej serii badań. Może znaleźli jakieś choróbsko? Zanim doktor odebrał, Pokornemu zdążyły spocić się dłonie. - Sosnowski, słucham? - usłyszał. Feliksowi ze zdenerwowania drżał głos. - Zrobiliśmy wszystkie badania i nie ma nic niepokojącego. - Doktor powiedział to samo, co wcześniej Krzysztofowi. - Dzisiaj podaliśmy silne środki nasenne i będziemy monitorować wszystkie fazy snu. Właśnie za kilka minut zaczynam pierwszy dyżur. Kamień z serca. Przynajmniej fizycznie wszystko jest w porządku. Panowie porozmawiali jeszcze przez chwilę i nieco uspokojony Feliks powrócił do pizzy. Wyciągnął z kartonu kolejny kawałek pepperoni i zamoczył w sosie pomidorowym. A gdyby tak zadzwonić do Elki? Przecież to rozstanie nie miało sensu. Pokorny pochłonął ostatni kawałek pizzy, odszukał numer, ale rozmyślił się i cisnął telefon na kanapę. Jest po dziesiątej, po co dziewczynę stresować na świętą noc? Jemu również należy się spokojny wieczór, a jutro też jest dzień. Pomyślę o tym jutro, zacytował w myślach Scarlett O’Harę i przymknął oczy.
XLVII Pierwsze trzy godziny Krzysztof przespał spokojnie. Dopiero przed drugą w nocy po raz pierwszy zmienił pozycję, obracając się z brzucha na lewy bok i nieco podkurczając nogi. Sosnowski czuwał przy jego łóżku, obserwując nawet mimikę. Czasem do pokoju wchodził Romek i panowie ucinali sobie szeptaną pogawędkę. Na razie nic nie wskazywało, że pacjentowi śni się cokolwiek. Monitor stojący najbliżej łóżka rejestrował zapis fal mózgowych i, jak Romanowi wytłumaczył lekarz, wszystkie te dziwne zygzaki były jak najbardziej normalnym objawem. - Lek, który mu podaliśmy, zlecił jeden ze specjalistów w dziedzinie zaburzeń snu powiedział Sosnowski w korytarzu, popijając lurowatą kawę z automatu i zerkając co chwila w stronę Pasłęckiego. - Mam nadzieję, że pigułki pomogą i wszystko wróci do normy. Znienacka Krzysztof podniósł głowę i rozejrzał się nieprzytomnie. Zaalarmowani poruszeniem mężczyźni natychmiast znaleźli się przy łóżku pacjenta i wstrzymali oddech. Pasłęcki jęknął cicho, opadł na plecy i znieruchomiał. - Uff, fałszywy alarm - szepnął zadowolony Roman i poszedł na swoje krzesło. Sosnowski po cichu sprawdził aparaturę i rejestrowane parametry. - Wygląda na to, że na razie nie śni - szepnął, stając przy ochroniarzu. - Może przejdę się po oddziale... Nagle miarowe dotąd pikanie aparatu monitorującego serce zaczęło gwałtownie przyśpieszać, a po chwili dołączyło do niego alarmujące popiskiwanie kolejnych sprzętów. - Coś się dzieje! - Sosnowski zareagował natychmiast. - Musimy go obudzić! - Wstawaj! - Roman lekko poklepał Krzysztofa po policzku, ale bez rezultatu. Tymczasem lekarz wyciągnął z kieszeni strzykawkę z białym płynem i złapał za bezwładną rękę Pasłęckiego. Kiedy próbował się wkłuć, ten poderwał się z łóżka tak gwałtownie, że odepchnął doktora i zrzucił poduszkę. - Odejdź stąd! - ryknął, patrząc przed siebie. - Zostaw mnie wreszcie! Próbował opuścić nogi, lecz stojący po drugiej stronie Roman złapał go za ramiona i unieruchomił w silnym uścisku. - Proszę go przytrzymać, to podam lekarstwo! - krzyknął Sosnowski. - Po nim powinien się uspokoić - dodał. Nie było to proste. Nadludzka siła, która wstępowała w Krzysztofa podczas koszmarów, pozwalała na całkiem skuteczną obronę. Zaczął drapać zaciskające się na jego
piersi ręce ochroniarza tak zawzięcie, że pozostawiał na nich krwawe ślady. - Daj mi wreszcie spokój! - wrzeszczał, wyrywając się z uścisku. - Długo go nie utrzymam - sapnął Roman, starając się choć na moment unieruchomić pacjenta. - Jest cholernie silny! - Jeszcze sekundę. Mam! - Sosnowski nie bez trudu wbił wreszcie igłę i wstrzyknął biały płyn. - Zaraz będzie po wszystkim. I rzeczywiście. Mięśnie Krzysztofa zwiotczały niemal od razu, a na jego twarzy wściekłość zastąpił bezbrzeżny smutek. Mężczyźni ułożyli Pasłęckiego na boku, lecz zanim Sosnowski zdążył go przykryć, ciało zwinęło się w embrion. - Nie bij, proszę! - Krzysztof jęknął boleśnie, przyciskając łokcie do klatki piersiowej. - Ona stoi pod srebrnym oknem... Pod srebrnym oknem! Zdezorientowany Sosnowski popatrzył na rozmigotane fale na monitorze. - On nadal śni! - stwierdził zdumiony. - Nadal męczy go koszmar! Jak to możliwe? - To źle? - zapytał ochroniarz. - Przecież jest spokojny. - Ale teraz nie może się bronić. Co ja zrobiłem? - Pod żółtym krzewem - ponownie jęknął Krzysztof. - Proszę, sprawdźcie! Srebrne okno! Nagle jego ciało wygięło się do tyłu, a na nagim brzuchu pojawiły się ciemne pręgi, z których szybko zaczęła sączyć się krew. -
O
mój
Boże!
-
sapnął
Roman,
z
przerażeniem
patrząc
na
kolejne
kilkunastocentymetrowe przecięcie, tuż nad pierwszymi żebrami. - On się wykrwawi! Sosnowski wezwał pomoc przyciskiem i zabrał się do opatrywania ran, lecz zanim dotknął pierwszej, pojawiła się kolejna. I jeszcze jedna, i jeszcze... - Jezu! - Ochroniarz aż się cofnął. Do sali wpadły dwie pielęgniarki z nocnej zmiany. - Natychmiast zestaw do opatrunku! - nakazał im Sosnowski, próbując zatamować krew. - I zabiegowy przygotować na wszelki wypadek! Na rękach, na plecach pojawiały się kolejne krechy. - Jezu, on jest chyba chłostany! - Pan Romek z przerażenia wrósł w ziemię. - O, tu robią się ślady po cienkich rzemieniach! Sosnowski milczał skupiony na ratowaniu pacjenta. Kolejne, coraz głębsze nacięcia. Na policzku i czole. - Nie dam rady! - Lekarza dopadło zwątpienie. - Gdzie te cholerne pielęgniarki!
- Basta! - Wysoki, kobiecy krzyk zaskoczył wszystkich. W drzwiach stała ciemnowłosa kobieta o hiszpańskiej urodzie, podtrzymująca starą Romkę. - Wynocha! - Ordynator nie bawił się w uprzejmości. - Nie widzicie, że mamy kryzysową sytuację? Kto w ogóle was tu wpuścił? - Basta! No! - krzyknęły obie kobiety równocześnie. Krzysztof, jak na komendę, przestał się prężyć. Krwawienie osłabło. Zdumiony Sosnowski podniósł oczy. - Jak to zrobiłyście? - nie krył zaskoczenia. - I kim w ogóle jesteście? - Mam na imię Rosamaria. - Młodsza skinęła głową. - A to moja ciotka, Romana. Jest znachorką. Już raz pomogłyśmy temu człowiekowi. Starucha uśmiechnęła się i mocniej zawiązała pod brodą kwiecistą chustkę. Do sali wpadły pielęgniarki z wózkiem. - Mamy wszystko, panie doktorze, a zabiegowy... - Nie będzie potrzeby - wychrypiała niskim głosem starucha. - Ja to zatrzymam. Stanęła po drugiej stronie łóżka i przyłożyła dłonie do wciąż krwawiących ran. Pomarszczona i naznaczona plamami wątrobianymi skóra mocno kontrastowała z jasną karnacją Krzysztofa. Stara Cyganicha pochyliła się nad Pasłęckim tak nisko, że niemal dotykała ustami jego ucha. Wciąż z rękami na jego obitych plecach szeptała tak cicho, że nawet stojący najbliżej Sosnowski nie był w stanie ich zrozumieć. Nagle zapadła cisza. Aparatura uspokoiła się, ustało piszczenie. Serce znów biło miarowym rytmem, fale mózgowe spłaszczyły się, monitory przestały błyskać. - Niesamowite! - sapnął przejęty doktor. - Jak pani to zrobiła? Patrzył na starą kobietę z nieskrywanym zdumieniem. I z szacunkiem. - Powiedziałam jego mózgowi, żeby się uspokoił i odpoczął - odparła po prostu. Teraz będzie spał spokojnie przez kilka godzin. Zajmijmy się jego ranami. Ordynator zrobił jej miejsce, a sam uważnie obserwował każdy ruch. Starucha zatarła ręce, po czym delikatnie przejechała dłońmi po ciele Krzysztofa, od czasu do czasu szepcząc mu coś do ucha. Kiedy skończyła, rany wyglądały jak płytkie nacięcia. - A teraz opatrunki i broń Boże żadnych leków! - Podeszła do umywalki, dokładnie umyła ręce i strzepnęła energicznie. - Jak pani to zrobiła? - Sosnowski był pod wrażeniem.
- Nie tutaj - odparła starucha i wyszła na korytarz. Ordynator zostawił opatrywanie pielęgniarkom i wybiegł za kobietami. - Jestem pod wrażeniem pani... możliwości. - Nie bardzo wiedział, jak zacząć rozmowę z sędziwą Cyganką. - Bardzo dziękuję za pomoc. Obawiam się, że bez pani... Kobieta podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. W dużych, ciemnych źrenicach Sosnowski zobaczył własne odbicie. - Wy, lekarze, nie potraficie zrozumieć człowieka - odparła chrapliwie. - Staracie się tylko leczyć ciało, gdy to dusza jest chora. Mężczyzna pokręcił głową. - Nie bardzo rozumiem, co pani ma na myśli - powiedział ostrożnie. - Cioci Romanie chyba chodzi o psychikę - podpowiedziała cicho Rosamaria. - Tylko tłumaczy to bardziej, hm, prosto. - Ta ich nauka do niczego się nie nadaje. - Stara zwróciła się do Róży. - U nas w taborze lepiej się znają na ludziach... - No, chyba nie jest aż tak źle - zaperzył się doktor. - Wprawdzie nie jestem specjalistą, ale znam wielu wspaniałych psychologów, psychiatrów... - E tam. - Cyganicha machnęła ręką. - Właśnie widzę to wasze doświadczenie. Chłopaka byście wykończyli. Wykręconym palcem wskazała za drzwi, gdzie przy łóżku Krzysztofa wciąż uwijały się pielęgniarki. - To wyjątkowy i bardzo rzadki przypadek - odparł Sosnowski. - Badany przez kilku światowej sławy specjalistów. - On się czegoś bardzo boi - powiedziała nagle Cyganka, patrząc na pogrążonego we śnie Krzysztofa. - Miał trudne dzieciństwo. Nie pozbył się bólu, lecz zbudował mur oddzielający go od wspomnień. Teraz cegły skruszały i porobiły się dziury, przez które zaczynają przeciekać niszczące go wspomnienia. Albo wyrzuty sumienia... - Ojciec go katował - wyjaśnił Sosnowski, ściągając okulary i odruchowo wycierając zaparowane szkła brzegiem wykrochmalonego fartucha. - Został za to skazany, ale niedawno uciekł z więzienia. Podobno od tego czasu zaczęły się problemy Krzysztofa ze snem. Cyganka zadumała się na chwilę. - A więc to on jest tym cieniem - powiedziała bardziej do siebie niż do lekarza. - Kto? Jest czym? - Nie był pewien czy dobrze usłyszał. - Muszą się ze sobą spotkać. - W głosie staruchy brzmiała pewność. - Niemożliwe. Podobno ten ojciec to seryjny morderca, który ubrdał sobie, że dzieciak
wsadził go na lata do więzienia. - Muszą się spotkać - powtórzyła z naciskiem - w przeciwnym razie koszmary nie miną i w końcu go zabiją. - Ale jak...? - Doktor bezradnie rozłożył ręce. - Przecież to się zdarza milionom ludzi i jakoś na nikim, Bogu dzięki, nie powstają obrażenia! To przeczy zdrowemu rozsądkowi! Cyganka spojrzała na niego z mieszaniną ironii i współczucia. - No i to właśnie ta wasza psychologia... - fuknęła z pogardą. - Pewnie w życiu pan nie wprowadzał pacjenta w trans, żeby dotrzeć do prawdziwej przyczyny choroby, co? Doktor bez słowa wpatrywał się w kobietę. - On musi stawić czoła przeszłości - powtórzyła z naciskiem, gestykulując sękatymi dłońmi. - Inaczej nie przeżyje. Sosnowskiego ze zmęczenia piekły powieki i zaczynała boleć głowa. Tego dnia wypił już cztery mocne jak siekiera kawy i ze względu na serce nie chciał ryzykować kolejnej. - Na razie jestem bezradny - wyznał wreszcie. - I nie potrafię mu pomóc. Zresztą nie tylko ja - dodał z rezygnacją. - To widzę. - Cyganka uśmiechnęła się tajemniczo. - Powinien pan odpocząć. - A jak znowu się zacznie? - Z powątpiewaniem spojrzał w stronę śpiącego Krzysztofa. Wymizerowany chłopak był blady jak ściana. Sińce pod jego oczami przypominały plamy wokół oczu pandy. - Dzisiaj będzie spokojnie - odparła staruszka. - Jego mózg ma odpoczywać. Tak mu kazałam. Lekarz prychnął. - Przecież nie można rozkazywać mózgowi! - Jak to nie? - Kobieta oparła ręce na biodrach w fałdach suto marszczonej kwiecistej spódnicy. - U was to się pewnie nazywa psychologia czy hipnoza, czy jak tam. A u nas rozmowa z duszą. - Znów nie rozumiem, chociaż bardzo się staram - przyznał zrezygnowany Sosnowski. Rosamaria parsknęła śmiechem. Podobał jej się ten sympatyczny lekarz, który starał się ratować Krzysztofa z taką determinacją, że nie odstraszały go nawet niekonwencjonalne metody leczenia starej Cyganki. - Nigdy nie widział pan człowieka w transie? - zapytała starucha. - Miałem okazję cztery, może pięć razy... - I nigdy nie robił pan prostego doświadczenia? - Do rozmowy włączyła się Rosamaria. - Na skórze zahipnotyzowanego kładzie się jakiś niewielki przedmiot, na przykład
monetę, po czym sugeruje się tej osobie, że to rozgrzany do czerwoności metal. Delikwent natychmiast odruchowo strąca chłodny przecież przedmiot, lecz na jego skórze powstaje zaczerwienienie albo nawet bąbel. Jak po oparzeniu wrzącym olejem. - Myślałem, że to jedynie teoria - odparł Sosnowski. - Nie. - Pokręciła głową Rosamaria. Romana potakiwała z uśmiechem. - Mózg ma zakodowaną informację, że po oparzeniu na skórze ma powstać bąbel z płynem. No to powstaje. Jeżeli powiedziałby pan zahipnotyzowanemu, że ma uczulenie na orzechy, po czym podał mu ziarnko kukurydzy, zareagowałby jak alergik. Podobnie gdyby wmówił mu pan, że trzyma stopę w zamarzającej wodzie. Palce by mu zsiniały albo by je sobie odmroził. Sosnowski trawił przez chwilę te informacje. - Myślicie, że coś takiego się dzieje w tym przypadku? - No, tak jakby - odparła starucha. - Tyle że on wpada w trans pod wpływem strachu z dzieciństwa, kiedy tłuczono go bez umiaru, a jego mózg przekłada wspomnienia na rzeczywistość. Jednego parzy zimna moneta, drugiemu otwierają się rany.
XLVIII Kilka minut przed piątą prywatny telefon Pokornego zaczął przeraźliwie terkotać. Feliks, przecierając oczy, namacał aparat na blacie niewielkiej szafki nocnej. Na wyświetlaczu mrugało: „Romek”, czyli: „Coś złego dzieje się z Krzysztofem”. Natychmiast odebrał. - Co jest? - Szefie, dzisiaj w nocy znów chłopak miał atak. Zaczęły się na nim pojawiać rany, jakby ktoś postanowił pociąć go na śmierć. Aż się Sosnowski wystraszył, że dzieciak się wykrwawi. Nie mogliśmy go ani dobudzić, ani uspokoić. Nagle w pokoju pojawiły się jakieś dwie Cyganki, jedna zaczęła przykładać do jego ciała ręce i wtedy wszystko ustało. To niesamowite! Nawet lekarz był pod wrażeniem. - W głosie Romka pobrzmiewał zachwyt. Normalnie dotykała rękami krwawiących ran, a one przestawały... - A skąd się wzięły te baby? - Jedna z nich była kiedyś u Pasłęckiego. Potem widziałem ją kilka razy z Elżbietą. Wydaje mi się, że to jej sprawka. Pokorny przełączył telefon na tryb głośnomówiący i zmoczył twarz zimną wodą. - Dobra, jak jest teraz? - zapytał, przechodząc do salonu i unosząc rolety, żeby cokolwiek zobaczyć. - Teraz chłopak śpi. Zdaniem tej Cyganki obudzi się o ósmej. Stara kazała i lekarzowi odpocząć, taka była przekonana, że dzieciak będzie spał spokojnie do rana. No i miała rację. Chłopak śpi jak niemowlak. Doktor pewnie zresztą też. - Do której jesteś w szpitalu? - Do dziewiątej. Potem przychodzi Olaf. - A kiedy będzie dostępny Sosnowski? - No, kazał się obudzić kilka minut przed ósmą. Chce widać sprawdzić, czy kobieta miała rację, chociaż ja wiem, że nie kłamała. A taka stara babuleńka normalnie, w chusteczce w kwiaty, pomarszczona jak jabłuszko. A jaką ma siłę! Myśmy we dwóch nie dawali rady, a ona tylko szepnęła mu coś do ucha... - W porządku. - Pokorny przerwał monolog Romka. - Zaraz się zbieram. Powinienem być za jakieś dwie godziny. Rozłączył się i pognał do garderoby po świeże ubranie. Dziesięć minut później siedział za kierownicą samochodu i wyjeżdżał z podziemnego garażu. Jak nie wpadnie w korki po drodze, powinien być w Puławach jeszcze przed ósmą.
Może nawet zdąży porozmawiać z doktorem. Żeby nie zasnąć za kierownicą, włączył muzykę i zaczął podśpiewywać z solistą. Za rogatkami Warszawy droga był pusta i równa jak stół, zajęta tylko gdzieniegdzie przez pełznące jak żółwie tiry. Dopiero przed samym Radomiem, gdzie drogowcy kończyli malowanie znaków na jezdni, jadącym został tylko jeden pas. Klnąc pod nosem, przez prawie dwa kilometry Feliks posuwał się w ślimaczym tempie. Do szpitala dotarł za pięć ósma. Wpadł do sali Krzysztofa, gdy wybijała pełna godzina. Zdyszany podszedł do łóżka. - Jest pan bardzo punktualny - zażartował lekarz, ściskając mu rękę. - Jeżeli on się teraz obudzi, to czapki z głów przed medycyną ludową. W tym momencie Krzysztof przeciągnął się i rozejrzał sennie dokoła. Zatrzymał wzrok na stojącym w nogach łóżka komitecie powitalnym - ordynatorze, Pokornym i tęgiej pielęgniarce - i ziewnął rozdzierająco. Na twarzy całej trójki malowało się takie napięcie, jakby czekano na cudowne wskrzeszenie starożytnej mumii. - Coś się stało? - zapytał, siadając na posłaniu. - Jezu, coś mnie strasznie piecze na brzuchu. - Masz nowe rany - poinformował go zatroskany Sosnowski. - W nocy miałeś... no... W nocy znów się to powtórzyło. - Pamiętam - mruknął Pasłęcki. - Obudziłem się, kiedy daliście mi zastrzyk, i już nie mogłem z nim walczyć... - A pamiętasz Różę i jej ciotkę? - Ordynator podsunął sobie krzesło. - Podobno kiedyś ci pomogły? - Była tu Rosamaria? - ucieszył się Krzysztof. - Tak. Lada chwila powinna wrócić. - Pamiętam, że ktoś rozkazał temu potworowi, by odszedł. Dopiero wtedy mogłem odpocząć. - Niesamowite! - Sosnowski był pod wrażeniem. - A więc to rzeczywiście działa. - Co takiego? - zainteresował się Pokorny. - Chciałabym zabrać pacjenta na prześwietlenie. - Do pokoju weszła starsza pielęgniarka. Na widok Sosnowskiego dygnęła z uśmiechem. - Mam wolny aparat, panie doktorze. - Oczywiście, Halinko. Zróbcie prześwietlenie lewego ramienia, bo trochę spuchło. - Dobrze.
Nachmurzony Krzysztof włożył szlafrok i wyszedł z sali. Za nim, niczym duch, podążył wynajęty przez Pokornego ochroniarz. - Co tu się działo w nocy? - zapytał Feliks Sosnowskiego, ledwie cała trójka znikła za rogiem. - Roman dzwonił do mnie o piątej rano. Doktor przymknął drzwi i usiadł na brzegu łóżka. - Powiem szczerze, że nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Jestem skłonny uwierzyć tej starej Cygance, że chłopak się wykończy, jeśli mu nie pomożemy. Nie pozostało nam wiele czasu. Sęk w tym, że nikt nie wie, jak powstrzymać te wyniszczające sny. Dzięki Bogu za tę staruchę! Nie mam pojęcia, jak tego dokonała, ale nie dopuściła do powstawania kolejnych obrażeń. I dobrze, bo kto wie, jak by się to skończyło. To, co się działo przez ostatnie dwie noce, zagrażało nie tylko zdrowiu pacjenta, ale także jego życiu. Aż boję się myśleć, co dalej. - Odruchowo przetarł twarz. - I jeszcze sezon urlopowy. Wszyscy, którzy mogliby pomóc Pasłęckiemu, opalają się teraz na egzotycznych plażach albo ćwiczą surfing w Kalifornii - stwierdził cierpko. Pewnie jakiś skurczybyk odmówił konsultacji, pomyślał Pokorny. - Słyszałem, że Krzysztof odprawił Elżbietę - powiedział. - Nie jest dobrze! - jęknął Sosnowski. - To może pogłębić depresję. Same koszmary wystarczą, a jeszcze to! Feliks usiadł ciężko tuż obok ordynatora i wspólnie zagapili się na przeciwległą ścianę, na której wisiał pastel przedstawiający łódki na piaszczystym brzegu. Kompozycję obrazu utrzymano w odcieniach akwamaryny, granatu i błękitu, takiego samego jak ściany pokoju. - Czy Krzysztof pamięta coś z dzisiejszej nocy? - zapytał Feliks, zakładając ręce na piersi. Sosnowski westchnął głęboko. - Sam pan słyszał. Pamięta zastrzyk i głos Cyganki. W gabinecie mam już nagranie. Ale niewiele mówił. - Ordynator wzruszył ramionami. - Krzyczał, żeby dać mu spokój, i powtarzał tylko, że „ona stoi pod srebrnym oknem”. Pewnie miał na myśli tę swoją dziewczynę. - Chętnie bym to obejrzał, mogę dostać kopię? Może po południu mi się uda, bo teraz muszę wrócić do Warszawy. Postaram się przyjechać do Puław późnym wieczorem, może nawet zdążę się zobaczyć z Krzysztofem, zanim podepniecie go do aparatury. Mogę zostać na noc w szpitalu, jeśli jest taka potrzeba... - Już jestem. - W pokoju pojawił się Pasłęcki z komórką w dłoni. - Podobno zdjęcia z
prześwietlenia w ciągu godziny będą u pana na biurku, panie doktorze - zwrócił się do Sosnowskiego. - Dobrze, dziękuję. - A nie wypuściłby mnie pan do domu? - poprosił, kładąc komórkę na szafce. Potrzebuję się... przewietrzyć i załatwić jedną sprawę. Wrócę przed wieczorem. - No, nie powinienem... - zawahał się lekarz. - Bo jak mi tu wszyscy powyłażą na przepustki, to kogo będę leczył? - zdobył się na żart. - Bardzo proszę. To wyjątkowa sytuacja. Powiedziałem mojej dziewczynie coś, czego bardzo żałuję. Byłem pod wpływem leków, i nie do końca byłem sobą. - A co takiego powiedziałeś? - Pokorny udał głupiego. - Że chcę, żeby odeszła - bąknął Krzysztof. - Głupi byłem, myślałem, że ją ochronię. A ona... Ona przyjechała specjalnie, żeby powiedzieć mi o ciąży, kretynowi! Tyle że dotarło to do mnie dopiero, jak wyszła. A teraz nie odbiera telefonu... Muszę zobaczyć, co się dzieje. Dzisiaj po południu Elżbieta ma mieć spotkanie w galerii u Łonieckiego, więc na pewno nie wyjedzie z Kazimierza przed wieczorem. - Ach, młodość i głupota - westchnął doktor, stając przy drzwiach. - Dobrze. Ale masz wrócić przed dwudziestą pierwszą. Bez gadania. Z uśmiechem pogroził palcem i wyszedł na korytarz. - Zawiozę cię - powiedział Pokorny, patrząc, jak Krzysztof ubiera się nieporadnie. Ciało miał w bliznach i siniakach, a część obrażeń wciąż pod opatrunkami. Przypomniał mu się tamten Krzysztof, sprzed dwudziestu lat, leżący w szpitalu po usunięciu martwej nerki. Był taki drobny, cały posiniaczony i wynędzniały. Jak teraz. Mruganiem odpędził łzy. Nie, przy Krzysztofie nie będzie się rozklejał. Musi być twardy jak skała. Jak opoka. Kilka minut później, na drodze do Kazimierza, Krzysztof opowiadał trochę o pobycie w szpitalu, trochę o nowych kwiatach. Chciał wiedzieć, jak się rozwija romans Pokornego z Barbarą. Obiecał Feliksowi bukiet z najnowszej odmiany tulipanów i dodał, że osobiście sprawdzi, czy w środku nie ma palców. Przy wjeździe do miasta Pasłęcki zauważył nowy, ogromny billboard na dwóch stalowych kolumnach. Wielki prostokąt w srebrzystej ramie. - No i postawili następne obrzydlistwo... - westchnął Feliks. - A przecież ludzie przyjeżdżają do Kazimierza z innych powodów. Dla pięknych widoków i dla odpoczynku od wielkomiejskiego gwaru i natłoku informacji. A tu proszę. I zaraz pewnie pojawią się kolejne. - Pod moim domem też był taki - przypomniał sobie Krzysztof, kiedy wjeżdżali do
centrum. - Pamiętam, jak sobie wyobrażałem, że to takie wielkie srebrne okno, za którym rozpościera się inny świat... Pokorny zahamował tak gwałtownie, że gdyby nie zapięte pasy, Krzysztof przeleciałby przez przednią szybę i wylądował na masce. - Szczęście, że nikt za nami nie jechał! - Jak powiedziałeś? - Feliks łypnął na Krzysztofa. - Srebrne okno? - Właśnie tak. - Kiwnął głową Pasłęcki. - A czemu pytasz? - Dziś w nocy podobno powtarzałeś: „Ona stoi pod srebrnym oknem”. Kogo miałeś na myśli? Krzysztof wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Chyba nikogo ważnego. Niewiele pamiętam. - Myślisz, że chodziło o Elkę? - dopytywał się Pokorny nerwowo. Krzysztof pokręcił głową. - Wątpię. Nie pamiętam Elżbiety w tym śnie. Chociaż w poprzednich czasami wołała o pomoc. Pokorny ruszył z takim impetem, że wbiło ich w fotele. - Podwiozę cię do rynku i wracam. - Gdzie? Policjant zacisnął zęby. - Do Warszawy. Mam ważną sprawę. Dowiózł Krzysztofa na miejsce i natychmiast zawrócił. Wyjeżdżając na drogę, najpierw zadzwonił do Romana i kazał mu pilnować Pasłęckiego, a potem do Jerzego. - Gdzie jesteś? - zapytał, jak zwykle bez wstępów. - W Kielcach. Musiałem przywieźć papiery do mojego wydziału. Coś się stało? - Czekaj tam na mnie. Jestem w Puławach. Musimy razem pojechać pod Kraków. Mam do ciebie prośbę. Załatw łopatę i latarkę, dobrze? Wydaje mi się, że trafiłem na kolejny ślad. - Jaki? Po co? - zaniepokoił się Garlicki. - Jedziemy do starego domu Krzysztofa. Chyba wiem, gdzie jest jego matka.
XLIX Krzysztof pożegnał się z Pokornym i od razu pognał do mieszkania. Pamiętał, że Elżbieta wieczorem ma być w galerii u Łonieckiego, a że nie miała gdzie się zatrzymać, więc być może szykowała się do wernisażu na poddaszu. Tam miała swoją pracownię. Przeleciał jak bomba obok kwiaciarni, rejestrując kątem oka Wiolettę za ladą, przygotowującą jakiś bukiet. Otworzył drzwi do mieszkania i pobieżnie sprawdził wszystkie kąty. Nic. Cisza. Ani śladu, nie licząc kwiatowego zapachu perfum i otwartej walizki na łóżku. W jej części szafy pozostało już niewiele ubrań. Dziwne. Dlaczego nie dokończyła pakowania? Krzysztof postanowił zaczekać. Jeżeli nie przyjdzie tutaj, na pewno pojawi się w galerii. Impreza zaczyna się o dwudziestej. Zerknął na zegarek. Pozostało mu nieco ponad dziesięć godzin.
L Pokorny i Garlicki spotkali się w Kielcach w samo południe. Jerzy czekał na przystanku autobusowym; w jednej ręce dzierżył dwie porządne łopaty, a w drugiej wypchany po brzegi plecak. Kiedy tylko samochód się zatrzymał, Garlicki wrzucił łopaty i plecak do bagażnika, a sam zajął miejsce obok kierowcy. Szybko uścisnęli sobie dłonie i Feliks natychmiast ruszył. Za nimi dwa razy zatrąbił sfatygowany miejski autobus. Gburowaty kierowca wygrażał pięścią pod adresem Pokornego. - Nie cierpią, jak się zatrzymuje w ich zatoczkach - wytłumaczył Feliks, unosząc rękę w geście pojednania. Tamten w odpowiedzi bluznął obelgami, których, na szczęście, nie dało się usłyszeć. - No kulturalni to oni tutaj nie są - powiedział Garlicki, zapinając pasy. - Jak wszędzie - dodał i zerknął na profil skupionego kolegi. - Powiedz mi dokładnie, gdzie jedziemy. - Pokażę ci dom, w którym mieszkał Krzysztof, jak był mały. Jego miejsce kaźni. Horroru, który zgotował mu jego własny ojciec. Garlicki uniósł brwi. Zdawał sobie sprawę ze szczególnej relacji Pokornego z Pasłęckim, ale jej nie rozumiał. Widać wspólne dramatyczne przeżycie potrafi związać ludzi w sposób dziwaczny i trudny do pojęcia dla postronnych. - Ciągle mam przed oczami scenę, kiedy wpadam na poddasze i widzę nieprzytomnego chłopczyka, kopanego przez tego... tego... zwyrodnialca - wypluł z pogardą Feliks. Zauważył minę Jerzego i wziął głęboki oddechów. - Tego nikt nie zrozumie. Przynajmniej nikt, kto nie był w takiej sytuacji. - Wiem - odparł Garlicki spokojnie. - Ale nerwy niewiele teraz pomogą. - Tyle że nie tak łatwo zapomnieć... Minęli Kraków i zjechali z obwodnicy w stronę Wieliczki. Mijali domki z maleńkimi ogródkami, ustawione dosyć blisko jezdni po obu stronach drogi. Kilkaset metrów dalej dość gęsta zabudowa nieco się przerzedziła, a domy oddaliły od przelotówki. Przed nimi rozpościerały się różnej szerokości poletka: na jednych dojrzewało zboże, ziemniaki, wysoka kukurydza czy rosnące w równych rzędach buraki pastewne. Gdzie indziej kwitła koniczyna lub szarzała skoszona łąka. - Mieszka ktoś w tym domu? - zapytał Garlicki po chwili milczenia. - Nie. Stoi pusty i straszy ruiną - mruknął Pokorny, ściszając muzykę. - Skąd wiesz?
Feliks westchnął. - Nie mogę tędy nie przejeżdżać od czasu do czasu. Parę lat widziałem dzikich lokatorów, ale zima ich wypłoszyła. Czasem na polu Borowińskich ludzie zbierają pieczarki i szczaw, jednak żaden sąsiad nie chce zadzierać z przestępcą. Wszyscy wiedzą, co się stało, i że prędzej czy później bandzior wróci z więzienia. I wolą trzymać się z daleka. Tymczasem chałupa się rozpada, a pole porasta chwastami. Włączył kierunkowskaz i gwałtownie skręcił w lewo, tuż za wielkim billboardem. - Dziwne. Zawsze mi się wydawało, że wjazd jest przed reklamą, a nie za nią... Droga do domu, w którym wychowywał się Krzysztof, była nierówna i zarośnięta trawą. Samochód podskakiwał szaleńczo na wertepach, protestując przeciwko jeździe po wybojach skrzypieniem i piskiem resorów. - Dobra, wystarczy. - Przystanęli kilkanaście metrów za billboardem, wysiedli z auta i spojrzeli na ogromną reklamę. - Nigdy tutaj nie byłem, więc ci nie pomogę rozwiązać tej zagadki - powiedział Jerzy. - Ale sam powiedz, po co ktoś przesuwałby takiego kolosa? To bez sensu. - Masz rację. - Pokorny osłonił oczy przed słońcem. - Dzisiaj na tapecie najbardziej korzystny na rynku kredyt mieszkaniowy - mruknął, wyciągając narzędzia. Rzeczywiście, reklama przedstawiała domek z ogródkiem jak z dziecięcego obrazka będący równocześnie logo banku. Prosta grafika i zero ludzi. Całe szczęście. - Dobra, co teraz? Gdzie kopiemy? - Garlicki złapał za łopatę i zarzucił ją sobie na ramię. - Ty zacznij pod prawym filarem, a ja pod lewym. I do środka - zarządził Feliks, stając przy srebrzystym słupie. - Patrz, niedawno odmalowane. Farba aż błyszczy. - Racja - przytaknął Garlicki, wbijając łopatę w ziemię. - Nie będzie miło! - stęknął. Same kamienie. - Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo - odparł Pokorny, odrzucając na bok cienką kurtkę. - Bierzemy się do roboty, bo muszę jeszcze dzisiaj pojechać do tego więzienia. Przez następne półtorej godziny wykopali ponadsiedmiometrowy rów o głębokości około czterdziestu centymetrów. Niczego nie znaleźli. Nie licząc zapchanej ziemią butelki po piwie, kawałka potłuczonego talerza i czaszki jakiegoś ptaka. - Mogliśmy kopać punktowo, na przykład co trzydzieści centymetrów. - Garlicki
wierzchem dłoni ocierał pot z czoła. - Wtedy mniej byśmy się zmachali. - A gdyby ciało ułożono nie wzdłuż, ale w poprzek billboardu? Wtedy moglibyśmy je przegapić i wszystko na nic. Garlicki oparł się plecami o tył samochodu. - Możemy jeszcze pokopać dokoła tych żelbetowych słupów. - Wskazał ręką. - Dobry pomysł - sapnął Pokorny, biorąc łopatę. - Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby ktoś miał ochotę owijać fundament trupem. - Mnie już nic nie zdziwi - mruknął Garlicki, wbijając narzędzie w kamienistą ziemię. - Tu jest strasznie dużo gruzu. Będzie gorzej. Zaterkotał dzwonek od roweru. Feliks odwrócił się pierwszy i zobaczył staruszka, zjeżdżającego właśnie z pobocza na ścieżkę. - Dzień dobry panom - zagaił dziadek, przyglądając się uważnie. - Gorący dzień dzisiaj, co? - Prawda - odparł Pokorny, wspierając się na łopacie. - Na szczęście od jutra zapowiadają deszcze i spore ochłodzenie. - Dzięki Bogu! - ucieszył się stary. - W mojej studni już prawie nie ma wody. A sucho tak, że nawet łąki żółte. Niedługo nie będzie co dać krowie do żarcia z tego gorąca. Ściągnął z głowy sfatygowaną czapkę z daszkiem i powachlował nią twarz. - A panowie konserwują tę reklamę czy może cosik nowego będzie dodane? - Nie. - Pokorny machnął ręką, żeby odpędzić grubego trzmiela, który zainteresował się jego żółtym podkoszulkiem. - Sprawdzamy, czy dobrze siedzi. - Wymyślił. - Nie chcemy, żeby się nagle przechyliła i upadła na kogoś wścibskiego. Garlicki spojrzał oburzony, ale stary puścił kąśliwą uwagę mimo uszu. - Ale chyba nie przenosicie tego gdzieś indziej? Na przykład na tamto pole z ziemniakami, niecałe sto metrów dalej? - Ręką wskazał za siebie. - No bo to moje jest, a ja żadnej zgody na budowę nie podpisywałem. - Nic nie będzie przenoszone - uspokoił dziadka Jerzy. - I całe szczęście, bo już raz to przesuwali, żeby z planowaną kanalizacją nie kolidowało. A zamieszania było, bo jedną nogą miało na pole Malinowskiej wchodzić... - Ten billboard był przenoszony? - przerwał mu Pokorny, rzucając łopatę. - Jaki bilbo? - nie zrozumiał stary. - Billboard! - ryknął Pokorny. - Czyli ta reklama. - Pokazał palcem. - Ano tak. Musieli przesunąć, bo tu będzie szła rura. - A gdzie on stał przedtem? Dokładnie. - Garlicki podszedł bliżej. - Jest pan w stanie
pokazać? Pamięta pan? - Oczywiście - zaperzył się dziadek. - Nie jestem aż tak stary, żeby nie pamiętać. Przecież Malinowska straszną wojnę zrobiła! Aż sołtys musiał tu przyjechać i ją przekonywać, że za ten słup pieniądze będzie dostawać. Dopiero się trochę uspokoiła i pozwoliła kopać. A i tak na tym zarobiła, bo ten kawałek pola ugorem stał. - Rozłożył dłonie. Pokorny zerknął na zegarek. - Dobra, pan pokaże. Staruszek położył wiekowy rower na trawie i machnął na nich ręką. - A tutaj. - Przeszedł kilka metrów w drugą stronę. - Jeszcze wgłębienia w ziemi zostały po tych słupach. - Kopnął gęstą darń. - Nawet widzę, że betonu też im się wykopać nie chciało - mruknął. - Lenie jedne... Feliks i Jerzy zaczęli szukać śladów po drugim słupie. - Mam! - krzyknął Garlicki. - Tutaj musiał być. Wystaje kawałek drutu i resztka fundamentu. - No to kopiemy. - Pokorny wziął łopatę. - A panu już podziękujemy - zwrócił się do starca. - Może pan wracać do domu. - A mnie nieśpieszno. - Dziadek założył ręce na piersi. - W domu stara brzęczeć mi będzie nad uchem. A tu zapowiada się, że weselej będzie. - Idźże pan wreszcie! - warknął Pokorny. - Przestań, Feliks - upomniał go Garlicki, odrzucając na bok kawał ziemi. - A daleko pan mieszka? - zagadał do dziadka. - Tam, za tym wysokim, żółtym domem stoi taka drewniana, bielona chata. Właśnie w niej mieszkamy. - Palcem wskazał na obrośnięty starymi lipami domek. - Piękne miejsce - przyznał z uznaniem Garlicki, nie przerywając kopania. - Jeżeli się lubi mieszkać w skansenie - mruknął Pokorny zadziornie. Jerzy zmiażdżył go spojrzeniem. - Jeszcze moi rodzice w tym domu mieszkali. Nie jest za wielki, ale nie mieliśmy dzieci, więc nam wystarczało - paplał, uważnie obserwując obu mężczyzn. - Chociaż czasami to żałuje, że tak wyszło... może teraz byłoby weselej, jakby wnuki... - Mam coś! - Jerzy pochylił się nad wykopaną dziurą. - Piszczel. - Jezus, Maria! - Przeżegnał się stary. - Najsłodsza Panienko. A czyj on? - Są jakieś ubrania? - Pokorny podszedł bliżej i przykucnął. - Jak nie ma ubrań, to pewno będzie jałówka Malinowskiej. Ta, co zdechła kilka lat temu na jakąś zarazę. Weterynarz nie pozwolił jeść i kazał zakopać daleko od domu.
- Panie, idź pan wreszcie do domu! - Pokorny zacisnął dłonie. - Dajże człowiekowi spokój! - mruknął Garlicki, odgarniając więcej ziemi. - Są jakieś kawałki materiału. Może to nocna koszula, sukienka albo prześcieradło. - A to nie jałówka. - Zawiedziony dziadek podszedł nieco bliżej. - Jej nikt by nie zawijał. - Zaraz go uduszę gołymi rękami - warknął Pokorny w kierunku Jerzego. - Mam do pana prośbę. - Garlicki zignorował piekielnika. - Mógłby pan podać ten plecak z tylnego siedzenia? - Oczywiście. - Stary był jak błyskawica. - Bardzo panu dziękuję. - Uśmiechnął się Jerzy. - Mogę pomóc - zaofiarował się dziadek. - We wojnę saperem byłem. - Damy sobie radę - burknął Pokorny. - Nie sądzę, żeby te kości miały wylecieć w powietrze. - Nie o tym mówię - mruknął stary. - Tak nas nauczyli odkopywać, żeby nie naruszyć. Tak samo mogę zrobić z tymi kośćmi. Garlicki podał mu małą stalową łopatkę. - Zanim wezwiemy specjalistów, chcemy się upewnić, że jest tu cały szkielet. Uważnie obserwował minę dziadka, jednak wiadomość, że ma do czynienia z trupem, nie zrobiła na nim wrażenia. - No, to do roboty. - Złapał łopatkę z entuzjazmem. - Wreszcie się do czegoś przydam... - Jeszcze coś tu uszkodzi! - zaoponował Pokorny. - Trochę więcej zaufania do ludzi - odparł Garlicki, odciągając Feliksa na bok. - Ten stary wie, co robi. Damy mu dziesięć minut i wzywamy naszych. - Niech ci będzie - poddał się Pokorny, widząc fachowe ruchy. Garlicki zostawił go przy samochodzie, a sam pomógł odsłonić kolejne fragmenty szkieletu. - Niesamowite! - ekscytował się dziadek. - Zakopany trup w naszej wsi! Może go tu schowali ci goście, co budowali reklamę? Myśli pan? - Nie mam pojęcia - mruknął Garlicki. - Nawet nie bardzo wiem czy to mężczyzna, czy kobieta. - Raczej kobieta - odparł dziadek, wskazując na rękę. - Niech pan zobaczy, przy palcu jest pierścionek. Ten palec trochę się oderwał i musiał zjechać... Nad nimi zmaterializował się Pokorny, który bez słowa pochylił się i podniósł
błyskotkę. - Nie wolno tak robić - oburzył się stary. - Zetrze pan odciski. - Odciski już dawno diabli wzięli - mruknął Feliks, uważnie oglądając złote kółko. Ale za to jest napis. - Zmrużył oczy. - „Mojej Ewie”. - Matko Boska! - Dziadek aż się zachłysnął. - Toć ja wiem, czyj ten pierścionek! Ewki Borowińskiej. Przeżegnał się, a policjanci wymienili spojrzenia. - Ewa i Artur. To była taka wielka miłość, a potem bęc. Mówiono we wsi, że wyjechała za dolarami do Ameryki. A ona tutaj... Bidula. - Stary otarł łzę. - Dobrze, żeśmy ją wreszcie znaleźli, to ten skurczybyk na pewno dostanie dożywocie. Albo i karę śmierci.
LI Mijała czternasta, a Elki nie było. Pasłęcki z nerwów obgryzał paznokcie. Cholera. Gdzie ona się podziewa? W końcu głód wziął górę i Krzysztof postanowił wyskoczyć po coś do jedzenia. Przy okazji zajrzę do kwiaciarni, pomyślał. Zamknął mieszkanie i zbiegł po schodach. W najbliższej knajpie zamówił na wynos pierogi ruskie. - Nie zje pan dzisiaj u nas? - Tęga kobieta, zwana przez pracowników Mamuśką, nałożyła Krzysztofowi co najmniej półtorej porcji. - Pojedz se chłopcze, bo marnie wyglądasz. Byłam wczoraj w kwiaciarni i pani Wiola powiedziała mi, że w szpitalu leżysz. Pakując pojemnik z gorącymi pierogami do reklamówki, nachyliła się nad kontuarem i zapytała konspiracyjnie. - Na co pan chory? Boże, żeby nie rak! - Skrzyżowała dłonie na bujnym biuście. - Teraz tak młodo się na to umiera! A wszystko przez te chemie i sztuczne jedzenie z worków. - Nic z tych rzeczy. - Starał się udawać beztroskę. - Po prostu poślizgnąłem się na schodach i obiłem żebra. Na szczęście, nie jestem połamany. - A to całe szczęście! - Kobieta miała nieco zawiedzioną minę. - A czemu pan spadł z tych schodów? Na to pytanie Krzysztof nie był przygotowany. Musiał improwizować. W zimie sprawa byłaby dużo prostsza, mógłby obwinić śnieg czy lód, a teraz, w lecie? Nie padało od dwóch tygodni... - E... Bo piasek ktoś rozsypał na schodach, takich śliskich. Z marmuru chyba. A ja biegłem, no i but mi się omsknął. Mamuśka zawiązała reklamówkę. - Dziękuję bardzo, muszę lecieć - powiedział jeszcze Krzysztof, obracając się na pięcie i wybiegając z baru, zanim kobieta zaatakuje go kolejną serią. - Uff... - westchnął, przebiegając przez rynek. - Niewiele brakowało. Wpadł do kwiaciarni, ale tu też od razu nastąpił atak. - Krzysiu! Jak dobrze, że wyzdrowiałeś. Tak bardzo się o ciebie martwiłam! Wyskoczyłam nawet na chwilę do Puław, ale się dowiedziałam, że wyszedłeś na przepustkę. - Tak, mam czas do wieczoru. Na noc muszę wrócić. - No to cię mój chłopak zawiezie. Wczoraj mi pomagał, a dzisiaj ma być przed osiemnastą, kiedy zwala się najwięcej klientów.
- Nie było Elki? - przerwał. - Była, wczoraj przed siódmą wieczorem. Doniosła kilka aniołków z gliny. - Mówiła coś o planach na dzisiaj? Wioletta pokręciła głową, krzywiąc przy tym pomalowane na ciemny brąz usta. - Nie było czasu na gadanie. Zamieszanie było takie, że Elka mi nawet trochę pomogła z niezdecydowanymi klientami. Zabierała ich od lady i polecała kwiaty w wiaderkach. I dzięku Bogu, bo mieliśmy do przygotowania kilkanaście dużych bukietów na bankiet w Podzamczu. - Mocniej zacisnęła gumkę we włosach. - Ale mówiła, że teraz nie będzie już tak często wyjeżdżać do Lublina i że chce się do ciebie przenieść. Wspominała coś o pracowni na poddaszu i o tym, że przed końcem roku trzeba będzie wyremontować jeszcze jeden pokój. Tylko nie wiem po co... - Bo jest w ciąży - warknął Krzysztof. Wiola złapała się rękami za głowę. - No to, stary, gratuluję! - pisnęła, rzucając mu się na szyję. - Będziesz tatusiem! No cóż, sam mówiłeś, że chcesz mieć rodzinę z prawdziwego zdarzenia. Odsunęła się i zauważyła markotną minę. - Człowieku, ty powinieneś się cieszyć, a nie smucić! Twój brak entuzjazmu może mocno zaboleć. Ciężarne kobiety są bardzo wrażliwe na tym punkcie, wiesz? Chcą mieć uwite gniazdko dla małych. Znużony Krzysztof przetarł dłońmi twarz. - Wczoraj wieczorem przyjechała do mnie, żeby powiedzieć mi o ciąży. A ja byłem ogłupiały po prochach. Skupiłem się na moich odczuciach i na jej bezpieczeństwie. - Usiadł ciężko na krześle. - Zerwałem z nią. Wiolę zatkało. - No... - Wzięła się pod boki. - Nie spodziewałam się, że z ciebie taki dupek. - Zrozum, byłem na lekach... - Usiłował zachować spokój. - To żadne wytłumaczenie, mój drogi. Nawet jeśli z jakiegoś powodu nie chcesz być z Elą, to ona nosi twoje dziecko! - Wciąż nie pojmujesz. - Oparł dłonie na jej ramionach. - Gdyby nie choroba, w życiu bym jej nie opuścił. Rozumiesz? - Nie! - prychnęła. Ech, ta babska solidarność... - Mówiłem ci chyba, że kilka nocy temu zaatakowałem Elę we śnie - tłumaczył, wolno wymawiając poszczególne słowa, żeby Wiolka wszystko dokładnie zrozumiała. - Lekarze
powiedzieli, że leczenie może potrwać bardzo długo i nie ma pewności, że zakończy się pomyślnie. Myślałem o tym i w końcu doszedłem do wniosku, że lepiej rozstać się z Elżbietą, niż ją krzywdzić. - Zacisnął dłonie na kościstych barkach dziewczyny, bo chciała się odsunąć. - I naszło mnie na powiedzenie tego w tym samym momencie, kiedy ona wypaliła, że jest w ciąży. - Puścił Wiolkę. - A potem mnie zwyzywała i uciekła. - Nie pobiegłeś za nią? - Leki działały. Padłem, jak stałem. - Oparł się o zamknięte drzwi. - Nigdy bym z nią nie zerwał, bo kocham ją najbardziej na świecie... Wioletta łypnęła spode łba. Znała i Krzysztofa, i Elkę od kilku lat i uznawała za najwspanialszą parę na świecie. Uzupełniali się. Optymizm i ciepło Elżbiety stanowiły cudowne przeciwieństwo dla melancholii Pasłęckiego. - Powinieneś się z nią spotkać i pogadać. I to najszybciej. - A myślisz, że dlaczego jestem na tej cholernej przepustce? Dla zabawy? Dzwoniłem do niej z tysiąc razy, byłem w domu, pod galerią... I nic! - Rozłożył ręce. - Przepadła. Jak kamień w wodę! - To może zadzwoń do jej rodziców? - To nic nie da. - Pokręcił głową. - Są u rodziny, w Stanach. Mają pogrzeb jakiejś ciotki. Pozostaje mi cierpliwie czekać do anielskiego wernisażu. Zabrał pierogi ze stołu. - Dobra, idę do domu. Elka zostawiła niedopakowaną walizkę, więc może po nią wróci. A mnie uda się wytłumaczyć, jakim jestem idiotą. - Będę trzymać kciuki - obiecała Wiolka. - I daj znać, jak poszło. Krzysztof zaraz za drzwiami spotkał sąsiada z sąsiedniej kamieniczki, starszego pana, żyjącego z wynajmu parteru, w którym znajdował się teraz sklep z pamiątkami. - Witam, panie Błażeju. - Uścisnęli sobie dłonie. - Widzę, że postanowił wyjść pan na świeże powietrze. - A właśnie wracam z bazarku. Potrzebowałem świeżej włoszczyzny. Rano, przed ósmą, nawet byłem w mięsnym. Spotkałem wtedy pana narzeczoną. Z taką miłą kobietą o hiszpańskiej urodzie. Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę o pogodzie... - Widział pan Elkę z Rosamarią? - przerwał mu Krzysztof. - Tutaj? - Tak, wychodziły z kamienicy. - Starszy pan przełożył wypchaną reklamówkę do drugiej dłoni. - Jakieś takie były... Ponure. - Nic dziwnego - mruknął Pasłęcki pod nosem. - A nie wie pan gdzie poszły? Właśnie ich szukam.
Mężczyzna wydął okolone siwym zarostem usta. - A jakoś nie pytałem. One zresztą się śpieszyły. - Wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł wargi. - Ale poszły w tamtą stronę. Drewnianą, wysłużoną laską wskazał po przekątnej rynku, w kierunku Senatorskiej. Poddasze Róży! Krzysztof podziękował i ruszył biegiem. - Debil ze mnie - mamrotał półgłosem, mijając zastępy turystów. - Dlaczego nie przyszło mi to do głowy? Jezu, wybacz mi, że jestem takim kompletnym kretynem! Potrącił ramieniem przysadzistą kobietę, wytrącając jej z ręki czerwoną torebkę. Zezłoszczona, krzyknęła za nim jakieś wulgarne słowo i znacząco popukała się w czoło. - Przepraszam! - rzucił za siebie, wbiegając na jezdnię i wymuszając na jakimś samochodzie ostre hamowanie. - A w dupie mam twoje przeprosiny! - wrzasnęła za nim kobieta, lecz jej krzyk zagłuszył klakson i pisk hamulców. - Życie ci niemiłe? - krzyknął za Krzysztofem kierowca, wymachując pięścią. - A żebyś wiedział, cieciu! - odpalił Pasłęcki. Wreszcie dotarł do zniszczonej bramy wciśniętej pomiędzy dwie kamienice. Tutaj, w ciemnym zaułku, mieściły się sfatygowane drzwi. Krzysztof szybko pokonał dwie kondygnacje po ponurej klatce schodowej i stanął przed pomalowanymi na czerwono drzwiami do mieszkania Róży. Starając się opanować oddech, kilka razy uderzył pięścią. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, jakby właścicielka czekała na jego przybycie. - No, jesteś wreszcie! - Rosamaria gestem zaprosiła go do środka. - Już się bałam, że rzeczywiście z ciebie cymbał. - Jest tutaj? - Minął kobietę i wszedł do niewielkiego salonu. - Gdzie Elka? - Wyszła jakąś godzinę temu. - Rosamaria zamknęła drzwi. - Chcesz się czegoś napić? - Nie. Muszę koniecznie zobaczyć się z Elżbietą! Powiedziałem jej coś... coś... - Czego teraz bardzo żałujesz? - Uniosła ciemne, idealnie równe brwi. - Wiem o wszystkim, rozmawiałyśmy przecież. Jej wzrok padł na reklamówkę, z której coś kapało na podłogę. - Cieknie. - Wskazała palcem. - Jasna cholera, zapomniałem o pierogach! - Uniósł siatkę do góry. - Pewnie pojemnik się otworzył, kiedy potrąciłem tę kobietę... - Potrąciłeś kobietę? - zdziwiła się Rosamaria. - To przyjechałeś tutaj samochodem?
- Nie. - pokręcił głową. - Ale samochodem oberwałem w biodro, kiedy wpadłem na ulicę. Jeden nie zdążył zahamować... - Boże mój! - Kobieta zasłoniła usta ręką. - Widzę, że ci naprawdę zależy. Wzięła od niego torbę. - Chodź, pewnie nie jadłeś. Dam ci te pierogi na talerz i porozmawiamy spokojnie. - Nie ma czasu. Muszę ją znaleźć. Powiesz mi wreszcie, gdzie jest? Róża była nieugięta. Poszła do kuchni i wyłożyła pierogi na duży talerz. Danie wciąż było gorące. - Schudłeś ostatnio ponad dziesięć kilogramów, wiesz o tym? - Jej słowa zabrzmiały bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. - Nie zwróciłem jakoś uwagi. - Krzysztof machnął ręką. - Teraz nie to jest najważniejsze. - Przeciwnie - przerwała. - Jeśli zaniedbasz się w realnym świecie, we śnie będziesz jeszcze słabszy. - I co z tego? - podniósł głos. - I tak nie mam szans! Jest dużo silniejszy! Nie jestem w stanie go pokonać! Może lepiej, jak mnie zetrze na miazgę raz, a dobrze? Przynajmniej nie będę męczyć siebie i wszystkich wokół. Róża położyła mu ręce na ramionach i lekko ścisnęła. - Nie możesz tak mówić, słyszysz? Nie możesz się poddawać. Dzisiaj w nocy, w szpitalu, moja ciotka znalazła sposób na usunięcie tego koszmaru raz na zawsze. Krzysztof spojrzał z nadzieją w czarne oczy. - Pozbędę się tego? Jesteś pewna? Rosamaria wzruszyła ramionami. - Romana powiedziała, że pewności nigdy nie ma, ale warto spróbować. Prawda? Bez słowa skinął głową. - A teraz usiądź i zjedz. Na pewno jesteś głodny. Nacisnęła mocniej. - Prawdę mówiąc, bardzo się denerwuję... - Poddał się z ociąganiem i opadł na krzesło. - Musisz mieć siłę - powtórzyła. - Ale powiesz mi, gdzie jest Elka? - Wziął widelec do ręki i nabił nań pierwszy pieróg z brzegu. - Jak tylko skończysz - mruknęła, siadając przy nim z kubkiem herbaty.
LII Na miejsce odkopania szczątków Ewy Borowińskiej przybyła ekipa policyjna, a Pokorny i Garlicki znaleźli się nagle w samym centrum chaosu. Policja odgrodziła stanowisko żółtoczarną taśmą, za którą znalazło się zarówno rosnące z każdą chwilą grono gapiów, jak i usłużny dziadek. Mężczyzna, ściskając kierownicę sfatygowanego roweru, chwalił się na prawo i lewo, jakiego to epokowego odkrycia dokonano na jego oczach. - Sam ją rozpoznałem! - mówił do tęgiej kobiety w kwiecistej podomce. - A pani to wszystkim rozpowiadała, że nasza biedna Ewka puszczać się poszła. Ech, głupie baby... Nalana twarz przybrała odcień purpury. - Nic takiego nie gadałam, stary capie ty! - warknęła, zaciskając pięści. - Jaka kobieta zostawia męża i dziecko? Tylko szmata! - Albo nieboszczka - uściślił stary, podnosząc zarośniętą brodę. - Którą sam zidentyfikowałem. Osobiście. - Jasne, jasne... - Się już pan tak nie chwali, panie Kocot - wtrącił szczupły, ciemnowłosy mężczyzna około pięćdziesiątki. - Pan tędy każdego dnia przejeżdża na rowerze i nic. Jakoś się panu zwłoki w oczy nie rzuciły. - Tobie też, synku - odciął się dziadek. - Ale przynajmniej pomogłem panom policjantom. A wy tylko staliście za firankami w swoich chałupach i patrzyliście. W tłumku zapanowało poruszenie. Na pobocze zjechał właśnie czarny samochód do przewożenia zwłok. Ubrudzone ziemią kości delikatnie ułożono na specjalnych noszach. - Proszę się rozejść. Przeszkadzają państwo w zabezpieczaniu miejsca. - Policjant zdecydowanym ruchem przesunął taśmę ochronną o prawie metr. - Chcemy widzieć... - rozległy się protesty. - Nie ma na co patrzeć - ryknął wściekły Pokorny. - Do domów, ale już! Zjeżdżać! Przestraszeni mieszkańcy wioski cofnęli się nieco. - Wiesz co? Może jedź ty lepiej do tego kryminału, a ja dopilnuję zamieszania powiedział Garlicki, stając bliżej Feliksa. - Na nic się tutaj teraz nie przydasz. Tylko ludzi wkurzasz. - Ja? - Najeżył się Pokorny. - To oni włażą, gdzie nie trzeba. Przeszkadzają w pracy. - Sprawdź to więzienie, a ja tutaj wszystkiego dopilnuję. - Popchnął go lekko Jerzy.
- A poradzisz sobie z nimi? - Pokorny wskazał brodą na tłumek gapiów. - Ja nie wystaję na co dzień po bramach, jak wywiadowcy, tylko pracuję z ludźmi. Roześmiał się Garlicki, złapał Feliksa pod ramię i zaprowadził do samochodu. - Masz rację - przyznał Pokorny ze znużeniem. - Bardziej się przydam w Warszawie niż tutaj. - W rzeczy samej. - Skinął głową Jerzy. - Mam nadzieję, że wpadniesz na kolejny trop. Pokorny wsiadł do auta i, machając Jerzemu na pożegnanie, skręcił w prawo i włączył się do ruchu. Udało mu się dojechać wyjątkowo szybko. Środek tygodnia i spore upały sprawiły, że drogi były niemal puste. Na fragmentach o dobrej nawierzchni Pokorny gnał niezgodnie z przepisami. Spory korek zaczął się dopiero na wjeździe do stolicy. - No i kolejne roboty na drogach - powiedział do siebie Feliks, uruchamiając nawigację. Na mapie wyszukał wąską uliczkę, która kilkadziesiąt metrów dalej łączyła się z równoległą trasą wiodącą wzdłuż pól. Sęk w tym, że minął ten zjazd kilka metrów temu. - Jasna cholera - zaklął, rozglądając się na boki. W jego kierunku zbliżała się straż pożarna na sygnale. Pokorny zerknął we wsteczne lusterko; auta za jego wozem rozjeżdżały się na boki. Nie czekając dłużej, otworzył okno i przykleił do dachu policyjnego koguta. Kiedy straż przejechała obok, Feliks wepchnął się za nią bezceremonialnie. - Mam szczęście - sapnął, pokonując kolejne skrzyżowanie. Niestety, radość trwała krótko. Wzdłuż drogi, przy której znajdował się jedyny wjazd do więzienia, trwała właśnie wymiana rur. Wahadłowy ruch regulowało dwóch ubranych w pomarańczowe skafandry pracowników, kompletnie nieczułych na złość i wyzwiska śpieszących się kierowców. Pokorny schował syrenę i opadł na siedzenie. Rozejrzał się jeszcze, czy nie dałoby się zostawić samochodu na poboczu i po prostu przejść ostatnich kilkaset metrów, jednak prace obejmowały również niewielkie pobocza. W każdym wolnym miejscu leżały potrzebne do montażu rury, metalowe pręty i piętrzyły się niewielkie kopczyki ziemi. Nie było innego wyjścia, jak tylko wlec się w żółwim tempie w karawanie zakurzonych aut. Żeby nie kląć ze złości, zaczął podśpiewywać do wtóru stacjom radiowym.
Po prawie dziesięciu minutach stania w miejscu sznur samochodów wreszcie ruszył z imponującą prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Zanim droga ponownie została zablokowana, Pokornemu udało się ujechać jakieś dwadzieścia metrów i skręcić w boczną uliczkę. Zobaczył obsadzoną starannie przyciętymi, wiekowymi olchami drogę, której jeden pas, na odcinku prawie stu metrów, był właśnie ryty przez dwie koparki i niewielki spychacz. Po prawej stronie wyrastał wysoki i najeżony u szczytu drutem kolczastym ponury mur z cegły. Sporą część gołej ściany zajmowało wielobarwne graffiti składające się z pozornie przypadkowych liter. Kiedy jednak Pokorny wytężył wzrok i skupił go na trudnych do odczytania słowach, zorientował się, że większość z nich stanowią przekleństwa i epitety związane z polskim więziennictwem oraz odsiadującymi karę kryminalistami. Niektóre określenia były nowością nawet dla takiego wygi, jak on. Oburzony prześlizgnął się wzrokiem najpierw po wszystkich napisach, a później po pracujących przy wykopie robotnikach. Pogwizdując cicho, obserwował nienaturalnie powykręcane pnie drzew. Olchy stały rzędem wzdłuż zasypywanego przez koparkę chodnika; ich powykrzywiane gałęzie przypominały ciężko chorych i przygarbionych ludzi. Kolejka samochodów przesunęła się o kolejnych kilkanaście metrów, a Pokorny dostrzegł pomiędzy drzewami duży billboard. Dwóch mężczyzn zrywało z niego właśnie starą reklamę specjalistycznej kociej karmy, a każdą oderwaną płachtę papieru zrzucali na ziemię, gdzie trzeci - wysoki i chudy - pakował je do specjalnego kontenera. Spod spodu wyłoniły się fragmenty poprzedniego plakatu: ubranej w koronkową bieliznę kobiety w wyuzdanej pozie. Pokorny skupił się na drodze i kolejnych dziesięciu metrach. Samochód znów przystanął, a Feliks ponownie rzucił okiem na pracujących przy billboardzie mężczyzn. Jeden z nich zdzierał kolejną warstwę papieru. Wyłonił się fragment kudłatego psa oraz splecione damskie i męskie stopy. Drugi pracownik szarpnął za odstający w dolnej części ramy skrawek papieru, który oddarł się wąskim pasem prawie do górnej krawędzi. Pod nim znajdował się brzeg żółtej filiżanki z filuternie wystawioną kobiecą stopą. Trach. Kolejny fragment. Na światło dzienne wyjrzał wypłowiały ze starości fragment brokuła, marchewki i
bliżej nieokreślonego warzywa. Trach. Spod następnej, niemal metrowej płachty wyłoniła się twarz kobiety wkładającej sobie do ust kostkę czekolady. Zerwane kawałki utworzyły na powierzchni reklamowej wielokolorową mozaikę. I wtedy Pokorny zrozumiał, na co patrzy. Rozszerzonymi ze zdumienia oczami obserwował, jak mężczyzni pokrywają z grubsza oczyszczoną powierzchnię jakimś płynem, a następnie rozkładają pierwszą płachtę nowego plakatu i przyklejają ją jako pierwszą od lewej strony. Z pasu papieru uśmiechała się do Feliksa połowa twarzy. - O żesz kurwa! - sapnął, łapiąc za klamkę. Wypadł z samochodu z takim impetem, że boleśnie wyrżnął kolanami o asfalt. Klnąc pod nosem, porzucił samochód i pognał ile sił w nogach w stronę billboardu, dzwoniąc równocześnie na policję i wzywając posiłki. - Stać! - wrzasnął, mijając kolejne auta. - Przestańcie kleić tę reklamę. Natychmiast! Zdziwieni mężczyźni odwrócili się w jego kierunku, nie przestając wyrównywać przyczepionego pasa papieru specjalną szczotką. - Oderwijcie to! - ryknął Pokorny, stając przy słupie. - Ale dlaczego? - zapytał chudzielec, pakujący skrawki papieru do kontenera. - Policja! - huknął Pokorny, szukając w kieszeni odznaki. - Panie, my tu robotę mamy - żachnął się jeden z robotników. - Powinniśmy przykleić to świństwo godzinę temu, tylko krzywo było, bo warstw chyba ze dwadzieścia. Musieliśmy wyrównać. - Zerwijcie twarz tej dziewczyny, bo inaczej zrobię to osobiście - warknął Pokorny, dopadając schodków wysięgnika. - Ale człowieku, klient zapłacił za to szefowi ciężkie pieniądze! I musi wisieć dzisiaj! - starał się wytłumaczyć stojący na ziemi mężczyzna. - Bo nam nie zapłacą - dodał starszy mężczyzna na górze. Pokorny podrapał się po głowie. - Rekwiruję ten plakat - krzyknął, wchodząc po schodach. - W imieniu prawa! - Rąbnięty jakiś... - mruknął jeden z pracowników. Pokorny desperacko wyciągnął z kabury pod pachą pistolet. - Zdzierać to! Natychmiast! Bo inaczej łby wam odstrzelę! W oddali zawyły syreny.
- Dobrze, już dobrze... - Mężczyźni unieśli ręce. Najmłodszy z nich złapał za brzeg papieru i pociągnął. Wilgotny pas opadł na ziemię z mokrym plaśnięciem. - Tak lepiej. - Uspokoił się nieco Pokorny. - A teraz pokażcie mi resztę. Lufą pistoletu wskazał na zwinięte w tubie pasy papieru. - Daj mu - polecił starszy. - Cieszę się, że chcecie współpracować - mruknął Pokorny. - A teraz powiedzcie mi, do jakiej firmy należy ten billboard? - Spacy Media - odparli chórem. - Świetnie. Podajcie mi numer do szefa. Akurat podjechały dwa radiowozy, więc Feliks zszedł na dół i pokrótce wyjaśnił policjantom, o co chodzi. I kazał pilnować, żeby mężczyźni pod żadnym pozorem nie wieszali nowego plakatu. Rozmowę przerwało wściekłe trąbienie. - Cholera, zostawiłem samochód na środku! - jęknął Pokorny, rzucając się w kierunku wozu i jednocześnie szukając w komórce numeru. Wsiadł do auta i ruszył. - Kaśka, kolejny trop! - krzyknął do telefonu. - To znaczy? - To znaczy, że już na początku poszliśmy złą drogą. Założyliśmy, że chodzi o gazetę, a tymczasem nic bardziej mylnego! To był billboard, dziewczyno. Billboard! Przed więzieniem! Dokładnie naprzeciwko okna celi Borowińskiego. I mogę się założyć, że kolejność naklejania reklam odpowiada kolejności zbrodni. Muszę to jeszcze sprawdzić. Jadę teraz do tej firmy od outdoorów i dowiem się wszystkiego. - A co wisi teraz? - Jakaś kocia karma. Na szczęście bez ludzi. Chociaż zaczęli wieszać nową... - Poczuł zimno na karku. - O mój Boże! - jęknął. - Co się stało? - Elka! - Co Elka? - zaniepokoiła się Katarzyna. - Zaczęli wieszać reklamę promocyjną Kazimierza, na której jest twarz Elki i jakiś zwariowany malarz. Zdążyli zawiesić tylko jeden pasek, ale jeżeli morderca to widział... - Człowieku, jedź do niej natychmiast! I dzwoń na policję w Kazimierzu, żeby ją znaleźli i dali ochronę! - rozkazała Rokitnicka. - Dawaj mi zaraz nazwę i telefon do tej
agencji, ja wszystko załatwię! Pokorny rozłączył się z Katarzyną i natychmiast wybrał numer do Krzysztofa. Próbował trzy razy, ale mógł pogadać wyłącznie z automatyczną sekretarką. - Kurwa! - ryknął, wyłączając telefon. Skręcając na trasę w kierunku Radomia, ponownie wybrał numer i tym razem zostawił wiadomość. - Krzysiek, Elka jest w niebezpieczeństwie. Skontaktuj się z Romanem, niech was eskortuje na posterunek. Ja już jadę...
LIII Krzysztof chyba nigdy w życiu wcześniej nie jadł tak szybko, jak teraz. Zdążył już poznać nieugięty charakter Róży i wiedział, że Hiszpanka nie piśnie ani słówka, dopóki talerz nie będzie pusty. Ledwie przełknął ostatni kęs, poderwał się od stołu. - Mów szybko - poprosił. - Pożyczyła ode mnie samochód i pojechała. Najpierw do tego dziadka, u którego wypala aniołki, a potem do szpitala, żeby dowiedzieć się o twoje zdrowie. Później wróci na poddasze, dopakuje walizki, zostawi je u mnie i pojawi się na wernisażu. Krzysztof pokręcił głową. Wbrew wszystkiemu zaświtała mu iskierka nadziei. - Czuję się jak ostatnia świnia - mruknął, przeczesując dłonią włosy. Oparta o framugę Rosamaria czekała spokojnie na decyzję. - Idę do domu i zaczekam - zdecydował. - Chyba, że masz jakiś pomysł? Może powinienem pojechać do szpitala? - Możesz jej już nie złapać. - Kobieta zerknęła na zegarek. Dopiero teraz Pasłęcki zauważył, że Róża cały czas trzyma w dłoni komórkę. - Dzwoniłaś do niej? - zapytał. Ktoś zapukał do drzwi. Krzysztof przesunął się nieco, by zrobić miejsce gospodyni. - Idź do salonu - nakazała mu, zanim otworzyła drzwi. Usłyszał przytłumione głosy. - Cześć, Krzysztof. W przedpokoju stała Elka pod rękę ze starą Cyganichą. - Ela! Musimy porozmawiać! - Przepchnął się obok Róży. - Muszę cię przeprosić... - Nic nie mów - odparła Elżbieta sucho. - Porozmawiamy dopiero, jak będziesz zdrowy. - Ale ja nie wiem, czy... - Krzysztof zmarszczył czoło. - Przecież ci mówiłam, że moja ciotka zna sposób na rozwiązanie twojego problemu wtrąciła Rosamaria, wpychając wszystkich do salonu. - Musisz spróbować - dodała Elka. - Dopiero po wyleczeniu zadecydujesz, czy... czy... - Jej oczy zaszły łzami. - Ty debilu! Jak mogłeś! Pasłęcki zamknął ją w ramionach. - Kochanie, ja chciałem... Ja nie chciałem... Chciałem... - Nie może się zdecydować - szepnęła stara Romka do Róży.
- Doszedłem do wniosku, że chory nie stworzę ci prawdziwego domu. Takiego, jakiego nigdy nie miałem. - Jedną ręką mocno przyciskał ją do siebie, a drugą głaskał rozczochrane włosy dziewczyny. - Bałem się, że podczas snu skrzywdzę cię jeszcze bardziej. A tego bym nie zniósł. Nigdy, przenigdy. Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że nie słuchałem cię uważnie i chlapnąłem jęzorem bez sensu... - Wiem, dlaczego chciałeś odejść - zapłakała w jego podkoszulek Elżbieta. - Dlatego tu jestem. Chcę, żeby Romana cię uleczyła. Spróbuj, proszę. Dla nas. Odsunęła się, wzięła go za rękę i podprowadziła do wygodnego szezlonga z białej skóry, gdy tymczasem Róża przymknęła okno i spuściła rolety. Pokój wypełniła aura tajemnicy. - Żebyś się łatwiej skupił - powiedziała cicho, zapalając sandałowe kadzidełka. Romana z uśmiechem podłożyła Pasłęckiemu poduszkę pod głowę i usiadła na przysuniętym do szezlonga krześle. - Co zamierzasz? - zaniepokoił się Krzysztof. - Dowiedzieć się, kim jest twój prześladowca - odparła Cyganka łagodnie. - Nie wierzę w takie rzeczy - bronił się. - Nie musisz - odparła, lekko masując jego dłoń. Gorąca skóra staruchy była sucha jak wiór. - Chcę, żebyś przymknął oczy i skupił się na czymś przyjemnym. - Łatwo powiedzieć - parsknął Krzysztof. - Pomyśl o szczęśliwym życiu, jakie może cię czekać. O żonie, o dziecku, o rodzinie. Wyobraź sobie, jak będzie wyglądało wasze maleństwo... Po kilku minutach odłożyła jego dłoń i spojrzała na stojące opodal kobiety. - Jest już w transie - szepnęła. - Zaczynamy... Równie spokojnie, jak przed chwilą, znachorka przeniosła Krzysztofa w czasy, gdy żyła jego matka. - Powiesz mi, gdzie jesteś? - zapytała, delikatnie gładząc wierzch jego dłoni. - W ogrodzie, z mamą - odpowiedział sennym głosem. - Mama pieli róże, a ja podlewam kwiatki zieloną konewką z plastiku. Mama opowiada mi o krasnoludkach, które mieszkają pod kępą ozdobnej trawy w rogu naszego ogródka. A przy mamie leży nasz rudy kot, Ryżek. Mama od czasu do czasu głaszcze go wolną ręką po głowie. Kot mruczy z zadowolenia pod dotykiem jej dłoni... - A jak wygląda twoja mama? Twarz mężczyzny rozjaśnił uśmiech. - Jest piękna. Chociaż ubrana w zwykłe robocze spodnie i ciemną bluzkę. Na głowie
ma kwiecistą opaskę, żeby włosy jej nie przeszkadzały. - Zamilkł na chwilę. - Ten ogród jest wspaniały - dokończył. - A co w nim jest? Opowiedz, proszę. - Mnóstwo kwiatów. Wiele kolorów... - westchnął rozmarzony. - Czuję zapach. Jest tak kojący, jak... Jak w kwiaciarni. Stoję z pustą konewką obok mamy i podziwiam kolorowe rośliny. Żabie oczka, róże, hiacynty, goździki, bratki... - A gdzie jest twój tata? Krzysztof odwrócił głowę na prawo, jakby kogoś dostrzegł. - Właśnie podjeżdża polonezem z napisem „Milicja”. Wysiada z auta i wita nas całusami. Mama się śmieje, a on obejmuje ją w pasie. Są tacy szczęśliwi. Ja też jestem szczęśliwy. Wszystko jest takie piękne... Elka spojrzała smutno najpierw na Rosamarię, a potem na Krzysztofa. Odruchowo położyła rękę na płaskim jeszcze brzuchu i pogładziła go delikatnie. - Dlaczego potem nie było już tak pięknie? - spytała Rosamaria, pochylając się nad mężczyzną. - Co się zmieniło? - Nie wiem... - wyszeptał sennie Krzysztof. - Nie mam pojęcia... Stara Romka zastanowiła się przez chwilę. Musiała właściwie dobierać słowa, by przełamać barierę, która chroniła umysł przed straszliwą prawdą. Znienacka twarz Krzysztofa rozjaśnił uśmiech. - Co się dzieje? - zapytała. - Tata opowiada o tym, że dzisiaj złapali złodzieja na gorącym uczynku. Robi to tak śmiesznie! Wyciąga nawet swój pistolet z kabury i na mamie pokazuje, jak się zaczaili na tego przestępcę. On porwał jakiś samochód i uciekał przed radiowozem przez miasto. Spowodował kilka wypadków, zranił dwanaście osób. I tata musiał go postrzelić w ramię, żeby go dorwać. Dopiero wtedy złodziej się poddał i dał zakuć w kajdanki. Tata powiedział jeszcze, że za swoją odwagę dostanie odznaczenie i może nawet podwyżkę. - Uśmiech pojawił się znowu. - A mama ucieszyła się tak bardzo, że aż rzuciła mu się na szyję. Przez chwilę Krzysztof leżał spokojnie. - A co teraz? - zapytała Cyganka po kilku minutach. - Wchodzimy wszyscy do domu. Mama podgrzewa obiad, a tata chyba bierze prysznic. - A ty? Co robisz? - Zakradam się do sypialni rodziców i wyciągam broń taty z kabury. Chcę ją tylko obejrzeć i poczuć jej ciężar. Wiem, że nikt nie może mnie zobaczyć, bo tata surowo zakazał
mi dotykania swojego pistoletu, ale jestem taki ciekawy. Chcę chociaż przez chwilę być tak samo dzielny, jak mój tata. Przez twarz Krzysztofa przebiegł grymas bólu. - Mów, co się dzieje, mów... - poprosiła Romana. - Chcę sprawdzić, gdzie są naboje w tym pistolecie. Siadam na łóżku i niechcący odbezpieczam broń. Szukam miejsca, gdzie jest magazynek. Słyszę, jak mama mnie woła na obiad, drzwi się otwierają i ten pistolet... On wybucha mi w rękach! O Boże! Krzysztof wrzasnął tak głośno, że Elka aż przytuliła się do Róży. - Co się stało? Mów! - rozkazała stara Cyganka, mocno ściskając go za rękę. - Nie, nie... - Zaczął płakać. - Tato! Nie! Nie bij mnie! Poderwał się z szezlonga, lecz złapały go dwie pary rąk. - Obudź go, ciociu - krzyknęła Rosamaria, pomagając starszej kobiecie posadzić rozpaczliwie miotającego się Krzysztofa. - Chłopcze, już po wszystkim! Gdy policzę do trzech, obudzisz się, rozumiesz? Pasłęcki jęczał i głośno płakał. Żyły na jego szyi nabrzmiały do granic wytrzymałości, a ręce miał zaciśnięte w pięści tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. - On nadchodzi! - krzyknął, zwijając się w embrion. - Teraz mnie zabije. Zabije! Zdradziłem jego tajemnicę! - Czyją tajemnicę? - Romana nie odpuszczała. - Powiedz mi, zanim policzę do trzech. Jeden... - Jego tajemnicę! - Dwa... - Że to on zabił mamę. Tamten ja. Marcin! - Trzy! - krzyknęła starucha. Krzysztof poderwał się z miejsca i zwymiotował na podłogę.
LIV Kiedy Pokorny minął Radom i skręcił na drogę w kierunku Puław, zaterkotał telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko Katarzyny. - Udało ci się czegoś dowiedzieć? - rozpoczął rozmowę w swoim stylu. - Miałeś rację - odparła podekscytowana. - Dotarłam do tej Spacy Media. Musiałam sterroryzować szefa, bo nie chciał mi udostępnić danych, ale wreszcie się udało. Wprawdzie firma jest właścicielem tego konkretnego billboardu dopiero od dziesięciu lat, bo wcześniej należał do innego przedsiębiorstwa, ale to wystarczyło. W dokumentacji wszystko się zgadza. Kolejność zabójstw i ofiary. Jestem pod wrażeniem - zakończyła poważnie. - No to jesteśmy krok do przodu... - To jeszcze nie wszystko. - Głos Rokitnickiej drżał z podniecenia. - Wiem, co oznaczały kreski na rękach ofiar. To liczba tygodni, przez które reklama była eksponowana na billboardzie. A Iga Kąkol miała dwa rzędy nacięć, ponieważ po dziesięciu tygodniach ekspozycji firma zerwała kontrakt z klientem. Nie płacił i tyle. W tym czasie zawieszono inną reklamę. Po uregulowaniu długu plakat powrócił do obiegu, ale tym razem tylko na miesiąc. - No to wszystko nam się pięknie poskładało. Bardzo dziękuję, że tam pojechałaś, Kasiu. - Teraz jadę do szefa, żeby to zgłosić. Nie wolno nam pozwolić skrzywdzić dziewczyny Krzysztofa. Jak ona się nazywa? - Elżbieta Zakrzewska. - Rozmawiałeś z nią? - Nie. Wiem tylko tyle, że jest w Kazimierzu, ale nie mogę się skontaktować ani z nią, ani z Pasłęckim. Komórka Romana też milczy. Mam złe przeczucia. - Dobra, muszę kończyć, bo wchodzę do windy. Odezwę się po spotkaniu. - W porządku. Trzymaj się. Rzucił telefon na fotel obok i mocniej docisnął pedał gazu.
LV Pół godziny po seansie wyczerpany Krzysztof wciąż siedział na sofie u Róży w objęciach Elki. Gospodyni właśnie kończyła myć podłogę wokół szezlonga, a stara Cyganka nie przestawała się wpatrywać w przygarbioną postać Pasłęckiego. - Teraz już wiesz, skąd te koszmary - powiedziała cicho, kiedy mężczyzna podniósł przekrwione oczy. - Tak. Byłem... Jestem... Marcin to ja. Romana skinęła głową. - Tak. A raczej twoje tłumione przez wiele lat sumienie. Ukryte pod nowym imieniem, nazwiskiem i całym życiem. - Ale ja tego nie pamiętam - tłumaczył Krzysztof. - Jezu, jak mogłem to zrobić? - To był wypadek - szepnęła Elka. - A ty byłeś tylko małym dzieckiem, wpatrzonym w ojca policjanta jak w obrazek. - Czy te sny będą powracać? - zapytał, przecierając ręką twarz. - Raczej nie - odparła Romana niemal natychmiast. - Twoje sumienie wreszcie ci przypomniało, kim jesteś i jak było naprawdę. Teraz zostawi cię w spokoju. Przynajmniej podczas snu. - Jesteś pewna? - zapytała Rosamaria, wycierając ręce w ściereczkę. Starucha kiwnęła tylko głową i zmrużyła ciemne oczy. - Ale dlaczego? - Krzysztof nie mógł się uspokoić. - Dlaczego o tym zapomniałem? Cyganka wzruszyła ramionami. - Wbrew pozorom, tak się często zdarza. Ludzie wypierają z umysłów szczególnie tragiczne wydarzenia. Może jest to forma oczyszczenia albo samorozgrzeszenia? Tego nie wiem. - Podeszła bliżej i wzięła Krzysztofa za rękę. - Wiem jedno. Każdy zły uczynek jest jak brud na dywanie. Możemy go zebrać szczotką i zamieść pod spód. Wtedy nie będzie widoczny. Jednakże w tym miejscu dywan zawsze będzie trochę bardziej wypukły niż gdzie indziej. Choć schowane, brudy wciąż tam są, czają się i czekają na moment, kiedy będą miały okazję wypełznąć na zewnątrz. Patrzyła Pasłęckiemu prosto w oczy. W jej źrenicach odbijała się lampa w kształcie róży. - Wyparłeś z pamięci to zdarzenie, jednak tkwiło ono w zakamarkach twojego umysłu. I kiedy dowiedziałeś się o ucieczce ojca z więzienia, głęboko zakopana podświadomość chciała powrócić. Zamanifestowało się w sposób dość okrutny, bo poprzez próbę
samozniszczenia. Widocznie to był jedyny sposób, żebyś sobie przypomniał. Kalecząc twoje ciało, trawiące cię wyrzuty sumienia chciały, żebyś przypomniał sobie o tym wypadku. - To brzmi zbyt wariacko. - Krzysztof pokręcił głową. - Ale ma sens - stwierdziła Rosamaria. - Bardzo pani dziękuję za pomoc - wyszeptał Pasłęcki, całując rękę starej Cyganki. - Podziękujesz mi za kilka tygodni, kiedy wreszcie spokojnie się wyśpisz - mruknęła z uśmiechem na pomarszczonej twarzy. - Przypominanie sobie było straszne - powiedział. - Ale równocześnie czuję ulgę, że znowu pamiętam. Romana podniosła się z krzesła i poklepała mężczyznę po ramieniu. - Ja już swoje zrobiłam. Możesz spać spokojnie. Masz czyste sumienie. - Zerknęła na Rosamarię. - Kochana, odwieziesz mnie do obozu? - Oczywiście, ciociu. Krzysztof z Elką podnieśli się z sofy. - Muszę jeszcze odebrać anioła z wypalarni. - Jadę z tobą - zaoferował Krzysztof. - Nie ma mowy. Masz wracać do szpitala. Obiecałeś to i Feliksowi, i lekarzowi. - Ale już mi się przecież nic nie dzieje - zaoponował. - Poza kolejnymi wyrzutami sumienia... - Pojadę sama i koniec! Zanim doszli do rynku, z ciężko snujących się nad miastem chmur lunął rzęsisty deszcz. Kuląc się pod potokami wody, dobiegli do kwiaciarni. W środku kłębiło się kilku turystów, a za ladą Wiolka układała bukiet z miniaturowych róż. Radek pomagał jej, rozkładając świeże kwiaty w wiaderkach przy oknie. - O, jesteście! Razem - ucieszyła się Wiolka, puszczając oko do Krzysztofa. Pasłęcki poszukał w szufladzie lady zapasowych kluczyków do samochodu. - Potrzebujesz kluczy? - zapytała Wiola. - Tak. - Dałam je mojemu Sławkowi. - Pochwyciła złe spojrzenie Krzysztofa. - No co? Kończą mi się kokardy i folia, a nie mogłam się dodzwonić do pana Radka. - To nic - wtrąciła Elka. - Pojadę taksówką. Tymczasem Wolny podszedł do lady i podał Krzysztofowi plik faktur. - Masz chwilę? - A co się stało?
- Pojedziesz z Elką po aniołki. To niedaleko. Jakieś dziesięć kilometrów za Kazimierzem. Radek wzruszył ramionami. - Nie ma sprawy - mruknął. - To idziemy, bo mam jeszcze kurs pod Radom. - A ty wracaj do szpitala - nakazała Elka, całując Krzysztofa na pożegnanie. - Wpadnę do ciebie po wernisażu. Wybiegła za Radkiem na deszczowy rynek. - I co? Dogadaliście się? - nie wytrzymała Wiolka, ledwie zamknęły się drzwi. - Jak widać. - Uśmiechnął się Pasłęcki. - Przynajmniej tyle mi się udało. Pójdę teraz do domu. Daj mi znać, kiedy wróci samochód. Muszę jechać do szpitala. - Jasne, nie ma problemu. Krzysztof przebiegł kilka metrów wzdłuż pierzei, otworzył drzwi i wpadł w chłodną ciemność klatki schodowej. - Uff - westchnął, pokonując po dwa stopnie naraz. - Co za dzień! Włożył klucz do zamka i przekręcił. Na zewnątrz nagle rozbłysło światło, a kiedy przekraczał próg, rozległy się grzmoty tak mocne, że aż zadrżały szyby. - Świetnie, jeszcze burza! - mruknął pod nosem, zamykając drzwi i szukając pozostawionej gdzieś komórki. Przekopywał właśnie poduszki na sofie, gdy usłyszał za sobą jakiś szmer. Podniósł głowę, odwrócił się i znieruchomiał. W ciemnym korytarzu pomiędzy salonem a sypialnią ktoś stał. Szczupła postać uparcie kryjąca w cieniu twarz. Krzysztof wyprostował się i rozejrzał za czymś ciężkim. Postać zrobiła dwa kroki do przodu, a jej twarz oświetliła kolejna błyskawica. - Witam cię synu. - Głos był cichy i chropawy. - Znalezienie cię zajęło mi bardzo dużo czasu...
LVI Pokorny trasę pomiędzy Radomiem a Puławami zdołał pokonać w rekordowo krótkim czasie. Mniej więcej od połowy drogi jechał na sygnale i zdecydowanie zbyt szybko. Co chwila starał się dodzwonić do Krzysztofa, ale telefon pasłęckiego wciąż milczał. Za każdym razem, kiedy włączała się automatyczna sekretarka, Feliks klął pod niebiosa. Po co on, kurwa, ma ten telefon? - Ze złością dociskał pedał gazu, gnając, ile fabryka dała, i nie zważając na nierówną nawierzchnię. Puławy późnym popołudniem były wyjątkowo puste, przynajmniej przelotówka, problem zaczął się zaraz za miastem, gdzie drogowcy łatali dziury w asfalcie. - Oni się chyba wszyscy zmówili, żeby akurat dzisiaj! - Pokorny walnął pięścią w kierownicę. Wilgotna od potu ręka ześlizgnęła się i trafiła w klakson. Kierowca stojącego przed policjantem opla wychylił się przez uchyloną szybę i ostentacyjnie wystawił środkowy palec. - Gdzie mam jechać, baranie? Zobaczył migającego koguta, przepraszająco kiwnął głową i schował się czym prędzej we wnętrzu auta. Przeciskając się w żółwim tempie przez jeden wąski pas, Pokorny zadzwonił ponownie. Tym razem do Garlickiego. - Dotarłeś na miejsce? - zapytał bez wstępów Jerzy. - Tkwię w kolejnym korku - mruknął Pokorny ze złością. - Mam nadzieję, że zdążysz. Szczątki Borowińskiej są już w laboratorium. Wiem tylko tyle, że zginęła od postrzału w klatkę piersiową. Kąt wlotu kuli świadczy o tym, że strzelający albo był bardzo niski, albo akurat siedział. - Może ten dupek czekał na nią w fotelu - zasugerował Feliks, włączając sygnał i wyprzedzając kolejne samochody. Remontowany fragment drogi właśnie się skończył. - Cóż, zaraz jadę do Warszawy, chyba tam się przydam bardziej. A ty powinieneś wezwać posiłki. - Nie mam zaufania do tutejszych policjantów - odparł Pokorny. - Jeszcze go wypłoszą. A na złapaniu tego gnojka zależy mi teraz najbardziej na świecie. - Mimo wszystko ściągnij chociaż tego ochroniarza. - Do niego też nie mogę się dodzwonić. Pilnował Krzysztofa przez całą noc, więc teraz pewnie wyłączył telefon i odpoczywa. Spróbuję ściągnąć drugiego. Pożegnał się z Jerzym i już miał dzwonić, ale ktoś był szybszy.
- Pokorny, słucham? - Szefie, tu Olaf. Mam złą wiadomość! - Usłyszał zdenerwowany głos młodego mężczyzny. - Znalazłem Romka. W samochodzie. Ktoś poderżnął mu gardło.
LVII Czego chcesz? - zapytał Krzysztof przez zaciśnięte zęby. Ojciec wszedł do salonu i stanął niecałe trzy metry od syna. Przez lata zmienił się bardzo. Schudł, lecz ciało wciąż miał dobrze umięśnione i żylaste. Rysy twarzy wyostrzyły się, a wśród ciemnobrązowych włosów jaśniało kilka pasków siwizny. Jedną rękę trzymał swobodnie wyciągniętą wzdłuż ciała, a drugą schowaną pod kurtką. Chłopak domyślił się, że Borowiński trzyma dłoń na pistolecie. - Gdzie jest twoja dziewczyna? Tego się Krzysztof nie spodziewał. - Że co? - Ona jest w wielkim niebezpieczeństwie. Będzie następna. Pasłęcki zacisnął dłonie. - Zamordowałeś tyle kobiet i jeszcze ci mało? - To nie ja! - Ojciec podszedł nieco bliżej. - To Kruk. Siedzieliśmy razem pod celą. Ten świr całymi dniami wpatrywał się w billboard za oknem i ciągle gadał, że zamorduje wszystkie te dziwki. Myślałem, że to tylko takie marudzenie, że jak znajdzie się na wolności, to mu przejdzie. Ale niedługo po jego wyjściu dostałem list, a tam wiadomość, że lada dzień zginie pierwsza osoba. Zgłosiłem rzecz naszemu psychologowi, ale nie potraktował tego poważnie. Chciał mi nawet wmówić, że podrobiłem ten liścik, żeby sobie zapunktować. Mniej więcej wtedy przyszła kolejna wiadomość od Kruka. Że jak pisnę o nim słowo, znajdzie cię i zabije. Krzysztof trawił te rewelacje ze zmartwiałą twarzą. - To dlatego uciekłeś z więzienia? Borowiński był już całkiem blisko. Ciemne oczy błyszczały. - Właśnie dlatego. Żeby chronić ciebie i twoje nowe życie. Wystarczająco ci je zababrałem. Ale, po tym, co zrobiłeś... Co się stało mamie... Byłem taki wściekły, ogarniała mnie taka straszliwa złość, kiedy patrzyłem na ciebie. Tak bardzo ją przypominałeś! Krzysztof zacisnął zęby. - Marcin! - Nie jestem Marcin, tylko Krzysiek! - wycedził. - Twoja dziewczyna jest w wielkim niebezpieczeństwie. Dzisiaj na tym billboardzie wieszają reklamę z jej zdjęciem! - Skąd ją znasz?
- Bo obserwuję ten billboard. Nieraz chciałem zgłosić policji, co wiem, ale Kruk był zawsze o krok przede mną. Znalazł was szybciej. Dzisiaj dostałem od niego wiadomość, że na tapecie jest moja przyszła synowa. Dopiero teraz słowa ojca dotarły do Krzysztofa. W mgnieniu oka gniew zamienił się w paniczny strach o najbliższą osobę. - Skąd mam wiedzieć, że nie blefujesz? Może chcesz się dowiedzieć, gdzie ona jest, i ją skrzywdzić? - Synu, wtedy nie traciłbym czasu na rozmowę z tobą, tylko od razu jej poszukał odparł mężczyzna. - Naprawdę nic nie wiesz o tych wszystkich zabójstwach? - Myślałem, że to ty mordujesz. Zresztą nie tylko ja - mruknął. - Bo Pokorny tak ci powiedział, prawda? Zadzwoń do Elki i zapytaj, czy wszystko w porządku. Proszę. - Borowiński wskazał brodą na komórkę. Krzysztof nieświadomie przez cały czas ściskał ją w dłoni. Zobaczył teraz kilkanaście nieodebranych połączeń od Pokornego, lecz je zignorował. Wystarczyło przycisnąć dwa razy. Po kilku sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka. - Nie odbiera - odparł zaniepokojony. Borowiński wyciągnął rękę spod kurtki i przetarł twarz. - Boże, oby nie było za późno! Wezwij policję i niech ją chronią! - Spokojnie. Nie odbiera, bo pewnie w tej chwili nie może. Pojechała do znajomego dziadka, u którego wypala gliniane ozdoby. Dzisiaj ma wernisaż. Ojciec odetchnął z ulgą. - W takim razie jedziemy. Może jeszcze nie zdążył jej dopaść? - Elżbieta jest z moim dostawcą. Powinien ją przywieźć do Kazimierza lada chwila. Borowiński natychmiast zrobił się czujny. - A jak on wygląda? Jak się nazywa? I od kiedy u ciebie pracuje? - Niedługo, kilka tygodni. - Krzysztof wzruszył ramionami. - Nazywa się Radosław Wolny, jest średniego wzrostu, raczej niepozorny... - Boże, to on! Coś ty narobił? Krzysztof struchlał. - Skąd wiesz? - Bo w więzieniu Kruk miał ksywę. Wolny Radek.
LVIII Pokorny wreszcie dotarł do Kazimierza. Wyprzedzając wszystkie samochody, w szaleńczym tempie przejechał odcinek trasy biegnący wzdłuż Wisły i skręcił w ulicę wiodącą prosto na rynek. Trąbił wściekle na kręcących się pod kołami ludzi, ale chcąc nie chcąc, musiał zwolnić. O tej porze dnia, pomimo wciąż padającego deszczu, plac był pełen turystów fotografujących zabytkowe kamienice, podziwiających wystawione obrazy i słuchających głośnego duetu gitarowego ubranych w czarną skórę młodzieńców. Zatrzymał się pod samymi drzwiami kwiaciarni. - Jest Krzysztof albo Elka? - zapytał, wpadając jak bomba do środka. Wybierająca kwiatek kobieta upuściła ze strachu doniczkę. - Nie ma, jak widać - odparła Wiolka. - Elka pojechała z dostawcą po aniołki, a Krzysiek poszedł na górę. Feliks bez słowa wybiegł na zewnątrz. W tym samym momencie zobaczył, jak Krzysztof i jakiś szczupły mężczyzna podbiegają do szarego passata. Rozpoznał tego człowieka od razu. Wiedziony impulsem wycelował. Krzysztof zauważył go pierwszy. - Nie! Lecz było za późno. Upadającego mężczyznę dosięgła kula. Niebo płakało.
LIX Co ty zrobiłeś? - wrzasnął Krzysztof do Pokornego. Feliks, wciąż celując w zwijającego się z bólu Borowińskiego, podbiegł bliżej. Woda spływała mu po twarzy i rękach. Dwóch przechodzących opodal turystów czmychnęło w obawie przed rykoszetem czy porachunkami gangów. Chcieli żyć i nie chcieli być świadkami. - Wreszcie cię dopadłem! - syknął Pokorny. - Zostaw go! - krzyknął Krzysztof. - To nie on jest tym waszym mordercą! - Kłamie! - wrzasnął detektyw, starając się siłą odsunąć Pasłęckiego. - A teraz cię znalazł, żeby dokończyć makabrycznego dzieła. Człowieku, jesteś chory! - darł się na ojca Krzysztofa. - Nie! To nie tak! - jęknął Borowiński, starając się dłonią zatamować krew płynącą gdzieś z okolicy obojczyka. - To Kruk, ten, z którym siedziałem pod celą. To on zabija! A teraz ma dziewczynę Marcina. Zdezorientowany policjant spojrzał na Krzysztofa. - On ma na myśli mojego dostawcę, Wolnego. Twierdzi, że to Radosław Kruk. Pokorny zacisnął pięści. - Jasna cholera! Że też wcześniej na to nie wpadłem! - Źrenice miał wielkie jak spodki. - Przecież to Wolny Radek! - Zabrał dziewczynę. Musicie się pośpieszyć - wyjąkał Borowiński, próbując się podnieść. Krzysztof wyciągnął komórkę i wezwał pogotowie. - Znalazłem ciało twojej żony - powiedział Pokorny do rannego, czekając na zakończenie rozmowy. - Za nią też bekniesz. - Jedźcie już. - Borowiński zignorował groźbę. - Ja sobie poradzę. Krzysztof z Pokornym wsiedli do samochodu. - Tylko gdzie jej szukać? - Krzysztof nagle zwątpił. - Wiem, gdzie sprawdzić - mruknął policjant, uruchamiając silnik. - Na tej reklamie Elka jest razem z Łonieckim. Kruk będzie się starał porwać oboje. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie zdążył. Pasłęcki bez słowa zapiął pasy. - Próbowałeś do niej dzwonić? - zapytał Feliks, wyjeżdżając na drogę. - Nie odbiera.
- A on nic ci nie zrobił? - Nie. I wszystko jest dokładnie na odwrót, niż myślisz - wybuchnął Krzysztof. - To znaczy? - To znaczy, że to nie ojciec zabił mamę. Ja to zrobiłem. - Co ty pieprzysz? Pasłęcki zacisnął dłonie. - Bawiłem się pistoletem taty i przypadkiem udało mi się go odbezpieczyć. Mama weszła do pokoju, broń wypaliła. To był wypadek. - To dlaczego ją zakopał? - Był tak samo przerażony, jak ja. Nie chciał, żeby mnie zabrali do domu małego dziecka, bo potem już prosta droga - poprawczak, więzienie. Wolał wszystkich okłamywać, że mama wyjechała, zabierając mnie ze sobą. Pokorny minął centrum, skręcił w stronę Skowieszynka. Nad ich głowami rozległ się znienacka głośny huk przelatującego helikoptera ze znakiem Czerwonego Krzyża. - Gdzie my właściwie jedziemy? - zapytał Krzysztof, patrząc, jak w zawrotnym tempie wyprzedzają kolejne samochody. - Do domu tego zwariowanego artysty. Już wezwałem posiłki. Mam nadzieję, że dotrą tam przed nami. Mają bliżej z Puław. Nigdy nie mówiłeś mi o swojej matce - wrócił do poprzedniego tematu. - Bo dopiero teraz sobie o tym... przypomniałem. Tamte wszystkie wydarzenia były dla mnie taką traumą, że większość z nich po prostu ukryłem w podświadomości. Dopiero kiedy zaczęły mnie dręczyć te sny... powróciły wspomnienia. I że to wszystko moja wina. Pokorny nie do końca zrozumiał, ale nie było czasu na kolejne pytania. Dojeżdżali właśnie do niewielkiego domu z drewna, przed którym kłębiło się kilka policyjnych wozów. Pokorny zatrzymał hyundaia pośrodku drogi i wyskoczył z samochodu. - I co? Jest? - Dom pusty. Ale pan Łoniecki musiał odjechać niedawno, bo na stole stoi jeszcze zaparzacz z wciąż gorącą kawą. - Świetnie, musieliśmy ich minąć - mruknął sarkastycznie policjant. - Wysłaliście kogoś do galerii? Może tam? - Zaraz to zrobimy. - Funkcjonariusz złapał krótkofalówkę. - Wracamy do Kazimierza. - Pokorny wskoczył do samochodu. - Być może Łoniecki jest w galerii.
Ruszyli w asyście jednego radiowozu i do miasta dotarli w niecałe dziesięć minut. Przez cały ten czas Krzysztof nie przestawał rozpaczliwie wydzwaniać. Na próżno. Dziewczyna nie odbierała. Gdy wreszcie dotarli do galerii, przed budynkiem już stały dwa radiowozy. - W środku jest tylko sprzątaczka - poinformował Pokornego młody, chudy jak szczapa policjant. - Cholera jasna! - zaklął Feliks. - Gdzie on ich wywiózł? Krzysztof był coraz bledszy. - A gdzie zabijał tamte... kobiety? - zapytał słabym głosem. - W różnych miejscach. - Pokorny tylko machnął ręką. - Najczęściej w ich domach. - Elka mieszka przecież w Lublinie - zauważył Krzysztof. - A Łoniecki tutaj - dodał policjant. - To powinno być miejsce, z którym oboje są związani - powiedział cicho Pokorny. Zresztą policja już sprawdziła mieszkanie w Lublinie i tam ich nie ma. - Elka bywała tylko w kilku miejscach w Kazimierzu. - Pasłęckiemu zadrżał głos. - W galerii, w kwiaciarni, czasami u Rosamarii, no i u mnie. Od jakiegoś czasu ma pracownię na poddaszu. - Mój Boże! - Feliks zacisnął ręce w pieści. - O tym nie pomyślałem. - O czym? - Za mną! - Pokorny zwrócił się do policjanta. - Natychmiast. - Ale gdzie? - Do kamienicy pana Pasłęckiego.
LX Krzysiek, musisz mi pomóc - szepnął Pokorny. On, Pasłęcki i dwóch policjantów stali przecznicę od domu Krzysztofa. Deszcz lał tak mocno, że wszyscy przemokli do suchej nitki. Od czasu do czasu niebo przecinało ostrze błyskawicy, za którą gonił basowy grzmot. - Na którą stronę wychodzą okna pracowni? Mężczyzna zacisnął powieki. - Wszystkie trzy wychodzą na rynek - odparł po chwili. - A inne? - zapytał jeden z policjantów. - Salon, sypialnia i jeden pokój na dole mają okna od rynku, a kuchnia i łazienka z drugiej strony. Jest jeszcze niezagospodarowana część poddasza. Tam też jest jedno okno, też od strony północnej. - Może lepiej poczekajmy na specjalistów? - podsunął drugi funkcjonariusz. - Nie ma czasu - warknął Pokorny. - Wy pójdziecie ze mną. Krzysztof zostaje tutaj. - Nie ma mowy - zaprotestował Pasłęcki. - Tam jest moja Ela. W ciąży! Przekradli się wzdłuż muru na tyłach i cicho weszli na otwartą klatkę schodową. Jasna cholera! - zaklął w myślach Pokorny. Przypomniał sobie los innej ciężarnej - Patrycji Ryckiej - którą ten szaleniec wypchał czekoladami. Pokorny szybko pomodlił się w duchu, żeby Elka nie cierpiała. - Dobra, ja idę pierwszy - szepnął niższy policjant. - Potem Feliks, Krzysztof, a na końcu Piotrek. To młokos i pracuje dopiero od miesiąca - wytłumaczył zdziwionemu Pokornemu. - Niech będzie. - Skinął głową wywiadowca. Przed drzwiami stanęli w absolutnej ciszy. Po drugiej stronie było podobnie. Słychać było jedynie miarowy stukot deszczu i kolejne kanonady grzmotów. Policjant nacisnął klamkę i lekko pchnął drzwi. Skrzydło otworzyło się na oścież, nie robiąc hałasu. Wewnątrz panowała ciemność. Pomimo późnego popołudnia niebo zasłaniały tak gęste chmury, że ledwie można było rozróżnić poszczególne elementy wyposażenia. Wszystko zlewało się w groteskowo powyginany cień pogłębiony dodatkowo opuszczonymi roletami. Stojący na przodzie policjant trzymał wyciągniętą przed siebie broń gotową do strzału. Spóźnił się o ułamek sekundy. Z ciemnego zaułka na końcu korytarza dobiegło ciche
plaśnięcie połączone z krótkim rozbłyskiem. Mężczyzna zwinął się na ziemi, jęcząc z bólu. Pokorny natychmiast odepchnął Krzysztofa do tyłu i, chroniąc się za drzwiami, trzykrotnie wystrzelił. Jeden z pocisków trafił w futrynę i odbił się rykoszetem od przeciwległej ściany, kończąc lot na obrazie. Drugi ugrzązł w suficie, a trzeci trafił w coś miękkiego. - No i remis. Straciliśmy po jednym zawodniku - usłyszeli w ciemności rozbawiony głos. - Ja wam odstrzeliłem policjancika, a wy mnie tego szalonego artystę. A szkoda. Chyba trafiliście go w twarz. Teraz raczej nie będzie dobrze wyglądał... - Gdzie dziewczyna? - zapytał Pokorny, starając się po głosie zlokalizować bandytę. - Elunia przygotowuje się do wieczornego przedstawienia. Może się przyłączycie, chłopaki? Nigdy wcześniej nie pracowałem z widownią - odparł głos. - A może zamiast Łonieckiego dołączy do niej jej kochaś? Co ty na to, Marcinie? Dawne imię Krzysztofa zostało wypowiedziane z naciskiem. - Nieładnie tak rezygnować z imienia nadanego przez tatusia. Kiedy siedzieliśmy w więzieniu, często o tobie wspominał. Jak to się fajnie poskładało, że twoja dziewczyna akurat wystąpiła w reklamie! Zaraz, zaraz... - Wolny zastanowił się chwilę. Jego głos aż ociekał ironią. - A może to wcale nie był przypadek? Może wszystko zainscenizowałem? Krzysztof zacisnął szczęki. Widział skupiony profil Pokornego. Policjant wsłuchiwał się w każde słowo przeciwnika. - Wypuść Elkę, a weź mnie - powiedział znienacka Pasłęcki. Feliks odwrócił głowę i gestem nakazał Krzysztofowi milczenie. Stojący za nimi policjant wcisnął się w ścianę. - Co ty robisz? - zapytał cicho Pokorny. Rozległ się kolejny strzał i Feliks oberwał rykoszetem w podbrzusze. Upadł z jękiem na podłogę, otwierając ciałem drzwi na oścież. Młody policjant odwrócił się na pięcie i uciekł. Krzysztof przez szum ulewnego deszczu słyszał niknące dudnienie kroków. - Uciekaj! - jęknął Pokorny, ściskając brzuch. - Jak ucieknie, to następna będzie ta jego dziwka. - Głos w ciemności spoważniał. - Idę - powiedział Krzysztof zdecydowanie. Robiąc krok nad ciałem Feliksa, wyjął mu z ręki pistolet i schował do kieszeni spodni. Przedpokój w jego własnym mieszkaniu nigdy nie był tak obcy i długi. Wolno, krok za krokiem pokonywał kolejny centymetr. Kiedy wreszcie stanął u
wejścia do salonu, ktoś dopadł go z boku, przycisnął za ramiona do ściany i przyłożył lufę do głowy. Mężczyznę zaskoczył atak od tyłu. Przecież głos wyraźnie dobiegał z pokoju naprzeciwko. - Na górę - powiedział Kruk beznamiętnie. Nie odsuwając broni od głowy, pchnął Pasłęckiego w kierunku drewnianych schodów na poddasze. W prawie kompletnej ciemności pokonywali stopień za stopniem. Krzysztof wolną ręką wspierał się na balustradzie. - Dlaczego to robisz? Dlaczego zabijasz niewinne kobiety? - zapytał, starając się opanować drżenie głosu. - Bo te sprzedajne zdziry doprowadzały mnie do szału. Wszystkie powypinane, w erotycznych pozach - wymawiał słowa z obrzydzeniem, wypluwając je Krzysztofowi na kark. - Nie mogłem znieść, że tak pięknie kobiety potrafią się sprzedawać publicznie za marne pieniądze. - Odetchnął z charkotem. - I patrzyły na mnie z tymi uśmiechami, jakby kpiły, że jestem zamknięty w więzieniu. W nocy, gdy usiłowałem zasnąć, bardzo często słyszałem ich śmiechy. Żartowały sobie, jedna po drugiej, z tego, że nic nie mogę im zrobić. No to sobie przyrzekłem, że będę wzorowym więźniem. Że przejdę wszystkie testy śpiewająco, a kiedy tylko opuszczę mury tego zgniłego zadupia, to pokażę wszystkim dziwkom świata, ile tak naprawdę są warte. Nic! Pasłęcki starał się iść najwolniej, jak potrafił. Wiedział, że Feliks wezwał posiłki, które powinny przybyć lada chwila. Miał świadomość swych minimalnych szans na przeżycie, bo napastnik mógł przestrzelić mu głowę w każdej sekundzie. Ale wierzył, że przetrwają przynajmniej Elka i dziecko. Na trzecim stopniu miał wrażenie, że broń zaraz wystrzeli, robiąc z jego mózgu krwawą miazgę. - A co ja mam z tym wspólnego? - jęknął, starając się nie poślizgnąć na kolejnych stopniach. Nie mógł pochylić głowy, ponieważ Kruk ściskał go pod szyją tak mocno, że ledwie mógł oddychać. - Och, to taka tkliwa historyjka. Twój tatuś przeżył w więzieniu nawrócenie. Podobno którejś nocy przyśniła mu się jego żoneczka i poprosiła go o opiekę nad tobą. Powiedziała mu, że jeśli stanie się takim człowiekiem, jak za jej życia, ty mu wybaczysz i znowu stworzycie szczęśliwą do wyrzygania rodzinę - prychnął, popychając równocześnie Krzysztofa i zmuszając go, by przyśpieszył. - Wiedział, że zmieniłeś nazwisko, ale nie znał twoich nowych danych ani nie wiedział, gdzie mieszkasz i co robisz. A ja je zdobyłem...
Mniej więcej w połowie schodów Pasłęcki spostrzegł pomarańczową smugę pod drzwiami pracowni. Wątły blask podniósł go na duchu. Dawał nadzieję, że Elka żyje i jest o co walczyć. Wreszcie dotarli do drzwi i Kruk kazał Krzysztofowi nacisnąć klamkę. Rozebrana do naga Elżbieta siedziała w kącie na ziemi, przykuta do rur grzewczych. Usta miała zalepione grubym przylepcem, a z obtartych nadgarstków ciekła krew. Ciało miała umazane wyschniętą już gliną. Glina była nawet w jej włosach, które teraz, nastroszone i poszarzałe, wyglądały jak natapirowane. Z oczu płynęły jej łzy, tworząc na umorusanej twarzy dwie jasne smugi. Na widok Krzysztofa podniosła oczy i rozszlochała się na dobre. Przez grubą warstwę taśmy dobiegał chrapliwy skowyt. Pośrodku pracowni stały ulepione z gliny ogromne anielskie skrzydła o równomiernie poszarpanych brzegach. - Ładne prawda? - zapytał Kruk, wskazując brodą. - Musi ci się podobać, bo to ostatnia praca twojej kobiety. Przerażona Elżbieta patrzyła na Krzysztofa wielkimi zapłakanymi oczami. - Będzie z niej piękny anioł - westchnął rozmarzony bandyta. - Takie boskie ukoronowanie mojego życiowego projektu. - Ja mogę zostać twoim aniołem - błagał Krzysztof. - Ale ją wypuść. Ona jest w ciąży. Zostaw ją w spokoju. Proszę! Ze mną możesz zrobić, co zechcesz. Nie będę stawiał oporu. Przestępca roześmiał się chrapliwie. - Masz o sobie wysokie mniemanie, chłopcze - odparł rozbawiony. - Wybacz, ale nawet w połowie nie jesteś tak ładny, jak ta twoja dziwka. - Ale ona jest w ciąży... Nie wolno krzywdzić ciężarnych! Kruk bez słowa skleił taśmą ręce Krzysztofa i przypiął go do kaloryfera na przeciwległej części poddasza. Potem podszedł do Elki i bez słowa kopnął ją w brzuch. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, płacząc z bólu. - Już nie jest - powiedział zimno, wzruszając ramionami. - Ty gnoju! - ryknął Pasłęcki. - To ja ci dałem pracę, pensję wyższą niż mój poprzedni dostawca, a ty tak się odwdzięczasz? - Biedny pan Edmund - zakpił Kruk, donosząc jeszcze trochę gliny i poprawiając krawędź lewego skrzydła. - Staruszek stawiał czynny opór, kiedy chciałem go związać. Za karę obciąłem mu palec i podrzuciłem do tego pudła z kokardkami. Chciałem, żebyś się trochę bardziej przestraszył. Abyś myślał o nadchodzącym ojcu dzień i noc. Żebyś bał się
zasnąć w obawie, że lada chwila on stanie nad twoim łóżkiem, zrzuci cię na podłogę i będzie tak długo tłukł, aż załatwi ci drugą nerkę. Jak za starych, dobrych czasów. Krzysztof oddychał spazmatycznie. Widok leżącej na podłodze Elżbiety sprawiał mu fizyczny ból. - Ratunku! - zawołał, mając nadzieję, że mimo zamkniętych okien ktoś na rynku usłyszy jego wołanie. Szanse były marne, bo przy tak silnych opadach i grzmotach ludzie pochowali się w galeriach, restauracjach czy hotelach. Kruk chlasnął Krzysztofa w twarz z taką siłą, że mężczyzna uderzył głową o ścianę. Przyniósł przylepiec i zakleił mu usta aż po nos. Pasłęcki się zakrztusił. Z opuchniętego nosa wypływała mu krew z taką siłą, że nie mógł normalnie oddychać. Spanikowany odchylał głowę do tyłu, starając się przełykać strugi krwi. Tymczasem Kruk wyjął z leżącej pod ścianą torby strzykawkę, założył na nią igłę i bezceremonialnie wbił ją w ramię szamoczącej się Elki. Dziewczyna zwiotczała i opadła na podłogę. Krzysztof w napadzie szału szarpał się przy rurze, lecz ta trzymała wyjątkowo mocno. Z niemą wściekłością patrzył, jak bandyta odpina nieprzytomną Elżbietę, odrywa taśmę z jej ust i układa ciało na podłodze. Nalał wody do niewielkiego wiaderka, którego Elka używała do płukania narzędzi, wyjął szmatkę do kurzu i, spłukując, dokładnie obmył dziewczynę. Przecierał zwilżoną ścierką podbrzusze i piersi, gapiąc się na Pasłęckiego wyzywająco. - Jest taka piękna i niewinna - szepnął, przejeżdżając ścierką po krótkich włosach na wzgórku. - O, przepraszam. Nie jest już niewinna, prawda? Z mściwym uśmiechem wcisnął na moment szmatkę między jej nogi. Dziewczyna jęknęła z bólu i znów znieruchomiała. Na koniec oprawca wyjął ze swojej torby długą, białą suknię, podobną do tych noszonych przez zakonnice. Delikatnie ubrał w nią Elżbietę, ułożył na podłodze pomiędzy skrzydłami i złożył jej ręce jak do modlitwy. - Podoba ci się? - zapytał, spoglądając na wciąż miotającego się Krzysztofa. Pasłęcki spojrzał na Kruka błagalnym wzrokiem. Zostaw ją, proszę, starał się powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły w grubej warstwie taśmy. - No to prześlij całuska swojemu aniołkowi - szepnął Kruk, wyciągając z tylnej kieszeni pistolet. - Bo zaraz poleci do swojego niebieskiego zastępu.
Krzysztof, dławiąc się krwią, szarpał się z całej siły. - Najpierw ona, a potem ty... Bandyta stanął nad nieprzytomną Elżbietą i wycelował prosto w jej serce. Krzysztof po raz ostatni zaparł się o ścianę i pociągnął. Na jego głowę posypał się tynk. Rura puściła, z głośnym chrzęstem odrywając się od skosu. Za plecami usłyszał brzęk szkła i ostry huk wystrzału.
LXI Zacisnął oczy, mając nadzieję, że kolejna kula jest przeznaczona dla niego. Nie chciał żyć bez Elki. Nie chciał nawet odwrócić głowy, żeby zobaczyć jej ciało. Dławiąc się krwią i łzami, spuścił głowę, modląc się w duchu o dziewczynę i zbawienny strzał. Nikt się nie poruszył. Nikt nie strzelił. Deszcz wściekle zabębnił o szyby, a mokre od krwi i potu plecy Pasłęckiego smagnął świeży powiew wiatru. Zdziwiony odważył się wreszcie podnieść głowę i spojrzeć. Elka wciąż leżała na podłodze, lecz jej ręce nie były już złożone jak do modlitwy, a wyciągnięte wzdłuż tułowia. Na niej leżał Kruk, plecami do góry. Pod ciałami obojga szybko tworzyła się ciemnoczerwona kałuża. Dłoń bandyty wciąż ściskała pistolet, palec tkwił na spuście. Krzysztof poczuł nagły przypływ energii. Uniósł się na tyle, na ile pozwalał mu niski skos, i uwolnił się od ciężkiego złomu. Starając się oswobodzić ręce, poderwał się z podłogi i podbiegł do Elżbiety. Pozostały mu może dwa kroki, kiedy Kruk niespodziewanie się podźwignął i ponownie wycelował w dziewczynę. Rozpędzony Pasłęcki kopnął z całych sił. Na poddaszu rozległ się kolejny huk wystrzału, a Krzysztof poczuł piekący ból w udzie i ciepłą ciecz na spodniach. Walcząc z niewyobrażalnym cierpieniem, wyrwał Krukowi pistolet i uderzył nim w jego skroń. Nieprzytomnego zerwał z Elżbiety, odciągnął dwa metry dalej i, trzymając pistolet we wciąż zlepionych rękach, zaczął strzelać. Ciało bandyty podskakiwało, jakby kąsał je rój szerszeni. Pasłęcki z płaczem naciskał spust, dopóki nie wystrzelał wszystkich naboi. Nie widział, czuł jedynie wszechogarniającą wściekłość. Nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu i delikatnie, choć zdecydowanie, zmusił do opuszczenia rąk. Jakiś wysoki, ciemnowłosy mężczyzna z wąsami starał się odebrać mu broń. - Już dobrze. Już po wszystkim - mówił łagodnie. - Daj mi to, synku. Proszę. Pasłęcki posłuchał. Mężczyzna przeciął nożykiem taśmę na rękach i pomógł zerwać knebel. - Co z Elką?
Dopiero teraz zauważył przy dziewczynie dwóch funkcjonariuszy. - Żyje, ale jest nieprzytomna - powiedział jeden. - Dawać tu pielęgniarzy! - krzyknął do telefonu. - Mamy nieprzytomną dziewczynę. - Ona jest w ciąży! - krzyknął Krzysztof, dopadając dłoni Elżbiety. - Na dodatek ciężarną! - dodał policjant posłusznie. W pomieszczeniu nagle pojawiło się kilku ubranych na czarno ludzi. Sprawdzali ciało Kruka, ktoś przyniósł prowizoryczne nosze. Cała podłoga była skąpana we krwi. Dopiero upewniwszy się, że Elżbieta żyje, Pasłęcki poczuł, jak bardzo jest osłabiony. Z otwartej rany na nodze grubą strużką sączyła się krew. Światła w pokoju zaczęły ciemnieć, a wokół zrobiło się strasznie zimno... - Ratujcie ją! - wyszeptał Krzysztof i stracił przytomność.
OSIEM MIESIĘCY PÓŹNIEJ... Ostatnia niedziela kwietnia była w Kazimierzu wyjątkowo ciepła i słoneczna. Nasyconego błękitem nieba nie kalała nawet najmniejsza chmurka, a promienie słońca skrzyły się tysiącami drobnych błysków na powierzchni Wisły. Środkiem rzeki leniwie przepływał statek z rzeszą turystów siedzących na specjalnie zamontowanych ławkach. Słychać było śmiech biegających wzdłuż brzegu dzieci oraz krzyki mew starających się wyżebrać od spacerowiczów choć okruszek ciastka lub bułki. Na niektórych gałęziach drzew pojawiły się już pierwsze jasnozielone liście, nieśmiało wyglądające z brązowych otoczek. Niewysokie krzewy forsycji wzdłuż bulwarów obsypane były tysiącami złotych kwiatków, lekko falujących w powiewach ciepłego wiatru. Dzień wcześniej rozpoczął się kolejny turystyczny sezon. Wszystkie kwatery, pensjonaty i hotele pękały w szwach, a na rynku było tak ciasno, że zrobienie jakiejkolwiek fotografii bez udziału przypadkowych osób graniczyło z cudem. Na samym środku południowej pierzei stała pomalowana na kremowy kolor trzykondygnacyjna kamienica. Pod oknami pierwszego piętra widniał pięknie wykonany napis: Kwiaciarnia pod Aniołem. Przed drzwiami wisiały dwa duże kosze z wielokolorowymi petuniami, a na parapecie stały skrzynki pełne kwitnących krakowiaków. Za ladą stała ciemnowłosa dziewczyna ubrana w piękną zieloną suknię i, podśpiewując coś pod nosem, układała bukiet z kilkunastu śnieżnobiałych róż. Drugi taki sam był już gotowy. - Zdążyłaś? - W drzwiach pojawił się młody mężczyzna wciśnięty w szary garnitur. - Właśnie skończyłam - odparła, podając mu wiązankę. - Poczekaj chwilę, tylko wezmę coś na siebie i zamknę kwiaciarnię. - To nie ma dzisiaj nikogo na zastępstwie? Wioletta włożyła sweter i chwyciła klucze. - Nie, skarbie. Dziś kwiaciarnia będzie zamknięta, chyba pierwszy raz od pogrzebu jej pierwszego właściciela. Wtedy Krzysztof osobiście zamknął sklep na całe dwa dni. Zamknęli drzwi i spuścili rolety. Kilku turystów miało zdziwione miny. - Gdzie najpierw? - zapytał, gdy wsiedli do samochodu. Dziewczyna zerknęła na zegarek. - Jeszcze zdążymy na cmentarz. Przecisnęli się przez zatłoczone centrum i zaparkowali po kilku minutach. - Pójdziesz ze mną? - poprosiła Wiolka, biorąc do ręki jeden bukiet. - Jasne, kochanie.
Minęli otwartą na oścież bramę i skręcili w trzecią ścieżkę po lewej, przechodząc wzdłuż rzędu grobowców. Od pięknych wykonanych z czarnego marmuru, po proste, usypane z ziemi kopczyki z równie prostymi krzyżami. Przystanęli nad obsadzonym bratkami grobem z jasnoszarego kamienia. - To tutaj? - zapytał chłopak, rozglądając się dokoła. - Tak, Sławciu. W każdą niedzielę przynosimy mu świeże kwiaty. Takie było jego ostatnie życzenie. To mówiąc, zapaliła świeczkę i w milczeniu włożyła bukiet do wazonu. Dawid Nowacki, żył lat 72. - Z podziękowaniem od nas wszystkich i od naszego Krzysztofa - szepnęła Wiolka, dotykając palcami zimnego kamienia... Dziesięć minut później szara škoda minęła remizę strażacką i dotarła do końca ulicy Senatorskiej. Brama prowadząca na posesję była otwarta na oścież i samochód wjechał na niewielki prywatny parking. - O, już są! - ucieszyła się Wiolka, wysiadając z auta i rozglądając po pięknym, całkiem sporym ogrodzie. Wzdłuż płotu rosły młode sosny i świerki. Dużą część zajmował niewielki sad, w którym kwitły właśnie śliwy, czereśnie i jabłonie. Nieco bliżej wjazdu stał piętrowy dom, niedawno odnowiony przez nowych właścicieli. Za budynkiem znajdował się ogromny taras z klinkierowm grillem. Dobiegały stamtąd rozmowy i śmiechy. - Są za domem - powiedziała Wiola, biorąc chłopaka pod rękę. - Idziemy. Pomaszerowali obrośniętą forsycjami ścieżką wzdłuż ściany i znaleźli się na prostokątnym tarasie. Stał tam długi stół z krzesłami zastawiony sałatkami, wazami, owocami, butelkami z winem. W imbryku bulgotała cytrynowa herbata. - Jesteście wreszcie! Elka, ubrana w ciemnoniebieską sukienkę, podbiegła do Wioletty i ucałowała ją w oba policzki. Zdawała się jeszcze szczuplejsza i bardziej krucha niż kiedykolwiek. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. - Wiolka podała przyjaciółce niewielkie pudełko owinięte w złoty papier. Chłopak wcisnął jubilatce różaną wiązankę. - Bardzo dziękuję. Tak się cieszę, że przyszliście. - A tutaj mamy drobny upominek dla chłopaków. - Sławek wyciągnął z małej torebki dwie grzechotki. - Och, są przepiękne! - zachwyciła się Elżbieta. - Krzysztof, Wiolka ze Sławkiem
przyszli! - krzyknęła w stronę rozsuniętych drzwi. - Na razie zapraszam do środka. Chodźmy. Przeszli przez taras i znaleźli się w nowocześnie urządzonym salonie. Pomalowane na słoneczny kolor ściany zdobiły obrazy maków i aniołki wyprodukowane niewątpliwie przez panią domu. Na sofie siedział Krzysztof i karmił z butelki ubranego na niebiesko niemowlaka. Chłopiec ssał, wpatrując się w ojca ufnym wzrokiem. Wiolka podeszła do Pasłęckiego i delikatnie pogłaskała rzadkie włoski dziecka. - Który to? - spytała cicho. - Wybaczcie, ale jeszcze ich nie rozróżniam. - To Pawełek - szepnął dumny tata, widząc, że chłopiec przymyka oczy. - A Piotruś jest u Feliksa. Z kuchni wyszedł Pokorny z drugim malcem. W jego wielkich łapskach dwumiesięczne dziecko zdawało się jeszcze bardziej delikatne i małe niż jego brat bliźniak zasypiający właśnie w objęciach Krzysztofa. - Śliczne te wasze chłopaki! - powiedziała Barbara zza pleców Feliksa. - Gdzieś ty ich, Elka, zmieściła? - Rzeczywiście, trudno uwierzyć - przyznała jej rację Rosamaria, patrząc na szczupłą sylwetkę młodej pani Pasłęckiej. - Piękny ten wasz dom - wtrącił doktor Sosnowski, który od kilku miesięcy spotykał się z Rosamarią. - Nie jest wam żal kamienicy? - Ani trochę - przyznali zgodnie Pasłęccy. - Teraz mamy dwie kwiaciarnie i piękny dom z ogrodem - dodała Elka. - Poza tym nasze byłe mieszkanie świetnie się sprawdza jako restauracja. - Święta prawda - przyznała Barbara, która została szefową lokalu. - Klienci są zachwyceni. Że też nikt do tej pory nie wpadł na tak prosty pomysł, by wśród kwiatów wypić filiżankę porządnej kawy lub wyszukanego drinka... - Tymi dwiema kwiaciarniami zmonopolizowaliście kazimierski rynek - zauważył Pokorny. - Chociaż muszę przyznać, że ojciec Krzysztofa ma smykałkę do interesów. Szefuje tej nowej kwiaciarni tak, że sklep w niczym nie ustępuje temu przy rynku. - Interes kręci się tak dobrze, że myślimy o otwarciu kolejnej, tym razem w Janowcu powiedziała Elżbieta. - Dobra, mały usnął - przerwał jej Krzysztof. - Wezmę go. - Ela podeszła i przełożyła malucha do wózka. Krzysztof złapał za laskę i z trudem podniósł się z fotela. Mocno utykał. Postrzał sprzed pół roku poraził nogę od kolana do pachwiny,
uszkadzając nerwy i mięśnie w całej kończynie. Lekarze stwierdzili, że już nigdy nie będzie mógł poruszać się swobodnie, bez kuli lub laski. - A gdzie Jerzy i Kasia? - zapytała Wioletta, nalewając sobie herbaty. - Powinni być za jakąś godzinę - odparł Pokorny, podając Elce drugiego synka. - Mieli dzisiaj robotę. Odkąd pracujemy na swoim, mamy mnóstwo pracy. Teraz śledzimy męża pewnej bogatej pani, która uważa, że jej najdroższy ma romans. - I co? - zainteresowała się Elka. - Ma czy to jedynie wybujała fantazja jego żony? Pokorny prychnął. - Żeby jeden! Przez ostatnie dwa tygodnie systematycznie spotykał się z trzema dziewczynami. Jak ten facet to robi? - Zerknął ukradkiem na Barbarę. - Ja przy jednej ledwie daję radę. Basia pogroziła mu palcem. - Widocznie nie potrafią tego, co ja... - Puściła oko. - O, tak. - Pokorny zaczerwienił się gwałtownie. - Dobra, zabieramy się za tego grilla, bo nas północ zastanie i pomrzemy z głodu przerwał przekomarzanki Krzysztof. - Proponuję, żeby panowie wzięli się za te wszystkie mięsa, bo mnie trudno... Mężczyźni natychmiast chwycili za tace z przygotowanymi do pieczenia przysmakami, zaś dziewczyny zaniosły resztę potrzebnych rzeczy. Gdy mięso dochodziło, przyjechali Katarzyna z Jerzym i wszyscy razem zasiedli do urodzinowego stołu. Wspominali, żartowali, śmiali się do późnej nocy. Spotkania w tym gronie stały się już tradycją, starannie pielęgnowaną od ponad ośmiu miesięcy. Wspólne doświadczenia bardzo zmieniły tych ludzi i pozwoliły im zrozumieć, że najważniejsi są ci, na których zawsze można liczyć, którzy będą wiernie trwali przy nas do końca, nie tylko w szczęśliwych chwilach, ale i w tych dramatycznych. Ci, którzy nigdy nas nie opuszczą. „Bo prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”.