OCTAVIA E. BUTLER Przypowieść o siewcy
Tłumaczył: Jacek Chełminiak
Rok 2024 Istota geniuszu to uporczywa twórcza obse...
5 downloads
26 Views
845KB Size
OCTAVIA E. BUTLER Przypowieść o siewcy
Tłumaczył: Jacek Chełminiak
Rok 2024 Istota geniuszu to uporczywa twórcza obsesja idaca ˛ w parze ze zdolno´sciami przystosowawczymi. Bez uporu pozostaje jedynie chwilowy entuzjazm. Bez zdolno´sci przystosowawczych mo˙ze grozi´c niszczycielski fanatyzm. Bez twórczej obsesji nie ma zgoła nic. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych” pióra Lauren Oya Olamina
I
Czegokolwiek dotykasz. Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia te˙z ciebie. Zmiana Jest jedyna˛ trwała˛ prawda.˛ Bóg Jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 20 LIPCA 2024 ´ Zeszłej nocy znów miałam ten sen. Chyba powinnam si˛e go spodziewa´c. Sni mi si˛e za ka˙zdym razem, kiedy walcz˛e — gdy miotam si˛e na moim własnym, wewn˛etrznym haczyku, próbujac ˛ udawa´c, z˙ e nie dzieje si˛e nic niezwykłego. Przychodzi, kiedy staram si˛e by´c dobra˛ córka˛ dla taty. Dzisiaj oboje obchodzimy urodziny — ja pi˛etnaste, tato pi˛ec´ dziesiate ˛ piate. ˛ Jutro postaram si˛e sprawi´c mu przyjemno´sc´ — jemu, całej wspólnocie i Bogu. No wi˛ec ubiegłej nocy s´nił mi si˛e ten sen, który przypomina, z˙ e wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Czuj˛e, z˙ e musz˛e go opisa´c, bo wła´snie to samooszustwo najbardziej nie daje mi spokoju.
***
Ucz˛e si˛e lata´c, próbuj˛e unie´sc´ si˛e do góry. Nikt mi nie pokazuje, co trzeba robi´c — ucz˛e si˛e sama, po troszeczku, jedna lekcja s´niona za druga.˛ Niezbyt subtelna wizja, za to bardzo natr˛etna. Mam ju˙z za soba˛ sporo takich lekcji i latam 3
teraz du˙zo lepiej ni˙z na poczatku. ˛ Jednak, chocia˙z nabrałam wi˛ecej zaufania do własnych umiej˛etno´sci, nie mog˛e przesta´c si˛e ba´c. Ciagle ˛ nie całkiem panuj˛e nad kierunkiem lotu. Nachylam si˛e do przodu w stron˛e drzwi, które przypominaja˛ te mi˛edzy moim pokojem a korytarzem. Pochylam si˛e w ich kierunku, chocia˙z wydaja˛ si˛e daleko ode mnie. Ze sztywnym, napi˛etym ciałem puszczam to co´s, czego si˛e trzymam, co do tej pory nie pozwalało mi ani wzlecie´c, ani upa´sc´ . Zawisam w powietrzu, wyciagni˛ ˛ eta ku górze, ale nie wzbijam si˛e ani nie opadam. Wreszcie zaczynam si˛e porusza´c, jak gdybym szybowała w powietrzu, sunac ˛ par˛e stóp nad podłoga,˛ targana jednocze´snie panicznym strachem i rado´scia.˛ Lec˛e do drzwi, które jarza˛ si˛e blada,˛ zimna˛ po´swiata.˛ Pó´zniej zbaczam troch˛e na prawo, niedu˙zo — i jeszcze troch˛e. Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e zamiast trafi´c w drzwi, wyr˙zn˛e w s´cian˛e obok, ale nie mog˛e zatrzyma´c si˛e ani skr˛eci´c. Dryfuj˛e coraz dalej od nich, dalej od ich chłodnego blasku, w stron˛e innego s´wiatła. ´ Sciana przede mna˛ pali si˛e, a ogie´n, który buchnał ˛ nie wiedzie´c skad, ˛ strawił ju˙z mur i zaczyna si˛e do mnie zbli˙za´c, si˛ega´c po mnie. Płomienie rozpełzaja˛ si˛e, ja za´s lec˛e w nie. Strzelaja˛ dokoła. Miotam si˛e, szamocz˛e, próbuj˛e wypłyna´ ˛c z po˙zogi, czepiajac ˛ si˛e gar´sciami powietrza i ognia, wierzgajac ˛ i płonac! ˛ Ciemno. Jakbym si˛e troch˛e budziła. Czasami tak jest w momencie, gdy ogie´n ju˙z mnie po˙zera. Wtedy jest niedobrze. Kiedy całkiem si˛e rozbudz˛e, potem nie mog˛e ju˙z zasna´ ˛c. Staram si˛e, ale jeszcze nigdy mi si˛e nie udało. Tym razem nie budz˛e si˛e do ko´nca. Zapadam w druga˛ cz˛es´c´ snu — t˛e zwyczajna˛ i rzeczywista,˛ która zdarzyła si˛e przed laty, kiedy byłam malutka, cho´c wtedy wydawało mi si˛e, z˙ e to nie ma z˙ adnego znaczenia. Ciemno´sc´ . Mrok ja´snieje. Gwiazdy. Rzucaja˛ zimne i blade, migotliwe s´wiatło. — Kiedy ja byłam mała, nie było wida´c tylu gwiazd — odzywa si˛e do mnie macocha. Mówi po hiszpa´nsku, w swym ojczystym j˛ezyku; drobna, stoi bez ruchu i patrzy w gór˛e na szeroki pas Drogi Mlecznej. Wyszły´smy po zmroku na dwór zebra´c pranie ze sznura. Dzie´n był goracy, ˛ jak zwykle, a obydwie lubimy chłodna˛ ciemno´sc´ zapadajacej ˛ nocy. Nie ma ksi˛ez˙ yca, ale widoczno´sc´ jest dobra. Niebo roi si˛e od gwiazd. Niedaleko nas ciemnieje masywna˛ obecno´scia˛ mur sasiedztwa. ˛ Jego kontur kojarzy mi si˛e ze zwierz˛eciem, które przykucn˛eło przed skokiem — bardziej do ataku ni˙z obrony. Na szcz˛es´cie obok jest macocha, która si˛e nie boi. Staj˛e tu˙z przy niej. Mam dopiero siedem lat. Patrz˛e do góry na gwiazdy i na gł˛eboka˛ czer´n nieba, czarne niebo.
4
— Czemu nie widziała´s gwiazd? — pytam. — Przecie˙z wszyscy moga˛ je zobaczy´c. Ja te˙z mówi˛e po hiszpa´nsku: ona mnie nauczyła. Wspólny j˛ezyk rodzi mi˛edzy nami poczucie blisko´sci. ´ ´ — Swiatła miasta — mówi macocha. — Swiatła, rozwój, post˛ep. . . Dzi´s ju˙z jeste´smy za madrzy ˛ i za biedni, z˙ eby dalej zawraca´c sobie głow˛e takimi rzeczami. — Urywa na chwil˛e. — Kiedy byłam w twoim wieku, moja mama opowiadała mi, z˙ e gwiazdy — te kilka, które widzieli´smy — to okna do nieba, przez które Bóg wyglada, ˛ aby mie´c nas na oku. Wierzyłam w to prawie cały rok. Macocha podaje mi całe nar˛ecze pieluch mojego najmłodszego brata. Bior˛e je i ruszam z powrotem w stron˛e domu, do miejsca, gdzie postawiła wielki wiklinowy kosz na pranie, po czym składam swój ładunek na stercie ubra´n. Kosz jest pełny. Ogladam ˛ si˛e i kiedy widz˛e, z˙ e macocha na mnie nie patrzy, pozwalam sobie walna´ ˛c si˛e do tyłu na mi˛ekki stos czystych rzeczy. Przez chwil˛e opadam, zupełnie jakbym płyn˛eła. Le˙ze˛ i przygladam ˛ si˛e gwiazdom. Znajduj˛e niektóre konstelacje, przypominajac ˛ sobie nazwy poszczególnych gwiazd. Nauczyłam si˛e ich z ksia˙ ˛zki o astronomii, która była własno´scia˛ matki mojego ojca. Widz˛e nagły rozbłysk s´wietlistej smugi meteoru po zachodniej strome nieba. Wpatruj˛e si˛e w to miejsce w nadziei, z˙ e wypatrz˛e ja˛ jeszcze raz, ale woła mnie macocha, wi˛ec wracam do niej. — Teraz te˙z sa˛ s´wiatła miasta — mówi˛e do niej — i wcale nie zasłaniaja˛ gwiazd. Potrzasa ˛ głowa.˛ — Nigdzie w okolicy nie s´wieci ju˙z tyle s´wiateł co kiedy´s. Dzisiejsze dzieci nie maja˛ poj˛ecia, jaka łuna biła dawniej od miast — i to jeszcze wcale nie tak dawno temu. — Wol˛e widzie´c gwiazdy — oznajmiam. — Gwiazdy sa˛ za darmo. — Macocha wzrusza ramionami. — Ja tam chciałabym, z˙ eby wróciły s´wiatła miasta, im pr˛edzej, tym lepiej. Na razie mo˙zemy pozwoli´c sobie tylko na gwiazdy.
II
Dar od Boga Mo˙ze osmali´c niegotowa˛ dło´n. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 21 LIPCA 2024 To ju˙z co najmniej trzy lata, jak Bóg mojego ojca przestał by´c moim Bogiem. Jego Ko´sciół przestał by´c moim Ko´sciołem. Mimo to dzisiaj — dlatego z˙ e jestem tchórzem — pozwalam si˛e do niego wprowadzi´c. Pozwalam, z˙ eby ojciec ochrzcił mnie we wszystkie trzy imiona tego Boga, który ju˙z nie jest moim. Mój Bóg nosi inne imi˛e. Tego ranka wstali´smy wcze´snie, aby przej´sc´ przez całe miasto i zda˙ ˛zy´c do ko´scioła. W wi˛ekszo´sc´ niedziel tato odprawia nabo˙ze´nstwo w którym´s z naszych frontowych pokoi. Jest pastorem baptystów i cho´c nie wszyscy z sasiedztwa ˛ sa˛ baptystami, ci, którzy odczuwaja˛ potrzeb˛e chodzenia do ko´scioła, ch˛etnie do nas zagladaj ˛ a.˛ W ten sposób nie musza˛ ryzykowa´c wychodzenia na zewnatrz, ˛ gdzie wszystko jest takie obłakane ˛ i gro´zne. I tak wystarczy, z˙ e niektórzy — mój ojciec, ˙ na przykład — musza˛ i´sc´ do pracy przynajmniej raz w tygodniu. Zadne z nas nie chodzi ju˙z do szkoły. Doro´sli denerwuja˛ si˛e, kiedy dzieci opuszczaja˛ sasiedztwo. ˛ Ale dzi´s była specjalna okazja. Ojciec umówił si˛e z jednym ze swych przyjaciół — innym pastorem, który wcia˙ ˛z miał prawdziwy ko´sciół z prawdziwa˛ chrzcielnica.˛ Dawniej tato te˙z miał swój ko´sciół, zaledwie par˛e przecznic za naszym murem. Zbudował go, gdy jeszcze nie było tylu murów. Ale pó´zniej zacz˛eli w nim nocowa´c bezdomni, kilka razy spladrowano ˛ go i zdewastowano, na koniec kto´s polał budynek benzyna˛ w s´rodku i naokoło, a potem doszcz˛etnie spalił. Razem z ko´sciołem spłon˛eło siedmiu bezdomnych, którzy akurat spali w nim tamtej nocy.
6
Przyjacielowi taty, wielebnemu Robinsonowi, dotychczas udawało si˛e jakim´s cudem ocali´c swój ko´sciółek od zniszczenia. Tego ranka pojechali´smy tam na rowerach — ja, moi dwaj bracia, czwórka innych dzieci z sasiedztwa ˛ te˙z dojrzałych do chrztu, ojciec i jeszcze kilku dorosłych sasiadów ˛ ze s´rutówkami. Wszyscy doro´sli byli uzbrojeni. Taka jest zasada. Wychodzi si˛e grupa˛ i pod bronia.˛ Mo˙zna było nie rusza´c si˛e z sasiedztwa ˛ i ochrzci´c wszystkich w domowej wannie, co wypadłoby taniej i bezpieczniej, i — je´sli chodzi o mnie — całkiem by wystarczyło. Powiedziałam im to, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dla dorosłych wyprawa na zewnatrz ˛ do prawdziwego ko´scioła była jak powrót do dawnych dobrych czasów, gdy wsz˛edzie stały ko´scioły i paliło si˛e mnóstwo s´wiateł, a benzyny — zamiast do lamp — u˙zywało si˛e do nap˛edzania aut i ci˛ez˙ arówek. Nie przegapia˛ z˙ adnej okazji, aby wskrzesi´c stare dobre dni czy poopowiada´c dzieciakom, jak to b˛edzie wspaniale, kiedy kraj znów stanie na nogi i wróca˛ szcz˛es´liwe czasy. No tak. My — prawie wszystkie dzieci — taka˛ eskapad˛e traktowali´smy po prostu jak przygod˛e, pretekst do wycieczki za mur. Chrzcili´smy si˛e z obowiazku ˛ albo w ramach jakiego´s ubezpieczenia na wszelki wypadek — wi˛ekszo´sc´ z nas nie przejawia zbytniego zainteresowania wiara.˛ Ja, owszem — tyle z˙ e ja i tak wyznaj˛e przecie˙z inna˛ religi˛e. — Po co ryzykowa´c? — powiedziała mi Silvia Dunn par˛e dni wcze´sniej. — Mo˙ze naprawd˛e co´s tam jest w tej całej religii. Jej rodzice byli o tym przekonani, wi˛ec jechała teraz z nami. Mój brat Keith, którego te˙z zabrali´smy, ani troch˛e nie podzielał mojej wiary. Te sprawy sa˛ mu po prostu oboj˛etne. Tato chciał go ochrzci´c, wi˛ec si˛e zgodził. Keitha w ogóle niewiele obchodzi. Lubi prowadza´c si˛e ze swoimi kole˙zkami i udawa´c dorosłego. Unika pracy, szkoły i ko´scioła. Ma dopiero dwana´scie lat, jest najstarszy z moich trzech braci. Nie przepadam za nim — ale to jest pupilek naszej macochy, która ma trzech rozgarni˛etych synów i jednego t˛epaka — a wła´snie jego kocha najbardziej. Podczas jazdy Keith rozgladał ˛ si˛e na wszystkie strony cz˛es´ciej ni˙z ktokolwiek z nas. Ma ambicj˛e, je´sli tak to mo˙zna nazwa´c, z˙ eby opu´sci´c sasiedztwo ˛ i wyjecha´c do Los Angeles. Nigdy nie potrafi sprecyzowa´c, co b˛edzie tam robił. Chce tylko dosta´c si˛e do du˙zego miasta i zarobi´c kup˛e pieni˛edzy. Według mojego ojca wielkie miasto jest jak padlina, która˛ toczy rój muszych larw. Chyba si˛e z nim zgadzam, chocia˙z my´sl˛e, z˙ e nie wszystkie larwy z˙ eruja˛ w L.A. U nas te˙z par˛e by si˛e znalazło. Mi˛edzy paso˙zytami rzadko trafiaja˛ si˛e ranne ptaszki. Jadac, ˛ mijali´smy ludzi s´piacych ˛ na chodnikach; kilkoro wła´snie budziło si˛e, ale zupełnie nie zwracało na nas uwagi. Zauwa˙zyłam przynajmniej troje takich, którzy ju˙z wi˛ecej si˛e nie
7
obudza,˛ nigdy. Jeden był bez głowy. Złapałam si˛e na tym, z˙ e szukam jej wzrokiem dookoła. Od tego momentu starałam si˛e w ogóle nie patrze´c na boki. Młoda kobieta, naga i bardzo brudna, potykajac ˛ si˛e, przeszła blisko nas. Przes´lizn˛ełam si˛e spojrzeniem po jej pustej twarzy i zrozumiałam, z˙ e musi by´c czym´s otumaniona, mo˙ze pijana. Mo˙ze gwałcili ja˛ tyle razy, z˙ e w ko´ncu oszalała. Słyszałam, jak opowiadano, z˙ e zdarzaja˛ si˛e takie historie. A mo˙ze była po prostu na haju. Chłopcy z naszej grupki tak si˛e na nia˛ zagapili, z˙ e omal nie pospadali z rowerów. Jakie wzniosłe religijne my´sli b˛eda˛ mieli przez reszt˛e dnia. Naguska ani razu na nas nie spojrzała. Gdy ju˙z ja˛ min˛eli´smy, obejrzałam si˛e i zobaczyłam, jak sadowiła si˛e w´sród chwastów pod murem innego sasiedztwa. ˛ Znaczna cz˛es´c´ drogi prowadziła wzdłu˙z murów kolejnych sasiedztw ˛ — jednych długo´sci przecznicy, innych dwu, niektórych nawet pi˛eciu. . . Dalej, po same wzniesienia, ciagn˛ ˛ eły si˛e pod gór˛e odgrodzone murami posiadło´sci: z jednym duz˙ ym domem i mnóstwem prowizorycznych przybudówek, gdzie mieszkała słu˙zba, ale dzi´s nie min˛eli´smy nic takiego. Szczerze mówiac, ˛ te kilka sasiedztw, ˛ obok których przeje˙zd˙zali´smy, było tak biednych, z˙ e chroniło si˛e za murami zbudowanymi z gołych kamieni, kawałów betonu i s´mieci, uło˙zonych bez wiazania ˛ zaprawa.˛ Dalej le˙zały jeszcze z˙ ało´sniejsze nieogrodzone osiedla mieszkaniowe. Wiele budynków popadło w ruin˛e — spalone, zdewastowane, nawiedzane przez pijaków albo c´ punów, w najlepszym razie zasiedlone nielegalnie przez bezdomne rodziny z lepiacymi ˛ si˛e od brudu, wymizerowanymi, półnagimi dzie´cmi. Dzieciaki były ju˙z całkiem rozbudzone i bacznie przygladały ˛ nam si˛e tego ranka. Małych mi z˙ al, ale te w moim wieku i starsze działaja˛ mi na nerwy. Kiedy zje˙zd˙zamy samym s´rodkiem pop˛ekanej jezdni, dzieciarnia wylega na ulic˛e i ustawia si˛e wzdłu˙z kraw˛ez˙ nika, z˙ eby nas sobie pooglada´ ˛ c. Stoja˛ tylko i gapia˛ si˛e. Zapewne gdyby jechało tylko jedno z nas czy dwoje i gdyby nie widzieli, z˙ e mamy bro´n, pewnie spróbowaliby s´ciagn ˛ a´ ˛c nas na ziemi˛e i ukra´sc´ , co tylko si˛e da: rowery, buty, ubrania. A potem? Zgwałciliby? Zamordowali? Kto wie, mo˙ze sko´nczyliby´smy jak tamta niespełna rozumu naguska, wlokaca ˛ si˛e, mo˙ze ranna. Pewnie b˛edzie s´ciaga´ ˛ c na siebie wszelkie mo˙zliwe niebezpiecze´nstwa, chyba z˙ e zdoła zw˛edzi´c ˙ ubranie. Załuj˛ e, z˙ e nie dali´smy jej czego´s do okrycia. Moja macocha opowiada, z˙ e gdy raz zatrzymali si˛e z tata,˛ aby pomóc rannej kobiecie, ci sami, co ja˛ skrzywdzili, wyskoczyli zza w˛egła i mało brakowało, a zatłukliby ich na s´mier´c. Mijamy Robledo — dwadzie´scia mil od Los Angeles — według taty dawniej nieogrodzone, bogate i pełne zieleni miasteczko. Kiedy był młody, a˙z palił si˛e, z˙ eby si˛e z niego wyrwa´c. Zupełnie jak Keith, pragnał ˛ uciec od nudy Robledo do ekscytujacych ˛ rozrywek wielkiego miasta. Za jego czasów L.A. było lepsze — nie tak zabójcze — i tato prze˙zył tam dwadzie´scia jeden lat. Pó´zniej, w 2010, jego rodzice zostali zamordowani i odziedziczył po nich dom. Ci, co ich zabili, 8
wprawdzie wszystko doszcz˛etnie zrabowali i porozwalali meble, ale jako´s niczego nie spalili. Wtedy nie było jeszcze murów oddzielajacych ˛ sasiedztwa. ˛ To szale´nstwo mieszka´c bez muru dla ochrony. Nawet w takim Robledo wi˛ekszo´sc´ ulicznej biedoty — czy to dzikich lokatorów, pijaków, c´ punów, czy zwyczajnych bezdomnych — jest niebezpieczna. Sami desperaci albo wariaci — albo jedno i drugie. Wystarczy, z˙ eby stanowili zagro˙zenie. Co gorsza, cz˛esto co´s im dolega. Robia˛ sobie nawzajem krzywd˛e, odcinajac ˛ uszy, r˛ece, nogi. . . Roznosza˛ nigdy nieleczone choroby, maja˛ ciagle ˛ jatrz ˛ ace ˛ si˛e, ropiejace ˛ rany. Poniewa˙z brakuje im pieni˛edzy na wod˛e do mycia, nawet ci bez specjalnych okalecze´n cierpia˛ na jakie´s skazy i owrzodzenia. Albo nie dojadaja˛ i chodza˛ niedo˙zywieni, albo truja˛ si˛e, oszukujac ˛ głód jakimi´s s´wi´nstwami. Jadac, ˛ starałam si˛e nie rozglada´ ˛ c i nie patrze´c na nich, ale i tak nie mogłam nie widzie´c — nie poczu´c — jakiej´s czastki ˛ tej powszechnej n˛edzy. Mog˛e znie´sc´ wiele bólu bez rozklejania si˛e. Musiałam si˛e tego nauczy´c. Ale dzisiaj było mi ci˛ez˙ ko tak pedałowa´c i nada˙ ˛za´c za reszta,˛ kiedy na widok prawie ka˙zdego napotkanego człowieka czułam si˛e coraz gorzej. Od czasu do czasu ojciec ogladał ˛ si˛e do tyłu i zerkał na mnie. Stale powtarza mi: „Dasz sobie z tym rad˛e. Tylko nie wolno ci si˛e poddawa´c”. Zawsze udawał, mo˙ze nawet wierzył, z˙ e mój syndrom hiperempatii to co´s, z czego po prostu b˛ed˛e w stanie si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c i kiedy´s o tym zapomn˛e. Przecie˙z całe to współczucie nie jest rzeczywiste. Przecie˙z nie z powodu jakich´s magicznych sztuczek postrzegania pozazmysłowego współodczuwam cierpienie i przyjemno´sc´ innych ludzi. Hiperempatia opiera si˛e na złudzeniu. Sama to przyznaj˛e. Mój brat Keith lubił kiedy´s udawa´c, z˙ e co´s mu jest — po to tylko, by mnie oszuka´c, bym odebrała jego pozorny ból. Raz oblał si˛e czerwonym atramentem, który miał udawa´c krew, poniewa˙z chciał zobaczy´c, jak krwawi˛e. Miałam dopiero jedena´scie lat i jeszcze wtedy krwawiłam przez skór˛e na widok cudzej krwi. Nie potrafiłam tego opanowa´c i stale bałam si˛e, z˙ e zdradz˛e si˛e przed lud´zmi spoza mojej rodziny. Przestałam współkrwawi´c z kimkolwiek, kiedy sko´nczyłam dwana´scie lat i miałam pierwszy okres. Co to była za ulga. Bardzo chciałam, aby tak samo min˛eła cała reszta. Jeden jedyny raz udało si˛e Keithowi nabra´c mnie na krwawienie — zlałam go wtedy za to na kwa´sne jabłko. Niecz˛esto zdarzało mi si˛e kogo´s bi´c, kiedy byłam mała, bo wszystko bolało mnie podwójnie. Czułam ka˙zdy kuksaniec, który zadałam, zupełnie, jakbym waln˛eła sama˛ siebie. Za to gdy ju˙z uznałam, z˙ e bez bójki si˛e nie obejdzie, waliłam przeciwnika du˙zo mocniej, ni˙z zwykle robia˛ to dzieci. Michaelowi Talcottowi złamałam r˛ek˛e, a Rubinowi Quintanilli nos. Silvii Dunn wybiłam kiedy´s cztery z˛eby. Wszyscy zasłu˙zyli sobie na to, co im zrobiłam, w dwójnasób. Potem zawsze mnie karcono i czułam si˛e tym dotkni˛eta. Przecie˙z spotykała mnie podwójna kara, a ojciec i macocha dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli, ale karcili dalej. My´sl˛e, z˙ e robili tak, by zadowoli´c rodziców tamtych dzie9
ci. Kiedy spu´sciłam lanie Keithowi, czułam, z˙ e tato albo Cory — a mo˙ze oboje — ukarza˛ mnie, poniewa˙z zbiłam mojego biednego młodszego braciszka. No wi˛ec postanowiłam postara´c si˛e, z˙ eby biedny braciszek przynajmniej zapłacił na zapas. Musiał dosta´c ode mnie wi˛ecej, ni˙z ja dostan˛e pó´zniej od nich. I dostał. Co nie zmienia faktu, z˙ e potem oboje oberwali´smy od ojca — ja za bicie mniejszego dziecka, a Keith za nara˙zanie nas, z˙ e „rodzinna sprawa” wyjdzie na jaw. Tato jest strasznie czuły na punkcie prywatno´sci i „rodzinnych spraw”. Istnieje mnóstwo rzeczy, o których nawet nie powinni´smy pisna´ ˛c przy obcych ludziach. Tematem tabu jest moja mama, moja hiperempatia i to, co łaczy ˛ te dwie sprawy. Mój ojciec wszystkie te kwestie uwa˙za za co´s wstydliwego. Jest przecie˙z kaznodzieja,˛ profesorem i dziekanem. Pierwsza z˙ ona — narkomanka, i córka ze skaza,˛ spowodowana˛ uzale˙znieniem matki, nie sa˛ powodem do tego, aby si˛e chwali´c. Na moje szcz˛es´cie. Jestem niezwykle czuła,˛ podatna˛ na zranienia osoba,˛ i sama cholernie dobrze wiem, z˙ e nie ma si˛e czym chwali´c. Niewa˙zne, co Tato sobie my´sli i jakie sa˛ jego pragnienia i pobo˙zne z˙ yczenia w zwiazku ˛ z moja˛ choroba˛ — nie potrafi˛e na nia˛ nic poradzi´c. Odbieram emocje, które widz˛e, albo to, co mi si˛e zdaje, z˙ e inni czuja.˛ Dla lekarzy hiperempatia to tylko „organiczny zespół urojeniowy”. Pieprzenie w bambus. Ja wiem, z˙ e boli naprawd˛e. Przez paracetco — pigułk˛e na przyrost intelektu, zwana˛ te˙z „proszkiem Einsteina” — narkotyczny specyfik, który moja matka raczyła przedawkowa´c, zanim umarła przy moim porodzie, jestem stukni˛eta. Gryzie mnie mnóstwo nie mojego z˙ alu, który w dodatku jest urojony. Mimo to sprawia ból. Teoretycznie współodczuwam nie tylko cudze cierpienie, ale i zadowolenie — ale tego ostatniego w dzisiejszych czasach nie ma zbyt wiele. Wła´sciwie chyba jedyna˛ rado´scia,˛ której odbieranie zacz˛eło sprawia´c mi jaka´ ˛s przyjemno´sc´ , jest seks. Oprócz własnej, czuj˛e jeszcze frajd˛e faceta. Jednak i tak nie mam z tego ˙ e za murami w malutkiej enklawie, odci˛etej od s´wiata niczym wiele pociechy. Zyj˛ s´lepy zaułek czy akwarium z rybkami, a w dodatku jestem córka˛ pastora. Je´sli chodzi o seks, istnieja˛ wyra´zne, realne granice tego, na co mog˛e sobie pozwoli´c. W ka˙zdym razie moje nerwowe przeka´zniki sa˛ pokitłaszone, i takie ju˙z zostana.˛ Ale radz˛e sobie z tym — dopóki nie wiedza˛ o tym inni ludzie. W naszym sasiedztwie ˛ idzie mi s´wietnie. Za to dzisiejsza jazda była potworna. Falami przelatywały przeze mnie najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek współodczuwałam — nawiedzały mnie zjawy i duchy, d´zgajac ˛ i skr˛ecajac ˛ niespodziewanym bólem. Je˙zeli tylko nie przygladam ˛ si˛e zbyt długo starym urazom, nie bola˛ a˙z tak strasznie. Goły chłopczyk ze skóra˛ zaczerwieniona˛ jak jedna wielka rana, m˛ez˙ czyzna z olbrzymim strupem na kikucie w miejscu prawej dłoni; mo˙ze siedmioletnia dziewczynka, te˙z naga, z krwia˛ spływajac ˛ a˛ po obna˙zonych udach. Kobieta ze spuchni˛eta,˛ obita˛ do krwi twarza.˛ . .
10
Musiałam wyglada´ ˛ c na zdenerwowana.˛ Zerkałam na wszystkie strony jak ptaszek, pilnujac ˛ si˛e, by nie zatrzymywa´c na nikim wzroku dłu˙zej, ni˙z potrzebowałam, z˙ eby upewni´c si˛e, czy przypadkiem nie zbli˙za si˛e w moim kierunku albo nie celuje do mnie z jakiej´s broni. Mo˙zliwe, z˙ e tato domy´slił si˛e z wyrazu mojej twarzy, co prze˙zywałam. Zazwyczaj staram si˛e, by nic z niej nie dało si˛e wyczyta´c, ale on zna mnie dobrze. Czasami ludzie zwracaja˛ uwag˛e, z˙ e wygladam ˛ na ponurzasta˛ czy zagniewana.˛ Lepiej ju˙z, aby tak my´sleli, ni˙z gdyby mieli zna´c prawd˛e. Lepiej, z˙ eby my´sleli sobie cokolwiek, ni˙z gdyby mieli dowiedzie´c si˛e, jak łatwo mo˙zna mnie zrani´c.
***
Tato nalegał, aby do chrztu u˙zy´c s´wie˙zej i czystej, nadajacej ˛ si˛e do picia wody. Naturalnie nie było go na nia˛ sta´c. Kogo było? To drugi powód, dla którego prócz moich braci, Keitha i Marcusa, jechało z nami jeszcze czworo innych dzieci: Silvia Dunn, Hektor Quintanilla, Curtis Talcott i Drew Balter. Ich rodzice partycypowali w kosztach. Uwa˙zali, z˙ e chrzest jak si˛e nale˙zy jest wystarczajaco ˛ wa˙znym powodem, by wyda´c troch˛e grosza i podja´ ˛c pewne ryzyko. Byłam najstarsza z całej gromadki — ró˙znica wieku wynosiła jakie´s dwa miesiace. ˛ Po mnie był Curtis. Chocia˙z szczerze nienawidziłam całego przedsi˛ewzi˛ecia, bardziej zło´sciło mnie to, z˙ e Curtis te˙z jedzie z nami. Zale˙zy mi na nim bardziej, ni˙z bym chciała. Przejmuj˛e si˛e tym, co sobie o mnie my´sli. Boj˛e si˛e, z˙ e którego´s dnia rozklej˛e si˛e przy wszystkich i on to zobaczy. Ale niedoczekanie, z˙ eby stało si˛e to dzisiaj. Kiedy wreszcie dotarli´smy do obwarowanego jak twierdza ko´scioła — fortecy, od ustawicznego zaciskania i rozwierania z˛ebów bolały mnie szcz˛eki i czułam si˛e okropnie zmordowana. Na nabo˙ze´nstwo przyszło nie wi˛ecej ni˙z jakich´s sze´sc´ dziesi˛eciu, siedemdziesi˛eciu wiernych — w sam raz, aby wypełni´c nasze frontowe pokoje i robi´c w nich wielki tłum, ale w ko´sciele, przy okolonej murem, kratami i laserosiatka˛ przestrzeni zewn˛etrznej, w olbrzymim, pustym przestronnym wn˛etrzu z uzbrojonymi stra˙znikami, „wielki” tłum wydawał si˛e całkiem mizerna˛ zbieranina˛ ludzi. Całe szcz˛es´cie. Nie miałam najmniejszej ochoty na liczna˛ widowni˛e, ka˙zdy z nich cierpiał przecie˙z na co´s i mogłabym si˛e zbła´zni´c. Chrzest odbył si˛e zgodnie z planem. Najpierw odesłali nas, dzieci, do łazienek („dla pa´n”, „dla panów”; „prosimy nie wrzuca´c z˙ adnego papieru do toalet”, „woda do mycia w wiadrze po lewej. . . ”), aby´smy zdj˛eli ubrania i przebrali si˛e w białe tuniki. Kiedy byli´smy gotowi, ojciec Curtisa zaprowadził nas do przedsionka, gdzie słuchajac ˛ kazania — opartego na pierwszym rozdziale Ewangelii s´w. Jana i drugim rozdziale Dziejów Apostolskich — czekali´smy na swoja˛ kolej. 11
Ja byłam na ko´ncu. Przypuszczam, z˙ e był to pomysł taty. Najpierw dzieci sasiadów, ˛ po nich moi bracia, a ja ostatnia. Z przyczyn, które według mnie nie maja˛ zbyt wiele sensu, tato uwa˙za, z˙ e powinnam nabra´c wi˛ecej pokory. Uwa˙zam, z˙ e moja szczególna uległo´sc´ — czy upokorzenie — biologiczna wystarczy a˙z nadto. ˙ Co mi tam. Kto´s musiał by´c ostatni. Załuj˛ e tylko, z˙ e nie okazałam si˛e do´sc´ odwa˙zna, by w ogóle si˛e z tego wymiga´c. ´ etego. . . ” No wi˛ec: „W imi˛e Ojca i Syna, i Ducha Swi˛ Katolicy przechodza˛ przez chrzest jako niemowlaki. Jaka szkoda, z˙ e bapty´sci o tyle lat pó´zniej. Chciałabym móc uwierzy´c — tak samo, jak zdaje si˛e wierzy´c tylu innych ludzi — z˙ e to naprawd˛e takie wa˙zne. Poniewa˙z mi si˛e nie udaje, chciałabym chocia˙z, aby nic mnie to nie obchodziło. Niestety, obchodzi. Ostatnio poj˛ecie Boga bardzo zaprzata ˛ moje my´sli. Zwracam uwag˛e na to, w co ludzie wierza˛ — czy wierza,˛ a je´sli tak, to w jakiego Boga. Keith uwa˙za, z˙ e Bóg jest jak wszyscy doro´sli: gro´zbami próbuje zap˛edzi´c ci˛e do robienia tego, co chce, aby´s zrobił. Tak wła´snie twierdzi mój brat, tyle z˙ e nigdy przy tacie. Keith wierzy tylko w to, co zobaczy, a niewiele dostrzega, cho´cby miał to pod nosem. Tato powiedziałby chyba dokładnie to samo o mnie, gdyby wiedział, w co ja wierz˛e. By´c mo˙ze miałby racj˛e. Tylko z˙ e ja i tak nie przestan˛e widzie´c tego, co widz˛e. Mnóstwo ludzi zdaje si˛e wyobra˙za´c sobie Boga jako wielkiego ojca, najwa˙zniejszego pana-władc˛e czy króla. Wierza˛ w jaka´ ˛s nadludzka˛ superistot˛e. Dla innych Bóg jest synonimem natury, a ona z kolei znaczy dla nich wszystko to, czego zdarza im si˛e nie rozumie´c lub nad czym nie potrafia˛ do ko´nca zapanowa´c. Jedni nazywaja˛ Boga duchem, drudzy siła,˛ jeszcze inni — najwy˙zsza˛ istota˛ bytu. Spytaj siedem dowolnych osób, co znacza˛ te poj˛ecia, a dostaniesz siedem ró˙znych odpowiedzi. Wi˛ec czym jest Bóg? Jednym z tych haseł, dzi˛eki którym człowiek czuje si˛e kim´s szczególnym, istota˛ pod ochrona? ˛ W Zatoce Meksyka´nskiej szaleje pot˛ez˙ ny, przedwczesny jak na t˛e por˛e roku, sztorm. Panoszy si˛e po całej Zatoce, zabijajac ˛ po drodze ludzi od Florydy po Teksas i z powrotem do Meksyku. Do tej pory donosza˛ o siedmiuset s´miertelnych ofiarach. Jeden huragan. A ilu zranił? Ilu przyjdzie pó´zniej głodowa´c z powodu zniszczonych zbiorów? Oto natura. To wła´snie jest Bóg? Wi˛ekszo´sc´ ofiar to uliczni n˛edzarze, którzy nie mieli si˛e gdzie podzia´c i nie słyszeli ostrze˙ze´n na tyle wcze´snie, aby zda˙ ˛zy´c znale´zc´ jakie´s schronienie. Zreszta,˛ gdzie by je mieli znale´zc´ ? Czy˙z b˛edac ˛ ubogim, nie grzeszysz przeciwko Bogu? My te˙z ju˙z prawie jeste´smy biedakami. Coraz trudniej o prac˛e, a rodzi nas si˛e coraz wi˛ecej — coraz wi˛ecej dzieci dorasta bez z˙ adnych widoków na przyszło´sc´ . Pr˛edzej czy pó´zniej, pewnego dnia wszyscy b˛edziemy jednakowo biedni. Doro´sli powtarzaja,˛ z˙ e ma si˛e ku lepszemu, ale nic lepszego jeszcze nigdy nie przyszło. Jak potraktuje nas Bóg — ten mojego ojca — kiedy b˛edziemy biedni? 12
Czy On istnieje? A je´sli tak, czy w ogóle Go (Jego? Ja?) ˛ obchodzimy? Dei´sci, na przykład Beniamin Franklin i Tomasz Jefferson, wierzyli, z˙ e Bóg tylko nas stworzył, a potem zostawił samym sobie. — Zbładzili ˛ na manowce — powiedział tato, gdy go o nich spytałam. — Po´ etego. winni mie´c wi˛ecej wiary w słowa Pisma Swi˛ Ciekawe, czy ci nad Zatoka˛ Meksyka´nska˛ dalej wierza˛ w Boga? Ludzie potrafili zachowa´c wiar˛e mimo okropnych nieszcz˛es´c´ . Wiele o tym czytałam. W ogóle du˙zo czytam. Moja˛ ulubiona˛ ksi˛ega˛ w Biblii jest Ksi˛ega Hioba. Wydaje mi si˛e, z˙ e wi˛ecej mówi ogólnie o bosko´sci, a w szczególno´sci o Bogu mojego ojca, ni˙z jakikolwiek tekst, który przeczytałam. W Ksi˛edze Hioba Bóg powiada, z˙ e stworzył wszystko i wszystko wie, dlatego nikt nie ma prawa kwestionowa´c niczego, co by z tym robił. W porzadku. ˛ To ma sens. Wizerunek Boga ze Starego Testamentu nie kłóci si˛e z dzisiejszym porzadkiem ˛ rzeczy. Tak bardzo przypomina mi Zeusa — człowieka z ponadludzka˛ moca,˛ który bawi si˛e własnymi zabawkami, zupełnie tak samo, jak moi najmłodsi bracia swoimi z˙ ołnierzykami. Pif-paf! I siedem zabaweczek pada martwych. Nale˙za˛ do ciebie, wi˛ec ty ustalasz reguły. Kogo obchodzi, co my´sla˛ zabawki? Mo˙zna takiej zabawce zmie´sc´ z powierzchni ziemi cała˛ rodzin˛e, pó´zniej mo˙zna sprawi´c jej całkiem nowiutka.˛ Dzieci-zabawki, tak samo jak dzieci Hioba, mo˙zna do woli podmienia´c. Mo˙ze Bóg to jakie´s wyro´sni˛ete dziecko, bawiace ˛ si˛e własnymi zabawkami? Je˙zeli tak, co Mu za ró˙znica, z˙ e gdzie´s tam huragan zabija siedemset osób — albo z˙ e gdzie indziej siedmioro dzieci idzie do ko´scioła, aby zanurzy´c si˛e w wielkiej balii wypełnionej droga˛ woda.˛ A je´sli to wszystko nieprawda? Je´sli Bóg jest jeszcze czym´s innym?
III
Boga nie czcimy, lecz postrzegamy i do´swiadczamy. Uczymy si˛e od Niego, Lecz i stwarzamy, Przezorno´scia˛ i praca,˛ By w ko´ncu Mu ulec. Przystosowujemy si˛e i trwamy, Jeste´smy bowiem Nasionami Ziemi, A On jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
WTOREK, 30 LIPCA 2024 Zgin˛eła astronautka z załogi ostatniej marsja´nskiej misji. Co´s si˛e zepsuło w powłoce ochronnej skafandra i reszta zespołu nie zda˙ ˛zyła s´ciagn ˛ a´ ˛c jej z powrotem do bazy w por˛e. Ludzie w naszym sasiedztwie ˛ powtarzaja,˛ z˙ e tak czy owak nie miała na Marsie z˙ adnego interesu. Jak mo˙zna marnowa´c krocie na jeszcze jedna˛ zwariowana˛ wycieczk˛e w kosmos, podczas gdy tu na Ziemi tylu ludzi nie sta´c na wod˛e, na jedzenie i dach nad głowa? ˛
***
Cena wody znów poszła w gór˛e. W dzisiejszych wiadomo´sciach słyszałam, z˙ e coraz wi˛ecej handlarzy woda˛ pada ofiara˛ zabójstw. Handlarze sprzedaja˛ wod˛e na ulicach ulicznym n˛edzarzom, dzikim lokatorom i wszystkim tym, którym wprawdzie udało si˛e zachowa´c własne lokum, ale których nie sta´c ju˙z na płacenie rachunków za usługi komunalne. Coraz cz˛es´ciej handlarzy woda˛ znajduja˛ z poder˙zni˛etymi gardłami, ogołoconych z ich r˛ecznych wózków i całej gotówki. Tato powiedział, z˙ e woda kosztuje teraz kilkakrotnie dro˙zej ni˙z benzyna. Z wyjatkiem ˛ 14
bogaczy i podpalaczy wi˛ekszo´sc´ ludzi i tak przestała kupowa´c benzyn˛e. W moim otoczeniu nie znam nikogo, kto je´zdziłby osobówka,˛ ci˛ez˙ arówka˛ czy nawet jedno´sladem na benzyn˛e. Masa pojazdów paliwowych rdzewieje na dojazdowych drogach, ogołacana z metalowych i plastikowych cz˛es´ci. Nie tak łatwo jednak zrezygnowa´c z wody. Z pomoca˛ przychodzi troch˛e nowa moda. Dzi´s trzeba by´c brudasem. Je´sli jeste´s czysty, wystawiasz si˛e na cel. Ludzie my´sla,˛ z˙ e szpanujesz, próbujesz pokaza´c im, z˙ e jeste´s kim´s lepszym. W gronie młodszych dzieci pojawienie si˛e czys´ciocha to murowany powód do bijatyki. Cory nie pozwala, z˙ eby´smy byli brudni w murach sasiedztwa, ˛ za to na wyj´scie zawsze zakładamy usmolone ubrania. A i w s´rodku moi bracia umy´slnie morusaja˛ si˛e, gdy tylko oddalaja˛ si˛e troch˛e od domu. Lepsze to ni˙z za ka˙zdym razem obrywa´c lanie.
***
Dzi´s wieczór zgasło na dobre Okno w Murze, ostatni wielki ekran telewizji w naszym sasiedztwie. ˛ Zda˙ ˛zyli´smy zobaczy´c nie˙zywa˛ astronautk˛e na tle czerwonego, skalistego pejza˙zu Marsa. Pokazali nam wyschni˛ety do suchej ziemi zbiornik wodny i ciała trzech handlarzy woda˛ z brudnoniebieskimi opaskami na ramionach i na wpół odchlastanymi głowami. Patrzyli´smy, jak w Los Angeles pala˛ si˛e całe blokowiska zabitych deskami budynków. Naturalnie nikt nie kwapi si˛e marnowa´c wody na próby gaszenia takich po˙zarów. I wtedy Okno s´ciemniało. Fonia szwankowała ju˙z od miesi˛ecy, ale obraz był do tej pory zawsze bez skazy — naprawd˛e jakby wygladało ˛ si˛e przez olbrzymie, otwarte na o´scie˙z okno. Rodzina Yannisów zarabiała na z˙ ycie na sasiadach, ˛ którzy przychodzili popatrze´c przez ich Okno. Tato mówił, z˙ e takie branie pieni˛edzy bez zezwolenia jest nielegalne, ale od czasu do czasu pozwalał i nam i´sc´ pooglada´ ˛ c, poniewa˙z nie uwa˙zał, by telewizja była specjalnie szkodliwa, no i wspomagało to Yannisów. W dzisiejszych czasach ludzie prowadza˛ mnóstwo małych interesów, utrzymujac ˛ jedno czy dwa domowe gospodarstwa, i chocia˙z nie dzieje si˛e z tego powodu nic złego, te poczynania sa˛ na bakier z prawem. Okno Yannisów ma prawie tyle lat co ja. Zajmuje podłu˙zna,˛ zachodnia˛ s´cian˛e ich saloniku. Musieli by´c naprawd˛e zamo˙zni, kiedy je kupowali. Jednak par˛e lat temu zacz˛eli pobiera´c od ludzi opłat˛e za wst˛ep, wpuszczajac ˛ tylko mieszka´nców sasiedztwa, ˛ którym podczas seansów sprzedawali owoce, soki, z˙ oł˛edziowe pieczywo i włoskie orzechy. Znajdowali sposób, aby spieni˛ez˙ a´c wszystko, co tylko w nadmiarze urosło w ich ogrodzie. Wy´swietlali filmy z domowej wideoteki, wpuszczali nas na wiadomo´sci i co tylko jeszcze było nadawane. Na wykupienie nowoczesnych, multisensorycznych kana15
łów nie było ich sta´c, poza tym ich przestarzałe Okno i tak nie byłoby w stanie odbiera´c wi˛ekszo´sci z nich. Nie mieli ani wirtualnych kamizelek, ani obraczek ˛ dotykowych, ani hełmofonów. Cały ich zestaw TV składał si˛e z prostego, cienkoekranowego Okna. Zostały nam teraz tylko trzy małe, przedpotopowe telewizorki z niewyra´zna˛ wizja,˛ rozproszone po sasiedztwie, ˛ par˛e u˙zywanych do pracy komputerów, no i radia. W ka˙zdym domostwie jest przynajmniej jeden sprawny radioodbiornik. Wi˛ekszo´sc´ codziennych wiadomo´sci dociera do nas przez radio. Ciekawam, co teraz zrobi pani Yannis. Jej dwie siostry sprowadziły si˛e i mieszkaja˛ razem z nia˛ — obie maja˛ prac˛e, mo˙ze wi˛ec jako´s to b˛edzie. Jedna jest farmaceutka,˛ a druga piel˛egniarka.˛ Nie zarabiaja˛ wiele, ale za to dom pani Yannis nale˙zy do niej i jest wolny od długów. Dostał jej si˛e po rodzicach. Wszystkie trzy siostry sa˛ wdowami i razem maja˛ tuzin dzieci — cała dwunastka młodsza ode mnie. Pan Yannis, dentysta, został zabity dwa lata temu, kiedy jechał swym elektrocyklem do domu z ogrodzonej murem strze˙zonej kliniki, w której pracował. Pani Yannis mówi, z˙ e dostał si˛e w krzy˙zowy ogie´n, ostrzelano go z dwu stron, a pó´zniej jeszcze dobito strzałem z bliska. Jego jedno´slad skradziono. Policja przeprowadziła dochodzenie, skasowała opłat˛e i nie dowiedziała si˛e niczego. Ludzie ciagle ˛ gina˛ w taki sposób. I nigdy nie ma z˙ adnych s´wiadków — chyba z˙ e przypadkiem zdarzy si˛e to przed samym komisariatem. SOBOTA, 3 SIERPNIA 2024 Zwłoki zmarłej astronautki b˛eda˛ sprowadzone na Ziemi˛e. Ona sama chciała by´c pochowana na Marsie. Tak powiedziała, gdy zrozumiała, z˙ e umiera. Wyznała, z˙ e Mars był jedynym celem jej z˙ ycia i teraz ju˙z na zawsze chce sta´c si˛e jego czastk ˛ a.˛ Ale Ministerstwo Astronautyki powiedziało „nie”. Minister o´swiadczył, z˙ e jej zwłoki mogłyby okaza´c si˛e czynnikiem zanieczyszczajacym ˛ naturalne s´rodowisko obcej planety. Idiota. Naprawd˛e jest w stanie uwierzy´c, z˙ e jakikolwiek mikroorganizm, paso˙zytuja˛ cy na zewnatrz ˛ lub wewnatrz ˛ ludzkiego ciała, mógłby marzy´c o prze˙zyciu i asymilacji w tym cieniutkim, zabójczym i zimnym widmie trupich resztek atmosfery? Mo˙ze i tak. Ministrowie Astronautyki nie musza˛ mie´c specjalnego poj˛ecia o nauce. Maja˛ zna´c si˛e na polityce. Cho´c Astronautyka to najmłodsze ministerstwo w rzadzie, ˛ i tak walczy ju˙z o byt i przetrwanie. Christopher Morpeth Donner, jeden z tegorocznych kandydatów na prezydenta, obiecał zlikwidowa´c je, je´sli zostanie wybrany. Mój ojciec zgadza si˛e z Donnerem.
16
— Chleba i igrzysk — kwituje za ka˙zdym razem, kiedy radio podaje wiadomo´sci o podboju kosmosu. — Politycy i wielkie korporacje daja˛ chleb, my zapewniamy igrzyska. — Kosmos mo˙ze by´c nasza˛ przyszło´scia˛ — odpowiadam mu. Tak wła´snie uwa˙zam. Moim zdaniem badanie i kolonizacja kosmosu nale˙za˛ do tych niewielu rzeczy odziedziczonych po ubiegłym stuleciu, które moga˛ nam bardziej pomóc, ni˙z zaszkodzi´c. Mimo to rozumiem, z˙ e ludziom trudno przekona´c si˛e do tego, gdy tu˙z za murami sasiedztw ˛ widza˛ tyle bólu i cierpienia. Tato tylko patrzy na mnie i potrzasa ˛ głowa.˛ — Nie rozumiesz — zaczyna. — Nie masz poj˛ecia, jakim karygodnym marnotrawstwem czasu i pieni˛edzy jest ten ich szumnie zwany „program kosmiczny”. B˛edzie głosował na Donnera. Ze wszystkich, których znam, jest jedyna˛ osoba,˛ która w ogóle ma zamiar głosowa´c. Wi˛ekszo´sc´ ludzi dawno postawiła krzy˙zyk na politykach. Nic dziwnego — odkad ˛ tylko pami˛etam, nie ustaja˛ w obietnicach, z˙ e przywróca˛ dwudziestowieczne lata chwały, porzadku ˛ i dobrobytu. Wła´snie temu ma słu˙zy´c dzisiejszy kosmiczny program, przynajmniej w zamysłach polityków. Patrzcie: zbudujemy stacj˛e kosmiczna,˛ zało˙zymy baz˛e na Ksi˛ez˙ ycu, a potem — ju˙z niedługo — koloni˛e na Marsie. To dowód, z˙ e wcia˙ ˛z stanowimy wielki i pot˛ez˙ ny, wybiegajacy ˛ my´sla˛ w przyszło´sc´ naród, prawda? Jasne. Có˙z, cho´c ju˙z trudno nas nazwa´c narodem, ciesz˛e si˛e, z˙ e dalej latamy w kosmos. Wszyscy potrzebujemy wiary, z˙ e mo˙zna jeszcze wybra´c si˛e gdzie´s dalej ni˙z na dół do kibla. ˙ mi, z˙ e nie zostawia˛ tamtej astronautki w niebie, które sama wybrała. NaZal zywała si˛e Alicia Catalina Godinez Leal i była chemiczka.˛ Chc˛e ja˛ zapami˛eta´c. My´sl˛e, z˙ e w jakim´s sensie mo˙ze by´c dla mnie wzorem. Po´swi˛eciła z˙ ycie podró˙zy na Marsa — prze˙zyła je, przygotowujac ˛ si˛e do niej, zostajac ˛ astronautka,˛ trafiajac ˛ do załogi, która leciała na jej wymarzona˛ planet˛e; pó´zniej łamała sobie głow˛e, jak przekształci´c obca˛ powierzchni˛e, zaczynajac ˛ wznosi´c bazy i schrony, by ludzie mogli tam bezpiecznie z˙ y´c i pracowa´c. . . Mars to skała, zimna, pusta i prawie bez atmosfery — martwa. Mimo to w pewnym sensie jest jak niebo. Wida´c to, gdy patrzy si˛e na nocne niebo, na ten zupełnie inny s´wiat, który le˙zy jednak zbyt blisko, za bardzo w zasi˛egu tych samych ludzi, co uczynili takie piekło z z˙ ycia tu, na Ziemi. PONIEDZIAŁEK, 12 SIERPNIA 2024 Pani Sims zastrzeliła si˛e dzisiaj — to znaczy, wła´sciwie zastrzeliła si˛e par˛e dni temu, ale dopiero dzi´s Cory z tata˛ ja˛ znale´zli. Przez jaki´s czas Cory chodziła w szoku. 17
Biedna, s´wi˛etoszkowata, stara pani Sims. Co niedziela siadywała w naszym przerobionym na kaplic˛e frontowym pokoju i z wydrukowana˛ wielka˛ czcionka˛ Biblia˛ w r˛ece wykrzykiwała: „Tak, Panie!”, „Alleluja!”, „Dzi˛eki Ci, Jezu!”, „Amen!”. Przez cała˛ reszt˛e tygodnia zajmowała si˛e szyciem, wyplataniem koszyków i piel˛egnowaniem ogródka, z którego potem sprzedawała wszystko, co si˛e dało; opiekowała si˛e dzie´cmi, które nie chodziły jeszcze do szkoły, i obgadywała ka˙zdego, kogo uznawała za mniej s´wi˛etego od niej samej. Ze wszystkich sasiadów, ˛ jakich znałam, tylko ona z˙ yła samotnie. Miała dla siebie cały wielgachny dom, poniewa˙z ona i z˙ ona jej jedynego syna nie znosiły si˛e wzajemnie. Mimo z˙ e rodzina syna-jedynaka była biedna, i tak nie chcieli z nia˛ mieszka´c. Szkoda. Niektórzy ludzie napawali ja˛ gł˛eboka˛ i pot˛ez˙ na,˛ wr˛ecz grzeszna˛ groza.˛ Szczególnie nie lubiła pa´nstwa Hsu, hispano-chi´nskiej rodziny, dlatego z˙ e starsze pokolenie Chi´nczyków w rodzinie nadal wyznawało buddyzm. Cho´c byli sasiadami ˛ jeszcze przed moim urodzeniem i mieszkali zaledwie par˛e numerów dalej, zawsze traktowała ich jak przesiedle´nców z Saturna. — Bałwochwalcy — przezywała Hsu, gdy nikogo z nich nie było w pobli˙zu. Trzeba jej przyzna´c, z˙ e dbała przynajmniej o pozory dobrosasiedzkich ˛ stosunków, bo obmawiała ich tylko za plecami. Gdy jednak w zeszłym miesiacu ˛ została okradziona, rodzina Hsu przyniosła jej brzoskwinie, figi i kawałek dobrego bawełnianego materiału. Ten rabunek był pierwszym du˙zym nieszcz˛es´ciem, jakie spotkało pania˛ Sims. Trzech osobników przeci˛eło druty kolczaste i laserosiatk˛e na samej górze i przedostało si˛e przez mur sasiedztwa. ˛ Laserosiatka to naprawd˛e okropne urzadzenie. ˛ Jest taka misterna i ostra, z˙ e ptakom, które mo˙ze jej nie widza,˛ a mo˙ze widza,˛ lecz próbuja˛ na niej usia´ ˛sc´ , tnie na plasterki skrzydła albo nó˙zki. Ale ludzie to co innego — ludzie zawsze znajda˛ jakie´s przej´scie nad nia,˛ pod nia˛ albo pomi˛edzy jej cz˛es´ciami. Po napadzie wszyscy znosili pani Sims ró˙zne rzeczy, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na to, jaka jest. Jaka była. Jedzenie, ubrania, pieniadze. ˛ . . Zorganizowali´smy dla niej zbiórk˛e w ko´sciele. Złodzieje zostawili ja˛ zwiazan ˛ a,˛ ale przedtem jeden ja˛ zgwałcił. Taka˛ starowin˛e! Zrabowali jej cała˛ z˙ ywno´sc´ , kosztowno´sci, które miała po matce, wszystkie ubrania i, co najgorsze, cała˛ uciułana˛ gotówk˛e. Wyszło na jaw, z˙ e trzymała ja˛ — wszystko, co miała — w niebieskiej salaterce z plastiku, na górnej półce kuchennego kredensu. Biedna, szurni˛eta staruszka. Potem przyszła do taty i zapłakana prosiła, z˙ eby poradził co´s na to, z˙ e nie ma teraz za co kupi´c z˙ ywno´sci — jako uzupełnienia do tego, co sobie sama hodowała. Nie do´sc´ , z˙ e nie miała czym zapłaci´c bie˙zacych ˛ rachunków, to jeszcze nieuchronnie zbli˙zał si˛e termin uiszczenia podatku od nieruchomo´sci. Wyrzuca˛ ja˛ na bruk z własnego domu! Zginie z głodu!
18
Tato przekonywał ja,˛ z˙ e wspólnota nie dopu´sci do czego´s takiego, ale mu nie wierzyła. W kółko biadoliła swoje o tym, z˙ e sko´nczy jako z˙ ebraczka, podczas gdy ojciec na zmian˛e z Cory usiłowali podnie´sc´ ja˛ na duchu. Najzabawniejsze było to, z˙ e przedtem nas te˙z nie lubiła, poniewa˙z tato wyjechał i wział ˛ za z˙ on˛e „t˛e Meksykank˛e Cor-a-cjon”. Naprawd˛e wcale nie tak trudno wymówi´c „Corazon”, je´sli ju˙z chce si˛e u˙zy´c pełnej wersji imienia, mimo z˙ e wi˛ekszo´sc´ sasiadów ˛ nazywa moja˛ macoch˛e Cory albo pani Olamina. Cory nigdy nie dała po sobie pozna´c, czy czuje si˛e tym dotkni˛eta. Przeciwnie, ona i pani Sims były dla siebie cukierkowo słodkie. Kolejna porcyjka obłudy dla zachowania sasiedzkiego ˛ spokoju. W ubiegłym tygodniu syn pani Sims, jego pi˛ecioro dzieci, z˙ ona, szwagier i troje pociech szwagra — wszyscy spłon˛eli w po˙zarze domu. Podpalenie. Dom, w którym mieszkali, stał w niechronionej murem okolicy na północny wschód od naszego sasiedztwa, ˛ bli˙zej pogórza. Okolica nie była całkiem zła, tyle z˙ e biedna. Nieogrodzeni golcy. Której´s nocy kto´s podło˙zył ogie´n. Mo˙ze z zemsty, jaki´s wróg kogo´s z rodziny, a mo˙ze zwyczajnie — jaki´s wariat, ot tak, dla zabawy. Słyszałam, z˙ e pojawił si˛e nowy nielegalny narkotyk, po którym ludzie maja˛ ochot˛e roznieca´c ogie´n. Tak czy siak, nie wiadomo, kto spalił Simsów i Boyerów. Naturalnie nikt niczego nie widział. I nikt si˛e nie uratował. Troch˛e to dziwne. Z jedenastu osób z˙ adnej nie udało si˛e wydosta´c na dwór. No i pani Sims zastrzeliła si˛e, podobno trzy dni temu. Tato powiedział, z˙ e słyszał, jak gliniarze mówili, z˙ e to musiało by´c mniej wi˛ecej jakie´s trzy dni temu. To by znaczyło, z˙ e zrobiła to dwa dni po tym, jak dowiedziała si˛e o s´mierci syna. Dzi´s rano ojciec wybrał si˛e do niej sprawdzi´c, jak si˛e miewa, bo nie było jej na wczorajszym nabo˙ze´nstwie. Cory przemogła si˛e, by pój´sc´ razem z nim, gdy˙z ˙ mi jej, z˙ e tam poszła. Truposze sa˛ tacy obrzydliwi. uwa˙zała, z˙ e tak wypada. Zal Nie do´sc´ , z˙ e cuchna,˛ to jeszcze gdy sa˛ starzy, l˛egnie si˛e w nich robactwo. Pies ich tracał. ˛ Przecie˙z sa˛ martwi. Ju˙z nie cierpia˛ i skoro nie przepadałe´s za nimi, kiedy jeszcze z˙ yli, niby z jakiej racji masz zamartwia´c si˛e, gdy umarli? Cory si˛e zamartwia. Gani mnie za to, z˙ e odbieram ból z˙ ywych, a sama sili si˛e na współczucie umarłym. Rozpisałam si˛e o pani Sims tylko dlatego, z˙ e sama si˛e zabiła. To mi nie daje spokoju. Wierzyła, tak samo jak tato, z˙ e samobójcy b˛eda˛ sma˙zy´c si˛e w piekle. Brała dosłownie i bez zastrze˙ze´n wszystkie madro´ ˛ sci Biblii. Mimo to, kiedy los przygniótł ja˛ bardziej, ni˙z mogła znie´sc´ , postanowiła skróci´c ból doczesny za cen˛e wiecznych mak ˛ po s´mierci. Jak mogła zdecydowa´c si˛e na taki krok? Czy rzeczywi´scie w cokolwiek wierzyła? Mo˙ze wszystko to było obłuda? ˛
19
A mo˙ze po prostu oszalała, poniewa˙z jej Bóg okazał si˛e wobec niej zbyt wymagajacy. ˛ Nie była Hiobem. Ilu jest Hiobów — w prawdziwym z˙ yciu? SOBOTA, 17 SIERPNIA 2024 Nie potrafi˛e przesta´c my´sle´c o pani Sims. W jaki´s sposób ona i jej samobójstwo splatały ˛ si˛e w mojej głowie ze zmarła˛ astronautka,˛ która˛ wywie´zli z jej nieba. Czuj˛e potrzeb˛e opisania tego, w co wierz˛e. Musz˛e poskłada´c razem te wszystkie porozsiewane strofy o Bogu, które pisuj˛e, odkad ˛ sko´nczyłam dwana´scie lat. Wi˛ekszo´sc´ nie jest zbyt dobra. Wyra˙zaja˛ to, co mam do powiedzenia, tyle z˙ e niezbyt udatnie. Jednak kilka wyszło mi tak, jak powinno. One równie˙z, podobnie jak s´mier´c tych dwóch osób, nie daja˛ mi spokoju. Szukam ucieczki we wszelkich pracach, jakie trzeba robi´c w domu, w kaplicy ojca i szkółce, gdzie Cory uczy dzieci z sasiedztwa. ˛ Mówiac ˛ szczerze, wszystko to niewiele mnie obchodzi, ale przynajmniej daje mi zaj˛ecie i m˛eczy na tyle, z˙ e przewa˙znie nie miewam ju˙z snów. A tato promienieje, gdy ludzie mówia˛ mu potem, jaka to jestem rozgarni˛eta i pracowita. Kocham go. Jest najlepszym człowiekiem, jakiego znam, i obchodzi mnie, co o mnie my´sli. Chciałabym, z˙ eby było inaczej, ale jednak tak jest. Nie wiem, ile to warte, jednak oto, w co wierz˛e. Upłyn˛eło troch˛e czasu, zanim si˛e w tym rozeznałam, i jeszcze troch˛e, nim, ze zwykłym słownikiem w r˛eku, w ko´ncu jako´s to sformułowałam — jasno i jak nale˙zy. W ciagu ˛ zeszłego roku moje credo przeszło jakie´s dwadzie´scia pi˛ec´ do trzydziestu chropawych, nieskładnych przeróbek, z których wreszcie wyłoniła si˛e wła´sciwa, prawdziwa wersja — ta, do której stale powracam: Bóg to Pot˛ega – Niesko´nczona, Nieodparta, Nieuchronna I oboj˛etna. Lecz Bóg jest te˙z uległy – Bywa oszustem I nauczycielem, Jest chaosem, Glina˛ do formowania. Istnieje, by Go kształtowa´c. Bóg to Przemiana.
20
Oto dosłowna prawda. Bogu nie sposób si˛e oprze´c, nie sposób go powstrzyma´c, lecz mo˙zna go kształtowa´c i ukierunkowywa´c. To znaczy, z˙ e do Boga wcale nie trzeba si˛e modli´c. Modlitwa pomaga wyłacznie ˛ modlacemu ˛ si˛e, jedynie przez to, z˙ e ukierunkowuje i umacnia jego intencje. Je´sli traktujemy je wła´snie w ten sposób, modlitwy pomagaja˛ nam ustanowi´c jedyny prawdziwy zwiazek ˛ z Bogiem. Pomagaja˛ nam nada´c Mu posta´c i pogodzi´c si˛e z istnieniem w postaciach, które On nam nadaje. Bóg jest pot˛ega˛ i w ostatecznym rozrachunku to On jest góra.˛ Mimo wszystko, je˙zeli zrozumiemy, z˙ e Bóg istnieje po to, by zosta´c przyobleczonym w posta´c, i z˙ e wcieli si˛e w nia˛ — dzi˛eki naszej zapobiegliwo´sci lub bez niej, czy tego chcemy, czy nie — mamy szans˛e co nieco oszuka´c w tej grze na nasza˛ korzy´sc´ i poprowadzi´c ja˛ po naszej my´sli. Tyle wiem. Zawsze to co´s. Nie jestem taka jak pani Sims. Nie jestem dobrym materiałem na Hioba; nie nadaj˛e si˛e, by najpierw ze sztywnym karkiem długo znosi´c cierpienie, a na koniec albo ukorzy´c si˛e przed Wszechwiedzacym ˛ i Wszechmocnym, albo ulec zagładzie. Mój Bóg nie darzy mnie ani miło´scia,˛ ani nienawi´scia; ˛ nawet mnie nie zna, wi˛ec nie czuwa nade mna.˛ Ja te˙z wcale Go nie kocham i nie mam wobec Niego z˙ adnego poczucia lojalno´sci. Mój Bóg po prostu jest. Mo˙ze w przyszło´sci b˛ed˛e bardziej podobna do Alicii Leal, tej astronautki. Tak samo jak ona wierz˛e w co´s, czego, jak sadz˛ ˛ e, bardzo potrzeba moim umierajacym, ˛ wypierajacym ˛ si˛e prawdy, zapatrzonym wstecz bli´znim. Jeszcze nie mog˛e da´c im tego wszystkiego. Nie wiem nawet, jak przekaza´c im wszystko, co ju˙z dla nich mam. Musz˛e si˛e tego nauczy´c. Przera˙zajace, ˛ ilu rzeczy musz˛e si˛e jeszcze nauczy´c. Jak mam to zrobi´c? Czy to wszystko prawda? Niebezpieczne pytanie. Czasami nie jestem pewna odpowiedzi. Nie dowierzam samej sobie. Watpi˛ ˛ e w to, co wydaje mi si˛e, z˙ e wiem. Staram si˛e zapomnie´c. Skoro mam racj˛e, czemu nie dostrzega tego nikt inny? Ka˙zdy pojmuje, z˙ e zmiany sa˛ czym´s nieuchronnym. Poczynajac ˛ od drugiego prawa termodynamiki po Darwinowska˛ teori˛e ewolucji, od buddyjskiego dogmatu, z˙ e nic nie jest trwałe, a wszelkie cierpienie wynika wyłacznie ˛ z naszej ułudy trwało´sci, po trzeci rozdział Ksi˛egi Koheleta („Wszystko ma swój czas. . . ”) — zmiana była i jest przejawem z˙ ycia, cz˛es´cia˛ naszego istnienia, reguła˛ powszechnej madro´ ˛ sci. Jednak nie sadz˛ ˛ e, by´smy do´swiadczali ju˙z wszystkiego, co ze soba˛ niesie. Nawet nie zacz˛eli´smy jeszcze ogarnia´c, jakie niesie mo˙zliwo´sci. Składamy gołosłowne deklaracje akceptacji, jak gdyby sama akceptacja tu wystarczała. Wcia˙ ˛z kreujemy nadludzi — nadrodziców, nadkrólów i nadkrólowe, nadstró˙zów prawa — czyniac ˛ z nich bóstwa, od których domagamy si˛e opieki, oczekujac, ˛ z˙ e stana˛ w pół drogi mi˛edzy nami a Bogiem. A przecie˙z Bóg jest tu
21
przez cały czas — formuje nas, a my Jego, mimochodem i od niechcenia, za to na tyle sposobów naraz — jak ameba, albo lepiej: jak rak. Jak Chaos. Nawet je´sli tak jest, czemu nie potrafi˛e postapi´ ˛ c jak inni — zignorowa´c tego, ˙ co oczywiste? Zy´c normalnie. Ju˙z samo to jest wystarczajaco ˛ trudne w dzisiejszym s´wiecie. Có˙z z tego, skoro ta moja prawda (ideologia? filozofia? nowa religia?) ani na chwil˛e mnie nie opuszcza, nie dajac ˛ o sobie zapomnie´c, nie pozwalajac ˛ si˛e uwolni´c. A mo˙ze. . . Mo˙ze to tylko co´s w stylu mojej skazy współodczuwania: jeszcze jedna odchyłka, kolejna zwariowana, gł˛eboko zakorzeniona iluzja, która˛ jestem dotkni˛eta? No wi˛ec jestem. W przyszło´sci b˛ed˛e musiała co´s z nia˛ pocza´ ˛c. Niewa˙zne, co powie albo zrobi mi ojciec — mimo zatruwajacej ˛ zgnilizny, panoszacej ˛ si˛e za murem, dokad ˛ moga˛ mnie wygna´c — b˛ed˛e musiała co´s z nia˛ zrobi´c. Ta rzeczywisto´sc´ s´miertelnie mnie przera˙za. ´ SRODA, 6 LISTOPADA 2024 Prezydent William Turner Smith przepadł we wczorajszych wyborach. Naszym nowym prezydentem — prezydentem elektem — został Christopher Charles Morpeth Donner. Czego mo˙zemy si˛e spodziewa´c w zwiazku ˛ z tym? Donner zapowiedział ju˙z, z˙ e w przyszłym roku, zaraz po obj˛eciu urz˛edu, we´zmie si˛e do likwidacji „tych nieekonomicznych, bezcelowych i niepotrzebnych” programów eksploracji Ksi˛ez˙ yca i Marsa. Programy zakrojone na mniejsza˛ skal˛e, jak na przykład projekty eksperymentalne czy komunikacyjne, maja˛ by´c sprywatyzowane, czyli zwyczajnie rozprzedane. ˙ Poza tym Donner ma w zanadrzu plan, jak znów da´c ludziom prac˛e. Zywi nadziej˛e, z˙ e uda mu si˛e zmieni´c prawo, znie´sc´ „zbyt restrykcyjna” ˛ norm˛e minimalnej płacy, a tak˙ze ustawy ekologiczne i o ochronie praw pracowniczych dla tych pracodawców, którzy zechca˛ zatrudnia´c bezdomnych, gwarantujac ˛ im przyuczenie do zawodu wraz z wy˙zywieniem i odpowiednimi warunkami mieszkaniowymi. Zastanawiam si˛e, co rozumie przez „odpowiednie”: dom, mieszkanie, kawalerk˛e? Łó˙zko we wspólnym pokoju? A mo˙ze w jakich´s koszarach? Miejsce na podłodze czy na gołej ziemi? A co z tymi, którzy maja˛ liczne rodziny? Czy nie b˛eda˛ traktowani jak zła inwestycja? Firmy zapewne ch˛etniej najma˛ samotnych, bezdzietne mał˙ze´nstwa albo w najlepszym razie te z jednym, góra z dwójka˛ dzieci. Bardzo jestem ciekawa. A te zniesione prawa? Czy to znaczy, z˙ e ci, co zgodza˛ si˛e zapewni´c ludziom jedzenie, wod˛e i jaki´s kat, ˛ gdzie b˛eda˛ mogli do˙zy´c swych dni, dostana˛ zielone ´swiatło, by całkiem legalnie tru´c, okalecza´c czy zara˙za´c ich chorobami? Tato postanowił ostatecznie nie głosowa´c na Donnera. Nie oddał głosu na z˙ adnego z kandydatów. Stwierdził, z˙ e na my´sl o politykach robi mu si˛e niedobrze.
Rok 2025 Inteligencja to zbiór indywidualnych zdolno´sci przystosowawczych. Przystosowawcze zmiany, jakie inteligentna rasa zdolna jest przej´sc´ w ciagu ˛ jednego tylko pokolenia, innym gatunkom zajmuja˛ całe generacje selektywnego rozmna˙zania i zabijania. Mimo to inteligencja jest wymagajaca. ˛ Niewła´sciwie skierowana lub wykorzystana, celowo albo przypadkiem, mo˙ze wpa´sc´ w szał płodzenia i u´smiercania. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
IV
Uczac ˛ si˛e przetrwa´c. Ofiara Boga Mo˙ze sta´c si˛e Jego wspólnikiem. Przezornie planujac, ˛ Mo˙ze sta´c si˛e Jego współtwórca.˛ Mo˙ze te˙z, Przez strach i krótkowzroczno´sc´ , Pozosta´c ofiara,˛ Jego igraszka˛ I zdobycza.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 1 LUTEGO 2025 Mieli´smy dzi´s po˙zar. Doro´sli bardzo si˛e boja˛ zaprószenia ognia, ale dzieciarnia, gdy tylko nie jest pilnowana, lubi si˛e nim bawi´c. Tym razem jeszcze sasiedz˛ twu si˛e upiekło. Amy Dunn, trzylatka, podpaliła tylko rodzinny warsztat. Gdy płomie´n pełznał ˛ ju˙z do góry po s´cianie, Amy przestraszyła si˛e i pop˛edziła do domu. Wiedzac, ˛ z˙ e zrobiła co´s złego, nikomu nie pisn˛eła ani słówka, tylko od razu schowała si˛e pod łó˙zkiem babki. W tym czasie wyschni˛ete drewno s´cian warsztatu rozgrzało si˛e i zaj˛eło na dobre. Robin Balter zauwa˙zyła dym i pociagn˛ ˛ eła za dzwon alarmowy, który wisi na wysepce na naszej ulicy. Robin ma dopiero dziesi˛ec´ lat, ale rezolutna z niej smarkula — jedna z wzorowych uczennic mojej macochy. Nie traci głowy. Gdyby nie zaalarmowała ludzi, jak tylko zobaczyła dym, po˙zar mógłby si˛e rozprzestrzeni´c. Usłyszawszy dzwonienie, jak wszyscy wybiegłam na dwór — zobaczy´c, co si˛e stało. Dunnowie mieszkaja˛ naprzeciw nas, wi˛ec te˙z od razu zauwa˙zyłam dym. Akcja po˙zarowa przebiegła tak, jak powinna. Doro´sli — m˛ez˙ czy´zni i kobiety — zagasili ogie´n za pomoca˛ ogrodowych w˛ez˙ y, łopat, mokrych r˛eczników i koców. Ci, którzy nie mieli w˛ez˙ y, dusili płomienie, zasypujac ˛ je ziemia.˛ My, starsze dzieci, te˙z pomagały´smy wsz˛edzie, gdzie mogły´smy si˛e przyda´c, gaszac ˛ nowe 24
zarzewia płomyków, rozniecane przez fruwajacy ˛ z˙ ar. Znosiły´smy wiadra na wod˛e, łopaty, koce i własne r˛eczniki. Wsz˛edzie było nas pełno i przygladały´ ˛ smy si˛e wszystkiemu szeroko otwartymi oczami. Najstarsi sasiedzi ˛ pilnowali dzieci, aby nie wchodziły w drog˛e i nie sprawiały kłopotu. Nie zwrócili´smy uwagi na to, z˙ e nie ma Amy. Przedtem nikt nie zauwa˙zył jej na podwórzu za domem Dunnów, wi˛ec teraz te˙z nikt o niej nie my´slał. Dopiero o wiele pó´zniej babka znalazła ja˛ i wydobyła z niej cała˛ prawd˛e. Warsztat został doszcz˛etnie zniszczony. Edwin Dunn zdołał ocali´c par˛e narz˛edzi ogrodniczych i stolarskich, ale naprawd˛e niewiele. Grejpfrutowe drzewko przy warsztacie i dwa brzoskwiniowe, które rosły z tyłu, były na wpół spalone, ale maja˛ szans˛e na prze˙zycie. Za to marchewki i kabaczki, ziemniaki i bezgłowa li´sciasta kapusta — wszystko zostało zdeptane na miazg˛e. Naturalnie nikt nie wezwał stra˙zy po˙zarnej. Nikt si˛e nie kwapił wzia´ ˛c na siebie opłat za interwencj˛e — po to tylko, by uratowa´c przerobiony na warsztat bezu˙zyteczny gara˙z, zwłaszcza z˙ e wi˛ekszo´sc´ rodzin i tak nie byłoby sta´c na przełkni˛ecie nadprogramowego, horrendalnego rachunku. Dostatecznie du˙zo zapłacimy za wod˛e, która˛ zu˙zyli´smy do gaszenia. Ciekawe, co si˛e stanie z ta˛ biedulka˛ Amy Dunn, która˛ nikt si˛e nie zajmuje. Rodzice daja˛ jej je´sc´ , co jaki´s czas myja˛ i doprowadzaja˛ do porzadku, ˛ ale wcale jej nie kochaja,˛ ba — nawet nie bardzo lubia.˛ Jej matka, Tracy, jest tylko o rok starsza ode mnie. Urodziła Amy jako trzynastolatka. Miała dwana´scie lat, gdy w ko´ncu zaszła w cia˙ ˛ze˛ za sprawa˛ dwudziestosiedmioletniego wuja, który od lat regularnie ja˛ gwałcił. Wujek Derek był postawnym, przystojnym blondynem, w dodatku bystrym i zabawnym, który dał si˛e lubi´c. Tracy od zawsze była prosta, z˙ eby nie powiedzie´c t˛epawa, przy tym stale wygladała ˛ na nadasan ˛ a˛ i przybrudzona.˛ Nawet gdy w rzeczywisto´sci jest czysta, sprawia wra˙zenie niedomytej i niedopranej. Bardzo mo˙zliwe, z˙ e niektóre z jej cech wzi˛eły si˛e wła´snie z tego wieloletniego zniewalania przez wuja Dereka. Wujek Derek był najmłodszym, ukochanym i ulubionym bratem mamy Tracy. Jednak kiedy ludzie połapali si˛e, co wyrabiał, m˛ez˙ czy´zni z naszego sasiedztwa ˛ zebrali si˛e i wszyscy razem poradzili mu, by lepiej przeprowadził si˛e gdzie indziej. Nie chcieli, z˙ eby taki sasiad ˛ mieszkał w pobli˙zu ich córek. Niedorzeczna, jak zwykle, matka Tracy zacz˛eła obwinia´c ja˛ za wygnanie Dereka, a nawet za własny wstyd. Niewiele dziewczat ˛ w sasiedztwie ˛ ma dzieciaka, zanim uda im si˛e zaciagn ˛ a´ ˛c chłopca do mojego ojca, z˙ eby połaczył ˛ ich s´wi˛etym w˛ezłem mał˙ze´nskim. Jednak nie znalazł si˛e z˙ aden kandydat do r˛eki Tracy, a na opiek˛e przedporodowa˛ albo aborcj˛e nie było pieni˛edzy. Amy, w miar˛e jak podrastała, coraz bardziej przypominała Tracy: ko´scistego, wiecznego niechluja z rzadkimi, strakowatymi ˛ włosami. Nie sadz˛ ˛ e, by kiedykolwiek wyładniała. Instynkty macierzy´nskie jako´s si˛e nie obudziły w Tracy, watpliwe ˛ te˙z, czy jej matka Christmas Dunn je ma. Wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e cała rodzina Dunnów jest 25
szurni˛eta. Gnie˙zd˙za˛ si˛e w jednym domu w szesna´scioro i przynajmniej co trzeci Dunn to s´wir. Chocia˙z Amy akurat nie. Jeszcze nie. Chodzi samotna i zaniedbana, i jak ka˙zdy mały dzieciak pozostawiony za bardzo samemu sobie próbuje wynajdywa´c jakie´s zabawy. Nigdy nie widziałam, aby ja˛ bili czy przeklinali — co to, to nie. Dunnom bardzo zale˙zy, na opinii sasiadów. ˛ Tyle z˙ e nikt nie zwraca na Amy z˙ adnej uwagi. Wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edza, bawiac ˛ si˛e sama grzebaniem w piasku. Je ziemi˛e i wszystko, co z niej wykopie, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ robali. Nie tak dawno temu, z czystej ciekawo´sci, zabrałam ja˛ do nas do domu, przetarłam gabk ˛ a,˛ nauczyłam alfabetu i pokazałam, jak si˛e pisze jej imi˛e. Była wniebowzi˛eta. Jej dzieci˛ecy rozumek jest złakniony wiedzy i lubi, kiedy kto´s okazuje jej uwag˛e. Dzi´s wieczorem spytałam Cory, czy Amy mogłaby zacza´ ˛c wcze´sniej chodzi´c do szkoły. Najmłodsze dzieci, które uczy moja macocha, maja˛ sko´nczone albo przynajmniej prawie sko´nczone pi˛ec´ lat, ale tym razem zgodziła si˛e, by Amy przychodziła, pod warunkiem, z˙ e wezm˛e ja˛ pod swoja˛ opiek˛e. Spodziewałam si˛e tego, chocia˙z nie bardzo mnie to uszcz˛es´liwiło. Z drugiej strony — i tak pomagam zajmowa´c si˛e pi˛ecio- i sze´sciolatkami. Opiekuj˛e si˛e najmniejszymi brzdacami, ˛ odkad ˛ sama sko´nczyłam rok, i mam ju˙z tego po dziurki w nosie. Ale my´sl˛e, z˙ e je´sli teraz kto´s nie pomo˙ze Amy, pewnego dnia zmaluje co´s znacznie gorszego ni˙z sfajczenie przydomowego warsztatu. ´ SRODA, 19 LUTEGO 2025 Dom starej pani Sims odziedziczyli po niej jacy´s kuzyni. Szcz˛es´ciarze, z˙ e jeszcze maja˛ co odziedziczy´c. Gdyby nie nasz mur, ich spadek zostałby dawno wypatroszony, zaj˛ety przez dzikich lokatorów albo spalony z chwila,˛ kiedy opustoszał. A tak wszyscy sasiedzi ˛ wzi˛eli tylko z powrotem rzeczy, które podarowali pani Sims po włamaniu, no i zapasy z˙ ywno´sci, jakie były w domu. Bez sensu zostawia´c, z˙ eby si˛e zepsuły. Nie tkn˛eli´smy mebli, dywanów ani z˙ adnych urzadze´ ˛ n. Mogli´smy, ale nawet nie ruszyli´smy. Nie jeste´smy złodziejami. Wardell Parrish i Rosalee Payne my´sla˛ inaczej. Para małych, rdzawych rudzielców, obnoszacych ˛ si˛e z takimi samymi kwa´snymi minami jak pani Sims. Sa˛ dzie´cmi jedynego krewnego, z którym zmarłej staruszce udało si˛e utrzyma´c jaki´s kontakt i w miar˛e dobre stosunki. On jest dwukrotnym, ale bezdzietnym wdowcem; ona owdowiała tylko raz, za to ma siedmioro pociech. Nie sa˛ zwyczajnym rodze´nstwem, tylko bli´zniakami. Mo˙ze dzi˛eki temu dogaduja˛ si˛e jedno z drugim — bo z nikim innym za pioruna im nie wychodzi. Dzisiaj si˛e wprowadzaja.˛ Wcze´sniej zjawili si˛e par˛e razy, aby obejrze´c sobie dom, który wyra´znie bardziej przypadł im do gustu ni˙z dom ich rodziców, gdzie było jeszcze osiemna´scioro innych domowników. Za ka˙zdym razem, gdy przycho26
dzili, siedziałam akurat w małym pokoju, zaj˛eta lekcjami z moja˛ klasa˛ maluchów, wi˛ec do tej pory nie miałam okazji ich widzie´c; słyszałam tylko, jak rozmawiaja˛ z tata.˛ Siedzac ˛ w naszym saloniku, insynuowali, z˙ e przed ich przyjazdem rozszabrowali´smy dobytek pani Sims. Tato trzymał nerwy na wodzy. — Przecie˙z wiecie, z˙ e miesiac ˛ przed s´miercia˛ została obrabowana — tłumaczył. — Mo˙zna spyta´c na policji — je´sli ju˙z nie sprawdzili´scie. . . Od tamtej pory wspólnota cały czas pilnowała domu. Nikt w nim nie mieszkał ani z niczego go nie ogołocił. Je˙zeli macie zamiar z˙ y´c w´sród nas, powinni´scie to zrozumie´c. Wszyscy tutaj pomagaja˛ sobie, a nie okradaja˛ si˛e nawzajem. — Pewnie, kto by si˛e tam teraz przyznał. . . — wymamrotał Wardell Parrish. Siostra przerwała mu pospiesznie. — Nikogo o nic nie oskar˙zamy — powiedziała kłamliwie. — Zastanawialis´my si˛e tylko. . . Wiemy, z˙ e ciotka Marjorie miała co nieco ładnych rzeczy — na przykład bi˙zuteri˛e po matce. . . Bardzo cenna.˛ . . — Prosz˛e spyta´c o to policj˛e — odparł tato. — Tak, wiem, ale. . . — To niedu˙ze sasiedztwo ˛ — oznajmił ojciec. — Wszyscy si˛e tu znamy i polegamy na sobie. Zapadła chwila ciszy. Mo˙ze do bli´zniaków zaczynało dociera´c, co im chciał da´c do zrozumienia. — Nie jeste´smy specjalnie towarzyscy — zaczał ˛ znów Wardell Parrish. — Pilnujemy własnych spraw. I znowu siostra wtraciła ˛ si˛e, aby mu przerwa´c. — Jestem pewna, z˙ e wszystko dobrze si˛e uło˙zy. Na pewno b˛edziemy z˙ y´c w zgodzie. Nie spodobali mi si˛e podczas tej rozmowy, a znielubiłam ich jeszcze bardziej, gdy ich zobaczyłam. Odnosza˛ si˛e do nas, jakby´smy wszyscy cuchn˛eli, a tylko oni nie. Naturalnie nie ma znaczenia, czy ich lubi˛e, czy nie. Nie ich jednych w sa˛ siedztwie nie darz˛e sympatia.˛ Chodzi o to, z˙ e nie mam za grosz zaufania do rodze´nstwa Payne-Parrish. Dzieci wydaja˛ si˛e w porzadku, ˛ ale ich mama i wuj. . . Nie chciałabym musie´c na nich polega´c. Nawet w drobiazgach. Payne i Parrish1 . Jakie pyszne nazwiska. SOBOTA, 22 LUTEGO 2025 Wpadli´smy dzi´s na sfor˛e zdziczałych psów. Pojechali´smy na wzgórza, z˙ eby po´cwiczy´c strzelanie do celu — ja, tato, Joanne Garfield z kuzynka˛ i jej chłopcem Haroldem Harrym Balterem, moja sympatia Curtis Talcott, jego brat Michael 1
przyp. tłum.: Payne, homofon słowa pain – ból; Parrish, homofon słowa parish – parafia
27
i jeszcze Aura Moss i jej brat Peter. Drugim dorosłym opiekunem był Jay, ojciec Joanne. Fajny z niego go´sc´ i dobry strzelec. Tato lubi z nim współpracowa´c, chocia˙z czasami zdarzaja˛ si˛e problemy. Garfieldowie i Balterowie sa˛ biali, a cała reszta — wszyscy jeste´smy czarni. W dzisiejszych czasach taka mieszanka mo˙ze s´ciagn ˛ a´ ˛c niebezpiecze´nstwo. Ludzie na ulicach przyzwyczaili si˛e ba´c i nienawidzi´c ka˙zdego spoza własnej grupy, ale na nas, poniewa˙z byli´smy czujni i uzbrojeni, tylko si˛e gapili, nikt nie odwa˙zył si˛e nas zaczepi´c. Nasze sasiedztwo ˛ jest za małe, by bawi´c si˛e w te wszystkie rasowe gierki. Na poczatku ˛ wszystko szło jak zwykle. Bracia Talcottowie najpierw pokłócili si˛e ze soba,˛ a potem z Mossami. Mossowie zawsze obwiniaja˛ innych o wszystko, cokolwiek sami schrzania,˛ dlatego cz˛esto-g˛esto wdaja˛ si˛e w sprzeczki z wi˛ekszos´cia˛ sasiadów. ˛ Najgorszy jest Peter Moss, bo stale próbuje na´sladowa´c własnego ojca, który jest sko´nczonym gówniarzem. Du˙zy Moss ma trzy z˙ ony. Dosłownie: trzy naraz. Karen, Natalie i Zahr˛e. Wszystkie maja˛ z nim dzieci, cho´c Zahra, najmłodsza i najładniejsza, na razie tylko jedno. Karen jest jego jedyna˛ s´lubna˛ z˙ ona,˛ ale pozwoliła mu sprowadzi´c do domu najpierw jedna,˛ a pó´zniej druga˛ kobiet˛e i nazywa´c je z˙ onami. Wydaje mi si˛e, z˙ e po prostu my´slała, z˙ e nie da sobie sama rady z trójka˛ dzieci, gdy sprowadził Natalie, a potem ju˙z z piatk ˛ a,˛ kiedy przygruchał sobie Zahr˛e. Mossowie nie chodza˛ do ko´scioła. Richard Moss wykombinował sobie własna˛ religi˛e — zlepek prawd Starego Testamentu i tradycyjnych praktyk zachodnioafryka´nskich. Powiada, z˙ e Bóg z˙ yczy sobie, aby m˛ez˙ czy´zni byli patriarchami, panami i obro´ncami kobiet, a tak˙ze ojcami tylu dzieci, ilu tylko si˛e da. Pracuje jako in˙zynier w jednej z tych wielkich kompanii wodnych, wi˛ec sta´c go, by przygadywa´c najładniejsze młode bezdomne dziewczyny i z˙ y´c z nimi w poligamicznych zwiazkach. ˛ Gdyby tylko był w stanie wszystkie wy˙zywi´c, pewnie ch˛etnie wziałby ˛ sobie i dwadzie´scia. Dochodza˛ mnie słuchy, z˙ e podobne układy to bynajmniej nie rzadko´sc´ w innych sasiedztwach. ˛ Niektórzy faceci ze s´redniej klasy udowadniaja,˛ z˙ e sa˛ prawdziwymi m˛ez˙ czyznami, biorac ˛ sobie mnóstwo z˙ on — na stałe albo i na tymczasem. Z kolei ci z wy˙zszej klasy potwierdzaja˛ własna˛ m˛esko´sc´ , majac ˛ wprawdzie jedna˛ z˙ on˛e, ale za to gromadk˛e s´licznych i oczywista młodych słu˙za˛ cych do jednorazowego u˙zytku. Obrzydliwo´sc´ . Gdy tylko która´s zajdzie w cia˙ ˛ze˛ — je´sli jej bogaty opiekun nie we´zmie jej w obron˛e — jego prawdziwa s´lubna z˙ ona natychmiast wyrzuca taka˛ z domu na głód i poniewierk˛e. Zastanawiam si˛e, czy wła´snie tak ma ju˙z by´c. Czy to jest nasza przyszło´sc´ : olbrzymie ludzkie rzesze, grz˛eznace ˛ do wyboru w niewolnictwie a la prezydent elekt Donner albo Richard Moss? Pedałowali´smy pod gór˛e do wylotu River Street, zostawiajac ˛ w tyle ostatnie mury sasiedztw, ˛ ostatnie zrujnowane, ju˙z nieogrodzone domy, ostatni kawałek pop˛ekanego asfaltu; mijali´smy sklecone ze szmat albo patyków chałupy mieszkajacych ˛ na dziko uliczników i biedaków, którzy gapili si˛e na nas tym swoim 28
okropnym, pustym wzrokiem; wy˙zej, dalej pod gór˛e, była ju˙z tylko zwykła polna droga. Na koniec zsiedli´smy z rowerów i waskim ˛ szlakiem prowadzili´smy je na dno jednego z kanionów, gdzie c´ wiczymy strzelanie do celu. Tym razem wszystko wydawało si˛e w porzadku, ˛ ale nigdy za du˙zo ostro˙zno´sci. Ludzie wykorzystuja˛ kaniony do robienia rozmaitych rzeczy. Je˙zeli zdarzy si˛e, z˙ e w którym´s znajdujemy trupa, nie wracamy tam przez dłu˙zszy czas. Tato stara si˛e chroni´c nas przed tym, co dzieje si˛e na s´wiecie, ale przecie˙z nie jest w stanie. Wie o tym, dlatego jednocze´snie próbuje nauczy´c nas, jak mamy broni´c si˛e sami. Wi˛ekszo´sc´ z nas c´ wiczy tak˙ze przy domu; grzejemy z wiatrówek do prowizorycznych tarcz albo do wiewiórek czy ptaków. Ja te˙z zaliczyłam to wszystko. Trafiam całkiem-całkiem, ale nie lubi˛e mierzy´c do ptaków ani wiewiórek. To tato nalegał, bym nauczyła si˛e do nich strzela´c. Powiedział, z˙ e ruchome cele poprawia˛ dokładno´sc´ . Przypuszczam jednak, z˙ e chodziło mu o co´s wi˛ecej. Sadz˛ ˛ e, z˙ e chciał si˛e przekona´c, czy potrafi˛e to zrobi´c — czy te˙z strzelanie do z˙ ywego stworzenia wyzwoli moja˛ hiperempati˛e. Nie wyzwoliło. Wprawdzie nie podobało mi si˛e to, ale nie czułam bólu. To było raczej jak pot˛ez˙ ny, lecz mi˛ekki, dziwny podmuch czego´s niewidzialnego — jakby uderzyła we mnie wielka kula powietrza, tyle z˙ e nie czułam z˙ adnego zimna, z˙ adnego wiatru. Cho´c doznanie to jest zawsze delikatne, to przy wiewiórkach i czasem przy szczurach odczuwam mocniej ni˙z przy ptakach. Tak czy siak, trzeba było zabija´c wszystkie trzy gatunki, bo ka˙zdy wyjadał nam z˙ ywno´sc´ albo niszczył uprawy. Najwi˛ecej spustosze´n siały w´sród owoców: brzoskwi´n, s´liwek, s´liw daktylowych, fig i orzechów. Pod˙zerały te˙z truskawki, je˙zyny i winogrona. Nie oszcz˛edzały niczego, cokolwiek zasadzili´smy, je´sli tylko mogły si˛e do tego dobra´c. Zwłaszcza ptaki sa˛ wielkimi szkodnikami, bo potrafia˛ wsz˛edzie wlecie´c, ale i tak je lubi˛e. Zazdroszcz˛e im, z˙ e umieja˛ lata´c. Czasami wstaj˛e o s´wicie i wychodz˛e na dwór tylko po to, by im si˛e przypatrywa´c, gdy jeszcze nie ma nikogo, kto by je spłoszył lub zastrzelił. Teraz kiedy jestem ju˙z do´sc´ du˙za, by je´zdzi´c na sobotnie c´ wiczenia strzeleckie, nie mam zamiaru zastrzeli´c ju˙z ani jednego ptaka — bez wzgl˛edu na to, co powie tato. Przecie˙z to, z˙ e jestem w stanie zabi´c ptaka czy wiewiórk˛e, nie znaczy wcale, z˙ e byłoby mnie sta´c na u´smiercenie człowieka — jakiego´s złodzieja na przykład, podobnego do tych, co obrobili pania˛ Sims. Nie mam poj˛ecia, czy zdobyłabym si˛e na co´s takiego. A je´sli nawet — nie wiem, co wtedy stałoby si˛e ze mna.˛ Te˙z bym umarła?
***
To przez ojca tyle uwagi po´swi˛ecamy broni i strzelaniu. Nigdy nie rusza si˛e poza mury sasiedztwa ˛ bez swojego automatycznego pistoletu kaliber dziewi˛ec´ 29
milimetrów. Nosi go na biodrze, tak aby wszyscy dobrze go widzieli. Mówi, z˙ e to odstrasza przed popełnieniem bł˛edu. Ludzie, którzy nosza˛ bro´n, te˙z gina˛ — przewa˙znie wzi˛eci w krzy˙zowy ogie´n albo od kuli snajpera — ale ci, co jej nie nosza,˛ sa˛ zabijani o wiele cz˛es´ciej. Prócz zwykłego pistoletu tato ma jeszcze dziewi˛eciomilimetrowy maszynowy, który zostawia Cory na wszelki wypadek, ilekro´c wychodzi z domu. Oba zostały wyprodukowane przez niemiecka˛ firm˛e Heckler & Koch. Tato nigdy nie zdradził, skad ˛ wytrzasnał ˛ maszynówk˛e. To naturalnie nielegalne, wi˛ec go rozumiem. Musiała kosztowa´c mnóstwo forsy. Wynosił jaz domu tylko par˛e razy, z˙ eby´smy wszyscy troje: on sam, Cory i ja, mogli nauczy´c si˛e nia˛ posługiwa´c. To samo czeka moich braci, kiedy podrosna.˛ Cory ma stara˛ trzydziestk˛eósemk˛e smith & wessona — jeszcze z czasów, nim wyszła za tat˛e. I naprawd˛e dobrze sobie z nia˛ radzi. Dzi´s mi ja˛ po˙zyczyła. Nie mamy najlepszych ani najnowszych pukawek w sasiedztwie, ˛ ale dzi˛eki tacie i Cory, którzy utrzymuja˛ je w dobrym stanie, wszystkie sa˛ na chodzie. Teraz i ja mam zacza´ ˛c im w tym pomaga´c. B˛eda˛ mieli wi˛ecej czasu na c´ wiczenia i zdobywanie pieni˛edzy na amunicj˛e. Na zgromadzeniach mieszka´nców sasiedztwa ˛ tato stale przekonywał, aby w ka˙zdej rodzinie wszyscy doro´sli mieli bro´n, potrafili si˛e z nia˛ obchodzi´c i konserwowa´c ja.˛ — Musicie tak nauczy´c si˛e u˙zywa´c broni — powtarzał im nieraz — by´scie zawsze, o ka˙zdej porze, byli w stanie si˛e obroni´c — o drugiej w nocy tak samo dobrze i skutecznie, jak w s´rodku dnia. Z poczatku ˛ paru sasiadom ˛ nie przypadło to do gustu — starsi mówili, z˙ e od obrony ludzi jest policja; młodsi bali si˛e, z˙ e jakie´s małe dziecko mo˙ze znale´zc´ bro´n; niektórzy pobo˙zni uwa˙zali, z˙ e głoszacemu ˛ ewangeli˛e duchownemu nie przystoi paradowa´c pod bronia.˛ Tak było dobrych kilka lat temu. — Policji — odpowiadał im ojciec — mo˙ze uda si˛e was pom´sci´c, ale na pewno nie ochroni´c. Robi si˛e coraz gorzej. A co do dzieci. . . Có˙z, tu macie racj˛e, zawsze jest ryzyko. Ale przecie˙z wystarczy pilnowa´c si˛e i trzyma´c bro´n poza ich zasi˛egiem, dopóki sa˛ małe, a potem, kiedy urosna,˛ nauczy´c je, jak bezpiecznie si˛e z nia˛ obchodzi´c. Sam tak postapi˛ ˛ e z moimi. Wierz˛e, z˙ e je´sli ich doro´sli rodzice b˛eda˛ wiedzieli, jak je obroni´c, nasze dzieci zyskaja˛ wi˛eksze szans˛e, aby do˙zy´c dorosło´sci. Przerwał, powiódł wzrokiem po zebranych, a po chwili mówił dalej: — Ja te˙z mam z˙ on˛e i pi˛ecioro dzieci — zaczał ˛ — i co dzie´n b˛ed˛e modlił si˛e za nich wszystkich. Jednak prócz tego dopilnuj˛e, z˙ eby ka˙zde z nich nauczyło si˛e, jak si˛e broni´c. I póki starczy mi sił, sam b˛ed˛e zawsze gotów zasłoni´c moja˛ rodzin˛e w razie napa´sci ka˙zdego intruza. Znów urwał na krótka˛ chwil˛e.
30
— Teraz ju˙z wiecie, co ja uwa˙zam za słuszne. Reszta niech postapi ˛ według własnego uznania. Dzi´s ka˙zde domostwo ma co najmniej dwie sztuki broni. Tato przypuszcza, z˙ e niektóre z nich sa˛ tak dobrze pochowane — na przykład bro´n pani Sims — z˙ e w prawdziwej potrzebie wła´sciciele nie zda˙ ˛za˛ ich wyja´ ˛c. Postanowił si˛e tym zaja´ ˛c. Wszystkie dzieci, które chodza˛ do naszej szkoły, maja˛ lekcje posługiwania si˛e bronia.˛ Pi˛etnastolatki, po zaliczeniu odpowiedniego testu, pod opieka˛ dwojga lub trojga dorosłych zabiera si˛e na wzgórza na c´ wiczenia w strzelaniu do celu. To taki nasz obrz˛ed inicjacji. Za ka˙zdym razem, gdy który´s z dorosłych zwołuje grup˛e na strzelanie, mój braciszek Keith a˙z skamle, by go zabra´c, jednak granica wieku jest s´ci´sle przestrzegana. Niepokoi mnie, z˙ e Keith tak strasznie pali si˛e do broni. Tato jakby specjalnie si˛e tym nie martwił, ale ja tak.
***
Hen, za ostatnimi chałupami na stokach, zawsze jeszcze mo˙zna natkna´ ˛c si˛e na czeredy koczujacych ˛ bezdomnych i watahy dzikich psów. I ludzie, i zwierz˛eta poluja˛ na króliki, oposy i wiewiórki, a tak˙ze na siebie nawzajem. Oba gatunki nie gardza˛ te˙z padlina.˛ Psy nale˙zały kiedy´s do ludzi. Ale psy jadaja˛ mi˛eso, a w dzisiejszych czasach z˙ aden biedak czy nawet przedstawiciel klasy s´redniej, któremu trafi si˛e jadalny kawałek mi˛esa, za nic nie odda go zwierz˛eciu. Tylko bogacze trzymaja˛ jeszcze psy — jedni, bo je lubia,˛ inni do pilnowania majatków, ˛ rezydencji czy firm. Cho´c oczywi´scie krezusi maja˛ całe mnóstwo innych zabezpiecze´n, psy zapewniaja˛ im dodatkowa˛ ochron˛e: odstraszaja˛ ludzi. Kiedy ju˙z troch˛e postrzelałam, oparta o głaz, przygladałam ˛ si˛e, jak sobie radzi reszta. Nagle spostrzegłam psa: stał całkiem niedaleko i obserwował mnie. Spiczastouchy samiec z z˙ ółtobrazow ˛ a,˛ krótka˛ sier´scia.˛ Był zdecydowanie za mały, aby urzadzi´ ˛ c sobie ze mnie wy˙zerk˛e, poza tym miałam mojego po˙zyczonego smith & wessona — wi˛ec gdy tak patrzył na mnie, te˙z go sobie obejrzałam. Był chudy, ale nie wygladał ˛ na zagłodzonego. W˛eszył w powietrzu — cały czas czujny, lecz zaciekawiony. Przypomniało mi si˛e, z˙ e psy podobno bardziej kieruja˛ si˛e w˛echem ni˙z wzrokiem. — Popatrz — powiedziałam do Joanne Garfield, która stała blisko mnie. Obróciła si˛e i a˙z si˛e zachłysn˛eła. Od razu poderwała bro´n, celujac ˛ do psa, który natychmiast czmychnał, ˛ znikajac ˛ mi˛edzy wyschni˛etymi krzakami i skałkami. Obracajac ˛ si˛e, Joanne wodziła wzrokiem na wszystkie strony, jak gdyby w obawie, z˙ e podchodzi nas cała sfora, ale nic tam nie było. Cała si˛e trz˛esła. 31
— Przepraszam — odezwałam si˛e. — Nie wiedziałam, z˙ e si˛e ich boisz. Wzi˛eła gł˛eboki oddech i znowu popatrzyła na miejsce, gdzie przedtem czatował zwierzak. — Ja te˙z nie — wyszeptała. — Pierwszy raz byłam tak blisko psa. Wła´sciwie. . . szkoda, z˙ e nie zda˙ ˛zyłam lepiej mu si˛e przyjrze´c. W tej samej chwili Aura Moss wrzasn˛eła i wygarn˛eła z automatycznej llamy, nale˙zacej ˛ do jej ojca. Wyjrzałam zza głazu i zobaczyłam, jak celuje w stron˛e skałek, bełkoczac ˛ nieskładnie. — Tam jest! — jej słowa zlewały si˛e ze soba.˛ — Jakie´s zwierz˛e, buro˙zółte z ogromnymi kłami. Miało otwarty pysk! Wielka˛ paszcz˛e! — Durna dziewucho, omal mnie nie postrzeliła´s! — ryknał ˛ Michael Talcott. Dopiero teraz zauwa˙zyłam, z˙ e schował si˛e, przycupnawszy ˛ za kamieniem. Musiał sta´c dokładnie na linii ognia, ale chyba nic mu nie zrobiła. — Odłó˙z bro´n, Auro — polecił mój ojciec. Chocia˙z mówił cicho, wida´c było, z˙ e jest zły. Nie wiem, jak Aura, lecz ja wyra´znie to czułam. — Ale tam było zwierz˛e! — upierała si˛e Aura. — Du˙ze. Mo˙ze jeszcze czai si˛e w pobli˙zu. — Auro! — Tato wyra´znie podniósł głos, nadajac ˛ mu twardy ton. Dziewczyna spojrzała na niego i jakby oprzytomniała, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e mo˙ze czeka´c ja˛ powa˙zniejsze zmartwienie ni˙z jaki´s pies. Zerknawszy ˛ na rewolwer, który wcia˙ ˛z tkwił w jej dłoni, zmarszczyła brwi, po czym zabezpieczyła go i wsun˛eła do kabury. — Mike? — rzucił pytajaco ˛ ojciec. — Nic mi nie jest — odpowiedział Michael Talcott. — Ale to na pewno nie jej zasługa! — To nie była moja wina — jakby na sygnał zacz˛eła broni´c si˛e Aura. — Zobaczyłam zwierz˛e. Mogło ci˛e zagry´zc´ ! Podkradało si˛e do nas! — To był chyba zwyczajny pies — wtraciłam ˛ si˛e. — Widziałam, jak nas obserwował. Uciekł, kiedy Joanne wymierzyła w niego. — Trzeba go było zastrzeli´c — odezwał si˛e Peter Moss. — Na co czekała´s? A˙z skoczy komu´s do gardła? — Co robił? — spytał Jay Garfield. — Tylko si˛e przypatrywał? — Tak — potwierdziłam. — Nie wygladał ˛ na w´sciekłego ani zagłodzonego. I wcale nie był du˙zy. Nie sadz˛ ˛ e, by mógł by´c dla nas niebezpieczny. Jest nas za du˙zo — i wszyscy jeste´smy wi˛eksi od niego. — Ja widziałam olbrzyma — obstawała przy swoim Aura. — Miał otwarta˛ paszcz˛e! Raptem co´s mnie tkn˛eło; podeszłam do Aury.
32
— To dlatego, z˙ e ziajał — powiedziałam. — Psy dysza,˛ gdy sa˛ zm˛eczone. To wcale nie znaczy, z˙ e sa˛ złe albo głodne. Patrzac ˛ na nia,˛ przez moment si˛e zawahałam. — Nigdy przedtem nie widziała´s psa, prawda? Pokr˛eciła głowa.˛ — Sa˛ s´miałe, ale nie na tyle, z˙ eby były niebezpieczne dla takiej du˙zej grupy jak nasza. Nie ma si˛e czego ba´c. Chyba nie do ko´nca uwierzyła w moje słowa, jednak sprawiała wra˙zenie, jakby troch˛e si˛e uspokoiła. Wszystkie Mossówny były w domu tyranizowane i jednocze´snie trzymane pod kloszem. Rodzice rzadko pozwalali im wychyli´c nos poza mury sasiedztwa. ˛ Nawet uczyły si˛e w domu pod okiem matek, pilnowane przed grzeszno´scia˛ i zepsuciem reszty s´wiata — zgodnie z religia,˛ która˛ wykombinował sobie ich ojciec. A˙z dziwne, z˙ e puszczał Aur˛e na nasze wspólne lekcje obchodzenia si˛e z bronia˛ i c´ wiczenia strzeleckie. Mam nadziej˛e, z˙ e wyjdzie jej to na dobre — i z˙ e przy okazji nikogo z nas nie zastrzeli. — Zosta´ncie wszyscy na swoich miejscach — zarzadził ˛ tato. Rzuciwszy spojrzenie Jayowi Garfieldowi, wszedł mi˛edzy pobliskie skałki i karłowate d˛ebiny, chcac ˛ sprawdzi´c, czy mo˙ze Aura w co´s trafiła. Swa˛ automatyczna˛ dziewi˛eciomilimetrówk˛e trzymał odbezpieczona˛ w dłoni. Na niespełna minut˛e zniknał ˛ nam z oczu. Wychynał ˛ z chaszczy z wyrazem twarzy, którego nie umiałam rozszyfrowa´c. — Schowajcie bro´n — polecił. — Wracamy do domu. — Zabiłam to? — koniecznie chciała wiedzie´c Aura. — Nie. Bierzcie rowery. Przez chwil˛e poszeptał co´s z Jayem Garfieldem. Jay tylko westchnał. ˛ Joanne i ja patrzyły´smy wyczekujaco. ˛ Paliła nas ciekawo´sc´ , ale wiedziały´smy, z˙ e póki nie uznaja˛ za stosowne, i tak nie pisna˛ nawet słówka. — Musiał zobaczy´c co´s wi˛ecej ni˙z postrzelonego psa — odezwał si˛e z tyłu Harold Balter. Joanne cofn˛eła si˛e i stan˛eła przy nim. — Mo˙ze cała˛ zgraj˛e, psia˛ albo ludzka˛ — zastanawiałam si˛e. — Albo znalazł trupa. Jak si˛e pó´zniej dowiedziałam: nie jednego, lecz cała˛ rodzin˛e. Kobiet˛e, mniej wi˛ecej czteroletniego chłopczyka i niemowl˛e — wszystkie ciała były cz˛es´ciowo zjedzone. Tato powiedział mi o nich dopiero, gdy dotarli´smy do domu. W kanionie widziałam tylko, z˙ e jest zdenerwowany. — Gdyby w okolicy le˙zały zwłoki, poczuliby´smy, jak s´mierdza˛ — sprzeciwił si˛e Harry. — Nie, gdyby były s´wie˙ze — odparowałam. Joanne spojrzała na mnie i westchn˛eła, zupełnie jak jej tata.
33
— Je´sli tam naprawd˛e le˙zały trupy, ciekawe, gdzie pojedziemy strzela´c nast˛epnym razem; i kiedy b˛edzie ten nast˛epny raz? Peter Moss i bracia Talcottowie zacz˛eli sprzecza´c si˛e, czyja to wina, z˙ e Aura omal nie postrzeliła Michaela, a˙z tato musiał si˛e wtraci´ ˛ c i im przerwa´c. Potem podszedł do Aury, sprawdzi´c, czy wszystko z nia˛ w porzadku. ˛ Mówił co´s do niej, ale nie usłyszałam co; zobaczyłam tylko, z˙ e po jej policzku spłyn˛eła łza. Aura jest skora do płaczu. Od dziecka taka była. Tato zostawił ja˛ i poprowadził nasza˛ grupk˛e s´cie˙zka,˛ która pi˛eła si˛e w gór˛e wawozu. ˛ Aura sprawiała wra˙zenie przybitej. Prowadzac ˛ rowery, jednocze´snie rozgladali´ ˛ smy si˛e wszyscy na boki. Zauwa˙zyli´smy teraz, z˙ e po okolicy grasowało wi˛ecej psów. Prawd˛e mówiac, ˛ obserwowała nas cała wielka sfora. Jay Garfield zwolnił i szedł ostatni, aby osłania´c nam tyły. — Powiedział, z˙ e musimy trzyma´c si˛e razem — wyznała mi Joanne, zobaczywszy, z˙ e ogladam ˛ si˛e za siebie i patrz˛e na jej ojca. — Ty i ja? — Tak, i Harry. Mówił, z˙ e powinni´smy pilnowa´c si˛e nawzajem. — Nie wierz˛e, by te psy były na tyle durne albo wygłodzone, z˙ eby rzuca´c si˛e na nas w biały dzie´n. Raczej zaczekaja˛ do zmroku i dopadna˛ jakiego´s samotnego ulicznika. — Rany boskie, zamknij si˛e. Waska ˛ dró˙zka, która˛ schodziło si˛e na dno, a pó´zniej wychodziło z kanionu, to kiepskie miejsce do obrony przed atakiem zgrai psów. Nietrudno było samemu potkna´ ˛c si˛e i spa´sc´ z kamienistej grani, a co dopiero zosta´c zwalonym z nóg przez psa albo drugiego człowieka. Tak czy owak oznaczało to runi˛ecie w dół i upadek z wysoko´sci kilkuset stóp. Z dołu słycha´c było, jak psy z˙ ra˛ si˛e mi˛edzy soba.˛ Mo˙ze przechodzili´smy zbyt blisko ich nor albo legowisk? A mo˙ze — pomy´slałam — zanadto zbli˙zyli´smy si˛e do zdobyczy, która˛ wła´snie jadły? — Je˙zeli podejda˛ — zaczał ˛ mój ojciec spokojnym, równym tonem — macie stana´ ˛c nieruchomo, wycelowa´c i strzeli´c. Tylko to mo˙ze was ocali´c. Zastygna´ ˛c w bezruchu, wymierzy´c i wypali´c. Miejcie oczy szeroko otwarte, ale zachowajcie spokój. Wspinali´smy si˛e serpentynami s´cie˙zek, a ja powtarzałam w my´slach jego słowa. Byłam pewna, z˙ e tato wła´snie tego od nas oczekiwał. Aurze dalej kapały łzy — widziałam, jak rozmazuje je sobie po buzi, brudzac ˛ si˛e jak mały dzieciak. Była za bardzo pogra˙ ˛zona we własnym nieszcz˛es´ciu i strachu, by w razie niebezpiecze´nstwa na co´s nam si˛e mogła przyda´c. Dotarli´smy prawie na sam szczyt i nic si˛e nie stało. Od jakiego´s czasu nie widzieli´smy ani jednego psa. Chyba wszyscy zacz˛eli si˛e ju˙z rozlu´znia´c i uspokaja´c. Wtem, gdzie´s od czoła naszej idacej ˛ g˛esiego gromadki, hukn˛eły trzy wystrzały. Wi˛ekszo´sc´ z nas zastygła, nie rozumiejac, ˛ co si˛e mogło zdarzy´c. 34
— Nie zatrzymywa´c si˛e — zawołał tato. — Nic si˛e nie stało. Jedno bydl˛e podeszło za blisko. — Nie jeste´s ranny? — odkrzykn˛ełam. — Nie — odpowiedział. — Bad´ ˛ zcie czujni, idziemy dalej. Zbici w ciasna˛ gromadk˛e, jedno za drugim mijali´smy zastrzelonego psa. Był wi˛ekszy i miał bardziej siwa˛ sier´sc´ ni˙z tamten, którego widziałam przedtem. Wydawał mi si˛e pi˛ekny. Przypominał wilki, które ogladałam ˛ na zdj˛eciach i obrazkach. Le˙zał wklinowany mi˛edzy nawis skalny przy stromej s´cianie parowu, ledwie par˛e kroków wy˙zej od nas. Jeszcze si˛e ruszał. Gdy si˛e obrócił, zobaczyłam krwawe rany. Przygryzłam j˛ezyk, zaczynajac ˛ współodczuwa´c ból, który nim targał. Co mam robi´c? I´sc´ dalej? Nie byłam w stanie. Jeszcze krok, a upadn˛e, bezbronna wobec cierpienia. Albo zwal˛e si˛e na dno kanionu. — Jeszcze z˙ yje — odezwała si˛e Joanne za moimi plecami. — Rusza si˛e. Przednie łapy przebierały, jak gdyby chciały biec, drapiac ˛ pazurami o skał˛e. Pomy´slałam, z˙ e chyba zaraz zwymiotuj˛e. Ból w brzuchu dokuczał mi coraz bardziej, a˙z poczułam, jakby przeszyła mnie jaka´s szpila. Całym lewym ramieniem oparłam si˛e o rower; prawa˛ r˛eka˛ wyj˛ełam smith & wessona, wycelowałam i strzeliłam pi˛eknemu stworzeniu w głow˛e. Poczułam twarde, mocne uderzenie kuli — wra˙zenie zupełnie obok bólu. Pó´zniej byłam s´wiadkiem, jak pies umiera. Widziałam, jak szarpie si˛e, wzdryga, rozciaga ˛ na cała˛ długo´sc´ i nieruchomieje. Patrzyłam na jego agoni˛e i prze˙zywałam ja.˛ ˙ Zycie wypaliło si˛e w nim jak zapałka, kładac ˛ raptownie kres cierpieniu. Zapłon˛eło jeszcze w ko´ncowym rozbłysku i zgasło. Byłam odr˛etwiała. Gdyby nie rower, run˛ełabym na ziemi˛e. Wszyscy, z przodu i z tyłu, cisn˛eli si˛e do mnie. Słyszałam ich, nim jeszcze byłam w stanie cokolwiek dojrze´c. — Ju˙z po nim — dobiegł mnie głos Joanne. — Biedaczek. — Co takiego? — spytał tato. — Jeszcze jeden? W ko´ncu udało mi si˛e zobaczy´c go wyra´znie. Aby tak pr˛edko doj´sc´ tu z powrotem do nas, musiał balansowa´c na samej kraw˛edzi s´cie˙zki. I to biegiem. — Nie, ten sam — wyja´sniłam, gdy ju˙z udało mi si˛e pozbiera´c. — Jeszcze z˙ ył. Widzieli´smy, jak si˛e ruszał. — Wpakowałem mu trzy kule — stwierdził zdziwiony. — Naprawd˛e si˛e ruszał, pastorze Olamina — po´swiadczyła Joanne. — I cierpiał. Gdyby nie Lauren, i tak kto´s musiałby go dobi´c. Ojciec odetchnał. ˛ — Dobrze, wi˛ec ju˙z nie cierpi, a my zabierajmy si˛e stad. ˛ Nagle, jak gdyby dopiero teraz dotarł do niego sens tego, co powiedziała Joanne, spojrzał na mnie. 35
— Wszystko w porzadku? ˛ — zapytał. Kiwn˛ełam głowa.˛ Nie mam poj˛ecia, jak wtedy wygladałam. ˛ Wszyscy zachowywali si˛e tak, jakby nie było po mnie wida´c nic szczególnego, wi˛ec chyba udało mi si˛e nie zdradzi´c, przez co przechodziłam. Je´sli dobrze pami˛etam, tylko Harry Balter, Curtis Talcott i Joanne byli przy tym, jak zastrzeliłam psa. Spojrzałam na nich, a Curtis u´smiechnał ˛ si˛e do mnie od ucha do ucha. Oparłszy si˛e o ram˛e roweru, wolnym, leniwym ruchem wyciagn ˛ ał ˛ wyimaginowany rewolwer i mierzac ˛ starannie w psiego trupa oddał wyimaginowany strzał. — Pif — skomentował. — Zupełnie, jakby robiła to codziennie. Paf! — W drog˛e — ponaglił ojciec. Znów ruszyli´smy s´cie˙zka˛ pod gór˛e. Wyszedłszy wreszcie z kanionu, zacz˛elis´my schodzi´c z powrotem do ulicy. Na szcz˛es´cie nie natkn˛eli´smy si˛e ju˙z na z˙ adne psy. Szłam, a pó´zniej jechałam jak ogłuszona, wcia˙ ˛z nie mogłam si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c po zabiciu tamtego psa. Czułam, jak kona, a mimo to nie umarłam. Odbierałam jego ból, podobny do ludzkiego. Czułam, jak z˙ ycie rozbłyska i uchodzi z niego, a sama prze˙zyłam. Paf.
V
Wiara Wszczyna wszelkie działanie i kieruje nim – Bad´ ˛ z te˙z z niego rezygnuje. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 2 MARCA 2025 Pada deszcz. Wczoraj wieczorem radio podało, z˙ e znad Pacyfiku nadciaga ˛ szalejacy ˛ sztorm, ale wi˛ekszo´sc´ ludzi nie dała temu wiary. — Troch˛e powieje — orzekła Cory. — Mo˙ze jeszcze spadnie par˛e kropel deszczu albo ciut si˛e ochłodzi. I bardzo dobrze. Nic wi˛ecej nie b˛edzie. Rzeczywi´scie: nic wi˛ecej nie było przez ostatnie sze´sc´ lat. Pami˛etam, jak sze´sc´ lat temu lun˛eło, a deszczówka pluskała przy werandzie z tyłu domu. Woda nie podeszła do´sc´ wysoko, aby wedrze´c si˛e do budynku, ale była na tyle gł˛eboka, by moi bracia zainteresowali si˛e nowymi mo˙zliwo´sciami zabawy. Cory, z˙ yjaca ˛ w wiecznym strachu przed infekcjami, nie pozwoliła im na to. Powiedziała, z˙ e taplaliby si˛e w brei pełnej zarazków — jak pomyje, którymi podlewamy nasz ogródek. Mo˙ze i miała racj˛e, ale tamtego dnia reszta dzieciaków z całego sasiedztwa ˛ wypluskała si˛e w błocku z d˙zd˙zownicami i nic im nie było. Tamta ulewa przypominała burz˛e w tropikach: gwałtowna,˛ ale ciepła˛ i krótka.˛ Wrze´sniowy deszcz — dalekie echo huraganu, który przeszedł nad wybrze˙zem Meksyku. Dzisiaj był prawie zimowy sztorm. Rozp˛etał si˛e rano, akurat kiedy ludzie szli do ko´scioła. Nasz chór s´piewał porywajace ˛ stare psalmy, Cory akompaniowała nam na pianinie, a z dworu wtórowały jej pioruny i błyskawice. Było wspaniale. Szkoda, z˙ e niektórzy sasiedzi ˛ opu´scili cz˛es´c´ kazania, decydujac ˛ si˛e wróci´c do domów, by wystawi´c wszystkie beczki, wiadra, wanienki i garnki, jakie tylko dało si˛e znale´zc´ ,
37
i nałapa´c darmowej deszczówki. Paru, u których przeciekały dachy, pobiegło powstawia´c garnki i kubły do s´rodka. Nie przypominam sobie, by jakikolwiek dach w sasiedztwie ˛ doczekał si˛e fachowej naprawy. Na szcz˛es´cie wszyscy mamy dachy kryte hiszpa´nska˛ dachówka.˛ Jak przypuszczam — dlatego z˙ e jest bezpieczniejsza i wytrzymalsza od drewna czy gontów z asfaltu. Niestety, czas, wiatr i trz˛esienia ziemi i tak zrobiły swoje. Konary drzew te˙z wyrzadziły ˛ troch˛e szkód. Mimo to nikt nie ma pieni˛edzy na taki luksus jak naprawa dachu. W najlepszym razie, je´sli s´rodki pozwalaja,˛ paru m˛ez˙ czyzn wchodzi na dach z wygrzebanymi w okolicy materiałami i kładzie prowizoryczne łaty. Ostatnimi czasy nikt nie naprawia nawet dziur. Po co zawraca´c sobie głow˛e, je˙zeli pada raz na sze´sc´ , siedem lat? Nasz dach jak dotad ˛ trzyma si˛e dobrze. Wi˛ekszo´sc´ beczek i kubłów, które wystawili´smy przed dom po nabo˙ze´nstwie, jest ju˙z pełna. Dobra, czysta, darmowa woda z nieba. Jaka szkoda, z˙ e tak rzadko. PONIEDZIAŁEK, 3 MARCA 2025 Deszcz nie ustaje. Dzisiaj nie bija˛ pioruny, chocia˙z w nocy troch˛e grzmiało. Nieprzerwana, miarowa m˙zawka, od czasu do czasu przeplatana ci˛ez˙ kimi ulewami. Calutki dzie´n. Jest pi˛eknie, zupełnie inaczej. Nigdy przedtem nie otaczało mnie tyle wody. Wyszłam na dwór i chodziłam w deszczu, a˙z kompletnie przemokłam. Cory sprzeciwiała si˛e, ale postawiłam na swoim. Cudowne prze˙zycie. Czemu ona nie mo˙ze tego poja´ ˛c? Nieziemsko cudne. WTOREK, 4 MARCA 2025 Amy Dunn nie z˙ yje. Trzyletnia, niekochana Amy umarła. Jak to mo˙zliwe? To wbrew rozumowi. Dawała ju˙z sobie rad˛e z czytaniem prostych wyrazów i liczyła do trzydziestu. Ja ja˛ nauczyłam. Tak bardzo lubiła, gdy kto´s okazywał jej uwag˛e, z˙ e w szkole bez przerwy lgn˛eła do mnie, czym doprowadzała mnie do szału. Nie puszczała mnie samej nawet do łazienki. Ju˙z jej nie ma. Polubiłam ja,˛ mimo z˙ e była takim utrapieniem. Po dzisiejszych lekcjach jak zwykle odprowadziłam ja˛ do domu. Dunnowie ani razu nie przysłali po nia˛ nikogo, wi˛ec ja si˛e tego podj˛ełam. — Zna drog˛e — skwitowała Christmas. — Po prostu ka˙zcie jej wraca´c, a trafi bez problemu.
38
Wcale nie martwiłam si˛e, z˙ e si˛e zgubi. Wystarczyło rzuci´c okiem w stron˛e wysepki w centrum sasiedztwa, ˛ by po drugiej stronie ulicy zobaczy´c jej dom — tylko z˙ e Amy miała skłonno´sc´ do wał˛esania si˛e. Wyprawiona sama do domu, mogła doj´sc´ do celu, lecz równie dobrze zboczy´c i zaj´sc´ do ogrodu Montoyów albo do królikami Mossów, aby spróbowa´c wypu´sci´c króliki. Dlatego dzi´s te˙z wyszłam razem z nia,˛ cieszac ˛ si˛e, z˙ e mam pretekst, z˙ eby znowu połazikowa´c na deszczu. Amy tak˙ze przepadała za tym, wi˛ec obie stały´smy przez chwil˛e pod wielkim drzewem awokado, które ro´snie na wysepce. Poszłam do drzewka pomara´nczowego na jej drugim skraju i zerwałam dwie dojrzałe pomara´ncze — po jednej dla mnie i Amy. Obrałam obie ze skórki i zajadały´smy je. Kapu´sniaczek przylepił rzadziutkie, bezbarwne włoski Amy do głowy tak, z˙ e wygladała ˛ prawie jak łysa. Odstawiłam ja˛ pod same drzwi i przekazałam pod opiek˛e matce. — Po co było fatygowa´c si˛e i mokna´ ˛c — biadoliła Tracy. — Mo˙ze lepiej cieszy´c si˛e deszczem, dopóki pada — odpowiedziałam i odeszłam. Zobaczyłam jeszcze, jak Tracy wprowadza Amy do domu i zamyka drzwi. A jednak dziewczynka zdołała jako´s wymkna´ ˛c si˛e z powrotem na dwór i doj´sc´ a˙z do frontowej bramy, dokładnie naprzeciw wspólnego domostwa Dory, Garfieldów i Balterów. Wła´snie tam znalazł ja˛ Jay Garfield, gdy wyszedł sprawdzi´c, co za tobół podrzucił kto´s znowu przez bram˛e. Czasami ludzie podrzucaja˛ ró˙zne rzeczy — dary zawi´sci albo animozji: zarobaczona˛ zwierz˛eca˛ padlin˛e, worek z gównem, albo odci˛eta˛ ludzka˛ ko´nczyn˛e czy nie˙zywe dziecko. Trupów dorosłych nikt nie tyka, pozwalajac ˛ im le˙ze´c za murem. Ale to wszystko obcy, Amy za´s była jedna˛ z nas. Kto´s trafił ja˛ przez metalowa˛ bram˛e. To musiała by´c zbłakana ˛ kula, bo przez nasza˛ bram˛e nic z zewnatrz ˛ nie mo˙zna zobaczy´c. Ten, kto ja˛ wystrzelił, musiał albo celowa´c do kogo´s, kto akurat stał przed brama,˛ albo po prostu wygarnał ˛ do samej bramy, w sasiedztwo ˛ — w nas, w nasze urojone bogactwo i uprzywilejowany byt. Dawniej brama była stuprocentowo kuloodporna i nie przebiłby jej byle jaki zbłakany ˛ pocisk, ale z czasem zaliczyła par˛e przestrzelin — wysoko, przy samej górnej kraw˛edzi. Teraz przybyło sze´sc´ nowych dziur na dole — sze´sc´ na wylot i jedno wgniecenie: podłu˙zna, gładka bruzda w miejscu, gdzie kula tylko odbiła si˛e rykoszetem. I noca,˛ i za dnia — ciagle ˛ słyszy si˛e strzelanin˛e: przewa˙znie pojedyncze wystrzały albo nieregularne serie z broni automatycznej, lecz od czasu do czasu dochodzi do nas tak˙ze kanonada ci˛ez˙ szej artylerii — wybuchy granatów czy bomb wi˛ekszego kalibru. Najbardziej niepokoja˛ nas te ostatnie — na szcz˛es´cie nie sa˛ zbyt cz˛este. Du˙zy kaliber trudniej ukra´sc´ , a niewielu mieszka´nców naszej okolicy sta´c na kupienie sobie czego´s wi˛ekszego na czarnym rynku — tak przynajmniej twierdzi tato. W ka˙zdym razie słyszymy strzelanin˛e tak cz˛esto, z˙ e ju˙z prawie nie zwracamy na nia˛ uwagi. Dzieci Balterów przyznały, z˙ e słyszały jakie´s strzały, ale 39
— jak zwykle — nie zawracały sobie tym głowy, poniewa˙z dobiegły z zewnatrz, ˛ zza muru. Reszta z nas nie słyszała nic prócz szumu deszczu. Za par˛e tygodni Amy sko´nczyłaby cztery lata. Nawet planowałam wyprawi´c dla niej małe przyjatko ˛ z moimi przedszkolakami. Bo˙ze, jak ja nie cierpi˛e tego miejsca. No, naturalnie — tak˙ze je kocham. Przecie˙z to mój dom. Dom moich bliskich. ˙ Ale nienawidz˛e go. Zyjemy tu jak na wyspie, wokół której kra˙ ˛za˛ rekiny — tyle tylko z˙ e tamte nic ci nie zrobia,˛ póki nie wejdziesz do wody, a nasze, ladowe, ˛ ju˙z szukaja˛ drogi, jak wedrze´c si˛e do s´rodka. To tylko kwestia czasu: ile im trzeba, by dostatecznie wygłodnie´c. ´ SRODA, 5 MARCA 2025 Rano znów chodziłam po deszczu. Było mi zimno, lecz przyjemnie. Ciało Amy zostało ju˙z skremowane. Ciekawe, czy jej matka odetchn˛eła wreszcie z ulga.˛ Nie sprawia takiego wra˙zenia. Cho´c nigdy nie lubiła Amy, teraz płacze. Nie wyglada ˛ na to, by udawała. Mimo z˙ e nie sta´c ich na to, rodzina dziewczynki wykosztowała si˛e na opłacenie policji, aby szukała zabójcy. Podejrzewam, z˙ e jedynym po˙zytecznym skutkiem policyjnych działa´n b˛edzie przegonienie uliczników z okolicy naszego muru. Czy to naprawd˛e dobrze? Ta biedota i tak wróci na ulice, i na pewno nie b˛eda˛ pała´c do nas miło´scia˛ za nagonk˛e, jaka˛ urzadz ˛ a˛ na nich gliny. Koczuja˛ na ulicy, bo musza˛ — bo nie maja˛ wyboru — ale jest to niezgodne z prawem, wi˛ec gliniarze poniewieraja˛ nimi, czyszcza˛ ze wszystkiego, co jeszcze warto im zabra´c, po czym ka˙za˛ si˛e wynosi´c albo puszkuja.˛ N˛edzarze b˛eda˛ jeszcze bardziej upodleni, Amy za´s nic to nie pomo˙ze. Przypuszczam, z˙ e całe to zamieszanie jest potrzebne Dunnom — ma im pomóc poczu´c si˛e lepiej po tym, jak ja˛ traktowali. W sobot˛e tato ma wygłosi´c kazanie na pogrzebie Amy. Tak bardzo chciałabym nie musie´c tam i´sc´ . Dotad ˛ pogrzeby ani mnie grzały, ani zi˛ebiły, ale tym razem jest inaczej. — Troszczyła´s si˛e o nia˛ — powiedziała Joanne Garfield, gdy zwierzyłam si˛e, jak mnie to gryzie. Jadły´smy dzi´s razem lunch. W mojej sypialni, poniewa˙z na dworze ciagle ˛ padało, a cała reszta domu była pełna dzieci, które dlatego z˙ e pada, te˙z nie wróciły na lunch do siebie. Na szcz˛es´cie mój pokój zawsze nale˙zy wyłacznie ˛ do mnie. Jedno jedyne miejsce na s´wiecie, gdzie nikt poza mna˛ nie ma wst˛epu — chyba z˙ e kogo´s zaprosz˛e. Ze wszystkich domowników jedynie ja mam własna˛ sypialni˛e. Teraz ju˙z nawet tato i Cory pukaja˛ przed wej´sciem. To jeden z najwi˛ekszych plusów tego, z˙ e jest si˛e jedyna˛ córka˛ w rodzinie. Chocia˙z i tak cały czas musz˛e wykopywa´c stad ˛ moich braciszków, przynajmniej mam do tego pełne prawo. Joanne jest 40
jedynaczka,˛ ale dzieli pokój z trzema młodszymi kuzynkami: mazgajowata˛ Lisa,˛ która stale narzeka i ma wieczne pretensje; Robin, bystra˛ chichotka˛ z ilorazem inteligencji blisko geniusza, i prawie niewidoczna˛ Jessica,˛ która mówi szeptem, wbija wzrok w ziemi˛e i beczy, jak tylko si˛e na nia˛ krzywo spojrzy. Wszystkie trzy to Balterówny — siostry Harry’ego i córki rodzonej siostry mamy Joanne. Obie dorosłe siostry z m˛ez˙ ami, ósemka˛ dzieci i rodzicami, pania˛ i panem Dory — wszyscy gnie˙zd˙za˛ si˛e razem w jednym domu z pi˛ecioma sypialniami. Nie jest to jeszcze najbardziej zapchany dom w sasiedztwie, ˛ ale ciesz˛e si˛e, z˙ e nie musz˛e mieszka´c w takim s´cisku. — Chyba nikt inny si˛e nia˛ nie przejmował — zauwa˙zyła Joanne. — Tylko ty jedna. — Dopiero od czasu po˙zaru zacz˛ełam si˛e o nia˛ ba´c — powiedziałam. — Przedtem, jak wszyscy, te˙z nie zwracałam na nia˛ uwagi. — Czujesz si˛e jako´s winna? — Nie. — Wła´snie, z˙ e tak. Spojrzałam na nia˛ zaskoczona. — Nie, naprawd˛e nie. Strasznie mi z˙ al, z˙ e nie z˙ yje, i brakuje mi jej, ale to nie ja ja˛ zabiłam. Nie mog˛e tylko udawa´c, z˙ e nie widz˛e, co to znaczy dla nas. — Co? Poczułam, z˙ e jestem o krok od powiedzenia jej o sprawach, o których nigdy jeszcze gło´sno nie mówiłam. Tylko pisałam. Czasami pisz˛e, z˙ eby nie zwariowa´c. Nosz˛e w sobie mnóstwo rzeczy, o których nie umiałabym z nikim porozmawia´c. Ale przecie˙z Joanne to moja przyjaciółka. Zna mnie lepiej ni˙z inni, poza tym jest niegłupia. Czemu nie miałabym jej powiedzie´c? Pr˛edzej czy pó´zniej, komu´s b˛ed˛e musiała. — O co chodzi? — zapytała znowu, kiedy ju˙z otworzyła plastikowy pojemniczek z sałatka˛ fasolowa˛ i postawiła go na moim nocnym stoliku. — Nie przyszło ci nigdy do głowy, z˙ e mo˙ze to Amy i pani Sims miały wi˛ecej szcz˛es´cia? — spytałam. — To znaczy: zastanawiasz si˛e czasem, co stanie si˛e z nami? Raptem doleciał nas głuchy, przytłumiony grzmot piorunu i całkiem znienacka lun˛eła rz˛esista ulewa. Według radiowych prognoz pogody dzisiejszy deszcz to ju˙z ostatki czterodniowego cyklu burz. Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e myla.˛ — Pewnie, z˙ e tak — odparła Joanne. — Jak mo˙zna o tym nie my´sle´c w czasach, kiedy strzelaja˛ nawet do maluchów? — Ludzie zabijali małe dzieci od poczatku ˛ s´wiata — stwierdziłam. — Ale nie u nas. Przynajmniej do tej pory. — No wła´snie. To przestroga, by´smy si˛e ockn˛eli. Kolejna. — O czym ty bredzisz? — Amy poszła na pierwszy ogie´n, ale na niej si˛e nie sko´nczy. 41
Joanne westchn˛eła albo raczej — lekko si˛e wzdrygn˛eła. — Wi˛ec te˙z na to wpadła´s. — Tak. Ale nie spodziewałam si˛e tego po tobie. — Gwałca,˛ napadaja,˛ a teraz zaczynaja˛ mordowa´c. Naturalnie, z˙ e o tym my´sl˛e. Jak ka˙zdy. Wszyscy si˛e martwia.˛ Chciałabym wynie´sc´ si˛e stad. ˛ — Gdzie by´s poszła? — No wła´snie, o to chodzi. Nie ma dokad. ˛ — Mo˙ze i jest. — Nie dla takich, co nie maja˛ kasy. I nie dla dziewczyn takich jak my, które umieja˛ tylko nia´nczy´c niemowlaki i gotowa´c. Potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — Dobrze wiesz, z˙ e potrafisz du˙zo wi˛ecej. — Mo˙ze, ale same nieprzydatne rzeczy. Nigdy nie b˛edzie mnie sta´c na college. Nigdy nie znajd˛e takiej pracy, z˙ ebym mogła wyprowadzi´c si˛e od rodziców, bo z z˙ adnej, do jakiej mogłabym si˛e załapa´c, nie dam rady si˛e utrzyma´c. No i nigdzie nie b˛edzie bezpiecznie. Jasny gwint, przecie˙z moi rodzice dalej mieszkaja˛ ze swoimi staruszkami. — Wiem — powiedziałam. — Od dawna nie jest dobrze, a b˛edzie jeszcze gorzej. — Jeszcze? Je˙zeli chodzi o mnie, to wystarczy! Zacz˛eła zajada´c fasolowa˛ sałatk˛e, która wygladała ˛ całkiem zach˛ecajaco. ˛ Pomy´slałam, z˙ e mo˙ze zaraz straci´c apetyt. — Na południu Missisipi i Luizjany szerzy si˛e epidemia cholery — oznajmi˙ łam. — Słyszałam wczoraj przez radio. Zyje tam za du˙zo biedoty — analfabeci, bezdomni, bezrobotni — bez czystej wody i przyzwoitych warunków sanitarnych. Chocia˙z wody maja˛ tam pod dostatkiem, wi˛ekszo´sc´ jest zanieczyszczona. Słyszała´s o tym narkotyku, po którym ludzie maja˛ ochot˛e podkłada´c ogie´n? Kiwn˛eła głowa,˛ prze˙zuwajac ˛ sałatk˛e. — Dociera do coraz dalszych regionów kraju. Ostatnio był na wschodnim wybrze˙zu. Teraz trafił ju˙z do Chicago. W wiadomo´sciach podaja,˛ z˙ e po jego za˙zyciu przygladanie ˛ si˛e, jak si˛e pali, daje wi˛eksza˛ przyjemno´sc´ ni˙z seks. Kiedy tego słucham, sama nie wiem, czy reporterzy go pot˛epiaja˛ czy reklamuja.˛ Przerwałam, by gł˛eboko odetchna´ ˛c. — W Kentucky, Alabamie, Tennessee i dwu czy trzech innych stanach szaleja˛ tornada, równajac ˛ wszystko z ziemia.˛ Zabiły ju˙z trzysta osób. A w s´nie˙znej ´ zamieci na północy Srodkowego Zachodu zamarzło jeszcze wi˛ecej. W Nowym Jorku i New Jersey ludzie gina,˛ bo wybuchła epidemia odry. Odry! — Słyszałam o tym — odezwała si˛e Joanne. — Dziwne. Przecie˙z je´sli nawet kogo´s nie sta´c na szczepienia, to na odr˛e si˛e nie umiera. — Oni sa˛ ju˙z jedna˛ noga˛ w grobie, nim zachoruja˛ — u´swiadomiłam jej. — Osłabiły ich mrozy, głód i inne choroby. To jasne, z˙ e nie moga˛ pozwoli´c sobie 42
na uodparniajace ˛ szczepionki. Wygrały´smy los na loterii, z˙ e nasi rodzice mieli za co nas szczepi´c. Je´sli urodzimy kiedy´s dzieci, chyba nie b˛edziemy mogły da´c im nawet tyle. — Wiem, wiem — potakn˛eła tonem bliskim znudzenia. — Nie jest dobrze. Moja mama ma nadziej˛e, z˙ e ten nowy prezydent, Donner, zrobi co´s, z˙ eby wszystko znów było normalne. — Normalne — mrukn˛ełam. — Ciekawe, co takiego. Ty te˙z w to wierzysz? — Nie. Nie ma szans. My´sl˛e, z˙ e zmieniłby wszystko, gdyby wiedział jak, ale Harry mówi, z˙ e program Donnera go przera˙za. Mówi, z˙ e jego rzady ˛ cofna˛ kraj o sto lat. — Mój tato te˙z twierdzi co´s takiego. To cud, z˙ e raz maja˛ z Harrym podobne zdanie. — To proste. Ojciec Harry’ego uwa˙za Donnera za Boga, a Harry za nic w s´wiecie w niczym by si˛e z nim nie zgodził. Parskn˛ełam s´miechem, my´slac ˛ o wiecznych wojnach, jakie Harry toczy ze swoim ojcem. Nasze sasiedzkie ˛ fajerwerki — du˙zo huku i błysku, ale ogie´n naprawd˛e tylko sztuczny. — Czemu nagle zebrało ci si˛e na rozmow˛e o tym wszystkim? — zapytała Joanne i sprawiła, z˙ e znów zacz˛ełam my´sle´c o prawdziwej po˙zodze. — I tak nic na to nie poradzimy. — A jednak musimy. — Na przykład co? Mamy po pi˛etna´scie lat! Co takiego mogłyby´smy zrobi´c? — Mo˙zemy si˛e przygotowa´c. Powinny´smy zacza´ ˛c ju˙z teraz. Przygotowa´c si˛e na to, co nastapi, ˛ z˙ eby prze˙zy´c i z˙ eby potem umie´c zacza´ ˛c z˙ y´c od nowa. Musimy skoncentrowa´c si˛e na my´sleniu, co zrobi´c, aby przetrwa´c, nie pozwalajac ˛ przegania´c si˛e jak stado owiec ró˙znym szale´ncom, desperatom, zbirom ani przywódcom, którzy sami nie wiedza,˛ co robia! ˛ Joanne gapiła si˛e na mnie. — Nie mam poj˛ecia, o czym ty pleciesz. Gadałam jak naj˛eta dalej — chyba naprawd˛e mnie poniosło. — O naszym sasiedztwie, ˛ Jo, o tym s´lepym zaułku odgrodzonym murem. O tym, z˙ e przyjdzie dzie´n, w którym ta wielka wataha głodnych i zdesperowanych obłaka´ ˛ nców zza muru postanowi tu wtargna´ ˛c. O tym, z˙ e musimy co´s zrobi´c, z˙ eby ocale´c i jako´s si˛e odbudowa´c — albo chocia˙z uj´sc´ z z˙ yciem i samemu nie zosta´c z˙ ebrakami. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e jacy´s ludzie rozwala˛ nasz mur i wejda˛ do s´rodka? — Bardziej prawdopodobne, z˙ e go wysadza˛ w powietrze — przynajmniej bram˛e. Pewnego dnia do tego dojdzie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. — Wcale nie — zaprotestowała.
43
Usiadła prosto, prawie sztywno, zapominajac ˛ na chwil˛e o lunchu. Ugryzłam k˛es z˙ oł˛edziowego chleba z suszonymi owocami i orzechami. To mój ulubiony przysmak, ale tym razem prze˙zułam go i połkn˛ełam bez delektowania si˛e. — Jo, czekaja˛ nas kłopoty. Ju˙z to przyznała´s. — Pewnie — zgodziła si˛e. — Cz˛estsze strzelaniny, wi˛ecej włama´n. Nie mys´lałam o niczym innym. — Przez jaki´s czas — chciałabym umie´c przewidzie´c, jak długo — mo˙ze naprawd˛e nie zdarzy si˛e nic powa˙zniejszego. B˛eda˛ nas szarpa´c, napada´c i n˛eka´c po trochu, a˙z w ko´ncu nadejdzie ten jeden wielki atak. Je˙zeli si˛e nie przygotujemy, zetra˛ nas w proch jak Jerycho. Zesztywniała, broniac ˛ si˛e przed u´swiadomieniem sobie tego zagro˙zenia. — Skad ˛ mo˙zesz wiedzie´c?! Nie jeste´s jasnowidzem! Nikt nie umie przewidzie´c przyszło´sci! — Nieprawda — zaprzeczyłam. — Ka˙zdy mo˙ze przewidywa´c, je´sli tylko chce. To przera˙za, ale jak ju˙z przezwyci˛ez˙ y si˛e strach, idzie dziecinnie łatwo. Niektóre ogrodzone murem sasiedztwa ˛ w Los Angeles, wi˛eksze i pot˛ez˙ niejsze od naszego, ju˙z zda˙ ˛zyły obróci´c si˛e w perzyn˛e. Zostały same ruiny, ze szczurami i dzikimi lokatorami. Skoro im si˛e to przytrafiło, nam te˙z mo˙ze. Zginiemy tu, chyba z˙ e zaczniemy działa´c i wymy´slimy jaki´s sposób na prze˙zycie. — Je´sli rzeczywi´scie wierzysz w to, co mówisz, czemu nie powiesz swoim rodzicom? Ostrze˙z ich, niech oni co´s z tym zrobia.˛ — Wła´snie taki mam zamiar, musz˛e tylko wymy´sli´c sposób, jak im to wytłumaczy´c, z˙ eby mi uwierzyli. Poza tym. . . wydaje mi si˛e, z˙ e oni ju˙z wiedza,˛ przynajmniej tato. Przypuszczam, z˙ e wi˛ekszo´sc´ dorosłych zdaje sobie z tego spraw˛e. Nie chca˛ my´sle´c na ten temat, ale wiedza.˛ — Mo˙ze moja mama ma racj˛e co do Donnera. Mo˙zliwe, z˙ e on naprawd˛e zmieni co´s na lepsze. — Akurat. Donner to tylko taka atrapa. — Co? — Chodzi mi o to, z˙ e. . . jest dla nas czym´s w rodzaju symbolu przeszło´sci. Trzymamy si˛e go, broniac ˛ si˛e przed wypchni˛eciem w przyszło´sc´ . Jest niczym. Nie ma w nim z˙ adnej tre´sci. Tyle z˙ e skoro mamy nowego prezydenta, kolejnego w dwustupi˛ec´ dziesi˛ecioletniej tradycji prezydentów Ameryki, łudzimy si˛e, z˙ e ten kraj, ta kultura, w której wyro´sli´smy, dalej trwa — z˙ e przetrzymamy złe czasy i zaczniemy znów z˙ y´c normalnie. — Mo˙ze tak b˛edzie. Przecie˙z to mo˙zliwe. Ja wierz˛e, z˙ e kiedy´s si˛e odmieni. Bzdura. Była zbyt bystra, by czerpa´c z tego samookłamywania si˛e co´s wi˛ecej ni˙z tylko powierzchowna,˛ dora´zna˛ pociech˛e. Cho´c mo˙ze i lepsza taka ni˙z z˙ adna. Spróbowałam z innej beczki. — Czytała´s kiedy´s o pladze d˙zumy w s´redniowiecznej Europie? Przytakn˛eła. Joanne du˙zo czyta podobnie jak ja — co tylko wpadnie w r˛ece. 44
— Wyludniła spora˛ cz˛es´c´ kontynentu — przypomniała sobie. — Niektórym z tych, co prze˙zyli, zdawało si˛e, z˙ e to ju˙z koniec s´wiata. — Tak, ale jak tylko zrozumieli, z˙ e jednak nie, zdali sobie te˙z spraw˛e, ile wolnej ziemi jest do wzi˛ecia, a rzemie´slnicy — ci, co mieli w r˛eku jaki´s fach — poj˛eli, z˙ e nadarza si˛e okazja, by za˙zada´ ˛ c lepszej płacy za ich prac˛e. Mnóstwo rzeczy zmieniło si˛e dla wszystkich ocalałych od zarazy. — O co ci chodzi? — O zmiany. Zamy´sliłam si˛e na moment. — W porównaniu z tym, co mo˙ze przynie´sc´ jutro, wtedy wszystko zmieniało si˛e powoli, ale trzeba było a˙z d˙zumy, by niektórzy ludzie u´swiadomili sobie, z˙ e co´s w ogóle mo˙ze si˛e zmieni´c. — Co z tego? — To, z˙ e dzisiejszy s´wiat te˙z si˛e wła´snie zmienia. Tylko z˙ e naszych rodziców nie zdziesiatkowała ˛ plaga, wi˛ec z˙ yja˛ przywiazani ˛ do przeszło´sci, czekajac, ˛ a˙z wróca˛ stare dobre czasy. Ale zaszły ju˙z wielkie zmiany, a zajda˛ jeszcze wi˛eksze. Wszystko si˛e zawsze zmienia. Tyle z˙ e łatwiej znosi´c drobne, idace ˛ krok po kroczku przeobra˙zenia, ni˙z dokona´c jednego pot˛ez˙ nego, przełomowego skoku. Ta sama ludzko´sc´ , która zmieniła ziemski klimat, dzi´s czeka na powrót dawnych czasów. — Twój ojciec twierdzi, z˙ e mimo tego, co mówia˛ uczeni, nie wierzy, i˙z to ludzie zmienili pogod˛e. W kazaniach powtarza, z˙ e tylko Bóg mógłby przekształci´c s´wiat w tak znaczacy ˛ sposób. — Wierzysz mu? Otworzyła usta i popatrzywszy na mnie, zamkn˛eła je z powrotem. — Sama nie wiem — odezwała si˛e w ko´ncu po chwili milczenia. — Tato te˙z ma klapki na oczach — powiedziałam. — To najlepszy człowiek, jakiego znam, ale nawet on je ma. — Co za ró˙znica. Niewa˙zne, dlaczego zmienił si˛e klimat, skoro i tak nie jeste´smy w stanie odmieni´c go z powrotem. Przynajmniej nie ty i nie ja. Ani całe sasiedztwo. ˛ Nic na to nie poradzimy. Moja cierpliwo´sc´ si˛e wyczerpała. — No to zabijmy si˛e wszyscy i od razu z tym sko´nczmy! Zmarszczyła brwi — okragła, ˛ nazbyt powa˙zna twarzyczka wyra˙zała prawie zło´sc´ . Obrała ze skórki niezbyt wyro´sni˛eta˛ pomara´ncz˛e. — Wi˛ec co? — spytała z naciskiem. — Co takiego mo˙zemy zrobi´c? Odło˙zyłam ostatni k˛es mojego z˙ oł˛edziowego chlebka i obchodzac ˛ ja,˛ podeszłam do nocnego stolika. Z przepastnej szuflady na samym dole wyj˛ełam stosik ksia˙ ˛zek i pokazałam je Joanne.
45
— Od paru miesi˛ecy czytam i ucz˛e si˛e. To sa˛ starocie, jak wszystkie ksia˙ ˛zki w naszym domu. Ale wyszukuj˛e te˙z nowo´sci — kiedy tylko tato pozwala mi korzysta´c z komputera. Przegladała ˛ tomiszcza z nachmurzona˛ mina.˛ Trzy podr˛eczniki przetrwania w dziczy, trzy o broni i strzelectwie, po dwa o udzielaniu pomocy medycznej w nagłych wypadkach, o kalifornijskiej ro´slinno´sci i sposobach jej wykorzystania, i jeszcze dwa o z˙ yciu w prymitywnych warunkach: jak zbudowa´c chat˛e z drewna, jak hodowa´c z˙ ywy inwentarz, uprawia´c ro´sliny, wyrabia´c mydło — i tym podobne rzeczy. Połapała si˛e od razu. — Co ty wyczyniasz? — spytała. — Uczysz si˛e z˙ y´c w jakiej´s głuszy bez cywilizacji? — Próbuj˛e nauczy´c si˛e wszystkiego, co mo˙ze mi pomóc prze˙zy´c gdziekolwiek, gdzie nie b˛edzie muru. I my´sl˛e, z˙ e ka˙zdy w sasiedztwie ˛ powinien przysia´ ˛sc´ do takiej lektury. Sadz˛ ˛ e te˙z, z˙ e trzeba zakopa´c pieniadze ˛ i inne rzeczy pierwszej potrzeby w ziemi, aby rabusie nie mogli ich znale´zc´ . Czas ju˙z popakowa´c ratunkowe plecaki — z˙ eby je złapa´c i ucieka´c — na wypadek, gdyby przyszło nam wynosi´c si˛e w po´spiechu. Gotówka, jedzenie, ubranie, koc, zapałki. . . Powinnis´my ustali´c miejsca poza sasiedztwem, ˛ w których mieliby´smy si˛e zebra´c w razie rozdzielenia czy rozproszenia. Do diabła, mam jeszcze du˙zo pomysłów. I jestem pewna, z˙ e cho´cbym przewidziała nie wiem ile, to i tak b˛edzie za mało. Za ka˙zdym razem, kiedy wychodz˛e na zewnatrz, ˛ próbuj˛e wyobrazi´c sobie, jak by to było, gdybym musiała z˙ y´c tam, bez z˙ adnych murów, i uzmysławiam sobie, z˙ e tak naprawd˛e nie mam o niczym poj˛ecia. — No to po kiego. . . — Mam zamiar prze˙zy´c. Wpatrywała si˛e we mnie bez słowa. — Chc˛e nauczy´c si˛e wszystkiego, co zdołam, dopóki jeszcze mog˛e — ciagn˛ ˛ ełam. — Je´sli znajd˛e si˛e za murem, mam nadziej˛e, z˙ e to, czego zda˙ ˛ze˛ si˛e nauczy´c, pomo˙ze mi utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu tak długo, z˙ ebym mogła si˛e przystosowa´c i nauczy´c jeszcze wi˛ecej. Popatrzyła na mnie z nerwowym u´smieszkiem. — Po˙zerasz za du˙zo przygodowych powie´sci — skwitowała. Tym razem ja zmarszczyłam brwi. Jak ja˛ przekona´c? — To nie sa˛ z˙ arty, Jo. — A co? — Przełkn˛eła ostatni kawalatek ˛ pomara´nczy. — Co chcesz mi powiedzie´c? — Masz spowa˙znie´c. Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e nie wiem zbyt wiele. Tyle co ka˙zdy w sasiedztwie. ˛ Ale wszyscy razem mo˙zemy dowiedzie´c si˛e wi˛ecej. A pó´zniej uczy´c si˛e nawzajem. Tylko sko´nczmy z tym negowaniem rzeczywisto´sci i nadziejami, z˙ e jakie´s czary zmienia˛ ja˛ na lepsze. — Ja tak nie robi˛e. 46
Przez moment przygladałam ˛ si˛e deszczowi na dworze, a˙z troszk˛e ochłon˛ełam. — Ty nie. Zgoda. Co w takim razie robisz? Wida´c było, z˙ e jest jej nieswojo. — Dalej nie jestem pewna, czy naprawd˛e mo˙zemy cokolwiek poradzi´c. . . — Jo! — O´swie´c mnie: co takiego mogłabym zrobi´c, aby jednocze´snie nie napyta´c sobie biedy, albo z˙ eby wszyscy nie pomy´sleli, z˙ e zwariowałam? Daj jaki´s przykład. Nareszcie. — Przeczytała´s ksia˙ ˛zki, które macie w domu? — Par˛e. Nie wszystkie. Niektóre to nudy. Ksia˙ ˛zki nas nie uratuja.˛ — Nic nas nie uratuje. Je˙zeli sami si˛e nie ocalimy, ju˙z po nas. Wysil wyobra´zni˛e. Czy jest co´s w waszej domowej biblioteczce, co mogłoby si˛e przyda´c, gdyby przyszło ci z˙ y´c za murem? — Nie. — Troch˛e za szybko odpowiedziała´s. Id´z do domu i sprawd´z. Potem zrób, jak powiedziałam: zacznij sobie wyobra˙za´c. Wszelkie przydatne hasła o sztuce przetrwania z encyklopedii, biografie, cokolwiek mo˙ze pomóc nauczy´c si˛e, jak z˙ y´c na zewnatrz ˛ i jak si˛e broni´c. Nawet co´s z beletrystyki mo˙ze okaza´c si˛e u˙zyteczne. Zerkn˛eła na mnie ukradkiem. — Nie watpi˛ ˛ e — powiedziała. — Jo, nawet je´sli ta wiedza nie b˛edzie nigdy potrzebna, przecie˙z w niczym ci nie zaszkodzi. Po prostu dowiesz si˛e czego´s nowego, czego nie wiedziała´s przedtem. Co ty na to? A czy jak czytasz, to robisz notatki? Spojrzała ostro˙znie na mnie. — Czasami. — Przeczytaj to. Wr˛eczyłam jej jedna˛ z ksia˙ ˛zek o ro´slinach — t˛e o kalifornijskich Indianach; o tym, jakie ro´sliny zbierali i uprawiali, i jak je przerabiali. Naprawd˛e ciekawa i zabawna ksia˙ ˛zeczka. Ju˙z widz˛e, jak Joanne si˛e zdziwi, gdy nie znajdzie w niej nic, czego mo˙zna by si˛e przestraszy´c — nic gro´znego ani wymagajacego ˛ zachodu. Pomy´slałam, z˙ e wystarczajaco ˛ musiała si˛e wysili´c i przestraszy´c podczas rozmowy ze mna.˛ — Notuj sobie — poradziłam. — W ten sposób lepiej wszystko zapami˛etasz. — I tak ci nie wierz˛e — odparła. — Wcale nie musi by´c a˙z tak z´ le, jak mówisz. Wsun˛ełam jej w r˛ece ksia˙ ˛zk˛e. — Rób systematycznie notatki — powtórzyłam. — Skup si˛e zwłaszcza na ro´slinach, które rosna˛ mi˛edzy nami a oceanem i w pasie samego wybrze˙za, a˙z do Oregonu. Zaznaczyłam fragmenty. — Powiedziałam przecie˙z, z˙ e ci nie wierz˛e. — Niewa˙zne. 47
Spojrzała na ksia˙ ˛zk˛e i przejechała dło´nmi po czarnej, tekturowo-materiałowej oprawie. — Wi˛ec według ciebie mamy uczy´c si˛e, jak je´sc´ traw˛e i mieszka´c w krzakach — mrukn˛eła pod nosem. — Mamy nauczy´c si˛e, jak prze˙zy´c — odparłam. — To dobra lektura. Uwa˙zaj na nia.˛ Wiesz, jak mój ojciec dba o swoje ksia˙ ˛zki. CZWARTEK, 6 MARCA 2025 Przestało pada´c. Z moich okien w północnym skrzydle domu widz˛e, jak rozsnuwaja˛ si˛e chmury. Gnaja˛ nad górami w stron˛e pustyni. Zadziwiajace, ˛ jak pr˛edko p˛edza.˛ Zerwał si˛e zimny i pot˛ez˙ ny wiatr. Pewnie przewróci nam par˛e drzew. Ciekawe, ile lat upłynie, zanim znów zobaczymy deszcz.
VI
Czasem Tonacy ˛ gina˛ Walczac ˛ z tymi, co spiesza˛ im na ratunek. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 8 MARCA 2025 Joanne si˛e wygadała. Powiedziała mamie, ta zwierzyła si˛e ojcu, który z kolei powtórzył wszystko mojemu tacie. Zaraz potem odbył jedna˛ z tych naszych powa˙znych rozmów. Niech licho porwie Joanne. Niech ja˛ cholera! Widziały´smy si˛e dzi´s na mszy za Amy i wczoraj w szkole. Nie pisn˛eła nawet słówkiem, co zrobiła, a dowiedziałam si˛e, z˙ e wypaplała mamie ju˙z we czwartek. Mo˙ze to miał by´c ich sekret, ale Phillida Garfield, jejku, tak si˛e mna˛ przej˛eła, tak si˛e o mnie martwi. Nie podobało jej si˛e, z˙ e strasz˛e Joanne. Naprawd˛e ja˛ nastraszyłam? Widocznie nie na tyle, z˙ eby poszła po rozum do głowy. Zawsze wydawała mi si˛e taka rozsadna. ˛ Wymy´sliła sobie, z˙ e jak wpakuje mnie w kabał˛e, to niebezpiecze´nstwo zniknie? Nie, to nie to. Po prostu ciagle ˛ nie chce spojrze´c prawdzie w oczy i odegrała głupiutka˛ gierk˛e pod tytułem: „Nie mówmy o wilku, to mo˙ze nie wyjdzie z lasu”. Idiotka! Nigdy wi˛ecej nie zaryzykuj˛e powiedzenia jej niczego wa˙znego. Dopiero by było, gdybym otworzyła si˛e jeszcze bardziej. Na przykład, gdybym zacz˛eła z nia˛ rozmawia´c o religii. Przecie˙z chciałam. Czy o´smiel˛e si˛e kiedykolwiek omawia´c te sprawy z kimkolwiek? To, co ju˙z wyklepałam, zem´sciło si˛e na mnie wieczorem. Po pogrzebie pan Garfield pogadał sobie z tata.˛ No i zacz˛eła si˛e szeptanka, całkiem jak w „głuchym telefonie”, w który graja˛ maluchy. Oryginalna przestroga, z˙ e sasiedztwu ˛ grozi niebezpiecze´nstwo i trzeba zacza´ ˛c energicznie działa´c, by si˛e ocali´c, na ko´ncu ła´ncuszka zmieniła si˛e w nowin˛e, jak to Lauren rozpowiada, z˙ e musimy ucieka´c, bo boi si˛e, z˙ e zewn˛etrzni wznieca˛ rozruchy, rozwala˛ mur i wszystkich wybija.˛ 49
Pewnie mniej wi˛ecej tak mówiłam, ale Joanne powtórzyła wszystko w taki sposób, by było jasne, z˙ e ani troch˛e si˛e ze mna˛ nie zgadza. A przecie˙z wcale nie chodziło mi o jakie´s tam czarnowidztwo w stylu: wszyscy zginiemy, bójcie si˛e. Jaki to by miało sens? Teraz wróciła do mnie echem wyłacznie ˛ najciemniejsza strona. — Lauren, co takiego powiedziała´s Joanne? — spytał stanowczym tonem tato, wchodzac ˛ do mojego pokoju po kolacji, w porze kiedy powinien szlifowa´c kazanie na nast˛epny dzie´n. Usiadł na moim jedynym krze´sle i wpatrywał si˛e we mnie wzrokiem, który mówił: „Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Postradała´s rozum?” Po spojrzeniu i po tym, jak wspomniał Joanne, domy´sliłam si˛e, co si˛e stało i o co mu chodzi. Joanne, moja przyjaciółka. Niech ja˛ diabli! Przysiadłam na łó˙zku i popatrzyłam na niego. — Powiedziałam jej, z˙ e czekaja˛ nas ci˛ez˙ kie, niebezpieczne czasy. I ostrzegłam, z˙ e powinni´smy zacza´ ˛c uczy´c si˛e wszystkiego, co pomo˙ze nam je prze˙zy´c. Wtedy wyja´snił mi, jak bardzo Joanne i jej matka zdenerwowały si˛e i zmartwiły i jak obie pomy´slały, z˙ e mo˙ze potrzebuj˛e „z kim´s porozmawia´c”, bo ubzdurałam sobie, z˙ e nadciaga ˛ koniec naszego s´wiata. — My´slisz, z˙ e zbli˙za si˛e koniec s´wiata? — zapytał ojciec, a mnie zupełnie bez ostrze˙zenia zachciało si˛e płaka´c. Ze wszystkich sił starałam si˛e powstrzyma´c łzy. „Nie całego, lecz twojego s´wiata, a ty mo˙zesz zgina´ ˛c razem z nim” — odpowiedziałam w duchu, i to było okropne. Nigdy dotad ˛ nie my´slałam w ten sposób. Odwróciłam si˛e i wyglada˛ łam przez okno tak długo, dopóki troch˛e si˛e nie uspokoiłam. Gdy znów mogłam spojrze´c mu w twarz, odparłam na głos: — Owszem. A ty nie? Zmarszczył brwi. Chyba jednak tego si˛e po mnie nie spodziewał. — Masz dopiero pi˛etna´scie lat — zaczał. ˛ — Nie rozumiesz jeszcze wszystkiego, co si˛e dzieje. Problemy, z którymi dzi´s si˛e borykamy, pojawiły si˛e na długo przed twoim urodzeniem. — Wiem o tym. Siedział wcia˙ ˛z z ta˛ sama˛ nachmurzona˛ mina.˛ Ciekawe, co chciał usłysze´c. — No wi˛ec, co w ciebie wstapiło? ˛ — nalegał. — Czemu mówiła´s Joanne te wszystkie rzeczy? Zdecydowałam, z˙ e tak długo, jak si˛e da, b˛ed˛e mówi´c prawd˛e. Nie znosz˛e kłama´c tacie. — Bo to prawda — obstawałam przy swoim. — Nie musisz koniecznie rozpowiada´c wszystkiego, co wydaje ci si˛e, z˙ e wiesz. Jeszcze si˛e tego nie nauczyła´s? — Joanne to moja przyjaciółka. My´slałam, z˙ e jej mog˛e si˛e zwierzy´c. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ 50
— Mówienie o takich sprawach przera˙za ludzi — tłumaczył. — Dlatego najlepiej te kwestie pomija´c milczeniem. — Ale to przecie˙z. . . tak jakby udawa´c, z˙ e nie widzimy, z˙ e w saloniku si˛e pali, tylko dlatego, z˙ e akurat wszyscy siedza˛ w kuchni, a rozmowy o po˙zarach sa˛ zbyt straszne. — Sko´ncz z tym przestrzeganiem Joanne czy innych kole˙zanek — nakazał. — Na razie. Wiem: wydaje ci si˛e, z˙ e masz racj˛e, ale nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. Tylko wystraszysz ludzi. Udało mi si˛e stłumi´c wzbierajac ˛ a˛ zło´sc´ , kierujac ˛ rozmow˛e na troch˛e inny tor. ˙Zeby poruszy´c tat˛e, trzeba spróbowa´c dotrze´c do niego z kilku stron naraz, czasami to dobra metoda. — Czy pan Garfield oddał ci ksia˙ ˛zk˛e? — zapytałam. — Jaka˛ znów ksia˙ ˛zk˛e? — T˛e, która˛ po˙zyczyłam Joanne: o ro´slinach w Kalifornii i india´nskich sposobach ich wykorzystania. Z twojej biblioteki. Przepraszam, z˙ e ja˛ wypo˙zyczyłam. Wydawała mi si˛e całkiem niewinna, nie my´slałam, z˙ e mo˙ze narobi´c kłopotu. Ale chyba narobiła. Spojrzał zaskoczony i niemal si˛e u´smiechnał. ˛ — Có˙z, w takim razie b˛ed˛e ja˛ musiał odebra´c. Bez niej nie miałaby´s swojego ulubionego z˙ oł˛edziowego pieczywa, nie mówiac ˛ o paru innych rzeczach, do których przyzwyczaili´smy si˛e, jakby spadały z nieba. — Mój z˙ oł˛edziowy chlebek. . . ? Skinał ˛ głowa.˛ — Wi˛ekszo´sc´ ludzi w naszym kraju wcale nie jada z˙ oł˛edzi. Nie znaja˛ takiego zwyczaju, nie wiedza,˛ co z nimi robi´c; poza tym, z jakiego´s powodu, pomysł jedzenia z˙ oł˛edzi wydaje im si˛e do´sc´ obrzydliwy. Z poczatku ˛ niektórzy sasiedzi ˛ chcieli s´cia´ ˛c wszystkie nasze wielkie owocujace ˛ d˛eby i na ich miejsce posadzi´c co´s po˙zyteczniejszego. Nie masz poj˛ecia, jak długo musiałem ich przekonywa´c, z˙ eby zmienili zdanie. — Co si˛e przedtem jadło? — Chleb, przewa˙znie z pszenicy oraz innych zbó˙z: kukurydzy, z˙ yta, owsa. . . — Przecie˙z to strasznie drogie! — Dawniej nie było. Przypilnuj, z˙ eby Joanne oddała t˛e ksia˙ ˛zk˛e. Zaczerpnał ˛ gł˛eboko powietrza. — A teraz przesta´nmy zajmowa´c si˛e błahostkami i przejd´zmy do sedna. Co chciała´s osiagn ˛ a´ ˛c? Namówi´c Joanne do ucieczki? Tym razem ja westchn˛ełam. — Oczywi´scie, z˙ e nie. — Jej ojciec jest przekonany, z˙ e tak. — To nieprawda. Mówiłam o tym, z˙ e musimy co´s zrobi´c, aby przetrwa´c; nauczy´c si˛e, jak z˙ y´c na zewnatrz, ˛ na wypadek, gdyby´smy kiedy´s musieli. 51
Przygladał ˛ mi si˛e w taki sposób, jak gdyby umiał wyczyta´c wszystko w moich my´slach. Kiedy byłam malutka, wierzyłam, z˙ e to potrafi. — W porzadku ˛ — powiedział. — Mo˙ze i chciała´s dobrze, ale masz sko´nczy´c z sianiem paniki. — Nie o to mi chodziło. My´sl˛e, z˙ e naprawd˛e powinni´smy nauczy´c si˛e jak najwi˛ecej, póki jeszcze jest czas. — To nie twoja sprawa, Lauren. Nie ty decydujesz, co dobre dla sasiedztwa. ˛ ˙ O, do diabła. Zebym tylko nie zgubiła si˛e w tym lawirowaniu mi˛edzy ust˛epowaniem a naciskaniem i szar˙zowaniem do przodu. — Tak, tato. Odchylił si˛e do tyłu i spojrzał na mnie. — Powtórz mi słowo w słowo to, co mówiła´s Joanne. Wszy´sciutko. Powtórzyłam. Starałam si˛e, by mój głos brzmiał spokojnie i beznami˛etnie, ale nie pomin˛ełam niczego. Chciałam, z˙ eby si˛e dowiedział — z˙ eby zrozumiał, w co wierz˛e. Przynajmniej t˛e czastk˛ ˛ e, która nie dotyczyła religii. Kiedy sko´nczyłam, przystan˛ełam i czekałam. Wygladało ˛ na to, z˙ e tato spodziewa si˛e dalszych wynurze´n. Jaki´s czas siedział bez słowa i tylko patrzył na mnie. Tym razem nie umiałam pozna´c po nim, co czuje. Inni ludzie nigdy nie wiedzieli, je˙zeli tego nie chciał, ale mnie przewa˙znie si˛e udawało. Wyczuwałam tylko, jak zamknał ˛ si˛e przede mna˛ i z˙ e nic na to nie mog˛e poradzi´c. Mogłam tylko czeka´c. Wreszcie westchnał, ˛ jak kto´s, kto długo wstrzymywał oddech. — Nigdy wi˛ecej o tym nie rozmawiaj — oznajmił tonem wykluczajacym ˛ sprzeciw. Podniosłam na niego wzrok, nie chcac ˛ składa´c obietnicy bez pokrycia. — Lauren. — Tato. — Chc˛e, aby´s przyrzekła, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edziesz o tym mówi´c. Co mam mu powiedzie´c? Nie obiecam tego. Nie mog˛e. — Mogliby´smy spakowa´c plecaki na wypadek trz˛esienia ziemi — podsun˛ełam. — Podr˛eczny ratunkowy ekwipunek do zabrania, w razie gdyby trzeba było w po´spiechu opu´sci´c dom. Gdyby´smy powiedzieli ludziom, z˙ e to na wypadek trz˛esienia ziemi, mo˙ze by ich to tak bardzo nie zaniepokoiło. To zwyczajna rzecz, wszyscy boja˛ si˛e trz˛esienia ziemi — wyrzuciłam z siebie goraczkowo. ˛ — Prosz˛e da´c mi słowo, córko. Jego słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. — Ale dlaczego? Przecie˙z wiesz, z˙ e mam racj˛e. Nawet taka pani Garfield musi zdawa´c sobie z tego spraw˛e. Wi˛ec czemu? Sadziłam, ˛ z˙ e zaraz zacznie krzycze´c albo mnie ukarze. Jego głos oscylował na granicy tego ostrzegawczego tonu, który moi bracia i ja nazwali´smy grzechotaniem — od złowrogiego klekotu ogona grzechotnika. Gdy przekraczał t˛e granic˛e,
52
wpadało si˛e w niezły pasztet. A kiedy zwracał si˛e do nas per „synu” lub „córko”, znaczyło to, z˙ e kłopoty sa˛ tu˙z-tu˙z. — Dlaczego? — dopytywałam si˛e uparcie. — Dlatego z˙ e nie masz zielonego poj˛ecia, co robisz. Marszczac ˛ brwi, przetarł dłonia˛ czoło. Gdy znów si˛e odezwał, jego ton wskazywał, z˙ e granica została przekroczona. — Madrzej ˛ jest uczy´c ludzi, ni˙z ich straszy´c, Lauren. Je´sli posiejesz w nich strach i nic si˛e nie zdarzy, przestana˛ si˛e ba´c, i przestana˛ te˙z ciebie szanowa´c, stracisz autorytet. Drugi raz ju˙z tak łatwo ich nie przestraszysz i trudniej b˛edzie ich naucza´c, trudniej odzyska´c ich zaufanie. Dlatego najlepiej zacza´ ˛c od nauki. Usta skrzywiły mu si˛e w leciutkim u´smiechu. — Swoja˛ droga˛ ciekawe, z˙ e postanowiła´s zacza´ ˛c ja˛ od lektury, która˛ po˙zyczyła´s Joanne. Przyszło ci kiedy´s do głowy, z˙ e mogłaby´s uczy´c z tej ksia˙ ˛zki? — Uczy´c. . . moich przedszkolaków? — Czemu˙z by nie. Przynajmniej urabiałaby´s ich od wła´sciwej strony. Mogłaby´s nawet zorganizowa´c lekcje dla starszych dzieci i dla dorosłych. Tak jak zaj˛ecia z rze´zbienia w drewnie, które prowadzi pan Ibarra, kurs r˛ecznych robótek pani Balter czy wykłady z astronomii młodego Roberta Hsu. Ludzie si˛e nudza.˛ Teraz, kiedy nie maja˛ ju˙z telewizji u Yannisów, jeszcze jedne nieobowiazkowe ˛ zaj˛ecia pewnie nie wzbudza˛ w nich sprzeciwu. Je˙zeli tylko b˛edziesz potrafiła ich uczy´c i bawi´c jednocze´snie, masz szans˛e trafi´c ze swoja˛ wiedza˛ pod strzechy. Niekoniecznie zmuszajac ˛ ludzi do patrzenia w dół. — W dół. . . ? — W przepa´sc´ , córko. Tym razem córka nie oznaczała ju˙z kłopotów. Burza przeszła. — Dopiero ja˛ zauwa˙zyła´s — ciagn ˛ ał ˛ dalej. — A doro´sli w naszym sasiedztwie ˛ z˙ yja,˛ balansujac ˛ na jej kraw˛edzi dłu˙zej, ni˙z chodzisz po tym s´wiecie. Podniosłam si˛e z łó˙zka, podeszłam i chwyciłam go za r˛ek˛e. — Jest coraz gorzej, tato. — Wiem o tym. — Wi˛ec mo˙ze przyszedł czas, z˙ eby zajrze´c w t˛e przepa´sc´ i poszuka´c wyst˛epów, jakich´s punktów oparcia dla rak ˛ i nóg, nim zostaniemy zepchni˛eci w otchła´n. — Wła´snie po to co tydzie´n c´ wiczymy strzelanie do celu, po to mamy laserosiatk˛e i alarmowy dzwon. Twój pomysł plecaków ratunkowych jest dobry. Kilku sasiadów ˛ ju˙z co´s takiego przygotowało. Na wypadek trz˛esienia ziemi. Inni spakuja˛ je, je´sli tylko im podpowiem. Oczywi´scie sa˛ tacy, co nie zrobia˛ nic. Zawsze znajda˛ si˛e ludzie, którzy nie kiwna˛ palcem. — Podsuniesz im t˛e my´sl? — Owszem. Na najbli˙zszym zgromadzeniu sasiedztwa. ˛ — Nie mo˙zna zrobi´c czego´s wi˛ecej? Na te wszystkie pomysły potrzeba czasu. — Jednak zostaniemy przy nich. 53
Wstał z krzesła, wysoki, pot˛ez˙ ny jak mur. — Czemu nie popytasz ludzi, mo˙ze na przykład który´s z sasiadów ˛ zna si˛e ˙ co nieco na sztukach walki? Zeby naprawd˛e poradzi´c sobie w walce wr˛ecz, nie wystarczy przerobi´c par˛e podr˛eczników. — Nie ma sprawy — mrugn˛ełam do niego. — Radz˛e zacza´ ˛c od starego pana Hsu i pa´nstwa Montoya. — Pa´nstwa? Obojga? — Tak sadz˛ ˛ e. Tylko rozmawiaj z nimi o kółku zainteresowa´n, nie o Apokalipsie. Podniosłam wzrok — stał wyczekujaco, ˛ bardziej ni˙z kiedykolwiek podobny do muru, do opoki. Pozwolił mi na tyle — chyba na wszystko, co mogłabym sama zdziała´c. — Okej, tato — westchn˛ełam. — Przyrzekam: nikogo ju˙z nie b˛ed˛e straszy´c. Mam tylko nadziej˛e, z˙ e starczy nam czasu, z˙ eby przeprowadzi´c wszystko tak, jak ty chcesz. Jak echo powtórzył po mnie westchnienie. ´ — No wreszcie. Swietnie. Teraz chod´z ze mna˛ na dwór. Zakopałem na podwórzu kilka szczelnych pojemników z po˙zytecznymi rzeczami. Czas, z˙ eby´s dowiedziała si˛e gdzie — na wszelki wypadek. NIEDZIELA, 9 MARCA 2025 Na dzisiejszym kazaniu tato odczytał szósty rozdział z Ksi˛egi Rodzaju, ten o Noem i Arce: „A widzac ˛ Bóg, z˙ e wiele było zło´sci ludzkiej na ziemi, a wszystka my´sl serca była napi˛eta ku ziemi po wszystek czas, z˙ al mu było, z˙ e uczynił człowieka na ziemi. I ruszony serdeczna˛ bole´scia˛ wewnatrz ˛ rzekł: Wygładz˛e człowieka, któregom stworzył, z oblicza ziemi, od człowieka a˙z do zwierzat, ˛ od ziemiopłazu a˙z do ptastwa powietrznego: bo mi z˙ al, z˙ em je uczynił. Noe za´s znalazł łask˛e przed Panem”. Dalej, jak wszyscy wiedza,˛ Bóg mówi do Noego: „Uczy´n sobie korab z drzewa Gofer; przegrody poczynisz w korabiu, i oblejesz go wewnatrz ˛ i zewnatrz ˛ smoła”. ˛ Tato podkre´slił dwie nauki, płynace ˛ z tej przypowie´sci. Bóg postanawia zgładzi´c wszystkie stworzenia, zgadzajac ˛ si˛e oszcz˛edzi´c Noego z rodzina˛ i cz˛es´cia˛ z˙ ywego inwentarza. Ale je´sli Noe chce ocale´c, czeka go mnóstwo ci˛ez˙ kiej pracy.
54
***
Po nabo˙ze´nstwie przyszła do mnie Joanne z przeprosinami za cała˛ afer˛e. — Nie ma sprawy — skwitowałam. — Jeste´smy dalej przyjaciółkami? — spytała. — Na pewno nie wrogami — wykr˛eciłam si˛e dyplomatycznie. — Zwró´c mi ksia˙ ˛zk˛e. Tato jej potrzebuje. — Kiedy mama mi zabrała. Poj˛ecia nie miałam, z˙ e tak si˛e przejmie. — To nie jest jej własno´sc´ . Masz mi ja˛ przynie´sc´ . Albo niech twój ojciec odda ja˛ mojemu. Mnie nie zale˙zy, ale tato chce ja˛ z powrotem. — Dobrze. Patrzyłam za nia,˛ jak wychodziła. Kiedy si˛e na nia˛ patrzy, wydaje si˛e taka godna zaufania — wysoka, prosta, powa˙zna i inteligentna — chyba wcia˙ ˛z jestem skłonna jej ufa´c. Ale nie mog˛e. Nie b˛ed˛e. Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mogła mnie skrzywdzi´c, gdybym tylko zwierzyła si˛e jej jeszcze z paru rzeczy, które mogłaby wykorzysta´c przeciwko mnie. Nie sadz˛ ˛ e, bym kiedykolwiek jeszcze odwa˙zyła si˛e jej zaufa´c — tylko z˙ e wcale mi si˛e to nie podoba. Była moja˛ najlepsza˛ przyjaciółka.˛ Była. ´ SRODA, 12 MARCA 2025 Wczorajszej nocy do ogrodu wdarli si˛e złodzieje. Ogołocili z owoców drzewka cytrusowe, które rosna˛ na dziedzi´ncu pa´nstwa Hsu i u Talcottów. Przy okazji zadeptali ostatki zimowych warzywników i spora˛ cz˛es´c´ wiosennych sadzonek. Tato uwa˙za, z˙ e trzeba zacza´ ˛c wystawia´c regularne warty. Próbował zwoła´c na dzi´s wieczór zgromadzenie sasiadów, ˛ ale dla niektórych to pracowity okres, na przykład dla Gary’ego Hsu, który ma zwyczaj zasypia´c w pracy, ile razy musi zgłosi´c si˛e osobi´scie. Stan˛eło na tym, z˙ e mamy si˛e zebra´c w sobot˛e. Tymczasem tato s´ciagn ˛ ał ˛ Jaya Garfielda, Wyatta i Kayl˛e Talcottów, Alexa Montoy˛e i Edwina Dunna, aby zorganizowa´c uzbrojone pary do patrolowania sasiedztwa. ˛ To znaczyło, z˙ e prócz Talcottów, których ju˙z jest dwoje (i którzy byli tak w´sciekli z powodu zniszczenia im ogrodu, z˙ e z góry współczuj˛e złodziejowi, gdyby wszedł im w drog˛e), reszta musi dobra´c sobie partnerów spo´sród innych dorosłych. — Wybierzcie kogo´s, komu w razie czego powierzyliby´scie osłon˛e tyłów — usłyszałam, jak ojciec poucza swój szczupły oddziałek. Ka˙zda para b˛edzie patrolowa´c sasiedztwo ˛ przez dwie godziny zaraz po zapad´ ni˛eciu zmroku a˙z do switu. Pierwszy patrol, przechodzac ˛ przez wszystkie podwórza, w porze kiedy ludzie jeszcze nie spali, miał oswoi´c wszystkich z widokiem wartowników. 55
— Patrolujac ˛ na pierwszej zmianie, zawsze si˛e wszystkim poka˙zcie — mówił tato. — Wasz widok przypomni im, z˙ e b˛eda˛ patrole przez cała˛ noc. Nie chcemy, by który´s sasiad ˛ wział ˛ was za rabusiów. Rozsadnie. ˛ Ludzie kłada˛ si˛e spa´c wkrótce po zmroku, aby oszcz˛edza´c prad, ˛ lecz po kolacji, zanim si˛e s´ciemni, wi˛ekszo´sc´ sp˛edza czas na werandzie albo na dziedzi´ncu, gdzie panuje wi˛ekszy chłód. Niektórzy słuchaja˛ radia na gankach od frontu lub z tyłu domu. Od czasu do czasu zbieraja˛ si˛e grupki, by wspólnie pomuzykowa´c i po´spiewa´c, pogra´c w planszowe gry, pogada´c; inni wychodza˛ na brukowana˛ cz˛es´c´ ulicy poodbija´c troch˛e w siatkówk˛e, porzuca´c do kosza, pogra´c w półkontaktowy futbol albo w tenisa. Dawniej grało si˛e jeszcze w baseball, ale teraz nie sta´c nas na ciagłe ˛ wprawianie szyb, które si˛e przy tym wybijało. Paru sasiadów ˛ lubi znale´zc´ sobie ustronny kacik ˛ i poczyta´c, póki jest widno. To dla nas pora przyjemnego relaksu. Szkoda, z˙ e od dzi´s zakłóci ja˛ widok, który b˛edzie przypomina´c o rzeczywisto´sci. Ale nie ma rady. — Co zrobicie, jak złapiecie złodzieja? — spytała moja macocha ojca, zanim wyszedł. Miał patrolowa´c na drugiej zmianie i razem z Cory czekali w kuchni przy fili˙zance kawy, co było rzadko´scia.˛ Kawa była na specjalne okazje. Miły aromat dotarł a˙z do mojego pokoju. Le˙załam ju˙z w łó˙zku, cho´c wcale nie chciało mi si˛e spa´c. Podsłuchiwaczka ze mnie. Wprawdzie nie przykładam szklanek do s´ciany ani nie kucam z uchem przy drzwiach, za to cz˛esto le˙ze˛ do pó´zna, kiedy dzieci ju˙z dawno powinny spa´c. Kuchnia jest naprzeciw mojego pokoju, po drugiej stronie holu, na ko´ncu którego, całkiem blisko, znajduje si˛e jadalnia, a sypialnia rodziców sasiaduje ˛ z moja.˛ Nasz dom jest stary i dobrze wyciszony. Przy zamkni˛etych drzwiach nie słysz˛e zbyt wiele. Ale w nocy, gdy wszystkie albo wi˛ekszo´sc´ s´wiateł jest pogaszona, zostawiam moje drzwi lekko uchylone i je´sli inne drzwi te˙z sa˛ otwarte, mog˛e sporo podsłucha´c. I sporo si˛e dowiedzie´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e go przegonimy — odparł ojciec. — Tak ustalili´smy. Porzadnie ˛ go nastraszymy, a potem przemówimy do rozsadku ˛ tak, by zrozumiał, z˙ e gdzie indziej czeka go łatwiejszy zarobek. — Zarobek. . . ? — Ano tak. Ci rabusie nie kradli z głodu. Oberwali z drzew wszystkie owoce; zabrali, co tylko mogli. — Widziałam — przytakn˛eła Cory. — Zaniosłam dzi´s pa´nstwu Hsu i Wyattom troch˛e cytryn i grejpfrutów i powiedziałam, z˙ e moga˛ sobie narwa´c od nas wi˛ecej, kiedy tylko b˛eda˛ potrzebowali. Dałam im te˙z troch˛e nasion. W obu ogródkach stratowali mnóstwo młodych ro´slin, ale mamy dopiero poczatek ˛ sezonu, wi˛ec chyba da si˛e jeszcze naprawi´c szkody. — Tak — zgodził si˛e tato i zamilkł na chwil˛e. — Ale nie to jest istotne. Chodzi o to, z˙ e tak kradnie si˛e dla pieni˛edzy. Ci ludzie to nie doprowadzeni do osta56
teczno´sci desperaci, tylko chciwi i gro´zni bandyci. Mo˙ze zdołamy ich odstraszy´c, pokazujac, ˛ z˙ e łatwiej obłowi´c si˛e gdzie indziej. — A je´sli nie? — spytała niemal szeptem Cory, s´ciszajac ˛ głos tak bardzo, a˙z przestraszyłam si˛e, z˙ e mo˙ze mi co´s umkna´ ˛c. — Co wtedy? Zastrzelicie ich? — Tak — odpowiedział. — Tak? — powtórzyła tym samym s´ciszonym tonem. Zachowywała si˛e zupełnie jak Joanne — za nic nie chciała spojrze´c w oczy rzeczywisto´sci. Na jakim s´wiecie ci ludzie z˙ yja? ˛ — Tak — potwierdził ojciec. — Ale dlaczego?! Zapadło dłu˙zsze milczenie. Gdy w ko´ncu tato znów przemówił, jego głos brzmiał niezwykle łagodnie: — Dziecinko, je´sli pozwolimy im nakra´sc´ wystarczajaco ˛ du˙zo, to albo b˛edziemy musieli kupowa´c wi˛ecej jedzenia — a nie sta´c nas na to — albo zajrzy nam w oczy widmo głodu. Ju˙z i tak marnie wegetujemy. Sama wiesz, jak jest ci˛ez˙ ko. — Czy. . . nie mogliby´smy po prostu wezwa´c policji? — Za co? To dla nas za drogo, zreszta˛ ich i tak nic nie obchodzi, póki nie maja˛ zgłoszenia o przest˛epstwie, a i wtedy czeka si˛e godzinami, nim si˛e pojawia˛ — łask˛e robia,˛ z˙ e nie przychodza˛ za dwa lub trzy dni. — Wiem o tym. — Wi˛ec skad ˛ te watpliwo´ ˛ sci? Chcesz, z˙ eby nasze dzieci głodowały? Chcesz, by jak ju˙z bandziory ogołoca˛ nam ogródki, zacz˛eli pladrowa´ ˛ c po domach? — Na to si˛e jeszcze nie o´smielili. — Jak to? Ich ostatnia˛ ofiara˛ była pani Sims. — Bo mieszkała sama. Stale jej powtarzali´smy, z˙ e nie powinna. — Wydaje ci si˛e, z˙ e nie zrobia˛ krzywdy tobie albo dzieciom tylko dlatego, z˙ e jest nas siedmioro? Dziecinko, nie mo˙zemy dalej z˙ y´c i udawa´c, z˙ e s´wiat jest taki sam, jak trzydzie´sci czy dwadzie´scia lat temu. — Moga˛ posła´c ci˛e za to do wi˛ezienia! Płakała. Nie było słycha´c szlochu, jedynie ten nabrzmiały łzami głos, którym czasami mówiła. — Nie — uspokajał tato. — Je´sli rzeczywi´scie dojdzie do tego, z˙ e jaki´s rabu´s zginie, załatwimy to wszyscy razem. Zaniesie si˛e ciało do najbli˙zszego domu. Strzelanie do włamywaczy jeszcze nie jest karalne. Pó´zniej narobi si˛e troch˛e bałaganu, aby uwiarygodni´c nasza˛ wersj˛e. Nastapiła ˛ długa, m˛eczaca ˛ cisza. — I tak mo˙zesz mie´c kłopoty. — Trzeba zaryzykowa´c. Po chwili milczenia Cory wyszeptała: — Nie zabijaj. — Nehemiasz, rozdział czwarty, werset czternasty — odpowiedział jej ojciec. 57
Wi˛ecej si˛e nie odezwali. Par˛e minut pó´zniej usłyszałam, jak tato wychodzi. Odczekałam, a˙z Cory wróci do swego pokoju i zamknie za soba˛ drzwi. Wówczas wstałam z łó˙zka i zamkn˛ełam swoje; odsuwajac ˛ lamp˛e tak, by s´wiatło nie prze´swiecało przez szpar˛e pod drzwiami, zapaliłam ja˛ i otworzyłam Bibli˛e mojej babki. Miała mnóstwo ró˙znych egzemplarzy Biblii i tato pozwolił mi jeden zatrzyma´c. Ksi˛ega Nehemiaszowa, rozdział czwarty, werset czternasty: „I opatrzyłem, i wstałem i rzekłem do przedniejszych i urz˛edników, i do ostatka ludu pospolitego: Nie bójcie si˛e od oblicza ich. Pami˛etajcie na Pana wielkiego i strasznego, a walczcie za braci waszych, za synów waszych, i córki, i z˙ ony, i domy wasze”. Ciekawe. Arcyciekawe, z˙ e tato miał ju˙z ten werset na podor˛edziu i z˙ e Cory od razu wiedziała, o co mu chodzi. Mo˙ze nie pierwszy raz toczyli taka˛ rozmow˛e. SOBOTA, 15 MARCA 2025 Akcja na dobre ruszyła z miejsca. Teraz sasiedztwo ˛ ma swoja˛ regularna˛ stra˙z — z rozkładem wart zło˙zonych z mieszka´nców z ka˙zdego domostwa, pełnoletnich i takich, co dobrze sobie radza˛ z bronia˛ — własna˛ i obca˛ — i których tato i pozostali sasiedzi, ˛ którzy ju˙z si˛e sprawdzili na patrolach, uwa˙zaja˛ za odpowiedzialnych. Niestety, w´sród naszych obro´nców nie ma ani jednego ekspolicjanta czy prawdziwego eksstra˙znika ochrony, dlatego b˛eda˛ chodzi´c parami, prócz sasiedztwa ˛ pilnujac ˛ te˙z nawzajem własnego bezpiecze´nstwa. Ka˙zdy ma gwizdek, by w razie potrzeby móc przywoła´c pomoc. Poza tym raz w tygodniu wszyscy b˛eda˛ spotyka´c si˛e, aby studiowa´c, omawia´c i c´ wiczy´c techniki strzeleckie i sztuki walki. Tak jak sugerował tato, kurs samoobrony rzeczywi´scie poprowadza˛ pa´nstwo Montoya — szkoda tylko, z˙ e to wcale nie moja zasługa. Stary pan Hsu nie b˛edzie na razie niczego uczył, bo ma kłopoty, ale wyglada ˛ na to, z˙ e Montoyowie nie´zle dadza˛ sobie rad˛e. Mam zamiar siedzie´c na ich zaj˛eciach i przyglada´ ˛ c si˛e tak długo, dopóki potrafi˛e wytrzyma´c treningowy ból i urazy wszystkich c´ wiczacych. ˛ Dzi´s rano ojciec zabrał z mojego pokoju wszystkie swoje ksia˙ ˛zki. Teraz zostały mi tylko notatki. Nic nie szkodzi. Wa˙zne, z˙ e dzi˛eki ogrodowym rabusiom ludzie zacz˛eli przygotowywa´c si˛e na najgorsze. Jestem prawie wdzi˛eczna tym złodziejom.
58
Nawiasem mówiac: ˛ na razie nie wrócili. Mam nadziej˛e, z˙ e kiedy znów si˛e poka˙za,˛ zgotujemy im takie powitanie, jakiego si˛e nie spodziewaja.˛ SOBOTA, 29 MARCA 2025 Zeszłej nocy nasi bandyci wpadli z kolejna˛ wizyta.˛ A mo˙ze to wcale nie byli ci sami — w ka˙zdym razie mieli takie same zamiary: zagrabi´c wszystko, co inni wyhodowali w pocie czoła. Tym razem upatrzyli sobie królikarni˛e Richarda Mossa. Nie liczac ˛ paru kurczaków z hodowli, która˛ przed kilkoma laty usiłowali rozkr˛eci´c Cruzowie i Montoyowie, te króliki to jedyny z˙ ywy inwentarz, jaki kiedykolwiek miało nasze sa˛ siedztwo. Kurczaki zostały rozkradzione, jak tylko podrosły na tyle, by piskiem da´c zna´c zewn˛etrznym o swym istnieniu. Dlatego odkad ˛ Richard Moss uparł si˛e handlowa´c za murem mi˛esem i wszystkim, co tylko jego z˙ ony potrafia˛ wyrabia´c z surowych i garbowanych króliczych skórek, jego króliki stanowia˛ nasz wspólny sekret. Naturalnie nam te˙z sprzedaje mi˛eso, skórki i nawóz — wszystko prócz z˙ ywych zwierzat. ˛ Tylko on chce mie´c hodowl˛e. Na nieszcz˛es´cie ostatnio ten uparty i arogancki chciwiec wpadł na pomysł, z˙ e zarobi wi˛ecej, jak zacznie nimi kupczy´c na zewnatrz. ˛ W ten sposób ulica dowiedziała si˛e o jego przekl˛etych królikach, no i dzi´s w nocy przyszli je rabn ˛ a´ ˛c. Moss przerobił na królikarni˛e gara˙z z trzema pojazdami, który według taty dobudowano do gospodarstwa gdzie´s w latach osiemdziesiatych ˛ ubiegłego wieku. Trudno uwierzy´c, z˙ e jedna rodzina miała kiedy´s a˙z trzy samochody, i to w dodatku na benzyn˛e. Ale ja te˙z pami˛etam jeszcze stary gara˙z, nim Richard Moss przebudował go na królikarni˛e. Wielki, z trzema ciemnymi plamami po oleju na podłodze w miejscach, gdzie parkowały dawniej trzy auta. Moss wyreperował dach i s´ciany, wybił otwory i wstawił okna, z˙ eby był przewiew — zmienił całe pomieszczenie tak, z˙ e wygladało ˛ prawie jak mieszkanie dla ludzi. To fakt, z˙ e dzi´s du˙zo ludzi tam, na ulicach, mieszka o wiele, wiele gorzej. Moss pobudował rz˛edy i pi˛etra boksów-klatek, zainstalował wi˛ecej elektrycznych lamp i wentylatory pod sufitem. Poła˛ czył cały system ze starym rowerem i odtad ˛ ka˙zdy mały Mossek, kiedy ju˙z si˛ega do pedałów, natychmiast zostaje zaprz˛egni˛ety do zasilania wentylatorów. Dzieci Mossów nie cierpia˛ tego, ale wiedza,˛ co je czeka, gdyby si˛e zbuntowały. Nie potrafi˛e powiedzie´c, ile zwierzaków liczy teraz przychówek Mossów. Mam wra˙zenie, z˙ e ten swój obrzydliwy proceder zabijania i obdzierania ze skóry uprawiaja˛ chyba od zawsze. Widocznie nawet monopol na taka˛ mała˛ skal˛e wart jest kłopotów i zachodu. Złodziei było dwóch i do czasu, gdy nakryli ich nasi stra˙znicy, udało im si˛e upchna´ ˛c do brezentowych worków ju˙z trzyna´scie sztuk. Zauwa˙zyła ich para: Ale-
59
jandro Montoya i Julia Lincoln, jedna z sióstr Shani Yannis. Pani Montoya została na pewien czas zwolniona z patrolowania, bo dwójka jej dzieci złapała gryp˛e. Pani Lincoln i pan Montoya postapili ˛ zgodnie z planem, który oddziałek naszej stra˙zy wymy´slił wspólnie na swoich zebraniach. Bez jednego słowa komendy czy ostrze˙zenia oboje wypalili w powietrze dwa, trzy razy, jednocze´snie dmuchajac ˛ w gwizdki, ile tchu w piersiach. Niestety u Mossów który´s z domowników obudził si˛e i pozapalał s´wiatła w królikami. Dwójka stra˙zników mogła przypłaci´c ten bład ˛ z˙ yciem, ale na szcz˛es´cie ukryli si˛e za krzakami granatu. Rabusie sami pomykali jak króliki. Wskoczyli na drabin˛e i w par˛e sekund znikn˛eli za ogrodzeniem, porzucajac ˛ nie tylko wspaniała,˛ długa˛ aluminiowa˛ drabin˛e, ale i worki, wyj˛ete z klatek stworzenia, łomy, gruby zwój liny i no˙zyce do ci˛ecia drutu. Nasz mur, wysoki na trzy metry, prócz zwyczajnego kolczastego drutu ma na górze jeszcze kawałki tłuczonego szkła, do tego cała˛ niewidoczna˛ laserosiatk˛e. Na nic si˛e wszystko zdało: kolczatka została gładko przeci˛eta. Jaka szkoda, z˙ e nie sta´c nas było, aby podła˛ czy´c ja˛ do pradu ˛ i zastawi´c dodatkowe pułapki. Dobrze, z˙ e chocia˙z szkło — nasza najstarsza, najprostsza sztuczka — zaszkodziło przynajmniej jednemu bandziorowi. Kiedy si˛e rozwidniło, po wewn˛etrznej stronie muru wida´c było ciagn ˛ acy ˛ si˛e do samej ziemi szeroki warkocz zakrzepłej krwi. Znale´zli´smy te˙z porzuconego glocka 19. Tak wi˛ec pani Lincoln i pan Montoya mogli zgina´ ˛c. Gdyby złodzieje nie potracili głów ze strachu, pewnie wywiazałaby ˛ si˛e strzelanina. Kto´s w domu Mossów te˙z mógłby zosta´c ranny albo zabity. Cory wytkn˛eła to wszystko z wyrzutem tacie, kiedy wieczorem usiedli sami w kuchni. — Wiem — przyznał ojciec zm˛eczonym, pełnym z˙ alu tonem. — My´slisz, z˙ e nie rozwa˙zali´smy takich sytuacji? Wła´snie dlatego chcemy ich na dobre zniech˛eci´c. Nawet ostrzegawcze strzały w powietrze nie zagwarantuja˛ bezpiecze´nstwa. Nic nie da pełnej gwarancji. — To, z˙ e raz uciekli, nie znaczy, z˙ e zawsze tak b˛edzie. — Wiem — powtórzył tato. — No wi˛ec. . . co dalej? B˛edziecie broni´c królików czy pomara´nczy, a przy tym mo˙ze zginie czyje´s dziecko? Tato milczał. — Nie mo˙zemy tak z˙ y´c! — krzykn˛eła Cory, a˙z podskoczyłam. Pierwszy raz słyszałam, by tak podniosła głos. — Ju˙z tak z˙ yjemy — oznajmił ojciec głosem, w którym nie było ani gniewu, ani z˙ adnej innej uczuciowej reakcji na jej wrzask, tylko znu˙zenie i smutek. Nigdy przedtem nie słyszałam, z˙ eby tato mówił takim tonem — jak kto´s bardzo zm˛eczony, prawie z˙ e. . . pokonany. A przecie˙z wygrał. Dzi˛eki jego planowi zwyci˛ez˙ yli´smy dwóch uzbrojonych rabusiów, i nawet nie musieli´smy robi´c im krzywdy. Fakt, z˙ e sami si˛e poranili, to ju˙z ich problem. 60
Jasna sprawa, z˙ e wróca˛ — nie ci, to drudzy. Na to ju˙z nic nie poradzimy. Cory miała racj˛e. Inni włamywacze moga˛ nie rzuci´c broni i wzia´ ˛c nogi za pas. Wi˛ec co? Mamy le˙ze´c w łó˙zkach i pozwoli´c odbiera´c sobie cały dobytek, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e zadowola˛ si˛e pladrowaniem ˛ ogródków? Jak długo poprzestanie na tym złodziej? I jak to jest głodowa´c? — Bez ciebie rodzina nie ma z˙ adnych szans — ciagn˛ ˛ eła Cory, ju˙z bez krzyku. — To ty mogłe´s sta´c twarza˛ w twarz z kryminalistami. Nast˛epnym razem, kiedy padnie na ciebie, mo˙zesz da´c si˛e zastrzeli´c, pilnujac ˛ cudzych królików. — Zauwa˙zyła´s — odparł tato — z˙ e wczorajszej nocy na gwizdki zareagowali wszyscy nasi stra˙znicy, którzy nie mieli warty? Wyszli z domów, gotowi broni´c całego sasiedztwa. ˛ — Co mnie obchodza˛ inni! To o ciebie si˛e martwi˛e! — Nie — odpowiedział. — Nie wolno nam tak my´sle´c, Cory. Prócz Boga mamy tylko siebie. Niewa˙zne, co sadz˛ ˛ e o Mossie, a on o mnie, ja wychodz˛e broni´c jego obej´scia, tak samo jak on b˛edzie bronił mojego. I wszyscy pilnujemy si˛e nawzajem. Urwał na moment. — Poza tym podjałem ˛ ró˙zne s´rodki ostro˙zno´sci. Ty i dzieci jeste´scie dobrze zabezpieczeni na wypadek, gdyby. . . — Basta! — uniosła si˛e znów Cory. — My´slisz, z˙ e tylko o to mi chodzi? O pieniadze? ˛ Sadzisz, ˛ z˙ e. . . ? — Nie, dziecinko, nie. Znowu zapadła cisza. — Wiem, jak to jest, gdy si˛e zostaje samemu. To nie jest s´wiat dla samotnych. Tym razem zamilkli na dobre. Wygladało ˛ na to, z˙ e nic wi˛ecej nie powiedza.˛ Le˙załam w po´scieli, zastanawiajac ˛ si˛e, czy ju˙z pora, bym wstała, zamkn˛eła drzwi i zapaliła lampk˛e, z˙ eby popisa´c. Tymczasem okazało si˛e, z˙ e to jeszcze nie koniec. — Co by´smy zrobili, gdyby´s zginał? ˛ — nalegała macocha, chyba płaczac. ˛ — Co poczniemy, je´sli zastrzela˛ ci˛e przez jakie´s cholerne króliki? — B˛edziecie z˙ y´c dalej! — odpowiedział jej ojciec. — To wszystko, co ktokolwiek mo˙ze dzi´s zrobi´c. Przetrwa´c. Przetrzyma´c. Pozosta´c przy z˙ yciu. Nie wiem, czy jeszcze kiedy´s nastana˛ znów dobre czasy, ale wiem, z˙ e to nie b˛edzie miało z˙ adnego znaczenia dla tych, którzy ich nie doczekaja.˛ Tym razem naprawd˛e sko´nczyli rozmow˛e. Jeszcze długo le˙załam w ciemno´sci, rozmy´slajac ˛ o wszystkim, co oboje mówili. Cory znów miała racj˛e. Co´s mogło sta´c si˛e tacie. Mógł nawet zgina´ ˛c. Nie potrafi˛e o tym my´sle´c. Mog˛e wszystko napisa´c, ale nie umiem sobie wyobrazi´c. Gdzie´s w gł˛ebi duszy nie wierz˛e, z˙ e to si˛e mo˙ze zdarzy´c. A zatem tak samo jak inni potrafi˛e nie dopuszcza´c czego´s do swojej s´wiadomo´sci. Cory ma racj˛e, ale to niewa˙zne. Tato te˙z ma racj˛e, ale nie umie posuna´ ˛c si˛e dalej. Bóg jest Przemiana˛ i ostatecznie to On wygrywa, cho´c istnieje, by nada61
wa´c Mu kształt. To za mało: próbowa´c tylko prze˙zy´c, usta´c na nogach; udawa´c normalne z˙ ycie, kiedy z dnia na dzie´n jest coraz gorzej. Je´sli w taki kształt przyoblekamy naszego Boga, przyjdzie dzie´n, w którym oka˙zemy si˛e za słabi — zbyt biedni, zbyt wygłodzeni i schorowani — by si˛e obroni´c. A wtedy zmiota˛ nas z powierzchni ziemi. Na pewno mo˙zna zrobi´c co´s jeszcze, co´s wi˛ecej, aby zgotowa´c sobie lepszy los. Gdzie indziej. Inaczej. Musi by´c sposób!
VII
Jeste´smy wszyscy Nasionami Boga, jednak ani bardziej, ani mniej ni˙z jakakolwiek inna posta´c wszech´swiata; Wszystko, co jest; wszystko, co si˛e zmienia — to Bo˙ze Nasiona. ˙ Wszystko, co zasiewa Ziemskie Zycie na nowej niwie, jest Nasieniem Ziemi. Wszech´swiat to Nasienie Bo˙ze. Tylko my, ludzie, jeste´smy Nasionami Ziemi. A Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 26 KWIETNIA 2025 Czasem nazwanie czego´s — nadanie temu nazwy lub jej odkrycie — pozwala nam zacza´ ˛c to pojmowa´c. Kiedy znam nazw˛e rzeczy i wiem, czym ona jest, znacznie łatwiej si˛e do niej zabra´c. Cała˛ konstrukcj˛e moich wierze´n, która˛ oparłam na definicji Boga jako Przemiany i która mnie si˛e wydaje całkiem spójna, b˛ed˛e odtad ˛ nazywa´c „Nasionami Ziemi”. Ju˙z wcze´sniej próbowałam jako´s nazwa´c t˛e moja˛ religi˛e. Gdy mi si˛e nie udało, pomy´slałam, z˙ e zostawi˛e ja˛ bez nazwy, ale to wyj´scie te˙z mnie nie zadowoliło. Moim zdaniem dopiero nazwany cel daje pełni˛e idei. No wi˛ec wła´snie dzi´s wymy´sliłam nazw˛e; przyszła mi do głowy, kiedy wyrywałam chwasty w ogródku za domem, my´slac ˛ o tym, jak to ro´sliny same si˛e rozsiewaja,˛ powierzajac ˛ przenoszenie nasion wiatrowi, wodzie, zwierz˛etom. Same z siebie nie potrafia˛ pokonywa´c du˙zych odległo´sci, a jednak w jakim´s sensie przemieszczaja˛ si˛e. Nawet one nie musza˛ tkwi´c w jednym miejscu, czekajac ˛ na zagład˛e. Gdzie´s na antypodach, tysiace ˛ mil od całego s´wiata, le˙za˛ wyspy — na przykład Hawaje albo Wyspa Wielkanocna — gdzie ro´slinno´sc´ sama rozsiewała si˛e i rosła na długo przed nastaniem człowieka. Nasiona Ziemi. 63
Jestem Nasieniem Ziemi. Ka˙zdy mo˙ze nim si˛e sta´c. My´sl˛e, z˙ e pewnego dnia b˛edzie nas wiele i b˛edziemy zmuszeni przenosi´c si˛e coraz dalej i dalej od tej obracajacej ˛ si˛e w ugór ziemi.
***
Nigdy nie czułam, z˙ e nazw˛e „Nasiona Ziemi” czy jakakolwiek ˛ inna˛ czastk˛ ˛ e mojej religii wymy´sliłam sama z siebie. Przeciwnie, zawsze odbierałam to jako co´s realnego i ju˙z istniejacego: ˛ bardziej odkrycie ni˙z wymysł — objawienie, a nie stworzenie. Nawet chciałabym móc uwierzy´c, z˙ e te idee wzi˛eły si˛e z jakiego´s nadprzyrodzonego z´ ródła — z˙ e mo˙ze odbieram przesłanie od Boga. Ale przecie˙z nie wierz˛e w istnienie tego rodzaju Boga. Nie, mój jedyny wkład to obserwacje i notatki, w których próbuj˛e opisywa´c wszystko, co uwa˙zam za prawd˛e tak dogł˛ebnie, tak prosto i bezpo´srednio, jak ja˛ odczuwam. Tyle z˙ e nigdy mi nie wychodzi. Staram si˛e, jak mog˛e, ale nie umiem. Nie jestem do´sc´ dobra˛ pisarka,˛ poetka˛ czy kimkolwiek jeszcze powinnam by´c, aby mi si˛e udało. Nie mam pomysłu, jak temu zaradzi´c. Czasem doprowadza mnie to do białej goraczki. ˛ Co prawda robi˛e pewne post˛epy, ale zbyt wolno. Najgorsze — dotyczy to nawet trudno´sci, jakie sprawia mi samo pisanie — z˙ e za ka˙zdym razem, gdy ju˙z zrozumiem kapk˛e wi˛ecej, dziwi˛e si˛e, dlaczego musiałam po´swi˛eci´c tyle czasu: czemu od razu nie poj˛ełam czego´s tak oczywistego i prawdziwego. Oto jedna jedyna zagadka tkwiaca ˛ we wszystkim, jedyny paradoks, nielogiczno´sc´ , bł˛edne koło rozumowania czy jak to tam jeszcze mo˙zna nazwa´c: Po co istnieje wszech´swiat? Aby kształtowa´c Boga. Po co istnieje Bóg? Aby kształtowa´c wszech´swiat. Nie potrafi˛e si˛e z tym upora´c. Próbowałam to jako´s zmieni´c, próbowałam zarzuci´c, ale nie mog˛e. To chyba najprawdziwsza prawda, jaka˛ kiedykolwiek napisałam. Jest równie tajemnicza i oczywista jak wszystkie inne obja´snienia istoty Boga i wszech´swiata, które czytałam — tylko z˙ e te inne, nawet w najlepszym razie, wydaja˛ si˛e niepełne. Pozostała cz˛es´c´ „Nasion Ziemi” obja´snia, czym jest Bóg i co czyni; czym jest człowiek i jak powinien post˛epowa´c, gdy ma wybór, a na co nic nie mo˙ze poradzi´c. . . Zauwa˙zcie: czy jest si˛e ludzka˛ istota,˛ owadem, mikrobem czy kamieniem — ten wiersz jest prawdziwy dla wszechrzeczy: 64
Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia te˙z ciebie. Zmiana jest Jedyna˛ trwała˛ prawda.˛ Bóg Jest Przemiana.˛ ***
Zamierzam przewertowa´c moje stare dzienniki i zebra´c wiersze, które napisałam, w jeden brulion. Przepisz˛e wszystkie do zeszytu — jednego z tych, które Cory rozdaje starszym dzieciom do pisania, nie moga˛ bowiem korzysta´c z komputerów, których tak mało zostało w sasiedztwie. ˛ Na wi˛ekszo´sci stron moich skoroszytów, zamiast solidnych szkolnych wypracowa´n i zada´n, króluje bezu˙zyteczna bazgranina. Chc˛e zło˙zy´c z tego jedna˛ bardziej po˙zyteczna˛ cało´sc´ . Gdy pewnego dnia ludzie naucza˛ si˛e przywiazywa´ ˛ c wi˛eksza˛ wag˛e do moich słów ni˙z wieku, te strofy by´c mo˙ze pomoga˛ mi oderwa´c ich my´sli od rozkładajacej ˛ si˛e przeszło´sci i pchna´ ˛c na drog˛e ocalenia, budowania sensowniejszego jutra. Je´sli cokolwiek zdoła przetrwa´c w obecnym stanie jeszcze par˛e lat. SOBOTA, 7 CZERWCA 2025 Wreszcie udało mi si˛e skompletowa´c dla siebie niedu˙zy plecak ratunkowy — gotowy do natychmiastowej ucieczki. Wi˛ekszo´sc´ niezb˛ednych rzeczy wygrzebałam w gara˙zu i na strychu, nikt wi˛ec nie ma prawa skar˙zy´c si˛e, z˙ e zabrałam komu´s co´s potrzebnego. Wynalazłam na przykład siekierk˛e i dwa małe lekkie garnki, całe z metalu. Takich rupieci jest u nas wsz˛edzie pełno, bo nikt nie wyrzuca niczego, co mogłoby si˛e jeszcze kiedykolwiek przyda´c lub co dałoby si˛e spieni˛ez˙ y´c. Zapakowałam moja˛ gotówk˛e — par˛eset, prawie tysiac, ˛ dolarów oszcz˛edno´sci. Je˙zeli wcze´sniej nikt mi nie odbierze pieni˛edzy i je´sli b˛ed˛e ostro˙znie kalkulowa´c, co i gdzie kupuj˛e, za taka˛ sum˛e wy˙zywiłabym si˛e mo˙ze nawet dwa tygodnie. Staram si˛e by´c na bie˙zaco ˛ z cenami, zawsze pytam o nie tat˛e, ile razy z innymi sasiadami ˛ jada˛ robi´c podstawowe zakupy. Ceny z˙ ywno´sci sa˛ po prostu obł˛edne i stale rosna˛ — jeszcze nigdy nic nie staniało. Wszyscy na nie narzekaja.˛ 65
Znalazłam stara˛ kuchenk˛e polowa˛ i plastikowa˛ butelk˛e na wod˛e: wymyłam, napełniłam i spakowałam obie; przyszykowałam te˙z zapałki, komplet ubra´n na zmian˛e razem z para˛ butów, grzebie´n, mydło, past˛e i szczoteczk˛e do z˛ebów, tampony higieniczne, papier toaletowy, banda˙ze, szpilki, igły z ni´cmi, alkohol, aspiryn˛e, par˛e ły˙zek i widelców, otwieracz do konserw, scyzoryk, kilka paczek z˙ oł˛edziowej maki, ˛ suszone owoce, pieczone orzechy i jadalne ziarna, mleko w proszku, troch˛e soli i cukru, moje notatki na temat technik przetrwania, kilkana´scie foliowych torebek do pakowania, mniejszych i wi˛ekszych, mnóstwo ziaren siewnych, mój dziennik, brulion z „Nasionami Ziemi” i par˛e zwitków sznurka do suszenia bielizny — wszystko na wypadek, gdyby trzeba było zerwa´c si˛e w nocy i ucieka´c. Upchałam to wszystko w dwie stare poszewki na poduszk˛e, wło˙zone jedna w druga,˛ by zwi˛ekszy´c wytrzymało´sc´ . Nast˛epnie zrolowałam cały ekwipunek razem z kocem i zwiazałam ˛ kawałkiem sznurka w jeden łatwy do chwycenia i niesienia pakunek, z którego nic nie mogło si˛e wysypa´c, ale który z jednego ko´nca dawał si˛e bardzo prosto otworzy´c — tak, z˙ ebym w ka˙zdej chwili mogła wyjmowa´c i wkłada´c mój dziennik, zmienia´c wod˛e na s´wie˙za,˛ a tak˙ze raz na jaki´s czas wymienia´c zapasy spo˙zywcze i sprawdza´c, czy nie zepsuły si˛e nasiona. Nie chciałam si˛e przekona´c w potrzebie, z˙ e zamiast siewnych nasion i nadajacej ˛ si˛e do jedzenia z˙ ywno´sci taszcz˛e wór robactwa. Szkoda, z˙ e nie mog˛e spakowa´c z˙ adnej broni. Nie mam własnej, a tato na pewno nie zgodzi si˛e, bym trzymała u siebie który´s z jego pistoletów. Postanowiłam zabra´c jeden, gdyby przyszło co do czego, ale nie wiadomo, czy mi si˛e uda. To czyste wariactwo znale´zc´ si˛e za murem z kozikiem i ze strachem w oczach, jednak mo˙ze doj´sc´ i do tego. Akurat dzi´s wybrali´smy si˛e pod opieka˛ taty i Wyatta Talcotta na strzelanie do celu i po c´ wiczeniach spróbowałam namówi´c ojca, z˙ eby pozwolił mi przechowywa´c bro´n, która˛ si˛e posługuj˛e podczas c´ wicze´n. — Nie — uciał ˛ dyskusj˛e, siadajac ˛ za biurkiem w swoim zagraconym gabinecie. Był zm˛eczony i zakurzony. — Nie masz gdzie jej bezpiecznie schowa´c w ciagu ˛ dnia, kiedy chłopcy ciagle ˛ wpadaja˛ do twojego pokoju. Zawahałam si˛e chwil˛e, po czym opowiedziałam mu o plecaku ratunkowym, który przygotowałam. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Na poczatku, ˛ gdy pierwszy raz o tym wspomniała´s, uznałem to za niezły pomysł — zaczał. ˛ — Ale zastanów si˛e, Lauren. Przecie˙z to jakby prezent dla włamywacza. Pieniadze, ˛ jedzenie, woda, pistolet. . . Przewa˙znie nie czeka na nich taka gratka, jeszcze w dodatku porzadnie ˛ spakowana do zabrania. My´sl˛e, z˙ e jednak nie powinni´smy z˙ adnemu bandycie, gdyby ewentualnie tu trafił, ułatwia´c tak dost˛epu do broni. — To wyglada ˛ jak najzwyczajniej w s´wiecie zrolowany koc, który le˙zy w szafie razem z reszta˛ zwini˛etej i poskładanej po´scieli — przekonywałam. — Nikt nawet nie zwróci uwagi. 66
— Nie — potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nasza bro´n zostanie tam, gdzie jest — zako´nczył. Chyba bardziej ni˙z włamywacze niepokoja˛ go moi bracia wiercacy ˛ si˛e po wszystkich katach. ˛ Chłopcom od urodzenia kładzie si˛e do głowy, jak nale˙zy obchodzi´c si˛e z bronia,˛ ale Greg ma dopiero osiem, a Ben dziewi˛ec´ lat. Tato boi si˛e wodzi´c ich na pokuszenie. Wprawdzie jedenastoletni Marcus jest bardziej godny zaufania ni˙z wi˛ekszo´sc´ dorosłych, za to odpowiedzialno´sc´ Keitha, który niedługo sko´nczy trzyna´scie lat, stoi pod znakiem zapytania. Ojcu niczego by nie ukradł. Nie odwa˙zyłby si˛e. Za to mnie podprowadził ju˙z par˛e rzeczy — cho´c, jak na razie, same drobiazgi. Ale wiem, z˙ e bardzo chciałby mie´c pukawk˛e: marzy o niej jak spragniony o wodzie. Chce by´c dorosłym cała˛ g˛eba˛ — na dawna˛ modł˛e. Mo˙ze wi˛ec tato ma racj˛e. Jego decyzja bardzo mi si˛e nie podoba, ale mo˙ze by´c słuszna. — Dokad ˛ by´s poszedł? — zapytałam, zmieniajac ˛ temat. — Gdzie by´s nas zaprowadził, gdyby co´s wygnało nas z domu? Na sekund˛e nadał ˛ policzki i ci˛ez˙ ko westchnał. ˛ — Do sasiadów ˛ albo do college’u — odparł. — College ma tymczasowe powypadkowe kwatery dla pracowników po po˙zarze albo eksmisji. — A pó´zniej? — Pó´zniej trzeba by wzia´ ˛c si˛e do przebudowy, porobi´c umocnienia i zrobi´c wszystko co w ludzkiej mocy, z˙ eby zapewni´c bezpiecze´nstwo. — My´slałe´s kiedy´s, by w ogóle stad ˛ odej´sc´ , przenie´sc´ si˛e gdzie´s na północ, gdzie nie ma takich problemów z woda˛ i jest ta´nsza z˙ ywno´sc´ ? — Nie — powiedział, wpatrujac ˛ si˛e w przestrze´n. — Nigdzie na s´wiecie nie znajd˛e pewniejszej pracy ni˙z tu, a na północy te˙z jej nie ma. Przybysze pracuja˛ za jedzenie, je´sli w ogóle cokolwiek im si˛e trafi. Nie liczy si˛e do´swiadczenie. Nikt nie patrzy na wykształcenie. Za du˙zo jest przywiedzionych do ostateczno´sci desperatów, z˙ yjacych ˛ na ulicy, gotowych do ko´nca z˙ ycia zaharowywa´c si˛e za worek fasoli. — Jednak słyszałam, z˙ e tam jest troch˛e łatwiej. W Oregonie, Waszyngtonie, w Kanadzie. — Zamkni˛ete granice — powiedział. — Do Oregonu trzeba si˛e przeszmuglowa´c, je´sli w ogóle si˛e uda. Jeszcze trudniej przedosta´c si˛e do Waszyngtonu. A na granicy z Kanada˛ nie ma dnia, z˙ eby nie zastrzelili paru s´miałków. Nigdzie nie chca˛ hołoty z Kalifornii. — A jednak ludzie si˛e przenosza.˛ I zawsze w˛edruja˛ na północ. — Próbuja.˛ Sa˛ udr˛eczeni i nie maja˛ nic do stracenia. Ja mam. Tu jest mój dom. Prócz podatków, nikomu nie jestem za niego winien nawet złamanego grosza. Ani ty, ani twoi bracia nie wiecie, co to głód, i daj Bo˙ze, by´scie si˛e nigdy nie dowiedzieli. Zapisałam w brulionie z „Nasionami Ziemi”:
67
Drzewo Nie mo˙ze rosna´ ˛c W cieniu drzew-rodziców. Czy naprawd˛e notowanie takich przemy´sle´n ma sens? Przecie˙z to oczywiste dla wszystkich. Zreszta,˛ co one dzi´s znacza? ˛ Jakie znaczenie ma to, które wła´snie zanotowałam, je´sli z˙ yjesz w s´lepym zaułku ogrodzonym murem? Jaka˛ prawd˛e niesie, je´sli w dodatku wiesz, z˙ e masz cholerne szcz˛es´cie, mieszkajac ˛ w s´lepym zaułku za murem? PONIEDZIAŁEK, 16 CZERWCA 2025 Radio nadało dzi´s długi reporta˙z o wynikach bada´n angielsko-japo´nskiej stacji kosmicznej na Ksi˛ez˙ ycu. Dysponujac ˛ wszelkiej ma´sci teleskopami i najczulsza˛ aparatura˛ spektroskopowa,˛ jaka˛ wymy´slił człowiek, zaobserwowano nowe kra˙ ˛za˛ ce po orbitach planety. Stacja odkrywa nowe s´wiaty ju˙z od dwunastu lat; zebrała nawet dowody, z˙ e na kilku z nich mo˙ze istnie´c z˙ ycie. Od dawna słucham i czytam ka˙zdy strz˛ep informacji na ten temat, na jaki uda mi si˛e natrafi´c, i zauwa˙zyłam, z˙ e poglad, ˛ i˙z na niektórych planetach zapewne zamieszkuja˛ jakie´s z˙ ywe istoty, ma coraz mniej przeciwników. Co wi˛ecej, teoria zyskuje poparcie s´rodowiska naukowego. Naturalnie nie ma z˙ adnej pewno´sci, czy formy z˙ ycia, jakie rozwin˛eły si˛e poza Układem Słonecznym, nie sprowadzaja˛ si˛e jedynie do paru trylionów mikrobów. Wszyscy spekuluja˛ na temat istnienia pozaziemskiej inteligencji, co jest fajna˛ rozrywka,˛ ale jako´s nie znalazł si˛e jeszcze nikt, komu udałoby si˛e skomunikowa´c z inteligentnym kosmita.˛ Moim zdaniem to nieistotne. Wa˙zne, z˙ e istnieje samo z˙ ycie. Nie potrafi˛e wyrazi´c, jakie to ma dla mnie znaczenie — jak bardzo mnie pobudza, inspiruje. Gdzie´s daleko stad ˛ jest z˙ ycie. Podczas gdy ledwie par˛e lat s´wietlnych od nas kra˙ ˛za˛ z˙ yjace ˛ planety, Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie nawet dla sasiednich, ˛ martwych s´wiatów — dla Ksi˛ez˙ yca, dla Marsa. Wielka szkoda — nawet je´sli rozumiem dlaczego. Przypuszczam, z˙ e planet˛e, na której ju˙z rozwija si˛e jakie´s z˙ ycie, byłoby nam łatwiej przystosowa´c i zasiedli´c, znacznie szybciej przecinajac ˛ długa˛ i kosztowna˛ p˛epowin˛e zale˙zno´sci od Ziemi. Łatwiej wcale nie znaczy, z˙ e łatwo. Jednak to ju˙z pewien handicap, bo nie wierz˛e, by dało si˛e wykorzysta´c pokonujac ˛ a˛ wiele lat s´wietlnych łaczno´ ˛ sc´ z macierzysta˛ planeta.˛ Sadz˛ ˛ e, z˙ e ludzie, którzy zdecydowaliby si˛e polecie´c poza Układ Słoneczny, byliby zdani na siebie: z dala od wpływu polityków i baronów biznesu, od zrujnowanej gospodarki i zam˛eczonego ekosys-
68
temu — ale i z dala od mo˙zliwo´sci uzyskania pomocy. Taka jest cena wyj´scia z cienia ojczystego s´wiata. SOBOTA, 19 LIPCA 2025 Jutro ko´ncz˛e szesna´scie lat. Dopiero szesna´scie. Czuj˛e si˛e starsza. Chc˛e by´c starsza. Potrzebuj˛e dorosło´sci. Nie cierpi˛e by´c dzieckiem. Czas tak si˛e wlecze!
***
Tracy Dunn znikn˛eła. Zabójstwo Amy bardzo ja˛ przygn˛ebiło. Je´sli ju˙z w ogóle otworzyła usta, stale mówiła o umieraniu, pragnieniu s´mierci i o tym, z˙ e na nia˛ zasłu˙zyła. Wszyscy mieli nadziej˛e, z˙ e w ko´ncu przeboleje z˙ al — czy mo˙ze poczucie winy — i wróci do z˙ ycia. Mo˙ze nie potrafiła. Tato rozmawiał z nia˛ par˛e razy, i wiem, z˙ e martwił si˛e o nia.˛ Jej szurni˛eta rodzinka nie okazuje z˙ adnego zainteresowania. Traktuja˛ ja˛ tak samo, jak przedtem Amy, to znaczy ignoruja.˛ Chodza˛ słuchy, z˙ e wczoraj wyszła za mur. Dzieciaki Mossów i Paynów rozpowiadaja,˛ z˙ e zaraz po lekcjach zauwa˙zyły, jak przechodzi przez bram˛e. Od tamtej pory nikt jej nie widział. NIEDZIELA, 20 LIPCA 2025 Oto prezent na urodziny, który przyszedł mi na my´sl dzi´s rano po przebudzeniu — zaledwie dwie linijki: Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd. Wła´snie co´s takiego zacz˛eło kołata´c mi mgli´scie w głowie przed paroma dniami — po tym, jak usłyszałam t˛e histori˛e o odkryciu nowych planet. Naturalnie to prawda. I znów oczywista. Tyle z˙ e na razie to niemo˙zliwe. Nasz s´wiat jest w opłakanym stanie. Dzisiejszym nawet do´sc´ zasobnym krajom nie wiedzie si˛e za dobrze w porównaniu z bogatymi pa´nstwami, jakie znamy z opisów historycznych. Nie tylko prezydent Donner opuszcza poprzeczk˛e i rezygnuje, wyprzedajac ˛ programy bada´n naukowych i kosmicznych. Nikt nie prowadzi ju˙z z˙ adnych bada´n, które nie przynosiłyby natychmiastowych zysków albo przynajmniej nie obiecywały wielkich profitów w nieodległej przyszło´sci. Nikt nie ma ochoty zajmowa´c si˛e w tych czasach jaka˛ kolwiek nieu˙zyteczna˛ czy nieekonomiczna˛ działalno´scia.˛ A jednak: 69
Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd. Nie wiem, jakim sposobem ani kiedy to nastapi. ˛ Tyle jest do zrobienia, nim jeszcze nadejdzie sam poczatek. ˛ Ale to chyba normalne i zrozumiałe. Zawsze trzeba si˛e napracowa´c, zanim wstapi ˛ si˛e na drog˛e do nieba.
VIII
Chcac ˛ porozumie´c si˛e z Bogiem, Rozwa˙zaj skutki własnych uczynków. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 26 LIPCA 2025 Tracy Dunn nie wróciła do domu; policji te˙z nie udało si˛e jej odszuka´c. Wat˛ pi˛e, by kiedykolwiek si˛e odnalazła. Nie ma jej dopiero od siedmiu dni, ale tydzie´n za murem to jak tydzie´n w piekle. Na zewnatrz ˛ ludzie rozpływaja˛ si˛e bez s´ladu. Wychodza˛ za bram˛e, jak pan Yannis, potem si˛e na nich czeka, ale ju˙z nie wracaja˛ — chyba z˙ e w urnie. Według mnie Tracy ju˙z nie z˙ yje.
***
Bianca Montoya jest w cia˙ ˛zy. To ju˙z nie plotka, tylko fakt, i to w dodatku taki, który w pewnej mierze mnie te˙z obchodzi. Bianca jest siedemnastolatka,˛ nie ma jeszcze m˛ez˙ a, za to kompletnie straciła głow˛e dla Jorgego Iturbe, brata Yolandy Ibarra, który mieszka w domu Ibarrów. Jorge nie wypiera si˛e ojcostwa. Nie rozumiem, czemu po prostu si˛e nie pobrali, zanim wszystko si˛e wydało. Jorge ma dwadzie´scia trzy lata, wi˛ec przynajmniej po nim mo˙zna by si˛e spodziewa´c troch˛e rozumu. W ka˙zdym razie pobieraja˛ si˛e teraz. Rodziny Ibarra oraz Iturbe od tygodnia kłóca˛ si˛e o to z Montoyami. Co za głupota.˛ My´slałby kto, z˙ e nie maja˛ wi˛ekszych zmartwie´n. No ale przynajmniej i jedni, i drudzy to Latynosi, wi˛ec tym razem mamy tylko zatarg rodzinny, a nie rasowy. W ubiegłym roku, kiedy przyłapano Craiga Dunna, jednego z bardziej udanych członków białej rodziny Dunnów, jak kochał si˛e z czarna˛ Siti Moss, która w dodatku jest najstarsza˛ z córek Richarda Mossa, my´slałam, z˙ e poleje si˛e krew. Wariactwo. 71
Ale niewa˙zne, kto z kim s´pi albo si˛e kłóci. Zastanawia mnie — chciałabym to poja´ ˛c — po co w tej rzeczywisto´sci ktokolwiek my´sli jeszcze o z˙ eniaczce i dzieciach. Wiem: jak s´wiat s´wiatem, ludzie z˙ enili si˛e i mieli dzieci, ale w naszych czasach. . . Dzi´s, kiedy nie ma dokad ˛ i´sc´ ani co robi´c. Młodzi pobieraja˛ si˛e i — je´sli maja˛ szcz˛es´cie — dostaja˛ własny pokój albo wprowadzaja˛ si˛e do bezu˙zytecznego gara˙zu — bez cienia nadziei na lepszy los, za to z du˙zymi szansami, z˙ e wszystko jeszcze si˛e pogorszy. Mnie tak˙ze w przyszło´sci mo˙ze czeka´c takie z˙ ycie, jakie wybrała Bianca. Nie jest to bynajmniej droga, która˛ sama sobie upatrzyłam, lecz co´s, czego spodziewa si˛e po mnie — po wszystkich moich rówie´sniczkach — nasze sasiedztwo. ˛ Dorosna´ ˛c jeszcze troch˛e, potem ma˙ ˛z i dzieci. Curtis Talcott mówi, z˙ e młodzi Iturbowie dostana˛ po s´lubie całe pół gara˙zu. W drugiej połówce mieszka ju˙z siostra Jorgego, Celia Iturbe Cruz, z m˛ez˙ em i jedna˛ pociecha.˛ Na dwa stadła ani jedno nie ma płatnej pracy. Szczytem ich marze´n jest dosta´c si˛e do majatku ˛ jakich´s bogaczy i jako słu˙zba domowa zasuwa´c za mieszkanie i wy˙zywienie. Nie ma szans, by kiedykolwiek odło˙zyli troch˛e grosza i jako´s im si˛e polepszyło. A gdyby zdecydowali si˛e wyw˛edrowa´c na północ, z˙ eby poszuka´c lepszego z˙ ycia w Oregonie, Waszyngtonie albo Kanadzie? Z dwojgiem czy nawet z jednym dzieckiem podró˙zowałoby si˛e im o wiele ci˛ez˙ ej. Poza tym znacznie trudniej i niebezpieczniej jest przemyka´c si˛e obok wrogo nastawionych stra˙zy i przekrada´c si˛e przez stanowe lub pa´nstwowe granice. ´ eczy teraz Sama nie wiem, czy Bianca jest taka odwa˙zna, czy taka głupia. Sl˛ razem z siostra,˛ przerabiajac ˛ stara˛ sukni˛e s´lubna˛ ich mamy, a wszyscy wokół kucharza˛ i przygotowuja˛ si˛e do wesela jak za dawnych dobrych czasów. Jak moga? ˛ Bardzo lubi˛e Curtisa Talcotta. Czasami my´sl˛e, z˙ e mo˙ze to nawet miło´sc´ . On te˙z mówi, z˙ e mnie kocha. Ale gdybym spodziewała si˛e, z˙ e w przyszło´sci nie czeka mnie nic wi˛ecej poza tym, z˙ e wyjd˛e za niego za ma˙ ˛z, b˛ed˛e miała dzieci i b˛edziemy klepali bied˛e, z dnia na dzie´n coraz bardziej beznadziejna˛ — chybabym si˛e zabiła. SOBOTA, 2 SIERPNIA 2025 Strzelali´smy dzi´s do celu i pierwszy raz od czasu, gdy zastrzeliłam tamtego psa, znale´zli´smy nowego trupa. Tym razem zobaczyli go wszyscy: stara kobieta, w której zda˙ ˛zyło zal˛egna´ ˛c si˛e robactwo, naga, na wpół zjedzona: ohyda — to za mało. Widok ten zupełnie wyprowadził z równowagi Aur˛e Moss. Mówi, z˙ e ma do´sc´ ´cwicze´n w strzelaniu. Raz na zawsze. Próbowałam przemówi´c jej do rozsadku, ˛ ale powiedziała, z˙ e w ko´ncu to m˛ez˙ czy´zni maja˛ obowiazek ˛ nas broni´c. Upiera si˛e, z˙ e kobiety nie powinny wprawia´c si˛e w u˙zywaniu broni. 72
— A je´sli kiedy´s b˛edziesz musiała stana´ ˛c w obronie młodszego rodze´nstwa? — spytałam, wiedzac, ˛ z˙ e rodzice cz˛esto ka˙za˛ jej pilnowa´c mniejszych dzieci. — Nauczyłam si˛e ju˙z dosy´c, z˙ eby sobie poradzi´c — odparowała. — Nie c´ wiczac, ˛ wychodzi si˛e z wprawy — tłumaczyłam. — Wi˛ecej tam nie pojad˛e — trwała przy swoim. — Zreszta˛ to nie twój interes. Nikt mnie nie zmusi! W z˙ aden sposób nie mogłam jej przekona´c. Bała si˛e, dlatego tak si˛e zaparła. Tato powiedział, z˙ e powinnam poczeka´c, a˙z wspomnienie zwłok si˛e zatrze, i dopiero wtedy spróbowa´c do niej dotrze´c. Chyba ma racj˛e. Tylko wkurza mnie ten Mossowski sposób my´slenia. To przez Richarda Mossa jego z˙ ony i córki potrafia˛ stroi´c takie fochy. W domu, w ogrodzie i przy królikach ka˙ze harowa´c im jak niewolnicom, za to gdy chodzi o jaki´s obowiazek ˛ na rzecz wspólnoty, pozwala im odgrywa´c „damy”. Ilekro´c nie chca˛ wzia´ ˛c w czym´s udziału, popiera je i bierze w obron˛e. To głupie i niebezpieczne. Takie zachowanie rodzi tylko pretensje ˙ i urazy. Zadna kobieta Mossów nigdy jeszcze nie stała na warcie. Nie tylko ja zda˙ ˛zyłam to zauwa˙zy´c. Dwoje najstarszych dzieci Paynów, Doyle i Margaret, strzelało w terenie po raz pierwszy. Pechowy poczatek. ˛ A jednak trup ich nie odstraszył. Jest w nich jaka´s twardo´sc´ . Sa˛ w porzadku. ˛ Ich wuj Wardell Parrish nie chciał, aby szli z nami. Wygadywał zło´sliwo´sci na temat mego taty, prywatnych armii i stra˙zników, mówił te˙z o podatkach: jak to przez całe z˙ ycie zapłacił ju˙z do´sc´ , by teraz zostawi´c ochron˛e policji. Bla bla bla. Zdziwaczały, marudny odludek. Słyszałam, z˙ e kiedy´s był zamo˙zny. Tato te˙z uwa˙za, z˙ e nie mo˙zna mu ufa´c. Na szcz˛es´cie wuj to nie ojciec, a matka Doyle’a i Margaret nie znosi niczyich poucze´n, jak ma wychowywa´c piatk˛ ˛ e swoich dzieci. Władza nad nimi i pieniadze ˛ daja˛ jej poczucie własnej wa˙zno´sci. Ma troch˛e grosza odziedziczonego po rodzicach. Jej brat przepu´scił swoja˛ cz˛es´c´ schedy. Jak wida´c, głupio pograł, próbujac ˛ dyktowa´c jej, co ma robi´c: na co pozwoli´c młodym Paynom. Powinien wiedzie´c, z˙ e osiagnie ˛ akurat odwrotny skutek. Przez wzglad ˛ na dzieci ciesz˛e si˛e, z˙ e na to nie wpadł. Za to mój braciszek Keith jak zwykle błagał, by go zabra´c. Za par˛e dni, dokładnie czternastego sierpnia, sko´nczy trzyna´scie lat; a czekanie, a˙z sko´nczy pi˛etna´scie, musi mu si˛e wydawa´c straszne. Tu go rozumiem. W ogóle czekanie jest okropne, a czekanie, a˙z si˛e doro´snie, jeszcze gorsze, bo nic nie mo˙zesz zrobi´c, by cho´c odrobin˛e to przyspieszy´c. Biedny Keith. I ja te˙z. Chocia˙z tato pozwala mu ju˙z strzela´c do wiewiórek i ptaków z naszej rodzinnej wiatrówki, Keith i tak marudzi. — To niesprawiedliwe — powtórzył dzi´s ju˙z dwudziesty, a mo˙ze trzydziesty raz. — Lauren zabierasz, chocia˙z to dziewczyna. Jej zawsze wszystko wolno. Jakbym c´ wiczył, mógłbym ju˙z pomaga´c wam pilnowa´c terenu i przegania´c rabusiów. . .
73
Ju˙z kiedy´s wymkn˛eło mu si˛e, z˙ e chce pomóc w „strzelaniu do bandytów” zamiast w odstraszaniu ich. Tato nie ukarał go, palnał ˛ mu tylko kazanie. Cho´c ojciec prawie nigdy nas nie bije, potrafi by´c straszny, nie podnoszac ˛ nawet palca. Jak zwykle dzi´s te˙z Keith musiał zosta´c w domu. Strzelanie szło s´wietnie, dopóki nie znale´zli´smy zwłok. Tym razem nie spotkali´smy z˙ adnych psów. Jednak dla mnie najbardziej przykry był widok chat skleconych z patyków, tektury, palmowych li´sci i szmat. Wyra´znie przybyło ich na całej długo´sci River Street, która˛ jedzie si˛e na wzgórza. Za ka˙zdym razem wydaje si˛e, z˙ e jest ich coraz wi˛ecej. Koczujaca ˛ w nich biedota nigdy nas nie zaczepiała. Tylko zawsze tak patrza,˛ z˙ e coraz ci˛ez˙ ej mi si˛e ich mija, przeklinaja˛ i z˙ ebrza.˛ Niektórzy wygladaj ˛ a˛ jak chodzace ˛ szkielety. Par˛e ocalałych z˛ebów, skóra i ko´sci. Koczownicy jedza˛ wszystko, co tylko da si˛e w okolicy wygrzeba´c. Czasami s´ni mi si˛e to ich spojrzenie. Gdy wrócili´smy do domu, okazało si˛e, z˙ e Keith wymknał ˛ si˛e z sasiedztwa: ˛ prze´sliznał ˛ si˛e jako´s przez główna˛ bram˛e i dał nog˛e za mur. Podprowadził klucz Cory i zrobił sobie wycieczk˛e. Tato i ja dowiedzieli´smy si˛e o wszystkim dopiero po powrocie. Keitha wcia˙ ˛z nie było, ale Cory zauwa˙zyła ju˙z, z˙ e musiał czmychna´ ˛c na zewnatrz. ˛ Szukała go, rozpytywała sasiadów ˛ i wydało si˛e, z˙ e Allison i Marie, sze´scioletnie bli´zniaczki od Dunnów, widziały, jak wychodził za bram˛e. Wtedy Cory wróciła do domu i odkryła, z˙ e wyparował jej klucz. Tato zm˛eczony, w´sciekły i wystraszony chciał od razu wraca´c za mur i go szuka´c, ale akurat gdy wychodził, Keith si˛e znalazł. Moja macocha, Marcus i ja wła´snie wyszli´smy za ojcem na frontowy ganek, zastanawiajac ˛ si˛e, dokad ˛ Keith mógł pój´sc´ ; oboje z Marcusem zaproponowali´smy, z˙ e pomo˙zemy tacie w poszukiwaniach. Było ju˙z prawie ciemno. — Wracajcie do s´rodka i nie wychod´zcie — przykazał ojciec. — Wystarczajacy ˛ kłopot z jednym za murem. Przeładował pistolet maszynowy, upewniajac ˛ si˛e, czy ma pełny magazynek. — Tato, tam — wskazałam, spostrzegłszy, jak co´s czy kto´s porusza si˛e trzy domy od nas: szybki, niewyra´zny cie´n, przemykajacy ˛ pod weranda˛ Garfieldów. Nie przyszło mi na my´sl, z˙ e to mo˙ze by´c Keith. Zwróciłam uwag˛e, bo cokolwiek to było, skradało si˛e, wyra´znie próbujac ˛ pozosta´c w ukryciu. Tato zauwa˙zył intruza, nim ten zniknał ˛ w cieniu domu Garfieldów. Natychmiast zerwał si˛e, wział ˛ maszynówk˛e i poszedł sprawdzi´c. Nasza trójka patrzyła za nim w oczekiwaniu. Nie upłyn˛eło wi˛ecej ni˙z kilka chwil, kiedy Cory powiedziała, z˙ e z domu słycha´c podejrzane d´zwi˛eki. Byłam zbyt zaprzatni˛ ˛ eta obserwowaniem taty, aby cokolwiek usłysze´c — nie zwróciłam nawet uwagi na jej słowa. Moja macocha weszła do s´rodka. Razem z Marcusem gapili´smy si˛e dalej z ganku, gdy zaalarmował nas jej krzyk.
74
Popatrzyli´smy z bratem najpierw na siebie, zaraz potem na wej´sciowe drzwi. Marcus rzucił si˛e do nich, a ja zacz˛ełam woła´c tat˛e. Nie było go ju˙z wida´c, ale zaraz odkrzyknał ˛ w odpowiedzi. — Chod´z tu pr˛edko! — wrzasn˛ełam i te˙z wbiegłam do domu. Cała reszta rodzinki — Cory, Marcus, Bennett i Gregory — siedziała w kuchni, skupiona wokół zziajanego Keitha, rozciagni˛ ˛ etego w samych gatkach na podłodze. Mój braciszek, zakrwawiony i umorusany, miał pełno zadrapa´n i siniaków. Obok kl˛eczała zapłakana Cory, ogladaj ˛ ac ˛ go i wypytujac: ˛ — Co si˛e stało? Kto ci to zrobił? Po co tam szedłe´s? Gdzie masz ubranie? Co. . . — Gdzie jest klucz, który ukradłe´s? — wpadł jej w słowo tato. — Zabrali ci go? Wszyscy a˙z podskoczyli, spogladaj ˛ ac ˛ do góry na ojca i zaraz potem z powrotem w dół na Keitha. — Nic nie mogłem zrobi´c — powiedział Keith, wcia˙ ˛z dyszac. ˛ — Nie miałem szans, tatusiu. Ich było pi˛eciu. — Wi˛ec zdobyli klucz. Keith przytaknał, ˛ starannie unikajac ˛ wzroku ojca. Tato obrócił si˛e na pi˛ecie i szybko, prawie biegiem, wyszedł z domu. Dzi´s było ju˙z za pó´zno, aby wezwa´c George’a albo Briana Hsu i od r˛eki zmieni´c zamek przy bramie. Trzeba z tym zaczeka´c do jutra, podobnie jak z dorobieniem i rozdaniem nowych kluczy. Domy´sliłam si˛e, z˙ e ojciec wychodzi, by ostrzec ludzi i wystawi´c do pilnowania wi˛ecej stra˙zników. Ju˙z chciałam zaproponowa´c, z˙ e pomog˛e mu zawiadomi´c sasiadów, ˛ ale ugryzłam si˛e w j˛ezyk. Wygladał ˛ na zbyt rozgniewanego, by w tej chwili zgodzi´c si˛e na pomoc któregokolwiek ze swoich dzieci. Czuj˛e, z˙ e jak wróci, Keithowi si˛e dostanie. Igrał, a˙z si˛e doigrał. Spodnie, koszula, buty. . . Cory zawsze pilnowała nas, by´smy nie latali po sasiedztwie ˛ na bosaka, jak wi˛ekszo´sc´ dzieci — chyba z˙ e po domu. Według jej definicji kulturalni ludzie myja˛ si˛e i dbaja˛ o skór˛e, a tym bardziej nie obnosza˛ si˛e z brudnymi, zrogowaciałymi jak tarka stopami. Chocia˙z buty były bardzo drogie i stale z nich wyrastali´smy, Cory była nieugi˛eta. Mimo z˙ e naprawd˛e niemało to kosztowało, ka˙zde z nas miało przynajmniej jedna˛ par˛e do noszenia na co dzie´n. Teraz trzeba b˛edzie jako´s wygospodarowa´c troch˛e forsy, z˙ eby kupi´c nowe buty Keithowi. Keith kulił si˛e na podłodze, rozmazujac ˛ na kafelkach krew, która ciekła mu z rozkwaszonego nosa i warg. Poniewa˙z taty nie było i nie mógł nic widzie´c, rozkleił si˛e i rozpłakał, chowajac ˛ głow˛e we własnych ramionach. Min˛eło par˛e minut, nim mojej macosze udało si˛e postawi´c go na nogi i prawie na r˛ekach dotaszczy´c do łazienki. Próbowałam jej pomóc, ale kiedy spojrzała na mnie, jakbym to ja go tak urzadziła, ˛ dałam sobie spokój. Prawd˛e powiedziawszy, wcale nie paliłam si˛e do pomocy. Po prostu uwa˙załam, z˙ e powinnam. A Keith cierpiał do tego stopnia, z˙ e było mi ci˛ez˙ ko dzieli´c jego ból. 75
Starłam krew, by nikt si˛e nie po´slizgnał ˛ i z˙ eby nie roznosi´c plam po całym domu. Potem przyszykowałam kolacj˛e. Zjadłam sama, nakarmiłam trójk˛e młodszych braci, na koniec odło˙zyłam porcje dla taty, Cory i Keitha. NIEDZIELA, 3 SIERPNIA 2025 Tato kazał Keithowi, aby dzi´s rano w ko´sciele przyznał si˛e przed wszystkimi do tego, co narozrabiał. Miał stana´ ˛c przed całym zgromadzeniem i opowiedzie´c wszy´sciutko — łacznie ˛ z tym, jak tamtych pi˛eciu zbirów go potraktowało. Pó´zniej miał przeprosi´c — Boga, rodziców i cała˛ wspólnot˛e — za wystawienie na niebezpiecze´nstwo i przysporzenie kłopotów. Ojciec wymógł na nim to wszystko mimo sprzeciwów Cory. Tato nigdy nie uderzył Keitha, cho´c wczoraj wieczorem z pewno´scia˛ korciło go, by spu´sci´c mu lanie. — Jak mogłe´s tak postapi´ ˛ c?! — powtarzał, domagajac ˛ si˛e odpowiedzi. — Jak mój rodzony syn mógł okaza´c si˛e taki głupi?! Gdzie ty masz rozum, chłopcze? Czy ty zdajesz sobie spraw˛e, co zrobiłe´s? Pytam si˛e ciebie! Odpowiadaj! Keith platał ˛ si˛e, gubił, plótł co´s, ale z˙ adna z jego odpowiedzi nie mogła trafi´c ojcu do przekonania. — Nie jestem ju˙z dzieckiem — zawodził płaczliwie. Albo: — Chciałem ci pokaza´c. Udowodni´c! Lauren to pozwalasz! Innym znów razem: — Jestem ju˙z m˛ez˙ czyzna! ˛ Nie powinienem siedzie´c w domu, chowa´c si˛e za murem. Jestem dorosły! I tak w kółko: nie był w stanie si˛e przyzna´c, z˙ e zrobił co´s złego. Chciał pokaza´c, z˙ e jest m˛ez˙ czyzna,˛ nie strachliwa˛ dziewczyna.˛ To przecie˙z nie jego wina, z˙ e napadła go banda oprychów, która pobiła go i okradła. Nic nie zrobił. To nie była jego wina. Tato wpatrywał si˛e w niego ze skrajna˛ niech˛ecia.˛ — Okazałe´s nieposłusze´nstwo. Dopu´sciłe´s si˛e kradzie˙zy. Naraziłe´s na niebezpiecze´nstwo z˙ ycie i mienie nas wszystkich: sasiadów, ˛ twojej matki, siostry i młodszych braci. Gdyby´s naprawd˛e był m˛ez˙ czyzna,˛ jak ci si˛e roi, sprałbym ci˛e za to na kwa´sne jabłko! — Bandziory nie potrzebuja˛ klucza — wymamrotał pod nosem Keith, gapiac ˛ si˛e prosto przed siebie. — I bez tego przychodza˛ nas okrada´c. To nie moja wina! Tato rozmawiał z nim dwie godziny, nim mój braciszek pojał ˛ i jednak przyznał si˛e do winy, bez z˙ adnych usprawiedliwie´n. Tak, postapił ˛ z´ le. To si˛e ju˙z nigdy nie powtórzy.
76
Chocia˙z Keith nie jest zbyt rozgarni˛ety, nadrabia to stuprocentowa˛ zawzi˛etos´cia˛ i uporem. Tato jest i madry, ˛ i uparty. Chłopak nie miał z nim z˙ adnych szans, ale trzeba przyzna´c, z˙ e to zwyci˛estwo kosztowało ojca sporo trudu. Nast˛epnego dnia rano tato odbił to sobie. Wprawdzie trudno mi uwierzy´c, by cieszyła go zemsta i to wymuszone przyznanie si˛e Keitha do winy, jednak widziałam, z˙ e wyraz twarzy mojego brata sprawia mu wyra´zna˛ satysfakcj˛e. — Jak ja mam do´sc´ tej rodzinki — mruknał ˛ do mnie Marcus, kiedy przygla˛ dali´smy si˛e ojcu i Keithowi. Rozumiałam go. Marcus i Keith, mi˛edzy którymi był tylko rok ró˙znicy, mieszkali w jednym pokoju i kłócili si˛e przez cały czas. Teraz b˛edzie jeszcze gorzej. Keith jest pupilkiem Cory, która nigdy by si˛e do tego nie przyznała, ale to prawda. Rozpieszcza go, pozwala wymigiwa´c si˛e od domowych obowiazków, ˛ patrzy przez palce na drobne kłamstewka i podkradanie rzeczy. . . Mo˙ze wła´snie przez to Keith uwa˙za, z˙ e cho´cby nie wiem, co zbroił, on sam jest zawsze w porzadku. ˛ Dzisiaj tato mówił o dziesi˛eciu przykazaniach, ze szczególnym naciskiem na „Czcij ojca swego i matk˛e swoja” ˛ i „Nie kradnij”. Wydaje mi si˛e, z˙ e wygłoszenie tego kazania pomogło tacie pozby´c si˛e własnego gniewu i zło´sci. Wysoki, wygladaj ˛ acy ˛ na wi˛ecej ni˙z trzyna´scie lat Keith, z kamienna˛ twarza˛ stłumił swoje uczucia. Widziałam, jak dławi si˛e nimi, próbujac ˛ pow´sciagn ˛ a´ ˛c, ukry´c gł˛eboko w s´rodku.
IX
Ka˙zdy akt agresji Jest w swej istocie walka,˛ o władze. Kto b˛edzie rzadził ˛ Kto przewodził; Kto tworzył, definiował, dookre´slał, wyznaczał granice – Kto zapanuje. Wszelkie boje Tocza˛ si˛e o władze, A wi˛ekszo´sc´ wojujacych ˛ działa z pobudek równie rozumnych, jak para tryków taranujacych ˛ si˛e rogami. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 17 SIERPNIA 2025 W tym tygodniu, w dniu urodzin Keitha, moich rodziców opu´scił zdrowy rozsadek. ˛ Podarowali mu na własno´sc´ wiatrówk˛e, której dotychczas u˙zywał, by wprawia´c si˛e w strzelaniu. Nie jest nowa, ale całkiem sprawna; poza tym wygla˛ da du˙zo gro´zniej, ni˙z w rzeczywisto´sci jest. No i odtad ˛ nale˙zy tylko do niego. Nie b˛edzie musiał z nikim si˛e nia˛ dzieli´c. Przypuszczam, z˙ e ma mu to troszeczk˛e osłodzi´c te dwa lata czekania, które musza˛ upłyna´ ˛c, zanim wreszcie wolno mu b˛edzie wzia´ ˛c w r˛ek˛e smith & wessona albo, jeszcze lepiej, heckler & kocha. Naturalnie rodzice maja˛ nadziej˛e, z˙ e teraz przejdzie mu głupia ochota, by wykrada´c si˛e za
78
mur — no i zapomni o upokorzeniu, jakiego doznał podczas swojej publicznej spowiedzi. Keith od razu odstrzelił par˛e goł˛ebi i wron, zda˙ ˛zył postraszy´c Marcusa, z˙ e jego te˙z podziurawi. — Marcus wła´snie powiedział mi o tym dzi´s wieczorem. Nast˛epnie wczoraj Keith zniknał, ˛ jakby zapadł si˛e pod ziemi˛e. Oczywi´scie ze swoja˛ wiatrówka.˛ Nikt go nie widział od osiemnastu godzin: jestem prawie pewna, z˙ e znów wyszedł na zewnatrz. ˛ PONIEDZIAŁEK, 18 SIERPNIA 2025 Tato opu´scił dzi´s sasiedztwo, ˛ by szuka´c Keitha. Nawet wezwał policj˛e. Mówi, z˙ e nie wie, z czego im zapłaci, ale bardzo si˛e boi o Keitha. Im dłu˙zej go nie ma, tym wi˛eksze prawdopodobie´nstwo, z˙ e został zabity albo jest ranny. Według Marcusa Keith wybrał si˛e szuka´c tamtych zbirów, którzy go pobili, ale ja w to nie wierz˛e. Nawet jemu nie strzeliłoby do głowy szuka´c pi˛eciu — czy nawet jednego draba — majac ˛ tylko wiatrówk˛e do obrony. Cory martwi si˛e jeszcze bardziej ni˙z ojciec. Chodzi wyl˛ekniona i zdenerwowana, ma kłopoty z˙ oładkowe ˛ i bez przerwy płacze. Przekonałam ja,˛ z˙ eby poło˙zyła si˛e do łó˙zka, i poprowadziłam za nia˛ lekcje. Ju˙z przedtem, kilka razy, zdarzało mi si˛e zast˛epowa´c ja,˛ kiedy była chora, wi˛ec dzieci specjalnie si˛e nie zdziwiły. Korzystajac ˛ z konspektów Cory, na całe przedpołudnie połaczyłam ˛ starsze dzieci z moimi przedszkolakami, starajac ˛ si˛e, by ka˙zde spróbowało, jak mo˙zna uczy´c kolegów, jednocze´snie samemu uczac ˛ si˛e czego´s od innych. Kilkoro uczniów jest w moim wieku, niektórzy nawet starsi; wła´snie dwoje starszych — Aura Moss i Michael Talcott — wstało i wyszło. A przecie˙z wiedzieli, z˙ e znam si˛e na rzeczy. Program liceum zaliczyłam prawie dwa lata temu. Od tamtej pory, bez zalicze´n — jak wolny słuchacz — przerabiam z tata˛ program college’u. Michael i Aura doskonale o tym wiedza,˛ ale czuja˛ si˛e zbyt doro´sli, aby uczyły ich takie niedorostki jak ja. No to do diabła z nimi. Szkoda tylko, z˙ e mój Curtis ma takiego brata — lecz ostatecznie ja te˙z nie wybierałam sobie rodze´nstwa. WTOREK, 19 SIERPNIA 2025 Keitha ani widu, ani słychu. Cory ju˙z chyba zacz˛eła obnosi´c si˛e z z˙ ałoba˛ po nim. Dzisiaj znów prowadziłam wszystkie zaj˛ecia, a tato znowu ruszył na poszukiwanie. Wrócił dopiero pod wieczór i wygladał ˛ na zmordowanego. Cory od razu rozpłakała si˛e i naskoczyła na niego: — Nie starałe´s si˛e! — krzyczała, nie przejmujac ˛ si˛e obecno´scia˛ dzieci. Przyszli´smy wszyscy do kuchni, zobaczy´c, czy tato przyprowadził Keitha. — Gdyby´s naprawd˛e chciał, toby´s go znalazł! 79
Kiedy ojciec próbował podej´sc´ do niej, odsun˛eła si˛e do tyłu. — Gdyby to twoje oczko w głowie, Lauren, zgubiła si˛e za murem, ju˙z dawno by´s ja˛ znalazł! — wrzeszczała dalej. — Ale to tylko Keith, na nim ci nie zale˙zy. Pierwszy raz powiedziała co´s takiego. Od poczatku ˛ mówiły´smy sobie po imieniu. To znaczy — nigdy nie prosiła, bym nazywała ja˛ „mama”, ˛ a i mnie nigdy nie przyszło to do głowy. Wiedziałam, z˙ e to moja macocha. Jednak mimo to. . . zawsze ja˛ kochałam. Wprawdzie nie mogłam zrozumie´c, czemu akurat Keith jest jej faworytem, ale to wcale nie umniejszało miło´sci, jaka˛ do niej z˙ ywiłam. Jednocze´snie byłam jej dzieckiem i nie byłam. Ale wierzyłam, z˙ e mnie kocha. Tato przegonił nas do łó˙zek. Potem, uciszywszy Cory, zaprowadził ja˛ do ich pokoju. Par˛e minut pó´zniej przyszedł do mnie. — Ona nie chciała, Lauren — tłumaczył. — Kocha ci˛e jak własna˛ córk˛e. Patrzyłam na niego bez słowa. — Chce, by´s wiedziała, z˙ e bardzo jej przykro. Kiwn˛ełam głowa.˛ Ojciec zapewnił mnie jeszcze par˛e razy o szczerych uczuciach macochy i wyszedł. ´ Przykro jej? Smiem watpi´ ˛ c. Nie chciała? Akurat. Wykrzyczała dokładnie to, co my´sli. Cholera. CZWARTEK, 30 SIERPNIA 2025 Wczoraj wieczorem wrócił Keith. Najzwyczajniej w s´wiecie zjawił si˛e w domu podczas kolacji, jak gdyby wczes´niej wyszedł pokopa´c troch˛e piłk˛e, a nie przepadł od soboty. Tym razem wrócił cało. Bez jednego siniaka czy zadrapania. Miał na sobie czy´sciutkie i nowe ubranie — nawet nowiutkie buty. Wszystko w znacznie lepszym gatunku ni˙z rzeczy, w których wychodził. Nie byłoby nas sta´c na tak drogie ubrania. Miał te˙z swoja˛ wiatrówk˛e — dopóki tato nie odebrał mu jej i nie połamał. Poniewa˙z nie chciał powiedzie´c, gdzie był ani skad ˛ wział ˛ te wszystkie nowe rzeczy, tato sprał go do krwi. Do tej pory tylko raz widziałam ojca w takim stanie: miałam wtedy dwana´scie lat. Cory próbowała go powstrzyma´c, odciagn ˛ a´ ˛c od Keitha; krzyczała do niego najpierw po angielsku, potem po hiszpa´nsku, na koniec ju˙z wyła bez słów. Gregory zwymiotował na podłog˛e, a Bennett rozpłakał si˛e. Marcus nie chciał by´c s´wiadkiem całej sceny i po cichu wymknał ˛ si˛e z domu. W ko´ncu tato przestał. Keith, w obj˛eciach Cory, szlochał niczym dwuletni berbe´c. Ojciec stał, górujac ˛ nad nimi, jak ogłuszony. 80
Wyszłam tylnymi drzwiami za Marcusem, potykajac ˛ si˛e w progu i omal nie spadłam ze schodków. Nie zdawałam sobie sprawy, co robi˛e. Marcusa nie było w pobli˙zu. Usiadłam na stopniach. Był ciepły zmierzch. Pozwoliłam sobie wreszcie na odreagowanie bezsilnego współodczuwania, zacz˛ełam trza´ ˛sc´ si˛e i wymiotowa´c. Pó´zniej musiałam zemdle´c. Gdy jaki´s czas potem doszłam do siebie, zobaczyłam pochylonego Marcusa: potrzasał ˛ mna,˛ szepczac ˛ moje imi˛e. Po chwili podniosłam si˛e i ruszyłam do swego pokoju, Marcus za´s uczepiony mojej r˛eki próbował mnie podtrzymywa´c. — Pozwól mi tu zosta´c — poprosił szeptem, gdy ju˙z siedziałam na łó˙zku, otumaniona bólem, który bynajmniej nie zel˙zał. — Mog˛e spa´c na podłodze, naprawd˛e. — Dobrze — zgodziłam si˛e. W tej chwili nie obchodziło mnie ani troch˛e, gdzie b˛edzie spał Marcus. Nie zdejmujac ˛ nawet butów, opadłam na łó˙zko, kulac ˛ si˛e w pozycji płodowej na stercie po´scieli. Nie wiem, czy tak zasn˛ełam, czy znowu zemdlałam. ´ SOBOTA, 25 PAZDZIERNIKA 2025 Keith znów opu´scił sasiedztwo. ˛ Wczoraj po południu. Dopiero dzi´s wieczorem Cory wydała go, z˙ e tym razem wział ˛ nie tylko jej klucz, ale i bro´n. Zabrał jej smith & wessona. Tato ju˙z nie zgodził si˛e wyj´sc´ go szuka´c. Zeszła˛ noc przespał u siebie w gabinecie. Dzi´s te˙z tam został. Nigdy nie lubiłam zbytnio Keitha, ale teraz znienawidziłam go za to, co robi całej rodzinie — za to, co robi ojcu. Nie cierpi˛e go. Do jasnej cholery, nienawidz˛e drania. PONIEDZIAŁEK, 3 LISTOPADA 2025 Keith wrócił dzi´s wieczorem, kiedy tato był akurat w odwiedzinach u Talcottów. Zapewne szwendał si˛e w pobli˙zu, obserwujac ˛ dom i czekajac, ˛ a˙z ojciec wyjdzie. Przyszedł zobaczy´c si˛e z Cory. Przyniósł jej mnóstwo pieni˛edzy, zrolowanych w gruby zwitek. Wpatrywała si˛e w niego, zdumiona, a˙z w ko´ncu je wzi˛eła. — To strasznie du˙zo, Keith — wyszeptała. — Skad ˛ je masz? — Zdobyłem dla ciebie — oznajmił. — Cała suma tylko dla ciebie, dla niego nic.
81
Objał ˛ jej dło´n i zacisnał ˛ na banknotach, a ona pozwoliła mu na to, chocia˙z z pewno´scia˛ zdawała sobie spraw˛e, z˙ e musiały pochodzi´c z kradzie˙zy, narkotyków albo czego´s jeszcze gorszego. Keith wr˛eczył Bennettowi i Gregory’emu po wielkiej i drogiej tabliczce czekolady mlecznej z ziemnymi orzeszkami. Mnie i Marcusa obdarował tylko u´smieszkiem, który miał znaczy´c: „Pieprz˛e was”. Nast˛epnie, zanim tato wrócił, zmył si˛e na nowo. Cory nie od razu poj˛eła, co si˛e s´wi˛eci; gdy wreszcie dotarło do niej, z˙ e Keith znów odchodzi, uczepiła si˛e go, wrzeszczac: ˛ — Nie! Tam ci˛e zabija! ˛ Co w ciebie wstapiło? ˛ Masz zosta´c w domu! — Nie pozwol˛e, z˙ eby jeszcze raz mnie tknał, ˛ mamo — odparł. — Obejd˛e si˛e bez jego bicia i pouczania, co mam robi´c. Jeszcze troch˛e i b˛ed˛e zarabiał wi˛ecej forsy w jeden dzie´n ni˙z on w tydzie´n, a mo˙ze i w miesiac. ˛ — Zabija˛ ci˛e! — Dam sobie rad˛e. Wiem, co robi˛e. Ucałował ja,˛ a potem, z zadziwiajac ˛ a˛ łatwo´scia,˛ wyswobodził si˛e z jej u´scisku. — B˛ed˛e przychodził, z˙ eby spotyka´c si˛e z toba˛ i przynosi´c ci prezenty — obiecał. Wyszedł tylnymi drzwiami i zniknał. ˛
Rok 2026 Dla grup, które ja˛ tworza,˛ cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczególnych jednostek. Dzi˛eki wspólnemu wysiłkowi połaczonej ˛ inteligencji wielu osób, grupa osiaga ˛ stan trwałego przystosowania. Podobnie jak intelekt, cywilizacja mo˙ze dobrze spełnia´c swa˛ przystosowawcza˛ funkcj˛e lub te˙z jej nie podoła´c. W tym drugim przypadku b˛edzie ulega´c rozpadowi, póki nie zaczna˛ oddziaływa´c na nia˛ wewn˛etrzne lub zewn˛etrzne siły integrujace. ˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
X
Kiedy rozpada si˛e pozorny ład, Co nieuchronne – Bóg jest Przemiana˛ – Człowiek łatwo ulega L˛ekowi i przygn˛ebieniu, Pragnieniom i chciwo´sci. Gdy nie ma siły do´sc´ pot˛ez˙ nej, By ich zjednoczy´c, Ludzie rozdzielaja˛ si˛e I walcza˛ – Jeden przeciw drugiemu, Grupa przeciwko grupie – O przetrwanie, pozycj˛e i władz˛e. Rozpami˛etujac ˛ dawne urazy, podsycajac ˛ nowe, Wzniecaja˛ chaos i podtrzymuja˛ go. Bez ko´nca, bez opami˛etania zabijaja,˛ Do wyczerpania, do własnej zagłady, Lub póki nie pokona ich zewn˛etrzna siła. Bad´ ˛ z w´sród nich samych nie wyro´snie Przywódca, Za którym pójdzie wi˛ekszo´sc´ , Czy tyran, Który sparali˙zuje ja˛ strachem. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
CZWARTEK, 25 CZERWCA 2026 Wczoraj zjawił si˛e Keith, bardziej rosły ni˙z kiedykolwiek — równie wysoki jak tato, tylko szczuplejszy. Nie sko´nczył jeszcze czternastu lat, ale trzeba przyzna´c, z˙ e naprawd˛e wyglada ˛ ju˙z jak dorosły m˛ez˙ czyzna, którym tak bardzo chce by´c. Cała nasza rodzina — wszyscy Olamina sa˛ tacy: wysocy, postawni, i szybko rosna.˛ Z wyjatkiem ˛ Gregory’ego, który ma dopiero dziewi˛ec´ lat, ka˙zde z nas przerosło ju˙z Cory. Jak na razie, najwy˙zsza ze wszystkich jestem ja, co ostatnio zdaje 84
si˛e denerwowa´c moja˛ macoch˛e. Za to wzrost Keitha — jej wielkiego synalka — jest dla niej powodem do dumy. Nie mo˙ze pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e Keith ju˙z z nami nie mieszka. — Mam pokój — oznajmił mi wczoraj w rozmowie sam na sam. Cory była u Dorotei Cruz, jednej ze swych najlepszych przyjaciółek, która wła´snie urodziła kolejne dziecko. Reszta moich braci bawiła si˛e na ulicy albo na wysepce. Tato wybrał si˛e do college’u i miał tam przenocowa´c. Ostatnio najbezpieczniej wypuszcza´c si˛e z domu jeszcze bladym s´witem i je´sli to tylko mo˙zliwe, wraca´c nazajutrz o tej samej porze. Najlepiej w ogóle nie wychodzi´c na zewnatrz ˛ — niestety tato musi, s´rednio raz w tygodniu. Najgorsze paso˙zyty zazwyczaj grasuja˛ noca,˛ a potem odsypiaja˛ do pó´zna. A jednak Keithowi udaje si˛e prze˙zy´c za murem. — Własny pokój w domu, w którym mieszka jeszcze paru go´sci — powiedział. Mówiac ˛ precyzyjnie, oznaczało to, z˙ e razem z kolesiami waletuje na dziko w jakim´s opuszczonym budynku. Ciekawe, co to za ferajna. Gang? Stajnia prostytutek? Paczka kosmonautów — takich, co odlatuja˛ na nap˛edzie prochowym? Złodziejska melina? A mo˙ze wszystko naraz? Za ka˙zdym razem Keith przynosił gotówk˛e dla Cory i drobne prezenty dla Gregory’ego i Bennetta. Skad ˛ brał pieniadze? ˛ Uczciwym sposobem dzi´s si˛e nie da. — Czy twoi koledzy wiedza,˛ ile masz lat? — spytałam. Wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Do diabła, pewnie, z˙ e nie. Po co miałbym im mówi´c? Skin˛ełam głowa.˛ — Czasem opłaca si˛e wyglada´ ˛ c na wi˛ecej, ni˙z si˛e ma. — Jeste´s głodny? — A ugotowałaby´s mi co´s? — Robiłam ci jedzenie tysiace ˛ razy. — Wiem. Ale przedtem zawsze musiała´s. — Nie udawaj głupka. My´slisz, z˙ e gdybym naprawd˛e chciała, to nie machn˛ełabym r˛eka˛ na wszystkie obowiazki? ˛ Tylko z˙ e ja tak nie chc˛e. Chcesz je´sc´ czy nie? — Jasne, z˙ e tak. Upichciłam gulasz z królika i upiekłam z˙ oł˛edziowego chlebka — tyle, aby starczyło te˙z dla Cory i chłopców, gdy wróca.˛ Keith pał˛etał si˛e chwil˛e przy mnie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak kucharz˛e, a potem zaczał ˛ ze mna˛ rozmawia´c. Pierwszy raz w z˙ yciu. Nigdy za soba˛ nie przepadali´smy. Ale teraz na pewno miał wiadomo´sci, których potrzebowałam — no i wygladało ˛ na to, z˙ e naprawd˛e szczerze zebrało mu si˛e na gadanie. Z jego punktu widzenia byłam chyba najbezpieczniejszym rozmówca.˛ Nie musiał si˛e ba´c, z˙ e mnie czym´s zaszokuje. Niespecjalnie przejmował si˛e, co sobie pomy´sl˛e. Nie groziło mu, z˙ e cokolwiek z tego, co mi powie, 85
wypaplam ojcu czy Cory. Oczywi´scie, z˙ e tego nie zrobi˛e. Po co przysparza´c im bólu? Poza tym nigdy nie lubiłam lata´c z rozpuszczonym j˛ezykiem. — Na zewnatrz ˛ obskurna stara rudera — opisywał swój nowy dom. — Ale nie uwierzyłaby´s, jak super jest w s´rodku. — Burdel czy statek kosmiczny? — zapytałam. — Czego´s takiego w z˙ yciu nie widziała´s — zignorował moja˛ zaczepk˛e. — Okna TV, przez które przechodzisz, a nie tylko siedzisz i ogladasz. ˛ Hełmofony, pasy, obraczki ˛ dotykowe. . . Zakładasz i widzisz i czujesz wszystko, robisz wszystko. Co tylko chcesz! Z tym sprz˛etem mo˙zesz mie´c takie programy i obrazy, z˙ e mózg si˛e lasuje! Nie ma po co wychodzi´c z domu, chyba z˙ e po jedzenie. — I wła´sciciele tego cuda tak po prostu ci˛e przygarn˛eli? — No. — Czemu˙z to? Przygladał ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, po czym parsknał ˛ s´miechem. — Bo umiem czyta´c i pisa´c — oznajmił w ko´ncu. — Nikt tam nie umie. Wszyscy sa˛ starsi ode mnie, ale z˙ aden nie przeczyta ani nie nagryzmoli nawet literki. Co im z tego, z˙ e buchn˛eli taki super sprz˛et, kiedy przedtem nie umieli go nawet u˙zywa´c? Nim si˛e napatoczyłem, zda˙ ˛zyli ju˙z cz˛es´c´ rozpieprzy´c, bo nie potrafili przeczyta´c instrukcji. Pomy´sle´c, ile nam˛eczyły´smy si˛e z Cory, z˙ eby wbi´c mu do głowy alfabet i nauczy´c posługiwania si˛e nim w mowie i pi´smie. Niecierpliwił si˛e i nudził. Ani przez jedna˛ sekund˛e nie garnał ˛ si˛e do nauki. — Wi˛ec z˙ yjesz z czytania: z tego, z˙ e uczysz swoich nowych kumpli, jak korzysta´c z kradzionych urzadze´ ˛ n — podsumowałam. — No. — Co jeszcze porabiasz? — Nic. Zafajdany kłamca. Zawsze taki był. Zero sumienia. Tylko za mały rozumek, aby jego oszustwa wydały si˛e komu´s przekonujace. ˛ — Narkotyki, Keith? — rzuciłam. — Prostytucja? Napady? — Przecie˙z mówi˛e, z˙ e nic wi˛ecej! Zawsze ci si˛e wydaje, z˙ e zjadła´s wszystkie rozumy. Westchn˛ełam. — Nie masz zamiaru przesta´c przysparza´c ojcu i Cory cierpie´n, co? Jeszcze nie powiedziałe´s ostatniego słowa. Patrzył, jakby zaraz miał rykna´ ˛c albo mi przyło˙zy´c. Pewnie gdybym nie wspomniała Cory, zrobiłby co´s takiego. — Gówno mnie obchodzi ojciec — powiedział niskim, paskudnym głosem, całkiem ju˙z m˛eskim. Ju˙z wszystko miał m˛eskie, z wyjatkiem ˛ mózgu.
86
— Teraz robi˛e dla Cory wi˛ecej ni˙z on. Przynosz˛e jej pieniadze ˛ i ładne rzeczy. Poza tym moi przyjaciele. . . oni wiedza,˛ z˙ e w tym domu mieszka moja mama i zostawiaja˛ go w spokoju. A ojciec to zero! Odwróciłam si˛e i gdy spojrzałam na niego, zobaczyłam twarz taty — młodsza,˛ szczuplejsza,˛ o ja´sniejszej karnacji, lecz bez watpienia ˛ twarz naszego ojca. — Przecie˙z jeste´s strasznie podobny do ojca — powiedziałam szeptem. — Za ka˙zdym razem, gdy patrz˛e na ciebie, widz˛e tat˛e. Ty te˙z, ilekro´c patrzysz na niego, dostrzegasz w nim siebie. — Gówno prawda! Wzruszyłam ramionami. Upłyn˛eło sporo czasu, nim znów si˛e odezwał. — Zbił ci˛e kiedy´s? — zapytał wreszcie. — Od jakich´s pi˛eciu lat ani razu. — A przedtem — za co ci˛e zlał? Pomy´slałam o tamtym zdarzeniu i postanowiłam, z˙ e mu powiem. Był chyba do´sc´ dojrzały. — Przyłapał mnie w krzakach z Rubinem Quintanilla.˛ Keith ryknał ˛ nieopanowanym rechotem. — Ty i Rubin? Powa˙znie? Robiła´s to z nim? Zalewasz. — Wydaje ci si˛e to takie dziwne? Mieli´smy po dwana´scie lat. — Masz szcz˛es´cie, z˙ e nie zaszła´s w cia˙ ˛ze˛ . — Wiem. Dwana´scie lat to krety´nski wiek, z˙ eby zosta´c mamusia.˛ — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e nie stłukł ci˛e tak mocno jak mnie! — powiedział, patrzac ˛ w bok. — Wtedy kazał wam wszystkim i´sc´ pobawi´c si˛e do Talcottów — wyja´sniłam. Podałam mu szklank˛e z chłodnym sokiem pomara´nczowym, druga˛ nalałam sobie. — Nie przypominam sobie — skwitował. — Miałe´s tylko dziewi˛ec´ lat. Nikt nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczy´c ci, co si˛e dzieje. Je´sli mnie pami˛ec´ nie myli, ja sama powiedziałam ci, z˙ e spadłam ze schodków przy tylnym wej´sciu. Zmarszczył brwi, jak gdyby sobie co´s przypomniał. Wierz˛e, z˙ e nietrudno było zapami˛eta´c, jak wygladała ˛ moja twarz tamtego dnia. Wprawdzie tato rzeczywis´cie nie złoił mnie wtedy tak dokumentnie jak ostatnio Keitha, za to wygladałam ˛ znacznie gorzej. Mój brat powinien to pami˛eta´c. — Mam˛e te˙z bijał? Potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — Nie. Nigdy nic takiego nie zauwa˙zyłam. Nie wierz˛e, z˙ e mógłby podnie´sc´ na nia˛ r˛ek˛e. Bardzo ja˛ kocha. Naprawd˛e. — Bydlak! — To nasz ojciec. Poza tym nie znam lepszego człowieka. 87
— My´slała´s tak samo, jak dostawała´s wciry? — Nie. Ale pó´zniej, kiedy dotarło do mnie, jak głupio si˛e zachowałam, byłam mu wdzi˛eczna, z˙ e jest taki surowy. Zaraz po tym, jak dostałam lanie, po prostu cieszyłam si˛e, z˙ e mnie nie zatłukł na amen. Znów zarechotał — po raz drugi w ciagu ˛ paru minut. I znowu była to reakcja na to, co powiedziałam. Mo˙ze uda mi si˛e troszk˛e go jeszcze bardziej otworzy´c. — Opowiedz, jak jest na zewnatrz ˛ — zacz˛ełam. — Jak si˛e tam z˙ yje? Dopił ostatki drugiej szklanki soku. — Mówiłem ci. Całkiem nie´zle. — A jak było za pierwszym razem, na samym poczatku: ˛ kiedy wyszedłe´s i postanowiłe´s zosta´c? Spojrzał na mnie i u´smiechnał ˛ si˛e — tak samo jak przed laty, gdy czerwonym atramentem robił sobie sztuczne rany, z˙ eby mnie nabra´c i wywoła´c empatyczne krwawienie. Pami˛etam dobrze ten szczególny, paskudny u´smieszek. — Te˙z masz ochot˛e wyfruna´ ˛c, co? — spytał z naciskiem. — W odpowiedniej chwili. — Nie u´smiecha ci si˛e wyj´sc´ za Curtisa i nia´nczy´c stado bachorów? — Owszem. Nie u´smiecha. — Teraz rozumiem, czemu była´s dla mnie taka milutka. Zapachy roznoszace ˛ si˛e po kuchni wskazywały, z˙ e jedzenie jest ju˙z prawie gotowe; wstałam, z˙ eby wyja´ ˛c chleb z piekarnika i miseczki z kredensu. Chciałam powiedzie´c Keithowi, by sam nało˙zył sobie gulaszu, ale byłam pewna, z˙ e powyławiałby wszystkie kawałki mi˛esa, zostawiajac ˛ nam same kartofle i warzywa. Tote˙z obsłu˙zyłam i jego, i siebie, potem przykryłam garnek, zostawiajac ˛ go na najmniejszym ogniu, a chleb owin˛ełam s´ciereczka.˛ Jaki´s czas pozwoliłam mu je´sc´ w spokoju, cho´c wiedziałam, z˙ e lada moment moga˛ ju˙z wpa´sc´ wygłodniali chłopcy. W ko´ncu bałam si˛e dłu˙zej zwleka´c. — Porozmawiajmy serio, Keith — zagadn˛ełam. — Naprawd˛e musz˛e to wiedzie´c. Jak zdołałe´s prze˙zy´c, kiedy pierwszy raz wyszedłe´s? U´smiechnał ˛ si˛e, tym razem ju˙z nie tak podle. Mo˙ze to gulasz tak go zmi˛ekczył. — Trzy doby kradłem jedzenie i spałem w tekturowym pudle — oznajmił. — Poj˛ecia nie mam, czemu wracałem do tego pudła. Równie dobrze mogłem przekima´c si˛e w pierwszym lepszym kacie. ˛ Niektóre dzieciaki nosza˛ ze soba˛ kawałek tektury, rozumiesz: z˙ eby nie kła´sc´ si˛e na gołej ziemi. Pó´zniej zafasowałem s´piwór jednemu staruszkowi. Nowiutki, jakby w ogóle go nie u˙zywał. Potem. . . — Ukradłe´s go? Spojrzał na mnie pogardliwe. — A co mogłem zrobi´c? Byłem bez centa. Miałem tylko spluw˛e: mamina˛ trzydziestk˛eósemk˛e. No tak. Trzy wizyty temu odniósł ja˛ Cory z powrotem, razem z dwiema paczkami naboi. Naturalnie nie pisnał ˛ słowa, jak zdobył amunicj˛e — ani skad ˛ wytrza88
snał ˛ sobie nowa˛ bro´n: dziewi˛eciomilimetrowego heckler & kocha takiego samego, jak ma tato. Za ka˙zdym razem gdy si˛e zjawiał, znoszac ˛ ró˙zne rzeczy, twierdził, z˙ e je´sli tylko ma si˛e pieniadze, ˛ za murem mo˙zna dosta´c wszystko. Nigdy si˛e nie przyznawał, skad ˛ sam je brał. — Dobrze — podsumowałam. — Wi˛ec rabn ˛ ałe´ ˛ s s´piwór. I cały czas kradłe´s jedzenie? A˙z dziw, z˙ e w ko´ncu nie wpadłe´s. — Staruszek miał troch˛e gotówki. Najpierw ja˛ przejadłem, a potem ruszyłem w kierunku Los Angeles. Jego odwieczne marzenie. Z powodów, które brzmia˛ sensownie jedynie dla niego, zawsze chciał jecha´c do L.A. Ka˙zdy człowiek przy zdrowych zmysłach dzi˛ekowałby Bogu za dwudziestomilowa˛ odległo´sc´ , dzielac ˛ a˛ nas od tego ropieja˛ cego wrzodu. — Cała autostrada zapchana jest uciekinierami, którzy wynie´sli si˛e z L.A. — ciagn ˛ ał ˛ Keith. — Sa˛ nawet tacy, którzy odbili ze szlaku w San Diego. Sami nie wiedza,˛ dokad ˛ ida.˛ Kiedy spytałem jednego go´scia, powiedział, z˙ e przenosi si˛e na Alask˛e. Alaska. Ale numer! — B˛edzie potrzebował du˙zo szcz˛es´cia — wtraciłam. ˛ — Zanim tam dojdzie, spotka po drodze mnóstwo wycelowanych w siebie luf. — Akurat dojdzie. Przecie˙z to z tysiac ˛ mil stad! ˛ Skin˛ełam głowa.˛ — Wi˛ecej. Z posterunkami i granicami nieprzyjaznych stanów po drodze. Mimo wszystko z˙ ycz˛e mu powodzenia, bo to całkiem sensowny zamiar. — Miał w plecaku dwadzie´scia trzy tysiace ˛ dolarów. Zamurowało mnie. Zastygłam w bezruchu. Gapiłam si˛e na niego z odraza˛ i na nowo rozbudzona˛ niech˛ecia.˛ No przecie˙z. Jak˙ze by inaczej. — Chciała´s wiedzie´c — wyja´snił. — Wła´snie tak tam jest. Masz spluw˛e, to jeste´s kim´s. Nie masz, to gówno jeste´s wart. Masa ludzi na zewnatrz ˛ nie ma własnej broni. — My´slałam, z˙ e akurat odwrotnie: z˙ e wi˛ekszo´sc´ jest uzbrojona, a wyjatek ˛ stanowia˛ ci, co sa˛ za biedni, by opłacało si˛e ich napada´c. — Te˙z tak my´slałem. Ale pukawki sa˛ cholernie drogie. Poza tym zawsze pros´ciej zdoby´c druga,˛ jak ju˙z jedna˛ si˛e ma, no nie? — Przyszło ci do głowy, co by było, gdyby ten, co w˛edrował na Alask˛e, te˙z miał bro´n? Pewnie ju˙z by´s nie z˙ ył. — Podkradłem si˛e do niego, jak kimał. Miałem go na oku, odkad ˛ zszedł z szosy, z˙ eby zanocowa´c. Wtedy go dopadłem. W ko´ncu przez niego odwidziało mi si˛e L.A. — Zabiłe´s go? Znów ten paskudny u´smieszek. — Rozmawiał z toba.˛ Był przyja´znie nastawiony. A ty go zastrzeliłe´s.
89
— A niby co miałem zrobi´c? Czeka´c, a˙z objawi si˛e Bóg i sypnie mamona? ˛ Co innego mi pozostało? — Powrót do domu. — Takiego wała. — Ani troch˛e nie gryzie ci˛e, z˙ e odebrałe´s komu´s z˙ ycie, z˙ e zabiłe´s człowieka? Pomy´slał nad tym przez chwil˛e, w ko´ncu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, to mi nie le˙zy na watrobie ˛ — odparł. — Z poczatku ˛ miałem pietra, ale potem. . . kiedy było po wszystkim, ju˙z nic nie czułem. Nikt mnie nie widział. Po prostu wziałem ˛ jego rzeczy i zostawiłem go tam. Poza tym, kto wie: mo˙ze prze˙zył? Nie od ka˙zdego postrzału od razu si˛e przekr˛ecisz. — Nawet nie sprawdziłe´s? — Chodziło mi tylko o jego klamoty. Facet i tak był szurni˛ety. Alaska! Nic odezwałam si˛e ju˙z do Keitha ani słowem. Opowiedział mi jeszcze, jak to napotkał paru go´sci i przyłaczył ˛ si˛e do nich, a pó´zniej odkrył, z˙ e chocia˙z starsi od niego, wszyscy sa˛ stuprocentowymi analfabetami. Stał si˛e ich pomocnikiem. Dzi˛eki niemu zacz˛eło im si˛e przyjemniej z˙ y´c. Pewnie dlatego nie wyczekali pierwszej okazji, kiedy za´snie, z˙ eby go kropna´ ˛c i zagarna´ ˛c jego łup. Gdy po pewnym czasie zauwa˙zył, z˙ e przestałam si˛e odzywa´c, za´smiał si˛e i powiedział: — Ju˙z lepiej wyjd´z za Curtisa i róbcie dzieciaki. Tam, za murem, nie prze˙zyłaby´s nawet dnia. Wystarczyłaby ta twoja gówniana hiperempatia, z˙ eby ci˛e załatwi´c — nikt nawet nie musiałby tkna´ ˛c ci˛e palcem. — Tak ci si˛e wydaje — odparłam. — Daj spokój, widziałem, jak go´sciowi wydłubali oczy, a pó´zniej podpalili go i patrzyli, jak wrzeszczy i biega w kółko a˙z do sfajczenia. My´slisz, z˙ e wytrzymałaby´s co´s takiego? — Twoi nowi przyjaciele tak si˛e zabawiali? — Gdzie tam! To te szajbusy. Pacykarze. Gola˛ sobie wszystkie włosy — nawet brwi — i maluja˛ skór˛e na zielono, niebiesko, czerwono albo na z˙ ółto. Łykaja˛ ogie´n i wyka´nczaja˛ bogaczy. — Co takiego? ´ a˛ ten narkotyk, po którym lubi si˛e patrze´c, jak si˛e pali. Czasem wystar— Cpaj czy im ognisko, innym razem podło˙za˛ ogie´n pod kup˛e s´mieci czy pod dom. Od czasu do czasu porywaja˛ jakiego´s zamo˙zniaka i robia˛ z niego z˙ ywa˛ pochodni˛e. — Dlaczego? — Skad ˛ mam wiedzie´c? To s´wirusy. Słyszałem, z˙ e niektórzy sami byli przedtem dzie´cmi z zamo˙znych domów, dlatego poj˛ecia nie mam, czemu tak bardzo nienawidza˛ bogaczy. Te ich prochy to niezłe s´wi´nstwo. Czasami pacykarzy tak bardzo rajcuje ogie´n, z˙ e sami pchaja˛ si˛e za blisko płomieni. Wtedy nawet najlepsi kumple nie moga˛ ich powstrzyma´c. Stoja˛ tylko i patrza,˛ jak si˛e hajcuja.˛ To tak. . . nie wiem. . . jakby pieprzyli si˛e z ogniem i było im dobrze jak nigdy dotad. ˛ 90
— Próbowałe´s tego? — Diabła tam, nie! Mówiłem ci przecie˙z: ci go´scie to czuby. U pacykarzy nawet dziewczyny gola˛ sobie głowy. Cholera, wygladaj ˛ a˛ jak paskudy! — Wi˛ekszo´sc´ to jeszcze dzieci, tak? — No. Najmłodsi sa˛ w twoim wieku, najstarsi maja˛ góra dwudziestk˛e. Chocia˙z jest paru wapniaków, po dwadzie´scia pi˛ec´ , mo˙ze nawet pod trzydziestk˛e. Ale podobno niewielu pacykarzy z˙ yje tak długo. W tym momencie weszła Cory z chłopcami. Gregory i Bennett byli rozentuzjazmowani, bo ich dru˙zyna wygrała mecz piłkarski. Moja macocha, radosna i wyra´znie st˛eskniona, opowiadała Marcusowi o nowej córeczce Dorotei Cruz. Oczywi´scie ich nastroje odmieniły si˛e na widok Keitha, ale wieczór upłynał ˛ w przyzwoitej atmosferze. Keith jak zwykle miał upominki dla młodszych braci, gotówk˛e dla Cory i fig˛e z makiem dla mnie i dla Marcusa. Dzi´s jednak jakby troch˛e si˛e wobec mnie zawstydził. — Mo˙ze przynios˛e ci co´s nast˛epnym razem — powiedział. — Nie, dzi˛ekuj˛e — odparłam, przypominajac ˛ sobie o w˛edrowcu, który szedł na Alask˛e. — Nic mi nie przyno´s. Niczego nie potrzebuj˛e. Wzruszywszy ramionami, zaczał ˛ rozmawia´c z Cory. PONIEDZIAŁEK, 20 LIPCA 2026 Keith przyszedł spotka´c si˛e ze mna,˛ krótko przed zapadni˛eciem zmroku. Znalazł mnie, kiedy wracałam pieszo z domu Talcottów, gdzie Curtis składał mi długie i gorace ˛ z˙ yczenia z okazji urodzin. Bardzo si˛e z Curtisem pilnujemy, ale ostatnio udało mu si˛e wytrzasna´ ˛c skad´ ˛ s zapasik prezerwatyw. Troch˛e to staro´swieckie, ale skuteczne. A w jednym kacie ˛ gara˙zu Talcottowie maja˛ całkiem nieu˙zywana˛ ciemni˛e. Keith przestraszył mnie, niszczac ˛ błogi nastrój, jaki mnie wcze´sniej ogarnał. ˛ Wynurzył si˛e bezszelestnie spomi˛edzy dwu domów; dopiero gdy był tu˙z-tu˙z, u´swiadomiłam sobie, z˙ e kto´s za mna˛ idzie, i odwróciłam si˛e, by si˛e przekona´c, z˙ e to on. Podniósł do góry r˛ece, u´smiechajac ˛ si˛e. — Przyniosłem ci prezent na urodziny — oznajmił, wciskajac ˛ mi co´s w lewa˛ r˛ek˛e. Pieniadze. ˛ — Nie chc˛e, Keith. Zanie´s je Cory. — Sama jej zanie´s. Chcesz, z˙ eby były dla niej, to daj jej sama. Ja przyniosłem je tobie. Odprowadziłam go do bramy, dr˙zac ˛ z obawy, z˙ e który´s z naszych wartowników mo˙ze zauwa˙zy´c go i postrzeli´c. Tak bardzo urósł od czasu, kiedy na dobre 91
wyniósł si˛e od nas. Tato był dzisiaj w domu, wi˛ec Keith nie mógł wej´sc´ . Podzi˛ekowałam mu za gotówk˛e i powtórzyłam, z˙ e oddam ja˛ Cory. Chciałam, z˙ eby wiedział, bo nie z˙ yczyłam sobie, aby cokolwiek, kiedykolwiek mi jeszcze przynosił. Nie wygladał, ˛ jakby sprawiało mu to jaka´ ˛s ró˙znic˛e. — Najlepszego z okazji urodzin — powiedział, cmoknawszy ˛ mnie w policzek, i zniknał ˛ za murem. Nadal miał klucz Cory i chocia˙z tato wiedział o tym, ju˙z nie nalegał na zmian˛e zamka. ´ SRODA, 26 SIERPNIA 2026 Rodzice musieli pojecha´c dzi´s do miasta, by zidentyfikowa´c ciało mojego brata Keitha. SOBOTA, 29 SIERPNIA 2026 Od s´rody nie byłam w stanie napisa´c ani słowa. Nie wiem, co pisa´c. To był Keith. Oczywi´scie nie pojechałam na identyfikacj˛e. Tato powiedział, z˙ e próbował te˙z oszcz˛edzi´c tego Cory. Nie chciał, aby patrzyła, co zrobili Keithowi, zanim umarł. . . Nie chc˛e o tym pisa´c — jednak musz˛e. Czasami, je´sli si˛e co´s opisze, łatwiej nam to znie´sc´ . Kto´s pokroił i powypalał memu bratu wi˛eksza˛ cz˛es´c´ skóry. Nie ruszył tylko twarzy. Wypalili mu wprawdzie oczy, ale reszt˛e zostawili nietkni˛eta˛ — jak gdyby chcieli, z˙ eby mo˙zna go było rozpozna´c. R˙zn˛eli i przy˙zegali, na zmian˛e, ci˛eli i przy˙zegali. . . Niektóre rany miały po par˛e dni. Kto´s musiał Keitha bardzo nienawidzi´c. Tato zebrał nas razem i opowiedział, co si˛e stało. Opisał wszystko, beznami˛etnym tonem. Chciał nas przerazi´c — zwłaszcza Marcusa, Bennetta i Gregory’ego. Chciał, by´smy dobrze zapami˛etali, jak niebezpiecznie jest na zewnatrz. ˛ Zdaniem policji tortury, jakie przeszedł Keith, sa˛ typowe dla ofiar handlarzy narkotykami, którzy m˛ecza˛ w ten sposób tych, co ich okradaja˛ albo z nimi konkuruja.˛ Ju˙z nigdy si˛e nie dowiemy, czy mój brat wła´snie tak wszedł im w drog˛e. Jedynym pewnikiem jest teraz to, z˙ e nie z˙ yje. Jego ciało znaleziono na drugim ko´ncu miasta, ci´sni˛ete przed zgliszczami starego budynku, w którym dawniej mie´scił si˛e dom pogodnej staro´sci. Le˙zało na pop˛ekanym betonie, wyrzucone dobre par˛e godzin po zgonie. Równie dobrze mogli zostawi´c je w jakim´s kanionie, a wtedy ju˙z tylko psy by je znalazły. Kto´s najwyra´zniej chciał, by go znaleziono — i zidentyfikowano. Czy˙zby to krewni albo przyjaciele której´s z ofiar Keitha w ko´ncu wyrównali z nim rachunki?
92
Policjanci zachowywali si˛e, jak gdyby podejrzewali, z˙ e wiemy, kto go zabił. Słuchajac, ˛ jakie zadaja˛ pytania, odnosiłam wra˙zenie, z˙ e byliby uszcz˛es´liwieni, mogac ˛ zaaresztowa´c Cory lub tat˛e — a najlepiej oboje. Na ich nieszcz˛es´cie moi rodzice bardzo udzielaja˛ si˛e publicznie i z˙ adnemu nie przydarzyła si˛e ostatnio ani jedna niewyja´sniona nieobecno´sc´ czy inne odst˛epstwo od normalnego rozkładu zaj˛ec´ . Par˛edziesiat ˛ osób mogło zapewni´c im alibi. Naturalnie nie zeznałam policji, z˙ e Keith opowiedział mi, co robił. Jaki z tego po˙zytek teraz, gdy jest martwy — zamordowany w taki bestialski sposób? Przypadkiem — a mo˙ze celowo — wszystkie jego ofiary zostały pomszczone. Wardell Parrish poczuł si˛e w obowiazku ˛ donie´sc´ policji o karczemnej kłótni mi˛edzy Keithem a tata,˛ jaka miała miejsce w ubiegłym roku. Oczywista wszystko słyszał. Połowa sasiedztwa ˛ słyszała. Rodzinne draki zast˛epuja˛ ludziom teatr — a tu w dodatku jeszcze tato: sam pastor! Wiem, z˙ e to Wardell Parrish podkablował o tym glinom. Tanya, jego najmłodsza siostrzenica, wygadała si˛e: — Wujek Ward powiedział, z˙ e nieprzyjemnie mu o tym mówi´c, ale. . . Jasne; wierz˛e, bo musz˛e, jak nieprzyjemnie. Pieprzony dra´n! Na szcz˛es´cie nikt inny nie potwierdził jego wersji. Gliniarze w˛eszyli po sasiedztwie, ˛ ale z˙ aden z sa˛ siadów nie potwierdził, z˙ e co´s mu wiadomo o jakiej´s awanturze. Nie mieli przecie˙z cienia watpliwo´ ˛ sci, z˙ e to nie tato zabił Keitha. Poza tym dobrze wiedzieli, z˙ e policja lubi rozwiazywa´ ˛ c sprawy, „odkrywajac” ˛ dowody przeciwko komukolwiek, kogo upatrzy sobie na winnego. Najlepiej nie dawa´c im z˙ adnych punktów zaczepienia. Gliny nigdy nie zjawiaja˛ si˛e, gdy ludzie wzywaja˛ ich na pomoc. Zawsze przyje˙zd˙zaja˛ po fakcie, i tak si˛e składa, z˙ e przewa˙znie tylko pogarszaja˛ ju˙z zła˛ sytuacj˛e. Dzisiaj był pogrzeb. Tato poprosił swego przyjaciela, wielebnego Robinsona, aby odprawił nabo˙ze´nstwo. Sam siedział przy Cory i przy nas, sprawiajac ˛ wra˙zenie przybitego. Wygladał ˛ staro. Strasznie staro. Cory cały dzie´n przepłakała, przewa˙znie bezgło´snie. Wła´sciwie popłakiwała ju˙z od s´rody. Marcus z tata˛ próbowali ja˛ jako´s pociesza´c. Nawet ja próbowałam, póki nie spojrzała na mnie. . . prawie z nienawi´scia˛ — jak gdybym to ja przyczyniła si˛e do s´mierci Keitha. Staram si˛e wyciaga´ ˛ c do niej r˛ek˛e. Nie wiem, co wi˛ecej mogłabym zrobi´c. Mo˙ze z czasem b˛edzie umiała wybaczy´c mi, z˙ e nie jestem jej córka,˛ z˙ e z˙ yj˛e, podczas gdy jej syn jest martwy, z˙ e tato miał mnie z inna˛ z˙ ona.˛ . . ? Nie mam poj˛ecia co jeszcze. Tato nigdy nie uronił łzy. Jak z˙ yj˛e, nie widziałam, by płakał. Ale dzi´s chciałabym, z˙ eby zapłakał. Chciałabym, aby mógł. Curtis Talcott cały czas próbował trzyma´c si˛e blisko mnie — i bez przerwy rozmawiali´smy. Chyba potrzebowałam si˛e wygada´c, a on cierpliwie to wytrzymywał.
93
Powiedział, z˙ e powinnam ul˙zy´c sobie płaczem. Niewa˙zne, jak z´ le układało si˛e mi˛edzy mna˛ a Keithem czy Keithem a rodzina˛ — powinnam pozwoli´c sobie na płacz. Dziwne. Dopiero teraz, gdy o tym wspomniał, zwróciłam uwag˛e, z˙ e mnie te˙z brakuje łez. Jak ojciec, nie uroniłam ani jednej. By´c mo˙ze Cory to zauwa˙zyła. Mo˙ze moja sucha twarz spowodowała, z˙ e zacz˛eła z˙ ywi´c do mnie jeszcze jedna˛ uraz˛e. To nie tak, z˙ e specjalnie trzymałam si˛e w ryzach, próbujac ˛ udawa´c stoicki spokój. Ja po prostu nienawidziłam Keitha — prawie tak bardzo, jak go kochałam. Był moim bratem — w połowie — ale tak˙ze najbardziej socjopatycznym typem z grona bliskich mi osób. Gdyby dane mu było dorosna´ ˛c, stałby si˛e potworem. Mo˙ze ju˙z zda˙ ˛zył nim zosta´c. Nigdy nie przejmował si˛e swym post˛epowaniem. Je˙zeli czego´s chciał i nie wiazało ˛ si˛e to dla niego z bezpo´srednim fizycznym cierpieniem, po prostu robił to, majac ˛ gdzie´s cała˛ reszt˛e.Rozbił nasza˛ rodzin˛e, sprawił, z˙ e stawała si˛e niepełna. A jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, aby z˙ yczy´c mu s´mierci. Nikomu nie z˙ yczyłabym tak okropnego zgonu. Ci, którzy go zabili, musieli by´c o wiele gorszymi zwyrodnialcami ni˙z Keith. Nie mog˛e poja´ ˛c, jak jeden człowiek mo˙ze wyrzadzi´ ˛ c co´s takiego innemu. Gdyby hiperempatia stanowiła cz˛estsze upo´sledzenie, ludzie nie byliby zdolni robi´c takich rzeczy. Zabijaliby, gdyby naprawd˛e musieli, znoszac ˛ cierpienie, które mogłoby ich zniszczy´c. Gdyby tak ka˙zdy odczuwał cudzy ból — kto o´smieliłby si˛e torturowa´c? Kto chciałby zadawa´c drugiemu człowiekowi niepotrzebny ból? Pierwszy raz przyszło mi na my´sl, z˙ e moja przypadło´sc´ mo˙ze mie´c jakiekolwiek dobre strony, ale wyglada ˛ na to, z˙ e w obecnym stanie rzeczy mogłaby okaza´c si˛e pomocna. Szkoda, z˙ e nie mo˙ g˛e zarazi´c nia˛ ludzi. Zeby chocia˙z odnale´zc´ innych takich jak ja i z˙ y´c w´sród nich. Lepsze ju˙z sumienie biologiczne ni˙z z˙ adne. Wracajac ˛ do płaczu: my´sl˛e, z˙ e gdybym ju˙z miała si˛e rozpłaka´c, pr˛edzej zrobiłabym to tamtego wieczoru, gdy tato sprał Keitha — kiedy było ju˙z po wszystkim i ojciec oprzytomniał, i zdał sobie spraw˛e, co zrobił, a my widzieli´smy, jak patrza˛ na niego Keith i Cory. Zrozumiałam wtedy, z˙ e ani jedno, ani drugie nigdy mu tego nie wybaczy. Przenigdy. Co´s cennego umarło w naszej rodzinie. Chciałabym, aby tato potrafił zapłaka´c nad swym synem, jednak sama nie czuj˛e najmniejszej potrzeby, by płaka´c z z˙ alu po stracie brata. Niech spoczywa w spokoju — w urnie, w niebie czy gdziekolwiek trafi.
XI
Ka˙zda Zmiana mo˙ze zrodzi´c nasiona po˙zytku. Wyszukuj je. Ka˙zda Zmiana mo˙ze wyda´c nasiona szkody. Wystrzegaj si˛e ich. Bóg jest niesko´nczenie zmienny. Bóg jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ SOBOTA, 17 PAZDZIERNIKA 2026 Wszystko si˛e rozpada. Sasiedztwo, ˛ rodziny, wi˛ezi mi˛edzy lud´zmi. . . Jak lina, która p˛eka: po jednym włóknie na raz. Ubiegłej nocy znów mieli´smy napad, a mówiac ˛ s´ci´slej: kto´s usiłował nas napa´sc´ . Gdyby jeszcze wszystko było jak zwykle, ale nie. Tym razem nie sko´nczyło si˛e spladrowaniem ˛ ogrodu. Trzech zbirów przelazło przez mur i za pomoca˛ łomu wtargn˛eło do domu Cruzów. Naturalnie Cruzowie, jak ka˙zda inna rodzina, maja˛ zało˙zone gło´sne alarmy antywłamaniowe, kraty w oknach i barierki bezpiecze´nstwa przy wszystkich drzwiach, ale, jak wida´c, nie na wiele si˛e to zdaje. Je´sli bandyta chce wej´sc´ do s´rodka, to wejdzie. Włamywaczom wystarczyły zwykłe narz˛edzia: łomy, hydrauliczne podno´sniki — co´s, co mo˙ze zdoby´c ka˙zdy. Nie mam poj˛ecia, jak udało im si˛e unieszkodliwi´c alarm przeciwwłamaniowy. Wiem, z˙ e przeci˛eli przewody elektryczne i telefoniczne prowadzace ˛ do domu, ale to nie mogło załatwi´c sprawy, bo alarm zasilaja˛ zapasowe baterie. Mniejsza o to, co jeszcze zmajstrowali albo które z urzadze´ ˛ n nie zadziałało — wa˙zne, z˙ e alarm si˛e nie właczył. ˛ Po wywa˙zeniu łomem drzwi wej´sciowych złodzieje weszli do kuchni i tym samym z˙ elastwem potraktowali siedemdziesi˛eciopi˛ecioletnia˛ babk˛e Dorotei Cruz. Staruszka miała lekki sen i cz˛esto wstawała w nocy, z˙ eby zaparzy´c sobie fili˙zank˛e herbaty z palczatki cytrynowej. Jej rodzina mówi, z˙ e wła´snie dlatego była w kuchni, gdy wdarli si˛e bandyci. 95
Chwil˛e pó´zniej przybiegli bracia Dorotei, Hector i Rubin Quintanilla, z pistoletami w r˛ekach. Ich sypialnia znajduje si˛e najbli˙zej kuchni, dlatego to oni usłyszeli hałas — zarówno odgłosy samego włamania, jak i rumor, gdy uderzona pani Quintanilla przewracała si˛e na stół kuchenny i krzesła. Hector i Rubin zastrzelili dwóch bandytów. Trzeciego, który zdołał uciec, prawdopodobnie ranili. Wsz˛edzie było mnóstwo krwi. Ale pani Quintanilla nie z˙ yła. To ju˙z siódmy taki incydent, odkad ˛ zginał ˛ Keith. Coraz wi˛ecej zewn˛etrznych przedostaje si˛e przez nasz mur, by odbiera´c nam to, co mamy — czy raczej to, co wyobra˙zaja˛ sobie, z˙ e mamy. Siedem wtargni˛ec´ do domów i ogrodów w niecałe dwa miesiace ˛ — i to w sasiedztwie ˛ składajacym ˛ si˛e zaledwie z jedenastu rodzin. Je˙zeli co´s takiego spotyka nas, to na co musza˛ by´c nara˙zeni prawdziwi bogacze — chocia˙z pewnie z ich arsenałami, prywatnymi armiami stra˙zy i nowoczesnymi systemami zabezpiecze´n udaje im si˛e broni´c o wiele skuteczniej. Mo˙ze wła´snie stad ˛ takie zainteresowanie nami: zawsze co´s mo˙zna nam ukra´sc´ , bo nie jeste´smy tak dobrze strze˙zeni. Z tych siedmiu napadów trzy si˛e powiodły. Rabusie zdołali wedrze´c si˛e do s´rodka i nie odeszli z pustymi r˛ekami — w sumie ich łupem padło kilka radioodbiorników, worek orzechów włoskich, maka ˛ pszenna i kukurydziana, troch˛e bi˙zuterii, prawie antyczny telewizor, komputer. . . Brali wszystko, z czym tylko mo˙zna było czmychna´ ˛c. Je´sli Keith mówił prawd˛e, nasze sasiedztwo ˛ nawiedza tylko najn˛edzniejsza kategoria złodziei. Ci bardziej bezwzgl˛edni, sprytniejsi i odwa˙zniejsi z cała˛ pewno´scia˛ wola˛ łupi´c sklepy i firmy. Marna pociecha, skoro te zbiry z samego dna marginesu te˙z wystarczaja,˛ by nas powoli wybija´c. W przyszłym roku sko´ncz˛e osiemna´scie lat, wi˛ec według taty b˛ed˛e dostatecznie dorosła, by pełni´c prawdziwa˛ nocna˛ stra˙z. Szkoda, z˙ e nie mog˛e ju˙z teraz. Chciałabym zacza´ ˛c jak najpr˛edzej. Ale to i tak nie wystarczy. Zabawne. Cory i tato wydali cz˛es´c´ gotówki, która˛ przyniósł nam Keith, na pomoc obrabowanym rodzinom. Kradzione pieniadze ˛ pomagaja˛ ofiarom kradzie˙zy. Połowa wszystkich naszych oszcz˛edno´sci le˙zy schowana na naszym podwórzu na wypadek jakiego´s nieszcz˛es´cia. Zawsze trzymali´smy tam w ukryciu troch˛e pieni˛edzy. Teraz zebrało si˛e tyle, z˙ e mo˙zna było cz˛es´c´ ruszy´c. Druga połowa poszła na ko´scielny fundusz pomocy sasiedzkiej ˛ w nagłych wypadkach. Jednak to wszystko za mało. ´ WTOREK, 20 PAZDZIERNIKA 2026 Zaczyna si˛e dzia´c co´s nowego — a mo˙ze raczej wraca paskudna przeszło´sc´ . Kompania o nazwie „Kagimoto, Stamm, Frampton i Spółka” — KSF — przej˛eła we władanie niewielkie nadmorskie miasteczko Olivar. Autonomiczna od lat osiemdziesiatych ˛ dwudziestego wieku mie´scina — mała, ale bogata — to wła´sciwie jedno z wielu pla˙zowo-sypialnianych przedmie´sc´ Los Angeles. Prawie z˙ adne96
go przemysłu, du˙zo wolnego, przewa˙znie pagórkowatego terenu, z krótka˛ i niszczejac ˛ a˛ linia˛ brzegowa.˛ Mieszka´ncy, podobnie jak niektórzy u nas w Robledo, maja˛ takie pensje, za które dawniej z˙ yłoby si˛e im dostatnio i wygodnie. W gruncie rzeczy ludzie w Olivar sa˛ i tak o niebo zamo˙zniejsi od nas, jednak ze statusem miejscowo´sci nadmorskiej musza˛ płaci´c wi˛eksze podatki. Do tego, poniewa˙z cz˛es´c´ ladu ˛ jest niestabilna, dochodza˛ inne problemy. Ocean nadkrusza i zabiera jedne grunty, inne podmywa i bardzo zasala wod˛e. Ocieplajacy ˛ si˛e klimat sprawia, z˙ e systematycznie podnosi si˛e poziom morza. Od czasu do czasu nawiedza ich te˙z trz˛esienie ziemi. Po niegdysiejszej płaskiej i piaszczystej pla˙zy zostało ju˙z tylko wspomnienie, podobnie jak po biurowych i mieszkalnych budynkach, usytuowanych blisko wody. Jak wszystkie przybrze˙zne miasteczka s´wiata, Olivar potrzebuje specjalnej pomocy. Kiedy´s miało swoja˛ wy˙zsza˛ klas˛e s´rednia: ˛ biała,˛ o´swiecona˛ społeczno´sc´ , która˛ sta´c było na trwonienie wielu dóbr i wpływów. Dzi´s nawet politycy, którym pomagało zwyci˛ez˙ a´c w wyborach, nie stana˛ w obronie jego interesów. Cały stan, kraj, cały s´wiat potrzebuje pomocy — powtarzaja˛ w kółko. Wi˛ec na co, u licha, skar˙zy si˛e i biadoli jakie´s niewielkie Olivar? O dziwo bogatsze i mniej zagro˙zone geologicznie osady jako´s uzyskuja˛ pomoc: płyna˛ fundusze na budow˛e grobli i wałów przeciwpowodziowych, s´rodki na ewakuacj˛e — na wszystko, co si˛e nale˙zy. Le˙zace ˛ mi˛edzy morzem a Los Angeles Olivar z jednej strony zalewa tylko słona woda, a z drugiej fale zdesperowanej biedoty. Jedynym niezawodnym z´ ródłem, z którego olivarczycy czerpia˛ zdatna˛ do u˙zytku wod˛e, jest zasilana energia˛ słoneczna˛ stacja odsalania, poło˙zona na równiejszym i bardziej stabilnym ladzie. ˛ Jednak przecie˙z z˙ adne miasto nie obroni si˛e własnymi siłami przed wdzierajacym ˛ si˛e coraz bardziej w głab ˛ ladu ˛ oceanem, kruszejac ˛ a˛ gleba,˛ podupadajac ˛ a˛ gospodarka˛ i napływem zgn˛ebionych uchod´zców. Z czasem sytuacja w Olivar zacz˛eła przypomina´c nasza: ˛ dla tych niewielu, którzy jeszcze mieli prac˛e poza domem, doje˙zd˙zanie do niej i powrót stały si˛e ogromnym zagro˙zeniem — jakim´s koszmarnym wyzwaniem. Ale musieli je nieustannie podejmowa´c, dzie´n w dzie´n na nowo. Wtedy na scen˛e wkroczyli ludzie z KSF. Po wielu obietnicach, niezliczonych targach i sporach prawnych wystraszeni, podejrzliwi, ale pełni nadziei wyborcy wspólnie z oficjelami Olivar zgodzili si˛e na przej˛ecie i wykupienie przez KSF. KSF zamierza rozbudowa´c ich zakład odsalania do rozmiarów prawdziwego giganta, uczyni´c go jednym z najwi˛ekszych w kraju. Kompania ma w planach zdominowanie gospodarki rolnej, sprzeda˙zy wody, energii wiatru i sło´nca niemal na całym południowym zachodzie, gdzie za grosze wykupiła ju˙z rozległe połacie z˙ yznej, ale pozbawionej wilgoci ziemi. Na razie Olivar to tylko jeden z jej pomniejszych przyczółków, z którego jednak mo˙ze czerpa´c ju˙z ch˛etna˛ do pracy i wykształcona˛ sił˛e robocza: ˛ młodych ludzi, par˛e lat starszych ode mnie, z bardzo ograniczonymi — naturalnie nie tak jak nasze — perspektywami na przyszło´sc´ . 97
Do tego ten ogromny — dawniej publiczny — obszar, który teraz kontroluja.˛ Chca˛ przeja´ ˛c na własno´sc´ najwi˛eksze z´ ródła wody, zakłady energetyczne, a tak˙ze przemysł i przedsi˛ebiorczo´sc´ rolnicza˛ w regionie, na którym wi˛ekszo´sc´ ludzi postawiła ju˙z krzy˙zyk. Roztoczyli dalekosi˛ez˙ ne plany, a mieszka´ncy Olivar zdecydowali, z˙ e stana˛ si˛e ich cz˛es´cia,˛ godzac ˛ si˛e na zarobki o wiele ni˙zsze od pułapu, do którego przywykli — w zamian za bezpiecze´nstwo, pewne zapasy z˙ ywno´sci, miejsca pracy i pomoc w zmaganiach z z˙ ywiołem Pacyfiku. Mimo to sa˛ w Olivar ludzie, którym nie podoba si˛e ta odmiana. Znaja˛ z historii los pierwszych ameryka´nskich kompanijnych miasteczek, w których pó´zniej zało˙zycielskie kompanie oszukiwały i wyzyskiwały ludno´sc´ . Tym razem ma by´c inaczej. Mieszka´ncy Olivar nie sa˛ przecie˙z zubo˙załymi i zastraszonymi ofiarami. Potrafia˛ dba´c o swoje interesy, troszczy´c si˛e o swa˛ własno´sc´ i prawa. To wykształceni ludzie, którzy nie chca˛ z˙ y´c w post˛epujacym ˛ chaosie, jaki ogarnał ˛ reszt˛e okr˛egu Los Angeles. Tak wła´snie, robiac ˛ publiczny spektakl z zaprzedania si˛e KSF, mówiło kilkoro z nich w radiowym reporta˙zu, którego słuchali´smy wszyscy wczoraj wieczorem. ˙ — Zycz˛ e im szcz˛es´cia — odezwał si˛e tato — ale na dłu˙zsza˛ met˛e nie wyjdzie im to na dobre. — O co ci chodzi? — spytała z naciskiem Cory. — Według mnie to wspaniały ˙ pomysł. Wła´snie tego nam trzeba. Zeby tylko znalazła si˛e wielka kompania, która chciałaby zrobi´c to samo z Robledo. — Nie — powiedział ojciec. — Dzi˛ekowa´c Bogu, to nam nie grozi. — Skad ˛ mo˙zesz wiedzie´c?! Niby czemu˙z to? — Robledo jest za du˙ze i za biedne, za du˙zo tu czarnych i Latynosów, aby ktokolwiek si˛e nim zainteresował; no i nie ma dost˛epu do morza. Ma natomiast uliczna˛ biedot˛e, składowiska zwłok i wspomnienie zamo˙zniejszej przeszło´sci — z cienistymi drzewami, przestronnymi domami, wzgórzami i kanionami. Owszem, wzgórza i kaniony mamy nadal, ale zapewniam ci˛e, z˙ e z˙ adna spółka w nas nie zainwestuje. Pod koniec audycji ogłosili, z˙ e KSF poszukuje dyplomowanych piel˛egniarek, nauczycieli z udokumentowanymi kwalifikacjami i paru innych grup wykwalifikowanych specjalistów, ch˛etnych do osiedlenia si˛e w Olivar i pracy za mieszkanie z wy˙zywieniem. Naturalnie oferta została sformułowana o wiele mniej dosłownie, jednak do tego si˛e sprowadzała. Mimo to Cory nagrała sobie numer kontaktowy i z miejsca zatelefonowała. I ona, i tato sa˛ z zawodu nauczycielami, oboje z tytułami doktorskimi. Tak rozpaczliwie pragn˛eła wybi´c si˛e jako´s z tłumu. Tato tylko wzruszył ramionami i pozwolił jej zadzwoni´c. Mieszkanie i wy˙zywienie. Proponowane wynagrodzenie było tak marne, z˙ e nawet gdyby pracowali tam oboje, i tak razem nie zarobiliby tyle, ile mój ojciec dostaje teraz sam w college’u. Z takiej pensyjki, po odliczeniu kosztów utrzymania, musiałoby jeszcze starczy´c na czynsz. W sumie, pami˛etajac, ˛ z˙ e jest nas sze98
s´cioro, wychodzi wyra´znie, z˙ e nie byliby w stanie pokry´c wszystkich wydatków. Mo˙ze i udałoby nam si˛e wiaza´ ˛ c koniec z ko´ncem, gdybym i ja znalazła jaka´ ˛s prac˛e, ale mnie w Olivar nikt nie potrzebuje. Sa˛ tam setki, mo˙ze nawet tysiace ˛ takich jak ja. W ka˙zdej walczacej ˛ o byt społeczno´sci pełno jest zarówno bezrobotnych, kompletnie niewykształconych nastolatków, jak i takich, co lizn˛eli troch˛e o´swiaty — wszyscy bez szans na prac˛e. Ka˙zdemu, kto zatrudni si˛e u KSF, ci˛ez˙ ko b˛edzie prze˙zy´c za pensj˛e, jaka˛ proponuje kompania. Zdaje mi si˛e, z˙ e nie upłynie du˙zo czasu, a wszyscy nowi pracownicy stana˛ si˛e jej dłu˙znikami. Stara sztuczka z epoki kompanijnych osad: wp˛edzi´c ludzi w długi, potem s´ciska´c coraz mocniej, ka˙zac ˛ coraz ci˛ez˙ ej harowa´c. Niewolnictwo za długi. Taki system mógłby si˛e sprawdzi´c w Ameryce Christophera Donnera. Prawo pracy — i federalne, i stanowe — nie jest ju˙z takie jak kiedy´s. — Chocia˙z spróbujmy — przekonywała ojca Cory. — W Olivar byliby´smy bezpieczni. Dzieci chodziłyby do prawdziwej szkoły, a w przyszło´sci kompania dałaby im prac˛e. Co czeka je tutaj oprócz rzeczywisto´sci za murem? Tato potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Łudzisz si˛e nadzieja,˛ Cory. Niewolnik nigdzie nie jest bezpieczny. Marcus i ja siedzieli´smy, słuchajac ˛ w napi˛eciu. Dwu młodszych chłopców rodzice posłali ju˙z do łó˙zek, lecz nasza czwórka wcia˙ ˛z czuwała, skupiona wokół radia. — Nie wierz˛e, z˙ e w Olivar zapanuje niewolnictwo — zabrał głos mój brat. — Tamtejsi ludzie to nie n˛edzarze, nigdy nie pozwola˛ zrobi´c z siebie niewolników. Ojciec u´smiechnał ˛ si˛e do niego smutno. — Teraz jeszcze nie — powiedział. — Nie od razu. Znów pokr˛ecił głowa.˛ — Kagimoto, Stamm, Frampton: Japo´nczyk, Niemiec i Kanadyjczyk. Kiedy byłem młody, ludzie prorokowali, z˙ e do tego dojdzie. Có˙z, wła´sciwie czemu inne pa´nstwa nie miałyby wykupywa´c tego, co z nas zostało? Skoro sami wystawiamy si˛e na sprzeda˙z. . . Zastanawiam si˛e, ilu ludzi w Olivar ma cho´c blade poj˛ecie, co si˛e tam naprawd˛e dzieje. — Chyba niewielu — odezwałam si˛e. — Wydaje mi si˛e, z˙ e baliby si˛e nawet pomy´sle´c, jaka mo˙ze by´c prawda. Tato spojrzał na mnie, a ja na niego. Wcia˙ ˛z jeszcze zaskakuje mnie, jak mocno, z jakim uporem ludzie potrafia˛ zawzia´ ˛c si˛e i nie przyjmowa´c do wiadomo´sci faktów — nawet w okoliczno´sciach, gdy stawka˛ jest ich wolno´sc´ czy z˙ ycie. Ojciec musi z˙ y´c z ta˛ wiedza˛ od dawna. W jaki sposób udaje mu si˛e z tym pogodzi´c? — Komu jak komu: tobie, Lauren, przenosiny do Olivar powinny odpowiada´c bardziej ni˙z innym. Przecie˙z cierpisz za ka˙zdym razem, gdy widzisz, jak komu´s dzieje si˛e krzywda. Tam nie b˛edzie chyba tyle przemocy. — Za to b˛eda˛ stra˙znicy — odparłam. — Zauwa˙zyłam, z˙ e ludzie, którzy maja˛ cho´c odrobin˛e władzy nad innymi, przyzwyczajaja˛ si˛e, by jej nadu˙zywa´c. Te 99
wszystkie słu˙zby ochroniarskie, które s´ciaga ˛ KSF — na pewno dostana˛ nakaz, by nie niepokoi´c bogaczy, przynajmniej na poczatku. ˛ Ale zostaja˛ jeszcze ci napływowi, zatrudnieni za mieszkanie i jedzenie, słabi i bezbronni. . . Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e na tych b˛edzie mo˙zna sobie odbi´c. — Nie ma z˙ adnych podstaw, by przypuszcza´c, z˙ e kompania pozwoli na co´s takiego — sprzeciwiła si˛e Cory. — Czemu ty zawsze musisz spodziewa´c si˛e po wszystkich najgorszego? — Kiedy chodzi o uzbrojonych obcych — odparowałam — wydaje mi si˛e, z˙ e dłu˙zej si˛e po˙zyje, je´sli si˛e jest podejrzliwym ni˙z łatwowiernym. Wydała z siebie ostre, nieartykułowane prychni˛ecie, pełne niesmaku. — Co ty wiesz o s´wiecie? Wydaje ci si˛e, z˙ e zjadła´s wszystkie rozumy, ale prawda jest taka, z˙ e o niczym nie masz poj˛ecia! Nie zaprotestowałam. Jaki był sens sprzecza´c si˛e z nia? ˛ — Tak czy owak, watpi˛ ˛ e, z˙ eby w Olivar ch˛etnie witali rodziny murzy´nskie czy latynoameryka´nskie — podsumował tato. — Mo˙ze i przyj˛eliby Balterów, Garfieldów czy nawet kogo´s z Dunnów, ale nas raczej nie. Nawet gdybym na tyle ufał KSF, by odda´c w ich r˛ece moja˛ rodzin˛e, i tak by nas nie chcieli. — Mogliby´smy przynajmniej spróbowa´c — nalegała Cory. — Powinni´smy! Nawet je´sli nas nie przyjma,˛ gorzej ni˙z teraz ju˙z i tak nam nie b˛edzie. A je´sli przyjma,˛ a pó´zniej nam si˛e nie spodoba, zawsze mo˙zemy wróci´c. Na ten czas podnaj˛eliby´smy dom której´s z licznych rodzin, z czego byłoby troch˛e grosza, potem. . . — Potem wróciliby´smy na swoje bez pracy i złamanego centa — przerwał jej ojciec. — Nie. Koniec dyskusji. Cała ta afera za bardzo przypomina w połowie o˙zywienie, jakie poprzedza ka˙zda˛ wojn˛e, w połowie utopi˛e rodem z science fiction. Ani troch˛e w nia˛ nie wierz˛e. Wolno´sc´ bywa niebezpieczna, Cory, ale jest cenna˛ warto´scia.˛ Nie wolno jej tak po prostu odrzuci´c ani pozwoli´c, by si˛e wymkn˛eła. Nie mo˙zna kupczy´c nia˛ za chleb i misk˛e soczewicy. Cory wpatrywała si˛e w niego — nic wi˛ecej. Nie uciekł wzrokiem. Macocha wstała i poszła do ich sypialni. Par˛e minut pó´zniej zobaczyłam, jak siedzi na łó˙zku i płacze, tulac ˛ do piersi urn˛e z prochami Keitha. ´ SOBOTA, 24 PAZDZIERNIKA 2026 Marcus mówi, z˙ e Garfieldowie staraja˛ si˛e o prac˛e w Olivar. Dowiedział si˛e od Robin Balter, z która˛ sp˛edza ostatnio mnóstwo czasu. Robin bardzo si˛e nie podoba ten pomysł, poniewa˙z lubi swoja˛ kuzynk˛e Joanne o wiele bardziej ni˙z obie rodzone siostry. Boi si˛e, z˙ e je´sli Joanne wyjedzie do Olivar, ju˙z nigdy wi˛ecej si˛e nie zobacza.˛ Przypuszczalnie si˛e nie myli.
100
Nie potrafi˛e wyobrazi´c sobie sasiedztwa ˛ bez Garfieldów: bez Joanne, Jaya, Phillidy. . . Oczywi´scie zdarzało si˛e ju˙z, z˙ e odchodziły od nas pojedyncze osoby, ale nigdy nie stracili´smy całej rodziny. To znaczy. . . wiem: przecie˙z nie umra,˛ ale. . . ich nie b˛edzie. Oby ich nie przyj˛eli. Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e to samolubne, ale wszystko mi jedno. Co nie znaczy, z˙ e zacz˛eło mi by´c oboj˛etne to, na co naprawd˛e mam nadziej˛e. Och, do diabła. Mam nadziej˛e, z˙ e trafi im si˛e wszystko, co najlepsze, by mogli prze˙zy´c. Mam nadziej˛e, z˙ e nie stanie si˛e im nic złego.
***
W wieku trzynastu lat mój brat Marcus stał si˛e jedyna˛ osoba˛ w naszej rodzinie, która˛ bez wahania nazwałabym pi˛ekna.˛ Jego rówie´sniczki gapia˛ si˛e na niego, gdy my´sla,˛ z˙ e nie widzi. Chichocza˛ w jego obecno´sci i lataja˛ za nim jak wariatki, ale on trzyma si˛e Robin, która jak na razie wcale nie jest ładna — sama skóra i ko´sci — za to ma mózgownic˛e, jest zabawna i rozsadna. ˛ Za rok czy dwa zacznie zaokragla´ ˛ c si˛e tu i ówdzie i mój braciszek b˛edzie miał dziewczyn˛e i madr ˛ a,˛ i pi˛ekna,˛ a wtedy — je´sli dalej b˛eda˛ razem — ich z˙ ycie stanie si˛e znacznie ciekawsze.
***
Chyba si˛e pomyliłam. Spodziewałam si˛e jakiego´s wybuchu, wielkiej katastrofy, nagłego chaosu, który zniszczy nasze sasiedztwo. ˛ Zamiast tego wszystko rozłazi si˛e i rozpada kawałek po kawałku. Susan Talcott Bruce i jej ma˙ ˛z te˙z zło˙zyli podanie o prac˛e w Olivar. Inni sasiedzi ˛ dyskutuja˛ i zastanawiaja˛ si˛e, czy si˛e nie zgłosi´c. W Olivar jest mały college. Sa˛ s´mierciono´sne systemy bezpiecze´nstwa, trzymajace ˛ na dystans oprychów i uliczna˛ biedot˛e. Tworzy si˛e nowe miejsca pracy. . . Mo˙ze to jest przyszło´sc´ , a przynajmniej jedno jej oblicze. Miasta pod kontrola˛ pot˛ez˙ nych korporacji — ograny watek ˛ fantastyki naukowej. Moja babcia zostawiła cały regał starych powie´sci science fiction. Je´sli dobrze pami˛etam, w całym „miejsko-korporacyjnym” podgatunku tej literatury główny bohater zawsze przechytrzał, obalał rzady ˛ korporacji albo jej uciekał. Nie czytałam ani jednej ksia˙ ˛zki z tego nurtu, w której bohater rwałby si˛e do tego, by korporacja wchłon˛eła go, dajac ˛ z´ le opłacana˛ prac˛e. Wyglada ˛ na to, z˙ e wła´snie tak b˛edzie w prawdziwym z˙ yciu. Ju˙z tak jest.
101
Co wobec tego powinnam zrobi´c? Co mog˛e zrobi´c? Za niespełna rok sko´ncz˛e osiemnastk˛e, b˛ed˛e pełnoletnia: dorosła kobieta, której jedynym widokiem na przyszło´sc´ jest wegetacja w naszej rozsypujacej ˛ si˛e wspólnocie. To albo „Nasiona Ziemi”. Je´sli chc˛e zacza´ ˛c urzeczywistnia´c ide˛e „Nasion Ziemi”, b˛ed˛e musiała wyj´sc´ na zewnatrz. ˛ Wiem to od dawna — co wcale nie znaczy, z˙ e ten pomysł cho´c troch˛e przestał mnie przera˙za´c. W przyszłym roku, kiedy stan˛e si˛e pełnoletnia, opuszcz˛e sasiedztwo. ˛ W takim razie ju˙z teraz trzeba zacza´ ˛c planowa´c, jak mam sobie poradzi´c. ´ SOBOTA, 31 PAZDZIERNIKA 2026 Pow˛edruj˛e na północ. W dawnych czasach moi dziadkowie du˙zo podró˙zowali samochodem. Zostały nam po nich stare mapy samochodowe prawie wszystkich okr˛egów w naszym stanie oraz paru dalszych regionów kraju. Wprawdzie najbardziej aktualna liczy czterdzie´sci lat, ale to bez znaczenia. Przecie˙z drogi nie poznikały. Niewatpliwie ˛ b˛eda˛ tylko w gorszym stanie ni˙z za czasów, gdy dziadek i babka je´zdzili po nich autem na benzyn˛e. Zapakowałam do mojego plecaka mapy kalifornijskich okr˛egów na północ od nas i nielicznych okr˛egów Waszyngtonu i Oregonu, które udało mi si˛e znale´zc´ . Ciekawe, czy zdołam trafi´c na ludzi, którzy zapłaca˛ mi za nauk˛e tak podstawowych rzeczy jak czytanie i pisanie, albo na takich, co wynajma˛ mnie, bym czytała i pisała za nich. To Keith podsunał ˛ mi ten pomysł. Przy okazji czytania i pisania mogłabym nawet spróbowa´c uczy´c niektórych strof „Nasion Ziemi”. Gdyby dano mi do wyboru nieograniczone mo˙zliwo´sci, i tak wybrałabym nauczanie. Mog˛e uczy´c — nawet gdybym musiała jednocze´snie dorabia´c na inne sposoby, aby mie´c co je´sc´ . Je˙zeli b˛ed˛e w tym dobra, zaczn˛e przyciaga´ ˛ c ludzi: do siebie i Nasion Ziemi. ˙ Zycie, któremu udaje si˛e przetrwa´c, Zawsze umie si˛e przystosowa´c, Jest oportunistyczne, Lecz i uparte, Gł˛eboko zakorzenione I płodne. Pojmij to. Wykorzystuj. Kształtuj Boga.
102
Napisałam to przed kilkoma miesiacami. ˛ To prawda — jak wszystkie moje wiersze. Ten wydaje mi si˛e jeszcze prawdziwszy, jeszcze bardziej potrzebny teraz, kiedy si˛e boj˛e. Wreszcie wymy´sliłam ostateczny tytuł dla mojego zbiorku o Nasionach Zie˙ mi: „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”. Istnieja˛ tybeta´nskie i egipskie „Ksi˛egi Umarłych”. Tato ma je w swoim ksi˛egozbiorze. O z˙ adnej „ksi˛edze z˙ ywych” jeszcze nie słyszałam, cho´c wcale nie zdziwiłabym si˛e, gdybym kiedy´s odkryła, z˙ e i takie dzieło ju˙z napisano. Wszystko mi jedno. Ja tylko próbuj˛e wyrazi´c — na pi´smie — prawd˛e. Staram si˛e, by mnie zrozumiano. Nie zale˙zy mi na wymy´slnos´ci, fantazyjno´sci czy nawet oryginalno´sci. Jasno´sc´ i prawda to a˙z nadto — je˙zeli tylko uda mi si˛e je osiagn ˛ a´ ˛c. Je´sli oka˙ze si˛e, z˙ e gdzie´s tam w s´wiecie za naszym murem sa˛ inni ludzie, którzy ju˙z głosza˛ moja˛ prawd˛e, przyłacz˛ ˛ e si˛e do nich. Je´sli nie, przystosuj˛e si˛e do czegokolwiek b˛ed˛e musiała, wykorzystam wszelkie szanse, jakie tylko zdołam dostrzec albo stworzy´c, przeczekam i przetrwam, znajd˛e uczniów i b˛ed˛e uczyła.
XII
Jeste´smy Nasionami Ziemi, ˙ Zyciem, s´wiadomym siebie I własnych przemian. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 14 LISTOPADA 2026 Garfieldowie zostali przyj˛eci do Olivar. Przenosza˛ si˛e w przyszłym miesiacu. ˛ Tak szybko. Ludzie, których znam całe z˙ ycie, nagle z niego znikna.˛ Joanne i ja nie zawsze zgadzały´smy si˛e we wszystkim, ale przecie˙z dorastały´smy razem. Zwykle wyobra˙załam sobie mgli´scie, z˙ e gdy ja opuszczam sasiedztwo, ˛ ona z cała˛ reszta˛ zostaja˛ na miejscu, zastygli, zatrzymani w czasie. A przecie˙z tak nie b˛edzie, to zwykła mrzonka. Przecie˙z Bóg jest Przemiana.˛ — Chcesz tam jecha´c? — spytałam ja˛ dzi´s rano, gdy spotkały´smy si˛e, aby nazrywa´c troch˛e wczesnych cytryn, pomara´ncz p˛epkowych i daktylowych s´liwek, które prawie całkiem ju˙z dojrzały i przyciagały ˛ oczy jaskrawopomara´nczowa˛ barwa.˛ Zrywały´smy najpierw w naszym ogrodzie, a potem u Garfieldów, czujac, ˛ z˙ e to zaj˛ecie sprawia nam wielka˛ frajd˛e. Dzie´n był chłodny, ale sp˛edzanie czasu na powietrzu wydawało nam si˛e fajne. — Nie mam wyboru — odpowiedziała. — Co nam wszystkim pozostało? Tu si˛e wszystko wali. Sama dobrze wiesz. Wpatrywałam si˛e w nia.˛ Pomy´slałam, z˙ e teraz, kiedy ma dokad ˛ uciec, mo˙zemy spokojnie wróci´c do pewnych tematów. — Wi˛ec przenosicie si˛e do innej fortecy — rzuciłam. — Do lepszej. Do takiej, gdzie z˙ adne zbiry nie przele˙za˛ przez mur, z˙ eby mordowa´c staruszki. — Twoja mama mówi, z˙ e dadza˛ wam tylko mieszkanie. Bez podwórka, bez ogrodu. B˛edziecie zarabia´c mniej pieni˛edzy, a jedzenie jest tam dro˙zsze. 104
— Damy sobie rad˛e! — odparła moja przyjaciółka tonem, w którym zad´zwi˛eczała jaka´s krucha, niepewna nuta. ´ Odstawiłam stare grabie, którymi si˛egałam po owoce. Swietnie si˛e nadawały do s´ciagania ˛ cytryn i pomara´ncz. — Boisz si˛e? — zapytałam. Joanne odło˙zyła swój prawdziwy zbierak z niewygodnie wystajac ˛ a˛ raczk ˛ a˛ i małym koszyczkiem na spadajace ˛ owoce — najlepszy do daktylowych s´liwek — i obj˛eła si˛e r˛ekoma. — Całe z˙ ycie mieszkam tutaj, w´sród drzew i ogrodów. Nie wiem. . . nie wyobra˙zam sobie, jak to b˛edzie w zamkni˛etym mieszkaniu. Tak: boj˛e si˛e, ale wierz˛e, z˙ e sobie poradzimy. Musimy. — Je´sli oka˙ze si˛e, z˙ e co´s jest nie tak, jak miało by´c, mo˙zecie wróci´c tu znowu. Zostaja˛ przecie˙z twoi dziadkowie, ciotka z rodzina.˛ — I Harry — szepn˛eła, patrzac ˛ w stron˛e swojego domu. B˛ed˛e musiała przywykna´ ˛c do my´sli, z˙ e to ju˙z nie jest dom Garfieldów. Harry i Joanne byli ze soba˛ chyba równie blisko jak ja z Curtisem. Dotychczas nie przyszło mi do głowy, ile to mo˙ze dla niej znaczy´c — co czuje, rozstajac ˛ si˛e z nimi. Lubi˛e Harry’ego Baltera. Pami˛etam, jak si˛e zdziwiłam, gdy tych dwoje zacz˛eło ze soba˛ chodzi´c. Oboje od urodzenia w jednym domu. Odkad ˛ si˛egam pami˛ecia,˛ zawsze my´slałam o Harrym niemal jak o rodzonym bracie Joanne. W rzeczywisto´sci byli jedynie kuzynami i jakim´s cudem, na przekór wszystkiemu, zakochali si˛e w sobie. Przynajmniej tak o tym my´slałam. Lata całe z˙ adne nie miało innej sympatii. Wszyscy w sasiedztwie ˛ zakładali, z˙ e pobiora˛ si˛e, gdy tylko troch˛e podrosna.˛ — We´zcie s´lub i zabierz go ze soba˛ — podrzuciłam pomysł. — On nie chce jecha´c — odparła tym samym szeptem. — Rozmawiali´smy o tym przez cały czas. Harry chciałby, z˙ ebym to ja została z nim tutaj, wyszła za niego, kiedy tylko b˛edzie mo˙zna, a pó´zniej wyw˛edrowaliby´smy na północ. Tak. . . w ciemno, bez z˙ adnych planów i perspektyw. Bez niczego w nieznane. Czyste wariactwo. — Czemu nie podoba mu si˛e Olivar? — My´sli tak samo jak twój ojciec: z˙ e Olivar to pułapka. Naczytał si˛e o kompanijnych miastach z przełomu dziewi˛etnastego i dwudziestego wieku i twierdzi, z˙ e mniejsza o to, jak wspaniale wyglada ˛ teraz ten pomysł, w ostatecznym rozrachunku i tak sko´nczy si˛e dla ludzi tylko długami i utrata˛ wolno´sci. Wiedziałam, z˙ e Harry ma głow˛e na karku. — Jo — zacz˛ełam — w przyszłym roku b˛edziesz pełnoletnia. Mogłaby´s przemieszka´c z Balterami do tego czasu, a potem wyj´sc´ za Harry’ego. Albo namówi´c ojca, by pozwolił wam wzia´ ˛c s´lub ju˙z teraz. — I co dalej? Dołaczymy ˛ do ulicznych n˛edzarzy? Zosta´c, z˙ eby narobi´c tylko wi˛ecej dzieciaków w tym przepełnionym domu? Harry nie ma pracy i z˙ adnych 105
szans, by znale´zc´ co´s sensownego. Mamy z˙ y´c na garnuszku u jego rodziców? Co ˙ to za przyszło´sc´ ? Zadna. Absolutne dno! Klasyczne rozumowanie. Rozsadne, ˛ dojrzałe, logiczne, ale bł˛edne. Bardzo w stylu Joanne. A mo˙ze to ja si˛e myl˛e. Mo˙ze bezpiecze´nstwo, jakie proponuje jej Olivar, jest dzi´s jedyna˛ forma˛ bezpiecze´nstwa osiagaln ˛ a˛ dla tych wszystkich, którzy nie sa˛ bogaci. Jednak mnie spokój Olivar jako´s wcale nie wydaje si˛e atrakcyjniejszy od tego, który znalazł Keith w swojej urnie. Narwałam jeszcze troch˛e cytryn i pomara´ncz, zastanawiajac ˛ si˛e, jak zareagowałaby Joanne, gdyby wiedziała, z˙ e ja te˙z planuj˛e opu´sci´c sasiedztwo ˛ ju˙z w przyszłym roku. Czy znów, l˛ekajac ˛ si˛e o mnie, poleciałaby z tym do swojej mamy — z nadzieja,˛ z˙ e znajdzie kogo´s, kto obroni mnie przede mna˛ sama? ˛ Kto wie? Marzy o przyszło´sci, która˛ potrafiłaby zrozumie´c i na której b˛edzie mogła polega´c — w gruncie rzeczy o czym´s, co w znacznej mierze przypominałoby tera´zniejszo´sc´ jej rodziców. Nie sadz˛ ˛ e, by taka przyszło´sc´ była mo˙zliwa. Za bardzo, za szybko zmienia si˛e nasza rzeczywisto´sc´ . Niepodobna opiera´c si˛e Bogu. Wstawiły´smy kosze z owocami do przedsionka na ganku z tyłu mojego domu, potem ruszyły´smy do domu Joanne. — A ty co zrobisz? — zapytała mnie po drodze. — Masz zamiar tkwi´c tutaj? To znaczy. . . wyjdziesz za Curtisa i zostaniesz w sasiedztwie? ˛ Wzruszyłam ramionami. — Sama nie wiem — skłamałam. — Je˙zeli ju˙z za kogo´s wyjd˛e, to za Curtisa, ale nie jestem pewna, czy w ogóle chc˛e mał˙ze´nstwa. Zaludnianie sasiedztwa ˛ nowymi szkrabami u´smiecha mi si˛e tak samo jak tobie. Moja rodzina na pewno troch˛e tu jeszcze zabawi. Tato nie chce nawet słysze´c, aby Cory chocia˙z zło˙zyła podanie o przyj˛ecie nas do Olivar. Akurat to mnie cieszy, bo nie chc˛e tam jecha´c. Ale powstana˛ inne Olivar, wi˛ec kto wie, gdzie w ko´ncu mog˛e wyladowa´ ˛ c? Ostatnie zdanie bynajmniej nie brzmiało jak kłamstwo. — Przypuszczasz, z˙ e wi˛ecej miast przejdzie w prywatne r˛ece? — To b˛edzie naturalna kolej rzeczy, je´sli w Olivar wszystko si˛e powiedzie. Cały kraj zostanie rozparcelowany w pogoni za tania˛ ziemia˛ i tania˛ siła˛ robocza.˛ Je˙zeli nawet do´sc´ zamo˙zni olivarczycy sami błagali, by ich wykupi´c, logiczne, z˙ e inne miasta, ju˙z egzystujace ˛ na granicy przetrwania, b˛eda˛ zmuszone sko´nczy´c jako ekonomiczne kolonie kogokolwiek, kogo tylko b˛edzie sta´c, z˙ eby je przeja´ ˛c. — Jezu, znowu to twoje czarnowidztwo. Zawsze musisz mie´c w zanadrzu jaka´ ˛s Sodom˛e i Gomor˛e. — Po prostu widz˛e, co si˛e tam dzieje. Ty te˙z, tylko nie chcesz si˛e przyzna´c. — Pami˛etasz, jak prorokowała´s, z˙ e napadna˛ nas wygłodniałe hordy, które przeleza˛ przez mur, a my b˛edziemy musieli ucieka´c w góry i z˙ ywi´c si˛e trawa? ˛ Czy ja pami˛etam? Odwróciłam si˛e, by spojrze´c jej w twarz, najpierw ze złos´cia,˛ pó´zniej, ku własnemu zaskoczeniu, zdj˛eta smutkiem. 106
— B˛edzie mi ci˛e brakowało — stwierdziłam. Musiała odgadna´ ˛c moje uczucie, bo odparła szeptem: — Przepraszam. Obj˛eły´smy si˛e. Nie spytałam, za co przepraszała, a ona sama nie powiedziała nic wi˛ecej. WTOREK, 17 LISTOPADA 2026 Tato nie wrócił jeszcze do domu. Miał by´c z powrotem rano. Nie mam poj˛ecia, co to mo˙ze znaczy´c. Nie wiem, co my´sle´c. Panicznie si˛e boj˛e. Cory obdzwoniła ju˙z college, jego przyjaciół, znajomych pastorów i współpracowników, policj˛e i szpitale. . . Bez skutku. Dowiedzieli´smy si˛e, z˙ e nie został aresztowany, nie le˙zy w z˙ adnym szpitalu, chory, ranny czy martwy; przynajmniej nikomu nic o tym nie wiadomo. ˙ Zaden z przyjaciół ani znajomych nie widział go, odkad ˛ wczesnym rankiem wyjechał dzi´s z pracy. Jego rower był sprawny. Ojcu te˙z nic nie dolegało. Razem z nim wracało na rowerach jeszcze trzech kolegów z college’u, którzy mieszkali w innych sasiedztwach ˛ w naszej okolicy. Cała trójka miała do powiedzenia to samo: rozstali si˛e z nim jak zwykle na skrzy˙zowaniu River Street i Durant Road. To tylko pi˛ec´ przecznic stad ˛ — mieszkamy na samym ko´ncu Durant Road. Wi˛ec gdzie si˛e podział? Uzbrojona˛ grupka˛ przejechali´smy na rowerach od domu do River Street, a potem cała˛ River Street do samego college’u. W sumie pi˛ec´ mil. Przeszukali´smy boczne uliczki, aleje, puste budynki — wszystkie okoliczne zaułki. Brałam w tym udział. Marcus te˙z; gdybym go nie zabrała, jestem pewna, z˙ e poszedłby szuka´c sam. Wzi˛ełam smith & wessona. Mój brat miał tylko swój nó˙z. Wprawdzie umie posługiwa´c si˛e nim szybko i zr˛ecznie, no i jest silny jak na swój wiek, jednak nigdy przedtem nie u˙zywał go w starciu z jakimkolwiek z˙ ywym stworzeniem. Gdyby cokolwiek mu si˛e przytrafiło, chyba nie odwa˙zyłabym si˛e wróci´c do domu. Cory i tak ju˙z odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Najpierw Keith, teraz jeszcze to. . . Mam m˛etlik w głowie. Wszyscy sasiedzi ˛ zjawili si˛e na pomoc. Jay Garfield, chocia˙z niedługo wyje˙zd˙za, bez wahania stanał ˛ na czele poszukiwa´n. Naprawd˛e zacny człowiek. Zrobił wszystko, co dało si˛e wymy´sli´c, aby znale´zc´ tat˛e.
107
Jutro jedziemy przeczesywa´c wzgórza i kaniony. Nie mamy wyj´scia. Nikt si˛e nie kwapi; ale co innego nam zostało? ´ SRODA, 18 LISTOPADA 2026 Nigdy przedtem nie napatrzyłam si˛e na tyle n˛edzy, nie widziałam tylu ludzkich szczatków ˛ i tyle dzikich psów, co dzi´s. Musz˛e o tym napisa´c. Musz˛e wyla´c to z siebie, nie mog˛e dusi´c wszystkiego w s´rodku. Dotad ˛ widok zwłok nie wytracał ˛ mnie a˙z tak z równowagi, jednak to. . . Cho´c nikt nie powiedział tego gło´sno, wszyscy wiedzieli, z˙ e szukamy ciała taty. Nie mogłam temu zaprzeczy´c ani nie przyja´ ˛c do wiadomo´sci. Cory jeszcze raz sprawdziła na policji, w szpitalach i u wszystkich, którzy mogli zna´c mojego ojca. ˙ Zadnych wie´sci. Chcac ˛ nie chcac, ˛ trzeba było wyruszy´c na wzgórza. Jadac ˛ na strzelanie do celu, nigdy nie rozgladamy ˛ si˛e na boki bardziej ni˙z to konieczne ze wzgl˛edu na bezpiecze´nstwo. Nie szukamy, czego wcale nie chcieliby´smy znale´zc´ . Tym razem w trzy — czteroosobowych grupkach przetrzasn˛ ˛ eli´smy cała˛ najbli˙zsza˛ okolic˛e górnego odcinka River Street. Przez cały czas pilnowałam, by Marcus trzymał si˛e blisko mnie, co wcale nie było łatwe. Co takiego jest w młodych chłopcach, z˙ e a˙z si˛e rwa,˛ aby zboczy´c gdzie´s samemu na manowce i da´c si˛e zabi´c? Dwa włosy na krzy˙z na brodzie i ju˙z próbuja˛ pokaza´c, jacy to z nich m˛ez˙ czy´zni. — Musimy si˛e nawzajem ubezpiecza´c — tłumaczyłam. — Nie mog˛e pozwoli´c, z˙ eby co´s ci si˛e stało. Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e na tobie nie zawiod˛e. W odpowiedzi posłał mi półu´smieszek, który mówił wyra´znie, z˙ e dobrze wie, o co mi chodzi, i z˙ e ma zamiar post˛epowa´c, jak sam uzna za słuszne. Rozzłoszczona złapałam go za barki. — Do jasnej cholery, Marcus, ile sióstr masz? Ilu ojców?! Pozwalałam sobie przy nim na najłagodniejsze przekle´nstwa tylko wtedy, gdy sprawy były powa˙zne, wi˛ec wreszcie docenił powag˛e sytuacji. — Spoko — wymamrotał. — Mo˙zesz na mnie liczy´c. Wtedy znale´zli´smy r˛ek˛e. To Marcus ja˛ zauwa˙zył: ciemny kształt, le˙zacy ˛ na poboczu szlaku, którym si˛e posuwali´smy. Zwisała, zaplatana ˛ w niskie gał˛ezie karłowatej d˛ebiny. Ko´nczyna była całkiem s´wie˙za i w jednym kawałku: dło´n, przedrami˛e i rami˛e. Nale˙zała do czarnego m˛ez˙ czyzny i w miejscach, gdzie jeszcze nie wystapiło ˛ odbarwienie, miała taki sam odcie´n, jak skóra mojego ojca. Odrabana, ˛ cała pochlastana, nawet martwa wcia˙ ˛z wygladała ˛ pot˛ez˙ nie — długie ko´sci, długie palce, lecz umi˛es´nione i masywne. . . Znajomy widok?
108
Z ko´nca ramienia wystawała gładka i biała ko´sc´ . Ten, kto je odciał, ˛ musiał mie´c ostry nó˙z. Ko´sc´ nie była nawet p˛ekni˛eta. Tak, to mogła by´c r˛eka taty. Marcus zwymiotował na jej widok. Ja zmusiłam si˛e do ogl˛edzin, szukajac ˛ jakich´s znajomych cech: czego´s, co da pewno´sc´ . Kiedy Jay Garfield próbował mnie powstrzyma´c, odepchn˛ełam go, posyłajac ˛ do diabła. Przykro mi z tego powodu i pó´zniej go przeprosiłam, ale musiałam wiedzie´c. Jednak ostatecznie nie mamy pewno´sci. Ciało było zbyt pociachane i zaplamione zaschni˛eta˛ krwia: ˛ nie byłam w stanie pozna´c. Jay Garfield zdjał ˛ odciski palców w swym kieszonkowym notesie, ale rami˛e zostawili´smy. Jak mo˙zna było przynie´sc´ co´s takiego Cory? Szukali´smy dalej. Co nam zostało? George Hsu natknał ˛ si˛e na grzechotnika. Na szcz˛es´cie wa˙ ˛z nikogo nie ukasił, ˛ a my darowali´smy mu z˙ ycie. Chyba z˙ adne z nas nie miało ochoty na zabijanie jakichkolwiek z˙ ywych istot. Widzieli´smy psy, które jednak trzymały si˛e od nas z daleka. Raz dojrzałam nawet kota, jak przygladał ˛ si˛e nam spod krzaka. Koty albo zmykaja˛ ile sił w łapach, albo zastygaja˛ gdzie´s w bezruchu. Interesujace ˛ stworzenia do obserwacji. W ka˙zdych innych okoliczno´sciach. Nagle kto´s zaczał ˛ krzycze´c. Nigdy przedtem nie słyszałam takich wrzasków — raz po raz, bez ustanku. Czyj´s głos wył proszaco, ˛ błagalnie: — Nie! Przesta´ncie! O Bo˙ze, ju˙z nie, prosz˛e. Jezu Chryste, Jezu, błagam! Potem nastapiła ˛ seria nieartykułowanych, zgrzytliwych kwików, zako´nczona wysokim, napawajacym ˛ zgroza˛ zawodzeniem. To był m˛eski głos i cho´c nie przypominał głosu mojego ojca, nie był do niego tak całkiem niepodobny. Nie mogli´smy umiejscowi´c jego z´ ródła. D´zwi˛eki niosły si˛e echem po całym kanionie, kierujac ˛ nas to w jedna,˛ to w druga˛ stron˛e. Jar pełen był rozproszonych pojedynczo głazów i g˛estych dzikich zaro´sli, które nie pozwalały schodzi´c ze s´cie˙zek tam, gdzie w ogóle były jakie´s s´cie˙zki. Wycie ustało, by po chwili powróci´c w postaci potwornych bulgoczacych ˛ odgłosów. Zwolniłam i szłam teraz na ko´ncu naszego szeregu. Nic mi nie było. Sam głos nie wywołuje empatii. Zaczynam współodczuwa´c czyj´s ból, dopiero gdy widz˛e osob˛e. A tego, kto krzyczał, nie chciałabym zobaczy´c za nic w s´wiecie! Marcus zaczekał i dołaczył ˛ do mnie. — Wszystko w porzadku? ˛ — zapytał szeptem. — Tak — odparłam. — Dopóki nic nie wiem o tym, co dzieje si˛e temu biedakowi. — Keith — przypomniał mój brat. — Zgadza si˛e — przytakn˛ełam. Prowadzili´smy nasze rowery z tyłu za wszystkimi, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na dró˙zk˛e za plecami. Kayla Talcott zrównała si˛e z nami, sprawdzi´c, czy nic si˛e nie stało. Nie chciała, by´smy brali udział w przetrzasaniu ˛ parowów, ale gdy ostatecznie nas wzi˛eli, ona te˙z poszła, aby mie´c nas na oku. Taka ju˙z jest. 109
— To nie jest głos waszego taty — pocieszała. — Zupełnie niepodobny. Kayla pochodzi z Teksasu, tak samo jak moja biologiczna matka. Czasami mówi, jak gdyby całe z˙ ycie nie wy´sciubiła stamtad ˛ nosa — innym znów razem ma taki sam akcent jak kto´s, kto nigdy nawet nie zahaczył o Południe. Potrafi włacza´ ˛ c i wyłacza´ ˛ c ró˙zne akcenty niczym radio. Najcz˛es´ciej mówi tak, gdy chce kogo´s pocieszy´c albo komu´s zagrozi´c, z˙ e go zabije. Czasem kiedy jestem z Curtisem, dostrzegam jej rysy w jego twarzy; zastanawiam si˛e wtedy, jak by to było wej´sc´ do jej rodziny — jaka˛ te´sciowa˛ by była. Dzi´s chyba oboje z Marcusem cieszyli´smy si˛e, z˙ e była przy nas. Potrzebna nam była blisko´sc´ kogo´s takiego jak ona, promieniujacego ˛ taka˛ matczyna˛ siła.˛ Koszmarny krzyk ustał na dobre. Mo˙ze nieszcz˛es´nik wyzionał ˛ ducha i wymknał ˛ si˛e cierpieniu. Mam nadziej˛e, z˙ e tak. Nie odnale´zli´smy go. Natkn˛eli´smy si˛e na ko´sci, ludzkie i zwierz˛ece. Natrafili´smy na rozkładajace ˛ si˛e zwłoki pi˛eciu ludzi, rozwleczone pomi˛edzy głazami. Znale´zli´smy wystygłe resztki ogniska z ludzka˛ ko´scia˛ udowa˛ i dwiema ludzkimi czaszkami, s´wiecacymi ˛ z popiołów. W ko´ncu wrócili´smy do domu i s´cie´snieni za naszym obronnym murem pogra˙ ˛zyli´smy si˛e w błogiej iluzji bezpiecze´nstwa. NIEDZIELA, 22 LISTOPADA 2026 Nikomu nie udało si˛e znale´zc´ mojego ojca — a prawie wszyscy doro´sli w sa˛ siedztwie sp˛edzili jaki´s czas na poszukiwaniach. Richard Moss nie; za to jego najstarszy syn i córka zje´zdzili okolic˛e razem z nami. Nie szukał te˙z Wardell Parrish, ale pomagała nam jego siostra i najstarszy siostrzeniec. Nie wiem, co jeszcze mo˙zna by zrobi´c. Gdybym wiedziała, ju˙z byłabym za murem. Nie mamy nic, nic, nic! Policja nie natrafiła na z˙ aden trop. Nie znalazł si˛e najmniejszy s´lad. Tato rozpłynał ˛ si˛e, przepadł. Odciski palców uciachanej r˛eki te˙z nie były jego. Od s´rody, noc w noc s´ni mi si˛e tamten potworny wrzask. Jeszcze dwa razy wychodziłam z grupami sasiadów ˛ przeczesywa´c kaniony. Napatrzyli´smy si˛e na mnóstwo trupów i na najgorsza˛ n˛edz˛e z˙ ywych: ludzi, z których zostały tylko smutne oczy i prze´swiecajace ˛ przez skór˛e piszczele. Moje własne ko´sci bolały mnie ich bólem. Czasem, jak ju˙z uda mi si˛e na troch˛e zasna´ ˛c i nie słysze´c tamtego wycia, dla odmiany staja˛ mi przed oczami tamte chodzace ˛ trupy. Widywałam ich od zawsze. Tylko nigdy nie patrzyłam. Grupa, z która˛ nie byłam, natkn˛eła si˛e na dziecko, zjadane z˙ ywcem przez psy. Wybili psy, a pó´zniej bezradnie patrzyli, jak chłopczyk kona. Rano przemawiałam podczas nabo˙ze´nstwa. Mo˙ze taki był mój obowiazek. ˛ Nie wiem. Ludzie s´ciagn˛ ˛ eli do ko´scioła, niepewni i podenerwowani, nie wiedzac, ˛ co 110
maja˛ pocza´ ˛c. Chyba po prostu chcieli by´c razem, z wieloletniego nawyku zbierania si˛e w naszym domu w ka˙zdy niedzielny poranek. Niepewni, niezdecydowani, jednak przyszli. Wyatt Talcott i Jay Garfield zaproponowali, z˙ e zabiora˛ głos. Powiedzieli obaj po kilka słów; w gruncie rzeczy co´s w rodzaju mowy pochwalnej pod adresem mojego ojca, cho´c z˙ aden by si˛e do tego nie przyznał. Zacz˛ełam si˛e ba´c, z˙ e po nich wszyscy b˛eda˛ chcieli zrobi´c to samo i nabo˙ze´nstwo zamieni si˛e w beznadziejny, zaimprowizowany na poczekaniu pogrzeb. Wstałam — nie po to, by wygłosi´c kolejnych par˛e zda´n. Pragn˛ełam przekaza´c tym ludziom co´s takiego, z czym b˛eda˛ mogli wróci´c do domu, co´s, co sprawiłoby, z˙ e poczuja,˛ i˙z tego dnia do´sc´ ju˙z zostało powiedziane. Podzi˛ekowałam im za nieustajace ˛ wysiłki, aby odnale´zc´ tat˛e. Potem. . . no có˙z, potem mówiłam o wytrwało´sci. Paln˛ełam kazanie o wytrwało´sci — je´sli mo˙zna powiedzie´c, z˙ e niewy´swi˛econy na duchownego podlotek wygłasza kazanie. Nikt nie próbował mi przerwa´c. Jedyna˛ osoba,˛ która mo˙ze by chciała, była Cory, ale ona siedziała jak w letargu. Niczym automat; robiła tylko to, co musiała. Tak wi˛ec zacytowałam s´wi˛etego Łukasza, rozdział osiemnasty, wersety od pierwszego do ósmego: przypowie´sc´ o natr˛etnej wdowie — jedna˛ z tych, które zawsze lubiłam. Wdowa tak natarczywie domaga si˛e sprawiedliwo´sci, z˙ e w ko´ncu przełamuje opór s˛edziego, który nie liczy si˛e ani z Bogiem, ani z lud´zmi. Tak długo mu si˛e naprzykrza, a˙z dostojnik jej ulega. Morał: słabi sa˛ w stanie zwyci˛ez˙ y´c pot˛ez˙ niejszych dzi˛eki wytrwało´sci. Wytrwało´sc´ nie zawsze jest bezpieczna; mimo to cz˛esto bywa jedyna˛ droga˛ do celu. Mojemu ojcu i zgromadzonym tu teraz dorosłym razem udało si˛e zbudowa´c i podtrzymywa´c nasza˛ wspólnot˛e — na przekór n˛edzy i przemocy, panujacym ˛ na zewnatrz. ˛ Teraz, z ojcem czy bez, ta wspólnota musi istnie´c dalej — złaczona, ˛ skonsolidowana, by przetrwa´c. Wspomniałam o koszmarach, które mi si˛e s´nia,˛ i o tym, skad ˛ si˛e biora.˛ Pewnie niektórym sasiadom ˛ nie spodobało si˛e, z˙ e opowiadam takie rzeczy przy ich dzieciach, ale było mi wszystko jedno. Gdyby Keith wi˛ecej rozumiał, by´c mo˙ze z˙ yłby do dzisiaj. Jednak nie wymieniłam jego imienia. Ludzie mogliby stwierdzi´c, z˙ e los mego brata spotkał go z jego własnej winy. Nikt nie mógł powiedzie´c tego samego o tacie. Nie chciałam, by nadszedł dzie´n, w którym b˛edzie mo˙zna powiedzie´c to samo o całym sasiedztwie. ˛ — W moich koszmarnych snach wida´c przyszło´sc´ , jaka nas czeka, je˙zeli prze´ staniemy polega´c jedni na drugich — mówiłam na zako´nczenie. — Smier´ c z głodu albo z rak ˛ ludzi, wyzutych ju˙z z jakichkolwiek uczu´c. Rozpad. Zagłada. Jeste´smy zdani tylko na Boga i siebie. Ale mamy jeszcze sasiedztwo: ˛ nasza˛ krucha,˛ lecz realna˛ twierdz˛e. Czasem watpimy, ˛ by co´s tak małego i słabego potrafiło przetrwa´c, obroni´c si˛e przed nieprzyjaciółmi, którzy jak s˛edzia z przypowie´sci Chrystusa nie boja˛ si˛e ani Boga, ani ludzi. A jednak, podobnie jak wdowa, ono wcia˙ ˛z si˛e nie poddaje. My si˛e nie poddajemy. Bo to nasz dom, na dobre i złe. 111
Wła´snie to chciałam im przekaza´c. Urwałam — tak, by ostatnie słowa d´zwi˛eczały im w uszach, wywołujac ˛ poczucie niedosytu i niedopowiedzenia. Obserwowałam, jak oczekuja˛ dalszego ciagu, ˛ a gdy w ko´ncu dotarło do nich, z˙ e nic wi˛ecej nie powiem, jak my´sla˛ nad tym, co usłyszeli. W najwła´sciwszej, najodpowiedniejszej chwili Kayla Talcott zaintonowała stara˛ pie´sn´ . Reszta stopniowo przyłaczała ˛ si˛e do s´piewu, powoli, ale z uczuciem. — Nie porzucimy, nie, nie rzucimy domu. . . Przypuszczam, z˙ e hymn zabrzmiałby słabiutko, mo˙ze nawet z˙ ało´snie, gdyby zaczał ˛ go s´piewa´c kto´s o watlejszym ˛ głosie. Na przykład ja. Mój s´piew mo˙zna nazwa´c jedynie przyzwoitym. Za to Kayla ma przepi˛ekny, pot˛ez˙ ny i czysty głos, z którym potrafi zrobi´c wszystko, co tylko chce. Przy tym akurat ona ma reputacj˛e osoby, której do opuszczenia sasiedztwa ˛ nie nakłoniłoby nic i nikt poza nia˛ sama.˛ Pó´zniej, gdy wychodziła, podzi˛ekowałam jej. Spojrzała na mnie. Przerosłam ja˛ ju˙z par˛e lat temu, wi˛ec musiała patrze´c w gór˛e. — Dobra robota — powiedziała, kiwajac ˛ głowa,˛ i ruszyła w stron˛e swojego domu. Uwielbiam ja.˛ Inni sasiedzi ˛ te˙z nie omieszkali mnie pochwali´c, jak sadz˛ ˛ e całkiem szczerze. Wi˛ekszo´sc´ wyra˙zała to samo, w ró˙znej formie: — Co racja, to racja. Lub: — Nie wiedziałem, z˙ e umiesz prawi´c takie kazania. Czy: — Ojciec byłby z ciebie dumny. Chyba tak. Mam nadziej˛e. Zrobiłam to dla niego. To on połaczył ˛ te kilkanas´cie domostw w jedna˛ społeczno´sc´ . A teraz pewnie nie ma go ju˙z w´sród z˙ ywych. Nie pozwoliłam im go pochowa´c, ale swoje wiem. Nie jestem dobra w aktach samozaparcia i oszukiwania samej siebie. Tak naprawd˛e przemawiałam na jego pogrzebie; jego i sasiedztwa. ˛ Bo z˙ ebym nie wiem jak mocno pragn˛eła, by rzeczywi´scie było tak, jak mówiłam, wszystko to nieprawda. Porzucimy dom; zmusza˛ nas, jak amen w pacierzu. Pytanie tylko kiedy, kto — i w ilu kawałkach.
XIII
Ofiarom, jakich z˙ ada ˛ od ciebie ´Swiat z˙ ywych, Nie ma ko´nca. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 19 GRUDNIA 2026 Wielebny Matthew Robinson, w którego ko´sciele zostałam ochrzczona, przybył dzi´s, aby wygłosi´c kazanie na oficjalnym pogrzebie ojca. Cory to z nim załatwiła. Nie było ciała ani urny. Nikt nie ma poj˛ecia, co naprawd˛e stało si˛e z tata.˛ Ani policja, ani my nie dowiedzieli´smy si˛e niczego. Ale nie mamy cienia watpli˛ wo´sci, z˙ e tato nie z˙ yje. Gdyby było inaczej, na pewno dotarłby jako´s do domu, wi˛ec musi by´c martwy. Nie, nieprawda. Nie ma z˙ adnej pewno´sci. Mo˙ze le˙zy gdzie´s chory czy ranny? Albo przetrzymywany siła,˛ wbrew własnej woli, przez kto wie jakie bestie, z im tylko znanych powodów? Jest gorzej, ni˙z gdy zginał ˛ Keith. O wiele gorzej. Tamto było potworne, ale przynajmniej wiedzieli´smy na pewno, co si˛e z nim stało. Jakkolwiek du˙zo wycierpiał przed s´miercia,˛ mieli´smy pewno´sc´ , z˙ e ju˙z nie cierpi. W ka˙zdym razie na tym s´wiecie. Znali´smy prawd˛e. Teraz nie wiemy nic. Tato niewatpliwie ˛ nie z˙ yje, ale nie mo˙zna mie´c pewno´sci! Przypuszczam, z˙ e to samo musieli czu´c Dunnowie, kiedy znikn˛eła Tracy. Prawda, była narwana jak cała jej rodzina, ale tak wła´snie musieli si˛e czu´c. Co my´sla˛ teraz? Tracy nigdy nie wróciła. Je´sli nawet z˙ yje, jakich okropie´nstw dos´wiadcza tam, na zewnatrz? ˛ Samotna˛ dziewczyn˛e mogła czeka´c tylko jedna przyszło´sc´ . Dlatego ja wyjd˛e z sasiedztwa ˛ przebrana za m˛ez˙ czyzn˛e. Jak oni wszyscy to przyjma? ˛ Dla nich te˙z umr˛e: dla Cory, moich braci, dla całej wspólnoty. Biorac ˛ pod uwag˛e inne ewentualno´sci, b˛eda˛ z˙ yczy´c mi s´mierci. Dzi˛ekuj˛e tacie za mój wysoki wzrost i sił˛e fizyczna.˛ 113
Nie b˛ed˛e ju˙z musiała cierpie´c z powodu rozstania z nim. To on pierwszy rozstał si˛e ze mna.˛ Miał pi˛ec´ dziesiat ˛ siedem lat. Po co zewn˛etrzni mieliby trzyma´c m˛ez˙ czyzn˛e w tym wieku z˙ ywego? Raz okradzionego albo pu´sciliby wolno, albo zabili. A gdyby pozwolili mu odej´sc´ — wlokac ˛ si˛e, kulejac, ˛ czołgajac ˛ — wróciłby do domu. Zatem nie z˙ yje. Taka jest prawda. Nie ma innej mo˙zliwo´sci. WTOREK, 22 GRUDNIA 2026 Dzi´s Garfieldowie — Phillida, Jay i Joanne — wyjechali do Olivar. KSF przysłała pancerna˛ ci˛ez˙ arówk˛e, która wywiozła ich z całym dobytkiem. Doro´sli sasie˛ dzi robili co w ich mocy, aby powstrzyma´c wszystkie małe szkraby przed wła˙zeniem na auto i zam˛eczeniem na s´mier´c kierowców. Wi˛ekszo´sc´ dzieciarni w wieku moich braci nigdy przedtem nie była tak blisko samochodu ci˛ez˙ arowego, który jest na chodzie. Niektóre młodsze latoro´sle Mossów nigdy w z˙ yciu nie widziały ci˛ez˙ arówki. Dzieciom Mossów nie było wolno chodzi´c nawet do domu Yannisów, gdy jeszcze działał ich telewizor. Dwóch pracowników KSF znosiło wszystko nader cierpliwie — kiedy tylko przekonali si˛e, z˙ e malcy nie maja˛ zamiaru niczego ukra´sc´ ani zdewastowa´c. Obaj umundurowani, z pistoletami, pejczami i pałkami, bardziej przypominali policjantów ni˙z przewo´zników. Niewatpliwie ˛ w aucie mieli te˙z bro´n wi˛ekszego kalibru. Mój brat Bennett chwalił si˛e, z˙ e gdy wlazł na mask˛e, zobaczył zamontowane w s´rodku du˙ze karabiny. Zwa˙zywszy, ile warta jest taka wielka ci˛ez˙ arówka i ilu obwiesiów miałoby chrapk˛e, by uwolni´c KSF od niej i jej zawarto´sci, obecno´sc´ tego arsenału wcale mnie nie dziwi. Jeden z przewo´zników był Murzynem, drugi był biały. Widziałam wyra´znie, z˙ e Cory uznała to za dobry znak: mo˙ze Olivar wcale nie b˛edzie enklawa˛ dla białych, jak prorokował tato? Moja macocha wzi˛eła w obroty czarnego m˛ez˙ czyzn˛e i rozmawiała z nim tak długo, jak jej pozwolił. B˛edzie teraz próbowała załatwi´c nam Olivar? Tak sadz˛ ˛ e. Przecie˙z bez pensji ojca i tak musi wymy´sli´c jaki´s sposób, by´smy prze˙zyli. Nie bardzo wierz˛e, z˙ e zechca˛ nas przyja´ ˛c. Towarzystwo ubezpieczeniowe nic nam nie wypłaci; przynajmniej du˙zo wody upłynie, nim podejma˛ decyzj˛e. Na razie opłaca im si˛e nie wierzy´c, z˙ e tato nie z˙ yje. Bez dowodów b˛edzie mo˙zna prawnie uzna´c go za zmarłego dopiero po siedmiu latach. Wolno im tak długo trzyma´c nasze pieniadze? ˛ Nie wiem, ale wcale bym si˛e nie zdziwiła. Przez siedem lat zda˙ ˛zyliby´smy umrze´c z głodu nawet par˛e razy. Cory na pewno zdaje sobie spraw˛e, z˙ e sama nie
114
zarobi w Olivar na nasze mieszkanie i wy˙zywienie. Liczy na to, z˙ e ja te˙z znajd˛e jaka´ ˛s prac˛e? Nie mam poj˛ecia, co teraz poczniemy i co z nami b˛edzie. Joanne i ja wylały´smy na po˙zegnanie morze łez. Obiecały´smy, z˙ e b˛edziemy dzwoni´c do siebie, z˙ eby nie zerwa´c kontaktu. Nie sadz˛ ˛ e, by udało nam si˛e dotrzyma´c słowa. Telefonowanie do Olivar to dodatkowy wydatek. Nie b˛edzie mnie na to sta´c. Przypuszczam, z˙ e ja˛ te˙z nie. Prawdopodobnie nigdy wi˛ecej jej nie zobacz˛e. Ci, z którymi wychowałam si˛e i dorastałam, jedno za drugim, po kolei znikaja˛ z mojego z˙ ycia. Po odje´zdzie ci˛ez˙ arówki odszukałam Curtisa i zaciagn˛ ˛ ełam go do starej ciemni, z˙ eby si˛e kocha´c. Ju˙z dawno tego nie robili´smy i bardzo go pragn˛ełam. Szkoda, z˙ e nie mog˛e tak po prostu wyobrazi´c sobie, jak wychodz˛e za niego i zostajemy tutaj, wiodac ˛ normalne, przyzwoite z˙ ycie. To niemo˙zliwe. Nawet gdybym nie wymy´sliła „Nasion Ziemi”. Teraz wygla˛ da na to, z˙ e jeszcze oddałabym rodzinie przysług˛e, gdybym odeszła natychmiast: przynajmniej jedna g˛eba mniej do wykarmienia. Chyba z˙ ebym jakim´s cudem znalazła prac˛e. . . — My te˙z musimy si˛e stad ˛ wynie´sc´ — odezwał si˛e Curtis, gdy ju˙z po wszystkim le˙zeli´smy dalej razem, zwlekajac, ˛ kuszac ˛ los, nieskorzy, by przesta´c si˛e czu´c i rozłaczy´ ˛ c. Niemo˙zliwe, z˙ eby mówił powa˙znie. Odwróciłam głow˛e, aby go widzie´c. — Nie chciałaby´s? — zapytał. — Nie masz ochoty uciec z tego s´lepego zaułka i w ogóle z Robledo? — My´slałam o tym — przytakn˛ełam — ale. . . — To we´zmy s´lub i pryskajmy stad ˛ — szepnał ˛ mi prawie do ucha. — Przecie˙z sasiedztwo ˛ dogorywa. Uniosłam si˛e na łokciach i przyjrzałam mu si˛e z góry. Mrok pomieszczenia rozpraszało s´wiatło sacz ˛ ace ˛ si˛e z jedynego okna wysoko pod samym sufitem, bardzo watłe ˛ — pomimo tego z˙ e okna nic ju˙z nie zasłaniało, nawet szyba, która˛ kto´s wybił. Twarz Curtisa ton˛eła w ró˙znych odcieniach ciemno´sci. — Dokad ˛ chciałby´s i´sc´ ? — spytałam. — Na pewno nie do Olivar — odparł. — Tam pewnie wpuszcza˛ ludzi w jeszcze wi˛ekszy kanał ni˙z tutaj. — W takim razie dokad? ˛ — Nie wiem. Mo˙ze do Oregonu albo Waszyngtonu? Do Kanady? Na Alask˛e? Nie sadz˛ ˛ e, bym czymkolwiek zdradziła si˛e z nagłym podnieceniem, jakie mnie ogarn˛eło. Wszyscy mi mówia,˛ z˙ e po mojej twarzy nigdy nie wida´c, co czuj˛e. Hiperempatia dała mi dobra˛ szkoł˛e. A jednak Curtis co´s zauwa˙zył. — Ju˙z wcze´sniej zastanawiała´s si˛e nad opuszczeniem sasiedztwa, ˛ prawda? — naciskał. — To dlatego nie chcesz rozmawia´c o naszym mał˙ze´nstwie. Oparłam dło´n na jego gładkim torsie. — Chciała´s i´sc´ sama! 115
Złapał mnie za przegub r˛eki, jakby chciał ja˛ odepchna´ ˛c, jednak przytrzymał ja˛ i ju˙z nie pu´scił. — Planowała´s, z˙ e odejdziesz stad ˛ i mnie zostawisz. Odwróciłam głow˛e, by nie mógł widzie´c mojej twarzy, miałam bowiem wraz˙ enie, z˙ e tym razem moje uczucia sa˛ a˙z nadto czytelne: zakłopotanie, obawa, nadzieja. . . Pewnie, z˙ e chciałam i´sc´ sama, i całkiem naturalne, z˙ e zachowałam to w tajemnicy przed wszystkimi. Poza tym nie zda˙ ˛zyłam jeszcze przemy´sle´c, jaki wpływ na moje postanowienie ma zagini˛ecie taty, które zrodziło mnóstwo przera˙zajacych ˛ pyta´n. Jakie sa˛ moje najwa˙zniejsze powinno´sci? Co stanie si˛e z moimi bra´cmi, je´sli zostawi˛e ich na głowie Cory? Oczywi´scie jest ich matka˛ i poruszy niebo i ziemi˛e, aby zapewni´c im opiek˛e, jedzenie, ubranie i dach nad głowa.˛ Tylko czy sama podoła temu wszystkiemu? W jaki sposób? — Masz racj˛e — przyznałam, przekr˛ecajac ˛ si˛e na boku i próbujac ˛ znale´zc´ jaka´ ˛s wygodniejsza˛ pozycj˛e na legowisku ze starych worków, które uło˙zyli´smy na betonowej posadzce. — Taki miałam plan. Tylko nikomu ani mru-mru. — Masz to jak w banku, bo id˛e z toba.˛ U´smiechn˛ełam si˛e, czujac, ˛ z˙ e naprawd˛e go kocham. Tylko. . . — Cory i chłopcy nie dadza˛ sobie sami rady — powiedziałam. — Dopóki był ojciec, zamierzałam odej´sc´ , kiedy sko´ncz˛e osiemna´scie lat, ale teraz. . . nic ju˙z nie wiem. — Dokad ˛ si˛e wybierała´s? — Na północ. Mo˙ze do samej Kanady, mo˙ze nie a˙z tak daleko. — Sama? — No, tak. — Ale dlaczego? Naturalnie chciał wiedzie´c, dlaczego sama. Wzruszyłam ramionami. — Liczyłam si˛e z tym, z˙ e mog˛e zgina´ ˛c, ledwo wychyl˛e nos za mur. Na przykład z głodu. Albo z˙ e zwinie mnie policja. Zagryza˛ psy. Dopadnie jaka´s choroba. Rozmy´slałam nad tym i doszłam do wniosku, z˙ e wszystko mo˙ze si˛e zdarzy´c. I tak nie przewidziałam pewnie nawet połowy tego, co mo˙ze mnie spotka´c. — Wła´snie dlatego potrzebny ci kto´s do pomocy! — Wła´snie dlatego nie miałam prawa kogokolwiek prosi´c, z˙ eby szedł ze mna˛ w nieznane, rezygnujac ˛ ze schronienia, gdzie przynajmniej nie grozi mu głód i mo˙ze czu´c si˛e na tyle bezpiecznie, na ile to w ogóle mo˙zliwe w naszym s´wiecie. Po to, by ot tak sobie wyruszy´c na północ z nadzieja,˛ z˙ e zajdzie si˛e w jakie´s lepsze strony. Jak mogłabym prosi´c ci˛e o co´s takiego? — Nie jest tak z´ le. Im dalej na północ, tym łatwiej o prac˛e. — Mo˙zliwe, ale ludzie masowo w˛edruja˛ w tamtym kierunku od dobrych paru lat. Wi˛ec mogło si˛e zrobi´c krucho z praca.˛ Nie przypadkiem pozamykali granice mi˛edzystanowe i pa´nstwowe. — Ale tu nie ma ju˙z nic! 116
— Wiem. — Wi˛ec jak chcesz pomóc Cory i braciom? — Nie mam poj˛ecia. Jeszcze nie wymy´slili´smy, co pocza´ ˛c. Jak dotad ˛ wszystkie moje pomysły sa˛ watpliwe. ˛ — Bez ciebie mieliby wi˛ecej wszystkiego. — Pewnie tak, Curtis. Tylko jak mam zostawi´c ich w takiej chwili? Potrafiłby´s tak po prostu odej´sc´ i opu´sci´c rodzin˛e, nie wiedzac, ˛ czy i jak sobie poradzi? — Czasem my´sl˛e, z˙ e tak. Pu´sciłam to mimo uszu. Cho´c nie był w najlepszych stosunkach ze swoim bratem Michaelem, jego rodzina stanowiła bodaj˙ze najmocniejsze ogniwo w naszym sasiedztwie. ˛ Zadrzyj z jednym z nich, a od razu b˛edziesz mie´c do czynienia z cała˛ reszta.˛ Nie ma mowy, by ich zostawił, gdyby znale´zli si˛e w opałach. — Pobierzmy si˛e natychmiast — powiedział. — Jaki´s czas pomieszkamy jeszcze w sasiedztwie ˛ i pomo˙zemy twojej rodzinie stana´ ˛c na nogi. Dopiero wtedy si˛e wyniesiemy. — Jeszcze nie teraz — odparłam. — Na razie zupełnie nie widz˛e, jak sprawy dalej si˛e potocza.˛ Wszystko stan˛eło na głowie. — A co? My´slała´s z˙ e si˛e nagle ładnie poukłada? Przecie˙z od dawna z˙ yjemy w wariatkowie. Jedyne, co nam zostaje, to prze´c naprzód, z˙ eby jako´s przetrwa´c, bez wzgl˛edu na wszystko. Nie wiedziałam, co na to powiedzie´c, wi˛ec go pocałowałam, ale nie zdołałam odwróci´c jego uwagi. — Nie cierpi˛e tej nory — stwierdził. — Nienawidz˛e tego ukrywania si˛e z toba˛ i wiecznego udawania. — Urwał na moment. — Ale naprawd˛e ci˛e kocham. Jasny gwint! Sa˛ chwile, kiedy prawie z˙ ałuj˛e, z˙ e tak bardzo. — Niepotrzebnie — odparłam. W gruncie rzeczy mało o mnie wiedział, a wydawało mu si˛e, z˙ e wie wszystko. Na przykład nigdy nie wspomniałam mu o hiperempatii. Musz˛e to zrobi´c, nim za niego wyjd˛e. W przeciwnym razie, kiedy pó´zniej si˛e dowie, pomy´sli, z˙ e nie ufałam mu na tyle, z˙ eby zdoby´c si˛e na szczero´sc´ . Niewiele wiadomo o hiperempatii. A je´sli przeka˙ze˛ ja˛ swoim dzieciom? Sa˛ jeszcze „Nasiona Ziemi”. O tym te˙z trzeba mu opowiedzie´c. Ciekawe, co ˙ zwariowałam? Nie, nie mog˛e mu powiedzie´c. Jeszcze nie teraz. sobie pomy´sli. Ze — Zamieszkaliby´smy w waszym domu — snuł plany Curtis. — Moi rodzice pomagaliby nam si˛e utrzyma´c. Kto wie, mo˙ze jednak udałoby mi si˛e znale´zc´ jaka´ ˛s robot˛e. . . — Chc˛e zosta´c twoja˛ z˙ ona˛ — oznajmiłam znienacka, po czym z miejsca si˛e zawahałam, pogra˙ ˛zajac ˛ w absolutnej niemocie. Nie mogłam uwierzy´c, z˙ e wymkn˛eło mi si˛e co´s takiego, a jednak: słyszałam to na własne uszy. Mo˙ze przyczyniło si˛e do tego poczucie utraty. Keith, ojciec,
117
Garfieldowie, pani Quintanilla. . . Ludzie znikali z taka˛ łatwo´scia.˛ Bardzo chciałam mie´c przy sobie kogo´s, komu na mnie zale˙zy i kto nigdy nie zniknie. Mimo to zachowałam jeszcze resztki rozsadku. ˛ — Kiedy moja rodzina stanie na nogi, wyjd˛e za ciebie — obiecałam. — Wtedy b˛edziemy mogli si˛e wynie´sc´ . Musz˛e tylko mie´c pewno´sc´ , z˙ e nic si˛e nie stanie moim braciom. — Czemu nie mieliby´smy wzia´ ˛c s´lubu od razu, skoro ju˙z si˛e zgodziła´s? Bo mam ci do powiedzenia par˛e rzeczy, odparłam w duchu. Gdy si˛e tego dowiesz, mo˙ze sam si˛e rozmy´slisz albo zareagujesz tak, z˙ e ja nie zechc˛e ju˙z ciebie — a wtedy nie mam ochoty pał˛eta´c si˛e po sasiedztwie ˛ i widzie´c, jak prowadzasz si˛e z inna.˛ — Jeszcze nie teraz — obstawałam przy swoim. — Zaczekaj troch˛e, dopóki nie b˛ed˛e gotowa. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ z wyra´znym rozdra˙znieniem. — Cholera, a co ja twoim zdaniem dotad ˛ robiłem? CZWARTEK, 24 GRUDNIA 2026 Dzisiaj Wigilia. Zeszłej nocy kto´s podło˙zył ogie´n pod wspólny dom Paynów i Parrishów. Gdy całe sasiedztwo ˛ gasiło po˙zar, próbujac ˛ nie dopu´sci´c, by si˛e rozprzestrzenił, złupiono trzy inne domy. Tak˙ze nasz. Złodzieje zabrali cały zapas kupnej z˙ ywno´sci: mak˛ ˛ e pszenna,˛ cukier, wszystko, co było w paczkach i w puszkach. . . Wzi˛eli te˙z radio — nasze ostatnie. Ciekawostka: akurat tego wieczoru przed snem wysłuchali´smy w wiadomo´sciach półgodzinnej audycji o rosnacej ˛ liczbie podpale´n. Przest˛epcy coraz cz˛es´ciej wzniecaja˛ po˙zary, aby zatrze´c s´lady zbrodni — chocia˙z na dobra˛ spraw˛e nie bardzo wiem, czym by si˛e mieli przejmowa´c. Dzisiejszej policji nie maja˛ si˛e co ba´c. Ogie´n jest te˙z niezłym sposobem, by zrobi´c to samo, co nasz podpalacz: wywabi´c na pomoc sasiadów ˛ ofiar po˙zaru i obrobi´c zostawione bez opieki domostwa. Wzniecajac ˛ poz˙ ar, mo˙zesz pozby´c si˛e ka˙zdego, kto nie cieszy si˛e twoja˛ sympatia˛ — poczawszy ˛ od osobistych wrogów, a sko´nczywszy na dowolnej osobie, która nie podoba ci si˛e z powodu obcego wygladu, ˛ obcej mowy czy rasy. Ludzie podkładaja˛ ogie´n z frustracji, gniewu, poczucia beznadziejno´sci. Nie sa˛ w stanie polepszy´c własnego bytu, ale zawsze przecie˙z moga˛ pogorszy´c cudzy. I uwa˙zaja,˛ z˙ e to jedyny sposób, by udowodni´c sobie, z˙ e jest si˛e jeszcze zdolnym do działania. No i jest ten narkotyk, któremu nadano ju˙z z tuzin nazw: błysk, fuego, łuna, słoneczny z˙ ar. . . Najbardziej rozpowszechniło si˛e okre´slenie „piro”: skrót od „piromania”. Nazwa jest nieistotna, chodzi o narkotyk, o którym ostatnio wszyscy mówia.˛ Z tego, co relacjonował Keith, cieszy si˛e on coraz wi˛ekszym wzi˛eciem. 118
Jego działanie powoduje, z˙ e wpatrywanie si˛e w skaczace, ˛ stale zmieniajace ˛ si˛e mozaiki płomieni daje lepszy, intensywniejszy i dłu˙zszy odlot od orgazmu. Podobnie jak paracetco, ulubiony s´rodek mojej prawdziwej matki, piro rozpieprza ludzki układ nerwowy. Tyle z˙ e paracetco pojawił si˛e jako oficjalnie uznane lekarstwo dla ofiar choroby Alzheimera, a piro powstał przypadkiem. Jest to syntetyk, wynaleziony metoda˛ chałupnicza˛ przez domorosłego chemika, który próbował połaczy´ ˛ c w jedno wszystkie dro˙zsze i poszukiwane prochy. Nasz odkrywca popełnił drobny bład ˛ i tak narodził si˛e piro. Wszystko to wydarzyło si˛e na wschodnim wybrze˙zu i natychmiast zaowocowało fala˛ wi˛ekszych i mniejszych po˙zarów, spowodowanych bezsensownymi podpaleniami. Nast˛epnie gładko i bezbole´snie, nie powodujac ˛ jeszcze zauwa˙zalnych spustosze´n, piro dotarł na zachód. Dzisiaj ma coraz wi˛eksze wzi˛ecie. W suchej jak słoma południowej Kalifornii ma szans˛e wywoła´c istna˛ orgi˛e podpale´n. — Mój Bo˙ze — westchn˛eła Cory, gdy reporta˙z si˛e sko´nczył, po czym nikłym, szeptem wyrecytowała fragment Objawienia s´wi˛etego Jana — „Upadł, upadł wielki Babilon, i stał si˛e siedliskiem demonów. . . ”
***
Czarci podpalili dom Paynów i Parrishów. Było około drugiej nad ranem, gdy wyrwało mnie ze snu brz˛ekliwe bicie naszego dzwonu: Niebezpiecze´nstwo! Jakie? Trz˛esienie ziemi? Intruzi? Po˙zar? Jednak nie czułam wstrzasów, ˛ nie słyszałam dziwnego hałasu, nie widziałam te˙z dymu. Na pewno nic złego nie działo si˛e u nas w domu. Wstałam i narzuciłam na siebie ubranie; przez moment zastanawiałam si˛e, czy nie chwyci´c mojego ratunkowego plecaka, ale ostatecznie go nie ruszyłam. Nic nie wskazywało na to, by naszemu domowi groziło jakie´s bezpo´srednie niebezpiecze´nstwo. Mój plecak le˙zał w szafie, upchni˛ety mi˛edzy koce i stara˛ odzie˙z. Gdyby okazało si˛e, z˙ e jednak jest mi potrzebny, natychmiast mogłam wróci´c i go wyciagn ˛ a´ ˛c. Wybiegłam na dwór zobaczy´c, co si˛e stało, no i zobaczyłam od razu. Dom Parrishów i Paynów był ju˙z cały w ogniu. Jeden z naszych stra˙zników ze zmiany, który akurat pełnił wart˛e, nie przestawał bi´c na alarm. Ze wszystkich domów wylegli sasiedzi; ˛ wystarczał jeden rzut oka, by dla wszystkich stało si˛e jasne, z˙ e palacy ˛ si˛e budynek mo˙zna ju˙z spisa´c na straty. Ludzie polewali za to zabudowania, sasiaduj ˛ ace ˛ z nim po obu stronach. W płomieniach stał z˙ ywy dab: ˛ jedno z naszych najwi˛ekszych, wiekowych drzew. Lekki wiatr porywał kawałki gorejacych ˛ li´sci i gałazek, ˛ roznoszac ˛ je dookoła. Dołaczyłam ˛ do dorosłych, którzy polewali woda˛ zagro˙zony teren.
119
Gdzie sa˛ Paynowie? Co z Wardellem Parrishem? Czy kto´s zadzwonił po stra˙z? Dom pełen ludzi to w ko´ncu nie to samo, co jaki´s tam płonacy ˛ gara˙z. Zacz˛ełam wszystkich rozpytywa´c o to, wreszcie Kayla Talcott potwierdziła, z˙ e wezwała stra˙z. Poczułam wdzi˛eczno´sc´ i zarazem wstyd. Nie musiałabym pyta´c o takie rzeczy, gdyby był z nami tato. Wtedy kto´s z naszej rodziny natychmiast złapałby za telefon. Teraz nie było nas sta´c na telefonowanie. Nie widziano nikogo z rodziny Paynów. Wardella Parrisha znalazłam na podwórzu Yannisów, gdzie Cory i mój brat Bennett wła´snie opatulali go kocem. Miał na sobie tylko dół od pi˙zamy i kaszlał tak przera´zliwie, z˙ e nie mógł mówi´c. — Nic mu nie jest? — dopytywałam si˛e. — Nawdychał si˛e czadu — odpowiedziała Cory. — Czy kto´s wezwał. . . — Kayla Talcott zawiadomiła stra˙z. — Dobrze. Ale nikt nie stoi przy bramie, z˙ eby ich wpu´sci´c. — Ja pójd˛e — zaofiarowałam si˛e i od razu odwróciłam si˛e na pi˛ecie, lecz przytrzymała mnie za r˛ek˛e. — Co z reszta? ˛ — wyszeptała, majac ˛ oczywi´scie na my´sli Paynów. — Nie wiem. Kiwn˛eła głowa˛ i pu´sciła mnie. Ruszyłam do bramy, po drodze po˙zyczajac ˛ klucz od Alexa Montoyi, który chyba nigdy nie wyjmował go z kieszeni. Wła´snie dlatego nie musiałam zawraca´c do domu, gdzie pewnie nakryłabym rabusiów i za kar˛e została zamordowana. Stra˙zakom wyra´znie si˛e nie spieszyło. Wpu´sciwszy ich, zamkn˛ełam z powrotem bram˛e i przygladałam ˛ si˛e, jak gasza˛ po˙zar. Nikt nie widział Paynów. Mogli´smy tylko przypuszcza´c, z˙ e prawdopodobnie w ogóle nie zdołali si˛e wydosta´c. Cory próbowała zaprowadzi´c Wardella Parrisha do nas, ale nie chciał si˛e ruszy´c, zanim nie wyja´sni si˛e, jaki los spotkał jego siostr˛e bli´zniaczk˛e oraz siostrze´nców i siostrzenice. Ogie´n ju˙z dogorywał, kiedy znów rozdzwonił si˛e dzwon. Wszyscy rozejrzeli´smy si˛e wokoło. Caroline Balter, matka Harry’ego, rozbujała dzwon i napierała na niego, krzyczac: ˛ — Intruzi! Złodzieje! Rabuja˛ domy! Bez chwili zastanowienia wszyscy pop˛edzili´smy do domów. Nie przestajac ˛ charkota´c i rz˛ezi´c, Wardell Parrish ruszył z moja˛ rodzina,˛ równie niegro´zny — równie bezbronny — jak my wszyscy. P˛edzac ˛ tak lekkomy´slnie, mogli´smy łatwo straci´c z˙ ycie. Jednak tym razem mieli´smy szcz˛es´cie. Przepłoszyli´smy tylko bandziorów. Oprócz radia i zapasów jedzenia włamywaczy skusiły jeszcze ró˙zne narz˛edzia i materiały taty: drut, gwo´zdzie, s´ruby, sworznie i tym podobne rzeczy. Nie zda˙ ˛zyli wzia´ ˛c telefonu i komputera — w ogóle niczego z gabinetu ojca. Wła´sciwie wcale tam nie weszli. Przypuszczam, z˙ e przegonili´smy ich, nim zda˙ ˛zyli przeszuka´c cały dom. 120
Z pokoju Cory ukradli ubrania i buty, za to nie ruszyli nic ani z mojej, ani z chłopców sypialni. Buchn˛eli te˙z cz˛es´c´ naszej gotówki, która˛ trzymali´smy w kuchni — kuchenne pieniadze, ˛ jak nazywa je Cory. Le˙zały schowane w kartonie po detergencie. Moja macocha wierzyła, z˙ e nikt nie połaszczy si˛e na co´s takiego. W istocie rzeczy złodzieje mogli zwina´ ˛c pudełko ze s´rodkiem czysto´sci w nadziei, z˙ e da si˛e je opyli´c, nie majac ˛ poj˛ecia, co naprawd˛e jest w s´rodku. Có˙z, mogło by´c gorzej. Kuchenne pieniadze ˛ to tylko jakie´s tysiac ˛ dolarów na drobniejsze nieprzewidziane wydatki. Reszty oszcz˛edno´sci, których jedna cz˛es´c´ była ukryta pod cytrynowym drzewkiem, a druga schowana pod podłoga˛ w garderobie Cory razem z dwoma pistoletami, które nam zostały, rabusie nie znale´zli. Tato zadał sobie wiele trudu, z˙ eby zbudowa´c tam co´s w rodzaju podłogowego sejfu, bez zamka. Jest zupełnie niewidoczny pod dywanem i zastawiony sponiewierana˛ komoda,˛ wypełniona po brzegi dodatkami krawieckimi — ocalałymi resztkami materiałów, guzikami, zamkami błyskawicznymi, haftkami. Mebel dawał si˛e przesuna´ ˛c jedna˛ r˛eka.˛ Odpowiednio pchni˛ety, jechał z jednego ko´nca garderoby na drugi, tak z˙ e wystarczało par˛e sekund, by w razie potrzeby wydosta´c i pieniadze, ˛ i bro´n. Na sztuczk˛e z zamaskowanym schowkiem nie nabrałby si˛e nikt, kto tylko miałby do´sc´ czasu na staranne przeszukanie pokoju — na szcz˛es´cie nie mieli go nasi włamywacze. Wprawdzie wywlekli na podłog˛e kilka szuflad, jednak nie przyszło im do głowy zajrze´c pod komod˛e. Wzi˛eli za to maszyn˛e do szycia mojej macochy: przeno´sny, stary, lecz solidny model z futerałem. I to dopiero był cios. Obie z Cory szyły´smy, przerabiałys´my i cerowały´smy na niej ubrania całej rodziny. Nawet robiłam sobie nadziej˛e, z˙ e szyjac ˛ dla innych w sasiedztwie, ˛ zdołam zarobi´c troch˛e grosza. Teraz maszyna przepadła. Odtad ˛ całe szycie trzeba b˛edzie odwala´c r˛ecznie, co z pewno´scia˛ ´ Niezajmie wi˛ecej czasu, a i efekty nie b˛eda˛ takie, do jakich przywykli´smy. Zle. dobrze. Ale nie fatalnie. Cory opłakała strat˛e maszyny, lecz poradzimy sobie bez niej. Moja macocha nie wytrzymała po prostu tej lawiny nieszcz˛es´c´ . Przystosujemy si˛e. Nie mamy wyboru. Bóg jest Przemiana.˛ Patrzcie, ile si˛e dzieje, abym nie zapomniała o tym.
***
Curtis Talcott przyszedł pod moje okno i zakomunikował, z˙ e stra˙zacy znale´zli w zgliszczach domu Paynów i Parrishów zw˛eglone ciała i ko´sci. Jest te˙z policja, która jeszcze na razie przyjmuje zgłoszenia rabunków i ewidentnych podpale´n. Przekazałam wiadomo´sc´ Cory. Niech zdecyduje, czy sama powie Wardellowi Parrishowi, czy zostawi to gliniarzom. Uło˙zyli´smy go na jednej z kanap w saloniku, 121
ale watpi˛ ˛ e, by zdołał zasna´ ˛c. Cho´c nigdy go nie lubiłam, z˙ al mi go. Stracił dom i wszystkich bliskich. Z całej rodziny tylko on prze˙zył. Jakie to uczucie? WTOREK, 29 GRUDNIA 2026 Nie wiem, jak długo Cory si˛e to uda, ale jakim´s, jak sadz˛ ˛ e, z˙ e nie całkiem legalnym sposobem, zdołała przeja´ ˛c cz˛es´c´ etatu, na którym tyle lat przepracował mój ojciec. Pozwolili jej prowadzi´c jego zaj˛ecia. Za pomoca˛ ju˙z zainstalowanych u nas komputerowych łaczy ˛ b˛edzie zadawa´c i odbiera´c domowe zadania i bra´c udział w telefonicznych i komputerowych sesjach. Powinno´sci administracyjne taty przejmie kto´s inny, komu przyda si˛e dodatek do pensji i kto zechce zjawia´c si˛e w college’u cz˛es´ciej ni˙z raz lub dwa razy na miesiac. ˛ Wszystko wi˛ec pozostanie tak, jak gdyby tato dalej uczył, a tylko postanowił zrezygnowa´c z innych obowiazków. ˛ Cory wyjednała t˛e posad˛e pro´sbami, błaganiem i pochlebstwami, wypłakujac ˛ si˛e wszystkim przyjaciołom i wypominajac ˛ wszelkie oddane im kiedy´s przysługi, jakie tylko mogła sobie przypomnie´c. Kadra college’u zna ja.˛ Uczyła tam przed urodzeniem Bennetta, zanim uzmysłowiła sobie, z˙ e tutaj te˙z jest potrzebna, i zacz˛eła prowadzi´c własna˛ domowa˛ szkółk˛e dla wszystkich dzieci z sasiedztwa. ˛ Tato skwapliwie przystał na jej odej´scie z college’u nie chcac, ˛ z˙ eby je´zdziła do pracy i z pracy za murem, bez przerwy nara˙zona na wszelkie czyhajace ˛ tam niebezpiecze´nstwa. Sasiedzi ˛ płaca˛ nam czesne za ka˙zde dziecko — ale naprawd˛e niewysokie. Nie da si˛e za to utrzyma´c domu. Teraz Cory znów b˛edzie musiała wyje˙zd˙za´c na zewnatrz. ˛ Zacz˛eła ju˙z co´s w rodzaju naboru m˛ez˙ czyzn i starszych chłopców do eskorty, która towarzyszyłaby jej w drodze. Bezrobotnych mamy w bród, a Cory zamierza wypłaca´c swej ochronie niedu˙ze pensyjki. Tak wi˛ec za kilka dni, kiedy zacznie si˛e nowy semestr, moja macocha obejmie prac˛e po tacie, a ja po niej. Wspomagana przez nia˛ i Russella Dory, dziadka Joanne i Harry’ego, przejm˛e prowadzenie naszej szkoły. Za młodu Russell był nauczycielem matematyki w gimnazjum. Chocia˙z od lat na emeryturze, zachował całkowita˛ bystro´sc´ umysłu. To nie ja, tylko Cory uwa˙za, z˙ e potrzebna mi jego pomoc; on sam te˙z jest ch˛etny, wi˛ec niech im b˛edzie. Alex Montoya i Kayla Talcott zajma˛ si˛e nabo˙ze´nstwami i kazaniami w naszym ˙ ko´sciele. Zadne z nich nie ma s´wi˛ece´n kapła´nskich, ale dawniej zdarzało im si˛e ju˙z zast˛epowa´c tat˛e. Oboje ciesza˛ si˛e autorytetem w naszej sasiedzkiej ˛ i religijnej wspólnocie. No i oczywi´scie oboje dobrze znaja˛ Bibli˛e.
122
Tak wła´snie zrobimy, by przetrwa´c i prze˙zy´c. Uda nam si˛e. Nie wiem, jak długo to b˛edzie trwało, lecz tym razem jeszcze przetrzymamy. ´ SRODA, 30 GRUDNIA 2026 Wardell Parrish wreszcie wyniósł si˛e do swoich; do tych samych krewnych, z którymi mieszkał, zanim do spółki z siostra˛ nie odziedziczył domu Simsów. Od czasu kiedy siostra Parrisha i jej dzieci spaliły si˛e w po˙zarze, siedział u nas. Cory podarowała mu troch˛e ubra´n po tacie, mimo z˙ e wszystkie były na niego za du˙ze. O wiele za du˙ze. Pał˛etał si˛e po domu, jakby nikogo nie widzac, ˛ nie odzywajac ˛ si˛e, ledwo co jedzac. ˛ . . Raptem wczoraj, niby mały chłopczyk, o´swiadczył: — Chc˛e do domu. Dłu˙zej tu nie zostan˛e. Nie cierpi˛e tu by´c: sami nie˙zywi! Musz˛e wróci´c do domu. No wi˛ec dzi´s Wyatt Talcott, Michael i Curtis odprowadzili go do domu. Biedny człowiek. W jeden tydzie´n postarzał si˛e o lata. Sadz˛ ˛ e, z˙ e długo ju˙z nie pociagnie. ˛
Rok 2027 Jeste´smy Nasionami Ziemi. Cielesnym bytem, s´wiadomym siebie — poszukujac ˛ a˛ rozwiaza´ ˛ n, zwyci˛ez˙ ajac ˛ a˛ trudno´sci cielesno´scia.˛ Jeste´smy forma˛ Ziemskiego ˙ ˙ Zycia, najbardziej zdolna˛ s´wiadomie kształtowa´c Boga. Jeste´smy Ziemskim Zy˙ ciem, które dojrzewa, gotuje si˛e do rozłaki ˛ z macierzystym s´wiatem. Zyciem, które sposobi si˛e do zapuszczenia korzeni w s´wie˙zej glebie, aby w ten sposób wypełni´c swój cel, obietnic˛e i Przeznaczenie. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
XIV
By narodzi´c si˛e Z własnych popiołów. Feniks Musi wpierw spłona´ ˛c. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 31 LIPCA 2027 — RANO Gdy w nocy uciekałam, całe sasiedztwo ˛ stało w ogniu. Płon˛eło wszystko: drzewa, domy i ludzie. Kiedy obudził mnie dym, zawołałam przez korytarz, by zaalarmowa´c macoch˛e i braci. Nast˛epnie, złapawszy ubranie i mój ratunkowy plecak, dołaczyłam ˛ do Cory, która ju˙z wyganiała chłopców na dwór. Tym razem dzwon nie odezwał si˛e. Nasi stra˙znicy musieli zosta´c wymordowani, zanim do niego dotarli. Panował jeden wielki chaos. Ludzie biegali, krzyczac ˛ i strzelajac. ˛ Brama wjazdowa była wyłamana. Napastnicy przejechali przez nia˛ prehistoryczna˛ ci˛ez˙ arówka,˛ która˛ musieli wcze´sniej ukra´sc´ w tym wła´snie celu. Jestem prawie pewna, z˙ e to te uzale˙znione od piro c´ puny — łysole z pomalowanymi głowami, twarzami i r˛ekami. Czerwone, niebieskie, zielone g˛eby; rozwrzeszczane usta; złaknione, obłakane ˛ oczy, błyszczace ˛ w blasku płomieni. Strzelali do nas jak do kaczek, non stop, bez ko´nca. Widziałam, jak głowa p˛edzacej ˛ z krzykiem Natalie Moss odskakuje raptownie w tył z zamazana˛ połowa˛ twarzy, podczas gdy reszt˛e ciała rozp˛ed rzuca jeszcze do przodu. Upadła płasko na wznak i wi˛ecej si˛e nie ruszyła. Przewróciłam si˛e, powalona jej agonia,˛ i le˙załam jak ogłuszona. Usiłowałam si˛e ruszy´c, próbowałam si˛e podnie´sc´ . Cory i chłopcy min˛eli mnie, nie zauwa˙zajac, ˛ i pobiegli dalej. Wreszcie wstałam, namacałam mój plecak i kiedy go znalazłam, pu´sciłam si˛e biegiem. Starałam si˛e nie zwraca´c uwagi na to, co si˛e wokół działo. Sam huk 125
strzelaniny i krzyki nie mogły mnie zatrzyma´c. Tak samo jak trup Edwina Dunna. Schyliłam si˛e, porwałam jego pistolet i pognałam dalej. Jaka´s posta´c z wyciem zagrodziła mi drog˛e i zwaliła z nóg. W odruchu panicznego strachu pociagn˛ ˛ ełam za spust, natychmiast czujac ˛ potworne uderzenie we własny brzuch. Zielona facjata z rozdziawiona˛ g˛eba˛ i szeroko otwartymi oczami zawisła nade mna,˛ nie odczuwajac ˛ jeszcze z˙ adnego bólu. Strzeliłam drugi raz, przera˙zona, z˙ e jak go w ko´ncu poczuje, fale jego cierpienia kompletnie mnie obezwładnia.˛ Jako´s cholernie długo umierał. Gdy ju˙z byłam w stanie si˛e ruszy´c, zepchn˛ełam z siebie martwe ciało, podniosłam si˛e i nie wypuszczajac ˛ z dłoni pistoletu, dopadłam do rozwalonej bramy. Za murem panowały bezpieczne ciemno´sci. Tam najłatwiej pozosta´c w ukryciu. Gnałam przed siebie Meredith Street, zostawiajac ˛ w tyle Durant Street — coraz dalej od ognia i wystrzałów. Nie wiedziałam, gdzie sa˛ Cory i chłopcy. Przyszło ˙ mi na my´sl, z˙ e b˛eda˛ raczej ucieka´c na wzgórza ni˙z w stron˛e centrum miasta. Zaden kierunek nie był bezpieczny, ale tam, gdzie było wi˛ecej ludzi, niebezpiecze´nstwo zawsze rosło. Spotkanie w nocy kobiety w towarzystwie trzech malców było jak znalezienie pod choinka˛ koszyka z prezentami: z jedzeniem, forsa˛ i seksem. A wi˛ec na północ, na wzgórza. Ciemnymi ulicami, których nie roz´swietlało s´wiatło gwiazd, zasłaniane masywem pobliskich wzniesie´n. A co potem? Nie miałam poj˛ecia. Nie byłam w stanie zebra´c my´sli. Pierwszy raz w z˙ yciu znalazłam si˛e poza sasiedztwem, ˛ kiedy było tak ciemno. Nie chcac ˛ si˛e da´c zabi´c, musiałam nasłuchiwa´c, z˙ eby wychwyci´c wszelki ruch, zanim b˛edzie za blisko i za pó´zno, wyt˛ez˙ a´c wzrok w po´swiacie gwiazd i porusza´c si˛e najciszej, jak umiałam. Szłam, trzymajac ˛ si˛e s´rodka ulicy, wypatrujac, ˛ nasłuchujac, ˛ starajac ˛ si˛e nie wpada´c w wyboje i omija´c kawały p˛ekni˛etego asfaltu. Innych s´mieci prawie nie było. Co tylko dawało si˛e spali´c, ludzie zu˙zywali na opał. Wszystko, co mo˙zna było jako´s ponownie wykorzysta´c albo sprzeda´c, zostało wyzbierane. Przypomniałam sobie komentarz Cory na ten temat. Przez n˛edz˛e — powiedziała kiedy´s — mamy czystsze ulice. Gdzie teraz była? Dokad ˛ zabrała chłopców? Czy sa˛ cali? Czy w ogóle wydostali si˛e z sasiedztwa? ˛ Zatrzymałam si˛e. A mo˙ze moi bracia tam zostali? A Curtis? Nawet go nie widziałam — chocia˙z je˙zeli ktokolwiek prze˙zyje to piekło, to wła´snie Talcottowie. Mimo to, jak mamy si˛e odnale´zc´ ? ˙ Odgłos. Kroki. Dwie biegnace ˛ osoby. Zamarłam w miejscu, gdzie stałam. Zadnych gwałtownych ruchów, przez które moga˛ mnie zauwa˙zy´c. A je´sli ju˙z mnie zauwa˙zyli? Czy jestem widoczna — osamotniona plama ciemniejszej czerni na całkiem pustej ulicy?
126
D´zwi˛eki dochodziły z tyłu. Nadstawiłam uszu: wyra´znie dolatywały z jednej strony — zbli˙zały si˛e, a˙z mnie min˛eły. Dwoje ludzi przebiegło boczna˛ uliczka,˛ nie przejmujac ˛ si˛e hałasem, jaki robia,˛ nie zwracajac ˛ uwagi na jaki´s tam cie´n o kobiecych kształtach. Odetchn˛ełam z ulga.˛ Nie byłam zdolna przemóc si˛e i wróci´c do po˙zaru i bólu. Je´sli Cory i chłopcom nie udało si˛e wyrwa´c, z pewno´scia˛ ju˙z nie z˙ yli albo, co gorsza, zostali schwytani w niewol˛e. Zaraz, przecie˙z mnie wyprzedzili. Wi˛ec musieli wydosta´c si˛e za bram˛e. Cory nie pozwoliłaby moim braciom zawróci´c, aby mnie szukali. Nad miejscem, gdzie jeszcze niedawno było nasze sasiedztwo, ˛ s´wieciła teraz jasna łuna. Je˙zeli moja macocha zdołała ju˙z ocali´c chłopców, w tej chwili wystarczyło jedno spojrzenie za siebie, by upewni´c si˛e, z˙ e na pewno nie zechce wraca´c. Czy zda˙ ˛zyła wzia´ ˛c swego smith & wessona? Bardzo bym chciała mie´c go teraz przy sobie z tymi dwoma pudełkami naboi, które le˙zały schowane razem z nim. Miałam tylko nó˙z w plecaku i stara˛ automatyczna˛ czterdziestk˛epiatk˛ ˛ e Edwina Dunna. W dodatku zostało mi w s´rodku tylko troch˛e amunicji. Je´sli w ogóle co´s zostało. Znałam t˛e bro´n. Magazynek mie´scił siedem pocisków, z czego ja zu˙zyłam dwa. Ile kul wystrzelił Edwin Dunn, zanim kto´s go kropnał? ˛ Na odpowied´z musiałam zaczeka´c do rana. Co prawda, pakujac ˛ mój plecak, nie zapomniałam o latarce, ale nie chciałam jej u˙zy´c, póki nie b˛ed˛e absolutnie pewna, z˙ e nie wystawiam si˛e na cel. Za dnia widok mojej wybrzuszonej kieszeni powinien wystarczy´c, aby ludzie dobrze si˛e zastanowili, nim postanowia˛ mnie zgwałci´c albo ograbi´c. Za to w nocy stalowobł˛ekitna˛ pukawk˛e trudno było dostrzec, nawet kiedy nie wypuszczałam jej z r˛eki. Z pustym magazynkiem i tak mog˛e tylko broni´c si˛e nia˛ jak pałka.˛ A gdy ju˙z kogo´s nia˛ zdziel˛e — równie dobrze mogłabym od razu walna´ ˛c si˛e sama. Poza tym, je´sli w walce straciłabym przytomno´sc´ , kosztowało by mnie to cały dobytek, a w najgorszym razie i z˙ ycie. Do rana trzeba si˛e ukrywa´c. A jutro spróbuj˛e blefowa´c na pot˛eg˛e. Przecie˙z wi˛ekszo´sc´ ludzi nie zaryzykuje zastrzelenia wyłacznie ˛ po to, z˙ eby sprawdzi´c, czy mój pistolet jest nabity, czy nie. Dla ulicznych n˛edzarzy, których nie sta´c na z˙ adna˛ medyczna˛ pomoc, nawet lekka rana mogłaby sko´nczy´c si˛e fatalnie. Nagle u´swiadomiłam sobie, z˙ e sama jestem teraz jedna˛ z nich. Mo˙ze jeszcze nie tak bardzo biedna, ale bez domu, bez nikogo — z głowa˛ nabita˛ ksia˙ ˛zkami, zamiast wiedza˛ o prawdziwym z˙ yciu. Nie wolno mi ufa´c nikomu, chyba z˙ e natkn˛e si˛e na kogo´s z sasiedztwa. ˛ Jestem zdana wyłacznie ˛ na siebie. Do wzgórz zostały mi ze trzy mile. Nadal trzymałam si˛e bocznych uliczek, o´swietlonych jedynie blaskiem gwiazd, wyt˛ez˙ ajac ˛ słuch i wzrok. Postanowiłam nie wypuszcza´c pistoletu z r˛eki. Tak było bezpieczniej. Gdzie´s, wcale nie tak daleko, szczekajac ˛ i warczac, ˛ gryzły si˛e psy.
127
Oblałam si˛e zimnym potem. Nigdy w z˙ yciu nie byłam bardziej przera˙zona. Jednak z˙ aden mnie nie zaatakował. Nic mnie na razie nie dopadło. Nie przeszłam całej drogi do wzgórz. Strach przed psami sprawił, z˙ e zacz˛ełam rozglada´ ˛ c si˛e za czymkolwiek, co nadawałoby si˛e na kryjówk˛e. Par˛e przecznic przed ko´ncem Meredith Street natrafiłam na spalony dom bez s´cian. Zgliszcza, rzecz jasna, doszcz˛etnie spladrowano. ˛ Wej´scie do s´rodka nawet ze s´wiatłem groziło wypadkiem — a co dopiero bez. Pozbawione dachu ruiny wygladały ˛ jak kupa sterczacych ˛ do góry sczerniałych ko´sci. Jednak cała konstrukcja wznosiła si˛e nad ziemia.˛ Pi˛ec´ betonowych schodków prowadziło do miejsca, które kiedy´s było frontowa˛ weranda.˛ Pod domem powinno by´c wi˛ec jakie´s przej´scie. A je´sli tam ju˙z kto´s jest? Obeszłam rumowisko dokoła. Pilnie nasłuchiwałam i usiłowałam co´s dojrze´c. Ostatecznie zamiast wczołga´c si˛e pod spód, postanowiłam rozgo´sci´c si˛e w garaz˙ owej przybudówce, z której pozostał jeden naro˙znik, a kupa zwalonego przed nim gruzu wystarczała, by mnie zasłoni´c — pod warunkiem, z˙ e nie zapal˛e latarki. Prócz tego — w razie, gdyby kto´s mnie zaskoczył, stad ˛ powinnam wydosta´c si˛e o wiele szybciej ni˙z na czworakach spod domu. Tu mogłam si˛e nie obawia´c, z˙ e zawali si˛e pode mna˛ betonowa posadzka, co zapewne przytrafiłoby si˛e drewnianej podłodze w s´rodku budynku. Lepszego schronienia ju˙z nie znajd˛e, poza tym byłam wyko´nczona. Nie miałam poj˛ecia, czy zdołam zasna´ ˛c, ale jako´s musiałam wypocza´ ˛c.
***
Ju˙z rano. Co mam robi´c? Troch˛e si˛e zdrzemn˛ełam, lecz przewa˙znie czuwałam na jawie. Budził mnie ka˙zdy odgłos — najpierw gwizd wiatru, potem szczury, bzyczenie owadów, na koniec wiewiórki i ptaki. . . Nie czuj˛e si˛e w pełni wypocz˛eta, ale przynajmniej troch˛e mniej skonana. No wi˛ec: co dalej? Jak mogli´smy zapomnie´c ustali´c zewn˛etrzny punkt zborny: jakie´s miejsce spotkania, gdzie rodzina zebrałaby si˛e po kl˛esce czy katastrofie? Pami˛etam, jak sama podsun˛ełam ten pomysł tacie, ale mnie zbył, a ja nie naciskałam go wi˛ecej, a po˙ winnam. (Marnie kształtuj˛e Boga. Zadnej przezorno´sci). Co teraz?! Teraz wróc˛e do domu. Nie chc˛e. Na sama˛ my´sl umieram z przera˙zenia. Ci˛ez˙ ko mi było nawet napisa´c samo słowo: „dom”. Jednak musz˛e. Musz˛e dowiedzie´c si˛e, co stało si˛e z moimi bra´cmi i Cory, co z Curtisem. Nie wiem, czy b˛ed˛e w stanie jako´s im pomóc, je´sli sa˛ ranni albo uwi˛ezieni. Nie mam poj˛ecia, co czeka mnie w sasiedztwie. ˛ Pacykowane twarze? Policja? Tak czy siak, kłopoty mnie nie omina.˛ Je˙zeli sa˛ tam gliny, musz˛e przed wej´sciem ukry´c bro´n, no i t˛e resztk˛e gotówki. 128
Kiedy gliniarz ma akurat zły humor, noszenie przy sobie broni mo˙ze napyta´c ci mnóstwo biedy. Mimo i˙z wiadomo, z˙ e nosi ja˛ ka˙zdy, kto tylko ma. Chodzi jedynie o to, z˙ eby nie da´c si˛e przyłapa´c. Z drugiej strony, je´sli w sasiedztwie ˛ wcia˙ ˛z siedza˛ pacykarze, w ogóle nie wejd˛e do s´rodka. Jak długo moga˛ by´c na haju po piro i po˙zarowej orgii? Czy po odlotowym ubawie zostali, z˙ eby włóczy´c si˛e i kra´sc´ wszystko, co popadnie, a mo˙ze i wymordowa´c par˛e dodatkowych osób? Niewa˙zne. Musz˛e wróci´c i si˛e przekona´c. Po prostu musz˛e wróci´c do domu. SOBOTA, 31 LIPCA 2027 — WIECZÓR Musz˛e pisa´c. Chyba nic innego mi nie zostało. Wszyscy ju˙z s´pia,˛ chocia˙z jeszcze nie zrobiło si˛e ciemno. Pełni˛e wart˛e, bo nie mogłabym zasna´ ˛c, nawet gdybym próbowała. Jestem rozbita i roztrz˛esiona. Nie potrafi˛e płaka´c. Chciałabym zerwa´c si˛e i pobiec przed siebie, bez ko´nca. . . Uciec od wszystkiego, jak najdalej stad. ˛ Tylko nie ma dokad. ˛ Musz˛e pisa´c. To jedyna rzecz jaka ocalała ze znanego, bliskiego mi s´wiata. Bóg jest Przemiana.˛ Nienawidz˛e Boga. Musz˛e pisa´c.
***
Ani jeden budynek w sasiedztwie ˛ nie oparł si˛e płomieniom — ró˙zniły si˛e tylko tym, z˙ e jedne były bardziej spalone od drugich. Nie wiem, czy stra˙z i policja w ogóle dotarły na miejsce. Je˙zeli tak, to musiały zwina´ ˛c si˛e przede mna.˛ Kiedy wróciłam, wszystko było otwarte na przestrzał i a˙z roiło si˛e od uwijajacych ˛ si˛e na czworakach w´sród zgliszcz ludzkich hien. Stałam przy bramie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak obcy rozgrzebuja˛ zw˛eglone szkielety naszych domów. Ruiny jeszcze dymiły, lecz grupki m˛ez˙ czyzn, kobiet, a nawet dzieci, buszowały po´sród nich, przekopujac ˛ teren, obrywajac ˛ owoce z drzew, s´cia˛ gajac ˛ odzie˙z z naszych zabitych, tu i ówdzie kłócac ˛ si˛e albo bijac ˛ o s´wie˙zy nabytek, ukradkiem upychajac ˛ łup do tobołków lub pod ubranie. . . Co to za ludzie? Wsun˛ełam dło´n do kieszeni i oparłam na kolbie pistoletu — okazało si˛e, z˙ e dysponowałam a˙z czterema nabojami — po czym przeszłam przez bram˛e. Byłam umorusana od stóp do głów po całonocnym le˙zeniu w piachu i popiele, wi˛ec mo˙ze nikt nie zwróci na mnie uwagi.Przy Durant Road, na odcinku ze zwalonym murem, zobaczyłam trzy kobiety przetrzasaj ˛ ace ˛ wszystko, co zostało z domu ´ Yannisów. Smiejac ˛ si˛e, odrzucały na boki kawały drewna i tynku. 129
Co si˛e stało z Shani Yannis i jej córkami? Gdzie si˛e podziały jej siostry? Szłam przez sasiedztwo ˛ i przypatrywałam si˛e mijanym ludzkim larwom, szukałam znajomych twarzy, w´sród których dorastałam. Napotykałam tylko trupy. Edwin Dunn wcia˙ ˛z le˙zał w tym samym miejscu co wtedy, gdy wzi˛ełam jego pistolet, tyle z˙ e ju˙z bez butów i koszuli. Kieszenie spodni miał wybebeszone na zewnatrz. ˛ Ziemia usłana była przysypanymi popiołem zwłokami, spalonymi bad´ ˛ z poszatkowanymi seriami z broni maszynowej. Na ulicy stały kału˙ze przysychaja˛ cej lub ju˙z zakrzepłej krwi. Dwóch m˛ez˙ czyzn wła´snie odczepiało nasz alarmowy dzwon. W jasnym, czystym sło´ncu poranka cała sceneria zdawała si˛e mniej realna, jakby wyj˛eta z koszmarnego snu. Przystan˛ełam przed naszym domem i patrzyłam, jak pi˛ecioro dorosłych i dziecko myszkuja˛ po jego ruinach. Skad ˛ si˛e wzi˛eły te s˛epy? Czy˙zby zwabił ich ogie´n? Czy tym wła´snie zajmuje si˛e na co dzie´n uliczna biedota? Leci do po˙zaru w nadziei, z˙ e b˛eda˛ trupy do ogołocenia? Jeden — pomalowany na zielono — wła´snie le˙zał na naszej werandzie. Weszłam po schodkach i stan˛ełam, patrzac ˛ na niego. Nie — na nia.˛ Zielona twarz nale˙zała do kobiety: wysokiej, chudej i łysej, lecz bez watpienia ˛ kobiety. Czemu musiała umrze´c? Jaki sens miało to wszystko? — Nie ruszaj jej — powiedziała inna obca kobieta, podchodzac ˛ do mnie z para˛ butów Cory w r˛eku. — Zgin˛eła za nas wszystkich. Niech le˙zy w spokoju. W całym z˙ yciu nigdy nie pragn˛ełam tak bardzo zabi´c drugiego człowieka. — Jazda mi z drogi — rzuciłam bez podnoszenia głosu. Nie wiem, jak wygladałam, ˛ ale złodziejka uciekła. Przestapiłam ˛ przez zielona˛ i weszłam w pogorzelisko po naszym domu. Reszta szakali przygladała ˛ mi si˛e, jednak z˙ aden nie zaprotestował ani słowem. Zauwa˙zyłam, z˙ e jeden z m˛ez˙ czyzn i mały chłopiec najwyra´zniej stanowili par˛e. Dorosły wła´snie ubierał malca w d˙zinsy mojego brata Gregory’ego. Spodnie były o wiele za du˙ze, ale facet s´ciagn ˛ ał ˛ je paskiem i podwinał ˛ nogawki. Gdzie był Gregory, mój z˙ ywy i bystry braciszek-błazenek? Co si˛e z nim stało? Gdzie si˛e podziali wszyscy? Dach naszego domu zapadł si˛e do s´rodka. Kuchnia, jadalnia, salonik, mój pokój: wszystko prawie doszcz˛etnie spłon˛eło. . . Po podłodze lepiej było nie chodzi´c. Widziałam, jak zarywa si˛e pod jednym z szabrowników. Wrzeszczac ˛ z zaskoczenia, wpadł w wyrw˛e, ale ju˙z po chwili gramolił si˛e, cały i zdrowy, na legar. Z mojego pokoju nie dało si˛e nic uratowa´c. Popiół. Powykr˛ecana przez gora˛ co metalowa rama łó˙zka, złamana metalowa cz˛es´c´ i rozbite ceramiczne szczatki ˛ lampki, kupki popiołu po ksia˙ ˛zkach i ubraniu. Sporo tomów nie spaliło si˛e do szcz˛etu. Stały upchane tak ciasno razem, z˙ e ogie´n zdołał strawi´c jedynie brzegi i grzbiety. Ale i tak nie nadawały si˛e ju˙z do czytania. W s´rodku widniały nieregularne, wystrz˛epione kr˛egi papieru, którego nie tkn˛eły płomienie, okolone popiołem. Nie natrafiłam na ani jedna˛ cała˛ stronic˛e. 130
Troch˛e wi˛ecej zostało z obu sypialni w gł˛ebi domu. Wła´snie tam buszowali szabrownicy i tam te˙z si˛e skierowałam. Znalazłam pozwijane w pary skarpety ojca, poskładane szorty i podkoszulki z krótkim r˛ekawem, a tak˙ze pusta,˛ zapasowa˛ kabur˛e, która pasowała do mojej czterdziestkipiatki. ˛ Wszystko to le˙zało mi˛edzy szczatkami ˛ komody taty. Wi˛ekszo´sc´ przedmiotów była zbyt spalona, z˙ eby jeszcze na co´s si˛e przyda´c. Kiedy jednak je przerzuciłam, trafiłam na kilka rzeczy w dobrym stanie i upchn˛ełam je do swego plecaka. M˛ez˙ czyzna z chłopcem zbli˙zyli si˛e i zacz˛eli myszkowa´c koło mnie. O dziwo, mo˙ze z powodu dziecka, a mo˙ze dlatego z˙ e ten obcy w brudnych łachach te˙z był czyim´s ojcem, nie przeszkadzało mi to. Szkrab o brazowej ˛ buzi obserwował nas oboje oboj˛etnie. Naprawd˛e troch˛e przypominał Gregory’ego. Wygrzebałam z plecaka suszona˛ morel˛e i podsun˛ełam mu ja.˛ Miał najwy˙zej sze´sc´ lat, jednak nie chciał tkna´ ˛c jedzenia bez pozwolenia opiekuna. Dobrze wychowany. Za to, gdy tylko m˛ez˙ czyzna kiwnał ˛ głowa,˛ mały porwał owoc, ugryzł kawalatek ˛ na spróbowanie, po czym wpakował reszt˛e w cało´sci do ust. I tak, w towarzystwie piatki ˛ obcych łupie˙zców, grabiłam dalej własny dom. Amunicja ze schowka pod garderoba˛ w pokoju rodziców spłon˛eła, to znaczy: bez watpienia ˛ wybuchła. Sama garderoba była prawie w cało´sci zw˛eglona. To tyle, je´sli chodzi o ukryte w niej pieniadze. ˛ Z łazienki rodziców zabrałam ni´c dentystyczna,˛ mydło i słoik wazeliny. Wszystko inne kto´s zda˙ ˛zył ju˙z ukra´sc´ . Mimo to udało mi si˛e zebra´c po jednym komplecie wierzchniej odzie˙zy dla Cory i chłopców. Najwa˙zniejsze jednak było to, z˙ e znalazłam dla nich buty. Kobieta, która przerzucała obuwie Marcusa, podniosła na mnie wzrok, lecz nic nie powiedziała. Moi bracia wybiegli na dwór w samych pi˙zamach. Cory zda˙ ˛zyła narzuci´c płaszcz. Opu´sciłam nasz dom ostatnia, ryzykujac ˛ zwłok˛e, aby chwyci´c d˙zinsy, bluz˛e i buty, a tak˙ze mój ratunkowy plecak. Mogłam zgina´ ˛c. Gdybym zastanawiała si˛e wtedy, co robi˛e — gdybym musiała si˛e zastanawia´c — na pewno ju˙z bym nie z˙ yła. Na moje szcz˛es´cie zareagowałam tak, jak si˛e szkoliłam — cho´c cały mój trening przewa˙znie ograniczał si˛e do pami˛eciowego przyswajania sobie przydatnej teorii. Od lat nie c´ wiczyłam niczego w warunkach nocnych. A jednak moje samokształcenie przyniosło efekty. Teraz, je´sli tylko zdołam dotrze´c z ubraniami do Cory i chłopców, mo˙ze uda mi si˛e i zda˙ ˛ze˛ przekaza´c im t˛e wiedz˛e. Gdybym jeszcze potrafiła wydosta´c pieniadze ˛ spod kamieni przy drzewku cytrynowym. Wsadziłam odzie˙z z butami do ocalonej poszewki, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za kocami: niestety, nie znalazłam ani jednego. Pewno rozkradli je na samym poczatku. ˛ Była to jeszcze jedna przestroga, bym pospieszyła si˛e z wydobyciem ukrytej gotówki. Na dworze podeszłam do brzoskwiniowego drzewka, z którego udało mi si˛e narwa´c jeszcze troch˛e prawie dojrzałych owoców, których szabrownicy nie mogli dosi˛egna´ ˛c. Nast˛epnie zacz˛ełam rozglada´ ˛ c si˛e na wszystkie strony, udajac, ˛ z˙ e 131
szukam, co jeszcze nadawałoby si˛e do wzi˛ecia. Omal si˛e nie rozpłakałam, gdy nagle spojrzałam w stron˛e du˙zego i starannie piel˛egnowanego warzywnika Cory na tyłach domu — teraz dosłownie wdeptanego w ziemi˛e. Papryka, pomidory, kabaczki, marchew, ogórki, sałata, melony, słoneczniki, fasola, kukurydza. . . Wiele upraw nie zda˙ ˛zyło jeszcze dojrze´c, a to, co nie zostało zerwane, było połamane i stratowane. Wyrwałam kilka marchewek, z walajacych ˛ si˛e po ziemi główek słoneczników nałuskałam par˛e gar´sci nasion; z fasoli posadzonej przez Cory, z˙ eby pi˛eła si˛e po łodygach słoneczników i kukurydzy, zebrałam troch˛e straków. ˛ Wyszukujac ˛ resztki odrzucone przez innych, niczym prawdziwy zapó´zniony szabrownik, przysuwałam si˛e coraz bli˙zej cytrynowca. Drzewko uginało si˛e pod ci˛ez˙ arem małych, jeszcze zielonych cytrynek. Stan˛ełam obok i rzuciłam si˛e do obrywania wszystkich, które zda˙ ˛zyły cho´c troch˛e po˙zółkna´ ˛c lub cho´cby zbledna´ ˛c. Udało mi si˛e zebra´c troch˛e z gał˛ezi i troch˛e z ziemi. Cory obsadziła podstaw˛e drzewa cieniolubnymi kwiatami, które bardzo ładnie tam kwitły. Oboje z tata˛ poukładali mi˛edzy nimi niewielkie okraglaki, ˛ które miały wyglada´ ˛ c jak zwyczajna ozdoba. Teraz niektóre były przewrócone tak, z˙ e zgniotły najbli˙zej rosnace ˛ kwiaty. Niestety, jednym z nich był kamie´n, pod którym schowali´smy pieniadze. ˛ A jednak, szcz˛es´liwym trafem, ruszono go zbyt płytko — jakie´s dwa, trzy cale pod spodem le˙zał, owini˛ety trzema warstwami zgrzanej na ko´ncu folii pakiecik z gotówka.˛ Wygrzebanie go nie zabrało mi wi˛ecej czasu ni˙z wcze´sniej zebranie paru cytryn. Kiedy tylko zauwa˙zyłam zawiniatko, ˛ porwałam je razem z gar´scia˛ ziemi. W obawie, z˙ e mogłabym zwróci´c na siebie uwag˛e, oparłam si˛e wielkiej ch˛eci, by natychmiast stamtad ˛ odej´sc´ . Zebrałam wi˛ec jeszcze troch˛e cytryn, pokr˛eciłam si˛e tu i tam, jak gdybym jeszcze szukała czego´s do jedzenia. Twardym zielonym figom daleko było do dojrzałego fioletu, a daktylowe s´liwy nabierały dopiero zielono˙zółtej barwy. Z przydeptanej do ziemi kukurydzianej łodygi zwisała jeszcze jedna kolba; zerwałam ja˛ i u˙zyłam do tego, aby wepchna´ ˛c gł˛ebiej do kocowego plecaka paczuszk˛e z pieni˛edzmi. Nast˛epnie zacz˛ełam si˛e wycofywa´c. Z plecakiem na grzbiecie, z wypchana˛ poszewka˛ w lewej r˛ece, która˛ oparłam sobie na biodrze jak matka dziecko, ruszyłam nasza˛ wjazdowa˛ droga˛ w stron˛e ulicy. Prawa˛ r˛ek˛e trzymałam wolna,˛ gotowa w ka˙zdej chwili si˛egna´ ˛c po pistolet, który dalej tkwił w kieszeni. Nie marnowałam czasu na zało˙zenie kabury. Po sasiedztwie ˛ kr˛eciło si˛e jeszcze wi˛ecej obcych ni˙z wtedy, gdy wchodziłam. Po drodze musiałam mija´c s´wie˙ze watahy szabrowników. Ci, którzy ju˙z si˛e obłowili, zmierzali w stron˛e wyj´scia obwieszeni tobołami; starałam si˛e robi´c wra˙zenie, z˙ e id˛e razem z nimi — pilnujac ˛ si˛e jednak, by nie dołaczy´ ˛ c do z˙ adnej konkretnej grupy. Tote˙z szłam znacznie wolniej, ni˙z bym chciała. Miałam do´sc´ czasu, z˙ eby patrze´c na zwłoki i widzie´c to, czego wolałabym nie oglada´ ˛ c.
132
Richard Moss, zupełnie nagi, le˙zał w kału˙zy własnej krwi. Jego dom, stojacy ˛ bli˙zej bramy ni˙z nasz, spalił si˛e do samego gruntu. Z pogorzeliska sterczał jedynie poczerniały, nagi komin. Co si˛e stało z jego dwiema z˙ onami, Karen i Zahra? ˛ Czy w ogóle prze˙zyły? Gdzie si˛e podziało jego liczne potomstwo? Z poplamionymi krwia˛ udami i ledwo co owłosionym podbrzuszem, rozebrany i umorusany, stygł trup dwunastoletniej, ko´scistej jeszcze Robin Balter. Kiedy´s w przyszło´sci mo˙ze wyszłaby za Marcusa. Mogła zosta´c moja˛ bratowa.˛ Była takim wspaniałym, bystrym i rozgarni˛etym dzieciakiem, zawsze serio — zawsze wszystko rozumiejacym. ˛ Stara male´nka, jak nazywała ja˛ Cory, u´smiechajac ˛ si˛e za ka˙zdym razem, gdy to mówiła. Russell Dory, dziadek Robin. Jemu zdarli tylko buty. Był niemal poszatkowany na kawałki seriami z pistoletów maszynowych. Starzec i dziewczynka. Co miały pacykowane g˛eby z tego szlachtowania ludzi? „Zgin˛eła za nas wszystkich” — tak powiedziała o zielonej twarzy tamta szabrowniczka. Jaki´s obł˛edny p˛ed do puszczania z dymem bogaczy — opowiadał Keith. Nikt w sasiedztwie ˛ nie był bogaty, lecz tym desperatom mogli´smy wydawa´c si˛e zamo˙zni. Mieli´smy nasz mur i utrzymywali´smy si˛e przy z˙ yciu. Czy˙zby piromani wymordowali i zrównali z ziemia˛ nasza˛ wspólnot˛e, by móc ogłosi´c publicznie realizacj˛e własnego programu pomocy biednym? Przed oczami miałam kalejdoskop coraz to nowych ciał, na które przewa˙znie starałam si˛e nie patrze´c. Zalegały dziedzi´nce przed domami, ulic˛e, wysepk˛e. Po alarmowym dzwonie nie było ju˙z s´ladu. M˛ez˙ czy´zni, którym si˛e spodobał, zda˙ ˛zyli si˛e ulotni´c — prawdopodobnie, by sprzeda´c metal na złom. Zobaczyłam Layl˛e Yannis, najstarsza˛ córk˛e Shani. Zgwałcona,˛ tak samo jak Robin. Widziałam te˙z Michaela Talcotta z roztrzaskana˛ połowa˛ głowy. Nie szukałam Curtisa. Panicznie si˛e bałam, z˙ e za chwil˛e i tak natkn˛e si˛e na jego zwłoki. Byłam w takim stanie, z˙ e ledwo nad soba˛ panowałam, a przecie˙z nie mogłam zwraca´c na siebie niczyjej uwagi. Musiałam wyglada´ ˛ c jak jeden z tych szakali, tachajacych ˛ złupione skarby. Zwłoki przesuwały si˛e przed moimi oczami: Jeremy Balter, jeden z braci Robin; Philip Moss; George Hsu, jego z˙ ona i najstarszy syn; Juana Montoya, Rubin Quintanilla, Lidia Cruz. . . Ja˛ te˙z zgwałcili, cho´c miała dopiero osiem lat. Jako´s dobrn˛ełam do bramy i min˛ełam ja,˛ nie załamujac ˛ si˛e. W´sród ofiar rzezi nie zauwa˙zyłam Cory ani chłopców, co wcale nie przesadzało ˛ o tym, z˙ e gdzie´s tam nie le˙za˛ — mogłam po prostu si˛e na nich nie natkna´ ˛c. Mo˙ze jednak z˙ yja.˛ Mo˙ze Curtis te˙z prze˙zył. Gdzie mam ich szuka´c? Talcottowie mieli w Robledo jakich´s krewnych, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie mieszkali. Gdzie´s po drugiej stronie River Street. Curtis mógł uciec włas´nie do nich, jednak nie miałam szans, ich znale´zc´ . Czemu nikt z sasiadów ˛ nie wrócił tak jak ja, aby ratowa´c resztki dobytku?
133
Okra˙ ˛zyłam sasiedztwo, ˛ nie tracac ˛ z oczu muru; pó´zniej jeszcze raz zatoczyłam wi˛eksze koło. Nie wypatrzyłam nikogo — ani jednej znajomej twarzy. Po drodze stale gapili si˛e na mnie obcy biedacy. Potem, z braku lepszego pomysłu, ruszyłam z powrotem w stron˛e mojego spalonego gara˙zu na Meredith Street. Nie miałam skad ˛ zatelefonowa´c na policj˛e. Wszystkie znane mi aparaty spaliły si˛e doszcz˛etnie. Obcy, którzy posiadali telefony, nie pozwola˛ mi z nich skorzysta´c, a nie znałam nikogo, komu mogłabym zapłaci´c, by zadzwonił w moim imieniu, i zaufa´c, z˙ e naprawd˛e to zrobi. Wi˛ekszo´sc´ nieznajomych b˛edzie pewnie wolała zej´sc´ mi z drogi albo skusi si˛e na pieniadze ˛ i wcale nie zadzwoni. Zreszta˛ skoro policja do tej pory nie zainteresowała si˛e tym, co si˛e stało z moim sasiedztwem ˛ — je´sli zignorowali taka˛ rze´z i taki po˙zar — po co miałam si˛e do nich zwraca´c? Czego mogłam si˛e po nich spodzie˙ mnie aresztuja? wa´c? Ze ˛ Zainkasuja˛ za fatyg˛e moja˛ gotówk˛e? Wcale bym si˛e nie zdziwiła. Najlepiej trzyma´c si˛e od nich z daleka. Tylko gdzie była moja rodzina?! Kto´s wołał mnie po imieniu. Odwróciłam si˛e z r˛eka˛ w kieszeni i ujrzałam Zahr˛e Moss z Harrym Balterem: najmłodsza˛ z z˙ on Richarda Mossa i najstarszego brata Robin Balter. Bardzo nieprawdopodobna para — jednak najwyra´zniej byli razem. Nie dotykali si˛e, mimo to sprawiali wra˙zenie, z˙ e, trzymaja˛ ze soba.˛ Oboje byli obryzgani krwia˛ i mieli podarte ubrania. Patrzac ˛ na obita˛ i spuchni˛eta˛ twarz Harry’ego, przypomniałam sobie, z˙ e to przecie˙z — prawdziwa bad´ ˛ z wydumana — miło´sc´ Joanne. Nie chciał si˛e z nia˛ o˙zeni´c i wyprowadzi´c do Olivar, miał bowiem na temat nowego oblicza miasta takie samo zdanie jak mój tato. — Jeste´s cała? — spytał mnie. Kiwn˛ełam głowa; ˛ przed oczami stan˛eła mi Robin. Wiedział ju˙z? Russell Dory, Robin, Jeremy. . . — Zbili ci˛e? — zapytałam, czujac ˛ si˛e niezr˛ecznie i głupio. Nie miałam odwagi powiedzie´c mu, z˙ e jego dziadek, siostra i brat nie z˙ yja.˛ — Musiałem w nocy walczy´c, z˙ eby si˛e wydosta´c. Miałem szcz˛es´cie, z˙ e mnie nie ustrzelili. Zachwiał si˛e i rozejrzał dokoła. — Klapnijmy na kraw˛ez˙ niku — zaproponował. Obie z Zahra˛ rozejrzały´smy si˛e po okolicy, by upewni´c si˛e, czy nie ma nikogo w pobli˙zu, a nast˛epnie przysiadły´smy po obu stronach Harry’ego — ja na mojej wypchanej ciuchami poszewce. Mimo warstwy brudu i krwi na całej garderobie, i Harry, i Zahra byli kompletnie ubrani — jednak nie mieli przy sobie nic innego. Nie zdołali niczego zabra´c czy zda˙ ˛zyli ju˙z ukry´c uratowany dobytek — mo˙ze razem z ocalałymi członkami rodziny? Gdzie była córeczka Zahry, Bibi? Czy Zahra wie o s´mierci Richarda Mossa?
134
— Wszyscy zgin˛eli — odezwała si˛e szeptem, jakby w odpowiedzi na moje my´sli. — Wszyscy. Te pomalowane bydlaki wyr˙zn˛eły całe sasiedztwo! ˛ — Nieprawda! — potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ Harry. — My si˛e uratowali´smy. Innym te˙z mogło si˛e uda´c. Gdy tak siedział z twarza˛ ukryta˛ w dłoniach, zacz˛ełam si˛e zastanawia´c, czy przypadkiem nie był powa˙zniej ranny, ni˙z mi si˛e zdawało. Jednak nie odbierałam od niego z˙ adnego wi˛ekszego bólu. — Widzieli´scie gdzie´s moich braci i Cory? — zapytałam. — Nie z˙ yja˛ — wyszeptała znów Zahra. — Jak moja Bibi. Wszyscy nie z˙ yja.˛ A˙z si˛e wzdrygn˛ełam. — Nie! Nie wszyscy! Niemo˙zliwe! Widzieli´scie ich? — Widziałem prawie cała˛ rodzin˛e Montoyów — powiedział Harry; raczej głos´no my´slał, ni˙z zwracał si˛e do mnie. — Spotkali´smy ich wczoraj w nocy. Mówili, z˙ e Juana nie z˙ yje. Mieli zamiar i´sc´ do Glendale, gdzie mieszkaja˛ ich krewniacy. — Ale. . . — zacz˛ełam. — Widziałem jeszcze Latici˛e Hsu. Miała chyba ze czterdzie´sci albo pi˛ec´ dziesiat ˛ dziur od no˙za. — A moich braci widzieli´scie? — musiałam spyta´c wprost. — Wszyscy pomordowani, mówi˛e ci — powtórzyła swoje Zahra. — Na poczatku ˛ uciekli, ale potem pacykarze złapali ich, przywlekli z powrotem i zabili. Widziałam na własne oczy. Mnie te˙z jeden dopadł i. . . wszystko widziałam. Gwałcona, patrzyła, jak wleka˛ i morduja˛ moja˛ rodzin˛e? To wła´snie chciała mi powiedzie´c? Mam jej uwierzy´c? — Byłam w sasiedztwie ˛ dzi´s rano — oznajmiłam — i nie znalazłam ich ciał. Ani jednego. Och, nie. Nie. Nie. . . — Mówi˛e ci, z˙ e sama widziałam. Twoja˛ matk˛e, braci. Wszystkich. Zahra obj˛eła si˛e r˛ekoma. — Nie chciałam patrze´c, ale musiałam. Siedzieli´smy dalej bez słowa — nie wiem jak długo. Od czasu do czasu przechodziły obok brudne, obszarpane, obładowane tobołami indywidua, patrzac ˛ na nas uwa˙znie. Przeje˙zd˙zały te˙z małe grupki troch˛e czy´sciej wygladaj ˛ acych ˛ rowerzystów, a raz nawet trzy osoby na elektrycznych motorach. Buczenie i wycie tych maszyn brzmiało na cichej ulicy dziwacznie i obco. Harry i Zahra spojrzeli na mnie, gdy wstałam. Powodowana wyłacznie ˛ odruchem, podniosłam moja˛ poszewk˛e. Na co mi teraz te rzeczy? Przemkn˛eło mi przez głow˛e, z˙ e jednak mimo wszystko powinnam wróci´c do swego gara˙zu, nim zadomowi si˛e w nim kto´s inny. To nie było jasne rozumowanie — nie byłam do tego zdolna — raczej mglista my´sl, z˙ e teraz tam jest mój dom i w tej chwili pragn˛ełam jedynie znale´zc´ si˛e w domu.
135
Harry te˙z si˛e podniósł, lecz zaraz omal nie upadł. Na siedzaco ˛ zgiał ˛ si˛e wpół i zwymiotował do rynsztoka. Nie przygotowana na ten widok, ledwo zda˙ ˛zyłam uciec wzrokiem, by nie pój´sc´ w jego s´lady. Na koniec splunał ˛ i kaszlac, ˛ odwrócił twarz do mnie i Zahry.- Parszywie si˛e czuj˛e — wyznał. — Uderzyli go w głow˛e — wyja´sniła Zahra. — Wyrwał mnie temu facetowi, który. . . no wiesz. Uratował mnie, ale sam oberwał. — Wczoraj nocowałam w takim spalonym gara˙zu — powiedziałam. — Do´sc´ daleko stad, ˛ ale tam mógłby porzadnie ˛ odpocza´ ˛c. Zmie´sciliby´scie si˛e. Zahra wzi˛eła ode mnie poszewk˛e i niosła ja.˛ Mo˙ze przyda si˛e jej co´s ze s´rodka. Wzi˛eły´smy Harry’ego w s´rodek, pilnujac, ˛ by nie ustawał, i podtrzymujac ˛ go, gdy za bardzo zbaczał z drogi albo si˛e zataczał. W ko´ncu jako´s doholowały´smy go do gara˙zu.
XV
˙ Zyczliwo´ sc´ czyni Zmiany l˙zejszymi. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 1 SIERPNIA 2027 Harry przespał wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia. Zahra i ja czuwały´smy przy nim na zmian˛e. Ma co najmniej wstrza´ ˛snienie mózgu i trzeba czasu, z˙ eby wydobrzał. Nie zastanawiały´smy si˛e jeszcze, co zrobimy, je´sli zacznie mu si˛e pogarsza´c. Zahra nie opu´sci go, bo stoczył walk˛e, aby ja˛ uratowa´c. Ja te˙z nie chc˛e go zostawi´c, poniewa˙z znam go od urodzenia. To dobry chłopak. Cały czas łami˛e sobie głow˛e, jak by tu skontaktowa´c si˛e z Garfieldami. Na pewno przyj˛eliby go do domu, a przynajmniej załatwili jakiego´s lekarza. Na szcz˛es´cie na razie nie wyglada ˛ na to, by mu si˛e pogarszało. Starcza mu sił, aby na chwiejnych nogach chodzi´c na ogrodzone siatka˛ podwórko, by załatwia´c potrzeby fizjologiczne. Zjada i popija woda˛ wszystko, co mu daj˛e. Nie wdajac ˛ si˛e w dyskusje, wszyscy troje oszcz˛ednie przejadamy moje zapasy. Nic wi˛ecej nie mamy. Niedługo przyjdzie nam zaryzykowa´c i wyj´sc´ , z˙ eby dokupi´c z˙ ywno´sci. Tymczasem jest niedziela, dzie´n odpoczynku i ka˙zdy z nas próbuje wróci´c do zdrowia. Ju˙z prawie oswoiłam si˛e z bólem głowy i dolegliwo´sciami posiniaczonego, obitego ciała Harry’ego. Jego cierpienie daje mi si˛e we znaki. Wypełnia, zaprzata ˛ mój umysł, tak samo jak gadanina Zahry i jej lamenty nad utracona˛ córka.˛ W jaki´s sposób nieszcz˛es´cia tych dwojga zagłuszaja˛ moje własne. Dzi˛eki współczuciu chwilami zapominam i nie my´sl˛e o własnej rodzinie. Straciłam ich wszystkich. Jak to mo˙zliwe? Wszystkich? Zahra ma delikatny głosik małej dziewczynki, który zawsze uwa˙załam za sztuczny. Okazuje si˛e, z˙ e jest jak najbardziej prawdziwy, a gdy jest podenerwowana lub zmartwiona, staje si˛e szorstki niczym papier s´cierny, mówi tak, jak gdyby co´s drapało ja˛ w gardło.Patrzyła, jak umiera jej córeczka; widziała niebieska˛ twarz 137
tego, który zastrzelił Bibi, gdy ona uciekała, niosac ˛ ja˛ na r˛ekach. Według relacji Zahry: grzejac ˛ do wszystkiego, co si˛e ruszało, niebieski był w siódmym niebie, a jego g˛eba miała taki wyraz, jak twarz m˛ez˙ czyzny uprawiajacego ˛ seks. — Przewróciłam si˛e — opowiadała szeptem. — My´slałam, z˙ e ju˙z po mnie, z˙ e to mnie trafił. Lała si˛e krew. Wtedy zobaczyłam, jak główka Bibi opada na bok. Drugi, z czerwona˛ g˛eba,˛ wyrwał mi ja.˛ Nawet nie zauwa˙zyłam, skad ˛ si˛e wział. ˛ Złapał ja˛ i wrzucił do domu Hsu, który stał w płomieniach. Po prostu cisnał ˛ w ogie´n. Dostałam szału. Nie wiem, co robiłam. Kto´s mnie schwycił, ale si˛e oswobodziłam; a potem, popchni˛eta, upadłam na ziemi˛e, a on przygniótł mnie tak, z˙ e nie mogłam oddycha´c i darł moje ubranie. Nic mogłam nic zrobi´c. Wła´snie wtedy widziałam twoja˛ mam˛e, braci. . . Pó´zniej zjawił si˛e Harry i s´ciagn ˛ ał ˛ ze mnie tamto bydl˛e. Ju˙z po wszystkim powiedział mi, z˙ e cały czas krzyczałam. Sama nie pami˛etam. Kiedy sprawiał manto temu, co mnie gwałcił, skoczył na niego drugi. Waln˛ełam go kamieniem, a Harry poło˙zył tamtego. Potem oboje uciekli´smy. Po prostu biegli´smy przed siebie. Ani przez moment nie zmru˙zyli´smy oka. Kiedy byli´smy daleko od po˙zaru, schowali´smy si˛e mi˛edzy dwoma nieogrodzonymi domami i siedzieli´smy tam, póki nie przyszedł jaki´s facet z siekiera˛ i nas nie przegnał. Od tamtej pory kr˛ecili´smy si˛e po okolicy, a˙z wreszcie spotkali´smy ciebie. Przedtem nawet si˛e z Harrym nie znali´smy. Sama wiesz, jak było. Richard nigdy nie pozwalał nam zbytnio zadawa´c si˛e z sasiadami ˛ — a ju˙z zwłaszcza z białymi. Skin˛ełam głowa˛ i przypomniał mi si˛e Richard Moss. — Richard te˙z nie z˙ yje, tym razem ja go widziałam — powiedziałam i prawie natychmiast po˙załowałam tych słów. Chocia˙z nie miałam poj˛ecia, jak zawiadomi´c z˙ on˛e o s´mierci m˛ez˙ a, czułam, z˙ e mo˙zna było zrobi´c to troch˛e delikatniej. Zahra patrzyła na mnie dotkni˛eta. Cho´c nie sadziłam, ˛ z˙ e teraz, po fakcie, w czym´s to pomo˙ze, chciałam przeprosi´c ja˛ za moja˛ obcesowo´sc´ . — Przepraszam — wydusiłam z siebie jakie´s ogólnikowe przeprosiny za wszystko. — Wybacz mi — dodałam, widzac, ˛ jak zaczyna szlocha´c. Przytuliłam ja˛ i pozwoliłam si˛e wypłaka´c. W tym czasie przebudził si˛e Harry; napił si˛e troch˛e wody i zaczał ˛ słucha´c opowie´sci Zahry, jak to Richard Moss odkupił ja˛ od bezdomnej matki, kiedy miała zaledwie pi˛etna´scie lat — my´slałam, z˙ e była wówczas starsza — i sprowadził do siebie, do pierwszego domu, w jakim mieszkała w z˙ yciu. Dawał jej je´sc´ i nigdy nie bił; i chocia˙z inne jego z˙ ony były dla niej okropne, i tak z˙ yło jej si˛e tysiac ˛ razy lepiej, ni˙z kiedy przymierała głodem na zewnatrz ˛ z matka.˛ Dzisiaj znów jest za murem. Wydostała si˛e ze s´mietnika, z˙ eby po sze´sciu latach wyladowa´ ˛ c tam z powrotem. — A wy macie dokad ˛ i´sc´ ? — spytała na koniec mnie i Harry’ego. — Zostali wam jacy´s znajomi, którzy jeszcze maja˛ dom? Spojrzałam na Harry’ego.
138
— Je´sli tylko dasz rad˛e na piechot˛e, mógłby´s spróbowa´c dosta´c si˛e do Olivar. Garfieldowie na pewno by ci˛e przygarn˛eli. My´slał nad tym przez chwil˛e. — Nie chc˛e tam i´sc´ — oznajmił. — Nie wierz˛e, z˙ e Olivar czeka jakakolwiek lepsza przyszło´sc´ ni˙z nasze sasiedztwo. ˛ Tutaj mieli´smy przynajmniej pukawki do obrony. — Akurat na wiele si˛e zdały — mrukn˛eła Zahra. — Masz racj˛e. Ale bro´n była w naszych r˛ekach, a nie w r˛ekach wynaj˛etych cyngli, którym wolno do ciebie celowa´c. Z tego, co mówiła Joanne, w Olivar tylko słu˙zby bezpiecze´nstwa maja˛ prawo nosi´c bro´n. A kto ich zna? Kto wie, co to za jedni? — Ludzie kompanii — powiedziałam. — Spoza Olivar. — To samo słyszałem — przytaknał. ˛ — Mo˙ze i wszystko dobrze si˛e uło˙zy, ale według mnie to niemo˙zliwe. — Lepsze to ni˙z zdechna´ ˛c z głodu — wtraciła ˛ Zahra. — Wam nigdy nie brakowało jedzenia, nie wiecie, jak to jest. . . — Ja chc˛e i´sc´ na północ — obwie´sciłam. — Od dawna to planowałam, czekałam tylko, dopóki moja rodzina jako´s si˛e nie urzadzi. ˛ Teraz nie mam nikogo, wi˛ec nic mnie nie zatrzymuje. — Dokad ˛ konkretnie? — zapytała Zahra. — Do Kanady. Chocia˙z nie wiadomo, czy zdołam zaj´sc´ tak daleko. Wystarczy mi miejsce, gdzie woda nie b˛edzie dro˙zsza od jedzenia i gdzie znajdzie si˛e normalna praca za pieniadze ˛ — cho´cby i mizernie opłacana. Nie chc˛e prze˙zy´c z˙ ycia, harujac ˛ jak niewolnica. — Mnie te˙z podoba si˛e północ — powiedział Harry. — Tu nic nas nie czeka. Ponad rok próbowałem zaczepi´c si˛e w jakiej´s robocie — jakiejkolwiek, z˙ eby tylko płacili gotówka.˛ Nic z tego. Chc˛e pracowa´c za stała˛ pensj˛e i i´sc´ do college’u. Jedyna praca, w której mo˙zna uczciwie zarobi´c, to taka, jaka˛ mieli nasi rodzice, a z˙ eby ja˛ dosta´c, trzeba sko´nczy´c jakie´s studia. Zerkn˛ełam na niego. Chciałam go o co´s spyta´c, wahałam si˛e, lecz w ko´ncu si˛e odwa˙zyłam: — Wiesz co´s o swoich rodzicach, Harry? — Nic — odparł. — Nie widziałem, jak ich zabijali. Zahra te˙z nic nie zauwaz˙ yła. Nie mam poj˛ecia, gdzie moga˛ by´c. Stracili´smy si˛e z oczu. Przełkn˛ełam s´lin˛e. — Ja te˙z nie spotkałam twojej mamy i taty — zacz˛ełam — ale natkn˛ełam si˛e na innych twoich: to znaczy. . . na ich ciała. — Czyje? — spytał kategorycznie. Chyba jednak nie ma dobrego sposobu zawiadomienia kogo´s, z˙ e jego bliscy nie z˙ yja; ˛ mo˙zna tylko powiedzie´c wszystko wprost — z˙ eby nie wiem jak bardzo nie chciało ci to przej´sc´ przez gardło. 139
— Twojego dziadka — wyrzuciłam z siebie — Jeremy’ego i Robin. — Jeremy’ego i Robin? — powtórzył. — Przecie˙z to jeszcze dzieci, małe dzieci. Zahra wzi˛eła go za r˛ek˛e. — Je te˙z morduja˛ — powiedziała. — Tu na zewnatrz ˛ codziennie gina˛ dzieci. Nie uronił łzy. Cho´c kto wie, mo˙ze płakał pó´zniej, gdy obie ju˙z spały´smy. W tej chwili tylko zamknał ˛ si˛e w sobie, przestał mówi´c i odpowiada´c na pytania — do samego wieczora nie robił nic. Zahra wyszła na dwór i po jakim´s czasie wróciła, niosac ˛ koszul˛e mojego brata Bennetta pełna˛ dojrzałych brzoskwi´n. — Nie pytaj, skad ˛ je wytrzasn˛ełam — uprzedziła. — Przypuszczam, z˙ e ukradła´s — odparłam. — Mam nadziej˛e, z˙ e nikomu z najbli˙zszej okolicy. Niezbyt rozsadnie ˛ zadziera´c z sasiadami. ˛ Uniosła brwi. — Nie musisz mnie poucza´c, jak z˙ y´c na zewnatrz. ˛ Urodziłam si˛e tu. Lepiej we´z si˛e do jedzenia brzoskwi´n. Spałaszowałam cztery. Były przepyszne, poza tym tak dojrzałych owoców nie warto zostawia´c na drog˛e. — Przymierz te ubrania — zaproponowałam Zahrze. — Mo˙zesz wzia´ ˛c wszystko, co ci si˛e przyda. Jak si˛e okazało, pasowały na nia˛ nie tylko koszula i d˙zinsy Marcusa — chocia˙z musiała podwina´ ˛c nogawki — ale nawet jego buty. Buty sa˛ drogie. A teraz ma dwie pary. — Ja to załatwi˛e, dobrze? Wymieni˛e te mniejsze na jedzenie — powiedziała. Skin˛ełam głowa.˛ — Jutro. Podzielimy si˛e wszystkim, co za nie dostaniesz, a potem ruszam. — Na północ? — Tak. — Tak po prostu przed siebie? Nie znajac ˛ dróg; nie wiedzac, ˛ gdzie le˙za˛ osady, w których mo˙zna co´s kupi´c albo zw˛edzi´c? Masz jakie´s pieniadze? ˛ — Mam mapy — odparłam. — Stare, ale chyba wcia˙ ˛z aktualne. Przecie˙z ostatnio nikt nie buduje nowych dróg. — No, nie. A forsa? — Troch˛e mam. Boj˛e si˛e, z˙ e za mało. — Forsy zawsze jest za mało. A co z nim? — wskazała na nieruchome plecy Harry’ego. Le˙zał na brzuchu; nie było wida´c, czy s´pi, czy nie. — Musi sam zdecydowa´c — odpowiedziałam. — Mo˙ze zechce jeszcze pokr˛eci´c si˛e jaki´s czas po Robledo i poszuka´c rodziców. Powoli obrócił si˛e na bok. Nie wygladał ˛ dobrze, ale z pewno´scia˛ w pełni przytomnie. Zahra przysun˛eła mu brzoskwinie.
140
— Niczego nie b˛ed˛e szukał — oznajmił. — Je´sli o mnie chodzi, mo˙zemy i´sc´ natychmiast. Nienawidz˛e tej dziury. — Wi˛ec idziesz z nia? ˛ — zapytała Zahra, d´zgajac ˛ mnie kciukiem. Przeniósł na mnie wzrok. — We dwójk˛e byłoby łatwiej. Nie jeste´smy dla siebie obcy, no i. . . kiedy uciekałem z domu, zda˙ ˛zyłem zabra´c par˛eset dolarów. Miał do zaoferowania wzajemne zaufanie. Dawał do zrozumienia, z˙ e mo˙zemy na sobie polega´c. To ju˙z bardzo du˙zo. — Obmy´sliłam, z˙ e pójd˛e przebrana za m˛ez˙ czyzn˛e — zwróciłam si˛e do niego. Zdawało mi si˛e, z˙ e powstrzymuje u´smiech. — Tak b˛edzie dla ciebie bezpieczniej. Jeste´s do´sc´ wysoka, z˙ eby ludzie si˛e dali nabra´c. Ale musisz obcia´ ˛c włosy. — Dwukolorowe pary dra˙znia˛ jak cholera — burkn˛eła Zahra. — Niewa˙zne, czy ludzie my´sla,˛ z˙ e sa˛ hetero, czy homo. Widok Harry’ego b˛edzie wkurzał ˙ wszystkich czarnych, a twój wszystkich białasów. Zycz˛ e powodzenia. Obserwowałam ja˛ i nagle poj˛ełam co´s, czego nie powiedziała. — Chcesz i´sc´ z nami? — zapytałam. — Ja? — pociagn˛ ˛ eła nosem. — Nie zetn˛e włosów! — Nie musisz — uspokoiłam ja.˛ — B˛edziemy para˛ czarnych dziewczyn z białym kompanem. Poza tym jak Harry si˛e dobrze opali, mo˙ze nawet ujdzie za naszego kuzyna. Wahała si˛e przez chwil˛e. — Tak, chc˛e i´sc´ z wami — wyszeptała w ko´ncu, po czym rozpłakała si˛e. Harry gapił si˛e na nia˛ zdziwiony. — My´slała´s, z˙ e ci˛e tak po prostu zostawimy? — spytałam. — Trzeba nam było tylko zwyczajnie powiedzie´c. — Ale ja nie mam z˙ adnej gotówki. Ani dolara. Westchn˛ełam. — To skad ˛ wzi˛eła´s te brzoskwinie? — Miała´s racj˛e. Ukradłam. — Sama widzisz, jakie masz przydatne umiej˛etno´sci — nie liczac ˛ do´swiadczenia w z˙ yciu na ulicy. Obróciłam si˛e twarza˛ do Harry’ego. — Co ty na to? — Nie przeszkadza ci, z˙ e kradnie? — zapytał. — Mam zamiar prze˙zy´c — odpaliłam. — „Nie kradnij” — wyrecytował. — Uczyli´smy si˛e tego latami, wła´sciwie od urodzenia. Musiałam zdusi´c zło´sc´ , nim mogłam spokojnie odpowiedzie´c. Nie jest moim ojcem. Nie b˛edzie mnie tu umoralnia´c cytatami z Biblii. Za kogo si˛e uwa˙za?
141
Nie patrzac ˛ na niego, odezwałam si˛e dopiero, gdy miałam pewno´sc´ , z˙ e mój głos zabrzmi normalnie: — Powtarzam, z˙ e chc˛e prze˙zy´c. Ty nie? Przytaknał. ˛ — Wcale ci˛e nie krytykuj˛e. Zdziwiłem si˛e tylko. — Mam nadziej˛e, z˙ e je´sli b˛edziemy zmuszeni kra´sc´ , to przynajmniej nas nie złapia˛ i nikt przez nas nie umrze z głodu — powiedziałam i ku własnemu zaskoczeniu u´smiechn˛ełam si˛e. — Przemy´slałam to sobie i chocia˙z nigdy niczego nie ukradłam, licz˛e si˛e z taka˛ mo˙zliwo´scia.˛ ˙ — Zartujesz! — zareagowała zdumiona Zahra. Wzruszyłam ramionami. — Ani troch˛e. Całe z˙ ycie starałam si˛e nie zawie´sc´ oczekiwa´n taty i zawsze dawa´c dobry przykład braciom. Zdawało mi si˛e, z˙ e tak wła´snie powinnam robi´c. — Najstarsze dziecko — rzucił Harry. — Znam to. Sam był najstarszym dzieckiem w rodzinie. — Zakichane najstarsze wa˙zniaki — powiedziała Zahra ze s´miechem. — Tutaj oboje jeste´scie jak niemowl˛eta. O dziwo, stwierdzenie nie zabrzmiało jak obraza. Pewnie dlatego z˙ e było oczywista˛ prawda.˛ — Masz racj˛e, jestem niedo´swiadczona — przyznałam. — Ale chc˛e si˛e uczy´c, a ty b˛edziesz jednym z moich nauczycieli. — Jednym z? — spytała. — A kogo masz jeszcze? — Wszystkich. Spojrzała na mnie pogardliwie. — Akurat. Nikogo. — Ktokolwiek tu z˙ yje i przetrwał, ma wiedz˛e, która b˛edzie potrzebna. Dlatego mam zamiar uwa˙znie patrze´c, słucha´c i uczy´c si˛e od ka˙zdego. Inaczej szybko strac˛e z˙ ycie, a — jak ju˙z mówiłam — mam zamiar dotrwa´c do lepszych czasów. — B˛eda˛ ci wciska´c najgorsze gówno — powiedziała. — Wiem — potakn˛ełam. — Ale postaram si˛e oddziela´c ziarno od plew. Przygladała ˛ mi si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, na koniec westchn˛eła. — Szkoda, z˙ e nie znały´smy si˛e lepiej przed tym wszystkim — oznajmiła. — Prawdziwa nawiedzona córka kaznodziei. Je˙zeli dalej chcesz udawa´c m˛ez˙ czyzn˛e, mog˛e obcia´ ˛c ci włosy.
142
PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027 (zapiski z NIEDZIELI, 8 SIERPNIA) Wyruszyli´smy. Dzi´s rano Zahra zaprowadziła nas do Hanning Joss, najwi˛ekszego strze˙zonego kompleksu handlowego w Robledo, gdzie mo˙zna było dosta´c wszystko, czego potrzebowali´smy na drog˛e. W Hanning jest wszystko: od delikatesów dla smakoszy po ma´sc´ na wszy, od protez do poło˙zniczych zestawów do domowych porodów; tutaj kupisz bro´n i najnowszy sprz˛et do wirtualnego odbioru: obraczki ˛ dotykowe, hełmofony, programy. Mogłabym całymi dniami chodzi´c tak mi˛edzy stoiskami, ogladaj ˛ ac ˛ towary, na które mnie nie sta´c. Pierwszy raz byłam w Hanning, nigdy w z˙ yciu nie widziałam czego´s podobnego. Szkoda, z˙ e wszyscy troje nie mogli´smy wej´sc´ do s´rodka — za ka˙zdym razem dwoje z nas musiało czeka´c na zewnatrz, ˛ pilnujac ˛ tobołków z naszym dobytkiem, mi˛edzy innymi z moim pistoletem. Hanning, jak cz˛esto zapewniali przez radio, było jednym z najbezpieczniejszych miejsc w mie´scie. Je´sli komu´s nie podobały si˛e te wszystkie tresowane, w˛eszace ˛ psy, wykrywacze metalu, zakazy wnoszenia własnych pakunków tudzie˙z uzbrojeni stra˙znicy gotowi robi´c rewizj˛e osobista˛ ka˙zdemu wchodzacemu ˛ czy wychodzacemu, ˛ kto tylko wydał si˛e im podejrzany, pozostawało mu jedynie robi´c zakupy gdzie indziej. Pomimo to wszystko, gigantyczny sklep był pełen klientów, którzy ch˛etnie znosili niedogodno´sci, godzili si˛e na naruszenie prywatno´sci, byle tylko kupi´c w spokoju wszystkie potrzebne rzeczy. Szcz˛es´liwie omin˛eła mnie rewizja osobista — musiałam tylko dowie´sc´ , z˙ e nie jestem społecznym wyrzutkiem. — Poka˙z pieniadze ˛ albo szton Hanning — za˙zadał ˛ uzbrojony wartownik przy masywnej bramie. Przera˙zona, z˙ e b˛edzie chciał przywłaszczy´c sobie gotówk˛e, pokazałam mu odliczone na zakupy banknoty. Kiwnał ˛ głowa,˛ nawet ich nie dotykajac. ˛ Na pewno oboje byli´smy obserwowani i zarejestrowano ka˙zdy nasz gest. Centrum handlowe, które tak dba o bezpiecze´nstwo, na pewno pilnuje, aby jego stra˙z nie okradała klienteli. — Kupuj w spokoju — powiedział stra˙znik bez cienia u´smiechu. Wzi˛ełam sól, mała˛ tubk˛e miodu i najta´nszy susz: owies, owoce, orzechy, fasolowa˛ maczk˛ ˛ e, soczewic˛e i troch˛e suszonej wołowiny — tyle z˙ eby´smy mogły z Zahra˛ ud´zwigna´ ˛c. Dokupiłam te˙z wody oraz par˛e niecodziennych dodatków, takich jak tabletki do oczyszczania wody (na wszelki wypadek), bloker przeciwsłoneczny, który przyda si˛e nawet mnie i Zahrze, jaki´s s´rodek przeciw ukasze˛ niom owadów i ma´sc´ , która˛ tato stosował na bóle mi˛es´ni. Wszystkiego powinno w zupełno´sci wystarczy´c. Wzi˛ełam te˙z wi˛ecej papieru toaletowego, tamponów i balsam do warg. Sprawiłam sobie nowy brulion i dwa zapasowe długopisy; do143
datkowo wykosztowałam si˛e na zapas amunicji do czterdziestkipiatki. ˛ Od razu lepiej si˛e poczułam. Nabyłam te˙z trzy tanie, uniwersalne s´piwory: ulubione posłanie co zasobniejszych bezdomnych, słu˙zace ˛ te˙z za pojemne i wytrzymałe worki. Mnóstwo ludzi w tym kraju zarabiało lub kradło z˙ ywno´sc´ i wod˛e, ale nie mogło pozwoli´c sobie na wynaj˛ecie cho´cby polowego łó˙zka. Sypiali albo wprost na ulicy, albo w prowizorycznych chałupach — lecz je´sli tylko było ich sta´c, zaopatrywali si˛e w s´piwory, aby nie kła´sc´ si˛e na gołej ziemi. Za dnia s´piworów dajacych ˛ si˛e składa´c i zapina´c jak worki u˙zywano jako plecaków. Lekki, lecz trudno dracy ˛ si˛e materiał potrafił wytrzyma´c najwi˛eksza˛ poniewierk˛e. Zapewniał ciepło, nawet gdy przyszło spa´c na betonie. Był bardzo po˙zyteczny — za cienki jednak, by nazwa´c go wygodnym. Curtis i ja kochali´smy si˛e na legowisku z paru takich s´piworów.Kupiłam jeszcze trzy za du˙ze kurtki z tego samego co s´piwory cienkiego i przepuszczajacego ˛ powietrze sztucznego włókna. Powinno wystarczy´c, z˙ eby´smy nie marzli nocami. B˛edzie przecie˙z coraz chłodniej, im dalej na północ. Kurtki wygladaj ˛ a˛ brzydko i tandetnie, ale to dobrze. Mo˙ze nikt si˛e nie połaszczy, z˙ eby je ukra´sc´ . Wydałam cała˛ sum˛e, jaka˛ spakowałam do mojego ratunkowego plecaka. Postanowiłam nie tyka´c gotówki wygrzebanej pod cytrynowcem, która˛ zda˙ ˛zyłam ju˙z podzieli´c na połówki i wetkna´ ˛c w dwie skarpetki po tacie. Nosiłam je przypi˛ete po wewn˛etrznej stronie d˙zinsów, niewidoczne dla oczu i niedost˛epne dla łap kieszonkowców. Nie jest to nadzwyczaj wielka kwota, lecz i tak wi˛eksza, ni˙z kiedykolwiek miałam — nikt nie mógłby si˛e spodziewa´c, z˙ e mam tyle pieni˛edzy. Przepakowałam ja˛ w s´wie˙za˛ foli˛e i przyczepiłam do spodni w sobot˛e w nocy, gdy sko´nczyłam pisa´c, ale wcia˙ ˛z nie mogłam przesta´c my´sle´c o przeszło´sci, przypomina´c sobie tego, co zaszło, wiedzac ˛ jednocze´snie, z˙ e przecie˙z niczego ju˙z nie zmieni˛e. W pewnej chwili przypomniał mi si˛e moment, kiedy znalazłam tamten pakiet z pieni˛edzmi; wspomnienie było tak realne, z˙ e niemal znów poczułam, jak razem z gar´scia˛ ziemi upychałam pakiet do plecaka. Ogarn˛eła mnie jaka´s nerwowa energia, pod której wpływem zacz˛ełam dygota´c. R˛ece dr˙zały mi tak, z˙ e z trudem w ciemno´sci mogłam znale´zc´ paczuszk˛e. Postanowiłam, z˙ e ka˙zdy mój ruch b˛edzie c´ wiczeniem w koncentracji: najpierw znajd˛e pieniadze, ˛ potem par˛e skarpetek i szpilki; pó´zniej podziel˛e gotówk˛e na dwie równe — na tyle, na ile zdołam po omacku — cz˛es´ci, schowam ka˙zda˛ do skarpetki i przyczepi˛e tam, gdzie sobie wymy´sliłam. Rano, kiedy wyszłam si˛e załatwi´c, sprawdziłam, jak wszystko wyglada. ˛ Naprawd˛e nie´zle si˛e spisałam. Szpilek wcale nie było wida´c po zewn˛etrznej stronie. Wpi˛ełam je wzdłu˙z szwów przy samych kostkach. Nic nie zwisało ani nie dyndało — z˙ adnej fuszerki. Zniosłam swoje liczne sprawunki na parter dawnego wielopoziomowego parkingu, gdzie obecnie funkcjonował cz˛es´ciowo strze˙zony pchli targ. Masa rzeczy wygrzebanych z pogorzelisk i s´mietników trafia ostatecznie tutaj. Panuje zasada, 144
z˙ e je´sli kupiłe´s co´s w centrum, masz prawo sprzeda´c tu towar o mniej wi˛ecej przybli˙zonej warto´sci. Twój paragon, z kodem i data,˛ jest jednocze´snie zezwoleniem na handel. Po targowej kondygnacji tak˙ze chodziły patrole, jednak bardziej po to, by sprawdza´c paragony-zezwolenia, ani˙zeli pilnowa´c czyjegokolwiek bezpiecze´nstwa. Mimo wszystko — i tak było tu bezpieczniej ni˙z na ulicy. Harry i Zahra siedzieli na naszych tobołkach. Zahra czekała na paragon-zezwolenie, a Harry dopiero na wej´scie do s´rodka. Odpoczywali oparci o s´cian˛e budynku w odosobnionym miejscu z dala i od ulicy, i od najwi˛ekszego tłumu handlarzy i kupujacych. ˛ Oddałam Zahrze kwit, po czym zaj˛ełam si˛e segregowaniem i pakowaniem nowego nabytku. Jak tylko oboje z Harrym zrobia˛ swoje zakupy i mo˙ze co´s sprzedadza,˛ ruszamy w drog˛e.
***
Dotarli´smy do autostrady numer sto osiemna´scie i odbili´smy na zachód. Potem skr˛ecili´smy w drog˛e numer dwadzie´scia trzy, nia˛ z kolei dojdziemy do mi˛edzystanowej autostrady numer sto jeden, która prowadzi do wybrze˙za w kierunku Oregonu. Stali´smy si˛e czastk ˛ a˛ szerokiej ludzkiej rzeki, płynacej ˛ autostrada˛ na zachód. Zaledwie garstka parła pod prad ˛ — na wschód, w stron˛e gór i pustyni. A dokad ˛ zmierzali ci idacy ˛ na zachód? Do jakiego´s konkretnego celu podró˙zy czy po prostu byle dalej stad? ˛ Widzieli´smy te˙z kilka ci˛ez˙ arówek, przemieszczajacych ˛ si˛e przewa˙znie noca,˛ roje rowerów i elektrycznych motorynek, a tak˙ze dwa samochody osobowe. Wszelkie pojazdy przemykały obok nas zewn˛etrznymi pasami, majac ˛ całe mnóstwo miejsca. Pieszym bezpieczniej trzyma´c si˛e lewego pasa, z dala od wjazdów i zjazdów. Co prawda prawo Kalifornii zakazuje poruszania si˛e pieszo po autostradach, ale przecie˙z to całkiem archaiczne przepisy. Ka˙zdy piechur musi pr˛edzej czy pó´zniej wej´sc´ na autostrad˛e. Drogi szybkiego ruchu to najbardziej bezpo´srednie połaczenia ˛ mi˛edzy miastami i kwartałami miast. Tato cz˛esto podró˙zował autostradami pieszo lub rowerem. Na poboczu wzdłu˙z nich, w szopach, szałasach albo pod gołym niebem, z˙ yje i koczuje sporo prostytutek i handlarzy woda,˛ jedzeniem oraz innymi artykułami pierwszej potrzeby. Z pewno´scia˛ nie brakuje te˙z z˙ ebraków, złodziei i morderców. Pierwszy raz w˛edruj˛e autostrada.˛ Przera˙zajace, ˛ ale w jaki´s sposób fascynujace ˛ prze˙zycie. Pod wieloma wzgl˛edami sceneria przypomina mi chi´nska˛ ulic˛e z połowy dwudziestego wieku, która˛ widziałam na starym filmie: mrowie Chi´nczyków, pieszo, na rowerach — taszczacych, ˛ ciagn ˛ acych, ˛ pchajacych ˛ najprzeró˙zniejsze baga˙ze. Tyle z˙ e masa na szosie jest bardziej ró˙znorodna: ida˛ biali i czarni, 145
Azjaci i Latynosi; całymi rodzinami, z małymi dzie´cmi niesionymi na barana albo usadzonymi jak na grz˛edzie w´sród dobytku na wózkach i wozach, w koszach rowerowych, niektóre umieszczone obok starych ludzi lub kalek. Reszta starych, chorych i inwalidów ku´stykała byle do przodu, wspierajac ˛ si˛e na laskach i na ramionach sprawniejszych towarzyszy w˛edrówki. Wielu piechurów miało no˙ze w pochwach, karabiny, do tego oczywi´scie bro´n krótka˛ w umocowanych dobrze na widoku kaburach. Przeje˙zd˙zajacy ˛ od czasu do czasu gliniarze nie zaszczycali tłumu nawet cieniem uwagi. Dzieciarnia płakała, dokazywała, czasem przykucała na jezdni: słowem, robiła najprzeró˙zniejsze rzeczy. Tylko prawie nikt nie jadł mi˛edzy postojami. Widziałam, jak par˛e osób popija co´s ukradkiem z termosów. Robili to tak jak co´s wstydliwego — albo niebezpiecznego. Idaca ˛ obok nas kobieta przewróciła si˛e. Nie odebrałam z˙ adnego bólu; poczułam jedynie, jak uginaja˛ si˛e pod nia˛ kolana. Starczyło, bym si˛e potkn˛eła, jednak nie upadłam. Kobieta odsiedziała par˛e sekund w tym samym miejscu, gdzie klapn˛eła, nast˛epnie szybko d´zwign˛eła si˛e na nogi i gnac ˛ si˛e do ziemi pod wielgachnym tobołem, poczłapała dalej. Prawie wszyscy byli brudni. Toboły, torby, plecaki — wszystko lepiło si˛e od brudu. Ludzie s´mierdzieli. Po noclegu na betonie w popiele i piachu, bez kapieli ˛ od trzech dni — doprawdy, nasza trójka nie ró˙zniła si˛e od innych. Tylko nasze s´piwory zdradzały, z˙ e idziemy dopiero od niedawna albo przynajmniej mo˙zemy mie´c co´s, co warto ukra´sc´ . Trzeba było usmarowa´c je troch˛e przed droga.˛ Zajmiemy si˛e tym wieczorem. Dopilnuj˛e tego. Zauwa˙zyłam te˙z paru młodych chłopaków — szczupłych, o szybkich ruchach. Niektórzy byli u´swinieni jak wi˛ekszo´sc´ , inni jednak ani troch˛e. Tacy jak Keith. Dzisiejsi Keithowie. Niepokoili mnie ci, którzy nie mieli przy sobie zbyt wiele rzeczy. Byli tacy, którzy nie´sli tylko bro´n. Drapie˙zcy. Cały czas strzelali oczami dokoła, przygladali ˛ si˛e ludziom, a ludzie umykali wzrokiem w bok. Post˛epowałam tak samo. Z zadowoleniem zobaczyłam, z˙ e Harry i Zahra te˙z tak robia.˛ Nie szukali´smy kłopotów. Je´sli si˛e pojawia,˛ mam nadziej˛e, z˙ e pozb˛edziemy si˛e ich i pójdziemy dalej. Pistolet z pełnym magazynkiem niosłam teraz w kaburze tylko w połowie zakrytej koszula.˛ Harry sprawił sobie nó˙z. To, co zda˙ ˛zył drapna´ ˛c, kiedy uciekał z płonacego ˛ domu, nie wystarczyło na pukawk˛e. Wła´sciwie mogłabym dokupi´c drugi pistolet, ale poszłoby na to za du˙zo pieni˛edzy, a czekał nas szmat drogi. Za przehandlowane buty Zahra te˙z kupiła sobie nó˙z oraz par˛e rzeczy osobistych. Nie wzi˛ełam od niej mojej działki z tej sumy. Jej równie˙z przyda si˛e par˛e dolarów w kieszeni. Mam nadziej˛e, z˙ e gdyby´smy musieli wyciagn ˛ a´ ˛c no˙ze, oboje b˛eda˛ w stanie zabi´c. Ja chyba bym mogła — w obronie przed bólem. Jak oni to przyjma? ˛
146
Zasługuja,˛ z˙ eby im powiedzie´c, z˙ e jestem wra˙zliwcem. Powinni si˛e dowiedzie´c, dla własnego bezpiecze´nstwa. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Hiperempatia to upo´sledzenie, wstydliwa tajemnica. Kto´s, kto ja˛ pozna, mo˙ze mnie bez specjalnego wysiłku skrzywdzi´c, obezwładni´c, zdradzi´c. Nie powiem im. Jeszcze nie. Wiem: przyjdzie pora, z˙ e b˛ed˛e musiała, ale jeszcze nie teraz. Jeste´smy razem, ale jeszcze nie sprawdzili´smy si˛e jako grupa. Ani ˙ Harry, ani ja nie znamy zbyt dobrze Zahry — podobnie jak ona nas. Zadne z nas nie ma poj˛ecia, jak zachowa si˛e reszta w obliczu jakiego´s wyzwania. Mo˙ze wystarczy byle rasistowska nagonka, aby nas rozdzieli´c. Chciałabym móc im ufa´c. Lubi˛e ich, poza tym. . . sa˛ z tego samego, spalonego sasiedztwa. ˛ Jednak potrzeba mi troch˛e czasu, zanim si˛e zdecyduj˛e. To nie przelewki zda´c si˛e bez reszty na innych ludzi. — Dobrze si˛e czujesz? — spytała Zahra. Skin˛ełam głowa.˛ — Bo wygladasz ˛ podle. W dodatku cały czas masz taka˛ cholernie pokerowa˛ min˛e. . . — Po prostu my´sl˛e — odpowiedziałam. — Przyznasz, z˙ e jest o czym. Westchn˛eła prawie ze s´wistem. — Ano tak. Wiem. Ale miej oczy otwarte. Za bardzo zatoniesz w my´slach i ockniesz si˛e bez rzeczy. Na autostradzie nietrudno te˙z straci´c z˙ ycie.
XVI
Nasiona Ziemi Rzucone na nowy grunt Musza˛ wpierw poja´ ˛c, ˙ nic nie wiedza.˛ . . Ze ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027 (ciag ˛ dalszy zapisków z 8 SIERPNIA) Oto najwa˙zniejsze rzeczy, jakich si˛e dzisiaj nauczyłam: Chodzenie mo˙ze sprawia´c ból. Dotychczas nie miałam okazji tak si˛e nachodzi´c, by si˛e o tym przekona´c, za to teraz ju˙z wiem. Bola˛ nie tylko p˛echerze i otarte stopy, z czasem zaczyna bole´c wszystko. Moje plecy i ramiona chyba ch˛etnie zdezerterowałyby i przeniosły si˛e do innego ciała. Ulg˛e przynosi jedynie odpoczynek. Mimo z˙ e dzi´s ruszyli´smy pó´znym rankiem, i tak nie obyło si˛e bez dwóch postojów. Za ka˙zdym razem schodzili´smy z autostrady mi˛edzy pagórki albo zaro´sla i przysiadali´smy, aby napi´c si˛e wody i podje´sc´ troch˛e orzechów i suszonych owoców. Potem maszerowali´smy dalej. Dni sa˛ długie o tej porze roku. Zahra powiedziała nam, z˙ e ssac ˛ cały dzie´n pestk˛e s´liwki czy moreli, nie czuje si˛e takiego pragnienia. — Czasem, jak byłam mała, wkładałam do buzi mały kamyk. Byle troch˛e lepiej si˛e poczu´c, bo to tylko takie oszuka´nstwo. Je´sli dłu˙zszy czas nie pijesz dosy´c wody, niewa˙zne, jak si˛e czujesz: i tak umierasz. Po pierwszym przystanku wszyscy troje szli´smy, mi˛edlac ˛ w ustach pestki, i rzeczywi´scie poczuli´smy si˛e nieco s´wie˙zsi. Wod˛e pili´smy tylko na postojach na wzgórzach. Tak jest bezpieczniej. Bezpieczniej te˙z obozowa´c, nie rozpalajac ˛ ogniska. Mimo to dzi´s wieczorem oczy´scili´smy kawałek ziemi, wykopali´smy dołek na stoku i rozniecili´smy w nim małe ognisko, w którym upiekli´smy troch˛e mojego z˙ oł˛edziowego chlebka razem z owocami i orzechami. Smakował nam bardzo, ale niedługo si˛e sko´nczy i b˛edzie 148
trzeba zacza´ ˛c przejada´c fasol˛e, mak˛ ˛ e kukurydziana˛ i owies — drogie sklepowe ˙ produkty. Zoł˛edzie to jedzenie domowe — a domu ju˙z nie ma. Prawo zabrania palenia ognisk, ale wieczorami wsz˛edzie wida´c, jak migocza˛ na wzgórzach. Wszystko jest takie suchutkie, z˙ e istnieje powa˙zne zagro˙zenie, i˙z od iskry mo˙ze si˛e rozprzestrzeni´c i strawi´c jedna˛ czy dwie osady. Takie przypadki naprawd˛e si˛e zdarzaja.˛ Jednak ludzie bez dachu nad głowa˛ zawsze b˛eda˛ pali´c ogniska. Nawet tacy jak my, którzy wiedza,˛ co to po˙zar. Ale ognisko to otucha, to ciepły posiłek oraz iluzoryczne poczucie bezpiecze´nstwa. Przez cały czas, gdy jedli´smy, a nawet kiedy ju˙z sko´nczyli´smy, chyłkiem podchodzili do nas obcy, próbujac ˛ si˛e przyłaczy´ ˛ c. Wi˛ekszo´sc´ była nieszkodliwa i łatwo dawała si˛e spławi´c. Nie tak, jak te trzy kobiety, które koniecznie chciały si˛e ogrza´c. Czerwone sło´nce stało jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem i wcale nie było a˙z tak chłodno. Chciały te˙z wiedzie´c, czy takim dwóm byczkom jak Harry i ja wystarcza tylko jedna jałówka. Zwa˙zywszy, jak marne miały ubrania — mo˙ze rzeczywi´scie było im zimno. Niełatwo mi jednak udawa´c m˛ez˙ czyzn˛e. — Pozwolicie mi upiec tego kartofla? — spytał staruszek, pokazujac ˛ nam zeschni˛eta˛ bulw˛e. Podarowali´smy mu szczap˛e z ogniska i odesłali´smy, skad ˛ przyszedł. Patrzyli´smy, w która˛ stron˛e odchodzi, bo je´sli gdzie´s czaili si˛e jego kompani, płonaca ˛ głownia mogła posłu˙zy´c jako bro´n albo narz˛edzie, którym kto´s chciałby rozproszy´c nasza˛ czujno´sc´ . To wariactwo z˙ y´c w taki sposób i podejrzewa´c o najgorsze starych, bezradnych ludzi. Czysty obł˛ed. Jednak trzeba trwa´c w tej paranoi, z˙ eby prze˙zy´c. Jasny gwint, Harry chciał pozwoli´c starowinie si˛e przysia´ ˛sc´ . Musiały´smy postawi´c si˛e obie z Zahra,˛ by zrozumiał, z˙ e to absolutnie wykluczone. Harry i ja przez całe z˙ ycie mieli´smy dobre jedzenie i opiek˛e. Oboje jeste´smy zdrowi, silni i lepiej wykształceni ni˙z wi˛ekszo´sc´ naszych rówie´sników. Ale tutaj reagujemy jak dwójka naiwnych głuptaków. Chcemy ufa´c ludziom. Staram si˛e zwalczy´c ten odruch. Harry jeszcze si˛e tego nie nauczył. Po odej´sciu starca zacz˛eli´smy spiera´c si˛e o to s´ciszonymi niemal do szeptu głosami. ˙ — Ka˙zdy mo˙ze okaza´c si˛e gro´zny — tłumaczyła mu Zahra. — Zeby nie wiem jak z˙ ało´snie wygladał, ˛ mo˙ze oskuba´c ci˛e do naga. Chude małe szkraby z wielkimi oczami prysna˛ z twoja˛ forsa,˛ woda˛ i jedzeniem! Sama tak robiłam. Ci, których obrobiłam, mo˙ze potem umarli, ale liczyło si˛e, z˙ e ja prze˙zyłam. Wpatrywali´smy si˛e w nia˛ oboje z Harrym. Jak mało wiedzieli´smy o jej z˙ yciu. Ale to wła´snie Harry był najbardziej niebezpiecznym znakiem zapytania w´sród nas trojga. — Jeste´s silny i pewny siebie — zwróciłam si˛e do niego. — Wydaje ci si˛e, z˙ e potrafisz da´c sobie tu rad˛e, i mo˙ze rzeczywi´scie tak jest. Ale pomy´sl, czym tutaj grozi jedno pchni˛ecie no˙zem albo złamana ko´sc´ : po czym´s takim czeka ci˛e
149
uziemienie i powolne umieranie z głodu lub zaka˙zenia. Nie ma z˙ adnej opieki lekarskiej, nie ma nic. Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby nie był pewny, czy chce mnie jeszcze zna´c. — Wi˛ec co? — zapytał. — Ka˙zdy jest winny, dopóki nie dowiedzie swojej niewinno´sci? Winny czego? I jak ma si˛e przed wami oczy´sci´c z podejrze´n? — Mam gdzie´s, czy jest winny, czy nie — oznajmiła Zahra. — Niech tylko pilnuje własnego nosa. — Harry, rozumujesz, jakby´s dalej mieszkał w sasiedztwie ˛ — perswadowałam. — Zdaje ci si˛e, z˙ e je´sli popełnisz jaki´s bład, ˛ to najwy˙zej skrzyczy ci˛e tata, złamiesz sobie palec, wybijesz zab ˛ czy co´s w tym gu´scie. Tutaj za ka˙zdy bład ˛ — wystarczy jeden — mo˙zna zapłaci´c głowa.˛ Pami˛etasz tamtego faceta? Nas te˙z to mo˙ze spotka´c. Byli´smy dzisiaj s´wiadkami rabunku. Napadni˛eto pucołowatego trzydziestopi˛ecio-, czterdziestolatka, który szedł sobie, pogryzajac ˛ orzechy z papierowej torebki. Niezbyt madre. ˛ Nagle podbiegł do niego drobny dwunasto-, góra trzynastoletni szczeniak, wyrwał orzechy i zwiał. Gdy facet patrzył za uciekajacym, ˛ dwóch dryblasów podstawiło mu nog˛e, przeci˛eło paski plecaka, po czym zdarłszy mu go z pleców, drapn˛eło w sina˛ dal. Wszystko odbyło si˛e tak szybko, z˙ e nikt nie zda˙ ˛zyłby im przeszkodzi´c — nawet gdyby chciał. Nikt nawet nie próbował. M˛ez˙ czy´znie nic si˛e nie stało. Zarobił par˛e siniaków i otar´c — zwyczajna rzecz, w sasiedztwie ˛ stale chodziłam poobijana i podrapana. Ale stracił wszystkie zapasy. Gdyby gdzie´s w okolicy czekał na niego własny dom z innymi zapasami, mógłby zapomnie´c o całej sprawie, a tak jego jedyna˛ szansa˛ na prze˙zycie b˛edzie ograbi´c kogo´s innego — je˙zeli zdoła. — Pami˛etasz? — cisn˛ełam. — Dopóki nie b˛edziemy zmuszeni, sami nie zrobimy nikomu z˙ adnej krzywdy, ale ani na chwil˛e nie wolno nam przesta´c uwa˙za´c. Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c na taki luksus jak zaufanie do ludzi. Harry potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ciekawe, co by było, gdybym my´slał w ten sposób, kiedy s´ciagałem ˛ z Zahry tamtego faceta. — Harry, dobrze wiesz, z˙ e to nie znaczy, z˙ e nie mamy ufa´c i pomaga´c sobie — tłumaczyłam, starajac ˛ si˛e nie traci´c cierpliwo´sci. — My si˛e znamy; postanowili´smy, z˙ e b˛edziemy razem w˛edrowa´c. — Nie jestem ju˙z taki pewny, czy rzeczywi´scie tak si˛e wszyscy znamy. — Ja jestem. Zrozum: nie sta´c nas na to, by´s si˛e teraz wyłamywał. Ani nas, ani ciebie. Patrzył na mnie bez słowa. — Tu na zewnatrz ˛ masz do wyboru albo przystosowa´c si˛e do otoczenia, albo zgina´ ˛c — ciagn˛ ˛ ełam. — To oczywista prawda!
150
Tym razem spojrzał na mnie jak na osob˛e całkiem obca.˛ Nie uciekłam wzrokiem, liczac, ˛ z˙ e naprawd˛e znam go tak dobrze, jak my´slałam. Miał olej w głowie i nie brakowało mu odwagi. Po prostu buntował si˛e przeciw zmianom. — Chcesz si˛e odłaczy´ ˛ c i i´sc´ dalej własna˛ droga? ˛ — zapytała Zahra. Zwrócił na nia˛ oczy, jego spojrzenie złagodniało. — Nie — odparł. — Jasne, z˙ e nie. Ale na miło´sc´ boska,˛ nie musimy od razu zmienia´c si˛e w zwierz˛eta. — A jednak, w pewnym sensie jest to konieczne — powiedziałam. — Nale˙zymy we troje do jednego stada, a cała reszta to obcy. Je´sli stworzymy dobre stado i b˛edziemy działa´c razem, mamy szans˛e. Wszyscy wokoło te˙z nale˙za˛ do jakiego´s stada. Odchylił si˛e i oparł o głaz, po czym zdumiony skonstatował: — Przynajmniej je´sli chodzi o argumenty, wcale nie potrzebujesz udawa´c faceta. Mało brakowało, bym go waln˛eła. Mo˙ze naprawd˛e byłoby nam z Zahra˛ lepiej bez niego. Nie, bzdura. Trójka jest silniejsza od dwójki. Poza tym liczyła si˛e przyja´zn´ . Liczyła si˛e obecno´sc´ jednego prawdziwego m˛ez˙ czyzny. — Nie mów tak wi˛ecej — ostrzegłam szeptem, nachylajac ˛ si˛e do niego. — Nigdy tego nie powtarzaj. Nie my jedni biwakujemy na tych wzgórzach; nigdy nie wiesz, kto ci˛e akurat słucha. Wydasz mnie, a osłabisz sam siebie! Wreszcie do niego dotarło. — Przepraszam — rzucił. — Nie jest tu lekko — odezwała si˛e Zahra. — Ale mo˙zna da´c sobie rad˛e, dopóki jest si˛e ostro˙znym. Nawet słabsi od nas jako´s z˙ yja˛ — je˙zeli tylko nie przestaja˛ uwa˙za´c. Harry u´smiechnał ˛ si˛e blado. — Ju˙z nie cierpi˛e tego s´wiata — powiedział. — Nie jest tak z´ le, póki ludzie trzymaja˛ si˛e razem. Popatrzył na mnie, a potem znów na Zahr˛e i u´smiechajac ˛ si˛e do niej, skinał ˛ głowa.˛ W tym momencie u´swiadomiłam sobie, z˙ e musiał ja˛ lubi´c — podobała mu si˛e. W przyszło´sci mogło to by´c dla niej kłopotliwe. Była pi˛ekna˛ kobieta; ˛ ja nigdy nie b˛ed˛e pi˛ekna — co nie znaczy, z˙ e sp˛edza mi to sen z powiek. Nigdy jako´s nie narzekałam na brak powodzenia u chłopców. Ale Zahra zawsze przykuwała uwag˛e m˛ez˙ czyzn swoim wygladem. ˛ Je´sli zacznie kr˛eci´c z Harrym, mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e w drodze na północ prócz tobołka b˛edzie miała do d´zwigania jeszcze brzuch. Z rozmy´sla´n o tej parze wyrwało mnie szturchni˛ecie Zahry. Dwóch postawnych, kocmołuchowato wygladaj ˛ acych ˛ drabów stało nieopodal, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e nam trojgu, a w szczególno´sci jej. Podniosłam si˛e, Harry i Zahra poszli w moje s´lady, stajac ˛ po moich obu stronach. Ci dwaj podeszli naprawd˛e blisko nas. I to nie przez przypadek. Oparłam r˛ek˛e na kolbie pistoletu. 151
— Tak? — rzuciłam pytajaco. ˛ — Czego chcecie? — Niczego — odparł jeden, szczerzac ˛ z˛eby do Zahry. Obaj przebierali palcami po wielkich no˙zach, jak na razie schowanych w pochwach. Wyciagn˛ ˛ ełam pistolet. — To si˛e dobrze składa — powiedziałam. Ich u´smieszki zgasły. — Co, rozwalisz nas za to, z˙ e sobie tu stoimy? — spytał ten sam rozmowny. Odwiodłam kciukiem kurek. W razie czego zastrzel˛e tego, co gada — prowodyra, pomy´slałam. Wtedy ten drugi da dyla. Najch˛etniej ju˙z by dał. Gapił si˛e na bro´n z rozdziawiona˛ japa.˛ Prysnałby, ˛ zanim zda˙ ˛zyłabym zemdle´c. — Hej, nie chcemy kłopotów! — zawołał rozmowny, unoszac ˛ r˛ece i odst˛epujac ˛ w tył. — Tylko spoko, brachu. Nie przeszkadzałam im w odwrocie. Mo˙ze jednak madrzej ˛ było ich załatwi´c? Boj˛e si˛e wła´snie takich, którzy szukaja˛ guza i łatwych ofiar. Sam strach to chyba jednak troch˛e za mało, z˙ ebym mogła kogo´s zastrzeli´c. Wprawdzie tamtej nocy z po˙zarem zabiłam człowieka i nie przej˛ełam si˛e tym tak strasznie, ale to było co innego. Zupełnie tak samo jak z tym, co Harry mówił o kradzie˙zy. Te˙z całe z˙ ycie słyszałam: „Nie zabijaj”, lecz kiedy trzeba było, zrobiłam to. Ciekawe, co powiedziałby tato. Z drugiej strony, wła´snie on nauczył mnie strzela´c. — Lepiej bad´ ˛ zmy dzisiaj cholernie czujni podczas warty — powiedziałam. Popatrzyłam na Harry’ego i z zadowoleniem zauwa˙zyłam, z˙ e wyglada ˛ mniej wi˛ecej tak samo, jak prawdopodobnie ja przed chwila: ˛ zły i zaniepokojony. — Pilnujemy ka˙zde po trzy godziny — zwróciłam si˛e do niego. — Z twoim zegarkiem i moja˛ pukawka.˛ — Była´s gotowa to zrobi´c, prawda? — zapytał naprawd˛e powa˙znym tonem. Potakn˛ełam. — Ty nie? — Ja te˙z. Nie chciałem, ale ci go´scie wyra´znie wybrali si˛e na ubaw. To znaczy, taki w ich stylu. Zerknał ˛ na Zahr˛e. Ju˙z raz obronił ja˛ przed oprychem, nara˙zajac ˛ si˛e na bicie. Mo˙ze chocia˙z niebezpiecze´nstwo, które jej grozi, sprawi, z˙ e b˛edzie czujny. Wszystko, byleby tylko został z nami. Spojrzałam na Zahr˛e i s´ciszajac ˛ głos powiedziałam: — Nigdy nie je´zdziła´s z nami na strzelanie, dlatego musz˛e spyta´c. Umiesz si˛e z tym obchodzi´c? — Jasne. Richard nigdy mi nie pozwolił, chocia˙z puszczał z wami swoje starsze dzieci. Ale zanim mnie kupił, szło mi całkiem nie´zle. Znów ta jej mroczna przeszło´sc´ . Na moment zaj˛eła moje my´sli. Korciło mnie, z˙ eby spyta´c, ile kosztuje takie kupienie sobie dziewczyny. Sprzedała ja˛ własna matka, i to całkiem obcemu, nieznanemu m˛ez˙ czy´znie. Przecie˙z mógł okaza´c si˛e 152
zbocze´ncem, jakim´s potworem. Pomy´sle´c, z˙ e tato martwił si˛e, czy wróci niewolnictwo, na przykład za długi. Wiedział o czym´s takim? Nie, skad ˛ miałby wiedzie´c. — Znasz ten typ? — spytałam, zwalniajac ˛ bezpiecznik i podajac ˛ jej bro´n. — Do diabła, pewnie — powiedziała, ogladaj ˛ ac ˛ uwa˙znie pistolet. — Lubi˛e ten kaliber. Przyci˛ez˙ ki, za to jak wygarniesz, poło˙zy ka˙zdego. Wyj˛eła magazynek, sprawdziła, czy jest pełny, i załadowawszy go z powrotem na miejsce, oddała mi bro´n. ˙ — Załuj˛ e, z˙ e nie c´ wiczyłam razem ze wszystkimi — stwierdziła. — Zawsze chciałam. Zupełnie znienacka poczułam ukłucie t˛esknoty za spalonym sasiedztwem, ˛ przypominajace ˛ niemal fizyczny ból. Wtedy gdy tak bardzo chciałam si˛e stamtad ˛ wyrwa´c, spodziewałam si˛e — zakładałam — z˙ e si˛e zmieni, lecz z˙ e b˛edzie trwa´c. Teraz, kiedy przestało istnie´c, chwilami nie potrafiłam sobie nawet wyobrazi´c, co poczn˛e i jak prze˙zyj˛e bez niego. — Zdrzemnijcie si˛e troch˛e — zwróciłam si˛e do obojga. — Jestem zbyt podkr˛econa, z˙ eby teraz spa´c. Obejm˛e wart˛e pierwsza. — Najpierw powinni´smy nazbiera´c wi˛ecej chrustu — powiedział Harry. — Ogie´n ju˙z przygasa. — Niech si˛e wypali — zadecydowałam. — W nocy by nas zdradził, w dodatku sami gorzej widzieliby´smy okolic˛e. Ka˙zdy obcy zauwa˙zyłby nas o wiele pr˛edzej ni˙z my jego. — No to siedzimy po ciemku — oznajmił tonem niech˛etnej zgody. — Bior˛e wart˛e po tobie — dodał ju˙z na le˙zaco, ˛ podciagaj ˛ ac ˛ s´piwór i układajac ˛ poduszk˛e z reszty swoich rzeczy. Nast˛epnie machinalnie s´ciagn ˛ ał ˛ z r˛eki zegarek i podał mi. — Dostałem go od mamy — powiedział. — Mo˙zesz by´c pewny, z˙ e nic mu si˛e nie stanie — zapewniłam. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Uwa˙zaj — dorzucił jeszcze i zamknał ˛ oczy. Zało˙zyłam zegarek, obciagn˛ ˛ ełam r˛ekaw tak, z˙ eby przez przypadek nie mo˙zna było dostrzec s´wiatełka tarczy, po czym rozsiadłam si˛e oparta wygodnie o stok pagórka i wzi˛ełam si˛e do robienia szybkich notatek. Wykorzystujac ˛ ostatki naturalnego s´wiatła, mogłam jednocze´snie pisa´c i pilnowa´c naszego biwaku. Zahra obserwowała mnie jaki´s czas, w ko´ncu dotkn˛eła mojej r˛eki. — Naucz mnie — poprosiła szeptem. Spojrzałam na nia,˛ nie rozumiejac. ˛ — Naucz mnie czyta´c i pisa´c. Zdziwiłam si˛e, a przecie˙z na dobra˛ spraw˛e nie powinnam. Skad, ˛ wiodac ˛ takie z˙ ycie, miała wzia´ ˛c czas i pieniadze ˛ na szkoł˛e? Potem, gdy kupił ja˛ Richard Moss, jej zawistne współ-˙zony te˙z nie kwapiły si˛e, aby ja˛ czegokolwiek nauczy´c.
153
— Czemu nigdy nie przyszła´s do naszej sasiedzkiej ˛ szkółki? — spytałam. — Zorganizowaliby´smy ci specjalne lekcje. — Richard mi nie pozwalał. Mówił, z˙ e jak dla niego umiem ju˙z do´sc´ . J˛ekn˛ełam. — Naucz˛e ci˛e. Jak chcesz, mo˙zemy zacza´ ˛c od rana. — Jasne. Obdarzywszy mnie niewyra´znym u´smiechem, zaj˛eła si˛e rozkładaniem s´piwora i porzadkowaniem ˛ tych paru rzeczy, które trzymała upakowane w mojej znale´znej poszewce. Nast˛epnie w´slizgn˛eła si˛e do s´piwora i umo´sciła na boku, tak by móc mnie widzie´c. — Kto by pomy´slał, z˙ e ci˛e kiedy´s polubi˛e — wyznała. — Córcia pastora, wsz˛edzie jej pełno, stale pouczajaca ˛ wszystkich, co maja˛ robi´c, bez przerwy wtykajaca ˛ w´scibski nos w nie swoje sprawy. A jednak równiacha z ciebie. Moje poczatkowe ˛ zdumienie pr˛edko przeszło w wesoło´sc´ . — Z ciebie te˙z — odparłam. — Ty te˙z mnie nie znosiła´s? — tym razem ona si˛e zdziwiła. — Co chcesz? Była´s najładniejsza˛ dziewczyna˛ w sasiedztwie. ˛ Nie przepadałam za toba.˛ Pami˛etasz, jak par˛e lat temu, kiedy uczyłam si˛e zdejmowa´c skórki i oporzadza´ ˛ c króliki, wyczyniała´s, co tylko mogła´s, z˙ ebym si˛e porzygała? — A po choler˛e chciała´s si˛e tego uczy´c? Krew, flaki i robaki. . . Pomy´slałam sobie wtedy: Patrzcie, ta znów w´scibia nos, gdzie nie powinna. Dobra, chce, to niech ma! — Musiałam si˛e przekona´c, czy b˛ed˛e do tego zdolna, czy potrafi˛e oporzadzi´ ˛ c martwe stworzenie: czy je pokroj˛e, a potem s´ciagn˛ ˛ e i wyprawi˛e skór˛e. Chciałam si˛e nauczy´c, jak to robi´c, i dowiedzie´c si˛e, czy w ogóle dam rad˛e i si˛e nie rozchoruj˛e. — Po co? — Bo przewidywałam, z˙ e kiedy´s mo˙ze mi si˛e to przyda´c. To „kiedy´s” wła´snie nadeszło. Z tego samego powodu zebrałam i spakowałam mój ratunkowy plecak, i trzymałam go tam, skad ˛ w ka˙zdej chwili mogłam szybko wyciagn ˛ a´ ˛c. — No wła´snie, zastanawiałam si˛e, jakim cudem zdołała´s tyle wynie´sc´ z domu. A ja my´slałam, z˙ e mo˙ze znalazła´s to wszystko za drugim razem, kiedy wróciła´s. Okazuje si˛e, z˙ e była´s przygotowana na nieszcz˛es´cie. Przeczuwała´s, co si˛e s´wi˛eci. — Nie — pokr˛eciłam głowa,˛ przypominajac ˛ sobie, co si˛e stało. — Czego´s takiego nikt nie mógł przewidzie´c. Ale. . . przypuszczałam, z˙ e pewnego dnia wydarzy si˛e co´s złego. Nie wiedziałam kiedy ani co. Wszystko si˛e przecie˙z pogarszało: klimat, gospodarka; rosła przest˛epczo´sc´ , i narkomania — sama dobrze wiesz. Nie wierzyłam, z˙ e ci głodni, spragnieni, brudni i obdarci biedacy z zewnatrz, ˛ bez domu i bez pracy, pozwola˛ z˙ y´c w spokoju za murem tym, którzy im musieli si˛e wydawa´c czy´sciutkimi, obro´sni˛etymi sadełkiem bogaczami. Obróciła si˛e na plecy i patrzyła w gwiazdy. 154
— Mogłam sama zauwa˙zy´c, jak si˛e rzeczy maja˛ — podj˛eła. — Człowiek miał klapki na oczach. Pot˛ez˙ ny mur. Ka˙zdy sasiad ˛ z własna˛ spluwa.˛ W nocy stra˙ze. My´slałam. . . zdawało si˛e, z˙ e jeste´smy tacy silni. Odło˙zyłam notes z długopisem i usiadłam na własnym s´piworze, kładac ˛ pod plecy moja˛ poszewk˛e z rzeczami. Nierówny tobół nie był wygodnym oparciem. To dobrze. Byłam skonana. Bolało mnie całe ciało. Troch˛e wygody, a mogłabym przysna´ ˛c. Sło´nce ju˙z prawie zaszło, a po naszym ognisku zostało tylko kilka z˙ arzacych ˛ si˛e w˛egielków. Wyj˛ełam pistolet i poło˙zyłam go sobie na kolanach. Je´sli w ogóle mi si˛e przyda, na pewno najwa˙zniejsza oka˙ze si˛e szybko´sc´ . Byli´smy za słabi, z˙ eby prze˙zy´c opieszało´sc´ czy inne głupie bł˛edy. Przesiedziałam tak trzy nu˙zace, ˛ a zarazem przera˙zajace ˛ godziny, w czasie których — cho´c mnie samej nic si˛e nie przytrafiło — słyszałam i widziałam wiele. Wzgórza roiły si˛e od ludzi; czasem na tle nieba majaczyły schodzace ˛ lub zbiegajace ˛ ze szczytów cienie. Widziałam zarówno pojedyncze sylwetki, jak i całe grupki. Dwa razy — wprawdzie do´sc´ daleko, lecz nie a˙z tak bardzo, z˙ eby nie naje´sc´ si˛e strachu — dostrzegłam psy. Cz˛esto rozlegała si˛e palba; pojedyncze wystrzały przeplatały si˛e z krótkimi szcz˛ekni˛eciami maszynowych serii. Wła´snie odgłosy automatów i psy najbardziej mnie zatrwa˙zały. Zwykły pistolet to z˙ adna bro´n przeciwko maszynowemu. A te psy mogły by´c jeszcze za głupie, aby ba´c si˛e strzelaniny. Czy reszta sfory da za wygrana,˛ je´sli zastrzel˛e dwa albo trzy kundle? Siedziałam zlana zimnym potem, t˛eskniac ˛ za murem — lub przynajmniej za paroma zapasowymi magazynkami. Tu˙z przed północa˛ obudziłam Harry’ego. Przekazujac ˛ mu bro´n i zegarek, ostrzegłam przed psami, strzelaninami i nocnymi markami myszkujacymi ˛ po okolicy — starajac ˛ si˛e, by nie na z˙ arty przejał ˛ si˛e i zaniepokoił. Chyba mi si˛e udało, bo gdy si˛e kładłam, wygladał ˛ na całkiem rozbudzonego i dostatecznie czujnego. Usn˛ełam natychmiast. Obolałym, zmordowanym mi˛es´niom twardy grunt wydawał si˛e równie dobry jak łó˙zko w mojej dawnej sypialni. Zbudził mnie krzyk. Chwil˛e pó´zniej wybuchła strzelanina: kilka pojedynczych wystrzałów, gromkich i bliskich. Harry? Zanim zda˙ ˛zyłam wygrzeba´c si˛e ze s´piwora, co´s du˙zego i ci˛ez˙ kiego zwaliło si˛e w poprzek, pozbawiajac ˛ mnie tchu. Usiłowałam zepchna´ ˛c z siebie brzemi˛e, wiedzac ˛ ju˙z, z˙ e to człowiek — nieprzytomny lub martwy. Pchajac, ˛ trafiłam na g˛esta˛ brod˛e i długie włosy; to był m˛ez˙ czyzna, lecz obcy — nie Harry. Tu˙z obok usłyszałam odgłosy szarpaniny. Kto´s sapał i zadawał ciosy. Bili si˛e. Teraz dostrzegłam ich w ciemno´sci — dwie postacie, zmagajace ˛ si˛e na ziemi. W tej na spodzie rozpoznałam Harry’ego. Walczył o pistolet i wyra´znie przegrywał. Wylot lufy coraz bardziej przesuwał si˛e w jego stron˛e.
155
To si˛e nie mo˙ze sta´c. Nie damy rady bez broni i bez Harry’ego. Podniosłam niewielki odprysk granitowej skały z dziury na ognisko i zaciskajac ˛ z˛eby, z całej siły spu´sciłam go na potylic˛e intruza. Poleciałam z nóg. Nie był to najwi˛ekszy ból, jaki w z˙ yciu współodczuwałam, ale zwalił mnie z nóg. Po tym jednym ciosie sama byłam do niczego. Chyba na jaki´s czas straciłam przytomno´sc´ . Potem skad´ ˛ s wzi˛eła si˛e Zahra, obmacujac ˛ mnie, próbowała si˛e zorientowa´c co mi si˛e stało. Naturalnie nie natrafiła na s´lad z˙ adnej rany. Usiadłam prosto, op˛edzajac ˛ si˛e przed nia,˛ i zobaczyłam, z˙ e Harry te˙z jest obok. — Nie z˙ yja? ˛ — spytałam. — Mniejsza o nich — odpowiedział. — Mów, co z toba? ˛ Wstałam, chwiejac ˛ si˛e jeszcze pod wpływem resztek pouderzeniowego wstrzasu. ˛ Mdliło mnie, miałam zawroty i bóle głowy. Podobnie czułam si˛e par˛e dni temu przez Harry’ego i oboje doszli´smy do siebie. Czy to znaczy, z˙ e napastnik, którego waln˛ełam, te˙z si˛e ocknie? ˙ Sprawdziłam go. Zył: le˙zał bez zmysłów, nieczuły na z˙ aden ból. To tylko ja cierpiałam przez urazy wywołane ciosem, który sama zadałam. — Jeden jest załatwiony na amen — odezwał si˛e Harry. — A ten. . . Rozwaliła´s mu czerep. Nie wiem, jakim cudem jeszcze oddycha. — Nie — szepn˛ełam do siebie. — Tylko nie to. Daj mi pistolet — zwróciłam si˛e do Harry’ego. — Po co? — chciał wiedzie´c. Namacałam palcami zakrwawiony tył głowy, zgnieciony na mi˛ekka˛ miazg˛e. Harry miał racj˛e. Facet powinien ju˙z nie z˙ y´c. — Oddaj pistolet — powtórzyłam, wyciagaj ˛ ac ˛ umazana˛ we krwi r˛ek˛e. — Chyba z˙ e sam to zrobisz. — Nie mów, z˙ e go dobijesz. Nie mo˙zesz tak po prostu. . . — Mam nadziej˛e, z˙ e ty te˙z mógłby´s zrobi´c to samo ze mna,˛ gdybym znalazła si˛e na tym pustkowiu w takim stanie, bez szans na jakakolwiek ˛ pomoc medyczna.˛ Mamy do wyboru albo go zastrzeli´c, albo zostawi´c z˙ ywego. Według ciebie, jak długo b˛edzie dogorywał? — Mo˙ze prze˙zyje. Ruszyłam do mojego plecaka, powstrzymujac ˛ mdło´sci. Wyciagn ˛ awszy ˛ plecak spod trupa, si˛egn˛ełam po omacku do s´rodka i grzebałam, a˙z znalazłam nó˙z. Solidne, mocne ostrze. Otworzyłam je, a potem poder˙zn˛ełam nim gardło nieprzytomnego napastnika, Dopiero gdy przestała wypływa´c krew, odzyskałam poczucie bezpiecze´nstwa. Serce m˛ez˙ czyzny wypompowywało z niego z˙ ycie, które wsiakało ˛ prosto w gleb˛e. Mo˙ze nie odzyska ju˙z przytomno´sci i oszcz˛edzi mi m˛eki agonii. Naturalnie moje poczucie bezpiecze´nstwa było złudne. Mo˙zliwe, z˙ e zaraz opu´sci mnie dwoje ostatnich ludzi, których znałam z mego dawnego z˙ ycia. Z pew156
no´scia˛ to, co zrobiłam, wstrzasn˛ ˛ eło nimi i przej˛eło ich zgroza.˛ Nie miałabym im za złe, gdyby chcieli odej´sc´ . — Rozbierzcie ich — zarzadziłam. ˛ — We´zmiemy, co si˛e przyda, a potem zniesiemy ich na dół w zaro´sla d˛ebiny: tam gdzie zbierali´smy chrust. Obszukałam tego, którego zabiłam; w kieszeni spodni znalazłam niewielka˛ sum˛e pieni˛edzy, nast˛epnie wi˛eksza,˛ schowana˛ w prawej skarpetce — poza tym: zapałki, paczk˛e migdałów, paczk˛e suszonego mi˛esa i pudełko fioletowych, okra˛ głych i małych pigułek. Nie miał przy sobie no˙za ani w ogóle z˙ adnej innej broni. Tak jak my´slałam to nie byli tamci dwaj, którzy namierzali nas wcze´sniej wieczorem. Tamci nie mieli takich długich plerez. Wsun˛ełam pigułki do tej samej kieszeni, skad ˛ je wyj˛ełam. Reszt˛e rzeczy zatrzymałam. Za t˛e gotówk˛e troch˛e po˙zyjemy. Co do jedzenia, nie wiadomo, czy jeszcze si˛e nadawało. Zdecyduj˛e za dnia, kiedy b˛ed˛e mogła wszystko obejrze´c. Zerkn˛ełam w bok, aby zobaczy´c, co robia˛ Harry i Zahra. Z ulga˛ skonstatowałam, z˙ e rozbieraja˛ drugie ciało. Harry obrócił je tak, by Zahrze wygodniej było przetrzasa´ ˛ c ubranie, buty ze skarpetkami i włosy. Była jeszcze bardziej skrupulatna ni˙z ja. Bez s´ladu wzburzenia czy nerwowo´sci s´ciagn˛ ˛ eła z trupa ciuchy, obmacujac ˛ wszystkie wytłuszczone kieszenie, szwy i brzegi. Wygladała, ˛ jakby robiła to nie pierwszy raz. — Forsa, z˙ arcie i nó˙z — wyszeptała na koniec. — Mój nie miał no˙za — poinformowałam, kucajac ˛ przy nich. — Harry, co. . . — Miał — przerwał mi szeptem. — Wyciagn ˛ ał ˛ go, kiedy krzyknałem, ˛ z˙ eby si˛e zatrzymali. Musi gdzie´s le˙ze´c na ziemi. Bierzmy ich do tego lasku. — Zrobimy to we dwoje — powiedziałam. — Zahra we´zmie pistolet. B˛edzie nas osłaniała. Harry tym razem bez cienia protestu oddał bro´n. Przedtem gdy go o nia˛ prosiłam, nie zrobił nawet ruchu — ale to było co innego. Wrzucili´smy trupy w d˛ebin˛e i obło˙zyli´smy le´snym poszyciem. Nast˛epnie butami nagarn˛eli´smy piach na cała˛ krew, jaka˛ zdołali´smy dojrze´c, i zasypali´smy plam˛e moczu. To jeszcze za mało. Jednomy´slnie zgodzili´smy si˛e, z˙ e trzeba przenie´sc´ nasz obóz. Wystarczyło po prostu zwina´ ˛c toboły i s´piwory i przetaszczy´c wszystko za nast˛epny niski grzbiet, gdzie nie b˛edzie nas wida´c z miejsca poprzedniego biwaku. Obozujac ˛ na wzgórzu, mi˛edzy dwoma spo´sród licznych niewysokich i z˙ ebrowatych grzbietów, było si˛e prawie jak w zaciszu wielkiego, odgrodzonego trzema s´cianami pokoju, tyle z˙ e bez dachu. I chocia˙z z innych wierzchołków i grani ka˙zdy mógł nas spostrzec, i tak czuli´smy si˛e tu bezpieczniej ni˙z na którym´s z grzbietów. Wybrali´smy miejsce mi˛edzy grzbietami, rozło˙zyli´smy si˛e i przez pewien czas siedzieli´smy bez słowa. Czułam, z˙ e w jakim´s sensie zostałam wykluczona. Wiedziałam, z˙ e musz˛e co´s powiedzie´c, lecz bałam si˛e, z˙ e z˙ adne tłumaczenie na nic si˛e nie zda. Prawdopodobnie mnie porzuca.˛ Ze wstr˛etu, strachu, nieufno´sci — 157
moga˛ postanowi´c, z˙ e nie chca˛ dalej ze mna˛ w˛edrowa´c. Najlepiej postara´c si˛e ich uprzedzi´c. — Chc˛e wam opowiedzie´c co´s o sobie — zacz˛ełam. — Nie wiem, czy wtedy lepiej mnie zrozumiecie, ale musz˛e spróbowa´c. Macie prawo wiedzie´c. Cichym szeptem opowiedziałam im o mojej matce — tej biologicznej — i o hiperempatii. Gdy sko´nczyłam, zapadło długie milczenie. Pierwsza odezwała si˛e Zahra — tak nagle, z˙ e a˙z podskoczyłam na d´zwi˛ek jej mi˛ekkiego głosu: — Wi˛ec kiedy rabn˛ ˛ eła´s tamtego go´scia, to było tak, jakby´s waln˛eła sama˛ siebie. — Niezupełnie — wyja´sniłam. — Odbierałam tylko jego ból. Ciału nic si˛e nie stało. — Ale czuła´s si˛e, jakby´s sama dostała? Skin˛ełam głowa.˛ — Mniej wi˛ecej. Za to kiedy byłam mała i zraniłam jakie´s inne dziecko albo widziałam, jak samo si˛e zraniło, krwawiłam razem z nim. Na szcz˛es´cie ju˙z od paru lat mi si˛e to nie zdarza. — Ale jak kto´s jest nieprzytomny albo nie z˙ yje, nie czujesz nic? — Wtedy nie. — To tłumaczy, jak mogła´s wyko´nczy´c tamtego faceta. — Zabiłam go, bo był dla nas zagro˙zeniem. Dla mnie szczególnie, ale dla was te˙z. Zreszta˛ co mieli´smy z nim zrobi´c? Porzuci´c na z˙ er dla much, mrówek i psów? Mo˙ze ty by´s na to poszła, ale czy Harry te˙z? A mo˙ze mieli´smy przy nim zosta´c? Ciekawe, jak długo? I po co? Odwa˙zyliby´smy si˛e poszuka´c jakiego´s gliniarza i spróbowali zgłosi´c mu, z˙ e widzieli´smy rannego faceta, tak by samemu nie by´c w to zamieszanym? Gliny nie grzesza˛ łatwowierno´scia.˛ Na pewno by nas sprawdzili, przypi˛eliby si˛e do nas i kto wie, mo˙ze nawet oskar˙zyli o napa´sc´ na tego go´scia i zabójstwo jego kompana. Obróciłam si˛e, chcac ˛ spojrze´c na Harry’ego, który siedział, nie powiedziawszy dotad ˛ ani słowa. — Co ty by´s zrobił? — zapytałam. — Nie wiem — odezwał si˛e tonem szorstkim i pełnym dezaprobaty. — Ale na pewno nie to co ty. — Wcale bym ci˛e o to nie prosiła. I nie prosiłam. Ale wierz mi, Harry: je´sli b˛ed˛e musiała, nast˛epnym razem zrobi˛e to samo. Wła´snie dlatego opowiadam wam to wszystko — dodałam, zerkajac ˛ na Zahr˛e. — Wybaczcie, z˙ e nie przyznałam si˛e wcze´sniej. Przez cały czas zdawałam sobie spraw˛e, z˙ e powinnam, jednak niełatwo o tym mówi´c. . . prawd˛e powiedziawszy, cholernie trudno. Nigdy przedtem nikomu si˛e z tego nie zwierzałam. A teraz. . . — wzi˛ełam gł˛eboki wdech. — Teraz decyzja nale˙zy do was. — Co przez to rozumiesz? — spytał z naciskiem Harry. 158
Spojrzałam na niego, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie widz˛e wyrazu jego twarzy na tyle dobrze, by rozpozna´c, czy pyta powa˙znie. Nie wierzyłam, z˙ e nie rozumie. Postanowiłam zignorowa´c to pytanie. — Co ty na to? — zwróciłam oczy na Zahr˛e. Oboje milczeli przez jaka´ ˛s minut˛e. Potem Zahra zacz˛eła mówi´c. Tym swoim aksamitnym głosem wygadywała takie okropne, takie straszne rzeczy. Po chwili nie byłam ju˙z pewna, czy pami˛eta, z˙ e zwraca si˛e do nas. — Moja mama te˙z brała narkotyki. Cholera, jak mnie urodziła, wszystkie matki c´ pały — i puszczały si˛e, z˙ eby zarobi´c na towar. Bez przerwy rodziły dzieciaki, a potem przekr˛ecały si˛e i porzucały je jak s´mieci. Zreszta˛ wi˛ekszo´sc´ dzieciarni te˙z umierała: od prochów, z niedo˙zywienia, przez jaki´s wypadek, zostawiona samym sobie bez z˙ adnej opieki. . . albo od chorób. Wszystkie stale chorowały. Niektóre ju˙z rodziły si˛e chore. Wrzodzianki na całym ciele, wielkie gule pod oczami, to znaczy guzy; jedne nie miały nóg, innymi rzucały jakie´s tam ataki, jeszcze inne nie mogły normalnie oddycha´c. Wszelkie mo˙zliwe choróbska. A i z tych, co prze˙zyły, połowa była t˛epa jak młot. Niczego si˛e nie uczyły — dziewi˛ecio-, dziesi˛eciolatki siedzace ˛ tylko na dupsku i kiwajace ˛ si˛e w przód i w tył, moczace ˛ si˛e w gacie, ze s´lina˛ lecac ˛ a˛ z g˛eby. Pełno było takich. Wzi˛eła mnie za r˛ek˛e i przytrzymała. — Mnie wydajesz si˛e normalna, Lauren, naprawd˛e nie masz si˛e czym przejmowa´c. Dla mnóstwa niemowlaków to zasrane paracetco było jak mleko matki. Jak to si˛e stało, z˙ e nie poznałam si˛e na tej dziewczynie w sasiedztwie? ˛ Obj˛ełam ja.˛ Z poczatku ˛ zdziwiona, po chwili odwzajemniła mój u´scisk. Popatrzyły´smy obie na Harry’ego. Siedział bez ruchu, obok, a jednak daleko od nas — daleko ode mnie. — Co by´s zrobiła — odezwał si˛e — gdyby miał tylko złamana˛ r˛ek˛e czy nog˛e? J˛ekn˛ełam, na my´sl o bólu. O tym, jak bola˛ złamane ko´sci, wiedziałam wi˛ecej, ni˙z chciałam. — Chyba pozwoliłabym mu odej´sc´ — powiedziałam, cho´c wiedziałam, z˙ e od razu bym tego z˙ ałowała. Jeszcze długo, długo potem ogladałabym ˛ si˛e za siebie przez rami˛e. — Nie zabiłaby´s go, z˙ eby unikna´ ˛c bólu? — W sasiedztwie ˛ jako´s nie zdarzyło mi si˛e nikogo zabi´c, z˙ eby nie czu´c bólu. — Ale obcego. . . — Ju˙z powiedziałam, co bym zrobiła. — A gdybym ja złamał r˛ek˛e? — Pewnie nie stałabym si˛e dla ciebie oparciem, bo mnie te˙z by bolała r˛eka. Ale razem zostałyby nam dwie zdrowe. Westchn˛ełam.
159
— Wyrastali´smy razem, Harry — podj˛ełam. — Przecie˙z mnie znasz. Wiesz, jakim jestem człowiekiem. Mogłoby si˛e zdarzy´c, z˙ e ci˛e zawiod˛e, ale póki jestem w stanie sama sobie pomóc, nie mogłabym ci˛e zdradzi´c. — Do tej pory rzeczywi´scie my´slałem, z˙ e ci˛e znam. Uj˛ełam jego dłonie, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e białym, du˙zym i topornym palcom. Wiedziałam, z˙ e drzemie w nich wielka siła — mimo to nigdy nie widziałam, by u˙zywał jej po to, aby zn˛eca´c si˛e nad kim´s. Kto jak kto, ale Harry zasługiwał, bym zadała sobie troch˛e trudu. — Nikt nie jest taki, jaki nam si˛e wydaje — oznajmiłam. — Musieliby´smy by´c jasnowidzami. A jednak dotad ˛ mi ufałe´s, tak samo jak ja tobie. Bez namysłu powierzyłam ci swoje z˙ ycie. Wi˛ec słucham: co zamierzasz zrobi´c? Zostawi mnie od razu z powodu mojej niepewnej „ułomno´sci” — zamiast ryzykowa´c, z˙ e którego´s dnia to ja go opuszcz˛e przez jaka´ ˛s bzdurna˛ złamana˛ ko´nczyn˛e? Harry, pomy´slałam, czy jako najstarsze dziecko w rodzinie nazwałby´s to odpowiedzialnym zachowaniem? Cofnał ˛ obie r˛ece. — No có˙z, nie od dzi´s wiem, jaka z ciebie chytra i manipulujaca ˛ wszystkimi kl˛epa. Zahra stłumiła s´miech. Byłam zaskoczona. Pierwszy raz słyszałam, by Harry tak si˛e wyra˙zał. Odebrałam to jako przejaw jego frustracji. Najwa˙zniejsze, z˙ e nie zamierzał odchodzi´c. To ostatnia czastka ˛ domu, która˛ bym utraciła. Co naprawd˛e my´slał? Był na mnie zły za to, z˙ e omal nie doprowadziłam do rozpadu naszej grupy? Có˙z, musz˛e przyzna´c, z˙ e miał powody. — Nie pojmuj˛e, jak wytrzymywała´s z tym cały ten czas — dodał. — Jak mogła´s z˙ y´c, ukrywajac ˛ przed wszystkimi, z˙ e jeste´s hiperempatka? ˛ — To ojciec nauczył mnie, jak si˛e z tym kry´c — odparłam. — I dobrze zrobił. W naszym s´wiecie nie ma miejsca dla przera˙zonych, skazanych na zamkni˛ecie w czterech s´cianach nadwra˙zliwców, a pewnie tym bym si˛e stała, gdyby wszyscy wiedzieli — na przykład inne dzieci. Nie zauwa˙zyłe´s, jakie podłe potrafia˛ by´c małe dzieci? — A twoi bracia? Oni musieli wiedzie´c. — Tato kazał im milcze´c pod kara˛ boska.˛ Ju˙z on to umiał. Nigdy si˛e nie wygadali. Mimo to Keith robił mi ró˙zne „zabawne” kawały. — Rany, udało ci si˛e nabra´c. . . chyba ka˙zdego. Musisz by´c diabelnie dobra˛ aktorka.˛ — Musiałam nauczy´c si˛e gra´c dziewczyn˛e normalna,˛ taka˛ jak wszystkie. Ojciec stale przekonywał mnie, z˙ e jestem normalna. Tu si˛e mylił, ale ciesz˛e si˛e, z˙ e nauczył mnie, jak si˛e zachowywa´c. — Skad ˛ wiesz, z˙ e nie miał racji? To znaczy: skoro nie boli naprawd˛e, mo˙ze. . . — . . . Całe to współodczuwanie jest tylko w mojej głowie? Jasne, z˙ e tak! I za z˙ adne skarby nie chce stamtad ˛ wyj´sc´ . Wierz mi: bardzo bym chciała. 160
Milczał przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. — Co tam zapisujesz co wieczór w tej swojej ksia˙ ˛zce? — rzucił znienacka. Ciekawa zmiana tematu. — Moje my´sli — odpowiedziałam. — Wszystko, co zdarzy si˛e w ciagu ˛ dnia. Moje odczucia. — Takie, których nie mo˙zesz powiedzie´c? — dopytywał si˛e. — Rzeczy, które sa˛ dla ciebie wa˙zne? — Wła´snie. — Chciałbym, z˙ eby´s dała mi co´s przeczyta´c. Pozwól mi pozna´c troch˛e to twoje drugie ja, które ukrywasz. Bo teraz czuj˛e. . . z˙ e ci˛e nie znam. I wszystko, co robiła´s, to jedno wielkie łgarstwo. Poka˙z mi jaka´ ˛s czastk˛ ˛ e, która jest prawdziwa. Powa˙zna pro´sba! A mo˙ze z˙ adanie? ˛ Byłabym gotowa mu zapłaci´c, aby przeczytał i przemy´slał niektóre fragmenty „Nasion Ziemi” z mojego brulionu. Ale nie mogłam wrzuci´c go od razu na gł˛eboka˛ wod˛e. Lektura niewła´sciwego kawałka tylko powi˛ekszyłaby dystans, który ju˙z istniał mi˛edzy nami. — To dla mnie du˙ze ryzyko, Harry. . . Ale zgoda, poka˙ze˛ ci cz˛es´c´ tego, co napisałam. Wła´sciwie nawet chc˛e, z˙ eby´s to przeczytał. Prosz˛e tylko, z˙ eby´s czytał na głos, tak aby Zahra te˙z słyszała. Zaczniemy, kiedy si˛e zrobi jasno. Gdy si˛e rozwidniło, pokazałam mu to: Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia te˙z ciebie. Zmiana Jest jedyna˛ trwała˛ prawda.˛ Bóg Jest Przemiana.˛ W ubiegłym roku wybrałam te słowa na pierwsza˛ stron˛e pierwszej ksi˛egi „Na˙ sion Ziemi: Ksi˛egi Zywych”. Te wersy mówia˛ wszystko. Wszystko! Ju˙z wyobra˙zam sobie, jak Harry prosi o cało´sc´ . Musz˛e by´c ostro˙zna.
XVII
Ogarniajcie ró˙znorodno´sc´ , Łaczcie ˛ si˛e – Lub b˛edziecie dzieleni, okradani, rzadzeni, ˛ zabijani. Przez tych, dla których jeste´scie tylko pastwa.˛ Ogarniajcie ró˙znorodno´sc´ Albo scze´zniecie. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
WTOREK, 3 SIERPNIA 2027 (zapiski z 8 SIERPNIA) Na wzgórzach na wschód od nas wida´c wielki po˙zar. Najpierw zobaczyli´smy cienki, ciemny słup dymu, snujacy ˛ si˛e w gór˛e na tle czystego nieba, który teraz rozrósł si˛e ju˙z w ogromna˛ smug˛e. Co si˛e paliło? Jeden, dwa stoki? Par˛e zabudowa´n? Całe osiedle domów? Mo˙ze znów jakie´s sasiedztwo? ˛ Wpatrywali´smy si˛e jaki´s czas, w ko´ncu odwrócili´smy wzrok. Tam umierali ludzie, tracili całe rodziny, tracili schronienie i dach nad głowa.˛ . . Jednak nawet gdy ju˙z min˛eli´smy to miejsce, wcia˙ ˛z jeszcze zerkali´smy za siebie. Czy to te˙z ci z malowanymi twarzami? Zahra szła i płakała, przeklinajac ˛ głosem tak cichym, z˙ e docierały do mnie zaledwie strz˛epki pełnych goryczy słów. Wcze´sniej zeszli´smy z autostrady numer sto osiemna´scie, aby odszuka´c wjazd. Teraz w˛edrujemy dwudziesta˛ trzecia,˛ majac ˛ po jednej stronie zaro´sni˛eta˛ zw˛eglonymi zaro´slami dzicz, a po drugiej sasiedztwa. ˛ Samego ognia jak dotad ˛ nie wida´c. Kierujac ˛ si˛e na południe w stron˛e wybrze˙za, musieli´smy go omina´ ˛c, zostawi´c daleko w tyle, odgrodziwszy si˛e od niego wzgórzami. Za to przez cały czas mamy w polu widzenia dym. Dopiero gdy zrobiło si˛e ju˙z prawie całkiem ciemno i wszyscy byli´smy kompletnie skonani i głodni, stan˛eli´smy na nocleg. 162
Rozbili´smy biwak z dala od autostrady, po jej dzikiej stronie i poza zasi˛egiem ludzkiego wzroku — jednak na tyle blisko, by słysze´c człapanie w˛edruja˛ cych watah. My´sl˛e, z˙ e ten odgłos b˛edzie towarzyszy´c nam ju˙z do ko´nca podró˙zy — wszystko jedno, czy zatrzymamy si˛e w północnej Kalifornii, czy postaramy si˛e przedrze´c dalej do Kanady. Mnóstwo ludzi liczy na tak wiele tam, gdzie jeszcze rok w rok pada deszcz i gdzie nawet niewykształcona osoba ma szans˛e znale´zc´ prac˛e za pieniadze, ˛ a nie za fasol˛e, kartofle i wod˛e, no, mo˙ze jeszcze za podłog˛e do spania. W tej chwili jednak cała˛ nasza˛ uwag˛e przykuwa po˙zar. Mo˙ze to nieszcz˛es´liwy przypadek, a mo˙ze nie. Tak czy owak, mnóstwo ludzi traci wła´snie dobra, których pewnie nigdy nie odzyska. Nawet je´sli prze˙zyja˛ — dzisiejsze ubezpieczenie jest warte tyle co nic. Niewyra´zna w ciemno´sci, płynaca ˛ autostrada˛ ludzka rzeka zacz˛eła zawraca´c na północ, dryfujac ˛ w kierunku po˙zogi. Pierwsze szakale wygrzebia˛ najwi˛ecej. — Pójdziemy tam? — rzuciła Zahra z ustami pełnymi suszonego mi˛esa. Tego wieczoru nie rozpalili´smy ogniska. Najbezpieczniej było rozpłyna´ ˛c si˛e w mroku i unika´c go´sci. Zrobili´smy tylko za plecami platanin˛ ˛ e z drzew i krzaków i zdali´smy si˛e na łut szcz˛es´cia. ˙ — Zeby zawróci´c i okrada´c tamtych ludzi? — spytał Harry z naciskiem. ˙ — Zeby poszabrowa´c — odparła. — Zabra´c tylko to, co im si˛e ju˙z nie przyda. Martwym nie trzeba wiele. — Lepiej zosta´c i dobrze wypocza´ ˛c — wtraciłam. ˛ — Jeste´smy zmachani, a na pogorzelisku i tak wszystko jeszcze długo b˛edzie za gorace, ˛ z˙ eby nadawało si˛e do zabrania. Poza tym sporo musieliby´smy nadło˙zy´c drogi. — No, niby tak — przyznała Zahra z westchnieniem. — Jeszcze nie musimy robi´c takich rzeczy — powiedział Harry. Zahra wzruszyła ramionami. — Par˛e drobia˙zd˙zków nigdy nie zawadzi. — Niedawno opłakiwała´s ten po˙zar. — U-u — mrukn˛eła przeczaco, ˛ przyciagaj ˛ ac ˛ kolana pod brod˛e. — Wcale nie ten. Płakałam nad naszym po˙zarem i po mojej Bibi, my´slałam te˙z, jak bardzo ˙ nienawidz˛e tych, co podpalaja.˛ Zycz˛ e im, z˙ eby si˛e sami sfajczyli. Spaliłabym ich własnymi r˛ekami. Zwyczajnie wzi˛ełabym i cisn˛eła w ogie´n. . . tak samo jak oni Bibi. Znów si˛e rozszlochała, a Harry przytulił ja˛ i przepraszał, i chyba nawet sam uronił par˛e łez. Zdarza si˛e, z˙ e z˙ al tak dopada człowieka. Co´s kieruje nasze my´sli w stron˛e przeszło´sci, domu, osoby, a potem przypomina nam si˛e, z˙ e tego ju˙z nie ma. Ten kto´s najprawdopodobniej nie z˙ yje, a wszystko, co znali´smy i co było nam bliskie, nie istnieje. Zostało tylko nas troje. Jak dobrze sobie radzimy? — Powinni´smy si˛e przenie´sc´ — odezwał si˛e Harry jaki´s czas pó´zniej. 163
Siedział wcia˙ ˛z przy Zahrze, obejmujac ˛ ja˛ ramieniem, a ona sprawiała wra˙zenie zadowolonej z tego fizycznego kontaktu. — Czemu? — spytała. — Lepiej by´c wy˙zej, przynajmniej na poziomie autostrady albo ponad. Powinni´smy widzie´c, czy po˙zar nie przeskakuje szosy i nie rozprzestrzenia si˛e w nasza˛ stron˛e. Chciałbym go zauwa˙zy´c, zanim podejdzie za blisko. Ogie´n rozchodzi si˛e szybko. J˛ekn˛ełam. — Masz racj˛e — zacz˛ełam — ale chodzenie teraz po ciemku jest ryzykowne. Zgubimy to miejsce i nie wiadomo, czy znajdziemy lepsze. — Czekajcie tu — powiedział. Podniósł si˛e i zniknał ˛ w mroku. Ja miałam pistolet, wi˛ec pomy´slałam z nadzieja,˛ z˙ e przynajmniej trzyma pod r˛eka˛ swój nó˙z — i z˙ e nie b˛edzie musiał go u˙zy´c. Nadal dr˛eczyło go to, co stało si˛e poprzedniej nocy. Zabił człowieka i nie potrafił doj´sc´ do ładu z soba.˛ Ja te˙z zabiłam, jego zdaniem z zimna˛ krwia,˛ i jako´s mnie to nie obeszło. Wła´snie ta moja „zimna krew” nie dawała mu spokoju. Nie był wra˙zliwcem. Nie rozumiał, z˙ e dla ´ mnie ból znaczył tyle samo co zło. Smier´ c kładła kres cierpieniu. Je´sli o mnie chodzi, z˙ adne wersety Biblii nie były w stanie podwa˙zy´c tej prawdy. Ale Harry nie znał si˛e na hiperempatii. Skad ˛ miałby si˛e zna´c? Wi˛ekszo´sc´ ludzi przewa˙znie wiedziała o niej niewiele albo wr˛ecz nic. Z drugiej strony, mój wst˛ep do „Nasion Ziemi” zadziwił go — jak sadz˛ ˛ e, chyba nawet przyjemnie. Nie byłam pewna, czy bardziej spodobała mu si˛e forma, czy tre´sc´ , jednak wyra´znie si˛e ucieszył, z˙ e mógł co´s przeczyta´c i skomentowa´c. — Wiersze? — zapytał dzi´s rano, kartkujac ˛ brulion z „Nasionami Ziemi”, który mu wr˛eczyłam. — Nigdy bym nie przypu´scił, z˙ e interesuje ci˛e poezja. — To nie jest tak do ko´nca poezja — sprostowałam. — Bardziej to, w co wierz˛e, spisałam wszystko najlepiej, jak umiałam. Pokazałam mu zaledwie cztery strofki, delikatne w wymowie i lakoniczne — takie, które całkiem nie´swiadomie mogły dotrze´c do niego, zapa´sc´ mu w pami˛ec´ i z˙ y´c tam, cho´cby wbrew jego woli. Do´swiadczyłam tego sama z cytatami z Biblii, które kra˙ ˛zyły we mnie nawet wówczas, gdy przestałam w nie wierzy´c. Przekazałam Harry’emu, a za jego po´srednictwem Zahrze, my´sli, które chciałam im zaszczepi´c. Nie mogłam zapobiec temu, by przy okazji nie zrodziły si˛e w Harrym równie˙z inne odczucia — na przykład nowa fala nieufno´sci wobec mnie, graniczaca ˛ z rozbudzona˛ jeszcze raz niech˛ecia.˛ Ju˙z nigdy nie b˛ed˛e dla niego dawna˛ Lauren Olamina. Widziałam to w wyrazie jego twarzy, cały dzie´n si˛e nad tym zastanawiał. Ciekawe. Joanne te˙z nie polubiła tej czastki ˛ prawdziwej mnie, która˛ przed nia˛ odsłoniłam. A takiej Zahrze nic to nie przeszkadzało. Ale z nia˛ nie znały´smy si˛e dobrze w sasiedztwie. ˛ Czegokolwiek dowiedziała si˛e o mnie teraz, nie mogła czu´c si˛e oszukana, a wła´snie takie wra˙zenie musiał mie´c Harry. By´c mo˙ze przy ka˙zdym moim ge´scie czy słowie zastanawiał si˛e teraz, jaki fałsz mu 164
dalej wciskam. Jedynie czas mógł uzdrowi´c t˛e sytuacj˛e — je˙zeli tylko Harry mi go da. Po jego powrocie przenie´sli´smy biwak. Harry znalazł nowe miejsce — blisko drogi, ale wystarczajaco ˛ ustronne. Jedna z tych wielkich tablic na autostradzie spadła albo została stracona ˛ i le˙zała teraz na ziemi, oparta o dwa uschłe platany. Razem z drzewami tworzyła jakby masywna˛ przybudówk˛e. Kamienie i spopielone pozostało´sci po ognisku wskazywały, z˙ e kto´s ju˙z tu obozował. Mo˙ze nawet dzi´s wieczorem — tylko wrócił, z˙ eby zobaczy´c, co da si˛e wyszabrowa´c z po˙zaru. Teraz my si˛e rozgo´scili´smy, zadowoleni z tak solidnej kryjówki, zabezpieczonej — cokolwiek to było warte — przynajmniej jedna˛ s´ciana,˛ w dodatku z widokiem na wzgórza, gdzie szalał ogie´n. — Dobra zamiana! — oznajmiła Zahra, rozwijajac ˛ swój s´piwór i sadowiac ˛ si˛e na jednym ko´ncu. — Dzisiaj ja wezm˛e pierwsza˛ wart˛e, zgoda? Nie miałam nic przeciwko temu. Oddałam jej pistolet i poło˙zyłam si˛e, gotowa natychmiast zasna´ ˛c. Kolejny raz skonstatowałam ze zdumieniem, jak wygodne mo˙ze wydawa´c si˛e spanie na gołej ziemi w ubraniu. Nie ma lepszego s´rodka na sen ni˙z wyczerpanie. Gdzie´s w s´rodku nocy obudziły mnie mi˛ekkie, zduszone szepty i przyspieszone oddechy. Harry i Zahra kochali si˛e. Odwróciwszy głow˛e, spojrzałam na nich, lecz oczywi´scie byli zbyt zaj˛eci soba,˛ aby mnie zauwa˙zy´c. Naturalnie nikt nas nie pilnował. To, co robili, przykuwało moja˛ uwag˛e i musiałam bardzo si˛e stara´c, by le˙ze´c cicho i bez ruchu. Ich doznania mnie absorbowały. Nie mogłam porzadnie ˛ stróz˙ owa´c. Miałam do wyboru albo sama zacza´ ˛c skr˛eca´c si˛e w takt ich ruchów, albo le˙ze´c sztywno jak kłoda. Le˙załam nieruchomo, dopóki nie sko´nczyli — wreszcie Harry pocałował ja,˛ a potem wstał, zało˙zył spodnie i objał ˛ wart˛e. Le˙załam dalej, rozbudzona, zła i zaniepokojona. Jak do cholery mam z nimi o tym mówi´c? To nie mój zakichany interes — z wyjatkiem ˛ pory, która˛ sobie wybrali. No wła´snie! Przez nich kto´s mógł nas wszystkich pomordowa´c. Wypr˛ez˙ ony, siedzac, ˛ Harry zaczał ˛ chrapa´c. Słuchałam tych odgłosów przez par˛e minut, a pó´zniej usiadłam i si˛egajac ˛ przez Zahr˛e, potrzasn˛ ˛ ełam nim. Podskoczył przebudzony, powiódł spojrzeniem dookoła, na koniec obrócił si˛e w moja˛ stron˛e. Widziałam jedynie jego poruszajac ˛ a˛ si˛e sylwetk˛e. — Oddaj mi bro´n i kład´z si˛e spa´c — powiedziałam. Siedział dalej bez ruchu i bez słowa. — Harry, przez ciebie moga˛ nas pozabija´c. Dawaj pistolet i zegarek, a sam si˛e zdrzemnij. Pó´zniej ci˛e obudz˛e. Popatrzył na zegarek.
165
— Przepraszam — odezwał si˛e wreszcie. — Chyba byłem bardziej zm˛eczony, ni˙z my´slałem. Ale ju˙z w porzadku ˛ — dodał mniej zaspanym głosem. — Ju˙z nie zasn˛e. Mo˙zesz si˛e kła´sc´ . Odezwała si˛e jego duma. Niepodobie´nstwem było odebra´c mu teraz bro´n i zegarek. Wyciagn˛ ˛ ełam si˛e na s´piworze. — Pami˛etaj, co działo si˛e wczoraj — przestrzegłam. — Je´sli naprawd˛e ci na niej zale˙zy, je˙zeli chcesz, z˙ eby prze˙zyła, nie zapominaj. Nie odpowiedział. Miałam nadziej˛e, z˙ e go zaskoczyłam. Pewnie przy okazji wprawiłam te˙z w zakłopotanie. By´c mo˙ze rozzło´scił si˛e i przyjał ˛ postaw˛e obronna.˛ Cokolwiek zrobiłam, nie usłyszałam ju˙z chrapania. ´ SRODA, 4 SIERPNIA 2027 Dzisiaj zatrzymali´smy si˛e przy komercyjnej stacji wodnej, gdzie napili´smy si˛e do syta i napełnili´smy wszystkie nasze pojemniki czysta,˛ bezpieczna˛ dla zdrowia woda.˛ Takie stacje sa˛ najpewniejsze. Wod˛e kupiona˛ od handlarza na autostradzie trzeba przed u˙zyciem przegotowa´c, a i wtedy nie wiadomo, czy to pomogło. Gotowanie zabija roznoszace ˛ choroby mikroorganizmy, ale nie zawsze wystarcza, by pozby´c si˛e pozostało´sci po chemikaliach — paliwie, pestycydach, herbicydach oraz innych s´wi´nstwach, przechowywanych uprzednio przez handlarzy w tych samych butelkach. Sytuacj˛e pogarsza jeszcze fakt, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nich nie umie czyta´c. Zdarza si˛e, z˙ e truja˛ si˛e sami. W komercyjnych stacjach wolno ci nabra´c tylko tyle, na ile ci˛e sta´c — i ani kropli wi˛ecej — prosto z którego´s z licznych kranów. Tutaj pijesz dokładnie to samo, co okoliczni mieszka´ncy. Mo˙ze woda nie zawsze smakuje, pachnie i wyglada ˛ najlepiej, ale przynajmniej masz pewno´sc´ , z˙ e si˛e nie przekr˛ecisz. Stacji wodnych jest zdecydowanie za mało. Wła´snie dlatego istnieja˛ handlarze woda.˛ W dodatku stacje nie sa˛ bezpiecznymi miejscami. Ludzie przybywaja˛ tam z gotówka,˛ a wychodza˛ z woda,˛ która jest równie cenna jak pieniadze. ˛ W okolicy pał˛eta si˛e pełno z˙ ebraków i złodziei, z dziwkami i handlarzami narkotyków do towarzystwa. Tato zawsze przestrzegał nas wszystkich przed zatrzymywaniem si˛e na takich stacjach, starajac ˛ si˛e nauczy´c nas, jak post˛epowa´c, w razie gdyby´smy kiedykolwiek zapu´scili si˛e tak daleko od domu i korciłoby nas, z˙ eby wstapi´ ˛ c tam po wod˛e. Oto co radził: „Nie róbcie tego. Przecierpcie. Zawró´ccie i wytrzymajcie do domu”. Łatwo powiedzie´c. Minimum bezpiecze´nstwa na stacji stanowia˛ trzy osoby: dwie pilnuja,˛ jedna napełnia pojemniki. Troje przygotowanych na kłopoty ludzi łatwiej te˙z pokona drog˛e na miejsce i z powrotem. Wprawdzie byłoby im trudno powstrzyma´c zde166
cydowanych na wszystko zbirów, ale bez kłopotów zniech˛eciliby czyhajace ˛ na ˙ okazj˛e s˛epy. Zeruja˛ na starcach, kobietach samotnych albo taszczacych ˛ małe dzieci, na upo´sledzonych i kalekach. . . Nigdy nie ryzykuja˛ przetrzepania skóry. Mój ojciec nazywał ich kojotami. To znaczy: wtedy gdy wyra˙zał si˛e grzecznie. Odchodzili´smy ju˙z z woda,˛ kiedy zobaczyli´smy, jak para takich dwuno˙znych kojotów kradnie butelk˛e wody kobiecie obładowanej poka´znym plecakiem i dzidziusiem. Towarzyszacy ˛ jej m˛ez˙ czyzna złapał tego, który wyrwał wod˛e, ale oprych zaraz przekazał ja˛ kolesiowi, a ten wystartował do ucieczki i wpadł prosto na nas. Podstawiłam mu nog˛e. Chyba przez to dziecko — to ono obudziło moje współczucie. Twardy plastikowy baniak nie p˛ekł przy upadku. Kojot te˙z nie. Zacisn˛ełam z˛eby, współodczuwajac ˛ wstrzas, ˛ gdy walił si˛e na ziemi˛e, i ból, kiedy zdzierał sobie skór˛e na przedramionach. W sasiedztwie ˛ na okragło ˛ odbierałam podobne rzeczy od młodszych dzieci. Odstapiłam ˛ do tyłu i oparłam r˛ek˛e na pistolecie. Harry podszedł i stanał ˛ obok mnie. Byłam zadowolona, z˙ e mam go u boku. Razem wygladali´ ˛ smy znacznie gro´zniej. Tymczasem ma˙ ˛z tamtej kobiety strzasn ˛ ał ˛ z siebie drugiego napastnika; oba kojoty, czujac, ˛ z˙ e straciły przewag˛e liczebna,˛ dały nog˛e. Chude, wystraszone gnojki, które wyszły na codzienne z˙ erowanie. Podniosłam plastikowy baniak z woda˛ i podałam go m˛ez˙ czy´znie. Wział ˛ go ode mnie i powiedział: — Dzi˛eki, kolego. Stokrotne dzi˛eki. Kiwn˛ełam głowa˛ i rozeszli´smy si˛e ka˙zdy w swoja˛ stron˛e. Dziwnie było usłysze´c, jak nazwał mnie „kolega”. ˛ Nie spodobało mi si˛e to, ale trudno. — Całkiem niespodziewanie wyszła´s na dobrego Samarytanina — odezwał si˛e Harry, jednak bez cienia dezaprobaty w głosie. Najwyra´zniej nie miał nic przeciwko temu. — To przez dzieciaka, prawda? — zapytała Zahra. — Tak — przyznałam. — Rodzina z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy razem. W komplecie. Czarny m˛ez˙ czyzna, kobieta wygladaj ˛ aca ˛ na Latynosk˛e i dziecko, które jakby troch˛e przypominało ich oboje. Jeszcze par˛e lat, a mnóstwo rodzin w naszym sasiedztwie ˛ wygladałoby ˛ podobnie do nich. Jasny gwint, Harry i Zahra ju˙z byli na dobrej drodze, z˙ eby stworzy´c takie stadło. A zgodnie z tym, co sama kiedy´s zauwa˙zyła, mieszane pary dra˙znia˛ wszystkich jak jasna cholera. Jednak nie dało si˛e ukry´c, z˙ e maja˛ si˛e ku sobie; akurat szli tak blisko siebie, z˙ e momentami ocierali si˛e biodrami. Na szcz˛es´cie, mimo to mieli si˛e na baczno´sci i nie przestawali rozglada´ ˛ c si˛e na boki. Byli´smy teraz na autostradzie mi˛edzystanowej numer sto jeden, która˛ w˛edrowało jeszcze wi˛ecej piechurów. Nawet najbardziej niewydarzeni złodzieje bez trudu wtopiliby si˛e w cały ten tłum.
167
Rano, podczas lekcji czytania, Zahra i ja odbyły´smy rozmow˛e. Miały´smy poc´ wiczy´c, jakie głoski odpowiadaja˛ literom, a potem pisowni˛e prostych słów, lecz kiedy Harry poszedł w krzaki, które upatrzyli´smy sobie na ubikacj˛e, postanowiłam przerwa´c lekcj˛e. — Pami˛etasz, co mówiła´s mi par˛e dni temu? — zagadn˛ełam. — Bujałam mys´lami w obłokach, a ty mnie ostrzegła´s. Powiedziała´s wtedy: „Na autostradzie nietrudno te˙z straci´c z˙ ycie”. Ku memu zdziwieniu natychmiast, w lot załapała, o co mi chodziło. — Niech ci˛e diabli — rzuciła, unoszac ˛ wzrok znad kartki, która˛ jej dałam. — Za lekki masz sen, ot co. Mówiac ˛ to, u´smiechn˛eła si˛e. — Chcecie zosta´c sam na sam, powiedzcie — nalegałam. — Wystarczy słowo, a przenios˛e si˛e kapk˛e dalej i stamtad ˛ popilnuj˛e biwaku. Wtedy mo˙zecie robi´c, co wam si˛e z˙ ywnie podoba. Ale z˙ eby mi to był ostatni pieprzony raz, kiedy które´s jest na warcie! Sprawiała wra˙zenie lekko zdumionej. — Nie sadziłam, ˛ z˙ e potrafisz u˙zywa´c takich słów. — A ja nigdy nie posadzałam ˛ was o taka˛ głupot˛e. Idioci! — Wiem, wiem. . . Swoja˛ droga,˛ warto było. Du˙zy i silny chłopczyk z naszego Harry’ego. Zazdro´scisz mi? — Zahra! — Nie martw si˛e — ciagn˛ ˛ eła. — Zeszłej nocy stało si˛e to troch˛e przez zaskoczenie. Poczułam, z˙ e brakuje mi czego´s. . . kogo´s. To si˛e wi˛ecej nie powtórzy. — Mam nadziej˛e, z˙ e dotrzymasz słowa. — Jeste´s zazdrosna? — uparła si˛e. Zmusiłam si˛e do u´smiechu. — Te˙z jestem kobieta˛ — odparowałam. — Ale chyba nie dałabym si˛e uwie´sc´ w tej dziczy, bez pomysłu na przyszło´sc´ , nie majac ˛ zielonego poj˛ecia, co mo˙ze przynie´sc´ jutro. Sama my´sl, z˙ e mog˛e zaj´sc´ w cia˙ ˛ze˛ , byłaby jak kubeł lodowatej wody. — Za murem stale rodza˛ si˛e dzieci — powiedziała, szczerzac ˛ rado´snie z˛eby. — Jak sobie radzili´scie z tym twoim chłopakiem? — Uwa˙zali´smy. Mieli´smy prezerwatywy. — A my nie — wzruszyła ramionami. — Jak si˛e przydarzy, to si˛e przydarzy. Parze, której uratowali´smy wod˛e, najwidoczniej si˛e przydarzyło. Teraz taszczyli na północ berbecia. Cały dzisiejszy dzie´n trzymali si˛e blisko nas. Co chwila migali mi w naszym pochodzie. Wysoki i kr˛epy Murzyn z aksamitna,˛ intensywnie czarna˛ skóra,˛ niosa˛ cy wielgachny plecak; niska, te˙z kr˛epa, ale ładna kobieta o lekko brazowej ˛ karnacji, z mniejszym plecakiem i dzieckiem — s´rednio brazowawym, ˛ najwy˙zej kilkumiesi˛ecznym oseskiem o wielkich oczach i z kruczymi kr˛econymi włoskami. 168
Gdy stawali´smy na odpoczynek, oni te˙z przystawali. Teraz te˙z obozuja˛ niedaleko za nami. Wprawdzie zachowuja˛ si˛e bardziej jak potencjalni sprzymierze´ncy ni˙z ewentualni agresorzy, ale i tak b˛ed˛e mie´c ich na oku. CZWARTEK, 5 SIERPNIA 2027 ˙ Pod koniec dnia zobaczyli´smy ocean. Zadne z nas trojga nie widziało wczes´niej morza, wi˛ec nie mogli´smy si˛e oprze´c, z˙ eby nie podej´sc´ i nie przyjrze´c mu si˛e z bliska. Postanowili´smy rozbi´c obóz tak, by mie´c je w polu widzenia, móc słysze´c jego szum i wdycha´c zapach. Dotarłszy do brzegu, podwin˛eli´smy nogawki spodni i zdj˛eli´smy buty; dalej szli´smy ju˙z, brodzac ˛ w przybrze˙znych falach. Od czasu do czasu przystawali´smy, z˙ eby si˛e napatrze´c: Pacyfik — najwi˛eksze, najgł˛ebsze skupisko wody na Ziemi, prawie połowa jej morskiej powierzchni. Tyle wody, i ani kropelki, która nadawałaby si˛e do picia. Harry rozebrał si˛e do gatek i brnał ˛ od brzegu, dopóki zimna woda nie do˙ si˛egła mu torsu. Nie umie pływa´c. Zadne z nas nie umie. W z˙ yciu nie widzielis´my tyle wody naraz, by mie´c okazj˛e si˛e nauczy´c. Obie z Zahra˛ obserwowały´smy ˙ z niepokojem Harry’ego. Zadna nie mogła pój´sc´ w jego s´lady. Ja jestem przecie˙z m˛ez˙ czyzna,˛ a ona nawet zapi˛eta po szyj˛e i tak s´ciaga ˛ na siebie zbyt wiele uwagi. ´ Zdecydowały´smy, z˙ e poczekamy, a˙z si˛e sciemni, a potem wejdziemy w ubraniach, z˙ eby spłuka´c z siebie ten cały brud i smród. Pó´zniej wreszcie si˛e przebierzemy. Obie miały´smy mydło i bardzo chciały´smy zrobi´c z niego wreszcie u˙zytek. Nie znale´zli´smy si˛e na pla˙zy sami. Prawd˛e powiedziawszy, waski ˛ pasek piasku zapchany był lud´zmi — wszyscy jednak starali si˛e nie wchodzi´c innym w drog˛e. W˛edrowcy rozproszyli si˛e i rozciagn˛ ˛ eli, jakby zostawiajac ˛ wi˛ecej wolnej przestrzeni. Nie słyszało si˛e z˙ adnych strzałów ani bijatyk. Nie zauwa˙zyłam te˙z psów, nie widziałam, by kto´s kogo´s okradł lub zgwałcił. Mo˙ze to ocean i chłodna bryza tak wszystkich wyciszyły i ukołysały do snu. Nie tylko Harry rozebrał si˛e do rosołu i zanurzył w toni. Całkiem sporo kobiet zrobiło to samo, zdejmujac ˛ z siebie prawie wszystko. Jakby wszyscy nagle poczuli, z˙ e to najbezpieczniejsze miejsce, jakie dotad ˛ trafiło nam si˛e po drodze. Niektórzy rozbili namioty, tu i ówdzie uło˙zono ogniska. My zatrzymali´smy si˛e przy szczatkach ˛ niedu˙zego budyneczku. Chyba zawsze mimowolnie szukalis´my jakich´s s´cian do osłony. Tak naprawd˛e nie mieli´smy poj˛ecia, co jest lepsze: chroni´c si˛e po´sród murów, gdzie w razie napa´sci tkwiło si˛e jak w potrzasku, czy biwakowa´c w otwartym terenie i by´c zagro˙zonym ze wszystkich stron? Po prostu czuli´smy si˛e lepiej, je´sli mieli´smy chocia˙z jedna˛ s´cian˛e. Wewnatrz ˛ ruin wyszperałam płaski kawałek drewna i podszedłszy troch˛e bliz˙ ej brzegu, zacz˛ełam ry´c w ziemi. Kopałam, a˙z dokopałam si˛e do wilgoci. Pó´zniej zaprzestałam pracy i czekałam. 169
— Co ma z tego by´c? — odezwała si˛e Zahra, która do tej pory przygladała ˛ mi si˛e w milczeniu. — Pitna woda — wyja´sniłam. — W paru ksia˙ ˛zkach wyczytałam, z˙ e zanim woda przesiaknie ˛ na powierzchni˛e, piasek odfiltruje z niej wi˛ekszo´sc´ soli. Zajrzała w mokra˛ dziur˛e. — Kiedy? — spytała. Pogł˛ebiłam otwór jeszcze troch˛e. — To musi troch˛e potrwa´c — powiedziałam. — Je´sli sztuczka si˛e sprawdzi, dowiemy si˛e ile. Kiedy´s mo˙ze ocali nam to z˙ ycie. — Albo otrujemy si˛e i złapiemy jakie´s choróbsko — skwitowała, po czym spojrzała na nadchodzacego ˛ wła´snie Harry’ego. Cały ociekał woda,˛ nawet włosy miał zmoczone. — Nie´zle wyglada ˛ bez ciuchów — skomentowała Zahra. Naturalnie miał na sobie bielizn˛e, ale wiedziałam, co miała na my´sli. Ładne, mocne ciało. Harry chyba nie miał nic przeciwko temu, z˙ e mu si˛e przygladamy. ˛ W dodatku był czysty i nie s´mierdział. Nie mogłam si˛e ju˙z doczeka´c, kiedy wejd˛e do morza. — Id´zcie — zach˛ecił Harry. — Sło´nce ju˙z zachodzi. Popilnuj˛e naszych klamotów. No ju˙z. Wyj˛eły´smy mydło, s´ciagn˛ ˛ eły´smy buty i skarpetki i zostawiajac ˛ mu bro´n, ruszyły´smy do zimnej wody. Fale nie pozwalały spokojnie usta´c w piasku, który bez przerwy zapadał si˛e, usuwał spod nóg. Jednak chlapiac ˛ si˛e nawzajem, jako´s wypucowały´smy wszystko — ubranie, ciało, włosy; obijane zewszad ˛ przez fale, s´miały´smy si˛e jak wariatki. Były to najprzyjemniejsze chwile, odkad ˛ musieli´smy ucieka´c z domu. Po powrocie na brzeg do Harry’ego okazało si˛e, z˙ e przez ten czas w mój dołek naleciała całkiem przyzwoita ilo´sc´ wody. Zaczerpn˛ełam troch˛e dłonia˛ i posmakowałam, podczas gdy Harry krytykował moja˛ niefrasobliwo´sc´ : — Patrz, ile ludzi gnie´zdzi si˛e na tej przekl˛etej pla˙zy! Widzisz tu jakie´s łazienki? Jak my´slisz, co oni wszyscy tu robia? ˛ Miałaby´s przynajmniej tyle rozumu, z˙ eby wrzuci´c w to tabletk˛e oczyszczajac ˛ a! ˛ Jego słowa wystarczyły, bym od razu wypluła wszystko, co nabrałam w usta. Miał stuprocentowa˛ racj˛e. Jednak z próbki, której posmakowałam, dowiedziałam si˛e tego, co chciałam wiedzie´c. Woda, cho´c nieco słonawa, nie była zła — w ka˙zdym razie nadawała si˛e do picia. Powinno si˛e ja˛ tylko przegotowa´c albo jak mówił Harry, odkazi´c tabletka; ˛ przedtem, według ksia˙ ˛zkowego przepisu, mo˙zna ja˛ było jeszcze raz przecedzi´c przez piasek, aby bardziej odsoli´c. Znaczyło to, z˙ e póki trzymamy si˛e blisko oceanu, mo˙zemy prze˙zy´c, nawet gdy sko´nczy nam si˛e prawdziwa pitna woda. Dobrze wiedzie´c.
170
Nasze cienie — para z oseskiem — wcia˙ ˛z nam towarzyszyły. Rozbili si˛e nieopodal; kobieta siedziała na piasku i karmiła dziecko, on na kl˛eczkach szperał w swoim plecaku. — Jak my´slicie, b˛eda˛ chcieli si˛e umy´c? — zwróciłam si˛e do Harry’ego i Zahry. — A co ci do tego? — wypaliła Zahra. — Zaproponujesz, z˙ e popilnujesz im dzidziusia? — Nie — potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — Bez przesady. Ale macie co´s przeciwko temu, bym zaprosiła ich, z˙ eby si˛e przysiedli? — Nie boisz si˛e, z˙ e nas obrabuja? ˛ — spytał z naciskiem Harry. — Przecie˙z stale wszystkich podejrzewasz. — Sa˛ lepiej wyekwipowani ni˙z my — odpowiedziałam. — I poza nami nie maja˛ z˙ adnych naturalnych sprzymierze´nców. Mieszane pary czy grupki to tutaj rzadko´sc´ . Jestem pewna, z˙ e wła´snie dlatego trzymaja˛ si˛e blisko nas. — Pomogła´s im — wtraciła ˛ si˛e Zahra. — Na zewnatrz ˛ niecz˛esto si˛e trafia, z˙ e ludzie okazuja˛ pomoc obcym. Na dodatek oddała´s im wod˛e. To znaczy, z˙ e masz dosy´c wszystkiego i nie potrzebujesz ich okrada´c. — Wi˛ec zgadzacie si˛e? — powtórzyłam moje pytanie. — Czemu nie? — powiedziała Zahra. — Tylko trzeba ich mie´c na oku. — Po co nam oni? — zapytał Harry, przygladaj ˛ ac ˛ mi si˛e uwa˙znie. — Potrzebuja˛ nas bardziej ni˙z my ich — odparłam. — To jeszcze nie powód. — Sa˛ potencjalnymi sojusznikami. — Nie potrzebujemy sojuszników. — Na razie nie. Ale byliby´smy sko´nczonymi głupcami, gdyby´smy czekali i próbowali ich pozyska´c, dopiero kiedy my znajdziemy si˛e w potrzebie. Wtedy mo˙ze ju˙z ich nie by´c w pobli˙zu. — Zgoda — westchnał, ˛ wzruszywszy ramionami. — Tylko zgadzam si˛e z Zahra, z˙ e trzeba ich mie´c na oku. Podniosłam si˛e i ruszyłam do naszych znajomych. Zbli˙zajac ˛ si˛e, widziałam, jak prostuja˛ si˛e i spinaja˛ na mój widok. Uwa˙załam, aby nie i´sc´ za szybko ani nie podej´sc´ zbyt blisko. — Cze´sc´ — zagaiłam. — Je´sli mieliby´scie ch˛ec´ na zmian˛e si˛e wykapa´ ˛ c, moz˙ ecie przyj´sc´ i przyłaczy´ ˛ c si˛e do nas. W ten sposób nie musieliby´scie martwi´c si˛e o dziecko. — Przyłaczy´ ˛ c si˛e? — nie dowierzał m˛ez˙ czyzna. — Chcecie, z˙ eby´smy si˛e przyłaczyli? ˛ — Mo˙zecie si˛e przysia´ ˛sc´ . Zapraszamy. — Czemu? — A czemu nie? Jeste´smy naturalnymi sprzymierze´ncami — mieszana para i mieszana trójka. 171
— Sprzymierze´ncy? — powtórzył znów m˛ez˙ czyzna i za´smiał si˛e. Popatrzyłam na niego, zastanawiajac ˛ si˛e, co w tym s´miesznego. — O co, u diabła, wam naprawd˛e chodzi? — nalegał. Westchn˛ełam. — Po prostu je´sli macie ochot˛e, to si˛e przenie´scie. Zapraszamy. W razie czego co pi˛ec´ osób, to nie dwie. Odwróciłam si˛e i odeszłam. Niech si˛e naradza˛ i zdecyduja.˛ — Przyjda? ˛ — chciała wiedzie´c Zahra, gdy tylko wróciłam. — Tak sadz˛ ˛ e — odpowiedziałam. — Chocia˙z mo˙ze jeszcze nie dzisiaj. PIATEK, ˛ 6 SIERPNIA 2027 Wczoraj wieczorem rozpalili´smy ognisko i zjedli´smy goracy ˛ posiłek, jednak mieszana rodzina nie przyłaczyła ˛ si˛e do nas. Nie miałam im tego za złe. Na zewnatrz ˛ dłu˙zej si˛e z˙ yje, je´sli si˛e nikomu nie ufa. Nie przyszli, ale i nie odeszli. Nie przypadkiem postanowili dalej trzyma´c si˛e blisko nas. Z pewno´scia˛ tak było dla nich lepiej. Pó´znym wieczorem spokojna dotad ˛ pla˙za zmieniła si˛e. Przyp˛etały si˛e psy. Zjawiły si˛e podczas mojej warty. Najpierw w oddali na piasku zauwa˙zyłam jaki´s rwetes. Wyt˛ez˙ yłam wzrok. Potem rozległy si˛e wrzaski i krzyki. Pomy´slałam, z˙ e pewnie jaka´s bójka albo napad. Zobaczyłam je dopiero, gdy przedarły si˛e przez gromadk˛e ludzi i pognały w głab ˛ ladu. ˛ Jeden niósł co´s w pysku, ale nie ´ byłam w stanie dojrze´c co. Sledziłam je spojrzeniem, póki nie znikn˛eły z pola widzenia. Ludzie pu´scili si˛e w pogo´n, lecz bestie były za szybkie. Przepadła czyja´s własno´sc´ ; bez watpienia ˛ jedzenie. Po tym incydencie tkwiłam na warcie jak na szpilkach. Podniosłam si˛e, podeszłam do kra´nca naszego muru od strony ladu ˛ i usiadłam w miejscu, skad ˛ miałam lepszy widok na cała˛ pla˙ze˛ . Na jaki´s czas zastygłam w bezruchu, z pukawka˛ na kolanach, a˙z moja˛ uwag˛e znowu przykuło poruszenie — tym razem w przeciwnej cz˛es´ci pla˙zy, w odległo´sci mniej wi˛ecej długiej miejskiej przecznicy od nas. Ciemne kształty na tle jasnego piasku. Nowe psy. Trzy. W˛eszyły chwil˛e z nosami przy ziemi, po czym ruszyły w nasza˛ stron˛e. Siedziałam tak nieruchomo, jak tylko potrafiłam, i obserwowałam je. Tak du˙zo ludzi spało w najlepsze, nie wystawiwszy z˙ adnych wart. Trzy zwierzaki buszowały swobodnie po biwakach, gdzie im si˛e tylko podobało, a nikt nie próbował nawet ich odp˛edzi´c. Z drugiej strony, pomara´ncze, ziemniaki i razowa maka, ˛ które miała wi˛ekszo´sc´ , nie mogły by´c specjalnie kuszace ˛ dla psa. Co innego nasz szczupły zapasik suszonego mi˛esa. Ale z˙ aden pies go nie dostanie. Tymczasem bestie zatrzymały si˛e w obozowisku mieszanej pary. Przypomniałam sobie o dziecku i skoczyłam na równe nogi. Akurat w tej samej chwili nie172
mowl˛e zapłakało. Traciłam ˛ stopa˛ Zahr˛e, która natychmiast si˛e przebudziła. Umiała tak — to był odruch. — Psy. Obud´z Harry’ego — powiedziałam i ruszyłam do naszych znajomych. Kobieta z krzykiem okładała obiema r˛ekami jednego drapie˙znika. Drugi, unikajac ˛ kopniaków m˛ez˙ czyzny, próbował dobra´c si˛e do dziecka. Jedynie trzeci nie wdał si˛e w z˙ adna˛ walk˛e z ludzka˛ rodzina.˛ Przystajac, ˛ zwolniłam bezpiecznik i kiedy trzeci pies ruszył w kierunku dziecka, wystrzeliłam. Padł bezgło´snie. Ja te˙z, z trudem łapiac ˛ powietrze, jakby kto´s kopnał ˛ mnie w piersi. Z zaskoczeniem poczułam, jaki twardy jest sypki piasek, gdy si˛e na niego leci. Na trzask wystrzału pozostałe dwa psy pierzchły w stron˛e ladu. ˛ Le˙zac ˛ na brzuchu, wzi˛ełam je na muszk˛e. Mogłam kropna´ ˛c jeszcze jednego, lecz ostatecznie pozwoliłam im prysna´ ˛c. Do´sc´ si˛e ju˙z nacierpiałam. Wcia˙ ˛z oddychałam nierówno. Nagle u´swiadomiłam sobie, z˙ e kiedy tak le˙ze˛ twarza˛ w dół, to dla mnie wygodna pozycja strzelecka. Gdybym le˙zac ˛ strzelała z obu rak, ˛ współodczuwanie nie mogłoby mnie tak od razu obezwładni´c. Zakodowałam to w — pami˛eci na przyszły raz. Ciekawe te˙z było to, z˙ e psy wystraszyły si˛e strzału. Nie wiedziałam, czy przeraził je sam huk, czy te˙z fakt, z˙ e jeden z nich został trafiony? Szkoda, z˙ e nie wiem wi˛ecej na ten temat. W ksia˙ ˛zkach czytałam, z˙ e psy to inteligentne i wierne domowe zwierz˛eta — i pewnie tak kiedy´s było. Dzisiaj to dzikie stworzenia, które je´sli moga,˛ ch˛etnie po˙zra˛ niemowl˛e. Czułam, z˙ e pies, którego postrzeliłam, le˙zy zdechły. Nie ruszał si˛e. Do tej pory ˙ zda˙ ˛zyło pobudzi´c si˛e mnóstwo ludzi, którzy krzatali ˛ si˛e, hałasujac ˛ przy tym. Zywy pies, nawet ranny, zmykałby jak szalony. Ból w piersiach powoli ust˛epował. Kiedy ju˙z mogłam równo oddycha´c, wstałam na nogi i odeszłam do naszego obozu. W tym czasie zrobiło si˛e takie zamieszanie, z˙ e tylko Harry i Zahra zauwa˙zyli mój powrót. Harry wyszedł mi na spotkanie. Wyłuskawszy mi z dłoni pistolet, wział ˛ mnie pod rami˛e i zaprowadził na moje legowisko. — Wi˛ec co´s trafiła´s — skonstatował, gdy ju˙z usiadłam, dyszac ˛ na nowo po tak niewielkim wysiłku. — Zabiłam psa — potakn˛ełam. — Zaraz dojd˛e do siebie. — Sama powinna´s by´c pod stra˙za˛ — oznajmił. — Te psy dobierały si˛e do dziecka! — Wyglada ˛ na to, z˙ e adoptowała´s t˛e przekl˛eta˛ rodzink˛e. U´smiechn˛ełam si˛e na przekór sobie, czujac ˛ przypływ sympatii do niego i mys´lac, ˛ z˙ e chyba mniej wi˛ecej tak samo adoptowałam jego i Zahr˛e. — A co w tym złego? — zapytałam. Westchnał. ˛ — Bad´ ˛ z tak dobra, wła´z do s´piwora i s´pij. Bior˛e nast˛epna˛ wart˛e. 173
— Jacy´s ludzie przyszli i jak gdyby nigdy nic zabrali psa, którego zastrzeliła´s — poinformowała Zahra. — Nale˙zał si˛e nam. — Chyba nie mam jeszcze ochoty je´sc´ psów — odpowiedział jej Harry. — Spa´c.
***
Dzi´s wieczorem, gdy rozbili´smy obóz — Travis Charles Douglas, Gloria Natividad Douglas i sze´sciomiesi˛eczny Dominic Douglas, nazywany równie˙z Domingo, członkowie mieszanej rodziny — skusili si˛e i przyłaczyli ˛ do nas. Szli za nami, kiedy zboczyli´smy z autostrady na pla˙ze˛ . A gdy ju˙z si˛e rozło˙zyli´smy, podeszli, wcia˙ ˛z niepewni i podejrzliwi, cz˛estujac ˛ kawalatkami ˛ swego skarbu: mlecznej czekolady nadziewanej migdałami. Prawdziwa mleczna czekolada, z˙ adna tam słodycz z szara´nczynu. Najsmaczniejsza rzecz, jaka˛ jadłam nawet na długo przed opuszczeniem Robledo. — Wczoraj w nocy to byłe´s ty? — spytała Natividad Harry’ego. Od razu nas poprosiła, z˙ eby nazywa´c ja˛ Natividad. — Nie, to Lauren — odparł Harry, wskazujac ˛ na mnie. Spojrzała na mnie. — Dzi˛ekuj˛e. — Dziecko nie ucierpiało? — zapytałam. — Od tarmoszenia miał podrapana˛ buzi˛e i piasek w oczach. Pogłaskała s´piacego ˛ synka po czarnych włoskach. — Przemyłam mu oczka, a zadrapania posmarowałam ma´scia.˛ Teraz ju˙z wszystko dobrze. Dzielny chłopczyk. Tylko troszk˛e sobie popłakał. — Bardzo rzadko płacze — wtracił ˛ Travis z cicha˛ duma.˛ Travis ma niezwykle czarna˛ karnacj˛e — i skór˛e tak gładka,˛ z˙ e na pewno nie skaził jej z˙ aden pryszcz. Patrzac ˛ na niego, mam ochot˛e pogładzi´c t˛e doskonała˛ skór˛e i przekona´c si˛e, jaka jest w dotyku. Jest młody, przystojny i powa˙zny: kr˛epy, muskularny m˛ez˙ czyzna, wysoki, lecz troch˛e ni˙zszy i t˛ez˙ szy od Harry’ego. Natividad te˙z jest kr˛epa, ma oliwkowobrazow ˛ a˛ cer˛e i okragł ˛ a,˛ ładna˛ twarz. Długie czarne włosy upi˛ete w w˛ezeł na czubku głowy. Jest niska, ale nie przeszkadza jej to, by przej´sc´ równym tempem cały dzie´n, taszczac ˛ plecak i niemowl˛e. Polubiłam ja˛ i mam ochot˛e, by jej zaufa´c. Musz˛e by´c z tym ostro˙zna. Mimo wszystko nie wierz˛e, z˙ e byłaby zdolna nas okra´sc´ . Travis jeszcze do ko´nca nas nie zaakceptował, ale ona tak. Pomogli´smy jej dziecku. Jeste´smy jej przyjaciółmi. — Idziemy do Seattle — wyja´sniła nam. — Travis ma tam ciotk˛e. Zgodziła si˛e, by´smy przemieszkali u niej, dopóki nie znajdziemy jakiej´s pracy. Chcemy poszuka´c takiej, za która˛ płaca˛ pieni˛edzmi. 174
— Jak my wszyscy — zgodziła si˛e Zahra. Siedziała obok Harry’ego na jego s´piworze, a on obejmował ja˛ ramieniem. Chyba czeka mnie ci˛ez˙ ka noc. Travis z Natividad siedzieli na trzech własnych s´piworach, rozpostartych razem tak, aby dzidziu´s miał gdzie raczkowa´c, ile razy si˛e zbudzi. Natividad dla bezpiecze´nstwa przewiazała ˛ jego i swój nadgarstek kawałkiem sznurka do bielizny. Poczułam si˛e samotna pomi˛edzy dwiema parami. Pozwoliłam, by rozprawiali o swoich nadziejach, powtarzajac ˛ zasłyszane pogłoski o północnym raju. Wycia˛ gnawszy ˛ notes, zacz˛ełam spisywa´c wydarzenia dnia, delektujac ˛ si˛e jeszcze ostatkami czekolady. Dziecko przebudziło si˛e z płaczem, głodne. Natividad rozchyliła lu´zna˛ koszul˛e i podała mu pier´s, przysuwajac ˛ si˛e bli˙zej mnie — ciekawa, co takiego robi˛e. — Umiesz czyta´c i pisa´c — stwierdziła zaskoczona. — My´slałam, z˙ e mo˙ze co´s rysujesz. Co tam piszesz? — Bez przerwy tak skrobie — wtracił ˛ si˛e Harry. — Popro´s, z˙ eby pokazała ci swoje wiersze. Niektóre sa˛ całkiem niezłe. Skrzywiłam si˛e. Moje imi˛e mo˙zna odnie´sc´ do obojga płci — „Lauren” brzmi w wymowie tak samo jak bardziej m˛eskie „Lo-ren”. Niestety, zaimki wyra´zniej si˛e ró˙znia,˛ czego Harry, zdaje si˛e, nie jest w stanie zapami˛eta´c. — Pokazała? — bezbł˛ednie wyłapał Travis. — Ona? — A niech ci˛e, Harry — rzuciłam. — Szkoda, z˙ e zapomnieli´smy kupi´c ta´smy, z˙ eby zaklei´c ci jadaczk˛e. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ po czym u´smiechnał ˛ si˛e z za˙zenowaniem. — Znamy si˛e od urodzenia. Trudno mi cały czas pilnowa´c tych wszystkich zaimków i ko´ncówek. Na szcz˛es´cie tym razem chyba nic takiego si˛e nie stało. — Mówiłam ci! — powiedziała Natividad do m˛ez˙ a i zaraz spojrzała z zakłopotaniem. — Mówiłam mu, z˙ e wcale nie wygladasz ˛ jak m˛ez˙ czyzna — zwróciła si˛e do mnie. — Owszem, jeste´s wysoka i silna, ale. . . sama nie wiem. Twoja twarz nie jest m˛eska. Mój tors i biodra sa˛ prawie m˛eskie, wi˛ec mo˙ze powinnam si˛e cieszy´c, słyszac, ˛ z˙ e przynajmniej rysy twarzy mam bardziej kobiece — tyle z˙ e to na pewno nie pomo˙ze mi w drodze. — My´sleli´smy, z˙ e dwóm m˛ez˙ czyznom i kobiecie łatwiej b˛edzie przetrwa´c ni˙z dwóm kobietom z jednym m˛ez˙ czyzna˛ — wytłumaczyłam. — Cała sztuka polega na tym, z˙ eby wyglada´ ˛ c silnie i unika´c konfrontacji. — Z nami trojgiem nie staniecie si˛e gro´zniejsi — stwierdził Travis z pewna˛ gorycza˛ w głosie. Czy˙zby miał jakie´s pretensje do z˙ ony i dziecka? — Jeste´scie naszymi naturalnymi sprzymierze´ncami — przypomniałam. — Wy´smiali´scie mnie, kiedy powiedziałam wam to pierwszy raz, ale to prawda. 175
Mam nadziej˛e, z˙ e samo dziecko tak bardzo znów nas nie osłabi, za to z pi˛eciorgiem dorosłych b˛edzie mie´c wi˛eksze szans˛e prze˙zycia. — Potrafi˛e zaopiekowa´c si˛e moja˛ z˙ ona˛ i synem — uniósł si˛e Travis, bardziej pod wpływem dumy ni˙z rozsadku. ˛ Postanowiłam udawa´c, z˙ e tego nie słyszałam. — Uwa˙zam, z˙ e oboje z Natividad wzmocnicie nasza˛ grup˛e — oznajmiłam. — Dwie pary oczu, dwie pary rak ˛ wi˛ecej. Macie no˙ze? — Tak — przytaknał ˛ Travis, klepiac ˛ si˛e po kieszeni spodni. — Szkoda, z˙ e nie mamy pukawek tak jak wy. Te˙z chciałabym, z˙ eby´smy mieli pukawki — w liczbie mnogiej. Ale nie wyprowadzałam go z bł˛edu. — I ty, i twoja z˙ ona wygladacie ˛ na silnych i zdrowych — powiedziałam tylko. — Ludzkie s˛epy, kiedy zobacza˛ taki pi˛ecioosobowy oddziałek, odpuszcza˛ i pójda˛ szuka´c łatwiejszej zdobyczy. Travis chrzakn ˛ ał, ˛ wcia˙ ˛z nie zajmujac ˛ zdecydowanego stanowiska. No có˙z, dwa razy przyszłam mu z pomoca,˛ a teraz okazałam si˛e kobieta.˛ Mo˙ze upłyna´ ˛c troch˛e czasu, nim mi to wybaczy, cho´cby nie wiem jak bardzo czuł si˛e wdzi˛eczny. — Ch˛etnie posłucham twojej poezji — zacz˛eła z innej beczki Natividad. — ˙ Zona jednego faceta, u którego pracowałam, te˙z pisała wiersze. Czasami, kiedy czuła si˛e samotna, czytała mi niektóre. Podobały mi si˛e. Przeczytaj nam co´s, zanim zrobi si˛e za ciemno. Dziwne: jaka´s bogaczka czytujaca ˛ swojej pokojówce — bo kim´s takim musiała by´c Natividad. Mo˙ze myliłam si˛e wyobra˙zajac ˛ sobie bogate kobiety. Niekoniecznie — w ko´ncu ka˙zdemu czasem dokucza samotno´sc´ . Odło˙zyłam mój dziennik i wyj˛ełam brulion z „Nasionami Ziemi”. Wybrałam łagodne, wyzbyte kaznodziejskiego tonu strofy, dobre dla znu˙zonych droga˛ umysłów i ciał.
XVIII
Raz lub dwa razy na tydzie´n Nasiona Ziemi powinny gromadzi´c si˛e – to dobre i niezb˛edne. Podczas zgromadzenia mo˙zna da´c upust emocjom i uspokoi´c umysł. Skupi´c uwag˛e, utwierdzi´c si˛e we wspólnocie celu, zjednoczy´c si˛e i lud´zmi. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
NIEDZIELA, 8 SIERPNIA 2027 — Wierzysz w te swoje „Nasiona Ziemi”, prawda? — zagadnał ˛ mnie Travis. Zrobili´smy sobie dzie´n wolny, dzie´n wypoczynku. Zeszli´smy z autostrady, szukajac ˛ pla˙zy, na której mo˙zna by rozbi´c obóz i biwakowa´c wygodnie za dnia i w nocy. Cz˛es´c´ pla˙zy w Santa Barbara, gdzie dotarli´smy, stanowił na wpół spalony park, z drzewami i stolikami. Nie panował zbyt wielki tłok, wi˛ec cały dzie´n mogli´smy cieszy´c si˛e odrobina˛ prywatno´sci. Do morza trzeba było odby´c jedynie krótki spacerek. Obie pary znikały na zmian˛e, zostawiajac ˛ mi pilnowanie plecaków i dziecka. Ciekawa rzecz, z˙ e Douglasowie nie bali si˛e ju˙z powierza´c mi opieki nad wszystkimi swoimi skarbami. My nie zaufali´smy im jeszcze na tyle, aby pozwoli´c pełni´c samodzielnie wart˛e ani przedwczorajszej, ani wczorajszej nocy. Przekonali´smy ich, aby na zmian˛e wspólnie czuwali z którym´s z nas. Zeszłej nocy spali´smy w miejscu, gdzie nie było s´cian, o które mo˙zna by si˛e oprze´c, dlatego rozsadnie ˛ było mie´c dwu wartowników naraz. Najpierw ja stró˙zowałam z Natividad, pó´zniej Travis i Harry, na koniec, samotnie, Zahra. To ja ustaliłam taka˛ kolejno´sc´ , z˙ eby była najdogodniejsza dla obu par. W ten sposób nikt nie musiał bezgranicznie ufa´c nowo poznanym towarzyszom w˛edrówki. W tej chwili, po´sród stojacych ˛ na s´wie˙zym powietrzu stołów, dołów na ogniska, palm, sosen i platanów, kwestia zaufania nie wydaje si˛e by´c problemem. Do177
póki siedzi si˛e tyłem do spalonej cz˛es´ci terenu, jałowej i brzydkiej, zakatek ˛ wydaje si˛e pi˛ekny, w dodatku jest na tyle daleko od autostrady, z˙ e nie skr˛eca tu rzeka w˛edrowców, bez ustanku płynaca ˛ na północ. Trafiłam w to miejsce dzi˛eki mapom — pomógł mi zwłaszcza plan miasta, który obejmował wi˛ekszo´sc´ okr˛egu Santa Barbara. Mapy moich dziadków okazały si˛e niezastapione ˛ za ka˙zdym razem, gdy zbaczali´smy z autostrady. Chocia˙z wiele drogowskazów i oznakowa´n ulic pospadało albo je zerwano, zostało ich jeszcze wystarczajaco ˛ wiele, by — kiedy ju˙z było si˛e w pobli˙zu — znale´zc´ drog˛e na konkretna˛ pla˙ze˛ . Na naszej pla˙zy było sporo miejscowych; wylegli z okolicznych domów, chcac ˛ sp˛edzi´c tu sierpniowy dzie´n. Dowiedziałam si˛e tego, podsłuchujac ˛ strz˛epki rozmów. Spróbowałam zagadna´ ˛c niektórych. Ku mojemu zdziwieniu wi˛ekszo´sc´ ch˛etnie wdawała si˛e w pogaw˛edki. O tak, park jest pi˛ekny, z wyjatkiem ˛ tych cz˛es´ci, które pu´scili z dymem jacy´s wymalowani debile. Chodziły słuchy, z˙ e podkładaja˛ ogie´n w ramach walki o prawa biedoty — z˙ eby zdemaskowa´c lub zniszczy´c wszelkie dobra zgromadzone przez bogaczy. A przecie˙z nadmorski park nale˙zał do wszystkich. Był otwarty dla ka˙zdego. Po co go pali´c? Nikt tego nie rozumiał. Tak samo jak nikt nie wiedział, skad ˛ wzi˛eła si˛e ta nowa moda malowania si˛e i wzniecania po˙zarów w narkotycznym haju. Wi˛ekszo´sc´ autochtonów sadziła, ˛ z˙ e całe zło przyszło z Los Angeles, które ich zdaniem jest wyl˛egarnia˛ najpaskudniejszych i najbardziej niegodziwych głupot. Lokalne uprzedzenia. Postanowiłam wi˛ec nie przyznawa´c si˛e, z˙ e sama pochodz˛e z okolic L.A. U´smiechałam si˛e tylko i pytałam o tutejsze mo˙zliwo´sci pracy. Kilkoro moich rozmówców twierdziło, z˙ e wie, gdzie mogłabym si˛e zaczepi´c za posiłek czy „bezpieczny” nocleg, lecz ani jeden nie słyszał o zaj˛eciu za pieniadze. ˛ Nie znaczyło to wcale, z˙ e w ogóle ich nie ma, ale z˙ e — je´sli sa˛ — bardzo trudno je znale´zc´ , a jeszcze trudniej o wystarczajace ˛ kwalifikacje. Z pewno´scia˛ tak samo b˛edzie wsz˛edzie, gdziekolwiek zajdziemy. A przecie˙z wszyscy troje — a wła´sciwie wszyscy pi˛ecioro — sporo wiemy i umiemy. Potrafimy robi´c mnóstwo rzeczy. Musi by´c jaki´s sposób, z˙ eby to wszystko jako´s wykorzysta´c i sta´c si˛e czym´s wi˛ecej ni˙z kolejna˛ zmiana˛ domowej słu˙zby, harujacej ˛ za wikt i dach nad głowa.˛ Razem tworzymy całkiem obiecujacy ˛ zespół. Cena wody jest tutaj obł˛ednie wysoka — znacznie wy˙zsza ni˙z w okr˛egach Los Angeles i Ventura. Dzi´s rano poszli´smy wszyscy razem na stacj˛e wodna.˛ Jeszcze mo˙zemy oby´c si˛e bez przydro˙znych handlarzy. Wczoraj na autostradzie widzieli´smy trupy trzech m˛ez˙ czyzn — wyra´znie byli razem: młodzi, bez z˙ adnych ran, za to cali uwalani własna˛ krwia,˛ która˛ musieli wymiotowa´c; wzd˛ete, napuchni˛ete ciała zaczynały ju˙z cuchna´ ˛c. Przeszli´smy obok, niczego nawet nie tknawszy. ˛ Ich plecaki — je´sli jakie´s mieli — wyparowały. Ubra´n nie chcieli´smy. Na polowe kuchenki — wszyscy trzej nadal je mieli — jako´s nie połaszczył si˛e nikt. 178
Wczoraj uzupełnili´smy te˙z zapasy w lokalnym Hanning Joss. Z zaskoczeniem i ulga˛ powitali´smy znajomy widok: niezawodny, bezpieczny sklep, w którym czekało wszystko, czego nam trzeba — od stałego pokarmu dla dziecka po mydło i ma´sc´ do smarowania zmaltretowanej słona˛ woda,˛ sło´ncem i marszem skóry. Natividad kupiła nowe wkładki do nosidełka dla niemowlat, ˛ a tak˙ze uprała i wysuszyła cała˛ plastikowa˛ torb˛e starych zabrudzonych. Zahra poszła z nia˛ do wydzielonej w megasklepie pralni, by przy okazji wypra´c i wysuszy´c troch˛e naszych rzeczy. Do tej pory prali´smy wszystko w morskiej wodzie: zalatywało troch˛e sola,˛ ale przynajmniej nie s´mierdziało. Niecz˛esto mogli´smy sobie pozwoli´c na luksus płatnego prania. Mimo to ka˙zde z nas z trudem znosiło brud. Nie byli´smy do niego przyzwyczajeni. Wszyscy mieli´smy nadziej˛e, z˙ e na północy woda stanieje. Dokupiłam drugi magazynek do pistoletu oraz rozpuszczalnik, oliw˛e i przybory do czyszczenia. Cały czas martwiłam si˛e, z˙ e nie mam czym go czy´sci´c. Mogli´smy przypłaci´c to z˙ yciem, gdyby kiedy´s zawiódł w potrzebie. Zapasowy magazynek te˙z si˛e przyda. W razie czego mo˙zna było szybko załadowa´c i strzela´c dalej. A teraz rozło˙zyli´smy si˛e w cieniu sosen i platanów. Rozkoszowali´smy si˛e morskim wietrzykiem, gadali´smy i wypoczywali´smy. Zabrałam si˛e do pisania, uzupełniajac ˛ mój dziennik zapiskami z całego tygodnia. Wła´snie ko´nczyłam, kiedy przysiadł si˛e Travis i zadał mi to pytanie: — Wierzysz w te swoje „Nasiona Ziemi”, prawda? — W ka˙zde słowo — odpowiedziałam. — Ale. . . przecie˙z sama to wymy´sliła´s. Si˛egn˛ełam r˛eka˛ do ziemi, podniosłam mały kamyk i poło˙zyłam go na stole pomi˛edzy nami. — Gdybym umiała przeprowadzi´c dokładna˛ analiz˛e i powiedzie´c ci, z czego si˛e składa, czy znaczyłoby to, z˙ e ja go stworzyłam? Zaledwie zerknał ˛ na kamie´n, nie spuszczajac ˛ wzroku ze mnie. — Wi˛ec co takiego analizowała´s, z˙ e wyszły ci „Nasiona Ziemi”? — Innych ludzi, siebie, wszystko, co mogłam przeczyta´c, co widziałam i słyszałam, cała˛ histori˛e, o której si˛e uczyłam. Mój ojciec jest. . . był. . . pastorem i nauczycielem. A macocha prowadziła szkoł˛e dla sasiedztwa. ˛ Miałam okazj˛e napatrze´c si˛e na wiele. — Co mówił ojciec na twoje wyobra˙zenie o Bogu? — Nigdy go nie poznał. — Nie miała´s odwagi, z˙ eby mu powiedzie´c. Wzruszyłam ramionami. — Był jedyna˛ osoba˛ na s´wiecie, której zawsze usilnie starałam si˛e nie zrani´c. — Umarł? — Tak. — Bywa. Moi rodzice te˙z. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ 179
— Dzisiaj ludzie nie z˙ yja˛ zbyt długo — dorzucił. Oboje zamilkli´smy. Po chwili znów zapytał: — Skad ˛ si˛e wzi˛eły twoje przemy´slenia o Bogu? — Szukałam Go — wyja´sniłam. — Jego samego, nie z˙ adnej mitologii, mistyki czy magii. Nie wiedziałam, czy w ogóle mo˙zna znale´zc´ jakiego´s boga, ale musiałam przekona´c si˛e, czy istnieje. Moc, której nikt i nic si˛e nie przeciwstawi. — Zmiana. — Wła´snie: Zmiana. — Ale to nie jest Bóg. Nie osoba ani inteligencja, ani nawet rzecz. Po prostu tylko. . . sam nie wiem. Poj˛ecie. U´smiechn˛ełam si˛e. Tak miała wyglada´ ˛ c mia˙zd˙zaca ˛ krytyka? — Prawda — poprawiłam. — Zmiana trwa. Wszystko jej podlega: zmieniaja˛ si˛e rozmiary i poło˙zenia, skład, cz˛estotliwo´sc´ , pr˛edko´sc´ , my´slenie i co tylko chcesz. Przeobra˙za si˛e ka˙zde z˙ ywe stworzenie, ka˙zdy atom materii, cała energia wszech´swiata. Nie twierdz˛e, z˙ e wszystko całkowicie i tak samo, ale jako´s tam, w pewnym stopniu — wszystko. W tym momencie nadszedł ociekajacy ˛ woda˛ Harry, akurat w por˛e, by dosłysze´c ostatnie zdanie. — Brzmi to troch˛e jak głoszenie, z˙ e Bóg to drugie prawo termodynamiki — powiedział, szczerzac ˛ z˛eby w u´smiechu. — To jeden z przejawów Boga — zwróciłam si˛e do Travisa. — Znasz drugie prawo? Kiwnał ˛ głowa.˛ — Entropia. Chodzi mniej wi˛ecej o to, z˙ e ciepło w sposób naturalny zawsze przechodzi od goraca ˛ do zimna — nigdy na odwrót — dlatego cały wszech´swiat bez przerwy si˛e ochładza, wyczerpuje i trwoni swoja˛ energi˛e. Nawet nie kryłam zdumienia. — Kiedy´s, na samym poczatku, ˛ moja matka pisywała do gazet i czasopism. Uczyła mnie w domu. Potem, kiedy umarł ojciec, przestało nam starcza´c na utrzymanie domu. Mama nie mogła znale´zc´ drugiej pracy za pieniadze. ˛ Ostatecznie musiała zatrudni´c si˛e jako stała, mieszkajaca ˛ na miejscu kucharka, ale dalej mnie uczyła. — O entropii? — zdziwił si˛e Harry. — Najpierw nauczyła mnie czyta´c i pisa´c — odparł Travis. — Pó´zniej, jak uczy´c si˛e samemu. Człowiek, u którego gotowała, miał bibliotek˛e — cały wielki pokój z samymi ksia˙ ˛zkami. — Pozwolił ci z niej korzysta´c? — spytałam. — Nawet nie wolno mi było si˛e do niej zbli˙za´c — powiedział, przesyłajac ˛ mi ponury u´smiech. — Ale i tak czytałem jego ksia˙ ˛zki. Mama podkradała je dla mnie.
180
No przecie˙z. Stara metoda niewolników sprzed dwustu lat. Sami kształcili si˛e po kryjomu, jak tylko umieli, nierzadko w nagrod˛e za swoje wysiłki dostawali baty, nara˙zali si˛e na sprzedanie lub nawet okaleczenie. — Czy kiedykolwiek zdarzyło si˛e, z˙ e was przyłapał? — Nie. Odwrócił si˛e, by popatrze´c na morze. — Byli´smy ostro˙zni. Wiedzieli´smy, z˙ e trzeba si˛e pilnowa´c. Mama nigdy nie po˙zyczała wi˛ecej ni˙z jedna˛ ksia˙ ˛zk˛e na raz. Przypuszczam, z˙ e jego z˙ ona wiedziała, ale to była przyzwoita kobieta. Nigdy nie zrobiła najmniejszej uwagi. To ona wstawiła si˛e za mna˛ i przekonała go, z˙ eby pozwolił mi wzia´ ˛c s´lub z Natividad. Syn kucharki z˙ eni si˛e z pokojówka.˛ To te˙z brzmiało jak opowiastka z całkiem innej epoki. — Pó´zniej mama umarła i oboje z Natividad mieli´smy ju˙z tylko siebie, no a potem urodziło si˛e dziecko. Zostałem tam i pracowałem jako ogrodnik i majster do wszystkiego — do czasu, kiedy ten stary bydlak, który nas zatrudniał, nie zapalił si˛e do Natividad. Próbował nawet podglada´ ˛ c, kiedy karmiła małego. Nie dawał jej chwili spokoju. Przez to odeszli´smy. I dlatego jego z˙ ona pomogła nam odej´sc´ . Dała nam pieniadze. ˛ Wiedziała, z˙ e Natividad nic nie zawiniła. Ja z kolei nie miałem ochoty zabija´c drania. I tak odeszli´smy. W czasach niewolnictwa, gdy działo si˛e co´s takiego, niewolnicy nie mogli nic na to poradzi´c — przynajmniej nic, aby unikna´ ˛c bicia, sprzedania albo s´mierci. Spojrzałam na Natividad, która siedziała nieopodal na rozciagni˛ ˛ etych s´piworach, bawiac ˛ si˛e z synkiem i pogadujac ˛ z Zahra.˛ Miała szcz˛es´cie. Czy była tego s´wiadoma? Dla ilu innych słu˙zacych ˛ los był mniej łaskawy i nie udało im si˛e uciec przed awansami pana ani tym bardziej zaskarbi´c sobie sympatii pani? Jak daleko posuwali si˛e dzisiejsi panowie i panie, aby utrzyma´c nie tak ju˙z bardzo uległa˛ słu˙zb˛e na swoim miejscu? — Mimo wszystko jako´s ciagle ˛ nie mog˛e wyobrazi´c sobie Boga jako przemiany czy entropii — odezwał si˛e Travis, znów powracajac ˛ do „Nasion Ziemi”. — Wobec tego poka˙z mi sił˛e bardziej wszechobecna˛ ni˙z zmiana — powie˙ działam. — To nie tylko entropia. Bóg to istota o wiele bardziej zawiła. Zeby to wiedzie´c, wystarczy poobserwowa´c cho´cby tylko ludzkie reakcje. Ta zło˙zono´sc´ jeszcze si˛e powi˛eksza, kiedy zajmujesz si˛e paroma rzeczami naraz, a przecie˙z zawsze tak jest. Nie ma takich przeobra˙ze´n, które nie zachodziłyby we wszechs´wiecie. Pokr˛ecił głowa.˛ — Mo˙zliwe, ale nikomu si˛e nie s´ni oddawa´c im czci. — I dobrze — odparłam. — „Nasiona Ziemi” odnosza˛ si˛e do bie˙zacej ˛ i trwaja˛ cej rzeczywisto´sci, nie do jakich´s nadprzyrodzonych władczych bytów. Sam kult bez działania nie ma z˙ adnej warto´sci. A i w działaniu przynosi po˙zytek tylko wtedy, je´sli umysł utwierdza ci˛e w nim, jednoczy twoje wysiłki i uspokaja. 181
U´smiechnał ˛ si˛e, cho´c min˛e miał nieszcz˛es´liwa.˛ — Ludzie modla˛ si˛e i dzi˛eki temu czuja˛ si˛e lepiej, nawet kiedy nie sa˛ w stanie nic zdziała´c — zauwa˙zył. — Zawsze my´slałem, z˙ e w zasadzie tylko do tego przydaje si˛e Bóg: my´sl o nim pozwala ludziom takim jak moja matka znie´sc´ i przetrzyma´c to, co im pisane.- Nie, nie po to istnieje Bóg, ale zgadzam si˛e, z˙ e czasami po to jest modlitwa. A czasem temu samemu słu˙za˛ wiersze. Bóg jest Zmiana˛ i ostatecznie zawsze zwyci˛ez˙ a. Nasza jedyna nadzieja le˙zy w zrozumieniu Jego natury: nie karzacej ˛ ani zawistnej, lecz niesko´nczenie zmiennej. Jest w tym pewna pociecha, kiedy ju˙z pojmiemy, z˙ e wszystko i wszyscy podlegaja˛ Bogu. A w u´swiadomieniu sobie, z˙ e mimo to ka˙zdy z nas mo˙ze na Niego wpływa´c, nadawa´c Mu kształt i kierunek, tkwi moc. I na odwrót: kiedy czujesz, z˙ e masz do´sc´ sił i oleju w głowie, a jednak oczekujesz, z˙ e Bóg załatwi wszystko za ciebie, z˙ e pom´sci twoje krzywdy — to jest słabo´sc´ . Sam dobrze wiesz. Wiedziałe´s o tym, gdy zabrałe´s rodzin˛e i wyniosłe´s si˛e w diabły z domu pracodawcy. Bóg formuje nas wszystkich, ka˙zdego dnia w z˙ yciu. Najmadrzej ˛ od razu przyja´ ˛c to do wiadomo´sci i zacza´ ˛c samemu go formowa´c. — Amen! — wypalił z u´smiechem Harry. Popatrzyłam na niego, wahajac ˛ si˛e mi˛edzy irytacja˛ i rozbawieniem — w ko´ncu gór˛e wzi˛eła wesoło´sc´ . — Lepiej włó˙z co´s na siebie, zanim si˛e przysma˙zysz, Harry. — Miałem wra˙zenie, z˙ e nadszedł moment, kiedy wierni odpowiadaja˛ „amen” — za˙zartował, zakładajac ˛ lu´zna˛ niebieska˛ koszul˛e. — B˛edzie dalszy ciag ˛ kazania czy mo˙ze chcecie co´s przegry´zc´ ? Usiedli´smy do fasoli ugotowanej z kawalatkami ˛ suszonego mi˛esa, pomidorami, cebula˛ i papryka.˛ Była niedziela, w parku znajdowały si˛e kr˛egi na ogniska do powszechnego u˙zytku, a my mieli´smy pod dostatkiem czasu. Do tego zajadali´smy po trochu pszennego pieczywa, a dziecko dostało do mleka prawdziwy pokarm dla niemowlat ˛ zamiast utłuczonej czy prze˙zutej przez matk˛e na papk˛e wersji tego, co akurat jedli´smy. Przyjemny dzie´n. Od czasu do czasu Travis rzucał mi jakie´s pytanie albo kolejne wyzwanie pod adresem „Nasion Ziemi”, na które starałam si˛e odpowiedzie´c, nie wygłaszajac ˛ przy tym kazania — co było trudne. Przewa˙znie jednak chyba mi si˛e udawało. Zahra z Natividad wdały si˛e w spór, czy Bóg, o jakim opowiadam, jest bóstwem m˛eskim czy z˙ e´nskim. Kiedy wytłumaczyłam im, z˙ e Zmiana to nie osoba i nie ma płci, zmieszały si˛e, ale nie wydawały si˛e ostatecznie przekonane. Jeden Harry nie chciał bra´c naszej dyskusji powa˙znie. Za to spodobał mu si˛e sam pomysł prowadzenia dziennika. Wczoraj sprawił sobie mały notatnik i od tej pory te˙z pisze — przy okazji pomagajac ˛ Zahrze w nauce czytania i pisania. Chciałabym, aby zainteresował si˛e „Nasionami Ziemi”. Chciałabym przekona´c ich wszystkich. Mogliby sta´c si˛e zaczatkiem ˛ Wspólnoty Nasion Ziemi. Z rado´scia˛ uczyłabym o „Nasionach” Dominika, gdy b˛edzie starszy. Ja jego, a on 182
mnie. Małe dzieci bez wytchnienia zarzucaja˛ wszystkich pytaniami — doprowadzajac ˛ tym do szału — ale przy okazji zmuszaja˛ do zastanowienia. Na razie, musiałam poradzi´c sobie z watpliwo´ ˛ sciami Travisa. Zaryzykowałam i opowiedziałam mu o Przeznaczeniu. Bezustannie pytał i pytał, jaki wła´sciwie sens maja˛ „Nasiona Ziemi”. Po co personifikowa´c zmian˛e, nazywajac ˛ ja˛ Bogiem? Przecie˙z to tylko poj˛ecie — wi˛ec czemu nie nazywa´c go po imieniu? Wystarczy stwierdzi´c, z˙ e zmiana jest wa˙zna. — Wtedy po pewnym czasie przestanie by´c wa˙zna! — tłumaczyłam. — Ludzie łatwo zapominaja˛ poj˛ecia. Bardziej prawdopodobne, z˙ e b˛eda˛ pami˛eta´c o Bogu — zwłaszcza w strachu albo rozpaczy. — Co maja˛ wtedy robi´c? — nalegał. — Przeczyta´c sobie wiersz? — Raczej przypomnie´c sobie prawd˛e, znale´zc´ pociech˛e i bodziec do działania — odparłam. — Nie inaczej radza˛ sobie przez cały czas. Po to si˛egaja˛ po Bibli˛e, Talmud, Koran i wszystkie inne s´wi˛ete ksi˛egi, które pomagaja˛ im pogodzi´c si˛e z przera˙zajacymi ˛ zmianami, jakie niesie z˙ ycie. — Wi˛ekszo´sc´ ludzi nie truchleje na słowo „zmiana”. — Wiem. To Bóg jest zatrwa˙zajacy. ˛ Najlepiej nauczy´c si˛e, jak sobie z tym radzi´c. — To, co wymy´sliła´s, nie jest zbyt pocieszajace. ˛ — Jest, ale dopiero po pewnym czasie. Sama na razie do tego dorastam. Bóg nie jest ani zły, ani dobry — nie sprzyja ci i nie czuje do ciebie nienawi´sci. Mimo to lepiej z nim współdziała´c ni˙z walczy´c. — Tego twojego Boga nic a nic nie obchodzisz — stwierdził Travis. — Tym bardziej powinnam si˛e sama troszczy´c o siebie i o innych. Tym bardziej powinni´smy zakłada´c wspólnoty Nasion Ziemi i razem kształtowa´c Boga. Bóg jest „oszustem i nauczycielem, chaosem i glina”. ˛ To my decydujemy, która˛ Jego posta´c wybieramy — i jak mamy upora´c si˛e z pozostałymi. — Wi˛ec taki masz cel? Tworzy´c wspólnoty Nasion Ziemi? — Owszem. — A potem co? Otó˙z to. Zaczyna si˛e. Przełkn˛ełam k˛es jedzenia i odwróciłam si˛e troch˛e, aby popatrze´c na spalony teren. Naprawd˛e paskudny widok. A˙z trudno poja´ ˛c, z˙ e kto´s umy´slnie zrobił co´s takiego. — Co dalej? — naciskał Travis. — Bóg taki jak twój chyba nie daje ludziom nadziei na z˙ adne niebo, zatem co ich czeka pó´zniej? — Niebo — powiedziałam, odwracajac ˛ twarz z powrotem do mego. — Włas´nie niebo. Nie odezwał si˛e. Rzucił mi tylko jedno z tych swoich podejrzliwych spojrze´n i czekał na dalszy ciag. ˛ — „Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd” — zacytowałam. — To jest ich ostateczny cel i najwa˙zniejsza zmiana, jaka czeka je 183
za z˙ ycia. Lepiej poda˙ ˛zmy za tym przeznaczeniem, je´sli pragniemy by´c czym´s wi˛ecej ni˙z dinozaurami o gładkiej skórze — dzi´s zasiedlajacymi ˛ Ziemi˛e, a jutro ju˙z martwymi. Dinozaurami, po których zostana˛ tylko ko´sci, rozrzucone po´sród szkieletów i popiołów naszych miast. Jak sadzisz, ˛ dokad? ˛ — W kosmos? Mo˙ze na Marsa? — Dalej — odparłam. — Do innych gwiazdozbiorów. Do zamieszkanych s´wiatów. — Odbiło ci do cna — stwierdził, jednak spodobało mi si˛e, jak to powiedział: delikatnym, spokojnym tonem, który wyra˙zał bardziej zdumienie ni˙z kpin˛e. U´smiechn˛ełam si˛e od ucha do ucha. — Wiem, z˙ e jeszcze długo nie b˛edzie to mo˙zliwe. Ale czas zacza´ ˛c budowa´c podwaliny — wspólnoty Nasion Ziemi — skupione na wypełnianiu Przeznaczenia. Moje niebo przynajmniej rzeczywi´scie istnieje — i nie trzeba umiera´c, by si˛e tam dosta´c. „Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzeni´c si˛e w´sród gwiazd”. . . albo w´sród popiołów — kiwn˛ełam głowa˛ w kierunku obróconej w pogorzelisko okolicy. Travis słuchał. Nie wytknał ˛ mi, z˙ e kto´s, kto nie wiadomo dokad ˛ w˛edruje piechota˛ na północ z L.A., w dodatku z całym dobytkiem mieszczacym ˛ si˛e w jednym tobole, jako´s nie bardzo mo˙ze zwoływa´c wypraw˛e na Alf˛e Centauri. Słuchał. Troch˛e tylko si˛e pod´smiewał — jak gdyby bał si˛e, z˙ e kto´s mo˙ze przyłapa´c go na tym, z˙ e zbyt powa˙znie traktuje moje idee. Ale nie odwrócił si˛e ode mnie. Przeciwnie, pochylił si˛e do przodu. Spierał si˛e. Krzyczał. Zadawał kolejne pytania. Nawet gdy Natividad kazała mu, z˙ eby przestał zawraca´c mi głow˛e, nie odszedł i dra˙ ˛zył dalej. Nie miałam mu tego za złe. Wiem, co to upór. Podziwiam t˛e cech˛e. NIEDZIELA, 15 SIERPNIA 2027 Chyba Travis Charles Douglas został moim pierwszym nawróconym. A Zahra Moss druga.˛ Przysłuchiwała si˛e, kiedy w ciagu ˛ ostatnich dni Travis i ja rozprawiali´smy, bezustannie s´cierajac ˛ si˛e o to czy owo. Czasem sama wtracała ˛ pytanie albo zwracała uwag˛e na co´s, co uwa˙zała za niekonsekwencj˛e. Którego´s razu stwierdziła: — Nie obchodzi mnie z˙ aden kosmos. Ten kawałek mo˙zesz sobie darowa´c. Ale je´sli chcesz zebra´c jaka´ ˛s wspólnot˛e, w której ludzie troszcza˛ si˛e nawzajem o siebie i nie pozwalaja˛ nikim pomiata´c, jestem z toba.˛ Pogadałam co nieco z Natividad. Nie chc˛e tak z˙ y´c jak ona kiedy´s. Los mojej matki te˙z mi si˛e nie u´smiecha. Ciekawe, czym ró˙zniło si˛e poło˙zenie Natividad, która˛ ekspracodawca potraktował jak swoja˛ własno´sc´ , od sytuacji młodych dziewczyn, kupowanych przez Richarda Mossa do swego haremu? Có˙z, z pewno´scia˛ to kwestia osobistego odczu-
184
cia. Natividad z˙ ywiła uraz˛e do swego pana. Zahra zaakceptowała, a mo˙ze nawet pokochała Richarda Mossa. W ka˙zdym razie wła´snie tutaj, na autostradzie numer sto jeden, a dokładniej na tym jej odcinku, gdzie niegdy´s biegł El Camino Real — królewski trakt z czasów hiszpa´nskiej przeszło´sci Kalifornii, rodza˛ si˛e Nasiona Ziemi. Dzi´s jest tu szosa, która˛ płynie rzeka biedaków, chcacych ˛ zala´c Północ. Przyszło mi na my´sl, z˙ e powinnam łowi´c w jej nurcie, nawet je´sli sama płyn˛e z pradem. ˛ Powinnam rozglada´ ˛ c si˛e dookoła nie tylko po to, aby wyłuskiwa´c wszystkich potencjalnie dla nas gro´znych ludzi, ale by szuka´c te˙z takich jak Travis i Natividad, którzy ch˛etnie dołaczyliby ˛ do nas i których my tak˙ze by´smy zaakceptowali. A co potem? Zaja´ ˛c jaki´s teren i osiedli´c si˛e na dziko? Niczym jaki´s gang? Nie, niezupełnie tak. Nie nadajemy si˛e na band˛e. Nie chc˛e w´sród nas takich typów, którzy lubia˛ dominowa´c, terroryzowa´c i rabowa´c. Jednak mo˙ze i nam przyjdzie dominowa´c. Kto wie, czy nie b˛edziemy musieli rabowa´c, z˙ eby prze˙zy´c, albo nawet terroryzowa´c i zabija´c, aby odstraszy´c wrogów. Musimy bardzo uwa˙za´c i pilnowa´c tego, w jaki sposób zaczna˛ kształtowa´c nas nasze potrzeby. Na pewno b˛edzie nam potrzebna uprawna ziemia, niezawodne z´ ródło wody i dostateczne bezpiecze´nstwo przed atakami, by móc okrzepna´ ˛c we wspólnocie i dobrze si˛e rozwija´c. Mo˙ze gdzie´s na wybrze˙zu uda si˛e znale´zc´ takie odosobnione miejsce i dogada´c si˛e z mieszka´ncami. Gdyby było nas troch˛e wi˛ecej i mieliby´smy lepsza˛ bro´n, w zamian za przestrze´n z˙ yciowa˛ mogliby´smy pilnowa´c bezpiecze´nstwa. Dzieciom zapewniliby´smy o´swiat˛e, a dorosłym analfabetom nauk˛e czytania i pisania. Chyba znale´zliby si˛e ch˛etni na takie usługi. Tyle ludzi — dorosłych, dzieci — nie umie dzi´s czyta´c i pisa´c. . . Mo˙ze by nam si˛e udało — wyhodowa´c własna˛ z˙ ywno´sc´ , a z nas samych i z naszych sasiadów ˛ stworzy´c zupełnie nowa˛ społeczno´sc´ . Nasiona Ziemi.
XIX
Ziemia pod twoimi stopami Przeobra˙za si˛e. Galaktyki przemierzaja˛ przestrze´n. Gwiazdy zapalaja˛ si˛e, płona˛ starzeja˛ si˛e i ozi˛ebiaja.˛ W toku Zmian. Bóg jest Przemiana.˛ Bóg jest zawsze góra.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
PIATEK, ˛ 27 SIERPNIA 2027 (zapiski z NIEDZIELI, 29 SIERPNIA) Mamy trz˛esienie ziemi. Zacz˛eło si˛e z samego rana, gdy dopiero ruszali´smy w kolejna˛ całodzienna˛ drog˛e, i to od razu pot˛ez˙ nym tapni˛ ˛ eciem. Ziemia zadudniła niskim, zgrzytliwym łoskotem, jak gdyby gdzie´s pod powierzchnia˛ rozdarł si˛e grzmot. Grunt zadygotał nam pod nogami, a potem jakby zapadł si˛e w głab. ˛ Wła´sciwie jestem pewna, z˙ e si˛e zapadł, nie wiem tylko, jak gł˛eboko. Kiedy wstrzasy ˛ ustały, wszystko wygladało ˛ tak samo — tylko na stokach brazowych ˛ wzgórz dokoła tu i ówdzie wykwitły nagle plamy kurzu. Par˛e osób wrzeszczało. Niektórzy, obładowani ci˛ez˙ kimi plecakami, tracac ˛ równowag˛e, padali plackiem w piach lub na sp˛ekany asfalt. Travisowi, który nosidełko z Dominicem niósł z przodu, a wielki plecak na grzbiecie, omal nie przytrafiło si˛e to samo. Potknał ˛ si˛e, zatoczył, lecz w ko´ncu jako´s utrzymał si˛e na nogach. Szarpni˛ety gwałtownym wstrzasem ˛ maluch, cho´c nic mu si˛e nie stało, rozpłakał si˛e, dołaczaj ˛ ac ˛ do wrzasku idacych ˛ niedaleko nas dwojga starszych dzieci. Prawie wszyscy raptem zacz˛eli co´s gło´sno mówi´c. Pewien starszy człowiek upadł jak długi na ziemi˛e i dyszał ze s´wistem. 186
Zapominajac ˛ o zwykłej ostro˙zno´sci, ruszyłam, z˙ eby sprawdzi´c, czy wszystko z nim w porzadku ˛ — cho´c przecie˙z gdyby było inaczej, i tak nie bardzo mogłabym mu pomóc. Podałam mu jego lask˛e, gdy˙z potoczyła si˛e daleko, i pomogłam mu stana´ ˛c na nogi. Okazał si˛e lekki jak dziecko — był chudy, nie miał z˛ebów i wyra´znie bał si˛e mnie. Poklepawszy go po ramieniu, pozwoliłam, by ruszył swoja˛ droga,˛ obracajac ˛ si˛e jednocze´snie, by sprawdzi´c, czy niczego mi nie podw˛edził. Na s´wiecie grasuje pełno złodziei. Starcy i dzieci cz˛esto okazywali si˛e kieszonkowcami. Wszystko było na miejscu. Idacy ˛ obok starszy Murzyn, ale jeszcze z własnymi z˛ebami, u´smiechnał ˛ si˛e do mnie. Pchał swój dobytek w dwu bli´zniaczych sakwach przytroczonych do robiacej ˛ solidne wra˙zenie metalowej ramy małego wózka. Nie odezwał si˛e ani słowem, ale podobał mi si˛e jego u´smiech, wi˛ec te˙z si˛e u´smiechn˛ełam. Chwil˛e pó´zniej przypomniało mi si˛e, z˙ e przecie˙z udaj˛e m˛ez˙ czyzn˛e, i pomy´slałam, czy przypadkiem mimo przebrania mnie nie rozpoznał. Co tam, w tej sytuacji to nie takie wa˙zne. Wróciłam do mojej grupy. Zahra z Natividad uspokajały Dominica, a Harry wła´snie podnosił co´s z pobocza szosy. Podeszłam do niego i zobaczyłam, z˙ e znalazł okropnie brudna˛ szmat˛e, zwiazan ˛ a˛ ciasno w niedu˙ze, okragłe ˛ zawiniatko. ˛ Kiedy rozdarł przegniły materiał, prosto w r˛ece wypadł mu zwitek banknotów. Studolarówki. Na oko dwa albo i trzy tuziny. — Odłó˙z to! — sykn˛ełam szeptem. On jednak wepchnał ˛ pieniadze ˛ do gł˛ebokiej kieszeni w spodniach. — Nowe buty — odparł szeptem. — Porzadne. ˛ I wiele innych rzeczy. Potrzeba ci czego´s? Obiecałam wcze´sniej, z˙ e sprawimy mu nowe buty, gdy tylko trafimy na godny zaufania sklep. Te, w których chodził, były kompletnie zdarte. Ale teraz za´switał mi nowy pomysł. — Je˙zeli wystarczy — sykn˛ełam — kup sobie bro´n, a ja kupi˛e ci buty. Masz kupi´c pistolet! Zostawiajac ˛ go z jego zdziwieniem, zwróciłam si˛e do reszty: — Nic si˛e nikomu nie stało? Na szcz˛es´cie nie. Dominic odzyskał ju˙z humor i jechał sobie na maminych plecach, bawiac ˛ si˛e jej włosami. Zahra poprawiała swój plecak, a Travis poszedł kawałek do przodu i przygladał ˛ si˛e jakiej´s małej osadzie widocznej przed nami. W˛edrowali´smy przez rolnicza˛ krain˛e. Od wielu dni mijali´smy jedynie małe, obumierajace ˛ miasteczka, niszczejace ˛ przydro˙zne osiedla i farmy, niektóre jeszcze dogladane, ˛ inne opuszczone i zarastajace ˛ chwastami. Podeszli´smy do Travisa. — Pali si˛e — wyja´snił, gdy si˛e z nim zrównali´smy.
187
Poło˙zony na stoku opadajacego ˛ w dół zbocza dom dymił z paru okien naraz. Ciagn ˛ acy ˛ autostrada˛ ludzki strumie´n ju˙z zaczał ˛ zawija´c w tamta˛ stron˛e. Kroi si˛e nieszcz˛es´cie. Wła´scicielom płonacego ˛ obej´scia mo˙ze uda si˛e ugasi´c po˙zar, lecz i tak grozi im plaga szabrowników. — Odejd´zmy stad ˛ — powiedziałam. — Tutejsi mieszka´ncy sa˛ jeszcze silni, na pewno nie obejdzie si˛e bez walki. — Mogliby´smy wyszpera´c par˛e przydatnych rzeczy — zaoponowała Zahra. — Nic takiego, za co warto by oberwa´c kulk˛e — odpowiedziałam. — Idziemy! Ruszyłam pierwsza, prowadzac ˛ ich dalej od male´nkiej osady. Ju˙z prawie ja˛ min˛eli´smy, gdy zacz˛eła si˛e strzelanina. Razem z nami pozostało na szosie jeszcze troch˛e ludzi, jednak wi˛ekszo´sc´ zbiegła w dół, z˙ eby ukra´sc´ , co si˛e da, w walczacej ˛ z po˙zoga˛ wiosce. Motłoch z pewno´scia˛ nie ograniczy zainteresowania do jednego płonacego ˛ domu i wszyscy inni gospodarze te˙z b˛eda˛ musieli stana´ ˛c w obronie swojej własno´sci. Z tyłu za nami odezwały si˛e najpierw pojedyncze strzały, pó´zniej usłyszeli´smy nierówne trzaski broni obu stron, które na koniec przeszły w charakterystyczny jazgot broni maszynowej. Przyspieszyli´smy, z nadzieja,˛ z˙ e zda˙ ˛zymy znale´zc´ si˛e poza zasi˛egiem jakiejkolwiek pukawki, zanim kto´s zechce wzia´ ˛c nas na cel. — Cholera! — zakl˛eła szeptem Zahra, dotrzymujac ˛ mi kroku. — Powinnam przewidzie´c, z˙ e tak si˛e sko´nczy. Ludzie, którzy z˙ yja˛ na takim głuchym zadupiu, nie moga˛ by´c tchórzliwymi słabeuszami. ˙ — Zeby nie wiem, jak byli twardzi, tego dnia chyba nie prze˙zyja˛ — powiedziałam, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie. Nad wioska˛ kł˛ebiło si˛e ju˙z znacznie wi˛ecej dymu, w dodatku w kilku punktach naraz. Z oddali niosły si˛e przytłumione wrzaski i krzyki, przebijajac ˛ si˛e przez nieustanna˛ kanonad˛e. Głupie miejsce na niewielka˛ niczym nieosłoni˛eta˛ osad˛e. Powinni ukry´c swoje domy gdzie´s daleko w górach, gdzie przypadkiem mogłoby je wypatrzy´c co najwy˙zej paru obcych. Lekcja warta zapami˛etania. W tej chwili tym biedakom pozostało tylko zabra´c kilku napastników ze soba˛ na tamten s´wiat. Jutro ci, którzy prze˙zyja˛ pogrom, b˛eda˛ ju˙z na szosie, niosac ˛ na plecach ocalone resztki dobytku. Gdyby za sprawa˛ trz˛esienia ziemi nie wybuchł po˙zar, nie sadz˛ ˛ e, by komukolwiek z w˛edrujacej ˛ autostrada˛ ci˙zby za´switało w głowie, aby napa´sc´ tak kupa˛ na tamta˛ wiosk˛e. Jedno nieszcz˛es´cie pociagn˛ ˛ eło za soba˛ nast˛epne. Widzac ˛ po˙zar, szabrownicy uznali, z˙ e maja˛ prawo doszcz˛etnie spustoszy´c osad˛e. Strzelanina pewno wystraszyła paru, kilkoro zgin˛eło albo odniosło rany, ale to tylko musiało podjudzi´c reszt˛e. Decydujac ˛ si˛e osia´ ˛sc´ na tak niebezpiecznym pustkowiu, osadnicy powinni zbudowa´c jakie´s trudne do sforsowania umocnienia obronne — zało˙zy´c lini˛e ładunków zapalajacych ˛ lub wybuchowych albo co´s w tym rodzaju. Tylko siła tak pot˛ez˙ na, tak niszczycielska i działajaca ˛ z zaskoczenia, byłaby zdolna zniech˛e188
ci´c napastników, wywoła´c panik˛e silniejsza˛ ni˙z chciwo´sc´ , która ich tu przywiodła. Je´sli osadnicy nie mieli materiałów wybuchowych, powinni od razu złapa´c dzieci i gotówk˛e i wia´c, gdzie pieprz ro´snie, kiedy tylko zauwa˙zyli zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e hord˛e. Przecie˙z znali okoliczne wzgórza o niebo lepiej ni˙z pochodzacy ˛ z daleka tułacze. Du˙zo wcze´sniej powinni zadba´c o dobre kryjówki albo — je˙zeli nawet nie pomy´sleli o tym — powinni si˛e rozproszy´c, zapa´sc´ pod ziemi˛e gdzie´s w górach i przeczeka´c, a˙z szabrownicy sko´ncza˛ łupi´c ich domy. Niestety nic takiego nie zrobili. Teraz kł˛ebiły si˛e za nami wielkie i g˛este chmury dymu, bez watpienia ˛ s´ciagaj ˛ ac ˛ nowe tabuny szperaczy. — Cały s´wiat oszalał — powiedział kto´s obok mnie. Nim si˛e odwróciłam, ju˙z wiedziałam, z˙ e to m˛ez˙ czyzna z obładowanym sakwami wózkiem. Troch˛e zwolnili´smy, popatrujac ˛ za siebie, i teraz nas dogonił. On te˙z nie miał zamiaru pladrowa´ ˛ c male´nkiej wioski. Nie sprawiał wra˙zenia szabrownika. Wprawdzie ubranie miał brudne i zwyczajne, ale dobrze na nim le˙zało i było prawie nowe. D˙zinsy zachowały jeszcze ciemnoniebieski kolor, a nogawki trzymały zaprasowane kanty. Przy czerwonej koszuli z krótkimi r˛ekawami nie brakowało ani jednego guzika. Na nogach miał drogie turystyczne buty, a jego fryzura nosiła s´lady strzy˙zenia u drogiego fryzjera. Skad ˛ kto´s taki wział ˛ si˛e na szosie, pchajac ˛ jaki´s wózek? Bogaty n˛edzarz — czy mo˙ze raczej zubo˙zały bogacz. Ciemna, przetykana siwizna˛ broda; krótka, ale g˛esta. Dalej podobał mi si˛e tak samo, jak wówczas, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Zabójczo przystojny starszy pan. Czy s´wiat naprawd˛e oszalał? — Czytałam — podj˛ełam rozmow˛e — z˙ e to mu si˛e zdarza co trzydzie´sci, czterdzie´sci lat. Cała trudno´sc´ polega na tym, z˙ eby do˙zy´c, a˙z wróci mu rozum. Chciałam błysna´ ˛c wykształceniem, pochwali´c si˛e, z˙ e pochodz˛e z dobrego domu, ale moje wymadrzanie ˛ si˛e nie zrobiło na starszym panu z˙ adnego wra˙zenia. — Ostatnia dekada dwudziestego wieku wydawała si˛e zwariowana — podjał ˛ — ale ludzie byli jeszcze zamo˙zni, wi˛ec nie działo si˛e a˙z tak z´ le. Chyba nigdy jeszcze nie nastały gorsze czasy ni˙z te. Ci dzisiejsi ludzie, te zwierz˛eta. . . — Nie rozumiem, jak mo˙zna robi´c co´s takiego — wtraciła ˛ si˛e Natividad. — Szkoda, z˙ e nie mamy jak zawiadomi´c policji — jakakolwiek tu jest. Ci gospodarze powinni zadzwoni´c. — Nic by to nie dało — powiedziałam. — Nawet gdyby policja przyjechała dzisiaj, a nie jutro, byłoby tylko wi˛ecej trupów. Szli´smy dalej w towarzystwie nieznajomego. Sprawiał wra˙zenie, z˙ e jest z tego zadowolony. Mógł zosta´c w tyle albo nas wyprzedzi´c, bo przecie˙z nie musiał d´zwiga´c swojego baga˙zu. Na szosie mógł z łatwo´scia˛ przyspieszy´c. A jednak ch˛etnie trzymał si˛e z nami. Gaw˛edzac, ˛ wymienili´smy uprzejmo´sci. Dowiedziałam si˛e, z˙ e nazywa si˛e Bankole: Taylor Franklin Bankole. Okazało si˛e, z˙ e oboje jeste´smy potomkami czarnych, którzy w latach sze´sc´ dziesiatych ˛ ubiegłego wieku 189
przybrali afryka´nskie miana. Mój dziadek i ojciec Taylora urz˛edowo zmienili sobie nazwiska, obaj zastapili ˛ je rodowymi godno´sciami ludu Joruba. To sprawiło, z˙ e zadzierzgn˛eła si˛e mi˛edzy nami wi˛ez´ . — Wi˛ekszo´sc´ Murzynów w tamtych czasach wybierała nazwiska Suahili — opowiadał nasz nowy znajomy — ale ojciec wolał nazwa´c si˛e Bankole. Zawsze musiał inaczej. Całe z˙ ycie chciał by´c inny ni˙z wszyscy. — Nie wiem, co kierowało dziadkiem — odparłam. — Wcze´sniej nazywał si˛e Broome, wi˛ec nie miał czego z˙ ałowa´c. Ale dlaczego zdecydował si˛e na Olamina?. . . Mój ojciec te˙z nie miał poj˛ecia. Dziadek zmienił nazwisko jeszcze przed jego narodzinami i tato przyszedł na s´wiat ju˙z jako Olamina, tak samo jak potem my wszyscy. Bankole okazał si˛e rok młodszy od mojego ojca. Urodził si˛e w 1970 roku i, jak sam twierdził, za stary był na t˛e cholerna˛ włócz˛eg˛e autostrada˛ z całym majatkiem ˛ w dwu sakwach. Miał pi˛ec´ dziesiat ˛ siedem lat. W pewnym momencie pomy´slałam: szkoda, z˙ e nie jest młodszy, bo wtedy miałby przed soba˛ wi˛ecej z˙ ycia. Wydawał mi si˛e stary, ale pierwszy usłyszał, jak dwie dziewczyny wołaja˛ o pomoc. Poni˙zej i równolegle do autostrady, biegła druga droga — wi˛ecej było na niej piachu ni˙z asfaltu — która potem zakr˛ecała gwałtownie, niknac ˛ gdzie´s po´sród wzgórz. Dalej pod gór˛e stał przy niej na wpół zawalony dom, wokół którego jeszcze unosił si˛e s´wie˙zy tuman pyłu. Zanim runał ˛ na dobre, ju˙z był ruina.˛ Teraz całkiem obrócił si˛e w gruzy. Gdy Bankole zwrócił nasza˛ uwag˛e, rzeczywi´scie usłyszeli´smy dolatujace ˛ stamtad ˛ słabe okrzyki. — To chyba kobiety — odezwał si˛e Harry. — Chod´zmy sprawdzi´c — zarzadziłam ˛ z westchnieniem. — Mo˙ze tylko trzeba wydoby´c je spod jakiej´s belki. Harry przytrzymał mnie za rami˛e. — Jeste´s pewna? — Tak. Wyj˛ełam pistolet i oddałam mu go na wypadek, gdyby obezwładnił mnie czyj´s ból. — Pilnuj naszych tyłów — powiedziałam. Nieufnie i niepewnie weszli´smy w rumowisko, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e wołanie o pomoc mogło by´c oszustwem, aby zwabi´c kogo´s w pułapk˛e. Par˛e osób te˙z zboczyło z szosy i szło za nasza˛ grupa; ˛ Harry został w tyle pomi˛edzy nimi a nami. Bankole pchał swój wózek, starajac ˛ si˛e trzyma´c obok mnie. Gdzie´s spo´sród gruzów słycha´c było dwa głosy. Dwie kobiety. Jedna mówiła błagalnym tonem, a druga przeklinała. W ko´ncu umiejscowili´smy je; Zahra, Travis i ja zacz˛eli´smy odwala´c gruz — suche, połamane na szczapy drewno, kawały tynku, plastiku i cegły ze starodawnego komina. Bankole stał z Harrym i obserwował. Wygladał ˛ naprawd˛e gro´znie. Ma bro´n? Miałam nadziej˛e, z˙ e tak. 190
Naszym poczynaniom przygladała ˛ si˛e zachłannie niewielka gromada szperaczy, która˛ przywlekli´smy za soba.˛ Wi˛ekszo´sc´ ludzi rzucała tylko ciekawe spojrzenia, chcac ˛ zobaczy´c, co robimy, po czym szła dalej, ale niektórzy przystawali i czekali, co b˛edzie. Je˙zeli to trz˛esienie ziemi pogrzebało te dwie pod gruzami, dziwne, z˙ e nikt jeszcze nie zjawił si˛e, nie okradł ich z dobytku i nie podło˙zył ognia pod ruiny, nie zawracajac ˛ sobie głowy przysypanymi. Oby´smy tylko zda˙ ˛zyli je wyciagn ˛ a´ ˛c i wróci´c na autostrad˛e, nim komukolwiek przyjdzie do głowy, z˙ eby nas pogoni´c. Nie mam złudze´n, z˙ e ch˛etni znale´zliby si˛e natychmiast — gdyby tylko na widoku pojawiło si˛e co´s cennego. Natividad zagadała co´s do Bankole’a, nast˛epnie wsadziła Dominica do jednej z jego sakw i si˛egn˛eła do kieszeni, macajac, ˛ czy jej nó˙z jest na swoim miejscu. Nie podobało mi si˛e to. Lepiej by zrobiła, dalej trzymajac ˛ dziecko — wtedy, w razie potrzeby, wszyscy mogliby´smy ucieka´c biegiem. Tymczasem odkopali´smy blada˛ nog˛e, uwi˛eziona˛ pod belka; ˛ była poobijana, krwawiła, ale nie wygladała ˛ na złamana.˛ Cały segment s´ciany razem ze stropem i kominem zwalił si˛e na te biedaczki. Usun˛eli´smy drobniejszy gruz, a potem wspólnie wzi˛eli´smy si˛e do odrzucania ci˛ez˙ szych kawałów. Wreszcie wyciagn˛ ˛ eli´smy je obie za odsłoni˛ete ko´nczyny — pierwsza˛ za r˛ek˛e i nog˛e, druga˛ za obie nogi. Bawiłam si˛e przy tym tak samo dobrze jak one. Jednak ostatecznie okazało si˛e, z˙ e nie jest tak z´ le. Obie miały jedynie tu i tam zdarta˛ skór˛e, a jednej leciała krew z nosa i ust. Splun˛eła krwia,˛ przy okazji wypluwajac ˛ par˛e z˛ebów, po czym, zaklawszy, ˛ spróbowała wsta´c. Nie oponowałam, kiedy Zahra przyszła jej z pomoca.˛ W tej chwili chciałam tylko znale´zc´ si˛e jak najdalej od poszkodowanej. Druga kobieta, z twarza˛ mokra˛ od łez, siedziała na ziemi, gapiac ˛ si˛e na nas. Była spokojna, lecz w jaki´s nieprzytomny, nienaturalny sposób. A˙z za spokojna. Gdy Travis chciał pomóc jej si˛e podnie´sc´ , skuliła si˛e i krzykn˛eła. Travis dał jej spokój. Poza paroma zadrapaniami nie miała z˙ adnych widocznych ran, ale mo˙ze uderzyła si˛e w głow˛e. Mogła te˙z by´c w szoku. — Gdzie sa˛ wasze rzeczy? — spytała Zahra t˛e zakrwawiona.˛ — Trzeba szybko si˛e stad ˛ zabiera´c. Potarłam usta, starajac ˛ si˛e zignorowa´c irracjonalne wra˙zenie, jakbym sama straciła dwa z˛eby. Czułam si˛e fatalnie — cho´c nie odbierałam dozna´n z˙ adnych złama´n czy powa˙zniejszych obra˙ze´n, podrapane, potłuczone ciało całe piekło i rwało. Marzyłam, z˙ eby przycupna´ ˛c gdzie´s i troch˛e doj´sc´ do siebie. Zaczerpn˛ełam jednak tylko gł˛eboko powietrza i podeszłam do kulacej ˛ si˛e z przera˙zenia kobiety. — Rozumiesz, co do ciebie mówi˛e? — zapytałam. Spojrzała na mnie, a potem powiodła wzrokiem dokoła; zobaczywszy swoja˛ towarzyszk˛e, wycierajac ˛ a˛ krew ubrudzona˛ dłonia,˛ spróbowała wsta´c i rzuci´c si˛e do niej. Niestety potkn˛eła si˛e i upadałaby, gdybym jej nie podtrzymała. Ucieszyłam si˛e w duchu, z˙ e była raczej niedu˙za. 191
— Nogi masz całe — powiedziałam — ale lepiej si˛e oszcz˛edzaj. Zaraz trzeba b˛edzie pr˛edko stad ˛ odej´sc´ i musisz i´sc´ o własnych siłach. — Kim ty jeste´s? — odezwała si˛e wreszcie. — Zupełnie obcym człowiekiem — odparłam. — Postaraj si˛e przej´sc´ cho´c kawałek. — Było trz˛esienie ziemi. — Zgadza si˛e. Chod´z! Chwiejnie postapiła ˛ ode mnie krok, a pó´zniej drugi i nast˛epne, a˙z zataczajac ˛ si˛e, dotarła do swej znajomej. — Allie? — rzuciła pytajaco. ˛ Tamta zauwa˙zyła ja,˛ poku´stykała do niej i u´sciskała, obsmarowujac ˛ krwia.˛ — Jill! Bogu dzi˛eki! — Mam ich rzeczy — poinformował Travis. — Wyprowad´zmy je stad, ˛ dopóki jeszcze szabrownicy nas przepuszcza.˛ Zmusili´smy je do odej´scia stamtad, ˛ tłumaczac, ˛ co nam grozi, je´sli zostaniemy tu dłu˙zej. Przecie˙z niepodobna tak wlec je ze soba,˛ tak samo jak bez sensu było zostawianie dziewczyn na pastw˛e szabrowników — po co w takim razie je odgrzebywali´smy? Musza˛ i´sc´ z nami, przynajmniej dopóki nie nabiora˛ sił i nie b˛eda˛ zdolne zatroszczy´c si˛e o siebie. — Okej — powiedziała ta zakrwawiona, mniejsza, lecz wyra´znie wytrzymalsza, mimo z˙ e fizycznie specjalnie nie ró˙zniły si˛e od siebie. Były to s´redniej postury, białe dwudziestokilkulatki o takich samych, brazo˛ wych włosach. Wygladały ˛ jak siostry. — Okej — powtórzyła zakrwawiona. — Wynosimy si˛e stad. ˛ Szła ju˙z normalnie, nie utykała i nie zataczała si˛e. Jej towarzyszce szło du˙zo gorzej. — Oddajcie nasze rzeczy — za˙zadała. ˛ Travis wyciagn ˛ ał ˛ w jej stron˛e dwa zakurzone s´piworo-plecaki. Zarzuciła jeden na plecy, nast˛epnie spojrzała na drugi i na swoja˛ towarzyszk˛e. — Wezm˛e go — odezwała si˛e tamta. — Nic mi nie jest. Nie mówiła prawdy, ale musiała nie´sc´ własny baga˙z. Nikt nie ujdzie długo z podwójnym obcia˙ ˛zeniem. Nikt nie mo˙ze si˛e broni´c, taszczac ˛ dwa pakunki. Jaki´s tuzin gapiów stał i taksował nas, kiedy wyprowadzali´smy ocalone kobiety na drog˛e. Harry, z pistoletem w r˛ece, wyszedł teraz na czoło. Co´s w jego wygladzie ˛ mówiło bardzo wyra´znie, z˙ e jest gotów zabi´c. Sprowokowany, zastrzeli natychmiast. Pierwszy raz widziałam go takiego. Imponował, budził respekt i groz˛e, ale to nie było dobre. Taka postawa pasowała do chwili, do sytuacji, w jakiej si˛e znale´zli´smy — lecz nie pasowała do Harry’ego. Nie był typem m˛ez˙ czyzny, który kiedykolwiek powinien wyglada´ ˛ c w ten sposób. Nagle złapałam si˛e na tym, z˙ e my´sl˛e o nim jako o m˛ez˙ czy´znie, a nie jako chłopaku. Mniejsza o to. Teraz wszyscy przestali´smy by´c dzie´cmi, stali´smy si˛e kobietami i m˛ez˙ czyznami. Niech to szlag. 192
Idacy ˛ z tyłu Bankole, mimo siwiejacych ˛ włosów i zarostu, sprawiał jeszcze gro´zniejsze wra˙zenie ni˙z Harry. On te˙z trzymał bro´n. Kiedy przechodził obok, rzuciłam okiem. Te˙z samopowtarzalny — na oko kaliber dziewi˛ec´ milimetrów. Miałam nadziej˛e, z˙ e niezgorzej si˛e nim posługuje. Tu˙z przed nim szła Natividad, pchajac ˛ jego wózek, z Dominikiem usadowionym w jednej z sakw. Travis pilnował z˙ ony i dziecka. Szłam obok nieznajomych kobiet i przez cały czas obawiałam si˛e, z˙ e która´s upadnie albo jaki´s dure´n rzuci si˛e do nich z łapami. Ta, która nazwała si˛e Allie, nadal krwawiła. Raz po raz spluwała krwia˛ i wycierała krwawiacy ˛ nos brudna˛ r˛eka.˛ Druga — Jill, dalej ruszała si˛e nieprzytomnie i niepewnie. Razem z Allie podtrzymywały´smy ja˛ mi˛edzy soba.˛ Zanim nas zaatakowali, ju˙z wiedziałam, co si˛e s´wi˛eci. Pomagajac ˛ przysypanym kobietom, nasza grupa sama wystawiła si˛e na cel. Pewnie ju˙z dawno by nas napadli, gdyby tamta osada w dole nie odciagn˛ ˛ eła najbardziej agresywnych i zdesperowanych typów. Dzie´n grabienia słabszych. Trz˛esienie ziemi stworzyło sprzyjajac ˛ a˛ atmosfer˛e. A jedna napa´sc´ mo˙ze wywoła´c nast˛epne. Musieli´smy si˛e mie´c na baczno´sci. Ni stad, ˛ ni zowad, ˛ jaki´s m˛ez˙ czyzna rzucił si˛e na Zahr˛e. Drobnej budowy — musiała wyda´c mu si˛e równie bezbronna jak pon˛etna. Kilka sekund pó´zniej kto´s mnie chwycił i okr˛ecił dokoła. Zacz˛ełam traci´c równowag˛e. Jakie to głupie. Nim ktokolwiek zda˙ ˛zył mnie uderzy´c, sama potkn˛ełam si˛e i wyło˙zyłam. Jednak poniewa˙z mój napastnik ciagn ˛ ał ˛ mnie w swoja˛ stron˛e, run˛ełam na niego i pociagn˛ ˛ ełam w dół za soba.˛ Jakim´s sposobem udało mi si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c mój spr˛ez˙ ynowiec. Pstrykn˛ełam i wyskoczyło ostrze. D´zgn˛ełam w ciało opryszka. Sze´sciocalowe ostrze weszło a˙z po r˛ekoje´sc´ . Poczułam koszmarny ból i wyszarpn˛ełam je z rany. Brak słów, aby opisa´c te katusze. Pó´zniej powiedzieli mi, z˙ e wrzasn˛ełam i z˙ e nigdy przedtem nie słyszeli takiego wycia. Nic dziwnego. Mnie te˙z pierwszy raz co´s tak gł˛eboko zraniło. Po pewnym czasie m˛eczarnie w piersiach osłabły, a˙z wreszcie zupełnie ustapi˛ ły. Po prostu przygniatajacy ˛ mnie m˛ez˙ czyzna wykrwawił si˛e na s´mier´c. Dopiero w tym momencie do mojej s´wiadomo´sci zacz˛eło na nowo przenika´c cokolwiek poza cierpieniem. Najpierw usłyszałam płacz Dominica. Poniewczasie u´swiadomiłam sobie, z˙ e rozległo si˛e te˙z kilka strzałów. Gdzie byli moi? Czy które´s zostało ranne? Zabili ich? Wzi˛eli do niewoli? Le˙załam dalej pod bezwładnymi, t˛ez˙ ejacymi ˛ zwłokami, które dotkliwie mi cia˙ ˛zyły, a ich odór przyprawiał o mdło´sci. Facet wykrwawił mi si˛e na piersiach
193
i je´sli dobrze czułam, zsikał si˛e na mnie w agonii. A jednak nie odwa˙zyłam si˛e poruszy´c, nim nie oceniłam sytuacji. Uchyliłam troszeczk˛e powieki. Zanim zda˙ ˛zyłam ogarna´ ˛c, co wła´sciwie widz˛e, kto´s zwlekł ze mnie cuchnace˛ go umarlaka i zobaczyłam nad soba˛ dwie zaniepokojone twarze: Harry’ego i Bankole’a. Krztuszac ˛ si˛e, spróbowałam wsta´c, lecz Bankole mnie powstrzymał. — Zranił ci˛e gdzie´s? — spytał stanowczo. — Nie, nic mi nie jest — odpowiedziałam i widzac, ˛ jak Harry wpatruje si˛e w to morze krwi, zaraz dodałam: — Nie martw si˛e. To nie moja krew, tylko tamtego. Kiedy pomogli mi stana´ ˛c na nogi, przekonałam si˛e, z˙ e nos mnie nie mylił: denat popu´scił na mnie mocz. Szale´nczo pragn˛ełam zedrze´c z siebie zaszargane rzeczy, ale na razie musiałam z tym poczeka´c. Mimo obrzydzenia, jakie czułam, nie mogłam rozebra´c si˛e w biały dzie´n i przy wszystkich — z˙ eby ka˙zdy mógł mnie rozpozna´c. Do´sc´ miałam kłopotów jak na jeden dzie´n. Rozejrzałam si˛e i zobaczyłam, z˙ e Travis i Natividad staraja˛ si˛e uspokoi´c zanoszacego ˛ si˛e płaczem Dominica. Zahra stała w pogotowiu przy naszych nowych znajomych, które przysiadły obok na ziemi. — Z nimi wszystko w porzadku? ˛ — zapytałam. Harry skinał ˛ głowa.˛ — Troch˛e si˛e wystraszyły i rozkleiły, ale sa˛ całe. Nikomu z nas nic si˛e nie stało. Za to oni nie mieli szcz˛es´cia. Mówiac ˛ to, wskazał na człowieka, którego zabiłam. W pobli˙zu le˙zały trzy inne martwe ciała. — Było jeszcze paru rannych — uzupełnił Harry — ale pu´scili´smy ich wolno. Kiwn˛ełam głowa˛ z aprobata.˛ — Lepiej rozbierzmy te trupy i te˙z si˛e zmywajmy — powiedziałam. — Jestes´my tu za bardzo na widoku. Szybko i dokładnie przeszukali´smy ciała, prócz naturalnych otworów. A˙z tak ubodzy nie byli´smy. Nast˛epnie, pod wpływem nalega´n Zahry, jednak poszłam na tyły zrujnowanego domu z˙ eby pospiesznie si˛e przebra´c. Zahra wzi˛eła bro´n od Harry’ego i pilnowała mnie, gdy zmieniałam ubranie. — Cała jeste´s we krwi — stwierdziła. — Je´sli ludzie pomy´sla,˛ z˙ e jeste´s ranna, niektórym mo˙ze przyj´sc´ do głowy, z˙ eby ci˛e napa´sc´ . Nie najlepszy dzi´s dzie´n, z˙ eby obnosi´c si˛e ze słabo´sciami. Có˙z, przypuszczalnie miała racj˛e. Byłam zadowolona, z˙ e namówiła mnie do czego´s, czego sama tak bardzo pragn˛ełam. Wło˙zyłam u´swinione i mokre rzeczy do plastikowej torby, która˛ nast˛epnie szczelnie zamkn˛ełam i upchn˛ełam w plecaku. Gdyby tylko ciuchy którego´s z zabitych pasowały na mnie i nadawały si˛e jeszcze do noszenia, od razu wyrzuciłabym 194
swoje, ale w takim stanie rzeczy musiałam zachowa´c je i upra´c przy pierwszej okazji — kiedy tylko dojdziemy do nast˛epnej wodnej stacji albo sklepu z wydzielona˛ pralnia.˛ Wprawdzie przy trupach znale´zli´smy te˙z troch˛e gotówki, jednak madrzej ˛ b˛edzie wyda´c ja˛ na potrzebniejsze zakupy. W sumie przy całej czwórce napastników znale´zli´smy około dwu i pół tysiaca ˛ dolarów — oraz dwa no˙ze, które mo˙zna było sprzeda´c albo da´c nowym dziewczynom, i pukawk˛e. Podczas napa´sci wyciagn ˛ ał ˛ ja˛ m˛ez˙ czyzna, którego zastrzelił Harry. Okazało si˛e, z˙ e to dziewi˛eciomilimetrowa beretta, tyle z˙ e brudna i bez jednego naboju. Wła´sciciel nie miał do niej amunicji, ale mo˙ze da si˛e ja˛ gdzie´s dokupi´c — mo˙ze nawet od Bankole’a. Na to na pewno warto wyda´c pieniadze. ˛ W kieszeni tego, co rzucił si˛e na mnie, znalazłam te˙z kilka sztuk bi˙zuterii: dwa złote pier´scionki, koli˛e z gładkich bł˛ekitnych kamieni, chyba z lazurytu, i jeden kolczyk, który okazał si˛e radiem. Radio sobie zatrzymamy. B˛edziemy mie´c wiadomo´sci, co si˛e dzieje na s´wiecie, dalej od autostrady. Dobrze, z˙ e sko´nczy si˛e to kompletne odci˛ecie od informacji. Ciekawe, kim była ofiara, której mój bandzior je odebrał. Wszyscy czterej mieli schowane gdzie´s przy sobie małe plastikowe pudełka na pigułki. Dwa były puste, ale w pozostałych dwu zostało jeszcze po par˛e tabletek. A wi˛ec to tak: nie mieli ze soba˛ z˙ adnych zapasów z˙ ywno´sci ani wody, nie byli porzadnie ˛ uzbrojeni, za to kiedy tylko mogli, kradli prochy albo pieniadze ˛ ´ na prochy. Cpuny. Ciekawe, co najch˛etniej brali. Piro? Pierwszy raz od wielu dni przypomniał mi si˛e mój brat Keith. On te˙z handlował tymi okragłymi ˛ fioletowymi pigułkami, które znajdowali´smy przy wszystkich, którzy na nas napadali? I przez to zginał? ˛ Kilka mil dalej na autostradzie min˛eli´smy si˛e z policja; ˛ radiowozy jechały na południe, w stron˛e tamtej wioski, z której do tej pory musiały zosta´c jedynie wypalone kikuty domów i mnóstwo trupów. Mo˙ze gliniarzom uda si˛e jeszcze zgarna´ ˛c paru spó´znionych szperaczy. A mo˙ze sami co nieco poszabruja.˛ Albo tylko rzuca˛ na wszystko okiem i odjada.˛ Na co zdała si˛e policja, kiedy paliło si˛e nasze sasiedztwo? ˛ Psu na bud˛e. Kobiety, które odkopali´smy spod gruzów, chca˛ zosta´c z nami. Nazywaja˛ si˛e Allison i Jillian Gilchrist i rzeczywi´scie sa˛ siostrami. Allison ma dwadzie´scia cztery lata, a Jillian o rok wi˛ecej; sa˛ biedne i uciekły przed losem prostytutek. Alfonsem chciał by´c ich rodzony ojciec. Poprzedniej nocy schroniły si˛e w domu, który si˛e potem zawalił, poniewa˙z stał pusty. Sprawiał wra˙zenie od dawna opuszczonego. — Opuszczone domy to pułapki — tłumaczyła im Zahra podczas marszu. — Tu, na takim pustkowiu, s´ciagaj ˛ a˛ do nich najprzeró˙zniejsze typy. — Nas nikt nie zaczepiał — odezwała si˛e Jill. — Tak samo, jak nikt nam nie pomógł, kiedy pó´zniej dom runał ˛ — dopóki wy si˛e nie zjawili´scie.
195
— Miały´scie du˙zo szcz˛es´cia — zwrócił si˛e do niej Bankole, który nadal był z nami i szedł obok mnie. — Tutaj niecz˛esto ludzie sa˛ skorzy do pomocy. — Wiemy o tym — przyznała Jill. — I jeste´smy wam wdzi˛eczne. Skoro ju˙z o was mowa, to kim jeste´scie? Harry przesłał jej dziwny półu´smieszek. — Nasionami Ziemi — odpowiedział, zerkajac ˛ na mnie. Kiedy Harry tak si˛e u´smiecha, trzeba na niego uwa˙za´c. — A co to takiego? — naturalnie z miejsca zaciekawiła si˛e Jill. Idac ˛ za jego wzrokiem, trafiła na mnie. — Mamy pewne wspólne plany — wyja´sniłam. — Chcemy osia´ ˛sc´ na północy i zało˙zy´c osad˛e. — Gdzie konkretnie? — chciała wiedzie´c Allie. Miała nadal obolałe dziasła ˛ — czułam to dotkliwiej, kiedy zwracałam na nia˛ uwag˛e. Dobrze chocia˙z, z˙ e prawie przestała ju˙z krwawi´c. — Gdzie´s, gdzie znajdzie si˛e praca za pieniadze ˛ i gdzie nie trzeba przepłaca´c za wod˛e — odpowiedziałam. — W takiej okolicy, gdzie nie b˛edzie z nia˛ specjalnych problemów. — Wody brakuje wsz˛edzie — oznajmiła. — Kim jeste´scie? — powtórzyła po chwili Jill. — Jaka´ ˛s sekta˛ czy co´s w tym rodzaju? — Po prostu sa˛ pewne rzeczy, w które wszyscy wierzymy — odparłam. Obróciła si˛e i spojrzała na mnie z jaka´ ˛s wrogo´scia.˛ — Według mnie religia jest gówno warta — obwie´sciła. — Albo jest fałszywa, albo pomylona. Wzruszyłam ramionami. — Nikt was nie zmusza, z˙ eby´scie zostały z nami. W ka˙zdej chwili mo˙zecie pój´sc´ swoja˛ droga.˛ — Ale o co konkretnie wam chodzi? — naciskała. — Do czego si˛e modlicie? — Do siebie samych — odpowiedziałam. — A do czegó˙z by innego? Na moment odwróciła si˛e z odraza,˛ by zaraz znowu zwróci´c si˛e do mnie. — Czy z˙ eby i´sc´ z wami, musimy przej´sc´ na wasza˛ wiar˛e? — Nie. — No to wszystko gra! Obróciła si˛e plecami i wysforowała przede mnie, jak gdyby wła´snie zyskała jaka´ ˛s przewag˛e. Podnoszac ˛ głos do takiego tonu, z˙ eby ja˛ zaskoczy´c, przemówiłam do jej potylicy: — Dzi´s ryzykowali´smy dla was z˙ ycie. A˙z podskoczyła, jednak nie odwróciła si˛e. — Nie jeste´scie nam za to nic winne — ciagn˛ ˛ ełam. — Czego´s takiego si˛e nie kupuje. Ale je˙zeli zdecydujecie si˛e w˛edrowa´c dalej z nami, kiedy wpadniemy
196
w jakie´s tarapaty, musicie by´c przygotowane, z˙ e wtedy stajecie po naszej stronie, walczycie i bronicie si˛e przy naszym boku. A wi˛ec: wchodzicie w to czy nie? Allie zrobiła w tył zwrot, zesztywniała ze zło´sci. Zatrzymała si˛e naprzeciwko mnie i czekała bez słowa. Nie skr˛eciłam w bok ani nie przystan˛ełam. Nie pora na schodzenie z drogi. Trzeba przekona´c si˛e, jak daleko mo˙ze posuna´ ˛c si˛e pod wpływem dumy i gniewu. W jakim stopniu ta uzewn˛etrzniona wrogo´sc´ była szczera, a w jakim mo˙zna ja˛ zło˙zy´c na karb bólu? Sprawi nam wi˛ecej kłopotu, ni˙z jest tego warta? Gdy ju˙z dotarło do niej, z˙ e je´sli b˛ed˛e musiała, przejd˛e przez nia,˛ cho´cby taranujac ˛ jak przeszkod˛e, usun˛eła mi si˛e z drogi i ruszyła obok, jak gdyby od poczatku ˛ nic innego nie zamierzała. — Zadajemy si˛e z wami tylko dlatego, z˙ e to wy nas odgrzebali´scie — oznajmiła, po czym westchn˛eła. — Umiemy sobie radzi´c w ci˛ez˙ kich czasach. Nie boimy si˛e pomaga´c przyjaciołom i walczy´c z wrogami. Robimy to od małego. Popatrzyłam na nia,˛ my´slac, ˛ jak mało obie siostry opowiedziały nam o swym z˙ yciu: prostytucja, ojciec str˛eczyciel. . . Niesamowita historia, je´sli tylko prawdziwa. Szczegóły z pewno´scia˛ okazałyby si˛e jeszcze ciekawsze. Jak udało im si˛e uciec od ojca? Póki nie oka˙ze si˛e, ile sa˛ warte, musza˛ pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e b˛edziemy mie´c je na oku. — No to witamy — powiedziałam. Przyjrzała mi si˛e, po czym kiwnawszy ˛ głowa,˛ szybkim krokiem znów wyszła przede mnie. Jill, która w czasie naszej rozmowy zwolniła, by i´sc´ razem z nami, pospieszyła za siostra.˛ Zahra, która te˙z wcze´sniej została w tyle, z˙ eby jej pilnowa´c, teraz u´smiechn˛eła si˛e do mnie szeroko i potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ Nast˛epnie ruszyła naprzód, chcac ˛ zrówna´c si˛e z Harrym idacym ˛ na przedzie. Za to przy moim boku wyrósł znów Bankole i wtedy przypomniało mi si˛e, jak na widok mojej scysji z Allie ustapił ˛ z drogi. — Na dzi´s mam dosy´c rozrób — wyja´snił, widzac, ˛ z˙ e mu si˛e przygladam. ˛ U´smiechn˛ełam si˛e. — Dzi˛eki, z˙ e trzymałe´s z nami przy tamtej. Wzruszył ramionami. — Zdziwiło mnie, z˙ e kto´s jeszcze przejał ˛ si˛e losem dwóch nieznajomych dziewczyn. — Te˙z si˛e przejałe´ ˛ s. — Ano tak. Pewnie kiedy´s mnie przez to zabija.˛ Tymczasem je´sli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym dołaczy´ ˛ c do waszej trzódki. — Ju˙z dołaczyłe´ ˛ s. Witamy. — Dzi˛ekuj˛e — powiedział i odwzajemnił mój u´smiech. Miał czyste, klarowne oczy z intensywnie brazowymi ˛ t˛eczówkami — przycia˛ gajace ˛ oczy. Co´s za bardzo i za szybko go polubiłam. Musz˛e z tym uwa˙za´c.
197
***
Pod wieczór dotarli´smy do Salinas; niedu˙ze miasto niewiele ucierpiało przez trz˛esienie ziemi i wstrzasy ˛ wtórne, pod których wpływem grunt podrygiwał jeszcze w t˛e i we w t˛e przez cały dzie´n. Ponadto Salinas wygladało ˛ tak, jakby nie tkn˛eły go watahy szabrowników, wyra´znie nadgorliwych, odkad ˛ rano spłon˛eła tamta wioska. To było dziwne. Prawie wszystkie malutkie osady, które mijali´smy po drodze, stały w ogniu i roiło si˛e w nich od szperaczy. Trz˛esienie ziemi odmieniło wczorajszych spokojnych i powłóczacych ˛ nogami n˛edzarzy, jak gdyby dajac ˛ im przyzwolenie, by stali si˛e drapie˙znymi bestiami, które napadaja˛ ka˙zdego jeszcze z˙ ywego mieszka´nca dotkni˛etego nieszcz˛es´ciem domu. Sadziłam, ˛ z˙ e najliczniejsza horda z˙ erujacych ˛ drapie˙zców została za naszymi plecami, mordujac ˛ i ginac ˛ w bijatyce o łupy. Nigdy jeszcze tak si˛e nie wysilałam, aby nie dostrzega´c tego, co si˛e wyprawia wokół nas. Na szcz˛es´cie pomagała mi w tym zasłona z dymu i zgiełk. Ju˙z i tak wystarczajaco ˛ ci˛ez˙ ko było mi radzi´c sobie z rwac ˛ a˛ od bólu twarza˛ Allie i z aura˛ powszechnego nieszcz˛es´cia, która unosiła si˛e nad autostrada.˛ Mimo zm˛eczenia zdecydowali´smy, z˙ e w Salinas umyjemy si˛e tylko i uzupełnimy zapasy, a potem ruszymy dalej. Woleli´smy nie by´c w mie´scie, gdy nawiedzi je fala najgorszych szumowin. Wła´sciwie, sfatygowani po całym dniu palenia i grabienia, powinni si˛e uspokoi´c, jednak szczerze w to watpiłam. ˛ Przypuszczałam raczej, z˙ e upojeni własna˛ siła˛ b˛eda˛ chcieli wi˛ecej. Jak powiedział Bankole: „Kiedy ludzie ju˙z raz uwierza,˛ z˙ e wolno im bra´c, co tylko chca,˛ rujnujac ˛ innych, nikt nie wie, jak daleko jeszcze si˛e posuna”. ˛ W Salinas ludzie byli dobrze uzbrojeni. Wzdłu˙z wszystkich bocznic przy autostradzie parkowały policyjne samochody; gliniarze nie spuszczali z nas wzroku, niektórzy trzymali w r˛ekach s´rutówki bad´ ˛ z automatyczne karabinki — jakby tylko czekali na pretekst, z˙ eby ich u˙zy´c. Mo˙ze wiedzieli, co si˛e s´wi˛eci. Musieli´smy uzupełni´c nasze zapasy, ale nie mieli´smy poj˛ecia, czy nam pozwola.˛ Salinas robiło wra˙zenie miasteczka, które niech˛etnie go´sci obcych przybyszów. Je´sli tu nie mieszkasz, miejscowi wola,˛ z˙ eby´s zniknał ˛ przed zachodem sło´nca. Przez ostatnie dwa tygodnie mijali´smy sporo podobnych miejsc. Jednak gdy zboczyli´smy z szosy w kierunku sklepu, nikt nas nie zatrzymał. Strumie´n tułaczy na drodze chwilowo znacznie si˛e przerzedził, tak z˙ e policja mogła obserwowa´c nas wszystkich. Widziałam, jak zwłaszcza przygladaj ˛ a˛ si˛e naszej grupie, lecz pozwalali nam zapuszcza´c si˛e w miasto. Byli´smy spokojni. M˛ez˙ czy´zni z kobietami i z dzieckiem, w dodatku troje białych. Z ich punktu widzenia chyba wygladali´ ˛ smy jak ludzie nieszkodliwi. Stra˙znicy ochrony w sklepach byli równie dobrze uzbrojeni jak gliny: mieli s´rutówki i automatyczne karabinki, a w kabinach na górze stało na trójnogach 198
nawet par˛e kaemów. Bankole powiedział, z˙ e pami˛eta czasy, kiedy ochroniarze mieli tylko pałki lub co najwy˙zej rewolwery. Tato te˙z cz˛esto o tym wspominał. Cz˛es´c´ stra˙zników albo nie była dostatecznie dobrze wyszkolona, albo tak samo jak szabrowników upajała ich władza — w ka˙zdym razie wycelowali w nas cały swój arsenał. Czysty obł˛ed. Dwoje czy troje z nas wchodzi do sklepu i zaraz mierzy do nas tyle samo luf. W pierwszej chwili nie wiedzieli´smy, co si˛e dzieje. Zastygli bez ruchu, gapili´smy si˛e i czekali´smy, co b˛edzie dalej. Faceci z gnatami parskn˛eli s´miechem. — Kupowa´c co´s albo wypieprza´c! — rzucił jeden z nich. Wyszli´smy. To mały sklep. Takich jest mnóstwo, do wyboru, do koloru. W którym´s w ko´ncu b˛eda˛ normalni stra˙znicy. Mimo to nie mogłam przesta´c rozmy´sla´c, ile wypadków z u˙zyciem broni tamci maja˛ na koncie. Zapewne po fakcie zawsze okazuje si˛e, z˙ e ka˙zda ich ofiara to był uzbrojony bandyta z wypisanymi na twarzy morderczymi skłonno´sciami. Dla odmiany stra˙znicy na stacji wodnej wygladali ˛ jak spokojni zawodowcy. Lufy trzymali skierowane do ziemi i ograniczali si˛e jedynie do pokrzykiwania na ludzi, aby za bardzo si˛e nie guzdrali i z˙ eby szybciej szła kolejka. Poczuli´smy si˛e na tyle bezpiecznie, z˙ e po dokupieniu wody nie tylko napr˛edce przeprali´smy i podsuszyli´smy rzeczy, ale jeszcze zdecydowali´smy si˛e wynaja´ ˛c par˛e kabin — osobno dla kobiet i dla m˛ez˙ czyzn — w których ka˙zdy wyszorował si˛e do czysta nad własna˛ miska˛ wody. To ostatecznie rozstrzygn˛eło kwesti˛e mojej płci dla wszystkich naszych nowych znajomych — je˙zeli które´s jeszcze samo nie zgadło. Wreszcie, troch˛e czy´sciejsi, zaopatrzeni w z˙ ywno´sc´ , wod˛e, amunicj˛e do trzech sztuk broni i, przy okazji, prezerwatywy na moje ewentualne przyszłe potrzeby, opuszczali´smy miasto. Po drodze, na samych rogatkach, natkn˛eli´smy si˛e na malutki uliczny ryneczek, na którym handlowało zaledwie kilka osób. Sprzedawali co popadnie, przewa˙znie były to bezwarto´sciowe rzeczy rozło˙zone na stolikach albo na brudnych płachtach rozciagni˛ ˛ etych na gołym asfalcie. Na jednym z blatów Bankole wypatrzył strzelb˛e. Prawdziwy antyk: winchester z r˛ecznie ryglowanym zamkiem i komora˛ na pi˛ec´ naboi, rzecz jasna pusta.˛ Troch˛e za wolny w akcji — jak przyznał Bankole — ale bardzo mu si˛e spodobał. Ogladaj ˛ ac ˛ go skrupulatnie i obmacujac, ˛ zaczał ˛ targowa´c si˛e z dobrze uzbrojona˛ para˛ staruszków, którzy wystawili bro´n na sprzeda˙z. Ich stolik był jednym z najczystszych na ryneczku, z całym towarem starannie rozlokowanym; stała tam mała r˛eczna maszyna do pisania, przy której le˙zał stosik ksia˙ ˛zek; było kilka narz˛edzi, zu˙zytych, ale doczyszczonych, dwa noz˙ e w wytartych skórzanych pochwach, poza tym par˛e garnków — no i strzelba, z pasem i luneta.˛ Bankole targował si˛e o nia˛ z m˛ez˙ czyzna,˛ a ja w tym czasie odkupiłam garnki od kobiety. Poprosz˛e Bankole’a, by załadował je na swój wózek. Pomy´slałam, z˙ e sa˛ tak du˙ze, z˙ e b˛edzie mo˙zna za jednym zamachem ugotowa´c w nich zup˛e, 199
gulasz czy gorac ˛ a˛ kasz˛e dla wszystkich naraz. Było nas ju˙z dziewi˛ecioro, wi˛ec zakup wi˛ekszych garnków okazał si˛e konieczno´scia.˛ Po tej transakcji podeszłam do Harry’ego, który przegladał ˛ kupk˛e ksia˙ ˛zek. Prawie sama beletrystyka. Wybrałam sobie antologi˛e poezji, a Harry wział ˛ powie´sc´ o Dzikim Zachodzie. Reszta, z braku zainteresowania albo gotówki, nie zwróciła uwagi na ksia˙ ˛zki. Kupiłabym wi˛ecej, gdybym tylko mogła wszystko unie´sc´ . Mój plecak był ju˙z tak wypchany, z˙ e ledwo go d´zwigałam przez całe dnie marszu. Po sko´nczeniu sprawunków odstapili´ ˛ smy od stolika i czekali´smy, a˙z Bankole dobije targu. I tu nas zaskoczył. Gdy ju˙z nakłonił staruszka, by opu´scił cen˛e do sumy, która wydała mu si˛e rozsadna, ˛ przywołał nas z powrotem do stoiska. — Czy które´s z was wie, jak si˛e obchodzi´c z takim starociem? — zapytał. Kiedy Harry i ja potakn˛eli´smy, poprosił, by´smy obejrzeli strzelb˛e. Ostatecznie wszyscy inni te˙z brali ja˛ do rak ˛ — jedni z rzucajac ˛ a˛ si˛e w oczy niezr˛eczno´scia,˛ niektórzy z pewna˛ znajomo´scia˛ rzeczy. W sasiedztwie ˛ i Harry, i ja c´ wiczyli´smy z ró˙znymi karabinami sasiadów, ˛ wi˛ec ze strzelbami radzili´smy sobie równie dobrze jak ze s´rutówkami czy bronia˛ krótka.˛ W domu cała bro´n, jaka˛ legalnie posiadali´smy, była do wspólnego u˙zytku, przynajmniej podczas strzeleckich c´ wicze´n. Mój ojciec zawsze chciał, z˙ eby´smy umieli posługiwa´c si˛e wszystkimi dost˛epnymi rodzajami broni. Tak wi˛ec oboje z Harrym byli´smy dobrymi, do´swiadczonymi strzelcami — jednak z˙ adne z nas nigdy nie kupowało u˙zywanej broni. Winchester spodobał mi si˛e, dobrze te˙z le˙zał w r˛ece, ale to jeszcze o niczym nie s´wiadczyło. Harry, cho´c jemu strzelba te˙z chyba przypadła do gustu, miał ten sam problem. — Przejd´zmy tam — rzucił Bankole, zabierajac ˛ nas na bok, skad ˛ nie mogła nas słysze´c para staruszków. — Radz˛e wzia´ ˛c t˛e pukawk˛e — powiedział. — To, co zabrali´scie tym czterem c´ punom, wystarczy, z˙ eby zapłaci´c tyle, ile wytargowałem. Przyda wam si˛e chocia˙z jeden precyzyjny karabin długiego zasi˛egu, a ten jest dobry. — Za te pieniadze ˛ mo˙zemy mie´c gór˛e jedzenia — zauwa˙zył Travis. Bankole skinał ˛ głowa.˛ — Zgoda, ale je´sc´ musza˛ tylko z˙ ywi. Wydajcie je na strzelb˛e; przekonacie si˛e, z˙ e to dobry zakup — przy pierwszej okazji, kiedy trzeba b˛edzie jej u˙zy´c. Tych, co nie potrafia˛ si˛e z nia˛ obchodzi´c, naucz˛e. Dawno temu mój ojciec i ja chadzali´smy z takimi na jelenie. — Ale to prze˙zytek — wtracił ˛ si˛e Harry. — Gdyby był automatyczny. . . — . . . To by nie było was sta´c — przerwał mu Bankole, wzruszajac ˛ ramionami. — Wła´snie dlatego jest tani, bo jest stary i jest legalny. — I wolny — wpadła mu w słowo Zahra. — Poza tym je˙zeli dla ciebie cena tego starowiny to tanio, jeste´s chyba stukni˛ety.
200
— Wiem, z˙ e jestem tu nowa — zabrała głos Allie — ale akurat zgadzam si˛e z Bankole’em. Nie´zle sobie radzicie z waszymi pistoletami, jednak pr˛edzej czy pó´zniej traficie na takich, co b˛eda˛ grza´c do was spoza zasi˛egu krótkiej broni, a wtedy wystrzelaja˛ was jak kaczki. Skosza˛ jedno po drugim. — I ta strzelba ocali nam skór˛e? — zapytała sceptycznie Zahra. — Ona sama raczej nie — odparłam. — Ale dobry strzelec posługujacy ˛ si˛e nia˛ mo˙ze zwi˛ekszy´c nasze szanse. Spojrzałam na Bankole’a. — Zdarzało ci si˛e trafia´c te jelenie? — spytałam. — Raz czy dwa — odpowiedział z u´smiechem. Nie odwzajemniłam u´smiechu. — Czemu sam nie kupisz tej strzelby? — Nie sta´c mnie — odparł. — Mam akurat tyle, z˙ e jeszcze jaki´s czas starczy na najpilniejsze potrzeby, by móc i´sc´ dalej. Wszystko, co kiedy´s miałem, przepadło rozkradzione albo spalone. Nie do ko´nca mu wierzyłam. Z drugiej strony, ja te˙z nikomu si˛e nie chwaliłam, ile mam własnej gotówki. Sadziłam, ˛ z˙ e ka˙zac ˛ nam podja´ ˛c taka˛ decyzj˛e, Bankole sprawdzał nasza˛ wypłacalno´sc´ . Czy mieli´smy do´sc´ własnych pieni˛edzy, aby wyda´c cały niespodziewany przypływ gotówki na staro´swiecki karabin? Co zamierzał, gdyby´smy si˛e na to zdecydowali? Nie po raz pierwszy ju˙z przemkn˛eła mi przez my´sl nadzieja, z˙ e nie oka˙ze si˛e zwyczajnym, tyle z˙ e przystojnym, złodziejem. Tak czy siak, winchester spodobał mi si˛e bardzo — no i naprawd˛e jest nam potrzebny. — Harry i ja te˙z całkiem przyzwoicie strzelamy — oznajmiłam. — Moim zdaniem ta strzelba dobrze le˙zy w r˛ece; poza tym w tej chwili nie mo˙zemy pozwoli´c sobie na nic lepszego. Czy które´s z was zauwa˙zyło w niej jaki´s feler? Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt si˛e nie odezwał. — Potrzebujemy jeszcze do winchestera amunicji, no i trzeba go wyczy´sci´c — powiedział Bankole. — Troch˛e si˛e przele˙zał, ale był dobrze konserwowany. Je´sli go we´zmiecie, dokupi˛e zestaw do czyszczenia i zapasik naboi. Przy takim obrocie sprawy zabrałam głos, nim ktokolwiek zda˙ ˛zył cokolwiek wtraci´ ˛ c: — Je´sli kupimy, trzymam za słowo. Kto jeszcze umie z niego strzela´c? — Ja — zgłosiła si˛e Natividad. Na widok paru zdziwionych spojrze´n u´smiechn˛eła si˛e. — Nie miałam braci. Ojciec musiał kogo´s nauczy´c strzela´c. — My nigdy nie strzelały´smy z niczego — przyznała si˛e Allie. — Ale te˙z mo˙zemy si˛e nauczy´c. Jill przytakn˛eła. — Ja zawsze chciałam — wyznała.
201
— Mówiac ˛ szczerze, mnie te˙z przyda si˛e nauka — powiedział Travis. — Za moich młodych lat bro´n nosili tylko zawodowi stra˙znicy albo le˙zała zamkni˛eta w schowkach. — No to kupujemy — zadecydowałam. — A potem zaraz wynosimy si˛e z miasta. Tylko patrze´c, jak zajdzie sło´nce. Bankole dotrzymał słowa i po drodze dokupił jeszcze przybory do czyszczenia i du˙zy zapas amunicji; uparł si˛e, z˙ eby załatwi´c wszystko, zanim wyjdziemy z miasta, bo jak przekonywał: „Kto wie, kiedy znajdziemy si˛e w potrzebie albo natkniemy si˛e na kogo´s, kto akurat zechce nam takie naboje odsprzeda´c?” Gdy ju˙z nic nam nie brakowało, opu´scili´smy Salinas. Po drodze z miasta Harry niósł nasz nowy nabytek, a Zahra berett˛e — obie sztuki bez jednej kuli w s´rodku i trzeba było si˛e nad nimi troch˛e napracowa´c przed załadowaniem. Tylko Bankole i ja mieli´smy bro´n gotowa˛ do strzału, z pełnymi magazynkami. Stan˛ełam na czele, a Bankole osłaniał nam tyły. Zmierzchało ju˙z. Z daleka za plecami dolatywały do nas odgłosy strzelaniny, a od czasu do czasu głuchy huk niewielkich wybuchów.
XX
Bóg nie jest dobry ani zły, Nie jest miło´scia˛ ani nienawi´scia.˛ Bóg to Zmiana. Wszystko, czego potrzebujemy, musimy odnale´zc´ w samych sobie. w sobie nawzajem – w naszym Przeznaczeniu. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
SOBOTA, 28 SIERPNIA 2027 (zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA) Dzi´s albo jutro wypada dzie´n odpoczynku, jednak zgodnie postanowili´smy nie zatrzymywa´c si˛e na dłu˙zszy postój. Przez cała˛ noc dochodził nas zgiełk dalekich wystrzałów, eksplozji i po˙zarów. Tam, skad ˛ przyszli´smy, widzieli´smy łun˛e, podczas gdy niebo przed nami było jeszcze czyste. Chocia˙z wszyscy jeste´smy um˛eczeni, rozsadniej ˛ zrobimy, nie opó´zniajac ˛ w˛edrówki. Z samego rana obmyłam alkoholem czarny radioodbiorniczek w kolczyku, nast˛epnie właczyłam ˛ go i wło˙zyłam do ucha. Słuchajac, ˛ musiałam przekazywa´c dalej wszystkie wiadomo´sci, poniewa˙z d´zwi˛ek był bardzo słaby. Z radia dowiedzieli´smy si˛e, z˙ e nie tylko musimy zapomnie´c o całodniowym wypoczynku, ale trzeba tak˙ze zmieni´c plany. Uprzednio zamierzali´smy trzyma´c si˛e drogi numer sto jeden, doj´sc´ nia˛ do San Francisco i przej´sc´ przez most Golden Gate. Jednak radio ostrzegało, aby trzyma´c si˛e z dala od rejonu Zatoki. Okolice San Jose, San Francisco, Oakland i Berkeley to jeden wielki chaos. Trz˛esienie ziemi dokonało tam wielkich zniszcze´n, a szabrownicy, ludzkie s˛epy, gliny i prywatne armie ochroniarzy — wszyscy razem wyra´znie uwzi˛eli si˛e, by doko´nczy´c dzieła. Naturalnie piro te˙z zbiera swoje z˙ ni203
wo. Reporterzy radiowi, którzy tu na Północy skracaja˛ nazw˛e do „pro” albo „ro”, donosza,˛ z˙ e jest mnóstwo uzale˙znionych. To wła´snie im odbija na haju i wzniecaja˛ po˙zary, pustoszac ˛ okolic˛e, która oparła si˛e trz˛esieniu ziemi. Za lub przed nimi szwendaja˛ si˛e bandy ulicznej biedoty, grabiac, ˛ co si˛e da, ze sklepów i z ogrodzonych murami enklaw bogaczy i niedobitków klasy s´redniej. No tak. Tu i ówdzie zdarza si˛e, z˙ e bogacze uciekaja˛ s´migłowcami. Wszystkie mosty, które ocalały — a takich jest wi˛ekszo´sc´ — kontroluje policja albo gangi. I jedni, i drudzy nastawieni sa˛ na okradanie zdesperowanych uciekinierów z broni, pieni˛edzy, z˙ ywno´sci i wody — w najlepszym razie. Biednych karza˛ pobiciem, gwałtem i — na ko´ncu albo od razu — s´miercia.˛ Aby przywróci´c porzadek, ˛ postawiono w stan gotowo´sci Gwardi˛e Narodowa,˛ której mo˙ze w ko´ncu si˛e to uda. Sadz˛ ˛ e jednak, z˙ e na krótka˛ met˛e jej działania tylko powi˛eksza˛ szerzacy ˛ si˛e zam˛et i bezhołowie. Bo czego innego mo˙zna oczekiwa´c, kiedy w tej obłakanej ˛ sytuacji wkroczy na scen˛e jeszcze jedna dobrze uzbrojona, zorganizowana grupa? Co bardziej troskliwi gwardzi´sci wezma˛ bro´n oraz reszt˛e ekwipunku i znikna,˛ z˙ eby pomaga´c własnym rodzinom. Pozostali, je´sli zostana˛ zmuszeni do prowadzenia wojny przeciwko własnym ziomkom, b˛eda˛ zdezorientowani, wystraszeni i przez to niebezpieczni. Znajda˛ si˛e i tacy, którzy odkryja,˛ z˙ e nowa władza, jaka im si˛e dostała w r˛ece — prawo do podporzadkowywania ˛ sobie innych, do odbierania im mienia, godno´sci i z˙ ycia — bardzo ich rajcuje. . . Kiepska sytuacja. Chyba długo jeszcze rejon Zatoki lepiej b˛edzie omija´c szerokim łukiem. Przy s´niadaniu rozło˙zyli´smy na ziemi mapy i przejrzawszy je, zdecydowalis´my, z˙ e jeszcze dzi´s rano zejdziemy z mi˛edzystanowej autostrady numer sto jeden. Mniejsza˛ i niewatpliwie ˛ mniej zapchana˛ szosa,˛ prowadzac ˛ a˛ od wybrze˙za w głab ˛ ladu, ˛ dojdziemy do miasteczka o nazwie San Juan Bautista, a stamtad ˛ szosa˛ stanowa˛ numer sto pi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ odbijemy na wschód. Stamtad ˛ skr˛ecimy w sto pi˛ec´ dziesiat ˛ a˛ druga,˛ która zaprowadzi nas do drogi mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ , a ta˛ z kolei okra˙ ˛zymy cały rejon Zatoki. Znaczyło to, z˙ e jaki´s czas b˛edziemy w˛edrowa´c przez s´rodek stanu, a nie nad oceanem. Mo˙ze si˛e te˙z okaza´c, z˙ e musimy omina´ ˛c szos˛e mi˛edzystanowa˛ numer pi˛ec´ i pój´sc´ jeszcze dalej na wschód, a˙z do drogi stanowej numer trzydzie´sci trzy albo dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ . Jednak podoba mi si˛e to, z˙ e wi˛eksza cz˛es´c´ szosy mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ prowadzi przez zupełne pustkowie. To miasta sa˛ najbardziej niebezpieczne. Nawet te mniejsze moga˛ sta´c si˛e zabójcze. Mimo to trzeba co jaki´s czas odnawia´c zapasy — zwłaszcza wody. Niewykluczone, z˙ e z tego powodu b˛edziemy musieli zapu´sci´c si˛e w g˛es´ciej zaludnione obszary przy jakiej´s innej autostradzie. Tymczasem pozostaje tylko si˛e pilnowa´c i uzupełnia´c wszystko przy ka˙zdej okazji, jaka si˛e trafi — nie zmarnowa´c szansy dokupienia gdzie´s wody czy jedzenia. Nagle przyszło
204
mi na my´sl, z˙ e przecie˙z te mapy sa˛ stare. Okolica przy szosie mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ te˙z mo˙ze by´c ju˙z g˛es´ciej zaludniona. Tak czy siak, by do niej doj´sc´ , musimy mina´ ˛c wielkie słodkowodne jezioro — zalew San Luis. Kto wie, czy ju˙z nie wyschło. W ciagu ˛ ostatnich kilku lat znikn˛eło wiele akwenów. Ale b˛eda˛ drzewa, chłodny cie´n i miejsca, gdzie da si˛e wygodnie odpocza´ ˛c. Mo˙ze chocia˙z trafi si˛e stacja wodna. Je´sli tak, staniemy tam na biwak i odsapniemy dob˛e albo nawet dwie. Po wspinaczce w górzystym terenie b˛edziemy potrzebowa´c dłu˙zszej chwili na oddech. Jak sadz˛ ˛ e, wkrótce b˛edziemy mieli na głowie szabrowników przep˛edzonych na północ — akurat w nasza˛ stron˛e — z Salinas i uciekinierów z rejonu Zatoki idacych ˛ na południe, wi˛ec te˙z w naszym kierunku. Najroztropniej b˛edzie po prostu zej´sc´ im wszystkim z drogi. Wyruszyli´smy wcze´snie, wzmocnieni dobrym jedzeniem, które kupili´smy w Salinas — prawdziwymi delikatesami. Zło˙zyli´smy si˛e na nie wszyscy i umies´cili´smy je na wózku Bankole’a. Przyrzadzili´ ˛ smy kanapki z suszona˛ wołowina,˛ serem i pokrojonymi w plasterki pomidorami — wszystko na chlebie z pszennej maki. ˛ Na deser zajadali´smy winogrona. Profanacja, z˙ e wszystko w po´spiechu. Uczty zło˙zonej z takich rarytasów nie mieli´smy od dawna. Pierwszy raz widziałam autostrad˛e na Północ tak wyludniona.˛ O´smioro dorosłych i niemowlak — stanowili´smy najliczniejsza˛ gromad˛e dookoła. Inni piechurzy — idacy ˛ przewa˙znie w pojedynk˛e albo parami z dzie´cmi — trzymali si˛e od nas z daleka. Odniosłam wra˙zenie, z˙ e wszyscy te˙z wydłu˙zaja˛ krok, jak gdyby i oni zdawali sobie spraw˛e, co prawdopodobnie zbli˙za si˛e z tyłu. Czy wiedzieli te˙z, co mo˙ze czyha´c — co czyha — z przodu, je´sli nie zejda˛ z autostrady mi˛edzystanowej numer sto jeden? Nim my to zrobili´smy, próbowałam przestrzec dwie kobiety, które szły tylko z dzie´cmi, by omijały rejon Zatoki. Zagadałam do nich, z˙ e słyszałam, i˙z panuje tam sadny ˛ dzie´n: po˙zary, rozruchy, wielkie szkody po trz˛esieniu ziemi. Ale one tylko przygarn˛eły swój przychówek i oddaliły si˛e ode mnie. Niedługo potem skr˛ecili´smy w podrz˛edna˛ szos˛e wiodac ˛ a˛ przez pagórkowaty teren: nasz skrót do San Juan Bautista. Szcz˛es´liwym trafem okazała si˛e brukowana i wcale nie tak strasznie pokruszona czy sp˛ekana. I była pusta. Na długich odcinkach nie u´swiadczyli´smy z˙ ywej duszy. Nikt te˙z nie odbił w s´lad za nami. Mijali´smy farmy, male´nkie osady, koczowiska slumsów; za ka˙zdym razem ich mieszka´ncy wyl˛egali na dwór uzbrojeni, s´ledzac ˛ nasz przemarsz bacznym wzrokiem. Mimo to nie zaczepiali nas. Wybór skrótu okazał si˛e trafny. Jeszcze przed zmrokiem zdołali´smy doj´sc´ do San Juan Bautista i zostawi´c je w tyle. Zaraz za wschodnimi granicami mie´sciny rozbili´smy obóz. Wszyscy jeste´smy zmordowani i bola˛ nas stopy, całe otarte i w bablach. ˛ Nie mog˛e si˛e doczeka´c dnia odpoczynku, ale jeszcze za wcze´snie. Jeszcze nie teraz. Rozło˙zyłam swój s´piwór przy s´piworze Bankole’a i wyciagn˛ ˛ ełam si˛e na ziemi, prawie ju˙z s´piac. ˛ Przedtem ciagn˛ ˛ eli´smy słomki, aby ustali´c kolejno´sc´ wart i moja 205
przypadła dopiero bladym s´witem. Przełkn˛ełam troch˛e orzechów i rodzynków, zagryzłam chlebem z serem, po czym usn˛ełam jak suseł. NIEDZIELA, 29 SIERPNIA 2027 (zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA) Nad ranem zbudził mnie odgłos strzelaniny, bliskiej i gło´snej. Krótkie szcz˛ekni˛ecia serii z broni maszynowej. Poza tym ciemno´sc´ rozja´sniało jakie´s s´wiatło. — Nie ruszaj si˛e — ostrzegł czyj´s głos. — Le˙z i bad´ ˛ z cicho. To Zahra. Wylosowała wart˛e tu˙z przede mna.˛ — Co to? — dopytywała si˛e która´s z sióstr Gilchrist. — Musimy ucieka´c! — Nie! — sykn˛ełam szeptem. — Nie rusza´c si˛e, to nas mina.˛ Zda˙ ˛zyłam si˛e ju˙z zorientowa´c, z˙ e od strony szosy stanowej numer sto pi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ biegły na nas dwie grupy. Jedna wyra´znie goniła druga; ˛ obie grzały do siebie, jak gdyby poza nimi nie było na s´wiecie innych ludzi. Teraz moglis´my tylko przywarowa´c plackiem, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e jako´s omina˛ nas wszystkie zbłakane ˛ kule. Le˙zac ˛ nieruchomo, zwi˛ekszali´smy t˛e szans˛e. ´ Swiatło to była łuna po˙zaru. Paliło si˛e gdzie´s obok nas, ale na pewno nie budynki. Na postój wybrali´smy miejsce z dala od jakichkolwiek zabudowa´n. A jednak co´s si˛e paliło. Najprawdopodobniej to jaka´s du˙za ci˛ez˙ arówka. Mo˙ze to o nia˛ wybuchła strzelanina. Jaka´s banda chciała uprowadzi´c ci˛ez˙ arówk˛e na szosie, ale nie poszło im tak łatwo. Teraz wszystko, co było na aucie — mo˙ze z˙ ywno´sc´ — po˙zre ju˙z ogie´n. Zatem i rabusie, i obro´ncy przegrali. Za to my wygramy, je´sli ominie nas ta bitwa. Si˛egn˛ełam r˛eka,˛ by dotkna´ ˛c Bankole’a — upewni´c si˛e, czy wszystko z nim w porzadku. ˛ Nie było go. Jego s´piwór i rzeczy — le˙zały nietkni˛ete, lecz on sam zniknał. ˛ Starajac ˛ si˛e jak najmniej poruszy´c, obróciłam si˛e w stron˛e miejsca, które wyznaczyli´smy sobie na ubikacj˛e. Na pewno jest tam. Wprawdzie nic nie dojrzałam, ale gdzie indziej mógł by´c? Swoja˛ droga,˛ fatalny moment. Zmru˙zyłam oczy i próbowałam co´s wypatrzy´c; nie wiedziałam, czy si˛e cieszy´c, czy martwi´c, z˙ e go tam nie ma. Widoczny dla mnie mógł by´c te˙z widoczny dla innych. Pukanina nie ustawała, a my przera˙zeni le˙zeli´smy bez szmeru i bez ruchu. W jedno z drzew, pod którymi obozowali´smy, trafiły dwie kule, na szcz˛es´cie sporo ponad naszymi głowami. Pó´zniej eksplodowała tamta ci˛ez˙ arówka. Nie wiem, co w niej wybuchło. Nie wygladała ˛ na starego diesla: takiego, co chodzi na olej — ale kto wie. Czy takie paliwo ma prawo wybuchna´ ˛c? Nie miałam poj˛ecia.
206
Wybuch poło˙zył kres kanonadzie. Z rozp˛edu padło jeszcze kilka pojedynczych strzałów, a potem zapadła cisza. Patrzyłam, jak ludzie, widoczni w ogniowej pos´wiacie, wracaja˛ do ci˛ez˙ arówki. Troch˛e pó´zniej zauwa˙zyłam inna˛ kilkuosobowa˛ zgraj˛e, ulatniajac ˛ a˛ si˛e w kierunku miasteczka. Obie grupy oddalały si˛e od nas — a to ju˙z dobrze. No wi˛ec: gdzie był Bankole? Najciszej jak tylko potrafiłam, zapytałam wszystkich: — Czy kto´s widział Bankole’a? ˙ Zadnej odpowiedzi. — Zahra, widziała´s, jak odchodził? — No, par˛e minut przed tym, zanim zacz˛eła si˛e strzelanina. Dobrze. Je´sli pr˛edko nie wróci, trzeba b˛edzie i´sc´ go poszuka´c. Przełkn˛ełam s´lin˛e, starajac ˛ si˛e odp˛edzi´c wizj˛e, jak znajduj˛e go rannego czy zabitego. — Z reszta˛ wszystko w porzadku? ˛ — spytałam. — Zahra? — Nic mi nie jest. — Harry? — Jestem — odezwał si˛e. — Mnie te˙z nie. — Travis? Natividad? — Cali i zdrowi — powiedział za oboje Travis. — A Dominic? — Nawet si˛e nie przebudził. Całe szcz˛es´cie. Jego płacz mógłby nas wszystkich kosztowa´c z˙ ycie. — Allie? Jill? — Okej — odparła Allie. Wolno, ostro˙znie, podniosłam si˛e i usiadłam. W zasi˛egu wzroku nie było wida´c ani słycha´c z˙ ywej duszy, tylko w oddali ja´sniała jeszcze łuna, a cisz˛e maciły ˛ jedynie owady. Kiedy okazało si˛e, z˙ e nikt do mnie nie strzela, inni te˙z usiedli na swoich posłaniach. Czego nie zdołały dokona´c hałas i s´wiatło, stało si˛e, gdy Natividad zacz˛eła si˛e porusza´c: mały obudził si˛e i zaczał ˛ kwili´c, jednak mama utuliła go i szybko si˛e uspokoił. Jednak Bankole nie wracał. Postanowiłam ruszy´c na poszukiwanie. Wyobra´znia podsuwała mi na przemian dwa obrazy: raz widziałam, jak le˙zy na ziemi, martwy lub ranny, to znów jak kuca za jakim´s drzewem ze swoja˛ dziewi˛eciomilimetrowa˛ beretta˛ w gar´sci. Je´sli ta druga wizja była prawdziwa — nastraszony mógł mnie przypadkiem postrzeli´c. Poza tym w okolicy mogło znajdowa´c si˛e wi˛ecej takich kł˛ebków nerwów z bronia˛ gotowa˛ do strzału. — Która godzina? — zwróciłam si˛e do Zahry, która miała zegarek Harry’ego. — Za dwadzie´scia czwarta. — Daj mi pistolet — poprosiłam. — Ju˙z i tak prawie koniec twojej warty. — A co z Bankole’em? — zapytała, przekazujac ˛ mi bro´n razem z zegarkiem. — Je´sli za pi˛ec´ minut si˛e nie zjawi, pójd˛e go poszuka´c. 207
— Zaraz, zaraz — wtracił ˛ si˛e Harry. — Chyba nie my´slisz, z˙ e pójdziesz sama. Id˛e z toba.˛ Chciałam si˛e sprzeciwi´c — cho´c pewnie i tak by nie posłuchał — jednak ostatecznie nie powiedziałam ani słowa. Je˙zeli Bankole był ranny i przytomny, to przecie˙z je´sli go zobacz˛e, b˛ed˛e do niczego. Dobrze b˛edzie, jak sama zdołam dowlec si˛e do obozu. Musi i´sc´ kto´s, kto by go dotaszczył. — Dzi˛eki — odezwałam si˛e do Harry’ego. Gdy upłyn˛eło pi˛ec´ minut, ruszyli´smy na poszukiwania, zaczynajac ˛ od spenetrowania naszej toalety w krzakach. W okolicy nie było nikogo — to znaczy, przynajmniej na nikogo si˛e nie natkn˛eli´smy. Pewnie jednak byli tacy, którzy stan˛eli na nocleg; ci, co brali udział w strzelaninie; i ci, co wychodza˛ grasowa´c po nocy. . . Mimo to raz odwa˙zyłam si˛e i zawołałam Bankole’a gło´sno po imieniu. Przedtem ostrzegłam Harry’ego dotkni˛eciem; ale i tak a˙z podskoczył, gdy usłyszał moje wołanie. Oboje nasłuchiwali´smy w absolutnej ciszy. Od strony drzew, które zasłaniały gwiazdy, tworzac ˛ s´cian˛e nieprzeniknionej ciemno´sci, doleciał jaki´s szelest. Nie wiadomo, co mogło si˛e tam kry´c. Znowu szelest, a potem jakby skomlenie — dzieci˛ecy płacz. Na koniec rozległ si˛e głos Bankole’a: — Olamina! — Tak! — odkrzykn˛ełam. Odczułam tak wielka˛ ulg˛e, z˙ e prawie mnie obezwładniła. — Tutaj! Od plamy mroku oderwał si˛e wysoki, szeroki cie´n, który był jako´s nienaturalnie nieforemny. Bankole co´s niósł. — To dzieciak — oznajmił. — Wła´snie został sierota.˛ Jego matk˛e skosiła przypadkowa kula. Przed chwila˛ wyzion˛eła ducha. Westchn˛ełam. — On te˙z oberwał? — zapytałam. — Nie, jest tylko wystraszony. Zanios˛e go do naszego obozu. Niech które´s z was we´zmie jego rzeczy. — Prowad´z nas tam, gdzie ich znalazłe´s — zarzadziłam. ˛ Harry zebrał rzeczy dziecka, a ja matki; nast˛epnie obmacałam jej ciało. Bogiem a prawda: ˛ wyszabrowali´smy, co tylko si˛e dało. Nim sko´nczyli´smy, chłopczyk — mo˙ze trzylatek — rozpłakał si˛e. Teraz ja si˛e wystraszyłam. Powierzyłam Harry’emu pchanie dzieci˛ecego wózka z plecakiem zastrzelonej kobiety i obarczyłam Bankole’a kwilacym ˛ szkrabem, a sama zostałam tylko z odbezpieczonym pistoletem. Nie było mi dane zazna´c spokoju, nawet gdy dotarli´smy ju˙z do naszego biwaku. Chłopczyk nie dawał si˛e uciszy´c, na dodatek dołaczył ˛ do niego Dominic — płaczac ˛ jeszcze gło´sniej. Zahra i Jill robiły, co mogły, by pocieszy´c nasze nowe dziecko, ale trudno mu si˛e było dziwi´c, z˙ e w s´rodku nocy, otoczone samymi nieznajomymi, łkało i szlochało za mama! ˛
208
Przy spalonym wraku ci˛ez˙ arówki wszczał ˛ si˛e jaki´s ruch. Płomienie jeszcze si˛e tliły, ale z ka˙zda˛ chwila˛ coraz mniejsze — wida´c było, z˙ e ju˙z dogasaja.˛ Wokół krzatali ˛ si˛e jeszcze jacy´s ludzie. Stracili cały samochód. Zwróca˛ uwag˛e, z˙ e gdzie´s płacze dziecko? A je´sli tak, to czy b˛eda˛ chcieli przyj´sc´ mu z pomoca,˛ czy tylko zamkna´ ˛c mu jadaczk˛e? Jaka´s ciemna sylwetka oderwała si˛e od szkieletu auta i ruszyła kilka kroków w nasza˛ stron˛e. W tej samej chwili Natividad wzi˛eła chłopczyka i nie zwa˙zajac ˛ na jego wiek, podsun˛eła mu do ssania jedna˛ pier´s, a Dominicowi druga.˛ Poskutkowało. Prawie natychmiast oba brzdace ˛ uspokoiły si˛e. Pisnawszy ˛ jeszcze cieniutko par˛e razy, zacz˛eły ssa´c. Ciemny kształt nieopodal ci˛ez˙ arówki zastygł w bezruchu, zapewne zdezorientowany, z˙ e ucichł hałas, który go zaniepokoił. Po dłu˙zszej chwili zawrócił do samochodu, a˙z w ko´ncu zniknał ˛ z pola widzenia. Rozpłynał ˛ si˛e. Niemo˙zliwe, by zdołał nas dostrzec. Ukryci w nieprzeniknionym mroku drzew, które osłaniały nasze obozowisko, sami mogli´smy obserwowa´c i widzie´c, co tylko si˛e dało w s´wietle ognia i gwiazd, lecz tamci mogliby trafi´c do nas jedynie, gdyby usłyszeli płacz naszych dzieci. — Powinni´smy si˛e przenie´sc´ — wyszeptała Allie. — Nawet je´sli nas nie widza,˛ i tak wiedza,˛ z˙ e gdzie´s tu jeste´smy. — Zosta´n ze mna˛ na warcie — zaproponowałam. — Co? — Nie kład´z si˛e i posied´z ze mna,˛ a reszta niech jeszcze troch˛e po´spi. Przenoszenie obozu po ciemku jest o wiele niebezpieczniejsze ni˙z pozostanie na miejscu. — No. . . dobra. Ale nie mam spluwy. — A nó˙z? — Tak. — Na razie, póki nie przeczy´scimy i nie sprawdzimy reszty arsenału, musi ci wystarczy´c. Ostatnio zbyt byli´smy zm˛eczeni i za bardzo si˛e spieszyli´smy, z˙ eby si˛e tym zaja´ ˛c. Poza tym wcale nie chc˛e, by Allie i Jill dostały ju˙z bro´n. Jeszcze nie teraz. — Po prostu trzymaj oczy szeroko otwarte — dodałam, my´slac, ˛ z˙ e i tak jedyna˛ skuteczna˛ obrona˛ przed karabinem maszynowym jest ukrycie si˛e i zachowywanie ciszy. — W tej chwili nó˙z jest lepszy od pukawki — dorzuciła Zahra. — Jakby co, nie narobi hałasu. Kiwn˛ełam potakujaco ˛ głowa.˛ — Spróbujcie wszyscy jeszcze troch˛e si˛e zdrzemna´ ˛c. Pobudka o s´wicie. Wi˛ekszo´sc´ naszej gromadki usłuchała mnie i uło˙zyła si˛e, z˙ eby znów zasna´ ˛c albo przynajmniej odpocza´ ˛c. Natividad ze swoim synkiem i z obcym chłopczykiem. Jednak jutro które´s z nas b˛edzie musiało si˛e nim na stałe zaopiekowa´c. Dzieciak w jego wieku — na etapie „wła˙zenia wsz˛edzie i brania wszystkiego w r˛ece” — 209
był dla nas niewatpliwym ˛ ci˛ez˙ arem. Niestety, trafił si˛e nam i nie ma go komu zostawi´c. Kobieta, która nocowała na poboczu autostrady tylko z synkiem, na pewno nie w˛edrowała w towarzystwie z˙ yczliwych krewnych. — Olamina — szepnał ˛ mi Bankole do ucha, cichutko, delikatnie — tak, abym tylko ja usłyszała. Obróciłam si˛e; był tak blisko, z˙ e czułam, jak jego zarost dotyka mojej twarzy. Mi˛ekka, g˛esta broda. Rano rozczesał ja˛ sobie chyba staranniej ni˙z włosy na głowie. Tylko on w naszej gromadzie ma lusterko. Pró˙zny, bardzo pró˙zny starszy pan. Prawie odruchowo nachyliłam si˛e bli˙zej. Pocałowałam go, zastanawiajac ˛ si˛e, jak to b˛edzie całowa´c taka˛ brod˛e. Troch˛e niezr˛ecznie, po ciemku, moje wargi rzeczywi´scie wyladowały ˛ najpierw na brodzie. Za drugim razem trafiłam ju˙z dobrze, a Bankole przysunał ˛ si˛e jeszcze troch˛e, objał ˛ mnie ramionami i trwali´smy tak dłu˙zsza˛ chwil˛e. Nie miałam siły go odepchna´ ˛c. Wcale nie chciałam. Jemu te˙z si˛e nie s´niło, aby mi na to pozwoli´c. — Chciałem ci podzi˛ekowa´c, z˙ e po mnie przyszła´s — odezwał si˛e. — Tamta kobieta była do ostatniej chwili przytomna. Mogłem jedynie zosta´c z nia˛ do samego ko´nca. — Bałam si˛e, z˙ e to ciebie postrzelili. — Le˙załem plackiem na ziemi, a˙z usłyszałem, jak j˛eczy. — Taak — westchn˛ełam. — Kład´z si˛e i odpocznij — dorzuciłam. Wyciagn ˛ ał ˛ si˛e tu˙z obok i pogładził mnie po r˛ece; czułam mrowienie, gdziekolwiek mnie dotknał. ˛ — Musimy pogada´c — powiedział. — Na poczatek ˛ — zgodziłam si˛e. U´smiechnał ˛ si˛e od ucha do ucha — dojrzałam, jak błyskaja˛ mu z˛eby — po czym obrócił na bok, z˙ eby zasna´ ˛c.
***
Chłopiec nazywa si˛e Justin Rohr. Jego matka miała na imi˛e Sandra — Sandra Rohr. Justin przyszedł na s´wiat w Riverside w Kalifornii, dokładnie trzy lata temu, i stamtad ˛ zaszedł z mama˛ a˙z taki kawał na północ. Kobiecie udało si˛e ocali´c jego s´wiadectwo urodzenia, kilka zdj˛ec´ oseska i jedna˛ fotografi˛e przedstawiajac ˛ a˛ kr˛epego, rudego i piegowatego m˛ez˙ czyzn˛e, który zgodnie z notatka˛ na odwrocie nazywał si˛e Richard Walter Rohr, urodzony 9 stycznia 2002, zmarły 20 maja 2026 roku. Tata Justina. Miał zaledwie dwadzie´scia cztery lata, gdy umarł. Ciekawe, co go zabiło. Sandra Rohr uratowała te˙z akt ich s´lubu oraz inne wa˙zne dokumenty.
210
Wszystko to znalazłam przy jej zwłokach, zapakowane w foliowy pakiecik. Prócz tego miała przy sobie kilka tysi˛ecy dolarów i złoty pier´scionek. Za to w´sród jej rzeczy nie było z˙ adnej wzmianki o krewnych ani o jakim´s konkretnym celu podró˙zy. Wszystko wskazywało na to, z˙ e w˛edrowała po prostu na północ w poszukiwaniu lepszego z˙ ycia. Dzi´s ju˙z jej synek znosił nasze towarzystwo całkiem dobrze; denerwował si˛e tylko, gdy nie od razu umieli´smy si˛e domy´sli´c, o co mu chodzi. Wtedy zaczynał płaka´c, domagajac ˛ si˛e, by´smy oddali mu mam˛e. Z braku prawdziwej na zast˛epcza˛ matk˛e najbardziej z nas wszystkich upodobał sobie Allie. Z poczatku ˛ broniła si˛e przed tym, ignorujac ˛ go lub odpychajac. ˛ Mimo to, kiedy nie jechał w wózku, za ka˙zdym razem szedł przy niej albo chciał, z˙ eby to ona go niosła. Pod koniec dnia Allie skapitulowała. Ci dwoje najwyra´zniej przypadli sobie do gustu. — Te˙z miała synka — wyznała mi jej siostra, gdy szli´smy szosa˛ stanowa˛ numer sto pi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ w towarzystwie zaledwie garstki obcych piechurów, którzy tak˙ze wybrali t˛e tras˛e. Szosa była naprawd˛e pusta. Czasem długo nie widzieli´smy nikogo, niekiedy tylko pojawiali si˛e w˛edrowcy nadchodzacy ˛ z przeciwka, którzy mijali nas w drodze na zachód czy południe, zda˙ ˛zajac ˛ do wybrze˙za — w kierunku odwrotnym ni˙z my. — Dała mu na imi˛e Ada´s — opowiadała dalej Jill. — Miał dopiero par˛e miesi˛ecy, jak. . . umarł. Przyjrzałam si˛e jej. Na s´rodku czoła wykwitł jej fioletowy, wielki i napuchni˛ety siniak, który wygladał ˛ niczym zdeformowane trzecie oko. Jednak chyba niespecjalnie ja˛ bolał, bo niewiele czułam. — Umarł — powtórzyłam. — Kto go zabił? Spu´sciła wzrok i potarła siniaka. — Nasz ojciec. Dlatego odeszły´smy. To on zabił Adasia. Mały płakał, a on tłukł go pi˛es´ciami, póki dziecko nie ucichło. Z westchnieniem potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ Nie była to dla mnie nowina, z˙ e niektórzy ojcowie stawali si˛e dla swoich dzieci potworami. Słyszałam takie opowie´sci całe z˙ ycie — jednak nigdy przedtem nie spotkałam z˙ adnej z bezpo´srednich ofiar podobnego rodzica. — Podpaliły´smy dom — wyszeptała Jill. Słyszac ˛ to, od razu odgadłam, czego jeszcze nie dopowiedziała. Sprawiała wra˙zenie, jakby mówiła do siebie, zapomniawszy, z˙ e ktokolwiek jej słucha. — Ojciec uwalił si˛e na podłodze, spity do nieprzytomno´sci. Mały ju˙z nie z˙ ył. Wzi˛eły´smy nasze rzeczy i pieniadze ˛ — zarobiły´smy je! — a potem podło˙zyły´smy ogie´n pod s´mieci na podłodze i pod kanap˛e. Nie przygladały´ ˛ smy si˛e, co było dalej. Nie wiem, jak si˛e sko´nczyło. Po prostu uciekły´smy stamtad. ˛ Mo˙ze po˙zar sam zgasł. Mo˙ze tata si˛e nie spalił. 211
Zwróciła si˛e ku mnie. — Kto wie, mo˙ze wcale nie umarł — powiedziała ze strachem: nie z z˙ alem czy nadzieja,˛ ale z wyra´znym l˛ekiem, z˙ e diabeł mógł jeszcze z˙ y´c. — Skad ˛ uciekły´scie? — spytałam. — Z jakiego miasta? — Z Glendale. — Tym w okr˛egu Los Angeles? — Tak. — Wi˛ec nawet je´sli z˙ yje, został trzysta mil z okładem stad. ˛ — No. . . tak. — Du˙zo pił, prawda? — Bez przerwy. — W takim razie nawet je´sli wyszedł cało z po˙zaru, nie b˛edzie w formie, z˙ eby was goni´c. Poza tym jakie szans˛e ma pijak na autostradzie? Nie dotarłby nawet za granic˛e okr˛egu. Kiwn˛eła głowa.˛ — To samo mówi Allie. I obie macie racj˛e, wiem. Tylko. . . czasami s´ni mi si˛e, jak przychodzi i nas znajduje. . . Zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e to niepodobie´nstwo, ale i tak zawsze budz˛e si˛e zlana potem. — Wiem — powiedziałam, wspominajac ˛ własne koszmary z czasów, gdy szukali´smy taty. — Rozumiem. Przez jaki´s czas szły´smy obok siebie w milczeniu. Posuwali´smy si˛e do´sc´ wolno, poniewa˙z Justin od czasu do czasu koniecznie chciał pochodzi´c. Za bardzo rozpierała go energia, by godzinami tylko siedzie´c w wózku albo da´c si˛e nie´sc´ na r˛ekach. Oczywi´scie, gdy ju˙z pozwalali´smy mu i´sc´ na własnych nogach, musiał te˙z wsz˛edzie pobiega´c, wsz˛edzie zajrze´c. Poniewa˙z posuwali´smy si˛e powoli, znalazłam czas, aby na chwil˛e przystana´ ˛c i wygrzeba´c z plecaka kawałek sznurka do bielizny, który nast˛epnie dałam Jill. — Powiedz siostrze, z˙ eby spróbowała go przywiaza´ ˛ c — wytłumaczyłam. — Mo˙ze kiedy´s ocali mu to z˙ ycie. Jeden koniec do jego nadgarstka, drugi do swojego. Wzi˛eła ode mnie sznurek. — Opiekowałam si˛e w z˙ yciu paroma trzylatkami — dodałam — i mówi˛e ci, z˙ e Allie czeka urwanie głowy z tym dzieciakiem. Je˙zeli jeszcze tego nie wie, to wkrótce si˛e przekona. — Macie zamiar zostawi´c ja˛ z tym sama? ˛ — zaperzyła si˛e Jill. — Pewnie, z˙ e nie. Popatrzyłam na Allie i Justina, idacych ˛ razem. Chuda, troch˛e kanciasta kobieta i p˛ekaty, tłu´sciutki mały bak. ˛ Wła´snie pobiegł obejrze´c rosnacy ˛ na poboczu krzak; chwil˛e pó´zniej, spłoszony widokiem nadchodzacych ˛ droga˛ obcych, pop˛edził z powrotem do Allie i tak długo wisiał uwieszony jej d˙zinsów, dopóki nie wzi˛eła go za r˛ek˛e. 212
— Z drugiej strony, wygladaj ˛ a˛ jak coraz bardziej dobrana parka — stwierdziłam. — Poza tym zajmowanie si˛e innymi to dobre lekarstwo na takie koszmary jak twoje — i mo˙ze jej. — Mówisz, jakby´s wszystko wiedziała. Potakn˛ełam. ˙ e na tym samym s´wiecie. — Zyj˛
***
Jeszcze przed południem min˛eli´smy Hollister. Nie wiedzac, ˛ kiedy nast˛epnym razem trafia˛ nam si˛e porzadnie ˛ zaopatrzone sklepy, odnowili´smy nasze zapasy. Do tej pory zorientowali´smy si˛e ju˙z, z˙ e niektóre z małych miejscowo´sci, zaznaczone na mapie, w rzeczywisto´sci ju˙z nie istniały — i to najwyra´zniej od lat. Mimo z˙ e trz˛esienie ziemi wyrzadziło ˛ w Hollister sporo szkód, jego mieszka´ncy jako´s nie zamienili si˛e w bydl˛eta. Pomagali sobie nawzajem w naprawie domów, troszczac ˛ si˛e o tych, których kataklizm pozbawił s´rodków do z˙ ycia. Niebywałe.
XXI
Ka˙zde Ja musi samo Stworzy´c cel swego istnienia. By nada´c kształt Bogu, Ukształtuj Siebie. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
PONIEDZIAŁEK, 30 SIERPNIA 2027 W zalewie San Luis zostało jeszcze sporo słodkiej wody — wi˛ecej ni˙z kiedykolwiek widziałam w jednym miejscu; mimo to po jego ogromnych rozmiarach mo˙zna pozna´c, z˙ e to tylko niewielka cz˛es´c´ tego, co kiedy´s mie´scił. Na odcinku paru mil autostrada biegnie przez tereny rekreacyjne. Dzi˛eki temu, nie zbaczajac ˛ z szosy, mieli´smy mo˙zliwo´sc´ wypatrzenia niezamieszkanego miejsca — dobrego, by rozbi´c obóz na cała˛ dob˛e i solidnie wypocza´ ˛c. Du˙zo ludzi osiadło w tej okolicy, pobudowawszy stałe koczowiska ze wszystkiego, co tylko mieli: od brezentowo-plastikowych namiotów po drewniane chałupy, wygladaj ˛ ace ˛ ju˙z prawie jak ludzkie sadyby. Tylko gdzie oni wszyscy chodza˛ si˛e my´c i załatwia´c? Jak bardzo zanieczyszczona jest woda w zalewie? Miasta, które czerpia˛ z jego zasobów, na pewno jako´s ja˛ uzdatniaja˛ przed u˙zyciem. Tak czy owak, my´sl˛e, z˙ e nadszedł czas, by´smy jednak zrobili u˙zytek z naszych tabletek do oczyszczania wody. Ka˙zde skupisko kilku chatynek i namiotów otaczaja˛ małe, nierówne spłachetki ogródków, ze s´wie˙zymi sadzonkami, które sasiaduj ˛ a˛ z pozostało´sciami po letnich warzywnych ogrodach. Mimo to zostało jeszcze troch˛e do zebrania: sporo dorodnych kabaczków, dy´n, tykw — wcia˙ ˛z rosło sobie razem z resztka˛ kukurydzy, marchwia,˛ papryka˛ i paroma innymi zieleninami. Tanie, dobre i po˙zywne jedzenie. Wprawdzie za mało w nim białka, ale mo˙ze ci osadnicy jeszcze poluja.˛ Wsz˛edzie wida´c mnóstwo broni, a pewnie nie brakuje tu zwierzyny. Prawie wszyscy tutejsi ludzie nosza˛ olstra z pistoletami lub rewolwerami, karabiny albo s´rutówki. Zwłaszcza m˛ez˙ czy´zni. 214
I nikt nie spuszcza nas z oka. Kiedy przechodzili´smy, ludzie przerywali prac˛e w ogrodzie, gotowanie na dworze czy cokolwiek akurat robili, aby nas obserwowa´c. A my szli´smy ostro naprzód, pragnac ˛ zda˙ ˛zy´c przed ci˙zba˛ z rejonu zatoki, która moim zdaniem ju˙z niedługo s´ciagnie ˛ w t˛e okolic˛e. Z tego powodu przemieszczali´smy si˛e o wiele szybciej ni˙z główny nurt w˛edrujacej ˛ szosa˛ ludzkiej rzeki. Jednak nasza gromada była na tyle liczna, by budzi´c niepokój koczowników, którzy zaludnili ju˙z te strony. Mimo to nie zaczepiali nas. Z wyjatkiem ˛ tego amoku łapczywo´sci, jaki wzbudzaja˛ w tłuszczy przeró˙zne kl˛eski z˙ ywiołowe, jak na przykład ostatnie trz˛esienie ziemi, wi˛ekszo´sc´ ludzi zostawia innych w spokoju. My´sl˛e, z˙ e w tym, jak oceniaja˛ nasza˛ grup˛e, pomaga obecno´sc´ Justina i Dominica. Justin, teraz ju˙z na sznurku przywiazanym ˛ do przegubu Allie, bez przerwy buszuje po poboczu, zagladaj ˛ ac ˛ koczownikom wsz˛edzie i gapiac ˛ si˛e na nich, póki czym´s go nie wystrasza.˛ Wtedy biegnie do Allie i domaga si˛e, z˙ eby wzi˛eła go na r˛ece. Fajny mały bak. ˛ Wi˛ekszo´sc´ osiadłych tu ludzi — chudzielców o surowych, pos˛epnych twarzach — przewa˙znie u´smiecha si˛e na jego widok. Kiedy szli´smy szosa,˛ nie zdarzyło si˛e, by kto´s do nas strzelał czy w ogóle jako´s prowokował. Pó´zniej, gdy ju˙z zboczyli´smy mi˛edzy drzewa — w stron˛e, gdzie spodziewali´smy si˛e znale´zc´ dogodne miejsce na popas — te˙z nikt nas nie niepokoił. Niebawem natrafili´smy na stare pola kempingowe, nawet z toaletami, ale je wymin˛eli´smy. Zale˙zało nam, aby zej´sc´ z oczu zarówno idacych ˛ szosa,˛ jak i mieszka´nców wszelkich pobliskich namiotów i chałup. Szukali´smy odosobnionego, niezbyt kamienistego zacisza — w sam raz by mo˙zna było wygodnie spa´c i mie´c dost˛ep do wody — na tyle blisko, aby korzystajac ˛ z niego, nie wystawia´c si˛e na pokaz. Kra˙ ˛zyli´smy ponad godzin˛e. Wreszcie dotarli´smy do starego, od dawna nieu˙zywanego kempingu, poło˙zonego całkiem na uboczu — w dodatku na wzniesieniu terenu, wi˛ec nieco wy˙zej ni˙z inne, które spotkali´smy po drodze. Wszystkim od razu si˛e tu spodobało. Do samego wieczora odpoczywali´smy, pławiac ˛ si˛e w niecodziennej wygodzie i lenistwie, rozkoszujac ˛ si˛e my´sla,˛ z˙ e mamy na to jeszcze tyle czasu do wieczora i cały jutrzejszy dzie´n. Natividad nakarmiła Dominica i oboje uci˛eli sobie drzemk˛e. Biorac ˛ z niej przykład, Allie dała je´sc´ Justinowi — cho´c przyrzadzenie ˛ mu posiłku jest troch˛e bardziej skomplikowane. I ona, i Natividad były bardziej zm˛eczone ni˙z reszta, dlatego od razu wykluczyli´smy je˙z losowania kolejno´sci wart na nast˛epna˛ dob˛e. Nie mo˙zemy zbyt si˛e rozleniwia´c. Uzgodnili´smy te˙z, z˙ e nikomu nie wolno oddala´c si˛e na rekonesans albo po wod˛e samemu. Pomy´slałam, z˙ e tylko patrze´c, jak damsko-m˛eskie pary zaczna˛ znika´c na wspólne penetrowanie okolicy — i z˙ e chyba najwy˙zszy czas na t˛e rozmow˛e, na która˛ umówiłam si˛e z Bankole’em. Usiadłam razem z nim i wzi˛ełam si˛e do czyszczenia naszego nowego pistoletu, podczas gdy on pucował winchestera. Harry był na warcie z moim pistoletem.
215
Kiedy poszłam mu go wr˛eczy´c, dał mi do zrozumienia, z˙ e zauwa˙zył, co si˛e s´wi˛eci mi˛edzy Bankole’em a mna.˛ — Uwa˙zaj — szepnał. ˛ — Nie przypraw dziadka o atak serca. — Przeka˙ze˛ mu, jak si˛e o niego troszczysz — odgryzłam si˛e. Parsknał ˛ s´miechem, ale zaraz spowa˙zniał. — Naprawd˛e bad´ ˛ z ostro˙zna, Lauren. Facet jest pewnie w porzadku. ˛ Przynajmniej na takiego wyglada. ˛ Ale, no wiesz. . . Jakby co, od razu krzycz. Na moment oparłam r˛ek˛e na jego ramieniu i powiedziałam: — Dzi˛ekuj˛e. Kiedy robi si˛e co´s wspólnie z kim´s, kto jest prawie obcy, ale kogo chciałoby si˛e lepiej pozna´c, człowiek doznaje uczucia komfortu, z˙ e — gdy si˛e chce — mo˙zna rozmawia´c, albo niekłopotliwe pomilcze´c. Towarzystwo tej drugiej osoby i s´wiadomo´sc´ , z˙ e niedługo b˛edziecie si˛e kocha´c, działa odpr˛ez˙ ajace. ˛ Przez jaki´s czas oboje nic nie mówili´smy, lekko onie´smieleni. Sporadycznie rzucałam mu tylko ukradkowe spojrzenia i przyłapałam go na tym samym. Wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, zacz˛ełam z nim rozmow˛e o Nasionach Ziemi: bez kaza´n, po prostu zwyczajna rozmow˛e — chyba troch˛e, z˙ eby go wybada´c. Chciałam zobaczy´c, jak zareaguje. Nasiona Ziemi to najwa˙zniejsza rzecz w moim z˙ yciu. Je´sli miałby mnie wy´smia´c — musiałam przekona´c si˛e od razu. Nie oczekiwałam, z˙ e ze wszystkim si˛e zgodzi czy chocia˙z z˙ ywiej zainteresuje. Ma ju˙z swoje lata i jakakolwiek religia, która˛ wyznawał do tej pory, pewnie w zupełno´sci mu wystarcza. Kiedy opowiadałam mu o tym, w co wierz˛e, wła´snie przyszło mi do głowy, z˙ e przecie˙z nie mam zielonego poj˛ecia, jakiego jest wyznania. Spytałam go o to. ˙ — Zadnego — usłyszałam. — Kiedy z˙ yła moja z˙ ona, chodzili´smy do ko´scioła metodystów. Wiara była dla niej wa˙zna, wi˛ec chodziłem tam razem z nia.˛ Widziałem, jaka˛ rado´sc´ jej tym sprawiam, i chciałem uwierzy´c naprawd˛e, ale nigdy mi si˛e nie udało. — My byli´smy baptystami — zwierzyłam si˛e. — Tak si˛e składa, z˙ e ja te˙z nie potrafiłam uwierzy´c, w dodatku nikomu nie mogłam si˛e przyzna´c. Mój ojciec był pastorem. Wi˛ec trzymałam buzi˛e na kłódk˛e i wtedy zacz˛ełam pojmowa´c sens Nasion Ziemi. — Zacz˛eła´s go tworzy´c — poprawił. — Odkrywa´c i rozumie´c — powiedziałam. — Jest zasadnicza ró˙znica mi˛edzy poznawaniem prawdy a zmy´slaniem własnych teorii. W tej chwili przemkn˛eła mi my´sl, ile jeszcze razy i na ile ró˙znych sposobów b˛ed˛e musiała wyja´snia´c to coraz nowym ludziom. — To wszystko brzmi troch˛e jak mieszanka buddyzmu, egzystencjalizmu, sufizmu i. . . sam nie wiem, czego jeszcze — stwierdził Bankole. — Wprawdzie buddyzm nie nazywa zmiany bogiem, ale nietrwało´sc´ wszechrzeczy jest tam jednym z zasadniczych dogmatów. 216
— Wiem — przytakn˛ełam. — Du˙zo czytałam. Zgadzam si˛e, z˙ e niektóre religie i filozofie zawieraja˛ idee zbie˙zne z Nasionami Ziemi, ale z˙ adne nie sa˛ nimi w cało´sci. Wszystkie rozchodza˛ si˛e w swoim własnym kierunku. Kiwnał ˛ głowa.˛ — No dobrze. W takim razie powiedz mi: jak musi post˛epowa´c człowiek, je´sli chce by´c prawowiernym członkiem takiej Wspólnoty Nasion Ziemi? Wygodne, torujace ˛ drog˛e pytanie. — Najwa˙zniejszym zało˙zeniem — zacz˛ełam — jest nauka kształtowania Boga: troska,˛ zapobiegliwo´scia˛ i praca.˛ Trzeba kształci´c si˛e samemu, ale te˙z przekazywa´c własna˛ wiedz˛e i przynosi´c po˙zytek swojej rodzinie i wspólnocie; a wszystkim tym — przyczynia´c si˛e do wypełnienia Przeznaczenia. — Czemu ludzie maja˛ zawraca´c sobie głow˛e jakim´s nierealistycznym, wydumanym Przeznaczeniem? Co b˛eda˛ z tego mieli? — Wspólny, jednoczacy ˛ cel w z˙ yciu tu, na Ziemi, i nadziej˛e na niebo dla siebie i swoich dzieci. Na prawdziwe niebo, nie filozoficzne czy mityczne: kosmos, który b˛eda˛ mogli formowa´c. — Niebo albo piekło — powiedział, a jego usta lekko drgn˛eły. — Ludzie maja˛ du˙ze zdolno´sci do stwarzania sobie przeró˙znych piekieł nawet w zbytku i bogactwie. Zamy´slił si˛e na chwil˛e, po czym dodał: — To wszystko brzmi chyba troch˛e za prosto. — Według ciebie to proste? — spytałam zdziwiona. — Chciałem powiedzie´c, z˙ e same idee brzmia˛ tak nieskomplikowanie. — Niektórych wr˛ecz zwalaja˛ z nóg. — Jak na mój gust, sa˛ zbyt. . . prostolinijne. Nawet ci, których do nich przekonasz, szybko je zawikłaja: ˛ tak by były bardziej podatne na interpretacje, bardziej mistyczne — i niosły wi˛ecej pociechy. — Nigdy do tego nie dopuszcz˛e! — zaprzeczyłam z˙ arliwie. — Z toba˛ czy bez: tak si˛e stanie. Wszystkie religie ewoluuja.˛ Przypomnij sobie te najwi˛eksze. Jak sadzisz, ˛ kim byłby dzi´s Jezus? Katolikiem? A mo˙ze baptysta˛ czy metodysta? ˛ A Budda? My´slisz, z˙ e w dzisiejszych czasach zostałby buddysta? ˛ Który odłam buddyzmu by praktykował? U´smiechnał ˛ si˛e. — Poza tym je˙zeli Bóg jest Zmiana,˛ twoje Nasiona Ziemi te˙z jej ulegna.˛ Musza˛ — je´sli przetrwaja.˛ Uciekłam spojrzeniem w bok — nie mogłam znie´sc´ , z˙ e si˛e u´smiecha. Wszystko to nic dla niego nie znaczyło. — Zdaj˛e sobie spraw˛e — powiedziałam. — Nikt nie powstrzyma Zmiany, ale — czy chcemy, czy nie — wszyscy wpływamy na Jej kształt. Wła´snie o to mi chodzi: o ukierunkowanie i formowanie Nasion Ziemi, z˙ eby stały si˛e tym, czym powinny by´c. 217
— Zgoda — skwitował, nie przestajac ˛ si˛e u´smiecha´c. — Jak bardzo serio traktujesz to wszystko? Jego pytanie zmusiło mnie, z˙ eby zajrze´c naprawd˛e w głab ˛ siebie. Otworzyłam usta, niemal nie´swiadoma, co za chwil˛e powiem. — Kiedy mój ojciec. . . zniknał ˛ — zacz˛ełam — wła´snie wiara w Nasiona Ziemi pomogła mi jako´s przetrwa´c. Gdy zgin˛eło nasze sasiedztwo, ˛ a tak˙ze cała moja rodzina — zostałam zupełnie sama i miałam ju˙z tylko moja˛ wiar˛e. To, czym teraz jestem, zawdzi˛eczam jej — wła´sciwie cała jestem Nasionami. — Nie jeste´s z˙ adnymi Nasionami — oznajmił po dłu˙zszej chwili — tylko bardzo niezwykła˛ młoda˛ kobieta.˛ Jaki´s czas znów milczeli´smy. Byłam ciekawa, co sobie my´slał. Nic nie wskazywało na to, by walczył z jakim´s szczególnym rozbawieniem — w ka˙zdym razie: nie był weselszy, ni˙z oczekiwałam. Opowiedział, jak ch˛etnie zgodził si˛e zaspokaja´c religijne potrzeby z˙ ony. Teraz musi przynajmniej przysta´c na moje. Zamy´sliłam si˛e nad jego z˙ ona.˛ Pierwszy raz o niej wspomniał. Jaka była? Dlaczego umarła? — Opu´sciłe´s dom po s´mierci z˙ ony? — zapytałam. Odło˙zył długi i cienki wycior, po czym oparł si˛e plecami o drzewo. — Moja z˙ ona umarła pi˛ec´ lat temu. Trzech m˛ez˙ czyzn — c´ punów, handlarzy, nie wiem — włamało si˛e do domu. Bili ja,˛ z˙ eby powiedziała, gdzie sa˛ narkotyki. — Jak to? — Sadzili, ˛ z˙ e mamy interesujacy ˛ ich towar. Poniewa˙z nie zadowalały ich rzeczy, które im proponowała, bili ja˛ dalej. Miała chore serce. Wział ˛ długi wdech i westchnał. ˛ — Kiedy wróciłem do domu, jeszcze z˙ yła. Jeszcze zda˙ ˛zyła opowiedzie´c mi, co si˛e stało. Próbowałem jej pomóc, ale dranie zabrali wszystko — w tym jej lekarstwo. Zadzwoniłem po karetk˛e. Przyjechała godzin˛e po jej zgonie. Starałem si˛e ja˛ jako´s ratowa´c, reanimowa´c. Cholera, robiłem, co mogłem. . . Spojrzałam w dół z naszego wzgórza: w oddali prze´switywała przez drzewa i zaro´sla gład´z wody. Tyle bolesnych historii kryje ten s´wiat. Czasem wydaje si˛e, z˙ e tylko takie, a jednak — mimo wszystko pomy´slałam, jak pi˛eknie l´sni przez ziele´n tamta woda. — Po s´mierci Sharon powinienem od razu i´sc´ na północ — podjał ˛ Bankole. — Zastanawiałem si˛e nad tym. — Ale zostałe´s. — Odwróciłam wzrok od wody i popatrzyłam na niego. — Dlaczego? Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wiedziałem, co z soba˛ pocza´ ˛c, wi˛ec przez pewien czas nie robiłem nic. Przyjaciele zaj˛eli si˛e mna,˛ gotowali, sprzatali ˛ dom. . . Zaskoczyło mnie, z˙ e tak si˛e troszcza.˛ Przewa˙znie znajomi z ko´scioła. Sasiedzi. ˛ Bardziej jej przyjaciele ni˙z moi. 218
Przypomniał mi si˛e Wardell Parrish, zdruzgotany po stracie siostry, jej dzieci — i całego domu. Czy˙zby Bankole był takim Wardellem dla tamtej społeczno´sci? — Mieszkałe´s w ogrodzonej murem wspólnocie? — zapytałam. — Tak. Ale nie my´sl, z˙ e bogatej. Daleko nam było do bogactwa. Starczało akurat na tyle, z˙ eby nie wyprzedawa´c dobytku i wykarmi´c rodzin˛e. Na nic wi˛ecej. ˙ Zadnej słu˙zby ani wynaj˛etych stra˙zników. — Zupełnie jak w moim dawnym sasiedztwie. ˛ — Przypuszczam, z˙ e wiele było podobnych — póki si˛e ostały. Chyba zostałem, z˙ eby pomóc ludziom, którzy mnie pomogli. Nie mogłem tak po prostu ich opu´sci´c. — Jednak w ko´ncu to zrobiłe´s. Odszedłe´s. Czemu? — Po˙zar, szabrownicy. . . — Wi˛ec wy te˙z? Całe osiedle? — Całe. Domy si˛e spaliły, wi˛ekszo´sc´ sasiadów ˛ zgin˛eła. . . Ci, którzy prze˙zyli, rozproszyli si˛e; wyw˛edrowali do rodzin albo znajomych. To, co ocalało, zaj˛eli szperacze i dzicy lokatorzy. Nie odszedłem z własnej woli; musiałem ucieka´c. Skad ˛ ja to znam? — Gdzie mieszkałe´s? W jakim mie´scie? — W San Diego. — A˙z tak daleko na południu? — Owszem. Jak mówiłem, powinienem odej´sc´ ju˙z pi˛ec´ lat temu. Wtedy jeszcze sta´c by mnie było na samolot i urzadzenie ˛ si˛e gdzie´s na nowo. Pieniadze ˛ na bilet lotniczy i nowe lokum? Mo˙ze w jego sasiedztwie ˛ to nie było bogactwo — w moim jak najbardziej. — Dokad ˛ zmierzasz teraz? — zapytałam. — Na północ — odparł, wzruszajac ˛ ramionami. — Wszystko jedno gdzie, czy masz jaki´s cel? — Gdziekolwiek, gdzie tylko zapłaca˛ mi za usługi i pozwola˛ z˙ y´c w´sród ludzi, którzy nie b˛eda˛ czyha´c na okazj˛e, z˙ eby wyko´nczy´c mnie dla wody czy jedzenia. Albo dla prochów — uzupełniłam w duchu. Przygladałam ˛ si˛e jego zaro´sni˛etej twarzy, zbierajac ˛ do kupy wszystkie wskazówki i strz˛epki informacji, jakie usłyszałam dzi´s i w ciagu ˛ ostatnich paru dni. — Jeste´s lekarzem, prawda? Miał lekko zaskoczona˛ min˛e. — Byłem, tak. Lekarz domowy. Wydaje mi si˛e, z˙ e to ju˙z tak dawno temu. . . — Lekarze b˛eda˛ zawsze potrzebni — zauwa˙zyłam. — Z takim fachem na pewno sobie poradzisz. — Moja matka powtarzała to samo — powiedział z lekko drwiacym ˛ u´smiechem. — No i popatrz, jak sko´nczyłem. Na widok wyrazu jego twarzy w tej chwili nie mogłam nie odwzajemni´c u´smiechu — mimo z˙ e uwa˙załam, i˙z przynajmniej raz musiał skłama´c. Mógł sobie 219
by´c wysiedle´ncem tak, jak przedstawiał, ale na pewno nie tułał si˛e ot tak sobie w nieznane na północ, szukajac ˛ byle jakiego miejsca, gdzie tylko zapłaca˛ mu za praktyk˛e i nie ograbia˛ czy zamorduja.˛ Po prostu nie był człowiekiem, który w˛edrowałby bez celu. Miałam pewno´sc´ , z˙ e wie, dokad ˛ zmierza. Gdzie´s tam czekało na niego bezpieczne schronienie: dom krewnych, przyjaciół, a mo˙ze i drugi własny — „jakikolwiek” okre´slony, wiadomy cel podró˙zy. Mógł te˙z mie´c tyle pieni˛edzy, by kupi´c sobie co´s w Waszyngtonie albo w Kanadzie czy na Alasce. Mo˙zliwe, z˙ e musiał wybiera´c mi˛edzy szybkim i bezpiecznym, lecz drogim przelotem a zachowaniem gotówki na ponowne osiedlenie si˛e tam, dokad ˛ zda˙ ˛zał — i wybrał to drugie. Je´sli to prawda, zdecydowałabym tak samo. Podjał ˛ wi˛eksze ryzyko, ale je˙zeli prze˙zyje, b˛edzie miał s´rodki, aby znów jak najszybciej stana´ ˛c na nogi. Z drugiej strony, je´sli co´s z tych zgadywanek odpowiadało rzeczywisto´sci, której´s nocy mógł si˛e po prostu rozpłyna´ ˛c we mgle. Albo oka˙ze si˛e bardziej szczery i pewnego dnia pójdzie sobie w sina˛ dal. Po prostu skr˛eci w która´ ˛s z bocznych dróg, machajac ˛ na do widzenia. Nie chciałam, by tak si˛e to sko´nczyło; jeszcze mniej b˛edzie mi si˛e podoba´c taka perspektywa, kiedy si˛e z nim prze´spi˛e. Nawet w tej chwili trudno by mi si˛e było z nim rozsta´c. My´sl, z˙ e ju˙z co´s kr˛eci — a tak wła´snie przypuszczałam — wydawała mi si˛e naprawd˛e niezno´sna. Z drugiej strony, wła´sciwie dlaczego miałby od razu wszystko mi o sobie opowiedzie´c? Te˙z nie znał mnie zbyt dobrze i — podobnie jak ja — chciał prze˙zy´c. Mo˙ze udałoby mi si˛e go przekona´c, z˙ e razem, we dwoje, b˛edzie nam łatwiej przetrwa´c. Tymczasem najrozsadniej ˛ zrobi˛e, cieszac ˛ si˛e nim, lecz nie obdarzajac ˛ całkowitym zaufaniem. W ko´ncu wszystko to przecie˙z tylko moje podejrzenia. Jednak co´s mi mówi, z˙ e trafne. Szkoda. Po oczyszczeniu i załadowaniu obu sztuk broni zeszli´smy na dół do wody umy´c si˛e. Ka˙zdy mógł zwyczajnie przyj´sc´ na brzeg, nabra´c, ile trzeba, w jaki´s garnek i odej´sc´ z powrotem. Za darmo. Po drodze nie przestawałam rozglada´ ˛ c si˛e na wszystkie strony. Bałam si˛e, z˙ e kto´s nas zatrzyma albo zaczepi. Chocia˙z to zawsze mo˙ze si˛e zdarzy´c, tym razem nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Mimo obecno´sci sporej grupy osób, czerpiacych ˛ wod˛e butelkami, garnkami, a nawet plastikowymi torbami, miejsce sprawiało wra˙zenie spokojnego. Nie zauwa˙zyłam, by kto´s komu´s przeszkadzał czy kogo´s niepokoił. Nami te˙z nikt si˛e nie zainteresował. — Taki zakatek ˛ długo si˛e nie ostanie — zwróciłam si˛e do Bankole’a — Szkoda. Przyjemnie by si˛e tu mieszkało. — Obawiam si˛e, z˙ e prawo i tak zabrania si˛e tu osiedla´c — zauwa˙zył. — To teren Stanowego Parku Wypoczynkowego. Na pewno sa˛ jakie´s przepisy, jak długo mo˙zna tu biwakowa´c. Powinna te˙z by´c — przynajmniej kiedy´s była — jaka´s stra˙z, która go patroluje. Przypuszczam, z˙ e przynajmniej od czasu do czasu zaglada ˛ tu jaka´s władza i zbiera w łap˛e od takich jak my. 220
— Oby tylko nie zajrzała, póki my tu jeste´smy — powiedziałam. Wytarłam dłonie i całe r˛ece i czekałam, a˙z Bankole zrobi to samo. — Jeste´s głodny? — spytałam, gdy sko´nczył. — Jak wilk — odparł. Chwil˛e mi si˛e przygladał, ˛ a pó´zniej si˛egnał ˛ po mnie. Chwyciwszy za obie r˛ece, przyciagn ˛ ał ˛ mnie do siebie, pocałował, po czym szepnał ˛ do ucha: — A ty? Nic nie odpowiedziałam. Wzi˛ełam go za r˛ek˛e i zawrócili´smy do obozu po jeden z jego koców. Nast˛epnie ruszyli´smy do ustronnego i cichego kacika, ˛ który oboje zapami˛etali´smy po drodze. Tak łatwo i naturalnie było poło˙zy´c si˛e przy nim i cała˛ soba˛ czu´c delikatny napór twardego, m˛eskiego ciała. Trzymał form˛e. Bez watpienia ˛ przej´scie tych setek mil w ciagu ˛ ostatnich paru tygodni spaliło całe sadełko, jakie kiedykolwiek mógł mie´c. Mimo wieku nadal był z niego kawał wielkiego chłopa z pot˛ez˙ nym torsem, wysokiego. Ale najmilszy był fakt, z˙ e kontakt z moim ciałem dostarczał mu szczerej i prostej przyjemno´sci, która,˛ chcac ˛ nie chcac, ˛ współodczuwałam razem z nim. Niecz˛esto zdarza mi si˛e do´swiadcza´c ja´sniejszych stron hiperempatii. Bez reszty dałam si˛e ponie´sc´ gł˛ebokiemu, dzikiemu doznaniu. Byłam chyba bli˙zsza zawału ni˙z Bankole. Jakim cudem tak długo obywałam si˛e bez tego? Nadszedł niezr˛eczny, mało romantyczny moment, kiedy oboje si˛egn˛eli´smy pod zmi˛etoszone ubrania i jak na komend˛e wyj˛eli´smy prezerwatywy. Było zabawnie, bo oboje wpadli´smy na to jednocze´snie, wi˛ec roze´smiali´smy si˛e, a nast˛epnie ju˙z na serio zacz˛eli´smy pie´sci´c si˛e i kocha´c. Ta jego trefiona i podstrzy˙zona broda, z która˛ tak si˛e cacka, strasznie łaskocze.
***
— Wiedziałem, z˙ e nie powinienem ci˛e pragna´ ˛c — stwierdził, gdy byli´smy ju˙z po dwóch razach, ale bynajmniej nie spieszyło nam si˛e, z˙ eby wsta´c i wraca´c do reszty. — Nie te lata. Wyko´nczysz mnie. Parskn˛ełam s´miechem i wtuliłam głow˛e w jego rami˛e jak w poduszk˛e. — A teraz przez chwil˛e chciałbym pomówi´c z toba˛ powa˙znie, dziewczyno — podjał ˛ po krótkim milczeniu. — Zgoda. Westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Chciałbym by´c z toba˛ — powiedział wreszcie, z lekkim wahaniem. U´smiechn˛ełam si˛e. — Ale jeste´s taka młoda — ciagn ˛ ał ˛ dalej. — Powinienem by´c rozsadny ˛ za nas dwoje. Ile ty wła´sciwie masz lat? 221
Zaspokoiłam jego ciekawo´sc´ . A˙z podskoczył, po czym stracił ˛ mnie z ramienia. — Osiemna´scie? — powtórzył, wzdragajac ˛ si˛e, jakbym nagle zacz˛eła parzy´c. — Rany boskie, taka smarkula! Wyszedłem na pedofila! Znów chciałam si˛e za´smia´c, lecz tym razem si˛e powstrzymałam. Patrzyłam tylko na niego, nic nie mówiac. ˛ Najpierw zmarszczył brwi i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Chwil˛e pó´zniej, obróciwszy si˛e z powrotem do mnie, zaczał ˛ bada´c dotykiem moja˛ twarz, ramiona, piersi. — Musisz mie´c wi˛ecej — stwierdził. Wzruszyłam tylko ramionami. — Kiedy si˛e urodziła´s? W którym roku? — W dwutysi˛ecznym dziewiatym. ˛ — Nie. Nieee — powtórzył, przeciagaj ˛ ac ˛ zgłoski. — Taaak — odpowiedziałam tym samym tonem, całujac ˛ go. — A teraz sko´ncz ju˙z z tymi bzdurami. Chcesz by´c ze mna,˛ a ja chc˛e by´c z toba.˛ Chyba nie zrezygnujemy z naszej blisko´sci przez moja˛ metryk˛e, prawda? Znów zaczał ˛ kr˛eci´c głowa.˛ — Powinna´s by´c z jakim´s miłym chłopakiem, kim´s w stylu Travisa — oznajmił po chwili. — A ja powinienem mie´c do´sc´ rozsadku ˛ i siły i da´c ci spokój, z˙ eby´s mogła takiego znale´zc´ . Jego słowa przypomniały mi o Curtisie. Staram si˛e my´sle´c jak najmniej o Curtisie Talcotcie, nie tak jak o moich braciach. By´c mo˙ze nie z˙ yje, jednak z˙ adne z nas nie widziało ciała. Widziałam natomiast trupa jego brata Michaela. Cały czas potwornie si˛e bałam, z˙ e lada moment zobacz˛e martwego Curtisa. Istnieje cie´n szansy, z˙ e prze˙zył, a chocia˙z dla mnie przepadł na zawsze — licz˛e, z˙ e tak jest. Chciałabym, z˙ eby w˛edrował tu teraz ze mna.˛ Gdziekolwiek jest, mam nadziej˛e, z˙ e z˙ yje i ma si˛e dobrze. — O kim ci przypomniałem? — zapytał Bankole delikatnym, gł˛ebokim tonem. Tym razem ja potrzasn˛ ˛ ełam głowa.˛ — O jednym chłopcu z naszego sasiedztwa. ˛ Mieli´smy zamiar pobra´c si˛e akurat w tym roku. Nawet nie wiem, czy jeszcze z˙ yje. — Kochała´s go? — Tak! Chcieli´smy wzia´ ˛c s´lub, odej´sc´ z domu i ruszy´c na północ. Mieli´smy zrobi´c to tej jesieni. — Szalony pomysł! Zamierzali´scie tuła´c si˛e po szosach z własnej nieprzymuszonej woli? — Owszem. I gdyby´smy wyszli wcze´sniej, byłby tu teraz ze mna.˛ Gdybym tylko wiedziała, z˙ e nic mu nie jest. . . Opadł na plecy i przyciagn ˛ ał ˛ mnie do siebie.
222
— Ka˙zdy stracił kogo´s bliskiego — odezwał si˛e. — Ale wyglada ˛ na to, z˙ e ty i ja stracili´smy wszystkich — wi˛ec chyba mamy co´s, co nas łaczy. ˛ — Raczej ponura ta wi˛ez´ — odparłam. — Na całe szcz˛es´cie nie jedyna. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Naprawd˛e masz dopiero osiemna´scie lat? — Jak najbardziej. Sko´nczyłam w zeszłym miesiacu. ˛ — Wygladasz ˛ i zachowujesz si˛e o wiele powa˙zniej. — Bo wła´snie tak si˛e czuj˛e. — Była´s najstarszym dzieckiem w rodzinie, prawda? Potakn˛ełam. — Miałam czterech braci. Wszyscy czterej nie z˙ yja.˛ — No tak — westchnał. ˛ — Tak to jest. WTOREK, 31 SIERPNIA 2027 Cały dzisiejszy dzie´n upłynał ˛ mi na rozmowach, pisaniu i czytaniu, kochali´smy si˛e te˙z z Bankole’em. To taki luksus wiedzie´c, z˙ e nie trzeba si˛e zrywa´c, pakowa´c i maszerowa´c do samego wieczora. Wszyscy polegiwali´smy, rozwaleni to tu, to tam na naszym kempingu, pozwalajac ˛ biernie odpoczywa´c bolacym ˛ mi˛e´sniom, pojadajac ˛ i nie robiac ˛ nic specjalnego. Z autostrady zda˙ ˛zyło napłyna´ ˛c w t˛e okolic˛e wi˛ecej w˛edrowców, którzy te˙z rozbili tu swoje obozy, jednak nikt obcy nas nie niepokoił. Gdy usiadłam z Zahra˛ do naszej lekcji czytania, Jill i Allie zacz˛eły przysłuchiwa´c si˛e z zainteresowaniem. Widzac ˛ to, wciagn˛ ˛ ełam je do c´ wicze´n — tak jakbym od poczatku ˛ miała taki zamysł. Okazało si˛e, z˙ e obie troch˛e dukaja,˛ ale z˙ adna nigdy nie uczyła si˛e pisa´c. Pod koniec zaj˛ec´ , nie zwa˙zajac ˛ na j˛eki Harry’ego, przeczytałam im par˛e strof „Nasion Ziemi”. Ku memu zdziwieniu, kiedy Allie oznajmiła, z˙ e nie b˛edzie modli´c si˛e do z˙ adnego boga zmian, nie kto inny, tylko wła´snie Harry poprawił jej omyłk˛e. Słuchajac ˛ go, Zahra i Travis u´smiechali si˛e, a Bankole obserwował nas wszystkich z niekłamana˛ ciekawo´scia.˛ Po tej nauczce Allie przestała składa´c pogardliwe deklaracje, a zacz˛eła zadawa´c pytania, na które, notabene, zamiast mnie przewa˙znie odpowiadała jej cała reszta — Travis z Natividad, Harry i Zahra. Raz nawet zabrał głos Bankole, rozwijajac ˛ jaka´ ˛s my´sl, która˛ dopiero co wczoraj sam ode mnie usłyszał. Gdy przyłapał si˛e na tym — odniosłam wra˙zenie, z˙ e poczuł si˛e troch˛e zakłopotany. — Dalej uwa˙zam, z˙ e jak na religi˛e to nieco za proste — zwrócił si˛e do mnie. — Cało´sc´ ma sens, ale bez szczypty mistycznego zam˛etu nigdy si˛e nie przyjmie. — To ju˙z zostawmy moim potomnym — odparłam, a Bankole zajał ˛ si˛e szukaniem czego´s w swoim plecaku.
223
Wreszcie wyciagn ˛ ał ˛ torb˛e z migdałami i wysypawszy sobie kilka do r˛eki, podał ja˛ dalej, by wszyscy si˛e pocz˛estowali. Przed nastaniem nocy gdzie´s przy autostradzie znowu wybuchła strzelanina. Cho´c z naszego obozu nie dało si˛e nic dojrze´c, na wszelki wypadek urwali´smy rozmowy, wyciagaj ˛ ac ˛ si˛e płasko na ziemi. Gdy lataja˛ kule, najmadrzej ˛ schyli´c głow˛e. Pukanina trwała jaki´s czas, pó´zniej ucichła, jak gdyby oddalajac ˛ si˛e, a potem znów wróciła. Akurat pełniłam wart˛e, wi˛ec wypatrywałam oczy i nadstawiałam uszu — jednak mimo całego zgiełku w oddali, w pobli˙zu nas szumiały tylko drzewa, kołysane wieczornym wiatrem. Tak spokojnie wygladało ˛ wszystko tutaj, podczas gdy tam jacy´s nieznajomi próbowali zabija´c jedni drugich — niewatpliwie ˛ z powodzeniem. Dziwne, jak bardzo znormalniało nam takie le˙zenie plackiem i przysłuchiwanie si˛e, jak gdzie´s niedaleko ludzie morduja˛ si˛e nawzajem.
XXII
Jak wiatr, Jak woda, Jak ogie´n I z˙ ycie. Bóg Tworzy i niszczy. Daje i zabiera – Jest rze´zbiarzem i glina.˛ Jest Niesko´nczona˛ Mo˙zliwo´scia: ˛ Jest Przemiana.˛ ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ CZWARTEK, 9 WRZESNIA 2027 Mamy za soba˛ ponad tydzie´n forsownego marszu, pełnego strachu i zdenerwowania. Doszli´smy do Sacramento i min˛eli´smy je, nie natykajac ˛ si˛e na specjalne trudno´sci. Mieli´smy za co kupowa´c z˙ ywno´sc´ i wod˛e, a okoliczne wzgórza kryły mnóstwo odosobnionych miejsc, które s´wietnie nadawały si˛e na popas. Mimo to na całym odcinku szosy mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ , którym wypadło nam i´sc´ , z˙ adne z nas nie zaznało nawet chwili wygody ani odpr˛ez˙ enia. Mimo zam˛etu po trz˛esieniu ziemi na szosie mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ panuje o wiele mniejszy ruch ni˙z na autostradzie mi˛edzystanowej sto jeden. Czasami nawet droga była pusta. Wprawdzie nigdy nie trwało to długo, lecz si˛e zdarzało. Z drugiej strony, je´zdziło t˛edy znacznie wi˛ecej ci˛ez˙ arówek. Musieli´smy uwaz˙ a´c, bo podró˙zowały nie tylko w nocy, ale i za dnia. Poza tym na tej trasie walało si˛e zdecydowanie wi˛ecej ludzkich ko´sci: czaszek, dolnych szcz˛ek, gnatów tułowia albo miednicy, ko´sci rak ˛ i nóg. — To chyba te ci˛ez˙ arówki — tłumaczył nam Bankole. — Potracaj ˛ a˛ ludzi i si˛e ˙ nie zatrzymuja.˛ Zaden kierowca nie odwa˙zy si˛e stana´ ˛c. A c´ puny i pijacy na pewno nie grzesza˛ ostro˙zno´scia˛ na jezdni.
225
Przypuszczam, z˙ e ma racj˛e, chocia˙z z drugiej strony — na całym tym wyludnionym odcinku szosy spotkali´smy jedynie cztery osoby, co do których miałam podejrzenie, z˙ e sa˛ albo nietrze´zwe, albo niespełna rozumu. Za to widzieli´smy inne rzeczy. We wtorek, gdy obozowali´smy w małej kotlince mi˛edzy wzgórzami na zachód od szosy, przypał˛etał si˛e wielki czarno-biały pies, który trzymał w pysku zakrwawione przedrami˛e z dłonia,˛ zapewne przed chwila˛ rozszarpał jakie´s dziecko. Kiedy nas spostrzegł, najpierw zastygł w bezruchu, a potem zawrócił i pognał z powrotem tam, skad ˛ przyszedł. Mimo to wszyscy zda˙ ˛zyli´smy wystarczajaco ˛ dobrze napatrze´c si˛e na bydl˛e i jego łup. Tej nocy wystawili´smy podwójne warty. Dwoje ludzi, dwie pukawki — i z˙ adnych niepotrzebnych rozmów ani seksu. Nazajutrz zgodnie postanowili´smy, z˙ e nast˛epny całodniowy postój zrobimy dopiero wtedy, gdy miniemy Sacramento. Cho´c tak naprawd˛e nie było przecie˙z z˙ adnej gwarancji, z˙ e z tamtej strony miasta b˛edzie lepiej, i tak chcieli´smy jak najszybciej zostawi´c za soba˛ te ponure strony. W nocy, szukajac ˛ miejsca na nocleg, natkn˛eli´smy si˛e na czwórk˛e obdartych, umorusanych dzieciaków, kulacych ˛ si˛e wokół ogniska. Ich obraz wcia˙ ˛z stoi mi przed oczami. Trzech chłopców i dziewczynka, wszyscy mniej wi˛ecej w wieku moich braci: dwana´scie, trzyna´scie, góra czterna´scie lat. Dziewczynka była w zaawansowanej cia˙ ˛zy i zapewne lada dzie´n zacznie rodzi´c. Wła´snie zataczali´smy łuk, posuwajac ˛ si˛e wyschni˛etym korytem strumienia, gdy wyłonili si˛e za zakr˛etem: czworo smarkaczy, piekacych ˛ uło˙zona˛ na wierzchu płonacego ˛ stosiku oderwana˛ ludzka˛ nog˛e, która˛ obracali za stop˛e. Na naszych oczach dziewczynka oderwała od uda zw˛eglony skrawek mi˛esa i wpakowała go sobie do buzi. Nie pokazali´smy im si˛e. Szłam na czele i zda˙ ˛zyłam zatrzyma´c reszt˛e, nim wyszli zza zakr˛etu. Tylko Harry i Zahra, którzy posuwali si˛e tu˙z za mna,˛ zobaczyli to samo co ja. Nie wdajac ˛ si˛e w wyja´snienia, kazali´smy wszystkim zawróci´c; dopiero gdy byli´smy ju˙z daleko od ucztujacych ˛ małych ludo˙zerców, opowiedzieli´smy reszcie, co si˛e stało. Ani razu nikt na nas nie napadł. Nikt nas nawet nie zaczepiał. Okolica, która˛ w˛edrowali´smy, miejscami była nawet pi˛ekna: zielone drzewa na pofalowanych wzgórzach; male´nkie osady po´sród złocistopłowych, wysuszonych traw; farmy — wiele zaro´sni˛etych i opuszczonych — i porzucone domy. Ładne strony i — w porównaniu z południem Kalifornii — naprawd˛e bogate. Wi˛ecej wody i z˙ ywno´sci, wi˛ecej przestrzeni. . . Czemu wi˛ec ludzie jedli ludzi? Niektóre zabudowania były spalone. Znaczyło to, z˙ e tutaj te˙z z´ le si˛e działo, jednak z pewno´scia˛ nie tak z´ le jak na wybrze˙zu. Mimo to nie mogli´smy si˛e doczeka´c, kiedy znów zajdziemy nad ocean. Sacramento w sam raz nadawało si˛e, aby odnowi´c zapasy i szybko rusza´c dalej. Naturalnie w porównaniu z cenami, jakie obowiazywały ˛ na terenach przydro˙z226
nych, woda i jedzenie były tu całkiem tanie. Je´sli chodzi o ceny, miasta zawsze sa˛ lepsze. Tyle z˙ e sa˛ znacznie bardziej niebezpieczne. Wi˛ecej gangów, wi˛ecej glin — ogólnie rzecz biorac, ˛ wi˛ecej podejrzliwców i nerwusów z bronia.˛ Przez miasta najlepiej przemkna´ ˛c na paluszkach. Spokojnym krokiem, z czujnym spojrzeniem — starajac ˛ si˛e jak najmniej rzuca´c si˛e w oczy i jednocze´snie zniech˛eca´c do zaczepki. Niełatwa sztuka. Bankole mówi, z˙ e w miastach tak ju˙z jest od dawna. A propos Bankole’a: w dzie´n naszego odpoczynku nie dałam mu zbyt wiele wytchnienia. Mimo to jako´s si˛e nie skar˙zył. Za to powiedział co´s, co musz˛e sobie dobrze zapami˛eta´c. O´swiadczył, z˙ e chciałby, aby´smy we dwoje odłaczyli ˛ si˛e od grupy. Tak jak podejrzewałam: czeka na niego bezpieczny azyl. Na tyle bezpieczny, na ile mo˙ze by´c jakiekolwiek schronienie, nie obwarowane nowoczesnymi systemami bezpiecze´nstwa i uzbrojona˛ stra˙za.˛ Le˙zy w górach na wybrze˙zu, niedaleko przyladka ˛ Mendocino — jakie´s dwa tygodnie drogi stad. ˛ — Mieszka tam moja siostra z rodzina˛ — wyjawił mi — ale wszystko jest moje. Znajdzie si˛e do´sc´ miejsca i dla ciebie. Wyobraziłam sobie zachwyt jego siostry, gdy mnie zobaczy. Siliłaby si˛e na uprzejmo´sc´ czy od razu zmierzyłaby wzrokiem najpierw mnie, potem jego i bez ceregieli spytała, czy przypadkiem nie upadł na głow˛e? — Słyszała´s, co powiedziałem? — spytał z natarczywo´scia˛ w głosie. Spojrzałam, zaciekawiona, skad ˛ raptem ten rozzłoszczony ton. Gdzie tu miejsce na nerwy? — Nie obchodzi ci˛e to? A mo˙ze nudzi? — domagał si˛e mojej odpowiedzi. Wzi˛ełam go za r˛ek˛e i musn˛ełam ja˛ wargami. — Kiedy tylko przedstawisz mnie swojej siostrze, uzna, z˙ e potrzebny ci kaftan bezpiecze´nstwa. Milczał, a˙z wreszcie parsknał ˛ s´miechem. — No tak. Ale nie dbam o to — dorzucił po chwili. — W ko´ncu zaczniesz, pr˛edzej czy pó´zniej. — Mimo to pójdziesz ze mna,˛ prawda? — Nie. Chciałabym, ale nie mog˛e. U´smiechnał ˛ si˛e. — Nieprawda. Pójdziesz. Przygladałam ˛ mu si˛e uwa˙znie, próbujac ˛ zgł˛ebi´c ten u´smiech — niestety trudno odczyta´c wyraz twarzy, która ginie w zaro´scie. Łatwiej ju˙z powiedzie´c, czego nie wyra˙za albo raczej: czego nie mo˙zna rozszyfrowa´c. W ka˙zdym razie nie zauwa˙zyłam, aby malowała si˛e na niej jaka´s protekcjonalno´sc´ czy te˙z ten szczególny rodzaj lekcewa˙zenia, jaki rezerwuja˛ dla kobiet niektórzy m˛ez˙ czy´zni. Z pewno´scia˛ nie brał mojego „nie” za zakamuflowane „tak”. Kryło si˛e za tym co´s innego. — Mam trzysta akrów — oznajmił. — Kupiłem je wiele lat temu, traktujac ˛ jako lokat˛e gotówki. Chcieli zbudowa´c tam wielkie osiedle i spekulanci tacy jak ja mieli zamiar na tym zarobi´c tony pieni˛edzy, odst˛epujac ˛ grunt inwestorom. Ale 227
z jakiego´s powodu projekt upadł; tym sposobem zostałem z ziemia,˛ która˛ mogłem albo odstapi´ ˛ c ze strata,˛ albo zatrzyma´c. Wybrałem to drugie. Wi˛ekszo´sc´ nadaje si˛e pod upraw˛e. Ro´snie troch˛e drzew, sterczy par˛e grubych pniaków po s´cince. . . Siostra z m˛ez˙ em postawili dom i kilka budynków gospodarczych. — Do tej pory mogły tam osia´ ˛sc´ dziesiatki, ˛ setki koczowników — zwróciłam mu uwag˛e. — Raczej nie. Dosy´c trudno tam zbładzi´ ˛ c. Nie ma drogi z prawdziwego zdarzenia, a od jakiejkolwiek autostrady jest spory kawał. Naprawd˛e s´wietne miejsce na kryjówk˛e. — A jak z woda? ˛ — Sa˛ studnie. Według tego, co mówi moja siostra, cała okolica wysusza si˛e i ociepla. Nie ma si˛e co dziwi´c. Ale wód gruntowych jak na razie nie ubywa. Przemkn˛eło mi przez my´sl, z˙ e chyba wiem ju˙z, do czego zmierza — pomimo to b˛edzie musiał sam si˛e zadeklarowa´c. Jego ziemia, jego wybór. — Niewielu czarnych mieszka w tamtych stronach, prawda? — zapytałam. — Raczej tak — przyznał. — W ka˙zdym razie siostra nie wspominała, by miała jakie´s specjalne kłopoty. — Z czego z˙ yje? Uprawia ziemi˛e? — Tak. Jej ma˙ ˛z dodatkowo ima si˛e ró˙znych zaj˛ec´ za gotówk˛e — co na pewno nie jest bezpieczne, bo wtedy ona i dzieci zostaja˛ same na całe dnie, tygodnie, a czasem nawet miesiace. ˛ Gdyby´smy dali rad˛e utrzyma´c si˛e na własna˛ r˛ek˛e, bez uszczuplania jej dochodów, mogliby´smy jeszcze si˛e jej przyda´c. Poczułaby si˛e bezpieczniej. — Ilu pociech si˛e dorobiła? — Trojga. Niech pomy´sl˛e. . . B˛eda˛ mie´c teraz jedena´scie, trzyna´scie i pi˛etnas´cie lat. Sama ma dopiero czterdzie´sci. Usta lekko mu drgn˛eły. Dopiero czterdzie´sci. No tak. Nawet jego młodsza siostrzyczka mogłaby by´c moja˛ matka.˛ — Ma na imi˛e Alex. Alexandra. Jej ma˙ ˛z nazywa si˛e Don Casey. Oboje nie cierpia˛ miasta. T˛e moja˛ ziemi˛e traktuja˛ jak dar niebios. Wiedza,˛ z˙ e chowajac ˛ tam dzieci, stwarzaja˛ im wi˛eksze szans˛e do˙zycia dorosło´sci. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Dzieci te˙z dobrze sobie radza˛ — dodał. — Jak utrzymywali´scie kontakt? Telefonowali´scie do siebie? — To była cz˛es´c´ umowy. Sami nie maja˛ telefonu, ale ile razy Don wypuszcza si˛e do jakiego´s miasteczka w poszukiwaniu pracy, dzwoni do mnie i zdaje relacj˛e, co u wszystkich słycha´c. Za to oni nie b˛eda˛ wiedzie´c, co mi si˛e przydarzyło. Nie spodziewaja˛ si˛e mnie. Je˙zeli w tym czasie Don próbował zadzwoni´c, na pewno sa˛ zaniepokojeni. — Lepiej było polecie´c samolotem — stwierdziłam. — Jednak ciesz˛e si˛e, z˙ e wybrałe´s si˛e na piechot˛e. 228
— Naprawd˛e? Ja te˙z. Posłuchaj, musisz i´sc´ ze mna.˛ Niczego na całym s´wiecie nie pragn˛e tak bardzo, jak by´c z toba.˛ Wła´sciwie przez długi czas oduczyłem si˛e pragna´ ˛c czegokolwiek. Zbyt długo to trwało. Oparłam si˛e o drzewo. Ten kemping nie był a˙z tak ustronny, jak tamten za San Luis, na szcz˛es´cie rosły drzewa i pary mogły nacieszy´c si˛e odrobina˛ prywatno´sci. Na dwie osoby przypadała jedna sztuka broni palnej, a siostry Gilchrist dostały jeszcze pod opiek˛e Dominica i Justina. Dałam im mój pistolet i wszystkie trzy pary oddaliły si˛e w trzy ró˙zne strony, zostawiajac ˛ je z malcami mniej wi˛ecej po´srodku nierównego trójkata. ˛ Na szosie mi˛edzystanowej numer pi˛ec´ par˛e razy trafiła si˛e okazja, aby zarówno one, jak i Travis podszkolili si˛e troch˛e w strzelaniu do celu. Ustalili´smy, z˙ e odchodzac ˛ od obozu, wszyscy mamy obowiazek ˛ co pewien czas rozglada´ ˛ c si˛e i sprawdza´c, czy w okolicy nie pojawił si˛e kto´s obcy. Wła´snie przed chwila˛ zlustrowałam teren. Siedzac ˛ wyprostowana, widziałam, jak Justin biega dokoła za goł˛ebiami. Jill tylko wodziła za nim wzrokiem i nawet nie próbowała nada˙ ˛zy´c. Bankole złapał mnie za ramiona i obrócił twarza˛ do siebie. — Nie nudzi ci˛e to, prawda? — spytał po raz drugi. Do tej pory starałam si˛e nie patrze´c wprost na niego. Teraz spojrzałam — jednak jeszcze nie powiedział mi tego, co musiał, je´sli chciał zatrzyma´c mnie przy sobie. Wiedział, co to takiego? Sadz˛ ˛ e, z˙ e tak. — Chc˛e i´sc´ z toba˛ — zacz˛ełam — ale traktuj˛e serio wszystko, co mówiłam o Nasionach Ziemi. Jak najpowa˙zniej w z˙ yciu. Musisz to zrozumie´c. Czemu moja deklaracja zabrzmiała tak dziwnie? Była to najprawdziwsza prawda, a mimo wszystko, wypowiadajac ˛ ja,˛ czułam si˛e sztucznie. — Znam swojego rywala — odparł. Mo˙zliwe, z˙ e wła´snie dlatego czułam si˛e tak niezr˛ecznie: informowałam go, z˙ e w moim z˙ yciu bardziej liczy si˛e kto´s inny — co´s innego. Mo˙ze normalniej byłoby ju˙z oznajmi´c mu, z˙ e w gr˛e wchodzi inny m˛ez˙ czyzna. — Mógłby´s mi pomóc — odezwałam si˛e. — Pomóc w czym? Masz jaki´s konkretny cel, do którego da˙ ˛zysz? — Stworzy´c pierwsza˛ Wspólnot˛e Nasion Ziemi. Westchnał. ˛ — Mo˙zesz mi pomóc — powtórzyłam. — Ten s´wiat si˛e rozlatuje. Pomó˙z mi zacza´ ˛c budowa´c co´s nowego, co´s sensownego i konstruktywnego. — Marzy nam si˛e naprawa s´wiata, co? — powiedział ze spokojnym rozbawieniem. Podniosłam na niego wzrok. Przez moment byłam zbyt w´sciekła, aby móc co´s powiedzie´c. Kiedy ju˙z wreszcie zapanowałam nad głosem, odezwałam si˛e: — Mog˛e pogodzi´c si˛e z faktem, z˙ e nie wierzysz w to co ja, ale nie znios˛e, by´s si˛e wy´smiewał. Nie wiesz, jak ci˛ez˙ ko dzi´s znale´zc´ w ogóle cokolwiek, w co mo˙zna by uwierzy´c? Wi˛ec nie s´miej si˛e. 229
— Zgoda — odezwał si˛e po chwili. Przez pewien czas oboje milczeli´smy. — W „Nasionach Ziemi” wcale nie chodzi o naprawianie s´wiata — powiedziałam w ko´ncu. — Tak, wiem. Chodzi o gwiazdy. Wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na plecach, lecz obrócił głow˛e tak, z˙ eby zamiast spoglada´ ˛ c w gór˛e, móc patrze´c na mnie. — Gdyby ludzie z˙ yli zgodnie z tym, co napisałam w „Nasionach Ziemi”, na s´wiecie byłoby o wiele lepiej — podj˛ełam na nowo. — Ba, ten s´wiat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie z˙ yli według nauk ka˙zdej innej religii. — To prawda. Wi˛ec czemu mieliby z˙ y´c według przykaza´n twojej? — Wierz˛e, z˙ e znajda˛ si˛e tacy. Par˛e tysi˛ecy? Par˛e setek tysi˛ecy? Miliony? Nie mam poj˛ecia. Wiem tylko, z˙ e kiedy tylko b˛ed˛e miała jaka´ ˛s przysta´n, zało˙ze˛ pierwsza˛ wspólnot˛e. Prawd˛e mówiac, ˛ zdaje mi si˛e, z˙ e ju˙z zrobiłam poczatek. ˛ — Wła´snie do tego jestem ci potrzebny? Tym razem nie silił si˛e na u´smiech czy udawanie, z˙ e z˙ artuje. Bo te˙z nie z˙ artował. Przysun˛ełam si˛e bli˙zej, by zajrze´c mu w twarz. — Chc˛e tylko, z˙ eby´s mnie zrozumiał — powiedziałam. — I albo zaakceptował mnie taka,˛ jaka jestem, albo sam ruszał na swoja˛ farm˛e. — Chcesz zabra´c ze soba˛ twoich przyjaciół z ulicy, z˙ eby´s miała gdzie zało˙zy´c swój ko´sciół — stwierdził z ta˛ sama˛ s´miertelna˛ powaga.˛ — Wszystko albo nic — odparłam równie serio. Posłał mi wyprany z humoru u´smiech. — Przynajmniej wiemy ju˙z, na czym stoimy. Pogładziłam go po brodzie; zauwa˙zyłam, jak w pierwszym odruchu chciał si˛e odsuna´ ˛c, jednak ostatecznie nie poruszył si˛e. — Wcia˙ ˛z jeste´s przekonany, z˙ e chcesz mie´c Boga za rywala? — spytałam. — Chyba nie mam wyboru, co? Nakrył dło´n, która˛ go głaskałam, swoja.˛ — Zdrad´z mi jedno: czy ty kiedykolwiek przestajesz nad soba˛ panowa´c, płaczesz albo wrzeszczysz? — Jasne. — Jako´s nie potrafi˛e sobie tego wyobrazi´c. Z r˛eka˛ na sercu, nie mog˛e. To przypomniało mi, z˙ e jeszcze czego´s mu nie powiedziałam: czego´s, co powinien wiedzie´c, zanim sam si˛e dowie i poczuje si˛e oszukany albo uzna, z˙ e mu nie ufam — w czym akurat rzeczywi´scie by si˛e nie pomylił, przynajmniej nie do ko´nca. Mimo wszystko nie chciałam straci´c go przez własna˛ głupot˛e czy tchórzostwo. W ogóle nie chciałam go straci´c. — Nadal chcesz, z˙ ebym z toba˛ poszła? — zapytałam. — No pewnie — odpowiedział. — Chciałbym o˙zeni´c si˛e z toba˛ zaraz, jak tylko si˛e osiedlimy. 230
Przyznaj˛e, z˙ e udało mu si˛e mnie zaskoczy´c. A˙z otworzyłam usta ze zdziwienia. — Typowa reakcja pod wpływem chwilowego impulsu — skwitował. — Musz˛e to sobie zapami˛eta´c. No wi˛ec, wyjdziesz za mnie? — Najpierw mnie wysłuchaj. — Ju˙z mi wystarczy. Bierz swoich wiernych. Zakładaj kongregacj˛e. Watpi˛ ˛ e, czy twoje gwiazdy obchodza˛ ich bardziej ni˙z mnie, ale lubi˛e ich, a miejsca jest dosy´c dla wszystkich. Je´sli tylko zechca˛ pój´sc´ . Nast˛epne trudne zadanie, jakie mnie czeka, to przekona´c ich. — To nie wszystko — zacz˛ełam. — Jest jeszcze co´s, o czym powiniene´s si˛e dowiedzie´c. Potem, je˙zeli dalej b˛edziesz mnie chciał, wyjd˛e za ciebie, kiedy tylko ci si˛e spodoba. Chc˛e by´c twoja˛ z˙ ona˛ — i chc˛e, z˙ eby´s to wiedział. Czekał na dalszy ciag. ˛ — Kiedy matka była ze mna˛ w cia˙ ˛zy, za˙zywała — wła´sciwie nadu˙zywała — lekarstwo, które dostawała na recept˛e. Nazywało si˛e paracetco. Przez nie cierpi˛e na zespół hiperempatii. Przyjał ˛ to, ani jednym gestem nie zdradzajac ˛ si˛e, co naprawd˛e czuł. Usiadł wyprostowany i spojrzał na mnie — z ogromna˛ ciekawo´scia,˛ jak gdyby miał nadziej˛e wypatrzy´c na mojej twarzy czy ciele jakie´s widome znaki choroby, o której wła´snie si˛e dowiedział. — Odczuwasz ból innych ludzi? — zapytał. — I ból, i przyjemno´sc´ . Ostatnio to drugie nie zdarza si˛e w nadmiarze, je´sli nie liczy´c ciebie. — I krwawisz, kiedy kto´s krwawi? — Ju˙z nie. Kiedy´s, jak byłam mała, tak. — Ale przecie˙z. . . widziałem, jak zabiła´s człowieka. — Owszem. Potrzasn˛ ˛ ełam głowa˛ na wspomnienie tego, co widział. — Nie miałam wyj´scia: on albo ja. — Wiem. Ja tylko. . . dziwi mnie, z˙ e w ogóle była´s do tego zdolna. — Musiałam. Pokr˛ecił głowa.˛ — Oczywi´scie, czytałem o tym syndromie, ale pierwszy raz widz˛e z˙ ywy przypadek. Pami˛etam, jak pomy´slałem wtedy, z˙ e byłoby całkiem nie´zle, gdyby wi˛ecej ludzi musiało cierpie´c ból, jaki sami zadaja.˛ Naturalnie z wyjatkiem ˛ lekarzy czy innych medycznych zawodów — ale wi˛ekszo´sc´ . — Głupi pomysł. — Nie jestem taki pewny. — Słowo wra˙zliwca. Zły, bardzo zły pomysł. Broniac ˛ si˛e, nie zasługujesz na m˛eki prze˙zywania bólu czy s´mierci twojego napastnika. Cierpienie ka˙zdego ran231
nego robi ze mnie kalek˛e. Nauczyłam si˛e s´wietnie strzela´c, bo przeczuwałam, z˙ e nie potrafi˛e znie´sc´ tego, co si˛e stanie, je´sli kogo´s zrani˛e. Poza tym. . . Urwałam. Patrzac ˛ przez moment w bok, wzi˛ełam gł˛eboki oddech, a potem znów spojrzałam na Bankole’a. — Najgorsze jest to, z˙ e gdyby´s został ranny, zapewne nie byłabym zdolna ci pomóc. Twój a rana, ból — wszystko, co by´s czuł, obezwładniałoby mnie. — Przypuszczam, z˙ e jako´s by´s sobie poradziła — stwierdził z leciutkim u´smiechem. — Lepiej na to nie licz, Bankole. Znowu umilkłam, szukajac ˛ w my´sli słów, które do niego dotra.˛ — Nie oczekuj˛e ani komplementów, ani duchowej pociechy. Chc˛e tylko, z˙ eby´s to pojał: ˛ je˙zeli paskudnie złamiesz nog˛e, postrzela˛ ci˛e albo odniesiesz jakiekolwiek inne powa˙zne obra˙zenie, które ci˛e unieszkodliwi, najprawdopodobniej mnie ono te˙z uziemi. Musisz zda´c sobie spraw˛e, jak parali˙zujaco ˛ działa prawdziwy ból. — Zdaj˛e sobie. Ale ja te˙z ju˙z troch˛e ci˛e znam. Nie musisz mi przypomina´c, z˙ e masz gdzie´s komplementy. Wiem. Wracajmy do obozu. Mam w torbie troch˛e s´rodków przeciwbólowych. Naucz˛e ci˛e, kiedy i jak je aplikowa´c — mnie czy komukolwiek innemu. Je´sli tylko b˛edziesz w miar˛e sprawna ruchowo i umysłowo i wytrzymasz do ich za˙zycia, po nich, je´sli zajdzie potrzeba, z łatwo´scia˛ zatroszczysz si˛e o reszt˛e. — Dobrze. Czy to znaczy, z˙ e. . . nadal chcesz si˛e ze mna˛ o˙zeni´c? Zaskoczyło mnie, jak bardzo nie w smak było mi to pytanie. Przecie˙z wiedziałam, z˙ e tak. No, ale stało si˛e — zadałam je, prawie błagajac, ˛ aby mi odpowiedział. Musiałam to usłysze´c. Roze´smiał si˛e. Gło´sno, z całego serca — tak szczerze, z˙ e nie mogło mnie to urazi´c. — To te˙z warto zapami˛eta´c — oznajmił. — Wierzyła´s cho´c przez moment, dziewczyno, z˙ e pozwol˛e ci si˛e wymkna´ ˛c?
XXIII
Wszystko wokół Mo˙ze by´c twym nauczycielem. Wszystko, co widzisz. Czego do´swiadczasz, Co s´wiat ci daje i odbiera. Co kochasz i nienawidzisz, Czego pragniesz lub si˛e l˛ekasz, Czego´s nauczy – Je´sli chcesz si˛e uczy´c. Bóg to twój pierwszy i ostatni nauczyciel. Zarazem najsurowszy: subtelny, lecz wymagajacy. ˛ Ucz si˛e lub gi´n. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ PIATEK, ˛ 10 WRZESNIA 2027 Tego ranka, nim nastał s´wit, zakłóciła nam sen kolejna bijatyka. Strzelanina rozgorzała na południe od naszego obozu, gdzie´s przy albo na samej autostradzie — pó´zniej odgłosy przesuwały si˛e w nasza˛ stron˛e, a˙z w ko´ncu zacz˛eły si˛e oddala´c. Słyszeli´smy strzały i bieganin˛e, wrzaski i przekle´nstwa. . . To samo co zawsze: niebezpieczna, głupia nerwówka. Pukanina trwała przeszło godzin˛e, jej d´zwi˛eki to gasły, to wybuchały na nowo. Na koniec rozbrzmiała pot˛ez˙ na palba z udziałem chyba wi˛ekszej liczby karabinów. Pó´zniej zapadła cisza. Mimo to cz˛es´c´ całej potyczki udało mi si˛e przedrzema´c. W pewnej chwili przestałam si˛e ba´c, przestałam nawet odczuwa´c zło´sc´ . Na koniec byłam ju˙z tylko zm˛eczona. Je˙zeli dranie przyjda˛ mnie zabi´c — pomy´slałam sobie — samym czuwaniem i tak ich nie powstrzymam. Nawet je´sli nie była to tak zupełnie prawda, przestało mnie to obchodzi´c. Zasn˛ełam. 233
Jakim´s sposobem — podczas walki, a mo˙ze ju˙z po — mimo naszych wart dwoje ludzi w´slizgn˛eło si˛e do naszego obozu i zaległo mi˛edzy nami. Oni te˙z usn˛eli. Obudzili´smy si˛e jak zwykle wcze´snie, aby podja´ ˛c w˛edrówk˛e przed nadej´sciem najgorszej spiekoty. Nauczyli´smy si˛e ju˙z zrywa´c bez pobudki, o brzasku. Tego ranka czworo z nas prawie jednocze´snie usiadło w swych s´piworach. Wła´snie wyplatywałam ˛ si˛e z mojego, by odej´sc´ na stron˛e i wysika´c si˛e, kiedy zobaczyłam, z˙ e mamy obce towarzystwo: dwie szare bryły na tle bladego s´witu — jedna du˙za, druga mała — s´piace ˛ naprzeciw siebie na gołej ziemi. Spod warstw łachmanów wystawały chude jak patyki r˛ece i nogi. Rzuciłam okiem na boki, aby zobaczy´c, co robi reszta, i przekonałam si˛e, z˙ e wszyscy gapia˛ si˛e na to samo co ja — wszyscy prócz Jill, która powinna by´c na stra˙zy. Dopiero w zeszłym tygodniu zaufali´smy jej i zacz˛eli´smy powierza´c nocne warty z jednym z nas. Dzi´s miała dopiero druga˛ samotna˛ wart˛e. Na co ona patrzyła? Chyba na gwiazdy. B˛edziemy musiały sobie pogada´c. Harry i Travis bez słowa, obaj tylko w bieli´znie, wynurzyli si˛e ze s´piworów i ruszyli w kierunku rozciagni˛ ˛ etych na ziemi postaci. Troch˛e bardziej kompletnie odziana, dołaczyłam ˛ do nich i kroczek za kroczkiem podeszli´smy, okra˙ ˛zajac ˛ par˛e intruzów. Wi˛ekszy ocknał ˛ si˛e prawie natychmiast; poderwawszy si˛e na nogi, rzucił si˛e dwa, trzy kroki w stron˛e Harry’ego, po czym raptem zatrzymał si˛e. To była kobieta. Teraz mogli´smy lepiej jej si˛e przyjrze´c. Brazow ˛ a˛ twarz okalała kaskada długich i prostych, ale rozczochranych czarnych włosów. Karnacj˛e miała prawie tak ciemna˛ jak ja. Była płaska i kanciasta; kostropata, z twarza˛ jastrz˛ebia. Przydałoby si˛e jej par˛e solidnych posiłków i porzadne ˛ szorowanie. Słowem, wygladała ˛ jak tylu innych ludzi, których widywali´smy na drodze. Tymczasem przebudził si˛e drugi obcy; na widok stojacego ˛ obok Travisa wrzasnał, ˛ zwracajac ˛ uwag˛e nas wszystkich. Wysoki, przeszywajacy ˛ pisk dziecka — dziewczatka, ˛ z wygladu ˛ około siedmioletniego. Drobniutka, skulona z zimna miniaturka kobiety — podobna do matki, a mo˙ze starszej siostry. Kobieta, podbiegłszy do dziewczynki, próbowała postawi´c ja˛ na nogi, lecz mała jak płód zwin˛eła si˛e w ciasna˛ kul˛e tak, z˙ e trudno ja˛ było chwyci´c. Wreszcie potkn˛eła si˛e i przewróciła, po czym, dosłownie w sekund˛e, skuliła si˛e w taki sam kabłak. ˛ Tymczasem cała reszta naszej grupy zda˙ ˛zyła ju˙z podej´sc´ , z˙ eby zaspokoi´c ciekawo´sc´ . — Harry — odezwałam si˛e. — Sta´n z Zahra˛ na warcie — podj˛ełam, kiedy ju˙z na mnie spojrzał — i pilnujcie, z˙ eby´smy nie mieli ju˙z wi˛ecej niespodzianek. Kiwnał ˛ głowa.˛ Oboje z Zahra˛ odeszli od naszego kr˛egu i zaj˛eli pozycje na przeciwległych kra´ncach obozu — on bardziej od strony autostrady, ona bli˙zej doj´scia od mniejszej szosy. Uprzednio zrobili´smy, co si˛e dało, aby jak najlepiej schowa´c si˛e na tym pustkowiu, które według Bankole’a było kiedy´s parkiem — 234
jednak nie mieli´smy złudze´n, z˙ e jeste´smy tu sami. Za Sacramento — wcia˙ ˛z szosa˛ mi˛edzystanowa˛ numer pi˛ec´ — doszli´smy do małego miasteczka, naprawd˛e daleko od wielkomiejskich okolic, ale i tak wsz˛edzie tułało si˛e mnóstwo biedoty — zarówno tutejszej, jak i napływowej jak my. A skad ˛ przywlokła si˛e tu ta para obszarpanych, przera˙zonych brudasek? — Nie zrobimy wam krzywdy — zagadałam do le˙zacych ˛ na ziemi, ciagle ˛ skulonych kobiecin. — Mo˙zecie wsta´c. No dalej, ruszcie si˛e. Weszły´scie nieproszone do naszego obozu. Wypadałoby przynajmniej si˛e odezwa´c. Nie ruszyli´smy ich. Bankole chyba chciał, ale gdy złapałam go za rami˛e, zrezygnował. Ju˙z były s´miertelnie przera˙zone — na widok obcego m˛ez˙ czyzny wyciagaj ˛ acego ˛ do nich r˛ece mogły wpa´sc´ w histeri˛e. Roztrz˛esiona kobieta rozprostowała si˛e troch˛e i podniosła na nas wzrok. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, z˙ e — poza karnacja˛ — ma rysy Azjatki. Schyliwszy głow˛e, szepn˛eła co´s do dziewczynki. Po chwili obie podniosły si˛e na nogi. — Nie wiedziały´smy, z˙ e to wasz obóz — powiedziała cichutko starsza. — Zaraz sobie pójdziemy. Pozwólcie nam odej´sc´ . Westchn˛ełam, patrzac ˛ na zastraszona˛ twarzyczk˛e dziecka. — Mo˙zecie i´sc´ — oznajmiłam. — Albo je´sli macie ochot˛e, mo˙zecie zosta´c i zje´sc´ z nami s´niadanie. Obie a˙z rwały si˛e do ucieczki. Przypominały znieruchomiałe ze strachu sarny, w ka˙zdej chwili gotowe zerwa´c si˛e do biegu. Ale wypowiedziałam magiczne słowo. Jeszcze dwa tygodnie temu bym tego nie zrobiła, jednak dzi´s ta zagłodzona para usłyszała z moich ust: „je´sc´ ”. ´ — Sniadanie? — powtórzyła kobieta szeptem. — Tak. Podzielimy si˛e z wami jedzeniem. Popatrzyła na dziewczynk˛e. W tym momencie nabrałam pewno´sci, z˙ e to matka i córka. — Nie mo˙zemy wam zapłaci´c — odezwała si˛e znowu. — Nie mamy nic. Dało si˛e zauwa˙zy´c. — Po prostu we´zcie to, co wam dajemy, ale tylko to, nic wi˛ecej — odparłam. — To ju˙z wystarczy za zapłat˛e. — Niczego nie ukradniemy. Nie jeste´smy złodziejkami. Naturalnie, z˙ e były. Jak inaczej zdołałyby prze˙zy´c? Musiały co nieco podkrada´c i szabrowa´c, mo˙ze nawet zdarzało im si˛e prostytuowa´c. . . Jedno było pewne: nie szło im to zbyt dobrze, inaczej nie doprowadziłyby si˛e do tak opłakanego stanu. Mimo to, przez wzglad ˛ na dziecko, zamierzałam wspomóc je przynajmniej posiłkiem. — No to zaczekajcie — zdecydowałam. — Zaraz przygotujemy co´s do jedzenia. Usiadły w tym samym miejscu, wodzac ˛ za nami głodnymi oczami. Całe nasze zapasy nie wystarczyłyby, z˙ eby zaspokoi´c ich głód. Przemkn˛eła mi my´sl, z˙ e chyba 235
jednak popełniłam bład. ˛ Były tak zdesperowane, z˙ e a˙z mogły sta´c si˛e gro´zne. ˙ Niewa˙zne, z˙ e obie wygladały ˛ zupełnie nieszkodliwie. Zyły i miały do´sc´ sił, by biega´c — wi˛ec stanowiły zagro˙zenie. Na widok Justina wyraz napi˛ecia w ich bezdennym, łapczywym spojrzeniu troszeczk˛e złagodniał. Całkiem golutki, maluch przydreptał do nieznajomych i zaczał ˛ je oglada´ ˛ c. Dziewczynka tak samo zlustrowała go wzrokiem, jej matka za´s po chwili si˛e u´smiechn˛eła. Zagadała do niego co´s takiego, z˙ e te˙z si˛e u´smiechnał. ˛ Zaraz potem pognał z powrotem do Allie, której udało si˛e przytrzyma´c go na tyle długo, z˙ eby go ubra´c. Dzi˛eki Justinowi pierwsze lody zostały przełamane. Kobieta wyra´znie zacz˛eła spoglada´ ˛ c na nas innymi oczyma. Popatrzyła, jak Natividad piel˛egnuje Dominica, pó´zniej na Bankole’a, który czesał swoja˛ brod˛e. Najwidoczniej i matka, i córka uznały, z˙ e to zabawne, bo obie zachichotały. — Zrobiłe´s wra˙zenie — zwróciłam si˛e do Bankole’a. — Nie rozumiem, co jest s´miesznego w tym, z˙ e facet doprowadza do porzadku ˛ brod˛e — wymamrotał, odkładajac ˛ grzebie´n. Wyciagn˛ ˛ ełam z własnego plecaka słodkie gruszki i wr˛eczyłam po jednej naszym go´sciom. Kupiłam je dwa dni temu, wi˛ec zostały ju˙z tylko trzy. Reszta poj˛eła, o co chodzi, i idac ˛ za moim przykładem, wszyscy zacz˛eli si˛e dzieli´c, czym kto miał. Włoskie orzechy w łupinach, jabłka, jeden owoc granatu, pomara´ncze walencjanki, figi. . . Takie drobne przysmaki. — Zostaw na potem, ile si˛e da — poradziła kobiecie Natividad, dajac ˛ jej migdały, zawini˛ete w kawałek czerwonej s´ciereczki. — Pami˛etaj, z˙ eby zawija´c je tak jak teraz i dobrze wiaza´ ˛ c ko´nce. Na prawdziwy posiłek wszyscy zjedli´smy kukurydziany chleb z odrobina˛ miodu i jajka na twardo, które wczoraj kupili´smy i ugotowali´smy. Chleb upiekli´smy wieczorem w ognisku, aby nie traci´c czasu i móc wyruszy´c wcze´snie rano. Obce pałaszowały to proste, zimne jedzenie, jak gdyby były to najlepsze frykasy, jakich próbowały w z˙ yciu — jakby wcia˙ ˛z nie mogły uwierzy´c, z˙ e kto´s podarował im z˙ ywno´sc´ . Garbiły si˛e nad nim i schylały, jakby w obawie, z˙ e zmienimy zdanie i wyrwiemy im wszystko z rak. ˛ — Musimy rusza´c — powiedziałam w ko´ncu. — Zaczyna robi´c si˛e upał. Kobieta spojrzała na mnie; jej dziwaczne, ostre rysy znów przybrały złakniony wyraz, tym razem ju˙z nie z powodu jedzenia. — Pozwólcie nam i´sc´ z wami — wymamrotała szybko. — B˛edziemy pracowa´c. Zbiera´c drewno, rozpala´c ogie´n, zmywa´c naczynia — mo˙zemy robi´c wszystko. Tylko we´zcie nas z soba.˛ Bankole przeniósł wzrok na mnie. — Przypuszczam, z˙ e wiedziała´s, czym to si˛e sko´nczy. Skin˛ełam głowa.˛ Kobieta wodziła spojrzeniem ode mnie do niego. — Co tylko chcecie — zapewniła szeptem, który bardziej przypominał skamlenie. 236
Jej proszace ˛ oczy były suche, za to dziewczynce popłyn˛eły łzy. — Dajcie nam chwil˛e na zastanowienie — zadecydowałam, s´wiadoma, z˙ e znaczy to: „Zostawcie nas samych, aby moi towarzysze mogli na mnie nawrzeszcze´c”. Do nieznajomej najwyra´zniej to nie dotarło, bo nie ruszyła si˛e ani na krok. — Zaczekajcie tam — poleciłam, pokazujac ˛ na drzewa rosnace ˛ najbli˙zej szosy. — Naradzimy si˛e i powiemy wam, co postanowili´smy. Ledwo mnie posłuchała. Z wielkimi oporami wstała z ziemi, podniosła jeszcze bardziej oporna˛ córeczk˛e, wreszcie obie powlokły si˛e do k˛epy, która˛ wskazałam. — O rany — mrukn˛eła Zahra. — Zabierzemy je, co? — Wła´snie o tym musimy zdecydowa´c — powiedziałam. — Jak to? Najpierw je karmimy, a teraz powiemy, z˙ eby szły sobie precz i znowu przymierały głodem? — zapytała pełnym oburzenia tonem. — Je˙zeli nie jest złodziejka˛ — zabrał głos Bankole — i pod warunkiem, z˙ e nie ma jeszcze innych niebezpiecznych nawyków, chyba mogliby´smy je przygarna´ ˛c. Ten dzieciak. . . — Tak — przytakn˛ełam. — Czy u ciebie znajdzie si˛e do´sc´ miejsca i dla nich? — U niego? — spytały unisono trzy głosy. Nie miałam jeszcze okazji im o niczym powiedzie´c. Ani s´miało´sci. — Bankole ma spory kawałek gruntu niedaleko wybrze˙za, jeszcze dalej na północ — wyja´sniłam. — I dom. Nie mo˙zemy w nim zamieszka´c, bo zajmuje go jego siostra z rodzina.˛ Ale jest ziemia, z woda˛ i lasem. Powiedział, z˙ e. . . — urwałam, przełykajac ˛ s´lin˛e i zerkajac ˛ na Bankole’a, który słuchał, lekko u´smiechni˛ety — . . . z˙ e mo˙zemy zało˙zy´c tam wspólnot˛e Nasion Ziemi i pobudowa´c si˛e — własnym sumptem. — Daja˛ tam prac˛e? — zwrócił si˛e do niego Harry. — Mój szwagier wynajmuje si˛e przy rodzacych ˛ przez cały rok ogrodach i do ró˙znych innych dorywczych robót. W ten sposób utrzymuje troje dzieci. — Ale czy mo˙zna zarobi´c pieniadze? ˛ — Owszem. Niedu˙zo, ale mo˙zna. Lepiej odłó˙zmy t˛e spraw˛e na kiedy indziej. Zam˛eczymy kobiecin˛e, trzymajac ˛ ja˛ tak długo w niepewno´sci. — B˛edzie kra´sc´ — stwierdziła Natividad. — Zarzeka si˛e, z˙ e nie, ale kłamie. Wystarczy na nia˛ spojrze´c. — Kto´s ja˛ bił — zauwa˙zyła Jill. — Pami˛etacie, jak zwin˛eły si˛e w kł˛ebek, kiedy je nakryły´smy? Wida´c, z˙ e przywykły do ciosów, do kopania i poniewierania. — Taak — potakn˛eła Allie z jaka´ ˛s udr˛eka˛ w głosie. — Przede wszystkim osłania´c głow˛e, oczy. . . cały przód. Spodziewała si˛e, z˙ e b˛edziemy ja˛ bili. Obie tak my´slały. Wygladało ˛ na to, z˙ e obie z Jill dobrze je rozumiały. Jakim potworem musiał by´c ich ojciec. Ciekawe, jaki los spotkał ich matk˛e? Ani razu o niej nie wspomniały. Niewiarygodne, z˙ e zdołały uj´sc´ z z˙ yciem, zdrowe na ciele i umy´sle. 237
— Mamy pozwoli´c im zosta´c? — przeszłam do rzeczy. Obie siostry przytakn˛eły. — Chocia˙z według mnie przynajmniej z poczatku ˛ nale˙zy spodziewa´c si˛e kłopotów — stwierdziła Allie. — Zgadzam si˛e z Natividad, z˙ e b˛edzie kradła. Nie powstrzyma si˛e. B˛edziemy musieli dobrze jej pilnowa´c. Tak samo jej dzieciaka. Na pewno wie ju˙z, jak skuba´c ludzi i dawa´c nog˛e. Zahra wyszczerzyła z˛eby w szerokim u´smiechu. — Zupełnie jak ja w jej wieku. Obie sprawia˛ nam wiele kłopotu. Ale jestem za tym, z˙ eby da´c im szans˛e. Je˙zeli potrafia˛ si˛e zachowa´c i szybko si˛e dostosuja,˛ pozwolimy im zosta´c na stałe. A je´sli oka˙za˛ si˛e za głupie, by si˛e zmieni´c, wyrzucimy je na zbity pysk. Przeniosłam wzrok na Travisa i Harry’ego, stojacych ˛ razem. — Co wy na to? — spytałam. — Zaczynasz mie´c za dobre serce — odparł Harry. — Jeszcze par˛e tygodni temu, gdyby´smy chcieli przygarna´ ˛c z˙ ebraczk˛e z dzieckiem, sama urzadziłaby´ ˛ s piekło. Kiwn˛ełam głowa.˛ — Masz racj˛e. Tak by było. I mo˙ze dalej powinni´smy si˛e tego trzyma´c. Ale wydaje mi si˛e. . . mam przeczucie, z˙ e te dwie nie sa˛ jeszcze całkiem stracone. No i nie sadz˛ ˛ e, aby mogły nam na serio zagrozi´c. Je´sli si˛e myl˛e, w ka˙zdej chwili mo˙zemy je wyrzuci´c. — Potem wcale mo˙ze nie by´c tak łatwo — wtracił ˛ si˛e Travis. — Nie wyobra˙zam sobie, jak którego´s dnia mówimy temu dziecku, z˙ eby wracało na szos˛e p˛edzi´c z˙ ycie z˙ ebraczki, złodziejki i dziwki. Pomy´sl, Lauren, je´sli pozwolimy im zosta´c, a pó´zniej co´s nie wypali, mo˙ze by´c cholernie ci˛ez˙ ko ich si˛e pozby´c. Poza tym a nu˙z maja˛ w okolicy jakich´s kolesiów — takich, dla których szpieguja˛ — wtedy mo˙ze nawet trzeba b˛edzie je zabi´c. W tym momencie Natividad i Harry jednocze´snie zaprotestowali. Zabi´c kobiet˛e i dziecko? Nie! Wykluczone! Nigdy w z˙ yciu! Wszyscy czekali´smy, a˙z ochłona˛ ze wzburzenia. — Mogłoby doj´sc´ i do tego, ale nie wierz˛e, z˙ e b˛edzie a˙z tak z´ le. Ta kobieta walczy o prze˙zycie. I tego samego chce dla dziecka. Przypuszczam, z˙ e jest w stanie du˙zo znie´sc´ dla jego dobra i nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby wystawiała je na niebezpiecze´nstwo, zabierajac ˛ na przeszpiegi dla jakiej´s hałastry. Poza tym tutaj bandy biora˛ si˛e do rzeczy od razu. Nie zawracaja˛ sobie głowy wysyłaniem zwiadowców. Wszyscy milczeli. — Wi˛ec jak? — postawiłam zasadnicze pytanie. — Dajemy im szans˛e czy ka˙zemy wraca´c, skad ˛ przyszły? — Nic do nich nie mam — odezwał si˛e Travis. — Je´sli o mnie chodzi, niech zostana˛ — dla dobra małej. Proponuj˛e tylko, z˙ eby´smy w nocy znów pilnowali dwójkami. Nie daje mi spokoju, jak, u diabła, one w ogóle wlazły nam do obozu? 238
Jill wzdrygn˛eła si˛e lekko. — Mogły si˛e zakra´sc´ o ka˙zdej porze — próbowała tłumaczy´c. — Przez cała˛ noc. — Od tego, jak strze˙zemy naszego obozu, zale˙zy nasze z˙ ycie — powiedziałam. — Nie zauwa˙zyła´s ich, Jill? — Mogły si˛e w´slizgna´ ˛c, zanim obj˛ełam wart˛e! — Nawet je´sli masz racj˛e, i tak ich nie zauwa˙zyła´s, gdy przyszła kolej na ciebie. Mogły poder˙zna´ ˛c ci gardło — tobie, twojej siostrze. . . — Ale nie poder˙zn˛eły. — One nie. Nast˛epni intruzi moga.˛ Nachyliłam si˛e w jej stron˛e. — Po s´wiecie chodzi pełno szurni˛etych i niebezpiecznych ludzi. Nie ma dnia, by´smy nie zbierali na to dowodów. Je˙zeli nie b˛edziemy si˛e wzajemnie pilnowa´c, w ko´ncu nas okradna,˛ zabija,˛ mo˙ze nawet potem zjedza.˛ Nastało piekło na ziemi, Jill — i mamy tylko siebie, je´sli chcemy, z˙ eby nas nie pochłon˛eło. Milczała ponuro. Wzi˛ełam ja˛ za r˛ek˛e. — Jill. — To nie była moja wina! — wybuchła. — Nie macie dowodów, z˙ e to przeze mnie. . . — Jill! Zamkn˛eła si˛e i wgapiła we mnie. — Posłuchaj, na miło´sc´ boska,˛ nikt ci˛e za to nie zbije, ale musisz zda´c sobie spraw˛e, z˙ e zrobiła´s co´s złego, co´s bardzo niebezpiecznego. Wiesz, z˙ e mam racj˛e. — No to czego jeszcze od niej chcesz? — wtraciła ˛ si˛e Allie. — Ma pa´sc´ na kolana i błaga´c o przebaczenie? — Chc˛e, z˙ eby zacz˛eła ceni´c i swoje, i twoje z˙ ycie na tyle, aby sko´nczy´c z taka˛ lekkomy´slno´scia.˛ Tego chc˛e. Powinna´s chyba chcie´c tego samego, teraz bardziej ni˙z kiedykolwiek. Jill? Zamkn˛eła oczy. — Niech to szlag! — wyrzuciła w ko´ncu. — Tak, przyznaj˛e si˛e! Nie widziałam ich. Naprawd˛e. Nast˛epnym razem b˛ed˛e bardziej uwa˙za´c. Mysz si˛e przy mnie nie prze´slizgnie. ´ Scisn˛ ełam lekko jej dło´n i przytrzymałam, a potem pu´sciłam. — W porzadku. ˛ Ruszajmy. Bierzmy te zastrachane biedaczki i w drog˛e.
239
***
Zastrachane biedaczki okazały si˛e najwi˛eksza˛ mieszanka˛ ras, z jaka˛ si˛e w z˙ yciu spotkałam. Oto ich historia, poskładana ze strz˛epków, które rzucały w rozmowach z nami przez cały dzisiejszy dzie´n i wieczór. Ojciec kobiety był Japo´nczykiem, matka Murzynka,˛ a ma˙ ˛z Meksykaninem. Cała trójka ju˙z nie z˙ yje. Z całej rodziny ostała si˛e tylko ona i jej córeczka. Nazywa si˛e Emery Tanaka Solis. Dziewczynka ma na imi˛e Tori, Tori Solis, i ma ju˙z dziewi˛ec´ lat, a nie siedem, jak mi si˛e wydawało. Zapewne całe z˙ ycie musiała nie dojada´c. Jest naprawd˛e drobna, ale bystra i spokojna — i ma w oczach wieczny głód. Na okragło ˛ chowała kawałki jedzenia pod brudne łachmany. Nie przestała tego robi´c, nawet kiedy z jednej z koszul Bankole’a uszyli´smy jej sukienk˛e. Emery ma dopiero dwadzie´scia trzy lata. Jako trzynastolatka wyszła za ma˙ ˛z za znacznie starszego m˛ez˙ czyzn˛e, który obiecał si˛e nia˛ zaopiekowa´c. Jej tata ju˙z wtedy nie z˙ ył; zginał ˛ przypadkowo w jakiej´s strzelaninie, w której w ogóle nie brał udziału. Matka umierała, chora na gru´zlic˛e. To ona nakłoniła córk˛e do tego mał˙ze´nstwa, aby ratowa´c ja˛ przed głodem i przemoca˛ ulicy. Do tej pory cała historia, cho´c ponura, brzmiała do´sc´ banalnie. W ciagu ˛ kolejnych trzech lat Emery urodziła trójk˛e dzieci — córeczk˛e i dwóch synów. Oboje z m˛ez˙ em najmowali si˛e do pracy na farmie w zamian za jedzenie, kat ˛ do spania i u˙zywane łachy. Pó´zniej farm˛e odkupiła wielka rolno-handlowa spółka i wszyscy robotnicy przeszli w nowe r˛ece. Wprawdzie dostawali dalej pensje, ale ju˙z w talonach kompanii — nie w gotówce. Za mieszkanie w zajmowanych dotychczas chałupach musieli teraz płaci´c czynsz, tak samo jak za z˙ ywno´sc´ i ubranie, niewa˙zne, czy nowe czy stare — za wszystko trzeba było płaci´c. Naturalnie, za talony kompanii mogli robi´c zakupy wyłacznie ˛ w jej sklepach. Zarobki — o dziwo! — jako´s nigdy nie starczały na opłacenie wszystkich rachunków. Zgodnie z nowymi przepisami, których raz przestrzegano, a raz nie, pracownik nie mógł wymówi´c pracodawcy, dopóki był u niego zadłu˙zony. Prawo kazało mu odpracowa´c dług na zasadzie niby umowy terminatorskiej albo jako kary za długi. Znaczyło to, z˙ e je´sli kto´s odmówił takiej pracy, mo˙zna go było aresztowa´c, wsadzi´c za kratki, a na koniec posła´c z powrotem do dyspozycji tego samego pracodawcy. W obu przypadkach niewolnicy za długi mieli dłu˙zszy dzie´n pracy za mniejsza˛ stawk˛e, mo˙zna ich było „kara´c dyscyplinarnie”, je˙zeli nie wyrobili normy, wymienia´c albo sprzeda´c — z ich zgoda˛ czy bez, z rodzina˛ lub bez — pracodawcom w odległym rejonie kraju, którzy akurat zgłosili stałe bad´ ˛ z tymczasowe zapotrzebowanie. Co gorsza, w przypadku dłu˙zników, którym si˛e zmarło, którzy zostali inwalidami albo uciekli, obowiazek ˛ odpracowania długu przechodził z rodziców na dzieci.
240
Ma˙ ˛z Emery rozchorował si˛e i umarł. Nie było lekarza ani lekarstw z prawdziwego zdarzenia, jedynie par˛e s´rodków na wszystko i nic oraz zioła, które robotnicy hodowali w swoich ogródeczkach. Jorge Francisco Solis wyzionał ˛ ducha w goraczce ˛ i bólach w swojej lepiance bez podłogi, nawet nie widzac ˛ doktora. Bankole mówi, z˙ e z opisu wyglada ˛ mu to na zapalenie otrzewnej, spowodowane zwykłym, a tylko nieleczonym zapaleniem wyrostka. Taka banalna dolegliwo´sc´ . Ale to była tylko niewykwalifikowana siła robocza. Emery wraz z dzie´cmi odziedziczyła dług Solisów. Pogodziła si˛e z sytuacja,˛ zawzi˛eła si˛e i harowała a˙z do dnia, kiedy, bez z˙ adnego ostrze˙zenia, zabrali jej obu synów. Byli młodsi od Tori — jeden o rok, drugi o dwa lata — za mali, z˙ eby rozłacza´ ˛ c ich z matka.˛ Kompania uznała inaczej. Nawet nie prosili Emery o zgod˛e ani nie raczyli powiadomi´c jej, co zrobia˛ z chłopcami. Gdy ju˙z oprzytomniała po specyfiku, który zaaplikowali jej „na uspokojenie”, zacz˛eły przychodzi´c jej do głowy okropne podejrzenia. Krzyczała, aby oddali jej synów, odmawiała pracy, a˙z w ko´ncu wła´sciciele zagrozili, z˙ e odbiora˛ te˙z córk˛e. Wtedy postanowiła, z˙ e ucieknie; zabierze dziewczynk˛e i ruszy przed siebie szosa˛ — mimo czyhajacych ˛ wsz˛edzie złodziei, gwałcicieli, kanibali. Nie miała nic, na co mo˙zna by si˛e połaszczy´c, a gwałt mógł równie dobrze przydarzy´c si˛e zniewolonej robotnicy kompanii. Co do kanibali. . . kto wie, mo˙ze to tylko fantazje — takie bajdy, majace ˛ zmi˛ekczy´c niewolników, aby zastraszeni pogodzili si˛e ze swym losem. . . — Kanibale sa˛ naprawd˛e — powiedziałam Emery wieczorem przy jedzeniu. ˙ — Widzieli´smy ich. Ale według mnie to raczej szperacze nie mordercy. Zeruj a˛ na zabitych przy drogach, sami nie zabijaja.˛ — Nieprawda, szperacze te˙z morduja˛ — zaprzeczyła. — Je´sli kto´s jest ranny albo wyglada ˛ na chorego, od razu dopadaja.˛ Którego´s pó´znego wieczoru razem z Tori przekradły si˛e przez uzbrojone straz˙ e i ogrodzenie pod napi˛eciem, mylac ˛ czujno´sc´ zarówno psów, jak i wykrywaczy d´zwi˛eku i ruchu. Obie wiedziały, jak bezszelestnie porusza´c si˛e, przeskakujac ˛ od osłony do osłony, czasami le˙zac ˛ bez ruchu długie godziny. I obie były bardzo szybkie. Niewolnicy nabywaja˛ takich umiej˛etno´sci — przynajmniej ci, którzy prze˙zywaja.˛ Pomimo to Emery i Tori musiały mie´c cholernie du˙zo szcz˛es´cia. Poczatkowo ˛ Emery zamierzała znale´zc´ i odzyska´c synów, nie miała jednak bladego poj˛ecia, dokad ˛ ich zabrano. Wiedziała tylko, z˙ e wywiozła ich ci˛ez˙ arówka, ale nie domy´slała si˛e nawet, w która˛ stron˛e mogła skr˛eci´c po dojechaniu do autostrady. Rodzice nauczyli ja˛ czyta´c i pisa´c, lecz przecie˙z na oczy nie widziała z˙ adnego pisma w sprawie jej chłopców. Z czasem musiała da´c za wygrana˛ i przyzna´c, z˙ e mo˙ze ju˙z tylko spróbowa´c ocali´c córeczk˛e. ˙ Zywi ac ˛ si˛e dzikimi ro´slinami i tym, co zdołały wy˙zebra´c lub „znale´zc´ ”, dryfowały z pradem ˛ tułaczy na północ. Tak wła´snie okre´sliła to Emery: „znajdowały
241
ró˙zne rzeczy”. Có˙z, w jej poło˙zeniu pewnie te˙z nieraz zdarzyłoby mi si˛e co´s „znale´zc´ ”. Strzelanina jakiego´s gangu sprowadziła ja˛ do naszego obozu. Najwi˛eksze zagro˙zenie ze strony gangów jest zawsze w du˙zych miastach. W˛edrujac ˛ przez terytoria ró˙znych gangów, najlepiej nie i´sc´ szosa,˛ lecz trzyma´c si˛e blisko niej — wtedy ma si˛e szans˛e umkna´ ˛c ich uwagi. Nam, jak dotychczas, to si˛e udawało. Jednak, według relacji Emery, zaro´sni˛ety park, w którym ostatnio nocowali´smy, musiał by´c ziemia˛ sporna.˛ Dwa rywalizujace ˛ gangi strzelały do siebie, miotajac ˛ obelgi i oskar˙zenia pod adresem przeciwników. Od czasu do czasu zgodnie przerywali, aby ostrzeliwa´c przeje˙zd˙zajace ˛ ci˛ez˙ arówki. Wła´snie podczas jednej z takich przerw Emery i Tori, które biwakowały prawie na samym poboczu drogi, udało si˛e wymkna´ ˛c dalej. — Jedna banda podchodziła ju˙z coraz bli˙zej — opowiadała Emery. — Na przemian strzelali i biegli. Jeszcze kawałek i wpadliby na nas. Musiały´smy ucieka´c. Nie mogły´smy czeka´c, a˙z nas usłysza˛ czy wypatrza.˛ Kiedy trafiły´smy na wasza˛ polan˛e, w ogóle nie zauwa˙zyły´smy, z˙ e kto´s tam jest. Umiecie si˛e maskowa´c. Có˙z, chyba usłyszeli´smy komplement. Rzeczywi´scie staramy si˛e wtapia´c w krajobraz, kiedy tylko si˛e da. Przewa˙znie okolica temu nie sprzyja. Tak jak dzisiaj. Ale od dzi´s znów pilnujemy dwójkami. ´ NIEDZIELA, 12 WRZESNIA 2027 Dzi˛eki Tori Solis przybyło nam dzi´s dwoje towarzyszy: Grayson Mora i jego córka Doe, która jest tylko o rok młodsza od Tori. W˛edrujac ˛ obok siebie w t˛e sama˛ stron˛e jedna˛ szosa,˛ obie dziewczynki zaprzyja´zniły si˛e. Wchodzac ˛ na drog˛e stanowa˛ numer dwadzie´scia, odbili´smy na zachód i b˛edziemy nia˛ i´sc´ długo, a potem znów wrócimy na autostrad˛e mi˛edzystanowa˛ sto jeden. Przegadali´smy mnóstwo czasu na temat osiedlenia si˛e na ziemi Bankole’a — mówili´smy te˙z o pracy, o uprawach i o tym, jak mo˙zemy si˛e tam pobudowa´c. Tymczasem dwie dziewczynki nie tylko zda˙ ˛zyły si˛e zaznajomi´c, ale te˙z, siła˛ rzeczy, zbli˙zyły do siebie swoich rodziców. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo ci dwoje sa˛ do siebie podobni. Oboje byli mniej wi˛ecej w tym samym wieku — co znaczyło, z˙ e Grayson musiał zosta´c ojcem niemal równie młodo jak Emery matka.˛ Nie wydawało si˛e to jeszcze niezwykłe; niezwykły był fakt, z˙ e to on opiekował si˛e dzieckiem. Wysoki, chudy i ciemny Latynos, wyra´znie opieku´nczy wobec córeczki, sprawiał wra˙zenie raczej spokojnego — nawet jakby niepewnego. Emery spodobała mu si˛e. Dało si˛e jednak zauwa˙zy´c, z˙ e jednocze´snie nie chciał mie´c z nia˛ — i z nami — nic wspólnego. Kiedy zeszli´smy z szosy, aby rozbi´c obóz, poszedłby dalej 242
— gdyby nie mała, która najpierw prosiła, a potem płakała, z˙ eby zosta´c z nami. Miał własna˛ z˙ ywno´sc´ , wi˛ec zaproponowałam, z˙ e je´sli chce, mo˙zemy biwakowa´c razem. Gdy rozmawiałam z nim, uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: nie przypadli´smy mu do gustu. To si˛e rzucało w oczy. Nie podobali´smy mu si˛e ani troch˛e. Przemkn˛eło mi przez my´sl, z˙ e mo˙ze nie pała do nas sympatia˛ z zawi´sci, z˙ e tworzymy grup˛e i mamy bro´n. Zwykle nie lubi si˛e kogo´s, kto wzbudza w nas strach. Poinformowałam go, z˙ e wystawiamy warty i je´sli tylko mu to odpowiada, jest mile widziany. Wzruszył ramionami i mi˛ekkim, lecz chłodnym głosem skwitował: — Jasne. Pewnie. Wi˛ec zostanie z nami. Chce tego jego córka i cz˛es´ciowo tak˙ze on sam — a jednak co´s jest nie tak. Nie chodzi tylko o zwykła˛ ostro˙zno´sc´ w drodze. Jak sadz˛ ˛ e, Grayson i jego córka tak˙ze byli niewolnikami. Mimo to — całkiem zasobny z niego biedak. Ma dwa s´piwory, jedzenie, wod˛e i gotówk˛e. Według moich przypuszcze´n musiał to z kogo´s s´ciagn ˛ a´ ˛c — z z˙ ywego lub martwego. Skad ˛ domysł, z˙ e był niewolnikiem? Po prostu w tej swojej dziwnej niepewno´sci a˙z za bardzo przypomina mi Emery. No i sa˛ jeszcze Doe i Tori, które chocia˙z zupełnie niepodobne, dogaduja˛ si˛e i rozumieja,˛ jakby były siostrami. Zgoda: w´sród małych dzieci to si˛e zdarza i wcale nie musi cokolwiek znaczy´c — wystarcza wspólne przebywanie. Tylko nigdy nie widziałam takiej pary, która gdy co´s je przestraszy, ma podobny nawyk padania na ziemi˛e i zwijania si˛e w pozycji płodowej. Dokładnie to zrobiła Doe, kiedy potkn˛eła si˛e i upadła, a Zahra podeszła do niej sprawdzi´c, czy si˛e nie potłukła. Jej ciało odruchowo skuliło si˛e w dr˙zacy ˛ kł˛ebek. Czy była to ta sama reakcja, o której wspominały Allie i Jill: odruch człowieka, który spodziewa si˛e bicia i kopania — pozycja obronna, sygnalizujaca ˛ zarazem uległo´sc´ i posłusze´nstwo? — Co´s jest nie tak z tym facetem — odezwał si˛e Bankole, zerkajac ˛ na Graysona, gdy wreszcie le˙zeli´smy obok siebie. Byli´smy ju˙z po kolacji, wysłuchali´smy prawie całej opowie´sci Emery, troch˛e pogadali´smy — jednak wszyscy czuli´smy si˛e bardzo zm˛eczeni. Travis i Jill pełnili wart˛e, ja chciałam jeszcze uzupełni´c zapiski, a Bankole’owi, któremu wypadła dopiero wczesna ranna warta z Zahra,˛ zebrało si˛e na gadanie. Usiadł przy mnie i szepnał ˛ mi prosto w ucho — tak cicho, z˙ e gdybym si˛e cho´c troch˛e odsun˛eła, nie usłyszałabym ani słowa: — Ten Mora to straszny nerwus. Skacze, jak tylko kto´s si˛e do niego zbli˙zy. — Według mnie on te˙z był czyim´s niewolnikiem — odpowiedziałam takim samym szeptem. — Pewnie prze˙zył te˙z gorsze rzeczy, ale to najbardziej rzuca si˛e w oczy. — Wi˛ec ty te˙z zauwa˙zyła´s. Objał ˛ mnie ramieniem. 243
— Zgadzam si˛e. I na niego, i na mała˛ — o´swiadczył z westchnieniem. — Wida´c te˙z, z˙ e nie pała do nas miło´scia.˛ — Nie ufa nam. Bo niby czemu? Jaki´s czas b˛edzie trzeba mie´c na oku cała˛ t˛e czwórk˛e. Sa.˛ . . dziwni. Której´s nocy mo˙ze strzeli´c im do łba, z˙ eby porwa´c nam par˛e plecaków i da´c nog˛e. Albo zaczna˛ znika´c ró˙zne drobne rzeczy. Co´s takiego bardzo pasuje do tych dzieciaków. Tak czy siak, ich rodzice przystali do nas ze wzgl˛edu na swoje córeczki. Dopóki b˛edziemy je chroni´c i dobrze traktowa´c, dopóty rodzice b˛eda˛ wobec nas lojalni. — Wyglada ˛ na to, z˙ e po cichu szykuja˛ nam nowe niewolnicze podziemie — zauwa˙zyłam. — Wracamy do niewolnictwa, i to o wiele gorszego, ni˙z prorokował mój ojciec, a ju˙z na pewno du˙zo pr˛edzej. Tato przewidywał, z˙ e jednak troch˛e czasu minie, zanim do tego dojdzie. — Nic nowego pod sło´ncem — stwierdził, układajac ˛ si˛e wygodnie przy mnie. — Na poczatku ˛ lat dziewi˛ec´ dziesiatych ˛ ubiegłego wieku, kiedy jeszcze byłem studentem, słyszało si˛e o hodowcach, którzy robili to samo — to znaczy: trzymali robotników wbrew ich woli i zmuszali do pracy za darmo. Latynosów w Kalifornii, Latynosów i Murzynów na Południu. Raz od wielkiego dzwonu kto´s dostawał za to wyrok i szedł do wi˛ezienia. . . — Ale Emery mówiła, z˙ e powstało nowe prawo — i z˙ e dopiero od niedawna mo˙zna legalnie zmusza´c ludzi oraz ich dzieci do odpracowywania długów, w które sa˛ nieuchronnie, programowo, wp˛edzani. — Mo˙zliwe. Trudno ju˙z si˛e rozezna´c, w co wierzy´c, a w co nie. Bardzo prawdopodobne, z˙ e politycy wymy´slili jaka´ ˛s ustaw˛e, która˛ mo˙zna wykorzysta´c do podtrzymania niewolnictwa za długi, jednak o niczym takim nie słyszałem. Z drugiej strony, kto´s na tyle brudny, z˙ eby trzyma´c niewolników, bez oporów pójdzie i na to, aby łga´c w z˙ ywe oczy. Zdajesz sobie spraw˛e, z˙ e synów tej kobiety przehandlowano jak bydło — i to pewnie do prostytucji. Kiwn˛ełam głowa.˛ — Ona te˙z to wie. — Tak. Wielki Bo˙ze. . . — Coraz wi˛eksza degeneracja. Urwałam na chwil˛e. — Ale wiesz co? — podj˛ełam. — Je´sli uda nam si˛e przekona´c tych eksniewolników, z˙ e z nami stana˛ si˛e wolni, mówi˛e ci: nikt nie b˛edzie walczy´c o zachowanie tej wolno´sci bardziej zawzi˛ecie ni˙z oni. A propos walki: potrzeba nam wi˛ecej broni. I musimy by´c bardzo ostro˙zni. . . Droga robi si˛e coraz niebezpieczniejsza. Musimy naprawd˛e uwa˙za´c, zwłaszcza na dziewczynki. — Oho, ju˙z one wiedza,˛ jak by´c cicho. Ruszaja˛ si˛e jak dwie trusie, szybko i bez hałasu. Dzi˛eki temu jeszcze z˙ yja.˛
XXIV
Poznaj Boga: Niech twoja praca, nauka, plany i czyny B˛eda˛ modlitwa.˛ Módl si˛e w tworzeniu, w uczeniu innych, w zdobywaniu celu. Módl si˛e, pracujac. ˛ Módl si˛e, by skupi´c my´sli, u´smierzy´c l˛eki, utwierdzi´c si˛e w celu. Powa˙zaj Boga. Kształtuj Boga. Módl si˛e działaniem. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ PIATEK, ˛ 17 WRZESNIA 2027 Rano sp˛edzili´smy troch˛e czasu, czytajac ˛ wybrane strofy „Nasion Ziemi” i dyskutujac ˛ o nich. Było to takie uspokajajace ˛ zaj˛ecie — prawie jak nabo˙ze´nstwo w ko´sciele. Wszyscy potrzebowali´smy czego´s, co nas pokrzepi i doda otuchy. Nawet nasi nowi znajomi właczyli ˛ si˛e, zadajac ˛ pytania, snujac ˛ gło´sne rozwa˙zania, odnoszac ˛ poszczególne wersety do własnych prze˙zy´c i do´swiadcze´n. Bóg jest Przemiana˛ i, w ostatecznym rozrachunku, naprawd˛e jest góra.˛ A jednak człowiek ma co´s do powiedzenia, je˙zeli chodzi o wybór czasu i celu tego ostatecznego rozrachunku. Wła´snie tak. To był okropny tydzie´n. Wczorajszy i dzisiejszy dzie´n przeznaczyli´smy na odpoczynek. By´c mo˙ze jutro te˙z zrobimy sobie wolne. Nie wiem jak inni, ale ja chciałabym. Wszyscy jeste´smy chorzy, um˛eczeni i w z˙ ałobie — jednak mimo to czujemy si˛e zwyci˛escy. 245
Niecodzienny stan. My´sl˛e, z˙ e to dlatego, i˙z wi˛ekszo´sc´ z nas jeszcze z˙ yje. Jeste´smy gromadka˛ ocalałych. Z drugiej strony, przecie˙z nigdy nie byli´smy niczym innym. Oto co si˛e stało. We wtorek, podczas południowego postoju, nasze dwie dziewczynki, Tori i Doe, oddaliły si˛e od grupy, z˙ eby si˛e załatwi´c. Razem z nimi poszła Emery, która jak gdyby mimochodem zacz˛eła roztacza´c te˙z opiek˛e nad mała˛ Doe. Poprzedniej nocy ona i Grayson Mora wymkn˛eli si˛e razem z obozu i nie było ich przeszło godzin˛e. Harry i ja mieli´smy wła´snie wart˛e i widzieli´smy, jak odchodza.˛ Od tamtej pory stanowia˛ par˛e, ale trzymaja˛ si˛e na dystans od całej reszty. Dziwni ludzie. No wi˛ec Emery zabrała dziewczynki, z˙ eby si˛e załatwiły — całkiem niedaleko. Zaraz za pagórek — tak aby znikna´ ˛c z widoku za k˛epa˛ zwi˛edłych krzaków w wysokiej wysuszonej trawie. Reszta rozsiadła si˛e, aby poje´sc´ i popi´c, pocac ˛ si˛e w marnym cieniu na wpół uschłego d˛ebowego zagajnika. Okaleczonym drzewom brakowało wi˛ekszo´sci gał˛ezi — niewatpliwie ˛ poszły na opał. Wodziłam wzrokiem po pokancerowanych pniach, kiedy rozległ si˛e krzyk. Najpierw były to wysokie, cieniutkie i ostre jak igiełki piski dziewczynek; zaraz potem usłyszeli´smy, jak Emery woła o pomoc. Na koniec doleciał nas m˛eski głos, miotajacy ˛ przekle´nstwa. Niewiele my´slac, ˛ niemal wszyscy zerwali´smy si˛e na równe nogi i pop˛edzili´smy tam, skad ˛ dochodził hałas. Ju˙z w biegu przytrzymałam za r˛ece Harry’ego i Zahr˛e, polecajac ˛ im gestem, aby przypilnowali naszych plecaków oraz Allie i Natividad, które zostały z chłopcami. Harry miał strzelb˛e, a Zahra berett˛e. Oboje strasznie si˛e na mnie oburzyli, ale w ko´ncu mnie posłuchali i zawrócili. W razie potrzeby b˛edzie miał nas kto osłania´c i wesprze´c od tyłu. Na miejscu zobaczyli´smy, jak Emery walczy z du˙zym łysolem, który trzymał Tori. Na nasz widok Doe pop˛edziła do nas z krzykiem, rzucajac ˛ si˛e prosto w ramiona taty, który od razu chwycił ja˛ na r˛ece i pobiegł najpierw w kierunku autostrady, a zaraz pó´zniej gwałtownie skr˛ecił z powrotem w stron˛e d˛ebiny i naszych ludzi. Tymczasem od szosy zbli˙zało si˛e wi˛ecej łysoli, tak jak my zaalarmowanych wrzaskami. Dojrzałam błyski metalu — oby tylko no˙ze. Oby nie spluwy. Travis te˙z ju˙z ich zauwa˙zył i pierwszy krzyknał ˛ ostrzegawczo. Postapiłam ˛ w tył, przykl˛ekn˛ełam na jedno kolano, wycelowałam oburacz ˛ moja˛ czterdziestk˛epiatk˛ ˛ e i czekałam na dogodny moment, aby kropna´ ˛c tego, który napastował Emery. Znacznie górował nad nia˛ wzrostem i cho´c przyciskał do siebie Tori, głow˛e i bary miał odsłoni˛ete. Dziewczynka wygladała ˛ w jego gar´sci jak laleczka. Wi˛ekszy problem był z Emery. Drobna i szybka, raz po raz przyskakiwała do napastnika, kaleczac ˛ mu twarz, próbujac ˛ dosi˛egna´ ˛c oczu; starajac ˛ si˛e osłania´c, jak mógł, op˛edzał si˛e od niej wolnym ramieniem. Gdyby miał do dyspozycji obie r˛ece, pewnie by ja˛ z siebie strzasn ˛ ał, ˛ ale teraz, kiedy musiał trzyma´c wyrywajac ˛ a˛ si˛e Tori, wida´c było, z˙ e nie mo˙ze sobie poradzi´c.
246
Mimo to raz udało mu si˛e trzepna´ ˛c i na moment odrzuci´c Emery. W tej wa˛ ziutkiej szczelinie czasu, gdy w uszach dzwonił mi jeszcze jego cios, zastrzeliłam drania. Wiedziałam od razu, z˙ e go poło˙zyłam. Jeszcze nie upadł, a ju˙z poczułam jego ból i przez chwil˛e nie nadawałam si˛e do niczego. Wreszcie zwalił si˛e, a ja razem z nim. Na szcz˛es´cie nie przestałam widzie´c ani słysze´c, nie wypu´sciłam te˙z z r˛eki broni. Krzyki rosły. Banda łysoli z szosy ju˙z prawie siedziała nam na karku — szes´ciu, siedmiu, o´smiu chłopa. Obezwładniona bólem, nie mogłam nic zrobi´c, ale widziałam ich. Par˛e chwil pó´zniej facet, którego zastrzeliłam, stracił przytomno´sc´ albo wyzionał ˛ ducha, i odzyskałam kontrol˛e. W sama˛ por˛e. Poza tymi, którzy zostali w lasku, oprócz mnie tylko Bankole miał bro´n. Podniosłam si˛e — troch˛e za wcze´snie, bo zaraz omal znów nie run˛ełam — i zdj˛ełam drugiego napastnika z Travisa, który niósł Emery. Znów padłam na gleb˛e, lecz nie straciłam przytomno´sci. Patrzyłam, jak Bankole chwyta Tori i bez ceregieli rzuca ja˛ Jill, która od razu obróciła si˛e i pognała do obozu. Gdy Bankole dopadł do mnie, mogłam ju˙z wsta´c i pomóc mu osłania´c nasz odwrót. Uciekali´smy w stron˛e ogołoconych drzew, które na szcz˛es´cie miały grube, solidne pnie. Schowani za nimi, widzieli´smy, jak bronia˛ nas przed kulami, które opryszki posyłały w nasza˛ stron˛e. Upłyn˛eło par˛e sekund, nim zorientowałam si˛e, z˙ e jeszcze kto´s do nas strzela. Gdy to do mnie dotarło, zaległam tak jak reszta pomi˛edzy drzewami i zacz˛ełam wypatrywa´c strzelca. Zanim cokolwiek dojrzałam, z tyłu raz za razem odezwał si˛e nasz winchester. To Harry wział ˛ si˛e do dzieła. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie — ja te˙z, ledwo co mierzac ˛ i ledwo trzymajac ˛ si˛e w karbach, wypaliłam dwa razy. Pó´zniej chyba jeszcze przygrzał Bankole, a potem przestałam cokolwiek rejestrowa´c, na nowo niezdolna do niczego. Kto´s konał, a ja razem z nim. To był koniec strzelaniny. Umierałam czyja´ ˛s s´miercia.˛ Poczułam na sobie jakie´s r˛ece: z całych sił zebrałam si˛e w sobie, by jeszcze szarpna´ ˛c za spust. To Bankole. — Ty głupi palancie! — wyskamlałam. — Omal ci˛e nie zabiłam. — Krwawisz — oznajmił. Dziwne. Próbowałam przypomnie´c sobie moment, kiedy mnie trafili. Mo˙ze tylko upadłam na jaki´s ostry korze´n? Zupełnie nie czułam własnego ciała. Co´s mnie bolało, ale nie potrafiłam ustali´c co — nie wiedziałam nawet, czy to mój własny ból, czy cudzy. Był dotkliwy, ale w dziwny sposób zno´sny. Miałam wraz˙ enie, z˙ e jestem. . . bezcielesna. — Co z reszta? ˛ — spytałam. 247
— Le˙z spokojnie — powiedział tylko. — Czy ju˙z po wszystkim? — Tak. Ci, co prze˙zyli, uciekli. — W takim razie we´z mój pistolet i daj go Natividad, na wypadek, gdyby jednak postanowili wróci´c. Chyba poczułam, jak wyjmuje mi go z r˛eki. Kto´s rozmawiał s´ciszonym głosem, tak z˙ e nic nie mogłam zrozumie´c. W tej samej chwili dotarło do mnie jeszcze, z˙ e trac˛e przytomno´sc´ . Mówi si˛e trudno. I tak wytrzymałam na tyle długo, aby na co´s si˛e przyda´c.
***
Jill Gilchrist nie z˙ yje. Dostała kulk˛e w plecy, gdy z Tori na r˛ekach biegła do zagajnika. Bankole zataił to przede mna; ˛ nie chciał, bym poznała prawd˛e wcze´sniej, ni˙z b˛edzie to konieczne, poniewa˙z — jak si˛e okazało — sama zostałam ranna. Wła´sciwie lekko postrzelona, poszcz˛es´ciło mi si˛e. Bolało, lecz jakie to miało znaczenie przy tamtym bólu. Jill nie miała tyle szcz˛es´cia. Dowiedziałam si˛e o niej, kiedy doszłam do siebie i usłyszałam ochrypły, z˙ ałosny lament Allie. Jej siostra doniosła dziewczynk˛e do drzew, postawiła na ziemi, po czym bezgło´snie osun˛eła si˛e w dół. Emery złapała Tori i przycisn˛eła do siebie, łkajac ˛ razem z nia˛ z przera˙zenia i ulgi. Cała reszta zaj˛eta była najpierw szukaniem osłony, a pó´zniej wszyscy odpowiadali na ogie´n bandytów. Travis pierwszy zauwa˙zył kału˙ze˛ krwi, powi˛ekszajac ˛ a˛ si˛e wokół Jill, i krzykiem dał zna´c Bankole’owi. Ten odwrócił ja˛ na wznak i zobaczył, jak z dziury na jej piersiach leje si˛e krew. Dziura okazała si˛e wylotem po kuli. Według niego Jill ju˙z wtedy nie z˙ yła. Odeszła, nie powiedziawszy ani słowa, nie spojrzawszy ostatni raz na siostr˛e. Nie zda˙ ˛zyła nawet spyta´c, czy chocia˙z ocaliła dziecko, które niosła. Tori była troch˛e poobijana, lecz poza tym cała. Wszyscy inni te˙z — prócz Jill. Mój postrzał, szczerze mówiac, ˛ był tylko rozległym dra´sni˛eciem. Pocisk zrobił mi tylko bruzd˛e w lewym boku, nie wyrzadzaj ˛ ac ˛ specjalnej szkody: du˙zo krwi, du˙zo bólu i par˛e dziur w koszuli. Rana piekła gorzej ni˙z oparzenie, ale nie była obezwładniajaca. ˛ — Kowbojski postrzał — stwierdził Harry, gdy razem z Zahra˛ przyszli mnie obejrze´c. Oboje byli umorusani i sami wygladali ˛ z˙ ało´snie, ale Harry nadrabiał mina.˛ Wła´snie sko´nczyli pomaga´c grzeba´c Jill. Kiedy le˙załam nieprzytomna, wszyscy razem, gołymi dło´nmi, patykami i nasza˛ jedyna˛ siekiera,˛ wykopali jej płytki grób. Uło˙zyli ja˛ mi˛edzy korzeniami drzew, przysypali ziemia,˛ a na wierzch poprzeta248
czali wielkie kamienie. Drzewa po˙zywia˛ si˛e jej ciałem — lecz na pewno nie psy i ludo˙zercy. Postanowili´smy, z˙ e przenocujemy dalej w tym samym miejscu, cho´c rozwa˙zniej byłoby poszuka´c innego, bo — jak na nocleg — nasz zagajnik był za blisko autostrady. — Cholerny z ciebie głupol. Za ci˛ez˙ ka jeste´s, z˙ eby ci˛e nie´sc´ — powiedziała mi Zahra. — Wi˛ec le˙z, odpoczywaj i pozwól Bankole’owi si˛e soba˛ zaja´ ˛c. I tak to zrobi — czy chcesz, czy nie. — To zwykła kowbojska rana — powtórzył Harry. — W tej ksia˙ ˛zce, która˛ kupiłem, stale kto´s obrywa w bok albo w rami˛e, albo w r˛ek˛e i nic mu nie jest — chocia˙z Bankole mówi, z˙ e gdyby to nie była fikcja, wi˛ekszo´sc´ z nich umarłaby na t˛ez˙ ec czy jakie´s inne zaka˙zenie. — Dzi˛eki za słowa otuchy — odezwałam si˛e. Zahra zgromiła go wzrokiem i pogładziła mnie po r˛ece. — Nie martw si˛e — powiedziała. — Twój staruszek nie przepu´sci z˙ adnemu zarazkowi. W´scieka si˛e na ciebie jak cholera za to, z˙ e dała´s si˛e postrzeli´c. Mówi, z˙ e gdyby´s miała troch˛e rozumu, zostałaby´s w obozie przy chłopcach. — Co takiego? — Ej, to starszy go´sc´ — wtracił ˛ Harry. — Nie mo˙zna mu si˛e dziwi´c. Westchn˛ełam. — Jak Allie? — Płacze. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Oprócz Justina nie dopuszcza do siebie nikogo. Nawet mały próbuje ja˛ jako´s pocieszy´c. Przykro mu, kiedy widzi, jak ona tak rozpacza. — Emery i Tori te˙z troch˛e ucierpiały — poinformowała Zahra. — Prócz ciebie to drugi powód, dla którego tu zostajemy. Urwała na moment. — Ej, Lauren — podj˛eła. — Czy nie rzuciło ci si˛e przypadkiem w oczy nic zabawnego. Kiedy obserwowała´s Emery, Tori no i tego Mor˛e? Co´s zaskoczyło mi w głowie — co´s, przez co znów westchn˛ełam. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e to wra˙zliwcy, tak? — No. I to cała czwórka: on, ona i ich dziewuszki. Wiedziała´s? — Dopiero teraz to sobie u´swiadomiłam. Ale ju˙z wcze´sniej czułam, z˙ e sa˛ jacy´s dziwni: tacy niepewni i przewra˙zliwieni — to znaczy, tacy niedotykalscy. I wszyscy z˙ yli w niewoli. Mój brat Marcus stwierdził kiedy´s, z˙ e z wra˙zliwców mo˙zna by zrobi´c dobrych niewolników. — Mora chce odej´sc´ — zauwa˙zył Harry. — Wolna droga — odparłam. — Ju˙z raz chciał od nas uciec; wtedy, tu˙z przed strzelanina.˛
249
— Jednak zawrócił. I nawet pomógł kopa´c grób dla Jill. On chyba chce, z˙ ebys´my wszyscy stad ˛ odeszli. Mówi, z˙ e banda, która˛ przep˛edzili´smy, wróci, jak tylko si˛e s´ciemni. — Jest pewien? — No. Szaleje z nerwów, chce wynie´sc´ si˛e stad ˛ razem z dzieckiem. — Emery z Tori dadza˛ rad˛e? — Emery pójdzie o własnych siłach — właczył ˛ si˛e nowy głos — a Tori ja ponios˛e — odezwał si˛e Grayson Mora. Ostatnio widziany, jak uciekał z tonacego ˛ okr˛etu. Powoli podniosłam si˛e. Bok naprawd˛e bolał. Szcz˛es´cie w nieszcz˛es´ciu, z˙ e Bankole oczy´scił i zabanda˙zował ran˛e, gdy le˙załam bez przytomno´sci, wi˛ec omin˛eła mnie ta watpliwa ˛ przyjemno´sc´ . Mimo to nawet w tej chwili byłam jeszcze półprzytomna — na wpół odci˛eta od własnego ciała. Wszystko inne poza bólem docierało do mnie niczym przez gruby ko˙zuch waty. Tylko ból wydawał si˛e ostry i rzeczywisty. Byłam prawie wdzi˛eczna, z˙ e go czuj˛e. — Ja te˙z mog˛e chodzi´c — oznajmiłam, zrobiwszy na prób˛e kilka kroków. — Mam tylko wra˙zenie, jakbym szła na szczudłach. Nie jestem pewna, czy wytrzymam normalne tempo. Grayson Mora podszedł blisko mnie. Łypnał ˛ na Harry’ego, jak gdyby chciał si˛e go pozby´c, ale Harry tylko odwzajemnił jego spojrzenie. — Ile razy umierała´s? — zwrócił si˛e do mnie Mora. — Co najmniej trzy — odpowiedziałam, jakby to była najlogiczniejsza w s´wiecie rozmowa. — Mo˙ze cztery. Ale nigdy przedtem tak jak dzi´s: pod rzad. ˛ Paranoja. Za to ty wygladasz ˛ całkiem nie´zle. Twarz s´ciagn˛ ˛ eła mu si˛e, jak gdybym go spoliczkowała. Naturalnie, z˙ e go obraziłam. Moje słowa naprawd˛e znaczyły: Gdzie byłe´s, człowieku i bracie wra˙zliwcu, kiedy twoja kobieta i twoja grupa znalazły si˛e w opałach? Zabawne. Wcze´sniej nawet przez my´sl mi nie przeszło, z˙ e potrafi˛e posługiwa´c si˛e takim j˛ezykiem. — Musiałem wynie´sc´ Doe w bezpieczne miejsce — tłumaczył si˛e. — Poza tym, nie miałem broni. — Umiesz strzela´c? Zawahał si˛e. — Nigdy tego nie robiłem — wyznał, mamroczac ˛ niewyra´znie. Znowu go zawstydziłam — tym razem nieumy´slnie. — Je´sli ci˛e nauczymy, b˛edziesz strzelał w obronie grupy? — Pewnie! — obiecał, chocia˙z zdawało mi si˛e, z˙ e w tej chwili z ch˛ecia˛ zastrzeliłby mnie. — Boli jak diabli — ostrzegłam go. Wzruszył ramionami. — Nic nowego.
250
Zajrzałam mu w wychudzona,˛ zagniewana˛ twarz. Wszyscy niewolnicy sa˛ tacy chudzi, niedo˙zywieni, zaharowani i nauczeni, z˙ e wi˛ekszo´sc´ rzeczy boli? — Pochodzisz z tych stron? — Urodziłem si˛e w Sacramento. — W takim razie mo˙zesz nam du˙zo opowiedzie´c na temat tej okolicy. Nawet bez broni przyda nam si˛e twoja pomoc, z˙ eby tutaj prze˙zy´c. — Wła´snie dlatego radz˛e zabiera´c si˛e stad, ˛ nim te zwierzaki z gór wypacykuja˛ si˛e farba˛ i zaczna˛ strzela´c do ludzi i pali´c, co si˛e da. — O cholera — zakl˛ełam. — Wi˛ec to byli oni. — A my´slała´s, z˙ e kto? — Nie miałam jeszcze okazji si˛e zastanowi´c. Zreszta˛ co by to zmieniło? Harry, obszukali´scie zabitych? — Jasne — u´smiechnał ˛ si˛e półg˛ebkiem. — Mamy jeszcze jeden pistolet trzydziestk˛eósemk˛e. Wło˙zyłem ci do plecaka par˛e rzeczy po tych, których sprzatn˛ ˛ eła´s. — Dzi˛eki. Nie wiem tylko, czy w tym stanie w ogóle zdołam go nie´sc´ . Mo˙ze Bankole. . . — Ju˙z załadował go na wózek. Chod´zmy. Ruszyli´smy z lasku w stron˛e szosy. — Tak sobie radzicie? — zapytał Grayson Mora, idac ˛ obok mnie. — Kto zabije, bierze znale´zne? — Owszem, ale zabijamy wyłacznie ˛ we własnej obronie — odpowiedziałam mu. — Nie polujemy na ludzi. Nie jemy ludzkiego mi˛esa. Po prostu wspólnie bronimy si˛e przed wrogami. Kiedy jedno z nas jest w potrzebie, reszta spieszy na pomoc. I nigdy niczego nie podkradamy sobie nawzajem. — To samo opowiadała o was Emery. Z poczatku ˛ jej nie wierzyłem. — B˛edziesz przestrzegał naszych reguł? — No. . . mog˛e. Wahałam si˛e chwil˛e. — Powiedz: co ci nie pasuje? — postanowiłam od razu rozwia´c wszelkie wat˛ pliwo´sci. — Przecie˙z widz˛e, z˙ e nam nie ufasz. Nawet teraz. Przybli˙zył si˛e, ale mnie nie dotknał. ˛ — Skad ˛ jest ten biały? — zapytał z naciskiem. — Znam go od dziecka — wyja´sniłam. — I on, i ja, i cała reszta, ju˙z kawał czasu pomagamy sobie przetrwa´c. — Ale. . . ani on, ani tamci nic nie czuja.˛ Tylko ty współodczuwasz. — Owszem, tylko ja jestem wra˙zliwcem — tak to nazywamy. — Przecie˙z oni. . . Moga.˛ . . — Nie. Wszyscy tu sobie pomagamy. Grupa jest silna. W pojedynk˛e czy nawet we dwoje łatwiej da´c si˛e okra´sc´ albo zabi´c. — Niby tak.
251
Popatrzył na nasza˛ gromadk˛e. Wprawdzie jego twarz nie wyra˙zała jeszcze zbytniej ufno´sci ani sympatii, jednak wida´c było, z˙ e troch˛e si˛e rozlu´znił i uspokoił. Wygladał ˛ jak kto´s, kto wła´snie rozwikłał dr˛eczac ˛ a˛ zagadk˛e. Chcac ˛ wystawi´c go na prób˛e, udałam, z˙ e si˛e potkn˛ełam. Przyszło mi to z łatwo´scia.˛ Wcia˙ ˛z jeszcze miałam nikłe czucie w stopach i całych nogach. Mora usunał ˛ si˛e na bok. Nie podtrzymał mnie, nawet nie wyciagn ˛ ał ˛ r˛eki. Uroczy go´sc´ .
***
Zostawiłam go, zrównałam si˛e z Allie i jaki´s czas szłam przy niej. Swoim z˙ alem i uraza˛ odgrodziła si˛e ode mnie niczym murem — przypuszczam, z˙ e tak samo, jak od wszystkich innych, tyle z˙ e akurat w tej chwili to ja byłam dla niej ˙ intruzem. Zyłam, a jej siostra, jej jedyna rodzina nie — czemu wi˛ec nie zabieram si˛e w choler˛e i nie schodz˛e jej z oczu? Nie odzywała si˛e słowem. Po prostu udawała, z˙ e mnie tam nie ma. Pchała Justina w jego wózku, co jaki´s czas ocierajac ˛ z kamiennej twarzy łzy szybkim, przypominajacym ˛ smagni˛ecie bata, ruchem. Musiało ja˛ to bole´c. Tarła sobie twarz za mocno, za gwałtownie, do czerwono´sci. Robiac ˛ sobie krzywd˛e, zadawała ból i mnie — jakby nie dosy´c było mi własnego. Mimo to zostałam z nia˛ — i doczekałam si˛e, a˙z jej mur zaczał ˛ kruszy´c si˛e pod naporem s´wie˙zej fali obezwładniajace˛ go z˙ alu. Przestała si˛e rani´c, pozwalajac, ˛ by łzy spływały swobodnie po policzkach i skapywały na pier´s albo na szos˛e. Sprawiała wra˙zenie, jak gdyby raptem przytłoczyło ja˛ jakie´s brzemi˛e. Wtedy ja˛ obj˛ełam. Poło˙zyłam jej dłonie na ramionach i przerwałam t˛e w˛edrówk˛e na o´slep. Gdy odwróciła si˛e twarza˛ do mnie, wroga i zbolała, przytuliłam ja˛ do siebie. Mogła si˛e uwolni´c — w tym momencie byłam słabiutka jak mysz. Jednak po pierwszym gniewnym szarpni˛eciu przywarła do mnie kurczowo z j˛ekiem. Nigdy w z˙ yciu nie słyszałam takiego lamentu. Łkała i zawodziła na s´rodku drogi, a˙z reszta przystan˛eła, czekajac ˛ na nas. Wszyscy milczeli. Tylko Justin zaczał ˛ kwili´c; Natividad zawróciła, by go uspokoi´c. I dziecku, i Allison chcieli´smy przekaza´c bez słów t˛e sama˛ pociech˛e: Pomimo bólu i straty pami˛etajcie, z˙ e nie jeste´scie sami. Macie przy sobie ludzi, którym na was zale˙zy i którzy nie chca,˛ by´scie cierpieli. Wszyscy jeste´smy wasza˛ rodzina.˛ W ko´ncu Allie i ja wypu´sciły´smy si˛e z obj˛ec´ . Małomówna z niej kobieta — a szczególnie w nieszcz˛es´ciu. Odebrała Justina Natividad, przygładziła mu włoski i wzi˛eła go na r˛ece. Gdy znów zacz˛eli´smy i´sc´ , jaki´s czas niosła go, a ja pchałam wózek. W˛edrowali´smy dalej w milczeniu, jak gdyby wszyscy czuli, z˙ e nie ma potrzeby nic mówi´c. 252
***
Na szosie panował spory ruch, i to w obydwu kierunkach. Mimo to martwiło mnie, z˙ e grup˛e tak liczna˛ jak nasza łatwo b˛edzie zauwa˙zy´c i namierzy´c, z˙ eby´smy nie wiem jak próbowali wtopi´c si˛e w tło. Niepokoiłam si˛e te˙z, bo nie rozumiałam sposobów działania naszych napastników. Troch˛e pó´zniej, kiedy Allie wsadziła Justina z powrotem do wózka i sama zacz˛eła go pcha´c, zostawiłam ja˛ i dołaczyłam ˛ do Bankole’a i Emery. To wła´snie Emery wszystko mi wyja´sniła i zauwa˙zyła dymy pierwszego po˙zaru — niewat˛ pliwie dlatego, z˙ e go wypatrywała. Nie mieli´smy pewno´sci, ale wygladało ˛ na to, z˙ e pali si˛e mniej wi˛ecej w miejscu tamtego d˛ebowego lasku, w którym zatrzymali´smy si˛e na popas. — Spala˛ wszystko — szepn˛eła Emery do mnie i Bankole’a. — Nie odpuszcza,˛ dopóki nie sko´nczy im si˛e ro. Cała˛ noc b˛eda˛ podpala´c, co si˛e da. Rzeczy i ludzi. Ro, piro, piromania — znów ten przekl˛ety ogniowy narkotyk. — My´slisz, z˙ e b˛eda˛ nas szuka´c? — zapytałam. Wzruszyła ramionami. — Jest nas sporo i paru z nich zabili´smy. My´sl˛e, z˙ e raczej wezma˛ odwet na innych, słabszych w˛edrowcach. Kolejne wzruszenie ramion. — Im wszyscy wydajemy si˛e tacy sami. Tułacze na szosie. — Wi˛ec póki b˛edziemy trzyma´c si˛e z daleka od ich po˙zarowych orgii. . . — . . . b˛edziemy bezpieczni. Zgadza si˛e. Nie cierpia˛ nikogo prócz swoich. Sprzedaliby moja˛ Tori, z˙ eby zdoby´c wi˛ecej ro. Spojrzałam na jej posiniaczona˛ i spuchni˛eta˛ twarz. Nim ruszyli´smy, Bankole zaaplikował jej s´rodek przeciwbólowy. W duchu dzi˛ekowałam mu za to, troch˛e zła, z˙ e mnie samej odmówił podania czegokolwiek. Nie rozumiał, tam w zagajniku, skad ˛ wzi˛eły si˛e moje dr˛etwota i ot˛epienie — m˛eczyło go to. Có˙z, dobrze przynajmniej, z˙ e do tej pory ju˙z ustapiły. ˛ Niech umrze trzy czy cztery razy, a przekona si˛e, jak to jest. Nie, co ja mówi˛e? Ciesz˛e si˛e, z˙ e nigdy tego nie prze˙zyje. To takie bezsensowne. Krótka, a zarazem nieko´nczaca ˛ si˛e m˛eka konania, raz za razem, od poczatku. ˛ Zupełnie bez sensu. Ile razy sobie przypomn˛e, zastanawiam si˛e, jakim cudem to wszystko prze˙zyłam. — Emery? — zagadn˛ełam, zni˙zajac ˛ głos. Spojrzała na mnie. — Wiesz, z˙ e jestem wra˙zliwcem, prawda? Skin˛eła głowa,˛ zerkajac ˛ ukradkiem na Bankole’a. — On te˙z wie — uspokoiłam ja.˛ — Ja. . . Słuchaj, ty i Grayson jeste´scie pierwszymi znanymi mi wra˙zliwcami, którzy maja˛ dzieci.
253
Nie widziałam powodu, by si˛e przyznawa´c, z˙ e w ogóle sa˛ jedynymi wra˙zliwcami, jakich spotkałam w z˙ yciu. — Kiedy´s te˙z chciałabym mie´c dzieci, dlatego musz˛e wiedzie´c. . . Czy to zawsze jest dziedziczne? — Jeden z moich chłopców był normalny — odpowiedziała. — Niektórzy wra˙zliwcy wcale nie moga˛ mie´c dzieci. Nie wiem dlaczego. Znałam te˙z takich, którzy mieli dwoje albo troje — i wszystkie normalne. Ale pracodawcy lubia˛ czuciowców. — No jasne. — Czasami — opowiadała dalej — nawet wi˛ecej płaca˛ za takich robotników. Zwłaszcza za dzieci. Takie jak jej. A jednak zabrali jej synka, który nie był wra˙zliwcem, a nie ruszyli córki, która była. Jak długo daliby jej spokój, zanim przyszliby i po dziewczynk˛e? Mo˙ze trafiła im si˛e intratna oferta na dwóch chłopców i dlatego ich wzi˛eli na pierwszy ogie´n. — Bo˙ze miłosierny. . . — westchnał ˛ Bankole. — Ten kraj cofnał ˛ si˛e o dwie´scie lat. — Kiedy byłam mała, nie było jeszcze tak z´ le — stwierdziła Emery. — Mama stale powtarzała, z˙ e si˛e polepszy, z˙ e tylko patrze´c, jak wróca˛ dobre czasy. Mówiła, z˙ e zawsze po latach chudych przychodza˛ tłuste. Tata tylko potrzasał ˛ głowa˛ i nic nie mówił. Rozejrzała si˛e za Tori; gdy zobaczyła, z˙ e mała podró˙zuje na ramionach Graysona Mory, przeniosła wzrok na co´s innego i a˙z si˛e zachłysn˛eła. Poda˙ ˛zywszy za jej spojrzeniem, dostrzegli´smy ogie´n, pełzajacy ˛ po wzgórzach za nami — daleko, lecz i tak za blisko. Ten inny, nowy po˙zar rozchodził si˛e szybko, niesiony suchym wieczornym wiatrem. Albo ci, co nas napadli, poda˙ ˛zali za nami, podkładajac ˛ ogie´n po drodze, albo kto´s ich małpował, odpowiadał tym samym j˛ezykiem. Przyspieszyli´smy kroku i szli´smy dalej, wypatrujac ˛ jakiego´s terenu, w którym mo˙zna by si˛e bezpiecznie ukry´c. Po obu stronach autostrady rosła taka sama sucha trawa i drzewa, cz˛es´ciowo zielone, cz˛es´ciowo obumarłe. Jak na razie po˙zog˛e wida´c było tylko po północnej stronie. Trzymali´smy si˛e południowej, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e tam nic nam nie zagrozi. Według mojej mapy tych okolic przed nami le˙zało jezioro Clear. Mapa pokazywała, z˙ e jest du˙ze i na odcinku paru mil autostrada biegła wzdłu˙z jego północnego brzegu. Ju˙z niedługo tam dojdziemy. Jak pr˛edko? Idac, ˛ skalkulowałam odległo´sc´ . Jutro. Jutro wieczorem powinni´smy rozbi´c nad nim obóz. Za pó´zno. Dogonił nas ju˙z swad ˛ dymu. Czy to znaczyło, z˙ e wiatr gna ogie´n w naszym kierunku?
254
Inni w˛edrowcy te˙z przyspieszyli tempo, trzymajac ˛ si˛e południowej strony drogi i kierujac ˛ na zachód. Teraz nikt ju˙z nie zda˙ ˛zał na wschód. Jeszcze nie mijały nas ci˛ez˙ arówki, ale robiło si˛e coraz pó´zniej. Tylko patrze´c, jak zaczna˛ rozpycha´c si˛e na jezdni. Do tej pory powinni´smy stana´ ˛c gdzie´s na nocleg. Ale czy odwa˙zymy si˛e zatrzyma´c? Na południu, za naszymi plecami, wcia˙ ˛z nie było wida´c ognia — za to ten od północnej strony pełznał ˛ za nami, wprawdzie nie przybli˙zajac ˛ si˛e, lecz uporczywie dotrzymujac ˛ nam kroku. Wszyscy zmordowani, niektórzy ranni i obolali, szli´smy tak jaki´s czas, raz po raz popatrujac ˛ za siebie. W ko´ncu zaproponowałam, z˙ eby wszyscy stan˛eli, i wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e na południe, pokazałam, z˙ e schodzimy z szosy do miejsca, które z wygladu ˛ nadawało si˛e, aby przysia´ ˛sc´ i odetchna´ ˛c. — Nie mo˙zemy tu zosta´c — sprzeciwił si˛e Mora. — Tylko patrze´c, jak po˙zar przeskoczy na druga˛ stron˛e drogi. — Tylko odpoczniemy par˛e minut — odparłam. — Cały czas wida´c ogie´n, wi˛ec b˛edziemy wiedzie´c, kiedy ruszy´c, zanim zrobi si˛e goraco. ˛ — Lepiej w ogóle nie stawa´c! Jak po˙zar naprawd˛e si˛e rozbucha, nie zda˙ ˛zymy uciec nawet biegiem! Najmadrzej ˛ od razu odej´sc´ , jak najdalej si˛e da! — Najmadrzej ˛ nabra´c najpierw troch˛e sił, z˙ eby móc potem odej´sc´ — powiedziałam, wyjmujac ˛ z plecaka butl˛e z woda,˛ aby si˛e napi´c. Nadal było nas wida´c z szosy i zgodnie z zasada,˛ która˛ przyj˛eli´smy, nikt nie powinien je´sc´ ani pi´c na widoku, ale dzi´s musieli´smy zawiesi´c t˛e zasad˛e na kołku. Zapuszczajac ˛ si˛e gł˛ebiej w góry i dalej od autostrady, ryzykowali´smy, z˙ e ogie´n mo˙ze zupełnie odcia´ ˛c nam drog˛e. Nikt nie potrafił przewidzie´c, gdzie ani kiedy wiatr go przywieje. Idac ˛ za moim przykładem, reszta zaj˛eła si˛e jedzeniem i piciem, pojadajac ˛ troch˛e suszonych owoców i chleba z suszonym mi˛esem. Oboje z Bankole’em podzielili´smy si˛e zapasami z Emery i Tori. Mora zachowywał si˛e, jakby chciał i´sc´ dalej bez nas, ale jego córeczka klapn˛eła na ziemi naprzeciw Zahry, prawie ju˙z s´piac, ˛ wi˛ec przycupnał ˛ przy niej, podajac ˛ wod˛e i wmuszajac ˛ nieco owoców. — Mo˙zliwe, z˙ e b˛edzie trzeba i´sc´ cała˛ noc — odezwała si˛e Allie tak cicho, z˙ e ledwo było słycha´c. — To mo˙ze by´c nasz jedyny odpoczynek. Jak nakarmicie Dominica, lepiej wsad´z go na wózek obok Justina — zwróciła si˛e do Travisa. Kiwnał ˛ głowa.˛ Dotychczas cała˛ drog˛e sam niósł synka. Idac ˛ za jej rada,˛ usadził go przy Justinie. — Teraz ja popcham wózek — powiedział. Bankole obejrzał mój postrzał, owinał ˛ ran˛e s´wie˙zym banda˙zem i tym razem dał mi co´s przeciwbólowego. Nast˛epnie płaskim kamieniem wykopał płytka˛ dziur˛e, wsadził w nia˛ zu˙zyte, zakrwawione banda˙ze i przysypał ziemia.˛
255
Siedzaca ˛ przy s´piacej ˛ tu˙z obok Tori Emery, która przygladała ˛ si˛e, jak Bankole mnie doglada, ˛ raptem podskoczyła; jej spojrzenie ze´slizn˛eło si˛e gdzie´s w bok, a r˛eka pow˛edrowała do boku. — Nie wiedziałam, z˙ e to taka bolesna rana — wyszeptała. — Nic takiego — powiedziałam, silac ˛ si˛e na u´smiech. — Wyglada ˛ tak paskudnie przez to, z˙ e krwawi, ale da si˛e wytrzyma´c. W porównaniu z Jill mam cholerne szcz˛es´cie. Najwa˙zniejsze, z˙ e mog˛e i´sc´ . — Przez drog˛e nie czułam twojego bólu — przypomniała sobie. Przytakn˛ełam ch˛etnie, cieszac ˛ si˛e, z˙ e mog˛e ja˛ zwie´sc´ . — Rana wyglada ˛ brzydko, ale prawie nie boli — zełgałam. Rozsiadła si˛e wygodniej, jakby bardziej uspokojona. Nic dziwnego. Gdybym teraz zacz˛eła j˛ecze´c i st˛eka´c, pozostałych czworo wra˙zliwców j˛eczałoby i kw˛ekało razem ze mna.˛ Maluchom mo˙ze nawet poleciałaby krew. Musz˛e si˛e pilnowa´c i kłama´c przynajmniej tak długo, dopóki nie przestanie zagra˙za´c nam ogie´n — je´sli tak długo wytrzymam. Tak naprawd˛e niemal mdlałam na sam widok tych przesiakni˛ ˛ etych krwia˛ banda˙zy, a rana dokuczała mi bardziej ni˙z przedtem. Mimo to dobrze wiedziałam, z˙ e je´sli nie chcemy si˛e spali´c, musimy i´sc´ dalej. Po kilku minutach proszki Bankole’a zacz˛eły lekko przy´cmiewa´c ból i s´wiat od razu zrobił si˛e łatwiejszy do zniesienia. Wypoczywali´smy mo˙ze z godzin˛e. Wreszcie widok płomieni zaniepokoił nas tak bardzo, z˙ e w ko´ncu wzi˛eli´smy si˛e w gar´sc´ i ruszyli´smy dalej. Tymczasem w pewnej odległo´sci za nami po˙zar przeskoczył drog˛e. Teraz ju˙z ani północna, ani południowa strona nie była bezpieczna. Do samego zmroku nad górami za naszymi plecami widzieli´smy tylko dym. Przera˙zajac ˛ a,˛ ruchoma˛ i rosnac ˛ a˛ s´cian˛e dymu. Pó´zniej, ju˙z po zapadni˛eciu zmroku, patrzyli´smy, jak ogie´n prze˙zera drog˛e w nasza˛ stron˛e. Na szosie pokazały si˛e psy, ale zaj˛ete ucieczka˛ nie zwracały na nas uwagi. Nie zwa˙zajac ˛ na ludzkie towarzystwo, p˛edziły te˙z sarny, koty — gdzieniegdzie drobnymi kroczkami zmykały skunksy. Na razie wszystkie stworzenia kierowały si˛e prawem: „˙zyj i pozwól z˙ y´c”. I zwierz˛eta, i ludzie mieli do´sc´ rozumu, by nie mitr˛ez˙ y´c czasu na atakowanie wrogich gatunków. Z tyłu i na północ od nas rozszalała si˛e ju˙z po˙zoga. Wsadzili´smy Tori do dziecinnego wózka, a Justina i Dominica usadowili´smy w s´rodku pomi˛edzy jej nogami. Malcy nawet si˛e nie zbudzili, gdy ich przekładali´smy. Tori te˙z ju˙z prawie spała ze zm˛eczenia. Martwiłam si˛e, czy przypadkiem wózek nie załamie si˛e pod takim obcia˙ ˛zeniem, ale wytrzymał. Travis, Harry i Allie zmieniali si˛e, pchajac ˛ go na zmian˛e. Doe uło˙zyli´smy na stercie tobołów na wózku Bankole’a. Na pewno nie było jej tam wygodnie, jednak nie skar˙zyła si˛e. Cho´c prawie cała˛ drog˛e od naszego starcia z niedoszłymi porywaczami przeszła na własnych nogach, nie zmogło jej jeszcze tak jak Tori. Silna dziewuszka — niewatpliwie ˛ wdała si˛e w ojca. 256
Grayson Mora pomagał pcha´c wózek Bankole’a. Prawd˛e powiedziawszy, odkad ˛ siedziała na nim Doe, prawie cały czas pchał go sam. Facet mo˙ze nie wydawał si˛e zbyt sympatyczny, ale jego miło´sc´ do córki była godna podziwu. O jakiej´s porze tej nieko´nczacej ˛ si˛e nocy, gdy coraz wi˛ecej dymu i popiołu zacz˛eło wirowa´c w powietrzu wokół nas, ogarn˛eły mnie watpliwo´ ˛ sci, czy mimo wysiłków zdołamy wyj´sc´ z tego cało. Nie zatrzymujac ˛ si˛e, w biegu, moczyli´smy koszule, chustki, co tylko kto miał, i wiazali´ ˛ smy, by zasłoni´c usta i nos. Po˙zar rozsro˙zył si˛e na dobre i z rykiem przewalał si˛e od północy. Prawie osmalał nam ubrania i włosy, zamieniajac ˛ oddychanie w bolesny wysiłek. Oba maluchy przebudziły si˛e i krzyczały ze strachu i bólu. Kiedy zacz˛eły dusi´c si˛e dymem, omal nie run˛ełam na ziemi˛e. Tori, sama płaczac ˛ z bólu — własnego i ich — z całych sił s´ciskała obu, nie pozwalajac, ˛ by wyrwali si˛e i wylecieli z wózka. Pomy´slałam, z˙ e przyjdzie nam spłona´ ˛c z˙ ywcem. Straciłam wiar˛e, z˙ e cokolwiek mo˙ze ocali´c nas z tego morza płomieni, parzacego ˛ wiatru, dymu i fruwaja˛ cego popiołu. Widziałam, jak ludzie — obcy — przewracaja˛ si˛e na szosie i zostaja˛ tak, bez pomocy, czekajac ˛ na nadej´scie szalejacego ˛ z˙ ywiołu. Przestałam spogla˛ da´c za siebie. Na szcz˛es´cie, nawet je´sli krzyczeli, wszystko gin˛eło w ryku ognia. Mign˛eły mi jeszcze nasze dzieci, zanim Natividad nie zarzuciła na nie mokrych szmat; doleciał mnie ich wrzask. Pó´zniej zasłoniły je szmaty — całe szcz˛es´cie. Zaczynało brakowa´c nam wody. Nie zostało ju˙z nic innego, ni˙z tylko gna´c do przodu albo zwolni´c i spłona´ ˛c. Potworny, ogłuszajacy ˛ ryk ognia to wzmagał si˛e, to troch˛e przycichał. W pewnym momencie wydawało nam si˛e, z˙ e skr˛ecił na północ, odbijajac ˛ od szosy — tylko po to, by za moment znów rzuci´c si˛e do tyłu i smaga´c nas na nowo. Zdawało si˛e, z˙ e droczy si˛e z nami jak z˙ ywa, nieprzyjazna istota, która postawiła sobie za cel sia´c groz˛e i cierpienie. Płomienie obskakiwały nas niczym sfora psów, osaczajaca ˛ królika. A jednak nas nie po˙zarły. Były o włos, lecz udało nam si˛e. Wreszcie najstraszliwsza po˙zoga przetoczyła si˛e ku północnemu zachodowi. Burza ogniowa — tak potem nazwał ja˛ Bankole. Dobre okre´slenie. Jak tornado, po˙zar szalał na wszystkie strony, chybiajac ˛ nas o włos, bawiac ˛ si˛e z nami, by ostatecznie darowa´c nam z˙ ycie. Mimo to nie było mowy o odpoczynku. Wokół wcia˙ ˛z si˛e paliło. Małe płomyki mogły w ka˙zdej chwili znów rozrosna´ ˛c si˛e w du˙ze — no i ten dym, gryzacy ˛ w oczy, o´slepiajacy ˛ i dławiacy. ˛ Ani minuty wytchnienia. Ale mogli´smy troch˛e zwolni´c. Wydostali´smy si˛e z najgorszych kł˛ebów dymu i umkn˛eli´smy spod chłosty wirów goracego ˛ powietrza. Cho´c na chwil˛e mogli´smy przystana´ ˛c na poboczu drogi i w spokoju si˛e wykaszle´c. Wszyscy krztusili si˛e, zanosili kaszlem, rozmazujac ˛ na okopconych twarzach bure smugi łez. Niewiarygodne. Wyjdziemy z tego. Cali i wszyscy razem — osmaleni, udr˛eczeni, modlacy ˛ si˛e o wod˛e, ale z˙ ywi. Przetrwamy. 257
Troch˛e pó´zniej, gdy zebrali´smy si˛e na odwag˛e i zeszli´smy z szosy, s´ciagn˛ ˛ elis´my z wózka Bankole’a plecak i wydobyli´smy zapasowa˛ butl˛e wody. On ja˛ wydobył. Przedtem powiedział nam o niej, a przecie˙z mógł zostawi´c cała˛ dla siebie. — Jutro powinni´smy doj´sc´ do jeziora Clear — oznajmiłam. — Według mnie jeszcze rano. Nie wiem, gdzie jeste´smy ani jak daleko zaszli´smy, wi˛ec nie powiem wam dokładnie. Ale na pewno ju˙z jutro b˛edziemy nad woda.˛ Wszyscy dalej chrzakali ˛ i kasłali, pociagaj ˛ ac ˛ po par˛e łyków z rezerwowej butelki Bankole’a. Dzieciaki trzeba było pilnowa´c, z˙ eby nie wypijały za du˙zo. I tak Dominic wła´snie zakrztusił si˛e i rozbeczał na nowo. Rozło˙zyli´smy si˛e tam, gdzie stan˛eli´smy — w zasi˛egu wzroku od drogi. Dwoje z nas b˛edzie musiało zosta´c na stra˙zy. Poniewa˙z czułam, z˙ e i tak nie zasn˛e z bólu, zgłosiłam si˛e na pierwsza˛ wart˛e. Odebrałam od Natividad swój pistolet, sprawdziłam, czy go załadowała — nie zapomniała — i rozejrzałam si˛e, gdzie jest drugi wartownik. — Ja z toba˛ popilnuj˛e — zgłosił si˛e Grayson Mora. Zaskoczył mnie. Wolałabym kogo´s, kto umiał włada´c bronia˛ — i kogo´s, komu bez obaw mogłabym ja˛ powierzy´c. — Nie zasn˛e, dopóki ty nie s´pisz — wyja´snił. — Taka jest prawda. Wi˛ec niech chocia˙z nasz wspólny ból na co´s si˛e zda. Zerkn˛ełam na Emery i obie dziewczynki, ciekawa, czy słyszały, ale chyba ju˙z spały. — Zgoda — powiedziałam. — Przede wszystkim musimy mie´c si˛e na baczno´sci przed obcymi i ogniem. Krzycz, kiedy tylko zauwa˙zysz, z˙ e dzieje si˛e co´s dziwnego. — Daj mi bro´n — poprosił. — Je´sli kto´s si˛e zbli˙zy, b˛ed˛e chocia˙z miał czym go postraszy´c. Po ciemku? Ju˙z to widz˛e. — Nic z tych rzeczy — odparłam. — Jeszcze za wcze´snie. Musisz si˛e najpierw sporo nauczy´c. Przez par˛e sekund s´widrował mnie spojrzeniem, nast˛epnie, odwróciwszy si˛e do mnie plecami, powiedział do Bankole’a: — Przecie˙z wiesz, jakie to niebezpieczne sta´c w takiej okolicy na warcie bez broni. Ona nie zdaje sobie sprawy. Nie ma poj˛ecia, jak tu jest. Bankole wzruszył ramionami. — Je˙zeli to ci˛e przerasta, to kład´z si˛e, chłopie, spa´c. Które´s z nas ci˛e zastapi. ˛ — Cholera — zaklał ˛ Mora, paskudnie rozciagaj ˛ ac ˛ sylaby. — Niech was szlag. Jak tylko ja˛ zobaczyłem, czułem, z˙ e to facet. Ale nie przypuszczałem, z˙ e tylko ona ma tu jaja. Nikt nic nie odpowiedział. Doe Mora rozładowała troszk˛e sytuacj˛e — je´sli w ogóle mo˙zna ja˛ było jeszcze rozładowa´c. Wła´snie w tym momencie podeszła z tyłu do ojca i klepn˛eła go 258
w plecy. Obrócił si˛e na pi˛ecie, gotowy do walki, tak szybko i gwałtownie, z˙ e dziewczynka a˙z odskoczyła z piskiem. — Czemu, u diabła, nie s´pisz?! — wrzasnał ˛ na nia.˛ — Czego chcesz?! Patrzyła na niego w niemym przera˙zeniu. Po chwili wyciagn˛ ˛ eła do niego r˛ek˛e z owocem granatu. — Zahra powiedziała, z˙ e mo˙zemy go zje´sc´ — wyszeptała. — Pokroisz? Madra ˛ z ciebie dziewczyna, Zahro! Nie obróciłam si˛e, by na nia˛ spojrze´c, lecz i tak czułam, z˙ e si˛e przyglada. ˛ Jak i cała reszta, prócz tych, co ju˙z spali. — Wszyscy jeste´smy zmordowani i cierpiacy ˛ — zwróciłam si˛e do Mory. — Wszyscy, nie tylko ty. Je´sli udało nam si˛e do tej pory prze˙zy´c, to wła´snie dlatego, z˙ e działamy zgodnie w grupie i nie robimy ani nie gadamy głupstw. — A jak ci to nie odpowiada — wszedł mi w słowo Bankole cichym, nieprzyjaznym i zagniewanym tonem — jutro mo˙zesz si˛e zabiera´c i poszuka´c sobie innej kompanii do towarzystwa w drodze — bardziej macho, nie takich mi˛eczaków, co dwa razy w ciagu ˛ jednego dnia marnowaliby czas na ratowanie z˙ ycia twojemu dziecku. A jednak musi tkwi´c w tym facecie co´s, co warte jest zachodu. Nie odezwał si˛e ju˙z słowem. Wyjał ˛ swój nó˙z i rozkroił granat Doe na c´ wiartki, po czym, kiedy nalegała, aby wział ˛ pół, usłuchał jej. Usiedli razem i zajadali soczysty, pełen pestek, czerwony mia˙ ˛zsz. Potem Mora uło˙zył i otulił córk˛e do snu i wyszukawszy dogodna˛ grz˛ed˛e, rozpoczał ˛ swa˛ pierwsza˛ wart˛e — bez broni. Nie wspomniał ju˙z wi˛ecej o broni ani te˙z nie przeprosił. Naturalnie nie zdecydował si˛e odej´sc´ . Dokad ˛ miałby pój´sc´ ? Był zbiegłym niewolnikiem. Okazali´smy si˛e dla niego podarunkiem od losu — dopóki musiał mie´c na wzgl˛edzie dobro Doe, nic lepszego nie mogło mu si˛e trafi´c ani długo nie trafi.
***
Nazajutrz rano nie dotarli´smy do jeziora Clear. Prawd˛e powiedziawszy, dopiero wtedy poło˙zyli´smy si˛e spa´c. Byli´smy zbyt um˛eczeni i obolali, aby zerwa´c si˛e o s´wicie, który nadszedł ju˙z w czasie drugiej warty. Tylko potrzeba wody sprawiła, z˙ e w ko´ncu zwlekli´smy si˛e i ruszyli´smy — o jedenastej przed południem, w parny, zadymiony upał. Po drodze do szosy natkn˛eli´smy si˛e na trupa młodej kobiety. Nie było wida´c na niej z˙ adnego s´ladu zranienia, a jednak nie z˙ yła. — Przydałoby mi si˛e jej ubranie — szepn˛eła do mnie Emery tak cicho, z˙ e gdyby nie szła tu˙z obok, nic bym nie dosłyszała.
259
Martwa kobieta, mniej wi˛ecej postury Emery, miała na sobie bawełniana˛ koszul˛e i spodnie. Rzeczy wygladały ˛ prawie jak nowe. Cho´c brudne — i tak prezentowały si˛e o niebo lepiej ni˙z łachy Emery. — No to rozbieraj ja˛ — zach˛eciłam. — Pomogłabym ci, ale dzisiaj nie jestem w stanie zgina´c si˛e i schyla´c. — Ja jej pomog˛e — zaofiarowała si˛e szeptem Allie. Justin i Dominic spali w wózku, wi˛ec nie była zaj˛eta i mogła pomóc w jednym z tych okropnych, tak ju˙z zwyczajnych zaj˛ec´ , jakie na co dzie´n przypadały nam w udziale, aby prze˙zy´c. Martwa kobieta nawet nie zabrudziła si˛e, konajac. ˛ Dzi˛eki temu zdejmowanie z niej ciuchów było odrobin˛e mniej obrzydliwe, ni˙z mogłoby si˛e wydawa´c. Niestety, ciało zda˙ ˛zyło ju˙z st˛ez˙ e´c i musiały to zrobi´c dwie osoby. Na razie na tym odcinku szosy byli´smy tylko my, zatem Emery z Allie miały czas spokojnie wykona´c cała˛ robot˛e. Jak dotad ˛ nie napotkali´smy dzi´s jeszcze z˙ adnych innych w˛edrowców. Zdj˛eły z niej wszystko, łacznie ˛ z bielizna,˛ skarpetkami i butami — chocia˙z Emery przypuszczała, z˙ e te ostatnie oka˙za˛ si˛e na nia˛ za du˙ze. Nie szkodzi. Jak nie b˛eda˛ na nikogo pasowa´c, najwy˙zej je sprzeda. Wła´snie te buty przyniosły Emery pierwsza˛ gotówk˛e, jaka˛ kiedykolwiek posiadała. Na farmie, gdzie była niewolnica,˛ płacili jej tylko bonami kompanii, które gdzie indziej nie miały z˙ adnej warto´sci — a i tam znikoma.˛ W ka˙zdym bucie, w j˛ezyku, było zaszyte po pi˛ec´ studolarowych banknotów — razem okragły ˛ tysiac. ˛ Musieli´smy u´swiadomi´c jej, z˙ e to naprawd˛e niedu˙zo. Je´sli oszcz˛ednie b˛edzie robi´c zakupy wyłacznie ˛ w najta´nszych sklepach, rezygnujac ˛ z mi˛esa, pszennego chleba i nabiału, jej samej ten majatek ˛ starczy najwy˙zej na dwa tygodnie. Razem z Tori wy˙zyja˛ za to jakie´s półtora tygodnia. Mimo to Emery i tak zdawało si˛e, z˙ e znalazła fortun˛e. Pó´znym popołudniem, gdy wreszcie doszli´smy nad jezioro Clear — nawiasem mówiac, ˛ o wiele mniejsze, ni˙z si˛e spodziewałam — trafili´smy na mały, ale drogi sklepik, urzadzony ˛ z tyłu starej ci˛ez˙ arówki, stojacej ˛ przy skupisku na wpół spalonych i zawalonych chat. Wła´sciciel sprzedawał owoce i warzywa, a tak˙ze orzechy i w˛edzone ryby. Ka˙zde z nas potrzebowało ró˙znych rzeczy — jednak Emery od razu roztrwoniła spora˛ cz˛es´c´ swego bogactwa na gruszki i włoskie orzechy dla wszystkich. Promieniała ze szcz˛es´cia, cz˛estujac ˛ nas. Raz dla odmiany mogła dawa´c, a nie bra´c. Poczciwa dziewczyna. Musimy nauczy´c ja˛ warto´sci pieniadza ˛ i tego, jak robi´c zakupy, ale pokazała nam, na co ja˛ sta´c. Pokazała, z˙ e uwa˙za si˛e za jedna˛ z nas.
260
´ NIEDZIELA, 26 WRZESNIA 2027 Jako´s dotarabanili´smy si˛e do posiadło´sci Bankole’a w okr˛egu Humbolt — do naszego nowego domu. Na wschód i na północ od niej biegnie mi˛edzystanowa autostrada numer sto jeden, a na zachodzie mamy morze z przyladkiem ˛ Mendocino. Kilka mil na południe rozpo´scieraja˛ si˛e stanowe parki z wielgachnymi sekwojami i hordami nielegalnych koczowników. Mimo to tak pustej i dzikiej okolicy jak ta, która nas otacza, chyba jeszcze nie widziałam. Wsz˛edzie tylko wyschni˛ete zaros´la, drzewa i pniaki po wyr˛ebie — hen daleko od du˙zych miast, a do najbli˙zszych miasteczek rozsianych wzdłu˙z autostrady ładny kawał drogi górzystym terenem. Wokół same pola, lasy pod wycink˛e — rajskie ustronie do z˙ ycia na uboczu. Według słów Bankole’a trzeba tylko pilnowa´c własnego nosa i nie interesowa´c si˛e zbytnio, jak ludzie osiedli na przyległych gruntach zarabiaja˛ na utrzymanie. Niewa˙zne, czy napadaja˛ na ci˛ez˙ arówki na szosach, uprawiaja˛ marihuan˛e, p˛edza˛ whi˙ i pozwól z˙ y´c. sky albo warza˛ jakie´s bardziej zło˙zone nielegalne mikstury. . . Zyj Bankole powiódł nas wask ˛ a˛ szosa,˛ która szybko zmieniła si˛e w równie wa˛ ska˛ piaszczysta˛ drog˛e. Dokoła rozciagało ˛ si˛e par˛e uprawnych pól, gdzieniegdzie widniały połacie spustoszone przez po˙zary albo wyrab ˛ — jednak najwi˛ecej było jakby zupełnie nietkni˛etej, niezagospodarowanej ziemi. Droga zanikła, nim zda˛ z˙ yli´smy doj´sc´ do celu. To pomo˙ze zosta´c nam w odosobnieniu. Ale trudno co´s b˛edzie stad ˛ znosi´c i wnosi´c. Poza tym daleko, z˙ eby chodzi´c w t˛e i z powrotem w poszukiwaniu pracy. Bankole opowiadał, z˙ e jego szwagier sp˛edzał mnóstwo czasu w ró˙znych miasteczkach, z dala od rodziny. Teraz łatwiej było zrozumie´c dlaczego. Trudno wraca´c taki szmat drogi do domu co dzie´n czy nawet co dwa dni. Wi˛ec je´sli si˛e chciało oszcz˛edza´c gotówk˛e, trzeba było sypia´c w miejskich parkach albo pod cudzymi drzwiami? Mo˙ze i takie niewygody warto znosi´c, jez˙ eli za t˛e cen˛e zapewniało si˛e całej rodzinie stabilne, bezpieczne z˙ ycie — poza zasi˛egiem zdesperowanych, szalonych i podłych ludzi. Tak wła´snie my´slałam, dopóki nie dotarli´smy do stoku, gdzie miał czeka´c na nas dom siostry Bankole’a. Nie było z˙ adnego domu. Po zabudowaniach gospodarskich nie zostało prawie nic prócz szerokiej, czarnej smugi na zboczu, kilku zw˛eglonych desek, które sterczały jeszcze w´sród gruzów, i wysokiego komina z cegły, czarnego i samotnego, przywodzacego ˛ na my´sl nagrobny obelisk z fotografii staromodnego cmentarza. Nagrobny kamie´n po´sród popiołów i ko´sci.
XXV
Nie wyobra˙zaj sobie ró˙znych twarzy Boga. Zaakceptuj te, które sam ci odsłania. Wida´c je wsz˛edzie i we wszystkim. Bóg jest przemiana˛ – Nasieniem drzew, z których wyrasta las; Deszczem wzbierajacym ˛ w rzeki, co wpadaja˛ do morza; Pyłkiem kwiatów, z˙ ywiacym ˛ pszczoły, które tworza,˛ rój. Z jedno´sci wielo´sc´ , w wielo´sci jedno´sc´ ; Wszystko jednoczy si˛e, rozwija i rozpada – w wiecznej Przemianie. Cały ten wszech´swiat to autoportret Boga. ˙ „Nasiona Ziemi: Ksi˛egi Zywych”
´ PIATEK, ˛ 1 PAZDZIERNIKA 2027 Od tygodnia spieramy si˛e, czy zosta´c na tym cmentarzysku domu i ludzi. Znale´zli´smy pi˛ec´ czaszek: trzy pomi˛edzy zgliszczami domu i dwie na dworze. Walały si˛e te˙z inne porozrzucane ko´sci, ale nie było ani jednego całego szkieletu. Musiały dobra´c si˛e do nich psy, a mo˙ze tak˙ze ludo˙zercy. Po˙zar miał miejsce na tyle dawno, z˙ e pogorzelisko zaczynało zarasta´c ju˙z zielskiem. Dwa miesiace ˛ temu? Trzy? Mo˙ze który´s z tych rozsianych po całej głuszy sasiadów ˛ co´s wiedział i mo˙ze podło˙zył ogie´n? Nie było sposobu, aby mie´c pewno´sc´ , lecz zakładałam, z˙ e wszystkie te ko´sci to szczatki ˛ siostry Bankole’a i jej rodziny. Sadz˛ ˛ e, z˙ e Bankole te˙z tak my´slał, tylko nie mógł zdoby´c si˛e na to, by je pogrzeba´c i przyzna´c gło´sno, z˙ e spisał siostr˛e na 262
straty. Nast˛epnego dnia po tym, jak dotarli´smy na farm˛e, on i Harry pomaszerowali z powrotem do Glory, najbli˙zszego miasteczka, które mijali´smy po drodze, z˙ eby pogada´c z miejscowa˛ policja.˛ Trafili na zast˛epców szeryfa: tak przynajmniej przedstawili si˛e tamci gliniarze. Ciekawi mnie, co trzeba zrobi´c, z˙ eby zosta´c glina.˛ Zastanawiam si˛e, skad ˛ przekonanie, z˙ e ta ich odznaka jest co´s warta — wi˛ecej ni˙z ró˙zne inne urz˛edowe licencje, które mo˙zna po prostu zw˛edzi´c? Co kiedy´s było w niej takiego, z˙ e ludzie z pokolenia Bankole’a chcieli ufa´c tym, którzy ja˛ nosza? ˛ Wiem, co na ten temat pisza˛ w starych ksia˙ ˛zkach, jednak nie do ko´nca rozumiem. Panowie zast˛epcy zignorowali opowiadanie i pytania Bankole’a. Nie sporza˛ dzili z˙ adnej notatki. Zgodnie twierdzili, z˙ e nic nie wiedza.˛ Potraktowali go, jak gdyby w ogóle watpili ˛ w jego to˙zsamo´sc´ i w to, z˙ e miał jaka´ ˛s siostr˛e. Tyle si˛e dzisiaj kradnie dowodów osobistych. Za to obszukali go i zarekwirowali gotówk˛e, jaka˛ miał przy sobie. Opłata za prac˛e policji — wyja´snili. Na szcz˛es´cie był przezorny i wział ˛ tylko tyle, aby poczuli si˛e zadowoleni, a nie zrobili si˛e podejrzliwi czy jeszcze bardziej chciwi, ni˙z zwykle. Reszt˛e — poka´zna˛ paczuszk˛e — powierzył mnie. A˙z tak mi ufał. Bro´n oddał Harry’emu, który w tym czasie miał zrobi´c zakupy. Aresztowanie Bankole’a byłoby równoznaczne z zaprzedaniem go na przymusowy okres ci˛ez˙ kiej, niepłatnej, niewolniczej pracy. Mo˙ze gdyby był młodszy, panowie zast˛epcy wzi˛eliby fors˛e i mimo to zapudłowali go pod jakim´s sfabrykowanym zarzutem. Dlatego błagałam go, z˙ eby nie lazł im w łapy, aby nie ufał z˙ adnej policji ani oficjalnej władzy. Uwa˙załam, z˙ e wszyscy ci urz˛ednicy, którzy łupia˛ ludzi ze skóry i czynia˛ z nich niewolników, nie sa˛ lepsi od gangów. Bankole zgadzał si˛e ze mna,˛ jednak mimo to uparł si˛e, by i´sc´ . — Chodzi o moja˛ młodsza˛ siostr˛e — tłumaczył. — Musz˛e chocia˙z spróbowa´c ustali´c, co si˛e z nia˛ stało. Chc˛e wiedzie´c, kto jej to zrobił. I musz˛e sprawdzi´c, czy mo˙ze prze˙zyło które´s z dzieci. Niektóre z tych pi˛eciu czerepów mogły nale˙ze´c do podpalaczy. Wpatrzył si˛e w stert˛e ko´sci. — Musz˛e zaryzykowa´c i pój´sc´ do biura szeryfa — podjał ˛ po chwili. — Ale ty zosta´n. Nie chc˛e, z˙ eby´s szła ze mna.˛ Nie chc˛e, z˙ eby główkowali na twój temat, sprawdzali ci˛e i mo˙ze przy okazji dowiedzieli si˛e, z˙ e jeste´s wra˙zliwcem. Nie mog˛e pozwoli´c, aby s´mier´c mojej siostry kosztowała ci˛e z˙ ycie albo wolno´sc´ . Posprzeczali´smy si˛e o to. Martwiłam si˛e o niego, on o mnie — a˙z w ko´ncu rozzło´scili´smy si˛e na siebie bardziej ni˙z kiedykolwiek przedtem. Bałam si˛e, z˙ e go zabija˛ albo wsadza˛ za kratki, a my nigdy nawet nie dowiemy si˛e, co si˛e z nim stało. W dzisiejszym s´wiecie nikt nie powinien podró˙zowa´c samotnie. — Posłuchaj — powiedział w ko´ncu. — Mo˙zesz zdziała´c tu z ta˛ gromadka˛ wiele dobrego. B˛edziesz mie´c jedna˛ z naszych czterech spluw i umiesz sobie radzi´c, z˙ eby prze˙zy´c. Jeste´s tu potrzebna. Tam, je´sli glinom spodoba si˛e mnie za-
263
trzyma´c, nie b˛edziesz mogła nawet kiwna´ ˛c palcem. Co gorsza, je´sli zechca˛ wzia´ ˛c ciebie, nie zostanie mi nic innego, jak tylko ci˛e pom´sci´c — i przy tej okazji zgina´ ˛c. Jego wywód troch˛e mnie ostudził, a szczególnie my´sl, z˙ e zamiast mu pomóc, mogłabym jeszcze przyczyni´c si˛e do jego s´mierci. . . Nie całkiem mnie przekonał, ale przyznaj˛e: troch˛e ochłon˛ełam. Na to wtracił ˛ si˛e Harry i oznajmił, z˙ e on pójdzie. I tak miał taki zamiar. Chciał kupi´c par˛e rzeczy dla całej grupy, a przy okazji rozejrze´c si˛e za praca.˛ Planował, z˙ e zarobi troch˛e gotówki. — Zrobi˛e, co b˛ed˛e mógł — przyrzekł mi na odchodnym. — Niezły jest ten staruszek. Przyprowadz˛e ci go z powrotem. Wrócili obaj — tyle z˙ e Bankole był ubo˙zszy o par˛e tysi˛ecy dolarów, a Harry dalej bez pracy. Mimo to przynie´sli nam nieco zapasów i kilka r˛ecznych narz˛edzi. O siostrze i jej rodzinie Bankole wiedział dokładnie tyle samo, co przedtem, jednak policjanci obiecali ruszy´c tyłki i przeprowadzi´c dochodzenie w sprawie po˙zaru i ko´sci. Pomy´sleli´smy z niepokojem, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej rzeczywi´scie moga˛ si˛e zjawi´c. Do dzi´s ich wypatrujemy i na t˛e okoliczno´sc´ ukryli´smy — zakopali´smy — wi˛ekszo´sc´ warto´sciowych rzeczy. Chcieliby´smy te˙z pogrzeba´c ko´sci, ale nie s´miemy. Ta sprawa wcia˙ ˛z dr˛eczy Bankole’a. Bardzo. Zaproponowałam, z˙ e urza˛ dzimy pogrzeb i wreszcie uroczy´scie pochowamy szczatki. ˛ Do diabła z glinami. Jednak on nie chce si˛e zgodzi´c. Mówi, z˙ e trzeba jak najmniej ich prowokowa´c. Kiedy przyjada,˛ i tak narobia˛ szkód — ukradna˛ wszystko, co im si˛e przyda. Lepiej wi˛ec nie dawa´c im powodu, by narobili wi˛ekszych.
***
Pod gruzami budynku gospodarczego jest studnia ze starodawna˛ r˛eczna˛ pompa,˛ która nadal działa — w przeciwie´nstwie do elektrycznej, nap˛edzanej energia˛ słoneczna,˛ przy domu. Nie mogliby´smy zosta´c długo na tym odludziu bez stałego, pewnego z´ ródła wody. Ta studnia trzyma nas tutaj. Trudno nam zdecydowa´c, czy stad ˛ odej´sc´ — ci˛ez˙ ko opu´sci´c taki dogodny azyl, pomimo glin i podpalaczy. Cała ta ziemia nale˙zy do Bankole’a. Jest wielki na wpół zapuszczony ogród i cytrusowy sad, pełen niedojrzałych owoców. Zda˙ ˛zyli´smy ju˙z wyrwa´c troch˛e marchwi i wykopa´c par˛e ziemniaków na posiłki dla wszystkich. Jest te˙z pod dostatkiem innych owoców; rosna˛ tu tak˙ze orzechowce, dzikie sosny, sekwoje i jodły Douglasa — cho´c te ostatnie dosy´c karłowate. Kiedy´s, nim Bankole kupił ten teren, prowadzono na nim wyrab. ˛ Według tego, co mówi, w ciagu ˛ dwu ostatnich dekad ubiegłego wieku wyci˛eto wszystko w pie´n. Dzisiaj mamy drzewa, które wyrosły od tamtej pory, poza tym mo˙zemy przecie˙z posadzi´c młode. Mo˙zemy tak˙ze zbudowa´c jaka´ ˛s osłon˛e i pod dachem, z nasion, które przyniosłam jeszcze z do264
mu, zasia´c zimowy warzywnik. Na pewno spora ich cz˛es´c´ b˛edzie przeterminowana. Jeszcze w sasiedztwie ˛ nie odnawiałam zapasów tak cz˛esto, jak powinnam. Dziwne, z˙ e to zaniedbałam. W miar˛e jak wszystko w domu szło ku gorszemu, ja coraz mniej pami˛etałam o moim plecaku, który miał ocali´c mi z˙ ycie, kiedy motłoch przypu´sci atak. Tyle innych zmartwie´n miałam wtedy na głowie — poza tym był to, jak sadz˛ ˛ e, mój własny sposób negowania prawdy i rzeczywisto´sci, równie zgubny w skutkach jak sposoby Joanne czy Cory. Ale wszystkie te wspomnienia to ju˙z zamierzchła historia. Teraz trzeba si˛e martwi´c, co pocza´ ˛c dzi´s. Co mamy robi´c dalej? — Według mnie nie poradzimy sobie tutaj — stwierdził Harry wcze´sniej tego wieczora, gdy siedzieli´smy wokół ogniska. Powinno by´c co´s radosnego w takim siedzeniu przy ogniu, w kr˛egu przyjaciół, kiedy jest si˛e sytym. Na kolacj˛e jedli´smy nawet mi˛eso — s´wie˙ze, nie suszone. W ciagu ˛ dnia Bankole wział ˛ swoja˛ strzelb˛e i na jaki´s czas zniknał ˛ samotnie. Wrócił z trzema królikami, które zaraz obie z Zahra˛ obłupiły´smy ze skórek, wypatroszyły´smy i upiekły´smy razem ze słodkimi ziemniakami, wykopanymi w ogrodzie. Mieli´smy powody, by czu´c zadowolenie. Mimo to raz po raz powracali´smy do tego samego starego sporu, który ciagn ˛ ał ˛ si˛e ju˙z od paru dni. Mo˙ze to te ko´sci i popioły, kłujace ˛ w oczy na stoku, dr˛eczyły nasze my´sli. W nadziei, z˙ e zaznamy cho´c troch˛e spokoju ducha, rozbili´smy obóz w miejscu, skad ˛ nie było wida´c pogorzeliska, jednak na nic si˛e to nie zdało. Przyszło mi wła´snie do głowy, z˙ e powinni´smy obmy´sli´c, jak by tu złapa´c z˙ ywcem kilka dzikich królików i zacza´ ˛c hodowa´c je na mi˛eso. Czy to mo˙zliwe? Czemu nie, je´sli tylko mamy tu zosta´c. Bo — mimo wszystko — uwa˙zam, z˙ e powinni´smy. ˙ — Zeby´ smy nie wiem jak daleko zaszli na północ, na pewno nie znajdziemy nic lepszego i bezpieczniejszego — powiedziałam. — Tutaj nie b˛edzie nam lekko, ale pracujac ˛ wszyscy razem i zachowujac ˛ czujno´sc´ , jako´s wy˙zyjemy. Mo˙zemy zało˙zy´c wspólnot˛e. — O rany, znów wyje˙zd˙za z tymi cholernymi Nasionami Ziemi — zaprotestowała Allie. Ale mówiac ˛ to, u´smiechała si˛e lekko. Dobry znak. Ostatnimi czasy rzadko jej si˛e to zdarza. — Mo˙zemy stworzy´c tu wspólnot˛e — powtórzyłam. — Nie jest zbyt bezpiecznie, przyznaj˛e; ale, do diabła, gdzie jest? W miastach im wi˛ecej ludzi próbuje si˛e w nich upchna´ ˛c, tym gorzej. To trudne zadanie — budowanie osady na odludziu. Wsz˛edzie daleko i nie prowadzi tu z˙ adna droga, jednak dla nas, na poczatek, ˛ jak znalazł. — Tyle tylko, z˙ e ostatnia˛ osad˛e, jaka tu była, kto´s doszcz˛etnie spalił — wtracił ˛ si˛e Grayson Mora. — Cokolwiek tu postawimy, od razu stanie si˛e takim samym celem.
265
— Tak samo, jak cokolwiek gdzie indziej — zaoponowała Zahra. — We´zcie pod uwag˛e, z˙ e ci, którzy mieszkali tu przedtem. . . wybacz, Bankole, ale musz˛e to powiedzie´c: nie byli w stanie porzadnie ˛ si˛e pilnowa´c. Ma˙ ˛z, z˙ ona i troje dzieci. Pewnie dzie´n w dzie´n ci˛ez˙ ko harowali, a noce odsypiali. Dwoje dorosłych nie mogło ud´zwigna´ ˛c ci˛ez˙ aru trzymania wart przez pół nocy ka˙zde. — To prawda, nie pilnowali w nocy — odezwał si˛e Bankole. — My na pewno tego nie zaniedbamy. Przydałoby si˛e te˙z par˛e psów. Gdyby´smy zdobyli kilka szczeniaków i wychowali je na psy obronne. . . — Mamy karmi´c mi˛esem psy? — naskoczył na niego s´wi˛ecie oburzony Mora. — Nie od razu — Bankole wzruszył ramionami. — Dopiero, kiedy b˛edzie do´sc´ dla nas. Je´sli wyszkolimy psy, z ich pomoca˛ łatwiej upilnujemy to, co mamy. — Wszystkie psy pocz˛estowałbym co najwy˙zej kulka˛ albo kamieniem — upierał si˛e Mora. — Raz widziałem, jak po˙zarły kobiet˛e. — W miasteczku, w którym byli´smy z Bankole’em, nie maja˛ pracy — zabrał ˙ głos Harry. — Zadnej. Nawet za kat ˛ do spania i wy˙zywienie. Rozpytywałem, gdzie tylko si˛e dało; nigdzie o z˙ adnej nie słyszeli. Zmarszczyłam brwi. — Wszystkie okoliczne miasteczka le˙za˛ blisko autostrady — przypomniałam. — Na pewno przewija si˛e przez nie mnóstwo obcych; niektórzy z nich szukaja˛ miejsca, z˙ eby osia´ ˛sc´ , ale musza˛ trafia´c si˛e i tacy, którzy tylko patrza,˛ gdzie by tu kra´sc´ , gwałci´c i mordowa´c. Nie dziwi mnie, z˙ e miejscowi niech˛etni sa˛ przybyszom i nie ufaja˛ nikomu, zanim go nie poznaja.˛ Harry przeniósł spojrzenie ze mnie na Bankole’a. — Lauren ma racj˛e — poparł mnie Bankole. — Szwagier mówił, z˙ e nie było łatwo, nim do niego nie przywykli, a przecie˙z kiedy sprowadzał si˛e w te strony, nie było jeszcze tak z´ le. Znał si˛e na instalatorstwie, stolarce, na elektryce i mechanice samochodowej. Naturalnie fakt, z˙ e był czarny, te˙z mu nie pomógł. Biały na jego miejscu pewnie szybciej zjednałby sobie ludzi. Jakkolwiek tu jest z praca,˛ moim zdaniem i tak jedyne liczace ˛ si˛e pieniadze ˛ mo˙zemy zarobi´c tylko z uprawy ziemi. W dzisiejszych czasach z˙ ywno´sc´ jest na wag˛e złota i nic nie stoi na przeszkodzie, z˙ eby tym si˛e zaja´ ˛c. Mamy czym si˛e broni´c, mogliby´smy sprzedawa´c to, co wyhodujemy po okolicznych miasteczkach albo przy autostradzie. — Je´sli do˙zyjemy do pierwszych zbiorów — mruknał ˛ Mora — albo nie zabraknie wody, nie ze˙zre wszystkiego robactwo, a nas nikt nie spali tak jak tamtych na wzgórzu. Du˙zo tych „je´sli”! — Gdziekolwiek pójdziesz, b˛edzie ich tyle samo — westchn˛eła Allie. — Tu nie jest tak z´ le. Siedziała na swoim s´piworze z główka˛ u´spionego Justina na kolanach. Mówiac, ˛ pogłaskała chłopczyka po włosach. Przemkn˛eło mi przez my´sl, zreszta˛ nie po raz pierwszy, z˙ e cho´cby nie wiem jak twarda˛ usiłowała przed nami udawa´c,
266
to dziecko jest kluczem do jej prawdziwej natury. W ogóle — dzieci zdawały si˛e odsłania´c natur˛e wi˛ekszo´sci siedzacych ˛ tu dorosłych. — Nigdzie nie b˛edzie gwarancji bezpiecze´nstwa — przytakn˛ełam. — Ale je´sli tylko nie zabraknie nam ch˛eci do pracy, mamy tu spore szans˛e. Przyniosłam w plecaku troch˛e nasion. Jest za co dokupi´c wi˛ecej. Na poczatek ˛ powinni´smy zaja´ ˛c si˛e bardziej ogrodnictwem ni˙z prawdziwym gospodarowaniem. Wszystko b˛edziemy musieli robi´c własnymi r˛ekami: kompostowa´c, podlewa´c i pieli´c, zbiera´c robaki, s´limaki czy cokolwiek innego, co niszczyłoby ro´sliny, t˛epi´c i wytłuc wszystkie jedno po drugim, je´sli b˛edzie trzeba. Ponadto je˙zeli mamy wod˛e w studni teraz, w pa´zdzierniku, raczej nie ma powodu, by martwi´c si˛e, z˙ e zacznie nam wysycha´c. W ka˙zdym razie na pewno nie w tym roku. A je´sli ktokolwiek b˛edzie chciał szkodzi´c nam albo zbiorom, zabijemy go. To wszystko. My ich — albo oni nas. ˙ ac Zyj ˛ i pracujac ˛ razem, b˛edziemy w stanie chroni´c nas samych i dzieci. Pierwszym, najwa˙zniejszym obowiazkiem ˛ wspólnoty musi by´c bezpiecze´nstwo dzieci: tych, które ju˙z sa,˛ i tych, które si˛e urodza.˛ Na pewien czas zapadła cisza, cała grupka my´slała o wszystkich „za” i „przeciw” — by´c mo˙ze przeciwstawiajac ˛ je temu, co ich czekało, gdyby zdecydowali si˛e odej´sc´ stad ˛ i pociagn ˛ a´ ˛c dalej na północ. — Musimy co´s postanowi´c — powiedziałam w ko´ncu. — Czeka nas mnóstwo roboty przy budowaniu i sadzeniu. Trzeba te˙z dokupi´c z˙ ywno´sci, nasion i narz˛edzi. Najwy˙zszy czas, z˙ eby wszyscy si˛e zadeklarowali. — Allie, zostajesz? Spojrzała na mnie ponad wygasłym ogniskiem i patrzyła uporczywie, jakby z nadzieja,˛ z˙ e wyczyta na mojej twarzy co´s takiego, co podsunie jej odpowied´z. — Jakie masz nasiona? — spytała. Wzi˛ełam gł˛eboki oddech. — Przewa˙znie letnich upraw: kukurydzy, papryki, słonecznika, bakła˙zana, melona, pomidorów, fasoli, kabaczków. Ale mam par˛e zimowych: groszek, marchewka, kapusta, brokuły, zimowa odmiana kabaczka, cebula, szparagi, zioła, ró˙zne gatunki zieleniny. . . Mo˙zemy dokupi´c wi˛ecej; poza tym jest jeszcze to, co ros´nie w ogrodzie, i to, co mo˙zna zebra´c z tutejszych d˛ebów, sosen cytrusów. Nasion drzew te˙z troch˛e przyniosłam; mamy d˛ebin˛e, cytrusa, gruszk˛e, brzoskwini˛e, nektarynk˛e, migdałowiec, włoski orzech i jeszcze kilka innych. Przez par˛e pierwszych lat nie b˛edzie z nich po˙zytku, za to w przyszło´sci taka inwestycja zwróci si˛e z nawiazk ˛ a.˛ — Zupełnie jak z dzie´cmi — zauwa˙zyła Allie. — Nie przypuszczam, z˙ e b˛ed˛e na tyle głupia, ale zgoda, zostan˛e. Te˙z chc˛e zbudowa´c co´s własnego. Jeszcze nigdy w z˙ yciu nie miałam takiej okazji. Wi˛ec ostatecznie Allie z Justinem zostaja.˛ — Harry? Zahra? 267
— Jasne, z˙ e zostajemy — odpowiedziała Zahra. Harry zmarszczył brwi. — Nie tak pr˛edko. Wcale nie musimy. — Wiem. Ale chcemy. Je˙zeli mamy szans˛e zało˙zy´c taka˛ wspólnot˛e, o jakiej opowiada Lauren, gdzie nie b˛edziemy musieli podnajmowa´c si˛e obcym, ufa´c im, kiedy wiadomo, z˙ e nas wystawia˛ wiatru, to powinni´smy spróbowa´c. Gdyby´s wychował si˛e tam, gdzie ja, rozumiałby´s, jaka to okazja. — Harry — zacz˛ełam. — Znamy si˛e od urodzenia. Byłe´s najlepszym przyjacielem brata, którego musiałam zostawi´c. Chyba nie mówisz powa˙znie, z˙ e chciałby´s odej´sc´ ? Nie był to najmocniejszy argument na s´wiecie. Był te˙z kuzynem i ukochanym Joanne, a jednak pu´scił ja˛ sama,˛ kiedy mogli jecha´c oboje i by´c razem. — Chciałbym mie´c co´s własnego — powiedział. — Jaki´s grunt, dom, mo˙ze sklep albo mała˛ farm˛e. Co´s, co b˛edzie moje. A ta ziemia nale˙zy do Bankole’a. — Zgadza si˛e — wtracił ˛ si˛e Bankole. — I b˛edziesz mógł gospodarowa´c na niej, nie płacac ˛ centa za dzier˙zaw˛e i wod˛e. Pomy´sl, ile by to kosztowało dalej na Północy — je´sli w ogóle znalazłaby si˛e jaka´s działka z woda˛ na sprzeda˙z, je´sli w ogóle zaszedłby´s poza Kaliforni˛e. — Ale tu nie ma z˙ adnej pracy! — Przeciwnie, chłopcze: czeka tu mnóstwo pracy. Harówka na ogromnej połaci taniej ziemi. Zastanów si˛e, ile b˛edzie kosztował grunt na tej twojej Północy, dokad ˛ zmierzasz ty i cała reszta s´wiata? Harry zastanowił si˛e, po czym rozło˙zył r˛ece. — Martwi mnie tylko, z˙ e mo˙zemy utopi´c tu wszystkie nasze pieniadze, ˛ a potem przekona´c si˛e, z˙ e pomysł nie wypalił. Skin˛ełam głowa.˛ — Te˙z o tym my´slałam i te˙z mnie to niepokoi. Ale zrozum, z˙ e takie ryzyko istnieje wsz˛edzie. Równie dobrze mógłby´s osia´ ˛sc´ w Oregonie czy Waszyngtonie, nie móc znale´zc´ z˙ adnego zaj˛ecia i tam przeje´sc´ wszystkie oszcz˛edno´sci. Albo byłby´s zmuszony do pracy na takich warunkach jak Emery i Grayson. Przecie˙z przy takiej rzeszy ludzi, jaka napływa na Północ, pracodawcy moga˛ przebiera´c w robotnikach i dyktowa´c stawki według własnego widzimisi˛e. Emery obj˛eła ramieniem Tori, która drzemała u jej boku. — Mo˙ze miałby´s szans˛e zaczepi´c si˛e jako kierujacy ˛ — zauwa˙zyła. — Ch˛etnie biora˛ białych do tej roboty. Je˙zeli umiesz czyta´c i pisa´c i b˛edziesz ch˛etny, mogliby ci˛e zatrudni´c. — Nie umiem prowadzi´c, ale mógłbym si˛e nauczy´c — odparł Harry. — Masz na my´sli te wielkie opancerzone ci˛ez˙ arówki, prawda? Emery była zaskoczona odpowiedzia˛ Harry’ego.
268
— Ci˛ez˙ arówki? Skad, ˛ chodzi o kierowanie lud´zmi. Przymuszanie ich do pracy. Pop˛edzanie, by pracowali szybciej. Pilnowanie, z˙ eby robili. . . wszystko, co tylko ka˙ze wła´sciciel. Wyraz nadziei na twarzy Harry’ego rozpłynał ˛ si˛e, natomiast ogarn˛eła go zgroza i oburzenie. — Chryste, i ty my´slisz, z˙ e zgodziłbym si˛e robi´c co´s takiego?! Jak mogło ci w ogóle przyj´sc´ na my´sl, z˙ e wziałbym ˛ taka˛ prac˛e? Emery wzruszyła ramionami. Troch˛e zmroziła mnie ta jej oboj˛etno´sc´ wobec czego´s takiego — lecz najwyra´zniej jej zda˙ ˛zyło to ju˙z spowszednie´c. — Niektórzy uwa˙zaja,˛ z˙ e to całkiem niezła fucha — stwierdziła. — Ostatni kierujacy, ˛ jakiego mieli´smy, dawniej robił co´s przy komputerach, nie wiem dokładnie co. Kiedy jego firma wycofała si˛e z bran˙zy, dostał t˛e posad˛e i zaczał ˛ kierowa´c lud´zmi. Chyba nawet to lubił. — Hm — chrzakn ˛ ał ˛ Harry zni˙zonym głosem, odczekujac, ˛ póki na niego nie ´ spojrzała. — Smiesz twierdzi´c, z˙ e podobałoby mi si˛e poganianie niewolników i odbieranie im dzieci? Patrzyła na niego uwa˙znie, badajac, ˛ jakie uczucia maluja˛ si˛e na jego twarzy. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie — odpowiedziała. — Ale cz˛esto tylko taka praca jest do wzi˛ecia: niewolnika albo kierownika niewolników. Słyszałam, z˙ e przy samej granicy z Kanada˛ jest mnóstwo fabryk, które daja˛ tylko takie zatrudnienie. Skrzywiłam si˛e. — Zakłady wykorzystujace ˛ niewolnicza˛ sił˛e robocza? ˛ — No. Robotnicy produkuja˛ ró˙zne towary dla kanadyjskich czy azjatyckich kompanii. Zarabiaja˛ tyle, co kot napłakał, wi˛ec pr˛edko popadaja˛ w długi. Zdarza si˛e, z˙ e ulegaja˛ wypadkom albo choruja.˛ Woda, która˛ dostaja˛ do picia, jest brudna, a same fabryki te˙z sa˛ gro´zne dla zdrowia: pełno tam trucizn i maszyn, które cz˛esto co´s komu´s mia˙zd˙za˛ czy ucinaja.˛ Ale wszyscy si˛e łudza,˛ z˙ e najpierw zarobia˛ troch˛e gotówki, a pó´zniej odejda.˛ Pracowałam z paroma kobietami, które były tam, na Północy, ale kiedy zobaczyły, jak jest, zaraz wróciły. — Mimo to sama tam szła´s? — spytał Harry z naciskiem. — Nie po to, z˙ eby pracowa´c w takich miejscach. Dziewczyny mnie przestrzegły. — Te˙z słyszałem o tych zakładach — zabrał głos Bankole. — Miały da´c zatrudnienie masom, które migruja˛ na Północ. Prezydent Donner z całego serca je popiera. Pracuja˛ tam nie niewolnicy, tylko raczej z góry spisani na straty tułacze. Wdychaja˛ toksyczne wyziewy, pija˛ zanieczyszczona˛ wod˛e, kalecza˛ ich nieosłoni˛ete, niezabezpieczone maszyny. . . Niewa˙zne. Tak łatwo ich zastapi´ ˛ c — na ka˙zde miejsce czekaja˛ tysiace ˛ bezrobotnych. — Nie we wszystkich przygranicznych zakładach — wtracił ˛ si˛e Mora — musi by´c tak z´ le. Słyszałem, z˙ e w niektórych płaca˛ gotówka,˛ nie kompanijnymi bonami. 269
— Wi˛ec chcesz si˛e tam przenie´sc´ — spytałam wprost — czy wolisz zosta´c z nami? Spojrzał w dół na Doe, wcia˙ ˛z jeszcze zaj˛eta˛ pogryzaniem kawałka słodkiego ziemniaka. — Chc˛e zosta´c z wami — odparł ku memu zdziwieniu. — Nie jestem pewien, czy sami wierzycie, z˙ e naprawd˛e dacie rad˛e co´s tu zbudowa´c, ale jeste´scie na tyle szurni˛eci, z˙ e mo˙ze wam si˛e uda´c. A jak si˛e nie uda, on nic nie straci. Z pewno´scia˛ nie znajdzie si˛e w gorszym poło˙zeniu, ni˙z był, kiedy uciekał przed niewolnictwem. Obrabuje kogo´s i b˛edzie mógł dalej w˛edrowa´c na północ. A mo˙ze nie? Ostatnio du˙zo o nim my´slałam. Niewatpliwie ˛ bardzo si˛e starał trzyma´c ludzi na dystans — pilnował, by przypadkiem nie dowiedzieli si˛e o nim za du˙zo, nie poznali, co czuje, nie zauwa˙zyli, z˙ e w ogóle ma jakie´s uczucia. Typowy m˛ez˙ czyzna-wra˙zliwiec, który rozpaczliwie próbuje zamaskowa´c t˛e okropna˛ nadwra˙zliwo´sc´ , a wła´sciwie słabo´sc´ . Mo˙ze m˛ez˙ czy´znie trudniej z˙ y´c z hiperempatia? ˛ Jak zachowywaliby si˛e moi bracia, gdyby byli wra˙zliwcami? Dziwne, z˙ e nigdy przedtem nie zastanawiałam si˛e nad tym. — Ciesz˛e si˛e — odezwałam si˛e. — Potrzebujemy ci˛e. Spojrzałam na Travisa i Natividad. — Was te˙z. Bo zostajecie, prawda? — Przecie˙z wiesz, z˙ e tak — powiedział Travis. — Chocia˙z musz˛e przyzna´c, z˙ e nawet bardziej ni˙z bym chciał, zgadzam si˛e z tym, co mówił Mora. Te˙z mam powa˙zne watpliwo´ ˛ sci, czy wszystkiemu tu podołamy. — Mamy tyle szans, ile sami stworzymy — odparłam i obróciłam si˛e do Harry’ego. Od dłu˙zszej chwili on i Zahra poszeptywali co´s mi˛edzy soba.˛ Podniósł na mnie oczy. — Mora ma racj˛e — stwierdził. — Jeste´s szurni˛eta. Westchn˛ełam. — Ale czasy te˙z nie sa˛ normalne — ciagn ˛ ał ˛ — wi˛ec mo˙ze wła´snie takich wariatów potrzeba — nam, zwykłym ludziom. Zostan˛e. Nie wiem, czy nie przyjdzie mi tego z˙ ałowa´c, ale zostaj˛e. Wi˛ec klamka zapadła — decyzje podj˛ete i wreszcie mo˙zemy przesta´c si˛e kłóci´c. Jutro zaczniemy przygotowywa´c zimowy ogród. W przyszłym tygodniu wyprawimy si˛e w kilkoro do miasteczka, z˙ eby dokupi´c narz˛edzi, nasion i zapasów. Czas te˙z zabra´c si˛e do budowy jakiego´s schroniska dla nas. Drzew w okolicy pod dostatkiem i mo˙zemy wkopa´c si˛e w ziemi˛e na stoku. Mora mówi, z˙ e stawiał ju˙z chaty dla niewolników i z przyjemno´scia˛ zbuduje co´s lepszego — bardziej godne-
270
go człowieka. Poza tym — tak daleko na północy i tak blisko wybrze˙za, mo˙zemy spodziewa´c si˛e deszczu. ´ NIEDZIELA, 10 PAZDZIERNIKA 2027 Dzi´s pochowali´smy rodzin˛e Bankole’a — szczatki ˛ pi˛eciu osób, które zgin˛eły w po˙zarze. Policja si˛e nie zjawiła. Bankole doszedł do wniosku, z˙ e ju˙z nigdy nie przyjada˛ i z˙ e najwy˙zszy czas wyprawi´c siostrze i jej rodzinie przyzwoity pogrzeb. Wyzbierali´smy wszystkie ko´sci, jakie udało si˛e znale´zc´ , i wczoraj Natividad zawin˛eła je w szal, który wydziergała na drutach wiele lat temu. To była najpi˛ekniejsza rzecz w jej dobytku. — Co´s takiego powinno słu˙zy´c z˙ ywym — powiedział Bankole, gdy mu go przyniosła. — Ty z˙ yjesz — odparła mu. — Lubi˛e ci˛e i bardzo z˙ ałuj˛e, z˙ e nie poznam twojej siostry. Spogladał ˛ na nia˛ dłu˙zsza˛ chwil˛e. Nast˛epnie wział ˛ szal i u´sciskał ja.˛ Nagle wybuchnał ˛ płaczem i odszedł mi˛edzy drzewa, znikajac ˛ nam z oczu. Gdy po godzinie nie wracał, poszłam go poszuka´c. Siedział na zwalonym pniu i ocierał twarz. Przysiadłam obok i jaki´s czas tkwili´smy tak bez słowa. Wreszcie podniósł si˛e, zaczekał, a˙z ja te˙z wstan˛e, i razem ruszyli´smy do obozu. — Pochowajmy ich w d˛ebowym gaju — zaproponowałam. — W´sród drzew milej jest ni˙z w´sród kamieni; z˙ ycie ku pami˛eci z˙ ycia. Zerknał ˛ na mnie. — Dobrze. — Bankole? Zatrzymał si˛e i spojrzał na mnie tak, z˙ e nie rozumiałam o co mu chodzi. — Nikt z nas jej nie poznał — zwróciłam si˛e do niego. — Strasznie mi przykro. Ja bardzo chciałam, niezale˙znie od tego, jak bardzo mogłabym ja˛ zaskoczy´c. Zdołał si˛e u´smiechna´ ˛c. — Obci˛ełaby wzrokiem najpierw ciebie, potem mnie; pó´zniej, jak przypuszczam, prosto z mostu paln˛ełaby co´s w tym stylu: „Nie ma wi˛ekszego durnia ni˙z stary dure´n”. Ale z czasem, jak ju˙z by wszystko przemy´slała, pewnie by ci˛e polubiła. — My´slisz, z˙ e by si˛e zgodziła. . . wybaczyła, z˙ e ma towarzystwo? — Co takiego? Westchn˛ełam ci˛ez˙ ko, wa˙zac ˛ w my´slach to, co miałam zamiar powiedzie´c. Mogłam wiele popsu´c. Nie wiedziałam, czy zrozumie. Jednak trzeba było to zrobi´c. — Jutro pochowamy twoich zmarłych. Uwa˙zam, z˙ e nale˙zy im si˛e uroczysty pogrzeb. Razem z nimi my wszyscy powinni´smy po˙zegna´c i naszych bliskich. 271
Wi˛ekszo´sc´ z nas musiała zostawi´c — porzuci´c w po´spiechu — własnych zmarłych, tak samo niepogrzebanych, bez pochówku, bez po˙zegnania. Jutro powinnis´my wspomnie´c ich i z˙ yczy´c, aby spoczywali w spokoju. . . je´sli pozwolisz. — Twoja˛ rodzin˛e? — Tak — potakn˛ełam. — Moja˛ i Zahry, i Harry’ego, i Allie — jej siostr˛e i synka — mo˙ze chłopców Emery oraz innych, o których nie wiem. Mora nie był skłonny do takich zwierze´n, ale na pewno te˙z kogo´s stracił. Na przykład matk˛e Doe. — Jak to sobie wyobra˙zasz? — Ka˙zde z nas po˙zegna swoich zmarłych. Znali´smy ich. Musimy znale´zc´ odpowiednie słowa. — Mo˙ze z Biblii? — Jakiekolwiek: wspomnienia, cytaty, my´sli, pie´sni. . . Mój ojciec miał pogrzeb, chocia˙z nigdy nie znale´zli´smy ciała. Ale macocha i trójka młodszych braci nie. A Zahra była s´wiadkiem ich s´mierci; gdyby nie ona, nie miałabym poj˛ecia, co si˛e z nimi stało. Zamy´sliłam si˛e na moment. — Mam do´sc´ z˙ oł˛edzi, by ka˙zdy zasadził po jednym d˛ebie dla swojego zmarłego. Starczy nawet na drzewko za mam˛e Justina. Chciałabym, z˙ eby cała uroczysto´sc´ była bardzo prosta. Ale wszyscy musza˛ mie´c czas, z˙ eby zabra´c głos. Nie wyłaczaj ˛ ac ˛ naszych dwu dziewczynek. Skinał ˛ głowa.˛ — Nie mam nic przeciwko temu. To dobry pomysł. Tyle ludzi umarło — dorzucił par˛e kroków dalej. — A ile jeszcze umrze. . . — Nikt z nas, mam nadziej˛e. Milczał przez dłu˙zsza˛ chwil˛e. Raptem stanał ˛ i poło˙zył mi r˛ek˛e na ramieniu, chcac, ˛ bym te˙z si˛e zatrzymała. Z poczatku ˛ stał tylko, wpatrujac ˛ si˛e w moja˛ twarz, jakby chciał ja˛ zbada´c. — Jeste´s taka młoda — odezwał si˛e w ko´ncu. — To prawie zbrodnia pozwoli´c ludziom prze˙zywa´c młodo´sc´ w tych przera˙zajacych ˛ czasach. Szkoda, z˙ e nie znała´s tego kraju, gdy jeszcze mo˙zna go było uratowa´c. — Mo˙ze nie wszystko stracone — odparłam. — Mo˙ze jeszcze przetrwa: zmieniony, ale ciagle ˛ ten sam. — Nie. Przyciagn ˛ ał ˛ mnie i objał ˛ ramieniem. — Naturalnie, ludzie przetrwaja.˛ Niektóre kraje te˙z. Mo˙zliwe, z˙ e wchłona˛ to, co z nas zostanie. A mo˙ze po prostu rozpadniemy si˛e na mnóstwo drobnych pa´nstewek, skłóconych i walczacych ˛ ze soba˛ o skrawki, okruchy po dawnym mocarstwie. Wła´sciwie prawie ju˙z tak jest; popatrz na stany, które odgrodziły si˛e od siebie i zacz˛eły traktowa´c swoje granice jak granice pa´nstwa. Jeste´s bystra i inte-
272
ligentna, jednak chyba nawet ty nie pojmujesz — nie jeste´s w stanie ogarna´ ˛c — jak wiele stracili´smy. Ale mo˙ze to błogosławie´nstwo. — Bóg to Przemiana — przypomniałam. — Olamina, to nic nie znaczy. — Przeciwnie. Znaczy wszystko. Wszystko! Westchnał. ˛ — Widzisz, mimo z˙ e dzieje si˛e tak z´ le — jeszcze nie si˛egn˛eli´smy dna. Głód, choroby, spustoszenie siane przez narkotyki i rzady ˛ motłochu dopiero si˛e zacz˛eły. Na razie władza federalna, stanowa i lokalna jeszcze istnieje — przynajmniej nominalnie — i czasem jeszcze podejmuje jakie´s działania, prócz s´ciagania ˛ podatków i posyłania wojska. I pieniadz ˛ nie stracił jeszcze na warto´sci. Zdumiewajace. ˛ Oczywi´scie dzi´s trzeba mie´c wi˛ecej, by dosta´c to samo co kiedy´s — ale wcia˙ ˛z mo˙zna nim płaci´c. Mo˙zna by upatrywa´c w tym pewnej nadziei — a mo˙ze to tylko kolejny dowód potwierdzajacy ˛ to, co powiedziałem, z˙ e jeszcze nie dotkn˛eli´smy dna. — Có˙z, przynajmniej nasza gromadka ma tutaj szans˛e ju˙z ni˙zej si˛e nie stoczy´c — zauwa˙zyłam. Potrzasn ˛ ał ˛ swa˛ kudłata˛ głowa,˛ z tym powa˙znym wyrazem twarzy na moment zrobił si˛e szalenie podobny do Fredericka Douglassa na starym zdj˛eciu, które kiedy´s miałam. — Chciałbym w to wierzy´c — powiedział. — Ale ja te˙z bardzo watpi˛ ˛ e, z˙ e akurat nam uda si˛e prze˙zy´c w tym piekle. Oplotłam go ramieniem. — Wracajmy — ponagliłam. — Czeka nas du˙zo pracy.
***
Tak wi˛ec dzi´s po˙zegnali´smy wszystkich przyjaciół i krewnych, jakich utracili´smy. Snuli´smy o nich wspomnienia, czytali´smy ust˛epy z Biblii, strofy „Nasion Ziemi”; przytaczali´smy kawałki ulubionych wierszy i piosenek naszych bliskich. Pó´zniej pochowali´smy ich i zasadzili´smy nasiona d˛ebiny. Jeszcze pó´zniej usiedli´smy wszyscy razem do wspólnego posiłku i w trakcie ˙ edzia.˛ rozmowy nazwali´smy nasza˛ osad˛e Zoł˛
273
***
Siewca wyszedł sia´c ziarno. A gdy siał, jedno padło na drog˛e i zostało podeptane, a ptaki powietrzne wydziobały je. Inne padło na skał˛e i gdy wzeszło, uschło, bo nie miało wilgoci. Inne znowu padło mi˛edzy ciernie, a ciernie razem z nim wyrosły. Inne w ko´ncu padło na ziemi˛e z˙ yzna˛ i gdy wzrosło, wydało plon stokrotny.