C.J. Box
DROGA UCIECZKI Z angielskiego przełożył ANDRZEJ SZULC
Dla Ann Rittenberg …i jak zawsze dla Laurie
Podzi...
9 downloads
18 Views
1MB Size
C.J. Box
DROGA UCIECZKI Z angielskiego przełożył ANDRZEJ SZULC
Dla Ann Rittenberg …i jak zawsze dla Laurie
Podziękowania Autor chciałby podziękować wspaniałym ludziom z Sandpoint w Idaho ‒ w tym Marianne Love oraz Roleyowi i Janice Schoonoverom ‒ za informacje i gościnność. Dziękuje również Markowi Whitworthowi z Los Angeles, który pierwszy wspomniał o miejscu o nazwie Błękitne Niebo. Szczere wyrazy wdzięczności dla Bena Seviera, który doprowadził rzecz do końca. Ta powieść w ogóle by nie powstała, gdyby nie cierpliwość i wytrwałość Ann Rittenberg.
Dzień pierwszy Piątek W krajach, gdzie wolno się stowarzyszać, tajne stowarzyszenia są nieznane. W Ameryce są frakcje, ale nie ma spisków. Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, 1835 WITAJCIE W MATECZNIKU PÓŁNOCNEGO ZACHODU tablica witająca przybyszów na lotnisku w Spokane
Piątek, 16.28 Gdyby w to kwietniowe deszczowe popołudnie w północnym Idaho dwunastoletnia Annie Taylor nie wybrała się z młodszym bratem Williamem na ryby, w ogóle nie zobaczyłaby egzekucji i nie spojrzała w oczy katom. Ale Annie pogniewała się na matkę. Zanim jeszcze stali się świadkami zabójstwa, przeciskali się między mokrymi wierzbami niedaleko potoku Sand Creek, nałożywszy na ubrania plastikowe worki na śmieci, żeby ich nie zmoczyć. Na odwróconych liściach olch zebrała się woda po porannym deszczu, między gałęziami wisiały inkrustowane kroplami pajęczyny. Kiedy szaroczarne pięści burzy zasłoniły słońce, światło przygasło, zatarło kontury rzeczy i las pogrążył się w posępnym mroku. Ziemia była czarna, grząska w lesie i śliska na ścieżce. Ich buty plaskały, kiedy brnęli z trudem w górę strumienia. Po wyjściu ze swojego domu na skraju miasta Annie i William przejechali kilka kilometrów z listonoszką Fioną, a potem wędrowali prawie dwie godziny, szukając na próżno spokojnej wody. ‒ Może to nie był dobry pomysł ‒ stwierdził dziesięcioletni William, przekrzykując wściekły ryk wezbranego po deszczu strumienia. Annie zatrzymała się i spojrzała na brata. Z nasuniętego na jej ubranie plastikowego worka wystawała długa wędka muchówka. Zaczepiła kilka razy jej końcem o gałęzie i w jednej z przelotek utkwiły sosnowe igły. ‒ Powiedziałeś, że chcesz iść na ryby, więc zabrałam cię na ryby ‒ powiedziała. ‒ Ale przecież ty nie masz o tym pojęcia ‒ odparł William, po czym otworzył szerzej oczy i zaczęła mu drżeć dolna warga, co działo się zawsze, kiedy był bliski płaczu. ‒ William… ‒ Powinniśmy wrócić. ‒ Nie płacz, William. Jej brat uciekł spojrzeniem w bok. Wiedziała, że próbuje się opanować; poznawała to po jego zaciśniętych wargach. Nie podobało jej się, że taka z niego beksa, że tak łatwo poddaje się emocjom. Ona nie miała z tym problemu.
‒ Ile razy Tom mówił, że weźmie cię na ryby? ‒ zapytała. ‒ Wiele razy ‒ odparł, nie patrząc jej w oczy. ‒ Ile razy cię zabrał? ‒ No wiesz ‒ mruknął ponuro. ‒ Tak, wiem. ‒ Ale chyba go lubię. ‒ A ja chyba nie ‒ stwierdziła Annie. ‒ Ty nikogo nie lubisz. Annie chciała zaprotestować, lecz przyszło jej do głowy, że William ma być może rację. ‒ Lubię ciebie ‒ odpowiedziała. ‒ Tak bardzo, że zabrałam cię na ryby, choć nie wiem, jak się je łowi. Poza tym skoro Tom się na tym zna, to chyba nie jest aż takie trudne? W kącikach ust Williama pojawił się zuchwały uśmiech. ‒ No nie… ‒ Zobacz ‒ powiedziała, unosząc plastikowy worek, żeby pokazać mu, że ma na sobie wędkarską kamizelkę Toma. Zabrała ją bez pytania z wieszaka w ich domu. ‒ Są tutaj przynęty, muchy i co tylko chcesz. Przywiążemy je do końca twojej żyłki i zarzucimy. Ryba nie może być znacznie mądrzejsza od Toma, więc to chyba nie jest takie trudne? ‒ …skoro Tom potrafi to zrobić ‒ dokończył, wyraźniej się uśmiechając. Wtedy właśnie usłyszeli poprzez szum strumienia odgłos silnika, który wszedł na wysokie obroty i ucichł.
• • • Do zdrady doszło, kiedy Tom zszedł tego ranka na dół i zapytał, co jest na śniadanie. Annie i William siedzieli przy stole ubrani do szkoły i jedli płatki ‒ Sugar Pops on i Frosted Mini-Wheats ona. Tom zadał to pytanie, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem, ale przecież tak nie było. Nigdy wcześniej nie został w ich domu na śniadanie, nigdy nie nocował. Miał na sobie to samo pogniecione ubranie co poprzedniego wieczoru, kiedy przyszedł po kolacji, żeby odwiedzić ich mamę; swój, jak go nazywał, wędkarski kombinezon ‒ workowate spodnie, które rozpinały się na udach, i luźną koszulę z masą kieszeni. Dla Annie było to zupełnie nowe terytorium i nie chciała się tam zapuszczać. Zamiast tego wbiła wzrok w jego wielkie białe stopy. Były woskowate i blade niczym stopy nieboszczyka, ale na czubkach palców miał małe kępki czarnych włosów, które ją fascynowały i jednocześnie napełniały odrazą. Wchodząc do jadalni, plaskał podeszwami po linoleum. ‒ Gdzie wasza mama trzyma kawę? ‒ zapytał. William zastygł w bezruchu na krześle, z otwartymi szerokooczyma i łyżką uniesioną do ust. Sugar Pops nurkowały w mleku. ‒ Na blacie, w takim jakby pojemniku ‒ odparł. ‒ W takim jakby pojemniku ‒ powtórzył z rozbawieniem Tom i zabrał się do robienia
kawy. Annie świdrowała wzrokiem koszulę na jego plecach. Tom był duży, wysportowany i zawsze udawał, że ich lubi. Rzadko pojawiał się bez jakiegoś prezentu dla dzieci, najczęściej bezwartościowego i wybranego w ostatniej chwili, jak paluszki mięsne SlimJim albo kupione w sklepie na rogu jo-jo. Nigdy jednak nie widziała go takiego jak teraz ‒ rozchełstanego, niechlujnego, rozmawiającego z nimi, jakby byli poważnymi ludźmi, którzy wiedzą, gdzie jest kawa. ‒ Co tutaj robisz? ‒ zapytała. Tom się odwrócił. Miał mętne, nieobecne oczy. ‒ Przyrządzam kawę ‒ odpowiedział. ‒ Nie. Mam na myśli, co robisz w moim domu. Łyżka Williama w końcu trafiła do jego ust. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od pleców Toma. Kropla mleka wyciekła z kącika jego ust i zawisła na podbródku niczym biały klej. ‒ W twoim domu? Myślałem, że to dom waszej matki ‒ powiedział Tom. Jaki z niego dowcipniś, pomyślała chmurnie. ‒ To wszystko, co macie na śniadanie? ‒ zapytał, podnosząc pudełko z płatkami. ‒ Są grzanki ‒ odparł William z pełnymi ustami. ‒ Mama robi czasami jajka. I naleśniki. Annie zmierzyła brata bazyliszkowym wzrokiem. ‒ Może poproszę Monicę, żeby zrobiła mi jajka ‒ mruknął Tom bardziej do siebie niż do nich i nalał sobie filiżankę kawy, nie czekając, aż napełni się do końca dzbanek w ekspresie. Kapiące krople zaskwierczały na elektrycznej płycie. A więc stała się już „Monicą”, nie „waszą matką”, pomyślała Annie. Tom podszedł do stołu, plaskając i cmokając tymi swoimi białymi stopami po podłodze, przysunął sobie krzesło i usiadł. Czuła od niego zapach swojej matki i przyprawiało ją to o mdłości. ‒ To krzesło mamy ‒ powiedziała. ‒ Nie pogniewa się ‒ odparł z fałszywym, protekcjonalnym uśmiechem. Byli dla niego znowu dziećmi, choć miała wrażenie, że Tom trochę się jej boi. Może zdał sobie teraz sprawę, co zrobił. A może nie. Celowo ignorując Annie, która piorunowała go wzrokiem, odwrócił się do Williama. ‒ Idziesz do szkoły, tak? ‒ powiedział, po czym wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy. William pokiwał głową, otwierając szerzej oczy. ‒ Szkoda, że nie możesz sobie wziąć wolnego i pójść ze mną na ryby. Wczoraj wieczorem złowiłem parę niezłych sztuk, zanim tu przyszedłem. Czterdziestocentymetrowe pstrągi. Przyniosłem kilka waszej mamie, żebyście mieli co jeść na kolację. ‒ Chcę iść na ryby ‒ oznajmił William, wypinając pierś. ‒ Nigdy jeszcze nie chodziłem na ryby, ale chyba dam sobie radę. ‒ Pewnie, że dasz radę, mały ‒ stwierdził Tom, pijąc gorącą kawę, po czym wskazał zagracony przedsionek przy kuchni, gdzie zostawił swoją wędkarską kamizelkę i wędkę. ‒ W pick-upie mam jeszcze jedną wędkę. Mógłbym ci pożyczyć.
Podniecony William zaczął się nagle wiercić na krześle. ‒ Dzisiaj wcześniej kończymy! ‒ zawołał. ‒ To może byśmy poszli? Tom spojrzał na Annie, oczekując potwierdzenia. ‒ Mamy skrócone zajęcia ‒ mruknęła z kamienną twarzą. ‒ Kończymy w południe. Tom wydął wargi i pokiwał głową. Miał teraz w garści Williama. ‒ Więc może zabiorę cię i pojedziemy. Zapytam waszą mamę. Mogę cię zabrać od razu po szkole. Ty też chcesz pojechać, Annie? Annie pokręciła szybko głową. ‒ Nie. ‒ Powinnaś się trochę rozluźnić ‒ powiedział Tom, uśmiechając się samymi ustami. ‒ A ty powinieneś iść do domu ‒ odpaliła. Tom miał zamiar odpowiedzieć, lecz w tym samym momencie na dół zeszła matka Annie z głową zwróconą w stronę drzwi. Jej córka patrzyła, jak idzie przez salon i rozchyla zasłony, spodziewając się, jak sądziła, że samochodu Toma nie ma już przed domem. Widząc go, odwróciła się ze zgrozą i zobaczyła siedzących przy kuchennym stole Toma, Annie i Williama. Krew odpłynęła jej z twarzy i przez sekundę Annie zrobiło się jej żal. Ale tylko przez sekundę. ‒ Tommmmm ‒ wycedziła matka, podnosząc głos i przeciągając to jedno słowo tak, że stało się całym zdaniem, które znaczyło bardzo wiele, ale przede wszystkim: „Dlaczego tu jeszcze siedzisz?”. ‒ Nie musisz już iść do pracy, Tom? ‒ zapytała w końcu. Tom był kurierem UPS. Annie widywała go często po pracy w jego brązowym uniformie. Miał wyjątkowo obcisłe szorty i koszulę. ‒ Tak jest. ‒Tom wstał od stołu tak szybko, że trochę kawy wylało się na blat. ‒ Lepiej już pójdę, dzieciaki, bo się spóźnię. Annie zobaczyła, jak on i jej matka wymieniają spojrzenia, kiedy minął ją i pospieszył do drzwi. Dzięki Bogu obyło się bez pocałunku na pożegnanie, bo chybaby się porzygała. ‒ Mamo! ‒ zawołał William. ‒ Tom zabiera mnie po szkole na ryby! ‒ To fajnie, skarbie ‒ odparła roztargnionym tonem mama. ‒ Idź umyj zęby ‒ powiedziała Annie do Williego, przejmując wakującą rolę dorosłego. ‒ Musimy już iść. William pobiegł na górę. Annie spiorunowała wzrokiem matkę. ‒ Annie… ‒ Wyjdziesz za niego za mąż? Matka westchnęła, najwyraźniej szukając odpowiednich słów. Podniosła powoli ręce, a potem opuściła je, jakby pękły mocujące je sznurki. Dla Annie stanowiło to wystarczającą odpowiedź. ‒ Mówiłaś mi, że… ‒ Wiem ‒ odparła niecierpliwie matka ze łzami w oczach. ‒ Trudno ci to pojąć. Ale kiedyś może zrozumiesz.
Annie wstała od stołu, zaniosła talerz Williama i swój do zlewu i umyła je. Kiedy skończyła, matka nadal stała w miejscu. W ogóle się nie poruszyła. ‒ Och, ja to rozumiem ‒ powiedziała Annie i wskazała schody. ‒ Ale William nie. Myśli, że ma nowego tatę. Monica zaczerpnęła raptownie powietrza, jakby Annie ją spoliczkowała. Jej córka specjalnie się tym nie przejęła. ‒ Porozmawiamy później ‒ oświadczyła matka. Obchodząc ją szerokim łukiem, Annie wyszła przez przedsionek na dwór, żeby tam zaczekać na Williama. Wiedziała, że matka będzie niepocieszona, bo nie pocałowała jej na pożegnanie. No i dobrze, pomyślała. Dosyć się ostatnio nacałowała.
• • • W południe Annie czekała razem z Williamem przed szkołą. Wypatrywali pick-upa Toma, lecz go nie zobaczyli. Kiedy zza rogu wyjechała w końcu furgonetka z napisem UPS, William podniósł triumfalnie pięść. ‒ Jest! ‒ mruknął. Ale za kierownicą nie siedział Tom i furgonetka w ogóle nie zwolniła. Wrócili więc do domu, zabrali wędkę i kamizelkę Toma i ruszyli mokrym poboczem stanowej szosy, która wychodziła z miasta. Annie szła pierwsza. Wiedziała, że gdzieś tam płynie strumień. Po jakimś czasie zatrzymał się przy nich mały żółty pick-up z kobietą za kierownicą. ‒ Dokąd tak zaciekle maszerujecie? ‒ zapytała piskliwym, dziewczęcym głosikiem kobieta. Z miejsca nie spodobała się Annie. Była jedną z tych przysadzistych grubasek, które uważają, że są młode i zawadiackie. ‒ Na ryby ‒ odparła. ‒ Będziemy wędkować w strumieniu. Kobieta oznajmiła, że ma na imię Fiona, dostarcza pocztę na wieś i może ich podwieźć, jeśli mają ochotę. William pokręcił głową, ale Annie podziękowała i powiedziała, że bardzo chętnie. Niebawem wjechali do lasu i między drzewami zaczął przebłyskiwać strumień. Fionie nie zamykały się usta. Zachowywała się tak, jakby była nimi zainteresowana, ale Annie wiedziała, że to nieprawda. Fionie zależało wyłącznie na tym, żeby zrozumieli, iż rozwożenie poczty jest bardzo ważnym zajęciem i nie może go wykonywać byle kto. Tak jakby czekała, że Annie powie: „To niesamowite! Rozwozi pani pocztę?”. Jej perfumy były bardzo mocne. Annie stanęły w oczach łzy i trąciła łokciem Williama, który zaciskał palcami nos. ‒ Może nas pani tu wysadzić? ‒ poprosiła w pewnym miejscu, które nie różniło się od innych, ale widać było stamtąd strumień. ‒ Na pewno sobie poradzicie, kochani? ‒ zapytała po dłuższej chwili Fiona. ‒ Jasne ‒ odparła Annie. Podziękowali jej i wysiedli. William martwił się, że ryby wyczują od niego zapach perfum, jednak Annie przekonała go, że ryby nie mają węchu. Choć w zasadzie niewiele
wiedziała o rybach.
• • • Być może mężczyźni nie zauważyli jej ani Williama, pomyślała Annie, z powodu ciemnozielonych worków, które włożyli na ubrania i których kolor zlewał się z gęstą roślinnością. Być może nie widząc innych pojazdów, uznali, że nikogo więcej tam nie ma, że nikt nie przyszedł na piechotę. Za to ona widziała ich bardzo dobrze: czterech mężczyzn siedzących w białej terenówce w miejscu przeznaczonym na piknik. Pod ociekającymi koronami drzew było ciemno i mokro. Pachniało sosną, gliną i strumieniem. Poza białą terenówką obozowisko było puste. Obok samochodu znajdował się drewniany stół i poczerniały ślad po ognisku. Annie patrzyła, jak kierowca wysiada, rozgląda się dookoła i wraca do terenówki. Był w średnim wieku, może trochę starszy. Szczupły i wysportowany, miał krótkie, siwe włosy i opaloną, pociągłą twarz. Otworzyły się kolejne drzwi i z terenówki wysiedli pozostali trzej mężczyźni. Ubrani byli w sportowe kurtki przeciwdeszczowe, jeden miał na głowie czapkę bejsbolową. Ten w czapce postawił na stole sześciopak piwa, otworzył cztery butelki i schował kapsle do kieszeni. Patrząc, jak kiwają głowami, uśmiechają się i rozmawiają ze sobą, Annie doszła do wniosku, że chyba się dobrze znają. Nie słyszała, co mówią, bo ich rozmowę zagłuszał szum płynącego za nią strumienia. Facet w czapce rozdał każdemu po butelce i pociągnął długi łyk ze swojej. Nie usiedli przy stole ‒ za mokro, pomyślała ‒ ale stali obok siebie. Poczuła przez plastik, że William ciągnie ją za ramię. Kiedy się obejrzała, pokazał jej ścieżkę na znak, że chce już iść. Annie machnęła ręką, dając do zrozumienia, żeby chwilę zaczekał, po czym ponownie spojrzała na obozowisko. Lubiła szpiegować mężczyzn, którzy fascynowali ją i jednocześnie napełniali wstrętem, może dlatego, że tak wielu pociągała jej matka. To, co wydarzyło się chwilę później, było straszne. Kierowca okrążył całą grupę, jakby miał zamiar wrócić do samochodu, ale potem zawrócił na pięcie, wbił palec w pierś mężczyzny z falującymi włosami i coś do niego ostro powiedział. Tamten zatoczył się do tyłu wyraźnie zaskoczony. Stanowiło to chyba jakiś sygnał, bo zarówno facet w bejsbolowej czapce, jak i wysoki, śniady mężczyzna cofnęli się i stanęli w jednym szeregu z kierowcą naprzeciwko mężczyzny z falującymi włosami, który odstawił butelkę z piwem i rozłożył ręce, jakby chciał ich przekonać o swojej niewinności. ‒ Annie… ‒ zajęczał William. Zobaczyła, jak śniady mężczyzna wyciąga pistolet, celuje w tego z falującymi włosami i oddaje trzy strzały. Pop, pop, pop. Facet się zachwiał, potknął o pozostałości ogniska i padł w błoto. Annie zabrakło tchu w piersiach i serce podeszło jej do gardła. Poczuła ostry ból w ramieniu i przez chwilę myślała, że trafił ją zabłąkany pocisk, ale potem zerknęła w dół i zobaczyła, że to William zacisnął palce obu dłoni na jej ręce. On też widział, co się wydarzyło. To nie wyglądało jak w telewizji albo w kinie, gdy strzał rozlega się z ogłuszającym hukiem, ofiara pada martwa do tyłu, a z jej ubrania tryskają strumienie krwi. To było zwyczajne pop, pop, pop, zupełnie jak przy sztucznych ogniach. Nie wierzyła własnym oczom, wydawało jej się, że to jakiś żart albo wytwór jej wyobraźni. ‒ Uciekajmy stąd, Annie! ‒ zawołał William i Annie zaczęła się na oślep cofać w stronę strumienia. Przy skraju wody obejrzała się przez ramię i zdała sobie sprawę, że
zgubili ścieżkę. ‒ Nie! ‒ krzyknęła do Williama. ‒ Nie tędy! Wracajmy na szlak! Odwrócił się do niej spanikowany. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. Annie złapała go za rękę i pociągnęła za sobą, przedzierając się przez zarośla. Kiedy dotarli do ścieżki, spojrzała ponownie w stronę obozowiska. Wszyscy trzej mężczyźni stali nad facetem o falistych włosach i strzelali do niego z pistoletów. Pop, pop, pop, pop. Nagle kierowca podniósł wzrok, jakby poczuł na sobie jej spojrzenie. Ich oczy spotkały się i Annie miała wrażenie, że przechodzi ją lodowały prąd, który zmroził opuszki palców jej stóp i rąk i na chwilę przykuł do ziemi. ‒ On nas widzi! ‒ wrzasnął William.
• • • Pędziła jak jeszcze nigdy w życiu, ciągnąc za sobą brata i wrzeszcząc, żeby jej nie puszczał. Trzymali się ścieżki, która biegła wzdłuż łagodnych zakoli Sand Creek. Strumień był po ich lewej stronie, ciemny las po prawej. Mokre gałęzie smagały ją po twarzy i czepiały się ubrania. Słyszała, że krzyczy, ale miała wrażenie, że to ktoś inny. Pop, pop. Cienkie drzewo przed nimi zadrżało trafione kulą i spadły nierozwinięte pączki. Ci ludzie do nich strzelali. William płakał, lecz dotrzymywał jej kroku. Trzymał ją za rękę tak mocno, że nie czuła już palców, ale nie zwracała na to uwagi. W którymś momencie błoto połknęło jej but. Nie zamierzała po niego wracać i po chwili poczuła, jak marznie jej lewa stopa. Jak daleko byli od szosy? Nie miała pojęcia. Gdyby do niej dotarli, mogliby wrócić do domu autostopem. William zatrzymał się tak nagle, że pociągnięta przez niego Annie wywróciła się na ziemię. Czy złapał go któryś z mężczyzn? Nie. Zobaczyła, że jego wędka zaczepiła o pnie dwóch drzew. Nie chciał jej zostawić i próbował ją wyszarpnąć. ‒ Zostaw ją, William! ‒ krzyknęła. ‒ Po prostu ją zostaw! Jej brat nadal szarpał kij wędki z zaciętym wyrazem twarzy.Po policzkach płynęły mu łzy. ‒ Puszczaj! ‒ wrzasnęła i posłuchał jej. Wstając z ziemi, zobaczyła jakiś cień przemykający po prawej stronie. To był facet w czapce bejsbolowej, który najwyraźniej odkrył ścieżkę równoległą do ich szlaku i teraz chciał ich wyprzedzić i odciąć drogę. ‒ Zaczekaj, William ‒ powiedziała z szeroko otwartymi oczyma. ‒ Nie możemy tędy dalej uciekać. Chodź. Zaczęła się przedzierać przez mokre, gęste zarośla prosto w kierunku ścieżki, którą biegł widziany przez nią mężczyzna. Ciągnąc za sobą Williama, przecisnęła się między dwoma ciernistymi krzakami dzikiej róży. Tym razem nie musiała go ponaglać. Oddalali się teraz przez gęsty las od strumienia. Annie puściła rękę brata i oboje przeleźli przez leżące kłody i skłębioną masę częściowo uschłych zarośli. Jakiś niski,
ciężki zwierzak, prawdopodobnie szop pracz, pojawił się nagle i rozsunął rosnące przed nimi liście paproci. Nie było już słychać szumu wody i w lesie zrobiło się ciszej. ‒ Gdzie oni uciekli, do cholery?! ‒ usłyszeli w pewnym momencie stłumiony krzyk dobiegający gdzieś z dołu, spomiędzy drzew. ‒ Słyszałaś? ‒ zapytał William. Annie zatrzymała się, oparła o pień grubej sosny i kiwnęła głową. ‒ Myślisz, że nas zabiją, jeśli nas znajdą? Dała mu znak oczyma, żeby się nie odzywał. William padł obok niej na ziemię i przez kilka chwil słyszeli tylko własne świszczące oddechy i kapanie spadających z drzew kropli. Zmęczenie ustępowało, ale nadal była przerażona. Każde drzewo wyglądało jak któryś z mężczyzn. Każdy cień mógł się okazać zabójcą z pistoletem. Spojrzała na brata, który oparł głowę o pień i otworzył usta. Miał mokre, podarte ubranie i bladą, umorusaną twarz. Widziała krew na jego kolanie w miejscu, gdzie rozdarł spodnie. ‒ Przepraszam, że cię tu przyprowadziłam ‒ powiedziała. ‒ Nie wiedziałam, co robię. ‒ Zabili tego mężczyznę ‒ odparł William. ‒ Bez przerwy do niego strzelali. To samo zrobią z nami, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. ‒ Jeśli pójdziemy w tym kierunku, powinniśmy dotrzeć do drogi ‒ mruknęła. ‒ A jeśli już tam są? ‒ Nie wiem ‒ westchnęła, wzruszając ramionami. ‒ Jak dostaniemy się do domu? ‒ Nie wiem. ‒ Ciągle do niego strzelali ‒ powtórzył. ‒ Ciekawe, co takiego zrobił, że byli na niego tacy źli?
• • • Nie zobaczyli przed sobą samej drogi, lecz tylko przerwę w baldachimie drzew. Annie kazała Williamowi ukucnąć w mokrych krzakach i przez kilka minut nie ruszali się z miejsca, mając nadzieję, że usłyszą warkot jakiegoś samochodu. ‒ Sterczymy tu jak przerażone króliki ‒ mruknął William. ‒ Ćśś. ‒ Zdawało jej się, że słyszy odgłos silnika. ‒ Zostań tutaj. Przecisnęła się przez zarośla w pobliże drogi. Straciła już prawie czucie w bosej stopie, która była skaleczona i krwawiła. Bliżej drogi trawa była gęstsza. Annie doczołgała się na brzuchu do jej skraju. Pierwszy raz, odkąd usłyszała strzały, ogarnęła ją ulga. Nagle poczuła, jak ktoś ciągnie ją za nogawkę, i zaczerpnęła głośno powietrza. ‒ To ja ‒ szepnął William. ‒ Kurczę, ale podskoczyłaś. ‒ Kazałam ci tam zostać ‒ syknęła. ‒ Nie ma mowy ‒ odparł, podczołgując się do niej. ‒ Co robimy? ‒ Zaczekamy, aż usłyszymy samochód. Kiedy podjedzie bliżej, wyskoczymy i
poprosimy, żeby podwiózł nas do miasta. ‒ A jeśli to będzie biały samochód? ‒ Wtedy nie wyjdziemy z ukrycia ‒ odparła. ‒ Wydawało mi się, że coś słyszałaś. ‒ Chyba tak. Nie jestem pewna. ‒ Zaczekaj ‒ powiedział, wystawiając głowę nad trawę. ‒ Ja też to słyszę.
• • • Annie i William spojrzeli na siebie. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy ‒ niski warkot silnika, któremu towarzyszył chrzęst opon po żwirze. Pojazd jechał w złą stronę, z miasta, a nie w jego kierunku. Annie miała jednak nadzieję, że jeśli się zatrzyma, kierowca będzie skłonny zawrócić i odwieźć ich do domu. A skoro jechał z miasta, nie była to z pewnością biała terenówka. Podpełzła do przodu, rozchylając trawę. Poznawała po drżeniu ziemi, że pojazd się zbliża. W tym momencie czuła się bardziej zwierzęciem niż dziewczynką. Zobaczyła antenę, potem dach i w końcu przednią szybę. Podniosła głowę. To był nowoczesny czerwony pick-up z jedną osobą w środku. Annie zerwała się z głośnym okrzykiem na nogi, pociągnęła za sobą Williama i stanęli na drodze. Z początku nie była pewna, czy kierowca ich widzi. Jechał powoli, wpatrując się w drzewa z boku drogi. Kiedy już chciała się cofnąć na pobocze, zwolnił jeszcze bardziej i poznała kierowcę, pana Swanna. Chodził kiedyś z ich matką i chociaż był od niej znacznie starszy i nic z tego nie wyszło, traktował ich dość życzliwie. Gdy zatrzymał się i otworzył drzwi od strony pasażera, Annie Taylor rozpłakała się ze szczęścia. Gorące łzy pociekły jej po twarzy. ‒ O rany ‒ powiedział pan Swann, przyglądając się im obojgu. ‒ Nic wam się nie stało? Zgubiliście się? ‒ Czy może pan nas zabrać do domu? ‒ zapytała Annie, chlipiąc. ‒ Co się stało? ‒ Proszę, niech pan nas zabierze do domu ‒ powiedział William. ‒ Widzieliśmy, jak zabili człowieka. ‒ Co takiego? Kiedy William wdrapał się do pick-upa, Annie usłyszała warkot innego silnika. Spojrzała w górę drogi, tam gdzie skręcała w prawo, i zobaczyła między drzewami zbliżający się samochód. To była biała terenówka. ‒ Kładź się na podłogę! ‒ krzyknęła do brata. ‒ To oni! ‒ Co się dzieje, Annie? ‒ zapytał Swann, marszcząc czoło. ‒ Chcą nas zabić! ‒ odpowiedziała Annie, wskakując do środka, zatrzaskując za sobą drzwi i kładąc się razem z Williamem na podłodze pick-upa. ‒ Och, dajcie spokój… ‒ żachnął się Swann.
‒ Niech pan po prostu jedzie ‒ poprosiła załamującym się głosem Annie. ‒ Niech pan jedzie przed siebie. Swann wrzucił z powrotem bieg i poczuła, że samochód rusza z miejsca. Słyszała chrzęst żwiru. ‒ Może powinienem się zatrzymać i zapytać, co jest grane? ‒ odezwał się Swann. ‒ To na pewno jakieś nieporozumienie. ‒ Nie! ‒ wrzasnęli chórem Annie i William. Spojrzała na siedzącego za kierownicą Swanna i zobaczyłana jego twarzy dezorientację. Co będzie, jeżeli ludzie w terenówce zatrzymają go i będą chcieli z nim porozmawiać? Na tych bezdrożach często zdarzało się, że dwa samochody stawały obok siebie i kierowcy wymieniali uprzejmości i informacje. ‒ Błagam, niech pan się nie zatrzymuje ‒ poprosiła. ‒ Nie wiem, co się dzieje, ale widzę, że jesteście oboje śmiertelnie przerażeni. To pewne jak amen w pacierzu ‒ mruknął Swann, po czym wydął wargi i spojrzał prosto przed siebie. Annie żałowała, że nie może zobaczyć, jak blisko jest biała terenówka i co robią jadący nią ludzie. Objąwszy ramionami Williama, obserwowała Swanna. ‒ Chcą, żebym się zatrzymał ‒ powiedział, nie patrząc na nią. ‒ Proszę, niech pan tego nie robi. ‒ Jeśli się nie zatrzymam, będą się zastanawiali dlaczego. Annie poczuła, że zaraz wybuchnie głośnym szlochem. Starała się go stłumić. Pick-up zwolnił. Próbowała docisnąć Williama do podłogi i sama też do niej przywarła. Pod dłonią, którą przyciskała do piersi, czuła, jak trzepocze jej serce. Zamknęła oczy, jakby dzięki temu mogła sprawić, że mężczyźni nie zajrzą do środka i jej nie zobaczą. ‒ Dzień dobry, panie Singer ‒ powiedział Swann, opuszczając szybę. ‒ Dzień dobry ‒ odparł Singer. Annie zdała sobie sprawę, że Singer był kierowcą. Pan Swann go znał. ‒ Widział pan może dzieciaki idące drogą? ‒ To wasze dzieci? ‒ zapytał Swann. ‒ Nie, nie moje. Moje są już dorosłe i po ślubie, chyba pan wie. Nie wiem, co to za dzieci. Ja i moi dwaj compadres łowiliśmy ryby, wygłupialiśmy się przy strumieniu i wystraszyliśmy dwójkę dzieciaków. Strzelaliśmy do celu i nie wiedzieliśmy, że tam są. Mogło im się wydawać, że widziały coś, co w rzeczywistości się nie zdarzyło. ‒ Strzelaliście do celu? ‒ Tak, ćwiczymy co parę miesięcy, żeby nie wyjść z wprawy. Tak czy owak, chcemy zapewnić te biedactwa, że nie zamierzaliśmy ich skrzywdzić. Annie otworzyła jedno oko i zerknęła na Swanna. Niech pan tego nie robi, miała ochotę zawołać. ‒ Porządnieje wystraszyliście, nie? ‒ powiedział Swann. ‒ Niestety. Chcemy je odnaleźć, by wiedziały, że wszystko jest w porządku.
‒ Bo wszystko jest w porządku? ‒ zapytał Swann. ‒ Będzie, kiedy znajdziemy te dzieciaki ‒ odezwał się inny mężczyzna z meksykańskim akcentem. Annie domyśliła się, że to ten śniady z wąsem. ‒ Więc nie widział ich pan? ‒ zapytał ponownie Singer. Swann się zawahał. Annie znowu zamknęła oczy. Szykowała się na śmierć. Krew szumiała jej w uszach tak głośno, że nie dotarło do niej wiele z wymiany zdań, która nastąpiła potem. Usłyszała tylko, jak Swann mówi, że ktoś się za nim zatrzymał i powinien już ruszać. ‒ Tak ‒ odparł Singer. ‒ Lepiej, żeby pan wrócił do domu. Uświadomiwszy sobie, że jadą dalej, Annie nie wierzyła wewłasne szczęście ‒ szczęście ich obojga. ‒ Lepiej zostańcie tam, gdzie leżycie, dzieci ‒ powiedział Swann. ‒ Dokąd nas pan zabiera? ‒ Mieszkam tuż przy drodze i muszę zadzwonić. ‒ Dlaczego nie odwiezie nas pan prosto do domu? ‒ Bo nie chcę się znowu natknąć na tych gości ‒ wyjaśnił Swann. ‒ Znam ich z czasów, kiedy służyłem w policji, i to, co od nich usłyszałem, nie ma sensu. ‒ Nie ma sensu, bo powiedzieliśmy panu prawdę ‒ rzekła Annie, czując, jak w oczach stają jej łzy. ‒ Możliwe ‒ odparł Swann. ‒ Nie podnoście głów.
Piątek, 16.40 Jess Rawlins układał właśnie swoją nową klacz Chile na okrągłym wybiegu przy zagrodzie, kiedy z lasu na południowym wzgórzu wyjechał najnowszy model Lexusa i skierował się w stronę jego rancza. Trochę go to zaskoczyło, bo koncentrował się na klaczy, trzyletniej gniadoszce mierzącej sto czterdzieści dwa centymetry w kłębie. Wsłuchując się jak urzeczony w rytmiczne uderzenia jej kopyt, wpadł w coś w rodzaju czujnego transu. Zapomniał już, jak uwielbia tętent kopyt, ich solidny, miękki rytm, który czuł przez ziemię, kiedy ważąca prawie pięćset kilogramów klacz biegła kłusem, jak ten dźwięk usypiał go, przenosił w przeszłość. Kilka chwil wcześniej, kierując ją w prawo, usłyszał nakładającą się na tętent kopyt serię szybkich strzałów, które zaniepokoiły go, dopóki nie zdał sobie sprawy, że dobiegają skądś z góry i nie mają nic wspólnego z krokiem klaczy. Zatrzymał ją gwałtownie, a ona odwróciła się do niego pyskiem, tak jak powinna, i przyjrzała mu się, dysząc ciężko i oblizując posłusznie wargi. Przez chwilę nasłuchiwał, ale nie usłyszał już więcej dobiegających z daleka strzałów. Gdyby założyć, że zalesiona dolina, w której mieszkał, ma rzeczywiście kształt końskiego siodła, dom Jessa i pobliskie zabudowania znajdowałyby się tuż pod łękiem. Mógł stąd zobaczyć każdego, kto jechał ze stanowej szosy w stronę jego rancza. O zmierzchu często widywał mulaki pasące się i schodzące po zboczu, żeby się napić ze strumienia. Jess cmoknął i dał krok w prawo, a Chile zareagowała natychmiast, ruszając kłusem w koło na lonży, którą trzymał luźno w lewej ręce. W prawej miał sztywny zwój liny, za
pomocą którego komunikował się z klaczą, wywierał na nią niewidoczną presję, zmuszał do tego, by biegła równym, gładkim kłusem. Czasami, by zwrócić jej uwagę, uderzał zwojem o nogawkę swoich wranglerów. Na ogół jednak wystarczało, że go uniósł, by biegła dalej. Nigdy jej nie uderzył. Kiedy zataczała kręgi, stał zawsze po jej lewej stronie. Zakochał się bez pamięci w tym koniu ‒ niskiej, krępej, mocno umięśnionej małej klaczy o łagodnym spojrzeniu, z dwiema białymi skarpetami na pęcinach. Ludziom, którzy oglądali wyścigi i uważali, że konie powinny być wysokie i smukłe, Chile mogła się wydać brzydka. Jess nie podzielał ich zdania. Była typowym quarter horse, koniem do pracy z bydłem. Kątem oka obserwował jadący powoli samochód. Lexus zjeżdżał powoli szutrową drogą. Promienie popołudniowego słońca odbijały się od jego przedniej szyby i chromowanej kratki chłodnicy. Zbliżając się do pasących się na łące krowy i cielaka, zwolnił jeszcze bardziej, jakby kierowca bał się, że wbiegną mu pod koła. Ze stanowej szosy można się było dostać na ranczo Rawlinsa tylko tą jedną drogą, która kończyła się przy domu. Jess Rawlins był wysoki, sztywny i kanciasty. Miał kościste kolana i łokcie, haczykowaty nos i wystające kości policzkowe. Jedyne, co w nim było miękkie, powiedziała mu kiedyś jego żona Karen, to oczy i serce, ale ta miękkość nie była według niej zaletą. Kiedy lexus zaparkował między domem a stodołą i otworzyły się drzwi od strony kierowcy, Jess spojrzał po raz pierwszy w tamtą stronę. Mężczyzna, który wysiadł z samochodu, był szczupły, dobrze zbudowany, z gęstymi blond włosami i krzaczastymi wąsami. Miał na sobie spodnie khaki i fioletową koszulkę polo, które dobrze na nim leżały. Jess pomyślał, że wygląda jak golfista. Nie, gorzej. Jak agent nieruchomości. Opuścił gwałtownie zwój sznura i Chile się zatrzymała. Podobnie jak większości koni nie trzeba jej było długo przekonywać, by przestała się wysilać. Jessowi podobało się jednak, jak na niego patrzyła, czekając na następną komendę. Czasami konie potrafią patrzeć z pogardą. Ale Chile go szanowała. On odwzajemniał się jej tym samym. Na pewno się zaprzyjaźnimy, pomyślał, ty i ja. Czekał, aż mężczyzna podejdzie do wybiegu. A potem usłyszał ponownie dobiegające skądś z góry dwa wyraźne pyknięcia. Strzały. Nic niezwykłego w północnym Idaho, gdzie wszyscy mieli broń. Facet ‒ nazywał się Brian Ballard, Jess poznał go z fotografii, którą zamieścili w gazecie w dziale nieruchomości ‒ chyba nie usłyszał strzałów. Zatrzymał się po drugiej stronie ogrodzenia, po czym oparł stopę w mokasynie na niższym drągu, a ramiona na wyższym. Kiedy to robił, Jess ponownie popatrzył na lexusa i po raz pierwszy zobaczył z profilu siedzącą w środku pasażerkę. To była ona; nie miał co do tego wątpliwości. ‒ Co słychać, panie Rawlins? ‒ zapytał Ballard fałszywie pogodnym tonem. ‒ Widzę, że ćwiczy pan konia. ‒ Układam klacz. Muszę przyznać rację nowym treserom koni, którzy zwracają taką uwagę na ułożenie konia. Znają się na rzeczy ‒ powiedział Jess i spojrzał na Ballarda. ‒ Czego pan chce? Ballard się uśmiechnął. Jego brwi uniosły się, a usta ułożyły w ciup. Mimo uśmiechu widać było, że czuje się nieswojo. ‒ Nie znam się zbyt dobrze na koniach ‒ stwierdził. ‒ Mam na nie alergię. ‒ To fatalnie. ‒ Nazywam się Brian Ballard, ale chyba pan to wie.
‒ Wiem. ‒ Miło mi, że w końcu się poznaliśmy ‒ powiedział Ballard i lekko skinął głową Jessowi. ‒ To ładne ranczo, bez dwóch zdań. Jess się nie poruszył. ‒ Spotkałem dziś w mieście Herberta Coopera. Powiedział, że musiał go pan zwolnić. Herbert Cooper pracował u Jessa od trzynastu lat. Poprzedniego dnia Jess musiał powiedzieć swojemu wieloletniemu zarządcy, że nie może mu już płacić pensji, że ranczo nie daje wystarczającego dochodu, by mógł jednocześnie spłacać raty w banku i zatrudniać pracownika. To była jedna z najgorszych rzeczy, jakie musiał zrobić w życiu, i spędzało mu to sen z powiek. Poza tym trwała właśnie pora cielenia, a on został sam jak palec. Zauważył, że Ballard patrzy na Chile. Zgadywał, co myśli, i to go zdenerwowało. ‒ Dostałem klacz jako zapłatę za dzierżawę pastwiska ‒ mruknął, żałując, że to w ogóle mówi. Nie musiał się tłumaczyć, z pewnością nie temu człowiekowi. ‒ Aha. ‒ Widzę, że przyjechała z panem Karen ‒ dodał Jess, wskazując lexusa. ‒ To ona pana do tego namówiła? Ballard obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy to Karen siedzi w jego samochodzie, choć przecież dobrze wiedział, że tak jest. Dopiero po chwili odwrócił się z powrotem do Jessa. ‒ Wyłączmy ją z tego, jeśli pan pozwoli. Nie ma powodu, żebyśmy nie mogli załatwić tego jak dżentelmeni. ‒ Owszem, jest wiele powodów ‒ odparł Jess. ‒ Więc może wsiądzie pan z powrotem do swojego auta i wyniesie się z mojego rancza. ‒ To nie jest konieczne ‒ powiedział Ballard z prawie błagalnym wyrazem twarzy. Jessowi zrobiło się go przez chwilę żal. Tylko przez chwilę. ‒ Może pan wyjechać tą samą drogą, którą pan przyjechał ‒ mruknął. ‒ I niech pan nie zapomni zamknąć bramy. ‒ Proszę posłuchać ‒ nie dawał za wygraną Ballard, rozkładając ręce. ‒ Wszyscy wiedzą, w jakiej pan jest sytuacji. Walczy pan o przetrwanie, naprawdę ciężko walczy. Musiał pan zwolnić Herberta i wszyscy od pana… ‒ szukał przez chwilę właściwego słowa i znalazł w końcu to niewłaściwe ‒ odeszli. Wysyłam panu oferty od kilku miesięcy i zna pan moją reputację. Jestem uczciwym człowiekiem i w tym wypadku oferta jest nadzwyczaj korzystna. Miałem nadzieję, że możemy porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną, bez zbędnych emocji. Jess poczuł, jak coś ściska go w piersi. Spojrzał na swoją rękę i spostrzegł, że pobielały mu palce. Zaciskał je na zwoju sznura tak mocno, aż go rozbolały. ‒ Żeby porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną, trzeba dwóch mężczyzn. Więc w tej kwestii nie mamy szczęścia. Prosiłem dwa razy, żeby pan stąd odjechał. Jeśli będę musiał powtórzyć to jeszcze raz, zrobię to zza muszki mojego winchestera. Ballard otworzył usta, ale nie padły z nich żadne słowa. Jess spojrzał na niego spode łba, a potem dał krok do przodu, żeby przywiązać Chile do słupka. Kiedy się poruszył, Ballard zamrugał oczyma i zdjął stopę z
ogrodzenia. ‒ Nie musi mi pan grozić. Mogę kupić to ranczo od pana albo zaczekać i kupić je od banku. ‒ Menda ‒ warknął Jess. Ballard cofnął się, a potem odwrócił. ‒ Robisz błąd, Jess ‒ powiedział przez ramię. ‒ Dałbym ci więcej, niż to jest warte. Jess przywiązał Chile i patrzył, jak Ballard wraca do lexusa. Zobaczył, jak Karen odwraca się w jego stronę, kiedy otworzył drzwi. Domyślał się, co mówi, po sposobie, w jaki przechyliła głowę. ‒ Nie ‒ stwierdził Ballard. ‒ Jeśli chcesz, powiedz mu to sama. Wskoczył do auta, zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni na żwirze i odjechał. Jess obserwował jadący do góry samochód. Dopiero po kilku minutach przestał się trząść. ‒ Musimy ci sprawić siodło ‒ powiedział do Chile, przesuwając dłoń po jej krępym karku.
• • • Jess patrzył znad grzbietu konia, jak odjeżdżają. Wydawało mu się, że widzi profil Karen w kłębach kurzu unoszących się spod opon lexusa. A więc tak wyglądał Brian Ballard, mężczyzna, dla którego go zostawiła. Mężczyzna, za którego wyszła ponownie za mąż. Jess nie protestował, kiedy oznajmiła, że od niego odchodzi, kiedy powiedziała, że go przerosła i że Jess nie tylko stoi w miejscu, ale wręcz się cofa. Samo mieszkanie z nim na tym ranczu, dodała, przyprawia ją o klaustrofobię. Musi się odciąć od tego, co stało się z ich synem, a poza tym Jess jest anachroniczny. Co mógł na to odpowiedzieć? Karen wzięła ich oszczędności i sklep z paszą w mieście, który szybko sprzedała. Dostała lincolna i jego konia. Też je sprzedała. Jess zatrzymał ranczo.
• • • Wędrówka pod górę przez las do skrzynki pocztowej wydawała się dłuższa niż kiedykolwiek, pomyślał. Nogi coraz bardziej mu ciążyły. Przez długie lata Jess nigdy nie odbierał poczty. Robili to za niego Herbert, Margie, jakiś inny pracownik albo Karen. Kiedyś uwielbiała dostawać pocztę. Później dowiedział się dlaczego. Co gorsza, prawie zawsze spotykał przy skrzynce Fionę Pritzle, kobietę, która rozwoziła tutaj listy. Była okropną plotkarą, roztrąbiła wszędzie, do kogo i kiedy odeszła jego żona. Pod pozorem fałszywej troski próbowała wyciągnąć z niego nowe informacje. Czy miał jakieś wiadomości od byłej żony? Czy wie, że wprowadziła się z powrotem do miasta? Czy to prawda, że ranczo jest w trudnej sytuacji? Dlatego słysząc nadjeżdżający samochód, zatrzymał się w mokrych zaroślach. Od dawna na drodze panował mały ruch i Jess znał wszystkich, którzy nią jeździli. Kiedyś wszyscy w hrabstwie Pend Oreille znali Jessa Rawlinsa i on znał tutaj wszystkich. Działo się to w czasach, gdy tartaki pracowały pełną parą, a w kopalniach
srebra przyjmowano do pracy górników. Wtedy był to prymitywny, surowy, odizolowany od świata kraj. Żyjący tu ludzie podporządkowali się górom, pogodzie, gęstym lasom i korporacjom, które pojawiły się, by wyeksploatować wszystko, co się da, łącznie z dobrą wolą i przyzwoitością swoich pracowników. Rozpasane, dzikie środowisko i klimat niszczyły ludzi. Wyjątkiem byli tacy jak Jess, z rodzin takich jak Rawlinsowie, którzy sami też pochodzili z biedoty, ale udało im się stworzyć własne przedsiębiorstwo ‒ Ranczo Rawlinsów ‒ zamiast wysyłać towar gdzie indziej. Dzięki temu zbudowali coś trwałego i awansowali w społecznej hierarchii. W przeciwieństwie do dyrektorów tartaków i kopalni, których wysyłano na to zadupie z miejsc takich jak Pensylwania i Wirginia Zachodnia, by odsłużyli swoje, wyciągnęli stąd, ile tylko mogą, tak bezwzględnie, jak tylko się da, a potem przenieśli się w bardziej gościnne strony, Rawlinsowie zbudowali przyczółek i pozostawili po sobie dziedzictwo, które było cenione i wykorzystywane przez innych. Dorastając, Jess czuł się miejscowym bohaterem. Dziadek i ojciec wpoili mu przekonanie o własnej wyjątkowości: przekonanie, że pochodzi spośród ludzi stąd i nie jest od nich lepszy, lecz ma w sobie zarazem coś szczególnego, ponieważ nazywa się Rawlins. Ta wyjątkowość była rezultatem ciężkiej pracy, twardego, ale uczciwego prowadzenia interesów i przestrzegania zasad moralnych. Ranczo Rawlinsów było wyjątkowe także dlatego, że północna część Idaho nie jest idealnym miejscem do wypasu bydła. Zbyt wiele tu lasów, za mało pastwisk. Za dużo opadów. W przeciwieństwie do wielkich rancz na południu i w sąsiednich stanach ‒ Montanie, Wyoming i wschodnim Oregonie ‒ tereny Rawlinsów musiały zostać wykarczowane i trzeba było o nie dbać niczym o wielką chimeryczną maszynę. Nie mogli po prostu wypasać bydła miesiącami, jak robią to ranczerzy na bardziej otwartych obszarach. Gdyby to zrobili, zwierzęta przepadłyby w lasach. Przepędzali więc stada z parku do parku, z płaskowyżu na płaskowyż. Deszcze i bujna roślinność sprzyjały pododermatozie i chorobom spowodowanym wilgocią, więc bydło musiało być badane i kontrolowane częściej niż zwykle. Dziadek Jessa ustalił całą procedurę liczenia i inspekcji stad. Ze stanu Waszyngton sprowadził zarodowe byki przystosowane do mokrego gruntu i obfitych opadów śniegu. Wołowinę Rawlinsów zaczęto cenić za jej jakość i ranczo prosperowało dzięki sprawnemu zarządzaniu. Istotna była także wysoka cena wołowiny. Jess, podobnie jak jego ojciec i dziadek, czuł się odpowiedzialny za dolinę, całą społeczność i ranczo. Nie miał nigdy wątpliwości, że po służbie w wojsku wróci w to miejsce. I wrócił. Wiedząc to, co teraz wiedział, zastanawiał się często, czy dokonał właściwego wyboru. Zastanawiał się również, czy to nie on przyczynił się do tego, co miało nadejść, do upadku. Nie udało mu się przekazać dalej tego poczucia, które zawsze w sobie pielęgnował. Czy zgasła w nim iskra wyjątkowości? Może, pomyślał, po prostu się wypaliła.
• • • Siedząca za kierownicą małego żółtego datsuna Fiona Pritzle miała surową, zbolałą minę, dopóki go nie zobaczyła. Zmiana wyrazu jej twarzy była błyskawiczna, ale Jess zapamiętał to skupione na samej sobie chmurne spojrzenie, nawet gdy zatrzymała się przy jego skrzynce pocztowej, wysiadła i szeroko się do niego uśmiechnęła. Ciekawe, skąd wiedziała, kiedy tu się zjawi? On sam tego wcześniej nie wiedział. Fiona była przysadzista i gruba, miała ciemne włosy i szeroką, ospowatą twarz pokrytą grubą warstwą makijażu. Kiedy otworzyła drzwi datsuna, w powietrze uleciała chmura perfum. Pochyliła się nad maską samochodu, rozłożyła zaadresowane do niego przesyłki, jakby wykładała karty, i
ponownie się uśmiechnęła, odsłaniając ładne zęby, które były jej największym atutem. Zauważył oczywiście, że od kilku miesięcy lepiej się ubierała, czesała i malowała usta szminką. Najwyraźniej odczuwała teraz potrzebę, żeby nie tylko doręczać mu pocztę, ale też ją przeglądać. ‒ Katalogi ‒ powiedziała. ‒ Dzisiaj aż trzy. Dwa z odzieżą damską. To znaczy, że wciąż jesteś na ich liście, mimo że… Jess posłał jej ponure spojrzenie. ‒ I zawiadomienie o podatku od nieruchomości ‒ dodała swoim dziewczęcym głosikiem, podejrzliwie na niego spoglądając. ‒ Wiem, że już dwa razy ci je doręczałam. Skinął tylko głową. ‒ Widziałam dziś w mieście Herberta, Jess. ‒ Przeniósł się do miasta ‒ odparł. ‒ Pomachał mi, ale się nie zatrzymał. Czy coś się stało? Cholera, pomyślał. ‒ Po prostu przeniósł się do miasta ‒ powtórzył. Popatrzyła na niego podejrzliwie, po czym zebrała i podała mu zaadresowane do niego przesyłki. ‒ Na naszej drodze robi się tłoczno ‒ powiedziała. ‒ O mało nie wjechałam na zakręcie w zderzak samochodu. Jess uniósł brew. Miał nadzieję, że brak odpowiedzi będzie dla niej sygnałem, żeby się zbierać. Wiedział, że zagięła na niego parol. Ale on nie interesował się już kobietami. ‒ Cadillac escalade z trzema facetami w środku ‒ dodała. ‒ Jechali w żółwim tempie, wpatrując się w las. Jess wzruszył ramionami. ‒ Nowiuteńkie tablice z Idaho. Pewnie kolejne implanty. ‒ Dużo ich tu się przenosi ‒ przyznał. ‒ W większości to emerytowani gliniarze z Los Angeles ‒ powiedziała, zniżając konspiracyjnie głos. ‒ Słyszałam, że jest ich tutaj ponad dwustu. Z tego kilkunastu na mojej trasie. ‒ Skąd pani wie? Fiona wydęła wargi. ‒ Wrzucam im do skrzynek przekazy z emeryturą i policyjne biuletyny. Z niektórymi spotykam się codziennie tak jak z tobą. Zdarzają się naprawdę mili, ale niektórzy zachowują się jak pustelnicy. Tak jakby nie chcieli się spoufalać z kimś takim jak ja. Gdyby nie to, że zabierają pocztę, mogłoby się zdawać, że w ogóle nie wychodzą z domu. W policji Los Angeles nazywają północne Idaho Błękitnym Niebem. Wiedziałeś o tym? Herbert wspomniał mu o tym, ale nie chciał podtrzymywać rozmowy. Nie przeszkadzało mu, że emerytowani policjanci przenoszą się do doliny. Właściwie gdyby miał wybierać, jakiego rodzaju ludzie mają się tu osiedlić ‒ choć oczywiście nie miał żadnego wyboru ‒ optowałby za emerytowanymi policjantami. Miał wrażenie, że byli gliniarze przypominają w jakiś sposób pierwszych osadników, którzy nie bali się ciężkiej
pracy, tak jak jego dziadek. Po długich latach spędzonych w wielkich miastach, gdzie mieli do czynienia z mętami społecznymi, zapragnęli odetchnąć świeżym powietrzem, przenieść się na łono przyrody, gdzie znajdą spokój. Eksgliniarze są lepsi od aktorów czy internetowych milionerów, pomyślał. Ci po przyjeździe tutaj przejmują wszystko i zmieniają kraj. Takich też tu trochę było. Za dużo jak na jego gust. ‒ Są ich setki. Wszystko wykupują. Ale człowiek czuje się jakby bezpieczniej, prawda? ‒ kontynuowała Fiona. Jess nie odpowiedział. ‒ Z tym że niektórym wydaje się, że są lepsi od innych. Po co się tutaj przenieśli, skoro wolą się kisić we własnym sosie? Jeśli tak to lubią, mogliby się przenieść gdziekolwiek. Można by pomyśleć, że będą się zachowywać przyjaźniej, no wiesz, bo wielu z nich to rozwodnicy. Mam na myśli, że przecież tu jestem! ‒ Wykręciła niezgrabny piruet i Jess aż się wzdrygnął. ‒ Gdyby wyleźli ze swojej skorupy i rozejrzeli się dokoła, jeden z nich mógłby ci mnie skraść, panie Rawlins! Dosyć tego, pomyślał. Widok Karen napełnił jego duszę mrokiem. Nie miał ochoty na pogawędkę z Fiona Pritzle, ale nie chciał również być niegrzeczny. ‒ Muszę już iść ‒ powiedział, wskazując listy, jakby nie mógł się doczekać, żeby je przeczytać. ‒ Nie uwierzysz, ile rozwożę ostatnio przekazów z emeryturą i policyjnych biuletynów ‒ powiedziała. ‒ Mieszkają wszędzie przy tej drodze. ‒ Więc powinnaś się chyba pospieszyć ‒ rzucił żartobliwym tonem. Fiona zareagowała, jakby wymierzył jej policzek. ‒ Chciałam tylko okazać ci trochę życzliwości ‒ żachnęła się obrażona. ‒ Chyba trafiłam na jeden z twoich humorów, Jess. Nie lubił, kiedy zwracała się do niego po imieniu i kiedy przeglądała jego pocztę. Za bardzo się z nim spoufaliła, pomyślał. Powinna się zachowywać bardziej profesjonalnie. Kiedy ruszyła z miejsca, spod tylnych kół datsuna posypał się żwir. Przyszło mu do głowy, że może powinien odbierać pocztę w nocy. Odwrócony plecami do drogi usłyszał zbliżający się kolejny pojazd. Fiona miała rację co do ruchu. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył czerwonego pick-upa z mężczyzną za kierownicą. Nie znał go. Mijający go kierowca rozmawiał chyba z kimś, kto siedział na fotelu pasażera albo na podłodze, ale Jess nie widział żadnych pasażerów ani psa. Pomachał facetowi, lecz ten nie odpowiedział. Ci nowi nie odpowiadali na pozdrowienia. Schodząc po zboczu w stronę rancza, Jess wsłuchiwał się w ciszę i wiatr, który poruszał mokrymi wierzchołkami drzew. Nie usłyszał więcej strzałów.
Piątek, 16.45 Eduardo Villatoro przytknął nos do szyby samolotu Southwest Airlines lecącego z Los Angeles do Spokane przez Boise. Niżej widział ocean zieleni przerywany romboidalnymi jeziorami, w których odbijało się niebo. W oddali wznosiły się ośnieżone góry, których szczyty znalazły się na wysokości jego oczu, gdy boeing 737 zaczął schodzić do lądowania. Wcześniej oglądał tyle zieleni tylko raz w życiu, kiedy poleciał do Salwadoru po matkę. Ale tam była tropikalna dżungla, a tu nie, i w Salwadorze zieleń przecinały srebrzyste drogi i obejmował z obu stron ocean, a tutaj nie było żadnych dróg. Uspokoił się nieco, kiedy w dole pojawiła się wreszcie szachownica pól uprawnych, a stewardesa
poprosiła o złożenie stolików i wyprostowanie foteli. Wchodząc wcześniej na pokład startującego z Boise samolotu, uświadomił sobie, że on jeden ma na sobie garnitur ‒ nieważne, że stary, lekki i brązowy. W samolocie zdjął krawat, schludnie go złożył i schował do kieszeni. Inni pasażerowie, w większości młode rodziny i emeryci, pozornie nie zwracali na niego uwagi, ale przychodziło im to z pewnym trudem. Villatoro odczuwał ich obecność i dopiero po dłuższej chwili zorientował się dlaczego. On jeden w całym samolocie nie był pochodzenia anglosaskiego. To było dla niego coś nowego i nie wiedział, co ma o tym myśleć. Jego sukcesy zawodowe w dużym stopniu wynikały z tego, że nigdy się nie wyróżniał: dzięki temu mógł obserwować ludzi, sam nie będąc obserwowany. Tam, skąd przybywał, nikt nawet by nie pomyślał, że wygląda egzotycznie lub krzykliwie. Trochę trudno będzie mu się wtopić w ten totalnie biały świat. Odsunął mankiet koszuli, żeby spojrzeć na swój nowy złoty zegarek. Cieszył się, że nie musi zmieniać czasu: w Spokane również obowiązywał czas pacyficzny. Nie wiedział jeszcze, jak to się robi. Z boku zegarka było kilka pokręteł i przycisków i domyślał się, że trzeba nacisnąć kilka z nich, żeby ustawić, jeśli będzie taka potrzeba, godzinę, datę, budzik i inne funkcje. Ktoś pokazał mu, jak można podświetlić w nocy cyferblat. Niestety, instrukcję obsługi zostawił w pudełku i od razu założył zegarek na rękę ku radości swoich byłych współpracowników, którzy bili brawo, kiedy to robił. Złożyli się wszyscy na prezent z okazji jego przejścia na emeryturę, a jego długoletnia partnerka Celeste zaniosła zegarek do jubilera, żeby wyrył na odwrocie napis: Z PODZIĘKOWANIEM ZA 30 LAT SŁUŻBY
Czekając na lotnisku, aż jego dwie torby pojawią się na jednym z trzech taśmociągów, Villatoro dalej przyglądał się otaczającym go ludziom. Rodziny łączyły się, słychać było radosne rozmowy. Ubranego w pustynny mundur, wracającego z Iraku żołnierza witały baloniki, ręcznie malowane transparenty i cała liczna rodzina. Villatoro pozdrowił go skinieniem głowy. ‒ Dziękuję za służbę dla kraju ‒ powiedział. Marine odwzajemnił jego pozdrowienie. Gdyby Villatoro miał scharakteryzować krótko miejscowych, powiedziałby, że są otwarci i szczerzy. Być może twardzi. Zauważył, że wielu mężczyzn nosi kowbojskie kapelusze, pasy z wielkimi sprzączkami i buty z noskami, ale wcale nie wyglądają w nich jak przebierańcy. Kobiety i dzieci ubrane były w jaskrawe stroje, a rozmawiając, otwierały szeroko usta, jakby nie przejmowały się tym, że ktoś usłyszy, co mówią. Kiedy na taśmociąg zaczęły wypadać walizki, zobaczył, jak strzelają jasnymi niebieskimi oczyma. Przy stanowisku wynajmu samochodów chłopak z nażelowanymi włosami i w nakrochmalonej białej koszuli powiedział, że może zamienić jego kompaktowy samochód na większy za dopłatą marnych pięciu dolarów dziennie. ‒ Nie, dziękuję ‒ odparł Villatoro. ‒ Wygląda na to, że spędzi pan u nas cały tydzień ‒ stwierdził chłopak, patrząc na jego rezerwację na ekranie komputera. ‒ Będzie panu wygodniej w większym samochodzie. Pańska firma na pewno to zrozumie. ‒ Nie ‒ rzekł Villatoro. ‒ Nie ma żadnej firmy. Od dwóch dni jestem na emeryturze.
Proszę o samochód kompaktowy. Chłopak zrobił markotną minę. Villatoro widział za ladą czarną tablicę z listą wszystkich pracowników i ptaszkami wskazującymi, ile udało im się załatwić zamian na droższy model. Spojrzał na identyfikator chłopaka, który nazywał się Jason, i spostrzegł, że to on prowadzi w rankingu. ‒ Arcadia, Kalifornia ‒ powiedział chłopak, wpisując do komputera jego adres i numer prawa jazdy. ‒ Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości. To gdzieś koło Los Angeles? ‒ To małe miasto, pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. ‒ Niedaleko LA? Villatoro gorzko się uśmiechnął. ‒ LA połknęło je niczym przystawkę. Chłopak nie wiedział, jak na to zareagować, i Villatoro żałował, że to powiedział. Za dużo mówił. ‒ Nie uwierzyłby pan, ilu ludziom z LA wynajmujemy tu samochody ‒ powiedział Jason. ‒ Naprawdę? ‒ Mnóstwo ich się tu przeniosło. ‒ Chłopak wcisnął klawisz, żeby wydrukować umowę. ‒ Był pan u nas już wcześniej? ‒ W Spokane? ‒ Mówi się „spouken”, panie Villatoro, nie „spokein”. ‒ I mówi się „wij atoro”, a nie „willatoro” ‒ poprawił go z uśmiechem Villatoro.
• • • Trzymając w ręku kluczyki i umowę na czerwonego forda focusa, Villatoro wytoczył przez drzwi swoje bagaże, ale potem zatrzymał się i poczekał, aż Jason na niego spojrzy. ‒ Może mi pan dać mapkę do Kootenai Bay? ‒ Przepraszam. ‒ Chłopak oddarł mapkę z bloku i zaznaczył markerem trasę. ‒ To łatwe. Z lotniska skręci pan w prawo i będzie się kierował na autostradę międzystanową Idziewięćdziesiąt prowadzącą na wschód. ‒ Dziękuję ‒ powiedział Villatoro. ‒ Rozumiem, że będzie pan chciał kupić dom? ‒ zapytał chłopak, podając mli mapkę i grubą, kolorową broszurę agencji nieruchomości. ‒ Nie ‒ odparł Villatoro, biorąc mimo to broszurę. ‒ Jestem tutaj służbowo. ‒ Naprawdę? Czym się pan zajmuje? Mówił pan chyba, że jest na emeryturze? ‒ Bo jestem ‒ powiedział Villatoro. Wcale nie kłamał, nie mówił po prostu całej prawdy. Chłopak był bardziej bezpośredni, niż powinien. ‒ Aha ‒ odparł skonsternowany Jason. Wychodząc na zalany słońcem parking, Villatoro pomyślał, że chyba znowu powiedział za dużo, i upomniał się w duchu.
Kierując się w stronę gór na wschodzie, skręcił w wysadzaną drzewami drogę i wjechał małym czerwonym fordem na autostradę międzystanową. Po jakimś czasie minął fontannę i tablicę z napisem: WITAJCIE W MATECZNIKU PÓŁNOCNEGO ZACHODU
Samo Spokane robiło wrażenie zaskakująco starego i przemysłowego miasta. Wyzierające spomiędzy drzew budynki jakby zapomniały, jakie jest ich przeznaczenie. Zobaczył zjazd do Uniwersytetu Gonzaga ‒ coś o nim słyszał, chyba w związku z koszykówką ‒ a potem znak informujący, że do Coeur d’Alene w Idaho zostały tylko dwadzieścia dwa kilometry. Jadąc, włączył w samochodowym radiu długie fale. W miarę jak zmieniały się stacje, usłyszał Rusha Limbaugha, Laurę Schlesinger, Seana Hannity’ego, Billa O’Reilly’ego i Marka Fuhrmana, który zyskał sławę w procesie O.J. Simpsona i miał tu najwyraźniej swój talk-show. To odkrycie go zdumiało. Wjeżdżając do Idaho, mijał całe hektary centrów handlowych, które wyglądały dokładnie tak samo jak centra handlowe w LA, z takimi samymi jak tam restauracjami i sklepami. Zamienił palmy na sosny, ale poza tym wszystko było podobne. Na swój sposób odczuwał ulgę. Ale kiedy skręcił na północ w Coeur d’Alene, centra handlowe zniknęły i drzewa rosły tuż przy drodze, jakby chciały onieśmielić kierowców. Sześćdziesiąt cztery kilometry dalej las się skończył i Villatoro wjechał na długi most przecinający duże jezioro. Słońce padało na przednią szybę z intensywnością, do której nie przywykł. Po drugiej stronie jeziora pośród sosnowych borów leżało miasteczko Kootenai Bay, a pięćdziesiąt sześć kilometrów dalej na północ ‒ Kanada.
• • • Niewielkie centrum Kootenai Bay było reliktem poprzedniej epoki, kiedy kończyła się w tym miejscu linia kolejowa. Wysadzana drzewami główna ulica była długa na trzy przecznice i kończyła się ostrym skrętem w lewo. Na ceglanych ścianach starych parterowych albo jednopiętrowych budynków wisiały szyldy wypożyczalni snowboardów, rowerów, sprzętu wędkarskiego, a także kawiarni i biur nieruchomości. Villatoro skręcił w prawo, przejechał pod wiaduktem kolejowym i znalazł się tuż przy brzegu jeziora, niedaleko hotelu Best Western, gdzie miał rezerwację. Podjechał pod osuwającą się werandę, wysiadł z małego samochodu, przeciągnął się i usłyszał, jak jego kręgosłup wydaje odgłos podobny do tasowania kart. Chłopak w punkcie wynajmu samochodów miał rację, pomyślał. Większy samochód przydałby mu się ze względu na plecy. Wchodząc do niewielkiego holu, instynktownie zamknął auto pilotem. W kolejce do recepcji czekały przed nim trzy osoby: dwaj krótko ostrzyżeni, potężni mężczyźni i niska, gruba kobieta w jasnozielonych szortach. Wszyscy troje trzymali w rękach duże puszki budweisera i głośno rozmawiali. Domyślił się, że przyjechali do miasta na jakieś spotkanie. Czekając, zerknął na stojący przy drzwiach regał z broszurami agencji nieruchomości i wziął kilka, ponieważ były w nich mapki okolicy. Kiedy goście dostali klucze i udali się do swoich pokojów, podszedł do recepcji i podał swoje nazwisko. Recepcjonistka była najwyraźniej poirytowana sporą liczbą gości. Zdmuchnęła z twarzy kosmyk siwiejących włosów i głośno westchnęła. ‒ Można by pomyśleć, że dadzą do recepcji dodatkową osobę, prawda? ‒ mruknęła. ‒ Zwłaszcza kiedy w mieście spotyka się załoga jakiegoś wojennego okrętu.
Villatoro wzruszył ramionami i się uśmiechnął. Zameldowanie czwórki gości nie wydawało mu się zbyt wyczerpującym zajęciem. Kobieta wskazała głową broszury, które trzymał w ręku. Zgadywał, że zbliża się do pięćdziesiątki i nie miała łatwego życia. Jej policzki pokrywała siatka drobnych żyłek. Alkohol. Mimo to miała atrakcyjną, szczerą twarz i uśmiech. ‒ Moja znajoma sprzedała w zeszłym tygodniu swój dom za sto osiemdziesiąt dziewięć tysięcy ‒ oznajmiła ‒ a facet, który go kupił, już nazajutrz… już nazajutrz… sprzedał go za dwieście pięćdziesiąt. ‒ Mój Boże ‒ mruknął Villatoro. ‒ Żeby pan wiedział ‒ odparła, odnajdując jego rezerwację. ‒ Ciekawe, ile dostałabym za swój dom? Dwadzieścia pięć lat temu kupiłam go za czterdzieści patoli. Ci ludzie, pomyślał, gadają z tobą, jakby cię znali przez całe życie. ‒ Pewnie dużo ‒ powiedział, myśląc, jak swojsko to brzmi. W jego miejscowości też krążyły opowieści o starych właścicielach domów, którzy sprzedawali je przybyszom za cenę czterokrotnie przewyższającą to, co sami zapłacili. ‒ W sprawach służbowych czy dla przyjemności? ‒ zapytała, mierząc go wzrokiem. ‒ W sprawach służbowych ‒ odparł. ‒ Co to za sprawy? ‒ zagadnęła pogodnym tonem. ‒ Niedokończone ‒ rzekł lekko rozbawiony tym, jak to zabrzmiało. ‒ Brzmi ciekawie i tajemniczo ‒ stwierdziła i się roześmiała. ‒ No, przyznaj się. Villatoro poczuł, że się czerwieni. ‒ Jestem na emeryturze ‒ wyjaśnił. Nadal trudno mu było o tym mówić bez pewnego skrępowania. Przypominało to pierwsze tygodnie po ślubie z Donną przed trzydziestu dwoma laty, kiedy jąkał się, przedstawiając ją jako swoją żonę. Po prostu nie wypadło to naturalnie, tak jak teraz nie brzmiało naturalnie, że przeszedł na emeryturę. ‒ Od jak dawna? Znowu się zaczerwienił. ‒ Od dwóch dni. Byłem policjantem w Arcadii w Kalifornii. Sam nie wiedział, po co z własnej woli zdradza takie informacje. ‒ Ma pan odznakę i broń? ‒ zapytała, żeby podtrzymać rozmowę. ‒ Już nie. To też przyprawiało go o skrępowanie. Tak jakby szedł ulicą bez spodni. Choć właściwie poza strzelnicą nigdy nie wyciągnął broni. Kobieta zapisała coś na blankiecie rezerwacji. ‒ Zarezerwował pan pokój na kartę kredytową ‒ powiedziała. ‒ Chce pan nią płacić? ‒ Tak ‒ odparł. ‒ Ma pan swojego agenta nieruchomości? Mogę polecić kilku dobrych. ‒ Słucham?
‒ Rozumiem, że szuka pan tutaj domu ‒ stwierdziła, ponownie mu się przyglądając. ‒ Nie musi pan się z tym kryć. Połowa gości, którzy się u nas zatrzymują, chce się tu osiedlić. I może mi pan wierzyć: nie wszyscy agenci nieruchomości są godni zaufania. Niektórzy to nieźli naciągacze i nie przejmują się tym, że jest pan gliniarzem. Albo byłym gliniarzem. Wykiwali już niejednego, zaręczam panu. ‒ Nie mam zamiaru się tu przenosić ‒ powiedział lekko skonsternowany. ‒ Hmm. ‒ Kobieta najwyraźniej nie do końca mu uwierzyła. ‒ Tajemniczy z pana facet. ‒ Nikt mi jeszcze tego nie mówił. ‒ Ale sprawia pan wrażenie sympatycznego. Może zawrzemy umowę ‒ dodała szeptem. ‒ Zamiast normalnej stawki policzę panu ulgową. Zaoszczędzi pan dwadzieścia dolców za noc. Chciał odmówić, ale dwadzieścia dolarów razy sześć było sumką nie do pogardzenia. ‒ Jestem wdzięczny ‒ powiedział. ‒ Nie dziwię się, panie Villatoro. Wymówiła jego nazwisko „willatorro”.
• • • W swoim pokoju na parterze Villatoro rozsunął zasłony i wyjrzał na zewnątrz. Wnętrze hotelu było nieco obskurne, ale roztaczał się z niego bajeczny widok. Za przesuwanymi szklanymi drzwiami był trawnik, który prowadził wprost na plażę i do mariny wypełnionej w połowie łodziami. Gładkie jak stół jezioro sięgało podnóża ośnieżonych gór. Deszczowe chmury rozeszły się i niebo przecięły promienie słońca. Villatoro miał wrażenie, że zaraz zacznie grać orkiestra. Wyjął z kieszeni komórkę i włączył ją. Zapomniał to zrobić zaraz po wylądowaniu samolotu i nie sprawdził, czy nie ma jakichś wiadomości. Na przykład od żony. Nie było zasięgu. Nie przewidział w ogóle takiej możliwości. Rzucił telefon na komódkę, odwrócił się i rozejrzał po pokoju. Nic specjalnego. Telewizor, dwa podwójne łóżka ze sfatygowanymi narzutami, na biurku telefon i książka telefoniczna nie większa od leżącej obok powieści w miękkich okładkach. Na ścianach wyblakłe reprodukcje łosia, jelenia i gęsi. Villatoro usiadł na jednym z łóżek, którego materac okazał się zbyt miękki, i otworzył walizkę. Ustawił na nocnej szafce zdjęcia żony i córki, po czym wyjął brązową kopertę i położył ją przy poduszce. Koperta miała pięć centymetrów grubości, postrzępione rogi i nalepkę zabrudzoną jego odciskami palców. Napis na niej był rozmazany, ale pamiętał, jak osiem lat wcześniej siedział przy swoim biurku i pisał: TOR WYŚCIGÓW KONNYCH SANTA ANITA: SPRAWA NR 90813A
To właśnie sprowadziło go do Kootenai Bay. To była ta niedokończona sprawa, która odcisnęła się piętnem na jego małżeństwie, rodzinie i ostatnich latach służby. Wisiała nad nim niczym ciemna chmura zasłaniająca słońce, niepozwalająca naprawdę przejść na emeryturę i cieszyć się nowym życiem. Eduardo Villatoro wstał, podszedł do przesuwanych oszklonych drzwi i spojrzał na jezioro oraz wznoszące się za nim góry. Jak bardzo ten świat różnił się od tego, który
opuścił rankiem. Nie wyobrażał sobie, by mógł się do niego dopasować, i wcale tego nie chciał. Żałował, że nie ma przy sobie odznaki i broni.
Piątek, 17.30 ‒ Powinni już wrócić ‒ powiedziała Monica Taylor do Toma, który wszedł właśnie do kuchni z salonu, gdzie oglądał ukradkiem mecz NBA mający znaczenie dla rozgrywek pucharowych. Miał na sobie brązową koszulę UPS z wysuniętymi z ciemnych szortów połami. Zauważyła, że jego umięśnione nogi już teraz w kwietniu były opalone. Wolałaby jednak, żeby ich nie golił. Wyjaśnił jej już wcześniej, że kulturyści muszą to robić przed każdym konkursem: ogolić się, nawoskować i natrzeć olejkiem. Tom zatrzymał się w drodze do lodówki i spojrzał na zegar na piekarniku, który wskazywał siedemnastą trzydzieści. Wzruszył ramionami i otworzył lodówkę. Niepokój, który odmalował się na jego twarzy, nie różnił się zbytnio od jej własnego, ale spowodowany był zupełnie czymś innym. ‒ Co to, nie ma piwa? ‒ zapytał. ‒ Muszę iść kupić? ‒ Za dwie godziny będzie ciemno ‒ stwierdziła, wycierając ręce w kuchenny ręcznik. ‒ Zastanawiam się, czy do kogoś nie zadzwonić. Na stole były trzy nakrycia. W piekarniku grzała się lasagne ‒ ulubione danie Annie. W kuchni pachniało czosnkiem, oregano, sosem pomidorowym i serem. Tom wskazał jej wcześniej, że zapomniała o jednym nakryciu. ‒ Nie ‒ odparła. ‒ Nie zapomniałam. Wbrew temu, co podpowiadał jej rozsądek, wpuściła Toma, kiedy pojawił się po pracy, by przeprosić za to, że nie wymknął się z domu wczesnym rankiem. Powiedział, że kiedy się obudził, nie miał siły odejść. Starał się jej pochlebić. Był w tym dobry. Na tym między innymi polegał problem: Monica lubiła pochlebstwa, nawet gdy wiedziała, że nic się za nimi nie kryje. Po raz pierwszy usłyszała o Tomie, kiedy zaczęła pracować jako kierowniczka sklepu. Trzy kobiety obsługujące kasy trajkotały jak uczennice, opisując kuriera UPS. Twierdziły, że jego przyjazd o wpół do czwartej jest najprzyjemniejszym momentem w ciągu całego popołudnia, i Monica wkrótce przekonała się dlaczego. Był wysoki, dobrze zbudowany i samotny, a wnosząc towar przez tylne drzwi, starał się z każdą z nich poflirtować, podziwiając ich fryzurę i stroje, mówiąc, że chyba straciły na wadze. Monica od razu przejrzała go na wylot, ale podziwiała jego wiecznie dobry humor, bezsprzeczny urok i żywotność, którymi ją rychło oczarował. Choć nie za bardzo się do tego przyznawała, przed wpół do czwartej poprawiała włosy i szminkę. Nie protestowała, kiedy zostawał dłużej po dostawie, wdając się z nią w pogawędkę, proponując, że pomoże ustawić kartony, zmienić wystawę albo odgarnąć śnieg z chodnika. Raz złapał nietoperza, który dostał się jakoś do magazynu, i zrobił na niej pozytywne wrażenie, wypuszczając go całego i zdrowego na zewnątrz. Kiedy kasjerki zaczęły plotkować, że Tom spędza za dużo czasu w sklepie, Monica poprosiła, żeby ograniczył się do spraw służbowych. Odparł, że chętnie by to zrobił, gdyby nie była taka cholernie atrakcyjna. Kiedy powiedziała, że ma w domu dzieci, stwierdził, iż nie ma nic przeciwko dzieciom i może by tak zjedli razem kolację. To było przed czterema miesiącami i kilkunastoma kolacjami. Przez cały ten czas miała otwarte oczy ‒ aż do ostatniej nocy, kiedy umyślnie je zamknęła, odwróciła głowę w bok i pozwoliła sobie na cichy jęk. Tom zamknął lodówkę i odwrócił się do niej ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Miał
potężne przedramiona. ‒ Ja bym się nie martwił ‒ powiedział. ‒ Kiedy dorastałem, ludzie nie przejmowali się tak bardzo dziećmi. Pamiętam, że po szkole szedłem na ryby, grałem w kosza i w ogóle aż do późna robiłem to, co chciałem. Wracałem, kiedy wracałem. Jeśli spóźniłem się na obiad, to była moja wina. Teraz jeśli spuścisz dziecko choć na chwilę z oka, ścigają cię cholerni federalni. ‒ Mówisz o mnie? ‒ zapytała. Chciał odpowiedzieć twierdząco, widziała to, ale ugryzł się w język. ‒ Nie, niekoniecznie. Mówię ogólnie o ludziach. Wszyscy wpadają w paranoję. Państwo stało się wielką niańką. Jeśli dzieciak spóźnia się ze szkoły do domu, ogłaszają alarm Amber. Kiedyś tak nie było. Ufaliśmy sobie, wiesz? Po prostu mnie to wkurza. Mała prawdopodobnie nie wraca, żeby dać ci coś do zrozumienia. Niezły z niej agregat. ‒ Tom ‒ odparła Monica, starając się miarkować słowa. ‒ Annie i William skończyli dziś wcześniej zajęcia. Powinni być w domu już o drugiej, skoro nie wybrali się z tobą na ryby. Na jego twarzy pojawiło się coś, co można było uznać za poczucie winy. ‒ Co jest? ‒ zapytała. ‒ Chyba podjechałeś pod szkołę? Myślałam, że ich tam nie było. Tom zamknął oczy. ‒ Dwaj kurierzy poszli dziś na chorobowe, więc dali mi dodatkowe kursy. Zapierniczałem jak głupi. Chyba zapomniałem. Monica zacisnęła wargi. ‒ Powiedziałem „może”. Niczego nie obiecywałem ‒ dodał błagalnym tonem Tom. ‒ William myślał, że obiecałeś. Wzruszył ramionami. ‒ Takie rzeczy się zdarzają, Monico. Monica przez cały dzień nie mogła sobie znaleźć miejsca. Bez przerwy ściskało ją w gardle i kilka razy poszła do toalety, żeby się wypłakać. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do szkoły i nie poprosić Annie do telefonu. Wyjaśniłaby jej, co się wydarzyło z Tomem, ale jak miała to ująć? Twoja mama skrewiła. Twoja mama złamała słowo. Kiedy ty i William poszliście spać, wypiła z Tomem za dużo wina i zaprosiła go do swojej sypialni. Tom obiecał, że wyniesie się z domu, zanim ty i Willie wstaniecie z łóżek. Obiecał! Wiedziała jednak, co usłyszy od Annie. Usłyszy, że Monica przysięgała wcześniej, iż nie przyjmie do rodziny żadnego mężczyzny, jeśli nie będzie to oznaczało, że będą mieli prawdziwego ojca. Annie wcale jej o to nie prosiła: Monica zrobiła to z własnej woli. Teraz zdradziła własne dzieci z tym mężczyzną. Jak mogła do tego dopuścić? Jak zdoła to kiedykolwiek naprawić? Annie była twarda i sprytna ponad swój wiek. Miała swoje zasady i w końcu jej wybaczy. Ale nie zapomni. Co innego Willie, biedny Willie. Takie rzeczy mogą zranić dziecko, pchnąć je na złą drogę. Utrata zaufania to poważna sprawa. Tak samo jak
niespełnione oczekiwania. Dałaby wszystko, żeby wymazać z pamięci Williego wspomnienie tego ranka, kiedy Tom siedział z nimi rano przy śniadaniu. A reakcją Toma na to wszystko była konstatacja, że „takie rzeczy się zdarzają”. Tom był idiotą; łatwo byłoby zwalić wszystko na niego, ale to ona zaprosiła go do ich domu. ‒ Muszę zostać sama i zaczekać na dzieci ‒ powiedziała. ‒ Są chyba jedyną rzeczą, która mi się w życiu udała. Tom zareagował na jej słowa, wyraźnie łagodniejąc. Podszedł i objął ją ramionami. Monica pozostała sztywna, nie chcąc mu się fizycznie poddać. ‒ Przykro mi, kochanie ‒ powiedział, przyciskając jej głowę do swojego twardego ramienia. ‒ To twoje dzieci, więc dla mnie też są ważne. To oczywiste, że się o nie martwisz. ‒ Mnie też jest przykro, Tom ‒ odparła. Było jej przykro, że go w ogóle poznała. Kiedy ją obejmował, otworzyła oczy i zobaczyła swoje odbicie w szklanych drzwiczkach piekarnika. Była nadal szczupłą blondynką z dużymi oczyma, pełnymi ustami i wystającą górną szczęką, którą tak lubią mężczyźni. Wiedziała, że to nie jest jej zasługa. Fakt, że wyglądała na dziesięć lat młodszą, niż była w rzeczywistości, wynikał z genów. Chciała się wyrwać z jego ramion i gdzieś uciec. Jak mógł jej tak kompletnie nie rozumieć? ‒ Chciałbym, żebyś mnie też uważała za coś, co ci się w życiu udało ‒ oznajmił Tom. Nic na to nie odpowiedziała, mając nadzieję, że nie będzie domagał się potwierdzenia. Nie domagał się. ‒ Rzadko się zdarza, że jesteśmy u ciebie sami, bez twoich dzieci, kochanie ‒ rzekł. ‒ Moglibyśmy, no wiesz, wykorzystać ten czas dla siebie. Wiedziała oczywiście, co miał na myśli, ale nie mogła uwierzyć, że to powiedział. Poczuła, jak przy niej twardnieje. Przesunął biodra, żeby się otrzeć członkiem o jej podbrzusze. Zerknęła na zegar nad piekarnikiem. Była siedemnasta czterdzieści pięć. ‒ Tom… Nie puszczał jej. ‒ Tom ‒ powtórzyła, odpychając go od siebie mocniej, niż to było potrzebne, zaskoczona wstrętem, jaki poczuła do mężczyzny, z którym zeszłej nocy była w łóżku. ‒ Może byś tak poszedł do domu? Muszę porozmawiać z Annie i Williem. Nie powinno cię tu być. Dość już narobiłeś dziś kłopotów. ‒ Dobra ‒ odparł i pociemniała mu twarz. Nigdy jeszcze nie widziała, by tak twardo na nią spojrzał. ‒ Zejdę ci z widoku. Nie wyprowadzała go z błędu. ‒ To wszystko przez to, że nie zabrałem Williego na ryby? ‒ zapytał. ‒ Cała ta afera z tego powodu? Zastanawiała się, co w nim kiedykolwiek widziała. Jak to się stało, że jego uroda i stała praca przesłoniły ewidentny fakt, iż jest zapatrzonym w siebie dupkiem? ‒ Odejdź ‒ powiedziała.
Tom przewrócił oczyma. Chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. ‒ No to do zobaczenia ‒ mruknął, kierując się do sieni. ‒ Wiesz, że trudno mi odejść, kiedy mnie tak podnieciłaś. ‒ Nie wracaj ‒ rzuciła za nim kategorycznym tonem. ‒ To koniec. Definitywny koniec. Tom parsknął i potrząsnął z niedowierzaniem głową. ‒ A ja przyszedłem, żeby cię przeprosić ‒ powiedział. ‒ Bardzo w to wątpię ‒ odparła, otwierając drzwiczki piekarnika, żeby sprawdzić lasagne. Ser pobrązowiał i pojawiły się na nim pęcherzyki. Zamiast wyłączyć piekarnik, zmniejszyła temperaturę, żeby potrawa nie ostygła. ‒ Hej! Ta mała dziwka zabrała moją wędkę i kamizelkę! ‒ zawołał z sieni Tom. Chwilę później stanął w drzwiach z czerwoną twarzą i skrzywionymi w grymasie uroczymi ustami. ‒ Co? ‒ To wędka muchówka Sage’a za sześćset dolarów. W kamizelce mam przynęty za kilkaset dolarów. Ta mała dziwka je zabrała. Monica miała wrażenie, że dwie żarówki w lampie nad jego głową wymieniono na czerwone. Spojrzała na niego przez zasłonę głębokiego szkarłatu i przyszło jej na myśl, że nigdy w życiu nie widziała tak brzydkiego faceta. ‒ Wyjdź stąd i się nie zatrzymuj ‒ powiedziała podniesionym tonem. ‒ I nie waż się więcej przestąpić progu tego domu! ‒ Och, bądź pewna, że wrócę ‒ zawołał. ‒ Wrócę po moją wędkę i kamizelkę, do jasnej cholery! ‒ Wyjdź! ‒ krzyknęła. Przez sekundę myślała, że się na nią rzuci, ale on stanął w progu z pulsującymi na szyi i skroni żyłami. Nie odwracając głowy, uświadomiła sobie, że na blacie obok niej stoi blok z nożami. ‒ Jesteś całkiem niezłą laską, Monico ‒ powiedział. ‒ Nie jakąś wspaniałą, ale niezłą. Masz ładne usta. Ale dopóki masz tu tę małą dziwkę i tego maminsynka Williego, nigdy nie przygruchasz sobie żadnego faceta. Wydawało jej się, że złapała jeden z noży i wbiła go we własną pierś. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza. ‒ Precz! ‒ wrzasnęła łamiącym się głosem. Tom potrząsnął głową, piorunując ją wzrokiem, po czym wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Monica zakryła twarz rękoma i wybuchła płaczem, wyzywając go najgorszymi wyrazami, jakie przyszły jej do głowy, czując, że zaraz pęknie jej serce, przerażona, że nie wie, gdzie są jej dzieci, i jest teraz zupełnie sama. I wiedząc, że to wszystko jej wina.
Piątek, 18.15
Pierwszą rzeczą, którą zarejestrowała Annie, kiedy podjeżdżali drogą do gospodarstwa pana Swanna, był smród. Jakaś mocna i wyraźna woń unosiła się w żywicznym powietrzu i potęgowała, w miarę jak zbliżali się do schowanego za drzewami domu. Kiedy skręcili z drogi serwisowej w jego prywatny podjazd, pozwolił im się podnieść z podłogi i Annie zobaczyła, co tak śmierdziało: świnie. ‒ To moja rodzina ‒ oświadczył z uśmiechem Swann. ‒ Wiedzą, że tatuś wrócił. ‒ Popatrz na te świnie. ‒ William nachylił się do otwartego okna pick-upa. ‒ Kurczę, ale są podniecone. Widząc nadjeżdżający czerwony samochód, świnie zaczęły kwiczeć i biegać po zagrodzie, rozbryzgując błoto koloru kawy z mlekiem. Annie naliczyła ich co najmniej dwadzieścia. Jeden z wieprzy, brązowy i pokryty szczeciną, był wielkości małej ciężarówki. Nie wiedziała, że świnie mogą być takie duże. ‒ Ten duży nazywa się King ‒ powiedział Swann, mrugając, jakby zakładał, że Annie wie, kim był King, czego oczywiście nie wiedziała. ‒ Nazwałem go tak na cześć faceta, który przysporzył nam kiedyś sporo kłopotów. Latem zdobył dla mnie niebieską wstęgę na targach hrabstwa Pend Oreille. ‒ Jest niesamowity ‒ stwierdził William. ‒ Założę się, że potrafi dużo zjeść. Annie przestała się trząść, ale nadal była cała odrętwiała. Nie potrafiła ogarnąć umysłem tego, co razem z Williamem zobaczyli przy obozowisku. Czy facet, do którego strzelali, mógł jeszcze żyć? Nie, pomyślała, to niemożliwe. Wiedziała, że nigdy nie zapomni mężczyzn, którzy stali nad nim i nie przestawali strzelać. Jeszcze teraz czuła szok, jakiego doznała, gdy kierowca spojrzał jej prosto w oczy. ‒ Dobrze się czujesz? ‒ zapytał William, widząc, że drży. ‒ Dobrze ‒ odparła. W przeciwieństwie do niego niezbyt była zaciekawiona świniami. Jak mógł się nimi interesować po tym, co się stało? Chłopcy są jednak zupełnie inni. Nawet William. Swann wcisnął przycisk na pilocie i otworzyła się jedna z trzech bram garażu. Powoli wjechał do środka. ‒ Zaczekaj chwilę ‒ powiedział, kiedy Annie chciała otworzyć drzwi. Zaczekała, aż zamknie się brama garażu, i patrzyła, jak pan Swann podchodzi do umieszczonego w niej okienka i obserwuje drogę. ‒ W porządku, możecie już wyjść, dzieciaki ‒ stwierdził, najwyraźniej upewniwszy się, że nikt ich nie śledził.
• • • W domu Swanna było czysto i jasno, jeden wielki pokój za drugim. Zupełnie inaczej niż w domu ich matki, pomyślała Annie. Mieszkał ze swoją świńską rodziną sam i z wyjątkiem kuchni oraz gabinetu pomieszczenia wydawały się kompletnie nieużywane. Nad kominkiem wisiały fotografie pana Swanna w policyjnym mundurze i oprawiony w ramki komplet medali i odznaczeń. Poza tym ściany były gołe. Swann otworzył paczkę ciastek i postawił na stole dwie szklanki mleka. ‒ Nieczęsto przyjmuję tu gości ‒ powiedział. Annie zastanawiała się, czy jej matka odwiedziła kiedyś ten dom, kiedy ze sobą krótko byli.
‒ Zostańcie tutaj ‒ dodał Swann. ‒ Muszę zadzwonić w parę miejsc. Częstujcie się. W lodówce jest więcej mleka, gdybyście mieli ochotę. ‒ Zadzwoni pan do naszej matki? ‒ zapytała Annie, podczas gdy William wyłowił z torebki trzy ciastka. Swann zmarszczył brwi i zrobił poważną minę. ‒ Nie od razu. Jeżeli ci ludzie domyśla się, kim jesteście… a mogą na to wpaść całkiem szybko… pojadą w pierwszej kolejności do waszego domu. Jeśli wasza matka będzie wiedziała, gdzie jesteście, prawdopodobnie im powie albo ją do tego zmuszą. Rozumiecie, co mam na myśli? Annie zorientowała się, że kiwa głową. Żołądek zacisnął jej się ze strachu. ‒ Muszę zadzwonić w parę miejsc ‒ powtórzył Swann. Należał do tych dorosłych, którzy uważali, że powinni wszystko dokładnie i z naciskiem wyjaśnić, jakby ona i William byli przybyszami z kosmosu. ‒ Jest parę osób, które mogą wiedzieć, co się dzieje. Nie chcę narażać nas i waszej matki na większe niebezpieczeństwo niż to, które nam już grozi. ‒ Zadzwoni pan do szeryfa? ‒ zapytała Annie. ‒ Będą chcieli wiedzieć, co się stało. Swann przyglądał się jej przez chwilę, zanim odpowiedział. ‒ Kiedy będę miał trochę więcej informacji, zawiadomię odpowiednie władze ‒ rzekł w końcu. ‒ Nie wiem, co pan ma na myśli ‒ odparła. ‒ Musisz mi zaufać w tej sprawie ‒ stwierdził, po czym oddalił się korytarzem, idąc, jak sądziła, do swojego gabinetu. Usłyszała trzaśniecie drzwi, a potem zgrzyt klucza w zamku. Zastanawiała się, po co się zamknął. ‒ Jak możesz jeść? ‒ zapytała brata. ‒ Jestem głodny ‒ odparł i na blat stołu poleciały mu z ust okruszki.
• • • Po kilku minutach Annie wstała od stołu i umyła ręce oraz twarz w kuchennym zlewie. Wycierając się papierowym ręcznikiem, wyjrzała przez okno i zobaczyła, że słońce wyszło spod chmur i zawisło tuż nad wierzchołkami drzew. Niedługo zrobi się ciemno. Sama nie wiedziała dlaczego, ale wolała nie zostawać u pana Swanna po zmroku. W pomieszczeniach było cicho i spokojnie, czego nie można było nigdy powiedzieć o ich własnym domu. Słyszała chrząkające na dworze świnie i trele ptaków, a w pokoju wyłącznie rytmiczne chrupanie, z którym William przeżuwał kolejne ciastka. ‒ Ty też powinieneś się umyć ‒ powiedziała, zauważając, jakie ma brudne palce. Zamiast odpowiedzieć, wzruszył ramionami i jadł dalej. ‒ Pan Swann jest miły ‒ stwierdził. ‒ Cieszę się, że nas zabrał. Annie wskazała fotografie wiszące nad kominkiem w salonie. ‒ On też jest policjantem ‒ oznajmiła. ‒ Ma tu pewnie kilka pistoletów ‒ mruknął William. ‒ Ciekawe, czy mi je pokaże.
‒ Po co chcesz oglądać jego pistolety? William uniósł brwi. ‒ Pistolety są fajne. Annie spiorunowała go wzrokiem. ‒ Nie widziałeś, co dzisiaj zrobiły pistolety? Temu biedakowi? ‒ Dlatego właśnie ich potrzebujemy. Żeby nie spotkało nas to samo. ‒ Och, bracie… ‒ Nie chciała się z nim o to spierać. ‒ Ale wróciłbym już do domu ‒ dodał William, odchylając się na krześle. ‒ Jak myślisz, kiedy odwiezie nas do domu? Annie wyjrzała na korytarz w stronę zamkniętych drzwi. ‒ Nie wiem. ‒ Może powinniśmy zapukać? ‒ zasugerował William. Annie pokręciła głową. ‒ Muszę iść do łazienki ‒ powiedziała. ‒ Pospiesz się ‒ zawołał za nią. Idąc korytarzem, przystanęła przy zamkniętych drzwiach. Słyszała dobiegający zza nich niski głos Swanna, ale nie docierały do niej słowa. Chyba specjalnie ściszył głos. Łazienka znajdowała się przy końcu korytarza. Annie zapaliła światło i zamknęła za sobą drzwi. Podobnie jak inne pomieszczenia była skąpo wyposażona i nieskazitelna. Jedyną rzeczą wiszącą na ścianie była podróbka starej tabliczki informującej, że kąpiel kosztuje pięć, a golenie dziesięć centów. Wszystkie ręczniki elegancko złożone wisiały na drążku. Rozumiała chyba, dlaczego pan Swann i jej matka nie przypadli sobie do gustu. Kiedy przeglądała się w lustrze, wstrząsnęło nią to, jaka jest blada i roztrzęsiona i jakie ma podkrążone oczy. W potarganych blond włosach tkwiły kawałki liści, ubranie było pokryte zaschniętym błotem. Na policzku miała zadrapanie, którego w ogóle nie pamiętała i które dopiero teraz zaczęło ją piec. Załatwiwszy się, wyszła z łazienki tak samo cicho, jak do niej weszła, i zajrzała do pogrążonej w mroku dużej sypialni pana Swanna. Jego łóżko było schludnie posłane, żadnych ubrań na podłodze. Wiedząc, że nie powinna tego robić, weszła do środka i rozejrzała się dokoła. Ściany były gołe, nie licząc kilku wiszących nad komodą, oprawionych w ramki fotografii. Na stoliku przy łóżku stał telefon i Annie wbiła w niego wzrok. Z kim on rozmawiał? Z szeryfem? Z jej matką? Telefon ją kusił. Położyła dłoń na słuchawce. Zdawała sobie sprawę, że źle postępuje, ale musiała wiedzieć, z kim rozmawia pan Swann. Najdelikatniej, jak potrafiła, podniosła słuchawkę i zakryła dłonią mikrofon. ‒ Macie go ze sobą? ‒ zapytał kogoś Swann. ‒ Szczelnie zawiniętego ‒ odparł jego rozmówca. ‒ Nic nie wycieknie. Swann nerwowo zachichotał. Z kim on rozmawia? ‒ zastanawiała się Annie. Co to ma z nami wspólnego?
‒ Są z tobą wszyscy? ‒ zapytał. ‒ Prawie wszyscy ‒ odparł mężczyzna. ‒ Czekam jeszcze na Gonzaleza. ‒ Mam nadzieję, że zaraz wróci. Nie wiem, jak długo jeszcze mam je zabawiać. Annie otworzyła szeroko oczy. „Mam je zabawiać”? ‒ Rozumiem. Zaczekaj, widzę chyba jego samochód. ‒ To dobrze. ‒ Tak, to on. Jesteśmy gotowi. ‒ Miejmy to już za sobą ‒ powiedział Swann. ‒ Źle się stało, wiesz? ‒ Wiem. Newkirk zaczyna się łamać. Wygląda, jakby miał się zesrać. ‒ Nie dziwię mu się. ‒ Dobrze zrobiłeś, zabierając je ze sobą do domu. Strach pomyśleć, co by było, gdyby jakiś obywatel zobaczył nas z nimi na drodze. Annie odłożyła słuchawkę na widełki. Przyszło jej to z dużą trudnością, tak bardzo drżała jej ręka. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy zdążyły już przywyknąć do mroku. Spojrzała na fotografie nad komodą i podeszła do nich bliżej. One również przedstawiały pana Swanna w policyjnym mundurze, a także w rybackiej łodzi na oceanie lub dużym jeziorze. Na kolejnym zdjęciu stał w towarzystwie kolegów ze służby. Serce zabiło jej szybciej, gdy im się przyjrzała. Pan Swann stał w grupce pięciu mężczyzn. Obejmowali się ramionami, niektórzy uśmiechnięci od ucha do ucha. Tylko śniady miał ponurą minę. Singer, kierowca, wpatrywał się w obiektyw tak samo intensywnie jak wtedy, gdy spojrzał na nią przy obozowisku. Facet w czapce się uśmiechał. A mężczyzna z falującymi włosami, który został zabity tego popołudnia, śmiał się tak serdecznie, że jego twarz była cała zamazana. Biegnąc korytarzem, usłyszała zgrzyt klucza w drzwiach gabinetu. William zobaczył ją z daleka. Na szczęście wstał od stołu i stanął przy drzwiach. Zachowanie siostry bardzo go zdziwiło. Musiał chyba zobaczyć coś na jej twarzy, bo otworzył szerzej oczy i wykrzywił usta w płaczliwym grymasie. ‒ Chodź ‒ syknęła do niego. ‒ Uciekamy! Bez słowa protestu otworzył drzwi do garażu. Annie zatrzasnęła je za nimi. ‒ Hej! A wy dokąd? ‒ usłyszała krzyk pana Swanna w korytarzu. W garażu było kompletnie ciemno. Trochę światła wpadało przez kwadratowe szybki w uchylnej bramie. Annie nie wiedziała, gdzie jest przycisk, który ją otwiera, ale zobaczyła żarzący się panel przy klamce i wcisnęła go. Do środka wpadło trochę światła i środkowa brama zaczęła się podnosić. ‒ Uciekaj! ‒ zawołała i oboje się pod nią przeturlali. ‒ Stójcie! ‒ Pan Swann otworzył drzwi do garażu i zapalił w nim światło. ‒ Natychmiast tu wracajcie! Znowu padał deszcz. Annie złapała Williama za rękę i przebiegli obok zagrody dla świń. Coś wielkiego uderzyło z drugiej strony w ogrodzenie i kwiknęło. King! Oboje odruchowo skoczyli w zarośla.
‒ Nie uciekajcie przede mną! ‒ wołał Swann, kiedy przełazili przez leżące kłody i przedzierali się przez krzaki, które czepiały się ich ubrań. ‒ Zabłądzicie tutaj! Rozmawiałem z waszą matką. Wszystko jest w porządku. Przyjedzie tu po was! ‒ Annie… ‒ wydyszał zasapany William. ‒ On kłamie ‒ odpowiedziała, nie przerywając biegu. ‒ To przyjaciel tych ludzi, których dziś widzieliśmy. William wymamrotał coś, czego nie zrozumiała. Brzmiało to jak głos jakiegoś zwierzęcia. Płakał. Annie zatrzymała się i odwróciła, żeby go objąć. ‒ Nie... ‒ mruknął, odpychając ją. Złapała go za chude ramiona i spojrzała mu prosto w twarz. ‒ William, słyszałam, jak z nimi rozmawiał. Z tymi ludźmi, których dzisiaj widzieliśmy. Pan Swann się z nimi przyjaźni. Jadą tutaj, żeby nas zabrać, bo widzieliśmy, jak zabili tego człowieka. Nie możemy nikomu ufać, rozumiesz? Przez chwilę chciał się z nią spierać, ale potem uciekł spojrzeniem w bok. ‒ Chcę do domu ‒ szepnął dziecinnym głosikiem i poczuła, jak łamie jej się serce. ‒ Nie możemy jeszcze wrócić do domu. Tam właśnie będą nas szukać. To jedyna prawdziwa rzecz, jaką powiedział pan Swann. ‒ Więc gdzie teraz pójdziemy? Przyciągnęła go do siebie bliżej i objęła. ‒ Jak najdalej stąd ‒ szepnęła mu do ucha .
Piątek, 22.30
‒W porządku ‒ powiedział eksporucznik Eric Singer do Dennisa Gonzaleza i Jima Newkirka, z którymi siedział przy stoliku na tyłach baru Sand Creek. ‒ Wiemy przynajmniej, kim są. Nazywali się Annie i William Taylorowie. Newkirk wolałby nie znać ich nazwisk, bo teraz to, co chcieli zrobić, stało się o wiele bardziej osobiste. Bar Sand Creek był ciemną, obskurną speluną na obrzeżach Kootenai Bay przy starej szosie, jedną z tych knajp, które odwiedzali w drodze do domu górnicy z kopalni srebra i kopacze. Na żwirowanym parkingu stało teraz tylko kilka pojazdów: dwa pick-upy oraz furgonetka UPS. To było dla nich dobre miejsce, żeby się przegrupować. W Sand Creek podawano trzy rodzaje beczkowego piwa: Coors, Bud i Widmer Hefeweizen. Inne gatunki uważane były za egzotyczne i przynoszone w zakurzonych butelkach z zaplecza. Sufit jeżył się setkami noży, które ciśnięto w ciągu siedemdziesięciu długich lat w okopcone deski. Były tam scyzoryki, noże myśliwskie, noże wędkarskie i noże survivalowe. Poza tym kilka zardzewiałych bagnetów i topór w samym rogu. Co pewien czas jakiś nóż spadał i wbijał się w blat stołu, podłogę albo udo pijącego. Newkirk słyszał, że dewiza Sand Creek to: „Pij ostro i szybko, bo nigdy nie wiadomo, kiedy oberwiesz kosą i umrzesz”. Tę maksymę można było odnieść do całej nieokrzesanej robociarskiej przeszłości północnego Idaho. Był tutaj kilka razy ze swoją drużyną softballu, ale Singer i Gonzalez nie znali tej knajpy. Ci dwaj nigdzie się nie wypuszczali. Kiedy im towarzyszył, zawsze grał rolę przewodnika, mimo że mieszkał w tej okolicy tak samo długo jak oni. Przez ostatnie trzy i pół godziny patrolowali drogę stanową i stare leśne trakty wokół
domu Oscara Swanna, szukając jakichś śladów Annie i Williama Taylorów. Nie znaleźli niczego. Las był tak ciemny i gęsty, że nic w nim nie widzieli, nawet oświetlając go reflektorem szperaczem. Drzewa rosły niekiedy tak blisko siebie, że trzeba było przeciskać się między nimi bokiem. Dzieci mogły być wszędzie i były dość małe, żeby śmigać przez las jak króliki. Nie sposób było ich znaleźć ‒ chyba że zbliżyłyby się do szosy. Swann pokazał im odciski stóp Taylorów przy swojej zagrodzie dla świń, ale w promieniu pół kilometra wokół tego miejsca warstwa sosnowych igieł była tak gęsta, że nie mogły się na niej trwale odcisnąć żadne ślady. Singer miał w swojej terenówce policyjną krótkofalówkę i przeczesując las, słuchali dyspozytorki w biurze szeryfa. Monica Taylor kilkakrotnie dzwoniła, informując, że jej dzieci nie wróciły ze szkoły. Zgłoszenie potraktowano rutynowo, zakładając, że dzieci pojawią się w nocy. Nie było sensu wszczynać alarmu. Newkirk czuł się odrętwiały, jakby go tam w ogóle nie było. Był zmęczony, głodny i brudny. Przez cały dzień nie było go w domu. Wypita na czczo pierwsza szklanka piwa z przyniesionego przez Gonzaleza dzbanka zaszumiała mu w głowie. Nalał sobie kolejną i dolał Singerowi oraz Gonzalezowi. Piwo było zimne i dobre. ‒ To krytyczny moment ‒ stwierdził cicho Singer. ‒ Zanim jeszcze rozpęta się afera. Jeśli te dzieciaki poproszą kogoś o podwiezienie albo wrócą same do domu… ‒ To mamy przesrane ‒ mruknął Gonzalez, kończąc zdanie za swojego byłego szefa. ‒ Gdzie one mogą być? ‒ zadumał się Newkirk. Singer i Gonzalez po prostu na niego spojrzeli. Robili takza każdym razem, kiedy zadawał pytanie, na które nie było odpowiedzi. ‒ Szeryf prawdopodobnie nie weźmie sobie zgłoszenia do serca ‒ powiedział Singer. ‒ Ma zamiar trochę poczekać. Najwyraźniej uważa, że dzieciaki wrócą do domu dziś w nocy. Dlatego właśnie Singer kazał Swannowi pojechać do miasta i obserwować dom Taylorów. Swann wiedział, gdzie mieszkają, i gdyby dzieci się pojawiły, miał się skontaktować z Singerem przez komórkę. Na razie jednak nie dzwonił. ‒ Moim zdaniem zaszyły się gdzieś w lesie ‒ stwierdził Gonzalez. ‒ Jest tu dość miejsca, żeby się zgubić. Same drzewa aż do Kanady. Kiedy przeczesywali teren, Gonzaleza wciąż dziwiło, że w lesie nie ma domów, że między drzewami nie palą się światła. Zaskoczyło to trochę Newkirka, ale zdał sobie sprawę, że w tych okolicznościach jest to całkiem zrozumiałe. Gonzalez i Singer rzadko wystawiali nos ze swoich domów. Gęsty las izolował ich ód innych ludzi, zamknięte bramy chroniły przed przejezdnymi. Obaj mieszkali w leśnych fortecach z satelitarną telewizją, Internetem, własnymi ujęciami wody i generatorami na wypadek awarii. Nie starali się poznać swoich sąsiadów i jeździli do miasta tylko po to, żeby załatwić niezbędne sprawy w banku, w sklepie i gdzie tam jeszcze. Przyjaźnili się tylko ze sobą i innymi byłymi gliniarzami, którzy przyjechali na północ. Newkirk był inny i szczycił się tym. Najmłodszy z nich, miał żonę i trójkę dzieci w szkole. On i Maggie spotykali się z innymi rodzicami, innymi rodzinami. Jeździli na mecze piłki nożnej i koszykówki z miejscowymi, paru z nich bliżej poznali i polubili. Newkirk nazywał to w myślach „zdobywaniem się na wysiłek”. Miał wrażenie, że jako jedyny spośród byłych policjantów naprawdę tu zamieszkał. Pozostali byli obcymi z wyboru, chociaż Swann włóczył się podobno czasem po mieście. Ale nie Singer czy Gonzalez. Dlatego zawsze pytali go, gdzie można znaleźć to czy tamto ‒ tak jak teraz bar Sand Creek.
Newkirk często myślał z goryczą, że trzymając się tak bardzo na uboczu, Singer i Gonzalez mogą niepotrzebnie wzbudzać podejrzenia. Wyglądało to tak, jakby okopali się w swoich rezydencjach na szczytach wzgórz i patrzyli na wszystkich z góry. Zwłaszcza Singer, który rzadko wyjeżdżał z domu. Można było odnieść wrażenie, że skończył z rasą ludzką i nie była mu ona więcej do niczego potrzebna. A miejscowi, choć zajmowali się swoimi sprawami, nie lubili, gdy ktoś nimi pogardzał. Chcieli być lubiani. Jeśli chodzi o Newkirka, to ich polubił, zbliżył się do nich. Singer, zadzierając nosa, mógł doprowadzić do niepotrzebnych animozji. Jeszcze do tego nie doszło, ale mogło dojść. ‒ Więc co, kurwa, robimy? ‒ zapytał Gonzalez, zwracając się do porucznika. ‒ Daj mi pomyśleć ‒ odparł Singer. Newkirk zdjął swoją bejsbolową czapkę, przeczesał palcami włosy, po czym włożył czapkę z powrotem i wbił wzrok w porucznika. On tu dowodził. Był najbardziej sprawnym dowódcą ze wszystkich, pod których rozkazami zdarzyło mu się służyć, również w wojsku. To do niego się zwracano, kiedy sprawy na komendzie przybierały zły obrót. Facet był naprawiaczem, kimś, kogo się angażuje, kiedy wszystko bierze w łeb. Singer wprowadzał spokój, ale pod maską tego spokoju wyczuwało się napięcie, jakby miał pod skórą sprężynę, która coraz bardziej się nakręcała i mogła eksplodować niczym głowa węża. Newkirk widział to w życiu dwa razy i nie chciał oglądać więcej. Singer był niesamowicie opanowany, rzadko kiedy podnosił głos, który niewiele się różnił od szeptu. Należał do ludzi, którzy są tym spokojniejsi, im bardziej fatalna wydaje się sytuacja, tak jakby liczył, że koncentrując się, zawsze zdoła przezwyciężyć chaos. Rzecz w tym, że miał rację. Kiedy przejmował dowodzenie, tak jak działo się teraz, przyjemnie go było oglądać. Nie było żadnych zbędnych działań, żadnych zbędnych słów. Analizował sytuację, a potem wydawał rozkazy, które miały zostać wykonane. Niczego nie pomijał. Jednak jego serce od dawna zżerała frustracja. Newkirk służył razem z nim w policji Los Angeles, kiedy to się zaczęło. Na komisariacie doszło do jednej z wielu drobnych afer ‒ ta akurat dotyczyła zaginięcia skonfiskowanych pojazdów. Kilku wyszczekanych lokalnych przywódców poskarżyło się początkującemu reporterowi z telewizji, że policja zabiera i sprzedaje pojazdy skonfiskowane przedstawicielom mniejszości etnicznych za naruszenia przepisów drogowych. Stacja wałkowała temat przez cztery kolejne wieczory i Singerowi zlecono wewnętrzne dochodzenie. Odkrył, że winy nie ponoszą funkcjonariusze, ale zaangażowane przez miasto firmy odholowujące pojazdy. Szukający sensacji reporter nie przejął się jednak tymi ustaleniami i zmontował jego wypowiedź w taki sposób, że można było odnieść wrażenie, iż Singer nie tylko jest niekompetentny, lecz także sam maczał palce w aferze. Zmanipulowany wywiad, do którego dołączono nagrane później pytania, nadawany był w porze największej oglądalności, a jego bohater zyskał u gazetowych felietonistów miano „Singera Jąkały”. Porucznik, którego reputacji nikt wcześniej nie podważał, wściekł się i chciał, żeby szefostwo pozwało reportera i stację, a przynajmniej wzięło go publicznie w obronę. Odchodzący szef policji, później konsultant stacji, nabrał wody w usta. Singer poczuł się zdradzony i zaczął zwalczać swoich zwierzchników z podobną pasją i oddaniem, z jakimi niegdyś walczył z przestępcami i pozbawionymi moralności politykami. Tę diametralną zmianę zauważyli jednak wyłącznie ci, którzy najbliżej z nim współpracowali. Jak zawsze u Singera decyzja była szybka, zdecydowana i druzgocząca. Szefostwo nigdy nie wiedziało, od kogo zbiera cięgi. Chociaż Newkirk był fizycznie słabszy od siedzącego obok wielkiego, złośliwego sierżanta Gonzaleza, o wiele bardziej bał się Singera, którego przewyższał o głowę. Gonzalez sączył swoje piwo, czekając, aż Singer coś wymyśli.
Jak zawsze usiadł plecami do ściany, żeby mieć oko na wszystko, co działo się w lokalu. Był wielkim facetem. Codziennie ćwiczył w domowej siłowni i nosił dżinsy oraz obcisłe T-shirty, które uwydatniały jego grube ramiona, potężną klatkę piersiową i twardy brzuch. Gonzo był śniady, nadpobudliwy i gwałtowny. Pracował nad swoim wizerunkiem. Należał do tych policjantów i mężczyzn, z których emanuje jakieś mroczne zło, nawet kiedy robią coś zwyczajnego: otwierają przed kimś drzwi albo opowiadają dowcip. Otaczający go ludzie, również obcy, zawsze oddychali z ulgą, kiedy Gonzalez zdecydował, że nie zrobi im nic złego. Jego spojrzenie spod opadających powiek mroziło krew w żyłach. Gonzalez nigdy nie miał wątpliwości, czy słusznie postąpił, i bez wahania wymierzał sprawiedliwość tak, jak on ją pojmował. To on był inicjatorem niesławnej pamięci okaleczenia, które nazywano w LA „uśmiechem winnego” i które polegało na tym, że rozrywało się policzki ofiary od kącików ust aż do uszu. Kiedy rany się w końcu goiły, twarz delikwenta już zawsze wykrzywiał szeroki uśmiech klauna. Porucznik prawie nie tknął swojego piwa. Newkirk i Gonzalez opróżnili dzbanek i sierżant próbował zwrócić uwagę barmana, podnosząc go za każdym razem, kiedy tamten spojrzał w ich stronę. ‒ Musimy odzyskać kontrolę nad sytuacją ‒ stwierdził cicho Singer, zupełnie jakby mówił sam do siebie. ‒ Nie możemy biernie czekać na to, co się wydarzy, i dopiero wtedy reagować. ‒ Tak jak to robimy teraz, czekając, aż ten wypierdek poda nam piwo ‒ mruknął Gonzalez. Newkirk westchnął. ‒ Ja przyniosę ‒ powiedział, po czym wstał i podszedł do baru. Było tylko dwóch innych pijących: chudy jak szkielet mężczyzna w poplamionym kombinezonie, który wyglądał na starego górnika, oraz znacznie młodszy facet w uniformie UPS. Newkirk usiadł między nimi i postawił dzbanek na kontuarze. ‒ Co to było? Coors? ‒ zapytał barman, podnosząc się z miejsca, gdzie wlepiał wzrok w ekran zawieszonego pod sufitem telewizora, oglądając wiadomości sportowe. ‒ Tak ‒ odparł Newkirk, po czym zerknął na górnika. Stary skinął mu głową i odwrócił się, by dalej oglądaćtelewizję. Facet z UPS najwyraźniej czekał, że Newkirk się do niego odezwie. O nie, pomyślał, trafiłem na rozmownego. ‒ Niech pan się do mnie zanadto nie zbliża ‒ wybełkotał gość z UPS. ‒ Jestem radioaktywny. ‒ Naprawdę? ‒ odparł Newkirk uprzejmie, ale w sposób, który powinien uciąć dalszą dyskusję. ‒ Mam w sobie truciznę. Mógłbym się o pana otrzeć, a tego by pan nie chciał. Newkirk przekręcił się na stołku, żeby mu się przyjrzeć. Facet był solidnie umięśniony, z grubymi, mocnymi udami i szeroką, przyjazną twarzą. Newkirk oceniał, że ma około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i waży jakieś sto kilogramów. Na miedzianego koloru identyfikatorze widniało nazwisko TOM BOYD. Niezbyt często widywało się kuriera w uniformie tak późno po godzinach pracy. Newkirk przypomniał sobie furgonetkę na parkingu.
‒ Nie musi pan oddać samochodu pod koniec dnia? ‒ zapytał. ‒ Chyba tak ‒ parsknął Tom. ‒ Ale po skończeniu kursu zapuściłem jakby korzenie przy tym barze, prawda, Marty? ‒ zwrócił się do barmana. ‒ Tak, Tom ‒ odparł znużonym tonem tamten, lejąc do dzbanka beczkowe piwo. Newkirk odniósł wrażenie, że Tom już od dawna zanudza Marty’ego. ‒ Ja stawiam ‒ oznajmił Tom, wskazując dzbanek i wyławiając z kieszeni plik banknotów. ‒ I jeszcze jednego podwójnego jacka daniel’sa dla mnie. ‒ Jesteś pewien, że ci nie zaszkodzi? ‒ zapytał Marty. ‒ Jesteś barmanem czy moim doradcą? W każdej chwili, z nieba może spaść nóż i wbić się w mój żałosny tyłek. Więc nalewaj! Marty wzruszył ramionami, a Tom potrząsnął głową z pijacką egzaltacją. ‒ Tak jest. Tak jest ‒ mruknął. Ani Newkirk, ani Marty nic nie powiedzieli, nie chcąc zachęcać go do dalszych zwierzeń. ‒ Mam w sobie truciznę ‒ powtórzył Tom. ‒ Jestem, kurwa, radioaktywny. Czegokolwiek dotknę, wali się w gruzy. Tom Boyd należał do tych, pomyślał Newkirk, którzy błagają, żeby ich zapytać, co takiego spieprzyli, i nie spoczną, dopóki ktoś tego nie zrobi. ‒ Problemy z kobietami? ‒ zapytał, choć w gruncie rzeczy mało go to interesowało. ‒ Czy są jakieś inne? No, niech pan mi powie. ‒ Zadzwoń do niej. Niech dziewczyna się wygada, a ty trzymaj gębę na kłódkę, kiedy to będzie robiła. U mnie to zawsze działało. ‒ Żeby to podkreślić, Newkirk podniósł dłoń i obrócił na palcu ślubną obrączkę. ‒ Próbowałem się do niej dodzwonić już jakiś czas temu ‒ odparł Tom ‒ ale odłożyła słuchawkę. Powiedziała, że czeka na telefon od szeryfa i żebym nie blokował linii. To bzdura. Nie wracając do domu, ta mała po prostu odgrywa się na Monice. Sam to wiele razy robiłem. Newkirk poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz. ‒ Dlaczego czeka na telefon od szeryfa? ‒ Jej dzieciaki nie wróciły do domu ze szkoły ‒ wyjaśnił Tom, przewracając oczyma i żałośnie się uśmiechając. ‒ I wymyśliła sobie, że to moja wina. ‒ Powiedział pan, że ta dziewczyna nazywa się… ‒ zagadnął Newkirk, świetnie wiedząc, że Tom jeszcze nie wymienił jej nazwiska. ‒ Monica. ‒ Monica Treblehorn? Znam ją. ‒ Nie, Monica Taylor. ‒ Nie, tej nie znam. I co pan takiego zrobił? ‒ zapytał Newkirk, udając, że chce podtrzymać rozmowę. ‒ Wkurzyłem ją. Zapomniałem zabrać małego maminsynka na ryby, więc wyrzuciła mnie na zbity pysk. Normalnie pokazała mi drzwi. Ona i ta jej mała dziwka uwzięły się na mnie.
Chłopiec i dziewczynka, pomyślał Newkirk. Taylorowie. ‒ Więc same wybrały się na ryby, tak? ‒ Newkirk natychmiast zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie to powiedział. Tom wcale nie mówił, że dzieciaki są same. Nie musiał się jednak przejmować. Jego rozmówca w ogóle się nie zorientował. ‒ W dodatku zabrała mi wędkę Sage’a wartą sześćset dolców! ‒ To straszne, prawda? ‒ Pozwól, że dam ci dobrą radę, przyjacielu ‒ oznajmił Tom, ściskając ramię Newkirka. ‒ Nie bierz sobie na kark kobiety, która ma bachory. ‒ Jestem żonaty ‒ odparł tamten. ‒ Mam własne dzieci. ‒ Więc nie próbuj jej podrywać ‒ powiedział Tom, głupio się uśmiechając. ‒ Wszyscy będą spiskować przeciwko tobie. I wygrają. Kobiety, bachory i pedały przewyższają nas liczebnie. My, faceci, jesteśmy zagrożonym gatunkiem, tak jak ta pierdolona sowa, przez którą nie mogą wycinać drzew w lesie. ‒ Święta racja! ‒ zawołał stary górnik, podnosząc szklankę. ‒ Dobre rady są źle widziane w tym miejscu, Tom ‒ oświadczył Marty, podając Newkirkowi dzbanek. ‒ Dopisać do rachunku?‒ zapytał. ‒ Tak, i niech pan poda mojemu nowemu znajomemu jeszcze jednego jacka daniel’sa. Newkirk wrócił do stolika. ‒ Nie uwierzycie, kogo właśnie spotkałem ‒ powiedział. ‒ Chłopaka Moniki Taylor. I mamy problem. Facet mówi, że Monica czeka na telefon od szeryfa. Sytuacja może się rozwinąć szybciej, niż myśleliśmy. Obawiam się, że sformują grupę poszukiwawczą, żeby odszukać te dzieciaki. Co będzie, jeśli im się uda? ‒ Jezu Chryste ‒ szepnął ze złością Gonzalez. ‒ Czy wszyscy o tym wiedzą? ‒ Niekoniecznie. Właśnie z nią rozmawiał ‒ odparł Newkirk, kręcąc głową. ‒ Mówi, że wyrzuciła go dziś wieczorem z domu. Singer utkwił w Newkirku beznamiętne spojrzenie, a potem nieoczekiwanie lekko się uśmiechnął. ‒ To nie jest problem, ale okazja ‒ odparł. ‒ Że co? ‒ Widzisz, jak pracuje jego umysł ‒ stwierdził z podziwem Gonzalez.
• • • Zaczekali, aż Marty przestał dolewać Boydowi. Kiedy facet z UPS wybłagał u niego ostatniego drinka, Gonzalez i Singer wymknęli się na dwór. Newkirk poszedł zapłacić rachunek, a Boyd ruszył w stronę drzwi, obijając się o stoły. Wychodząc na parking, Newkirk zobaczył Singera i Gonza stojących z Boydem pod latarnią. Boyd opierał się o swoją furgonetkę. ‒ Jest pan pewien, że może pan prowadzić? ‒ zapytał Gonzo. ‒ Nic mi nie jest ‒ wybełkotał Boyd. ‒ Poza tym nie jadę do domu. Jadę do Moniki. Musimy wyprostować pewne sprawy. Newkirk podszedł do nich. Widział długi kwadratowy przedmiot wystający z tylnej
kieszeni Gonzaleza. Kiedy jego oczy przywykły do ciemności, rozpoznał przyrząd, którym posługiwali się, kiedy służył w policji. Nazywali go Wielkim Ogłuszaczem. Sześćset pięćdziesiąt tysięcy woltów. Wycofali go z wyposażenia policji po tym, jak jakiś facet odwalił kitę, ale to nigdy nie miało znaczenia dla Gonza. ‒ Miło, że chcecie mi pomóc, ale muszę jechać ‒ oznajmił Boyd. ‒ Swoją drogą, skąd jesteście? ‒ Zgadnij ‒ powiedział Singer. Boyd wykrzywił twarz w pijackim uśmiechu. ‒ Na pewno z LA jak połowa tych nowych sukinsynów ‒ stwierdził. ‒ Masz rację ‒ odparł Gonzalez, podchodząc bliżej, jakby chciał mu pomóc wsiąść do furgonetki. Newkirk zobaczył paralizator w jego ręku i elektrody lśniące w świetle latarni. Gonzo przystawił paralizator do szyi Boyda i prąd poraził mężczyznę niczym błyskawica. Tom runął w dół jak worek ziemniaków i legł w połowie wewnątrz i w połowie na zewnątrz furgonetki. Kiedy wciągnęli go do środka i ułożyli między rzędami paczek z tyłu, jego całym ciałem wstrząsały konwulsje. Trafiony w goleń jego butem Newkirk o mało się nie wywrócił. Czuł paskudny odór spalonej na karku skóry. Prąd poraził neuroprzekaźniki Boyda, który nie panował nad mięśniami i kończynami. I nad zwieraczami, które puściły. ‒ Silny skurwysyn ‒ mruknął Gonzo, przewracając go na brzuch i skuwając ręce kajdankami. ‒ I śmierdzący. ‒ Ty poprowadzisz ‒ powiedział Singer, wręczając Gonzalezowi kluczyki. ‒ Jedź za mną. ‒ Czad. Zawsze chciałem pojeździć czymś takim ‒ ucieszył się Gonzo. Siedząc w swojej białej terenówce i widząc we wstecznym lusterku reflektory furgonetki UPS, Singer odwrócił się do Newkirka. ‒ To był uśmiech losu ‒ stwierdził. ‒ Teraz panujemy nad sytuacją. Newkirk nie miał pojęcia, o czym on mówi. Wsunął dłonie pod uda, żeby Singer nie zobaczył, jak dygocą.
Dzień drugi Sobota Demokracja sprawia, że ludzie nie tylko zapominają o swoich przodkach, lecz także nie widzą przyszłości swoich potomków i są odizolowani od swoich współczesnych. Każdy człowiek zdany jest tylko na siebie samego i zachodzi niebezpieczeństwo, że zamknie się w samotności swego serca. Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, 1835
Sobota, 8.45 Po odebraniu porodu dwóch cielaków w nocy, nakarmieniu o piątej rano bydła i obfitym śniadaniu składającym się ze steku, jajek i kawy Jess Rawlins wziął prysznic, włożył marynarkę, krawat oraz swojego najlepszego szarego stetsona i poszedł uruchomić pick-upa. Niebo było bezchmurne, ale mgiełka po padającym w nocy deszczu otuliła trawę i zaostrzyła zapach lucerny oraz leżącego na pastwisku krowiego nawozu. Domyślał się, że po południu znowu się zachmurzy. Na siedzeniu pasażera położył wypełnione dokumentami pudełko po butach.
• • • Jim Hearne czekał na niego w holu banku. Miał na sobie sportową marynarkę, krawat, dżinsy oraz wysokie buty. Mimo że bank już od pięciu lat mieścił się w nowym gmachu, Jess wciąż nie mógł się do niego przyzwyczaić. Nowa siedziba była imponująca, z wielkimi oknami i nowoczesnymi meblami, lecz on wolał stary, jednopiętrowy, elegancki ceglany budynek przy Main Street z ciemnymi wnętrzami, przyćmionym światłem i podłogą z twardego drewna. Kiedyś nazywał się North Idaho Stockman’s Bank. Od tego czasu nazwa zmieniła się trzy razy, teraz brzmiała First Interstate i otwierali go także w sobotę. Rawlinsowie załatwiali tu interesy od założenia farmy w 1933 roku. ‒ Witaj, Jim. ‒ Witaj, Jess. Barczysty, dobiegający pięćdziesiątki Jim Hearne miał szeroką twarz, przerzedzające się brązowe włosy i szczere niebieskie oczy. Kiedyś był specjalistą od kredytów rolniczych, ale z czasem przybyło mu tytułów i obowiązków. Jako jeździec rodeo dwa razy zakwalifikował się do krajowych finałów i nadal miał kabłąkowate nogi kowboja. Kiedy studiował w college’u, Ranczo Rawlinsów sponsorowało jego występy. Hearne zaprowadził go do swojego gabinetu i zamknął za nimi drzwi. Jess usiadł w jednym z foteli naprzeciwko biurka. Na drugim umieścił pudło z dokumentami, po czym zdjął z głowy kapelusz i położył go denkiem w dół na podłodze. Na biurku Hearne’a
leżała gruba teczka z napisem RAWLINS. ‒ Dużo ostatnio pada ‒ zauważył Hearne, siadając. ‒ To powinno pomóc. Chociaż był obecnie prezesem banku, nadal obsługiwał osobiście starych klientów i lubił sobie z nimi pożartować. Jess znał go od trzydziestu lat i obserwował, jak staje się przywódcą społeczności. Rawlins pokiwał głową. Nie lubił przelewać z pustego w próżne i obaj wiedzieli, po co tu przyszedł. ‒ Nie bardzo wiem, od czego zacząć, Jess ‒ oznajmił Hearne. Jess był właścicielem rozciągającego się na trzech tysiącach akrów rancza. Tysiąc osiemset akrów należało bezpośrednio do niego, tysiąc dwieście otrzymał od służby leśnej oraz stanowego i federalnego Urzędu Zagospodarowania Terenu. Hodował trzysta pięćdziesiąt krów i cielaków rasy Hereford i kiedy ‒ tak jak w tym roku ‒ trawa była bujna, brał od pięćdziesięciu do stu sztuk bydła na wypas. Jego farma była druga pod względem wielkości w całym hrabstwie. Hearne znał na pamięć wielkość stada, akty własności i kształt rancza, więc nie musiał wcale otwierać teczki. Jess pokiwał głową. ‒ Nie mam dużo do powiedzenia. Nie jestem w stanie regulować swoich zobowiązań i nie sądzę, żeby to się zmieniło. Jestem bankrutem, Jim. Przedwczoraj zwolniłem Herberta Coopera. Hearne patrzył na niego beznamiętnie, ale Jess miał wrażenie, że wzrok bankiera złagodniał. ‒ Krowy się cielą, lucerna pięknie obrodziła ‒ dodał. ‒ Miałem kilka telefonów od ludzi, którzy chcą wypasać swoje bydło, ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę… Hearne wydął wargi. Zapadła cisza. ‒ Praktycznie wszyscy, których znam, jedzą wołowinę ‒ powiedział Hearne. ‒ Są na tej niskowęglowodanowej diecie mięsnej. Można by pomyśleć, że ceny wołowiny wzrosną. Te pogłoski o chorobie wściekłych krów w Kanadzie to humbug. Jess zgadzał się z nim. Rozmawiali już wcześniej na ten temat. Zakłady mięsne kontrolowały ceny i zawierały umowy kontraktacyjne z dużym wyprzedzeniem. Jess przystał na ich ceny przed kilku laty, jeszcze przed wzrostem konsumpcji mięsa i astronomicznym wzrostem kosztów. ‒ Nikt nie przystawiał mi do głowy pistoletu, kiedy podpisywałem te kontrakty ‒ powiedział. ‒ Nie przyszedłem tu się skarżyć. ‒ Wiem o tym. ‒ I nie przyszedłem ci mówić, że sytuacja się polepszy i wyjdę na prostą ‒ dodał Jess. ‒ Chyba tak się nie stanie. Ale prowadzę porządną firmę i nie marnuję twoich i swoich pieniędzy. Ta deklaracja stanowiła prawdopodobnie maksimum tego, do czego mógł się posunąć, prosząc o jakieś względy, i poczuł się nieswojo. Nie powiedziałby pewnie nawet tego, gdyby nie miał przed oczyma obrazu pakującego się Herberta Coopera. Hearne też poczuł się nieswojo, Jess widział to po nim. ‒ Nikt tego nigdy nie mówił ‒ zapewnił go bankier. ‒ W każdym razie nie ja.
Jess pokiwał głową. ‒ Chodzi po prostu o to, że czasy wyłącznie mięsnych farm w północnym Idaho należą prawdopodobnie do przeszłości ‒ dodał Hearne i się zaczerwienił. ‒ Wiem. ‒ Masz ziemię wartą miliony i brakuje ci gotówki. Śledziłeś pewnie, jak zmieniały się ceny nieruchomości w ostatnich kilku latach. ‒ Tak jest. ‒ Te tereny mogłyby na siebie zarobić, gdyby je odpowiednio wykorzystać ‒ rzekł złowróżbnie, informując go o faktach, o których obaj woleliby nie wiedzieć. ‒ Zawsze możesz spłacić swoje długi, Jess. Rawlins westchnął. Nadal siedział wyprostowany jak struna, ale miał wrażenie, że się zgarbił. ‒ Nie jestem deweloperem ‒ mruknął. ‒ Nie musisz nim być ‒ zapewnił go Hearne. ‒ Jest co najmniej kilku deweloperów, którzy chcieliby z tobą współpracować. Prawdę mówiąc, miałem już w tej sprawie parę telefonów. Jessa zabolało to, że inni również wiedzą o jego kłopotach, że stał się łatwym celem. ‒ Ja też miałem kilka telefonów i kilka ofert listownych. Kiedyś wyrzucałem je, w ogóle nie otwierając. Ale agenci nieruchomości wycwanili się i przysyłają je teraz w nieoznakowanych kopertach. Wczoraj przyjechała nawet do mnie Karen z tym swoim nowym mężem. ‒ Mógłbyś spróbować dywersyfikacji ‒ powiedział Hearne. ‒ Popatrz na Brownów. ‒ Ranczo Brownów było drugim rodzinnym ranczem, które pozostało w tej okolicy. ‒ Jeden z synów zajmuje się bydłem i prowadzi zakład paczkowania mięsa. Drugi syn ma żwirownię. Córka prowadzi przedsiębiorstwo agroturystyczne. ‒ Ja też kiedyś miałem takie plany ‒ parsknął Jess. ‒ Wiesz, co się stało. Hearne odchylił się w fotelu. Wiedział. Cisza dzwoniła im w uszach. ‒ Nikt z nas, którzy tutaj dorastaliśmy, nie chce, żebyś stracił swoją ziemię ‒ podkreślił Hearne. ‒ Ja tego z pewnością nie chcę. Jeśli wszystkie stare rancza zostaną zastąpione przez te pięcioakrowe działki, hrabstwo nigdy już nie będzie takie samo. Jednak kierując bankiem, nie mogę ulegać sentymentom. To nowo przybyli zbudowali ten budynek i to oni wysyłają moje dzieciaki do college’u. Jess zastanawiał się, dlaczego Hearne uznał za stosowne mu o tym wspomnieć. ‒ Czy nie mógłbyś rozważyć sprzedaży jakiejś części swojego areału, Jess? ‒ kontynuował bankier. ‒ Może połowę? Zyskałbyś na czasie, mógłbyś się zastanowić nad tym, co zrobić z resztą. Jess się zjeżył. Myśl o tym, że miałby podzielić farmę, była dla niego gorzką pigułką. Pomyślał o swoim dziadku, ojcu, matce. Zostawili mu schedę, a on ją zmarnował. Nazwisko Rawlinsów było nierozerwalnie związane z ranczem. Nie mógł się pozbyć całej jego połowy. ‒ Jestem ranczerem ‒ powiedział. ‒ Nie znam się na niczym innym.
Hearne pomasował twarz dłońmi. Jess dostrzegł, że ma miękkie ręce. Kiedyś takie nie były. Spojrzał na własne dłonie. Były brązowe, sękate i ogorzałe. ‒ Musimy coś wymyślić ‒ oświadczył bankier. ‒ Nie możemy ci pozwolić dalej się zapożyczać. Mam dyrektorów i audytorów, którzy chcą wiedzieć, co, u licha, robię ze wszystkimi tymi złymi długami. ‒ Przykro mi, Jim. ‒ Nie mów tak. Nie mogę znieść, kiedy tak mówisz. Zaćwierkał interkom i Hearne podniósł słuchawkę. ‒ Mam teraz spotkanie, Joan. Jess usłyszał stłumiony głos Joan. Cokolwiek mówiła, było to ważne i Hearne nie odkładał słuchawki. ‒ Och, to straszne. Oczywiście, że mogą zawiesić. Oczywiście. ‒ Hearne słuchał jeszcze przez chwilę sekretarki i zerknął ponad ramieniem Jima do holu. ‒ Tak, widzę go. Będzie musiał zaczekać ‒ dodał i odłożył słuchawkę. ‒ Przepraszam ‒ powiedział z pobladłą twarzą. ‒ Nie ma sprawy. Co się stało? ‒ Znasz Taylorów? Monicę Taylor? ‒ Obiło mi się o uszy to nazwisko ‒ odparł Jess, próbując zgadnąć, o co chodzi. ‒ Ma dwójkę dzieci, dziewczynkę i chłopca. Najwyraźniej zaginęły. ‒ Och, nie. ‒ Nie ma ich od wczoraj. Monica Taylor zawiadomiła szeryfa. Jakieś kobiety chciały zawiesić w holu plakaty o zaginięciu. Jess pokręcił głową. ‒ Pewnie się znajdą. ‒ Takie rzeczy kiedyś się tu nie zdarzały ‒ powiedział Hearne, po czym przypomniał sobie cel ich spotkania. ‒ Daj mi kilka tygodni, Jess. Postaram się znaleźć dla ciebie jakieś propozycje. Nie musisz ich oczywiście przyjmować, ale obaj wiemy, że jesteś na minusie. Jeśli zdołam coś uczynić, żeby wyciągnąć nas obu z tych opałów, zrobię to. Jess odchylił się wzruszony. ‒ Nie musisz tego robić, Jim. ‒ Wiem, że nie muszę ‒ zgodził się Hearne, tłumiąc emocje. ‒ Ale znamy się od bardzo dawna. Ja też nie chcę, żeby twoje ranczo zmieniło się w osiedle McPałaców dla tych implantów z Kalifornii. Chcę, żeby w tym hrabstwie zostało kilka rancz. Jess wstał, wcisnął na głowę kapelusz i podał nad biurkiem rękę Hearne’owi. ‒ Jim, ja… ‒ Przestań ‒ przerwał mu prezes banku. ‒ Ucierpiałyby po prostu przez to nasze interesy. Dajemy o wiele więcej kredytów ludziom, którzy wolą zamieszkać tam, gdzie są jakieś rancza, niż na zupełnie niezagospodarowanym terenie. Jess nie powiedział nic więcej, ale miał ochotę uściskać okłamującego go bankiera.
• • • Otwierając drzwi gabinetu, rozpoznał Fionę Pritzle, która wraz z kilkoma innymi kobietami rozwieszała plakaty w holu. Zanim zdążył się wymknąć, podbiegła do niego. ‒ Słyszałeś o małych Taylorach, Jess? ‒ spytała, biorąc w dłonie jego obie ręce, podchodząc zbyt blisko i blokując wyjście z gabinetu. ‒ Przed chwilą. To straszne. Jej dłonie były suche jak pergamin. ‒ To ja wiozłam wczoraj te dzieci do Sand Creek ‒ przyznała z błyszczącymi oczyma. ‒ Wybierały się na ryby 1 wysadziłam je przy strumieniu. Ale potem nie wróciły na noc. ‒ Pewnie się dziś znajdą. ‒ Och, strumień jest przecież taki wezbrany. Mogły w nim utonąć! Jess może bardziej współczułby Fionie, gdyby nie fakt, że była najwyraźniej zachwycona tym, iż stała się główną postacią dramatu, i szła na całość. ‒ Ktoś mógł je porwać ‒ dodała szeptem. ‒ Mieszka tu teraz sporo ludzi, o których nic nie wiemy. Kto wie, ilu przeprowadziło się tutaj seksualnych maniaków? Jess się skrzywił. ‒ Czy utworzono już ekipę poszukiwawczą? ‒ zapytał. ‒ Tak, dzięki Bogu. Szeryf ma swoich zastępców i ludzie zgłaszają się na ochotnika, żeby ich szukać. ‒ To dobrze. Jess żałował, że nie pokłada większej nadziei w nowym szeryfie, który lepiej sprawdzał się w relacjach z mediami niż w typowej policyjnej robocie. Zastanawiając się nad tym, zdał sobie sprawę, że uwięził Hearne’a w jego gabinecie. Fiona dopadła go w drzwiach. Delikatnie wyzwolił ręce z jej uścisku. ‒ Słyszałam, że śledztwem chce pokierować grupa tych emerytowanych policjantów ‒ powiedziała. ‒ Zgłosili się dziś rano. Czy to nie wspaniale? ‒ Przypuszczam, że szeryf chętnie skorzysta z ich pomocy ‒ odparł Jess, kiwając głową. ‒ Okazuje się, że wielu przybyszów ma dobre serca ‒ stwierdziła. ‒ I mają doświadczenie, jeśli chodzi o wszystkie te straszliwe zbrodnie. W LA mają z nimi bez przerwy do czynienia. ‒ Przepraszam ‒ mruknął Hearne, przeciskając się obok Jessa. Jess zobaczył, że przechodzi przez hol i wita się z krępym Latynosem w lekkim brązowym garniturze. ‒ Cóż, dobrze, że się tym zajęłaś ‒ powiedział Jess, wskazując głową plakat, który Fiona powiesiła na ścianie. ‒ Ja też będę miał oczy szeroko otwarte. Mieszkam przecież w górze strumienia. Hearne wszedł z krępym mężczyzną do swojego gabinetu. ‒ Nie przejmuj się, Jess. Przedzwonię do ciebie ‒ rzekł, po czym zamknął za sobą
drzwi. ‒ Dziękuję, Jim. Fiona śledziła z zainteresowaniem tę wymianę zdań. Jess widział niemal obracające się w jej głowie kółka. ‒ Czy to znaczy, że zatrzymasz ranczo? ‒ zapytała z wypiekami na twarzy.
• • • Wychodząc z banku, Jess przystanął, żeby przeczytać plakat. Napis głosił: ZAGINIONE DZIECI. ANNIE I WILLIAM TAYLOROWIE. OSTATNIO WIDZIANI W PIĄTEK O 14.30 NIEOPODAL OBOZOWISKA RILEY CREEK PRZY SAND CREEK. Dalej informowano, że Annie jest ubrana w żółty sweter, dżinsy i czarne adidasy, a William w czarny T-shirt, dżinsy i czerwone tenisówki. Jedno z nich mogło mieć pasującą na dorosłego kamizelkę wędkarską. Szkolne zdjęcia dzieci ujęły go za serce. Przyszło mu na myśl, że łatwo jest spostrzec przyszłe cechy charakteru człowieka, jeśli przyjrzeć się uważnie jego dziecięcym fotografiom. Nawet teraz, przyglądając się w domu zdjęciom własnego syna i córki, mógł dojrzeć, co z nich wyrośnie. Wtedy tego nie widział, ale wszystkie wskazówki tam były, wystarczyło spojrzeć. Szkoda, że tak późno się zorientował. Uśmiechnięty od ucha do ucha William miał zadarty lekko podbródek i kosmyk włosów nad czołem. Wydawał się jednocześnie niefrasobliwy i tragiczny. Ale to Annie przykuła uwagę Jessa. Miała jasne włosy, szczerą twarz i patrzyła wyzywająco na fotografa. Coś było w jej przenikliwych oczach i zarysie podbródka. Jess od razu ją polubił, nie wiadomo dlaczego poczuł, że coś ich łączy. Czy już się wcześniej nie spotkali? Przetrząsnął pamięć, ale niczego w niej nie znalazł. Może nie chodziło o to, że już się spotkali, ale co symbolizowała. Może fotografia uświadomiła mu, jak bardzo brakuje mu wnuków. Ta myśl wprawiła go w zakłopotanie. Nie było to coś, nad czym by się zastanawiał, co by go dręczyło. Właściwie po raz pierwszy zdał sobie z tego sprawę z taką mocą. Żałował, że nie może zacząć wszystkiego od początku, tym razem zrobić różne rzeczy inaczej, zrobić je tak, jak trzeba. Wtedy zamiast tkwić w pustym domu na zrujnowanym ranczu, mógłby spędzać czas z dzieciakami, podzielić się z nimi swoją wiedzą, powiedzieć im, że mogą być… kimś wyjątkowym. Jess dał krok do tyłu i odsunął od siebie tę myśl, lecz nadal wpatrywał się w plakat. Pod fotografiami widniały numery telefonów do biura szeryfa. Wychodząc na dwór, obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak elegancko ubrany mężczyzna otwiera swoją teczkę i wykłada jej zawartość na biurko Jima Hearne’a.
Sobota, 9.14 Monica Taylor odchodziła od zmysłów. Annie i Williama nie było już od dziewiętnastu godzin. Od wyjścia Toma poprzedniego wieczoru nie zmrużyła oka, nic nie jadła, nie wzięła prysznica i się nie przebrała. To była ciężka noc, zwłaszcza gdy buchający z piekarnika dym ‒ zapomniała o lasagne ‒ aktywował alarm przeciwpożarowy. Pocieszana przez jednego z członków ochotniczej straży pożarnej stała na trawniku przed domem, kiedy reszta ekipy wpadła do środka z gaśnicami i wężami i zostawiwszy błoto na
dywanie i linoleum, pojawiła się po chwili z dymiącym w garnku czarnym skrzepem. Sąsiedzi, którzy wybiegli na dwór w szlafrokach, wrócili do swoich domów. Zanim spaliły się lasagne, dwa razy odwiedzili ją zastępcy szeryfa; za pierwszym razem, żeby wysłuchać jej zgłoszenia, a za drugim, koło północy, żeby wziąć fotografie dzieci i zapytać, jak były ubrane, kiedy je ostatnio widziała. Zmiana, jaka zaszła w ich zachowaniu między pierwszą wizytą, kiedy jeden z zastępców próbował ją poderwać, a drugą, kiedy nawet flirciarz unikał jej wzroku i przemawiał smutnym tonem, uświadomiła jej powagę sytuacji. Szeryfa zmęczyły w końcu jej cogodzinne telefony i przysłał lekarza, który przepisał jej valium. Tabletki stępiły nieco ból, ale go nie uśmierzyły. Wystarczyło, że spojrzała na szkolne zdjęcia Annie i Williama, których ramki pokryte były teraz warstwą kopcia, a wszystko do niej wracało. Wpadła w swego rodzaju rutynę polegającą na tym, że przemierzała cały dom, wychodziła kuchennymi drzwiami na dwór, okrążała dom z lewej strony i wchodziła ponownie do środka frontowymi, ściskając przez cały czas słuchawkę bezprzewodowego telefonu, jakby chciała wycisnąć z niej wszystkie soki. Mijając hol, przejrzała się w lustrze i zobaczyła osobę, której prawie nie rozpoznawała. Ta kobieta miała przekrwione oczy, zapadnięte policzki i skołtunione włosy. Idąc, zginała się wpół. Monica wiedziała teraz, jak będzie wyglądać, kiedy się zestarzeje. Kiedy dzwonił telefon, a dzwonił dość często, łapała kurczowo powietrze, modliła się, żeby to było któreś z dzieci, i wciskała zielony przycisk. To nigdy nie były one, ale ktoś z biura szeryfa, zatroskany sąsiad, dziennikarz z miejscowej gazety albo wiejska listonoszka, niejaka Fiona Pritzle, która powiedziała Monice, że ona, Fiona, „jako ostatnia osoba na świecie widziała te dzieciaki żywe”. Kiedy Monica to usłyszała, ugięły się pod nią kolana i musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść. Bez przerwy rozpamiętywała wczorajszy ranek, żałując, że Tom nie wymknął się przed śniadaniem i że w ogóle do niej przyjechał. Przeklinała się za to, co się stało, i raz po raz prosiła Boga, żeby dał jej jeszcze jedną szansę, by mogła to wszystko naprawić. Ale Boga, podobnie jak szeryfa, znużyło chyba wysłuchiwanie jej próśb, zwłaszcza że przez ostatnie lata w ogóle o Nim nie myślała. Przysięgała, że nie spotka się już więcej z Tomem. Żadnych więcej Tomów, kropka. Monica nigdy nie była dobrze zorganizowana, nigdy ni miała swojej mapy drogowej. Rodzice nie nauczyli jej, jak postępować w sytuacjach kryzysowych. Zawsze zazdrościła ludziom, którzy mieli taką mapę, jakiś plan, cel, ramy, w których mogli działać. W trudnych chwilach brakowało jej oparcia, nie miała do kogo zadzwonić. Na pewno nie do matki. A kto wiedział, gdzie podziewał się jej ojciec? Niełatwo było jej wychować samej dwójkę dzieci. Mężczyźni, z którymi się spotykała, byli albo po rozwodzie, z całym bagażem doświadczeń, albo żonaci i szukający łatwej okazji, albo niedojrzali jak Tom. Żaden nie miał potencjału ani chęci, żeby stać się dobrym ojcem dla jej dzieci, na czym tak bardzo jej zależało. Annie potrzebowała w swoim życiu mężczyzny, ale jeszcze bardziej potrzebował go William. Faceci, z którymi spotykała się Monica, byli nią oczywiście zainteresowani. Nie byli jednak zainteresowani Monica i jej dziećmi. Tak naprawdę nie mogła ich za to winić, lecz winiła. Zmarnowała już tyle lat, przebierając nogami w miejscu i mając nadzieję, że jakiś mężczyzna rzuci jej koło ratunkowe. Zdawała sobie świetnie sprawę, że nie jest jedyną samotną matką na świecie. Jej własna matka doświadczyła tego samego, kiedy ojciec Moniki ‒ który nazywał ją swoją księżniczką, swoim aniołkiem, swoim pączuszkiem ‒ odszedł bez pożegnania. Ale na tym podobieństwa się kończyły, ponieważ Monica głęboko kochała swoje dzieci.
Była jednak słaba. Wydawało jej się teraz, że to, co czuła do Toma, wydarzyło się w innym życiu. To było takie bezsensowne, takie płytkie, takie samolubne. Jasne, chciała pójść z nim do łóżka. Kiedyś trafiało do niego wielu mężczyzn. Ale nie była zwierzęciem. Nauczyła się kontrolować, nie ulegać najniższym instynktom. Byli inni mężczyźni, lepsi, którzy chcieli się z nią związać. Ostatnim był Oscar Swann. Ale odmówiła mu, podobnie jak innym, tłumacząc, że jej dzieci ‒ jej rodzina ‒ są najważniejsze. Jej dzieci potrzebowały ojca, nie jakiegokolwiek mężczyzny, a z całą pewnością nie całej ich procesji. Monica wiedziała, jaki to ma wpływ na dzieci, ponieważ zaznała tego na własnej skórze. Telefon zadzwonił jej w dłoni i wzdrygnęła się tak samo jak za każdym razem. Kiedy podniosła go do ucha, rozległ się cichy sygnał i słuchawka się wyłączyła. Zapomniała ją naładować. Wsunęła ją do ładowarki, modląc się, żeby telefon ponownie zadzwonił, ale się nie doczekała. Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, jej życie koncentrowało się tylko na jednym: na odzyskaniu dzieci.
• • • Kiedy szeryf Ed Carey zastukał do drzwi z siatki, siedziała przy kuchennym stole, wpatrując się w cyfrowy zegar na piekarniku. Minęło dwadzieścia sześć godzin. ‒ Mogę wejść, pani Taylor? Podniosła wzrok i pokiwała głową, nie mając siły się odezwać. Gdy wszedł, szukała na jego twarzy jakiejś wskazówki, po co przyjechał. Była przekonana, że jeśli będzie unikał jej wzroku, jeśli ma do przekazania złe wiadomości, po prostu tego nie przeżyje. Ale Carey miał obojętny, może trochę niepoważny wyraz twarzy, jakby udawał troskę, lecz niezbyt dobrze mu to wychodziło. Szeryf był wysoki i dobrze wyglądał w mundurze, ale nic nie mogło zamaskować piwnego brzucha, na którym opinała się ciasno jego koszula khaki. Znalazłszy się w środku, zdjął z głowy słomkowy kowbojski kapelusz i podciągnął pasek spodni, który przy pierwszym jego kroku ponownie zsunął się w dół. ‒ Próbowałem się do pani dodzwonić wcześniej ‒ powiedział, wskazując telefon. Nie zapytał wprost, dlaczego nie odebrała, ale to pytanie zawisło w powietrzu. ‒ Telefon się rozładował ‒ odparła skrzekliwie, jakby odezwała się po raz pierwszy w życiu. ‒ Więc to był pan. Carey pokiwał głową i wskazał głową krzesło w jadalni. ‒ Ma mi pan coś do powiedzenia? ‒ zapytała. Szeryf usiadł i rozejrzał się za miejscem, które nie było ubrudzone kopciem, żeby położyć tam swój kapelusz. W końcu oparł go na kolanie. ‒ Chciałbym pani zadać kilka pytań ‒ rzekł i tym razem uciekł w bok wzrokiem. ‒ Och, nie… ‒ Nie o to chodzi ‒ dodał szybko, zorientowawszy się, co sobie pomyślała. ‒ Nie znaleźliście ich? Carey pokręcił głową.
‒ Wolałbym mieć lepsze wiadomości, ale nie mam. Mogę tylko powiedzieć, że jeden z moich zastępców znalazł przy Sand Creek pewne przedmioty. Wędkę muchówkę i but, który ugrzązł w błocie. Miałem nadzieję, że pojedzie pani na komendę i spróbuje je zidentyfikować. Miała mętlik w głowie. Oczywiście mogła zidentyfikować but, jeśli należał do Annie albo Williama. Ale jakiej marki była wędka, która zginęła Tomowi? ‒ Mogę to zrobić ‒ odpowiedziała. ‒ Ale będę musiała do kogoś zadzwonić, żeby zidentyfikować wędkę. ‒ Mówi pani zapewne o Tomie Boydzie? ‒ Tak. Carey pokiwał głową i sięgnął do kieszonki na piersi. ‒ Nie będzie pani przeszkadzać, że będę robił notatki? ‒ zapytał. ‒ Nie, dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? Carey poruszył się niespokojnie na krześle. Był nowym szeryfem, wybrano go na ten urząd przed kilkoma miesiącami niewielką przewagą głosów. Wcześniej zajmował się nieruchomościami. Monica zastanawiała się, co tak naprawdę wie o swojej nowej pracy. To samo pytanie zadawało sobie czterdzieści dziewięć procent mieszkańców hrabstwa. ‒ Moi zastępcy sądzą, że może chodzić o coś więcej niż, rozumie pani, zwykłe zaginięcie dzieci ‒ powiedział. Monica miała wrażenie, że odnajduje w sobie zapasy sił, o których istnieniu nie wiedziała. Żałowała, że wzięła valium. Nie mogła się przez to skoncentrować. ‒ Co pan ma na myśli? ‒ zapytała. ‒ Postanowiliśmy, panno Taylor, nie traktować tej sprawy jako przypadku zaginięcia, ale wszcząć regularne śledztwo. Zaczepioną o drzewo wędkę znaleziono mniej więcej sto metrów od strumienia. Tkwiący w błocie but łatwo było dostrzec dalej na ścieżce. To skłoniło moich zastępców do wniosku, że osoba, która zgubiła but… moim zdaniem była to Annie… mogła zawrócić i łatwo wyciągnąć go z błota. Ale nie zrobiła tego. Być może dlatego, że bardzo się spieszyła. Rozumie pani: uciekając przed czymś albo przed kimś. Monica otworzyła szerzej oczy. Łapała kurczowo powietrze. Carey wyciągnął plastikową torbę na dowody rzeczowe i podniósł ją do światła. W środku był zabłocony but. Jego widok przykuł ją do krzesła. ‒ To but Annie ‒ powiedziała, próbując nie podnosić głosu. ‒ Przed kim uciekali? Carey położył but na stole i uniósł otwarte dłonie. ‒ Tego nie wiemy. Moi ludzie znaleźli tam kilka odcisków stóp, ale padający wczoraj deszcz rozmył je w takim stopniu, ‒ j że nie można niczego definitywnie ustalić. Nadal prowadzimy poszukiwania. Moi ludzie przeczesują krok po kroku cały teren. Świat stanął nagle na głowie i pociemniał. W ciągu całej bezsennej nocy wyobrażała sobie swoje dzieci zagubione w lesie, skulone razem i chowające się przed deszczem. Miała nadzieję, że znalazły jakieś schronienie i były dość rozsądne, żeby się stamtąd nie ruszać. Wyobrażała sobie nawet, że wpadają do strumienia i unosi je wartki nurt. Ta myśl była straszna. Nie wzięła jednak pod uwagę tego, co teraz mówił jej szeryf. Że dzieci
padły ofiarą jakiegoś napastnika. ‒ Och, nie… ‒ jęknęła, wpatrując się w but, błoto, zerwane sznurowadło. Tak jakby przemoc zapakowano w zgrabny pojemnik. Carey zmrużył oczy i uważnie jej się przyjrzał. ‒ Dobrze się pani czuje, panno Taylor? ‒ zapytał. Monica pokręciła lekko głową. ‒ Nie, nie czuję się dobrze. Twierdzi pan, że ktoś ścigał moje dzieci. ‒ Nie wiemy tego na pewno. To spekulacje oparte na bardzo skąpych dowodach. Ale nie możemy tego wykluczyć i musimy brać pod uwagę każdą możliwość. Mogą się w każdej chwili odnaleźć. Może są u jakichś kolegów. Monica ponownie pokręciła głową. Ściskało ją w gardle i trudno jej było oddychać. Dała zastępcy szeryfa nazwiska i telefony wszystkich kolegów i koleżanek Annie i Williama i sama zadzwoniła do ich rodziców. Żadne z nich nie widziało jej dzieci. ‒ Muszę panią spytać, panno Taylor, czy zna pani kogoś, kto mógłby mieć coś przeciwko pani albo pani dzieciom. ‒ Co takiego? ‒ Czy ktoś pani groził? Śledził? Czy pani dzieci nie miały problemów z kimś, kto mógłby im grozić albo zrobić krzywdę? Mają różnych ojców, prawda? ‒ Owszem ‒ odparła, krzywiąc się i zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało. ‒ Ale jak pan wie, żadnego nie ma w pobliżu. Ojciec Williama, Billy, zginął podczas zamieszek w stanowym więzieniu Boise. Wzięła z nim rozwód przed trzema laty, kiedy sądzono go za prowadzenie czterech produkujących metamfetaminę laboratoriów, które przynosiły mu z pewnością większy dochód aniżeli kulejąca firma budowlana. Małżeństwo było martwe już osiemnaście miesięcy po ślubie, lecz przetrwało jeszcze dwa kolejne lata. Billy był dumny z tego, że został ojcem, ale niespecjalnie lubił Williama i podobnie jak Tom nazywał go maminsynkiem. William prawie nie pamiętał ojca, jednak zawsze mówił o nim jak o jakiejś mitycznej postaci, wyjętym spod prawa legendarnym bohaterze westernu. Monica nie zachęcała go do snucia tych rojeń, ale też nie wypowiadała się pogardliwie o Billym w obecności jego syna, bo nie widziała, czemu mogłoby to służyć. Annie nie miała złudzeń co do Billy’ego i przewracała oczyma, kiedy jej brat opowiadał o swoim wyjętym spod prawa ojcu. Jednak Billy nigdy nie groził synowi ani Monice, ponieważ pod koniec miał ich oboje głęboko w nosie. Aż do zeszłego roku Annie też uważała go za ojca, lecz potem nagle nie zgodziły jej się lata i zapytała Monicę, kto naprawdę jest jej ojcem. To był trudny dzień dla jej matki. „Twój ojciec zapadł na ciężką chorobę”, stwierdziła po prostu, ale Annie nie zaakceptowała tej odpowiedzi. Było jasne, że jej nie zadowoliła. Monica wiedziała, że z biegiem lat pojawią się kolejne pytania, i bała się ich. Teraz miała nadzieję, że po powrocie Annie będzie mogła na nie odpowiedzieć. ‒ Czy on nie żyje? ‒ zapytał szeryf. ‒ Tak jakby. Też jest w więzieniu. Szeryf przyjrzał się jej badawczo, wstrzymując się z oceną. Tak, pomyślała, przywykłam już do tych spojrzeń, wiem… ‒ Musimy sprawdzić każdą ewentualność, żebyśmy mogli ją wykluczyć ‒
oświadczył, wyrywając ją z zamyślenia. ‒ Po pierwsze, proszę mi wybaczyć obcesowość, ale rozumiem, że macie dość niskie dochody. Czy mam rację? Monica pokiwała głową. To było oczywiste. ‒ Czy przychodzi pani na myśl ktoś w pani miejscu pracy? Jakiś pracownik, który miałby do pani pretensje? ‒ Nie. Z niczym takim się nie zetknęłam. Carey zajrzał do swoich notatek. ‒ Jest pani kierowniczką działu odzieży damskiej w centrum handlowym, tak? Monica skinęła głową. ‒ Dzięki temu mam stały dochód i porządne ubezpieczenie zdrowotne dla dzieci. Sama praca jest bez znaczenia. ‒ Jakieś problemy z sąsiadami? Pokręciła głową. ‒ A dalsza rodzina? Czy może tu chodzić o pieniądze? Czy ktoś może mieć powody, żeby porywać dzieci w nadziei na okup? ‒ Moja matka sprząta domy i prowadzi bar w Spokane ‒ odparła spokojnie Monica. ‒ Ojciec odszedł przed wielu laty. Nie mamy nic wartościowego. ‒ Chodziło mi o dalszą rodzinę. Przyszła jej na myśl kuzynka Sandy w Coeur d’Alene, jedyna krewna, którą znała. Mąż Sandy był radnym i mieli czwórkę bystrych dzieciaków. Zapraszała przez jakiś czas Monicę na pikniki i rodzinne imprezy i dzwoniła, żeby zaprosić ją do kościoła. Stwierdziła nawet, że pomoże Monice „znaleźć porządnego faceta”. Tak jak wszyscy wiedziała, co się przytrafiło Billy’emu. Były to miłe gesty ze strony miłej kobiety, lecz Monice trudno je było zaakceptować. Nie chciała, by Sandy urządzała jej życie, by pomagając jej, mogła spełnić dobry uczynek. Była zbyt uparta i dumna, żeby się na to zgodzić. Sandy przestała do niej dzwonić. Tyle osób ‒ Sandy, bankier Jim Hearne, sąsiad po drugiej stronie ulicy, który zawsze zapraszał ją do kościoła i na bingo ‒ próbowało jej pomóc po rozwodzie, jednak ona nigdy nie traktowała tego jako pomocy. Zwłaszcza Hearne interesował się nią i zawsze starał się ją dyskretnie wspomagać. Odbierała to jako próby wtrącania się w jej życie i litowanie się. Teraz zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Może gdyby się bardziej otworzyła, ktoś zabrałby Williama na ryby. ‒ Jak już powiedziałem ‒ oznajmił szeryf, podnosząc rękę ‒ musimy rozważyć każdą ewentualność. To nie będzie dla pani zbyt przyjemne. Monica ponownie pokiwała głową. ‒ Nie tak nieprzyjemne jak to, że zaginęły mi dzieci. Szeryf uśmiechnął się ze współczuciem, lecz potem jegowzrok stwardniał. ‒ A ten Tom Boyd? ‒ zapytał. ‒ Sąsiad powiedział, że widział, jak Tom wychodził wczoraj wieczorem z pani domu. Widział, że był zły, i słyszał, jak krzyczał i walił pięściami w drzwi. Pani też krzyczała. Czy doszło między wami do jakiegoś nieporozumienia?
Nie, pomyślała. Szeryf nie traktuje chyba tego tropu poważnie. ‒ Pokłóciliśmy się ‒ wyjaśniła. ‒ O co? Monica przełknęła ślinę. ‒ Tom odkrył, że zginęła jego wędka i kamizelka wędkarska. Uznał, że zabrała je Annie. Nie bardzo lubili się z Annie i kazałam mu wyjść. Zdawała sobie sprawę, jak to zabrzmiało. ‒ Ale jestem pewna, że nie ma z tym nic wspólnego ‒ dodała. ‒ Dzieci od dawna już nie było, kiedy doszło do tej kłótni. Szeryf zapytał, o której to było godzinie. ‒ Koło szóstej ‒ odparła. ‒ Zaczekałam jeszcze dwie godziny, zanim do was zadzwoniłam. Widziała, że Carey liczy w pamięci. Tom miał dość czasu, żeby znaleźć przed zachodem słońca Annie i Williama. ‒ Tom zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem ‒ powiedziała. ‒ To było po dziesiątej, może wpół do jedenastej. Pytał, czy dzieci wróciły do domu. ‒ Jak się zachowywał? Monica przełknęła ponownie ślinę. ‒ Był pijany. Siedział w jakimś barze. Carey pokiwał głową, jakby potwierdziła jakieś jego podejrzenia. ‒ Ostatnio widziano go w barze Sand Creek ‒ oświadczył. ‒ Barman zeznał, że był nietrzeźwy. Nadal miał na sobie uniform, był bardzo podenerwowany i rozkojarzony. Kiedy nie chcieli mu podać więcej alkoholu, wściekł się i wyszedł. Monica zwróciła uwagę na słowa „nietrzeźwy” i „rozkojarzony”. ‒ Ktoś, kto zna Toma Boyda, twierdzi, że ma gwałtowny temperament ‒ dodał szeryf. ‒ To kulturysta, tak? Może nadużywa sterydów? Czy nie jest pani zdaniem skłonny do agresywnych zachowań, panno Taylor?
• • • Szeryf Carey wypytywał ją jeszcze przez kolejne pół godziny. Odpowiadała szczerze, widząc, jak próbuje zwalić wszystko na Toma. Nie, nie wiedziała, że był dwa razy aresztowany za napaść. Nie, nie wiedziała, że była żona oskarżyła go o pobicie jednego z ich dzieci. Jak mogła o tym nie wiedzieć? ‒ pytała się w duchu. Czuła się oszukana, wystawiona do wiatru. Ponownie. ‒ Nie sądzę, żeby to był Tom ‒ powiedziała, kiedy szeryfw końcu wstał i schował notes do kieszeni. ‒ Gdyby to był on, odebrałby chyba swoją wędkę? Czy to nie był pana zdaniem główny powód, dla którego próbowałby odnaleźć moje dzieci? ‒ Też o tym myślałem ‒ stwierdził Carey, zakładając kapelusz. ‒ Możliwe jednak, że pani dzieci zgubiły wędkę, zanim tam dotarł. Albo nie mógł jej po ciemku znaleźć ‒ dodał złowrogo. ‒ Nie mogę w to po prostu uwierzyć. Carey stał, milcząc, jakby miał do powiedzenia coś jeszcze. Monica podniosła wzrok.
‒ Boyd nie stawił się dziś rano w pracy ‒ poinformował ją. ‒ Jego kierownik powiedział, że nawet nie zadzwonił. Nie ma go w domu i nikt nie widział, żeby tam wczoraj wrócił. Nie ma również jego furgonetki. Miał ją zwrócić wieczorem, ale nie zrobił tego. ‒ Nie zwrócił furgonetki UPS? ‒ zapytała z niedowierzaniem. Szeryf po raz pierwszy niemal się uśmiechnął. ‒ Można by sądzić, że szybko znajdziemy pojazd, który tak bardzo się wyróżnia, prawda? ‒ Po prostu nie mogę w to… ‒ zaczęła i urwała, uświadomiwszy sobie, że mówiła to wcześniej. ‒ Myślę, że dość szybko załatwimy tę sprawę ‒ powiedział szeryf. ‒ Mam nadzieję, że z pozytywnym rezultatem, i modlę się o to, ale tego jeszcze nie wiemy. Liczę na to, że wkrótce go zlokalizujemy i zwrócimy pani dzieci zdrowe i całe. Obserwowała go, czując, że chce jej jeszcze coś przekazać. ‒ Żałuję, że nie mam więcej ludzi, którzy mogliby się tym zająć, panno Taylor ‒ mruknął. ‒ Mam tylko czterech zastępców na całe hrabstwo. Trzej z nich są teraz przy Sand Creek i przeszukują teren z ekipą stanowych techników, którzy przyjechali dziś rano. Zaczynam dostawać telefony. Od reporterów z gazet, nawet od jakiegoś producenta Fox News ze Spokane. Zaginięcie dzieci to wielka sensacja, wie pani. Gdyby udało nam się znaleźć coś, co wiąże Boyda z pani dziećmi, moglibyśmy ogłosić alarm Amber, ale na razie nie spełniamy kryteriów. Sprawdziłem to. Policja musi najpierw potwierdzić, że rzeczywiście doszło do porwania. Nie wiemy, czy to prawda. Nie możemy tak wcześnie wpadać w panikę. ‒ Tak wcześnie? ‒ Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, panno Taylor. Do tego czasu osoba nie jest uważana za zaginioną. Chociaż pismacy mają to w nosie. Na razie trzymam ich w cuglach, ale nie dają mi spokoju. Na szczęście mam asa w rękawie. ‒ To znaczy? Teraz Carey otwarcie się uśmiechnął. ‒ Czterech doświadczonych, zahartowanych w boju policyjnych detektywów zgłosiło się do mnie dziś rano i zaproponowało pomoc. Po rozmowie z nimi dałem im pełnomocnictwa i śledztwo ruszyło z kopyta. Mamy cholerne szczęście. ‒ Kto to jest? ‒ zapytała zdezorientowana. ‒ Najlepsi gliniarze z LA ‒ odparł. ‒ Emerytowani policjanci, którzy dziesiątki razy mieli do czynienia z podobnymi sytuacjami. Powiedzieli mi, że chcą się przysłużyć nowej społeczności i zadbać o bezpieczeństwo. Pomogli mi założyć centrum dowodzenia i to oni rozpracowali Toma Boyda. Diabelnie się cieszę, że tu są, panno Taylor. Monica pokiwała głową. Po raz pierwszy od czternastu godzin poczuła, jak jej serce wypełnia otucha. ‒ Wiem, że chce pani czuwać przy telefonie ‒ powiedział Carey, rozglądając się po usmolonej kuchni. ‒ Ja też uważam, że to słuszne. Ale będzie pani potrzebowała pomocy. Jakiegoś wsparcia. Czy jest ktoś, kogo moglibyśmy poprosić, żeby z panią posiedział? ‒ W okolicy nie miała żadnych krewnych, a znajomych można było policzyć na palcach jednej ręki. Sandy wypłynęła w rejs z mężem i rodziną. Pomyślała o bankierze
Jimie Hearnie, który zawsze był dla niej taki miły, ale wiedziała, jak bardzo może się to wydać niestosowne. ‒ Ta kobieta, Fiona Pritzle, stale proponuje, że tu zostanie ‒ powiedziała. ‒ Ale chyba nie chcę, żeby mi pomagała. Carey zgodził się z nią. ‒ Jeśli nie ma pani nic przeciwko, poproszę jednego z tych emerytowanych policjantów, żeby tu przyjechał. Staramy się wszechstronnie zabezpieczyć. Chcemy, żeby monitorował rozmowę, gdyby ktoś skontaktował się z panią w sprawie dzieci. I jeśli ktoś przetrzymuje pani córkę i syna… ‒ Nie mam nic przeciwko. ‒ Nazywa się Swann. Sierżant Swann. ‒ Znam go ‒ stwierdziła matowym głosem. ‒ Owszem, powiedział mi o tym. Chciał, żebym zapytał, czy nie przeszkadza pani, że to będzie on. Przypomniała sobie miłą twarz i maniery Swanna, jego dźwięczny głos. Pamiętała jednak, że był tajemniczy i skupiony na własnych sprawach. Czuła, że ją stale obserwuje: nie jak mężczyzna, który obserwuje kobietę, ale jak gliniarz obserwujący podejrzanego. ‒ W porządku ‒ powiedziała. ‒ To maniak czystości. Bardzo dobrze zorganizowany. Pewnie pomoże mi jakoś nad tym zapanować. Szeryf odchrząknął i podał jej rękę. ‒ Zrobimy wszystko, pani Taylor, żeby odnaleźć pani dzieci. Poproszę Swanna, by przywiózł pani coś do jedzenia. I zadzwonię do doktora, żeby znowu panią odwiedził.
Sobota, 10.14 ‒ Przepraszam, że kazałem panu czekać ‒ powiedział Jim Hearne do Eduarda Villatora, siadając ponownie za swoim biurkiem. ‒ To był miejscowy ranczer, mój przyjaciel. Porządny człowiek. Villatoro zajął krzesło, na którym przed chwilą siedział ranczer, i położył teczkę na kolanach. Patrząc, jak Hearne zamyka grube akta z napisem RAWLINS i kładzie je na szafce za plecami, wyciągnął z kieszonki na piersi wizytówkę, pochylił się i podał ją bankierowi. Hearne przeczytał ją i najwyraźniej przypomniał sobie, o co może chodzić. ‒ Detektyw Villatoro z Arcadii w Kalifornii. Pamiętam. Kilka tygodni temu zadzwonił pan i poprosił o spotkanie. Przejechał pan kawał drogi z południowej Kalifornii. ‒ Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać. Przeszedłem tymczasem na emeryturę. ‒ Gratulacje ‒ odparł Hearne, ale na jego twarzy odmalowało się to, co myślał: że spotkanie ma w takim razie prywatny, nie oficjalny charakter i być może traci niepotrzebnie czas. ‒ Był pan już wcześniej na północy Idaho? ‒ zapytał. ‒ Swoją drogą, mówimy północ Idaho, a nie północne Idaho. ‒ Rozumiem.
‒ I co? Był pan tu kiedyś? ‒ Nie. ‒ Jak się panu podoba? ‒ To bardzo zielony stan ‒ odparł Villatoro. I bardzo biały, dopowiedział w myśli. ‒ Tak, to nasz mały kawałek nieba ‒ zgodził się Hearne. ‒ Bardzo tu ładnie. I chyba bardzo spokojnie. ‒ Na ogół tak. Ale dziś rano mamy pewien problem. Widział pan zapewne plakat. Zaginęła dwójka dzieci. Villatoro wszystko to wcześniej zauważył: kobiety, które przyszły zawiesić plakat, jedną z nich o dziewczęcym głosie, która opowiedziała wszystkim w banku, co się wydarzyło, rozmowę między nią i ranczerem, który wyszedł z gabinetu Hearne’a. ‒ Mam nadzieję, że nic im się nie stało ‒ powiedział. ‒ Uderzyło mnie, że tutejsi mieszkańcy traktują to tak, jakby zaginęły ich własne dzieci. Serce rośnie, gdy widzi się takie nastawienie. Hearne mu się przyglądał. Sprawdza, czy jestem szczery, pomyślał Villatoro. ‒ Troszczymy się o naszych ziomków ‒ stwierdził Hearne. ‒ Być może w LA jest inaczej. ‒ LA jest zbyt duże ‒ rzekł Villatoro. ‒ Ale nie jest tam aż tak źle, jak sądzą niektórzy. Są dzielnice, gdzie ludzie troszczą się o swoich sąsiadów. Choć łatwo się zagubić w masie. Hearne przez chwilę się nad tym zastanawiał, a potem przyjrzał się ponownie wizytówce Villatora. ‒ W czym mogę pomóc, skoro nie pracuje pan już w policji? ‒ zapytał. ‒ Chce pan się tu osiedlić? Villatoro spojrzał nieobecnym wzrokiem na bankiera. Przez moment chyba nie docierało do niego, co powiedział Hearne i dlaczego to zrobił. ‒ Nie, nie ‒ odparł w końcu zaskoczony, podnosząc rękę. ‒ Chodzi o coś innego. ‒ W takim razie przepraszam. Tak tylko myślałem. ‒ Chcę zakończyć śledztwo, które prowadziłem przez długie lata. Przywiodło mnie aż tutaj. Hearne odchylił się w fotelu. ‒ Jaką sprawę pan nadal bada? Villatoro otworzył teczkę, wyjął z niej pięć kartek i przesunął je po biurku. Były to fotokopie awersów i rewersów studolarowych banknotów. Na każdej z nich wydrukowano ich numery seryjne oraz zaznaczono żółtym markerem numery banków. Hearne rozpoznał numer banku. ‒ Te banknoty przeszły przez mój bank ‒ stwierdził. ‒ Czy są fałszywe? ‒ Nie, są autentyczne. Hearne uniósł brwi, jakby chciał zapytać, o co w takim razie chodzi. ‒ Jak pan wie, istnieją instytucje, które sprawdzają elektronicznie przepływy
gotówkowe, aby wykryć oznaczone albo fałszywe banknoty ‒ powiedział Villatoro. ‒ System nie jest doskonały, ale kiedy odnotowuje się trafienie, wzrasta liczba kontroli. Kilka trafień z jednego banku może o czymś świadczyć. ‒ To znaczy? ‒ Zacznę od początku. Przed ośmiu laty doszło w moim mieście, które leży… czy raczej leżało… tuż obok Los Angeles, do zbrojnego napadu na tor wyścigów konnych. Skradziono wiele milionów dolarów w gotówce. W trakcie napadu zginął człowiek, jeden ze strażników. Jak pan się zapewne domyśla, była to robota zorganizowana przez ludzi z wewnątrz i kilku pracowników toru zostało skazanych i wysłanych za kratki. Przydzielono mnie do tej sprawy i pełniłem funkcję łącznika między naszą niewielką komendą a policją Los Angeles, która miała o wiele więcej detektywów i środków. Ostatecznie przekazaliśmy im dochodzenie, choć ja przeciwko temu oponowałem. Decyzję podjął mój szef, który jest wielkim zwolennikiem ekspertów z zewnątrz. ‒ Chwileczkę. Czy to był napad w Santa Anita? Czytałem o tym. ‒ Napad na tor wyścigów konnych w Santa Anita. ‒ Villatoro pokiwał głową. ‒ To jeden z największych pracodawców w Arcadii. Moja żona pracowała tam wówczas i podobnie jak wszyscy w mieście znała wielu pracowników toru. Skradziono trzynaście i pół miliona w gotówce. ‒ Czy nie tam właśnie biegał Seabiscuit? ‒ Owszem. Stoi tam jego posąg ‒ odparł Villatoro. ‒ Moja żona namówiła mnie, żebym przeczytał książkę na jego temat, i byłem nią zachwycony. Widzieliśmy także film, ale już mi się tak nie podobał. Nie można chyba zrobić dobrego filmu o koniach. Są zbyt subtelne. ‒ Zna się pan na koniach? ‒ zapytał Villatoro. ‒ Brałem kiedyś udział w rodeo ‒ odparł Hearne. ‒ Kocham konie. Brakuje mi ich. ‒ Wróćmy do napadu. ‒ Przepraszam, niech pan mówi dalej. Villatoro odchrząknął. ‒ Oczywiście wszyscy skazani twierdzili, że są niewinni, ale dowody były niezbite. Czytałem akta sądowe i gdybym był jednym z przysięgłych, też uznałbym ich za winnych. Jeden z byłych pracowników wydał swoich wspólników i złożył obciążające ich zeznania. Był tylko jeden problem. Nie odzyskano gotówki i żaden ze skazanych nie puścił pary z gęby, mimo że dzięki temu mógłby pewnie uniknąć kary. Ci ludzie przez siedem lat zachowali milczenie. ‒ Niech to szlag ‒ mruknął Hearne. ‒ To kawał czasu. Muszą być twardzi. Villatoro machnął lekceważąco ręką. ‒ Nie są tacy twardzi. Moja żona twierdzi, że ludzie, którzy poszli siedzieć, nie byliby po prostu w stanie popełnić tego rodzaju zbrodni. To dla mnie cenna informacja. Spotkałem się z nimi i rozmawiałem. Chcą za wszelką cenę wyjść na wolność, ale przysięgają, że nie mają nam nic do powiedzenia. Hearne zmarszczył brwi. ‒ Nadal czekamy ‒ podjął Villatoro. ‒ Przesłuchiwałem ich co kilka miesięcy z nadzieją, że któryś powie, co stało się z pieniędzmi. Bardzo długo uważaliśmy, że gdzieś
je zakopali. Że pamiętają, iż za pięć, sześć, może więcej lat wyjdą na wolność i na taką forsę warto poczekać. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, żeby wiedzieli. W głębi serca jestem przekonany, że gdyby wiedzieli, gdzie są pieniądze, ujawniliby to. Któryś z nich załamałby się do tej pory, odnalazł Boga albo po prostu chciał wyjść na wolność. ‒ A facet, który złożył obciążające ich zeznania? Villatoro westchnął. ‒ Już nie żyje. Padł ofiarą napadu na sklep niespełna rok po procesie. Kupował tam mleko i zginął podczas wymiany strzałów między właścicielem sklepu i rabusiem. ‒ I nie udało się złapać tego, kto go zastrzelił? ‒ Niestety nie. ‒ Ciekawe ‒ mruknął Hearne. ‒ A co to ma wspólnego ze mną i z moim bankiem? Villatoro pokazał mu fotokopie studolarowych banknotów. ‒ W czasie kiedy doszło do napadu, kasjerzy i rachmistrze na wyścigach mieli wydajną procedurę liczenia pieniędzy, ale niezbyt skuteczne metody rejestrowania gotówki. W przeciwieństwie do pańskiego banku nie znaczono tam banknotów ani całych paczek. Może pan sobie wyobrazić morze gotówki, która przepływa przez kasy podczas dużych zawodów, kiedy gracze co dwadzieścia minut obstawiają kolejne gonitwy. Napadu dokonano po jednej z największych gonitw w ciągu roku, Southern California Breeders’ Cup. Wszystko jest oczywiście skomputeryzowane, ale i tak pod koniec dnia gotówka musi się zgadzać z tym, co zostało zapisane, w związku z czym pieniądze są ręcznie liczone na zapleczu. To zabiera sporo czasu. Kiedy gotówka odpowiada kwocie zapisanej w komputerze, opancerzone furgonetki zabierają ją do banku. Ludziom zależy, żeby stało się to jak najszybciej, więc w tych warunkach nie można oznakować pieniędzy w porządny sposób. W tamtym okresie zapisywano po prostu numery losowo wybranych banknotów. W tym konkretnym wypadku co pięćdziesiątego banknotu studolarowego. Teraz robią to skanery, wówczas zapisywano je ręcznie. Hearne, który pilnie słuchał relacji Villatora, dał mu znak, żeby mówił dalej. ‒ Dzięki temu dysponowaliśmy numerami seryjnymi tysiąca trzystu siedemdziesięciu siedmiu banknotów. Reszta wpłat była w innych nominałach, względnie w kwitach z kart kredytowych. Jednak zdecydowana większość w gotówce, w małych obiegowych banknotach, praktycznie nie do wytropienia. Hearne przyjrzał się leżącym na jego biurku fotokopiom. ‒ Przez trzy lata nie wypłynął ani jeden banknot z zarejestrowanym numerem. Ani jeden ‒ ciągnął Villatoro. ‒ A potem pojawił się taki, który przeszedł przez cztery różne banki, lecz wszedł do obrotu u was. Nie podjęliśmy żadnych działań, bo jeden banknot nic nie znaczy. Przez ten czas mógł przejść przez ręce kilkunastu osób, kilkunastu sprzedawców. Mimo to skserowałem go i włączyłem kopię do akt. Widzi ją pan przed sobą. W ciągu następnych lat pojawiły się trzy kolejne, jeden w Kalifornii, jeden w Nevadzie i jeden w Nebrasce, ale wszystkie okazały się ślepymi tropami. Jednak przed dwoma miesiącami wypłynęły cztery nowe, wszystkie z waszego banku. Ma pan ich kopie na samej górze. Wyczułem, że to coś może oznaczać. Przekazałem informację mojemu łącznikowi w policji Los Angeles, lecz dla nich ta sprawa była zamknięta. Zajmowali się już czymś innym. Siły policyjne w Arcadii są niewielkie, mamy tylko czterech detektywów. Nie mieliśmy środków, bym mógł podróżować po kraju, a poza tym zbliżała się data mojego przejścia
na emeryturę. Nikt nie miał ochoty zająć się sprawą po moim odejściu. Te banknoty nie dawały mi jednak spokoju, nadal nie dają. To jedyne ogniwo łączące nas ze skradzionymi pieniędzmi, a zatem i z przestępcami. Widzi pan, panie Hearne, Arcadia jest, a raczej była dość spokojnym miejscem. Nie mieliśmy nigdy więcej niż czterech morderstw rocznie. W ciągu trzydziestu lat, kiedy tam służyłem, średnia wynosiła dwa. Tylko dwa. I nie były to żadne tajemnicze, paskudne zagadki, lecz przypadki przemocy domowej i podobne sprawy łatwe do rozwiązania. Zabójstwo strażnika bankowego jest jedyną niewyjaśnioną sprawą w naszych aktach. I nadal przydzieloną mnie. Po prostu nie mogę odejść, nie próbując jej rozwiązać, nawet jeśli muszę to robić w wolnym czasie. Hearne przyglądał się fotokopiom, czekając na ciąg dalszy. ‒ Uważam, że ktoś, kto ma dostęp przynajmniej do części pieniędzy skradzionych w Santa Anita, mieszka w tym rejonie i jest klientem pańskiego banku ‒ podsumował Villatoro. ‒ Chciałbym spróbować odkryć, kto to może być. ‒ Jak pan to zamierza zrobić? ‒ Chciałbym przejrzeć rachunki, przede wszystkim te, które otwarto u pana przed czterema laty i nadal są aktywne. Myślę, że trafię na nazwisko, które wyda mi się znajome. Zwłaszcza jeśli będzie pochodziło z Kalifornii. Zawęziłbym w ten sposób pole poszukiwań. Hearne zrobił zdziwioną minę. ‒ Wie pan, że nie mogę panu udostępnić listy naszych klientów. To sprzeczne z prawem. Villatoro pokiwał głową. ‒ Tak, wiem o tym. Ale mam nadzieję, że będzie pan ze mną współpracował, jeśli załatwię u odpowiednich władz nakaz. To wszystko, o co proszę. Poza tym może pan mieć już na samym początku pewne pojęcie, kim może być ta osoba. Hearne oddał mu fotokopie, kręcąc głową. ‒ Nie mam pojęcia. Mamy setki nowych rachunków i jestem przekonany, że co najmniej jedna czwarta ich właścicieli jest z Kalifornii. Naprawdę nie potrafiłbym panu wskazać żadnego tropu, a nawet gdybym potrafił, nie jestem pewien, czy wolno mi to zrobić. ‒ Podczas napadu zginął człowiek, panie Hearne. Zostawił żonę i dwójkę dzieci. Hearne uciekł spojrzeniem w bok. ‒ To nie ma nic wspólnego ze mną, dobrze pan o tym wie. Villatoro odchylił się na krześle. ‒ Przepraszam. Rozumiem ‒ mruknął. ‒ Niech pan porozmawia z szeryfem ‒ powiedział Hearne. ‒ Nazywa się Carey. Jeśli zdoła go pan przekonać, zaprowadzi pana do sędziego, który może wydać nakaz ujawnienia rachunków. W przeciwnym razie nie mogę panu pomóc. W gabinecie zapadło nieprzyjemne milczenie. ‒ Z całą pewnością wybiorę się do szeryfa ‒ oświadczył w końcu Villatoro. ‒ Taki miałem od początku plan. Doświadczenie nauczyło mnie jednak, że jeśli chodzi o mieszkańców danej społeczności, najwięcej można się dowiedzieć od szefa najważniejszego miejscowego banku. Odkryłem, że w tego rodzaju sytuacjach prezes albo wiceprezes banku często wie, skąd wpływają znaczne sumy pieniędzy i czy z kontami
klientów nie dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Jego uwagę zwracają duże, nieregularne wpłaty… tuż poniżej limitu dziesięciu tysięcy, którego przekroczenie wymaga powiadomienia odpowiednich władz. Zwłaszcza jeśli w społeczności, gdzie takie przepływy gotówki są mało prawdopodobne, istnieją… pewne elementy… Villatoro poczuł, że bankier przeszywa go wzrokiem, i umilkł, by dać mu odpowiedzieć. ‒ Wiem, co pan sugeruje, panie Villatoro ‒ oświadczył stanowczym tonem Hearne. ‒ Podobnie jak wszyscy nasłuchał się pan opowieści o miejscowych białych suprematystach. O Aryjskich Narodach i innych nazistach. W znacznej części kraju uważa się nas za zacofanych rasistów. Zastanawia się pan, czy tego rodzaju ludzie są klientami mojego banku. ‒ Nie przeczę. Hearne machnął ręką w powietrzu. ‒ Przepędziliśmy ich stąd już dawno temu, panie Villatoro. Nie lubimy ich tak samo jak pan. Dobraliśmy się im do skóry w podobny sposób, jak federalni załatwili Ala Capone. Nie płacili podatków. Nie ma ich tu już od wielu lat, choć jak widzę, wcale nie poprawiło to nam reputacji. Villatoro siedział przez chwilę w milczeniu. Wierzył w szczerość emocji Hearne’a, wierzył w jego oburzenie. Czuł, że bankier mu pomoże. Wielu urzędników bankowych traktowało stróżów prawa z wrogością i potrafiło przeciągać dochodzenia w nieskończoność. Hearne raczej do nich nie należał. ‒ Dziękuję, panie Hearne ‒ powiedział Villatoro, po czym zamknął teczkę i wstał. ‒ Przykro mi, jeśli uraziłem pana lub pańskich ziomków. ‒ Wybaczam panu ‒ odparł bankier, ściskając jego dłoń. ‒ Niech pan po prostu nie zapomni wspomnieć swoim kumplom w LA, że przepędziliśmy stąd tych sukinsynów. Poza tym to ostatnie miejsce, w którym tego rodzaju ludzie chcieliby teraz mieszkać. Wie pan, ilu osiedliło się u nas emerytowanych policjantów? To najliczniejsza część naszych emerytów. Villatoro pokiwał głową. ‒ Słyszałem o tym. Jeden z moich najlepszych przyjaciół z policji Los Angeles nazywa to miejsce Błękitnym Niebem. Ciekawe, czemu przeprowadziło się tu tylu emerytowanych policjantów? Jaki jest pańskim zdaniem powód? Hearne wskazał ręką okno. ‒ To wspaniały kraj, jak pan zapewne zauważył. Góry, jeziora, mnóstwo otwartej przestrzeni. Poza tym cholernie tania ziemia w porównaniu z tym, do czego przywykliście. Moim zdaniem nie bez znaczenia jest też miejscowa kultura. Ludzie są tutaj twardzi i niezależni. Nie zadają wielu pytań, hołdują zasadzie „żyj i daj żyć innym”. Nie lubią żadnego rodzaju władzy, ale w głębi duszy przestrzegają prawa. Każdy ma broń i jesteśmy z tego dumni. Jeśli jest pan dobrym sąsiadem, nie obchodzi ich, skąd pan pochodzi, co pan robił i czym zajmował się pański ojciec. Poza tym są ludźmi pracy. Większość z nich to drwale, górnicy i kowboje. Myślę, że dobrze się czują w towarzystwie byłych gliniarzy, którzy też są w głębi serca ludźmi pracy. Kurczę… ‒ Hearne na chwilę przerwał i lekko się zaczerwienił. ‒ Przemawiam jak na zebraniu izby handlowej. ‒ Nie szkodzi ‒ odparł Villatoro. ‒ Widzę, że sporo pan o tym myślał.
‒ Chcę znać swoich klientów ‒ oświadczył Hearne, pochylając się i opierając złączone dłonie o biurko na znak, że spotkanie zbliża się do końca. Kiedy Villatoro odwrócił się w stronę drzwi, bankier odchrząknął. ‒ Zanim pan odejdzie, panie Villatoro, chciałbym zadać jedno pytanie. ‒ Tak? ‒ Czy naprawdę przyjechał pan tu z powodu napadu w Santa Anita? Villatoro zawahał się, zanim odpowiedział. ‒ Tak ‒ odparł cicho. Hearne chwilę się nad tym zastanawiał. ‒ No cóż, życzę powodzenia ‒ powiedział. ‒ I witamy w Kootenai Bay. ‒ Dziękuję. Wszyscy tutaj wydają się przyjaźni. ‒ Jesteśmy przyjaźni ‒ zapewnił go Hearne. ‒ Chociaż facet ze studolarowym banknotem mógłby się z tym nie zgodzić. ‒ Mam nadzieję, że wszystko, o czym dyskutowaliśmy, pozostanie między nami. ‒ Oczywiście. To chyba zrozumiałe ‒ rzekł Hearne, odprowadzając detektywa do drzwi. ‒ Szeryf może być teraz trochę zajęty‒ zawołał za nim, wskazując plakat z Annie i Williamem Taylorami. Villatoro spojrzał najpierw na plakat, a potem na bankiera. ‒ Nie mam aż tyle czasu ‒ powiedział.
• • • Po wyjściu Villatora Jim Hearne zaniknął drzwi i oparł się o nie plecami. Wiedział, że to jedyne miejsce w gabinecie, którego nie widać przez panoramiczne okna. Zacisnął mocno powieki i głęboko odetchnął. Czuł, jak gdzieś w głębi wzbiera w nim panika. Miał zimne dłonie. Po chwili podniósł je i pomasował twarz. Villatoro go zaskoczył. Jeszcze przed kilku laty Hearne’a gnębiło to, co zrobił, a dokładniej to, czego nie zrobił, i spędzało mu to sen z oczu. W końcu jednak, podobnie jak wszystko, przestało mu to doskwierać. Doszedł do wniosku, że ujdzie mu to na sucho, zwłaszcza że nie było żadnych reperkusji. Choć w głębi duszy wiedział, że to niemożliwe. Wiedział, że kiedyś nadejdzie ten dzień.
Sobota, 10.45 Oscar Swann podjechał pod dom Moniki Taylor i szybko wysiadł. Zaparkował swojego pick-upa trochę bliżej, niż to konieczne, za białą furgonetką z napisem FOX NEWS KUYA SPOKANE. Zorientował się od razu, co się dzieje; przyjechał tam specjalnie, by położyć temu kres. Monica Taylor stała zagubiona i wymizerowana na trawniku przed swoim domem. Jakiś młody, niechlujnie ubrany człowiek ustawiał przed nią na statywie kamerę tak, żeby w tle widać było jej dom. Stojąca przy furgonetce szczupła blondynka, która wyglądała, jakby dopiero co skończyła studia ‒ jeśli pominąć malujące się na jej twarzy wygórowane ambicje ‒ przeglądała się w lusterku i gwałtownie przeczesywała palcami włosy, by
widzowie odnieśli wrażenie, że biegła na miejsce zdarzenia. Przyszło mu na myśl, że jej umalowane jaskrawą czerwoną szminką usta przypominają ranę od noża. O mało się nie spóźnił. Przed wyjściem z domu absolutnie nie powinien brać prysznica, golić się i przebierać w świeże ciuchy. Singer rozszarpałby go na strzępy, gdyby o tym wiedział. Chciał jednak wyglądać porządnie po długiej nocy, podczas której przemierzał drogi w okolicy swojego domu i obserwował dom Moniki. Nadal czuł do niej słabość. Pamiętał, jak po raz pierwszy zobaczył ją za ladą w sklepie. Była najatrakcyjniejszą kobietą, na jaką trafił w Kootenai Bay. W czasie krótkiej pogawędki odkrył, że jest samotna. Instynkt gliniarza podpowiedział mu, że jeśli to dobrze rozegra, może z nią zawrzeć bliższą znajomość. W przeciwieństwie do Singera i Gonzaleza Swann nie był w stanie godzinami siedzieć we własnym domu, mając za towarzystwo tylko świnie. Musiał gdzieś wyjść. Lubił się powłóczyć po mieście, niewiele mówiąc, ale wszystko obserwując. Jednak nie w takim stopniu jak Newkirk, pomyślał. Jego zdaniem Newkirk był naiwny i nieostrożny, udając, że się przystosował. Swann był od niego mądrzejszy i nauczył się nie przejmować. Jasne, grał swoją rolę. Był uważnym obserwatorem i już rok po przyjeździe wiedział, jak się ubierać, żeby wyglądać jak tubylec: w T-shirt, niezapiętą kraciastą koszulę, kamizelkę z polaru, niebieskie dżinsy i bejsbolówkę. Nie zaszkodził też kilkudniowy zarost. Doszedł do wniosku, że choć mieszkańcy wsi mogli się przenieść do miasta i jakoś zaadaptować, w drugą stronę to nie działało. Nigdy nie przywykł do życia bez szerokiego wyboru restauracji, sklepów, miłego poczucia anonimowości w wielkomiejskim gwarze. Tutaj wszyscy cię zauważali, bez wahania zaczynali rozmowę, pytali, skąd jesteś. Żeby jakoś sobie z tym poradzić, stworzył swój wizerunek i nosił go tak, jak kiedyś mundur. Ludzie znali go tutaj jako sympatycznego Oscara Swanna, emerytowanego gliniarza, który cenił proste życie, hodował świnie, żuł tabakę i podziwiał dobrych, poczciwych mieszkańców. Nigdy by nie zgadli, że w głębi duszy myśli o nich to samo co zblazowani Europejczycy o Amerykanach: że są dziecinni, niesforni, hałaśliwi, zbyt odizolowani od świata, by docenić to, co mają, zbyt prymitywni, by zdać sobie sprawę, jak łatwo im to przyszło. Tak czy owak, chyba go zaakceptowali, mimo że poniewczasie uświadomił sobie, iż hodowla świń nie jest tu zbyt popularna. Tymczasem jednak je polubił. Poznawszy Monicę, wyczuł, że go przejrzała, domyśliła się, że udaje. Wycofał się, zanim zdążyła stawić mu czoło i to potwierdzić, ale to nie zmieniło faktu, że nadal jej pragnął i cieszył się z nadarzającej się sposobności. Miał w końcu swoje potrzeby. ‒ Nie, nie ‒ powiedział do reporterki, która przestała czesać włosy, gdy do niej podszedł. ‒ Nie będzie żadnego wywiadu. Kobieta spiorunowała go wzrokiem. ‒ Co to znaczy „nie będzie wywiadu”? Zapytałam ją i się zgodziła. Chce zaapelować w sprawie swoich dzieci. ‒ Przykro mi, ale to wykluczone. Reporterka zareagowała, jakby ją spoliczkował, i najwyraźniej szykowała się do walki. ‒ Kim pan jest, do diabła? ‒ Oscar Swann ‒ przedstawił się, podając jej rękę i jednocześnie zerkając w stronę kamery, żeby się upewnić, czy nie jest włączona.
Kobieta nie podała mu ręki. ‒ To nazwisko nic mi nie mówi ‒ stwierdziła. ‒ Jestem członkiem specjalnej grupy zadaniowej sformowanej przy biurze szeryfa. ‒ Swann pokazał jej jedną z laminowanych odznak na tasiemce, które zrobili sobie tego ranka. ‒ Upoważniono nas do pomocy w dochodzeniu. Jeśli chce pani zrobić wywiad, musi pani mieć zgodę szeryfa Careya. Tak się składa, że za kilka godzin będzie miał konferencję prasową. Ale w tym momencie musimy dać spokój pani Taylor. Reporterka zawahała się, spojrzała na plastikową odznakę, a potem na niego. Wiedział, że sprawia wrażenie dobrodusznego ojczulka, zatroskanego i godnego zaufania. Zawsze takie sprawiał. ‒ Jest pan gliniarzem? Nigdy pana tu nie widziałam. ‒ Emerytowanym ‒ powiedział zwięzłym i, jak mu się wydawało, oficjalnym tonem, jakim Singer zwracał się do mediów. ‒Służyłem dwadzieścia lat w policji Los Angeles. ‒ No nie wiem ‒ mruknęła reporterka. ‒ Kobieta zgodziła się już z nami porozmawiać. ‒ Może pani uznać, że zgoda została cofnięta ‒ odparł Swann. ‒ Muszę z nią zamienić kilka słów. ‒ Hej! ‒ zawołała za nim reporterka, lecz on ruszył dalej i stanął między kamerą a Monicą, która obserwowała całą scenę. ‒ Co się dzieje, Oscar? ‒ zapytała. ‒ Muszę cię prosić, żebyś nie występowała przed kamerą, Monico. To nie jest dobry pomysł ‒ rzekł cicho, po czym poinformował ją o powstaniu grupy specjalnej i o tym, że postanowili, iż wszelkie prośby o wywiad będzie aprobowało biuro szeryfa, by panować nad przepływem informacji. ‒ Ale dlaczego? ‒ zapytała, otwierając szerzej oczy. Przez chwilę jej się przyglądał. Była zmęczona, blada,udręczona i w ogóle się nie umalowała. Mimo to jego zdaniem wyglądała uroczo. ‒ Nie chcemy, żeby cała historia zmieniła się w cyrk ‒ powiedział. ‒ Widzieliśmy to miliony razy. Ci ludzie żywią się pogłoskami i spekulacjami, chodzi im tylko o to, żeby wypełnić czymś czas antenowy. Jeśli chcemy to właściwie rozegrać, musimy ściśle kontrolować, jakich udzielamy informacji, dbać o to, żeby były proste i czytelne. Mogłabyś przypadkiem powiedzieć coś, co dałoby tym wszystkim kanapowym ekspertom w studiu powód, by zacząć cię podejrzewać. Nieraz już to widziałem. Monica najwyraźniej nie rozumiała tego, co do niej mówił. ‒ Mnie? ‒ zapytała, wzruszając ramionami. ‒ Dlaczego mieliby mnie podejrzewać? ‒ Jeszcze jedno. Posłuchaj, osobnik, który ma twoje dzieci, może oglądać wiadomości. Właściwie jest bardzo prawdopodobne, że je ogląda. Nie chcemy, żeby wiedział, jakimi podążamy tropami. Mogłabyś nieświadomie powiedzieć coś, co pomoże mu się przed nami ukryć. Zdecydowaliśmy, że tylko szeryf będzie się kontaktował z mediami. Dzięki temu reporterzy znajdą się w jednym miejscu, w siedzibie władz hrabstwa, i nie będą koczować przed twoim domem. Kiedy przekonają się, że na ich pytania będzie odpowiadał szeryf, a nie ty, skupią się na nim, nie na tobie. Właśnie tak to chcemy rozegrać. ‒ Nie bardzo rozumiem. Ja chcę tylko odnaleźć swoje dzieci.
‒ Jesteś w rękach profesjonalistów, Monico. Przerabialiśmy to już wcześniej. ‒ To nie ma dla mnie znaczenia. Swann starał się zachować spokój, mówić i zachowywać się w autorytatywny sposób. Wyczuwał, że za jego plecami kamerzysta ustawia statyw tak, żeby lepiej objąć Monicę. Chcąc mu przeszkodzić, przesunął się w prawo. ‒ Nie wiemy jeszcze, gdzie są Annie i William ‒ oświadczył. ‒ Jeśli osobnik, który ich przetrzymuje, postanowi zwrócić dzieci albo się z tobą skontaktować, nie chcemy, żeby wystraszyły go kamery i ekipy reporterów. Poza tym musimy myśleć o tym, jak cała sytuacja wygląda z punktu widzenia sprawcy. Chcemy, żeby dochodzenie reprezentował szeryf, a nie ofiara. To chyba logiczne? Monica przyglądała mu się przez chwilę i pokręciła głową. ‒ Nie, niezupełnie ‒ powiedziała. Swann wskazał reporterkę, która przestała się zajmować włosami i stała wściekła, podpierając się pod boki. ‒ Spójrz na nią ‒ mruknął. ‒ Tej babce zależy tylko na podgrzewaniu sensacji. Nie obchodzisz jej ty ani twoje dzieci. To chyba zadziałało. Swann zorientował się, że Monica widzi teraz dziennikarkę w innym świetle. ‒ Musisz mi zaufać, musisz nam zaufać ‒ dodał. ‒ Przyjechałem tutaj, żeby ci pomóc i cię chronić. Uwierz mi, miałem już wcześniej do czynienia z podobnymi sytuacjami, wszyscy mieliśmy. Można nad nimi zapanować, a jeden ze sposobów polega na tym, żeby nie oddawać pola mediom. Chodzi nam tylko o dobro twoje i twoich dzieci. Monica spojrzała na niego tak, jakby nie była tego wcale taka pewna. ‒ Może później! ‒ zawołała jednak do reporterki i ruszyła z powrotem w stronę domu. Swann wszedł w ślad za nią do środka i zamknął na klucz frontowe drzwi. Przez okno widział, jak reporterka i kamerzysta prowadzą ożywioną dyskusję. Kobieta gestykulowała ze złością. Zasunął zasłony, żeby ich nie widzieć. Nie powiedział Monice tego, co naprawdę myślał: Nie chcemy, żeby twoje dzieci zobaczyły, jak płaczesz w telewizji.
Sobota 12.20 Wracając do domu, Jess Rawlins zatrzymał się na lunch w zajeździe Bear Trap położonym w połowie drogi między miastem i ranczem, w miejscu, gdzie zbiegały się schodzące z gór leśne drogi. Bear Trap był szczególnym, osobliwym lokalem: rozpadającym się budynkiem z bali, który nigdy nie stał się tak elegancki, jak planowano, a obecnie wyraźnie się zestarzał. Służący swego czasu jako tancbuda, pensjonat, restauracja i probiernia dla drwali i górników (z prostytutkami na piętrze), okazały niegdyś budynek jakby sam się skurczył i można było odnieść wrażenie, że rozpadnie się od przypadkowego kichnięcia. Na rozległej werandzie stały niepasujące do siebie podniszczone bujane fotele, a słup do wiązania koni tyle razy potrąciły parkujące ciężarówki, że wygiął się prawie do samej ziemi. Ojciec Jessa kiedyś się tu regularnie stołował, ale zaczął bojkotować lokal, gdy kupili go jacyś ludzie ze Spokane i próbowali podnieść jego kategorię, unowocześniając
kuchnię, remontując pokoje na górze, odmawiając obsługi tym, którzy przez ponad miesiąc pili na krechę, skreślając z menu steki z kurczaków i w ogóle robiąc jego zdaniem wszystko, by doprowadzić knajpę do ruiny. Z miejscowej tawerny Bear Trap przeobraził się w przybytek dla turystów. W miejscu amunicji i wędkarskich haczyków na półkach sklepu pojawiły się tandetne świecidełka. Ostatnio jednak, nie chcąc dalej inwestować w walącą się ruderę, właściciele ze Spokane poddali się i budynek został nabyty przez emerytowanego brygadzistę pilarzy i jego żonę, którzy starali się utrzymać z prowadzenia lokalu. Jess wpadał tam tak często, jak mógł, bardziej z chęci wsparcia niż autentycznej potrzeby, za każdym razem łudząc się nadzieją, że jedzenie będzie smaczniejsze. Wjeżdżając na parking, zauważył, że jedynym stojącym tam pojazdem jest odpicowana terenówka z rejestracją ze stanu Waszyngton, bagażnikiem na narty na dachu, stelażem na rower z tyłu, nalepką UNIVERSITY OF WASHINGTON na tylnej szybie, a także UWOLNIĆ TYBET oraz MY TEŻ MAMY PRAWO GŁOSU na zderzaku. Idaho od dawna uważane było przez Waszyngtończyków za kraj Trzeciego Świata, coś w rodzaju północno-wschodnich Appalachów. Mimo napływu przybyszów i zmian, jakie zaszły w dolinie, trudno było wykorzenić dawne wyobrażenia. W środku było ciemno i ciasno, cuchnęło zwietrzałym piwem i starym tłuszczem. Jess ominął stoliki, usiadł przy barze i czekał na właścicielkę, która obsługiwała czwórkę niechlujnych studentów zajmujących duży stół pośrodku sali. Obrócił się na stołku i przyjrzał dwóm mężczyznom oraz dwóm kobietom. Zachowywali się bardzo głośno. Najwyraźniej byli tu przejazdem. Mężczyźni ‒ a właściwie chłopcy ‒ mieli workowate ubrania i jednodniowy zarost. Włosy spadały im na oczy. Jeden miał bujną rudą czuprynę, piegi i toporną kwadratową szczękę. Drugi był śniady i kanciasty, z obwisłą twarzą, jakby dopiero się obudził. Dziewczyny były młode i ładne, jedna blondynka, druga brunetka, z prostymi włosami z przedziałkiem pośrodku. Blondynka miała na sobie biały top i dżinsy, brunetka ciemny T-shirt przycięty tak, żeby odsłonić brzuch. W jej pępku migotał złoty kolczyk. Kelnerka postawiła przed nimi talerze, zabrała puste kufle i posłała Jessowi poirytowane spojrzenie. ‒ Jeszcze jedna kolejka piwa dla moich koni! ‒ zawołał jeden z chłopców i dziewczęta zachichotały. Jedna z nich sięgnęła przez stół i uderzyła go w ramię. ‒ Nie jesteśmy jebanymi końmi! ‒ pisnęła. Jess się skrzywił. Oczywiście słyszał wcześniej to słowo wiele razy, sam nieraz go używał. Ale dziewczyna była taka młoda, a przekleństwo zabrzmiało w jej ustach tak naturalnie. Pomyślał o swoim własnym synu, o tym, jak zachowywał się po powrocie ze studiów. Był dokładnie taki jak ci chłopcy. Wylewny, hałaśliwy, nieokrzesany, zapatrzony w siebie. Prawie przez rok Jess junior był najmądrzejszą istotą pod słońcem, a ludzie, wśród których dorastał, kompletnymi ignorantami. Był na swój sposób charyzmatyczny, atrakcyjny, tak jak dla niektórych dziewcząt atrakcyjny jest czerwony kabriolet. Zmiana, jaka w nim zaszła, zaniepokoiła Jessa, lecz jego żona zapewniała, że to normalne. Twierdziła, że ich syn był przez długie lata tłamszony i teraz złapał wiatr w żagle. Zawarta w tym była sugestia, że to Jess jest odpowiedzialny za wcześniejsze tłamszenie. Bez względu na to, jak tłumaczyła tę zmianę, Jess nie mógł powiedzieć z ręką na sercu, że podoba mu się nowe wcielenie Jessa juniora. Teraz też mu się nie podobało. Wtedy jednak nie wiedział, że nigdy go już takiego nie zobaczy.
Właścicielka stanęła za barem z kołonotatnikiem w ręku i spojrzała na Jessa, prosząc go bez słów o zrozumienie i współczucie. ‒ Są hałaśliwi ‒ mruknął Jess. ‒ Nie o to chodzi ‒ szepnęła. ‒ Rzecz w tym, jakich słów używają. Przywykłam do języka drwali, ale nawet mnie uszy puchną, kiedy słyszę te dzieciaki. Mówią, że jadą do Missouli, żeby odwiedzić jakichś znajomych z Montany, ale zbytnio im się nie spieszy. Może robię się już na to za stara. Jess zamówił sandwicz z rostbefem oraz słoik ‒ napoje bezalkoholowe podawano w Bear Trap w słoikach ‒ mrożonej herbaty. Czekając, aż kucharz nałoży na biały chleb pokrojone wcześniej lśniące plastry wołowiny, pomyślał o swoim spotkaniu z Jimem Hearne’em. Hearne był porządnym facetem, nie miał co do tego wątpliwości. Robił, co potrafił, by odwlec to, co nieuniknione, i zamortyzować jego upadek. Mógł nawet wymyślić coś, co na jakiś czas zmieniłoby losy rancza. Jess nie miał jednak żadnych możliwości. Poza sprzedażą rancza nie było sposobu, by się wydostać z opałów, w jakie wpadł. A na razie nie potrafił przyjąć tego do wiadomości, nie uważał tego w ogóle za jakieś wyjście. Hałas za jego plecami się wzmógł. O podłogę rozbił się kufel i jedna z dziewczyn głośno wrzasnęła. Zaczęła grać szafa grająca. Studenci najwyraźniej się zadomowili. ‒ Jeszcze jedno piwo, kobieto! ‒ zawołał jeden z chłopaków. ‒ Chwileczkę ‒ odparła ostro właścicielka, stawiając talerz przed Jessem. ‒ Gorące ‒ uprzedziła go. Jess machinalnie dotknął skraju talerza. Wcale nie, skomentował w duchu. ‒ Popatrz na to białe mięsko na plakacie ‒ usłyszał, jak mówi jeden z chłopaków, kiedy właścicielka nalewała kolejny kufel piwa. Drugi chłopak się roześmiał. ‒ Przestań ‒ odezwała się jedna z dziewczyn, udając zgorszoną. Jess odwrócił się, żeby zobaczyć, o czym mówią, i spostrzegł plakat informujący o zaginięciu młodych Taylorów, przypięty na tablicy ogłoszeń obok wiszących tam od roku ulotek i obwieszczeń. Nie, pomyślał. Nie mówili chyba o tym plakacie. Chodziło im o coś innego. Pochylił się ponownie nad talerzem, ale obserwował ich stół w lustrze. Czuł, że wzbiera w nim gniew. O białym mięsku mówił śniady chłopak. ‒ Na sprzedaż ‒ odezwał się rudy, naśladując wiejski akcent. ‒ Dwoje… hm… łobuziaków z białej hołoty z północnego Idaho! ‒ Łobuziaków! ‒ powtórzył, śmiejąc się, drugi, ubawiony wybranym przez tamtego słowem. ‒ Odkąd przestali nam wysyłać przekazy z opieki społecznej, nie mamy co z nimi zrobić ‒ kontynuował rudy z wiejskim akcentem. ‒ Kiedy Billy Bob zamknął tartak, jemy wiewiórki i popijamy je piwem. Wiewiórki nie są już takie dobre jak kiedyś… Obie dziewczyny głośno się śmiały. Były pijane. ‒ Przestań, przestań, ktoś cię usłyszy ‒ powtarzała blondynka, ale były zachwycone tym, jak rudy parodiuje sposób mówienia miejscowych. ‒ Patrzcie na tę dziewczynę ‒ oświadczył śniady, wskazując plakat. ‒ Można by za nią dostać parę dolców na targu białych niewolników, nie sądzicie? Do
diabła, moglibyśmy ją sprzedać chłopakom z korporacji! Dziewczyny parsknęły śmiechem, brunetka zasłoniła usta dłońmi. Jess miał przez chwilę wrażenie, jakby ktoś zdzielił go w kark kijem bejsbolowym. Nie mógł uwierzyć, że żartują sobie z małych Taylorów, a zwłaszcza z fotografii Annie, której portret tak go przed godziną wzruszył. Jak mogli robić sobie kpiny z czegoś takiego? Jak to było możliwe? W jakim oni żyli świecie? Skąd pochodzili ci młodzi, skoro podobna tragedia mogła być dla nich pośmiewiskiem? Byli oczywiście pijani. Ale jak mogły się z tego śmiać te dziewczyny? Jess podniósł wzrok i zobaczył, że właścicielka zastygła w bezruchu przy kranie z piwem i patrzyła w stronę studentów. Piwo przelewało się z kufla i spływało do zlewu. Ona też nie wierzyła własnym uszom. Nie zdawała sobie sprawy, że kufel jest już pełny i marnuje piwo. Ale było coś jeszcze, poznał to po jej minie urażonej księżniczki. Studenci odgrzewali stare antagonizmy między Idaho a Waszyngtonem. To, co się tu działo, było dla nich zupełnie bez znaczenia. Czując, jak coś płonie w jego żołądku i za oczyma, zsunął się ze stołka. Kiedy podchodził do stolika studentów, jego podeszwy zastukały o podłogę z twardego drewna, ale zauważyli go, dopiero gdy przy nich stanął. Pochylił się, oparł dłonie o blat i skinął na obu chłopaków. ‒ Wy dwaj. Mam wam coś do powiedzenia na zewnątrz ‒ oświadczył, po czym nie czekając na odpowiedź ani się nie oglądając, wyprostował się, ruszył przez restaurację i wyszedł przez wahadłowe drzwi. ‒ Co jest nie tak z tym facetem? ‒ usłyszał, jak pyta rudy. ‒ Nie musimy nigdzie chodzić, jeśli nie chcemy ‒ odparł jego kolega. ‒ Tak, mamy swoje prawa ‒ potwierdziła jedna z dziewcząt. Jakie prawa? ‒ pomyślał Jess. Przypomniał sobie, że kiedy jego syn wrócił ze studiów, również wydawało mu się, że przysługują mu wszelkie prawa. Czekał na werandzie ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Nie chciał tam wracać i wyciągać ich z restauracji, jeśli nie wyjdą po dobroci. Słyszał, jak dyskutują na ten temat, jak jedna z dziewczyn mówi chłopcom, żeby nie ruszali się z miejsca, że jakiś stary kowboj nie ma prawa mówić im, co mają robić. W końcu wahadłowe drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie rudy, trzymając w ręku opróżniony do połowy kufel piwa. Chwilę później pojawił się śniady z nieprzeniknioną, obwisłą twarzą. ‒ O co chodzi, chłopie? ‒ zapytał rudy. ‒ Chcieliśmy po prostu zjeść lunch i poczuć miejscową atmosferę, rozumiesz? Jess nie wiedział, od czego zacząć. Patrząc na nich spode łba, czuł, jak wzbiera w nim nienawiść. Czuł, że zaraz wybuchnie. ‒ Śmialiście się z zaginionych dzieci ‒ powiedział. ‒ To było bardzo niestosowne. Muszę was prosić o opuszczenie tego lokalu. Rudy miał ochotę wdać się z nim w spór, ale potem spojrzał na swojego towarzysza. ‒ Co jest nie tak z tym dziadkiem, człowieku? ‒ zwrócił się do niego, jakby Jess go nie słyszał. ‒ Nie ma prawa wydawać nam poleceń, jakby był tu właścicielem. Płacimy i
wymagamy, pokrako. Śniady chłopak pokiwał głową, ale nie spuszczał wzroku z Jessa. W przeciwieństwie do rudego w jego oczach malowała się niepewność. ‒ Ludzie, którzy powiedzieli wam w szkole, jakie macie prawa, zapomnieli najwyraźniej nauczyć was zasad dobrego wychowania i szacunku ‒ oświadczył Jess. ‒ To, co mówiliście o tych zaginionych dzieciach, nie było ani mądre, ani zabawne i wkurzyło mnie, bo tu mieszkam. Rudy spojrzał z urazą na Jessa. ‒ Człowieku… ‒ zaczął. ‒ Mam sześćdziesiąt trzy lata ‒ przerwał mu twardym głosem Jess i zmrużył oczy. ‒ Ponad trzy razy tyle co wy. I jest was dwóch. Ale jeśli nie wrócicie tam, nie zabierzecie tych dziewcząt i natychmiast stąd nie wyjedziecie, załatwię was obu tak, że nie poznają was własne matki. Młodzieńcy wpatrywali się w niego, nie ruszając się z miejsca. Jess nie miał wątpliwości, że jeśli go zaatakują, wszystko skończy się bardzo szybko i to oni będą górą. Ale był w takim nastroju, że chciał, by spróbowali. ‒ Nie mieliśmy nic złego… ‒ mruknął rudy. ‒ Natychmiast ‒ powtórzył Jess przez zaciśnięte zęby. Śniady pękł pierwszy. ‒ Och, mam to w dupie ‒ rzucił z rezygnacją, po czym odwrócił się w stronę drzwi i wziął rudego pod ramię. ‒ Chodźmy, Jarrod. ‒ Moglibyśmy załatwić tego piernika ‒ stwierdził rudy Jarrod. ‒ Nie może nas stąd wyrzucić. To miejsce publiczne. ‒ Daj sobie siana, człowieku ‒ powiedział śniady. ‒ On nie jest tego wart. Jess puścił to mimo uszu. Pozwalał, by ci tchórze zachowali resztki fałszywej godności. Stojąc z boku werandy, patrzył, jak cała czwórka wychodzi, groźnie na niego łypiąc. Ucieszyło go, że przynajmniej blondynce było chyba wstyd za siebie i swoich towarzyszy. Nie można było jednak tego powiedzieć o brunetce. Na jej twarzy malowało się święte oburzenie. Jess usłyszał słowa „biała hołota”, a potem wsiedli do samochodu i sypiąc żwir spod opon, wyjechali z parkingu. Kiedy wjeżdżali na dwupasmówkę, rudy chłopak krzyknął coś i pokazał mu środkowy palec. Jess skończył lunch, który był teraz zupełnie zimny, a właścicielka uprzątnęła opuszczony stolik. Szafa grająca umilkła i w Bear Trap słychać było tylko tykanie zegara i brzęk pustych kufli, które zabrała ze stolika. ‒ O tego rodzaju rzeczach mówi się ostatnio tak często, że pewnie nie wydały im się nawet prawdziwe ‒ powiedział, wskazując plakat. ‒ Nie zostawili mi nawet napiwku ‒ mruknęła właścicielka, stawiając brudne talerze i kufle za barem.
• • • Zjechawszy na pobocze przy swojej skrzynce pocztowej, wyjął z niej listy i rzucił je na siedzenie pasażera. Do pisma od okręgowego referenta podatkowego Fiona przylepiła
samoprzylepną karteczkę z napisem LEPIEJ TO OTWÓRZ!!! Przebrawszy się w roboczy strój i zastąpiwszy nowego stetsona przepoconym starym, Jess wsadził do tylnej kieszeni kombinerki i osiodłał Chile. Jadąc skalistą granią, która graniczyła z pastwiskiem od północnej strony, miał wrażenie, że w piersi utkwił mu zimny i ciężki kamień. Dorastając, zbadał każdy zakątek rancza, do którego mógł dotrzeć konno albo rowerem, a resztę później, nocując pod gołym niebem. Na ogół robił to sam i znał każdą nierówność terenu, każdą kępę drzew i każde zakole strumienia, nad którym mógł się pochylić i ‒ jeśli zrobił to delikatnie ‒ usłyszeć trzepot skrzeli ważącego prawie półtora kilo pstrąga. Grań wznosiła się sto pięćdziesiąt metrów od domu. Z werandy i drogi można było dostrzec na tle horyzontu jej ostre skały, ale zbocze, które opadało po drugiej stronie, było niewidoczne. Znakomite miejsce, żeby widzieć, lecz nie być widzianym. Jako chłopak Jess wymyślał scenariusze, w których wkraczał do akcji i ratował rodzinę przed rozmaitymi zagrożeniami. Kiedy był bardzo mały, wyobrażał sobie atakujących Indian. Później zbiegłych z więzienia bandytów albo komunistów. Z ukrytego punktu obserwacyjnego za łupkową skałą celował z kija do szczotki albo wiatrówki i brał kolejno na muszkę złoczyńców wyskakujących z lasu na otwarty teren przed ranczem. Zza skały widać było drogę, która wyłaniała się spomiędzy drzew i opadała serpentynami wzdłuż zbocza, a potem wiodła prosto aż do budynku rancza. Jess widział swoją matkę w kuchni, choć ona go nie widziała. Nie miała pojęcia, że jest tam na górze i ratuje ranczo. Czasami, pamiętał, sytuacja stawała się tak krytyczna, że musiał kontratakować. Zrywał się na nogi, wydawał z siebie okrzyk wojenny i zbiegał na dół, klucząc i przypadając do ziemi, kiedy do niego strzelali. Czasami go trafiali i żeby zwiększyć realizm całej sceny, polewał wodą z manierki miejsce, w które został trafiony, by poczuć wilgotną krew. Dobiegając do domu i likwidując ‒ mimo odniesionych ciężkich i śmiertelnych ran ‒ ostatniego z napastników, był praktycznie cały przemoczony. Przy obiedzie, kiedy matka pytała go, dlaczego jest mokry, robił wielkie oczy. Wiele lat później pokazał to miejsce synowi, Jessowi juniorowi, zachęcił go nawet, żeby przykucnął za łupkami, które wystawały około trzydziestu centymetrów nad trawą niczym tarcze. Nie chciał, by chłopak wymyślał własne bohaterskie scenariusze, ale po prostu docenił widok, jaki rozciągał się z góry na ranczo i pastwiska, podziwiał piękną panoramę. Jego syn rozejrzał się, wzruszył ramionami i zapytał, ile czasu zostało do kolacji.
• • • Teraz zjechał ostrożnie z grani, wypatrując nowo narodzonych cielaków i ich matek. Najmłodsze, urodzone poprzedniej nocy, baraszkowały na odgrodzonym pastwisku, spokojne tylko wówczas, kiedy spały albo ssały matkę. Lubił młode cielaki. To był jedyny moment w ich życiu, kiedy były czyste i ich biało-ruda sierść wibrowała kolorami. Pachniały świeżością. Przejechał między nimi i ruszył powoli wzdłuż ogrodzenia aż na szczyt wzgórza. W pewnym miejscu drut kolczasty między słupkami opadł, zostawiając dość miejsca, by cielaki mogły uciec. Nawet kiedy do tego dochodziło, nie oddalały się zbytnio od matek i zarówno one, jak i krowy robiły straszny raban, próbując się połączyć. Zdesperowane matki mogły się pokaleczyć o drut, starając się dostać do swoich dzieci. Jess zsiadł z konia, napiął drut i wbił nowe klamry w słupki. Kiedy skończył, ruszył jak zwykle pieszo wzdłuż ogrodzenia, waląc w słupki, żeby się upewnić, czy nie nadgniły w ziemi.
Wtedy właśnie zobaczył kolorowy materiał zwisający z drugiego drutu od góry. Pochylił się i przyjrzał mu z bliska. Żółty pasek miał mniej więcej półtora centymetra szerokości i dwa i pół długości. Nie był postrzępiony ani spłowiały, co oznaczało, że oderwał się całkiem niedawno. Być może ktoś z ekipy poszukiwawczej zbliżył się za bardzo do ogrodzenia. Pamiętał jednak, że na plakacie w banku pisano, iż zaginiona dziewczynka miała na sobie żółty sweter. Po chwili dostrzegł w błocie dwa odciski: jeden pozostawiony przez małą tenisówkę, drugi, trochę większy, przez bosą stopę. Wyprostował się i spojrzał w kierunku, w którym prowadziły ślady. Biegły prosto do jego stodoły.
Sobota, 14.50 ‒ Słyszę, że ktoś idzie ‒ powiedziała Annie, pochylając się i zakrywając usta Williamowi, który skarżył się właśnie, jaki jest głodny. Jej brat zaczął się wyrywać i szarpać jej dłoń, ale po chwili on też usłyszał charakterystyczny chrzęst żwiru przed stodołą.
• • • To Annie wpadła na pomysł, żeby się ukryć w stodole, kiedy przeleźli poprzedniego wieczoru przez obluzowany drut kolczasty. Widzieli jej dach, który połyskiwał w srebrzystym świetle wyłaniającego się zza chmur księżyca. Stała u stóp zbocza, na polanie, dalej widać było czarną ścianę drzew. Znajdował się tam również dom mieszkalny, a właściwie dwa domy, ale nie chciała pukać do niczyich drzwi. Po tym, co zdarzyło się u pana Swanna, nie ufała nikomu. Trzymając się za ręce, przeszli przez podwórko, starając się stąpać jak najciszej po żwirze, czekając na atak szczekających i warczących psów, który na szczęście nie nastąpił. Zamiast tego podszedł do nich, machając ogonem, stary masywny labrador i polizał Williama po ręce. Stodoła była pusta, jeśli nie liczyć grubej krowy, która stała spokojnie i cicho w swoim boksie. Połowę budynku wypełniały bele siana ustawione jedna na drugiej aż po krokwie dachu. Annie i William wdrapali się po nich na samą górę. Uznała, że tam właśnie zostaną i odpoczną. Z góry widziała podłogę stodoły i wszystkie wejścia. ‒ Musimy zbudować gniazdo ‒ powiedziała Williamowi. ‒ Nazwijmy je fortem ‒ odparł. ‒ To lepiej brzmi. ‒ Dobrze, może być fort. ‒ Obronię nas ‒ stwierdził William. ‒ W moich żyłach płynie krew przestępcy. ‒ Masz na myśli Billy’ego? Daj spokój. ‒ Tato był wyjęty spod prawa. Annie spiorunowała go wzrokiem. ‒ William, twój tato był kryminalistą. ‒ Był także twoim tatą.
‒ Wątpię. Williamowi łzy stanęły w oczach i zadrżała mu górna warga. Annie żałowała, że go tak potraktowała. ‒ Przepraszam cię ‒ powiedziała. ‒ Nie przejmuj się. Zbudujmy nasz fort. ‒ Naprawdę potrafię to zrobić ‒ stwierdził, tłumiąc szloch. ‒ Wiem, że potrafisz ‒ odparła. Bele były ciężkie, ale zdołali we dwójkę poprzestawiać je tak, że sformowały mur wokół zagłębienia, w którym się schowali. Mur miał dwie bele wysokości. Mimo że William dosłownie padał z nóg, Annie przekonała go, żeby zszedł z nią razem na dół do składziku. Zabrali stamtąd końskie derki i brezentową plandekę do swojego fortu i położyli je na belach. William zasnął, nim zdążyła przykryć go plandeką. Annie zeszła jeszcze raz do składziku i znalazła w nim podobny do sierpa długi hak do siana oraz grabie, które również zabrała na górę. Leżały teraz w zasięgu jej dłoni na belach. Hak, który ze swoim długim uchwytem i zaokrąglonym ostrzem przypominał metalowy znak zapytania, wbity był w siano na wysokości ich oczu. Annie nie spała zbyt dobrze. Każdy dźwięk ‒ trzepot skrzydeł przelatującego między belkami ptaka, sikanie krowy podobne do odgłosu wylewanej z wiadra wody ‒ przerażał ją i nie dawał zasnąć. Bez przerwy odtwarzała w głowie wydarzenia poprzedniego dnia‒ z upływem czasu pamięć o nich stawała się żywsza i bardziej przejmująca od tego, czego doświadczyła w rzeczywistości. Jaskrawoczerwona krew płynąca z piersi i twarzy mężczyzny z falującymi włosami, kiedy został postrzelony. Unoszący się z butów pana Swanna zapach świńskiego nawozu, kiedy leżeli skuleni na podłodze jego pick-upa. Ostre sosnowe igły, które kłuły ich, kiedy biegli nocą, oddalając się o kilka godzin marszu od domu pana Swanna. Za to William spał jak zabity. Gdy zaczął chrapać, trąciła go łokciem, żeby przestał. Ostatnie, co zapamiętała, to wpadający przez szpary we wschodniej ścianie stodoły niewyraźny blask wschodzącego słońca. A teraz ktoś się zbliżał. W stodole było o wiele cieplej. Żar bił od sufitu, który znajdował się tuż nad zbudowanym przez nich słomianym murem. Annie domyśliła się, że minęło już południe. Ściągnęła z siebie plandekę i zorientowała się, że jest cała zlana potem. Była spragniona i w ustach zaschło jej tak bardzo, że kiedy chciała się odezwać, język przywarł jej do zębów. ‒ Nadchodzą ‒ powiedziała grubym głosem.
• • • Wielkie przesuwane drzwi otworzyły się i wnętrze stodoły wypełniło światło. Odgłos rolek przypominał odległy grzmot. William otworzył szerzej oczy, Annie odsunęła dłoń z jego ust. ‒ Kto to? ‒ zapytał bezgłośnie. Wzruszyła ramionami. Bała się wyjrzeć zza beli siana. ‒ Halo? Jest tam kto? ‒ zawołał jakiś mężczyzna.
Próbowała ocenić jego głos. Nie wydawał się groźny. Aletak samo niegroźnie brzmiał głos pana Swanna. ‒ Widziałem na zewnątrz ślady ‒ powiedział mężczyzna. ‒ Prowadziły do środka. Jeżeli tam jesteście, odezwijcie się. Annie i William spojrzeli na siebie. Annie zmrużyła oczy i wskazała gestem hak oraz grabie. William dopiero teraz je zobaczył i spojrzał z podziwem na siostrę. Annie przyciągnęła go do siebie. ‒ Jeśli wejdzie tu na górę, będziemy musieli się bronić ‒ szepnęła mu do ucha. William pokiwał głową na znak, że rozumie. Przez chwilę z dołu nie dobiegał żaden dźwięk. Annie zastanawiała się, co robi mężczyzna. Czyżby wyszedł? Może postanowił wrócić do domu i zadzwonić do szeryfa? Albo do swojego sąsiada, pana Swanna? ‒ Annie i Willie, jesteście tam? ‒ zapytał nagle cicho mężczyzna. Annie zabiło szybciej serce. Znał ich imiona! Zerknęła na Williama, który się naburmuszył. Nie lubił, kiedy nazywano go Willie. Wyciągnął hak z beli i przesunął palcem po jego ostrym końcu. Mężczyzna przeszedł przez stodołę. Annie usłyszała, jak otwiera drzwi składziku i jak jego podeszwy szurają po drewnianej podłodze. Po chwili drzwi się zamknęły. ‒ Annie i Willie, możecie zejść ‒ zawołał mężczyzna jeszcze ciszej niż poprzednio. ‒ Jesteście pewnie bardzo głodni i spragnieni i martwi się chyba o was rodzina. Widzę, że brakuje kilku derek i plandeki, więc domyślam się, że potrzebowaliście ich, żeby jakoś przetrwać noc. To było z waszej strony całkiem sprytne. Ale założę się, że marzycie o prysznicu i czymś chłodnym do picia. William spojrzał na Annie i zrobił minę wskazującą, że rzeczywiście o tym marzy. Siostra skarciła go wzrokiem. ‒ Domyślam się, że jesteście oboje przerażeni ‒ kontynuował mężczyzna. ‒ Rozumiem to. Ale nie zrobię wam nic złego. Nazywam się Jess Rawlins. Jestem właścicielem tego rancza. Annie opadły nagle wątpliwości. Mężczyzna miał szczery i życzliwy głos. Podobało jej się jego brzmienie. Ale skąd mogła wiedzieć, czy mówi prawdę? A nawet jeśli jest ranczerem, czy nie przyjaźni się z ludźmi takimi jak pan Swann i zabójcy? ‒ Wejdę teraz po belach siana na samą górę ‒ powiedział Rawlins ‒ bo gdybym był w waszym wieku, pewnie tam bym się schował. Poza tym wydaje mi się, że moje siano jest dzisiaj o jeden rząd wyższe. William zacisnął obie dłonie na trzonku haka. Annie przysunęła grabie bliżej do siebie. Trzymając szorstki drewniany trzonek, skierowała ich zardzewiałe zęby w stronę górnej krawędzi beli. Słyszeli, jak mężczyzna sapie ciężko, wspinając się na górę, i czuli lekkie wibracje, kiedy siano uginało się pod jego ciężarem. ‒ Nie bójcie się ‒ powiedział Rawlins. ‒ Wszystko będzie dobrze. Kiedy długa brązowa ręka złapała niczym jakiś krab szczyt beli, William pochylił się, zamachnął i wbił hak w dłoń mężczyzny. Tenzareagował, wciągając głośno powietrze. Szpic haka trafił go w skórę między kciukiem i palcem wskazującym. Krew trysnęła z
rany. W pierwszym momencie Annie ogarnęła odraza. Chciała uciec, ale nie było dokąd. Przełknęła więc ślinę, stanęła z gotowymi do zadania ciosu grabiami i pochyliła się do przodu, celując najpierw w ramię, potem w sfatygowany kowbojski kapelusz i na koniec w pociągłą, ogorzałą twarz. Zbliżając zęby grabi do czoła mężczyzny, starała się zrobić groźną minę. Rawlins spojrzał na nią. Widać było, że go boli, ale nie próbował jej grozić. ‒ Cholera jasna ‒ zaklął. ‒ Dlaczego mi to zrobiliście? To naprawdę boli. Annie nie wiedziała, co robić. Zerknęła na Williama i zobaczyła, że przycupnął w rogu fortu i wpatruje się w rękę ranczera przygwożdżoną hakiem do beli siana. Wąska strużka ciemnej krwi ściekała po dłoni Rawlinsa i kapała na plandekę. Dłoń trzymał przy beli tylko płatek skóry, więc ranczer mógł ją z łatwością uwolnić i wdrapać się wyżej. William posłał Annie pytające spojrzenie i zobaczyła w jego oczach, że jest przerażony tym, co zrobił, a także konsekwencjami tego czynu. Odwróciła się z powrotem do Rawlinsa, który złapał się beli drugą ręką. ‒ Muszę wyciągnąć ten hak ‒ powiedział. ‒ Ale nie chcę, żebyś mnie dziabnęła grabiami. Annie trzymała go w szachu i on o tym wiedział. Dlaczego więc czuła się tak okropnie? ‒ Jesteś Annie, tak? Pokiwała głową. ‒ A to jest Willie? ‒ William ‒ poprawił go jej brat. ‒ No cóż, Annie i Williamie, cieszę się, że nic wam nie jest. Szuka was całe hrabstwo. Annie pokręciła głową, jakby nie przyjmowała do wiadomości tego, co usłyszała. Skoro wszyscy ich szukali, może bezpiecznie będzie jednak zejść na dół. ‒ Nie będzie wam przeszkadzało, jeśli wyciągnę ten hak z ręki? ‒ zapytał Rawlins. ‒ Jesteśmy głodni ‒ oznajmiła Annie, żałując, że nie potrafi powiedzieć tego grubszym głosem. ‒ Może pan wyciągnąć ten hak, jeśli da nam pan coś do jedzenia i picia. Jess Rawlins spojrzał na nią z czymś w rodzaju rozbawienia. ‒ I tak miałem zamiar wam to zaproponować ‒ powiedział i popatrzył na Williama. ‒ Na szczęście nigdy nie lubiłem tak bardzo tej ręki.
Sobota, 17.34 Bankier Jim Hearne przecisnął się przez grupkę mężczyzn w krawatach i kobiet w koktajlowych sukienkach i zamówił w prowizorycznym barze kolejną szkocką z wodą. To była jego czwarta whisky w ciągu niecałej godziny. Uczestniczył w ceremonii otwarcia ośrodka rekreacyjnego Kootenai Bay, sfinansowanego przez jego bank. Hearne był głównym inwestorem i należał do rady dyrektorów. Ośrodek składał się z pełnowymiarowej sali gimnastycznej, olimpijskiego
basenu, kortów tenisowych, siłowni, ściany wspinaczkowej, kilku saun oraz jacuzzi. Choć finansowany był wspólnie przez bank, miasto i hrabstwo, sprzedano dość kart członkowskich ‒ przede wszystkim ludziom, którzy niedawno osiedlili się w dolinie ‒ by przekroczyć spodziewane w pierwszym roku dochody. Był to pierwszy tego rodzaju ośrodek w tej miejscowości i ponad dwieście osób zwiedzało go z kieliszkami w dłoniach, dyskutując z ożywieniem i klepiąc Hearne’a po plecach. Dwa bary zlokalizowano naprzeciwko siebie w sali gimnastycznej pod koszami do gry. Aby ukryć swój zamiar, którym było jak najdyskretniejsze wprowadzenie się w stan nieważkości, Hearne zamawiał drinki raz w jednym, raz w drugim barze, więc ani barmani, ani goście nie mogli się zorientować, ile wypił. Jako bankier był zawsze obserwowany i pilnowany. Komentowano to, jak się zachowywał. Wynikało to z jego pozycji i dawno się z tym pogodził. Jednak tego wieczoru na głowę zwaliło mu się zbyt dużo rzeczy, zbyt dużo problemów, w tym jeden poważny, z którego nie mógł się nikomu zwierzyć. Krążył po budynku, wymieniając uprzejmości, pozdrawiając starych znajomych i witając nowych mieszkańców, z których większość była klientami banku. Starał się pamiętać nazwiska wszystkich, ponieważ klienci z całą pewnością znali jego. Jeśli nie mógł sobie przypomnieć nazwiska i nie zdołał go odczytać na identyfikatorze, mówił po prostu: „Miło cię widzieć, dzięki, że przyszedłeś”. Nie dawał się wciągać w dłuższe rozmowy, których większość koncentrowała się na nowym ośrodku albo zaginionych dzieciach. Szeryf zorganizował po południu konferencję prasową transmitowaną przez lokalne stacje telewizyjne i pokazaną we fragmentach w ogólnokrajowych wiadomościach. Hearne śledził ją lekko zdenerwowany ‒ zawsze troszczył się, jak zostanie sportretowana jego społeczność. Był jednak pozytywnie zaskoczony tym, jak dobrze zaprezentował się szeryf, zwłaszcza że nie wspierał kandydatury Careya w wyborach, uważając go za nadętego ignoranta. Carey zwrócił uwagę mediom, że jest jeszcze za wcześnie, by wyciągać określone wnioski, że na razie mowa jest o zwykłym zaginięciu, a nie o porwaniu albo o czymś gorszym. Robił wrażenie kompetentnego i panującego nad sytuacją. Na ekranie pokazano zdjęcia młodych Taylorów i numer gorącej linii. Carey poinformował, że przyjął ofertę pomocy ze strony emerytowanych policjantów z wielkiej metropolii. Jego występ był bez zarzutu. Hearne zastanawiał się, kto go podszkolił. Skład zgromadzonego w ośrodku tłumu był interesujący, ale zdążył już do tego przywyknąć. Trzy czwarte gości rekrutowało się spośród przybyszów, którzy przenieśli się tutaj w ciągu ostatnich pięciu lat. Pozostali pochodzili stąd i byli w większości wolnych zawodów. Zarówno nowo przybyli, jak i miejscowi tworzyli osobne grupy. Tylko w kilku miejscach widział ich razem. Zauważył również, że każda z grup inaczej odnosi się do nowego ośrodka. Miejscowi byli z niego niewymownie dumni, w ich komentarzach pobrzmiewał podziw i rewerencja, tak jakby nie mogli uwierzyć, że udało się go wybudować. Przybysze, choć również zadowoleni z ośrodka, traktowali go w zupełnie inny sposób, jakby dostali w końcu coś, co im się od dawna należało, coś, do czego byli przyzwyczajeni. Jakby udało im się znowu przybliżyć odzianych w skóry neandertalczyków do dwudziestego pierwszego wieku. Zabawianie gości, spędzanie tyle samo czasu w jednej i drugiej grupie przychodziło Hearne’owi z pewnym trudem. Jako bankier był kimś w rodzaju gospodarza przyjęcia, w związku z czym stale korzystał z tego pretekstu, by się oddalić, udając, że wzywają go niecierpiące zwłoki sprawy w innej części ośrodka. Jego stanowisko w banku oraz fakt, że od wielu lat mieszkał w dolinie, dawały mu głęboką wiedzę. To, że znał świetnie mieszkańców i swoich klientów, było bardzo ważne dla jego zwierzchników, dlatego
między innymi awansowano go za każdym razem, kiedy bank zmieniał właściciela. Często czuł się jak pomost między dawnymi i nowymi laty. Jego życie było ciągłym balansowaniem na linie między wrodzoną lojalnością i nowo odkrytym bogactwem, statusem i władzą. Ale czasami, tak jak teraz, miał wrażenie, że wie zbyt dużo. W gruncie rzeczy nie mógł przestać myśleć o zaginionych dzieciakach i spotkaniach, jakie odbył tego ranka z Jessem Rawlinsem i Eduardem Villatorem. Wszystkie te zdarzenia głęboko go poruszyły, choć każde inaczej. Kiedy tłumił w sobie jedno, natychmiast zaczynał myśleć o następnym, jakby były związane ze sobą w sposób, którego nie pojmował. Podszedł do baru w pomieszczeniu przy basenie i zamówił piątą szkocką. Popijając ją, spojrzał na basen. Czarne linie na jego dnie falowały bardziej, niż powinny. Musi zwolnić. Ale nie chciał. ‒ Co się z tobą dzieje? To była jego żona Laura. Nie zauważył, jak podeszła. ‒ O co ci chodzi? ‒ Obserwowałam cię ‒ powiedziała. ‒ Kręcisz się jak kurczak, któremu ucięli łeb. Zatrzymujesz się tylko przy barach. Nie myśl, że tego nie zauważyłam. Poczuł, że się czerwieni. Złapała go na gorącym uczynku. Laura była bezpośrednią, ładną kobietą o mocnych rysach twarzy, bystrych oczach i cerze ogorzałej od ciągłego przebywania na świeżym powietrzu, jazdy konno i pracy w stajni. Była koniarą, niegdyś specjalistką od wyścigów wokół beczek, mieszkanką Idaho od trzech pokoleń. Mimo ich wysokiego społecznego statusu nosiła na ogół to, w czym czuła się wygodnie: flanelowe koszule i dżinsy, a czasami szeroką spódnicę do kostek i wysokie buty. Tak też była ubrana tego wieczoru. Miejscowi uważali ją za pełną życia i wyluzowaną, a Hearne podzielał ich zdanie. Dopiero teraz, widząc ją pośród modnie ubranych i uczesanych nowo przybyłych, zdał sobie sprawę, jak bardzo różni się od nich wyglądem. Cenił jej przywiązanie do tradycji i podziwiał, jak dobrze się czuła, będąc tym, kim była, ale wolałby, żeby czasami ubierała się bardziej elegancko. Czyżby tego nie zauważała? ‒ pomyślał i natychmiast zrobiło mu się wstyd. ‒ Dobrze się czujesz? ‒ zapytała. ‒ Jesteś jakiś rozkojarzony ‒ stwierdziła figlarnym tonem. ‒ Mój tato powiedziałby, że biegasz jak kot z pęcherzem. Hearne miał ochotę powiedzieć jej, co go gnębi, ale ugryzł się w język. ‒ Nie mogę przestać myśleć o tych młodych Taylorach ‒ odpowiedział, co było zgodne z prawdą, ale tylko częściowo. ‒ Tego rodzaju rzeczy nigdy się tu wcześniej nie zdarzały. ‒ Nie zdarzały się ‒ odparła, wskazując tłum gości ‒ dopóki nie osiedlili się u nas wszyscy twoi nowi znajomi. Hearne gorzko się uśmiechnął. Stale się o to spierali. Laura wolałaby, żeby dolina była taka sama jak wówczas, gdy tu dorastała: mała, wyludniona i położona na uboczu. ‒ Dzięki moim „nowym znajomym”, jak ich nazywasz, mogliśmy ci ostatnio kupić trzy kolejne konie i postawić nową stajnię. ‒ Wiem. Rany, ale jesteś dzisiaj drażliwy. Hearne uciekł spojrzeniem w bok, żałując, że to powiedział. ‒ Lepiej przystopuj ‒ poradziła, wskazując jego szklankę. ‒ Nie chcę, żebyś wpadł do
basenu na oczach wszystkich twoich… klientów. ‒ Przystopuję. ‒ I nie baw się ze mną w ciuciubabkę, panie Jimie Hearne. ‒ Pochyliła się i spojrzała mu prosto w oczy. ‒ Znam cię. Pijesz, kiedy coś cię dręczy albo niepokoi. Nigdy ci to nie pomaga, ale tak właśnie robisz. ‒ Powiedziałem ci… ‒ No tak, o Taylorach. O kogo z tej rodziny martwisz się najbardziej? O dzieci czy o Monicę? Hearne poczuł, jak robi mu się gorąco. Laura nigdy nie lubiła Moniki Taylor i podejrzewała, że coś ich łączyło. Czuł się niezręcznie za każdym razem, gdy padało nazwisko Moniki, chociaż wyjaśnił już wcześniej Laurze całą sytuację. Powiedział, że Monica ceni go i szanuje, ponieważ przyjaźnił się z jej ojcem. „Tylko dlatego?” ‒ zapytała wtedy Laura, podnosząc brwi. „Oczywiście, wiesz, co się wydarzyło” ‒ wyjąkał w odpowiedzi. Kiedy ujeżdżał mustangi w uniwersyteckiej drużynie rodeo, a także później, gdy sponsorowało go ranczo Rawlinsa, Ty Taylor był jego najbliższym przyjacielem i najlepszym kompanem. Przystojny i enigmatyczny ojciec Moniki był prawdziwym gwiazdorem, mężczyzną, który przyciągał kobiety niczym magnes, mimo że był żonaty i miał w domu małą córeczkę. Na samym początku był to jeden z powodów, dla których Hearne się z nim zaprzyjaźnił ‒ tam, gdzie pojawiał się Ty, nigdy nie brakowało kobiet. Kiedy Hearne doznał kontuzji kolana i wrócił na rok do domu, jego luźna znajomość z Laurą zaowocowała ślubem. Ty był jego pierwszym drużbą i przyleciał na ich ślub w przerwie między rodeo w Salinas i Cheyenne. Dochodząc do zdrowia, Hearne skończył studia ekonomiczne, ale rodeo miał we krwi. Laurze nie spodobało się, że znowu zaczął brać udział w zawodach i że ponownie skumał się z Taylorem. Chociaż dochowywał jej wierności i starał się okiełznać przyjaciela, nie do końca mu się to udało. Ty kochał kobiety ‒ generalnie, nie indywidualnie ‒ a kobiety kochały jego. Kiedy dwaj kowboje wracali razem do domu, mała Monica wpatrywała się w ojca z takim niekłamanym podziwem, że Hearne’owi miękło serce. Na jego przyjacielu nie robiło to większego wrażenia. Najwyraźniej przywykł do takich spojrzeń, myślał wówczas Hearne. Ty został poważnie ranny w Calgary, kiedy but uwiązł mu w strzemieniu i Taylor spadł z siodła, skręcając sobie kark. Hearne stał przy jego łóżku, gdy czekali, aż dotrą tam Monica i jej matka. Ty złapał go wówczas za rękę i poprosił, żeby zaopiekował się Monicą. Nie dbał specjalnie o żonę, ale stwierdził, że zdradził swoją córkę, że nie zasłużyła sobie na takiego ojca. Myślał, że umrze przed ich przyjazdem. Ale nie umarł. Następne kilka lat spędził w domu i wrócił do zdrowia, lekarze nie pozwalali mu jednak brać udziału w rodeo. Zaczął więc znowu uganiać się za kobietami w północnym Idaho i wschodniej części stanu Waszyngton. Pewnego ciepłego majowego dnia opuścił bez słowa swoją rodzinę i nigdy już nie wrócił. Z biegiem lat Hearne stracił z nim zupełnie kontakt, choć pewnego razu Ty zadzwonił do niego do banku, prosząc, by „ze względu na stare czasy” załatwił mu pożyczkę. Hearne odłożył słuchawkę. Nie był psychologiem, ale widział wyraźnie, jak jego odejście wpłynęło na Monicę i jej matkę. Żona Taylora wpadła w alkoholizm i przeniosła się do Spokane, by rzekomo poszukać jakiejś stałej pracy i sprowadzić do siebie później córkę. Monica została tutaj, miotając się z kąta w kąt, stając się z każdym rokiem coraz bardziej nieokiełznana i
piękna. Chłopcy lgnęli do niej tak samo, jak kobiety lgnęły do jej ojca. Ona nie odrzucała ich względów. Najważniejszy mężczyzna w jej życiu odszedł. Inni stali w kolejce, by zająć jego miejsce. Zdaniem Hearne’a Monica chciała udowodnić samej sobie, że jest lubiana i pożądana, że jej ojciec popełnił duży błąd. Preferowała mężczyzn, którzy byli fascynujący, niebezpieczni i charyzmatyczni, dokładnie tacy jak Ty. Fakt, że mimo swej inteligencji nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, stanowił dla Hearne’a nierozwiązywalną zagadkę. Robił więc, co mógł, z oddalenia. Zaakceptował wniosek o kredyt, który komisja odrzuciła ze względu na niewystarczające zabezpieczenia. Dyskretnie anulował kamę odsetki. Kiedy zbytnio się zadłużała, dzwonił do niej, radził, żeby wpłaciła jakąś kwotę na konto, a czasami pożyczał parę setek. Zawsze szczerze mu dziękowała za pomoc i nigdy nie zachowywała się tak, jakby czuła się do niej uprawniona. Mimo jej reputacji i popełnionych przez nią wielu życiowych pomyłek lubił ją. Przyszła do niego, kiedy po raz pierwszy wpadła w kłopoty, a on próbował jej pomóc, ale w tamtym okresie pomaganie Monice przypominało próbę zatrzymania pociągu przez kogoś, kto staje na torach i podnosi rękę. Hearne nie zdziwił się, kiedy jej mąż wylądował w więzieniu. Ale nawet teraz, patrząc na nią, przypominał sobie twarz córki przyglądającej się z niekłamanym podziwem swemu ojcu. Czy go pociągała? Z pewnością. Pociągała wszystkich mężczyzn. Ale nie o to chodziło. Monica pochodziła z rozbitej rodziny, a on był w pobliżu, kiedy doszło do tragedii. Mimo że w tamtym czasie sądził, iż nic na to nie poradzi, był w pobliżu. Spoglądając wstecz, czuł się odpowiedzialny za to, jak potoczyły się losy Taylorów. Powinien był dopaść swojego kompana, przygwoździć go do ziemi i powiedzieć, żeby się opamiętał. Może trafiłoby to do jego pustego łba. Nawet gdyby nic nie wskórał, pokazałby mu przynajmniej, że nie pochwala jego postępowania. Zamiast tego stał z boku, kręcąc głową i patrząc, jak jego przyjaciel niszczy własną rodzinę. A potem wyjeżdżał z nim na następne rodeo. Laura uważała, że świruje, sądząc, że mógł jakoś naprawić sytuację, i bez ogródek mu to wygarnęła. ‒ Odszukają te dzieciaki ‒ stwierdziła teraz, wyrywając go z zamyślenia. ‒ Jestem pewna, że odnajdą się w czyimś domu albo w innym miejscu. ‒ Mam taką nadzieję ‒ odparł Hearne. Nie potrafił sobie wyobrazić zaginięcia własnych dzieci. Hearne’owie mieli syna i córkę. Oboje założyli własne rodziny i wyjechali, ale kiedy dorastali, wszystko kręciło się wokół nich. Oczywiście nie chodziło wyłącznie o młodych Taylorów. Pomyślał o Jessie Rawlinsie, któremu nie był w stanie w żaden sposób pomóc. Kiedy Hearne dorastał, Jess był sumieniem tej doliny. Rawlins wziął Hearne’a pod swoje skrzydła i traktował jak własnego syna. W zamian za sponsoring prosił tylko, żeby mieszkańcy doliny mogli być z niego dumni. Jess był uparty, niezależny i aż do bólu uczciwy. To, że zawiodła go własna rodzina, było zdaniem Hearne’a tragedią i winił za to Karen, byłą żonę Jessa. Wiedział o niej różne rzeczy: obserwował, jak rosło saldo jej osobistego rachunku, podczas gdy spadały aktywa rancza, wiedział o jej licznych kolacyjkach z innymi mężczyznami, o jej drugim życiu. Karen przyczyniła się do osłabienia płynności finansowej rancza, ale Jess w ogóle o tym nie miał pojęcia. Przez długie lata Hearne z obowiązku zachowywał to w tajemnicy. Bankier nie ma prawa ujawniać tego rodzaju informacji bez zgody właściciela rachunku. Kiedy Karen w końcu odeszła, zadając bolesny cios Jessowi, Hearne wyrzucał sobie, że nie spróbował go złagodzić, informując go wcześniej o jej grzeszkach. Mógł zaprosić go na kawę i powiedzieć, co wiedział. Robiąc to, złamałby tajemnicę bankową, ale postąpiłby słusznie.
Jess nie doszedł do siebie po emocjonalnej i finansowej stracie i teraz jego ranczo było dosłownie na skraju bankructwa. Co ciekawe, Jim Hearne nie zawsze ściśle przestrzegał kodeksu bankowca i to właśnie najbardziej go dręczyło. Choć Villatoro jeszcze tego nie wiedział, spotkanie z nim uświadomiło Hearne’owi konsekwencje popełnionego przez niego oszustwa. To jego działania ‒ a dokładniej rzecz biorąc: ich brak ‒ sprowadziły do północnego Idaho Eduarda Villatora. Hearne pamiętał swoje pierwsze spotkanie z Erikiem Singerem, który przyleciał z Los Angeles i złożył mu propozycję zaledwie kilka dni po tym, jak rada dyrektorów stwierdziła, iż jedynym sposobem, by utrzymać bank przy życiu, jest przerzucenie się z kosztownych kredytów rolniczych o długiej stopie zwrotu na kredyty komercyjne. Bank musiał się rozwijać, znacznie zwiększyć wysokość depozytów i wykorzystać zaczynający się wówczas boom w nieruchomościach. Ponieważ Hearne zajmował się kredytami rolniczymi, widział już zbliżającą się dymisję. Wchodzący do jego gabinetu Singer był prawdziwym posłańcem losu. Mimo to nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Hearne’owi nie spodobało się emanujące z niego poczucie wyższości i protekcjonalny ton. Singer oświadczył, że interesuje go ustronne miejsce, tania ziemia i nastawienie, które można określić słowami „żyj i daj żyć innym”. Nie odstręczała go wcale reputacja Kootenai Bay jako przystani białych suprematystów, przeciwnie ‒ wydawał się nią zachęcony, twierdząc, że ma już dosyć „pierdolonej politycznej poprawności”. Hearne pamiętał, że w trakcie rozmowy kilka razy powstrzymywał się przed kąśliwym komentarzem, uznając, że lukratywne nowe rachunki są ważniejsze od obrony rodzinnych stron. Singer nie był pierwszym ani ostatnim emerytowanym policjantem z Los Angeles, który trafił do północnego Idaho. W przeciwieństwie jednak do innych, których Hearne poznał wcześniej, obiecał ściągnąć tutaj niewielką, lecz zgraną paczkę kolegów. Hearne musiał się tylko zgodzić na jego warunki. Przystał na nie, a Singer dotrzymał obietnicy. Hearne został mianowany dyrektorem przez przewodniczącego rady nadzorczej. Ale nadal nie dawało mu to spokoju. Jako bankier za dużo wiedział. Wolałby, żeby jego wiedza nie była tak szeroka, ale było już za późno na tego rodzaju żale. Mimo krytycznego spojrzenia, które posłała mu Laura, odstawił pustą szklankę na kontuar i zamówił następną.
Sobota, 18.18 Centrum dowodzenia poszukiwaniami zaginionych dzieci urządzono w nowoczesnej sali konferencyjnej przy siedzibie rady miejskiej Kootenai Bay, kilkanaście kroków od gabinetu szeryfa Eda Careya. Niepełniącym akurat dyżuru dyspozytorkom polecono zaopatrzyć je w telefony, komputery, faks, ekspres do kawy oraz minilodówkę. Stojące przy długim stole krzesła z prostymi oparciami zastąpiono wygodnymi ergonomicznymi fotelami używanymi przez radnych podczas posiedzeń. Kierujący ochotniczym zespołem eksporucznik Eric Singer dawno już wytarł rękawem zapisany na białej tablicy nieaktualny porządek dzienny obrad i stał teraz przy niej, trzymając w garści kolorowe flamastry. Jim Newkirk siedział przy końcu stołu, wyglądając co pewien czas przez okno i wodząc nieobecnym wzrokiem po tabliczkach z nazwiskami radnych. Było mu niedobrze,
swędziała go skóra. Czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Chociaż nie jadł śniadania ani lunchu i stała przed nim taca z zimnymi zakąskami, nie był w ogóle głodny. Nie chciał brać udziału w tym, co rozgrywało się na jego oczach. Dokładnie przez coś takiego nie mógł od wielu lat spać. To przez to dorobił się wrzodów żołądka. ‒ Jesteśmy gotowi? ‒ zapytał Singer, zdejmując obsadkę z zielonego flamastra. ‒ Gotowi ‒ odparł Gonzalez, po czym wziął do ręki notatki i zaczął je czytać. Singer zapisywał to na tablicy. Flamaster skrzypiał, a w pomieszczeniu rozszedł się rozwodniony zapach kleju. ‒ Kiedy tu skończymy, chcę, żebyś poszedł po szeryfa ‒ oznajmił nagle Singer, po czym przerwał i obejrzał się przez ramię. ‒Newkirk? Newkirk nie zwracał na niego uwagi. Gonzalez pochylił się i trzepnął kolegę wierzchem dłoni w ramię. ‒ Obudź się, kurwa. Newkirk odwrócił się zaskoczony na fotelu. ‒ Co jest? ‒ Porucznik mówi do ciebie. ‒ Prosiłem, żebyś poszedł i sprowadził szeryfa, kiedy tu skończę ‒ powiedział cicho Singer, akcentując wyraźnie każde słowo. ‒Musi zaakceptować nasze działania. ‒ W porządku. ‒ Dobrze się czujesz, Newkirk? ‒ zapytał Singer, wbijając w niego lodowato błękitne oczy. ‒ Jesteś z nami? Newkirk pokiwał głową, a potem spojrzał na Gonzaleza i ponownie przytaknął. ‒ Lepiej, żebyś był ‒ mruknął Gonzalez. Singer podniósł flamaster do nosa. ‒ Śmierdzi tu zupełnie jak w sali odpraw na komisariacie, no nie? Kontrolowali sytuację.
• • • Wchodząc do biura szeryfa hrabstwa Pend Oreille, Newkirk zauważył czekającego w recepcji krępego mężczyznę w brązowym garniturze. Skinął mu głową, po czym zawiadomił sekretarkę, że Singer czeka w centrum dowodzenia. ‒ W centrum dowodzenia, panie Newkirk? ‒ zdziwiła się. ‒ W sali konferencyjnej ‒ odparł z lekką irytacją. ‒ Aż do odnalezienia tych dzieciaków nazywamy ją teraz centrum dowodzenia. Sekretarka zaczerwieniła się, obróciła na krześle i weszła do gabinetu szeryfa. ‒ Spełniacie dobry uczynek ‒ powiedział facet w brązowym garniturze. ‒ Pracujecie na rzecz społeczności. ‒ Co takiego? ‒ zapytał Newkirk, poprawiając czapkę bejsbolową i przyglądając się baczniej rozmówcy. Facet w garniturze czekający w sobotni wieczór w biurze szeryfa zupełnie tu nie pasował i to sprawiło, że w głowie zadźwięczały mu dzwonki alarmowe.
‒ Słyszałem pańskie nazwisko. Należy pan do ochotników, którzy się zgłosili. Pracował pan kiedyś w policji Los Angeles ‒ciągnął miłym tonem Villatoro, raczej stwierdzając fakt, niż pytając. ‒ To żaden sekret. Jest pan adwokatem? ‒ Nie. ‒ Interesuje pana to zaginięcie? Mężczyzna pokręcił głową. ‒ Jestem tu w zupełnie innej sprawie ‒ odparł, po czym wstał i wyciągnął do niego dłoń. ‒ Eduardo Villatoro. Newkirk nie od razu uścisnął jego rękę. Nie podobało mu się, kiedy Latynosi wymawiali swoje nazwiska z hiszpańskim akcentem, z wyraźnym „r”. Robili tak członkowie młodocianych gangów, mimo że ich rodziny już od kilku pokoleń mieszkały w Stanach. Zmierzył faceta ciężkim spojrzeniem ulicznego gliniarza. Normalnie, kiedy tak robił, druga osoba odsłaniała się, zaczynała za dużo mówić. ‒ Ja też chciałbym się zobaczyć z szeryfem ‒ oświadczył Villatoro. ‒ Ale jest już po szóstej. Zastanawiam się, ile zajmie mu pan czasu, zanim będę mógł z nim porozmawiać. ‒ O czym? ‒ O tej innej sprawie. Newkirk nadal nie spuszczał z niego wzroku. ‒ Dobrze, nie musi pan mówić ‒ mruknął w końcu. ‒ Nie sądzę, żeby była tak ważna jak to. ‒ Nie mam co do tego wątpliwości ‒ rzekł Villatoro, podnosząc ręce i otwierając szerzej oczy, żeby oczyścić atmosferę. Newkirkowi się to spodobało. ‒ Co to za inna sprawa? ‒ zapytał i w jego głosie zabrzmiał zgryźliwy ton. Villatoro się uśmiechnął. ‒ Ma pan rację. To nie jest takie ważne jak praca na rzecz społeczności, którą tu wykonujecie. Zastanawiałem się tylko, czy mam czekać, czy przyjść jutro. Dlatego zapytałem. Newkirk nie bardzo wiedział, dlaczego Latynos wprawia go w zakłopotanie. ‒ Niech pan przyjdzie jutro ‒ poradził. Villatoro pokiwał głową. Sprawiał wrażenie nieco stropionego. To dobrze, pomyślał Newkirk. Trzeba mu było trochę utrzeć nosa. Sekretarka wyszła z gabinetu Careya. ‒ Kończy rozmowę i zaraz do pana wyjdzie ‒ poinformowała Newkirka. ‒ Zaczekam ‒ odparł. Villatoro wyciągnął portfel i podszedł do sekretarki. ‒ Jeśli można, zostawię pani swoją wizytówkę ‒ powiedział. ‒ Chciałbym się zobaczyć z szeryfem jutro rano. Kobieta wzięła wizytówkę, nie patrząc na nią, i położyła na biurku. ‒ Już skończył ‒ oznajmiła, spoglądając na migające na centralce światełko.
Chwilę później szeryf Carey wyszedł z udręczoną miną z gabinetu. Miał podkrążone oczy i zmierzwione włosy. Newkirk zdał sobie sprawę, że ma przed sobą człowieka, który wpadł w tarapaty. Wiedział, że są dwa rodzaje gliniarzy. Ludzie tacy jak Singer dostawali w podobnych sytuacjach zastrzyk energii i w ich żyłach zaczynała szybciej krążyć krew. Natomiast tacy jak Carey i on sam reagowali inaczej. Takie sytuacje ich wykańczały. ‒ Dzwonili z FBI w Boise ‒ powiedział Carey. ‒ Chcą wiedzieć, czy zamierzamy ich wezwać. Powiedziałem, żeby dali nam jeszcze dzień albo dwa. Mam nadzieję, że do tego czasu wszystko się wyjaśni. Newkirk pokiwał głową. Singer powinien o tym wiedzieć, ponieważ już wcześniej doradził szeryfowi, żeby nie angażował w śledztwo federalnych. ‒ Więc czekacie na mnie? ‒ zapytał Carey. ‒ Tak. W centrum dowodzenia. Newkirk zauważył, że podczas ich rozmowy Villatoro wyszedł z sekretariatu. ‒ No dobrze ‒ westchnął Carey, jakby na jego barkach spoczywał ciężar całego świata. ‒ Szeryfie… ‒ zawołała za nim sekretarka. ‒ Możesz już iść do domu, Marlene. Newkirk nie ruszył się z miejsca, kiedy Marlene zaczęła uprzątać biurko, a Carey poszedł korytarzem w stronę sali konferencyjnej. Gdy sekretarka odwróciła się do niego plecami, zabrał wizytówkę Villatora z biurka i schował ją do tylnej kieszeni.
• • • Na białej tablicy Singer napisał zielonym flamastrem CHRONOLOGIA WYDARZEŃ. Pod tym nagłówkiem przedstawione były na osi czasowej wszystkie fakty dotyczące sprawy. Poprzedniego dnia w piątek w południe dzieci wyszły ze szkoły wcześniej niż zwykle. Między godziną dwunastą a piętnastą trzydzieści pięć, kiedy listonoszka Fiona Pritzle zabrała je z szosy i podwiozła w okolice Sand Creek, wróciły prawdopodobnie do domu, wzięły kamizelkę oraz wędkę i wyruszyły na piechotę w stronę strumienia. Monica Taylor zaczęła się o nie niepokoić o siedemnastej trzydzieści. Z Tomem Boydem pokłóciła się o osiemnastej. Potem skontaktowała się ze znajomymi i sąsiadami, a o dziewiętnastej zadzwoniła do biura szeryfa. Boyd wytoczył się z baru Sand Creek o dwudziestej trzeciej trzydzieści i od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął. Singer przesunął palcem po liście i zanotował, kiedy przy strumieniu odnaleziono wędkę i but. Newkirk obserwował, jak szeryf wsłuchuje się w słowa Singera. Carey opierał się o stół, siedząc pomiędzy Newkirkiem i Gonzalezem. Czwarty ochotnik, Swann, opuścił ich przed dwiema godzinami, żeby udać się do domu Moniki Taylor. ‒ Ostatni wpis mamy tutaj, o ósmej dziesięć dziś rano ‒ stwierdził ze zbolałą miną Singer. ‒ Od tego czasu nie uzyskaliśmy żadnych informacji ‒ dodał, wskazując cyfry, które zapisał i podkreślił. ‒ Dzieciaków nie ma już od dwudziestu siedmiu godzin. Każde jego słowo Carey przyjmował jak policzek. ‒ Z naszego doświadczenia wynika ‒ podjął Singer i spojrzał na swoich kolegów z policji Los Angeles ‒ że po upływie dwudziestu czterech godzin mamy poważny problem.
‒ Wiem, że mamy problem ‒ mruknął Carey. ‒ Sprawa stała się szeroko znana ‒ ciągnął Singer. ‒ Wszyscy wiedzą, że zaginęły u nas dzieci. Wszyscy ich szukają. Ale od znalezienia tego buta i wędki nie trafiliśmy na żaden solidny trop. Carey przełknął ślinę. ‒ Zgłosiło się sporo ludzi, którzy chcą dołączyć do ekip poszukiwawczych. Gonzo ma ich nazwiska, adresy i numery telefonów ‒kontynuował Singer, wskazując Gonzaleza. ‒ W terenie są teraz trzy dziesięcioosobowe ekipy poszukiwawcze, które przeczesują las wokół miejsca, gdzie znaleziono but. Robią to powoli, ale uważnie. Na razie na nic nie trafiliśmy. ‒ Wiem. ‒ Z pana doświadczenia, szeryfie, ile czasu mija, nim ciało wypłynie z Sand Creek? Zakładając, że dana osoba utonęła? Szeryf pokręcił głową. ‒ Strumień nie jest zbyt głęboki, ale ma wartki nurt. Przed jeziorem robi się bardzo płytki, więc nie ma możliwości, żeby ciała przepłynęły całą drogę. Przy ujściu ma niespełna pół metra głębokości. Mówimy więc o odcinku jakichś sześciu kilometrów, zanim strumień wpadnie do jeziora. Singer zrobił zatroskaną minę. ‒ Czy ciała mogły utknąć pod gałęziami lub zwalonym pniem? Albo zostać, no nie wiem, wciągnięte w głąb jakiejś sadzawki? ‒ To możliwe, ale mało prawdopodobne ‒ stwierdził smutnym tonem Carey. ‒ Po prostu nigdzie nie jest dość głęboko. Singer przez chwilę się zastanawiał, pocierając podbródek dłonią. ‒ Kontynuujmy ‒ powiedział w końcu. Na tablicy napisał wcześniej czerwonym flamastrem PODEJRZANI i czarnym PRZYDZIELONE ZADANIA. W kolumnie PODEJRZANI figurowali Tom Boyd, Monica Taylor, Fiona Pritzle, NIEZNANY PODRÓŻNY oraz MIEJSCOWY PEDOFIL. ‒ Przychodzi panu na myśl ktoś jeszcze? ‒ zapytał. ‒ Skreśliłbym z listy matkę i listonoszkę ‒ powiedział Carey. ‒ Matka jest po prostu zbyt zrozpaczona. A ta listonoszka sama się zgłosiła. Gdyby miała z tym coś wspólnego, trzymałaby po prostu gębę na kłódkę i nikt nie wiedziałby, że te dzieciaki wybrały się w okolicę Sand Creek. Singer popatrzył na Gonzaleza. ‒ Gonzo? Gonzalez odchrząknął. ‒ Spotkałem kiedyś faceta, który przyszedł na posterunek i zeznał, że widział, jak jakiś mężczyzna zwabił do samochodu w East Los Angeles białego chłopca. Później dostaliśmy zgłoszenie o zaginięciu chłopca, który pasował do rysopisu. Przeczesaliśmy całe miasto w poszukiwaniu pojazdu opisanego przez świadka. Mieliśmy nawet fragment numeru rejestracyjnego. Nigdy go nie znaleźliśmy. Dwa lata później nagi chłopak uciekł z jakiegoś domu i biegnąc ulicą, krzyczał, że jakiś facet gwałcił go i torturował. Okazało się, że sprawcą był nasz świadek. Torturował i zabił pół tuzina chłopców. Doniósł o
pierwszym, żeby poczuć dreszcz emocji, zobaczyć, jak pracujemy. Carey wyraźnie zadrżał. Newkirk niemal czytał w jego myślach. A więc tak to wygląda w wielkim świecie, mówił sobie w duchu szeryf. ‒ Mimo to nie mogę sobie wyobrazić, żeby Fiona Pritzle… ‒ mruknął. ‒ Na razie jej nie skreślajmy ‒ powiedział Singer. ‒ To najtrudniejszy element ‒ dodał, wskazując punkt NIEZNANY PODRÓŻNY. ‒ To mógł być jakiś facet jadący drogą, być może przedstawiciel handlowy. Kto wie? Kazałbym pańskim ludziom popytać właścicieli moteli i pensjonatów, czy nie zatrzymał się u nich nikt podejrzany. Powinniśmy zakładać, że wymeldował się już dzisiaj, najprawdopodobniej z samego rana. Sporządziłbym ich listę. Nie wyobrażam sobie, żeby dalej tu przebywał. Carey wyciągnął z kieszeni notes i to zanotował. Newkirk zauważył, że stara się powstrzymać drżenie ręki, ale i tak miał bardzo chwiejne pismo. Skończywszy pisać, schował ręce do kieszeni, żeby to ukryć. ‒ Miejscowy pedofil ‒ kontynuował Singer. ‒ Tu mamy trochę łatwiej. Na pewno ma pan listę rejestrowanych. Carey pokiwał głową. Newkirk przypomniał sobie, że jednym z ważniejszych punktów programu wyborczego Careya było sporządzenie takiej listy. ‒ Kiedy ostatnio do niej zaglądałem, były tam dwa nazwiska ‒ powiedział szeryf. ‒ Ale jeden chyba się wyprowadził. Zawiadomiliśmy wszystkich jego sąsiadów, co naprawdę go wkurzyło. ‒ Skupiłbym się na drugim ‒ rzucił lekkim tonem Singer. Carey to zanotował. ‒ No i mamy jeszcze Toma Boyda ‒ dodał porucznik, stawiając gwiazdkę przy jego nazwisku. ‒ Miał już zatargi z prawem. Jest prawdopodobnie na sterydach. Pokłócił się z matką dzieci i był na nie wściekły. Nie zwrócił wczoraj swojej furgonetki, a teraz zaginął. Wychodząc z domu Taylorów, wiedział chyba, dokąd dzieci poszły na ryby. Mamy w jego wypadku trzy M. Carey podniósł wzrok. Najwyraźniej nie chciał zdradzić, że nie wie, co znaczy to określenie. ‒ Motyw, metoda i możliwość. Carey kiwnął głową wdzięczny, że Singer rzucił mu koło ratunkowe. Obok listy podejrzanych na tablicy widniały PRZYDZIELONE ZADANIA. MONICA TAYLOR ‒ Swann CENTRUM DOWODZENIA ‒ Singer, Newkirk PRZECZESYWANIE TERENU ‒ biuro szeryfa NIEZNANY PODRÓŻNY ‒ biuro szeryfa MIEJSCOWY PEDOFIL ‒ biuro szeryfa TOM BOYD ‒ Gonzalez FIONA PRITZLE ‒ Newkirk KONTAKT Z POLICJĄ STANOWĄ I FEDERALNYMI ‒ szeryf, Singer ‒ To tylko zalecenia ‒ wyjaśnił cicho Singer ‒ oparte na doświadczeniach obecnych
tutaj funkcjonariuszy, którzy w policji służyli łącznie siedemdziesiąt sześć lat. Ale to pan jest szeryfem, a my wyłącznie ochotnikami, którzy chcą pomóc. To pan musi podjąć decyzję. ‒ Nie mam zastrzeżeń ‒ stwierdził szybko Carey. Singer nie uśmiechnął się i nie poklepał szeryfa po plecach. ‒ W takim razie powinniśmy zabrać się szybko do roboty ‒ powiedział.
• • • Kiedy szeryf wyszedł, Singer spojrzał na Gonzaleza. ‒ Facet godzi się na wszystko ‒ rzucił Gonzo. ‒ Patrząc na niego, myślę sobie, że demokracja jednak się sprawdza. Zamieszkane przez idiotów hrabstwo wybiera idiotę, żeby był tutaj stróżem ładu i porządku. Pierdolony wieśniak. Newkirk ujrzał w niebieskich oczach Singera ślad uśmiechu, ale jego usta pozostały nieruchome. W tym momencie ani on, ani nikt poza nim nie musiał mówić nic więcej. Newkirk odwrócił się i znowu wyjrzał przez okno. Zaraz zwymiotuję, pomyślał. ‒ Nie pastw się nad szeryfem ‒ rzekł Singer. ‒ Jest idealny. Realizuje naszą strategię w stosunku do mediów. Tylko na niego popatrz. Będzie świetny przed kamerami. Wydaje się aż do bólu szczery. Nie odnosicie wrażenia, że w każdej chwili może wybuchnąć płaczem? Ludzie uwielbiają to w telewizji. To znaczy w odpowiedniej sytuacji. W tym momencie chcemy jak najszybciej zamknąć tę sprawę, żeby mieć to z głowy. ‒ To się nazywa myśleć z wyprzedzeniem ‒ powiedział Gonzalez do Newkirka i wskazał głową Singera. ‒ To właśnie robi porucznik: myśli z wyprzedzeniem. Singer otworzył klapkę komórki i wybrał numer. ‒ Swannee? Czy były jakieś wieści od dzieci? ‒ zapytał i przez chwilę słuchał odpowiedzi. ‒ Cholera. Zaczynam tracić cierpliwość. Za to u nas wszystko idzie jak po maśle. Szeryf zaakceptował nasz plan akcji. Gdyby ktoś trzeci usłyszał tę rozmowę, pomyślał Newkirk, niczego by się nie domyślił. Singer i Swann byli ostrożni. Przez lata nauczyli się przekazywać istotne informacje w taki sposób, żeby nikt nie nabrał podejrzeń. Na pozór mogło się wydawać, że Singer troszczy się o małych Taylorów i martwi go to, iż nadal nie ma żadnych wiadomości, czyli robi dokładnie to, co powinni robić on i inni ekspolicjanci. ‒ Tak ‒ kontynuował rozmowę Singer. ‒ Gonzo prowadzi śledztwo w sprawie Toma Boyda. Tak jak ustaliliśmy. Newkirk? ‒Tamten podniósł wzrok i zobaczył, że Singer uważnie mu, się przygląda. ‒ Pomaga mi w centrum dowodzenia. Ma się poza tym zająć tą Fiona Pritzle. Rozmawiając przez telefon, porucznik na chwilę oderwał wzrok od Newkirka, który zastanawiał się, co takiego mówi Swann. ‒ Nie, czuje się dobrze ‒ powiedział cicho Singer. Nieprawda, pomyślał Newkirk. ‒ Nie wyglądasz najlepiej, Newkirk. ‒ Nic mi nie jest ‒ skłamał. Spełniał się jego najgorszy koszmar. Zdarzyło się coś, co groziło ich zdemaskowaniem i
prowadziło do czegoś gorszego, do jeszcze większej zbrodni. Nawet Singer, który zawsze panował nad sytuacją, mógł zostać wciągnięty w coś, co go przerastało. I żeby zachować kontrolę, nie dać się zdemaskować, musieli rozumować i postępować jak ostatni dranie, stać się antytezą wszystkiego, w co wierzył, co w jakiś sposób usprawiedliwiało jego działania, co skłoniło go do zostania policjantem. Policjantem: jednym z tych dobrych facetów, którzy bronili świata przed szumowinami. ‒ Co się z tobą, kurwa, dzieje? ‒ zapytał Gonzalez. ‒ Wiedziałeś od początku, w co się pakujesz! Taka była umowa. Taka była umowa. Ale… ‒ Jakie było prawdopodobieństwo, że te dzieciaki zjawią się tam akurat w tej chwili? ‒ odezwał się Newkirk. ‒ W miejscu, skąd wszystko zobaczyły. Dziesięć minut później albo wcześniej, kilometr dalej i w ogóle byśmy tu nie siedzieli… Nie potrafił wyobrazić sobie, co czułby, gdyby zaginęły jego własne dzieci. Singer wzruszył ramionami. ‒ Nie możemy zmienić tego, co się stało ‒ powiedział. ‒ Możemy tylko próbować się z tym uporać. Daj sobie spokój z prawdopodobieństwem. To tak, jakbyś próbował odpowiedzieć na pytanie, dlaczego cokolwiek się zdarza. Takie spekulacje nic ci nie dadzą. Gdyby ten dupek na rogu nie miał ze sobą kamery wideo, nikt nie dowiedziałby się nigdy o Rodneyu Kingu i nie byłoby zamieszek, morderstw i burd. Nie możemy grać w tę grę. ‒ Pierdoloną grę ‒ mruknął Gonzalez. ‒ Wolałbym po prostu, żeby to nie były dzieci ‒ rzekł Newkirk. O Jezu. ‒ Gonzalez przewrócił oczyma. ‒ Wszyscy byśmy woleli ‒ stwierdził Singer, zniżając głos do szeptu. ‒ Nikomu się to nie podoba. Żadnemu z nas. Widziałeś jej twarz, chciał powiedzieć Newkirk. Miała piękną, szczerą twarz. A jej oczy, duże oczy, zrobiły się jeszcze większe, kiedy na nas patrzyła i mijały sekundy. Ta dziewczynka zobaczyła coś, czego nie powinno zobaczyć żadne dziecko. Będzie do końca życia psychicznie okaleczona. Zatruliśmy ją i tego małego chłopca. Zniszczyliśmy ich. ‒ Ile uratowałeś dzieciaków? ‒ zapytał go nagle Singer. ‒ Że co? ‒ Jako gliniarz. Pracując na ulicy. Przypomnij sobie wszystkie te przypadki domowej przemocy. Miałeś ich setki. Policzyłeś kiedyś, ile uratowałeś dzieciaków, kiedy przyskrzyniłeś jakiegoś wrednego ojca albo konkubenta? Albo wsadziłeś za kratki jakąś zaćpaną kurwę, żeby jej dziećmi mogła się zająć pomoc społeczna? Jak myślisz, ile było takich sytuacji? Newkirk sięgnął pamięcią wstecz, ale nie był w stanie policzyć wszystkich tego rodzaju spraw. ‒ Setki ‒ odparł. ‒ Setki ‒ powtórzył za nim z powagą Singer i nie spuszczając wzroku z Newkirka, przechylił głowę na bok. ‒ Nie martw się, nie będę cię przekonywał, że skoro uratowałeś setki, tych dwoje nie ma znaczenia. Ale jeśli się odnajdą i zaczną mówić, załatwią nas. To bardzo proste. Ty, ja, Gonzo i Swann uratowaliśmy i chroniliśmy tysiące obywateli. Tych samych ludzi, którzy pluli na nas i bez powodu zarzynali się między sobą jak zwierzęta.
Byliśmy tam jedynymi dorosłymi. Politycy i media mizdrzyli się do tych zwierzaków, dawali im, co tylko chcieli, użalali się nad ich problemami. Tylko my, policja, mogliśmy zapobiec wybuchowi. To, co robiliśmy, było dobre, Newkirk. Nurzaliśmy się w szambie i ratowaliśmy ludziom życie, żeby później mogli w jasny dzień rozwalić cegłą głowę kierowcy furgonetki i przybijać sobie z tej okazji piątki. I żeby media mogły mówić, że zamieszek nie wywołali awanturnicy, lecz stworzona przez nas sytuacja. Jakby ludzie nie mieli innego wyboru, jakby było normalne, że zachowują się jak zwierzęta. Jakby nie ponosili odpowiedzialności za swoje czyny. Tak nam podziękowano, przyjacielu. To z nas zrobiono kryminalistów. Newkirk się nie odezwał. ‒ I jaka była nasza nagroda? ‒ podjął Singer. ‒ Federalni zrobili nam kipisz, tak jakbyśmy to my byli źródłem problemu. Ciężko zarobiliśmy na to, co teraz mamy ‒ zniżył głos do szeptu. ‒ I nikomu, nawet dzieciom, nie pozwolimy sobie tego odebrać. ‒ Taka była umowa ‒ dodał Gonzalez. Newkirk pokiwał bez przekonania głową. Gonzalez pochylił się nagle, położył swoje wielkie łapsko na jego kolanie i ścisnął je z zaskakującą siłą. ‒ Nie próbuj mi tego spieprzyć ‒ powiedział cicho, ale w jego głosie czaiła się śmiertelna groźba. ‒ Powiem ci, o co w tym wszystkim chodzi. Mój dziadek codziennie przekraczał granicę z Teksasem, żeby zbierać fasolę. Nie mówił po angielsku i nie umiał czytać po hiszpańsku. Wiedział tylko, że ma ciężko harować i trzymać gębę na kłódkę, żeby lepiej działo się jego dzieciom i wnukom. Codziennie, kiedy przechodził przez punkt kontrolny, kazali mu się rozbierać do naga i spryskiwali go DDT, żeby nie zawlókł swoich brudnych meksykańskich wszy do ich czystego białego kraju. Przyprowadził ze sobą kilka razy mojego tatę, żeby zobaczył, jak pracuje i utrzymuje rodzinę, ale mój tato widział tylko upokorzenie, które musiał ścierpieć porządny człowiek. To nie dawało mu spokoju i płakał, opowiadając mi, w jaki sposób traktowali dziadka. Mój stary i moja mama pracowali na roli w dolinie San Joaquin i wspierali mnie finansowo, bym mógł pójść do akademii. Oni również nie mówili po angielsku, ale zadbali o to, żebym ja mówił. Popatrz na mnie teraz, Newkirk. Spójrz na mnie. Newkirk bał się odwrócić wzrok, bał się nawet mrugnąć. ‒ Popatrz, jak ja żyję, popatrz, kurwa, co mam. Więcej, niż miała cała wieś mojego dziadka. Mogę zadbać o ludzi, którzy o mnie zadbali. Tak wygląda cholerne amerykańskie marzenie i ty mi go nie spieprzysz, rozumiesz? Nie cofnę się z miejsca, do którego doszedłem. Rozumiesz? ‒ Tak. ‒ Lepiej, kurwa, żeby tak było. Wiesz, co się stało z Rodale’em, kiedy zapomniał o umowie, którą zawarliśmy ‒ powiedział Gonzalez, wpatrując się w niego płonącymi czarnymi oczyma. Newkirk pokiwał głową. ‒ Wchodzisz w to? ‒ zapytał Singer. Wszystko zależało od odpowiedzi na to pytanie. ‒ Wchodzę ‒ odparł Newkirk. I nagle przypomniał sobie o wizytówce, którą włożył do tylnej kieszeni spodni.
• • • ‒ Komisariat policji w Arcadii ‒ przeczytał Singer, biorąc w palce wizytówkę. ‒ Detektyw Eduardo Villatoro. Dopisał pod spodem „emerytowany”. Kolega z podwórka. ‒ Znasz go? ‒ Znam ‒ przyznał Singer. ‒ A właściwie słyszałem o nim, bo konsekwentnie go unikałem. To ten upierdliwy miejscowy gliniarz, który bez przerwy przyłaził i zadawał pytania. Nie zauważyłby muru, nawet gdyby na niego wjechał. A może po prostu nic do niego nie docierało. ‒ To może oznaczać kłopoty ‒ powiedział Newkirk. Singer pokręcił głową, ignorując jego obawy. ‒A jeśli przyjechał tu wiadomo z jakiego powodu? ‒ zapytał Newkirk. ‒ Wtedy się nim zajmiemy ‒ odparł spokojnie Singer. ‒ Eduardo Villatoro! ‒ zawołał Gonzalez z obcym akcentem, kręcąc językiem dokładnie tak, jak to zrobił wcześniej Villatoro. ‒ Małomiasteczkowy gliniarz ‒ dodał Singer, oddając wizytówkę Newkirkowi. ‒ Może chce tutaj osiąść na starość. Zmęczyło go pewnie ściąganie kociaków z drzew i podobne duperele ‒ mruknął Gonzalez.‒ Może to nic nie znaczy. Nie dajmy się zwariować. Najpierw musimy zlokalizować tych dwoje gnojków. Coś stuknęło o drzwi i trzej eksgliniarze wymienili spojrzenia. Singer dał znak Newkirkowi, żeby sprawdził, co się dzieje. Newkirk podszedł cicho do drzwi, złapał za klamkę i otworzył je na oścież. Na korytarzu zobaczył sprzątacza odsuwającego od drzwi mop, którym przed chwilą w nie uderzył. Na linoleum widać było tęczowe ślady mydlin. Kiedy Newkirk otworzył drzwi, facet mimowolnie odskoczył. Mógł mieć trzydzieści parę lat ‒ sądząc po pomarańczowym mundurku, był więźniem pracującym jako sprzątacz w budynku urzędu. Kosmyki brązowych włosów opadały mu na chude ramiona. Wpatrywał się w Newkirka, Singera i Gonzaleza mętnymi i przestraszonymi oczyma. ‒ Czego chcesz? ‒ zapytał zza stołu Gonzalez, krzyżując ręce na piersi, przez co wydawał się jeszcze większy, niż był. ‒ Niczego ‒ odparł facet. ‒ Ja tu tylko sprzątam. ‒ Podsłuchiwałeś? ‒ zagadnął luźnym tonem Singer. ‒ Swoją drogą, jak się nazywasz? ‒ J.J. ‒ Może odpowiesz na moje pierwsze pytanie? J.J. spojrzał na Newkirka, szukając u niego pomocy, ale nie znalazłszy jej, spuścił głowę. Włosy opadły mu na twarz. ‒ Ja tu tylko sprzątam ‒ powtórzył. ‒ Nic nie słyszałem. Nie wiedziałem nawet, że ktoś tu jest. ‒ I tak byś nic ciekawego nie usłyszał ‒ powiedział Singer. ‒ Pomagamy prowadzić śledztwo w sprawie zaginięcia tej dwójki dzieci. Sprzątacz pokiwał głową. Jego włosy zakołysały się w przód i w tył.
‒ Nie przejmuj się, J.J. ‒ dodał Singer. Newkirk zamknął drzwi. ‒ Wpadacie w paranoję, chłopaki ‒ skomentował Gonzalez, szczerząc białe zęby. ‒ Na ile to możliwe, opanowaliśmy sytuację. I mamy w kieszeni szeryfa.
• • • Newkirk zawsze lubił podjeżdżać przez gęsty las długą wyasfaltowaną drogą do swojego domu i patrzeć, jak wyłania się zza drzew. To był prawdziwy dwór, jego dwór, mimo że neokolonialny styl, w którym został zbudowany, niezbyt pasował do typowych dla tego hrabstwa budynków z bali. Lubił oglądać go w jasny dzień, lecz jeszcze bardziej lubił patrzeć, jak palą się w nim światła w nocy. Minęło trzy i pół roku, odkąd go wybudował, lecz nadal nie mógł uwierzyć, że w nim mieszka. Na kolistym podjeździe stały trzy samochody: landrover żony, taurus synów i stary pick-up, używany do wożenia ładunków. Taurus zaparkowany był w miejscu, które Newkirk zarezerwował dla siebie, w związku z czym wszedł do środka lekko wkurzony. Czasami wydawało mu się, że jego rodzina nie docenia tego, co teraz posiadali. Nie mieli pojęcia, ile poświęcił, żeby stworzyć dla nich to nowe życie, co zrobił, żeby jego synowie dorastali jak Tom Sawyer, a nie jak 50 Cent. Singer i inni odeszli z policji, bo mieli już dość dalszej służby. Newkirk odszedł ze względu na rodzinę. Żałował, że nie zdają sobie z tego sprawy. Jego synowie i córka siedzieli przy kuchennym stole, jedząc kolację. Żona Maggie spiorunowała go wzrokiem. Newkirk zobaczył czekające na niego nakrycie. Dopiero w tym momencie przypomniał sobie, że prosiła, by wrócił do domu wcześniej. Ostatnio w związku z wiosennymi rozgrywkami baseballu i meczami żeńskiej drużyny piłki nożnej, w których brała udział dziesięcioletnia Lindsey, coraz rzadziej udawało się zgromadzić całą rodzinę przy kolacji. ‒ O rany… ‒ jęknął Newkirk. ‒ Zupełnie zapomniałem. Chłopcy wbili wzrok w swoje talerze. Wiedzieli, że matkajest wściekła, i nie chcieli uczestniczyć w awanturze. ‒ Domyśliłam się ‒ mruknęła Maggie. Drobna i blada, miała rude włosy i zielone oczy, które skrzyły się jak klejnoty, kiedy tak jak teraz wpadała w gniew. ‒ Byłem w biurze szeryfa… ‒ I chciałeś zadzwonić ‒ dokończyła za niego. Newkirk delikatnie zamknął za sobą drzwi. W domu było cicho. Przede wszystkim było mu przykro z powodu dzieci. Synowie Josh i Jason niewiele się przejęli ‒ mieli obaj po kilkanaście lat i myśleli tylko o wyczynach sportowych, dziewczynach oraz iPodach ‒ ale na myśl o córce krajało mu się serce. Lindsey podziwiała swojego tatę. Znała tylko Dobrego Tatę, tego z Idaho. Nie wiedziała, jaki kiedyś był, co przynosił kiedyś do domu. Maggie odsunęła od stołu swoje krzesło i podeszła do niego. ‒ Wiesz, jak trudno jest coś zaplanować? ‒ zapytała. Spojrzał na nią. Była wściekła. ‒ W jeden jedyny wieczór, kiedy proszę cię, żebyś wrócił do domu o ustalonej porze, nie możesz tego zrobić! W jeden jedyny wieczór! Newkirk dał krok do tyłu i spojrzał jej prosto w oczy.
‒ Słuchaj, przykro mi, że zapomniałem. Ale zaginęły jakieś dzieci i zgłosiłem się, żeby pomóc je odnaleźć. Byłem w biurze szeryfa razem z porucznikiem Singerem i sierżantem Gonzalezem. Maggie przewróciła oczyma na dźwięk tych nazwisk. ‒ O co ci chodzi? W jej oczach zalśniły łzy. ‒ Jim, myślałam, że to wszystko należy już do przeszłości. Przecież mi obiecałeś. Obiecałeś. Więc nie obchodzą cię te dzieci? ‒ chciał zapytać, ale wiedząc to, co wiedział, nie był w stanie tego zrobić. ‒ Zostaniesz teraz na kolacji? Newkirk przez chwilę milczał. ‒ Nie, przyszedłem się tylko przebrać. Nie będzie mnie chyba przez całą noc. Maggie zacisnęła usta i otworzyła szerzej oczy, przez co jej głowa upodobniła się do trupiej czaszki. Obróciła się na pięcie i weszła do przylegającej do salonu łazienki. Kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, ich łomot odbił się echem w całym domu. Newkirk stał w miejscu z czerwoną twarzą. Jason, jego najmłodszy syn, zerknął na niego ukradkiem. ‒ Jeśli masz ochotę, zostało trochę steków ‒ powiedział. ‒ Kiedy skończysz jeść kolację ‒ mruknął Newkirk, zwracając się nie do niego, ale do siedemnastoletniego Josha ‒ przestaw samochód. Stanąłeś na moim miejscu. ‒ Dobrze ‒ odparł, wzdychając, Josh. - Do zobaczenia jutro, dzieci - powiedział, wchodząc po schodach do sypialni, żeby się przebrać. - Powiedzcie waszej matce, że musiałem wyjść.
Sobota, 18.20 Jess Rawlins przemył ponownie ranę w zlewozmywaku i przyjrzał się spokojnie dziurze w dłoni. Wiedział, że to dobrze, iż krew płynie tak obficie, ponieważ rany powinny się wykrwawić, żeby zmniejszyć ryzyko infekcji. Rozprostował palce, krzywiąc się przy tym z bólu, po czym z powrotem wsadził rękę pod bieżącą wodę. Annie i William siedzieli przy stole w jadalni, obserwując go z poczuciem winy. W domu wydawali się jeszcze mniejsi niż w stodole. Stopy Annie ‒ jedna w bucie, druga bosa i brudna ‒ ledwo sięgały podłogi. William dyndał nogami, tryskając nerwową energią. Jess zauważył, że chłopak zerka na niego ukradkiem, nie patrzy prosto w oczy jak Annie. Bał się pewnie, że będzie miał kłopoty z powodu tego, co zrobił. Niektóre dzieci dziwnie reagują na odkrycie, że mogą fizycznie zranić dorosłych. ‒ Zabandażuję to i zrobię coś do jedzenia ‒ oznajmił Jess. ‒ A potem zadzwonimy do szeryfa i zawiadomimy go, że zguby się znalazły. ‒ Przepraszam pana za tę rękę ‒ powiedziała Annie.
‒ Przeżyję. Dobrze sobie radzisz z tym hakiem. Myślałaś o tym, żeby przerzucać siano? ‒ Nie. Poza tym to William pana zranił. Jess spojrzał na chłopaka, na którego twarzy malowały się jednocześnie lęk i duma. ‒ O mało nie pobiłem się dzisiaj z dwoma studentami, którzy pewnie zadaliby mi sporo bólu ‒ odezwał się Jess. ‒ Ale wyszło na to, że to dziesięciolatek dał mi naprawdę popalić. William cały się rozpromienił. Annie posłała mu karcące spojrzenie. ‒ Powinieneś przeprosić ‒ powiedziała. ‒ Mówiłem już, że mi przykro ‒ odparł. ‒ Mój tata był przestępcą ‒ poinformował Jessa. ‒ Może dlatego to zrobiłem. Jess przez chwilę się nad tym zastanawiał. ‒ Nie wiem, czy powinieneś być z tego taki dumny ‒ stwierdził w końcu. Williama najwyraźniej to zraniło, lecz Annie sprawiło satysfakcję. ‒ Ale wrednie zamachnąłeś się tym hakiem ‒ dodał szybko Jess. William się uśmiechnął. Annie nie. ‒ Co pan gotuje? ‒ zapytał chłopak. ‒ Śniadanie. Naleśniki, stek i jajka ‒ wyjaśnił Jess. ‒ Odpowiada wam? ‒ Na dworze jest już prawie ciemno ‒ rzekła Annie. ‒ Dlaczego robi pan śniadanie wieczorem? Spojrzał na nią. Nie spuszczała z niego oczu. Wydawało mu się, że dostrzega w nich jakąś twardość, zupełnie niepasującą do wieku, jakby widziała w swoim krótkim życiu niejedno i przywykła do rozczarowań. Poczuł ukłucie w sercu. Naprawdę coś w sobie miała. Pamiętał, jak zareagował, widząc jej zdjęcie na plakacie, i jaki gniew wzbudziły w nim głupie żarty studentów. Z miejsca nabrał do niej sympatii. Nie chciał jej rozczarować. ‒ Bo wiem, co daje się dzieciom na śniadanie ‒ odpowiedział. ‒ Kiedyś to robiłem. Od jakiegoś czasu gotuję tylko dla jednej osoby i wyszedłem z wprawy. Dlatego. ‒ Gdzie są pańskie dzieci? ‒ zapytał William. ‒ Mam tylko jednego syna ‒ odparł Jess. ‒ Wyprowadził się. Dorósł. Krzywiąc się, nałożył maść na ranę, przykrył ją kwadracikiem grubej gazy z góry i z dołu i okleił dłoń białą medyczną taśmą, żeby trzymała opatrunek. Owinąwszy nią kilka razy dłoń, urwał plaster zębami. Słyszał, jak Annie strofuje szeptem brata, tłumacząc mu, że ranczer jest już stary i to chyba oczywiste, iż jego syn się wyprowadził. Jest „prawdopodobnie bardzo stary, koło czterdziestki”, syknęła. ‒ No dobrze, teraz zadzwonię ‒ powiedział, podchodząc do wiszącego na ścianie telefonu i podnosząc ostrożnie słuchawkę obandażowaną dłonią. ‒ W mieście rozpętała się z waszego powodu niezła afera. Rozwiesili plakaty i szukają was nawet ochotnicy, ekspolicjanci. Wasza matka jest chyba chora ze zmartwienia. Annie i William wymienili spojrzenia. Jess nie wiedział, czy ma wykręcić 911, czy normalny numer biura szeryfa. Zdecydował się na to drugie i zaczął szukać numeru w książce telefonicznej. Ponownie uświadomił sobie, że wszyscy jego znajomi poumierali albo wyjechali. Zdał sobie z tego nagle sprawę
kilka miesięcy wcześniej i teraz to wróciło, napełniając go niechcianą nostalgią i zwykłym lękiem. Hrabstwo się zmieniło, a on nie. Pamiętał czasy, kiedy miał kilkunastu porządnych sąsiadów, których mógł się poradzić w takiej sytuacji. Ale te czasy minęły. Wszyscy umarli albo sprzedali ziemię i wyprowadzili się do Arizony. Kiedy wybrał numer biura szeryfa, Annie, która wstała wcześniej od stołu, podniosła brudną rękę i nacisnęła widełki, przerywając połączenie. Spojrzał na nią zaskoczony. ‒ Czy jest z nimi pan Swann, proszę pana? ‒ zapytała. ‒ To znaczy z tymi policjantami? ‒ Nie znam go ‒ odparł Jess. ‒ To całkiem możliwe. ‒ Powiedz mu, Annie ‒ odezwał się od stołu William. ‒ Co masz mi powiedzieć? ‒ Nie wie pan, co widzieliśmy. Jacyś ludzie zabili innego mężczyznę ‒ oznajmiła. ‒ Przy strumieniu. Widzieliśmy ich twarze, a oni zobaczyli nasze. Jess zmierzył ją surowym spojrzeniem. Opowiadając mu o wszystkim ‒ wyrzucając z siebie pospiesznie słowa, podczas gdy William wtrącał szczegóły ‒ ani na chwilę nie zdjęła palców z widełek telefonu. Jess nadal trzymał w ręku słuchawkę, lecz wysłuchał relacji o popełnionym z zimną krwią morderstwie, a potem pościgu, ucieczce przed panem Swannem, największych świniach, jakie w życiu widziała, i wędrówce przez ciemny, mokry las do stodoły. Nie był do końca przekonany. ‒ Nie słyszałem o żadnym zastrzelonym mężczyźnie, Annie ‒ zauważył łagodnie. ‒ Gdyby zdarzyło się tu coś takiego, z pewnością bym o tym wiedział. Annie pokręciła energicznie głową, błagalnie się w niego wpatrując. ‒ Ale myśmy to widzieli. Ja i William. Widzieliśmy, jak strzelali bez końca do tego mężczyzny, a potem zobaczyli nas i puścili się za nami w pogoń. Strzelali do nas! ‒ Skąd wiecie, że pan Swann chciał wam zrobić krzywdę? ‒ Podsłuchałam jego rozmowę telefoniczną. Mówiłam już panu. ‒ Ale nie wiesz, z kim rozmawiał ‒ odparł Jess. ‒Mogło ci się wydawać, że o tym mówi, podczas gdy tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Dlaczego ci ludzie mieliby was skrzywdzić? Mówiąc to, pomyślał ponownie o twardości, którą zauważył w jej oczach, o tym, jak bardzo jest ostrożna i nieufna. To było smutne. W ostatnich czasach dzieciaki tak wcześnie doświadczały tyle złego… ‒ A co będzie, jeśli szeryf i ci ludzie nas dopadną? Wiedzą, że możemy ich rozpoznać ‒ powiedziała z załzawionymi oczyma. ‒Co pan zrobi, jeśli tak się stanie? Jess chciał odpowiedzieć, że porozmawia bezpośrednio z szeryfem, wytłumaczy mu sytuację i powody jej obaw i postara się wyjaśnić całą sprawę. Na twarzy Annie malowały się jednak tak wielka desperacja i lęk, że umilkł. Była taka pewna tego, co widziała i co się wydarzyło. Z drugiej strony o morderstwie w hrabstwie Pend Oreille zrobiłoby się głośno. Fiona Pritzle dawno by już go dopadła, żeby pierwsza przekazać mu tę
wiadomość, a przecież tego nie zrobiła. Ludzie szukali Annie i Williama wzdłuż potoku i na pewno znaleźliby trupa w miejscu przeznaczonym na piknik. Ktoś z pewnością zgłosiłby zaginięcie mężczyzny. To nie miało sensu. Jess nie wiedział, co robić. Czy miał nakarmić dzieciaki, kazać im się umyć, poczekać, aż zasną, i zadzwonić? Ale czy dokładnie tego samego nie zrobił Swann, jeżeli historia Annie była prawdziwa? Czy nie zdradził ich w ten sam sposób? Jess nie chciał im dawać powodu do ponownej ucieczki, nie zamierzał ich znowu straszyć. Chciał im pokazać, że ludziom należy ufać. To była w końcu porządna okolica. ‒ Wasza historia jest dość przekonująca ‒ powiedział wreszcie. ‒ Ale nie możecie po prostu tu zamieszkać. Musicie wrócić do domu, do waszej mamy. Może nawet powinniście oboje pójść do lekarza, żeby sprawdził, czy jesteście zdrowi. ‒ Nic nam nie jest ‒ odparła Annie. ‒ Jeśli trzeba, będziemy mieszkać w stodole, w tym gnieździe. ‒ To jest fort ‒ poprawił ją William. Minęła minuta. Annie cały czas trzymała rękę na widełkach telefonu. ‒ Może zadzwonię do waszej matki? ‒ zapytał Jess. ‒ Zawiadomię ją, że nic wam nie jest. Przestanie się zamartwiać i na pewno będzie wiedziała, co robić. Widział, że Annie się nad tym zastanawia, że chce odpowiedzieć twierdząco, ale coś ją powstrzymuje. ‒ Jesteśmy na nią źli ‒ wyznała. ‒ Możecie być źli, ale jestem pewien, że mama was kocha i za wami tęskni. Wiecie, jakie są mamy. Annie miała ochotę zaprotestować, widział to. Ale tego nie zrobiła. Uniosła palce z widełek telefonu i Jess usłyszał sygnał centrali. ‒ Jaki jest wasz numer telefonu?
• • • Bezprzewodowy telefon zabrzęczał w dłoni Moniki Taylor. Spojrzała na niego, jakby trzymała w ręku węża. Swann pojawił się w drzwiach kuchni na dźwięk dzwonka. Powiedział jej wcześniej, że będzie musiał kontrolować wszystkie rozmowy. Dodał, że lokalna centrala monitoruje linię i będzie mogła, jeśli to konieczne, zlokalizować numer rozmówcy. Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, żołądek podchodził jej do gardła i paraliżowała ją panika. To mogła być dobra wiadomość. Ale mogła też być najgorsza z możliwych. ‒ Możesz mi podać słuchawkę, Monico? ‒ poprosił Swann. Telefon zadzwonił ponownie. ‒ Dlaczego musisz odbierać moje telefony? ‒ Już to przerabialiśmy. Na wypadek gdyby zadzwonili porywacze… albo jakiś żartowniś. Psychole lubią dręczyć ludzi, którzy znajdują się w twojej sytuacji, zwłaszcza kiedy trąbią o tym w lokalnych wiadomościach. Telefon zadzwonił po raz trzeci.
Swann podszedł do niej bliżej i wyciągnął rękę. Oddała mu niechętnie słuchawkę. ‒ Dom Moniki Taylor ‒ powiedział Swann. Wypatrywała na jego twarzy jakiejś reakcji. Niskie brzmieniegłosu po drugiej stronie linii oznaczało, że dzwoniący jest mężczyzną. ‒ Owszem, jest tutaj ‒ oświadczył Swann. ‒ Kto mówi? Swann chwilę odczekał. Monica nie słyszała dzwoniącego. ‒ Halo? ‒ powiedział Swann. Rozmówca się odezwał. Po wznoszącej się intonacji poznała, że zadał pytanie. ‒ Mówi emerytowany sierżant Oscar Swann z policji Los Angeles. Służę pomocą pani Taylor. Pytam ponownie, kto mówi? ‒Szum głosu. Swann kiwnął głową i odpowiedział kilka razy twierdząco. ‒ Obawiam się, że nie mogę panu pomóc w tej sprawie ‒stwierdził w końcu. ‒ Proponuję, żeby zadzwonił pan do szeryfa ‒ dodał i się rozłączył. ‒ Nic? ‒ zapytała Monica, choć znała już odpowiedź na swoje pytanie. Swann pokręcił głową i odłożył telefon. ‒ Jakiś ranczer. Nie usłyszałem jego nazwiska. Najpierw chciał ci przekazać, że ma nadzieję, iż dzieci szybko się odnajdą. Ale tak naprawdę dzwonił, ponieważ ktoś z naszej ekipy przewrócił ogrodzenie i z pastwiska uciekło kilka krów. Martwił się, kto zapłaci mu za szkodę. Słyszałaś, co mu powiedziałem. ‒ Tak. ‒ Jezu, można by pomyśleć, że facet odczeka chwilę, zanim zacznie się skarżyć, że popsuli mu ogrodzenie ‒ mruknął Swann. Monica pokiwała machinalnie głową, ale myślami była gdzie indziej. Zastanawiała się, dlaczego Swann musi kontrolować jej rozmowy. Jeśli dzieci porwali kidnaperzy, czy nie byłoby lepiej, by nie wiedzieli, że policja tak mocno się w to zaangażowała? Do tego stopnia, że odbierali za nią telefon. Po chwili zdała sobie sprawę, o co tak naprawdę chodzi. Swann, szeryf i ochotnicy nie wierzyli w to, że dzieci zostały porwane. Spodziewali się najgorszego. Swann siedział tutaj, żeby osłabić pierwszy szok: wysłuchać wiadomości i łagodnie przekazać ją Monice, ponieważ był jej znajomym. Zamknęła oczy i próbowała natychmiast zasnąć, ale to było niemożliwe. Jakiś ranczer? ‒ pomyślała. W okolicy nie zostało już ich zbyt wielu. Czy to możliwe, że…
• • • Annie patrzyła, jak Jess Rawlins wybiera numer, i słuchała wszystkiego, co mówił. Na pewno spostrzegła, że się zaczerwieniłem, pomyślał. ‒ Skłamał pan ‒ stwierdziła Annie. ‒ Zgadza się ‒ odparł. ‒ Dlaczego? ‒ Ponieważ… ‒ Jess potarł oczy lewą dłonią. ‒ Ponieważ telefon odebrał Swann. ‒ Jest w naszym domu?
‒ Odebrał telefon. ‒ Więc teraz pan nam wierzy? ‒ zapytała z naciskiem. Nie wiem już, w co mam wierzyć, pomyślał, ale tego niepowiedział. ‒ Muszę się nad tym zastanowić ‒ mruknął. ‒ Czy mama dobrze się czuje? ‒ spytał William. ‒ Nie wiem. Nie rozmawiałem z nią. ‒ Nie możemy z nią jeszcze rozmawiać, Williamie ‒ wyjaśniła bratu Annie. ‒ To ściągnęłoby na nas wszystkich kłopoty. Kłopoty, pomyślał Jess. Dziecinne określenie. Tak jakby dostała szlaban na wychodzenie z domu czy coś w tym rodzaju. ‒ Rozumiem ‒ wymamrotał William, przewracając oczyma. Jess się nie poruszył. Próbował się zastanowić, usiłował to sobie wszystko wytłumaczyć. Swann mógł być tym, za kogo się podawał: doświadczonym policjantem, który służy pomocą zrozpaczonej matce i nieudolnemu szeryfowi (choć ekspolicjant tego nie powiedział). Mógł odgrywać całkiem inną rolę niż ta, którą przypisywała mu Annie. Może starał się zadbać o ich bezpieczeństwo, naradzając się przed telefonem do szeryfa z ludźmi, których znał, a Annie źle zinterpretowała ich rozmowę. Być może Jess ulegał dziecinnym urojeniom, zamiast zachować się jak człowiek dorosły i zawiadomić władze, żeby całe hrabstwo mogło odetchnąć z ulgą. Nie mówiąc już o matce. Cieszył się, że nie podał swojego nazwiska. Czy było możliwe, zastanawiał się dalej, że ze względu na atmosferę ostatnich dwóch dni szeryf utajnił informację o morderstwie? Chociażby po to, by nie szerzyć paniki w już i tak rozgorączkowanej miejscowości. Najbardziej prawdopodobne wydawało się jednak, że Annie i William myśleli, iż widzą coś, co tak naprawdę wcale się nie wydarzyło, i poniosła ich bujna wyobraźnia. Jess nie wiedział, co robić. Co zrobiłby, gdyby to były jego własne dzieci? ‒ Wy dwoje idźcie się teraz umyć ‒ powiedział w końcu. ‒ W szafie w przedpokoju są czyste ręczniki. W sypialni z tyłu są pudła ze starymi ubraniami z czasów, kiedy mieszkał tu mój syn. Może uda ci się nawet znaleźć jakieś pasujące buty, Annie. Kiedy będziecie się myć, zrobię kolację, a potem zastanowimy się, co robić dalej. Mówił zdecydowanym tonem i prawie się zdziwił, kiedy dzieci pokiwały głowami i zniknęły w głębi korytarza. W zamrażalniku zawsze było mięso. Jess wyjął paczkę ze stekami i wsadził ją do mikrofalówki, żeby się rozmroziły. Wiedział, że ma jajka. Nie smażył naleśników od dziesięciu lat, ale nie zapomniał, jak to się robi. Usłyszał szum wody płynącej z prysznica, a potem odgłosy kłótni, kto umyje się pierwszy. Zgodnie z jego przewidywaniami stanęło na tym, że Annie.
• • • Jess pozmywał i wytarł naczynia po kolacji, nadal dziwiąc się temu, ile dali radę zjeść jego goście. Złapał się na tym, że obserwuje ich po prostu przy stole, patrząc, jak pochłaniają z niekłamanym entuzjazmem jedzenie. ‒ Naprawdę umie pan gotować, proszę pana ‒ oznajmił w pewnym momencie William, podnosząc wzrok.
‒ Szkoda, że to jedyna potrawa, którą potrafię zrobić ‒ odparł z uśmiechem. William wzruszył ramionami i pałaszował dalej. ‒ Musieliście konać z głodu ‒ powiedział Jess, stawiając naczynia na suszarce. Nie doczekawszy się odpowiedzi, odwrócił się i zobaczył, że oboje zasnęli na krzesłach. Annie rozpostarła ręce na stole i ułożyła na nich głowę, William odchylił się, niczym trafiony pociskiem, z otwartymi ustami i zwisającymi po bokach rękoma. Jess zaniósł je jedno po drugim do gościnnej sypialni. Przed laty zajmował ją jego syn. Myślał o tym, jakie małe są te dzieciaki, jakie kruche. Zapomniał jednak, jak ciężkie może być śpiące głęboko dziecko. Łatwiej było dźwigać i nosić ważące dwa razy więcej cielaki. Pościel nie była pewnie zmieniana od lat, ale wątpił, czy miało to dla nich jakieś znaczenie. Nie spodziewał się w końcu żadnych gości. Położył głowę Annie przy wezgłowiu łóżka, głowę Williama z drugiej strony i przykrył oboje kocami. Wiedział, że wygodniej byłoby im bez ubrań, ale nie chciał ich rozbierać. Opierając się o framugę drzwi, przyglądał się, jak śpią. Od dawna już nie było dzieci w tym domu. Razem z nimi pojawił się tutaj zapach świeżości, kolejna rzecz, o której zapomniał. Zastanawiał się, co on, u licha, wyprawia.
Sobota, 19.45 Villatoro siedział na jednym ze swoich dwóch zapadniętych łóżek i jadł kolację z rozłożonej na kolanach papierowej torby. Dwa hamburgery i frytki z McDonalda plus drugie piwo z kupionego w sklepie sześciopaku. Jadł żarłocznie, żałując, że nie zamówił więcej, bo było późno, a wcześniej nie miał czasu na lunch. Żałował także, że nie poszedł do jakiejś porządnej restauracji, zamiast jeździć ulicami Kootenai Bay, próbując się na jakąś zdecydować i w końcu rezygnując. Perspektywa jedzenia w pojedynkę raczej go nie pociągała, pojechał więc dalej na północ, aż znalazł McDonalda dla zmotoryzowanych. Frytki i piwo niezbyt do siebie pasowały i wiedział, że później za to odpokutuje. Za szklanymi przesuwanymi drzwiami pokoju widział przy piaszczystym brzegu jeziora nastolatków, którzy śmiali się i śpiewali urywki piosenek. Zastanawiał się, czy wiedzą, jakie mają tutaj fajne życie. Poważnie w to wątpił. Bez względu na to, gdzie mieszkają, dzieciaki zawsze chcą się wyrwać z rodzinnych pieleszy. Przez miasto przejechał na południe pociąg towarowy, wprawiając w drżenie ściany pokoju. W telewizji nadawali dziennik ze Spokane w stanie Waszyngton. Główną wiadomością było zaginięcie małych Taylorów, lecz prowadzący wiedział niewiele ponad to, czego Villatoro dowiedział się tego dnia podczas wizyty w banku i w biurze szeryfa. Mimo to pochylił się do przodu, kiedy atrakcyjna jasnowłosa reporterka przeprowadzała wywiad z Edem Careyem. Szeryf robił wrażenie szczerze i głęboko zatroskanego i oświadczył, że robi wszystko, by odnaleźć dzieci: sprawdza każdy trop, bierze pod uwagę każdą możliwość. ‒ Słyszałam, że sformował pan coś w rodzaju drużyny marzeń, żeby odnaleźć małych Taylorów ‒ powiedziała reporterka i podetknęła mu mikrofon. Villatoro dostrzegł na ustach szeryfa ślad uśmiechu, ledwo dostrzegalną ulgę, jakby była to jedyna dobra wiadomość, jaką miał do przekazania.
‒ Owszem ‒ odparł Carey. ‒ Nasza społeczność korzysta z tego, że mieszka tu wielu emerytowanych policjantów, którzy mieli wcześniej do czynienia z podobnymi historiami. Mają wieloletnie doświadczenie i zaproponowali, że pomogą naszej policji i całej społeczności. ‒ To wspaniale ‒ stwierdziła rozpromieniona reporterka. ‒ Pracują niestrudzenie, bez wynagrodzenia. Dzięki temu mogliśmy znacznie poszerzyć zasięg poszukiwań i prowadzić je w wysoce profesjonalny sposób. ‒ Emerytowani policjanci pochodzą, jak się dowiadujemy, z Los Angeles ‒ zakończył tę wiadomość prowadzący, któremu przekazała głos reporterka. Villatoro znieruchomiał z hamburgerem zawieszonym w powietrzu. Zastanawiał się, ilu ekspolicjantów zgłosiło się do grupy zadaniowej. I kto do niej należał poza Newkirkiem.
• • • Zerknąwszy na zegarek i upewniwszy się, że jego żona Donna jeszcze nie śpi, zadzwonił do niej. Odebrała szybko, domyślił się, że siedzi pod kołdrą w łóżku, trzymając na zgiętych kolanach otwartą książkę. Przeprosił, że nie zadzwonił poprzedniego wieczoru, a ona powiedziała, że jego matka doprowadza ją do szaleństwa. ‒ Gdzie cię znowu poniosło?‒zapytała. ‒ Do Ohio? Iowa? ‒ Idaho ‒ odparł łagodnie. ‒ To prawie w Kanadzie. ‒ Czy nie stamtąd właśnie pochodzą ziemniaki? ‒ Tak, chyba stąd. Ale nie uprawiają ich tak daleko na północy. Tutaj są góry i jeziora. To bardzo piękny kraj i bardzo… odizolowany. ‒ Spodobałoby mi się tam? ‒ Tak, przez krótki czas. Nie ma tu gdzie robić zakupów, niewiele jest miejsc, gdzie można coś zjeść. Opowiedział jej o zaginionych dzieciach i stwierdziła, że widziała chyba coś na ten temat w telewizji. Ale mogło to dotyczyć jakichś innych dzieci, dodała. Ostatnio tak często dochodzi do zaginięć dzieci, że trudno się zorientować, o których mowa. Donna była pochodzenia anglosaskiego. W ciągu ostatnich dziesięciu lat przybrała znacznie na wadze i bez przerwy starała się schudnąć. Villatoro wielokrotnie i zgodnie z prawdą powtarzał jej, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Jednak jego matka nie ułatwiła mu sytuacji, oznajmiając przed dwoma tygodniami przy śniadaniu, że robi im nową kołdrę. „Będzie lżejsza”, wyjaśniła pochodząca z Salwadoru kobieta, „bo duzi ludzie wydzielają swoje własne ciepło”. Donnę zamurowało i od tego czasu była w depresji. ‒ Masz jakieś wiadomości od Carrie? ‒ zapytał, mimowolnie spoglądając na oprawione w ramkę zdjęcie rodziny, które ze sobą przywiózł. Ich córka, ich piękna, śniada, kochająca córka studiowała filmoznawstwo. Jej wyjazd pozostawił w domu lukę, której Donna i jego matka nie mogły wypełnić. ‒ Przysłała e-mail. Potrzebuje pieniędzy na jakiś klub filmowy. ‒ Więc jej wyślij ‒ odparł machinalnie. Wysłuchał opowieści Donny o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia: śniadanie z jej matką, zakupy w spożywczym, kłótnia w pralni. W związku z robotami drogowymi tego
popołudnia odcięto na dwie godziny wodę. Bujając w obłokach, zbyt późno zdał sobie sprawę, że zadała mu jakieś pytanie. ‒ Co takiego? ‒ Zapytałam, kiedy możesz być z powrotem. ‒ Nie wiem ‒ odparł. ‒ Zostanę tu jeszcze kilka dni. Mam wrażenie, że jestem blisko rozwiązania sprawy. Właściwie to coś więcej niż wrażenie. Donna westchnęła. ‒ Mówiłeś tak już wcześniej. ‒ Ale tym razem… ‒ Ta obsesja nie jest zdrowa. To było czymś więcej niż obsesją. Rozmawiali na ten temat już wiele razy. ‒ Dlaczego to dla ciebie takie ważne? ‒ zapytała. ‒ Musisz się przekonać, jak to jest, kiedy zostaje się emerytem. Nawet nie spróbowałeś. ‒ Nie jestem jeszcze gotów. ‒ Rozmawiałam z Chowami przy naszej ulicy ‒ powiedziała. Ludność Arcadii była w pięćdziesięciu procentach pochodzenia azjatyckiego. ‒ Pan Chow przeszedł miesiąc temu na emeryturę i właśnie kupili sobie wielki samochód kempingowy. Mają zamiarzwiedzać cały kraj. Są niczym małe dzieci, tacy podnieceni. ‒ Naprawdę uważasz, że powinniśmy robić coś podobnego? Chwila wahania. ‒ Nie, niekoniecznie. Udał, że się śmieje, mając nadzieję, że to rozwiąże problem. Wyjaśnił jej to już wcześniej. Powiedziała, że rozumie, ale mimo to nadal wracała do tego tematu. Przez osiem lat, które upłynęły od napadu, Villatoro nie przestawał żyć tą sprawą. Była to jedyna nierozwiązana zagadka morderstwa w jego rejonie i on był za to odpowiedzialny. Przejście na emeryturę bynajmniej tego nie zmieniło. Villatoro zawsze traktował poważnie swoje obowiązki, nawet jeśli inni nie przywiązywali takiej samej wagi do swoich. Traktował poważnie samą pracę w policji; uważał ją za powołanie podobne do kapłaństwa. Wiedział, że większość jego kolegów nie podziela tego zdania, i nigdy nie potrafił tego zrozumieć. Byliby tak samo zadowoleni i szczęśliwi, pracując jako inspektorzy budowlani albo urzędnicy miejskiego wydziału do spraw rekreacji. Był wstrząśnięty, kiedy jego szef zgodził się przekazać śledztwo policji w Los Angeles i powierzył mu marginesową rolę łącznika. Detektywi z LA, z którymi miał do czynienia, byli bardziej zainteresowani przyjazdem do Santa Anita i obstawianiem koni niż złapaniem mordercy strażnika. Traktowali tych kilka dni spędzonych w Arcadii jak wakacje z długimi lunchami i opowiadaniem historyjek i nie mieli do niego zbyt wielu pytań. To denerwowało go z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że chociaż pracownicy wyścigów zostali skazani, nigdy nie złapano ludzi, którzy zabili strażnika. Detektywi najwyraźniej wcale się tym nie przejmowali. Przywykli do skomplikowanych, niezakończonych spraw. Dla nich polegało to na odbębnianiu godzin, dodawaniu kolejnych raportów, żeby teczka była gruba. Drugą rzeczą, która nie dawała mu spokoju ‒ właściwie zżerała go niczym rak ‒ był fakt, że ci ludzie stanowili przednią straż rozszerzającego się, brudnego miasta molocha, które połykało małe społeczności takie jak Arcadia i zmieniało je nie do poznania. Widział, że jego koledzy z policji oraz sąsiedzi
zmieniają się i przystosowują, pozwalając, by rozwodniła się odpowiedzialność, jaką ponosili wobec społeczności i wzajemnie wobec siebie. Arcadia nie była już słonecznym miasteczkiem jak kiedyś. Stała się kolejną kolonią. Villatoro był człowiekiem skromnym, ale dumnym. Widział, jak gliniarze z LA spoglądali jeden na drugiego, kiedy do nich mówił, bolało go, gdy ignorowali jego sugestie o pójściu tropem znaczonych banknotów. „Masz pojęcie, ile mam spraw do załatwienia? Zejdź na ziemię, człowieku” ‒ stwierdził jeden z detektywów, kiedy Villatoro poinformował go, że w Idaho wypłynął już drugi banknot. Przypomniał sobie, co powiedział żonie, i uznał, że nie miał racji. Nie chodziło o to, że nie był gotów odejść na emeryturę. Był gotów. Ale jedyna nierozwiązana sprawa morderstwa była dla niego niczym gorący węgiel w brzuchu. Paliła go. Mówił już o tym Donnie. Zabity strażnik pozostawił po sobie wdowę i dzieci. Poza Eduardem Villatorem nikt ‒ ani prokuratorzy, ani sędziowie, ani detektywi z LA ‒ się z nią nie spotkał. Zasługiwała na sprawiedliwość, a tylko on mógł sprawić, że zostanie wymierzona. Powiedział żonie, że ją kocha, i życzył jej dobrej nocy.
• • • Siedząc na łóżku przed ściszonym telewizorem, rozmyślał o swojej ostatniej wizycie na wyścigach konnych w Santa Anita. Od napadu odwiedzał je co rok, długo po tym, jak policjanci z LA przestali przyjeżdżać do Arcadii i udawać, że prowadzą śledztwo. Wybierał dni, kiedy nie było gonitw i na starym, dostojnym obiekcie panowały cisza i spokój. Ostatnim razem był tam przed tygodniem, w wyjątkowo ciepłym jak na kwiecień dniu, kiedy temperatura przekroczyła trzydzieści dwa stopnie. Zaparkował samochód na wielkim, pustym parkingu i ruszył po gorącym asfalcie. Na górnej wardze perliły mu się kropelki potu. Zdawało się, że okalające tor drzewa i wzgórza falują w gorącym powietrzu. Odkąd latem 1989 roku zabrał córkę na zawody jeździeckie, zawsze kochał to miejsce. Masywny niebieski stadion odznaczał się staroświecką elegancją, był symbolem Los Angeles zlat pięćdziesiątych, spokojniejszych, bardziej cywilizowanych i ludzkich czasów, kiedy miasto było bogate, dumne i kipiało energią. Kiedy ludzie interesowali się dostawami wody i szerszymi autostradami, a Arcadia była sennym, zielonym miasteczkiem, takim jak teraz Kootenai Bay. Podobnie jak podczas wcześniejszych wizyt znalazł otwartą bramę. Strażnicy nigdy jej nie zamykali, jakby zapraszali go do środka. Idąc czerwoną betonową ścieżką i mijając przystrzyżone trawniki Seabiscuit Court, na których stały puste namioty i stoły dla gości, zerknął na rzeźbę konia, brązowe popiersia sławnych dżokejów i pomnik George’a Woolfa. Teren bardziej przypominał ogród niż tor wyścigów konnych i to też mu się podobało. Uspokajało go. Ptaki ćwierkały wśród obsypanych kwiatami gałęzi drzew niczym na tropikalnej wyspie. Schody ruchome nie działały, w związku z czym musiał się po nich wspiąć. Dotarłszy na górę, był cały zlany potem. Przeszedł przez restaurację FrontRunner z jej białymi lnianymi obrusami i srebrną zastawą, po czym zajrzał do Turf Clubu. Widział stamtąd cały teren. Owalny tor leżał wprost przed nim, wewnętrzne pole było tak zielone, że aż bolały oczy. Wszędzie jednak było dziwnie pusto, nie widział ani jednego pracownika, ani jednego konia. Wchodząc do środka, kolejny raz przypomniał sobie wydarzenia tamtego majowego
dnia przed ośmiu laty. Gotówkę liczyło dwunastu pracowników w pozbawionym okien biurze pod trybunami. Na zewnątrz na zamkniętej drodze dojazdowej pilnowanej przez uzbrojonych strażników czekały z zapalonymi silnikami dwie opancerzone furgonetki. Po przeliczeniu pieniądze zostały obanderolowane i umieszczone w czternastu ciężkich brezentowych torbach. W każdej z nich znalazło się od dziewięciuset tysięcy do miliona dolarów oraz wygenerowane komputerowo bankowe kwity depozytowe. Na dany sygnał strażnicy otworzyli drzwi biura i zaufani pracownicy bankowi wynieśli na zewnątrz torby zabezpieczone stalowym drutem i zatrzaskowymi kłódkami. Tamtego dnia osiem toreb zostało załadowanych do pierwszej furgonetki, sześć do drugiej. Kierowcą drugiej był młody ojciec dwojga dzieci, niejaki Steve Nichols. Opancerzone furgonetki zaczekały jak zwykle do momentu, kiedy zaczęła się ostatnia tego dnia gonitwa. Zorganizowano to tak, by mogły opuścić teren, zanim wyścigi się skończą i tysiące widzów ruszą do swoich samochodów. Z przyczyn propagandowych właściciele toru woleli uniknąć sytuacji, w której pojazdy wywożące przegrane przez ludzi pieniądze opuszczają teren w tym samym czasie co klienci. Kiedy z zatłoczonych trybun dobiegł głośny ryk, strażnicy otworzyli ręcznie frontową bramę, a furgonetki wyjechały osłoniętą przed kibicami gęstym szpalerem drzew, zarezerwowaną tylko dla personelu drogą i dotarły nią aż do końca parkingu, gdzie w rozgrzanych falach powietrza trudno było teraz zobaczyć napis WARSZTAT SAMOCHODOWY PURRFECT. Villatoro przeszedł następnie na południowy skraj stadionu i spojrzał przez balustradę w stronę Huntington Drive. Wyobraził sobie, jak dwie opancerzone furgonetki jadą na wschód, niezauważone przez tysiące oglądających gonitwę i bijących brawo widzów. Mijają szkołę Holy Angels i Salter Stadium. Tamtego dnia pojazdy zatrzymały się na czerwonych światłach na rogu Huntington i Santa Anita Boulevard. Miały stąd skręcić w lewo na zachodnią nitkę autostrady międzystanowej I-210 i dotrzeć nią do LA, a potem do banku. Ale na skrzyżowaniu coś się wydarzyło. Mężczyzna spacerujący z psem wzdłuż Huntington Drive widział to z odległości około pół kilometra. Zeznał później, że zobaczył gęste kłęby żółtobrązowego dymu wydobywające się z otworów strzelniczych opancerzonych furgonetek, a następnie uzbrojonych strażników, którzy otworzyli tylne drzwi. Śledztwo wykazało, że ukryte w workach z gotówką pojemniki z gazem odblokował sygnał radiowy. Strażnicy, dławiąc się, wyskoczyli na jezdnię. Dym był taki gęsty, że świadek przez dłuższą chwilę nic nie widział. Usłyszał jednak pisk opon i kilka sekund później odgłosy strzałów. Spekulowano, że sprawcy czekali na parkingu przy budynku Fundacji H.N. i Francisa C. Bergerów po drugiej stronie skrzyżowania i że dwa nierozpoznane samochody zablokowały drogę opancerzonej furgonetce. Napastnicy byli uzbrojeni i mieli prawdopodobnie maski przeciwgazowe, inaczej nie zdołaliby wejść do zadymionych furgonetek, żeby ukraść torby z pieniędzmi i zabić Steve’a Nicholsa, który prowadził drugą furgonetkę. Jedyny świadek przestępstwa, mężczyzna wyprowadzający psa, rzucił się do ucieczki i nie widział odjeżdżających samochodów. Nie potrafił powiedzieć, czy oddaliły się na zachód do LA, czy na wschód do San Bernardino. Nie odnaleziono żadnych pojazdów, którymi mogliby się poruszać napastnicy, ponieważ nigdy nie zostały wiarygodnie opisane. W związku z tym, że pojemniki umieszczone zostały w workach, natychmiast odizolowano i przesłuchano personel liczącypieniądze. Policja ustaliła, że w napadzie
maczało palce kilku pracowników; pewien świadek podał ich nazwiska. Trzy osoby trafiły za kratki, mimo że nie przyznały się do winy. Pierwszą skazano główną kasjerkę, kobietę o imieniu Anita, którą w wieczornych wiadomościach ochrzczono Anitą z Santa Anita. Villatoro odwiedził wdowę po Nicholsie sześć miesięcy po napadzie. Była młoda, ładna, z małym berbeciem i w ósmym miesiącu ciąży. Nichols pracował na dwóch etatach, żeby stać ich było na mały domek w Tustin. Po jego śmierci wdowa dostała niewielką sumę z ubezpieczenia, po której rychło jednak nie zostało ani śladu. Podobnie jak po domu. Prosiła Villatora, żeby jej pomógł, lecz on był bezradny. Wychodząc od niej i mijając na podwórku tablicę z napisem NA SPRZEDAŻ, złożył w duchu kolejną obietnicę. Odnajdzie człowieka, który zabił jej męża. Nikt jednak nie wydał mężczyzn, którzy podjechali dwoma samochodami pod opancerzone furgonetki, zabrali pieniądze, zabili Steve’a Nicholsa i uciekli. Skazani albo nie chcieli ujawnić, albo ‒ jak podejrzewał obecnie Villatoro ‒ nigdy nie znali tożsamości tych ludzi. I nikt nie zgłosił się z informacjami, które pomogłyby ją odkryć.
• • • Mimo weekendu i późnej pory Villatoro, przysunąwszy telefon na skraj nocnej szafki, zadzwonił do swojej byłej koleżanki z policji i zostawił jej wiadomość na komórce. ‒ Celeste, przepraszam, że niepokoję cię w tym momencie, ale czy mogłabyś zajrzeć w niedzielę na komisariat i wyciągnąć akta sprawy Santa Anita? Chcę, żebyś sprawdziła, czy nie pojawia się w nich nazwisko Newkirk. ‒ Villatoro przeliterował nazwisko. ‒ Nie znam jego imienia, ale podejrzewam, że pracował w policji Los Angeles. To może być w naszych oficjalnych raportach, nawet na jakimś skrawku papieru lub na marginesie. Nie mam pewności, ale jego nazwisko wydaje mi się znajome. Jeżeli go namierzysz ‒ dodał po chwili ‒ natychmiast do mnie zadzwoń. I bez względu na to, czy zdołasz się ze mną skontaktować, sprawdź to nazwisko we wszystkich materiałach dotyczących sprawy. Zarówno śledztwa, procesu, jak i tego, co działo się po procesie. Mam świadomość, że teraz, kiedy przeszedłem na emeryturę, proszę cię o coś, o co nie powinienem prosić. Nie musisz mi pomagać i nie będę miał pretensji, jeśli tego nie zrobisz. Ale nie wiem, do kogo innego mógłbym się zwrócić, a chcę rozwiązać tę sprawę. Wiem, że ty też tego chcesz. ‒ Przez chwilę znowu milczał. ‒ Dziękuję, Celeste. Zastanawiał się, dlaczego nazwisko Newkirk wydaje mu się znajome. Dlaczego nie dawało mu spokoju to przypadkowe spotkanie w biurze szeryfa? Może nie miał racji. Może chodziło tylko o to, że Newkirk był pierwszą spotkaną przez niego w północnym Idaho osobą, która podejrzliwie mu się przyjrzała. Jasne, inni też się przyglądali, ponieważ tu nie pasował. Ale spojrzenie Newkirka było chłodne, jakby go oceniał. Cofnął się i nie podał mu ręki, jakby nie chciał się z nim spoufalać. I był pierwszą osobą, która po wstępnych uprzejmościach nie zapytała Villatora, jak mu się tu podoba. Wzdrygnął się, słysząc pukanie do drzwi. Wstał z łóżka, wygładził dłońmi pogniecioną koszulę i wsunął jej poły do spodni. Ponieważ w drzwiach nie było wizjera, lekko je uchylił. To była hotelowa recepcjonistka z wiaderkiem lodu w rękach. ‒ Witam ‒ powiedział. ‒ Nie zamawiałem wcale lodu. Kobieta podniosła wzrok i uśmiechnęła się konspiracyjnie.
‒ Moglibyśmy wrzucić parę kostek do szklanek, zalać je bourbonem i zrobić sobie koktajl ‒ zaproponowała. Villatoro poczuł, że się czerwieni. Chociaż blokował drzwi, recepcjonistka zajrzała do pokoju, upewniając się, czy jest sam. ‒ Wygląda pan na bardzo sympatycznego faceta ‒ stwierdziła. ‒ Jestem sympatyczny i żonaty ‒ powiedział. Roześmiała się gardłowo. ‒ Nie proszę, żeby pan brał rozwód. Myślałam po prostu, że będzie pan chciał się ze mną napić. Właśnie skończyła się mojazmiana. Nie wiedział, co powiedzieć. Była taka szczera i taka śmiała. I teraz, kiedy zeszła ze swojej zmiany, znacznie atrakcyjniejsza, niż wydawało mu się na początku. Wyczytała prawdę z jego twarzy i się uśmiechnęła. ‒ Może kiedy indziej, tak? ‒ Może ‒ odparł. ‒ Wie pan, gdzie mnie znaleźć ‒ rzekła, wręczając mu wiaderko. Patrzył, jak odchodzi korytarzem. Miała ładny chód. Zorientował się, że myśli o tym, jak wyglądała przed dwudziestu laty. Zatrzymała się przy końcu korytarza, obejrzała przez ramię i mrugnęła. Villatoro pomachał jej samymi palcami i zamknął drzwi. Stawiając odruchowo wiaderko z lodem na biurku, miał mętlik w głowie. Przemierzywszy pokój parę razy tam i z powrotem, podjął decyzję. Tej nocy będzie spał w drugim podwójnym łóżku. Może niebędzie takie zapadnięte. Zaczerwieniony i trochę podniecony leżał w ciemności. Minęło już sporo lat, odkąd jakakolwiek kobieta… Zapaliwszy lampę przy łóżku, spojrzał na fotografię swojej żony i córki. ‒ Przepraszam, Donno. Nie przejmuj się ‒ powiedział i zgasił światło. Czekała go bezsenna noc.
Sobota, 22.23 Siedząc na tylnym siedzeniu białego escalade’a Singera, Newkirk patrzył między głowami Singera i Gonzaleza na skąpany w świetle samochodowych reflektorów las. Jechali dobrze utrzymaną polną drogą prowadzącą serpentynami do domu Gonzaleza. Singer nagle wdepnął hamulec, żeby pozwolić przebiec przez drogę łani z jelonkiem, a Newkirk poleciał do przodu i złapał się przedniego siedzenia. ‒ Nie widziałem jej ‒ mruknął Singer. ‒ Przepraszam, Newkirk. ‒ Dostrzegłem, jak światło reflektorów odbija się w jej oczach ‒ stwierdził Gonzalez ‒ ale było za późno, żeby coś powiedzieć. Dlaczego nie przebiegają drogi, słysząc, że ktoś się zbliża? Czekają, żeby to zrobić, kiedy jesteśmy tuż przy nich. Pierdolone jelenie. ‒ Dużo ich tutaj ‒ dodał Singer. ‒ Zauważyliście, że oczy każdego zwierzęcia mają inny kolor, kiedy je
oświetlisz? ‒ odezwał się po chwili Gonzalez. ‒ Jelenie mają zielone. Widziałem tu kojota i miał niebieskie oczy. Oczy królików są żółte. Kilka dni temu zobaczyłem na drodze do mojego domu pomarańczowe oczy, ale nadal nie wiem, jakie to było zwierzę. ‒ Borsuk ‒ powiedział Newkirk. ‒ Moi chłopcy i ja oślepiliśmy kiedyś borsuka i miał pomarańczowe oczy. ‒ Pierdolony borsuk ‒ warknął Gonzalez.
• • • Gonzalez mieszkał na szczycie wzgórza w domu nad urwiskiem, z którego rozciągał się zapierający dech widok na mroczną zalesioną dolinę i skąpane w świetle księżyca, odległe o sto trzydzieści kilometrów góry. Z tarasu Newkirk widział leżące w dole jezioro w kształcie nerki. Odbijały się w nim gwiazdy i księżyc. Podobnie jak oni wszyscy Gonzalez mieszkał w domu, na który dziesięć lat temu nie byłoby go absolutnie stać, o którym nie mógłby nawet marzyć. W Los Angeles taka nieruchomość kosztowałaby go siedem albo osiem milionów, nie licząc otaczających ją osiemdziesięciu akrów. Singer wyszedł przez przesuwane oszklone drzwi na zewnątrz, podał Newkirkowi piwo i stanął obok niego przy balustradzie. ‒ Wiesz, jak się nazywa to jezioro? ‒ zapytał Newkirk. ‒ Nie, nie wiem. ‒ Tyle tutaj jezior. Próbowałem się nauczyć ich nazw. ‒ Jezioro Gonza ‒ mruknął Singer. ‒ Możemy je tak nazwać. Newkirk pociągnął łyk piwa. Ponownie zdziwiło go, że Singer i Gonzalez nie interesują się tym, gdzie mieszkają. ‒ Wiesz, jak to ma wyglądać, kiedy zejdziemy na dół ‒ powiedział Singer. ‒ Ty i ja się nie odzywamy bez względu na to, co się zdarzy. Nie chcemy, żeby wiedział, ilu nas jest i kim jesteśmy. Nie chcemy, żeby znowu usłyszał nasze głosy i poskładał sobie wszystko do kupy. ‒ Gonzo się na to zgodził? ‒ Naturalnie. Newkirk wziął głęboki oddech i uciekł spojrzeniem w bok. ‒ Tak ‒ rzekł Singer, dając do zrozumienia, że pojmuje obawy Newkirka. ‒ To się nazywa wkalkulowane ryzyko. Boyd jest pretekstem, żeby wycofać ekipy poszukiwawcze z lasu. Musimy ich stamtąd wyciągnąć, zanim coś odkryją, i musimy zmienić punkt ciężkości całej historii z zaginięcia dzieci na odnalezienie Toma Boyda. Kiedy uwaga biura szeryfa i całej społeczności skoncentruje się na Tomie Boydzie, znacznie zmniejszy się prawdopodobieństwo, że Taylorowie zostaną odnalezieni przez policję, objęci ochroną prawną albo, nie daj Boże, wystąpią w lokalnym kanale informacyjnym. I jeśli uwaga będzie skupiona na Boydzie, zyskamy dość czasu, żeby wykonać porządną policyjną robotę, sprawdzając każdy trop i wykorzystując naszą profesjonalną wiedzę, żeby zlokalizować te dzieciaki. To się zawsze udaje, Newkirk, zawsze się udaje. Dzięki temu znajdziemy je, zanim zrobi to jakiś durny zastępca szeryfa. ‒ A jeśli znajdzie je jakiś cywil? ‒ zapytał Newkirk. ‒ Ustawiliśmy to tak, że w pierwszej kolejności trafi do nas ‒ odparł Singer. ‒ Będziemy tam pierwsi. I poradzimy sobie.
‒ Ale Boyd…? ‒ Nie martw się. Zachowamy go przy życiu. Możemy go jeszcze potrzebować ‒ odparł Singer. Newkirk poczuł, jak przechodzi go dreszcz, który nie miał nic wspólnego z chłodnym nocnym powietrzem.
• • • Zeszli po schodach do niewykończonej piwnicy, Gonzalez tupiąc głośno, Newkirk i Singer za nim, starając się stąpać bezszelestnie. Mężczyzna w piwnicy prawdopodobnie wyczuł, że jest ich więcej, ale nie wiedział, ilu dokładnie. Schodzącemu za Singerem Newkirkowi żołądek podchodził do gardła. Czuł coraz większy lęk. I odór. Moczu, odchodów, potu i strachu.Na podeście Singer obejrzał się, zrobił minę do Newkirka, po czym wyciągnął chusteczkę i zawiązał ją sobie na ustach i nosie. Newkirk, który nie miał chusteczki, podniósł rękę i zasłonił nos rękawem. Gonzalez zapalił światło, gołą żarówkę w oprawce podczepionej do drewnianej belki. Piwnica była niewykończona z wyjątkiem gościnnej sypialni i łazienki przy północnej ścianie. Na podłodze znajdował się goły beton. ‒ Kto tam? ‒ zawołał Tom Boyd. Jego głos tłumił worek, który naciągnęli mu na głowę. Tuż pod kołnierzykiem jasnobrązowej koszuli mundurowej widać było podobne do ukąszeń węża oparzenia po paralizatorze. Newkirk dziękował losowi, że nie widzi jego twarzy. ‒ Pamiętasz mnie? ‒ zapytał Gonzalez, zmieniając głos. Newkirk zdał sobie sprawę, że Gonzalez używa głosu, którynazywał białomową i którym dawniej, kiedy służyli jeszcze w policji, parodiował ich zwierzchników i politycznych bonzów. Gonzo był świetnym parodystą, opanował znakomicie osiem albo dziewięć dialektów. W szatni miał zwyczaj czytać tą swoją białomową, tym afektowanym głosem białasa, który wrócił właśnie z weekendu w Hamptons, oficjalne służbowe zalecenia i wszyscy zawsze zwijali się ze śmiechu. Ale teraz to brzmiało okropnie, pomyślał Newkirk. ‒ Myślałeś pewnie, że o tobie zapomniałem, panie UPS. Ale cały dzień byłem zajęty. ‒ Wiem, kim jesteście ‒ odparł Boyd. ‒ Jesteście tymi gliniarzami. Singer i Newkirk wymienili spojrzenia. Boyd siedział na masywnym drewnianym krześle. Ręce miał wykręcone do tyłu i skrępowane trzema plastikowymi kajdankami ‒dzięki temu mieli pewność, że mocno umięśniony facet się nie wyswobodzi. Potężny tors był przywiązany do oparcia liną wspinaczkową, nogi w kostkach przymocowane plastikowymi kajdankami do nóg krzesła. Newkirk widział, jak kajdanki wrzynają się głęboko w ciało. Siedzenie krzesła i ciemne służbowe szorty Boyda były powalane kałem. Gonzalez zdjął mu z jakiegoś powodu buty. Kiedy Newkirk zobaczył, dlaczego to zrobił, o mało nie zwymiotował. Gonzo przykleił jego stopy do podłogi budowlanym klejem. ‒ Jezu, człowieku, muszę otworzyć okno ‒ powiedział teraz. ‒ Naprawdę tu
nasmrodziłeś. ‒ Proszę ‒ jęknął błagalnie Boyd, opuszczając głowę. ‒ Nie wiem, co waszym zdaniem zrobiłem i dlaczego mnie tak traktujecie… Gonzalez otworzył okno w piwnicy. Newkirk patrzył wszędzie, tylko nie na Toma Boyda. Właściwie nie musiał na niego patrzeć. Widok siedzącego na krześle kuriera na zawsze wrył mu się w pamięć. Przy ścianie stał roboczy stół, na którym leżały torba z kamerą wideo, buty Boyda, do połowy puste pudełko z policyjnymi plastikowymi kajdankami oraz otwarta skrzynka z narzędziami. Newkirk zobaczył pistolet na klej, którego Gonzalez użył, żeby przykleić stopy Boyda do podłogi. Gonzalez zdjął taboret ze stołu roboczego, postawił go tuż przy Boydzie i usiadł tak, że nad nim górował. ‒ Zaczniemy od miejsca, w którym skończyliśmy wczoraj wieczorem. Znasz dosyć dobrze te dzieciaki. Chcę wiedzieć, dokąd mogły pójść, gdyby chciały się schować. Dokąd by uciekły? Spod worka na głowie Boyda dobiegł stłumiony szloch. ‒ Mówiłem ci już, że nie wiem… nie wiem. Gdybym wiedział, tobym powiedział. Moim zdaniem uciekłyby do domu matki, już wam mówiłem. Nie znam żadnych ich krewnych. Nie znam ich kolegów. Nigdy nie zwracałem na nie, kurwa, uwagi, rozumiesz? Gonzalez odwrócił się, spojrzał na Singera i wzruszył ramionami. Singer kiwnął głową. Newkirk zastanawiał się, co może oznaczać ta wymiana spojrzeń. Widział w życiu gorsze rzeczy. W Santa Monica był dom, z którego przez pewien czas korzystała policja. Nazywali go Ranczem Sprawiedliwości. Newkirk był tam kilka razy. Używano go w ostateczności, kiedy zawiodły albo zostały zablokowane wszystkie inne zgodne z prawem metody. Nie uzyskiwało się tam zeznań, z którymi można by pójść do sądu, ponieważ ani gliniarze, ani ich ofiary nie chcieli iść do sądu. To była izba tortur, miejsce, w którym Gonzalez często okaleczał przestępców, wykonując swój słynny „uśmiech winnego”. Newkirk miał okazję zaznajomić się z jednym i drugim, kiedy sędzia zwolnił z powodu jakiegoś formalnego pretekstu pewnego gwałciciela dzieci i trzy dni później zgłoszono zaginięcie kolejnego chłopca. Gwałciciel został zabrany do nieoznakowanego samochodu policyjnego i zawieziony na Ranczo Sprawiedliwości, gdzie czekał na niego Gonzo. Mówił, że jest głównym kowbojem, tyle że zamiast uprzęży ma skrzynkę z narzędziami. Nikt już nigdy nie usłyszał o tym gwałcicielu. A potem weszli federalni i zamknęli ranczo. Ale tu sprawa wyglądała inaczej, pomyślał Newkirk. Wcześniej zawsze był przekonany, że zabierani na ranczo podejrzani byli winni, nawet jeśli policja nie zdołała znaleźć dowodów wystarczających do skazania ich przez sąd. A jeśli nawet nie popełnili tej konkretnej zbrodni, przeskrobali coś innego. To nie ulegało wątpliwości. Tu sytuacja była inna. Tom Boyd był po prostu miejscowym burakiem. Newkirkowi robiło się od tego niedobrze. ‒ Posłuchaj, będę z tobą szczery ‒ powiedział Gonzalez, wstając z taboretu i podchodząc do roboczego stołu. ‒ Właściwie chyba nawet wierzę, że nie wiesz, dokąd one poszły. Chyba wierzę. Ale nie jestem na sto procent pewien. Musisz przekonać mnie na sto procent, żebym mógł odzyskać spokój. Newkirk próbował nie słuchać Boyda, który błagał o litość. Błagał i jednocześnie
płakał. Powtarzając wciąż te same słowa. Obiecując, że zrobi wszystko. ‒ Wszystko? ‒ zapytał Gonzalez i zawiesił głos. ‒ Odgryzłbyś sobie na przykład własnego penisa? Newkirk się skrzywił. ‒ Prawie wszystko ‒ wychrypiał Boyd. ‒ To co innego. Mówiłem, że muszę mieć sto procent. Nie chcesz mi dać takiej pewności. Boyd jęknął i szarpnął w górę głowę. ‒ Czego chcesz? Czego ty, kurwa, chcesz? Gonzalez przeszedł po betonie i zaczął przerzucać narzędzia w skrzynce. Po chwili znalazł szczypce z cienkimi końcówkami. ‒ Musisz być na sto procent posłuszny ‒ powiedział. ‒ Co mam zrobić? Gonzalez zerknął na Singera, który uniósł brwi, jakby chciał stwierdzić: To nie będzie trudne. ‒ Chcę, żebyś się przyznał. ‒ Do czego? ‒ Chcę, żebyś się przyznał, że zabrałeś te dzieciaki i je zabiłeś. Bo byłeś wkurzony na ich matkę i odbiło ci pod wpływem sterydów. Boyd znowu jęknął i tym razem jęknięcie przeszło w szloch. ‒ Możesz powiedzieć, że to był wypadek ‒ dodał Gonzalez. ‒ Że nie miałeś zamiaru ich skrzywdzić. Zrobiło ci się ciemno przed oczyma, a kiedy oprzytomniałeś, już nie żyły. ‒ Nie mogę… ‒ Och, zapewniam cię, że możesz, panie UPS. ‒ Zabijecie mnie, kiedy to powiem. ‒ Nie ‒ odparł Gonzalez, kręcąc głową. ‒ Jeśli się przyznasz, nie zginiesz. Natomiast jeśli tego nie zrobisz, pożegnasz się z życiem jak amen w pacierzu. Jeżeli będziesz skłonny do współpracy, wsadzę cię do samochodu i odwiozę do Las Vegas, gdzie będziesz mógł zacząć zupełnie nowe życie. To odpowiednie miejsce, Las Vegas, tam spełniają się marzenia. Nie zamierzam dawać ci żadnych pieniędzy ani nowego nazwiska, nic z tego. Będziesz zdany tylko na siebie. Facet taki jak ty, z takimi muskularni, powinien szybko znaleźć jakąś robotę. Wielkie mięśnie i małe ptasie móżdżki to coś, co tam sobie cenią. I nigdy nie wolno ci tu wracać, rozumiesz? Boyd milczał. Newkirk wiedział, że Gonzalez kłamie, ale musiał przyznać, że robił to w przekonujący sposób. Ponownie odwrócił głowę w bok. Bał się, że zaraz zwymiotuje. ‒ Nie mogę się do tego przyznać ‒ powtórzył Boyd. Gonzalez teatralnie westchnął. A potem kilka razy otworzyłi zamknął szczypce ‒ klak, klak, klak ‒ i pochylił się nad bosą stopą Boyda. ‒ Ile tak naprawdę paznokci u nóg potrzebnych jest facetowi?
Newkirk zamknął oczy i zatkał sobie uszy palcami, żeby nie słyszeć krzyku. Nie przejmował się tym, czy Singer to widzi.
• • • Jim Hearne usiadł wyprostowany na łóżku, otwierając szeroko oczy i płytko oddychając. Czuł, że serce wali mu w piersi i było to coś, czego zawsze się obawiał. Jego ojciec zmarł w wieku trzydziestu ośmiu lat na zawał, który wziął się nie wiadomo skąd. Poczuł na brzuchu chłodną dłoń Laury. ‒ Co się stało, Jim? Dobrze się czujesz? ‒ Chwileczkę ‒ sapnął, łapiąc oddech. Oddychając głęboko, starał się uspokoić serce. Próbował zapomnieć o Taylorach, Rawlinsie i Villatorze. Po przyjęciu starał się czymś zająć, odcinając piłą zeschłe gałęzie w sadzie, układając je w większy od siebie stos i paląc go, kiedy słońce zachodziło na horyzoncie. Fizyczne zmęczenie było dobre, ponieważ po dwóch kolejnych drinkach był gotów iść spać. Ale w nocy wszystko do niego wróciło. Czy nie powinien po prostu zadzwonić do Villatora? Oczyścić się? Zaryzykować, że w gruzach legnie jego kariera? A może powinien zatelefonować do Singera i powiedzieć, żeby zlikwidował swoje rachunki i przeniósł je do innego banku? Może powinien umyć ręce od tego wszystkiego? Zdawał sobie sprawę, że nie jest to najlepszy moment. Singer stał się nagle lokalnym bohaterem, pomagał nieudolnemu szeryfowi odnaleźć małych Taylorów. Gdyby tylko zechciał, mógł wpędzić go w kłopoty. Poza tym jakie znaczenie mogło mieć samo zamknięcie rachunków? Rada dyrektorów odnotowałaby stratę i zaczęłaby zadawać pytania. A likwidacja rachunków nie zmieniała faktu, że je wcześniej założył. Co ja takiego rozpętałem?
Dzień trzeci Niedziela Nic nie wydaje się na pierwszy rzut oka mniej istotne niż zewnętrzna strona ludzkich zachowań; a mimo to do niczego innego ludzie nie przywiązują tak dużej wagi: przywykli do wszystkiego z wyjątkiem życia w społeczeństwie, które za nic ma dobre maniery. Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, 1835
Niedziela, 2.18 Druga noc, jeśli to w ogóle możliwe, była dla Moniki Taylor jeszcze gorsza od pierwszej. Środki uspokajające działały, łagodząc skrajne emocje i ułatwiając jej normalne funkcjonowanie, ale choć tabletki mocno ją otumaniły, nie mogła ani na chwilę zapomnieć o tym, że jej dzieci nadal się nie odnalazły. Leżała ubrana w łóżku w ciemnej sypialni, powstrzymując się, by co chwila nie przekręcać głowy i nie zerkać na cyfrowy radiobudzik. Chciało jej się spać. Pragnęły tego je] mięśnie i stawy. Ale bezpieczniej było leżeć z otwartymi oczyma i wpatrywać się w mrok, aniżeli zaniknąć je i zapaść w koszmarny sen, w którym oglądała najgorsze rzeczy, jakie mogły się przytrafić Annie i Williamowi. Ile dokładnie minęło godzin? Z jakiegoś powodu nie potrafiła ich dokładnie policzyć. Wiedziała tylko, że ich liczba zbliża się do czterdziestu. Czytała kiedyś w gazecie o trzyletnim chłopcu, który zniknął przed rokiem z obozowiska niedaleko Missouli. Znaleziono go trzy dni później na ścieżce drwali. Przeżył, jedząc owoce dzikiej róży i pijąc wodę z potoku. Trzy dni to bardzo długo, ale chłopcu nic się nie stało. Annie i William byli sprytni. Druga noc się jeszcze nie skończyła. Jeśli będą musieli, znajdą owoce dzikiej róży bez względu na to, jak wyglądały. Schronią się w jakiejś chacie albo zbudują szałas. Coś mówiło jej, że jeszcze żyją. Po prostu to wiedziała. Odtwarzała w pamięci ostatnią kłótnię z Tomem. Trzaśniecie drzwi brzmiało teraz niczym wystrzał z pistoletu. Nadal nie mogła uwierzyć, że Tom miał coś wspólnego z zaginięciem jej dzieci, ale szeryf najwyraźniej był o tym przekonany. Jeśli to prawda, jak mogła tego wcześniej w nim nie dostrzec? Jak Tom mógł być zdolny do takiego draństwa? A jeśli nie był w to zamieszany, gdzie się, do diabła, podziewał? Kiedy ta historia się skończy, kiedy jej dzieci wrócą do domu, kiedy już obsypie je pocałunkami i czułościami, zadzwoni do pewnej osoby. Powinna to zrobić przed wielu laty, ale nigdy nie miała odwagi. I nie była aż tak zdesperowana. Osoba, do której zadzwoni, miała prawo wiedzieć o jej dzieciach i o tym, co ich wiąże. Ale nie teraz. Teraz to byłoby niestosowne, a nawet okrutne. Zatelefonuje, kiedy Annie i William wrócą bezpiecznie do domu, co musi się stać. Musi się stać, powtórzyła w duchu.
Nagle usiadła na łóżku kompletnie rozbudzona. Musiała z kimś za wszelką cenę porozmawiać. Przeszła przez salon, mijając Swanna, który spał pod lekkim kocem na kanapie. Telefon stał na stoliku tuż obok niego. Najciszej, jak mogła, podniosła słuchawkę z widełek, zabrała ją z powrotem do sypialni i wystukała numer. Tak jak się spodziewała, matka odebrała telefon już po pierwszym dzwonku. Wróciła właśnie do domu z baru niedaleko lotniska, gdzie pracowała. ‒ Mamo, to ja, Monica. Chwila wahania, w trakcie której matka zaciągnęła się głęboko papierosem. ‒ Nie dziwię się, że dzwonisz o tej porze… Monica wyobraziła sobie matkę leżącą na łóżku w podomce, szklaneczkę szkockiej z wodą na nocnej szafce i stojący u stóp łóżka, migoczący wyblakłymi kolorami telewizor. Oglądała telewizję między rozchylonymi bosymi stopami, zniekształconymi i spuchniętymi od stania przez całą noc za barem. ‒ Jesteś sama? ‒ zapytała Monica. ‒ A cóż to za pytanie? ‒ Chciałam po prostu swobodnie z tobą porozmawiać. Jej matka gorzko się roześmiała. Monica usłyszała w tym śmiechu długie lata palenia, picia i rozczarowań. ‒ Mówię, co chcę i kiedy chcę. Nie obchodzi mnie, czy ktoś mnie słyszy i co sądzi o tym, co mówię. Przestałam o to dbać. To jedna z korzyści podeszłego wieku, Monico. Może nie jestem już taka piękna jak niegdyś i nie mam emerytury, ale uważam, że jeśli tego chcę, mam prawo być niegrzeczna. Objeździłam świat tyle razy, że mam łyse opony. Zasłużyłam sobie na to. I owszem, odpowiadając na twoje pytanie, jestem sama jak zawsze. ‒ Nie jak zawsze ‒ odparła Monica, pamiętając o wszystkich jej mężczyznach. ‒ Do rzeczy, dziewczyno. ‒ Zaginęli Annie i William, mamo. ‒ Słyszałam. Trąbią o tym w wiadomościach. Widziałam w barze, jak pokazywali ich zdjęcia w telewizji. Co za wstyd.. Z początku nawet ich nie rozpoznałam. ‒ Mamo… Monica mówiła cicho, mając nadzieję, że nie obudzi śpiącego w sąsiednim pokoju Swanna. Musiała przyciskać słuchawkę do ucha, bo jej matka miała donośny głos, który słychać było w całej sypialni. Ten głos zmienił się z biegiem lat w ochrypły ryk pozbawiony modulacji i subtelności. Monica żałowała, że nie wie, jak ściszyć dźwięk w telefonie. ‒ Reporter, który fundował mi drinki, zapytał, czy nie jesteśmy spokrewnione, bo też nazywam się Taylor. „Kiedyś była moją córką, ale już nią nie jest”, odparłam. Monica zacisnęła powieki. ‒ Chyba nie rozmawiałaś z żadnym reporterem, mamo? Matka znowu zaciągnęła się papierosem. ‒ Nie od razu.
‒ Och, nie. Co mu powiedziałaś? ‒ Powiedziałam, skarbie, że straciłam z tobą kontakt przed wielu laty, a właściwie to ty się na mnie wypięłaś. Że nie widziałam swoich wnusiów od czterech lat. Monica przypomniała sobie, kiedy matka pojawiła się ostatnim razem, żeby odwiedzić „swoich wnusiów”. Była pijana i do Kootenai Bay przywiózł ją przygodny znajomy z baru, który stał w salonie w filcowym kapeluszu, na próżno czekając na zaproszenie, by usiąść. W obecności Annie i Williama matka z miejsca poprosiła Monicę o pożyczkę, bo brakowało jej pieniędzy do końca miesiąca. Przygodny znajomy łypał chciwie okiem na ośmioletnią Annie i Monica wyrzuciła ich oboje. ‒ Powiedziałam mu, że takie rzeczy nie dzieją się w próżni ‒ podjęła teraz matka. ‒ W pierwszej chwili może na to wyglądać, ale tak nie jest. ‒ O czym ty mówisz? ‒ Sama się o to prosiłaś, będąc taka cholernie pewna siebie, przekonana, że wszystko ci się należy. Swoją drogą, z jakim jesteś teraz facetem? Monicę kompletnie zamurowało. ‒ Twój tatuś zawsze uważał cię za małą księżniczkę. Przynosił ci tyle prezentów, że nie mieściły się w twoim pokoju. A co przynosił mnie? Same kłopoty ‒ dodała matka podniesionym głosem. ‒ To nie ma z nim nic wspólnego, mamo. To nie ma nic wspólnego z nikim. Chodzi o Williama i Annie. Są niewinni. Nie zrobili nikomu nic złego. ‒ W telewizji mówili co innego. ‒ Nie zrobili nic złego ‒ powtórzyła przez zaciśnięte zęby Monica. ‒ Ktoś tutaj zawinił i na pewno nie byłam to ja. ‒ Proszę cię, przestań ‒ powiedziała Monica. ‒ Czuję się taka samotna, a ty w ogóle mnie nie wspierasz. Tu nie chodzi o ciebie. ‒ Zadzwoniłaś do mnie. Więc chyba o mnie chodzi. ‒ Nie tym razem. Potrzebuję wsparcia, żeby przez to jakoś przejść. ‒ Powinnaś o tym wcześniej pomyśleć. ‒ Mamo… ‒ Czas, żebyś przestała udawać kogoś, kim nie jesteś. Kogo chcesz oszukać? Wiem, że jesteś rozpustna. Widziałam to, pamiętasz? Byłam tam. Teraz zachowujesz się tak, jakby to nigdy się nie wydarzyło, jakbyś była uosobieniem cnoty. Znam cię lepiej. Ty też siebie znasz. Każdy, kto ma oczy, widział, że tym to się skończy. ‒ Proszę cię, nie teraz. ‒ To wszystko przez niego. Przez twojego tatusia. Ale ty za bardzo go wielbisz, żeby to zobaczyć. ‒ Żałuję, że rozmawiałaś z tym reporterem ‒ wyszeptała Monica. ‒ Mam rachunki do zapłacenia, dziewczyno. ‒ Dał ci pieniądze? ‒ Tak, i zapłacił za drinki. Monica położyła słuchawkę na kolanach i potrząsnęła głową.
‒ Jestem zmęczona. Nie mogę z tobą dłużej rozmawiać. Idę jutro do pracy ‒ usłyszała głos matki. ‒ Tu chodzi o moje dzieci, mamo ‒ powiedziała, podnosząc słuchawkę. Jej matka wypuściła z ust długą smugę dymu i przez chwilę Monice wydawało się, że czuje jego zapach przez telefon. ‒ Nawet ich nie znam ‒ stwierdziła matka. ‒ To powinno się przytrafić tobie, nie mnie. ‒ Ale się nie przytrafiło. Monica wcisnęła przycisk kończący połączenie.
• • • Siedząc na łóżku z telefonem w ręku, odtwarzała w pamięci całą rozmowę z matką, mając nadzieję, że to był tylko zły sen, i jednocześnie wiedząc, że naprawdę padły te słowa. Po twarzy płynęły jej ciepłe łzy, które ocierała wierzchem dłoni. Nagle zapragnęła, żeby Swann wyniósł się z jej domu. Chciała być sama. Nie chodziło jej o coś, co powiedział lub zrobił; czuła się po prostu coraz bardziej skrępowana w jego obecności. Może powodem było to, jak na nią patrzył: z mieszaniną wrogości i zaborczości. Zamiast współczucia, pomyślała, okazywał jej nadmierną poufałość. Tak jakby wiedział, jak to się wszystko skończy, jakby był kolejnym aktorem występującym w jej dramacie. Jakby wiedział więcej, niż postanowił ujawnić. Zapytała go już wcześniej, dlaczego patrzy na nią w ten sposób, a on udał głupiego, obruszył się, przypomniał, że poświęca jej swój czas, choć wcale nie musiał się w to angażować. Dała za wygraną. I kto do niego stale dzwonił na komórkę? Dlaczego po zorientowaniu się, kto telefonuje, natychmiast wychodził z pokoju? Dlaczego odpowiadał samymi monosylabami? I dlaczego, kiedy pytała, z kim rozmawiał, tak nieudolnie się tłumaczył? Z nagłym dreszczem, który wyrwał ją z wywołanego valium odrętwienia, uświadomiła sobie, że stał w tym momencie w progu jej sypialni. ‒ Co tu robisz? ‒ zapytała ochrypłym ze zmęczenia głosem. Swann odchrząknął. ‒ Wydawało mi się, że coś słyszę ‒ powiedział cicho. ‒ Chciałem sprawdzić, czy nic ci nie jest. ‒ Rozmawiałam z matką. ‒ Zastanawiałem się, gdzie się podział telefon. Daj mi go, na wypadek gdyby ktoś zadzwonił. Posłusznie oddała mu słuchawkę, lecz Swann nie wyszedł z sypialni. ‒ To wszystko, czego chciałeś? ‒ zapytała, jednak on nie ruszył się z miejsca. ‒ Wynoś się z mojej sypialni. Swann nie odpowiedział, po prostu zniknął, jakby w ogóle go tam nie było. Lekko zamroczona zerwała się z łóżka i zamknęła drzwi. Pamiętała, że zamknęła je wcześniej, ale nie była tego do końca pewna.
Tym razem przekręciła klucz w zamku.
Niedziela, 3.15 Ciężarna krowa stała w zagrodzie, zapierając się nogami, oddychając ciężko i rytmicznie. Mięśnie jej drżały, oczy były szeroko otwarte. Z wysiłkiem odwróciła głowę i spojrzała na Jessa, który siedział na odwróconym wiadrze tuż poza zasięgiem jej kopyt. ‒ Odpręż się, malutka ‒ powiedział, mając nadzieję, że cielak nie ułożył się pośladkiem do przodu. ‒ Wszystko będzie dobrze. Poza jej ciężkim oddechem w stodole słychać było tylko odgłos przeżuwanego siana. W sąsiednich zagrodach stały dwie inne ciężarne krowy i Jess zauważył, że co jakiś czas spoglądały na rodzącą, a potem wracały do jedzenia. Przesuwane drzwi zazgrzytały i lekko się uchyliły. Jess zerknął w tamtą stronę. Zobaczył gęste blond włosy i twarz zaglądającej do środka Annie. ‒ Co pan tu robi? ‒ zapytała. ‒ Co ty tu robisz? Powinnaś już dawno spać. Annie szerzej otworzyła drzwi i weszła do środka. Miała na sobie przyduże spodnie od dresu i bluzę z kapturem, która była na nią o kilka numerów za duża. Widok znajomych ciuchów coś w nim poruszył. ‒ Obudziłam się i nie mogłam pana znaleźć ‒ powiedziała. ‒ Przestraszyłam się, że pan nas zostawił. A potem wyjrzałam z domu i zobaczyłam, że pali się tu światło. ‒ Dlaczego pomyślałaś, że was zostawiłem? Annie wzruszyła ramionami. Zauważył, że jest boso. ‒ Nie znalazłaś żadnych butów? ‒ Nic nie szkodzi. Jess spostrzegł, że rodząca krowa obróciła głowę w drugą stronę, żeby móc spojrzeć na Annie. ‒ Mam tutaj krowę, która zaraz się ocieli ‒ wyjaśnił. ‒ Która jest godzina? ‒ Minęła trzecia rano ‒ odparł, patrząc na zegarek. Dziewczynka zadrżała. Jess wstał i przyniósł ze składziku drugie puste wiadro i stary wojskowy koc. ‒ Jeśli chcesz, chodź i usiądź tutaj, Annie. Możesz się otulić tym kocem. Annie pokiwała głową i usiadła koło niego. Choć miała na sobie za duże ciuchy, ponownie zdziwiło go to, jaka jest mała. Patrzył, jak zawija w koc bose stopy. ‒ Widziałaś kiedyś, jak rodzi się cielak? ‒ Nie. ‒ A widziałaś w ogóle coś takiego? ‒ Chłopak przy naszej ulicy miał sukę, która urodziła szczeniaki ‒ powiedziała. ‒ Widziałam je, zanim otworzyły oczy. Przypominały stado myszy.
‒ To może być dość nieprzyjemne ‒ ostrzegł Jess. ‒ Musisz zdecydować, jak długo chcesz zostać. Przez dłuższą chwilę się nie odzywała. Widział, jaka jest zmęczona. Opadały jej powieki. ‒ Trochę zostanę ‒ stwierdziła. ‒ Miło jest mieć towarzystwo. ‒ Powiedział pan coś panu Swannowi o ogrodzeniu. Niezrozumiałam tego. Czy moja matka była tam, kiedy pan dzwonił? ‒ Już o tym mówiliśmy. Wydawało mi się, że tam była, ale nie wiem na pewno. Właściwie nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem. ‒ I co pan teraz zrobi? Jess spojrzał na nią. ‒ Pomogę tej krowie urodzić. ‒ Nie, mam na myśli jutro. Co pan zrobi? Jess potarł szczecinę na podbródku. ‒ Pojadę chyba do miasta i spróbuję się czegoś dowiedzieć, zbytnio się nie wychylając. Annie najwyraźniej niezbyt dobrze go zrozumiała. ‒ To znaczy nie powiem nikomu, że tu jesteście ‒ wyjaśnił ‒ dopóki nie przekonam się, że mogę to bezpiecznie zrobić. Jeśli szeryf będzie otwarty na to, co powiem, i nie będzie przy nim tych ekspolicjantów, mogę mu szepnąć słówko. Ale najpierw muszę wysondować sytuację. ‒ Wysondować? Śmiesznie pan mówi. ‒ Przeprowadzę coś w rodzaju dochodzenia ‒ tłumaczył cierpliwie. ‒ Zorientuję się, czy mogę powiedzieć szeryfowi i waszej matce, że tu jesteście. Nadal nie bardzo rozumiem, dlaczego nikt nie mówi nic o facecie, którego zastrzelili. Coś mi nie pasuje w całej tej historii. ‒ Widzieliśmy go. ‒ Wiem, że tak wam się wydaje. ‒ Nie ‒ zaprzeczyła, pochylając się do przodu na wiadrze. ‒ Widzieliśmy to. Mogę pana zaprowadzić w miejsce, w którym to się wydarzyło. Mogę narysować portret człowieka, który to zrobił. ‒ Możesz to zrobić? ‒ Potrafię rysować. ‒ W takim razie chciałbym, żebyś jutro po śniadaniu go narysowała. ‒ Dobrze ‒ odparła. ‒ Musi pan to robić codziennie? ‒zapytała po paru minutach. ‒ O tej porze roku codziennie. Teraz cielą się krowy. Kiedyindziej śpię jak normalny człowiek. Chyba że krowy rozwalą ogrodzenie albo któraś zrani się lub zachoruje. Na ranczu pracuje się czasami dwadzieścia cztery godziny na dobę, Annie. ‒ Moja mama ma pracę ‒ powiedziała. ‒ Pracuje w sklepie. Czasami musi zostać na wieczór, ale nie musi pracować o czwartej nad ranem.
Znowu zapadła długa cisza. Jess obserwował krowę. Zaczynało się rozwarcie. Gorący strumień pociekł po jej tylnej nodze. ‒ Już niedługo ‒ stwierdził. ‒ Gdzie jest pańska żona? ‒ zagadnęła nagle Annie. Jess parsknął cicho. ‒ To się nazywa strzał w dziesiątkę. ‒ No więc gdzie jest? Annie zadawała pytania w rzeczowy sposób. Kiedy odpowiadał, nie cmokała, nie opuszczała głowy, nie udawała współczucia. Chciała po prostu wiedzieć, co jest grane, dlaczego jest sam. ‒ Opuściła mnie ‒ odparł. Nie spodobały mu się te słowa i to, że je wypowiedział. Właściwie po raz pierwszy. ‒ Doszła chyba do wniosku, że to miejsce nie ma przyszłości, i miała prawdopodobnie rację. To ambitna kobieta i kiedy nasz syn odszedł, nie miała tu wiele do roboty. Wydaje mi się, że mógłbym się trochę bardziej zmienić. Myślałem, że jestem za stary, żeby się zmieniać, i że nadal jestem facetem, którego poślubiła. Chyba się pomyliłem. ‒ A gdzie jest pana syn? ‒ Jess junior? Niedaleko ‒ rzekł Jess. ‒ Ale jest chory. Spędził trochę czasu na odwyku, trochę w więzieniu. Pomieszało mu się w głowie od narkotyków, złych narkotyków. Chcę powiedzieć, że nie jest całkiem normalny. To nie jest miła historia. Jezu, pomyślał. Po co ja to opowiadam tej małej dziewczynce? ‒ Dlaczego nie mieliście więcej dzieci? ‒ Ja chciałem ‒ przyznał Jess. ‒ Przynajmniej dwójkę. Może dziewczynkę albo dwie dziewczynki. Prosiłem, żebyśmy się postarali o więcej, ale ona powiedziała, że nie chce wydawać na ten świat kolejnych dzieci. Ale teraz wiem, że miała na myśli to ranczo. Miała na myśli mnie. Zorientował się, że powiedział za dużo, i odwrócił w bok głowę. ‒ Sam pan robi te wszystkie rzeczy na ranczu? ‒ Teraz tak ‒ powiedział. ‒ Kilka dni temu musiałem zwolnić mojego zarządcę. ‒ A co będzie, jeśli pan zachoruje czy coś w tym rodzaju? ‒ Wtedy robota nie będzie wykonana. ‒ To nie jest sprawiedliwe ‒ stwierdziła. ‒ W miarę sprawiedliwe ‒ odparł. ‒ Dlaczego miałoby być niesprawiedliwe? Ludzie nie mają gwarancji, że zarobią na utrzymanie. ‒ To po prostu nie jest w porządku ‒ wyjaśniła niezbyt pewnym tonem. ‒ Nie mówiłem, że to jest w porządku. Powiedziałem, że to sprawiedliwe. Annie umilkła, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś innym. ‒ Jestem pewna, że Billy nie był moim ojcem ‒ oznajmiła w końcu. ‒ Był ojcem Williama, ale nie moim. Któregoś dnia chciałabym odkryć, skąd pochodzę. Wiem, że skądś pochodzę. Przyjrzała mu się uważnie. Jess nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. W końcu jej
badawcze oczy ponownie spoczęły na krowie. ‒ Co to jest? ‒ zapytała. ‒ To pierwsze oznaki, że małe usiłuje się wydostać, a mama chce mu to ułatwić. Strumień cieczy wylał się z pluskiem na klepisko i rozprysnął drobnymi kropelkami na wszystkie strony. ‒ Zaczynamy ‒ powiedział Jess, chrząkając i zakładając lateksowe rękawiczki. ‒ Pomóż mi przyjąć na świat fabrycznie nową krówkę, Annie. ‒ Kurczę ‒ mruknęła. ‒ Fabrycznie nowa krówka. To dosyć obrzydliwe. - Życie nie jest usłane różami - stwierdził Jess, zdając sobie sprawę, że może to oznaczać zupełnie co innego, niż miał na myśli.
Niedziela, 7.05 Kiedy słońce wzeszło nad górami, Villatoro siedział już w swoim kompaktowym samochodzie, jadąc dwupasmową drogą na wschód, próbując się zorientować, gdzie jest, i starając się lepiej poznać okolicę. Plecy zesztywniały mu od spania na zbyt miękkim łóżku, kiszki grały marsza z głodu. Obudził się o piątej i przez godzinę wypił cały dzbanek cienkiej kawy z motelowego ekspresu, leżąc w łóżku i oglądając gimnastykę w kablówce. Teraz okrążył jezioro, wjechał w cień i mgiełkę, po czym wyskoczył na prosty odcinek i stary most nad zatoczką. Po jego lewej stronie wznosiły się strome zalesione góry. Drogę okalały gęste zarośla i wysoka do kolan, pokryta rosą trawa. Kiedy zza szczytów wyjrzało słońce, kropelki wody zapłonęły światłem i roziskrzyły się całe pola. Powietrze pachniało wilgotną sosną: Oddaliwszy się od Kootenai Bay, zaczynał lepiej rozumieć to miejsce. Miał do czynienia ze społecznością w okresie przejściowym, w której napływowa ludność ze swoją kulturą nakładała się na starą. Mniejsze, starsze domy stały blisko drogi. Wiele z nich udekorowano potężnymi okrągłymi ostrzami pił z wymalowanymi na nich górskimi scenkami. Te domy były urocze, ale sfatygowane, zamieszkane od pokoleń przez ludzi pracujących w tradycyjnym przemyśle wydobywczym, w kopalniach i przy wyrębie lasów. Miały mikroskopijne ogródki, małe białe płoty i emanowała z nich pokora, świadomy wysiłek właścicieli, żeby się nie przeliczyć. Ale były też i nowe domy: zbudowane na rozległych działkach fortece ze szkła i drewna, ze stojącymi na trawnikach nowymi tablicami, na których widniały nazwy „Duck Creek Ranch”, „Elkhorn Estate” czy „Spruce Casa”. Wszędzie widać było informacje o działkach na sprzedaż. Cała nowa społeczność formowała się na szkielecie starej. Budowano pola golfowe. W starych lokalach, nad których wejściami nadal widniały wyblakłe napisy w rodzaju DOM TOWAROWY albo ŻYWE PRZYNĘTY, urządzano kafejki i modne sklepy. Tuż przed granicą z Montaną zawrócił i ruszył z powrotem. Drogą jechało teraz więcej samochodów, ludzie się uaktywnili. Dostarczano gazety, przed restauracjami stały pickupy z napędem na cztery koła, ich kierowcy dopalali papierosy przed śniadaniem. Chude, opalone kobiety w nieokreślonym wieku, niektóre z psami na smyczach, truchtały wzdłuż brzegu jeziora w obcisłych kolorowych strojach i ze słuchawkami iPodów w uszach. Wjeżdżając ponownie do miasta, zerknął na zegarek. Nadal było zbyt wcześnie, żeby
Celeste odwiedziła komisariat, jeżeli odsłuchała jego wczorajszą wiadomość, i z tego względu nie mógł jeszcze liczyć na żadne informacje na temat Newkirka. Skierował się do centrum i stanął za poobijanym pick-upem naprzeciwko staroświeckiej knajpy o nazwie Panhandle Café. Zgasiwszy silnik, spojrzał przez przednią szybę i zamarł w bezruchu. Dwa metry przed sobą zobaczył wielki, okrągły pysk niedźwiedzia. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, na co patrzy, i przestało mu szybciej bić serce. To był rzeczywiście niedźwiedź, ale leżał na skrzyni stojącego przed nim pick-upa. Mimo otwartych oczu i wystającego z pyska szarego jęzora zwierzę było martwe. Jego głowa opierała się o tylną klapę, a przednie łapy wystawały z lewej i prawej strony tak, że można było odnieść wrażenie, iż próbuje się na nią wdrapać. Kiedy uspokoił mu się oddech, Villatoro otworzył drzwi i wysiadł, ani na chwilę nie spuszczając z oczu martwego zwierzęcia. Zobaczył teraz długą, gęstą strugę rdzawoczerwonej krwi, która płynęła od tylnej klapy pick-upa aż do ulicy i zbierała się w rynsztoku. ‒ Wiosenne polowanie na niedźwiedzie ‒ odezwał się ktoś za jego plecami, a Villatoro instynktownie podskoczył i zatrzasnął za sobą drzwi samochodu. ‒ Przepraszam ‒ powiedział mężczyzna. ‒ Nie chciałem pana przestraszyć. Był to dojrzały facet po sześćdziesiątce w poplamionym kowbojskim kapeluszu i lekkiej dżinsowej marynarce. Miał zabandażowaną dłoń. Villatoro rozpoznał w nim ranczera, który poprzedniego dnia odwiedził przed nim Jima Hearne’a w banku. Nie pamiętał, żeby miał wtedy bandaż na ręce. Nie przedstawili się sobie i Villatoro nie był pewien, czy facet go rozpoznał. Jakie nazwisko widniało na teczce, którą odłożył na bok Hearne? Rawlins? ‒ Już się nie boję ‒ powiedział. ‒ Podniosłem po prostu wzrok i zobaczyłem tego niedźwiedzia… ‒ Rozumiem ‒ odparł mężczyzna. ‒ Wolałbym, żeby tego nie robili, ale to taka tradycja. Kiedy myśliwy upoluje niedźwiedzia, ma obowiązek przywieźć go do miasta i postawić wszystkim kolejkę. Villatoro wskazał Panhandle Café po drugiej stronie ulicy. ‒ Można tam zjeść dobre śniadanie? ‒ zapytał. ‒ Czemu nie. Nie tak dobre jak kiedyś, ale nadal gromadzą się tam rankiem podobni do mnie weterani. ‒ Ludzie chodzą tu w niedzielę do kościoła? ‒ Owszem, chodzą. Ja też na ogół tam chodzę, ale nie dzisiaj. ‒ Tak tylko się zastanawiałem. Mieszkają tu chyba ludzie wierzący. Sam mieszkałem kiedyś w takim miejscu. Ranczer przyjrzał mu się podejrzliwie. Villatoro ponownie spojrzał na niedźwiedzia. ‒ Ludzie jedzą tutaj niedźwiedzie mięso? ‒ zapytał. Mężczyzna wzruszył ramionami. ‒ Niektórzy robią z niego kiełbasę. Smakuje podobnie jak wieprzowa. Sam nigdy jej raczej nie lubiłem.
Villatoro poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Wolałby, żeby niedźwiedź miał przynajmniej zamknięte oczy. Denerwował go także wysunięty z pyska język. Gdyby znaleziono go kiedyś zabitego, miał nadzieję, że język nie będzie mu wystawał z ust w ten sposób, spuchnięty, wyglądający jak szara kiełbasa. ‒ No cóż, dziękuję ‒ powiedział i przeszedł przez ulicę, kierując się do restauracji. Przed wejściem wrzucił dwie ćwierćdolarówki do automatu z gazetami i wziął ostatni egzemplarz „Kootenai Bay Chronicle”. Robiąc to, obejrzał się przez ramię. Facet w kowbojskim kapeluszu nadal stał po drugiej stronie ulicy, przyglądając się niedźwiedziowi. Na drzwiach jego pick-upa widniał napis RANCZO RAWLINSA. Nie pomyliłem się, pomyślał Villatoro. Nazywa się Rawlins.
• • • Dawno temu duży okrągły stół w rogu Panhandle zarezerwowany był rankiem dla ranczerów. Jess usiadł przy nim po raz pierwszy razem z ojcem jako chłopak. Nadal pamiętał swoją radość, kiedy siedział przy kontuarze, a ojciec dał mu znak, żeby do nich dołączył, i zrobił dla niego miejsce. Zaproszenie, żeby usiadł razem z dorosłymi, dużo znaczyło i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, utyskując pogodnie i ścieśniając się na półkolistej, wyłożonej winylem ławie, żeby zrobić mu miejsce. Pokpiwali z jego gorącej czekolady, proponując, że naleją mu do kubka mocnej kawy. Pozwolił im. Miał dość oleju w głowie, żeby siedzieć cicho i słuchać. Mówiono o cenach bydła, szkodliwych chwastach, drapieżcach, polityce i handlarzach bydła. Ale to działo się dawno temu. Jess chciał powtórzyć rytuał ze swoim synem, lecz wyglądało to zupełnie inaczej. Jess junior nie podszedł do stołu. Przewrócił tylko oczyma i odwrócił się do nich plecami. Inni ranczerzy w boksie widzieli, co się stało, i nagle bardzo zainteresowali się zawartością kubków z kawą. Jess został upokorzony. To było pierwsze z wielu upokorzeń, jakich doznał od swojego syna. Przy stole siedziała teraz liczna rodzina turystów, którzy ‒ sądząc po ich zaawansowanych technicznie butach i strojach ‒ wybierali się na całodzienną wędrówkę. Jess siadł na stołku przy barze i położył swój kapelusz denkiem na kontuarze. Trochę dalej grupka hałaśliwych mężczyzn otaczała młodego brodacza z krwią na koszuli, który upolował niedźwiedzia. ‒ Co mam dla pana zamówić? ‒ zapytał myśliwy, zwracając się do Jessa i ocierając z wąsów pianę z piwa. ‒ Wystarczy kawa. ‒ Nic mocniejszego? Na dworze mam niedźwiedzia. ‒ Widziałem go ‒ odparł Jess. ‒ Gratulacje, ale wystarczy kawa. Nie powiedział, że już wcześniej zjadł śniadanie z dwójką zaginionych dzieci.
• • • Villatoro obserwował tę wymianę zdań z boksu, w którym czekał na swoją kawę. W Rawlinsie było coś, co podziwiał: dyskretna godność, coś solidnego i staroświeckiego. Żałował, że się nie przedstawił, ale widok martwego niedźwiedzia wstrząsnął nim do szpiku kości. Zrobi to po śniadaniu. Były detektyw zamówił posiłek i rozłożył przed sobą gazetę. W numerze dominowały materiały na temat zaginięcia małych Taylorów. Na pierwszej stronie były ich fotografie, te same, które widział w banku i na ulotkach w biurze szeryfa. Pod wielkim tytułem
OSTATNIA WIDZIAŁA DZIECI zamieszczono zdjęcie kobiety, która podeszła do Rawlinsa w banku ‒ przedstawiono ją jako wiejską doręczycielkę listów Fionę Pritzle. Villatoro przeczytał fragment wywiadu. Już wysadzając rodzeństwo przy strumieniu, Pritzle miała wrażenie, że coś nie jest w porządku. „Powinnam była posłuchać tego, co podpowiadał mi instynkt ‒ stwierdziła ‒ i odwieźć po prostu te dzieci do matki”. Obwiniała się, ale już w następnym zdaniu uwalniała od odpowiedzialności: „Doszłam jednak do wniosku, że w żadnym wypadku nie mogły się tam wybrać bez zgody matki”. Biedna matka, pomyślał Villatoro, kręcąc głową. Tego tylko potrzebuje. Poszukał zdjęcia Moniki Taylor i znalazł je na następnej stronie. Była atrakcyjną kobietą, ale odmówiła wywiadu reporterowi „Chronicle”. Zamiast niej ochotnik o nazwisku Oscar Swann, który przedstawił się jako jej rzecznik, powiedział, że bierze leki i jest zbyt rozbita, by złożyć oświadczenie. Nazwisko Swann wydawało mu się znajome. Villatoro poczuł, że zaczyna szybciej oddychać. Czy to możliwe, że dwaj z nich wylądowali tu na północy? Czy to zbieg okoliczności? Nie chciało mu się w to wierzyć. Podkreślił nazwisko w gazecie i czytał dalej. Często cytowano szeryfa Eda Careya, przytaczając wypowiedzi z wywiadu, który Villatoro oglądał poprzedniego dnia w wiadomościach ze Spokane. Carey kilka razy wspomniał o zespole śledczym. PYTANY O WIĘCEJ SZCZEGÓŁÓW NA TEMAT GRUPY OKREŚLANEJ MIANEM DRUŻYNY MARZEŃ I SKŁADAJĄCEJ SIĘ Z EMERYTOWANYCH POLICJANTÓW Z LOS ANGELES, CAREY OŚWIADCZYŁ, ŻE ZAJMUJĄCY SIĘ TĄ SPRAWĄ OCHOTNICY SŁUŻĄ BEZINTERESOWNIE SWOIM CZASEM I DOŚWIADCZENIEM, A ON ORAZ MIESZKAŃCY HRABSTWA BĘDĄ JUŻ ZAWSZE ICH DŁUŻNIKAMI. CAREY NIE CHCIAŁ ZDRADZIĆ NAZWISK ŚLEDCZYCH, WYJAWIŁ TYLKO, ŻE KIERUJE NIMI WYŻSZY OFICER, KTÓRY PROWADZIŁ W PRZESZŁOŚCI WIELE WAŻNYCH DOCHODZEŃ.
• • • Jess czytał ten sam artykuł, umyślnie zasłoniwszy fotkę Fiony Pritzle filiżanką kawy. Swann został rzecznikiem Moniki Taylor? Co to, do diabła, oznaczało? Kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, kawa, którą machinalnie łyknął, wydała mu się gorzka i zimna. Jeżeli to, co usłyszał od Annie i Williama, było prawdą, Swann omotał Monicę, żeby uniemożliwić im wszelkie próby skontaktowania się z matką. Jeśli któreś z nich zadzwoni, będzie tam i prawdopodobnie odbierze telefon. Jezu, pomyślał. Na ekranie wiszącego w rogu telewizora pokazano dobrze już znane fotografie Annie i Williama, a potem mapę stanu Idaho. W sali zapadła cisza; wszyscy odwrócili się do telewizora. Następna była relacja na żywo: reporter stał pośrodku ulicy w Kootenai Bay, trzymając w ręku mikrofon i mówiąc prosto do kamery. Za jego ramieniem widać było szyld restauracji. ‒ Ten sukinsyn jest tuż za drzwiami! ‒ zawołał myśliwy, który upolował niedźwiedzia. ‒ Jeśli wyjdę na zewnątrz, zobaczycie mnie w Fox News! ‒ Dosyć już się ciebie naoglądaliśmy ‒ powiedział jego kumpel. Widząc twarze Annie i Williama w ogólnokrajowej telewizji, Jess zdał sobie sprawę, że musi podjąć zasadniczą decyzję. Bez względu na to, czy wierzył tym dzieciakom, przygarnął je, nie mówiąc nic nikomu, podczas gdy cały kraj poszukiwał ich i przejmował się ich losem. Nie informując od razu, że się odnalazły, przekroczył pewną granicę. Im dłużej trzymał to w sekrecie, tym bardziej był winny. Musiał jednak lepiej poznać sytuację. Jess zawsze podejmował decyzje samodzielnie. Wszyscy tak tu, do diabła, robili.
Kto mógł mu zarzucić, że chce zaczekać i zasięgnąć języka, by się upewnić, czy słusznie postępuje? Oczywiście dziś świat wyglądał inaczej. Dwudziestoczterogodzinne kanały informacyjne mówiły wszystkim, co mają myśleć i czym się przejmować. Jeśli te wielkie stacje telewizyjne uznały, że zaginięcie małych Taylorów to ważna wiadomość, nie było mowy o tym, by mogły się u niego dłużej ukrywać. Liczył tylko, że odkryje, co jest grane, zanim będzie musiał je oddać. Oddanie Annie i Williama nie nastręczało większych trudności. Mógł to w każdej chwili zrobić i mieć nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Ale komu miał je oddać? Swannowi?
• • • ‒ Dzień dobry, szeryfie ‒ pozdrowiła Careya stojąca za barem kelnerka. ‒ Co panu podać? Wraz z innymi klientami Villatoro patrzył, jak szeryf wchodzi ciężkim krokiem do restauracji i siada na stołku przy barze. Podobnie jak siedzący obok niego ranczer Carey zdjął z głowy kapelusz i położył go na blacie. Nawet myśliwy i jego znajomi przestali rozmawiać. ‒ Powinienem chyba coś zjeść, choć wcale nie jestem głodny ‒ powiedział Carey. ‒ Nie za bardzo wysmażone jajka z szynką i pszenną grzanką. I kawa. Kelnerka zapisała zamówienie i poszła przekazać je do kuchni. Szeryf miał pogniecioną koszulę od munduru, nieogoloną twarz i podkrążone oczy. Siedząc ze zgarbionymi ramionami, wziął w obie dłonie kubek z kawą i zaczął ją ostrożnie popijać. ‒ Ma pan jakieś nowe wiadomości, szeryfie? ‒ zapytał myśliwy, który upolował niedźwiedzia. Carey westchnął. ‒ Nie ‒ odparł, a potem zdając sobie sprawę, jak beznadziejnie to zabrzmiało, dodał szybko: ‒ Ale pracujemy nad sprawą.
• • • ‒ Co to za historia z tymi ochotnikami? To naprawdę byli gliniarze? ‒ zapytał cicho Jess, zwracając się do szeryfa. Carey zmierzył go chłodnym spojrzeniem, jakby starał się zorientować, czy jest jego poplecznikiem, czy też należy do czterdziestu dziewięciu procent, które głosowało przeciwko niemu. ‒ Pan nazywa się… ‒ Jess Rawlins. ‒ Zgadza się ‒ przytaknął Carey, udając, że go sobie przypomina. ‒ Mam ranczo na północ od miasta, niedaleko Sand Creek. ‒ Owszem. Nieopodal miejsca, w którym zaginęli mali Taylorowie. ‒ Ponad szesnaście kilometrów ‒ odparł Jess takim tonem, jakby się tłumaczył. Szeryf również to usłyszał.
‒ Nie o to mi chodziło… niczego nie sugeruję ‒ mruknął urażony. Jess przeszedł nad tym do porządku dziennego. ‒ A ci pańscy ochotnicy? ‒ przypomniał. ‒ Tak, wszyscy to ekspolicjanci ‒ rzekł Carey zadowolony, że zmienili temat. ‒ Emerytowani funkcjonariusze z Los Angeles. Ale nie są jeszcze tacy starzy. ‒ Ilu ich jest? ‒ Czterech pracuje bezpośrednio ze mną, kolejnych kilkunastu bierze udział w poszukiwaniach. Jess pokiwał głową. Annie narysowała to, o co ją prosił. Sporządzone przez nią portrety pamięciowe miał złożone w kieszeni. Były dość uproszczone: chudy mężczyzna z siwymi włosami i błękitnymi oczyma, drugi w czapce bejsbolowej, trzeci większy, śniady, z czarnymi wąsami. Było ich trzech, nie czterech. A potem przypomniał sobie o Swannie. ‒ Czy wcześniej wszyscy się znali? ‒ zapytał. ‒ Chyba tak ‒ odparł Carey. ‒ Odnoszą się do siebie dość poufale. I nie mają jakby wątpliwości, kto jest ich przywódcą. ‒ Kto nim jest? ‒ Facet o nazwisku Singer. Z tego, co rozumiem, był kiedyś porucznikiem. ‒ Ten facet, Swann… ‒ Jess postukał palcem gazetę, starając się ukryć, że drżą mu ręce. ‒ Piszą tutaj, że jest rzecznikiem Moniki Taylor. Jak do tego doszło? Miał wrażenie, że szeryf zaczyna się mieć na baczności. Może zadawał mu za dużo pytań. ‒ Zna go pan? ‒ zapytał Carey. ‒ Wpadło mi w ucho to nazwisko ‒ odparł zgodnie z prawdą Jess. ‒ Najwyraźniej przyjaźnił się z matką. Zgłosił się na ochotnika, żeby dyżurować przy niej, kiedy ktoś zadzwoni. Ale biorąc pod uwagę, jak bardzo się tym interesują media, przez większość czasu będzie od niej odganiał reporterów. Naprawdę nie mogę do tego oddelegować własnych ludzi. Jess pokiwał głową. ‒ To trochę głupie pytanie, ale czy to jedyna duża sprawa, nad którą pan teraz pracuje? Słyszałem niepotwierdzone plotki o popełnionym na terenie hrabstwa morderstwie. Carey uniósł brwi i spojrzał na niego zupełnie inaczej. Ten stary to jakiś czubek ‒ mówiła jego mina. ‒ Gdzie pan je, u licha, słyszał? ‒ zapytał, ściszając głos podobnie jak wcześniej Jess. ‒ Wie pan, ludzie gadają. ‒ I gdzie miało dojść do tego morderstwa? ‒ Przy strumieniu. Carey pokręcił głową. Żyła wystąpiła mu na czole i Jess widział, jak pulsuje. ‒ Wolałbym, żeby trzymali się rzeczywistości, do jasnej cholery. ‒ Więc w okolicy nie doszło do żadnego innego poważnego przestępstwa?
‒ To im nie wystarcza? ‒ odparł z wściekłą i jednocześnie błagalną miną szeryf i podobnie jak to zrobił wcześniej Jess, stuknął palcem gazetę. Kelnerka wyszła z kuchni z jego śniadaniem i dolała mu kawy. ‒ Wybaczy pan… ‒ powiedział Carey, pochylając się nad talerzem i maczając koniec grzanki w żółtku. Jess się odsunął. Nie zauważył, że do restauracji wszedł kolejny mężczyzna i skierował się prosto do szeryfa.
• • • Zobaczył go za to Villatoro. To był Newkirk. Stając przy szeryfie, objął go ramieniem, żeby powiedzieć mu coś w zaufaniu.
• • • Jess odwrócił wzrok, ale nadstawił uszu. Mężczyzna zaczął coś szeptać o taśmie wideo. Miał na głowie bejsbolową czapkę. ‒ Jak do nas trafiła, Newkirk? ‒ zapytał szeryf, trzymając grzankę w połowie drogi między talerzem i ustami. ‒ Ktoś podrzucił ją dziś rano. Znaleźliśmy ją w torbie na zakupy przy frontowych drzwiach komisariatu. Nikt nie widział, kto ją podrzucił. ‒ Oglądaliście ją? Newkirk pokiwał z powagą głową. ‒ Pan też musi ją obejrzeć, szeryfie. ‒ Mogę chociaż skończyć śniadanie? ‒ Nie, nie sądzę. Carey poprosił kelnerkę, żeby zapakowała mu śniadanie do pojemnika. ‒ Kto na niej jest? Są na niej dzieci? Newkirk rozejrzał się szybko po sali, zanim udzielił odpowiedzi. Coś go najwyraźniej wzburzyło i Jess spojrzał w tę samą stronę. Newkirk patrzył na śniadego mężczyznę jedzącego śniadanie w boksie, tego samego, który przestraszył się martwego niedźwiedzia po drugiej stronie ulicy.
• • • Kiedy Newkirk wyszedł wraz z szeryfem, Jess wyjął z kieszeni rysunek Annie. Tak, to był on, facet w bejsbolowejczapce. Rzucił na kontuar dwa dolary i zsunął się ze stołka. Gdy wkładał na głowę kapelusz, podszedł do niego facet z boksu. ‒ Nie przedstawiłem się wcześniej. Jestem Eduardo Villatoro. ‒ Jess Rawlins. ‒ Mogę panu postawić kawę? ‒ zaproponował Villatoro, wskazując wolne krzesło w swoim boksie. ‒ Wyczerpałem już swój dzienny limit. ‒ W takim razie czy mógłbym pana o coś zapytać?
‒ Śmiało. ‒ Usłyszałem, jak rozmawiał pan z szeryfem. Wspomniał o człowieku, z którym współpracuje, byłym poruczniku policji. Jak brzmi jego nazwisko? ‒ Powiedział, że Singer. Villatoro zmrużył oczy. Miał już trzech. ‒ Zna go pan? ‒ Tak. To nazwisko jest mi świetnie znane. Jess przyjrzał się bacznie twarzy Latynosa, zastanawiając się, co przez to rozumie. ‒ Chyba napiję się jednak z panem tej kawy ‒ powiedział.
Niedziela, 9.55 Pierwsze trzydzieści sekund taśmy zajmował rozgrywany w ramach play-offu mecz futbolowy Seattle Seahawks z poprzedniego sezonu. Kiedy rozgrywający odwrócił się, żeby podać piłkę, na ekranie pojawiła się śnieżna biel, a następnie jaskrawo oświetloneramiona i głowa mężczyzny w ciemnym poza tym pokoju. ‒ Nazywam się Tom Boyd… Znajdowali się w centrum dowodzenia, drzwi były zamknięte. Newkirk stał z tyłu i patrzył na ekran zza ramienia szeryfa. Czuł kwaśny smak na podniebieniu. Żołądek podchodził mu do gardła i łzawiły oczy. Nie oglądał wcześniej wideo, bo nie chciał patrzeć, jak kręcono je poprzedniej nocy. Zamiast tego siedział na tarasie na górze, popijając wild turkey i patrząc, jak gwiazdy odbijają się w tafli odległego jeziora. Wiedział tylko, że trwało to bardzo długo. Próbowali dziewięć razy, zanim wszystko wyszło, jak trzeba, powiedział później Gonzalez. Newkirk wrócił do domu o wpół do piątej rano. Drzwi sypialni były zamknięte na klucz, pościel leżała na kanapie w salonie. Nawet jego pies nie chciał mieć z nim do czynienia. ‒ Pracuję w oddziale United Parcel Service w Kootenai Bay. Muszę zrzucić coś z piersi, zanim na dobre opuszczę ten kraj… Boyd wyglądał okropnie, pomyślał Newkirk. Miał białą, wycieńczoną twarz, oczy lśniły mu i wydawały się jednocześnie kompletnie puste. Newkirk zauważył, że albo Singer, albo Gonzo zapięli mu kołnierzyk koszuli, żeby ukryć ślady po paralizatorze. Ale kiedy Boyd, mówiąc, odwrócił lekko głowę, zdawało mu się, że widzi górny skraj jednego z nich. Czy ktoś inny spostrzeże oparzenie, jeśli nie będzie wiedział, czego szukać? Newkirk poczuł gorącą falę w gardle i się odwrócił. Musiał się szybko napić zimnej wody. ‒ Nie chciałem zrobić krzywdy tym dzieciakom. Nie pamiętam nawet, jak to się stało. To znaczy, co to spowodowało. To było tak, jakbym jeszcze przed chwilą tam był, a potem obudził się, kiedy było już po wszystkim. Tak jakby urwał mi się film czy coś w tym rodzaju. Naprawdę bardzo mi z tym źle… ‒ Niech to szlag! ‒ jęknął szeryf. Newkirk spojrzał na niego. Facet wyglądał źle już przy śniadaniu, ale nie tak źle jak teraz. Wyglądało to, jakby Carey zapadał się w sobie. Opuścił ramiona i ręce zwisły mu po bokach.
‒ Nie powiem, gdzie są ciała, poza tym pewnie ich nigdy nie znajdziecie. Mogę tylko powiedzieć, że nie cierpiały nawet w przybliżeniu tak bardzo, jak ja cierpię teraz. Pewnie, że mi przykro. Nie zasłużyły na to. Może gdyby matka nauczyła je, że nie wolno kraść… choć właściwie wcale jej nie winię. Potrzebuje pomocy, ale ode mnie jej nie otrzyma. ‒ Boyd przerwał na chwilę i przełknął ślinę, jakby chciał przezwyciężyć ból. ‒ Mnie też nie starajcie się szukać ‒ podjął. ‒ Kiedy będziecie to oglądać, będę tak daleko, że nigdy mnie nie znajdziecie. Mogę tylko powiedzieć, że żałuję tego, co się stało, i że coś takiego nigdy więcej się nie zdarzy. Skończyłem z prochami i alkoholem. Po raz pierwszy od początku nagrania Boyd zerknął w bok, a potem spojrzał z powrotem w obiektyw. Dla Newkirka powód był oczywisty: chciał się przekonać, czy to, co powiedział, zyskało aprobatę. Ale czy ktoś inny potrafił się tego domyślić? ‒ To wszystko. Koniec. Dla ciebie to na pewno koniec, pomyślał Newkirk. Na ekranie znowu pojawiła się śnieżna biel i po chwili kontynuacja meczu. W pokoju zabrzmiał głos komentatorów omawiającychpowtórkę. Przez kilka minut nikt się nie odzywał. Singer podszedł w końcu do odtwarzacza i wcisnął pauzę. ‒ Chce pan to zobaczyć ponownie? ‒ zapytał szeryfa. ‒ Jezu ‒ szepnął Carey. ‒ Nie, w tym momencie nie chcę tego znowu oglądać. ‒ Wydaje się, że mamy naszego faceta ‒ powiedział Singer. ‒ Inna sprawa, czy uda nam się go znaleźć. ‒ Te biedne dzieci… Mój Boże. ‒ Kaseta należała do Boyda, nie ma co do tego wątpliwości ‒ stwierdził Singer. ‒ Miał całą taśmotekę meczów Seahawks z zeszłego roku: osiemnaście kaset ustawionych jedna przy drugiej na półce. Brakowało tylko ostatniej, czyli tej, którą właśnie obejrzeliśmy. Podobnie jak kamery wideo, ale zostawił do niej futerał. ‒ Może powinniśmy użyć psów ‒ zasugerował Gonzalez. ‒ Moglibyśmy dać im do powąchania ubrania z domu matki i wysłać w pobliże strumienia. Moim zdaniem tam właśnie odnajdziemy ciała. Nie wiem, jak to tutaj wygląda, ale w LA mieliśmy facetów z psami, do których mogliśmy w razie potrzeby zadzwonić. Carey nie był chyba zdolny się poruszyć ani odezwać. Wpatrywał się w nieruchomy obraz na ekranie. ‒ Szeryfie? ‒ zapytał łagodnie Singer. ‒ Matka musi się dowiedzieć ‒ rzekł. ‒ Niezbyt uśmiecha mi się ta rozmowa. Na twarzy Singera odmalowało się współczucie. Newkirk poczuł kolejną gwałtowną falę żółci i ponownie udało mu się opanować. Spojrzał przez okno na pusty budynek rady miejskiej, mając nadzieję, że powstrzyma torsje, nie patrząc na Singera, Gonzaleza i Careya. ‒ Moglibyśmy zadzwonić do Swanna ‒ zaproponował Singer. ‒ Mógłby przekazać jej wiadomość. Szeryf zrobił zatroskaną minę. ‒ Nie. To coś, co należy do moich obowiązków. ‒ Swann zna ją bliżej. Może lepiej będzie, jeśli usłyszy o tym od niego.
Carey przez chwilę się zastanawiał. ‒ Chyba ma pan rację ‒ stwierdził. Tchórz, pomyślał Newkirk. ‒ Czas ogłosić alarm Amber i wezwać FBI ‒ dodał Carey. ‒ Mamy podejrzanego, ale ta sprawa przekracza nasze kompetencje. Boyd jest już teraz pewnie w Nevadzie albo w Kanadzie. Oczy Singera zabłysły, ale tak szybko, że Newkirk nie był pewien, czy szeryf w ogóle to zauważył. ‒ Tylko nie FBI ‒ powiedział Singer. ‒ Wie pan, jak to wygląda, kiedy wchodzą i kompletnie przejmują sprawę? Oglądałem to nieraz, niech pan mi wierzy. Najniebezpieczniejsze miejsce na ziemi to tych kilka metrów między rzecznikiem FBI i kamerą telewizyjną. Uczynią wszystko, by pokazać, że miejscowa policja jest niekompetentna i nieudolna. Federalni i tak nie zrobią niczego, o czym już wcześniej nie pomyśleliśmy. Carey pokręcił głową. ‒ Ktoś musi przeanalizować taśmę. Może uda im się ustalić, gdzie została nagrana, albo zobaczą na niej coś, czego my nie dostrzegliśmy. Newkirk był zaskoczony determinacją szeryfa i przestraszony tym, jaki obrót nagle przybrały sprawy. Singer był pewien, że Carey nie będzie mu się sprzeciwiał. ‒ Jakie to ma znaczenie, gdzie ją nagrał? ‒ zapytał teraz. ‒ Ważne jest, co powiedział. Przyznał się do winy, szeryfie. Mamy naszego sprawcę. Teraz musimy się skupić na odnalezieniu Boyda i zlokalizowaniu zwłok. FBI niewiele nam w tym pomoże. Zna pan to hrabstwo lepiej, niż oni kiedykolwiek poznają. Carey odchrząknął. ‒ Nie przekonuje mnie to, że Boyd przyznał się na taśmie, prowokując nas jakby, żebyśmy go odnaleźli. Nie robi wrażenia dumnego ze swego czynu. Czuje się fatalnie i z pewnością fatalnie wygląda. Może zrobił to, żeby oczyścić sumienie, ale dlaczego po prostu się nie zgłosił? To nie jest jakiś zatwardziały kryminalista, ale tutejszy chłopak, który zszedł na złą drogę. ‒ Szeryfie… Carey spojrzał twardo na Singera. ‒ Zgadza się. Z tego, co pamiętam, to ja jestem tutaj szeryfem. Rozsądnie będzie zwrócić się o pomoc do specjalistów. Komuś z zewnątrz, pomyślał Newkirk, mogłoby się wydać, że szeryf wygrał. Jednak twarz Singera była chłodna i nieprzenikniona. Jakby przyjął do wiadomości to, co powiedział szeryf, i się nad tym zastanawiał. Newkirk znał Singera i wiedział, że porucznik jest najgroźniejszy, kiedy wydaje się spokojny. ‒ W porządku ‒ rzekł Singer, lekko się uśmiechając. ‒ Pan jest szeryfem. Jesteśmy tu, żeby panu pomóc, a nie podpowiadać, co ma pan robić. Ale proszę nie zapominać, że kiedy w sprawę włączy się FBI, to nie będzie już pańskie przedstawienie. Federalni wszystko sprawdzą. Sposób, w jaki prowadzone było śledztwo, jak zarządza pan swoim biurem, wszystko. Jeśli nie odnajdą Boyda i tych ciał, stwierdzą, że sprawa została spaprana na wczesnym etapie. Co godzina będą zwoływali konferencje prasowe, żeby
rzucić mediom jakieś ochłapy, i w końcu zwalą wszystko na pana. Nie zasługuje pan na to, szeryfie Carey. Nie zrobił pan nic złego. Wypruwał pan sobie żyły, podobnie jak my. Ale ostatecznie, bez względu na to, czym to się skończy, wśród wyborców znajdą się tacy, którzy dojdą do wniosku, że wezwał pan kawalerię, kiedy sprawa była już przegrana. Powiedział pan chyba, że głosowało na pana tylko pięćdziesiąt jeden procent wyborców. Ile głosów przesądziło o pańskim wyborze? Moim zdaniem mniej niż sto. Ile osób uzna, że spieprzył pan sprawę, mimo że to nieprawda? Nie mieszkam tu od dawna, ale wystarczająco długo, by wiedzieć, że obywatele nie lubią, kiedy w ich sprawy wtrącają się federalni. Ludzie tutaj cenią sobie niezależność. Po co wybierać szeryfa, skoro ściąga federalnych za każdym razem, kiedy nie wie, co robić? Carey słuchał w milczeniu, nie spuszczając wzroku z Singera. Po chwili spojrzał na Gonzaleza, który siedział nieco z tyłu ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, najwyraźniej rozczarowany jego postawą. Na koniec odwrócił się do Newkirka, który wydął wargi i dodał: ‒ Niech pan robi to, co pan musi, szeryfie. ‒ Dwanaście godzin ‒ oświadczył Carey, wstając z krzesła. ‒ Tyle macie czasu, żeby zrobić porządek. W Coeur d’Alene jest facet z psami, z którym mamy umowę. I oprócz ogłoszenia alarmu Amber musimy wydać list gończy za Boydem, by mieć pewność, że szukają go w całym kraju. Napiszemy tam, że może być niebezpieczny i uzbrojony. Ale jeśli nie odnajdziemy Boyda albo tych zwłok w ciągu dwunastu godzin, wzywam FBI. ‒ Uczciwe postawienie sprawy ‒ stwierdził Singer. Newkirk wbił w niego wzrok. Co on kombinuje? Jakie możemieć znaczenie jeden dzień? Carey wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi, lecz za chwilę otworzył je z powrotem i zajrzał do środka. ‒ Poprosi pan Swanna, żeby przekazał wiadomość matce? ‒ zapytał. ‒ Zrobię to ‒ odparł Singer. ‒ Ale nie wydawałbym żadnych publicznych oświadczeń na temat tego przyznania się do winy. Przynajmniej do jutra. ‒ Powiem prasie o alarmie ‒ zgodził się Carey. ‒ Do tego czasu będziemy musieli wysłuchiwać kolejnych opowieści o białych suprematystach, którzy tu kiedyś mieszkali.
• • • ‒ To znaczy, że musimy dzisiaj odnaleźć te dzieci ‒ powiedział Singer do Newkirka i Gonzaleza, kiedy za szeryfem zamknęły się drzwi. ‒ Kawał sukinsyna ‒ mruknął Gonzalez. ‒ Może ta taśma była złym pomysłem. Singer pokręcił głową. ‒ Nie, nie była. Szeryf nie ma teraz wątpliwości, kto to zrobił. Po to właśnie ją nagraliśmy. ‒ A co będzie, jeśli przyjrzy jej się FBI? ‒ zapytał Newkirk. ‒ Co będzie, jeśli dojdą, że została spreparowana? Albo zobaczą, jak Boyd spogląda na Gonzaleza, żeby się upewnić, czy wszystko dobrze powiedział. Kiedy odwrócił głowę, zdawało mi się, że widzę ślady po paralizatorze. Singer zmierzył go chłodnym spojrzeniem. Newkirk umilkł.
‒ Podarowaliśmy szeryfowi zeznanie, Newkirk. Podaliśmy mu je na tacy. Zastanowi się nad tym i zrozumie, że lepiej zamknąć tę sprawę, niż ją rozgrzebywać. ‒ A jeśli tego nie zrobi? Sprawiał wrażenie zdeterminowanego. ‒ Wtedy się tym zajmiemy ‒ rzekł Singer. ‒ Mamy nad nim przewagę. To nie jest takie trudne. ‒ Gdzie są te pieprzone bachory? ‒ zapytał retorycznie Gonzalez, spoglądając na rozpiętą na ścianie mapę hrabstwa. ‒ Może są już martwe. Jak długo para dzieciaków może przetrwać w tych lasach, tak żeby nikt ich nie zauważył? ‒ Niewykluczone, że ktoś je ukrywa ‒ odparł Singer, zniżając głos do szeptu. ‒ Jeżeli tak jest, musimy odkryć kto. ‒ Co będzie, jeśli zostaną odnalezione? ‒ zapytał Newkirk. ‒ Jeżeli się pojawią, jesteśmy w idealnej sytuacji, żeby się tym zająć ‒ stwierdził Singer. ‒ Dotrzemy do nich, zanim zaczną kłapać dziobami. Nasz facet jest z ich matką, pamiętacie? Myślicie, że coś pisną, wiedząc, co może się jej wtedy przytrafić? Nie mają szans pozostawać poza naszą kontrolą dość długo, żeby nam zaszkodzić. Wolałbym jednak, byśmy nie musieli podążać tą drogą ‒dodał Singer, zmieniając nagle zdanie. ‒ Jest zbyt niepewna. Więc musimy znaleźć te dzieciaki teraz. Wiemy, że gdzieś tam są. Musimy się tym zająć natychmiast. Gonzalez się zgodził. Newkirk nic nie powiedział. ‒ Panowie, upewnijcie się, czy macie naładowane komórki. Kiedy już uporamy się z przesyłką, chcę, żebyście obaj wypuścili się w teren. Zacznijcie tam, gdzie je ostatnio widzieliśmy, koło domu Swanna. Do tej pory trzymałem ekipy ochotników z dala od tego miejsca. Koncentrują poszukiwania w pobliżu strumienia, gdzie, jak wiemy, ich nie ma. Więc zacznijcie od Swanna. Odwiedzajcie dom po domu i sprawdzajcie zabudowania. Mogły się ukryć w jakiejś starej szopie albo pustej stodole. Newkirk przypomniał sobie nagle, że wieczorem miał odebrać synów po treningu baseballu. Jezu… Singer rozmawiał już przez komórkę ze Swannem. ‒ Swann może się z tobą spotkać w swoim domu za czterdzieści pięć minut ‒ powiedział do Gonzaleza. ‒ Zdołasz mu dostarczyć tak szybko przesyłkę? Gonzalez pokiwał głową. ‒ Tak samo jak poprzednio? ‒ Tak. ‒ Ile one mogą zeżreć, na litość boską? Singer się uśmiechnął. ‒ Mogą zeżreć całkiem sporo, Gonzo. ‒ Czy karmienie ich mięsem naszprycowanym sterydami nie jest niehumanitarne? ‒ Gonzalez się roześmiał. ‒ To nie będzie już ekologiczna wieprzowina. ‒ Chwileczkę ‒ odezwał się Newkirk. ‒ Dlaczego mi nie powiedzieliście? ‒ Pan Boyd zszedł z tego świata ‒ odparł Singer. ‒ Nie był z niego wcale taki twardziel ‒ rzucił Gonzalez. ‒ Umarł ze strachu czy z jakiegoś innego powodu. Znalazłem go martwego dziś rano.
Newkirk przez chwilę milczał. Gonzalez rozłożył bezradnie ręce. I co ja miałem zrobić? ‒ mówiła jego mina. ‒ Za ostro go potraktowałeś ‒ stwierdził Newkirk. Gonzalez wzruszył ramionami. ‒ Mówiłeś, że zostawicie go przy życiu ‒ powiedział Newkirk do Singera. ‒ Poradzimy sobie z tym ‒ odparł tamten lekceważącym tonem. ‒ Jedź zastąpić Swanna w domu matki. Nie pozwól jej odbierać żadnych telefonów ani rozmawiać z kimkolwiek, zanim go nie sprawdzisz. Generalnie nie dopuszczaj do niej nikogo. Swann szybko się uwinie i cię zwolni. Newkirk pokiwał głową. Podobnie jak Gonzalez instynktownie sprawdził, czy ma broń pod kurtką i komórkę w kieszeni koszuli. Chciał poprawić pałkę przy pasie, ale oczywiście już jej nie nosił. ‒ Aha ‒ powiedział Singer do Swanna, z którym rozmawiał przez telefon. ‒ Przekaż jej, że Tom Boyd przyznał się do winy. Dzięki temu nie będzie przez jakiś czas wychodzić z sypialni. Porucznik rozłączył się, schował komórkę do kieszeni i spojrzał nagle na Newkirka. ‒ Jesteś z nami, Newkirk? ‒ O co ci chodzi? ‒ Chyba nie pękasz? ‒ Nie. Rzecz w tym, że dziś wieczorem miałem do załatwienia pewne sprawy. Gonzalez parsknął śmiechem. ‒ Nie sądzisz, że to jest trochę ważniejsze? ‒ powiedział Singer, po czym przeszedł przez pokój i zarzucił Newkirkowi rękę na ramię. Mimo pozorów serdeczności Newkirk poczuł, jak palce tamtego wbijają mu się mocno w kark. ‒ Przeprowadzę nas przez to, Newkirk. Wszystko będzie jak dawniej, będziemy mogli o tym zapomnieć i żyć dalej. ‒ W porządku. ‒ Zaufaj mi. Wszystko jest pod kontrolą. ‒ Newkirk poczuł, że palce porucznika przestały się wbijać. Singer strącił mu czapkę z głowy i zmierzwił włosy. ‒ Miej włączoną komórkę. Newkirk przypomniał sobie nagle o czymś, co miał mu powiedzieć wcześniej. ‒ Dziś rano w restauracji znów widziałem tego gliniarza z Arcadii ‒ oznajmił. ‒ Villatora? ‒ Siedział tam i wszystko obserwował. Ten kutas działa mi na nerwy, poruczniku. Ma w sobie coś takiego… ‒ Sprawdzam go ‒ stwierdził Singer. ‒ Mogą z nim być kłopoty. Gonzalez autentycznie się roześmiał. ‒ Świetnie. Kolejne kłopoty. Kolejny cel do odstrzału.
• • • Newkirk zdążył wpaść do łazienki, zanim zwymiotował. Wycierając twarz papierowym
ręcznikiem, spojrzał w lustro i zobaczył więźnia sprzątającego budynek, tego samego, który uderzył w drzwi mopem poprzedniego wieczoru. ‒ Na co się, kurwa, gapisz? ‒ zapytał. ‒ Na nic ‒ odparł sprzątacz. ‒ Będę chyba musiał to posprzątać. ‒ Chyba będziesz musiał ‒ rzucił Newkirk, po czym wyszedł, wycierając usta rękawem.
Niedziela, 10.15 Monica Taylor przyjęła wiadomość ze spokojem, który ją samą zaskoczył. ‒ Nie wierzę w to ‒ powiedziała prosto w oczy Swannowi. ‒ Co to znaczy, że nie wierzysz? ‒ zapytał, zamykając klapkę komórki. ‒ Przyznał się na taśmie wideo! Monica pokręciła głową. ‒ Nie. Swann wpatrywał się w nią bez mrugnięcia okiem. ‒ Dlaczego miałby skłamać w takiej sprawie? Co cię opętało, że w to nie wierzysz? Nie wiedziała i nie dbała o to. Poza tym uświadomiła sobie, że w ogóle nie chodzi o Toma Boyda. Chodziło o uczucie, z jakim obudziła się rano. Nie potrafiła wyjaśnić tego sobie, a tym bardziej Swannowi, ale budząc się, po prostu wiedziała, że jej dzieci nadal żyją. Tak jakby po raz pierwszy zdała sobie sprawę z istnienia niewidzialnej pępowiny, która łączyła ją z Annie i Williamem, i z tego, że ta pępowina nie została zerwana. Jej dzieci żyły. Były prawdopodobnie przerażone i samotne. Być może skrzywdzone. Jednak nadal żyły. ‒ Chcesz zobaczyć tę taśmę? ‒ zapytał Swann, podnosząc głos. ‒ Możemy zaraz pojechać do biura szeryfa i ją sobie obejrzysz. ‒ Nie chcę jej oglądać. Swann westchnął gniewnie i się odwrócił. Monica upiła łyk kawy. Tego ranka nie zgodziła się wziąć przepisanych leków. Rozjaśniło jej się w głowie. Widziała Swanna przy kuchence, zauważyła, że się nad czymś zastanawia, ściskając w ręku telefon. Czy chciał do kogoś zadzwonić? ‒ Zaprzeczenie to bardzo silna emocja, zdaję sobie z tego sprawę ‒ powiedział, ponownie się do niej odwracając. ‒ To pierwsza naturalna reakcja. Ale w którymś momencie musisz zaakceptować prawdę, Monico, bez względu na to, jak jest okrutna. ‒ Niczego nie muszę akceptować, Oscarze. Swann wybałuszył oczy i znów się od niej odwrócił. Wydało jej się to dziwaczne. Jej nieprzejednanie nie wzbudziło w nimwspółczucia lub żalu, lecz gniew. Tak jakbym nie odgrywała we właściwy sposób swojej roli, pomyślała i prawie się uśmiechnęła. Nigdy nie odgrywałam dobrze żadnej roli. To był mój problem. Może tym razem wyjdzie mi to na dobre. ‒ Może poproszę, żeby w biurze szeryfa zrobili kopię tej kasety i przywieźli ją tutaj ‒ odezwał się Swann bardziej do siebie niż do niej. ‒ Masz magnetowid? ‒ Mam ‒ odparła ‒ ale to nie ma znaczenia. ‒ Chodzi ci o Boyda? ‒ zapytał. ‒ Na tym polega twój problem? Uważasz, że facet
nie byłby do tego zdolny? Nie odpowiedziała. Wiedziała, że Tom jest zdolny do wszystkiego, kiedy jest wściekły. ‒ Nadal go kochasz czy co? ‒ Nigdy go nie kochałam ‒ odrzekła. ‒ Teraz to sobie uświadomiłam. Nie kochałam go taką miłością, jaką darzę swoje dzieci. Swann chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Wlepił w nią po prostu wzrok, jakby była niezdolnym do ludzkich uczuć mutantem. ‒ Jak się nazywał ten ranczer, z którym wczoraj rozmawiałeś? ‒ zapytała. ‒ Pamiętasz? ‒ A co to ma z tym wspólnego? Poza tym nie podał mi swojego nazwiska. ‒ Dlaczego otworzyłeś wczoraj drzwi do mojej sypialni? To pytanie zbiło go z pantałyku. ‒ Że co? ‒ Dlaczego stałeś w moim pokoju? ‒ Ja… ‒ Nie zaprzeczaj. Widziałam cię. Swann oparł się o kuchenny blat, nadal wpatrując się w nią w ten swój dziwny sposób. ‒ Chciałem się upewnić, czy dobrze się czujesz. Monica lekko się uśmiechnęła. ‒ Naprawdę? ‒ Tak, naprawdę. ‒ Nie miałeś nadziei, że zaproszę cię do łóżka? Obserwowała go uważnie i zauważyła, że zaczerwienił się na karku. ‒ Chyba ci odbiło, moja pani ‒ odparł, unikając jej wzroku. ‒ Tak właśnie myślałam ‒ powiedziała. Jak ten człowiek, który chciał uchodzić za miłego i dojrzałego, mógł w ogóle myśleć o przespaniu się z matką, której zaginęły dzieci? Dlaczego po poinformowaniu jej, że dzieci zostały zamordowane, zareagował gniewem, kiedy nie wpadła w skrajną rozpacz? Czy naprawdę siedział tutaj, żeby ją chronić, dodawać jej otuchy i doradzać? Może po prostu miał jej pilnować. A jeśli tak, to dlaczego? Co on takiego wiedział? Monica nie zdradzała się z tym, co myśli. Miała nadzieję, że nie widać tego po jej twarzy. Miała nadzieję, że jej jednak nie odbiło. Swann ruszył do frontowych drzwi, zanim jeszcze zadźwięczał dzwonek. Monica została sama, zatopiona w myślach. Słyszała prowadzoną półgłosem rozmowę w progu. Po chwili Swann wprowadził do kuchni młodszego od siebie mężczyznę, który ostrożnie jej się przyjrzał. ‒ To funkcjonariusz Newkirk ‒ powiedział Swann. ‒ Zostanie z tobą przez kilka godzin. Ja muszę załatwić pewną sprawę. Toporządny facet i zna sytuację. Będzie mógł ci
pomóc, Monico. Monica przyjrzała się Newkirkowi. Niższy od Swanna, miał brudne jasne włosy, które wystawały spod bejsbolowej czapki. Był blady i robił wrażenie spiętego, miał jednak takie samo twarde spojrzenie jak Swann. Kolejny eksgliniarz. Zauważyła, że ma na palcu obrączkę. ‒ Jest pan moim nowym strażnikiem? ‒ zapytała. Newkirk zerknął szybko na Swanna, oczekując wyjaśnienia.Swann pokręcił ze smutkiem głową. ‒ Dowiedziała się właśnie o taśmie wideo ‒ stwierdził. ‒ Bardzo nią to wstrząsnęło. Newkirk pokiwał głową, jakby to rozumiał. ‒ Zrobię wszystko, żeby pani pomóc ‒ oznajmił. ‒ Komu dokładnie pan pomaga? ‒ zapytała. Newkirk ponownie spojrzał na Swanna, czekając na wyjaśnienie. ‒ Powinna wziąć leki ‒ mruknął tamten niczym gderliwy ojciec. ‒ Może się pan zwracać bezpośrednio do mnie, panie Swann. Stoję tutaj. Nie musi pan mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było. Swann westchnął i zapiął kurtkę na zamek błyskawiczny. ‒ Spróbuj ją namówić do wzięcia leków. Jeśli ci się nie uda, zadzwoń do lekarza i poproś, żeby tu przyjechał. Ona musi odpocząć. ‒ Nic mi nie jest ‒ oświadczyła Monica. - Powodzenia - powiedział Swann do Newkirka przed wyjściem. - Nie dopuszczaj jej do telefonu, a gdyby pojawiła się prasa, niepozwól im z nią rozmawiać.
Niedziela, 10.17 Jess Rawlins i Eduardo Villatoro wyszli razem z restauracji po tym, jak Villatoro uparł się, że zapłaci rachunek. Przechodząc przez ulicę do swojego pick-upa, Jess miał świadomość, że były gliniarz podąża w ślad za nim. ‒ Miły ranek ‒ powiedział, zatrzymując się pośrodku jezdni i patrząc na wznoszące się dookoła góry. Ulicą nie jechał żaden samochód. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Słońce miało cały dzień przed sobą, ale już teraz grzało odsłoniętą skórę Jessa. ‒ Bardzo miły ‒ zgodził się Villatoro. W głębi ulicy widział ekipę Fox News, która ładowała sprzęt do furgonetki. Reporter, który wcześniej był na wizji, stał z boku i szczotkował włosy przed lustrem. Jess wiedział, że w ciągu ostatniej półgodziny głównie się sondowali. Dowiedział się, dlaczego Villatoro przybył do Kootenai Bay, i wysłuchał cierpliwie opowieści o napadzie w Santa Anita. Wierzył Latynosowi, gdy ten oznajmił, że jest bliski odkrycia zagadki i że jej rozwiązanie jest dla niego bardzo ważne. Starając się nie myśleć o pozostawionych na
ranczu dzieciach i implikacjach swojej obecnej sytuacji, doczekał chwili, gdy opowieść dobiegła czasów współczesnych. Chciał się dowiedzieć, co Villatoro ma do powiedzenia o byłych gliniarzach, którzy pomagali szeryfowi. Nie chciał się zdradzić i zbyt szybko sam o nich zapytać. Wbrew jego nadziejom policjant z Arcadii nie dysponował zbyt wieloma informacjami o poruczniku Singerze. Nazwisko było mu znane, ponieważ Singer był w peryferyjny sposób zaangażowany w śledztwo w sprawie napadu w Santa Anita. Nie prowadził go, lecz raczej mnożył administracyjne przeszkody podczas jego trwania. Newkirk też w nim uczestniczył. Villatoro był raczej pewny, że należał do zespołu śledczego. Byli i inni. W tym momencie czekał na nazwiska i informacje o ich związku ze sprawą. Było coś jeszcze, ale nie potrafił na razie ułożyć wszystkiego w spójną całość. ‒ To po prostu zbyt wielki zbieg okoliczności ‒ stwierdził ‒ że dwa nazwiska związane ze sprawą napadu w Santa Anita pojawiły się akurat tutaj. Nie sądzi pan? Jess odparł, że nie wie. I rzeczywiście nie wiedział. ‒ Nie podoba mi się, że możemy tu mieć złych policjantów ‒ zauważył. ‒ Nie podoba mi się sama myśl, że policjanci mogą być źli. Villatoro zgodził się z nim. ‒ W głębi serca mam nadzieję, że tak nie będzie ‒ powiedział. ‒ Pracowałem w policji przez całe życie. Moi koledzy w przeważającej większości byli uczciwi i oddani. Jasne, zdarzali się wśród nich lenie i obiboki. Ale naprawdę złych nie spotkałem. Ta myśl niepokoi mnie i mam nadzieję, że jest niesłuszna. ‒ Tak jest. ‒ Byli także funkcjonariusze, których nie lubiłem i którzy mnie też nie lubili. Bardzo wielu gliniarzy z LA, z którymi współpracowałem, patrzyło z góry na mnie i na moją jednostkę. Uważali nas za szaraczków. Może i mieli rację, ale kiedyś byliśmy bardzo związani z naszą społecznością. To się zmieniło. Pewnie trudno się pogodzić z tym, że jest się połykanym. Widzę, że to samo dzieje się i tutaj. ‒ Nie jestem przeciwko zmianom ‒ powiedział Jess. ‒ Bez obrazy, ale mój dziadek zmienił to miejsce, kiedy przyjechał tutaj i założył ranczo. Byłbym samolubny, gdybym uważał, że teraz, kiedy już tu jestem, nikt inny nie ma prawa tu się osiedlić. Trzeba żyć i dać żyć innym, oto moja dewiza. Villatoro pokiwał głową. ‒ To dobre nastawienie. Podziwiam je. ‒ Chcę tylko, żeby nowi mieli trochę szacunku do tego, co działo się tu wcześniej ‒ podjął Jess. ‒ Gdybym się przeprowadził do LA, nie spodziewałbym się przecież, do cholery, że postawią krowę na każdym podwórku i łosia w każdym parku, żeby tylko uprzyjemnić mi życie. ‒ Zgadzam się w kwestii szacunku ‒ odparł z uśmiechem Villatoro. ‒ To chyba jasne. Chodzi też o świadomość historii ‒ zauważył Jess. ‒ I poczucie obowiązku ‒ dodał Villatoro. ‒ Jest coś takiego. Choć nie mówiłem tego głośno od trzydziestu lat, nadal powtarzam w duchu ostatnie słowa kodeksu etycznego stróża porządku. Jess uniósł brwi.
‒ Niech pan powie, jak brzmią. ‒ Wiem, że sam jestem odpowiedzialny za standardy mojej pracy zawodowej, i będę wykorzystywał każdą rozsądną okazję, by pogłębiać i podnosić na wyższy poziom moją wiedzę i kompetencje. Będę stale dążył do tego, by osiągnąć te cele i ideały, pełniąc z Bożą pomocą służbę w ochronie porządku ‒ wydeklamował Villatoro. ‒ Szkoda, że zwolniono pana na emeryturę ‒ stwierdził Jess. ‒ Z tej przysięgi nikt mnie nie zwolnił. Na razie. Jess uświadomił sobie, jak niezwykłą rzeczą jest rozmowa na takie tematy. Zwłaszcza z człowiekiem, którego dopiero co poznał. Poprawiło mu samopoczucie, że inni myślą podobnie jak on. Zaczynał lubić tego Eduarda Villatora, ale nie mógł mu powiedzieć o dzieciach. Jeszcze nie. Przechodząc przez ulicę, uznał, że może go w najgorszym razie potraktować jako źródło informacji. Skoro nie mógł współpracować z biurem szeryfa, bo nabierał coraz większej pewności, że mogłoby się to okazać niebezpieczne, będzie musiał się kontaktować z kimś innym. Villatoro był człowiekiem, któremu mógł zaufać. Podchodząc do swojego pick-upa, wsunął rękę do kieszeni, żeby sprawdzić, czy ma tam jego wizytówkę. Villatoro zapisał na niej telefon do swojego motelu i numer pokoju. Jess zaś dał mu numer na ranczo. ‒ Mam nadzieję, że kontynuując moje dochodzenie, będę mógł z panem od czasu do czasu porozmawiać ‒ powiedział Latynos. ‒Dobrze jest mieć kogoś, kto wie, jak tu wszystko wygląda. Chyba nie ma pan nic przeciwko? Idaho to dla mnie coś w rodzaju zagranicy. Jess się odwrócił. ‒ Nie mam nic przeciwko temu. Proszę mnie tylko nie prosić, żebym plotkował o swoich sąsiadach, bo na pewno tego nie zrobię. ‒ Nawet mi to do głowy nie przyszło ‒ odparł z uśmiechem Villatoro. ‒ Rzecz w tym, że widzę w tym miejscu, no nie wiem, jakiś milion drzew, między którymi chodzi kilku ludzi. Nie ogarniam całości; jest zbyt obca. Podobnie czułby się pan, gdyby przeniesiono go w sam środek East Los Angeles i nie miałby się pan do kogo zwrócić o pomoc. Nie wiedziałby pan, co robić, dokąd pójść, co wypada, a co nie. Tam też są drapieżcy ‒dodał, wskazując niedźwiedzia ‒ ale noszą barwy ochronne i są uzbrojeni. Jess milczał. Zawsze uważał, że łatwiej jest mieszkańcom wsi przenieść się do miasta, niż zdeklarowanym mieszczuchom przeprowadzić się na wieś. ‒ Kiedy patrzę na przykład na tę górę ‒ kontynuował Villatoro, wskazując pasmo na wschodzie ‒ widzę tylko porośnięte lasem zbocza. Jest tam prawdopodobnie coś więcej, ale to wszystko, co dostrzegam. Jess spojrzał w tamtą stronę. ‒ To Webb Mountain ‒ powiedział. ‒ Widzi pan na niej tę wielką plamę zieleni, która jest jaśniejsza od reszty? I tworzy coś w rodzaju mozaiki? To osiki. Dwadzieścia lat temu wybuchł tam pożar lasu i pierwsze wyrosły na tym miejscu osiki. Po jakimś czasie zostaną wyparte przez sosny, ale to będzie trwało wieki. Mówiono, żeby założyć na Webb Mountain kurort narciarski, ale ekolodzy przegnali deweloperów. To świetne siedlisko niedźwiedzi. Domyślam się, że tam właśnie upolował dziś rano swojego misia nasz myśliwy. Odwracając się z powrotem, zobaczył, że Villatoro się uśmiecha.
‒ To właśnie miałem na myśli ‒ stwierdził detektyw. ‒ Ja widzę górę, która nie różni się od innych stu gór w tej okolicy. Pan widzi całą historię. Jess dotknął ręką klamki samochodu i nagle zmienił zdanie. Tam, dokąd się wybierał, mógł dojść na piechotę. ‒ Dlatego to taki zadziwiający kraj ‒ dodał Villatoro. ‒ Jest taki duży, taki inny. Nikt go nigdy dobrze nie pozna. Jess opanował cisnący się na usta uśmiech. ‒ Ciekawy z pana człowiek, panie Villatoro ‒ powiedział. ‒ Jestem rybą wyłowioną z wody. Ale bardzo zdeterminowaną. ‒ To by się zgadzało ‒ stwierdził Jess. ‒ Ja sam też się nieraz tak czuję. Uścisnęli sobie dłonie.
• • • Ponieważ budynek, w którym mieścił się urząd hrabstwa, oddalony był tylko o dwie przecznice, Jess zdecydował, że przejdzie się tam pieszo. Potrzebował kilku minut, by się zastanowić, opracować jakiś plan. Był zbity z tropu i zdezorientowany. Świat wirował wokół niego i nie mógł odzyskać równowagi. Wszystko zaczęło się od momentu, kiedy jego zarządca Herbert odszedł z rancza i rozsypał się cały ustalony porządek, do którego przywykł. Zważywszy, ile spraw ma na głowie każdy ranczer ‒ pogodę, ceny, katastrofy naturalne, przepisy, intruzów, złych pracowników ‒ taki porządek to podstawa. Każdą rzecz trzeba wykonać w ustalonym czasie. Ale po odejściu Herberta i pojawieniu się dzieci z ich niepokojącą historią Jess czuł się rzucony na głębokie wody. Dryfował i nie wiedział, jaki obrać kurs. Niezależnie od tego, czy zgłoszono morderstwo ‒ i czy zostało ono w ogóle popełnione ‒ wszystko, czego dowiedział się tego ranka, potwierdzało wersję wypadków przedstawioną mu przez Annie i Williama. Pasowała do tego hipoteza, że mordercami byli ekspolicjanci, którzy wkroczyli szybko, żeby kształtować i kontrolować bieg zdarzeń. Pasowało do tego wysłanie przez nich kogoś do matki, żeby jej pilnować. Ale bez zwłok zabitego mężczyzny to, co usłyszał od dzieci, mogło zostać potraktowane jako wytwór bujnej wyobraźni. Wszystko zależało od zabójstwa, do którego najwyraźniej nie doszło, od zabitego, którego zaginięcia nikt nie zgłosił. Myśląc o konsekwencjach sytuacji, w jakiej się znalazł, Jess poczuł ukłucie w piersi. Jeśli to, co powiedzieli mu Annie i William, nie było prawdą, można było mu zarzucić poważne oszustwo, a może nawet przestępstwo. Każda godzina zwłoki, kiedy wahał się, czy wyjawić swój sekret, była kolejną godziną udręki dla matki. I co było na kasecie wideo, o której Newkirk szeptał z szeryfem? Co powstrzymywało go przed wejściem do biura szeryfa, oznajmieniem, że wie, gdzie są zaginione dzieci, i zawiezieniem go na swoje ranczo? Zdał sobie sprawę, że to proste. Wierzył Annie. Ale w dalszym ciągu nie miał pewności. Potrzebował więcej informacji. Co było na tej taśmie? Musiał się tego dowiedzieć. Wtedy zdecyduje, co robić.
• • • Mijając agencję nieruchomości, Jess przyspieszył kroku, ale ona i tak go zobaczyła.
‒ Jess? Zwolnił, zastanawiając się, czy przystanąć, czy iść dalej. Żałował teraz, że nie pojechał do biura szeryfa pick-upem. Dzięki temu uniknąłby tego spotkania. Stanął na chodniku, wbił ręce w kieszenie i przyjrzał się jej spod ronda kapelusza. Boże, jak ona świetnie wyglądała. Szczupła, wysportowana, w czarnych spodniach, białej bluzce i blezerze. Usta pomalowała szminką o przydymionym odcieniu, którego nie widział wcześniej, i ściągnęła do tyłu włosy. Nie były siwe: musiała je farbować. Na ranczu nigdy tak dobrze nie wyglądała. ‒ Witaj, Karen. ‒ Zdziwiło mnie, kiedy wyjrzałam i zobaczyłam, że przechodzisz. ‒ Pracujesz w niedzielę? ‒ Mamy podpisać umowę o jedenastej. Czekam na kupujących. Kurczę… co ci się stało w rękę? ‒ Miałem wypadek z hakiem do siana ‒ odparł, mając nadzieję, że to wystarczy. Karen stanęła na chodniku i skrzyżowała niezgrabnie ręce na piersi. Nie spodziewał się uścisków, ale dziwnie było z nią tak rozmawiać. Dzielące ich półtora metra wydawało się kilometrem. ‒ Co robisz w mieście? ‒ zapytała. ‒ Idę do urzędu hrabstwa. ‒ Jest dziś zamknięty ‒ stwierdziła, wydymając wargi. ‒ Nie biuro szeryfa. ‒ Aha ‒ mruknęła, mierząc go wzrokiem i najwyraźniej czekając na ciąg dalszy. ‒ Chciałem się dowiedzieć, czy są jakieś informacje na temat małych Taylorów ‒ powiedział zgodnie z prawdą. ‒ Czy to nie straszne? ‒ Pokręciła głową. ‒ Nikt, z kim rozmawiałam, nie pamięta, żeby zdarzyło się u nas kiedyś coś takiego. Mam nadzieję, że ich znajdą i że nic im się nie stało. To okropne. ‒ Tak jest. ‒ Przejechałeś taki kawał drogi, żeby o nich spytać? ‒ zagadnęła, uważnie mu się przyglądając. ‒ Jadłem śniadanie w Panhandle ‒ wyjąkał ‒ i pomyślałem, że skoro już tu jestem, wstąpię, żeby zapytać. ‒ To jedyny powód, dla którego przyjechałeś do miasta? Odgadł, co miała na myśli, i odwrócił wzrok. Nie pomyślało tym. Ogarnęło go znajome poczucie winy. Nie wiedział, co powiedzieć. Cisza trwała trochę za długo. ‒ Zawsze trudno się było z tobą rozmówić, prawda? Poczuł, że w kieszeniach pocą mu się ręce. Na szczęścieKaren szybko zmieniła temat. ‒ Monica Taylor ‒ powiedziała. ‒ Słyszałam o niej różne rzeczy. Ponownie na nią spojrzał.
‒ Słyszałam, że się puszcza. Wiesz, że jej były mąż siedział w pudle. Ma nieźle zszarganą reputację. ‒ Reputację można sobie zszargać i naprawić ‒ stwierdził Jess trochę zbyt szybko. ‒ Co to miało znaczyć? ‒ zapytała i pociemniała jej twarz. ‒ Nic. Zapomnij o tym. ‒ Nie możesz sobie odpuścić? Minęły już trzy lata. Jess zerknął na swoje buty, a potem na niebo. Nie, pomyślał. Nie mogę. Nie chodziło o to, żeby do niego wróciła, bo było już na to za późno. Bolały go lata kłamstw, zanim doszło do zdrady. Tajne liściki, telefony, kontakty, mężczyźni. Jak mógł przejść nad tym do porządku dziennego? Jak sobie z tym radzą inni ludzie? Patrząc wstecz, mrok Karen okazał się po prostu silniejszy od jego wątłej pokoleniowej nadziei i przegrał. Drzwi agencji otworzyły się i na zewnątrz wyszedł nowy mąż Karen, Brian Ballard. Ubrany był jak w dzień powszedni: rozpięta koszula, pogniecione dockersy, mokasyny z frędzlami. ‒ Wszystko w porządku? ‒ zapytał nieco zbyt radośnie. ‒ Pytasz Jessa, czy sprzeda ranczo? ‒ Jeszcze do tego nie doszliśmy ‒ powiedziała Karen, nie spuszczając wzroku z byłego męża. ‒ Nie sprzedam, dopóki nie będę musiał ‒ oświadczył Jess. ‒ Nic się nie zmieniło. Brian objął Karen i przyciągnął ją do siebie, jakby chciał powiedzieć: jest moja. ‒ To wcale nie musi być wrogie przejęcie. Możemy ze sobą współpracować. Wiesz o tym. ‒ Jestem teraz zajęty ‒ rzekł Jess. Brian spojrzał na Karen, oczekując wyjaśnienia. Obserwowała Jessa. Patrzyła na niego w taki sam skupiony sposób, jaki zapamiętał, jakby mogła mu wyciągnąć myśli z głowy. ‒ Co się stało, Jess? ‒ zapytała. ‒ Widzę, że coś jest nie tak. Nie miał odwagi odpowiedzieć. ‒ Nic się nie stało ‒ mruknął. ‒ Muszę iść.
• • • Zostawiwszy pasek, wielofunkcyjny scyzoryk i drobne monety u strażniczki, Jess wszedł do biura szeryfa i stanął za kontuarem. Nie bardzo wiedział, czego albo kogo tam szuka. Może kogoś sympatycznego. Kogoś, kogo znał. Ustąpił na bok, kiedy trzej mężczyźni koło sześćdziesiątki podeszli korytarzem, żeby zabrać swoje rzeczy. Było jasne, że coś ich zdenerwowało. ‒ To jakieś brednie ‒ powiedział jeden z nich. ‒ Nie mogą mieć dosyć ludzi ‒ dodał drugi. ‒ Szeryf zawsze jęczy, że brakuje mu rąk do pracy, a mimo to odsyła nas z kwitkiem. ‒ Jak to możliwe, że niepotrzebna im pomoc ‒ obruszył się trzeci. ‒ Założę się, że to ten dupek Singer. Słyszałem różne rzeczy o tym facecie. Pierwszy mężczyzna wsadził do kieszeni portfel i zobaczył Jessa, który czekał, aż przejdą przez bramkę wykrywacza metalu.
‒ Przepraszam, nie chciałem kazać panu czekać. ‒ Czy zgłosili się panowie do pomocy w poszukiwaniach? ‒ zapytał Jess. ‒ Też jesteście policjantami? ‒ Emerytowanymi ‒ odparł drugi facet. ‒ Z Los Angeles. Ale szeryf nawet się z nami nie spotkał. Wysłał sekretarkę, która kazała nam zostawić nazwiska i powiedziała, że w tej chwili nie potrzebują naszej pomocy. Uwierzy pan w coś takiego? Kiedy zaginęło dwoje dzieci? Jess uznał to za nader interesujące.
• • • Recepcjonistka poinformowała go, że szeryf jest u siebie, ale nie może z nim rozmawiać. ‒ Biedaczek śpi na swoim biurku ‒ dodała, zanim Jess zdążył zapytać. ‒ Jest kompletnie wyczerpany. Przed chwilą miał konferencję prasową, na której ogłosił alarm Amber. Teraz wszyscy w okolicy szukają Toma Boyda i tych biednych dzieci. Słyszał pan chyba, co się stało. Czy to coś pilnego? Czy to było coś pilnego? Nie był tego pewien. Tom Boyd? Znał to nazwisko. ‒ Tego kuriera z UPS? ‒ spytał z niedowierzaniem. ‒ Zgadza się ‒ odpowiedziała. W głębi pokoju rozpoznał Buddy’ego Millena, zastępcę szeryfa, który pracował kiedyś przy sianokosach na jego ranczu. Buddy mu pomachał. Jess odwzajemnił mu się tym samym, po czym przeszedł przez wahadłowe drzwi na drugą stronę kontuaru i usiadł naprzeciwko jego biurka. ‒ Właśnie o tobie myślałem ‒ oznajmił Buddy. ‒ Brałem udział w poszukiwaniach niedaleko twojego rancza. Szukaliśmy tych biednych dzieciaków. Za każdym razem, kiedy widzę twoje pastwiska, zaczynają mnie boleć plecy. Wydawał się zmęczony i Jess zauważył, że ma pobrudzony mundur. ‒ Dlaczego odesłaliście tych facetów? ‒ zapytał. ‒ To emerytowani policjanci. Chcieli pomóc. ‒ Nie ich pierwszych odesłaliśmy ‒ odparł Buddy. ‒ Zgłosiła się do nas połowa wszystkich emerytów. ‒ Więc dlaczego szeryf im odmówił? Buddy wzruszył ramionami. ‒ To decyzja Singera. Ma tam chyba dość ochotników. On tu rządzi. Osobiście uważam to za błąd. Powinniśmy tam wysłać setki ludzi. ‒ Im też się tak wydawało ‒ powiedział Jess. ‒ Słuchaj, zaraz kończę służbę, jadę do domu i walę się do łóżka. Jestem na nogach od trzydziestu sześciu godzin. ‒ Bez powodzenia? ‒ dociekał Jess. Buddy pokręcił ze smutkiem głową. A potem rozejrzał się dokoła i pochylił do przodu.
‒ Nie powinienem ci tego mówić, ale sytuacja szybko się zmienia. Mamy coś. Miejscowy chłopak przyznał się do winy przed kamerą. Jess odchylił się na krześle. A więc to było na kasecie. ‒ Naprawdę? Ten facet z UPS? Buddy pokiwał głową. ‒ Niestety, naszym zadaniem nie jest już poszukiwanie zaginionych dzieci, ale szukanie zwłok. To straszne. Zachowaj to jednak dla siebie. Do jutra nie będzie żadnego oświadczenia. Jess starał się nie okazywać zaskoczenia, opanować chęć, by powiedzieć: Nic im nie jest, Buddy. Ale co znaczyło, że Tom Boyd przyznał się do winy? Do jakiej winy? W porządku, pomyślał Jess, Buddy to poczciwy chłopak. Można mu zaufać. Może pomoże mu to wszystko rozwikłać. ‒ Buddy… ‒ zaczął. W tym samym momencie na biurku zadzwonił telefon. Buddy uniósł otwartą dłoń, przepraszając go, i podniósł słuchawkę. Jess czekał, układając w myślach słowa, zastanawiając się, czy nie powinien wyjść gdzieś z Buddym na zewnątrz i tam mu powiedzieć. Może lepiej najpierw go wysondować, dowiedzieć się czegoś więcej o tym zeznaniu, które zmieniło wszystko i jeszcze bardziej skomplikowało sytuację. ‒ Tak jest, proszę pani ‒ powiedział do telefonu Buddy, próbując dodać otuchy dzwoniącej i zapisując na kartce adres. ‒ Czy maprzy sobie komórkę? Próbowała się pani dodzwonić do jego hotelu? ‒ Mówiąc to, spojrzał na Jessa i poruszył brwiami. ‒ Nie możemy go wpisać na listę osób zaginionych przed upływem dwudziestu czterech godzin. Przykro mi. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach takie sytuacje kończą się pozytywnie. Ale sporządzę notatkę, przekażę informację szeryfowi i osobiście skontaktuję się z panią jutro z samego rana. Gdyby się pojawił, proszę do nas natychmiast zadzwonić i dać nam znać, dobrze? Buddy odłożył słuchawkę i przez chwilę pisał coś na kartce. ‒ Żona twierdzi, że jej mąż miał wrócić wczoraj z wycieczki na ryby, ale się nie pojawił. Chce, żebyśmy zaczęli go szukać, tak jakbyśmy nie mieli w tej chwili dość na głowie. Założę się, że wróci przed zapadnięciem nocy. Prawdopodobnie ugrzązł gdzieś w błocie albo popsuł mu się samochód. A może uchlał się w jakimś klubie ze striptizem. I mogę się z tobą założyć, że żona zapomni nas zawiadomić, kiedy wróci. Jess miał wrażenie, jakby ktoś walnął go młotkiem w czoło. Zdał sobie sprawę, że aż się wzdrygnął. Na szczęście Buddy tego nie zauważył. Zaginął jakiś mężczyzna. ‒ Żona mówi, że to emerytowany policjant i zawsze dzwonił, jeśli miał się spóźnić ‒ ciągnął Buddy. ‒ Jeden z tych gliniarzy z Los Angeles? ‒ zapytał Jess, czując, jak nagle zasycha mu w ustach. ‒ Tak powiedziała. Dlaczego pytasz? Jess nie potrafił wymyślić przekonującego kłamstwa. Nie był w tym zbyt dobry.
Zamiast tego spojrzał na kartkę z notatkami Buddy’ego i zapamiętał nazwisko zaginionego. ‒ Nieważne ‒ mruknął.
• • • Czując, że żołądek podchodzi mu do gardła, Jess znalazł męską toaletę i spryskał sobie twarz zimną wodą. Nagle zrobiło mu się słabo: uginały się pod nim nogi i pulsowała rana na dłoni. Wycierając twarz papierowym ręcznikiem, usłyszał plusk wody w wiadrze i zobaczył za sobą sprzątacza. Na chwilę zamknął oczy. W ogóle o tym nie pomyślał. W tym momencie to było coś, co przekraczało jego siły. Sprzątacz wyżymał mop. Miał zgarbione ramiona, opuszczoną głowę i długie włosy, które prawie całkowicie zasłaniały mu twarz. ‒ J.J.? Mop znieruchomiał. Sprzątacz podniósł powoli głowę i spojrzał na niego przez kosmyki włosów. Jess przypomniał sobie, co zaobserwował wcześniej: że już na zdjęciu dziecka widać przyszłego dorosłego. Wtedy tego nie dostrzegał, ale oglądając teraz stare zdjęcia z podstawówki, widział wszystko jak na dłoni. Chłopak wcześnie zamknął się w sobie, wcześnie znalazł się na drodze, która doprowadziła go do destrukcji. Choroba zawsze w nim tkwiła, by ujawnić się w pełni w wieku szesnastu, osiemnastu lat, na pierwszym roku studiów. Lekarze powiedzieli, że to schizofrenia paranoidalna, używali też innych terminów, których Jess nie zapamiętał. Chłopak zawsze miał swoje dziwactwa: mówił sam do siebie, mył zęby tak długo, aż zaczynały krwawić, od dwunastego roku życia nie pozwalał się dotykać. Potem jego stan się pogorszył: miewał halucynacje, napady furii, utopił cały miot kociaków, bo kotka próbowała go podobno udusić, kiedy spał. Używał substancji chemicznych, by dostosować otaczający go świat do swoich o nim wyobrażeń, i w jakimś stopniu mu się to udało. J.J. nigdy nie miał dołączyć do stołu, przy którym jedli śniadanie ranczerzy. ‒ Poznajesz mnie, Jess junior? Syn utkwił w nim tępe spojrzenie. Leki, dzięki którym mógł pracować, odbywając karę więzienia, zabijały w nim wszelkie emocje. Ale nie zażywając ich, mógł zrobić krzywdę sobie i innym. ‒ Tato. ‒ Jak się czujesz, synu? Prosty, lekki uśmiech. ‒ Niedobrze. ‒ Widzę, że ciężko pracujesz. J.J. pokiwał głową. ‒ Tylko sprzątam. ‒ Dobrze ci się układa? ‒ zapytał zachęcającym tonem Jess. Po krótkiej chwili J.J. zaczął kręcić z boku na bok swoją kudłatą głową. Jess dał krok do przodu, ale J.J. wyciągnął od razu mop z wiadra, żeby go powstrzymać. ‒ Nie dotykaj mnie.
‒ Nie dotknę cię, synu. Wiem, że tego nie lubisz. Co się stało? Jess czekał całą minutę na to, żeby pytanie dotarło do J.J. i żeby zdołał sformułować odpowiedź. Krajało mu się serce, kiedy patrzył, ile wysiłku wkłada w to, by coś powiedzieć. ‒ Są tu źli ludzie, tato. ‒ Jasne, w więzieniu. ‒ Nie ‒ odparł J.J., otwierając szerzej oczy i przesadnie kręcąc głową. ‒ Masz na myśli tych ekspolicjantów? ‒ zapytał Jess, po czym wyjął rysunek sporządzony przez Annie, rozłożył go i pokazał synowi. ‒ Czy to oni? ‒ Domyślił się odpowiedzi po jego przerażonym wyrazie twarzy. J.J. pokiwał energicznie głową. ‒ Są naprawdę źli. ‒ Wierzę ci ‒ odparł Jess, czując, jak oczy zachodzą mu łzami. ‒ Nie dotykaj mnie. ‒ Nie zrobię tego, synu.
• • • Po odebraniu swoich rzeczy z depozytu Jess znalazł automat telefoniczny w holu urzędu hrabstwa. Próbował się jakoś pozbierać po spotkaniu z Karen, a potem z ich chorym synem. Wyjął z kieszeni wizytówkę Villatora. Wystukał numer i został połączony z pokojem w motelu. Linia była zajęta, w związku z czym zostawił wiadomość. ‒ Panie Villatoro, mówi Jess Rawlins. Nie wiem, co to może oznaczać, ale powinien pan chyba sprawdzić jeszcze jedno nazwisko. To kolejny eksgliniarz… Przekazując wiadomość, Jess pomyślał, że sytuacja stała się o wiele jaśniejsza i znacznie gorsza, niż się spodziewał. Wiedział teraz na pewno, po czyjej jest stronie.
Niedziela, 11.40 Newkirk szperał w lodówce Moniki nie dlatego, że był głodny, ale ponieważ wiedział, że powinien coś zjeść. Jego organizm potrzebował czegoś poza alkoholem. Drżącymi rękoma odsunął na bok do połowy wypełniony baniak z mlekiem, szukając czegoś, co mógłby odgrzać. Zajrzał do zamrażalnika. Poza tackami z lodem było w nim tylko duże, owinięte folią naczynie żaroodporne z zamrożoną na kość zawartością. Zdenerwowała go rozmowa, którą właśnie odbył z żoną. Była na niego wściekła, kiedy powiedział, że w najbliższym czasie nie wróci do domu. Przypomniała mu o treningu baseballowym syna i o planach urządzenia ogrodu warzywnego. W obecnej sytuacji wszystko to wydawało mu się strasznie trywialne. Przypominało dawne czasy, kiedy służył w policji i brał udział w ważnych misjach, a ona wściekała się na niego, bo nie wracał do domu, żeby obejrzeć z nią telewizję. Teraz to działo się ponownie, dokładnie to samo, co ‒jak mu się wydawało ‒ zostawił za sobą w LA: napięcie, pretensje, wieczne kłótnie. Wszystko wróciło. Co do żony, która puszyła się w rezydencji, o jakiej parę lat wcześniej nie mogła nawet marzyć, która nie musiała pracować poza domem, dla której ciężki
dzień był wtedy, kiedy trzeba było pójść na siłownię albo skopać ziemię w warzywniku, no cóż, kit jej w ucho. Nie miała pojęcia, co się dzieje, nie widziała nic poza czubkami własnych sztucznych rzęs. Monica Taylor siedziała czujnie na kanapie w salonie, wpatrując się nie wiadomo w co. Robiła wrażenie spokojnej i to go frustrowało. Zważywszy na okoliczności, pomyślał, że coś było z nią zdecydowanie nie tak. Poza tym okazała się o wiele atrakcyjniejsza, niż się spodziewał. Teraz, kiedy upierała się, że jej dzieci żyją, po prostu trudno z nią było wytrzymać. Na dodatek nie ufał jej. Odnosił wrażenie, że świetnie wie, co knują, choć było to przecież niemożliwe. Zatrzasnął drzwi lodówki tak mocno, że usłyszał brzęk pękającej w środku butelki. ‒ Nie ma pani nic do jedzenia? ‒ Słucham? Newkirk wpadł do salonu. ‒ Konam z głodu. Od dwóch dni nie jadłem normalnego posiłku. W lodówce ma pani tylko mleko, sałatkę i jajka. Nie ma pani nic, co mógłbym zjeść? ‒ W spiżarni jest chyba zupa ‒ odparła z roztargnieniem. ‒ Co jest w zamrażalniku? W tym naczyniu żaroodpornym? Może mógłbym to sobie rozmrozić? Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. ‒ Niech pan tego nie rusza. To lasagne, które zrobiłam wczoraj i zamroziłam. To ulubione danie Annie. Odgrzeję je, kiedy wrócą. Pierwsze lasagne spaliłam w piątek wieczorem. Newkirk parsknął śmiechem. ‒ Jezu, paniusiu. W tym samym momencie zabrzęczała jego komórka. Wyciągnął ją i spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił Singer. Newkirk wycofał się do kuchni i zamknął za sobą drzwi. ‒ Co u ciebie? ‒ zapytał Singer. Newkirk westchnął. ‒ W porządku. Ale babce kompletnie odbiło. Upiera się, że jej dzieci wrócą. ‒ Nie wrócą. Newkirk poczuł jednocześnie ulgę i przerażenie. ‒ Coś się wydarzyło? ‒ Nie, jeszcze nie. Ale wierzę, że ty i Gonzo je znajdziecie. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem skłonny zgodzić się z Monicą Taylor. Te dzieciaki gdzieś się ukrywają. Musimy je odnaleźć. ‒ Myślałem przez chwilę, że… ‒ Nie. Ale panujemy nad sytuacją. Właśnie miałem wiadomość od Gonzaleza. Przesyłka została dostarczona Swannowi, który szybko się jej pozbędzie. Za godzinę powinien wrócić do domu Taylor i cię zmienić. Newkirk wolał nie myśleć o tym, czego pozbywa się Swann. ‒ Powiedziałem Gonzalezowi, żeby zaczął przeszukiwać dom po domu ‒ podjął
Singer. ‒ Ma kilka porządnych map z biura szeryfa z zaznaczonymi wszystkimi budynkami na terenie hrabstwa. Będzie kolejno odwiedzał ludzi, zaczynając od Sand Creek. Kiedy Swann wróci, chcę, żebyś dołączył do Gonza i robił to samo co on. ‒ Chcesz, żebyśmy pracowali razem czy osobno? ‒ Decyzję zostawiam Gonzalezowi ‒ odparł Singer. ‒ Myślę, że powinniście się rozdzielić, ale pozostawać obaj w tej samej okolicy. Dzięki temu będziecie mogli skontrolować dwa razy większy teren, ale jednocześnie wzajemnie się wspierać, gdyby okazało się to konieczne. Moim zdaniem odnalezienie ich to tylko kwestia czasu. Newkirk nie musiał pytać, co się wtedy stanie. Słuchając Singera, uchylił drzwi i zerknął na Monicę Taylor. Nadal siedziała na kanapie, trzymając ręce na kolanach, z ulgą na twarzy. ‒ Nie mogę się doczekać, żeby się stąd wyrwać ‒ powiedział. ‒ Ta paniusia działa mi na nerwy. Singer cicho się roześmiał. ‒ Swann potrafi sobie z nią poradzić. Nie przejmuj się. ‒ Chciałbym, żeby było już po wszystkim ‒ mruknął Newkirk i natychmiast pożałował tego, że zwierzył się Singerowi. ‒ Wiesz, co mam na myśli. ‒ Nadal nie pękasz? ‒ zapytał po dłuższej chwili porucznik. ‒ Jasne, nie o to chodzi. Ale chodziło właśnie o to. ‒ Weź się w garść, Newkirk. Jesteśmy tak mocni, jak mocne jest nasze najsłabsze ogniwo. ‒ Wiem o tym, możesz mi wierzyć. ‒ Będzie po wszystkim, kiedy odnajdziemy te dzieciaki ‒ powiedział Singer. ‒ Więc skupmy się na tym. ‒ Tak jest, poruczniku. ‒ Aha, o mało bym zapomniał. Dowiedziałem się ciekawych rzeczy o tym twoim Villatorze. ‒ Tak? ‒ Miałeś rację. Możemy mieć z nim kłopoty. Prowadził w Arcadii śledztwo w sprawie napadu na tor Santa Anita. To stąd znam jego nazwisko. Strasznie naprzykrzał się naszym chłopakom. ‒ Kurwa. ‒ Jego wizytę zawdzięczamy niewątpliwie niedyskrecjom naszego byłego przyjaciela. A zatem mieliśmy w tej kwestii rację. Newkirka nie obchodziło, czy mieli rację, czy nie. Co się stało, to się nie odstanie, pomyślał. Teraz jednak mieli poważny problem, który Singer przewidział dawno temu, jeśli któryś z nich przestanie się mieć na baczności. ‒ Co z nim zrobimy? ‒ zapytał Newkirk, uprzedzając odpowiedź. ‒ Jeszcze nie wiem ‒ odparł Singer z wahaniem, które było u niego niezwykłe. ‒ Przeszedł na emeryturę, więc nie występuje tutaj oficjalnie. Nie ma pełnomocnictw i nie może niczego żądać. Wiem, że nie udało mu się niczego załatwić z
szeryfem. Jeśli będziemy mieli szczęście, może da po prostu za wygraną i wyjedzie. Ale musimy mieć go na oku. Bardzo dyskretnie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. ‒ Tak. ‒ Zanim dołączysz do Gonza, przejedź się szybko po mieście. Rzuć okiem na rejestry gości w motelach, żebyśmy wiedzieli, gdzie się zatrzymał. Gdyby ktoś pytał, powiedz, że sprawdzasz nazwiska z otrzymanej od szeryfa listy przestępców seksualnych. Sprawdź, kiedy ma się zamiar wymeldować. Zadzwoń do mnie i pomyślimy, co dalej. ‒ Dobrze. ‒ Postaraj się, żeby cię nie zobaczył ‒ dodał Singer. ‒ Widział cię już dwa razy i nie chcemy, żeby poskładał sobie wszystko do kupy. Dlaczego więc sam nie sprawdzisz rejestrów? ‒ miał ochotę zapytać Newkirk. Ciebie nie widział wcześniej. ‒ Masz coś przeciwko? ‒ zapytał Singer. ‒ Nie, skądże. ‒ Bądź dyskretny ‒ powtórzył Singer. ‒ Potem dołącz do Gonza. Zakończmy wreszcie tę sprawę. ‒ Jasne ‒ westchnął Newkirk i zamknął klapkę telefonu.
• • • Kiedy Newkirk poszedł do łazienki, Monica wbiła wzrok w telefon i podjęła decyzję. Zadzwoni do człowieka, który ‒ jak sądziła ‒mógł jej pomóc, który pomagał jej już wcześniej. W najgorszym razie ją uspokoi, pocieszy, powie, że wszystko będzie dobrze. W końcu miał wobec niej dług wdzięczności, a ona nie wypominała mu tego od dwunastu lat. Przeszła przez pokój i podniosła słuchawkę z widełek. Nie musiała zaglądać do książki telefonicznej. Znała ten numer od lat, setki razy miała zamiar go wystukać i nigdy tego nie zrobiła. ‒ Co pani takiego robi? ‒ zapytał Newkirk, wychodząc z łazienki i podnosząc głos, żeby usłyszała go przez szum spuszczanej wody. ‒ Dzwonię. ‒ Do kogo? ‒ Nie pański interes. ‒ Niech pani zostawi, do diabła, ten telefon ‒ powiedział, wyrywając jej słuchawkę i kładąc ją z powrotem na widełkach. ‒ Nie wolno pani zajmować linii, na wypadek gdyby zadzwonił ktoś w sprawie pani dzieci. Newkirk miał czerwoną twarz i chmurne oczy. ‒ Pomaga mi pan czy mnie pilnuje? ‒ Niech pani to ustali ze Swannem ‒ odparł. ‒ Może powinnam wyjść, poszukać tej reporterki i powiedzieć jej, że jestem więziona we własnym domu. ‒ Nigdzie pani nie wyjdzie ‒ stwierdził Newkirk. ‒ Próbujemy panią trzymać z daleka od jupiterów, żeby dochodzenie mogło się spokojnie toczyć. Swann pani tego nie
wyjaśnił? Kiedy to się skończy, będzie czas na konferencje prasowe i cały ten syf. Nie chce pani chyba być poza domem, gdy ktoś zadzwoni w sprawie pani dzieci? Spojrzała na niego spode łba, próbując zgadnąć, co miał na myśli. Zastanawiała się, dlaczego tak nagle się spocił.
Niedziela, 11.41 Villatoro poczuł, jak zabiło mu szybciej serce, gdy recepcjonistka wręczyła mu plik dokumentów, które Celeste przesłała rano faksem z jego dawnego biura. Kobieta przyglądała mu się z rozbawieniem, kiedy wertował papiery. Jeśli jest zainteresowany, oznajmiła, jej zaproszenie jest nadal aktualne tego wieczoru. ‒ Słucham? ‒ zapytał zaskoczony. ‒ Słyszał mnie pan. Człowieku, nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak się cieszył, że może popracować w niedzielę ‒ stwierdziła, wskazując dokumenty, które mu podała. Villatoro mimowolnie się do niej uśmiechnął. ‒ Nie mogłam nie zauważyć, że są tam przeważnie listy policjantów ‒ dodała chytrze. ‒ Czy mają coś wspólnego z pańskim przyjazdem? Villatoro był zbyt uradowany, żeby gniewać się na nią za wtykanie nosa w nie swoje sprawy. ‒ Owszem, być może ‒ odparł. ‒ Najpierw muszę je przejrzeć. ‒ Niektórych z nich znam ‒ powiedziała. ‒ Wszyscy zatrzymują się u nas, kiedy szukają nieruchomości w tym rejonie. Kilku poznałam całkiem dobrze, przynajmniej z nazwiska. Jeśli pan chce, mogę przejrzeć rejestry z ostatnich lat. ‒ Mogłaby pani to zrobić? ‒ To żadna robota. ‒ Puściła do niego oko. ‒ Muszę się czymś zająć, zanim wypijemy wieczorem tego drinka. ‒ Dziękuję za pomoc ‒ odparł wbrew temu, co podpowiadał mu rozsądek. Recepcjonistka uśmiechnęła się do niego i odgarnęła do tyłu włosy.
• • • W miarę jak przeglądał dokumenty, szybko ogarnęło go jednak rozczarowanie. Były tam stare harmonogramy dyżurów, listy personelu zatrudnionego na wyścigach, kserokopie artykułów z „Los Angeles Times”, policyjne raporty, które widział już kilkanaście razy. Okazało się, że Newkirk rzeczywiście był tamtego dnia na wyścigach. Wraz z trzema innymi niebędącymi akurat na służbie policjantami zabezpieczał salę, w której odbywało się liczenie gotówki. Zarząd wyścigów regularnie zatrudniał do tego policjantów: Newkirk był jednym z nich. Villatoro czytał już wcześniej jego oświadczenie i dlatego zapamiętał to nazwisko. Newkirk stwierdził w nim, że w trakcie liczenia pieniędzy przez personel nie zauważył żadnych nieprawidłowości i że nie ma do przekazania żadnych informacji poza tym, iż wszystko odbywało się zgodnie z procedurą, którą obserwował już wcześniej kilkadziesiąt razy. Gotówka została policzona i obanderolowana, pracownik zapisał numery seryjne wybranych banknotów, po czym pieniądze zapakowano do płóciennych worków i zamknięto razem z dołączonymi kwitami. Newkirk potwierdził tożsamość strażników w opancerzonej furgonetce, wymienił z nimi zwyczajowe uprzejmości i złośliwości, wyszedł na zewnątrz i nadzorował jej odjazd, kiedy trwała ostatnia gonitwa.
Nie było w tym nic szczególnego. To, że Newkirk pełnił tamtego dnia dyżur na wyścigach, a teraz mieszkał w Kootenai Bay, było interesującym zbiegiem okoliczności, ale tak naprawdę nie stanowiło żadnego dowodu. Villatoro przeczytał nazwiska trzech innych obecnych tam, niepełniących akurat służby gliniarzy, jednego mężczyzny i dwóch kobiet. Byli to Anthony Rodale, Pam Gosink, Maureen Droz. Żadna z tych osób nie miała nic wspólnego z tym, co udało mu się ustalić. W kilku dokumentach powtarzało się nazwisko porucznika Singera. Był oficerem łącznikowym pomiędzy policją Los Angeles i departamentem śledczym stanu Kalifornia i często cytowano go w „Timesie”, kiedy oświadczał, że śledztwo toczy się dalej. To Singer ogłosił na konferencji prasowej, że jeden z pracowników wyścigów zgłosił się na policję i złożył zeznania, na podstawie których dokonano aresztowań. Tenże Singer poinformował o niefortunnej śmierci koronnego świadka w sklepie spożywczym. Villatoro nigdy nie spotkał Singera. Porucznik był wyniosły, nieprzystępny, nigdy nie miał czasu, żeby przyjechać ze swoimi kolegami do Arcadii. Villatoro pamiętał coś jeszcze. Policjanci z LA robili sobie żarty ze wszystkiego i ze wszystkich, ale nigdy z Singera. A zatem obaj, Singer i Newkirk, byli związani, w jakiś sposób z napadem na Santa Anita, pomyślał, i obaj mieszkali teraz w północnym Idaho. To było podejrzane, lecz im dłużej o tym myślał, tym mniej ten trop wydawał się obiecujący. Jasne, to nie mógł być zwykły zbieg okoliczności. Ale ilu policjantów było w ten czy inny sposób zaangażowanych w tamtą sprawę? Villatoro wiedział, że setki. I ilu byłych gliniarzy zamieszkało w Błękitnym Niebie? Setki. Poza tym w żadnym z dokumentów nie pojawiło się dotąd nazwisko Swanna. Villatoro odchylił się na niewygodnym krześle i spojrzał w sufit. Może udałoby mu się przesłuchać Newkirka i Singera. Może wyciągnąłby z nich coś więcej. Kiedy jednak przypomniał sobie podejrzliwy wyraz twarzy Newkirka, pożegnał się z tą myślą. Nie miał nad nimi żadnej władzy, nie mógł ich zmusić, żeby zgodzili się z nim porozmawiać. Na razie nie miał dość informacji, by iść do szeryfa i poprosić o nakaz. Byli gliniarze znali prawo i natychmiast zaangażowaliby adwokatów, żeby opóźnić przesłuchania lub im zapobiec. Mogli łatwo go przetrzymać, bo on musiałby tu przyjeżdżać, a oni tu mieszkali. Znali reguły gry. Myśl o złych gliniarzach ponownie głęboko go poruszyła. Z jego doświadczenia wynikało, że trudno jest znaleźć naprawdę złego. W liczącym trzy i pół miliona mieszkańców Los Angeles pracowało dziewięć tysięcy trzystu pięćdziesięciu policjantów. Ilu z nich było skorumpowanych? Hu było zdeklarowanymi kryminalistami? Wiara, że ani jeden, kłóciła się z logiką. Wzdrygnął się, słysząc dzwonek telefonu. Dzwoniła Celeste. Była podekscytowana i oczekiwała od niego jakichś rewelacji. Podziękował serdecznie, że poświęciła niedzielę i wizytę w kościele, żeby zajrzeć do biura i przefaksować mu dokumenty. ‒ Czy zbliżamy się do rozwiązania sprawy? ‒ zapytała. ‒ Zbliżamy się ‒ odparł. ‒ Ale nie mamy dość informacji, by cokolwiek zrobić. Są tutaj funkcjonariusze Newkirk i Singer, lecz w gruncie rzeczy to niewiele znaczy. Utrzymuje z nimi bliskie stosunki funkcjonariusz o nazwisku Swann, ale nie odkryłem, żeby był w jakiś sposób związany z przestępstwem albo dochodzeniem. ‒ Mam ci jeszcze coś podesłać?
Wydawała się rozczarowana. Czuł, że sprawił jej zawód. ‒ Nie wiem nawet, o co mógłbym poprosić ‒ powiedział. ‒ Mam tu swoje akta. Jesteś pewna, że przetrząsnęłaś wszystko, żeby znaleźć ich nazwiska? Odparła, że jest pewna, i trochę uraziło ją jego pytanie. Powiedziała mu, że siedzi na komisariacie od czwartej rano, więc ponownie jej podziękował. ‒ Jest coś jeszcze ‒ oświadczyła ‒ ale nie znalazłam tego w aktach. ‒ Tak? ‒ Wrzuciłam po prostu do Google oba ich nazwiska. Trafiłam na coś, co nazywa się Fundacją Emerytowanych Funkcjonariuszy Południowej Kalifornii, czyli FEFPK. Według udostępnionych dokumentów to organizacja typu non profit, podpadająca pod paragraf pięćset jeden-c-trzy przepisów podatkowych, która funduje stypendia dla synów funkcjonariuszy, zapomogi dla wdów, tego rodzaju rzeczy. Zarówno Singer, jak i Newkirk są w radzie nadzorczej. Villatoro przez chwilę się zastanawiał. Nie miał pojęcia, do czego miałaby mu się przydać informacja o FEFPK. ‒ Gdzie została założona? ‒ zapytał. ‒ Zobaczmy ‒ mruknęła Celeste, przewijając najwyraźniej stronę. ‒ W Burbank ‒ odparła, a po chwili dodała: ‒ I w hrabstwie Pend Oreille w Idaho. Villatoro wyprostował się na krześle. ‒ Kiedy? Podała mu datę złożenia dokumentów w biurze sekretarza stanu, która poprzedzała o dwa miesiące napad na wyścigi w Santa Anita. ‒ Skąd biorą fundusze? Jest o tym mowa w statucie? Słyszał, jak Celeste stuka w klawisze. ‒ Dobrowolne wpłaty. Nie wydaje się, żeby wymagali formalnego członkostwa. Villatoro gorączkowo się zastanawiał. ‒ Dobrowolne wpłaty, jak sądzę, od innych funkcjonariuszy. ‒ Tak przypuszczam. ‒ Wpłaty w gotówce, w niewielkich nominałach. Policjanci wrzucający banknoty do kapelusza, który krąży po sali odpraw. ‒ Nie wiem, ale tak to chyba wygląda. ‒ Czy jest jakaś lista darczyńców? ‒ Tu jej nie ma ‒ odpowiedziała. ‒ Nie wiem, gdzie mogłabym ją znaleźć, nie kontaktując się z samą fundacją. ‒ Która raczej ci jej nie dostarczy ‒ stwierdził Villatoro, czując, że wpadł na kolejny trop ‒ ponieważ nie ma żadnych darczyńców. To doskonały sposób, żeby wyprać dużą sumę pieniędzy w małych banknotach. Powoli, z biegiem czasu można dokonać wpłat gotówki, która pochodzi z takich zbiórek. Celeste przez chwilę milczała. ‒ Nie bardzo za tobą nadążam.
‒ To była jedna z rzeczy, których nigdy nie rozumiałem ‒ odparł. ‒ Jak udało się złodziejom wykorzystać te wszystkie pieniądze? Banki odnotowują wpłaty gotówkowe. Jeśli przekraczają pewną wysokość, muszą o nich informować. Ale jeżeli pieniądze są wpłacane przez długi okres w niewielkich sumach, powiedzmy, po kilka tysięcy dolarów naraz, złoczyńcy zacierają ślady. Zwłaszcza jeśli przyjmuje się, że gotówka pochodzi z datków na cele dobroczynne. To doskonała przykrywka. Celeste zaczynała rozumieć. ‒ Mój Boże, Eduardo… ‒ Ale plan nie wypali, jeżeli ktoś nie wpłaci pieniędzy, tak jak miał to zrobić, i zamiast tego trochę ich wyda. Zwłaszcza jeżeli banknoty były oznakowane. Coś takiego wzbudzi podejrzenia, zwłaszcza jeśli kilka takich banknotów pojawi się w tym samym miejscu.‒ Mówiąc to, Villatoro zaczął kartkować kserokopie oznakowanych banknotów studolarowych. ‒ Chyba coś tu mamy ‒ powiedział, starając się opanować podniecenie. ‒ Kto jeszcze jest w zarządzie fundacji? Celeste przeczytała mu całą listę. ‒ Eric Singer, prezes. Oscar Swann, pierwszy wiceprezes. Dennis Gonzalez, drugi wiceprezes. James Newkirk, sekretarz. Anthony Rodale, skarbnik. Wszystko się zgadzało. Poprosił, żeby przeczytała mu nazwiska jeszcze raz, dokładnie je literując. ‒ Domyślam się, że członkowie tej fundacji są dobrze opłacani ‒ powiedział. ‒ Może to zainteresować urząd skarbowy. I mamy tu również Swanna. ‒ Wszyscy mieszkają tam na północy? ‒ zapytała. ‒ Trzej na pewno. Newkirk, Singer i Swann. Muszę sprawdzić pozostałych dwóch. Słyszał, jak Celeste przekłada papiery. Kazała mu zaczekać, aż coś sprawdzi. ‒ Mam przed sobą harmonogram dyżurów z tamtego dnia ‒ oznajmiła i wiedział, jaki dzień ma na myśli. ‒ Swann był na służbie. Newkirk, Singer, Gonzalez i Rodale nie. Wiemy, że Rodale i Newkirk pracowali jako ochroniarze w sali, gdzie liczono pieniądze. Villatoro uderzył otwartą dłonią w bok krzesła. Dwaj członkowie rady nadzorczej FEFPK byli w sali, gdzie liczono pieniądze. Dwaj inni nie pełnili służby. Wyprowadzający psa świadek oświadczył, że było co najmniej dwóch napastników, którzy weszli do opancerzonej furgonetki i zabili Steve’a Nicholsa. To mogli być Singer i Gonzalez. Zostawał Swann, który był na służbie. Samochody napastników wyjechały na autostradę i dosłownie zniknęły. Nigdy nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Ale jeśli samochody miały policyjną eskortę… ‒ Dobra robota, Celeste ‒ oznajmił. ‒ Naprawdę dobra robota. Powiedz szefowi, że zbliżamy się do rozwiązania zagadki.
• • • Villatoro wstał i strzyknęło mu jednocześnie w kolanach i plecach. Rozpatrywał różne możliwości. Fakty zaczynały się w końcu łączyć w całość. Ale czy na pewno? Wiedział, że w łańcuchu logicznym jest jeszcze wiele luk. Co takiego pominął? Potrzebował czasu, żeby wszystko uporządkować, połączyć ze sobą kropki, które powoli układały się w obraz. Nagle coś sobie uświadomił. Słyszał, że w śledztwie dotyczącym młodych Taylorów pomaga czterech byłych gliniarzy. Co się działo z piątym? Można było oczywiście uznać,
że te dwie sprawy nie są ze sobą wcale związane. Może jednak były. Nie mógł usiedzieć w pokoju. Był zbyt podekscytowany. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz, nie zauważając nawet, jak mocno świeci słońce za oknami. ‒ Panie Villatoro! ‒ zawołała recepcjonistka na jego widok. ‒ Dobrze się pan czuje? ‒ Świetnie ‒ odparł, podchodząc do niej i biorąc jej ręce w swoje. ‒ Czuję się wspaniale. Co za piękny dzień. Recepcjonistka zaczerwieniła się i nie cofnęła rąk. Villatoro, którego nagle ogarnęło zakłopotanie, zrobił to pierwszy. ‒ Mam dla pana te nazwiska ‒ powiedziała. ‒ Zapomniałem ‒ przyznał. Podniosła małą kartkę nad głowę, tak aby nie mógł sięgnąć. ‒ Napijemy się dzisiaj? ‒ zapytała. ‒ Tak, oczywiście ‒ odparł, nie mając wyboru. ‒ To cudownie ‒ stwierdziła, dając mu kartkę. Przeczytał nazwiska. Singer, Gonzalez, Swann, Newkirk. Powoli zamknął oczy. Kolejne ogniwo. Ale co z Rodale’em? Przyszła mu na myśl książka telefoniczna. Po prostu go w niej poszuka. Może pokłócił się z innymi. Jeśli tak, o wiele łatwiej będzie mu z nim porozmawiać. Ale najpierw musiał go odnaleźć. Zostawił książkę telefoniczną rano w samochodzie po tym, jak jeździł po okolicy, korzystając z zamieszczonych w niej map. Wyszedł przez oszklone drzwi na parking i spostrzegł podjeżdżającego Newkirka, zanim eksgliniarz otworzył drzwi swojego samochodu. Tu cię mam, pomyślał. Przyjechałeś na przeszpiegi. Autentyczne zdumienie na chłopięcej twarzy Newkirka pasowało do scenariusza, który ułożył sobie tego ranka. Ekspolicjant był wstrząśnięty, widząc go przed sobą. Gdyby był zwyczajnym emerytem zajmującym się swoimi sprawami, z pewnością nie wywarłoby to na nim takiego wrażenia. ‒ Witam, panie Newkirk. ‒ Hej. Newkirk najwyraźniej starał się wymyślić jakiś przekonujący powód, dla którego tu się znalazł. Zanim zmierzył go swoim normalnym ciężkim spojrzeniem, przez sekundę Villatoro zobaczył na jego twarzy strach i zmieszanie. ‒ Czym mogę panu służyć, panie Newkirk? ‒ Skąd pan zna moje nazwisko? ‒ Pamiętam je z prowadzonego przeze mnie śledztwa ‒ odparł Villatoro, powstrzymując się, by nie powiedzieć więcej. Newkirk skrzywił się i Villatoro zauważył, że trafienie było celne. Swoją drogą, nie lubił takich przypadkowych spotkań. Był człowiekiem, który lubi wszystko zaplanować, wcześniej przemyśleć. Zwłaszcza kiedy stawka była tak wysoka i tylu rzeczy jeszcze nie wiedział. Zdał sobie jednak sprawę z nadarzającej się okazji. Zaskoczony jego obecnością ekspolicjant mógł, gdyby go przycisnąć, mimowolnie coś ujawnić.
Newkirk dał krok do przodu, mierząc go twardym spojrzeniem. ‒ O co panu chodzi? ‒ Chodzi mi o to, panie Newkirk, że nie jest jeszcze za późno, żeby pan wyszedł z tego cało. Nie jestem już w służbie czynnej. Nie mogę pana aresztować i niespecjalnie mi na tym zależy. Prowadziłem śledztwo z ramienia policji w Arcadii i poświęciłem osiem lat, badając tę zbrodnię. Chciałbym odnaleźć zabójców i pieniądze, a w każdym razie to, co z nich zostało. ‒ Co takiego? Newkirk był kompletnie wytrącony z równowagi i zbity z tropu. Muszę drążyć dalej, pomyślał Villatoro. ‒ Kiedy pana po raz pierwszy zobaczyłem, uznałem pana za człowieka uczciwego, panie Newkirk. Zauważyłem ślubną obrączkę na pana palcu. Wygląda zupełne tak samo jak moja. Niech mi pan pomoże rozwiązać tę sprawę. Jeśli pan to uczyni, zrobię wszystko, żeby uchronić pana przed ewentualnymi kłopotami. ‒ Nie wiem, o czym pan mówi ‒ prychnął Newkirk. ‒ Mam wrażenie, że pan wie. Był pan policjantem, i to dobrym. Wie pan równie dobrze jak każdy z nas, że możliwe jest zawarcie umowy, na której skorzystają wszystkie strony. Ale okazja, żeby zgłosić się z ofertą pomocy, nie będzie trwała wiecznie. Jeśli nie skorzysta pan z tej szansy, kto wie, co się wydarzy. Villatoro widział, że Newkirk gorączkowo się zastanawia. Żyły nabrzmiały mu na skroniach. ‒ Ma pan rodzinę, dobrze się panu tutaj żyje ‒ podjął. ‒ Może pomagając mi, będzie pan mógł to wszystko zachować? Może dysponuje pan informacjami, na których skorzysta pan i pańska rodzina? Musi się pan zdecydować. Widzę, że dręczą pana wyrzuty sumienia, a to najlepszy sposób, żeby się oczyścić. Ku umiarkowanemu zaskoczeniu Latynosa Newkirk najwyraźniej uważnie go słuchał. ‒ Jest niedziela. Jutro skontaktuję się z moim znajomym w FBI ‒ oświadczył Villatoro. ‒ Musi pan więc podjąć decyzję dziś wieczorem. Niech pan się dobrze zastanowi, przyjacielu. ‒ Nadal nie mam pojęcia, o czym pan mówi ‒ stwierdził nieprzekonującym tonem Newkirk. ‒ Niech pan to sobie przemyśli, panie Newkirk. Porozumie się z rodziną. Przypatrzy się jej. I podejmie decyzję. Newkirk chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. ‒ Niech pan to sobie przemyśli ‒ powtórzył cicho Villatoro. ‒ Skontaktuje się ze mną tutaj i porozmawiamy. ‒ Mam panu coś do powiedzenia już teraz. ‒ Tak? ‒ Pierdol się pan. Latynos patrzył, jak Newkirk wsiada do swojego samochodu i odjeżdża. Kiedy zniknął z pola widzenia, Villatoro odetchnął. Uginały się pod nim kolana. Największe wrażenie wywarło na nim nie to, co powiedział Newkirk, lecz to, czego nie powiedział. Nie zapytał go ani razu, o jakim konkretnym śledztwie mówi. Nie spytał, co
zdarzyło się w Arcadii i co go tutaj sprowadziło. Nie wspomniał, że nie było go na torze tamtego dnia. I nie próbował się dowiedzieć, dlaczego ma zamiar zadzwonić do FBI.
• • • W swoim pokoju Villatoro otworzył na kolanach książkę telefoniczną. Nie znalazł w niej nazwiska, którego szukał. Dla porządku sprawdził również Singera, Newkirka, Gonzaleza i Swanna. Bez rezultatu. Wszyscy mieli zastrzeżone numery. Kartkując książkę telefoniczną, zobaczył migające światełko na telefonie. Donna? Celeste? Czy Newkirk dzwonił do niego już teraz? Wiadomość zostawiono przed godziną, kiedy rozmawiał z Celeste. ‒ Panie Villatoro, mówi Jess Rawlins. Nie wiem, co to może oznaczać, ale powinien pan chyba sprawdzić jeszcze jedno nazwisko. To kolejny eksgliniarz. Nazywa się Tony Rodale. R-O-D-A-L-E. Jego żona zadzwoniła do szeryfa i zgłosiła jego zaginięcie. Mam ich adres.
Niedziela, 12.59 Stary telewizor w domu Jessa Rawlinsa odbierał zaledwie trzy kanały, w tym tylko jeden wyraźnie. Na dworze na betonowej podstawie zamontowana była antena satelitarna starszego typu, na odbiorniku stał dekoder. Annie patrzyła, jak William majstruje przy kanciastym starym pilocie, próbując przełączyć odbiór na satelitę. Chciał pooglądać kreskówki. ‒ To doprowadza mnie do szału ‒ stwierdził, celując pilotem w telewizor i dekoder i naciskając kolejne przyciski. ‒ Jak ten stary facet może tak żyć? Bez dobrej telewizji? Nie mogę nawet złapać Nickelodeona. ‒ Próbuj dalej. Poradzisz sobie. ‒ Ciekawe, czy są tu podłączone kable z anteny? Może coś się przerwało? ‒ Siedź w domu ‒ odparła. ‒ Słyszałeś, co powiedział przed wyjściem. Nie odsuwać zasłon i nie zapalać światła. Nie wolno nam wychodzić. William zrobił niezadowoloną minę. ‒ Jeśli nie uda mi się tego włączyć, wychodzę na dwór. ‒ Nie, nie wyjdziesz. ‒ Nie, nie wyjdziesz ‒ powtórzył, przedrzeźniając ją. Annie wzięła pilota i mu się przyjrzała. Na jednym z przycisków widniały literki SAT. Wcisnęła go i na ekranie pojawiła się latynoska telenowela. ‒ Jak to zrobiłaś? ‒ zawołał William. ‒ Daj mi to! Annie oddała mu pilota. ‒ Nie jest z niego taki prostak, jak myślałem ‒ stwierdził, przeskakując z kanału na kanał. Annie wstała z kanapy i przeszła do kuchni. Przed wyjściem ranczer pozamykał wszystkie drzwi oraz okna i zakazał ich otwierać, jeśli nie upewnią się, że to on. Annie ze zdziwieniem usłyszała od niego, że po raz pierwszy w życiu zamknął na klucz frontowe
drzwi. Ranczer musiał spryskać zamek jakimś olejem, żeby przekręcić w nim klucz. Zajrzała do kuchennych szafek i lodówki. Krakersy, przyprawy, płatki owsiane, herbata i kawa w szafkach, paczki z mrożonym mielonym mięsem i steki w lodówce. Nigdy jeszcze nie widziała tylu puszek ze sproszkowanym chili. Pan Rawlins obiecał, że przywiezie zakupy z miasta, i zapytał, co Annie i William chcieliby zjeść. Annie spisała listę rzeczy i dała mu, a on przeczytał ją, uśmiechnął się i wsadził do kieszeni koszuli z długimi rękawami. ‒ Kiedy pan wróci? ‒ zapytała. ‒ Chyba wczesnym popołudniem ‒ odparł. ‒ I pamiętajcie, żeby nie otwierać drzwi i nie odsuwać zasłon. ‒ Mówił mi pan to już trzy razy. ‒ Mam nadzieję, że za którymś razem to do ciebie dotrze ‒ mruknął w odpowiedzi.
• • • ‒ Annie, chodź, popatrz na to! ‒ wrzasnął William. Jej brat znalazł kanał Fox News. Na ekranie była fotografia mężczyzny. Z trudem go rozpoznała, tak fatalnie wyglądał. ‒ Dlaczego pokazują Toma w telewizji? ‒ zapytał William, starając się znaleźć przycisk zwiększający głośność. ‒ Dlaczego pokazują nasze zdjęcia? ‒ dodał, kiedy nad napisem ALARM AMBER ukazały się na ekranie ich szkolne fotografie.
• • • Annie kilkakrotnie miała zamiar zadzwonić do matki. Raz podniosła już nawet słuchawkę i usłyszała sygnał centrali, ale ostatecznie zmieniła zdanie. Widząc ich zdjęcia w telewizji, znowu zaczęła się nad tym zastanawiać. Co by szkodziło zadzwonić? Usłyszeć jej głos? Powiedzieć: Nic nam nie jest, kochamy cię, mamo. Pan Rawlins ostrzegł ją jednak, że w ich domu jest pan Swann, i Annie nie mogła znieść myśli, że to on odbierze telefon. Miała nadzieję, że po powrocie pan Rawlins będzie wiedział, co zrobić, żeby mogli wrócić do własnego domu. Był chyba po ich stronie, ale miał pewne wątpliwości. Czy zwróci się przeciwko nim tak, jak to zrobił pan Swann? Nie można było tego wykluczyć, ale wydawało jej się to mało prawdopodobne. Chyba im uwierzył, choć nie przyszło mu to łatwo. I chyba ją polubił. Annie zauważyła, że patrzył na nią z łagodnym i smutnym wyrazem twarzy, jakby widząc ją, myślał o kimś innym. Czuła, że pan Rawlins jest osobą, której ona i William mogą zaufać. Poza tym nie mieli już dokąd uciekać. ‒ Hej, Annie, popatrz na to! ‒ zawołał powtórnie William. ‒ Co tam znowu? ‒ odparła. Jej brat stał przed otwartą szafą z ciemnego drzewa. ‒ To niesamowite ‒ stwierdził, odsuwając się na bok, żeby mogła zajrzeć do środka. Na stojaku stały strzelby i dubeltówki, razem było ich siedem. Przy kolbach poukładane były pudełka z nabojami. William wyciągnął rękę po jedną ze strzelb.
‒ Zostaw to! ‒ zawołała Annie, nie pozwalając mu jej dotknąć. ‒ Są super. Ciekawe, po co mu aż tyle? ‒ Jest ranczerem. Ranczerzy mają dużo broni. ‒ Jasne, na niedźwiedzie i takie tam ‒ mruknął z szeroko otwartymi oczyma. ‒ Ciekawe, czy pokaże mi, jak to działa. ‒ Możesz go chyba zapytać ‒ odparła, wzruszając ramionami. Annie żałowała, że pan Rawlins nie zamknął swojej broni na klucz. Nie ulegało kwestii, że William jest nią zafascynowany, i nie mogła zagwarantować, że jej brat nie wyjmie którejś ze strzelb i nie zechce się nią bawić, jeśli uzna, że ujdzie mu to na sucho. ‒ Mógłbym mu pomóc nas obronić ‒ stwierdził trzeźwo. ‒ Bylibyśmy bezpieczni, gdyby znów musiał pojechać do miasta. Annie wyciągnęła rękę, żeby zamknąć drzwi szafy. ‒ Nie! ‒ krzyknął, powstrzymując ją. ‒ Popatrz na tę ‒ powiedział i nim zdążyła go powstrzymać, wziął do ręki strzelbę z dźwignią za spustem. Była bardzo stara, z posrebrzaną lufą i zadrapaniami na drewnianej kolbie. ‒ Wygląda jak coś, z czego strzelają kowboje. Jest cięższa, niż myślałem ‒ oświadczył, wyjmując broń z szafy. Na lufie było coś napisane. ‒ Przeczytaj. Annie odczytała napis. ‒ „Wyprodukowano w fabryce broni powtarzalnej Winchestera. New Haven, Conn.”. ‒ Conn.? ‒ Connecticut. „Patent z dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego czwartego. Lufa z niklowanej stali. Dwadzieścia pięć-trzydzieści pięć WCF”. Nie wiem, co to znaczy. ‒ Kurczę… czy nie jest za stara, żeby z niej strzelać? ‒ Nie wiem ‒ odparła. ‒ Odłóż ją. ‒ Annie… ‒ Natychmiast ją odłóż! William zrobił to, specjalnie się nie spiesząc. ‒ Musisz przyznać, że to niesamowita stara broń. Annie zamknęła szafę. ‒ Jest coś jeszcze ‒ stwierdził jej brat, podchodząc do starego biurka z żaluzjowym zamknięciem. ‒ Zdziwisz się, jak to zobaczysz. ‒ Nie powinieneś tu myszkować ‒ powiedziała, idąc za nim. ‒ Ty niby nie myszkowałaś u pana Swanna? William wyciągnął z jednej z szuflad oprawione w ramki zdjęcie o wiele młodszego pana Rawlinsa w wojskowym mundurze i czapce z daszkiem. Pan Rawlins patrzył prosto w obiektyw, jakby chciał pokazać, że nie warto z nim zadzierać. W szufladzie leżały pudełka z wojennymi medalami. William je otworzył. ‒ Był w wojsku snajperem ‒ oznajmił i pokazał jej jeden z medali. ‒ Dostał także tę
srebrną gwiazdę i kilka innych medali, ale nie wiem za co. Annie dotknęła srebrnej gwiazdy palcami. ‒ Może jest fajniejszy, niż nam się wydawało ‒ zauważył William. ‒ Ciekawe, gdzie je dostał? ‒ Musimy go zapytać ‒ rzekł William. ‒ Założę się, że zna ciekawe historie. Kiedy usłyszeli dźwięk silnika, popatrzyli na siebie i czym prędzej pozamykali pudełka, powkładali z powrotem medale i zamknęli szufladę. William podszedł do okna i uchylił zasłonę, zanim zdążyła mu powiedzieć, żeby tego nie robił. ‒ Ktoś jedzie tutaj drogą ‒ zakomunikował. ‒ Ale to chyba nie jest pan Rawlins.
• • • Schowali się pod biurkiem, obejmując ramionami kolana i zerkając na zewnątrz. ‒ Ciekawe, kto to jest? ‒ szepnął William. ‒ Zobaczyłeś coś? ‒ zapytała Annie. ‒ Tylko czarnego pick-upa. ‒ Ilu ludzi było w środku? ‒ Trudno, powiedzieć. ‒ Nie powinieneś odchylać zasłony. ‒ Nie mogli mnie zobaczyć. ‒ Skąd wiesz? Następnym razem popatrz przez szparę między zasłonami, nie rozchylając ich, rozumiesz? William miał ochotę się z nią o to pokłócić, ale dał za wygraną. ‒ Dobrze ‒ odparł. Dźwięk silnika stał się głośniejszy, a potem ucichł. Trzasnęły zamykane drzwi. ‒ Są tuż przed domem ‒ stwierdziła Annie. ‒ Telewizor! ‒ przypomniała sobie nagle. ‒ Nie wyłączyłeś go! William wylazł spod biurka i złapał pilota, który leżał na stoliku do kawy. Wycelował go w telewizor i zaczął wciskać przyciski. Zanim znalazł wyłącznik, nacisnął niechcący przycisk zwiększający głośność. Telewizor, w którym szła jakaś kreskówka, ryknął na cały regulator, a potem ucichł. Annie wciągnęła w płuca powietrze, patrząc, jak William puszcza pilota i szybko wraca do niej na czworakach. ‒ Przepraszam ‒ szepnął. Siostra spiorunowała go wzrokiem i w tej samej chwili ktoś zapukał do frontowych drzwi tak energicznie, że zabrzęczały naczynia w kuchni. ‒ Halo! Halo! ‒ Spojrzeli na siebie. Mężczyzna z głębokim głosem. ‒ Haloooo! Proszę otworzyć. Policja z Kootenai Bay. Co mamy robić? ‒ zapytał ją wzrokiem William. Annie przyłożyła palec do ust. ‒ Hej, słyszałem telewizor. Chcę wam zadać kilka pytań.
Rozpoznała niezbyt wyraźny meksykański akcent. To byłmężczyzna, który rozmawiał z panem Swannem, kiedy kulili się na podłodze jego pick-upa. William schował twarz w dłonie. Annie poklepała go po plecach, żeby dodać mu otuchy. ‒ Haloooo! Tam w środku! Facet walił w drzwi, jakby chciał je rozbić. Po chwili usłyszeli szczęk klamki. Próbował wejść do środka. Potem zapadła cisza. Poczuła, że William próbuje się wsunąć głębiej pod biurko. Pociągał nosem, powstrzymując łzy. Mężczyzna minął jedno z zasłoniętych okien i Annie zobaczyła wyraźnie jego sylwetkę. To był on. Rozpoznała w nim jednego z zabójców, tego śniadego. Był zwalistym facetem z wielką głową i wąsami. Wolała nie mówić o tym Williamowi. Minął drugie okno, a potem wrócił i stanął przed nim. Jego widziane przez zasłonę łokcie przypominały skrzydła. Przycisnął twarz do szyby i starał się zajrzeć do środka przez szparę między zasłonami, ocieniając dłonią oczy. Ponieważ ona go nie widziała, on też nie mógł jej zobaczyć. Ale była tak przerażona, że zdała sobie z tego sprawę dopiero po kilku sekundach. W końcu poszedł dalej. Ciężkie buciory zatupały na werandzie, a potem zachrzęścił żwir z boku domu. Facet szedł do tylnych drzwi. Próbowała sobie przypomnieć, czy są zamknięte. Pan Rawlins mówił coś o zamykaniu drzwi, ale nie widziała, żeby zrobił to z tyłu domu. Szczęknęła klamka, ale tylne drzwi się nie otworzyły. Były zamknięte. Znowu rozległo się głośne walenie. ‒ Obudźcie się tam w środku! ‒ zawołał mężczyzna. ‒ Policja! Zastanawiała się, czy trudno byłoby mu wyważyć drzwi. Raczej nie. Był dużym mężczyzną, a drzwi nie wydawały się zbyt grube. Po kilku chwilach zniknął. Nie było nic słychać. Czyżby odjechał? Nie, pomyślała. Nie usłyszała odgłosu uruchamianego silnika. Jego cień znowu pojawił się w oknie. Rozległo się skrzypienie i chrobot odpadającej farby. Próbował otworzyć okno. Po kilku chwilach dał za wygraną, westchnął i przeszedł do drugiego. ‒ Wezmę strzelbę ‒ powiedział przez łzy William. ‒ Nie ‒ odparła. ‒ Nie wiesz nawet, jak ją załadować. ‒ Widziałem w telewizji. Pomyślała o tych wszystkich pudełkach z nabojami w szafie. Skąd będzie wiedział, który nabój pasuje do której strzelby? Nie uda mu się. Mężczyzna nie zdołał sforsować również drugiego okna. Dzięki Bogu pan Rawlins dobrzeje zamknął. Annie zobaczyła, że się odwraca i klepie po kurtce. Potem usłyszała brzęczenie telefonu. ‒ Gdzie ty się, kurwa, podziewasz, Newkirk? ‒ zapytał facet.
Niedziela, 13.04 Jess przez dwadzieścia minut popychał wózek między półkami sklepu, ściskając w ręku listę zakupów, którą sporządziła Annie. Wszystko wydawało mu się obce. Dwa razy musiał zapytać ekspedientkę, gdzie znaleźć różne rzeczy. Płatki śniadaniowe Frosted Flakes, soki w kartonach, mrożone roladki z pizzy, parówki serowe i bajgle. Produkty, których nigdy nie jadł ani nie kupował. Robiąc zakupy, nadal rozmyślał o wydarzeniach poranka, przypadkowych spotkaniach z Karen i J.J. Już wyjeżdżając rano do miasta, był porządnie wytrącony z równowagi, lecz było to niczym w porównaniu z tym, jak czuł się teraz. Pozornie znany sklep wydawał mu się dziwny i niezwykły. Jedynym rozpoznawalnym artykułem w jego wózku była puszka kopenhaskiej tabaki. Kupował ją dla siebie. Ustawił się w kolejce do kasy. Nigdy jeszcze nie miał w wózku tylu kolorowych opakowań. Uświadomił sobie, że z radością myśli o ponownym spotkaniu z dziećmi, o tym, że coś im ugotuje. Zawsze chciał mieć wnuki i kiedyś wydawało mu się, że jego marzenia się spełnią. To było coś w rodzaju namiastki, pomyślał. Właściwie dlaczego po tym wszystkim, co przeszły, nie miałby o nie trochę zadbać? Dziś wieczorem przeczyta na opakowaniu, jak się piecze mrożone roladki z pizzy ‒ cokolwiek to było ‒ jeżeli na to właśnie miały ochotę. A potem musi zdecydować, co ma z nimi, do cholery, zrobić. Ktoś trącił go lekko w plecy swoim wózkiem. Kiedy obejrzał się przez ramię, zobaczył rozpromienioną Fionę Pritzle. ‒ Cześć, przystojniaku ‒ powiedziała swoim piskliwym głosem małej dziewczynki. Jess skinął jej głową na powitanie, czując, jak ogarnia go niepokój. ‒ Widziałeś dzisiejszą gazetę, Jess? Jest tam ze mną wywiad. Na temat małych Taylorów. Jest również moje zdjęcie. ‒Zobaczył, że oprócz mrożonej pizzy, sześciopaku dietetycznej coli i małych pudełek z kosmetykami Fiona ma w wózku kilkanaście egzemplarzy gazety. ‒ Chcesz jedną? ‒ spytała, wręczając mu egzemplarz. ‒ Czytałem już ‒ odparł. ‒ Co sądzisz o zdjęciu? Moim zdaniem mogliby mnie sfotografować w lepszym oświetleniu. Mam cienie na twarzy. ‒ Jest w porządku ‒ mruknął. Nie mógł się doczekać, żeby stojąca przed nim kobieta przestała w końcu grzebać w torebce i znalazła książeczkę czekową. Dlaczego niektóre kobiety są zawsze nieprzygotowane do tego, żeby zapłacić za swoje zakupy, tak jakby przytrafiało im się to po raz pierwszy w życiu? ‒ Artykuł jest całkiem niezły ‒ stwierdziła Fiona. ‒ Zdumiewająco precyzyjny. Prosiłam, żeby mi go pokazali przed drukiem, ale powiedzieli, że tego nie robią. Jutro jestem umówiona na wywiad z CNN. Zwrócili się do mnie także z Fox News. Walczą o mnie. Są w drodze i powinni tu dojechać wieczorem. Odkąd ogłosili alarm Amber, naprawdę zrobiła się z tego duża afera ‒ powiedziała,odrzucając do tyłu włosy, jakby ta informacja świadczyła o tym, że zna sprawę od podszewki. ‒ Spodziewam się również telefonu ze stacji telewizyjnej w Spokane. Całkiem nieźle relacjonują tę historię i jestem pewna, że chcą porozmawiać z ostatnią osobą, która widziała te dzieciaki żywe. Muszę wracać do domu i sprawdzić, czy nie mam nowych wiadomości, chociaż właściwie dałam
im numer mojej komórki. Znając moje szczęście, zadzwonią do mnie jutro, kiedy będę w telewizji albo będę rozwozić pocztę. ‒ Mówiąc to, wyłowiła z torebki komórkę i spojrzała na wyświetlacz. ‒ Na razie nie ma żadnych wiadomości ‒ oświadczyła. Jess myślał o tonie, jakim powiedziała, że jest „ostatnią osobą, która widziała te dzieciaki żywe”. ‒ Więc twoim zdaniem nie uda się już ich odnaleźć? ‒ zapytał. Stojąca przed nim kobieta znalazła w końcu książeczkę czekową, ale zaczęła się kłócić o cenę główki sałaty. Fiona otworzyła szerzej oczy, pokręciła głową i obróciła wózek, by móc się nachylić do jego ucha. ‒ Nie chcę dużo mówić, ponieważ w tej sprawie uważana jestem, no wiesz, za kogoś w rodzaju eksperta ‒ szepnęła ‒ ale moim zdaniem padły ofiarą seksualnego maniaka. Uważam, że znalezienie zwłok to tylko kwestia czasu, i nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że te dzieci zostały… zgwałcone. Jess odsunął się lekko do tyłu i spojrzał na nią z ukosa. ‒ Przez seksualnego maniaka? ‒ zapytał. ‒ Nie mów tak głośno ‒ ostrzegła go, wymachując mu przed nosem grubym palcem. ‒ Ktoś może nas podsłuchać. ‒ Proszę pana? ‒ Kasjerka czekała już na niego. Jess z wdzięcznością pchnął wózek do przodu. Wyładowując produkty na taśmę, czuł, że Fiona bacznie im się przygląda. ‒ Parówki serowe? Soki w kartonach? Co z tym będziesz robił? Jess poczuł, że się czerwieni. Nie potrafił tego w przekonujący sposób wyjaśnić. ‒ Chciałem spróbować czegoś nowego ‒ bąknął. ‒ Zerwać z rutyną. ‒ Nie potrafił również dobrze kłamać. Fiona popatrzyła na niego, mrużąc oczy. ‒ Miałem trochę kuponów ‒ dodał. To także mu się nie udało. Zapłacił gotówką i odszedł. Pchając wózek w stronę drzwi z zaczerwienioną twarzą i krwią pulsującą w uszach, usłyszał, jak Fiona pyta kasjerkę, czy czytała dzisiejszą gazetę.
• • • Wyjeżdżając z Kootenai Bay, spojrzał na północny zachód i zobaczył, że nad szczytami gór zbierają się burzowe chmury. Przez cały dzień było słonecznie i ciepło, ale teraz znowu zanosiło się na deszcz. Ciśnienie atmosferyczne spadało i nie można było wykluczyć, że w nocy ocielą się kolejne dwie krowy. Musiał jeszcze sprawdzić ogrodzenie. Te rzeczy miał zakodowane w głowie, wynikały z rutyny i doświadczenia. Ogrodzenie mogło zaczekać, ale nie mógł przełożyć na później cieląt. Miał nadzieję, że zdąży się przedtem trochę przespać. I modlił się, że zastanie dzieci w domu, tam gdzie powinien je zastać, że wszystko będzie w porządku. Odsunął od siebie paniczną myśl, że zniknęły albo ktoś je skrzywdził. Zatrzymał się przed bramą, tak jak to zawsze robił, i nagle zdał sobie sprawę, że ktoś zostawił ją otwartą. Szybko wsiadł z powrotem do pick-upa, przejechał po kratce, która nie pozwalała wyjść na zewnątrz bydłu, i zamknął za sobą bramę. Kto odwiedził jego
ranczo? To nie mógł być nikt miejscowy. Oni zamykali bramy. Kiedy wjechał na wzgórze, gdzie przerzedzały się drzewa, i spojrzał w dół na swój dom, ogarnął go lodowaty strach. Na kolistym podjeździe zobaczył zaparkowanego w poprzek czarnego pick-upa, którego nie rozpoznawał. Na werandzie jego domu stał śniady mężczyzna, trzymając dłoń przy twarzy ‒ czyżby rozmawiał przez komórkę? ‒ i gestykulując drugą ręką. Jess rozpoznał go z rysunku Annie. To był ten duży z wąsami. Dodał ostro gazu, czując, jak strach ustępuje i ogarnia go wściekłość. Dom wyglądał tak, jak go zostawił: zamknięty na cztery spusty, z zasuniętymi zasłonami. Dzieci musiały siedzieć w środku, pomyślał. Są na pewno śmiertelnie przerażone. Kim był ten facet, ten intruz, który przechadzał się po jego werandzie z takim lekceważeniem i nonszalancją? Jess zatrzymał się za czarnym pick-upem. Facet na werandzie zobaczył go i zakończył rozmowę. Z chmurną miną skrzyżował ramiona na masywnej piersi i czekał na Jessa. ‒ To pana dom? ‒ zapytał, zanim Jess zdążył się odezwać. Jess zatrzasnął drzwi, zostawiając zakupy w samochodzie.Mężczyzna robił groźne wrażenie. Ważył co najmniej dwadzieścia kilogramów więcej od niego i był młodszy. Jess przystanął i oparł ręce o maskę. Stygnący silnik głośno tykał. Jess trzymał zwykle w stojaku swojego winchestera na kojoty, ale przed kilkoma dniami zabrał go, żeby wyczyścić, i zapomniał umieścić z powrotem. ‒ To moje ranczo ‒ oznajmił. ‒ Pytanie, co pan tu robi. Mężczyzna parsknął. ‒ Jestem z biura szeryfa. Zaginęła dwójka dzieci, jeśli pan nie słyszał. ‒ Nigdy pana tu wcześniej nie widziałem. ‒ No tak ‒ odparł facet. ‒ To by się zgadzało. Jestem ochotnikiem. Kilku z nas pomaga szeryfowi Careyowi prowadzić dochodzenie. Jess zobaczył odbicie mężczyzny w szybie. Zza paska za jego plecami wystawała kolba pistoletu. ‒ Więc jest pan jednym z tych gliniarzy. Ma pan jakieś nazwisko? ‒ Dennis Gonzalez. Sierżant Dennis Gonzalez z policji Los Angeles. ‒ Już nie. Gonzalez uśmiechnął się kpiąco i przewrócił oczyma. Spod krzaczastych wąsów błysnęły jego zęby. ‒ Już nie. Ale to nie ma znaczenia. Pracujemy dla waszego szeryfa. ‒ Słyszałem. Dlaczego pan tu wtargnął? ‒ Wtargnął? ‒ powtórzył Gonzalez, jeszcze szerzej się uśmiechając, lecz nadal mierząc go twardym wzrokiem. ‒ Niech pan uważa, co mówi. Sprawdzamy dom po domu, szukając śladów tych dzieci. To miejsce jest na mojej liście. Jess spostrzegł nagle z przerażeniem, że zasłony się rozchylają i spozierają zza nich niebieskie oczy Williama. Chłopiec wpatrywał się w pistolet Gonzaleza. Zmiataj stąd, chciał krzyknąć Jess. Nie odwracaj się, błagał w duchu Gonzaleza. ‒ No dobrze ‒ westchnął. ‒ Wróciłem. Może pan jechać dalej. ‒ Nie tak szybko. Podjeżdżając tutaj, usłyszałem jakieś odgłosy w środku. Chciałbym
się rozejrzeć. ‒ Mieszkam tu sam ‒ powiedział Jess, mając nadzieję, że nie widać po nim, jaki jest zdenerwowany. ‒ Mój zarządca odszedł kilka dni temu. Sam prowadzę to ranczo. ‒ W domu nie czeka na pana żona? ‒ Jestem rozwiedziony. ‒ Więc jest nas dwóch ‒ stwierdził Gonzalez. ‒ Skoro nikt na pana nie czeka, może zaprosi mnie pan do środka na filiżankę kawy czy czegoś podobnego? ‒ Mam robotę. ‒ W niedzielę? Jess pokiwał głową. ‒ Owszem. Dwie krowy właśnie mają się ocielić. Gonzalez uważnie mu się przyjrzał. ‒ Naprawdę chciałbym się tutaj rozejrzeć, żeby móc skreślić to miejsce z listy. Zajrzałbym do pańskiej stodoły i do tego domu po drugiej stronie. Chcę się upewnić, że zdawało mi się tylko, iż coś słyszę, kiedy tu podjechałem. ‒ Zdawało się panu ‒ zapewnił go Jess. Na chwilę zapadło ciężkie milczenie. Jess zerknął na okno. Gonzalez zauważył to i się obejrzał. Dzięki Bogu William zniknął. ‒ Postawmy sprawę jasno ‒ powiedział Gonzalez, odwracając się z powrotem. ‒ Czy uniemożliwia pan przeprowadzenie czynności, które pozwoliłyby mi skreślić pana z listy ewentualnych kidnaperów? Rozumie pan, jak bardzo to może się wydać podejrzane? Słowo „kidnaper” niemile dotknęło Jessa i próbował zachować kamienne oblicze. Czy mógł pozwolić Gonzalezowi rozejrzeć się po farmie? Facet nie znajdzie niczego w stodole, ponieważ najprawdopodobniej nie będzie wiedział, czego ma wypatrywać: brakującego haka do siana, pledu i zmienionego ułożenia bel siana. Ale nie mógł przecież wpuścić go do domu. Nawet jeśli dzieciaki gdzieś się ukryły, zostały po nich jakieś ślady: buty w sieni, niepozmywane talerze w zlewie, nieposłane łóżka. ‒ Dokładnie to pan ode mnie usłyszał ‒ oznajmił. ‒ Wtargnął pan bez nakazu na moje ranczo. Nie dostałem nawet telefonu od szeryfa, że mam się pana spodziewać. To moja farma i moja rodzina ma ją od trzech pokoleń. Nikt nie ma prawa tu się szwendać. Gonzalez ostro się roześmiał. ‒ Niezły z ciebie numer, staruszku. Gdybyśmy byli w LA… ‒ Ale nie jesteśmy ‒ przerwał mu Jess. ‒ Jesteśmy na moim ranczu. A teraz niech pan się wynosi i nie wraca bez szeryfa i jakiegoś dokumentu, w którym jest napisane, że możecie przeszukać to miejsce. Z twarzy Gonzaleza zniknął szeroki, nieszczery uśmiech. ‒ Miałbyś o wiele lżejsze życie, compadre, gdybyś pozwolił mi się rozejrzeć ‒ powiedział. ‒ Przywykłem do twardego życia. A teraz spadaj. Coś błysnęło w oczach mężczyzny i przez chwilę Jess obawiał się, że zeskoczy z
werandy i wyceluje do niego z pistoletu. Żałował, że sam nie jest uzbrojony. Ale chwila minęła i Gonzalez spojrzał na deszczowe chmury zbierające się za głową ranczera. ‒ Jeszcze tu wrócę ‒ warknął, schodząc z werandy i idąc powoli do swojego pickupa. ‒ Może być pan pewien, że tak tego nie zostawię. Mógł pan tego uniknąć, ale wolał pan się zabawić w pieprzonego kowboja. Jess nie odpowiedział. Opierał mocno dłonie o maskę samochodu, żeby nie zadrżały. Gonzalez otworzył drzwi swojego pick-upa i się obejrzał. ‒ Co z was za ludzie? Jesteś zbyt głupi, żeby wiedzieć, co takiego zrobiłeś, stary ‒ stwierdził i na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech, który zmroził Jessa do szpiku kości. ‒ Jeszcze się zobaczymy. ‒ Niech pan mi nie grozi ‒ odparł ranczer niskim, stanowczym głosem. ‒ Ja nie grożę. Ja dobrze radzę. ‒ Wyjeżdżając, niech pan zamknie za sobą bramę ‒ dodał Jess. ‒ Hoduję bydło. Jeśli jakieś krowy się wydostaną, złożę zażalenie. ‒ Złożysz zażalenie… ‒ mruknął Gonzalez i nie dokończył zdania, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Jess patrzył, jak pick-up wjeżdża pod górę i znika między drzewami. Powoli podniósł ręce z maski samochodu, zostawiając na niej mokre plamy.
• • • ‒ To był jeden z nich, prawda? ‒ zapytał. Rozpakowywał zakupy w kuchni. Annie i William staliw progu salonu z bladymi jak kreda twarzami. Najwyraźniej słyszeli wymianę zdań. ‒ Tak ‒ odparła Annie. ‒ Myśleliśmy, że tu wejdzie i nas znajdzie. Jess odwrócił się i pogroził drżącym palcem Williamowi. ‒ O mało nie ściągnąłeś nieszczęścia na siebie i swoją siostrę, wyglądając przez okno! ‒ zawołał. ‒ Kiedy kazałem ci siedzieć w środku i nie wyglądać, mówiłem serio! William stał bez ruchu, ale oczy zaszły mu łzami. ‒ Przepraszam ‒ powiedział, ściągając buzię w podkówkę i starając się powstrzymać płacz. ‒ Och, kurczę. ‒ Jess przeszedł przez kuchnię i przytulił ich oboje do „siebie. ‒ Cieszę się, że nic wam się nie stało. W porządku, Willie. W porządku. ‒ William ‒ poprawił go chłopak stłumionym przez materiał spodni głosem. ‒ Czy on tu wróci? ‒ zapytała Annie. Jess puścił dzieci i przykucnął, żeby móc im spojrzeć prosto w oczy. ‒ Tak, moim zdaniem wróci. ‒ Co zrobimy? ‒ Jeszcze nie wiem ‒ odparł. ‒ Muszę to przemyśleć. ‒ Mógłby pan mi pokazać, jak się strzela z tych strzelb ‒ zaproponował William. ‒ Mógłby pan pokazać mnie i Annie.
Jess spojrzał na niego, mając zamiar wybić mu to z głowy. Ale potem zmienił zdanie. ‒ Na razie przygotuję wam coś do jedzenia ‒ powiedział.
Niedziela, 16.03 Jim Hearne siedział w fotelu z gazetą na kolanach. W telewizji leciał mecz z Seattle Mariners. Nie wiedział, która to runda, jaki jest wynik i z kim grają. Zamiast tego wpatrywał się w mur oddzielający go od telewizora i przesłaniający widok, mur, który sam stworzył i który wydawał się coraz grubszy i trudniejszy do zignorowania. Mur ‒ zaczął myśleć o nim jako o barierze odgradzającej go od wszystkiego ‒ wyrósł, kiedy on i Laura siedzieli w kościele. Nie było to spowodowane kazaniem pastora ani samym otoczeniem. Wynikało z tego, że po raz pierwszy od trzech dni jego umysł był pusty, częściowo wskutek potężnego kaca, który go dręczył. W tę pustkę zakradły się myśli o Eduardzie Villatorze i o tym, co przeczytał w gazecie na temat wysiłków podejmowanych w celu odnalezienia małych Taylorów. O ekspolicjantach z Los Angeles, którzy kierowali akcją. O swojej roli w tym wszystkim, jego odpowiedzialności. Rozejrzał się po pokoju, jakby po raz pierwszy zobaczył wypełniające go przedmioty. To był wspaniały salon z wysokim sufitem i dywanami leżącymi na podłodze z kamiennych płyt oraz centrum rozrywki tak zaawansowanym, że sam nie wiedział, do czego jest zdolne. Przez wielkie panoramiczne okno widać było trawnik prowadzący ku niedużemu, okolonemu drzewami jezioru i jego leżącą przy brzegu, odwróconą do góry dnem rybacką łódź. Słyszał Laurę, która rozmawiała w kuchni przez telefon z matką mieszkającą w specjalnym dozorowanym kompleksie w Spokane. Dom wypełniały zapachy niedzielnego obiadu. Laura piekła jego ulubione kurczaki przyrządzone w tradycyjny południowy sposób polegający na namaczaniu w maślance, polewaniu tłuszczem i ponownym namaczaniu. Zajmowało to całe popołudnie. Powinno go to cieszyć, ale jedzenie było ostatnią rzeczą, o której w tym momencie myślał. Czuł się uzurpatorem w swoim własnym domu. Powinien tu mieszkać prawdziwy biznesmen, pomyślał. Ktoś, kogo nie dręczyłyby wyrzuty sumienia, jakie odczuwał Hearne, patrząc na to, co dzieje się w dolinie, ktoś, kto potrafiłby usprawiedliwić przed sobą to, że bierze w tym udział. On sam, mimo swojego domu, jeziora, posiadłości i wysokiego statusu, nadal czuł się jak klepiący biedę chłopak z rodeo, który podpisał cyrograf z diabłem. Musiał przestać marudzić i coś z tym zrobić. Wstał, przeciągnął się i poczuł, jak strzyka mu w plecach. Kiedy tak jak dzisiaj zbyt długo siedział bez ruchu, odnawiały się stare kontuzje i musiał przez dłuższą chwilę rozciągać mięśnie, żeby je rozluźnić. W domu były trzy telefony: jeden w kuchni, gdzie znajdowała się teraz Laura, drugi w sypialni, a trzeci w gabinecie. Wetknął pod pachę gazetę, zajrzał do kuchni i przez chwilę wdychał aromaty przygotowywanego posiłku. Laura odwróciła się w końcu od kuchenki i zobaczyła go. Trzymała telefon wciśnięty między ramię i głowę, żeby mieć wolne ręce. Uniosła brwi, jakby pytała, o co chodzi. ‒ Długo jeszcze? ‒ zapytał. ‒ To moja matka ‒ odparła bezgłośnie. ‒ Pozdrów ją ode mnie ‒ powiedział. ‒ Długo jeszcze będziesz rozmawiała? ‒ Opowiada o tańcach, które mieli w centrum wczoraj
wieczorem ‒ szepnęła. ‒ Wiesz chyba, że rozmawiamy dłużej w każde niedzielne popołudnie. Co się takiego stało? ‒ Nic się nie stało ‒ skłamał. ‒ Nie przejmuj się. Wychodząc z kuchni i mijając z powrotem salon, usłyszał,jak za nim woła. Wziął do ręki komórkę, którą zostawił na biblioteczce, i wyszedł na zewnątrz. Po niebie sunęły popołudniowe deszczowe chmury, zasłaniając słońce. Czuł, że zaraz zacznie padać. Sosny pachniały szczególnie mocno, jakby niskie ciśnienie atmosferyczne potęgowało woń żywicy. W artykule w gazecie zamieszczono numer telefonu, pod który należało dzwonić z informacjami na temat małych Taylorów. Hearne nie miał oczywiście żadnych informacji, ale uznał, że w ten sposób najszybciej skontaktuje się z tym, z kim chciał się skontaktować. Wystukał cyfry na aparacie i po trzech dzwonkach usłyszał głos recepcjonistki. ‒ Chciałbym mówić z porucznikiem Singerem. ‒ Proszę zaczekać. Zaraz pana połączę. Hearne słuchał przez chwilę trzeszczącej wersji The Night They Drove Old Dixie Down. ‒ Singer przy telefonie ‒ odezwał się w końcu porucznik beznamiętnym, rzeczowym tonem. ‒ Poruczniku Singer, mówi Jim Hearne. Żadnej odpowiedzi. ‒ Wasz bankier ‒ przypomniał mu po chwili Hearne. ‒ Wiem, kim pan jest ‒ odparł tamten spokojnie, z leciutką irytacją. ‒ Miałem nadzieję, że będziemy mogli przez kilka minut porozmawiać. ‒ O czym? W tym momencie jestem zajęty, jak pan się zapewne domyśla. ‒ Chodzi o emerytowanego detektywa z Kalifornii. Z Arcadii, gdziekolwiek to jest. Odwiedził mnie, pytając o depozyty gotówkowe i pewne znaczone banknoty, które wypłynęły z mojego banku. Chłodne milczenie po drugiej stronie linii wyprowadziło z równowagi Hearne’a. ‒ Poruczniku Singer? ‒ Słucham. ‒ Myślę, że powinniśmy się spotkać i porozmawiać o zaistniałej sytuacji. ‒ Po co? ‒ zapytał szybko Singer ściszonym głosem. ‒ No cóż… ‒ Hearne nie bardzo wiedział, co powiedzieć. ‒ Tak? ‒ Jestem pewien, że jeszcze wróci. Nie zajmie mu dużo czasu zidentyfikowanie pewnych rachunków i będzie chciał się dowiedzieć o nich czegoś więcej. Hearne’owi nie podobało się to, jak rozmawiał z Singerem: niczym obawiający się wpadki konspirator. Chciał, żeby porucznik zapewnił go, że nie ma się czym martwić. ‒ Niech pan mnie uważnie wysłucha, panie bankierze oświadczył w końcu Singer
głosem niewiele się różniącym od szeptu. Hearne zwiększył głośność swojej komórki, żeby go usłyszeć. ‒ Niech pan nic nie mówi temu facetowi. Ani słowa. ‒ Ale… ‒ Żadnych ale, panie bankierze. Jeśli o pana chodzi, nie ma pan pojęcia, o czym on mówi. Albo jeszcze lepiej, nie może się pan z nim spotkać. Facet nie może tu siedzieć wiecznie. W końcu odjedzie. Hearne nie mógł przejść do porządku dziennego nad tymi słowami: „W końcu odjedzie”. ‒ Porozmawiamy, kiedy to się skończy ‒ powiedział Singer. ‒ Wtedy wszystko wyprostujemy. Umowa stoi? Hearne spojrzał na swoją komórkę, jakby zmieniła sojusze i obróciła się przeciwko niemu, a potem zatrzasnął klapkę, kończąc rozmowę.
• • • Kiedy odwrócił się w stronę domu, Laura stała w progu. ‒ Odkąd to telefonujesz z trawnika? ‒ zapytała. Hearne wzruszył ramionami i próbował ją ominąć, ale stanęłamu na drodze. ‒ Jim? Dosyć, pomyślał. Dosyć tłamszenia wszystkiego w sobie. Wziął ją za ramiona i spojrzał prosto w oczy. Widział, że jest wystraszona, lecz jednocześnie gotowa na wszystko. ‒ Wpędziłem nas w kłopoty ‒ wyznał. ‒ W banku. Teraz ta sprawa wraca i mogę oberwać po głowie. Mogę mieć grube nieprzyjemności. Wpatrywała się w jego twarz, chcąc się dowiedzieć więcej. ‒ Właściwie ‒ dodał, zataczając krąg ręką ‒ naraziłem na szwank nas oboje i wszystko to, co mamy. ‒ Co takiego zrobiłeś, Jim? ‒ Nie chodzi o to, co zrobiłem, ale czego nie zrobiłem ‒ odparł. ‒ Przymknąłem oko, mimo że dobrze wiedziałem, co jest grane, a to jest tak samo złe. Zezwoliłem na coś, na co nie powinienem się zgodzić, i nie zadałem pytań, które powinienem zadać. Zrobiłem to, bo zdawałem sobie sprawę, że jeśli przymknę oko, przyniesie to duże zyski. I tak się stało. Ale wiedziałem, że to nie jest w porządku. Laura powoli pokręciła głową. Zastanawiał się, czy będzie chciała poznać szczegóły. ‒ To niepodobne do ciebie, Jim ‒ stwierdziła. Zabolało go to bardziej niż cokolwiek innego, co mogłapowiedzieć. Spuścił głowę: nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. ‒ Lauro, chcę, żebyś pozwoliła mi spróbować to wyprostować. Wiem, że może mi się nie udać. Stawką jest moja praca i nasza reputacja. Laura westchnęła, co go zaskoczyło. ‒ Zawsze przywiązywałeś znacznie większą wagę niż ja do naszego statusu ‒ powiedziała. ‒ Byłabym tak samo szczęśliwa w naszym starym domu, w dolinie bardziej przypominającej tę, w której dorastaliśmy. Wiem, że podobnie jak ty nie mogę zawrócić wskazówek zegara. Ale nie pogniewałabym się, gdybyśmy nie musieli iść
zawsze w awangardzie zmian i wszystkich do nich nakłaniać. Nie jestem pewna, czy gra jest warta świeczki. Nie ma znaczenia, jak ładny jest nasz dom, kiedy trzeba ugotować niedzielny obiad. Hearne podniósł powoli głowę, podziwiając ją i kochając. ‒ Rób to, co musisz, żeby wszystko naprawić ‒ dodała. ‒ W takim razie nie zostanę na obiedzie. ‒ Zaczekam z nim do twojego powrotu.
Niedziela, 17.15 Podczas gdy Annie i William jedli przy stole, Jess przekartkował książkę telefoniczną w części poświęconej instytucjom federalnym. Znalazłszy numer biura FBI w Boise, spojrzał na zegarek. Było piętnaście po piątej w niedzielne popołudnie. Czy ktoś tam w ogóle będzie? Odwróciwszy się plecami do dzieci, wystukał numer i usłyszał nagrany komunikat z prośbą o zostawienie wiadomości. ‒ Tu terenowy oddział Federalnego Biura Śledczego w Boise. Pracujemy od godziny ósmej do siedemnastej od poniedziałku do piątku. Jeżeli to pilna sprawa, proszę się rozłączyć i wybrać dziewięćset jedenaście, żeby połączyć się z miejscowymi organami policji. Jeżeli sprawa nie jest pilna, proszę zostawić wiadomość. Agent specjalny skontaktuje się z państwem tak szybko, jak to jest możliwe. Usłyszawszy sygnał, Jess przez chwilę się wahał, po czym ściszonym głosem podał swój numer i nazwisko i oznajmił, że wie coś o zaginionych małych Taylorach. Zakończył połączenie, nie wiedząc, czy postąpił właściwie. Czy agent oddzwoni bezpośrednio do niego, czy skontaktuje się najpierw z szeryfem i ekspolicjantami? Jeśli zrobi to drugie, wszystko weźmie w łeb. Wpatrując się w słuchawkę, żałował, że nie może w jakiś sposób skasować pozostawionej wiadomości. Powinien się rozłączyć i poczekać do rana, kiedy będzie mógł porozmawiać z żywą osobą. Działanie pod wpływem impulsu nie było w jego stylu. Ale musiał coś zrobić. Spacerujący po jego werandzie Gonzalez wyprowadził go z równowagi. Będą go teraz podejrzewać i był pewien, że wrócą.
• • • Dzieci wydawały się równie beztroskie jak wcześniej. Siedziały w salonie, zmieniając kanały w telewizorze. Zorientował się, że przypatruje im się, stojąc w progu kuchni. Żałował, że sam nie może być taki niefrasobliwy. Annie spojrzała na niego, uśmiechnęła się i z powrotem zerknęła na telewizor. A jednak coś się zmieniło, pomyślał. Słyszały jego rozmowę z Gonzalezem i teraz całkowicie mu ufały. Uważały, że zdoła je ochronić. Jess nie był tego taki pewien. Potrzebował pomocy i jakiegoś planu. Nie wiedział, do kogo się zwrócić. Pomyślał o człowieku, z którym jadł śniadanie, Eduardzie Villatorze. Domyślał się, że Villatoro ma kontakty, zna agentów z zewnątrz. Może nawet zna numery ich domowych telefonów. Może były detektyw pomógłby mu skontaktować się z zaprzyjaźnionym agentem FBI, a ten zapobiegłby telefonowi do szeryfa. Jess ponownie wyłowił z kieszeni jego wizytówkę, zadzwonił do motelu i znowu połączył się z pocztą głosową. Klnąc pod nosem, zostawił wiadomość, prosząc Villatora, żeby do niego oddzwonił. Kto jeszcze mógł mu pomóc? Buddy?
Wybrał numer zastępcy szeryfa. Linia była zajęta. Buddy zdjął pewnie telefon z widełek, pomyślał Jess, żeby się przespać. Przeszedł przez kuchnię i zaczął zmywać naczynia, spoglądając co chwila na zegarek i telefon, który nie dzwonił. Może szeryf Carey uwierzyłby mu, gdyby zdołał porozmawiać z nim na osobności, bez byłych gliniarzy. Może. Musiał spróbować i nie mógł z tym czekać do rana. Ekspolicjanci mogli tu wrócić wcześniej. FBI też mogło się z nimi wcześniej skontaktować. To powinno się stać tego wieczoru. Nie zawiedź ich, pomyślał, spoglądając ponownie na wylegujące się na kanapie dzieci. Przegapiłeś już katastrofę jednej rodziny, swojej własnej. Nie pozwól, żeby to się znów wydarzyło. Musiały wrócić do matki, a ona musiała wiedzieć, że nic im się nie stało. Te dzieciaki wierzyły, że potrafi je obronić. Zrobi, co będzie w jego mocy, albo zginie. Nie miał nic do stracenia.
• • • ‒ Jakiś czas mnie nie będzie ‒ powiedział, ściszając fonię w telewizorze, żeby skupiły uwagę na tym, co mówi. ‒ Muszę jechać do miasta. ‒ Wieczorem? ‒ zapytała Annie. ‒ Chce pan nas tu zostawić? ‒ Muszę ‒ odparł, kiwając głową. ‒ Co będzie, jeśli ten człowiek wróci? Jess przez chwilę się zastanawiał. ‒ Annie, pokażę ci, jak posługiwać się strzelbą ‒ stwierdził w końcu. ‒ Jeśli ktoś poza mną przyjedzie dziś wieczorem na ranczo, chcę, żebyś wiedziała, jak jej używać. Annie pokiwała lekko głową. William spojrzał na nią z widoczną zazdrością. Jess otworzył szafę z bronią, wyciągnął śrutówkę kaliber dwadzieścia, wsadził ją pod ramię i złamał. ‒ Uczyłem mojego syna, jak polować z tej broni ‒ powiedział. ‒ Pamiętaj, że to nie zabawka. Chodź tutaj, pokażę ci, jak to działa…
• • • Przed wyjściem wrócił do szafy z bronią. Przyjrzał się każdej strzelbie i zastanowił szybko nad jej plusami i minusami. Z miejsca odrzucił myśliwskie sztucery z lunetą. Były dobre na dużą odległość, ale nieporęczne, jeśli cel był blisko lub szybko się przemieszczał. Wolno się je ładowało i miałby do dyspozycji tylko trzy albo cztery naboje. Śrutówki siały zniszczenie na bliską odległość i ponieważ nie trzeba było z nich dokładnie celować, nauczył Annie, jak strzelać z jednej z nich. Jednak powyżej pięćdziesięciu metrów ich siła rażenia była niewielka. Potrzebował broni, która byłaby skuteczna na mniejszą i większą odległość, a co ważniejsze ‒ takiej, z którą dobrze by się czuł. Wyciągnął z szafy winchestera kaliber dwadzieścia pięć- trzydzieści pięć. Niewielki, skuteczny, mieszczący się w olstrze karabin na siedem nabojów należał kiedyś do jego dziadka. Mały kaliber, duża prędkość wylotowa, prostota i niezawodność. W wieku siedmiu lat ustrzelił z niego swojego pierwszego jelenia i trzymał go dla J.J., który nie okazał jednak większego zainteresowania. Dzierżąc go teraz w ręku, miał wrażenie, że
ściska starego przyjaciela, który wiąże go z przeszłością. Załadował go na oczach dzieci. ‒ Pamiętaj, o czym mówiliśmy ‒ powiedział do Annie, wsuwając nabój po naboju do magazynka. ‒ Jeśli ktoś poza mną wejdzie do domu, wyceluj ze śrutówki w najszerszą część jego ciała i pociągnij za spust. Nie zapomnij wcześniej odbezpieczyć broni. Bez względu na to, czy go trafisz, czy nie, macie oboje uciec natychmiast po oddaniu strzału. Gdzie chcę was znaleźć, Annie, jeśli będziecie musieli uciec i się ukryć? ‒ W starej zagrodzie w lesie za domem ‒ odparła. ‒ Dobrze. Poradzisz z tym sobie, William? ‒ Chłopak pokiwał głową. Jess miał wrażenie, że William nie może się doczekać i będzie zawiedziony, jeśli Gonzalez się nie pojawi. ‒ No to w porządku ‒ mruknął. ‒ Nie otwierajcie drzwi ani okien i nie odsuwajcie zasłon. Jeśli ktoś się zjawi, nie wyglądajcie zza nich. Annie i William oświadczyli, że rozumieją. Jess puścił do nich oko. ‒ Niedługo wrócę ‒ obiecał. Nie miał zamiaru rozstawać się z winchesterem, dopóki ta historia nie dobiegnie końca.
Niedziela, 17.30 ‒ Co ty wyprawiasz? ‒ zapytał ostro Swann. Monica pakowała się, wrzucając ubrania do małej walizki leżącej na łóżku. Ubrania swoje, a także Annie i Williama. Na pewno będą chciały się przebrać. Wzdrygnęła się, widząc, że Swann stoi w progu i ją obserwuje. ‒ Muszę wyjść. ‒ Nigdzie się stąd nie wybierasz. ‒ Duszę się w tym domu. Czuję się jak twój więzień. Dlaczego nie mogę wyjść? ‒ Co będzie, jeśli oni zadzwonią? ‒ wyrzucił z siebie. Zareagował podobną paniką jak wcześniej Newkirk, kiedyoświadczyła, że chce wyjść. To powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć. ‒ Co będzie, jeśli kto zadzwoni, Oscarze? Byłeś chyba pewien, że porwał je Tom? Odkąd to Tom stał się „nimi”? Swann się zawahał. Widziała, że przygryza wargę. ‒ Może porozmawiam z reporterami przy siedzibie hrabstwa, wygłoszę apel w sprawie moich dzieci ‒ powiedziała, żeby go sprawdzić. W rzeczywistości miała zamiar wyjechać z miasta. Nie chciała mu jednak mówić o swoich podejrzeniach. To potwierdzało według niej, że sytuacja się zmieniła. Swann, pomyślała, nie dyżuruje tu, żeby mi pomóc. ‒ Siadaj, do jasnej cholery, Monico! Słysząc jego rozkaz, zastygła w bezruchu. Widziała po jego twarzy, że jeśli okaże się to konieczne, wejdzie do środka i zmusi ją, żeby została.
‒ Tak będzie najlepiej ‒ dodał. ‒ Musisz mi wierzyć. To, co mówił, miało się nijak do dzikiego błysku w jegooczach, pochylonych ramion i zaciśniętych pięści. ‒ W ogóle ci nie wierzę ‒ odparła. Swann otworzył zaciśniętą dłoń. Trzymał w niej kluczyki do jej samochodu. ‒ Nigdzie nie wyjeżdżasz ‒ oznajmił.
Niedziela, 17.49 Siedziba Anthony’ego i Julie Rodale’ów wywarła duże wrażenie na Eduardzie Villatorze. Wielki nowy dom zbudowany z bali, z mnóstwem okien wychodzących w większości na południe, z zakopanymi wzdłuż alejki lampkami, grubymi indiańskimi kobiercami na podłodze z twardego drewna i wysokim jak w katedrze sklepieniem w salonie ‒ wszystko to sprawiło, że poczuł się naprawdę mało ważny. Po obu stronach kominka wisiały poroża jeleni i łosi, w świetle żyrandola połyskiwało sześć kolorowych lakierowanych ryb ‒zgadywał, że tęczowych łososi, choć nigdy żadnego nie widział. Kiedy przyjechał, Julie Rodale oglądała 60 Minutes, siedząc w tapicerowanym fotelu przed szerokim ekranem telewizora i zajadając z dużej miski makaron z serem. W trakcie rozmowy nadal machinalnie do niej sięgała, każąc mu chwilami czekać kilka sekund, zanim udzieli odpowiedzi. Była wysoką, ciężką blondynką z okrągłą twarzą i pucułowatymi policzkami. Po tym, jak napinały się jej guziki, domyślił się, że albo przybrała na wadze całkiem niedawno, albo nie przyjmowała do wiadomości, że powinna się ubierać bardziej w stylu matrony. Nie miała oporów, by z nim porozmawiać. ‒ Mówi pan, że jest detektywem? ‒ zapytała. ‒ Kiedy pan podjechał, myślałam, że jest pan z biura szeryfa. Nie mogę się doczekać, żeby dowiedzieć się czegoś o moim mężu Tonym. Villatoro robił notatki w małym zabranym z motelu notesie, głównie po to, żeby coś robić. Z jego doświadczenia wynikało, że ludzie są bardziej wylewni, kiedy pytający spija im każde słowo z ust i wszystko notuje. Nie przejęła się tym, że jest emerytem i nie pracuje w lokalnej policji. Najważniejsze było, że interesowało go to, co miała do przekazania. ‒ Powiedział pani, że jedzie na pstrągi? ‒ Tak. ‒ Julie Rodale przewróciła oczyma, wskazując zawieszone na ścianie ryby. ‒ To całe jego życie. Łowi je w każdy weekend, jeśli nie częściej. W zimie kupuje sprzęt i czyta czasopisma wędkarskie, a przez całą wiosnę, lato i jesień jeździ na ryby. Byłam z nim kilka razy, zabrałam nawet książki do poczytania, ale to takie strasznie nudne. ‒ Często wyjeżdża sam? Julie wsadziła sobie do ust garść makaronu i pokiwała głową. ‒ Nie zawsze ‒ odparła. ‒ Czasami udaje mu się namówić kumpla. Jeździ z nim niekiedy Jim Newkirk, ale wie pan, on ma w domu dzieci i nie może się urywać tak często jak Tony. Nikt nie może, to śmieszne. Villatoro zapisał nazwisko Newkirka.
‒ Miał wrócić dziś rano? ‒ zapytał swobodnym tonem. ‒ Właściwie to wczoraj wieczorem ‒ wyjaśniła, żując makaron. ‒ Powiedział, że ma coś do zrobienia w poniedziałek, więc powinien już dawno wrócić. Zaczyna mnie to porządnie wkurzać. ‒ Martwi się pani o niego? ‒ Niekoniecznie ‒ stwierdziła, kręcąc głową. ‒ To twardy facet. Zawsze bierze ze sobą służbową broń. Dlatego nie boję się, że coś mu się przytrafiło. Myślę, że po prostu ugrzązł gdzieś pick-upem, zabłądził albo się uchlał. Mówię mu, żeby zabierał komórkę, ale twierdzi, że zapuszcza się w rejony, gdzie nie ma zasięgu. Wdowa po wędkarzu jest naprawdę samotna. Tak właśnie o sobie mówię: wdowa po wędkarzu. Widzi pan te wszystkie ryby na ścianie? To jeszcze nic. Powinien pan zajrzeć do piwnicy. Chce pan zerknąć? ‒ Nie trzeba ‒ odparł Villatoro. ‒ Nie chcę zabierać pani zbyt wiele czasu. ‒ Wyglądam na taką zajętą? ‒ Roześmiała się. ‒ Więc mieszkają tu państwo od czterech lat? ‒ zapytał. ‒ Tak, od czterech lat. Przenieśliśmy się tu zaraz po tym, jak Tony odszedł ze służby na wcześniejszą emeryturę. Wyprowadziłabym się gdziekolwiek po wszystkich tych latach, kiedy martwiłam się, że go postrzelą, pobiją czy co tam jeszcze. To była taka ulga, wie pan? ‒ Moja żona zna to uczucie. Julie nabrała pełen widelec makaroników. ‒ Od początku nie wyglądał mi pan na kogoś miejscowego. Villatoro się uśmiechnął. ‒ Więc kilku emerytowanych policjantów przyjechało tutaj w tym samym czasie ‒ powiedział. ‒ Czy Tony przyjaźni się z innymi? Wspomniała pani o Newkirku. Julie po raz pierwszy lekko się zawahała. ‒ Dlaczego pyta mnie pan o jego przyjaciół? ‒ Z ciekawości. Słyszałem, że kilku emerytowanych policjantów pomaga szeryfowi przy sprawie Taylorów. Ale Tony najwyraźniej nie bierze w tym udziału. Julie się roześmiała. ‒ Niech mi pan wierzy, gdyby nie pojechał na ryby, na pewno byłby razem z nimi. Tony lubi łazić wszędzie ze starymi kumplami. Można by pomyśleć, że po tych wszystkich latach ma ich serdecznie dosyć, ale tak nie jest. Villatoro poruszył się na krześle. ‒ Czy nie zaangażowali się przypadkiem wszyscy w jakąś działalność charytatywną? ‒ zapytał. ‒ Tak, coś w tym rodzaju. Co jakiś czas się spotykają. Ale niewiele o tym mówią. Ma pan na myśli porucznika Singera i sierżanta Gonzaleza, tak? ‒ Dobrze się ze sobą dogadują? Przyjaźnią się? ‒ Villatoro miał nadzieję, że Rodale pokłócił się z pozostałymi eksgliniarzami i dlatego nie zgłosił się razem z nimi do pomocy. Jeśli był z nimi skonfliktowany, być może łatwiej mu będzie z nim pogadać.
‒ Chyba tak ‒ odparła bez przekonania Julie. ‒ Nie był na nich ostatnio zły? Julie wypuściła z ust powietrze, żeby zdmuchnąć opadający jej na twarz kosmyk włosów. ‒ Ostatnio był jakiś poirytowany. Nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi. Ale kiedy się nad tym zastanowić, od ich ostatniego spotkania kilka tygodni temu był jakiś podenerwowany. Może ktoś coś powiedział. Nie wiem. Tony nie mówi o tych sprawach. ‒ Rozumiem. Dzwoniła pani do któregoś z nich, żeby zapytać, czy nie wiedzą, gdzie dokładnie mógł pojechać? ‒ Jasne, że dzwoniłam. Wczoraj. Ale wiedzą tylko tyle, że pojechał na ryby. ‒ Więc wszyscy o tym wiedzieli? Nie zdziwili się, kiedy pani zadzwoniła? Julie przez chwilę milczała z widelcem zawieszonym w powietrzu. ‒ Nie, dlaczego mieliby się dziwić? Wszyscy sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Zwłaszcza porucznik Singer. Stwierdził, że jego zdaniem samotne wędkowanie i polowania nie są najlepszym pomysłem. „Amen, bracie Singer”, odpowiedziałam. Dlaczego pan pyta? ‒ Bez powodu ‒ rzekł Villatoro i szybko zmienił temat. ‒ Mają tu państwo wspaniały dom. Założę się, że w Kalifornii kosztowałby parę milionów. ‒ Jeszcze więcej ‒ odparła z uśmiechem. ‒ Tony dostał pokaźną emeryturę. I dużo zarobił, odpowiednio inwestując. Przez wszystkie te lata nie miałam pojęcia, że kupuje akcje i takie rzeczy. Ale kiedy oznajmił mi, że chce odejść na wcześniejszą emeryturę, stwierdził, że zgromadził tę… tę fortunę, grając na giełdzie. Wycofał się, zanim pękła bańka, i dlatego stać nas było na taki dom. Villatoro uważnie ją obserwował. Mówiła całkiem szczerze. Najwyraźniej wierzyła, że jej mąż doszedł do tego bogactwa, nie naruszając prawa. ‒ Moja żona Donna zabiłaby za taki dom ‒ powiedział. Na jej ustach pojawił się uśmiech właścicielki. ‒ Tony naprawdę mnie zaskoczył. Nie wiedziałam, że w ogóle interesuje się akcjami. Zanim się tu sprowadziliśmy, nie wiedziałam nawet, że ma hyzia na punkcie wędkowania. Wychodzi na to, że można z kimś spędzić dwadzieścia lat i w ogóle go nie znać, prawda? Westchnęła i odchyliła się na fotelu. ‒ Muszę jednak przyznać, że czasami tęsknię za starymi śmieciami. Mieszkaliśmy przy zwyczajnej uliczce, stały tam liczące czterdzieści lat domy. Brakuje mi odgłosów bawiących się na dworze dzieci i imprez na świeżym powietrzu, które urządzaliśmy latem. Panował tam chaos, ale czułam, że do niego należę. Brakuje mi chyba także sąsiadów. Tutaj słyszę tylko ptaki. Czasami to staje się nudne. Chciałabym mieć powód, żeby wyjść z domu, zobaczyć, co się dzieje. Rozumie pan? Villatoro wstał i zamknął notes. Zrobiło mu się żal tej dużej kobiety, która siedziała w dużym domu z dużą miską serowych makaroników. Wydawała się miłą, normalną osobą, kimś, z kim mogłaby się zaprzyjaźnić jego żona. ‒ Wiem, o co pani chodzi ‒ powiedział, po czym podziękował jej i oświadczył, że nie musi go odprowadzać do drzwi. ‒ Niech pan będzie w kontakcie ‒ poprosiła. ‒ Może pan być pewien, że spuszczę
mu porządne manto, kiedy w końcu wróci do domu. Następnym razem przykleję mu tę cholerną komórkę do czoła.
• • • Kiedy podszedł do stojącego na podjeździe samochodu, niebo przecięła błyskawica i zagrzmiało. Burzowe chmury zasłoniły zachodzące słońce i zrobiło się ciemniej, niż powinno. Powietrze było wilgotne i w każdej chwili mógł spaść deszcz. Zaginął Tony Rodale ‒ człowiek, który w dniu napadu ochraniał razem z Jimem Newkirkiem tor Santa Anita, a później odszedł na wcześniejszą emeryturę i został skarbnikiem Fundacji Emerytowanych Funkcjonariuszy Południowej Kalifornii, co oznaczało, że zajmował się wpłatą depozytów gotówkowych na ich konto. Jeśli się pojawi, Villatoro chciał z nim pogadać. Musiał być jakiś powód, że tylko czterech eksgliniarzy pomagało na ochotnika szeryfowi, a piąty poszedł swoją drogą. Może doszło między nimi do kłótni albo się rozstali. A może Rodale chciał po prostu jechać na ryby. Błysnęła kolejna błyskawica i wydawało mu się, że od uderzenia pioruna zakołysały się drzewa. Nagle lunął rzęsisty deszcz. Villatoro włączył wycieraczki na szybki bieg i zapalił reflektory. Był tak pochłonięty myślami, że o mało nie wpadł na samochód, który częściowo blokował wjazd do domu Rodale’ów przy dwupasmówce. Minąwszy go tużtuż, zatrzymał się kilka metrów dalej i spojrzał we wsteczne lusterko. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się, zapaliło się światło w środku i z samochodu wysiadł Newkirk. Villatoro widział go przez chwilę w czerwonym świetle tylnych lamp swojego wynajętego samochodu i zaraz potem eksgliniarz zapukał w okno. Villatoro szukał przez chwilę przycisku, po czym wcisnął go i szyba zjechała w dół. Newkirk wsadził głowę do środka. ‒ Myślałem o tym, co mi pan powiedział na parkingu ‒ oznajmił. ‒ Musimy chyba porozmawiać. ‒ Chce się pan gdzieś spotkać? ‒ zapytał Villatoro. Newkirk pokręcił głową. Czuć było od niego whiskey. ‒ Nigdzie nie jest bezpiecznie. Nie chcę, żeby nas widziano razem. Villatoro zorientował się, że ściska kierownicę tak mocno, aż pobielały mu knykcie. Powoli puścił ją i rozprostował palce. ‒ Zbyt wiele osób zna mój samochód ‒ dodał Newkirk. ‒ Pojedziemy pańskim. ‒ Moje auto nie jest zbyt duże. Newkirk zajrzał do środka. Na fotelu pasażera leżały mapy, akta, inne papiery. ‒ Niech pan to zabierze, to wsiądę. ‒ No nie wiem… ‒ Chce pan rozmawiać czy nie? Niech pan się zdecyduje. Nie będę tu tak stał. Ktoś może przejeżdżać i mnie zobaczyć. Poza tym całkiem przemoknę. Villatoro uświadomił sobie, jak wielka nadarza się okazja. Mogło to oznaczać przełom w sprawie. Mimo to się bał. Zgarnął mapy i papiery z fotela pasażera i rzucił je nad zagłówkiem na tylne siedzenie. Newkirk klapnął ciężko na siedzenie i zatrzasnął drzwi. Z jego ubrania unosiła się para. ‒ Dokąd jedziemy? ‒ zapytał Villatoro.
‒ Niech pan po prostu jedzie przed siebie. Villatoro ruszył z miejsca i wyjechali na stanową dwupasmówkę. Wielkie krople deszczu waliły w szybę niczym plwociny. ‒ Pokażę panu, gdzie, że tak powiem, pochowane są ciała ‒ oświadczył Newkirk.
Niedziela, 18.25 Jess wjechał do Kootenai Bay w stroboskopowym świetle błyskawic i strugach deszczu, który bębnił o szyby miarowo i mocno niczym afrykańskie tam-tamy. Jedna z błyskawic oświetliła na chwilę wnętrze pick-upa, pozostawiając na tęczówkach jego oczu obraz winchestera leżącego lufą w dół na sąsiednim siedzeniu. Szeryf Ed Carey mieszkał w skromnym domu w stylu rancza w starszej dzielnicy miasta, niedaleko centrum. W świetle latarni na rogach ulic widać było strugi deszczu, błyskawice odbijały się na asfalcie. Na podjeździe stał Chevrolet blazer Careya, przed domem zaparkowana była biała terenówka. Biała terenówka? Taka, jaką widzieli Annie i William? Za chevroletem Careya stał mały żółty pick-up. Jess zmarszczył czoło, uświadamiając sobie, że widuje go prawie codziennie. Co, u diabła, robiła w domu szeryfa Fiona Pritzle o wpół do siódmej wieczorem? Mijając powoli dom, zauważył, że zasłony są rozsunięte i w oknach palą się światła. Zaparkował przecznicę dalej pod konarami starych topoli, jak najdalej od ulicznych latarni. Za tylnym siedzeniem miał zrolowaną żółtą pelerynę, ale postanowił ją zostawić. Żółty kolor byłoby widać nawet w ciemności. Najwyżej zmoknie. Zostawił winchestera w samochodzie i podszedł w deszczu do domu Careya, potknąwszy się raz o płytę chodnikową, która wybrzuszyła się nad korzeniem. Nie wiedział, czy ma zapukać lub zadzwonić, czy zorientować się najpierw, co tam robi Fiona. Kiedy zbliżał się do domu, z ronda kapelusza wylała mu się cienka strużka wody. Nie słyszał, co dzieje się w środku, bo deszcz smagał drzewa i uderzał w jezdnię i chodnik z odgłosem przypominającym oklaski. Zamiast podejść do frontowych drzwi i oświetlonej werandy, przeciął należący do sąsiada trawnik, kierując się w stronę rogu domu. Było tam duże panoramiczne okno od frontu i mniejsze z boku. To ostatnie było otwarte, osłonięte tylko siatką burzową. Idąc ku niemu, poczuł, jak podeszwy jego butów zapadają się w błocie. Chryste, pomyślał, depczę czyjś świeżo skopany ogródek. Przeproszę później. Stanął w błocie przy otwartym oknie, osłonięty częściowo okapem przed deszczem. Wychylając się z cienia, nie zobaczył na ulicy żadnego samochodu. Żaden z sąsiadów nie wyglądał przez okno. Ostry, piskliwy głos Fiony przecinał deszcz niczym tnąca tkaninę brzytwa. ‒Zawsze było w nim coś dziwnego, nie sądzicie? ‒ mówiła. ‒ Tak naprawdę dostrzegłam to dopiero ostatnio. Jakby prowadził drugie życie i nie chciał, żeby ktokolwiek się o nim dowiedział. Jess zaryzykował i zajrzał do środka. Miał nadzieję, że nikt nie popatrzy w tym momencie w okno.
Fiona przycupnęła pośrodku pokoju na krześle, które ktoś musiał przynieść z kuchni. Trzymając ręce między udami, pochylała się do Careya siedzącego na kanapie w T-shircie i spodniach od dresu, z potarganymi włosami i zatroskanym lub poirytowanym wyrazem twarzy. Ponieważ przy głosie była Fiona, Jess doszedł do wniosku, że możliwe jest jedno i drugie. Na wyściełanym fotelu naprzeciwko Careya i Fiony siedział mężczyzna, którego nie znał. Szczupły i krępy, miał krótko obcięte srebrzyste włosy. Jego zachowanie świadczyło, że przywykł do wydawania poleceń. Na twarzy widniała maska znudzenia, tylko oczy studiowały Fionę z czymś w rodzaju niezdrowej fascynacji. Jess widział jego twarz z półprofilu i rozpoznał ją z rysunku Annie. To był Singer. ‒ Robił wrażenie, jakby wszystkich unikał ‒ mówiła Fiona. ‒ Próbowałam być słodka jak cukiereczek, ale on zawsze wydawał się nieobecny duchem. Tak jakby miał inne sprawy na głowie, rozumiecie? ‒ Zna go pan, szeryfie? ‒ zapytał Singer, ignorując Fionę. ‒ Gonzo miał dziś po południu problemy z ranczerem, który nie pozwolił mu przeszukać swojego domu. To ten sam facet? ‒ Znam go ‒ odparł Carey. ‒ Tak się składa, że dziś rano siedziałem obok niego, jedząc śniadanie w Panhandle, panie Singer. Z tego, co pamiętam, zadał mi parę pytań na temat dochodzenia. Jezu, pomyślał Jess, oni mówią o mnie. Co takiego knuje Fiona? Odsunął się w bok od okna i oparł ramieniem o siding, żeby lepiej słyszeć i nie być widzianym. ‒ Wie pan równie dobrze jak ja, co się tam działo w ciągu ostatnich kilku lat ‒ powiedziała Fiona. ‒ Najpierw opuściła go żona. Słyszał pan o jego synu. To, co się z nim stało, to tragedia, po prostu tragedia. Najwidoczniej przytrafiło mu się coś złego. ‒ To ten więzień, który myje podłogi na komisariacie ‒ poinformował Carey Singera. ‒ Pewnie pan go widział. ‒ Widziałem ‒ potwierdził Singer. Jess nie wierzył własnym uszom. ‒ Po cóż innego starszy, samotny mężczyzna kupowałby rzeczy, które jedzą tylko dzieci? ‒ podjęła Fiona. ‒ To nie musi jeszcze o niczym świadczyć ‒ zauważył szeryf. ‒ Ale niech pan o tym pomyśli ‒ odparła, podnosząc głos. ‒ Jego ranczo schodzi na psy. Syn jest ludzkim wrakiem. Żona opuściła go, ale facet w ogóle nie interesuje się płcią przeciwną. Jest w końcu samotnym mężczyzną, są do wzięcia kobiety… ‒ Jess domyślił się, że Fiona wskazała w tym momencie siebie. ‒ A on ma to w nosie? Z początku myślałam, że chodzi o mnie, ale może facet ma po prostu inne zainteresowania, wiecie? Odkryłam, że ostatnio opuścił go nawet jego pracownik. Mieszka tam zupełnie sam. Kto wie, do czego jest zdolny. Może porwał te dzieci i trzyma je pod kluczem! ‒ Fiono… ‒ W głosie szeryfa zabrzmiał sceptycyzm. ‒ Jak to się ma do naszej teorii, że sprawcą jest Tom Boyd? ‒ zapytał Singera. Singer pokręcił szybko głową. ‒ Nijak ‒ mruknął. Carey czekał na dalsze wyjaśnienia.
‒ Mamy taśmę ‒ dodał Singer. ‒ Boyd zaginął. Ta część naszej teorii nadal trzyma się kupy. ‒ Więc jaką rolę odgrywa ten ranczer, jeśli w ogóle jakąś odgrywa? Jess zamarł w bezruchu zszokowany i wściekły jak wszyscy diabli. ‒ Czytałam artykuły o maniakach seksualnych ‒ przerwała im Fiona, jeszcze bardziej podnosząc głos. ‒ To w nich dojrzewa. Narasta bardzo długo, aż trafia im się okazja. Nigdy wcześniej nie uświadamiałam sobie, jak bardzo facet pasuje do profilu. Słuchajcie ‒ dodała ciszej ‒ on dostaje duże koperty bez adresu zwrotnego. Może przysyłają mu w nich pornografię? Na Boga, nie, pomyślał Jess. Tak robią w dzisiejszych czasach deweloperzy, zdając sobie sprawę, że jeśli będę znał nadawcę, wyrzucę przesyłkę, w ogóle jej nie otwierając. Jezu… ‒ Dziwię się, że nie zajrzała pani do środka, żeby się upewnić ‒ mruknął z kamienną twarzą Carey. ‒ Nie mogę uwierzyć, że pan to powiedział ‒ parsknęła. ‒ To potwarz. Wie pan, że gdybym to zrobiła, straciłabym pracę na poczcie. ‒ Nagle przyszło jej do głowy coś nowego i o mało nie zerwała się z krzesła. ‒ Poczekajcie! UPS też dostarcza tam przesyłki. Może ci dwaj zaprzyjaźnili się, bo mieli wspólne zainteresowania. ‒ Zawiesiła dramatycznie głos. ‒ Pedofilię! Czytałam, że ci ludzie szukają innych, podobnych do siebie. Jess nie wiedział, co robić. Czy miał tam wpaść i wszystko wyjaśnić? Był tak wytrącony z równowagi, że nie wiedział, czy zdoła się koherentnie wypowiedzieć. Ale jak wytłumaczy zakupy, nie mówiąc im całej reszty, względnie ich nie okłamując? I co będzie, jeśli szeryf zatrzyma go albo od razu aresztuje? Singer mógł wysłać tego śniadego gliniarza, Gonzaleza, na ranczo, żeby odnalazł dzieci. Żałował, że jest tam Singer. Gdyby miał do czynienia tylko z Fioną i szeryfem, bez trudu by wszystko wyjaśnił, bo Carey najwyraźniej nie dowierzał listonoszce. Ale ponieważ był tam Singer… ‒ Zróbcie coś ‒ zagroziła Fiona ‒ albo skontaktuję się z moimi znajomymi w sieci. Jestem pewna, że bardzo zainteresują ich te nowe fakty. Jess odszedł od okna i deszcz ponownie zabębnił w jego kapelusz. Czuł, jak wzbiera w nim gniew. Wsiadł do swojego pick-upa, uruchomił silnik i odjechał z rykiem ulicą, nie przejmując się, że ktoś go usłyszy.
Niedziela, 18.56 Jess zobaczył syna za zamkniętymi przeszklonymi drzwiami sądu okręgowego. Ubrany jak zwykle w swój pomarańczowy dres J.J. sprzątał, spryskując poręcze płynem dezynfekcyjnym i polerując je na glans. Jess zapukał mocno w szybę. J.J. podniósł wzrok, ale spojrzał w inną stronę. Jess zapukał ponownie, uderzając w szybę tak mocno, aż rozbolały go knykcie. J. J, obrócił głowę i na widok Jessa zmrużył oczy. W jego spojrzeniu było coś kociego. ‒ J.J., muszę z tobą porozmawiać! ‒ zawołał Jess. Deszcz smagał za nim drzewa i bębnił o płyty chodnika. J.J. wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że go niesłyszy. Upuścił jednak ścierkę i podszedł powoli do drzwi. Jess poznał po jego ustach, że coś mówi. „Zamknięte”.
Zastanawiał się, kto ma klucz. Musiał porozmawiać ze swoim synem.Pociągnął bezskutecznie za klamkę. J.J. obserwował go, jakby w każdej chwili spodziewał się włączenia alarmu. Pokręcił głową, bojąc się otworzyć drzwi od środka. ‒ Zaczekaj ‒ powiedział Jess, po czym podniósł rękę i zawrócił do swojego zaparkowanego na ulicy pick-upa. Po chwili pojawił się ze strzelbą. J.J. cofnął się i otworzył szerzej oczy. Jess rozbił kolbą szybę. Kiedy nie odezwał się żaden alarm, wsadził rękę przez dziurę i otworzył drzwi. ‒ Nie chciałem cię wystraszyć ‒ powiedział do syna, wchodząc do środka. Rozbite drzwi same się za nim zamknęły. ‒ Będę miał kłopoty ‒ oznajmił J.J. Jess zauważył, że mówi wyraźniej i ma głębszy niż zwykle tembr głosu. Wiedział, co to oznacza. Działo się tak, kiedy czasami otwierało się okienko ‒ okienko iluminacji. Nie trwało to długo. ‒ Chyba możesz mi pomóc, J.J. ‒ zaczął Jess. ‒ Potrzebna mi twoja pomoc, J.J. ‒ dodał po chwili, ujmując to inaczej. ‒ Rozbiłeś szybę. Człowieku, będę miał teraz kłopoty. ‒ Powiedz im, że ja to zrobiłem. J.J. pokiwał głową. ‒ Wyglądasz całkiem nieźle. Dobrze się czujesz? ‒ Nie, niezupełnie ‒ odparł J.J., kręcąc głową. ‒ Muszę wziąć leki. Która jest godzina? Jess spojrzał na zegarek. ‒ Już po siódmej. ‒ Jestem spóźniony. Powinienem już być na oddziale. Przyjdą mnie szukać. Jess próbował się uspokoić. Jeśli będzie spokojny, łatwiej nawiąże kontakt z synem. ‒ Kiedy leki przestają działać, kontrolę przejmuje mój chory umysł ‒ powiedział J.J. ‒ Widzę gówno tam, gdzie wiem, że go nie ma. ‒ Wiem, synu ‒ odparł Jess, podchodząc do niego bliżej. J.J. się cofnął. ‒ Nie martw się, nie dotknę cię ‒ zapewnił go ojciec. ‒ Nie chodzi o ciebie, tylko o twoje zarazki ‒ wyjaśnił J.J‒ Nie mogę być brudny tak jak ta podłoga. Czyszczę ją i czyszczę, ale ludzie z powrotem ją brudzą. Przynoszą ze sobą brud z zewnątrz. Nigdy nie wygram. Jess głęboko odetchnął. Bolało go, że wykorzystuje syna w ten sposób. ‒ Opowiedz mi o tych gliniarzach, J.J. Jest ich czterech. Kręciłeś się tutaj. Czy są dobrzy? ‒ Nie ‒ stwierdził z naciskiem J.J. Z ust poleciały mu kropelki śliny. ‒ Czy są uczciwi? ‒ Nie! ‒ Co słyszałeś? ‒ Chcą znaleźć te dzieciaki.
Jess się skrzywił. Oczywiście, że chcą znaleźć małych Taylorów. ‒ Chcą im zrobić krzywdę ‒ dodał J.J. ‒ I nazwali Monicę dziwką. ‒ Monicę Taylor? ‒ zapytał Jess, dziwiąc się, że syn ją kojarzy. ‒ Znasz ją? J.J. uśmiechnął się w zagadkowy i mroczny sposób. Ojcu przypomniało to, jaki był wcześniej, zanim wszystko się wydarzyło. Nie były to zbyt miłe wspomnienia. ‒ To ładna kobieta. Była dzika ‒ powiedział jego syn. To zaskoczyło Jessa. ‒ Co to znaczy? Skąd ją znasz? ‒ Niektóre rzeczy pamiętam, jakby zdarzyły się wczoraj. Tak właśnie pamiętam Monicę. Jess chętnie by go o to dokładniej wypytał, ale nie chciał się oddalać od tematu. Nie wiedział, jak długo będzie trwała ta chwila iluminacji, i musiał ją dobrze wykorzystać. ‒ Wróćmy do tych gliniarzy, J.J. Dlaczego nie powiesz o nich szeryfowi? ‒ Nie uwierzy mi. Nie chcę mieć kłopotów. Lubię tę pracę, sprzątanie. Nie mogę usiedzieć w celi. Jest brudna i wstrętna, roi się tam od zarazków. Muszę z niej wyjść. Uciec przed koszmarami… ‒ J.J. uciekł w bok wzrokiem. ‒ J.J., skup się na tym, co mówię ‒ upomniał go łagodnie Jess ‒ Wiem, że możesz stąd odejść, kiedy tylko chcesz. Odsiedziałeś swoje. Możesz wyjść na wolność, kiedy tylko będziesz chciał. ‒ Człowieku, muszę wziąć leki. Tato. Tato. Nazwał go tatą. Jess poczuł, jak ściska go w piersi. ‒ Chodź ze mną ‒ powiedział nagle. ‒ Zabiorę cię stąd. ‒ Naprawdę? ‒ Naprawdę. Na ustach J.J. zadrżał leciutki uśmiech. ‒ Chcę zobaczyć ranczo. I mamę. Jess nie chciał się wdawać w wyjaśnienia. Zależało mu tylko na tym, żeby zabrać stąd syna. Z tego, co wiedział, mogło mu grozićniebezpieczeństwo ze strony byłych gliniarzy, a może nawet szeryfa. J.J. nie miał o tym pojęcia, ale Jess nie mógł go tu zostawić, żeby przekonał się o tym na własnej skórze. Miał mętlik w głowie i targały nim sprzeczne emocje. To była pierwsza autentyczna rozmowa, jaką przeprowadził z synem od dziesięciu lat. Przejęty zastanawiał się, czy J.J. nie czekał tu na niego od dawna, pragnąc wyjść. A on nawet nie próbował się z nim skontaktować. Cofnął się i otworzył drzwi. ‒ Chodź, synu ‒ rzekł łagodnie. J.J. zesztywniał. Wydawał się teraz wyższy niż wcześniej. Wiszące po bokach dłonie zacisnęły się w pięści. ‒ Nie. ‒ W czym rzecz? ‒ zapytał Jess.
‒ Nie mogę stąd wyjść. Tam jest brudno. ‒ Pada deszcz ‒ powiedział Jess, mając nadzieję, że J.J. znajdzie w tym więcej sensu niż on. ‒ Nie! ‒ wrzasnął J.J. i niczym pięciolatek zatupał nogami. ‒ Nie, tato! Nie mogę. Jess stanął w drzwiach, czując, jak kraje mu się serce. J.J. cofnął się, podniósł z podłogi swoją szmatkę i zaczął energicznie wycierać blat biurka, zrzucając leżące na nim papiery. ‒ Cholera! ‒ zaklął, zbierając je i chcąc odłożyć na miejsce. Papiery wypadały mu z rąk i ścieliły się z powrotem na podłodze. ‒ Wrócę po ciebie, synu ‒ oświadczył Jess. ‒ Naprawdę bardzo mi pomogłeś. To dobrze, że porozmawialiśmy. Ale nie powtarzaj nikomu, o czym mówiliśmy, dobrze? Proszę. J.J. usiłował wściekle podnieść kartki z podłogi. ‒ Tęsknię za tobą, synu. J.J. spojrzał na niego. Znowu odpłynął. ‒ Cholera! ‒ krzyknął. Jess odwrócił się i wyszedł na deszcz. Zatrzymał się przy swoim pick-upie i obejrzał. J.J. z pochyloną nisko głową zbierał papiery i niczym demon upuszczał je z powrotem na podłogę.
Niedziela, 19.16 Kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi, Monica podniosła wzrok, a Swann zerwał się z kanapy. Mówił akurat z kimś przez komórkę, prowadząc kolejną ze swoich tajemniczych rozmów. Chodziło o to, żeby znowu wrócił do swojego domu; Swann najwyraźniej nie miał na to ochoty. Odkąd pokazał jej, że ma klucze, nie zamienili ze sobą ani słowa. Teraz po prostu czekała, odliczając czas. Kiedy tylko Swann wyjdzie z pokoju, już jej tu nie będzie. Mogła pożyczyć samochód od sąsiada. Albo poprosić kogoś, żeby ją podwiózł. Wolała jednak, by był przekonany, że wybił jej z głowy ten pomysł, w związku z czym siedziała cicho. Niech myśli, że sobie odpuściła. ‒ Spodziewasz się kogoś? ‒ zapytał, podchodząc do drzwi. ‒ Oczywiście, że nie ‒ odparła, mając nadzieję, że to ktoś z wiadomością o Annie i Williamie. Swann pochylił się i zerknął przez wizjer. ‒ Jakiś mężczyzna ‒ oświadczył i otworzył frontowe drzwi. Monica nie rozpoznała stojącego na ganku przemoczonegokowboja, który zaglądał do środka, mrużąc oczy niczym rewolwerowiec, którego razi słońce. Zrobił na niej wrażenie rozsierdzonego. ‒ Czym mogę panu służyć? ‒ odezwał się Swann. ‒ Nazywa się pani Monica Taylor? ‒ zapytał mężczyzna głośniej, niż trzeba, nie zwracając na Swanna uwagi. Widać było za nim ścianę deszczu. Intuicyjnie domyśliła się, że chodzi o jej dzieci. Pokiwała głową.
‒ W takim razie pan musi być Swann ‒ oznajmił facet. Sięgnął po coś, co chował za sobą, i wmaszerował do środka,trzymając w obu rękach strzelbę. Zanim Swann zdążył wyjąć przypięty do paska pistolet, facet zdzielił go w twarz kolbą. Swann zatoczył się do tyłu, kręcąc rękoma młynka, krwawiąc mocno z nosa i potykając się o stojak na czasopisma. Oparł się o ścianę, ściągnął z niej oprawioną w ramki fotografię Annie i zsunął się w dół. Jego łokieć trafił na sofę i nie pozwolił mu się osunąć na podłogę. Mężczyzna stanął nad nim okrakiem i ku przerażeniu Moniki odchylił się i walnął go ponownie kolbą w głowę. Swann obrócił się twarzą do ściany, samym swoim ciężarem odsunął na bok sofę i legł nieruchomo na podłodze. Monica widziała teraz tylko podeszwy jego butów. Jego ciało zniknęło za sofą. Kowboj pochylił się, zabrał mu pistolet i wetknął go do kieszeni swoich wranglerów. A potem podniósł wzrok i wziął głęboki oddech. Monica nie krzyknęła. Skurczyła się tylko w fotelu, podciągając pod siebie stopy i zakrywając pięściami usta. ‒ Przeżyje ‒ oświadczył facet, wskazując rondem kapelusza Swanna, i spojrzał jej prosto w oczy. ‒ Jestem Jess Rawlins. Przyjechałem, żeby zabrać panią do dzieci. Na dźwięk jego nazwiska Monica poczuła ucisk w gardle. Jess Rawlins. Od dawna znała to nazwisko. I oto pojawił się u niej w salonie, przychodząc jej na ratunek.
Niedziela, 20.21 Deszcz zmienił się w zimną mgiełkę, opony samochodu mlaskały po mokrym asfalcie. Jim Hearne czuł, jak wzbiera w nim panika. Coś działo się w jego mieście tego niedzielnego wieczoru, lecz on nie potrafił zgadnąć, o co dokładnie chodzi i ile osób jest w to zaangażowanych. Podobnie jak wówczas w salonie, gdy poczuł się nagle uzurpatorem we własnym domu, jechał teraz przez Kootenai Bay z nieodpartym wrażeniem, że choć otaczają go znajome budynki, jest w tym mieście kimś obcym. Wjechał swoim suburbanem na parking przed urzędem hrabstwa i zaparkował tuż obok chevroleta szeryfa. Cieszył się, że zlokalizował w końcu Careya, ponieważ dwie inne osoby, które próbował znaleźć wcześniej, zniknęły. Porucznika Singera nie było ani w centrum dowodzenia, ani w domu. A Eduardo Villatoro nie wrócił do swojego motelu od późnego popołudnia. Wysiadł i próbował się uspokoić, wciągając głęboko w płuca wilgotne powietrze. Spojrzał na zegarek. Mimo że przejechał kawał drogi, nie udało mu się na razie nic załatwić, potwierdził tylko, że wydarzenia rozgrywają się gdzieś indziej, nie wiadomo gdzie. Sądząc po trzech telewizyjnych furgonetkach z antenami satelitarnymi, które zajmowały prawie cały parking przed budynkiem, przynajmniej teraz znalazł się we właściwym miejscu. Wszędzie trwała gorączkowa aktywność. Nie ulegało kwestii, że wszyscy przyjechali w ciągu kilku minut. Technicy wyszli na zewnątrz i walczyli o najlepszą pozycję. Niektórzy rozwijali grube kable, które wiły się po asfalcie. Hearne rozpoznał jaskrawo oświetlonego przenośnymi jupiterami słynnego reportera, który wydawał się niższy, chudszy i słabszy niż w telewizji. Facet najwyraźniej czekał, aż ktoś powie mu coś przez słuchawki. Patrząc na furgonetki i kręcących się ludzi, Hearne zaczął się poważnie obawiać o Kootenai Bay.
Unikając dziennikarzy, którzy ustawili się tak, żeby kamerzyści mogli sfilmować w tle frontowe drzwi i napis przed urzędem hrabstwa, podszedł do tylnego wejścia, gdzie dyżurowała dyspozytorka. Drzwi były otwarte, tak jak powinny, ale dyspozytorka ‒ tęga kobieta z rudą szopą włosów na głowie ‒ spojrzała na niego nieufnie przez grube szkła okularów. Nie przywykła do przyjmowania odwiedzających i w przeciwieństwie do większości mieszkańców nie znała go. ‒ Czy szeryf jest u siebie? ‒ zapytał Hearne. ‒ Widziałem jego samochód na parkingu. ‒ Chyba wpadł na chwilę ‒ odparła, rozglądając się dokoła i mrugając wściekle oczyma ‒ ale zaraz jedzie do domu. Czy to nie może zaczekać do rana? Hearne poczuł, że traci cierpliwość. ‒ Myśli pani, że przyjeżdżałbym tu o tej porze, gdyby to było coś, co może poczekać? Gdzie on jest? W swoim gabinecie? ‒zapytał, popychając wahadłowe drzwi przy biurku recepcji i przechodząc obok niej. ‒ Tak, ale powinien pan poczekać, aż do niego zadzwonię… ‒ usłyszał za sobą jej głos. Reszta biura pogrążona była w mroku, ale w gabinecie szeryfa paliły się wszystkie światła. Kiedy Hearne stanął w progu, Carey odkładał właśnie słuchawkę telefonu. Podniósł powoli głowę i zmierzył go obojętnym spojrzeniem. Nie zdziwiło go wcale, że miejscowy bankier odwiedził go w biurze w niedzielny wieczór. Hearne uznał, że wygląda okropnie ‒ zupełnie nie przypominał pewnego siebie mężczyzny prowadzącego dzień wcześniej konferencję prasową. ‒ Dobrze się pan czuje, szeryfie? Carey pokiwał powoli głową. Miał załzawione oczy. Widniejące pod nimi ciemne obwódki wyglądały, jakby ktoś namalował je węglem. ‒ Witam, panie Hearne. Hearne podał mu rękę nad biurkiem. W zimnej dłoni Careya nie było siły. ‒ Fatalnie pan wygląda, szeryfie. Carey smutno się uśmiechnął. ‒ Jestem naprawdę zmęczony, panie Hearne. ‒ Proszę mi mówić Jim ‒ odparł Hearne. ‒ Nie zajmę panu dużo czasu. Próbuję po prostu rozwikłać parę spraw i miałem nadzieję, że będzie pan mi mógł pomóc. ‒ Trochę pan z tym czekał. ‒ Wiem ‒ rzekł Hearne, nie rozumiejąc, czy szeryf ma na myśli porę dnia, czy w ogóle całą sytuację. Przyjrzał mu się uważnie i zobaczył człowieka, który był fizycznie i emocjonalnie wyczerpany. To nie była pora, żeby przyznawać się do winy. Musiał to zrobić później. ‒ Kiedy starałem się o urząd szeryfa, nie zdawałem sobie sprawy, że czekają mnie takie noce ‒ przyznał cicho Carey, wpatrując się w jakiś punkt nad lewym ramieniem Hearne’a. ‒ Nie wydaje mi się, żebym był… przygotowany na tego rodzaju rzeczy. Tyle się dzieje. To wszystko mnie przerasta, Jim. Chcę po prostu wrócić do domu, położyć się do łóżka i nigdy się nie obudzić. Rozumiesz?
Hearne nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Słabo znał szeryfa, a to, co o nim wiedział, nie było zbyt zachęcające. Nie spodziewał się, że będzie świadkiem czegoś, co można by określić mianem załamania nerwowego. ‒ Może ci coś przynieść? Kawy? ‒ zapytał bez przekonania. Carey pokręcił głową. ‒ Pomogłaby pewnie kulka w łeb ‒ powiedział i podniósł rękę, widząc, że Hearne otwiera szerzej oczy. ‒ Żartowałem. Tak jakby. Ci ludzie chcą, żebym wygłosił oświadczenie. Jestem na oczach wszystkich. ‒ Wskazał głową parking, po czym zaczął opowiadać Hearne’owi o tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni, poczynając od zaginięcia małych Taylorów i powołania grupy zadaniowej, aż do telefonu, który otrzymał przed chwilą od zastępcy i z którego wynikało, że Oscar Swann został ciężko pobity, a Monica Taylor porwana przez mężczyznę podobnego z opisu do Jessa Rawlinsa. ‒ Fiona Pritzle też podejrzewa Rawlinsa ‒ dodał. Hearne był tym wszystkim zszokowany. ‒ Jak to mogło się wydarzyć? ‒ zapytał w końcu. ‒ Mam wrażenie, jakbym nie poznawał tego miejsca. ‒ Ja też ‒ oświadczył Carey, kręcąc głową. Hearne przez minutę się nad tym zastanawiał. W głowie miał mętlik. Rozważał różne możliwości, jedną gorszą od drugiej. ‒ Wiesz, szeryfie, gdzie w tej chwili jest Singer? I w ogóle wszyscy członkowie grupy zadaniowej? Carey zaprzeczył ruchem głowy. Dawał do zrozumienia, że podobnie jak nad innymi rzeczami, przestał panować nad grupą zadaniową. ‒ Jak mogli po prostu zniknąć? ‒ zapytał Hearne. ‒ Czy są w szpitalu u Swanna? Carey wzruszył ramionami. ‒ Może. Nie mam pojęcia. ‒ A Eduardo Villatoro? Ten detektyw? Wiesz, gdzie on jest? Carey znów pokręcił głową. Hearne pochylił się, czując, jak ogarnia go gniew. ‒ Posłuchaj, Carey, wiem, że sytuacja jest trudna. Pewnie nie spałeś od dwóch dni. Ale jesteś, do cholery, szeryfem. Nie możesz tak tu po prostu siedzieć. Carey spojrzał na niego pustym wzrokiem. ‒ I nie wierzę w to, co powiedziałeś o Jessie Rawlinsie. Znam go przez całe życie. Nie ma takiej możliwości… Po prostu to niemożliwe, żeby maczał palce w porwaniu tych dzieci. Wie o tym każdy, kto go zna. Fiona Pritzle to zwykła plotkara, najgorszego rodzaju. Na litość boską, myślisz, że Singer i inni jej uwierzyli? Szeryf odwrócił wzrok. ‒ Może ‒ bąknął. Hearne wstał z krzesła. ‒ Musisz ich zacząć kontrolować, przywołać do porządku! Powiedzieć, że Jess jest porządnym człowiekiem, a Fiona Pritzle to wariatka! I powstrzymać tych reporterów na zewnątrz, zanim zaczną powtarzać te oskarżenia na cały kraj. Słuchaj, przyszedłem tutaj,
bo cztery lata temu otworzyłem w banku rachunek, którego nie powinienem był otwierać. To było wtedy, kiedy zaczęli się u nas osiedlać gliniarze z LA. Przymknąłem oko na pewne rzeczy, przyznaję. Powinienem zadać więcej pytań, ale chciałem, żeby kręcił się biznes. Nie oddałem im jednak kluczy do całej doliny. Nikt z nas tego nie zrobił. To miejsce wciąż należy do nas, musimy je tylko odzyskać. Czas pokazać, kto tu rządzi. Po to ludzie wybrali cię na szeryfa! Hearne zorientował się, że krzyczy, co robił naprawdę rzadko. Zamiast przełamać coś w Careyu, jego krzyki odniosły jednak odwrotny skutek. Szeryf jeszcze bardziej zamknął się w sobie i milczał. Hearne się obejrzał. Ruda dyspozytorka stała w progu z otwartymi ustami, mrugając tak szybko, że nie widać było jej oczu. ‒ Usłyszałam krzyki, szeryfie ‒ powiedziała. ‒ Wszystko w porządku ‒ mruknął Carey tak znużonym głosem, że Hearne’owi zrobiło się go żal. ‒ Wracaj do pracy. ‒ Więc nie wiesz, gdzie są wszyscy? ‒ zapytał spokojniejszym tonem bankier, kiedy dyspozytorka odeszła. Carey pokręcił głową. ‒ Z tego, co się domyślam, Singer może być w szpitalu u Swanna. ‒ No dobrze ‒ stwierdził Hearne, wstając. ‒ Proszę, skontaktuj się z Singerem i powiedz mu, że Jess Rawlins jest porządnym człowiekiem. Nie pozwól rozpętać afery mediom. Nie możemy dopuścić, żeby stało się coś, co nie powinno się stać. Carey pokiwał apatycznie głową, a Hearne ruszył w stronę drzwi. ‒ Jim ‒ odezwał się nagle Carey i Hearne obejrzał się przez ramię. ‒ Oddaję całą sprawę federalnym. Zadzwoniłem do nich i będą tutaj rano. Wiem, że minęły tylko dwa dni, ale to za dużo na moją głowę. ‒ Prawdopodobnie się z tym spóźniłeś ‒ rzekł Hearne. ‒ Dziwię się, że tak długo czekałeś. Poza tym sugerowałbym, żebyś wziął się w garść. Pojedź do domu, weź prysznic i się ogol. Postaraj się działać profesjonalnie. Carey popatrzył na niego nieobecnym wzrokiem. ‒ Postaram się ‒ mruknął.
• • • Jadąc z urzędu hrabstwa do szpitala, Hearne próbował się dodzwonić z komórki do Jessa Rawlinsa, ale nikt nie podniósł słuchawki, a Jess nie miał poczty głosowej. Chciał powiedzieć mu, co się dzieje, ostrzec, o co go podejrzewano wskutek plotek Fiony Pritzle. Na myśl o tym, że z Jessa Rawlinsa chcą zrobić kidnapera i pedofila, robiło mu się niedobrze.
• • • W drodze z miasta postanowił się zatrzymać przy szpitalu, na wypadek gdyby był tam Singer. Czuł nieprzepartą potrzebę zakomunikowania mu, że bez względu na to, co się wydarzy, ich stosunki biznesowe dobiegły końca. Mimo odgrywanej przez Singera heroicznej roli w poszukiwaniach Taylorów chciał za wszelką cenę zerwać z nim znajomość. To miał być jego pierwszy krok na drodze do odzyskania szacunku do samego siebie, choć mógł oznaczać również, że kontrolerzy banku zakwestionują jego decyzje, a
rada dyrektorów rozważy, czy warto nadal go zatrudniać. Zaparkował na tyłach szpitala i nie wyłączając silnika, wyjął komórkę i zadzwonił do Laury, by uprzedzić ją, że wróci później, niżmyślał. Czekając, aż odbierze, przyglądał się neonowi OSTRY DYŻUR, który odbijał się do góry nogami i wspak na masce jego samochodu, rozświetlając kolorami krople deszczu. ‒ Cześć, kochanie ‒ odezwała się Laura, odbierając telefon. Miała zmęczony głos. ‒ Przepraszam, że tak późno dzwonię ‒ powiedział, nadal przyglądając się odbiciu neonu. ‒ Przed powrotem do domu chcę odwiedzić Jessa Rawlinsa. ‒ Jessa? Dobrze się czuje? ‒ Chyba tak ‒ odparł. Kiedy próbował przedstawić jej zwięźle, czego się dowiedział, a ona życzliwie słuchała (nigdy nie lubiła Fiony Pritzle), zobaczył nagle subtelną zmianę w odbiciu na masce. Ktoś przeszedł obok jego samochodu. Patrząc przez zalaną deszczem szybę, mówił dalej, a ten ktoś ‒ facet w białych szpitalnych ciuchach i z mocno obandażowaną głową ‒ chwiejąc się, ruszył dalej wzdłuż rzędu samochodów, opierając się o nie, żeby wyrównać krok i odzyskać równowagę. ‒ Mój Boże ‒ powiedział do Laury. ‒ Nie uwierzysz, kto przeszedł właśnie koło mojego samochodu i nawet mnie nie zauważył. ‒ Kto taki? ‒ Ten eksgliniarz, o którym ci mówiłem. Ten, który oberwał. Oscar Swann. ‒ Żartujesz. ‒ Bynajmniej ‒ odparł machinalnie Hearne, obserwując Swanna, który mijał kolejne samochody, pochylając się i zaglądając do środka. Ciekawe, po co to robił? Poznał odpowiedź na to pytanie, gdy Swann otworzył drzwi starego czerwonego kompaktowego auta i zapaliło się w nim światło pod sufitem. Patrzył, jak ekspolicjant z trudem wciska się do środka, a po chwili usłyszał ostre wycie rozstrojonego silnika. ‒ Właśnie ukradł czyjś samochód ‒ oznajmił i usłyszał, jak Laura łapie głośno powietrze. ‒ Jadę za nim ‒ dodał, wiedząc, że będzie protestowała.
• • • Okazało się, że Swann wraca do domu. Kiedy wyjechał kradzionym samochodem z miasta i skręcił w prowadzącą do jego domu stanową szosę, Hearne trzymał się za nim w sporej, a potem jeszcze większej odległości. Dostrzegał jego tylne światła, gdy Swann brał zakręty albo mijał prześwit między drzewami. Dlaczego facet uciekł ze szpitala w ten sposób? I dlaczego ukradł samochód? Trzymając komórkę na kolanach, Hearne obserwował, jak zmniejsza się moc sygnału i w końcu na wyświetlaczu pojawia się napis BRAK ZASIĘGU. Dokądkolwiek jechał i cokolwiek zamierzał zrobić, będzie poza zasięgiem, chyba że zdoła skorzystać ze stacjonarnego telefonu. Przez chwilę żałował, że nie poprosił Laury, by zadzwoniła do szeryfa, a potem uświadomił sobie, że i tak mijałoby się to z celem, biorąc pod uwagę stan, w jakim znajdował się Carey, gdy wychodził z jego biura. Kiedy po trzydziestu minutach zobaczył, że błyskają światła stopu Swanna i czerwony samochód skręca w leśny trakt, zatrzymał się na poboczu i zgasił reflektory. Zaczekał, aż auto Swanna zniknie między drzewami, i dopiero wówczas zapalił światła i ruszył za nim
dalej.
• • • Hearne nigdy nie był w domu Swanna i wiedział, że wjeżdżając na teren prywatnej posiadłości, narusza prawo. Nie miał zamiaru stawiać czoła ekspolicjantowi ani w ogóle zbliżać się do jego rezydencji. Chciał tylko sprawdzić, dokąd prowadzi droga, przekonać się, czy Swann zostanie u siebie (taką miał nadzieję), a potem ‒ jak zamierzał wcześniej ‒ udać się do Jessa Rawlinsa. Był w równej mierze podniecony i przerażony tym, co robi. To, że dziwnym trafem zobaczył Swanna na parkingu i ruszył w ślad za nim, dało mu jakiś cel w sytuacji, gdy kolejne wydarzenia uświadamiały mu własną nieskuteczność. Być może śledzenie Swanna do niczego nie doprowadzi. W takim wypadku będzie o tym wiedziała tylko Laura. Kiedy zobaczył między drzewami łunę świateł, zgasił ponownie reflektory i zjechał na bok. Nie chciał podjeżdżać pod sam dom Swanna. Wyłączył silnik, wysiadł, zamknął cicho drzwi i ruszył przez las. Jego oczy powoli przywykały do ciemności i ujrzał pnie drzew, których nie widział wcześniej. Poszycie lasu nasiąkło wilgocią, więc szedł ostrożnie, uważając, żeby się nie poślizgnąć i nie wywrócić. Słysząc obok jakiś ruch i tętent, zatrzymał się i próbował coś zobaczyć. Jeleń. Serce waliło mu w piersi ‒ kiedy stanął w miejscu, wyraźnie je słyszał. Około siedemdziesięciu metrów dalej stał na szczycie wzniesienia rzęsiście oświetlony dom Swanna. Poza skradzionym przez gospodarza czerwonym samochodem Hearne rozpoznał zaparkowaną przed nim białą terenówkę Singera. Obok stał czarny pick-up z chromowanymi kołami. Domyślił się, że w domu Swanna zebrała się cała grupa zadaniowa, i poczuł autentyczny lęk. W sytuacji, kiedy ekspolicjanci mieli do dyspozycji całe biuro szeryfa i wszystkie zasoby hrabstwa, spotykanie się akurat tutaj wydawało się bardzo dziwne. Coś było nie w porządku. Przerażony z trudem podnosił stopy i wyraźnie zwolnił kroku. Przechodząc obok dużej zagrody, zobaczył biegające w środku świnie. Na ogrodzenie rzucił się, chrząkając, potężny knur. Hearne odskoczył do tyłu, potknął się o wystający korzeń i wywrócił, amortyzując upadek łokciami. Leżąc w błocie, usłyszał płytkie, szybkie sapanie zwierzęcia i poczuł jego cuchnący, gorący oddech. Jego uda oświetlił snop światła, które padało z domu przez sztachety. Kiedy cofnął się i próbował stanąć na nogach, komórka wypadła mu z kieszeni koszuli, odbiła się od kolana i wylądowała kawałek dalej w miejscu, na które padało światło. Wyszedł z cienia, żeby ją podnieść, i w tym samym momencie frontowe drzwi domu otworzyły się na oścież. Hearne zamarł w bezruchu, widząc, jak trzej mężczyźni ‒ rozpoznał z profilu Singera, Swanna i Gonzaleza ‒ wychodzą na werandę. Czy mogli go zobaczyć? Nie mógł złapać tchu. Popatrzył na oświetloną komórkę, a potem na mężczyzn na werandzie. Skoro widział telefon, oni też mogli go zobaczyć. Mężczyźni spojrzeli w jego stronę. Nie zauważył, żeby trzymali w rękach broń. A potem Singer odwrócił się do Swanna, powiedział coś, czego Hearne nie usłyszał, i wskazał ręką w jego stronę. Dopiero w tym momencie bankier zdał sobie sprawę, że patrzą na ciemną drogę, nie na niego. Tak jakby na kogoś czekali.
Zaczerpnął tchu, ale świstało mu w gardle. Nie spuszczając z oczu Singera i Swanna, wycofał się głębiej w cień. Modlił się, żeby nie nadepnąć na suchą gałąź albo nie wpaść ponownie w błoto. Machnął ręką na komórkę. Nie miał wyboru.
• • • Przeciskając się po omacku między drzewami w stronę samochodu, pomyślał o rachunkach, które założył w banku dla Singera i które szybko pęczniały zasilane wpłatami gotówkowymi nigdy nieprzekraczającymi dziesięciu tysięcy dolarów. Większa kwota obligowałaby bank do zawiadomienia urzędu skarbowego. Hearne uspokajał głównego kasjera, informując go, że wpłaty pochodzą z datków zbieranych nawet w Los Angeles i że wspierają dobrą sprawę. Jednak już od pierwszego spotkania z porucznikiem Singerem i Tonym Rodale ‘em wiedział, że coś tu nie gra. Pierwsza wpłata w wysokości dziewięciu tysięcy siedmiuset osiemdziesięciu dolarów w samych dwudziestkach i dziesiątkach? I już nazajutrz kolejna w wysokości dziewięciu tysięcy sześciuset siedemdziesięciu dolarów? I następna? Jim Hearne zdawał sobie sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności. Wiedział, że przymykając wtedy oko, umożliwił to, co działo się teraz, i że jego drobne uchybienie dało początek całej kaskadzie problemów i nieporozumień. Musiał ostrzec Jessa Rawlinsa. Jego ranczo było zaledwie parę kilometrów dalej. Pojedzie tam w pierwszej kolejności.
Niedziela, 20.32 Kiedy Jess i Monica wyjeżdżali z Kootenai Bay na północ, deszcz nie padał już bez przerwy. Nie zabrała ze sobą niczego poza kurtką, bo kazał jej się pospieszyć. Winchester leżał między nimi na siedzeniu lufą w dół, z kolbą umazaną krwią Swanna. Zacinając się i co chwila przerywając, wszystko jej zrelacjonował. Jak jej dzieci pojawiły się w stodole, jak się przed nim broniły, jak opowiedziały mu, co się wydarzyło. I jak wyglądała teraz sytuacja. ‒ Co teraz zrobimy? ‒ zapytała. ‒ Jak zapewnimy moim dzieciom bezpieczeństwo? ‒ Nie wiem ‒ odparł. Widział, że Monica jest spokojna i wierzy mu od chwili, kiedy pojawił się w progu jej domu. Najwyraźniej natychmiast mu zaufała. Zastanawiał się, czemu zawdzięcza ten zaszczyt, ponieważ nigdy dotąd się nie spotkali. Wyglądało na to, że skądś go znała. Jadąc, zerkał na nią ukradkiem, patrzył na jej profil. Była atrakcyjna, ale w oczywisty sposób wyczerpana: świadczyła o tym sina cera, zapadłe policzki i cienie pod oczyma. ‒ Wiedziałam, że żyją ‒ odezwała się cicho. ‒ Nie wiem skąd, ale wiedziałam. Cieszyła go świadomość, że wiezie ją do dzieci. Obchodziło ją najwyraźniej tylko jedno: żeby być razem z nimi. Pomyślał o tym, co powiedziała o niej Karen: że ma złą reputację. I o tym, jak Fiona Pritzle podważyła jej matczyne kwalifikacje, mówiąc w wywiadzie dla gazety, że w żadnym wypadku te dzieci nie mogły się tam wybrać bez zgody matki. Zawsze sprawdzaj źródło, pomyślał. Wiedział o siedzącej koło niego kobiecie tylko tyle, że chciała być ze swoimi dziećmi. Nic więcej nie miało znaczenia.
‒ Dobrze pana pamiętam, chociaż właściwie nigdy się nie spotkaliśmy ‒ oświadczyła nagle. ‒ Zawsze kojarzyłam pana z tym, co było stare, twarde i dobre w tej dolinie. Zanim wszystko się zmieniło. Spojrzał na nią zdziwiony. ‒ Jeśli chodzi o stare, ma pani pewnie rację ‒ odparł.
• • • Podjeżdżając pod dom, powiedział Monice, żeby zaczekała chwilę w samochodzie. ‒ Niech pani posłucha ‒ wyjaśnił, kiedy zaczęła protestować. ‒ Annie siedzi tam ze strzelbą. Zakazałem jej otwierać drzwi, dopóki nie będzie pewna, że toja. Jeśli wpadnie w panikę i coś pójdzie nie tak, nie chcę, żeby zastrzeliła własną matkę. ‒ Annie ma strzelbę? ‒ Monice opadła szczęka. Jess nagle się uśmiechnął. ‒ Co pana tak bawi? ‒ Wolałbym nie mówić ‒ mruknął. ‒ Co takiego? ‒ Kiedy mnie pani o to zapytała, pomyślałem o musicalu Annie Get Your Gun. Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się to śmieszne. ‒ Nie sądzę, żeby to było śmieszne w tej chwili ‒ rzekła Monica, ale spodobał mu się lekko kpiący sposób, w jaki to powiedziała. Podszedł do drzwi i mocno w nie zapukał. ‒Annie i Williamie! ‒ zawołał. ‒ To ja, Jess Rawlins. Jest tu ze mną wasza mama. Kątem oka zobaczył, jak uchyla się zasłona w salonie i z początku ostrożny William uśmiecha się od ucha do ucha, widząc swoją matkę w kabinie pick-upa.
• • • Jess nie brał udziału w powitaniu. Kiedy Monica padła z płaczem na kolana i zaczęła ściskać dzieci, poszedł do kuchni zrobić kawę. Słyszał, jak William i Annie przekrzykując się wzajemnie, opowiadają o morderstwie, którego byli świadkami, o panu Swannie i o śniadym mężczyźnie, który przyjechał na ranczo. A także o tym, jak zaopiekował się nimi Jess Rawlins. Odmierzając kawę do dzbanka, przypomniał sobie o śrutówce w salonie i poszedł po nią. Starał się nie patrzeć na Taylorów, którzy rozsiedli się na kanapie. William tulił się do matki, trzymając głowę na jej kolanach, Annie siedziała obok, wyrzucając z siebie sto słów na minutę. Boże, ależ ta dziewczyna miała gadane. Monica wyglądała inaczej, jakby rozświetliło ją wewnętrzne światło. William przypominał bardziej małego chłopca, jej dziecko, i nie przejmując się Jessem, ściskał matkę tak, jakby nigdy nie miał jej zamiaru puścić. Choćby dla tego widoku, pomyślał Jess, warto było zrobić to, co zrobił Swannowi. Położył śrutówkę obok winchestera na kuchennym stole, zastanawiając się, czy Monica pije kawę ze śmietanką, i zdając sobie z przerażeniem sprawę, że nawet jeśli pije, w tym domu od czterech lat nie było śmietanki. Kiedy z salonu przestały dobiegać odgłosy rozmowy, zorientował się, że na górze też zrobiło się cicho, deszcz przestał
padać. Rozchylił zasłony nad zlewem i wyjrzał na zewnątrz. Chmury rozeszły się i w kałużach na podwórku odbijały się gwiazdy. Przy podwórku zaczynała się błotnista droga, która prowadziła przez las ku zamkniętej bramie. Przypomniał sobie Gonzaleza stojącego na jego werandzie, a także zakrwawionego i ogłuszonego Swanna leżącego za kanapą w domu Moniki Taylor. W zabójstwie, którego świadkami byli Annie i William, brało jeszcze udział dwóch innych mężczyzn, co razem dawało czterech. Kłódka i łańcuch przy bramie nie były żadną przeszkodą dla czterech uzbrojonych policjantów, którzy popełnili już jedno morderstwo i kontrolowali bieg wydarzeń od chwili, gdy dzieci zobaczyły egzekucję. Ci ludzie nie tylko infiltrowali miejscowe siły porządkowe, ale wręcz przejęli nad nimi kontrolę. Nagle poczuł przy sobie czyjąś obecność i chwilę później objęły go w pasie czyjeś ręce. Spojrzał w dół i zobaczył Annie. Jej szczera, pogodna twarz zwrócona była ku niemu. Nie był w stanie się odezwać, więc tylko lekko zmierzwił jej włosy i objął dłonią buzię. ‒ Tak się cieszę, że ona tu jest ‒ powiedziała. ‒ Dziękuję, że pan ją przywiózł. Jestem taka szczęśliwa, że jest już po wszystkim. Nie jest jeszcze po wszystkim, pomyślał, wstrzymując łzy i czując, jak pieką go oczy. W żadnym wypadku.
Niedziela, 21.36 W samochodzie unosił się zapach bourbona, deszczu i gorącego kurzu z nieużywanej od dawna nagrzewnicy. Villatoro próbował wyregulować nawiew. Dokoła przemoczonego, pijanego i rozdygotanego Newkirka zaparowały wszystkie szyby. ‒ Jedź tędy ‒ powiedział detektywowi, kiedy odjeżdżali spod domu Rodale’ów, pokazując mu drogę otwartą butelką wild turkey, którą wyjął z kieszeni. Villatoro obrócił kierownicę i usłyszał plusk pryskającej spod opon wody. Nie miał pojęcia, jaką jadą drogą i w jakim kierunku. Wszędzie widział to samo: mokry asfalt, żadnych świateł i mokre ciemne drzewa zagradzające drogę niczym mur. ‒ Chcesz się napić? ‒ zapytał Newkirk, podając mu butelkę. ‒ Nie, dziękuję. ‒ Lepiej sobie golnij. Będziesz tego potrzebował. Emerytowany detektyw chciał, żeby Newkirk zaczął mówić,wziął więc butelkę i pociągnął łyk. Bourbon był jednocześnie słodki i gryzący. Palił mu wargi popękane od ostrego słońca i rozrzedzonego na tej wysokości powietrza. ‒ Zatrzymaj się tutaj ‒ powiedział Newkirk. ‒ Tutaj? Dlaczego? ‒ Po prostu stań i wysiadaj. Villatoro wykonał polecenie. Newkirk też wysiadł z samochodu. Obaj zostawili otwarte drzwi. O co mu chodzi? ‒ zastanawiał się Villatoro. Czy chce sam prowadzić? ‒ Połóż ręce na masce i rozstaw stopy ‒ polecił Newkirk. ‒ Znasz procedurę. ‒ To nie jest konieczne… ‒ Rób, co mówię. To, co mam ci zamiar powiedzieć, jest przeznaczone tylko dla twoich uszu. Muszę sprawdzić, czy nie jesteś uzbrojony i czy nie masz zamontowanego mikrofonu.
‒ Przeszedłem na emeryturę. ‒ To ty tak twierdzisz. Villatoro wykonał jego polecenie, kładąc dłonie na mokrej masce. Newkirk stanął za nim i wprawnie go przeszukał od kołnierza i ramion aż po buty. Villatoro poczuł, jak ściąga mu w dół skarpetki. ‒ Co ty wyprawiasz? ‒ Upewniam się, czy nie masz nielegalnego gnata ‒ wyjaśnił Newkirk i dał krok do tyłu, przekonawszy się, że Villatoro jest czysty. Nielegalny gnat? ‒ pomyślał Villatoro. Fakt, że Newkirkowi w ogóle przyszło to do głowy, mówił sporo o tym, skąd się wywodził. Villatoro ani razu w trakcie długiej służby nie pomyślał o tym, żeby nosić nielegalną broń. Nie było takiej potrzeby. Najwyraźniej Newkirk pochodził z innego świata, gdzie niezarejestrowana broń była na porządku dziennym. ‒ Przepraszam ‒ powiedział. ‒ Musiałem się upewnić. Villatoro wsiadł z powrotem do samochodu i zerknął nazegar na tablicy rozdzielczej. Przypomniał sobie o recepcjonistce w motelu. Czekała na niego i miał z tego powodu wyrzuty. Newkirk upił łyk z butelki. ‒ Pali gardło, człowieku ‒ rzucił, ocierając usta rękawem. ‒ Więc chcesz mówić? ‒ zagadnął Villatoro. Poczuł, że Newkirk przygląda mu się z profilu. ‒ Nie, nie miałem po prostu ochoty uchlać się w samotności. Nie udawaj kretyna. Villatoro zacisnął szczęki. Pozwól człowiekowi mówić. Nie zepsuj tego, poganiając go. Minęło kilka chwil, przejechali kilkaset metrów. Newkirk znowu się napił, a potem odchylił w fotelu. Villatoro wpatrywał się w drogę. ‒ Chciałem być najlepszym gliniarzem w jednostce ‒ oświadczył nagle Newkirk. ‒ Nie wyobrażałem sobie, że zmienię świat czy coś w tym rodzaju, ale pragnąłem jak najlepiej wykonywać swoją robotę i dbać o rodzinę. Przede wszystkim jednak chciałem być świetnym gliniarzem. Żeby codziennie po powrocie do domu móc spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Człowieku, jesteś kurewsko dobrym policjantem”. Villatoro pokiwał głową i zmniejszył nawiew ciepłego powietrza. ‒ Z początku tak jak wszyscy strasznie się starałem. Widząc małe dzieci, których matki brały crack w ciąży, albo ludzi, którzy traktowali innych jak śmieci, przejmowałem się tym. Myślałem, że zdołam przemówić im do rozsądku, pokażę, że jest ktoś, komu zależy. Ale wiesz, czego się nauczyłem? Zorientowałem się, że najlepsze, co mogę zrobić, generalnie, to pozamykać jak największą ich liczbę, dopilnować, żeby trafili za kraty. Odkryłem, że może dziesięć procent uda się wyprostować i te dziesięć procent to wszystko, na co mogę liczyć. Dopóki robiłem to, co do mnie należało, nie dbałem, jakie to jest dziesięć procent i czy nie jest to przypadkiem tylko pięć procent. Chciałem po prostu zapełnić więzienia, odseparować te szumowiny od porządnych ludzi. I radziłem sobie z tym całkiem dobrze, chociaż na ulicy mieliśmy pierwszą linię frontu. Nie masz pojęcia, jak to wyglądało. ‒ Nie, nie mam pojęcia.
‒ Ale nie można mówić o tych rzeczach z nikim poza innymi policjantami ‒ stwierdził Newkirk, właściwie nie zwracając się wcale do Villatora. ‒ Nie można przyjść do domu na kolację i zagadnąć: „Jak minął ci dzień, Maggie, kochanie? Byłaś na zakupach? Jak ci idzie w szkole, Josh? Bo tatuś miał dziś ciekawy dzień. Znalazł w kontenerze na śmieci zwłoki jedenastomiesięcznego niemowlaka poparzonego na całym ciele petami”. Villatoro przyjrzał się rozmówcy. W oczach Newkirka odbijały się zielone światła tablicy rozdzielczej. Wpatrywał się prosto przed siebie, przemawiając bardziej do siebie niż do detektywa. ‒ Wiesz, jak trudno jest utrzymać rodzinę z dziećmi z policyjnej pensji. Żona musi pracować, dzieciaki są jeszcze małe. Cała ta zasyfiona dzienna opieka. Pracujący tam ludzie nie byli lepsi od dupków, których zgarniałem na ulicy. Prawdę mówiąc, niektórych widywałem na ulicy. Doszedłem do wniosku, że muszę zabrać moją córkę i chłopców z tego miejsca. Zacząłem składać podania o przyjęcie do pracy w miejscach, w których, jak mi się wydawało, chciałbym mieszkać, no wiesz, w Montanie, Wyoming, gdzie jest trochę przestrzeni. Ale gliniarze zarabiają tam mniej, niż ja wyciągałem. Zacząłem się bać, że nigdy się stamtąd nie wyrwę, rozumiesz? Że zmienię się w jednego z tych tyrających do późnej starości gliniarzy, którzy powiedzą ci, jaka będzie wysokość ich emerytury, nawet obudzeni w środku nocy. Wiedziałeś, ile płacą, kiedy brałeś tę robotę, chciał powiedzieć Villatoro, ale ugryzł się w język. Wolał nie przerywać Newkirkowi. ‒ Odkryłem więc świat ochrony ‒ stwierdził tamten i się uśmiechnął. ‒ Zostając po służbie gliną do wynajęcia, mogłem podwoić swój dochód. Brałem mnóstwo godzin, ale zaczęliśmy, do diabła, wychodzić na prostą. Mam na myśli długi. Rozumiesz: mojażona lubi żyć ponad stan, a ja nie mogę odmówić, kiedy w grę wchodzą dzieciaki. Zasuwałem więc coraz więcej jako ochroniarz. ‒ W Santa Anita ‒ wtrącił Villatoro. ‒ Między innymi. Ale zgadza się, najczęściej w Santa Anita. W sali, gdzie liczono pieniądze, ale wiesz o tym. Słysząc to, Villatoro poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Newkirk był najwyraźniej przekonany, że wie więcej, niż wiedział. Nie chcąc go wyprowadzać z błędu, postanowił ograniczyć komentarze do minimum. Newkirk pociągnął długi łyk i potarł oczy. ‒ W tamtym czasie byłem nadal cholernie dumny z tego, że jestem gliniarzem. Byłem dumny, że służę w policji LA. Mimo tego, co tu widzisz ‒ dodał, wskazując siebie ‒ wciąż uważam, że to jedna z najlepszych policji w całym kraju. Tysiące mężczyzn i kobiet, którzy dają z siebie wszystko i narażają życie każdego dnia, kiedy wychodzą do pracy. To porządni ludzie, człowieku. Twardzi i uczciwi, z paroma wyjątkami. Szkoda, że wszyscy wytykają palcami tych złych i robią z nas pierdolonych kryminalistów. Mówią, że teraz jest lepiej. Że nowy szef zrobił porządek. Bardzo bym się cieszył, gdyby okazało się to prawdą. Jednak LA to nadal niezłe szambo i tamtejsza policja potrzebuje dwa razy tyle ludzi. Cholera, potrzebujemy trzy razy tyle gliniarzy. Problem w tym, że podatnicy nie chcą im płacić. ‒ Santa Anita ‒ powtórzył Villatoro, odczekawszy chwilę. ‒ Tylko to cię obchodzi? ‒ parsknął Newkirk. ‒ Nie, nie tylko ‒ odparł Villatoro, starając się zachować ton luźnej rozmowy. ‒ Ale
przez ostatnie siedem lat próbowałem ustalić, co się tam wydarzyło. Newkirk się roześmiał. ‒ Ja też ‒ mruknął. Villatoro doszedł już do wniosku, że niczego nie osiągnie, ale Newkirk nagle westchnął i zaczął mówić: ‒ To była całkiem miła robota. Jak często w policji polegała generalnie na tym, że tam byliśmy. Nie otwieraliśmy drzwi, dopóki nie podjechała furgonetka ochrony. A później wychodziliśmy na zewnątrz i staliśmy po prostu na straży, podczas gdy ją załadowywali. Sterczeliśmy tam, dopóki wszyscy klienci się nie wynieśli, i wracaliśmy do domu. Porządna fucha. Przez cały czas pracowałem tam z Rodale’em. Oni lubili nas, my ich. Gonzalez był naszym sierżantem. Wszyscy go szanowali i wszyscy się go bali. Często czepiał się nas, że pracujemy jako ochroniarze na Santa Anita, powtarzał, że muszą nam nieźle bulić, skoro tak bardzo zależy nam na tej robocie. Villatoro nie musiał się odzywać. Gonzalez był jednym z ludzi, których nazwiska figurowały na liście, jednym z założycieli fundacji i jednym z ochotników pomagających teraz szeryfowi. ‒ Gonzo był niesamowity, bo miał wszystko w dupie ‒ podjął Newkirk. ‒ Zawsze robił to, co uważał za słuszne, nie przejmował się polityczną poprawnością. Mógłbym ci opowiedzieć o nim historie, od których zjeżyłyby ci się włosy na głowie, gdybyś jakieś miał. Słyszałeś może o „uśmiechu winnego”? ‒ Nie ‒ odparł Villatoro. ‒ Przypomnij później, to ci o nim opowiem. Powiedzmy tylko, że jeśli zabrał jakiegoś gnojka na Ranczo Sprawiedliwości, to gnojek dostał to, na co zasłużył. Villatoro czytał coś o dochodzeniu w sprawie tak zwanej Izby Sprawiedliwości, ale nigdy nie dowiedział się, czym się skończyło. ‒ Singer był naszym dowódcą. Gonzo mu podlegał ‒ kontynuował Newkirk. ‒ To był najtwardszy sukinsyn w całej jednostce, mimo że nigdy nie krzyczał, nigdy się nie wydzierał. Bronił swoich podwładnych jak lew, nadstawiał za nich karku i był taki spokojny w obliczu presji, że szefostwo zawsze wzywało go, kiedy sytuacja wymykała się spod kontroli. W całym wydziale nie było nikogo, kto nie osłoniłby własną piersią porucznika Singera albo sierżanta Gonzaleza. To były jakby mityczne postaci. Więc kiedy któregoś wieczoru, mniej więcej rok po tym, jak zaczęliśmy pracować na Santa Anita, Gonzo zaprosił mnie i Rodale’a na piwo do baru, byliśmy zachwyceni. Był tam również Swann… wtedy go poznaliśmy. Po kilku piwach Gonzo zaczął nas pytać, jak obrabowalibyśmy Santa Anita, gdybyśmy byli złodziejami. Rozumiesz, jaki byłby najlepszy scenariusz, żeby zgarnąć kasę. Villatoro uważnie mu się przypatrywał. Newkirk wydął dolną wargę. ‒ To nie to, co myślisz, człowieku. To była tylko taka gadka. Wiesz przecież, że gliniarze robią to bez przerwy, próbują wyobrazić sobie, w jaki sposób zorganizowaliby skok bandyci, żeby temu zapobiec. Czasami, żeby poradzić sobie z przestępcą, trzeba wejść w jego skórę. Poza tym tam nie było prawdziwych pieniędzy, których ludzie potrzebują, żeby wyżywić rodzinę. To była forsa przegrana na wyścigach. Ci idioci już ją stracili, więc nie miała dla nich większego znaczenia. Pieniądze z hazardu, rozumiesz, takie same jak gotówka, którą państwo ciągnie z loterii i podobnego badziewia. ‒ Ale przecież do kogoś należały ‒ usłyszał swój własny głos Villatoro. ‒ Należały do właścicieli toru.
Newkirk się roześmiał. ‒ Chcesz powiedzieć, że nie byli ubezpieczeni? Myślisz, że przejmowałbym się facetami z firmy ubezpieczeniowej? Wszyscy ich nienawidzą. Skręć tutaj. ‒ Dokąd jedziemy? ‒ zapytał Villatoro, skręcając w kolejną ciemną dwupasmową szosę. ‒ Po prostu jedź, już ci mówiłem. Villatoro stłumił westchnienie. Starał się nie pokazywać po sobie, że ma złe przeczucia. Newkirk znowu się napił. ‒ Nikomu nie miał spaść włos z głowy ‒ mruknął. ‒ Cholera. Tego nie było w planie. Nareszcie, pomyślał Villatoro. Nareszcie uzyskał potwierdzenie, że Newkirk był w to zamieszany. Pracował długie lata, żeby to usłyszeć. ‒ Ja i Rodale wykombinowaliśmy, żeby umieścić pojemniki z gazem w torbach z forsą ‒ podjął Newkirk. ‒ Dzięki temu można było je zdalnie otworzyć, kiedy furgonetka zatrzymała się na skrzyżowaniu. Na początku mieliśmy wspaniały pomysł, żeby Gonzo i Singer wpadli w maskach do pomieszczenia, gdzie liczono forsę, i kazali wszystkim położyć się na podłodze. Cholera, zakładaliśmy nawet, że Gonzo przywali pistoletem mnie albo Rodale’owi, żeby wszystko wyglądało autentycznie. Doszliśmy jednak do wniosku, że są niewielkie szanse, by potem wymknęli się niepostrzeżenie i nie dali się złapać. Więc Swann wymyślił, żeby zaczekać, aż furgonetka wyjedzie z parkingu, i obrabować ją dopiero wtedy. To był najlepszy scenariusz i zdecydowaliśmy się go zrealizować. ‒ Ale to Singer wpadł na pomysł, by obrabować wyścigi? ‒ zapytał Villatoro. ‒ Cholera, nie wiem, czy to był Singer, czy Gonzo. To nie miało znaczenia. Dzięki Bogu to Singer objął dowodzenie. Nie był facetem, który robiłby coś na chybcika. Planowaliśmy ten napad przez półtora roku. Spotykaliśmy się i bez końca wszystko omawialiśmy i dogrywaliśmy. Zrobiliśmy parę prób, żeby wszystko zsynchronizować. W końcu plan był zapięty na ostatni guzik, ale i tak czekaliśmy cztery czy pięć miesięcy, nim zdecydowaliśmy się to zrobić. Singer musiał znaleźć sposób, żeby wyprać brudną forsę. Ja w ogóle o tym nie pomyślałem, ale on był cholernie szczwany. Oświadczył, że w dzisiejszych czasach jedyną rzeczą trudniejszą od samego napadu jest wykombinowanie, co zrobić z całą tą gotówką, ponieważ nikt już z niej teraz nie korzysta. W końcu wpadł na pomysł założenia fundacji, w której obejmiemy czołowe stanowiska. Ukryjemy gotówkę i będziemy ją po troszeczku wpłacać na legalne konta. A jednocześnie będziemy wypłacać sobie wysokie pensje i premie. To było kurewsko genialne. Villatoro żałował, że nie ma przy sobie mikrofonu. Ale nawet jeśli nigdy nie zdobędzie zaufania Newkirka, jeśli ten później wszystkiemu zaprzeczy, wiedział przynajmniej, jak został zorganizowany napad, kto w nim uczestniczył i gdzie są pieniądze. ‒ W końcu czekaliśmy już tylko na korzystny układ gwiazd ‒ dodał Newkirk, stukając butelką w tablicę rozdzielczą. ‒ Duże pieniądze na wyścigach, ja i Rodale w ochronie, Singer i Gonzo wolni, żeby mogli wypuścić zdalnie gaz i zająć się furgonetką, Swann na służbie, żeby mógł odprowadzić trefny pojazd na złomowisko, gdzie go sprasują. Pamiętasz, że nie udało się odnaleźć samochodu? ‒ Pamiętam. Newkirk zachichotał. ‒ Swann odwiózł Singera, Gonzaleza oraz trzynaście i pół miliona gotówką do Los
Angeles policyjną furgonetką. Wyjęliśmy z niej wcześniej fotele i zostawiliśmy we własnych domach. Wyobrażasz sobie? Villatoro zagwizdał. ‒ Ale zginął strażnik ‒ powiedział. Newkirk spochmurniał. ‒ Tak, to nadal mnie wkurza. Jakiś narwaniec chciał się zabawić w kowboja. Gonzo musiał go załatwić. ‒ Nazywał się Steve Nichols. Miał żonę i dwójkę małych dzieci. Newkirk z początku nie odpowiedział, gapił się tylko przez przednią szybę. ‒ To nie powinno się wydarzyć ‒ powiedział i umilkł. Villatoro jechał dalej. ‒ A ten facet, który wskazał innych pracowników przeliczających gotówkę? ‒ zapytał w końcu. ‒ Dlaczego to zrobił, skoro nie brał w tym udziału? Newkirk wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie miał już ochoty kontynuować tej historii. ‒ To był chłopak Singera ‒ stwierdził. ‒ Porucznik miał na niego jakieś mocne haki. W zupełnie innej sprawie, niezwiązanej z wyścigami. Zdjęcia, na których widać było, jak handluje narkotykami czy zadaje się z młodymi męskimi prostytutkami. Coś w tym rodzaju. Nigdy nie dowiedziałem się, o co dokładnie chodziło, ale dowody wystarczyły, żeby facet zrobił wszystko, co kazał mu Singer. ‒ Niestety, zginął, zanim miał szansę zeznawać w sądzie. ‒ Czy to nie był korzystny zbieg okoliczności? ‒ rzekł ponuro Newkirk. ‒ Oberwał przypadkową kulą, kupując papierosy w Seven-Eleven. Sprzedawca zabity, świadek zabity, napastnik opróżnił kasę i zbiegł. Na nagraniu z kamery widać tylko wielkiego zamaskowanego faceta w czarnym ubraniu, który wpada do środka i otwiera ogień. Villatoro przez chwilę się zastanawiał. ‒ Gonzalez? ‒ zapytał w końcu. Newkirk pokiwał lekko głową. ‒ Śledztwo prowadził Swann ‒ mruknął. Jezu, pomyślał Villatoro. Wygląda to gorzej, niż myślałem. ‒ Zgadzam się, że stworzenie fundacji było mistrzowskim posunięciem ‒ stwierdził. ‒ Małe sumy wpłacane do banku w północnym Idaho przez długie lata nie zwróciły niczyjej uwagi. Problemy zaczęły się dopiero wtedy, kiedy namierzono kilka pochodzących stąd studolarowych banknotów. Nie zdawaliście sobie sprawy, że niektóre z nich można powiązać z napadem. Newkirk skrzywił się z pogardą. ‒ Oczywiście, że wiedzieliśmy o zapisywaniu numerów seryjnych niektórych setek. Zapomniałeś, że byliśmy z Rodale ‘em tam, gdzie liczono pieniądze? Wiedzieliśmy o tym. Masz nas za głupców? ‒ Nie ‒ odparł Villatoro, czując, jak w piersi wzbiera mu lęk. Starał się go nie okazywać.
‒ Na tym właśnie polegała wpadka Tony’ego Rodale’a ‒ powiedział podniesionym głosem Newkirk. Oczy lśniły mu z gniewu, a może od łez; Villatoro nie potrafił tego zgadnąć. ‒ Był skarbnikiem. Dokonywał wpłat na konto fundacji. Singer wszystko to opracował. Tony wpłacał zgodnie z rozkładem gotówkę, którą rzekomo zebraliśmy u gliniarzy w LA i innych miejscowościach. Ale wiedzieliśmy o setkach, o tym, że numery niektórych są zapisane. Dlatego Tony miał jeździć po całym kraju i rozmieniać setki w restauracjach, na stacjach benzynowych, w barach, gdziekolwiek. Żonie mówił, że jeździ na ryby, ale tak naprawdę rozmieniał setki i wpłacał do banku drobne banknoty. To było wszystko, kurwa, co musiał zrobić. Villatoro zaczynał rozumieć. Pomyślał o tęczowym łososiu na ścianie u Rodale’ów, o długich latach, w trakcie których Tony oszukiwał żonę w kwestii swoich wyjazdów. Przypomniał sobie niektóre z miejsc, gdzie wypłynęły oznakowane banknoty: w Kalifornii, Nevadzie, Nebrasce. Zawsze w odległości jednego lub dwóch dni jazdy samochodem od Kootenai Bay, wystarczająco daleko, żeby nie dało się ustalić żadnego wzorca. ‒ Ale dupka zgubiła chciwość ‒ podjął Newkirk. ‒ Singer zauważył, że część depozytów zniknęła, i domyślił się, że Tony je podbiera, co okazało się prawdą. Dureń płacił tymi setkami, obstawiając mecze futbolowe u jakiegoś zafajdanego bukmachera w Coeur d’Alene. Nie chciał się do tego oczywiście przyznać, ale Singer odnalazł bukmachera i to z niego wydusił. Newkirk nachylił się do Villatora tak blisko, że jego twarz znalazła się tuż przy twarzy Latynosa. Villatoro poczuł w jego oddechu kwaśny odór bourbona. ‒ Tony wystawił na szwank całą operację. Naraził nie tylko siebie, ale też nas wszystkich, płacąc swoje długi kradzionymi setkami. Naszymi pieniędzmi. Dowiedziawszy się o tym, Singer nie miał wątpliwości, że pojawienie się kogoś takiego jak ty to tylko kwestia czasu. ‒ I pojawiłem się ‒ powiedział Villatoro, nie bardzo wiedząc, po co się odezwał. ‒ Pojawiłeś się, kurwa ‒ stwierdził zbolałym głosem Newkirk. ‒ Ale gdzie jest Tony Rodale? Newkirk miał zamiar odpowiedzieć, lecz nagle odwrócił wzrok. Na jego czole perliły się kropelki potu, na twarzy widać było udrękę. ‒ To właśnie chciałem ci pokazać. ‒ O nie… ‒ szepnął Villatoro. ‒ Zabiłeś go. ‒ Nie tylko ja. Wszyscy. Uzgodniliśmy, że każdy wpakuje w niego parę kulek, żeby wszyscy byli odpowiedzialni. Wszyscy z wyjątkiem Swanna, który się spóźnił. Kolejne morderstwo, pomyślał Villatoro. Trudno mu było to wszystko ogarnąć. Steve Nichols, rzekomy świadek, ekspedient w sklepie, a teraz jeden z ich kumpli. ‒ Poszłoby gładko ‒ rzekł Newkirk ‒ gdyby nie tych dwoje pierdolonych bachorów, które zobaczyły, jak likwidujemy Tony’ego. Nie stawaj! Villatoro zdał sobie sprawę, że zwolnił niemal do prędkości pieszego. Wszystko łączyło się w sposób, którego kompletnie nie przewidział. Miał wrażenie, że cała krew odpływa mu z twarzy i dłoni. ‒ Mali Taylorowie ‒ szepnął. ‒ O mój Boże. ‒ Sprawa wygląda coraz gorzej ‒ przyznał Newkirk i tym razem po jego twarzy
popłynęły autentyczne łzy. ‒ To był idealnie zaplanowany skok. Byliśmy urządzeni na całe życie. I nagle Tony dał dupy i te dzieciaki nas zobaczyły. Później ten facet z UPS… Mam wrażenie, jakbym znalazł się w piekle. ‒ Załamał mu się głos. ‒ Choć właściwie w porównaniu z tym, co przeżywam, piekło wydaje się miłym i chłodnym miejscem. Villatoro dodał gazu, uświadamiając sobie, że trzęsą mu się ręce. Miał trudności z utrzymaniem się na swoim pasie. Jaki znów facet z UPS? ‒ Ta sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałem ‒ powiedział. Reakcja Newkirka zaskoczyła go. Ekspolicjant roześmiał się gorzko, a potem otarł rękawem łzy z twarzy, wyciągnął zza paskaczarny pistolet i przystawił lufę do jego karku. ‒ I będzie jeszcze poważniejsza ‒ powiedział cicho, ale z przekonaniem. ‒ Przykro mi, że muszę to zrobić, człowieku. Zwłaszcza że sam jesteś gliniarzem. ‒ Zabrzmiało to tak, jakby wbrew sobie nie mógł zatrzymać tego, co zostało wcześniej puszczone w ruch. ‒Zwolnij i skręć tutaj ‒ polecił, wskazując głową czarną mokrą skrzynkę pocztową, od której wiodła polna droga. ‒ Co robisz? ‒ zapytał Villatoro mocniejszym głosem, niż się spodziewał. ‒ Skręć tutaj ‒ powtórzył głośniej Newkirk. ‒ Ktoś nadjeżdża ‒ powiedział Villatoro, wskazując dwa zbliżające się szosą reflektory, od których dzieliło ich jeszcze jakieś pół kilometra. ‒ Kto to może być, do cholery? ‒ Zobaczą nas ‒ ostrzegł Villatoro. ‒ Zobaczą pistolet. Newkirk opuścił broń i wbił lufę pod pachę Latynosa. ‒ Powiedziałem, żebyś skręcił, do diabła. Droga, którą chciał jechać, była szerokim, pokrytym kałużami traktem prowadzącym między drzewa. ‒ Nie przejedziemy tędy takim małym samochodem ‒ stwierdził Villatoro. ‒ Mamy za niskie zawieszenie i droga biegnie pod górę. ‒ Jedź szybko ‒ rzekł najwyraźniej zatroskany Newkirk. ‒ Nie zwalniaj. No dalej! ‒ krzyknął, wbijając mu mocniej lufę w żebra.‒ Dodaj gazu. Wciskając gaz do dechy i czując, jak tylne opony jadącego pod górę samochodu grzęzną w błocie, Villatoro przypomniał sobie nazwisko na miniętej przez nich skrzynce pocztowej, nazwisko właściciela domu, do którego jechali: SWANN. Zabiją mnie, pomyślał z dziwnym spokojem, który być może wynikał z szoku.
Niedziela, 22.01 Jess miał właśnie zamiar ponownie zadzwonić do Buddy’ego, kiedy zobaczył migoczące między drzewami reflektory jadącego drogą samochodu. Odwiesił słuchawkę i ruszył do kuchni po swoją strzelbę, zaglądając po drodze do salonu, gdzie Monica, Annie iWilliam siedzieli na kanapie, obejmując się i cicho rozmawiając. ‒ Zgaście światła i nie otwierajcie drzwi nikomu oprócz mnie. Ktoś tu jedzie ‒ powiedział spokojnie, karcąc się w duchu, że nie zabrał wcześniej łańcucha i nie zamknął bramy na górze.
Monica odwróciła się do niego z pobladłą twarzą. ‒ To tylko jeden samochód ‒ dodał. ‒ Proszę, zgaście światła. Annie puściła matkę, przebiegła przez pokój i wcisnęła wyłącznik. W drodze powrotnej zgasiła lampę na stole. ‒ Być może to nic takiego ‒ powiedział Jess, próbując je uspokoić. ‒ Dokąd pan idzie?‒zapytał William. ‒ Wróci pan do nas? ‒ Jasne ‒ odparł Jess, biorąc winchestera. Zgasił światło w kuchni, po czym po omacku przeszedł przez sień i otworzył drzwi z siatki. Kiedy przechodził przez podwórko, jego buty zachrzęściły po żwirze. Z lampy w zagrodzie padało sine światło, które wydłużało i pogłębiało cienie. Widząc, jak szybko zbliża się samochód, Jess zorientował się, że nie zdąży jej zgasić, i stanął przy bocznej ścianie stodoły, skąd mógł schowany w mroku obserwować jednocześnie samochód i front domu. Zauważywszy, że ktoś zostawił światło w łazience, zaklął pod nosem. Samochód podjechał pod dom, błysnęły światła stopu i po chwili umilkł silnik. Jess pociągnął za dźwignię przy spuście i w tym samym momencie uchyliły się drzwi od strony kierowcy. Zobaczył błysk mosiądzu, gdy nabój wsunął się do komory. Podniósł strzelbę, ale jeszcze z niej nie celował. Kiedy drzwi otworzyły się szerzej, w świetle wewnętrznej lampki ukazała się tylko jedna osoba, a nie trzy lub cztery. Był to Jim Hearne. Zdziwiony Jess zmarszczył czoło. Jim wysiadł z samochodu, ale nie zamknął drzwi. ‒ Jess? ‒ zawołał, odwracając się w stronę domu. ‒ Jess Rawlins? Jesteś tam? ‒ Za tobą ‒ powiedział ukryty w mroku Jess. Hearne odwrócił się i instynktownie skulił. ‒ Przestraszyłeś mnie ‒ mruknął. ‒ Czego chcesz? ‒ zapytał Jess, wychodząc zza stodoły, ale nadal pozostając w cieniu. Chciał ufać Hearne’owi, ale wolał się na razie nie odsłaniać. ‒ Pogasiłeś prawie wszystkie światła i nie wiedziałem, czy jesteś w domu, Jess. Nie odbierałeś telefonu, kiedy wcześniej dzwoniłem. Musisz się dowiedzieć, co się dzieje. Jess opuścił strzelbę i podszedł do niego bliżej. Hearne przyjrzał się broni. ‒ Mój Boże, miałeś zamiar mnie zastrzelić? ‒ Być może. Wejdźmy do środka.
• • • ‒ Więc wszyscy są teraz w domu Swanna ‒ powiedział Jess, kręcąc głową i popijając z kubka świeżo zaparzoną kawę. ‒ Wszyscy z wyjątkiem Newkirka… nie widziałem go. Ale wyglądało na to, że na kogoś czekają. ‒ A potem co?
Hearne wzruszył ramionami, po czym obrócił się na krześle i zerknął przez próg do salonu, gdzie siedzieli Taylorowie. ‒ Nadal trudno mi uwierzyć, że tu są ‒ rzekł cicho. ‒ Co za ulga. Jess pokiwał głową. Analizował to, co Hearne powiedział mu o szeryfie, który przestał panować nad sytuacją, o FBI, które miało wkroczyć do akcji, o Fionie Pritzle i jej przeklętych plotkach oraz o konklawe, które eksgliniarze zwołali w domu Swanna. ‒ Może powinniśmy wszystkich zabrać ‒ odezwał się Hearne, wskazując Taylorów ‒ i prysnąć do miasta. ‒ Dokąd mielibyśmy się udać? Hearne przez chwilę się zastanawiał. ‒ Może jeśli szeryf zobaczy nas wszystkich razem… Jess pokręcił głową. ‒ A co będzie, jeśli nie zdołamy go znaleźć? Co będzie, jeśli wezwie Singera? Dopóki nie dowiemy się, co jest grane, czuję się bezpieczniej tutaj. Z tego, co mówisz, musimy tylko zaszyć się tu i zaczekać do rana. Kiedy federalni tu dotrą, wszystko im wyjaśnimy. ‒ Może pojedziemy do mnie? ‒ zaproponował Hearne. ‒ Tak czy inaczej, musielibyśmy przejechać stanową szosą obok posiadłości Swanna. Skąd wiesz, czy nie ustawili blokady drogowej? Albo nie zaczaili się między drzewami i nie czekają na nas? ‒ O tym nie pomyślałem ‒ przyznał ponuro Hearne. ‒ Powiem ci jedno ‒ oznajmił Jess, wstając i wylewając resztę kawy do zlewu. ‒ Nie lubię za dużo spekulować. Doprowadzimy się w ten sposób do obłędu. ‒ Więc co zamierzasz zrobić? ‒ Chcę zobaczyć, co kombinują ci chłopcy ‒ odparł Jess.
• • • Jess usłyszał, że Hearne wychodzi w ślad za nim na dwór. ‒ Trzymaj pod ręką śrutówkę, kiedy mnie tu nie będzie ‒ powiedział, odwracając się w jego stronę. ‒ Masz zamiar pojechać do domu Swanna? A jeśli zobaczą, jak nadjeżdżasz? Jess wyszczerzył zęby w uśmiechu. ‒ Nie zamierzam tam jechać samochodem. Do Hearne’a dotarło to dopiero po kilku sekundach. ‒ Pomogę ci osiodłać konia ‒ powiedział.
• • • W stodole Jess wsunął strzelbę w futerał przy siodle i dosiadł Chile. Hearne dał krok do tyłu i o mało nie wpadł na stojącą obok cielną krowę. ‒ Dostanę się tam szybciej na przełaj ‒ rzekł Jess, obracając klacz ku otwartym
drzwiom zagrody. ‒ Prosto przez moje łąki i las otaczający posiadłość Swanna. Będą wypatrywać reflektorów samochodu, a nie jeźdźca. ‒ Jeżeli nie wrócisz za pół godziny ‒ oznajmił Hearne ‒ załaduję Taylorów do mojego samochodu i pojadę do miasta. ‒ To już jakiś plan ‒ stwierdził Jess, wyjeżdżając gniadą klaczą ze stodoły. ‒ Podaj mi ten łańcuch. Po drodze zamknę bramę. I kiedy mnie nie będzie, miej oko na tę krowę. W każdej chwili może zacząć rodzić.
• • • Po założeniu łańcucha na bramę i zamknięciu go na dwie wielkie kłódki Jess skręcił między drzewa i wkrótce wyjechał na pastwisko, gdzie spiął klacz do kłusa. Tętent kopyt usypiał go i jednocześnie dodawał energii. Po chwili zwolnił, wierząc, że klacz widziw ciemności lepiej od niego. Na wypadek gdyby jakaś gałąź próbowała go jednak strącić z siodła, nasunął głębiej na głowę kapelusz i pochylił się do przodu. Deszcz zmienił się w mżawkę. Wjeżdżając z pastwiska między ociekające wodą sosny, spojrzał w dół w stronę domu i wyobraził sobie Taylorów siedzących po ciemku na kanapie oraz Hearne’a czuwającego na werandzie ze strzelbą na kolanach, wyglądającego zupełnie nie jak bankier.
Niedziela, 22.32 Mały samochód wjechał na wzniesienie i droga zrobiła się płaska. Villatoro zobaczył migoczące między drzewami samotne światło na ganku. Stracił czucie w palcach dłoni i w stopach. Ogarnął go głęboki spokój. ‒ Stań tutaj ‒ powiedział Newkirk i kiedy Latynos to zrobił, nachylił się i wyciągnął kluczyk ze stacyjki. ‒ Wysiadaj. Villatoro otworzył drzwi, wysiadł i poczuł na twarzy zimne krople deszczu. Przed sobą zobaczył jakąś zagrodę i ciemne, duże kształty za sztachetami ogrodzenia. Usłyszał podobne do ludzkiego chrząknięcie, a potem kwiczenie. Świnie. To były świnie. Z cienia przy szopie wyszedł wielki mężczyzna w pelerynie, Gonzalez. Celował do niego z pistoletu. ‒ Dobra robota, Newkirk ‒ mruknął. ‒ Mam żonę i córkę ‒ odezwał się Villatoro. Miał wrażenie, jakby ktoś inny przemawiał jego głosem. ‒ Przepraszam, człowieku ‒ usłyszał głos Newkirka. Gonzalez ujął pistolet w obie ręce i wycelował. Jego lufaznalazła się około metra od twarzy Villatora. ‒ Ty to zrobisz czy ja? ‒ zapytał. ‒ Ty to zrób ‒ odparł załamującym się głosem Newkirk. ‒ Niepotrzebnie tu przyjechałeś, stary ‒ powiedział Gonzalez do Villatora. ‒ Powinieneś dalej grać w niższej lidze. Przecież odszedłeś na emeryturę? Co z tobą nie tak, do cholery? Villatoro podniósł wzrok i zobaczył srebrzysty krążek lśniący w mroku tuż przed jego okiem. To był wylot lufy. Zastanawiał się, czy nie powinien się bronić, uderzyć kogoś,
spróbować ucieczki. Ale nigdy nie miał serca do walki. Dwie bójki, które stoczył jako chłopak, zakończyły się fatalnie. Przeciwnicy pobili go i opluli, a on leżał skulony na ziemi. Zawsze wolał silne argumenty od argumentu siły. W ciągu trzydziestu lat ani razu nie został zaatakowany i zmuszony do wyciągnięcia broni. Gdybym mógł przeżyć jeszcze raz swoje życie, nauczyłbym się walczyć! ‒ pomyślał. Zastanawiał się, czy ma zamknąć powieki, czy trzymać je dalej otwarte. Otarł gniewnym gestem gorące łzy, które paliły mu oczy. ‒ Mam to w dupie ‒ mruknął nagle Gonzalez i krążek znikł. ‒ Ty to zacząłeś, więc ty to skończ. Tak zresztą mówił porucznik, zgadza się? ‒ Chyba tak ‒ odparł z westchnieniem Newkirk. ‒ Więc skończ to. Villatoro poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Miał nadzieję, że nie zwymiotuje. ‒ Zajmij się tym facetem ‒ powiedział Gonzalez. ‒ Zajmij się tym fałszywym gliną ‒ dodał, po czym cicho się śmiejąc, odwrócił się w stronę domu i odszedł. Villatoro był upokorzony i wściekły. Ale przede wszystkim przerażony. Poczuł, jak Newkirk wbija mu w krzyż lufę pistoletu i popycha do przodu. ‒ Dojdź do końca ścieżki przy ogrodzeniu‒ polecił słabym głosem ekspolicjant. ‒ I nie oglądaj się. Strzeli mi w tył głowy, pomyślał Villatoro. Lepsze to niż strzał w twarz. Kuśtykając do przodu, zorientował się, że jeden z wieprzy, ten wielki, idzie równolegle do niego po drugiej stronie ogrodzenia i chrząka przy każdym oddechu. Zaczepił butem o korzeń i zachwiał się, ale Newkirk złapał go za kołnierz i podtrzymał. ‒ Patrz, jak idziesz, do cholery. ‒ Przepraszam. ‒ Zamknij się! Po chwili znaleźli się pod baldachimem drzew przy rogu zagrody. Newkirk nadal popychał przed sobą Latynosa, trzymając go za kołnierz koszuli. Poszycie lasu było tu suche. Choć wszędzie dokoła z drzew kapały krople, Villatoro czuł, że sosnowe igły chrzęszczą mu pod stopami. Strzał mógł paść w każdej sekundzie. Villatoro nie słyszał prawie deszczu, tak mocno huczało mu w uszach. Nagle usłyszał coś jeszcze. ‒ Zaraz strzelę ci w oczy, mój panie, tak że wypadną ci z tyłu głowy… Villatoro zdał sobie sprawę, że to nie Newkirk się odezwał. Głos dochodził spomiędzy drzew, z mroku. Był niski i znajomy, ale Villatoro nie mógł sobie przypomnieć, do kogo należy, i przez chwilę był przekonany, że to wytwór jego własnej wyobraźni, że umysł stara się w nim zasiać fałszywą nadzieję. Poczuł jednak, że wbijająca się w jego plecy lufa zadrżała. ‒ Kto tam? ‒ zapytał Newkirk. Rozległ się kolejny dźwięk, parsknięcie konia gdzieś za gęstą osłoną drzew. ‒ Facet, który odstrzeli ci zaraz łeb. Newkirk nadal trzymał Latynosa za kołnierz, ale cofnął broń. Naprawdę tam ktoś był!
Głos należał do tego ranczera, z którym rozmawiał przy śniadaniu. Rawlinsa. Lufa pojawiła się z powrotem, tym razem przy skroni Villatora. ‒ Nie wiem, kim jesteś ‒ powiedział Newkirk ‒ ale jeśli się nie cofniesz, on zginie. ‒ Z tego, co widzę, i tak miał zginąć ‒ odparł ranczer ‒ więc się nie krępuj. Najwyżej będą dwa trupy. To proste jak drut. Villatoro próbował spojrzeć w stronę, z której dochodził głos, ale przystawiona do głowy lufa krępowała jego ruchy. Spodziewał się, że w każdej chwili usłyszy huk wystrzału, zobaczy pomarańczowy błysk i jego ciało osunie się na ziemię. Jednak Newkirk zastygł w bezruchu. ‒ Kim jesteś? ‒ zapytał słabym głosem. ‒ Wiesz, co ci powiem? ‒ rzekł Rawlins. ‒ Na razie nic złego się nie stało. Puść tego faceta i cofnij się, a ja pozwolę ci odejść. Villatoro czuł niemal, jak Newkirk się nad tym zastanawia, rozważa wszystkie za i przeciw. Chciał się odezwać, ale nie potrafił wydobyć z siebie słowa. ‒ Nie mogę tak po prostu odejść ‒ odparł Newkirk niczym marudny mały chłopiec. ‒ Puść go, a ja pozwolę ci raz strzelić w ziemię ‒ oznajmił Rawlins. ‒ Pomyślą, że zrobiłeś to, co kazali, a ja nikomu nie powiem. Pan Villatoro też cię nie wyda. Prawidłowo wymówił moje nazwisko, pomyślał Villatoro. ‒ To się nigdy nie uda ‒ stwierdził Newkirk. ‒ Nie wydaje mi się, żebyś miał jakiś wybór w tej kwestii. ‒ Odkryją, co się stało. ‒ To już twoje zmartwienie. ‒ Ale… Villatoro poczuł, że Newkirk puszcza jego kołnierz i znika lufa, która wbijała się w jego skroń. Nadal paliła go w tym miejscu skóra. Był wolny. Dał niepewnie krok do przodu i nic się nie wydarzyło. ‒ Idź przed siebie, Eduardo ‒ powiedział Rawlins. ‒ Nie zatrzymuj się i nie odwracaj. Villatoro posłuchał go. Wychodząc spod gałęzi, poczuł, jak krople deszczu kapią mu na głowę. Nic w życiu nie wydawało mu się przyjemniejsze. Z ciemności wyłoniła się ręka, która złapała go za ramię i przyciągnęła do mokrego i ciepłego końskiego boku. ‒ No już, strzelaj ‒ powiedział Rawlins do Newkirka. ‒ Ale nawet nie myśl o tym, żeby podnieść pistolet. Huk wystrzału był ostry, lecz stłumiony. Villatoro poczuł, jak na jego dźwięk dygoczą mu kolana. Więcej strzałów nie było. ‒ Teraz wracaj do domu ‒ polecił Rawlins. Villatoro w końcu się odwrócił i zobaczył plecy przedzierającego się przez zarośla Newkirka. Wielka świnia towarzyszyła mu po drugiej stronie ogrodzenia, chrząkając i domagając się jedzenia. ‒ Wsiadaj ‒ szepnął ranczer, podając rękę Latynosowi. ‒ Nigdy nie jeździłem konno ‒ odparł Villatoro.
‒ Nie będziesz jechał. Będziesz się mnie trzymał.
Niedziela, 22.55 ‒ Przestało padać ‒ zauważył Newkirk. ‒ Nie pierdol ‒ mruknął Gonzalez. Siedzieli na metalowych ogrodowych meblach pod okapem na tarasie domu Swanna. Newkirk nadal się trząsł, obserwując czerwony czubek cygara Gonza, widząc, jak się rozżarza, gdy ekssierżant zaciągał się dymem. W blasku widać było wtedy jego oczy. Porucznik Singer i Swann byli w środku, Swann coś mówił. Newkirk słyszał świnie, które chrząkały i kwiczały z głodu. Te cholerne świnie zaraz go zdradzą. Jeżeli Gonzo podejdzie tam i nie znajdzie ciała… ‒ Ten facet z Arcadii musi im smakować ‒ stwierdził nagle ekssierżant i Newkirk odetchnął z ulgą, zdając sobie sprawę, że tamten błędnie zinterpretował odgłosy. ‒ Miałeś jakieś kłopoty? ‒ Nie. ‒ Nigdy tego nie zrozumiem, zwłaszcza w wypadku byłego gliniarza. Ja walczyłbym do samego końca, byłbym jak ten rycerz u Monty Pythona, wiesz? Odcięliby mi rękę, a ja nadal bym atakował, odcięliby mi nogę, a ja miałbym to w dupie. Nie pozwoliłbym, żeby ktoś złapał mnie po prostu za kark i zastrzelił. Newkirk odchrząknął. ‒ Jeden strzał w mózg, tak? ‒ Zgadza się ‒ rzucił Newkirk. ‒ Słyszałem tylko jeden strzał. Ale padało. Newkirk był pijany, lecz w niewystarczającym stopniu. Wstrząsały nim gwałtowne dreszcze. Próbował nie myśleć o Villatorze i otym, co się wydarzyło. Chciał się zachowywać tak jak na służbie w trudnych sytuacjach. Na przykład wtedy, kiedy znalazł się pierwszy na miejscu gangsterskich porachunków i zobaczył cztery związane elektrycznymi kablami trupy z wieloma ranami postrzałowymi głów. Potrafił wtedy myśleć o sobie jak o kimś trzecim. To nie on przeszedł między kałużami krwi przez magazyn, to był ktoś inny, kto potrafił spokojnie wezwać wsparcie. To nie on zdobył tego wieczoru zaufanie Villatora, nie on opowiedział mu owszystkim, żeby zwabić go do domu Swanna. To był ktoś, kto się pod niego podszył, grał jego rolę, czytał kwestie, które mu podsunięto. Nie on. On sam nie był złym człowiekiem. Miał żonę i dzieci, był trenerem piłki nożnej. Polubił nawet trochę tego małomiasteczkowego detektywa. A potem, nie próbując walczyć, oddał go temu facetowi ukrytemu w mroku i nie pisnął o tym ani słowem. To też nie było do niego podobne. Nie wiedział, czy zrobił to dlatego, że był jednak porządnym facetem, z tchórzostwa czy z jeszcze innego powodu. Może dlatego, że wpadł w depresję. Tak czy owak, nie powinien tego bez końca roztrząsać. ‒ Co tam kombinuje Singer? ‒ zapytał, pociągając długi łyk z butelki, którą ze sobą przyniósł. ‒ Zastanawia się, jak to wszystko rozwiązać ‒ odparł poirytowany Gonzalez. ‒ Jest strategiem. Wiesz o tym. Zadałeś mi to samo pytanie pięć minut temu. Zaczynasz grać mi na nerwach, Newkirk. Jeśli nie masz nic do powiedzenia, po prostu się przymknij. Newkirk cieszył się, że Gonzalez nie widzi go po ciemku, nie może zobaczyć malującej się na jego twarzy nienawiści i odrazy do samego siebie.
‒ I lepiej przestań tyle chlać ‒ poradził mu jego dawny szef. ‒ Niewykluczone, że wejdziemy dziś do akcji. Musisz być w formie. ‒ Myślałem, że sam sobie poradzisz z zabijaniem ‒ mruknął Newkirk i zdziwiło go, że ubrał w słowa to, co myślał. Nie miał zamiaru mówić tego na głos. ‒ Co to miało, kurwa, znaczyć? ‒ zapytał Gonzalez. W jego głosie zabrzmiała nagła wrogość. ‒ Nic. Gonzalez obrócił się na krześle i położył na stole między nimi swoje wielkie dłonie. ‒ Myślisz, że to lubię? Tak właśnie myślisz? Newkirk chciał cofnąć to, co powiedział, ale było to niemożliwe. ‒ Nie, wcale tak nie myślę. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem. ‒ Ale powiedziałeś to, dupku ‒ odparł Gonzalez, podnosząc głos. ‒ Więc tak myślisz. Tak właśnie sądzisz: że lubię strzelać ludziom w tył głowy. Uważasz, że mi się to podoba, tak? Newkirk pokręcił energicznie głową, starając się powiedzieć coś sensownego. Wypił za dużo alkoholu. ‒ Nie, naprawdę. Nie… Gonzalez pochylił się nad stołem, wyciągnął rękę i zanim Newkirk zdążył się cofnąć, wbił mu kciuk między zęby i policzek, zacisnął palce i szarpnął, jakby chciał mu ściągnąć twarz z głowy. Newkirk zacharczał z głową przyciśniętą do blatu. Gonzalez wstał z krzesła i nachylił się nad nim. Jego usta znalazły się tuż obok ucha Newkirka. Kciuk nadal tkwił w jego ustach; ból był nie do zniesienia. ‒ Nie udawaj przede mną świętoszka, Newkirk ‒ syknął. ‒ Nie waż się, kurwa, tego robić. Tkwisz w tym tak samo głęboko jak my wszyscy. Nikomu z nas się nie podoba to, co się stało. Nie miałem nic do tego faceta… oprócz tego, że chciał wsadzić mnie do pierdla i położyć kres życiu, które teraz prowadzę. Podoba mi się moje nowe życie, Newkirk. Zrobię wszystko, żeby je chronić. I jeśli to znaczy, że będę musiał odstrzelić łeb takiemu kutasowi jak ty, w ogóle się nie zawaham. Newkirk zamrugał oczyma, strząsając z powiek łzy. Starał się nie wydawać żadnego dźwięku. Kciuk w jego ustach czuć było metalem i tytoniem. Chciał odczekać chwilę, dać Gonzalezowi moment, żeby ochłonął. ‒ Przepraszam ‒ powiedział w końcu. Albo starał się powiedzieć. Z kciukiem w ustach zabrzmiało to bardziej jak chrapliwy jęk. Sierżant cofnął w końcu dłoń i Newkirk usiadł z powrotem na fotelu. ‒ Naprawdę przepraszam ‒ powiedział. ‒ To mówił bourbon, nie ja. ‒ Niech ci będzie ‒ mruknął Gonzalez, ocierając mokrą dłoń o spodnie i wyraźnie się uspokajając. ‒ Ale ten bourbon użył twoich ust. W domu usłyszeli szurnięcie odsuwanego od stołu krzesła. ‒ Ktoś idzie ‒ odezwał się Newkirk. ‒ Lepiej, żeby to był Singer.
Gonzalez wstał i po chwili Singer wyszedł na werandę. ‒ Rozwiązałeś nasz problem? ‒ zapytał rzeczowym tonem Newkirka. ‒ Problem rozwiązany ‒ oświadczył Gonzalez. ‒ Świnie zadowolone. Singer wysłuchał go z kamienną twarzą. ‒ Porąbałeś go? ‒ Nie ‒ odparł łamiącym się głosem Newkirk. ‒ Kazałem ci go porąbać. ‒ Kiedy do niego strzeliłem, wpadł plecami do zagrody ‒ skłamał Newkirk. ‒ Od razu dopadły go świnie. Nie chciałem skończyć tak jak on. Singer odwrócił wzrok najwyraźniej zdenerwowany. ‒ Co zrobiliście z samochodem? ‒ Stoi teraz w garażu ‒ powiedział Gonzalez. ‒ Obok furgonetki UPS. Możemy go później odwieźć na złomowisko w Spokane. ‒ Sprawiał jakieś kłopoty? ‒ zapytał Singer, zwracając się do Newkirka. ‒ Nie, od razu tu przyjechał. ‒ Ktoś cię widział? ‒ Nie ‒ odparł Newkirk. Nie trzeba było dodatkowo komplikować sytuacji. Singer przyjrzał mu się uważnie. ‒ Co się stało z twoją twarzą? Newkirk pomasował się po szczęce. Mógł albo powiedzieć Singerowi, co się stało, albo wyciągnąć broń i zastrzelić Gonzaleza, zanim on zrobi to pierwszy. Względnie nie robić niczego ‒ i na to w końcu się zdecydował. Gonzalez dał krok do przodu, objął go ramieniem i przycisnął do piersi. ‒ Trochę nas poniosło, poruczniku. Mieliśmy małą scysję, ale teraz wszystko jest w porządku, prawda, Newkirk? Tamten pokiwał głową i uciekł oczyma przed badawczym wzrokiem Singera. ‒ Tak. Wszystko w porządku ‒ mruknął. Singer popatrzył na niego, na Gonzaleza i z powrotem na Newkirka. ‒ Musimy pogadać ‒ powiedział, po czym obrócił się na pięcie i wszedł do środka.
• • • Porucznik stanął za kuchennym stołem i odwrócił się w ich stronę. Swann wyglądał fatalnie. ‒ Ma złamany nos, kość policzkową i przestawioną szczękę ‒ oznajmił Singer. ‒ Ktoś popracował nad nim i zabrał Monicę Taylor. ‒ Cholera! ‒ zaklął ostro Gonzalez. Newkirk chyba wiedział, kto jest sprawcą. ‒ Szeryf wpadł w panikę ‒ kontynuował Singer tak spokojnie, jakby czytał komuś bajkę do poduszki. ‒ Skontaktował się ze stanowym biurem śledczym i z federalnymi.
Próbowałem mu to wyperswadować, ale bez skutku. Uważa, że mamy do czynienia z podwójnym porwaniem. Federalni przylecą tu z samego rana helikopterem. Newkirk próbował się skupić na tym, co mówił Singer, próbował umieścić to w odpowiednim kontekście i myśleć z wyprzedzeniem. ‒ Kto to zrobił? ‒ zapytał Gonzalez, zwracając się do Swanna. Twarz Swanna była dwa razy większa niż zwykle. Miał kłopoty z mówieniem. ‒ Wysoki, chudy, stary facet ‒ powiedział. ‒ Jakieś sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat. W kowbojskim kapeluszu na głowie. Miał ze sobą strzelbę z dźwignią przy spuście. Tak, to chyba on, pomyślał Newkirk. ‒ Po co zabrał tę kobietę? ‒ zapytał, co ściągnęło na niego podobny do lasera wzrok Singera. ‒ Nie wiem, po co zabrał tę kobietę ‒ rzekł porucznik. ‒ Ale mogę się domyślić. Piłeś coś, Newkirk? Newkirk poczuł, jak płonie mu twarz. ‒ Trochę ‒ przyznał. ‒ Jesteś w stanie pracować? ‒ Tak ‒ odparł grubym głosem Newkirk. ‒ Da sobie radę ‒ powiedział Gonzalez, próbując na swój szorstki sposób załagodzić dzielący ich spór. ‒ Potrafi wykonać rozkaz i zastrzelić jakiegoś zafajdanego kowboja, jeśli tego będziemy od niego chcieli. Singer ponownie zmierzył ich obu badawczym wzrokiem. Analizując, rozkładając na czynniki pierwsze. Dochodząc do jakiegoś wniosku, którego nie znali. ‒ Pamiętacie Fionę Pritzle? ‒ zapytał i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: ‒ To ona podwiozła małych Taylorów, kiedy wybierali się na ryby. To taka tutejsza plotkara, ale pojawiła się dzisiaj w domu szeryfa z ciekawą historią. Otóż widziała w sklepie miejscowego ranczera kupującego rzeczy, które jedzą tylko dzieciaki. Tyle że facet nie ma żadnych dzieci. Według pani Pritzle mieszka w górnym odcinku doliny, mniej więcej dwadzieścia kilometrów od obozowiska przy Sand Creek. Szeryf zna tego obywatela: nazywa się Jess Rawlins. Jess Rawlins, nasz kowboj. Tak czy inaczej, Pritzle uważa, że Rawlins może przetrzymywać te dzieci. Mówi, że to stary zboczeniec. Szeryf nie za bardzo jej z początku wierzył. Ale jestem pewien, że opowie o nim federalnym. ‒ Rawlins ‒ mruknął Gonzo, obracając to nazwisko w ustach. ‒ Starłem się dziś z tym starym dupkiem. Wyrzucił mnie ze swojego rancza. Powiedział, że nie mogę przeszukać zabudowań bez nakazu. Chętnie się znów z nim spotkam. Mamy ze sobą do pogadania. Newkirk milczał. Singer zastygł na chwilę w bezruchu, wpatrując się w coś za jego plecami, ale tak naprawdę na nic nie patrząc, myśląc, opracowując plan. ‒ Przetrzymuje ich. Ma dzieci i ma Monicę Taylor ‒ powiedział i na chwilę umilkł, żeby to do nich dotarło. ‒ Oczywiście ‒ dodał jednocześnie lodowatym i rozsądnym tonem ‒ musimy do niego dotrzeć, zanim wkroczą federalni i stanowi gliniarze. Musimy doprowadzić do konfrontacji. Oto, co się wydarzy: ranczer zostanie zabity, Taylorowie zginą podczas strzelaniny. Martwy ranczer okaże się winien porwania, przestępstw
seksualnych oraz zabójstwa. Dzieciaki nie będą postrzelone przez nas. Użyjemy jego broni, żeby ich zabić. ‒ Jezu ‒ szepnął Gonzalez. Newkirk nie był w stanie się odezwać, nawet gdyby chciał. Koncentrował się na tym, żeby powstrzymać strugę podchodzącego mu do gardła skwaśniałego bourbona. ‒ Co robimy, kiedy mamy do czynienia z porwaniem zakładników? ‒ zapytał Singer. Cisza. Singer walnął otwartą dłonią w kuchenny stół tak mocno, że zabrzęczały szklanki w kredensie. ‒ Co robimy, kiedy mamy do czynienia z porwaniem zakładników, panowie? ‒ powtórzył ostrym jak brzytwa tonem. Newkirk zacharczał, po czym podbiegł do zlewu i zwymiotował. Czuł na plecach ich oczy, ale nie odwrócił się, dopóki nie wypił duszkiem dwóch szklanek wody. ‒ Odcinamy energię elektryczną. Próbujemy wykurzyć ich na otwarty teren ‒ odparł w końcu. ‒ Zgadza się ‒ stwierdził usatysfakcjonowany Singer. Newkirk odwrócił się, oparł o blat i wytarł rękawemusta i oczy. ‒ Pamiętasz, którędy biegną przewody elektryczne do rancza? ‒ zapytał Singer, nachylając się do Gonzaleza. ‒ Jasne. Przeciągnęli je wzdłuż szosy. ‒ W takim razie od tego zaczniemy ‒ oznajmił Singer. ‒ Gonzo, idź do garażu ze Swannem. Weźcie jego skrzynkę z narzędziami i podjedźcie do bramy na ranczo. Zablokujcie waszym pojazdem drogę, żeby nie mogli wyjechać. Ustalcie, gdzie są linie telefoniczne. Powinny biec nad przewodami elektrycznymi. ‒ Już mnie nie ma ‒ rzucił Gonzalez, zrywając się z miejsca. Swann pokuśtykał w ślad za nim .‒ Spotkamy się tam na miejscu ‒ powiedział Singer. ‒ Chcę, żebyś pojechał za mną furgonetką UPS ‒ zwrócił się do Newkirka. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał tamten zaintrygowany. - Chcemy, żeby była blisko rancza - wyjaśnił Singer. - Dość blisko, żeby nią tam podjechać, kiedy będzie po wszystkim. Pomoże nam stworzyć dziedzictwo, jakie pozostawi po sobie Jess Rawlins.
Niedziela, 23.17 ‒ Przez chwilę myślałem, że pozwoli pan Newkirkowi mnie zabić ‒ powiedział Villatoro. ‒ Nie ‒ odparł Jess. ‒ To był blef.
‒ Bardzo przekonujący ‒ rzekł z naciskiem Villatoro. ‒ Sam dałem się nabrać. ‒ Może pan mówić trochę ciszej, panie Villatoro? ‒ odezwał się cicho Jess przez ramię. ‒ Głos niesie się daleko. Nie chcemy, żeby nas usłyszeli. ‒ Przepraszam ‒ szepnął Latynos. ‒ Mam po prostu zszargane nerwy. ‒ Ja też. Byli głęboko w lesie, klacz stąpała między leżącymi kłodami i rosnącymi gęsto mokrymi drzewami. Jess musiał się nieraz pochylić i ostrzec Latynosa, żeby zrobił to samo, gdy przejeżdżali pod nisko wiszącymi gałęziami. Poznawał, że są już na terenie jego rancza. Pasażer obejmował go w pasie tak mocno, że chwilami brakowało mu tchu i musiał go prosić, by zwolnił uścisk. Winchester leżał na łęku siodła. Chociaż księżyc nadal chował się za chmurami, niebo się przejaśniło i padająca przez gałęzie niewyraźna poświata barwiła sino lufę strzelby. ‒ Czy pana koń da radę dowieźć nas obu? ‒ wyszeptał Villatoro. ‒ Mam nadzieję. ‒ Nadal trudno mi uwierzyć, że jadę konno. ‒ Trochę niewygodnie, prawda? ‒ Mam nadzieję, że nie spadnę z siodła. ‒ Ja też. Villatoro westchnął nagle, jakby dotarło do niego znaczenie wszystkiego, co wydarzyło się tego wieczoru. ‒ Jezu ‒ jęknął. ‒ Co za noc. W ciągu tych wszystkich lat służby nigdy nie przytrafiło mi się coś takiego. Głupio mi, że nie próbowałem walczyć, ale co mogłem zrobić? ‒ Niewiele ‒ przyznał przez ramię Jess. ‒ Przemyślałem wszystko. Hearne ma rację. Zaraz po powrocie wsiądziemy wszyscy do jego samochodu i mojego pick-upa i pojedziemy do Kootenai Bay. Damy sobie radę. Udamy się prosto do szeryfa i do mediów, spróbujemy pokazać, jak się sprawy mają. Wolałbym, żeby dzieciaki były dziś w nocy tam, a nie tutaj. Villatoro wziął głęboki oddech. ‒ Jakie dzieciaki? ‒ zapytał ostrożnie. Jess mu wyjaśnił. ‒ Mój Boże ‒ zdołał tylko wyjąkać Latynos.
• • • Jess czuł, że Chile jest zmęczona. Zwolniła i zaczęła się potykać w miejscach, gdzie wcześniej szła pewnym krokiem. Nie próbowała jednak zrzucić ich z siodła. Jest twarda, pomyślał. Podziwiał jej charakter. ‒ Zsiądźmy i poprowadźmy ją przez chwilę, żeby mogła złapać oddech ‒ powiedział w pewnej chwili, ściągając lejce. ‒ Obaj jesteśmy chyba dość ciężcy. Jess pokiwał w ciemności głową i poczuł, jak Villatoro zsuwa się niezgrabnie po zadzie Chile. Kiedy Latynos znalazł się na ziemi, sam też zeskoczył z siodła i wsunął dłoń pod leżący pod nim pled. Bok klaczy był gorący i
spocony. ‒ Kiedy tylko ochłonie, pojedziemy dalej ‒ szepnął i poprowadził ją, trzymając za lejce. Villatoro szedł obok z ręką na siodle, bo w przeciwieństwie do niego Chile i Jess wiedzieli, dokąd idą. Drzewa nad ich głowami omiótł nagle snop światła. ‒ Co to było? ‒ zapytał Villatoro. Jess przystawił do ust palec w rękawiczce. ‒ Reflektory samochodu. Zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Daleko na wschodzie Jess usłyszał warkot silnika i chrzęst żwiru pod oponami. Potem pisnęły hamulce, kierowca dodał gazu, znowu pisnęły hamulce i silnik został wyłączony. ‒ Zablokowali bramę ‒ szepnął Jess. W księżycowej poświacie zobaczył, jak zdesperowany Villatoro chowa twarz w dłoniach.
Niedziela, 23.59 Villatoro i Hearne siedzieli przy kuchennym stole, sącząc kawę. Na blacie leżała śrutówka i pudełko z nabojami. Villatoro opowiadał półgłosem Hearne’owi o spotkaniu w lesie przy domu Swanna. Bankier co jakiś czas zerkał na Jessa, który popijał kawę, opierając się pośladkami o kuchenny blat i słuchając ich jednym uchem. Annie i William spali na kanapie przykryci jednym kocem. Monica przetrząsnęła lodówkę i szarki Jessa, szukając składników do lasagne, ale nie udało jej się znaleźć makaronu i sera, więc w końcu dała za wygraną. Uparła się, że coś upiecze, twierdząc, że jest zbyt zdenerwowana, by spać. ‒ Zatem wszystko układa się w całość ‒ stwierdził Hearne, odchylając się, jakby prowadził zebranie opiekunów kredytowych. ‒Cała piątka obrabowała tor Santa Anita i przeprowadziła się tutaj. A potem Rodale skrewił i go za to zabili. Annie i William przypadkowo to zobaczyli. To puściło wszystko w ruch. Monica znalazła w końcu ciasto w proszku i postanowiła je upiec. Jess widział, że bez przerwy sprawdza przepis na pudełku. Była zupełnie rozkojarzona, robiła to, żeby po prostu czymś się zająć. Kto chciałby teraz jeść ciasto? ‒ Co zrobimy? ‒ zapytał Villatoro, zwracając się do Jessa. ‒ Ci ludzie to zabójcy. ‒ Szeryf powiedział mi, że zawiadomił FBI ‒ poinformował ich Hearne. ‒ Będą tutaj jutro rano. Jak mówił Jess, możemy co najwyżej na nich zaczekać i wyjaśnić, co się stało. Ale eksgliniarze wiedzą już prawdopodobnie, gdzie mieszkasz i kto jest z tobą ‒dodał, wskazując podbródkiem śpiące dzieci. ‒ Będą chcieli uciszyć ich i nas, zanim zdążymy coś powiedzieć. Villatoro zerknął na zegarek. Zbliżała się północ. ‒ Szkoda, że nie ma nikogo, do kogo moglibyśmy zadzwonić. Celeste powinna być w domu i mogła nakłonić miejscową policję, żeby skontaktowali się z FBI i władzami Idaho. Potem pomyślał o Donnie, o tym, żeby ją obudzić i
powiedzieć, co się dzieje. Na pewno wpadnie w histerię, a poza tym nie mogła mu w żaden sposób pomóc. Ale musiał jej powiedzieć, że ją kocha i zawsze kochał. To było ważne. ‒ Żałuję, że nie znam nazwisk tych ekspolicjantów, których odesłali do domu, kiedy zgłosili się jako ochotnicy ‒ rzekł Jess. ‒Pewnie by nam pomogli. Moim zdaniem jest tu sporo porządnych byłych policjantów. Wkurzyliby się, gdyby wiedzieli, co wyprawiają ci faceci. W trakcie rozmowy Jess zauważył, że Monica zerka na niego i na Hearne’a, tak jakby zastanawiała się nie tylko nad tym, jak ma upiec ciasto. ‒ Masz jakiś pomysł? ‒ zapytał ją. W odpowiedzi pokręciła głową. ‒ Nie w tej sprawie. Chciałabym z tobą pomówić, Jess ‒ oświadczyła, patrząc mu prosto w oczy. Krępowało go, że zwraca się do niego w ten sposób w obecności Villatora i Hearne’a. Hearne też sprawiał wrażenie zakłopotanego. ‒ Przepraszam ‒ powiedział. ‒ Zadzwonię do żony. Chcę, żeby wiedziała, że jestem bezpieczny. ‒ Dobry pomysł ‒ stwierdził Villatoro, wstając od stołu. ‒ Niech pan dzwoni, a potem ja zatelefonuję do Celeste i do mojej żony. Powiedział to takim tonem, że łatwo było zgadnąć, co ma na myśli: na wypadek gdybyśmy się już nigdy nie zobaczyli. ‒ Możemy wyjść na zewnątrz ‒ odezwał się Jess do Moniki. Kiedy przechodzili przez sień, Hearne odsunął słuchawkę od ucha. ‒ Nie ma sygnału centrali. Jess zastygł w bezruchu. Wiedział, co to oznacza. ‒ Przecięli kable ‒ domyślił się Villatoro. ‒ Spróbuj zadzwonić przez komórkę ‒ powiedział Jess do Hearne’a. ‒ Nie mam jej ‒ odparł bankier, podnosząc puste ręce. ‒ Zgubiłem ją przy domu Swanna. ‒ A pan? ‒ zwrócił się Jess do Latynosa, który wzruszył ramionami. ‒ Moja w ogóle tutaj nie działa. Inny operator. ‒ Więc jesteśmy uwięzieni i nie możemy się z nikim skontaktować ‒ podsumował cierpko Jess. ‒ Bywało lepiej. Kiedy to mówił, zgasły światła. Jess usłyszał dobiegający z salonu krzyk Annie.
Dzień czwarty
Poniedziałek Istniejący porządek prawie nigdy nie jest obalany, gdy jest najbardziej obmierzły, lecz wówczas, gdy zaczynając się poprawiać, pozwala ludziom odetchnąć, zastanowić się, podzielić myślami z innymi i na podstawie tego, co już uzyskali, ocenić rozmiary swoich praw i roszczeń. Ucisk, chociaż mniejszy, wydaje się wtedy bardziej nieznośny. Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, 1835
Poniedziałek, 1.24 Jess wrócił ze stodoły do domu, niosąc dwie syczące lampy kempingowe. Postawił jedną na stole, a drugą podniósł wyżej, żeby przyjrzeć się połyskującym twarzom wszystkich. Monica trzymała na kolanach Williama i Annie. Hearne siedział przy stole, Villatoro tuż za nim, dzierżąc w ręku śrutówkę. ‒ Potrafisz nadal utrzymać się w siodle? ‒ zapytał Jess Hearne’a. ‒ Jeszcze nie zapomniałem. Jess wskazał głową drzwi. ‒ Więc pojedź konno do miasta. Chile jest wciąż osiodłana. W ten sposób ominiesz blokadę. Może dotrzesz przed świtem do szeryfa Careya. Może przekonasz go, żeby przysłał tu swoich ludzi. Hearne pokiwał głową, po czym podszedł do szafy z bronią i wyjął z niej kolejną śrutówkę. ‒ Powinienem chyba to wziąć? ‒ Owszem. ‒ Jess odwrócił się do Villatora i Taylorów. ‒ Nie jestem facetem, który rejteruje ‒ zapewnił ich. ‒ To moje ranczo. Znam każdy jego kąt. Będę wiedział, kiedy spróbują się tu dostać, bo można do mnie wjechać tylko jedną drogą. Nikt nie odezwał się ani słowem. Zdał sobie sprawę, że powinien powiedzieć coś więcej. ‒ Znam każdy kąt tego rancza, a oni nie ‒ dodał. ‒ To nasza jedyna przewaga. Obronimy się tutaj. Nie martwcie się, przygotowywałem się do czegoś takiego przez całe życie. ‒ Ale przecież jesteś stary, Jess ‒ zauważyła z troską Annie. Nie zdawał sobie nawet sprawy z jej obecności. ‒ Annie! ‒ skarciła ją Monica. ‒ Do diabła, nie miej do niej pretensji ‒ rzucił ze śmiechem Jess. ‒ Dziewczyna ma rację.
• • • Jess zaciągnął boczne paski przy siodle Chile i podwyższył strzemiona dla Hearne’a, który miał od niego krótsze nogi. ‒ Zawrzyjmy pakt ‒ powiedział bankier. Jess skończył dopasowywać długość strzemion i spojrzał mu prosto w oczy. ‒ Jeśli mi się nie uda ‒ podjął bankier ‒ obiecaj, że zaopiekujesz się Annie i dopilnujesz, żeby wyszła na ludzi. To samo dotyczy Moniki i Williama. Ja zrobię to samo, jeśli coś ci się stanie. Jess próbował wyczytać coś z jego twarzy, ale Hearne najwyraźniej nie chciał zdradzić nic więcej. ‒ Chcesz mi coś powiedzieć? ‒ zapytał ranczer. Hearne po prostu na niego spojrzał. ‒ Mówię serio, Jess. ‒ No dobrze ‒ odparł po chwili ranczer. Pakt wydał mu się szlachetny i wart tego, by go zawrzeć. Wyciągnął rękę i Hearne ją uścisnął. ‒ Pamiętaj, że sam koń najlepiej znajdzie drogę po ciemku.
• • • Stojąc na werandzie, Jess i Villatoro patrzyli, jak dosiadający klaczy Jim Hearne znika w ciemności. Jess słyszał cichnący w oddali tętent kopyt. ‒ Chyba zna się pan lepiej ode mnie na pistoletach ‒ powiedział, wręczając Latynosowi broń, którą odebrał Swannowi. ‒ Nigdy do nikogo nie strzeliłem ‒ przyznał Villatoro. ‒ Chce pan powiedzieć, że pan nie potrafi czy że nigdy nie miał pan okazji? ‒ Nigdy nie miałem okazji. ‒ Ale zrobi pan to, jeśli zajdzie taka potrzeba? ‒ Jak najbardziej. Zdecydowanie ‒ odparł bez wahania Villatoro. ‒ Tak, mam taki zamiar. Tam w lesie przysiągłem sobie, że jeśli trafi mi się druga szansa, będę walczył. ‒ To dobrze ‒ stwierdził Jess, kładąc dłoń na ramieniu Latynosa, żeby dodać mu otuchy. ‒ Moja żona nigdy w to nie uwierzy ‒ rzekł Villatoro. ‒ Przez wszystkie te lata nikt nigdy nie celował do mnie z pistoletu. Zawsze się zastanawiałem, jak się zachowam, kiedy to się stanie. Teraz już wiem. Po prostu tam stałem i czekałem na kulkę. Wstydzę się tego. Jess spojrzał na przełęcz, przez którą wiodła droga na ranczo, i nie zobaczył tam żadnych samochodowych reflektorów. ‒ Niech pan się nie wstydzi ‒ powiedział. ‒ Każdy czasami traci rezon. Niech pan spojrzy na to z jasnej strony. Ma pan drugą szansę. Może pan to wyprostować. Villatoro zaśmiał się ze skrępowaniem. ‒ Można to uznać za jasną stronę.
Poniedziałek, 2.30 Monica zastała Jessa w stodole. Siedział w żółtym, ciepłym świetle lampy na przewróconym wiadrze, trzymając na kolanach winchestera. W boksie przed nim stała na szeroko rozkraczonych nogach krowa w zaawansowanej ciąży. Ogon drżał jej z bólu. Monica słyszała jej płytki oddech. ‒ Zastanawiałam się, gdzie pan poszedł ‒ powiedziała. ‒ Położyłam dzieci spać i uświadomiłam sobie, że nie ma pana w kuchni. A potem zobaczyłam, że tu pali się światło. Miała na sobie ciężki brezentowy płaszcz, który znalazła na kołku w sieni i który pachniał dymem z ogniska i sianem. Jess spojrzał na nią. ‒ Te krowy nie zwracają większej uwagi na wiadomości dnia i naszą sytuację. Rodzą młode bez względu na to, co o tym sądzę i co innego mam do roboty ‒ mruknął. ‒ Nie wiem, jak pan może teraz się na tym skoncentrować. Jess wzruszył ramionami. ‒ Robienie czegoś normalnego pomaga mi się skupić. Monica weszła do środka stodoły i czując chłód i wilgoć, otuliła się szczelniej płaszczem. ‒ Wszystko z nią w porządku? ‒ zapytała. Jess zerknął do zagrody. ‒ Martwię się, czy cielak nie ułożył się pośladkiem do przodu ‒ powiedział. ‒ Miała poród pośladkowy w zeszłym roku i boję się, czy to się nie powtórzy. ‒ Ile jej zostało czasu? ‒ Może zacząć rodzić w każdej chwili ‒ odparł. ‒ A jeśli cielak będzie ułożony pośladkiem do przodu? Jess pokazał jej długą gumową rękawicę. ‒ Wtedy będę musiał tam sięgnąć i obrócić go, żeby mógł wyjść. Jeśli to się nie uda, będę musiał go wyciągać w kawałkach. Monica skrzywiła się i pokiwała głową. Popatrzyła na wilgotny i zaczerwieniony kanał rodny, a potem na rękawicę. ‒ To nieprzyjemna robota ‒ powiedział, reagując na grymas, który ją zdradził, po czym wskazał stojące obok wiadro. ‒ Może pani usiąść, jeśli pani chce. Annie siedziała wczoraj w nocy na tym samym wiadrze, oglądając coś podobnego. ‒ Annie oglądała poród krowy? ‒ zapytała, przysuwając się do ranczera. ‒ Jak to przyjęła? Nic mi o tym nie mówiła. ‒ Twarda z niej sztuka ‒ przyznał. ‒ To dobry dzieciak, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Monica uśmiechnęła się i usiadła. Wiadro lekko się zakołysało i złapała Jessa za ramię, żeby się nie przewrócić. Zauważyła, że zesztywniał. ‒ Oczywiście, że panu wolno ‒ rzekła, odzyskując równowagę. ‒ Naprawdę pana
polubiła. William też. Powiedział, że kiedy to się skończy, powinien pan z nami zamieszkać. ‒ Tak powiedział? ‒ Tak. Kiedy układałam go do snu. Jess potrząsnął głową i wbił wzrok w swoje zakurzone buty. Nie potrafiła odgadnąć, czy sprawiło mu to przyjemność, czy przeraziło. ‒ To, o czym chciałam z tobą wcześniej porozmawiać… ‒ odezwała się, zbierając się na odwagę. ‒ Tak? Monica zaczerpnęła powietrza i po chwili je wypuściła. ‒ Poznałam w życiu wielu mężczyzn ‒ wyznała. ‒ Żaden z nich nie zrobiłby tego co ty. Ranczer nie patrzył na nią i zauważyła, że zaczerwieniły mu się uszy. ‒ Poza mną jest tu jeszcze dwóch mężczyzn ‒ mruknął. ‒ Jeden czuwa w domu, drugi siedzi teraz w siodle. ‒ Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna ‒ podjęła. ‒ Wszystko dla mnie zaryzykowałeś, a przecież w ogóle mnie nie znasz. Annie i William nigdy w życiu nie spotkali mężczyzny, który byłby do ciebie podobny. Jess nadal wpatrywał się w krowę. Żyła na jego skroni wyraźnie pulsowała. Monica zauważyła, że w oczach zalśniły mu łzy. ‒ Dobrze się czujesz, Jess? ‒ Dobrze ‒ odparł. ‒ Co myślisz o tym, co powiedziałam? Jess pokiwał powoli głową. ‒ To było naprawdę miłe ‒ zaczął i umilkł. Monica czekała na ciąg dalszy. ‒ Żona zawsze mi powtarzała, że nie jestem mocny w gębie ‒ mruknął nieśmiało. Wzruszona Monica ponownie dotknęła jego ramienia. ‒ Nie chcę cię wprawiać w zakłopotanie. Zwłaszcza po tym, co dla nas zrobiłeś. Dzięki tobie odzyskałam swoje dzieci. Nie musisz nic mówić. ‒ Nie chodzi o to, że nie chcę z tobą rozmawiać ‒ odparł zaczerwieniony. ‒ Nie wiem po prostu, co powiedzieć. Chwilę trwało, nim zebrała się na odwagę, by wyznać mu to, co chciała. Jess zerkał na nią, ale się nie gapił, starając się jej to ułatwić. ‒ Jest coś, co powinieneś chyba wiedzieć ‒ powiedziała ‒ Wiem, że krążyły o mnie różne plotki, Jess, i chciałabym je wyjaśnić. Trzynaście lat temu… ‒ w tym momencie Jess posłał jej zdumione spojrzenie ‒ miałam siedemnaście lat i uważałam się za zajebistą laskę. Właściwie byłam zajebistą laską. Chciałam szybko dorosnąć. W pewien piątkowy wieczór pojechałam z trzema koleżankami do Spokane. Zaproszono nas tam na studencką balangę. Wtedy wydawało się to takie dojrzałe i ekscytujące… rozumiesz, studenci… Jess pokiwał głową. Nie ulegało kwestii, że cała ta historia jest dla niego nieco krępująca. Grzeczność kazała mu wysłuchać jej do końca i przekonać się, co z niej wynika.
‒ Niedługo po przyjeździe moje koleżanki gdzieś przepadły i chociaż byłam zajebistą laską, trochę się wystraszyłam, bo wszystko to było dla mnie zupełnie nowe. Była tam cała masa ludzi, którzy dobrze się znali i ostro tankowali. Ja też przesadziłam z alkoholem. Na szczęście spotkałam chłopaka, którego znałam stąd. Tak naprawdę nie znaliśmy się zbyt dobrze, w szkole był trzy klasy wyżej, ale miło było zobaczyć znajomą twarz. I był bardzo miłym chłopcem, bardzo życzliwym, bardzo przystojnym. I inteligentnym. To było podniecające. Chciałam odnaleźć moje głupie koleżanki, żeby pokazać, jak dobrze mi się trafiło, rozumiesz? Wtedy powiedział, że przejdziemy przez cały akademik, żeby je znaleźć, a jeśli nam się nie uda, będziemy chodzili z imprezy na imprezę po całym kampusie, aż na nie trafimy. Zobaczyła, że Jess kręci głową, nie zdając sobie prawdopodobnie nawet z tego sprawy. Czy to potępiał? Ale co? ‒ Straciłam dla niego głowę ‒ podjęła. ‒ Chciałam go zdobyć i chciałam, żeby on zdobył mnie. Był niezwykłym chłopakiem, najbardziej charyzmatycznym mężczyzną, jakiego poznałam, nie licząc mojego ojca. Tam, gdzie wchodził, robiło się jasno. Pragnęłam go i powiedziałam mu o tym. Żaden student się temu nie oprze, możesz mi wierzyć. Spędziliśmy razem następne dwa dni zamknięci w jego pokoju. To była czysta magia. Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby wiedzieć, że z tym chłopakiem stanie się coś wspaniałego… jakby przez cały czas żył na krawędzi. Odkryłam później, co to było, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. W końcu odnalazły mnie koleżanki i praktycznie zaciągnęły z powrotem do Kootenai Bay. Chciałam się z nim znowu spotkać i zadzwoniłam. Bałam się śmiertelnie, że gdy powiem: „To ja, Monica”, nie będzie wiedział, o kogo chodzi. Ale kiedy zatelefonowałam do akademika, schowali głowę w piasek. Powiedzieli, że już go tam nie ma, i nie chcieli zdradzić, gdzie się podział. To było dziwne. Z początku myślałam, że zgadli, kim jestem, i próbowali go przede mną ochronić, ale to nie miało sensu. Potem uznałam, że ci ludzie w akademiku to idioci. Wyprowadził się prawdopodobnie stamtąd i przeniósł do innego akademika, a oni nie chcieli przyznać, że to zrobił. Zaczęłam się martwić. Zadzwoniłam więc do jedynego przyjaciela, który zawsze był mi gotów pomóc, i przedstawiłam mu sytuację. Bałam się, że coś się stało temu chłopakowi. Pojechaliśmy do Spokane i wtedy właśnie dowiedziałam się, że mój chłopak zachorował… psychicznie. Że tydzień wcześniej miał jakieś nerwowe załamanie i został aresztowany. Kiedy spojrzała na Jessa, wpatrywał się w nią z intensywnością, której nie widziała u niego wcześniej. ‒ Jess, tym chłopakiem był Jess junior. ‒ Powiedział mi, że cię zna. ‒ Tylko tyle? Jess przełknął ślinę. ‒ Mówił, że byłaś dzika. Chcesz mi powiedzieć, że Annie to moja wnuczka? Monica się zawahała. ‒ Nie. Annie jest córką Jima Hearne’a. Jess oniemiał. ‒ To on był tym przyjacielem, do którego zadzwoniłam, prosząc, żeby zawiózł mnie do Spokane i pomógł odkryć, co się stało z J.J. Był najlepszym kumplem mojego ojca i wydawało mu się chyba, że jest coś winien mnie i tobie. Niestety, trochę za daleko to wszystko poszło. Żadne z nas tego nie planowało i potem Jim czuł się okropnie.
Powiedział, że kocha swoją żonę, ale jeśli chcę, weźmie rozwód, bo zdradził ją z córką najlepszego przyjaciela. Odparłam, żeby nigdy nie mówił takich rzeczy, i kazałam mu wrócić do Laury. Nie powiedziałam mu nigdy, że jestem w ciąży. Dałam do zrozumienia, że Annie jest córką J.J. Tyle że z J.J. nigdy nie doszło do spełnienia, a z Jimem tak, więc mogłam być pewna. Wydaje mi się, że Jim też się tego domyśla, ale przez wszystkie te lata bał się zapytać. Jeśli zastanawiasz się, dlaczego miejscowy bankier siedzi teraz w siodle, tu kryje się chyba rozwiązanie zagadki. ‒ Mój Boże ‒ szepnął Jess. ‒ Teraz wiem już, co mi chciał powiedzieć. ‒ Nie jestem ofiarą ‒ stwierdziła. ‒ Wcale mnie nie wykorzystał, choć mogło to tak wyglądać. To ja go uwiodłam. Taka wtedy byłam. Ale nie chciałam niszczyć porządnego człowieka i rozbijać małżeństwa. Miałam chyba swoją godność. A Annie jest taka cudowna, jest taką wspaniałą dziewczynką. Cieszę się, że jestem jej matką. Jest wyjątkowa, lepsza od obojga swoich rodziców. Próbowała zgadnąć, o czym myśli Jess. Miała wrażenie, że nie potrafi przetworzyć tego, co mu powiedziała. Nie wiedziała, czy mu ulżyło, czy jest rozczarowany. ‒ Tyle razy chciałam to komuś wyznać ‒ szepnęła ‒ ale nie zrobiłam tego. Czekałam chyba na odpowiednią chwilę, lecz ta nigdy nie nadeszła. Kiedy byłam mężatką, nie miało to specjalnego znaczenia. Mój mąż nigdy nie dowiedział się, kto był ojcem Annie. Trzymałam go od tego z daleka. I to niezwykłe, jak wszystko się w końcu ułożyło. Tak jakby był jakiś powód, byśmy znaleźli się tu wszyscy dziś wieczorem. Dlatego musiałam przynajmniej tobie powiedzieć, jak się sprawy mają. Jess wstał szybko z miejsca i uśmiechnął się ze smutkiem. ‒ Miałem chyba nadzieję, że powiesz mi, iż mam wnuczkę ‒ powiedział. ‒ Przykro mi, że tak nie jest. ‒ To nie ma znaczenia ‒ oznajmił przejęty. ‒ I tak je lubię. Słysząc to, roześmiała się, a on się uśmiechnął. ‒ Nie wiem, ile o mnie słyszałeś, Jess ‒ powiedziała i natychmiast poznała po jego oczach, że słyszał całkiem sporo ‒ ale w trakcie tej historii przyrzekłam sobie, że moje dzieci będą odtąd najważniejsze. Dostałam nauczkę, to jedyna pozytywna rzecz, jaka z tego wynikła. Nie będzie więcej Tomów Boydów, J.J., Jimów Hearne’ów, w ogóle nikogo. Annie i William są najważniejsi. Jess pokiwał głową. ‒ To chyba dobrze. ‒ To chyba dobrze ‒ powtórzyła, żartobliwie go przedrzeźniając, a on znowu się uśmiechnął. ‒ Tak, to dobrze. Muszę sama odnaleźć się w tym świecie, zamiast liczyć, że pomoże mi w tym jakiś facet. To chyba możliwe, nie sądzisz? ‒ Jasne ‒ odparł Jess. ‒ Powinnaś spróbować. ‒ Udowodnię, że to da się zrobić ‒ powiedziała, kładąc rękę na sercu, jakby składała przysięgę. ‒ Może będę musiała zabrać dzieci i przenieść się tam, gdzie o mnie nic nie wiedzą, ale udowodnię, że to da się zrobić. Jess znowu się skrzywił, co ją zaskoczyło. ‒ Co w tym złego? ‒ zapytała. ‒ Chyba nic ‒ rzekł, spuszczając wzrok.
‒ Powiedz. Jess zerkał na swoje buty, na krowę, na gołą żarówkę, wszędzie, byle nie na nią. W końcu zebrał się na odwagę i spojrzał jej prosto w oczy. ‒ Bez względu na to, jak ułoży się sytuacja, chciałbym utrzymywać kontakt z Annie i Williamem. Możemy udawać, że są moimi wnukami. Tym razem to Monice zabrakło słów. ‒ Moją własną rodzinę diabli wzięli ‒ dodał. ‒ Chciałbym, jeśli to możliwe, pomóc twoim dzieciom, naprawić szkody, które spowodowałem. Otarła łzy zawiniętym mankietem płaszcza. Ku jej zdziwieniu Jess mówił dalej. ‒ To miejsce ‒ podjął, pokazując otwarte drzwi stodoły, ale mając na myśli całe ranczo ‒ to jedyna rzecz, która łączy mnie z moim ojcem i matką, a także z moim dziadkiem, który je założył. Przekazali mi coś wartościowego. Powiedzieli, żebym ciężko pracował i przekazał je własnym dzieciom. To się już nie zdarzy. Nie wygląda na to, że zdołam zatrzymać i komukolwiek przekazać to ranczo. Chcą je przejąć deweloperzy i już teraz należy w większym stopniu do banku niż do mnie. Więc nie będę miał nic do przekazania. Nie zostawię po sobie śladu w tej dolinie. Ale gdybym mógł pomóc Annie i Williamowi, gdybym mógł pomóc im wystartować, to byłoby doskonale. To by oznaczało, że mam po co żyć. Że mam kogo bronić. To by oznaczało… wszystko. Odwrócił się na bok z miną świadczącą o tym, że chyba za dużo powiedział, lecz ona nie podzielała jego zdania. Pochyliła się i uściskała go, przytuliła twarz do jego karku. ‒ Dobry z ciebie człowiek, Jess ‒ powiedziała i naprawdę tak myślała, czując do niego ogromną sympatię, zastanawiając się, dlaczego nie zadzwoniła do niego wcześniej, żeby zapytać, co słychać u J.J., i uświadamiając sobie, że czasami ci najtwardsi okazują się najłagodniejsi.
Poniedziałek, 2.41 Dobrze jest znowu siedzieć w siodle, pomyślał Jim Hearne. Kiedy wjechali w las po drugiej stronie pastwiska, zwolnił. Chciał, żeby Chile zachowała siły na później i sama wybierała drogę po nierównym poszyciu. Klacz widziała po ciemku o wiele lepiej od niego, nie starał się więc nią kierować. Stąpając między powalonymi pniami, stawiała ostrożnie przednie nogi, a tylne instynktownie odzwierciadlały ruchy przednich. Hearne zwolnił również dlatego, że gdzieś przed nim było ogrodzenie z drutu kolczastego, oddzielające ranczo Rawlinsa od terenu, który podlegał służbie leśnej. Spodziewał się, że Chile zobaczy je przed nim. Klacz dobrze wiedziała, co robi, i to mu się podobało. Rozumiał, dlaczego Jess tak ją polubił. Należała do koni, które najlepiej sprawdzają się w robocie: kiedy trzeba zagonić bydło albo go pilnować, względnie ‒ tak jak w tym wypadku ‒ zawieźć kogoś do Kootenai Bay. Cieszył się, że on też ma jakiś cel, robi coś, co może ocalić życie Taylorów, Villatora i Jessa. Tyle przynajmniej mógł zrobić. Cieszył się, że towarzyszy temu fizyczny wysiłek. Wolał nie myśleć o tym, w jaki sposób jego własne postępki przyczyniły się do powstania całej sytuacji, jak wielką ponosi za nią odpowiedzialność. Nareszcie postępował we właściwy sposób, robił coś dla Moniki i Annie. To była jego droga do odkupienia. Na myśl o tym się uśmiechnął. Deszcz przestał padać i słychać było ponownie odgłosy lasu: trajkoczące wiewiórki ostrzegające się wzajemnie przed ich przybyciem, chrzęst sosnowych igieł pod kopytami
konia, szelest uciekających przed nimi w panice stworzeń, których nie miał szansy zobaczyć. Jazda konno łączyła go z ziemią, czyniła jej częścią. Poprzez nogi klaczy i siodło wyczuwał, czy grunt jest twardy, czy miękki, zupełnie jakby był z nim złączony ścięgnami. Zapomniał już, jak to jest, kiedy człowiek jest do czegoś podłączony Nie czuł tego, jadąc samochodem. Czy uda mu się przekonać szeryfa? Chyba tak. Sam fakt, że przyjechał do miasta konno, powinien coś powiedzieć Careyowi.
• • • Poczuł, że Chile się waha, a jej grzbiet napina się pod jego udami, i zaraz potem zobaczył przed sobą cztery cienkie nitki drutu kolczastego. Dojechawszy tam, skręcił w prawo pod górę, równolegle do ogrodzenia. Jeśli nie znajdzie furtki, posłuży się starą kowbojską sztuczką, odczepiając drut od palików, stając na nim i przeprowadzając konia na drugą stronę. Nie było to łatwe, bo czasami konie stawały dęba albo próbowały przeskoczyć ogrodzenie. Drzewa przerzedziły się i ujrzał trawiastą górską polanę skąpaną w błękitnym świetle gwiazd. Niebo się rozjaśniło. Widział teraz lepiej, ale nadal nie dostrzegał furtki. Śledził wzrokiem ogrodzenie tak uważnie, że prawie się nie zorientował, iż umilkły odgłosy lasu. Słychać było tylko miękkie stąpanie konia i skrzypienie skórzanego siodła. Był jakiś powód tej ciszy. Zobaczył, że Chile patrzy prosto przed siebie, ma szeroko otwarte oczy i rozdęte chrapy. Gdzieś wyżej w lesie po drugiej stronie polany trzasnęła gałązka. Hearne ściągnął wodze, dając klaczy znak, żeby stanęła, po czym wyprostował się w siodle i próbował przebić wzrokiem ciemność. Jeśli ktoś patrolował teren wokół rancza, najłatwiej było mu iść wzdłuż ogrodzenia, które prowadziło aż do drogi. ‒ Potrzebna panu pomoc? ‒ odezwał się spomiędzy drzew niski głos z meksykańskim akcentem. Hearne zamarł w bezruchu. Strzelbę miał głęboko w skórzanym futerale przy siodle, pod prawą nogą. Odchylił się, wymacał metalową stopkę kolby i objął palcami łoże. Chile spłoszyła się, kiedy spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś postać. Zaskoczony tym Hearne usiłował odzyskać równowagę i w tym samym momencie oślepił go błysk latarki. Rozległ się metaliczny trzask, ale nie usłyszał już huku wystrzału.
Poniedziałek, 4.08 Kiedy chmury rozstąpiły się, odsłaniając białe, twarde gwiazdy, Newkirka zaczął dręczyć kac epickich rozmiarów. Krew pulsowała mu w tyle głowy. W zaschniętych ustach czuł smak whiskey i kciuka Gonzaleza, oczy piekły go z braku snu. Spojrzał na zegarek. Gonzaleza nie było już od kilku godzin. Newkirk i Singer siedzieli w białym escaladzie cofniętym pod sam zagajnik i zwróconym maską w stronę zamkniętej bramy rancza Rawlinsa. Mieli zgaszone światła, opuszczone szyby i zaparkowali tak, by nie zobaczył ich nikt z szosy. Przed wyruszeniem na zwiad Gonzalez zaparkował przy nich swojego pick-upa. Drzemał w nim teraz Swann, opierając się o drzwi. Jego nagły powrót do domu zaskoczył wszystkich. Swann śmierdział aseptykami, krwią
i strachem. Miał szwy na twarzy i sińce pod oczyma. Newkirk uważał, że Swann powinien zostać w szpitalu; jego widok przyprawiał go o mdłości. Ale Singer docenił ten przejaw lojalności i poklepał sierżanta po plecach. Teraz jednak Swann spał i zdaniem Newkirka nie nadawał się do niczego. Zanim dołączył do Singera w escaladzie, Newkirk zaparkował furgonetkę UPS w głębi lasu przy drodze drwali, dziesięć minut od bramy rancza. Nie miał pojęcia, dlaczego Singer kazał mu tam jechać, ale zakładał, że wkrótce się dowie. Gonzalez zabrał ze sobą krótkofalówkę i sztucer Winchester kaliber trzysta osiem z lunetą. Na sosnowych gałęziach wisiały nad nimi, kołysząc się na lekkim północnym wietrze, przecięte przez niego wcześniej przewody elektryczne i telefoniczne. Obaj, Singer i Newkirk, usłyszeli gdzieś daleko stłumiony odgłos wystrzału, lecz na próżno czekali na drugi strzał. Singer próbował się połączyć z Gonzalezem przez radio, ale bez rezultatu. Doszedł do wniosku, że Gonzo wyłączył odbiornik. Nie pozostało im nic innego, jak siedzieć i czekać. Newkirk poruszył się na siedzeniu i mimowolnie jęknął. Miał wrażenie że w jego głowie maszeruje orkiestra bębniarzy. Singer zerknął na niego i Newkirk zobaczył, że krzywi się z pogardą. Wiedział, że porucznik nie toleruje słabości. ‒ Dasz radę? ‒ zapytał Singer. ‒ Nic mi nie jest. ‒ Musisz być przytomny. Napij się wody. ‒ Niezły pomysł ‒ stwierdził Newkirk, sięgając po manierkę. Korciło go, by się przyznać, że nie zabił Villatora, że pozwolił mu odjechać razem z ranczerem. Tylko po to, żeby zobaczyć wściekłość i dezorientację na świętoszkowatej gębie Singera. Ale powściągnął tę chęć podobnie jak pragnienie. Singer miał pod tablicą rozdzielczą policyjne radio, które milczało przez większą część nocy, jeśli nie liczyć zgłaszających się pod koniec swojej zmiany gliniarzy i rutynowej kontroli samochodu pozostawionego na parkingu przed barem. Porucznik obawiał się, że szeryf wezwie swoich ludzi i zarządzi poranną odprawę, ale nic takiego się nie stało. Najwyraźniej Carey czekał po prostu na federalnych, zamierzając poinformować ich o zaginionych dzieciach i Monice Taylor i przekazać im całą sprawę. To, że dzięki naleganiom Singera tak długo to odkładał, było i tak ich wielkim sukcesem. Na stoliczku między nimi leżała dokładna topograficzna mapa tego terenu z zaznaczonym ranczem Rawlinsa, a na niej krótkofalówka z wyłączonym dźwiękiem i zredukowanym poziomem szumów. Gonzalez, który patrolował gdzieś po ciemku teren, miał taką samą. Obok krótkofalówki leżała komórka Singera, włączona, ale nastawiona na cichy tryb. Newkirk nie miał pojęcia, o czym myśli porucznik. Plan Singera był prosty: przeciąć przewody elektryczne i telefoniczne, zaczaić się przy bramie i zaczekać, aż Rawlins się do nich zbliży. Kiedy ranczer wysiądzie ze swojego pick-upa, żeby otworzyć bramę, wziąć go w krzyżowy ogień. Następnie używając jego broni, zająć się Taylorami i zwalić to na Rawlinsa. Newkirk miał podjechać furgonetką UPS i ukryć ją w stodole, dając dowód spisku łączącego Boyda i ranczera ‒ dwóch utajonych pedofilów, jednego, który porwał i dostarczył dzieci, drugiego, który je zgwałcił i zabił. Dokładnie tak, jak to sobie wymyśliła Fiona Pritzle, tyle że bardziej krwawo. A kiedy będzie po wszystkim, mieli
zawiadomić szeryfa i powiedzieć: „To zdarzyło się tak szybko, że nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy odpowiedzieć ogniem”. Ale ranczer w ogóle się nie pojawił. A Newkirk wiedział, że razem z ranczerem jest Villatoro, co mogło skomplikować sytuację. Singer nie miał o tym jednak pojęcia. Newkirk zauważył, że z upływem nocy Singer coraz częściej spogląda na zegarek. Jeśli był zaniepokojony, nie dawał tego po sobie poznać. Ale on nigdy nie dawał po sobie niczego poznać. Zabrzęczała krótkofalówka. Newkirk wzdrygnął się i ponownie załupało mu w głowie. Singer wziął do ręki mikrofon. ‒To ty, Gonzo? ‒ szepnął. ‒ To ja ‒ odparł po chwili Latynos. ‒ Zbliżam się do bramy. Nie daj Newkirkowi mnie zabić. Chwilę później Newkirk zobaczył wyłaniającą się z ciemnego lasu postać. Kiedy Gonzalez przełaził przez drut kolczasty, lufa sztucera zalśniła w świetle gwiazd. Sierżant podszedł do samochodu od strony kierowcy. ‒ Szedłem wzdłuż ogrodzenia ‒ powiedział ‒ i wpadłem na twojego bankiera. Kto mógł się go tu spodziewać? O mało się nie posrałem ze zdziwienia. Myślałem, że to ten kowboj próbuje się ulotnić na koniu. Nie przysporzy nam już kłopotów. ‒ Jezu ‒ mruknął Newkirk. Zęby Gonzaleza błysnęły sino w uśmiechu. ‒ Zdjąłem go jednym strzałem. Koń uciekł. Pewnie nie słyszeliście huku? ‒ Słyszeliśmy ‒ odparł roztargnionym tonem Singer. ‒ Nie spodziewałem się tego. Nie sądziłem, że będzie się tu kręcił Hearne ‒ dodał. ‒ Jak do tego doszło? Gonzalez wzruszył ramionami. ‒ Kto wie? Zawsze są jakieś niespodzianki. Czekają was kolejne, pomyślał Newkirk. ‒ Zszedłem na dół drogą aż do miejsca, z którego widać dom ‒ powiedział cicho Gonzo. ‒ Wydawało mi się, że widzę światło w jednym z okien, ale kiedy spojrzałem przez lunetę, niczego nie zobaczyłem. W środku jest ciemno, nikt się nie rusza. ‒ Czy stoi tam pick-up ranczera? ‒ Tak, przed domem. I jest jeszcze jeden samochód. Prawdopodobnie bankiera. ‒ Może śpią ‒ odezwał się chrapliwym głosem Newkirk. ‒ Może nie wiedzą nawet, że nie mają prądu. Może Taylorów tam w ogóle nie ma. Singer i Gonzalez spojrzeli na niego, w ogóle tego nie komentując. Newkirk zamknął oczy, starając się przełknąć upokorzenie i opanować dudnienie w głowie. ‒ Widziałeś jakiś inny wyjazd poza tą drogą? ‒ zapytał Singer. ‒ Na mapie jest inna droga prowadząca na południe, ale cholernie z niej daleko do szosy. Gonzalez pokręcił głową. ‒ Chodzi ci o to, czy mogli zwiać stamtąd piechotą? Albo skorzystać z jakiegoś innego pojazdu? Nie wydaje mi się. Za domem jest duże pastwisko i widziałem je całkiem
dobrze przez lunetę. Nie zauważyłem nikogo, kto by tamtędy szedł, i nie słyszałem odgłosu silnika. Singer potarł nos palcem wskazującym, przetwarzając uzyskane informacje. Nagle odezwało się radio. ‒ Tu USGID-cztery w Boise do szeryfa Eda Careya. Proszę odpowiedzieć, szeryfie Carey. ‒ Pilot helikoptera ‒ mruknął Singer, spoglądając na radio. ‒ Mówi szeryf Carey. Wydaje się całkiem przytomny, pomyślał Newkirk. ‒ Helikopter jest zatankowany i mamy zgodę na start ‒ zameldował pilot. ‒ Prawie wszyscy są na pokładzie. ‒ To świetnie. Przylatujcie. Nastawiam kawę ‒ odparł Carey. ‒ Kiedy mam się was spodziewać? ‒ Przewidywany czas przylotu: godzina szósta zero zero. ‒ To znaczy za mniej więcej godzinę ‒ powiedział Carey. ‒ Potwierdzam. ‒ Za godzinę ‒ powtórzył Singer. ‒ Ciekawe, czy Carey powiedział im o tym miejscu ‒ mruknął Gonzo. Singer wzruszył ramionami. ‒ Raczej wątpię. To byłoby zbyt logiczne. ‒ Co będzie, jeśli lecąc do miasta, znajdą się dokładnie nad nami? ‒ zapytał Gonzo. ‒ Jesteśmy chyba na trasie ich przelotu. Singer ponownie potarł nos. ‒ Możemy to wykorzystać ‒ powiedział. Newkirk zastanawiał się, w jaki sposób. Singer złapał mikrofon i włączył go. ‒ Szeryfie, tu Singer. Słyszy mnie pan? ‒ Tak, poruczniku ‒ odezwał się Carey. ‒ Nie wiedziałem, że jest pan na tej częstotliwości. Newkirk nie usłyszał w jego głosie sceptycyzmu ani gniewu. Wyłącznie skrajne znużenie. ‒ Monitoruję łączność, szeryfie ‒ odparł Singer. ‒ W tym momencie znajdujemy się dokładnie naprzeciwko rancza Rawlinsa. Naszym zdaniem przetrzymuje porwanych w swoim domu. Cisza. Newkirk mógł sobie wyobrazić zdezorientowanego Careya, który zastanawiał się, co robić. ‒ Odcięliśmy prąd i łączność w domu podejrzanego, szeryfie, i czekamy, aż wyjdzie. ‒ Na litość boską, poruczniku ‒ wybełkotał Carey. ‒ Kto pana do tego upoważnił?
Kogo pan ma ze sobą? Newkirk zobaczył, jak usta Singera wykrzywiają się w uśmiechu. ‒ Sierżanta Gonzaleza i funkcjonariusza Newkirka. Jest tutaj także sierżant Swann. Wypisał się ze szpitala, żeby być do dyspozycji. Co do pierwszego pytania, szeryfie, nikt nas nie upoważnił. Sami podjęliśmy decyzję jako wyznaczeni przez pana zastępcy. Chcemy dopilnować, żeby podejrzany nie zbiegł przed przybyciem pana i FBI. ‒ Co będzie, jeśli nas w tej chwili słucha? ‒ Powtarzam: odcięliśmy prąd i łączność. Nie ma takiej możliwości, żeby nas w tej chwili słyszał, szeryfie. ‒ Owszem, mówił pan. No nie wiem, poruczniku… ‒ Chce pan, żebyśmy się wycofali, szeryfie? ‒ zapytał rozsądnym tonem Singer. ‒ Możemy to zrobić, ale ryzykujemy, że podejrzany ucieknie albo zrobi krzywdę dzieciom i ich matce. Ale wycofamy się, jeśli wyda nam pan taki rozkaz. Newkirk podziwiał, jak łatwo Singer manipuluje szeryfem. Carey bał się popełnić kolejny błąd. ‒ Nie podoba mi się po prostu, że tam jesteście ‒ stwierdził z wahaniem Carey. ‒ Nie wiemy, czy wytypowaliśmy właściwego sprawcę. ‒ Powtarzam, szeryfie. Wycofamy się na pański rozkaz. ‒ Przede wszystkim nie powinien pan tam jechać, nie uzgodniwszy tego ze mną. ‒ Zdaję sobie z tego sprawę, szeryfie. Podjęliśmy tę decyzję, kiedy zobaczyliśmy w szpitalu funkcjonariusza Swanna zmasakrowanego przez podejrzanego tak strasznie, że cudem uszedł śmierci. Gonzalez odwrócił się od okna samochodu i Newkirk usłyszał, że parska śmiechem. W radiu przez kilka sekund trwała cisza. ‒ W porządku, poruczniku ‒ odezwał się w końcu Carey. ‒ Ale niech pan nie rusza się z miejsca. I nie atakuje domu podejrzanego przed naszym przybyciem. Powtarzam: niech pan nie atakuje domu podejrzanego. Singer podniósł wzrok, dając wyraz swojemu rozczarowaniu. ‒ Potwierdzam, szeryfie. Pozostaniemy na naszych pozycjach i nie będziemy wchodzić do akcji, chyba że zostaniemy zaatakowani przez podejrzanego. ‒ Hej, nie mówiłem nic o… ‒ Tak jest, szeryfie ‒ przerwał mu Singer, po czym odłożył mikrofon i wyłączył fonię. ‒ W porządku ‒ powiedział, zerkając na zegarek. ‒ Została nam mniej więcej godzina do świtu. Jesteś gotów, Gonzo? Gonzalez kiwnął głową. Newkirk zobaczył, jak w świetle gwiazd błyskają jego zęby. ‒ Newkirk? ‒ Jasne, poruczniku. - Dostaliśmy pozwolenie na odstrzał zwierzyny - powiedział Singer. - Zakończmy to. Gonzo, masz w swojej terenówce nożyce do cięcia metalu?
Poniedziałek, 4.55 Jess leżał pośród łupków i mokrej trawy na szczycie skalnej grani, którą penetrował kiedyś jako dziecko. Jego dżinsy i ranczerska kurtka dawno już przesiąkły wodą. Obok siebie miał myśliwski sztucer kaliber dwieście siedemdziesiąt, a także winchestera i pudełko z nabojami. Patrząc, jak rozjaśnia się niebo, i czując, jak poranna bryza muska lodowatymi palcami ziemię, myślał o tym, jak bardzo związani ze sobą byli przez te wszystkie lata Monica i Hearne. I o tym, jak słuchając opowieści Moniki, miał nadzieję, że to był J.J. Zaskoczyło go, że tak bardzo się przed nią odsłonił w trakcie rozmowy w stodole. Te wszystkie słowa padły z jego ust, zupełnie jakby je sobie przygotował. Powiedział oczywiście za dużo. Ale dzięki temu czuł się teraz jakby czystszy, wypełniało go poczucie misji. Cieszył się z tego. Serce zabiło mu szybciej, gdy zobaczył konia bez jeźdźca, który przebiegł przez pastwisko, kierując się w stronę stodoły. Siodło na jego grzbiecie było zsunięte na dół, strzemiona sterczały po bokach. Zdawał sobie sprawę, że to mało prawdopodobne, by Jim Hearne, niegdysiejszy zawodnik rodeo, dał się wysadzić z siodła. Wiedział, co to znaczy. Pomyślał o Annie i Monice. Jim Hearne był porządnym człowiekiem. Ale teraz byli zdani tylko na siebie.
• • • Wysoko w lesie, tam gdzie biegła droga, trzasnęła gałązka. Chwilę później przesunięty stopą kamień potoczył się w dół i zatrzymał, stuknąwszy o pień drzewa. Jess nie widział nikogo w ciemnym lesie, ale wiedział, że ktoś patroluje teren. Następnie rozległ się metaliczny brzęk, cichy, lecz wyraźny. I znajomy. Ktoś przeciął łańcuch przy bramie. Wkrótce potem usłyszał odgłos zapalanych silników. Uniósł się lekko i spojrzał w stronę drogi. Między drzewami nie zamigotały żadne światła. Albo pojazdy nie zaczęły jeszcze zjeżdżać w dół, albo miały zgaszone reflektory. Zerknął szybko w kierunku domu. Stał cichy i nieruchomy. Zastanawiał się, czy Monica i Villatoro też usłyszeli warkot silników. Nie sposób było powstrzymać tego, co miało się wydarzyć.
Poniedziałek, 5.10 Newkirk pocierał nerwowo kciukiem drewnianą kolbę swojej strzelby. Na fotelu obok Singera leżał karabin automatyczny AR-15 z łukowym magazynkiem. Było nadal zbyt ciemno, żeby widzieć drogę. Drzewa po obu stronach były tak wysokie i ciemne, że Newkirk miał wrażenie, jakby jechał tunelem. Zjeżdżali powolutku w dół z włączonym napędem na cztery koła, żeby Singer nie musiał wciskać hamulca, wskutek czego zapaliłyby się światła stopu. Jak on w ogóle coś przed sobą widział? Sosnowa gałąź zaczepiła o bok escalade’a i przez otwarte okno wpadł do środka deszcz igieł. Newkirk strzepnął je z kolan, a Singer odbił lekko w lewo. A potem Newkirk zdał sobie sprawę, że las się skończył i wyjechali na otwarty teren. Zrobiło się jaśniej, ale nadal nie widzieli wszystkiego wyraźnie. Niebo na wschodzie
miało szary metaliczny kolor. Singer łagodnie zahamował i stanęli. Newkirk obejrzał się przez ramię. Miał nadzieję, że Gonzo dostrzegł ich światła stopu i nie wjedzie im w zderzak. ‒ Zaczekamy, aż będzie lepiej widać ‒ szepnął Singer.
• • • Jess patrzył, jak dwa pojazdy wyjeżdżają z lasu i zatrzymują się, zobaczył błysk świateł stopu. Mimo że właściwie ich się spodziewał, trudno mu było uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Oparłszy lufę sztucera o skałę, obserwował terenówki przez lunetę, ciesząc się, że zbiera więcej światła niż gołe oko. Biel pierwszego pojazdu bardziej odznaczała się na tle czerni, ale i tak nie widział jego wnętrza. Dopiero po kilku minutach dostrzegł dwie postaci w białym samochodzie oraz dwie w stojącym za nim pick-upie. Wycelował ze sztucera w boczną szybę białego samochodu od strony kierowcy. Odległość była nadal zbyt duża na celny strzał. Mimo to odryglował zamek i wsunął nabój do komory. Jego szczęknięcie zabrzmiało wyraźnie w nieruchomym powietrzu, ale nie sądził, by faceci w terenówkach zdołali je usłyszeć.
• • • Newkirk obsesyjnie zerkał na zegarek. Był cały przemarznięty i leciało mu z nosa. Niżej wyłaniały się stopniowo z mroku dom, stodoła i inne zabudowania. Po lewej stronie wznosiła się trawiasta grań z poszarpanymi skałami na górze. Po prawej było łagodne zbocze porośnięte sosnami. Newkirk spojrzał na Singera, który siedział nieruchomo, lustrując oczyma dolinę. Facet wydawał się taki spokojny. Newkirk marzył o tym, żeby zedrzeć mu z twarzy tę maskę. Jego pierś przeszył dreszcz, od którego zadzwoniły mu zęby. Zacisnął mocno wargi i czekał, aż drżenie ustąpi, wiedząc, że nie ma nic wspólnego z zimnem.
• • • Jess zadrżał i wziął głęboki oddech. Ustawiony na bocznej szybie terenówki krzyż celownika się poruszył. Jess zdał sobie sprawę, że łapią go kurcze w nogach i rękach i cały dygocze. Próbował się rozluźnić i przez chwilę normalnie oddychać, żeby ustabilizować cel. Kiedy ostatnio ustawiał celownik sztucera? Nie potrafił sobie przypomnieć. Jezu. Mógł być zupełnie scentrowany. Ponownie zerknął na dom. Żadnego ruchu, żadnych świateł. To dobrze. W stodole ryczał za matką cielak, którego odebrał poprzedniej nocy. I nagle pojazdy ruszyły prowadzącą w dół drogą. Biała terenówka nabierała szybkości, mężczyznom w środku nie zależało już na tym, żeby zbliżyć się niepostrzeżenie. Tuż za nią jechał czarny pick-up, ten sam, którego Jess widział poprzedniego dnia przed swoim domem. Na drodze w odległości mniej więcej dwustu trzydziestu metrów od stanowiska Jessa był zakręt. Intruzi musieli zwolnić, żeby go bezpiecznie przejechać. Odległość była wystarczająca, by oddać przyzwoity, ale nie stuprocentowo celny strzał. Jess przystawił kolbę do ramienia, przysunął oko do lunety i zobaczył, że krzyż celownika znalazł się na twarzy Singera. Pociągnął za spust, ale nic się nie wydarzyło.
‒ Cholera! ‒ zaklął, przypominając sobie, że nie odbezpieczył sztucera. Kiedy to zrobił i ponownie spojrzał przez lunetę, samochody pokonały zakręt i pędziły dalej drogą, oddalając się od niego. Nie potrafił uwierzyć, że w tak krytycznych okolicznościach popełnił tak głupi błąd. Był na siebie wściekły.
• • • Kiedy zjeżdżali na dół, Newkirk wystawił rękę przed okno i zacisnął palce na dachu, żeby nie stracić równowagi. Za zakrętem Singer wrzucił wyższy bieg i pomknęli prosto z rykiem silnika. Newkirk zobaczył przed sobą budynek rancza. Jadący pick-upem Gonzalez i Swann wyprzedzili ich z prawej strony. Oba pojazdy zatrzymały się z piskiem opon na żwirze, zwrócone przodem do frontowych drzwi domu. Górę wzięło teraz wyszkolenie. Newkirk wyskoczył z escalade’a, schował się za otwartymi drzwiami i wycelował we frontowe drzwi znad krawędzi szyby. Kątem oka widział, że Singer robi to samo, odbezpieczywszy swój AR-15. Gonzalez stanął obok pick-upa i wsunął nabój do komory śrutówki. Newkirk nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej ten dźwięk napełniał go takim uczuciem grozy. Swann został w samochodzie. Osłaniany przez Newkirka i Singera Gonzalez wbiegł po schodkach na werandę i oparł się plecami o ścianę. Newkirk zerknął na panoramiczne okno. Zasłony były w nim zasunięte z wyjątkiem małej szpary pośrodku. Drugie okno zasłaniały żaluzje. Za żadnym nie było widać żadnego ruchu. Gonzalez ustawił strzelbę w poprzek ciała, po czym odwrócił się i walnął kolbą w drzwi. ‒Jess Rawlins! Jesteśmy z biura szeryfa! Niech pan natychmiast wyjdzie! Jego niski głos i łoskot walącej o drewno kolby przerwały ciszę poranka. Newkirk przeładował broń, ponownie wycelował we frontowe drzwi i czekał. Gonzalez popatrzył na Singera. Co teraz? ‒ zapytał go wzrokiem. Singer kiwnął głową. Jeszcze raz. Tym razem Gonzalez uderzył w drzwi tak mocno, że Newkirk myślał, iż wypadną z nich wstawione między szprosami szybki. Zobaczył, że Swann otwiera drzwi, wysiada chwiejnym krokiem z pick-upa i staje w miejscu z pistoletem w dłoni. ‒ Jess Rawlins! ‒ ryknął Gonzalez. ‒ Masz natychmiast wyjść! Natychmiast, do jasnej cholery! Nic. Walenie odbiło się echem od drewnianych ścian. ‒ Jezu Chryste ‒ mruknął Gonzalez, ponownie zerkając na Singera. Swann pokuśtykał po trawie, wspiął się po stopniach na werandę i ruszył w stronę węgła domu. Nie ma ich tutaj, pomyślał Newkirk. Nikogo nie ma. Helikopter jest w drodze. Przerżnęliśmy, lecz dzięki Bogu jest już po wszystkim. Chwała Bogu. Ale nie… Gonzalez odsunął się od ściany i przez sekundę Newkirk myślał, że zamierza wyważyć drzwi kopniakiem. Sierżant musiał jednak zmienić zdanie, ponieważ odwrócił się i
podszedł do panoramicznego okna. Newkirk patrzył, jak Latynos pochyla się, próbując dojrzeć coś przez szparę między zasłonami.
• • • Jess obserwował to wszystko przez lunetę sztucera, który tym razem na wszelki wypadek wcześniej odbezpieczył. Wstrzymywał oddech, odkąd Gonzalez walnął w drzwi po raz drugi i ten dźwięk przeszył go na wskroś. Sierżant stał przy oknie, przekrzywiając głowę i zaglądając do środka. Jessa zdziwiło, że jest z nimi Swann. Miał zabandażowaną głowę i był w szpitalnym szlafroku. ‒ Teraz ‒ szepnął Jess.
• • • Siedzący w pokoju od frontu Eduardo Villatoro podniósł strzelbę, wycelował w postać po drugiej stronie zasłony i kiedy muszka znalazła się na wysokości nosa Gonzaleza, pociągnął za spust.
• • • Newkirk usłyszał huk wystrzału i zobaczył, jak głowa Gonzaleza jednocześnie odskakuje od okna i rozpada się na kawałki. Odłamki szkła fruwały w powietrzu, strzelba potoczyła się z brzękiem po werandzie. Sierżant dał dwa kroki do tyłu, zderzył się z balustradą, wypadł za nią i legł z rozkrzyżowanymi rękoma na trawie, opierając się butami o deski werandy. Swann krzyknął coś i oparł się o ścianę blisko drzwi, ale w pewnej odległości od okna. Trzymał w obu rękach skierowany w dół pistolet i był gotów do akcji. ‒ Niech to szlag! ‒ zaklął Singer. Podniósł AR-15 i powietrze wypełnił długi, wściekły grzechot, kiedy puścił serie po obu stronach okna, najpierw z prawej do lewej, a potem z lewej do prawej.
• • • Annie wyjrzała zza żelaznego piecyka, za którym chowała się z bratem, i zobaczyła, jak Villatoro podnosi broń i strzela. Monica pociągnęła ją z powrotem w dół. Po wystrzale, który był głośniejszy, niż spodziewała się Annie, matka objęła mocniej ją i Williama. Pociski rozrywały ściany, kilka odbiło się z brzękiem od piecyka, za którym się ukryli.
• • • Jess ustawił krzyż celownika na łopatkach Singera i pociągnął za spust. Sztucer szarpnął i luneta poszła w górę, ponad dach domu. Szybko przeładował i ponownie spojrzał przez lunetę. Zobaczył, że Singer wygina plecy w łuk, jakby się przeciągał, powoli odwraca się w jego stronę, odsuwa od siebie karabin. Czyżby chybił? Nie ‒ zobaczył, że na kurtce Singera zakwita ciemnoczerwona plama i krew tryska na maskę białej terenówki. Wypatrzył szybko Newkirka przez lunetę. Facet kucał i zadzierał głowę, obserwując grań, żeby odkryć miejsce, z którego padł strzał. Wydawał się zdezorientowany i bardzo ludzki. Jess strzelił do niego i zobaczył, jak pada na drzwi, a potem wpełza pod samochód.
Kiedy poszukał ponownie wzrokiem Singera, ten zniknął. Prawdopodobnie skrył się pod terenówką. I gdzie się podział Swann? Jess nie widział go na werandzie.
• • • Newkirk miał wrażenie, jakby ktoś kopnął go w brzuch tak mocno, że nie mógł złapać oddechu. Wsunął się pod samochód i uderzył ramieniem o przedni dyferencjał. Nad sobą miał gorący silnik, pod sobą lodowatą mokrą trawę. Wrażenie, że został kopnięty, ustępowało i poczuł kłucie, jakby przystawiono mu do gołego brzucha rozżarzony do czerwoności pogrzebacz. Domyślił się, że został postrzelony. Zawsze zastanawiał się, co się czuje, gdy pocisk rozrywa miękkie organy, otwiera je, powoduje, że różne płyny fizjologiczne mieszają się ze sobą. Leżąc pod samochodem, wystawił na zewnątrz głowę i rozejrzał się dokoła. Trzy metry od niego leżało na trawie ciało Gonzaleza. Para unosiła się nad krwawą miazgą, która była kiedyś jego twarzą. Newkirk wciąż dostrzegał jednak połowę jego wąsów. Druga połowa była gdzie indziej. Wystawił głowę z drugiej strony. Singer podniósł się na nogi. Jego buty widać było obok przedniego błotnika samochodu. ‒Newkirk, do cholery ‒ mówił z ustami wypełnionymi krwią. ‒ Trafił mnie. Gdzie jesteś? Musisz mnie osłaniać. Newkirk choć jeden raz wolał się nie odzywać. Zastanawiał się, gdzie jest jego strzelba. Nie mając jej pod ręką, wyciągnął służbowy pistolet, przeładował i przycisnął mocno do piersi. Znowu wydawało mu się, że jest gdzie indziej, tam gdzie chciał być, że unosi się nad mężczyzną chowającym się pod samochodem, obserwuje go, kręci z rozczarowaniem głową, czuje ulgę, że to przytrafia się komuś innemu. Poniedziałek, pomyślał. Poniedziałkowy ranek. Chłopcy i Lindsey szykują się do szkoły. Chyba byłoby im wstyd, gdyby wiedzieli, gdzie w tej chwili jest ich ojciec… Samochód zakołysał się i z góry padł kolejny strzał. A potem jeszcze jeden. Tym razem pocisk rozbił szybę i dokoła posypało się szkło. Od długiej serii z AR-15 Singera zadzwoniło mu w uszach. Gdzie się podział Swann?
• • • Gdy zabrakło nabojów do sztucera, Jessowi pozostał staroświecki winchester. Kiedy pociągał za dźwignię, żeby wprowadzić do komory pierwszy pocisk, gniewna seria odbiła się rykoszetem od łupkowych skał i ścięła gałęzie rosnących za nim drzew. Coś ukłuło go w twarz i kiedy dotknął jej palcami, zobaczył na nich krew. Obrócił się na bok i wysunął lufę przez szczelinę w skałach. Bez lunety prawie nie widział kurtki Singera przez wybite okna terenówki, lecz mimo to strzelił. Strzelał do ludzi, ale w ogóle nie odnosił takiego wrażenia. W południowo-wschodniej Azji nigdy nie brał udziału w podobnej akcji. Nie widział w tych mężczyznach na dole istot ludzkich, lecz wrogie cele. Zagrażające dzieciom, Monice,
jemu, jego ranczu…
• • • Annie słyszała, że ktoś wyważa drzwi, ale zobaczyła Swanna dopiero wówczas, kiedy wyciągnął ją za włosy zza piecyka. Zaczęła krzyczeć, szarpać się i wierzgać nogami, usłyszała, jak William wybucha płaczem i krzyczy: „nie!”, zobaczyła, jak matka składa ręce w błagalnym geście. Villatoro kucał za biurkiem, lecz słysząc krzyki, podniósł się. ‒ Rzuć broń albo wszyscy zginą ‒ powiedział Swann. Villatoro po krótkim wahaniu puścił strzelbę. ‒ Miałeś już nie żyć. Ten pierdolony Newkirk… ‒ Swann strzelił dwa razy… bang, bang… i emerytowany policjant osunął się na podłogę. ‒ Nie rób jej krzywdy, Oscar! Nie rób jej krzywdy! ‒ wołała Monica. ‒ Weź mnie, jeśli musisz kogoś wziąć. Nie krzywdź więcej Annie. Swann popatrzył na nią i coś mruknął, po czym podniósł Annie za włosy z podłogi i przycisnął gorącą lufę pistoletu do jej szyi. ‒ Oscar, proszę! ‒ krzyknęła jej matka. ‒ Zamknij się ‒ powiedział. ‒ Jest mi potrzebna, żeby się stąd wydostać i załatwić tego ranczera. Monica zerknęła na strzelbę, którą upuścił na podłogę Villatoro. Annie poczuła, że Swann ściskają mocniej, i zobaczyła, jak unosi pistolet nad jej ramieniem i celuje z niego w matkę. Villatoro się nie ruszał. ‒ Właź do tamtego pokoju ‒ rozkazał Swann ‒ i zabieraj ze sobą chłopaka. Mam zamiar was tam zamknąć. Może będę was jeszcze potrzebował. Ale jeśli spróbujesz się wydostać, ona zginie. Wszyscy zginiecie.
• • • Newkirk usłyszał, jak kolejny pocisk trafia Singera i przeszywa jego ciało z głuchym odgłosem podobnym do tego, który słychać, gdy piłeczka baseballowa uderza pałkarza. Singer ponownie pojawił się w polu jego widzenia. Leżał tak jak on na ziemi, wijąc się, jakby oblazły go mrówki. Z domu dobiegły dwa szybkie strzały. Rozpętało się piekło, pomyślał Newkirk. Newkirk i Singer patrzyli sobie prosto w oczy. Kurtka Singera była przesiąknięta krwią. Newkirk czuł jej zapach ‒ gorący i metaliczny. Krwawa piana szła porucznikowi z ust i nosa, gdy próbował oddychać, ale oczy miał nadal błękitne i przenikliwe, utkwione w Newkirku. ‒ Schowałeś się ‒ powiedział, plując krwią. ‒ Schowałeś się, kurwa. ‒ To nigdy nie powinno zajść tak daleko ‒ odparł Newkirk. ‒ Zasłużyliśmy na to, zarobiliśmy na to ‒ stwierdził z wściekłością Singer. Jego głos brzmiał, jakby tonął, i tak się zapewne działo, pomyślał Newkirk. Płuca Singera zalewała jego własna krew. Nie była to przyjemna śmierć. Wolałby, żeby Singer przestał gadać i się wić. ‒ To nie było tego warte ‒ rzekł, po czym podniósł pistolet i strzelił Singerowi w
czoło. Porucznik przestał się wić. ‒ No ‒ mruknął Newkirk. ‒ Dosyć tego. A potem usłyszał odgłos zjeżdżającego na dół samochodu i dobiegający z daleka warkot helikoptera. W tym samym momencie otworzyły się frontowe drzwi budynku rancza i stanął w nich Swann, trzymając małą dziewczynkę, której przystawił do głowy pistolet. Jego okaleczoną twarz wykrzywiał grymas wściekłości i bólu.
• • • ‒ Hej, ranczerze! ‒ wrzasnął Swann w stronę grani. Jego głos słychać było wyraźnie w zapadłej nagle ciszy. ‒ Mam tę dziewczynkę. Stań i rzuć broń. Możemy to załatwić tak, że nikomu nie stanie się krzywda! Annie czuła, jak jego ramię zaciska się wokół jej szyi, a lufa pistoletu wbija się mocniej we włosy, ocierając skroń. Jeśli Jess się na to zgodzi, zginie, pomyślała. Nie powinien wstawać. Patrzcie, co spotkało pana Villatora, kiedy posłuchał Swanna. Miała nadzieję, że William nie zrobi nic głupiego, żeby ją ratować, że nic mu się nie stanie. ‒ Musisz mi odpowiedzieć! ‒ krzyknął Swann załamującym się głosem, w którym słychać było strach. Annie wykręciła szyję i zobaczyła, że od tych wrzasków pękło kilka szwów na jego twarzy. Krew płynęła mu po policzkach, kapała z podbródka na kołnierzyk koszuli i lepiła się Annie do karku. Była gorąca niczym olej kapiący spod samochodu. Bądź twarda, pomyślała. Nie daj się. Nie płacz. Była bardziej wściekła niż wystraszona i gdyby rozluźnił uchwyt, wyrwałaby mu się niczym dziki kot. Swann nagle z niepokojem zaczerpnął powietrza. Annie odwróciła się i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jess Rawlins zbiegał w ich stronę ze wzgórza, nadal trzymając w ręku strzelbę. Jej lufa błyszczała w porannym słońcu. ‒ Co robisz, stary? Masz się zatrzymać i rzucić broń! ‒ ryknął Swann. ‒ Stój! Odsunął pistolet od jej głowy, wycelował chwiejnie w Jessa i oddał trzy szybkie strzały. Annie wzdrygała się przy każdym z nich. Jess zachwiał się i potknął, ale szedł dalej. Stary ranczer był teraz tak blisko, że Annie słyszała chrzęst żwiru pod podeszwami jego butów. Swann odrzucił ją nagle na bok jak lalkę, żeby móc celować z obu rąk. Oddał następne cztery strzały. Przynajmniej dwa z nich były celne. Na kurtce Jessa pojawiły się czerwone plamy, ale na jego twarzy nadal malował się wyraz skrajnej determinacji. Kiedy się w końcu zatrzymał, zrobił to po to, żeby podnieść strzelbę, spokojnie wycelować i z odległości dwudziestu metrów strzelić Swannowi prosto między oczy. Swann padł na drzwi, jego pistolet potoczył się po werandzie. Annie przeturlała się na bok zdrowa i cała.
• • • Monica walnęła z całej siły toaletką w zamknięte drzwi sypialni, roztrzaskując zamek.
Kiedy drzwi się otworzyły, przestąpiła przez ciało Villatora, złapała za rękę Williama i pociągnęła go za sobą do salonu. Zobaczyła leżącego w progu Swanna. Krew płynęła mu z uszu i rozlewała się po podłodze. Annie zerwała się na nogi i zbiegła z werandy, kierując się ku komuś, kto był na podwórku. Monica usłyszała nadlatujący helikopter, łoskot obracających się łopat wirnika. Przestąpiła przez zwłoki Swanna i nagle wszystko zobaczyła. Martwego Singera leżącego na trawie przed swoim samochodem. Pozbawionego większej części głowy, parującego Gonzaleza z rozkrzyżowanymi rękoma. Helikopter przelatujący nad południowym wzgórzem prosto w stronę domu, sunący tak nisko, że podmuch powietrza unosił pył i gałęzie drzew. Terenówkę szeryfa pędzącą w stronę rancza z nagle włączoną syreną, a także dwa inne jadące za nią radiowozy oraz karetkę. Klęczącego na podwórku Jessa, który odrzucił od siebie strzelbę i pochylił gołą głowę, jakby zasypiał. Kowbojski kapelusz leżący denkiem do góry w trawie przy jego nogach. Annie biegnącą ku niemu z wyciągniętymi rękoma.
• • • Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył Newkirk, nim wycelował do siebie z własnego pistoletu, była Monica Taylor, która klęczała razem z dwójką dzieci przy ranczerze, obejmując go, płacząc i podtrzymując na oczach podbiegającego do nich szeryfa.
Maj Nie waham się powiedzieć, że chociaż kobieta w Ameryce nigdy nie opuszcza sfery domowej i jest od niej pod wieloma względami bardzo zależna, nigdzie indziej nie cieszy się większym szacunkiem. I gdyby ktoś spytał mnie, co uważam za główną przyczynę niezwykłej prosperity oraz coraz większej potęgi tego narodu, odpowiedziałbym, że zawdzięcza to wyższości swoich kobiet. Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, 1835
Jess Rawlins o mało nie umarł trzy razy w helikopterze, zanim jego stan w końcu się ustabilizował. Zdarzały się jednak chwile, kiedy nie wiedział dobrze, po której jest stronie. Od tego czasu minął miesiąc. Teraz najwyraźniej odzyskiwał świadomość, nawet jeśli nie na długo. Były rzeczy, o których po prostu wiedział, że się wydarzyły, nie pamiętając zbyt wielu szczegółów. Jazda helikopterem, ratownicy w lotniczych kombinezonach, którzy otwierali mu oczy, zadawali mu pytania i mówili o nim tak, jakby go tam w ogóle nie było. Villatoro leżący po jego jednej stronie, Hearne po drugiej, nieżywi albo śpiący. Moja drużyna, pomyślał wtedy. Dwa razy w powietrzu i raz przy lądowaniu jego świat robił się czarny i cudownie biały. Biel była eteryczna i miła, ale za każdym razem wracał dzięki elektrycznym impulsom, które uruchamiały na nowo jego serce. Potem była operacja, lekarze, jasne światła, kolejna operacja, ukłucia igieł wbijanych w przedramiona, gryząca woń środków antyseptycznych i jego własnej krwi, blaszany brzęk nabojów, które wyjmowano z jego ciała i wrzucano do metalowych tacek. Między operacjami pamiętał długą paradę twarzy i głosów. Niektóre znał, innych nie.
Były i takie, których wolałby nie oglądać. Chciał usiąść, żeby przywitać się z ludźmi, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Czasami był w stanie coś powiedzieć i się uśmiechnąć. Zdarzały się jednak chwile, kiedy widział ich i wyraźnie słyszał, jego umysł działał, lecz usta nie chciały się poruszać. Był wtedy na siebie wściekły. Były jednak rzeczy, które pamiętał całkiem wyraźnie. Monicę w wielu różnych strojach i nawet różnie uczesaną, mówiącą mu, żeby wyzdrowiał, nie poddawał się, bo musi żyć, to dla niej bardzo ważne. Szeryfa Careya z kapeluszem w dłoni, tłumaczącego się przed Jessem i chyba w równym stopniu przed samym sobą, mówiącego: „Zbierają podpisy, żeby mnie odwołać, cała ta cholerna dolina. Ale ja zrezygnuję, zanim mnie wyrzucą”. Buddy’ego, który poinformował go, że „nasz dawny szeryf chce odzyskać swoją posadę”. Karen i Briana, Karen potrząsającą głową, jakby po prostu wiedziała, że do tego dojdzie, Briana pocieszającego ją z powodu jej straty, obejmującego ją i delikatnie usiłującego wyprowadzić z pokoju, nim się załamie. Karen mówiącą, że teraz, kiedy Jess został takim bohaterem, nie wie, jak by to zniosła, gdyby umarł, zastanawiającą się na głos, dlaczego nigdy nie popisał się takim heroizmem, kiedy byli razem, mówiącą, że to takie… rozczarowujące. Swojego syna eskortowanego przez Buddy’ego, dotykającego dłoni ojca przez prześcieradło i zaraz cofającego rękę, co musiało być dla niego naprawdę trudne, twierdzącego, że czuje się lepiej i chce wrócić do świata, żeby zobaczyć, czy mu się uda, mówiącego, że tęskni za ranczem i ojcem bardziej, niż sądził. Słysząc to, Jess czuł, jak kraje mu się serce, i myślał jednocześnie, że najlepiej będzie, jeśli jego syn nie dowie się o Monice i Hearnie, najlepiej dla wszystkich zainteresowanych. Lekarzy, którzy pokazywali innym lekarzom, gdzie trafiło go pięć pocisków, i opisywali trajektorię tego, który poczynił największe szkody, łamiąc mu obojczyk, a następnie skręcając w dół, przebijając płuco i wychodząc przez kręgosłup. A także pozostałych: dwóch, które trafiły w udo, powodując w jednym wypadku bardzo obfite krwawienie, jednego, który przeszedł prosto przez szyję, i jednego naprawdę bolesnego, którym oberwał w tyłek, co było przede wszystkim krępujące. Ten postrzał bolał najbardziej, a potem przestał. Trzy zaskakujące wizyty, chociaż kiedy do nich doszło, nie był w ogóle zaskoczony. Fionę Pritzle stającą w progu z kwiatami w ręku, pytającą: „Jak się czujesz, mój ty olbrzymie?”, co słysząc, Jess dostał białej gorączki i cisnął w nią stojącą na nocnej szafce butelką, trafiając w futrynę i oblewając wszystko wodą. Fionę uciekającą w popłochu i pielęgniarki, które przybiegły, żeby go uspokoić, ułożyć na łóżku i przytwierdzić z powrotem rurki do jego ramienia. Jima Hearne’a w dżinsach i kowbojskich butach zamiast garnituru, przepraszającego, że nie udało mu się dotrzeć do miasta. ‒ To chyba nie pierwszy raz, kiedy nie udało mi się utrzymać w siodle ‒ stwierdził. ‒ Jestem z ciebie dumny ‒ odparł Jess. ‒ Próbowałeś. ‒ Jak widać, niezbyt mocno ‒ mruknął nieśmiało Hearne. ‒ Niczego nie pragnąłem bardziej, niż zostać bohaterem. ‒ Jesteś bohaterem. ‒ Nie ‒ odparł ze łzami w oczach Hearne, odwracając wzrok.
‒Zdradziłem Laurę. Żałuję, że nie mogę jeszcze raz powiedzieć, że ją kocham. ‒ Po kilku chwilach się opanował. ‒ Zdradziłem ludzi, którzy mnie podziwiali, i zdradziłem sam siebie. A na koniec nie potrafiłem nawet pomóc Annie i Monice. Chciałbym z nimi pogadać, wszystko wyjaśnić. ‒ To nie jest konieczne ‒ powiedział Jess. ‒ One wiedzą, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Takiego cię zapamiętają. Oddałeś za nie życie. ‒ To chyba nie dosyć. ‒ Czy może być większa ofiara? ‒ zdziwił się Jess. Jim Newkirk przyszedł do jego pokoju po zmroku w bejsbolowej czapce. Wyglądał świetnie, prawdziwy okaz zdrowia.Stanął u wezgłowia łóżka i nie chciał spojrzeć Jessowi w oczy. ‒ Myślałem, że nie żyjesz ‒ mruknął ranczer. Newkirk wyjrzał przez okno. ‒ Nie żyję. Chciałem tylko zobaczyć, jak się czujesz. ‒ Niezbyt dobrze, do cholery. ‒ Lepiej ode mnie. ‒ Życie nie jest usłane różami, prawda? ‒ powiedział Jess. Newkirk miał udręczone spojrzenie. ‒ Jest ciężkie, to jasne. Ale człowiek może przynajmniej ze sobą wytrzymać, jeśli podejmuje odpowiednie decyzje. Jeśli robi to, co uważa za właściwe. Nie wszystko mu się udaje, ale może przynajmniej ze sobą wytrzymać. Jess zasnął i nigdy już nie zobaczył Newkirka. Miał jednak przeczucie, że zobaczy się jeszcze z Hearne’em.
• • • Eduardo Villatoro ubrany w swój brązowy garnitur i poruszający się o kulach przedstawił Jessa żonie Donnie oraz swojej matce. Powiedział, że przyleciały z południowej Kalifornii i zatrzymały się u niego w motelu, ale mieszkają teraz w domu Julie Rodale, żeby dotrzymać jej towarzystwa. ‒ Julie namawia Donnę, żeby zastanowiła się, czyby się tutaj nie przenieść ‒ oświadczył Villatoro, unosząc z niedowierzaniem brwi. ‒ Może nawet to zrobimy. Powinienem się cieszyć z tego, że jestem na emeryturze, nie sądzisz? Może nawet kupię sobie konia. ‒ Wspaniale ‒ odparł z uśmiechem Jess. ‒ Będziemy mieli kolejnego eksgliniarza. Po wyjściu Donny i swojej matki Villatoro poinformował Jessa, że niesłusznie oskarżeni pracownicy wyścigów w Santa Anita zostali zwolnieni. Powiedział również, że FBI wszystko już wie, nawet to, w jaki sposób eksgliniarze pozbyli się zwłok Anthony’ego Rodale’a i Toma Boyda, rzucając je świniom na pożarcie. Potwierdziła to analiza ich odchodów. Villatoro ponownie podziękował Jessowi, że go przed tym uchronił. I dodał, co wydało się Jessowi dziwne, że podziwia go za to, iż patrząc na jakąś górę, zna jej całą historię. Przyszła również Laura Hearne, żona Jima, i przyniosła ze sobą teczkę z napisem
RAWLINS. Wiedziała, że problemy z ranczem Jessa spędzały Jimowi sen z powiek, i uznała, że uczci jego pamięć, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie. Powiedziała, że trochę poszperała w dokumentach. Jej pomysł polegał na tym, by przekazać ranczo stanowi Idaho, pod warunkiem że zostanie nienaruszone. ‒ Biedny Jim ‒ mruknął Jess. ‒ Brakuje mi go. Laurze łzy stanęły w oczach, ale się nie rozpłakała. Byłatwardą kobietą. Ludzie ze wsi bardziej przywykli do cyklu życia i śmierci, doświadczali go codziennie. ‒ Mnie też go brakuje ‒ przyznała. ‒ Zawsze wiedziałam o Monice, mimo że nigdy mi nie powiedział. Nie musiał. Przebaczyłam mu przed wielu laty, ale nigdy mu nie powiedziałam. Teraz tego żałuję. Jess pokiwał głową, myśląc, że Hearne chętnie by się o tym dowiedział, i mając nadzieję, że już o tym wie. Wyjaśnił jej, że przekazanie rancza stanowi Idaho raczej nie wchodzi w grę. Miał lepszy pomysł. Kiedy go przedstawił, uśmiechnęła się szelmowsko i oznajmiła, że pomoże dopracować szczegóły, bo Jim z pewnością życzyłby sobie, żeby to zrobiła. ‒ Żałuję, że umarł z poczuciem winy ‒ dodała później. ‒ To mnie dręczy. ‒ Na samym końcu się go pozbył ‒ zapewnił ją Jess. ‒ Robił to, co należy, i znowu siedział w siodle. Kochał cię. Powiedział mi to. Nie zdradził jej tylko, kiedy Hearne mu to wyjawił. Tym razem się popłakała.
• • • Któregoś dnia obudził się z głową jaśniejszą niż kiedykolwiek, odkąd znalazł się w szpitalu. Ból minął. Wszystko minęło. Nie miał czucia poniżej pasa. Obrócił głowę na poduszce. Słońce wpadało przez okno i grzało mu twarz. Pokój był wypełniony kwiatami i chyba dlatego śniło mu się, że jest w ogrodzie. Na krześle przy łóżku siedziała Annie. ‒ Nie powinnaś być w szkole? ‒ zapytał. Dziewczynka podniosła wzrok. Wydawała się starsza, poważniejsza. ‒ To naprawdę pan? ‒ Tak. ‒ Trudno zgadnąć. Raz pan tu jest, a innym razem pana nie ma. ‒ Jestem tutaj ‒ odparł. ‒ Chyba. Czuł na twarzy promienie słońca i wydawały się realne. Brak bólu z pewnością był realny. ‒ Przychodziliśmy tutaj codziennie przez dwa tygodnie ‒ oznajmiła Annie. ‒ Mama przyprowadza nas po szkole. ‒ Przez dwa tygodnie? Nie miałem pojęcia… Więc to już maj. ‒ Chyba tak. Próbował przypomnieć sobie dni, tygodnie. Nie sposób było ich odróżnić. Pamiętał
twarze, wizyty, wyjaśnienia ze strony żywych i umarłych. Może kiedy odzyska siły, zdoła to wszystko uporządkować. Annie zerknęła w stronę drzwi, a potem wstała i nachyliła się nad Jessem. ‒ Pani Hearne powiedziała nam, co pan zrobił ‒ oświadczyła. Jess wydobył z trudem dłoń spod kołdry i wyciągnął do niej. Zdumiało go, jaka jest patykowata, jakie ma powykręcane i stare palce. Wziął Annie za rękę. Nie miała nic przeciwko. Poczuł, że twarz wykrzywia mu się w uśmiechu. ‒ Co myśli o tym wasza mama? ‒ zapytał. ‒ Nie może w to uwierzyć. Jess parsknął śmiechem i stężał, spodziewając się bólu. ‒ Wcześniej bolało mnie, kiedy się śmiałem ‒ rzekł zaskoczony. ‒ Teraz nie boli. ‒ Dlaczego pan to zrobił? ‒ chciała wiedzieć Annie. ‒ Bo jesteś twarda ‒ odparł. ‒ Potrafisz to zrobić. Dasz sobie radę. Annie pokiwała głową. Nie było sensu się o to spierać. ‒ Więc się ze mną zgadzasz ‒ podsumował Jess. ‒ Annie! ‒ rozległ się głos Moniki, która stanęła zarumieniona w progu. ‒ Przepraszam, Jess ‒ powiedziała. ‒ Wiesz, jaka jest Annie ‒ dodała, piorunując wzrokiem córkę, która się uśmiechnęła. Jess popatrzył na nią. Miło było ją znowu widzieć. ‒ Nie jest w ciemię bita ‒ odezwał się grubym głosem. ‒ Jess, musimy porozmawiać o tym, co postanowiłeś. Laura Hearne wyjaśniła, na czym to polega. Biorąc pod uwagę okoliczności, jest prawdziwym aniołem. Twierdzi, że udzieli nam wszelkiej możliwej pomocy, dokładnie tak, jak zrobiłby to Jim. To wspaniała kobieta. ‒ Zgadzam się ‒ odparł Jess. ‒ Ale nadal nie rozumiem dlaczego. Jess pokiwał głową. ‒ Annie wie ‒ powiedział, spoglądając na jej córkę, która skinęła głową, jakby mieli jakiś wspólny sekret. ‒ Może będziesz chciał to jeszcze przemyśleć, kiedy wyzdrowiejesz ‒ dodała Monica. ‒ Jesteś nieźle pokiereszowany. Chciał powiedzieć, że nie chodzi tylko o to. Opuścił wzrok i spojrzał na zarys swojego ciała pod kołdrą, na odznaczające się pod nią kolana i tułów. Chciałby zobaczyć zdrowszą wersję samego siebie, lecz raczej się na to nie zanosiło. Annie nadal ściskała jego dłoń. ‒ Tak jak powiedziała ci Laura, nie dbam, co z tym zrobisz, pod warunkiem że na tym skorzystasz, Annie ‒ oznajmił. ‒ Możesz je sprzedać deweloperom, możesz podzielić na mniejsze działki. Jim miał kilka dobrych pomysłów, jak zachować większość rancza. Był bystrym facetem i Laura też jest bystra. Ty i twoja mama powinnyście słuchać tego, co ma do powiedzenia.
Annie zaczerwieniła się i przewróciła oczyma. ‒ Jezu ‒ mruknęła. Monica podeszła do łóżka i położyła dłonie na jej ramionach. ‒ W tym momencie Annie niełatwo to zrozumieć ‒ powiedziała. ‒ Ja sama nie mogą w to uwierzyć. Kiedy wydobrzejesz, na pewno zmienisz zdanie ‒ dodała, cicho chichocząc. Jess wyciągnął rękę i odsunął kosmyk włosów z twarzy Annie. Miała łzy w oczach. Rozumiała. Poczuł się nagle wyczerpany i szczęśliwy, jakby zjadł obfity posiłek w środku dnia. Czuł, jak ogarnia go sen i przenosi w jakieś ciemne, spokojne miejsce. Kiedy otworzył oczy, było ponownie jasno, a on jechał na Chile, miał mocne i pewne nogi, słońce wisiało wysoko na bezchmurnym niebie i w powietrzu unosił się zapach sosen i bydła.