ANDREA CAMILLERI
OBIETNICA
KOMISARZA
MONTALBANO
Przełożył Krzysztof Żaboklicki
Okropna, wstrętna noc. Bez przerwy rzucał się, przewracał z
boku na bok...
3 downloads
6 Views
ANDREA CAMILLERI
OBIETNICA
KOMISARZA
MONTALBANO
Przełożył Krzysztof Żaboklicki
Okropna, wstrętna noc. Bez przerwy rzucał się, przewracał z
boku na bok, budził i zasypiał, wstawał i kładł się z powrotem. I to
nie dlatego, że objadł się na kolację polipami w gęstym sosie czy
smażonymi sardelami, co byłoby przynajmniej jakimś
usprawiedliwieniem tej strasznej bezsenności. Skądże, wręcz
przeciwnie, nawet tak nie mógł się pocieszyć. Poprzedniego
wieczoru żołądek całkiem mu się skurczył, a on nie byłby w stanie
przełknąć źdźbła trawy. Sprawiły to czarne myśli, które go opadły,
kiedy usłyszał pewną wiadomość w ogólnokrajowym dzienniku
telewizyjnym. „Tonącemu kamieniem w łeb" - brzmiało ludowe
powiedzenie, odnoszące się do biedaka dotkniętego długim
szeregiem nieszczęść. A jemu, który już od kilku miesięcy pływał
jak straceniec we wzburzonym morzu i czuł się chwilami, jakby
szedł na dno, ta wiadomość wydała się rzeczywiście ciosem
zadanym kamieniem w samą głowę, i to tak mocno, że pozbawiony
resztki sił zaczął tracić przytomność.
Spikerka powiedziała z całkowicie obojętną miną, że w związku z
dochodzeniem w sprawie wtargnięcia policji do szkoły imienia Diaza
podczas spotkania G8 w Genui tamtejsza prokuratura doszła do
wniosku, iż dwa koktajle Mołotowa, znalezione w budynku,
podrzucili sami policjanci w celu uzasadnienia interwencji.
Okazało się także - dodała spikerka - że funkcjonariusz, który w
trakcie tejże akcji został jakoby przez jednego z antyglobalistów
zaatakowany nożem, w rzeczywistości skłamał; sam rozciął na
sobie mundur, aby dowieść, jak bardzo niebezpieczni są ci chłopcy
i dziewczęta, którzy - jak stopniowo wychodziło na jaw - w owej
szkole spokojnie sobie spali.
Po wysłuchaniu tego wszystkiego Montalbano pół godziny
siedział w fotelu przed telewizorem niezdolny do myślenia,
ogarnięty wściekłością i wstydem, zlany potem. Zabrakło mu
nawet siły na to, by wstać i podejść do długo dzwoniącego
telefonu. Dość było zastanowić się trochę nad tymi wiadomościami
- które prasa i telewizja, zgodnie z intencjami rządu, podawały
nadzwyczaj wstrzemięźliwie - aby wyrobić sobie jasny pogląd na
sprawę: w Genui jego towarzysze i koledzy dokonali po cichu
nielegalnego aktu przemocy, swojego rodzaju przemyślanej
zemsty, fabrykując na dodatek fałszywe dowody. Przypominało mu
to odległe już w czasie wyczyny policji faszystowskiej albo
policjantów ministra Scelby.
Kiedy zdecydował się wreszcie pójść spać i właśnie wstawał z
fotela, natrętny telefon znowu się rozdzwonił.
Montalbano mechanicznie podniósł słuchawkę. Livia.
- Salvo! Boże, ile razy do ciebie dzwoniłam! Zaczęłam się
niepokoić! Nic nie słyszałeś?
- Słyszałem, ale nie miałem ochoty odebrać. Nie wiedziałem,
że to ty.
Co robiłeś?
Nic. Myślałem o tym, co powiedzieli w telewizji.
O wydarzeniach w Genui?
- Tak.
Aha. Ja też oglądałam dziennik.
Przerwa. I dalej:
Chciałabym teraz być z tobą. Chcesz, żebym jutro wsiadła do
samolotu? Porozmawiamy sobie spokojnie. Zobaczysz, że...
Livio, nie ma już o czym rozmawiać. Mówiliśmy o tym dosyć
w ostatnich miesiącach. Tym razem podjąłem poważną decyzję.
- Jaką?
Podaję się do dymisji. Idę jutro do kwestora i podaję się do
dymisji. BonettiAlderighi będzie uszczęśliwiony.
Livia nie zareagowała od razu. Komisarzowi wydało się, że
przerwano połączenie.
Halo, Livio? Jesteś tam?
Jestem. Słuchaj, Salvo, moim zdaniem, odchodząc w ten
sposób, popełniasz bardzo duży błąd.
- Odchodząc w jaki sposób?
- Wściekły i rozczarowany. Chcesz odejść z policji, ponieważ
czujesz się jak ktoś zdradzony przez osobę, której najbardziej ufał.
A więc...
- Livio, ja nie c z u j ę się zdradzony. Ja z o s t a ł e m
zdradzony. Nie chodzi o uczucia. Swój zawód wykonywałem
zawsze uczciwie, jak porządny człowiek. Kiedy obiecałem coś
przestępcy, dotrzymywałem słowa. Dlatego mnie szanują. W tym
była moja siła. Ale teraz jestem wstrząśnięty, ogarnia mnie wstręt!
-Nie krzycz, proszę cię - powiedziała Livia drżącym głosem.
Montalbano nie słyszał jej. Coś dziwnie w nim zaszumiało,
jakby zagotowała mu się w żyłach krew.
- Nie sfabrykowałem dowodów nawet przeciw najgorszemu
zbójowi! Nigdy! Gdybym to zrobił, zniżyłbym się do jego
poziomu! Wtedy naprawdę mój zawód gliny stałby się obrzydliwy!
Livio, wyobrażasz sobie? Najścia na tę szkołę i sfabrykowania
fałszywych dowodów dopuścili się nie jacyś ciemni i brutalni
posterunkowi, tylko kwestorzy i wice- kwestorzy, szefowie ostrego
pogotowia i tak dalej!
Dopiero wtedy zrozumiał, że dochodzący ze słuchawki odgłos
to szloch Livii. Odetchnął głęboko.
-Livio?
-Tak.
-Kocham cię. Dobranoc.
Odłożył słuchawkę. Potem zaczęła się ta okropna noc.
Tak naprawdę Montalbano czuł się zakłopotany już od dawna,
odkąd zobaczył w telewizji premiera, który chodzi tu i tam po
genueńskich uliczkach, przestawia wielkie, wypełnione ziemią
misy na kwiaty i nakazuje zdejmować wiszące na balkonach i w
oknach gacie, podczas gdy jego minister spraw wewnętrznych
podejmuje środki ostrożności pasujące bardziej do wojny domowej
niż do spotkania szefów rządów: stalowe siatki uniemożliwiające
wstęp na pewne ulice, plombowanie studzienek kanalizacyjnych,
zamykanie granic i niektórych stacji kolejowych, patrolowanie
morza, a nawet instalację baterii pocisków rakietowych. Nadmiar
przedsięwzięć obronnych tak oczywisty - pomyślał komisarz - że aż
zakrawający na swojego rodzaju prowokację. Później zdarzyło się
to, co się zdarzyło: poniósł śmierć jeden z demonstrantów, ale
sprawą chyba najpoważniejszą było postępowanie kilku oddziałów
policji, które obrzucały
granatami z gazem łzawiącym pokojowo nastawionych
manifestantów, zamiast zająć się dokazującymi bez przeszkód
rozrabiakami, tak zwanymi blach bloc. No i potem ta niesłychanie
przykra historia ze szkołą Diaza, wyglądająca nie na akcję
policyjną, ale na ponury akt przemocy, dokonany w celu
zaspokojenia tłumionej żądzy zemsty.
W trzy dni po zakończeniu spotkania G8, kiedy w całych
Włoszech toczyły się gwałtowne spory na ten temat, Montal- bano
przyszedł późno do biura. Zaledwie wysiadł z samochodu,
spostrzegł dwóch malarzy bielących wapnem boczną ścianę
komisariatu.
- Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! - zawołał Ca-
tarella, jak tylko ujrzał go w progu. - Głupoty nam powypisywali w
nocy!
Montalbano nie zrozumiał od razu.
- Kto powypisywał?
- Nie jest mi wiadomo, kto to napisał osobiście we własnej
osobie.
Co, do cholery, ten Catarella chciał właściwie powiedzieć?
- List anonimowy?
- Nie, panie komisarzu, nie naminowy, ale naścienny. Właśnie
z powodu tej naścienności Fazio wcześnie rano sprowadził
malowników, żeby zamalowali.
Komisarz pojął wreszcie, skąd ci dwaj malarze.
- Co tam było napisane?
Catarella zarumienił się gwałtownie i spróbował uniku.
- Czarnym sprejem wypisali wulgarności.
- No dobrze, co napisali?
- Podłe gliny - odpowiedział Catarella ze spuszczonymi
oczami.
- Nic więcej?
- Napisali jeszcze: mordercy. Podłe gliny, mordercy.
- Catarella, czemu tak się tym przejmujesz?
Odniósł wrażenie, że policjant zaraz się rozpłacze.
- Bo tu u nas nikt nie jest ani podły, ani morderca,
zaczynając od pana, panie komisarzu, a kończąc na mnie, co jestem
piątym kołem u wozu.
Montalbano poklepał go po ramieniu dla dodania otuchy i
skierował się do swojego gabinetu.
Catarella jeszcze za nim zawołał:
Ach, panie komisarzu! Zapomniałem, stało też napisane:
wstrętni rogacze.
No tak, czy można sobie wyobrazić, by na Sycylii w ob- raźłiwym
napisie brakowało słowa „ rogacz"? To słowo jest znakiem
firmowym, typowym przejawem tak zwanej sycyłij- skości.
Zaledwie usiadł, do jego gabinetu wszedł Mimi Augełło. Był
świeży jak ćwiartka kurczaka, twarz tchnęła mu spokojem i
pogodą.
Jest coś nowego? - spytał.
Wiesz, co nam w nocy wypisali na ścianie?
Tak, Fazio mi powiedział.
Nie sądzisz, że to coś nowego?
Mimi spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Żartujesz czy mówisz poważnie?
Mówię poważnie.
To mi odpowiedz z ręką na sercu. Myślisz, że Livia
przyprawia ci rogi?
Teraz Montalbano popatrzył ze zdziwieniem naAugella.
Co ci, cholera, przychodzi do głowy?
- Więc nie jesteś rogaczem. I nie sądzę, że Beba robi go ze
mnie. Przejdźmy do następnego słowa - podły. Ja usłyszałem je od
dwóch lub trzech kobiet. Ciebie moim zdaniem nikt tak nigdy nie
nazwał, więc to słowo cię nie dotyczy. Morderca - nie ma o czym
mówić. No i?
- Jakiś ty dowcipny, Mimi. Rozumujesz logicznie, jakbyś
rozwiązywał krzyżówki.
- Wybacz, Salvo, czy to pierwszy raz nazywają nas
kanaliami, skurwysynami i mordercami?
- Tyle że teraz mają przynajmniej częściowo rację.
- Tak uważasz?
- Właśnie tak. Wytłumacz mi, dlaczego zachowaliśmy się w
ten sposób w Genui, przecież od lat do niczego takiego nie
dochodziło.
Mimi popatrzył na niego spod prawie całkiem opuszczonych
powiek.
- Co to, to nie - powiedział komisarz. - Odpowiedz mi
słowami, nie tym twoim spojrzeniem gliny.
- Dobrze. Ale zanim zacznę: nie mam najmniejszego zamiaru
się z tobą kłócić. Zgoda?
- Zgoda.
- Wiem, co cię gryzie. Że wszystko to, co się wydarzyło, ma
związek z rządem, któremu nie ufasz i któremu jesteś przeciwny.
Uważasz, że zamieszani są w to ludzie będący dzisiaj u władzy.
- Mimi, wybacz. Czytałeś gazety? Oglądałeś telewizję?
Powiedzieli mniej lub bardziej jasno, że w lokalach genueńskiej
policji były wtedy osoby, których nie powinno tam być.
Ministrowie, posłowie, wszyscy z tej samej partii. Partii, która
zawsze powoływała się na porządek i poszanowanie prawa. Ale
zrozum mnie dobrze, Mimi: na jej porządek, najej prawo.
- I co to znaczy?
- Znaczy, że część policji, ta najbardziej krucha, która uważa
się pewno za najsilniejszą, poczuła się chroniona, bezkarna. No i
zaczęła hulać. To najlepsza z hipotez.
-Jest jeszcze jakaś gorsza?
- Oczywiście. Taka, że posłużyli się nami jak marionetkami
ludzie, którzy chcieli przeprowadzić coś w rodzaju próby.
-Jakiej próby?
- Takiej, która pozwoli im się przekonać, jak społeczeństwo
zareaguje na użycie siły, kto będzie za, kto przeciw. Na szczęście
niezbyt im się to udało.
-No, no - powiedział z powątpiewaniem Augello.
Montalbano postanowił zmienić temat.
- Co u Beby?
- Nie najlepiej. Ma trudną ciążę, więcej leży w łóżku, niż
chodzi, ale lekarz mówi, że nie ma powodu do obaw.
Dzięki kilometrowym samotnym spacerom wzdłuż mola,
długim posiedzeniom na skale płaczu i doprowadzającym mózg do
stanu wrzenia rozmyślaniom o wypadkach w Genui, a także dzięki
pochłanianiu różnego rodzaju pestek i jadalnych nasion o łącznej
wadze kwintala oraz nocnym rozmowom telefonicznym z Livią,
rana, którą komisarz w sobie nosił, zaczynała się zabliźniać, kiedy
nadeszła niespodzianie wiadomość o innym pięknym wyczynie
policji, tym razem w Neapolu. Aresztowano grupę funkcjonariuszy,
którzy zabrali ze szpitala kilku przebywających tam pod opieką
lekarską manifestantów podejrzanych o dokonywanie aktów prze-
mocy; po przewiezieniu na komisariat zatrzymanych skopano i
zbito, obsypując ich gradem przekleństw i wyzwisk. Mont- albana
jednak najbardziej wzburzyła reakcja innych policjantów na
aresztowanie kolegów: część z nich w dowód solidarności przykuła
się łańcuchami do bramy kwestury, inni zorganizowali uliczną
demonstrację, odezwały się związki zawodowe, zgotowano
triumfalne przyjęcie przybyłemu do Neapolu wicekwestorowi,
który w Genui skopał leżącego na ziemi manifestanta. Ci sami
politycy, którzy zjechali do Genui podczas spotkania G8, stanęli też
na czele tej osobliwej (dla Montalbana zresztą nie tak bardzo)
rebelii części sił bezpieczeństwa publicznego przeciw sędziom
nakazującym areszt. Tego Montalbano nie mógł już znieść, kęs był
zbyt gorzki, aby go przełknąć. Pewnego ranka zaraz po przyjściu
do pracy zatelefonował do Lattesa, szefa gabinetu kwestora w
Montelu- sie. W pół godziny później Lattes zawiadomił go za
pośrednictwem Catarelli, że kwestor gotów jest go przyjąć
punktualnie w południe. Pracownicy komisariatu, zdolni rozpoznać
nastrój szefa ze sposobu, w jaki się poruszał, wchodząc rano do
biura, pojęli od razu, że sprawy źle stoją. Dlatego siedzącemu w
swoim pokoju komisarzowi cały lokal wydał się pusty: żadnych
rozmów, w ogóle żadnych odgłosów. Zaledwie ktoś się pojawił,
strzegący wejścia Catarella wybałuszał oczy, kładł palec na
wargach i nakazywał: - Pssst.
I wszyscy wchodzący do komisariatu mieli takie miny, jakby szli
na czuwanie przy zmarłym.
Około dziesiątej do gabinetu Montalbana dyskretnie zapukał i
wszedł- po otrzymaniu pozwolenia - Mimi Augello. Był tak
zmieniony na twarzy, że komisarz w pierwszej chwili się
zaniepokoił.
- CouBeby?
- Wszystko w porządku. Czy mogę usiąść?
- Oczywiście.
- Mogę zapalić?
- Naturalnie, byle tylko nie zobaczył cię minister.
Augello zapalił papierosa, zaciągnął się i długo trzymał dym w
płucach.
- Słuchaj, możesz zrobić wydech, pozwalam ci - powiedział
Montałbano.
Mimi spojrzał na niego zaskoczony.
- Widzisz - mówił dalej komisarz - wyglądasz mi dziś na
Chińczyka. Prosisz mnie o pozwolenie w sprawie każdego
głupstwa. O co chodzi? Trudno ci powiedzieć to, z czym
przyszedłeś?
- Tak - przyznał Augello.
Zgasił papierosa, poprawił się na krześle, odetchnął i zaczął:
- Salvo, wiesz, że zawsze uważałem cię za ojca...
- Kto ci to powiedział?
- Co takiego?
- Tę historię o mnie, że jestem twoim ojcem. Jeśli to była
twoja matka, to cię nabrała. Między tobą a mną jest piętnaście lat
różnicy, ja rzeczywiście mogłem się pospieszyć, ale żebym jako
piętnastolatek...
- Salvo, ja nie powiedziałem, że jesteś moim ojcem. Po-
wiedziałem, że uważam cię za ojca.
- I źle zacząłeś. Przestań bzdurzyć o ojcu, synu i duchu
świętym i mów, co chcesz powiedzieć. A potem spieprzaj, bo
dzisiaj nie pora na gadanie.
- Dlaczego zgłosiłeś się na rozmowę do kwestora?
- Kto ci to powiedział?
- Catarella.
- Już ja mu pokażę.
- Nic mu nie pokażesz, najwyżej pokażesz mnie. To ja
kazałem Catarelli, żeby mnie zawiadomił, jeśli będziesz się
kontaktował z BonettiAlderighim. Spodziewałem się, że prędzej
czy później to zrobisz.
- No i co dziwnego w tym, że ja, komisarz, chcę rozmawiać z
moim zwierzchnikiem?
- Salvo, ty BonettiAlderighiego nie lubisz, nie znosisz go.
Nawet gdyby był księdzem i przyszedł dać ci rozgrzeszenie przed
śmiercią, wstałbyś z łóżka i przepędził go kopniakiem. Jasno
mówię, prawda?
- Mów, jak sobie chcesz.
- Ty chcesz odejść.
- Trochę urlopu dobrze by mi zrobiło.
- Salvo, nie udawaj. Chcesz złożyć dymisję.
- A co, może mi nie wolno? - wybuchnął Montalbano,
unosząc się na krześle, jakby chciał wstać.
Na Augellu nie zrobiło to wrażenia.
- Naturalnie, że ci wolno. Ale najpierw muszę dokończyć z
tobą pewną rozmowę. Pamiętasz? Powiedziałeś mi, że coś
podejrzewasz.
- Co podejrzewam?
- Że wypadki w Genui zostały sprowokowane przez poli-
tyków, którzy w jakiś sposób zagwarantowali bezkarność tym źle
postępującym policjantom. Przypominasz sobie?
- Tak.
- Otóż ja chciałbym ci przypomnieć, że to, do czego doszło
w Neapolu, zdarzyło się za rządów centrolewicy, a więc przed
spotkaniem G8. Tyle że dowiedzieliśmy się o tym później. No i co
teraz powiesz?
- Powiem, że to jeszcze gorzej. Myślisz, Mimi, że się nad
tym nie zastanawiałem? To znaczy, że sprawa jest jeszcze
poważniejsza.
- Dlaczego?
- Bo cały ten brudjest w nas samych.
- A ty dopiero dzisiaj dokonujesz tego pięknego odkrycia ?
Ty, który tyle się naczytałeś? Jeśli chcesz odejść, to idź. Ale nie
teraz. Odejdź z powodu przemęczenia, odejdź na emeryturę
dlatego, że ci dokuczają hemoroidy, albo dlatego, że przestał ci
działać mózg, ale nie teraz, tylko nie teraz.
- No, a dlaczego?
- Bo to byłaby obraza.
- Kogo bym obraził?
- Na przykład mnie. Jestem kobieciarzem, ale porządnym
człowiekiem Catarellę, który jest aniołem. Fazia, któremu nic nie
można zarzucić. Wszystkich tutaj, w naszym komisariacie.
Kwestora BonettiAlderighiego, który jest kamorystą i formalistą,
ale w gruncie rzeczy nie jest taki zły. Wszystkich swoich kolegów,
których szanujesz i którzy są też twoimi przyjaciółmi. Ogromną
większość ludzi, którzy pracują w policji i nie mają nic wspólnego
z grupką łajdaków niższej i wyższej rangi. Odszedłbyś, trzaskając
im drzwiami w twarz. Zastanów się nad tym. Do widzenia.
Wstał, otworzył drzwi i wyszedł.
O wpół do dwunastej Montalbano zlecił Catarelli połączyć
się z kwesturą i oznajmił Lattesowi, że nie stawi się u pana
kwestora, bo to, co mu chciał powiedzieć, nie ma już żadnego, ale
to żadnego znaczenia.
Po tej rozmowie poczuł potrzebę odetchnięcia morskim
powietrzem. Mijając centralkę, odezwał się do Catarelli:
- A teraz biegnij do wicekomisarza Augella i donieś.
Catarella spojrzał na niego oczami zbitego psa.
- Panie komisarzu, dlaczego pan chce mnie obrazić?
Obrazić. Wszyscy uważali, że ich obraża, a on nie miał
Był tak zdenerwowany, że nie mógł już uleżeć w łóżku.
Rozmyślał ciągle o słowach, które wymienił z Mimi w ciągu
ostatnich dni. Ale zakomunikował już przecież swoją decyzję
Livii, sprawa była przesądzona. Spojrzał w okno, sączyło się z
niego nikłe światło. Na zegarku prawie szósta. Wstał, otworzył
okiennice. Na wschodzie, w mglistej jasności mającego ukazać się
za chwilę słońca, widniały arabeski lekkich, niezapowiadających
deszczu chmur. Morze marszczyło się odrobinę w porannej bryzie.
Wypełniając sobie płuca powietrzem, poczuł, że za każdym
oddechem pozbywa się kawałka tej okropnej nocy. Poszedł do
kuchni, nastawił kawę i w oczekiwaniu, aż się zagotuje, otworzył
drzwi na werandę.
Przy nie najlepszej jeszcze widoczności plaża wydawała się -
przynajmniej tak daleko, jak sięgał wzrok - całkowicie pusta: ani
ludzi, ani zwierząt. Wypił jedną po drugiej dwie filiżanki kawy,
włożył kąpielówki i zszedł na plażę. Piasek był mokry i twardy,
poprzedniego wieczoru spadł chyba duży deszcz. Montalbano
zbliżył się do morza, wyciągnął stopę. Woda wydała mu się
znacznie mniej lodowata, niż sobie wyobrażał. Zagłębiał się
powoli, czując chwilami na grzbiecie nieprzyjemny dreszcz.
Właściwie dlaczego - zastanowił się w pewnym momencie - będąc
już dobrze po pięćdziesiątce, mam jeszcze ochotę na takie
wygłupy? Mogę nabawić się przeziębienia, będę potem przez
tydzień kichać, z otępiałą głową.
Zaczął jednak płynąć, wolno wyrzucając ramiona. Silny
zapach morza wciskał mu się w nozdrza, przypominał szampana. I
rzeczywiście Montalbano prawie się upił, bo płynął i płynął, z
głową wreszcie opróżnioną z myśli. Cieszyło go, że zamienił się
jakby w poruszaną mechanizmem lalkę. O tym, że jest
człowiekiem, przypomniał mu niespodzianie gwałtowny skurcz w
łydce lewej nogi.
Zaklął, obrócił się na wznak i jakiś czas leżał nieruchomo. Ból
był tak silny, że zmusił go do zaciśnięcia zębów, ale prędzej czy
później powinien z wolna ustąpić. Te przeklęte skurcze dokuczały
mu coraz częściej od dwóch, trzech lat. Zapowiedź czającej się za
rogiem starości? Prąd unosił go powoli. Ból zaczął mijać,
Montalbano mógł już wykonać ramionami dwa ruchy w kierunku
brzegu. Za drugim razem uderzył w coś prawą ręką.
Wystarczył ułamek sekundy, aby zrozumiał, że tym czymś
była ludzka stopa. Ktoś kołysał się na wodzie tuż przed nim, udając
nieżywego, a on go nie zauważył.
- Przepraszam - powiedział natychmiast, obracając się na
brzuch.
Kołyszący się przed nim człowiek nie odpowiedział. Niczego
nie udawał, był martwy. I wyglądało na to, że już od
dawna.Zaskoczony Montalbano zaczął krążyć wokół trupa, starając
się nie burzyć wody ruchami kończyn. Było już dosyć jasno, skurcz
przeszedł. Ten umarlak na pewno nie był świeży, musiał się
znajdować w wodzie od dłuższego czasu, bo do kości przylegało
już niewiele ciała, a głowa zamieniła się właściwie w trupią
czaszkę. Czaszkę z włosami z wodorostów. Lewa noga była prawie
oderwana od ciała. Morze i ryby sprawnie oporządziły biedaka -
rozbitka albo nielegalnego przybysza, którego głód i rozpacz
zmusiły do próby potajemnej emigracji, aby tak właśnie skończył,
wyrzucony za burtę przez wstrętniejszego i bezwzględniejsze- go
od innych handlarza niewolnikami. Trup musiał tu dotrzeć ze
znacznej odległości. Czy to możliwe, aby przez tyle dni, kiedy to
unosił się na wodzie, nie zauważono go z jakiegoś kutra, z jakiejś
łodzi? Chyba nie. Ktoś bez wątpienia go zauważył, ale ten ktoś
hołdował już nowej, rozpowszechnionej moralności, według której
jeśli potrącisz czło...