Chmielewska Joanna M Sukienka z mgieł Dorocie Aldonie z podziękowaniem za rogaliki, przegadane noce i to, co między słowami... Weronikę wychowały koty...
15 downloads
20 Views
876KB Size
Chmielewska Joanna M Sukienka z mgieł
Dorocie Aldonie z podziękowaniem za rogaliki, przegadane noce i to, co między słowami...
Weronikę wychowały koty. Iris, Mores, Esmeralda, Barnaba, Diki... W jej domu koty były zawsze. Najwcześniejsze wspomnienie Weroniki to Iris — chuda, czarna kotka zwinięta w kłębek na fotelu tuż obok łóżeczka, tak blisko, że wystarczyło wysunąć rękę przez szczebelki, żeby dotknąć miękkiego futerka i już nie tylko słyszeć, ale też poczuć palcami mruczenie, to mruczenie, które sprawiało, że oczy zamykały się same, a Weronice wcale nie chciało się ich otwierać, bo było jej tak dobrze... Czasami Iris wskakiwała do łóżeczka i wtedy było jeszcze lepiej. Zanurzona w ciepłą miękkość dziewczynka nie wiedziała już, czy to mruczy Iris, czy też kotka jakimś cudownym sposobem nauczyła mruczeć i ją. Na fali tego mruczenia Weronika unosiła się gdzieś w błogość nieopisaną i nawet kiedy chciało jej się siku, nie ruszała się, żeby nie spłoszyć Iris. Kiedyś się przez to posikała. Zmoczyła łóżko. Tak bardzo bała się, że mama będzie krzyczeć. Bo chociaż Weronika ciągle jeszcze spała w dziecięcym łóżeczku, to przecież już od dawna chodziła bez pieluchy. Mama nie gniewała się jednak wcale, tylko zbadała ją, tak jak badała swoich pacjentów — dotykając czoła, sprawdzając, czy nie ma gorączki, macając brzuch. Potem kazała nasikać do słoiczka i spytała, czy nic ją nie boli, a Weronika żałowała, że nie, bo może gdyby coś bolało, to mama siedziałaby z nią i wcale nie poszła do pracy. „Może zbadają to siku w słoiczku i znajdą tam coś takiego, że mama będzie musiała zostawić swoich pacjentów i pobędzie ze mną w domu” — myślała z nadzieją. I wyobrażała sobie, że pójdzie z mamą na spacer, a potem mama poczyta jej książkę i wreszcie nigdzie nie będzie się spieszyć. Ale niestety nic nie znaleźli, mama powiedziała, że Weronika jest całkiem zdrowa i poszła do pracy jak zwykle, a ona została z panią Czesią czy z panią Kasią, a może to była pani Halinka, tego nie pamiętała; bo te panie, które miały się nią opiekować, zmieniały się bardzo często i właściwie wcale się nią nie zajmowały, tylko ciągle
malowały paznokcie albo oglądały telewizję i napominały, żeby nie rozrzucała zabawek, bo potem trzeba je sprzątać. I żeby bawiła się ciszej, bo telewizora nie słychać. Opiekunki Weroniki ciągle się zmieniały. Iris była zawsze. Iris, która podobno kiedyś, gdy całkiem maleńka Weronika zakwiliła, próbowała jej podsuwać swoje sutki do ssania; Iris, która słysząc płacz Weroniki, szła po jej mamę i ciągnęła ją za spódnicę; Iris, która nie spieszyła się do żadnych pacjentów, nigdy nie malowała paznokci, nie oglądała telewizji i zawsze miała czas dla Weroniki — bawiła się z nią w chowanego, goniła kłębek włóczki lub dmuchnięte przez dziewczynkę piórko, oblizywała jej wysmarowane masłem palce i stłuczone kolana. Iris była zawsze... chociaż miała też swoje kocie sekrety i czasami znikała z domu na kilka godzin. Weronika bała się wtedy, że coś jej się stanie albo znajdzie sobie jakąś inną dziewczynkę do kochania i już nigdy nie wróci. Ale Iris wracała. Wracała pachnąca tajemnicą, odrobinę obca — i chwilę trwało, zanim oswoiły się ze sobą na nowo. Weronika zazdrościła jej tych wypraw i czasami marzyła, że zmienia się w kota i biegają z Iris po lesie, wskakują na drzewa, gonią motyle, tarzają się w trawie i rozmawiają po kociemu. I nie ma już między nimi żadnych tajemnic, a Weronika nie musi siedzieć z panią Czesią czy z panią Kasią albo z panią Irenką i czas do powrotu mamy nie dłuży się już tak strasznie. I może wybiegać za furtkę i chodzić gdzie chce, i nikt nie każe jej być cicho, żeby nie przeszkadzać pacjentom, tym pacjentom, którzy przychodzą do gabinetu do mamy i taty, kiedy rodzice wracają z pracy w szpitalu, i zabierają rodzicom czas. I już zupełnie nie wystarcza go dla Weroniki. A nawet kiedy kolejka pacjentów zniknie wreszcie spod drzwi, rodzice ciągle jeszcze o nich rozmawiają i Weronika w ogóle nie ma szans, żeby cokolwiek powiedzieć. Potem mycie, szybki buziak na dobranoc i do łóżka. Czasami udaje się zatrzymać mamę albo tatę na dłużej, ale przeważnie mówią, że są zmęczeni i jutro rano znowu muszą iść do pracy, i żeby Weronika poczekała na niedzielę. Weronika czeka więc niecierpliwie na tę niedzielę, a potem okazuje się, że któreś z
rodziców ma dyżur i nie pojadą wszyscy razem do kina. Gdyby mogła zmieniać się w kota, to tyle ciekawych rzeczy by się działo, że może nie myślałaby bez przerwy, kiedy ci rodzice wreszcie wrócą. I gdyby była kotem, to schowałaby się pod tą wielką szafą w gabinecie i popatrzyłaby, co tata i mama robią tam tak długo z tymi pacjentami. „Ale to byłoby fajne” — myślała Weronika, a leżąca na jej kolanach Iris mruczała coś po swojemu i dziewczynka nie miała pojęcia, czy kotka zgadza się z nią, czy nie. Iris... To dla Iris Weronika nauczyła się mówić „r”, bo denerwowała się, że nie może dobrze wymówić imienia kotki. Ćwiczyła wytrwale, męcząc „czarną krowę w kropki bordo” czy też raczej „czalną klowę w klopki boldo” wiele razy dziennie, a kiedy wreszcie wyszło jej to „r”, pobiegła nie do mamy, nie do taty, tylko do Iris właśnie i wymawiała jej imię z nabożeństwem, powtarzając: — Iris, Iris, Iris, zobacz, już umiem. A Iris najwidoczniej zrozumiała, ile to dla niej znaczy, bo wskoczyła dziewczynce na kolana i mruczała tak pięknie, tak pięknie jak jeszcze nigdy i siedziała jej na kolanach długo, bardzo długo, a Weronika głaskała kotkę, szepcząc cichutko: — Iris... Iris... I siedziałyby tak jeszcze dłużej, gdyby mama nie zawołała Weroniki na kolację. Miska Iris też była pełna, ale kotka nawet do niej nie podeszła, tylko wyciągnęła się pod stołem, opierając łepek o stopy dziewczynki, i dzięki temu Weronice było tylko trochę smutno, gdy mama nie zauważyła, że powiedziała: „Chcę chleba z serem”. Powiedziała „serem”, a nie „selem”, ale mama tego nie zauważyła. Tata też nie. Nie zauważyli tego, chociaż w czasie tej kolacji jeszcze kilka razy prosiła o ser. Jeden plasterek zjadła sama, a resztę ukradkiem wsunęła pod stół, prosto do pyszczka kotki. Oprócz Iris był jeszcze Mores, pręgowany kocur z nadszarpniętym uchem, który przybłąkał się, kiedy Weronika dobrze już wymawiała „r”, a jej dziecięce łóżeczko zastąpił śliczny pomarańczowy tapczanik. Weronika doskonale pamiętała ten dzień, kiedy rodzice zabrali ją
do sklepu meblowego i zobaczyła ten tapczanik stojący samotnie w sklepowym kącie. I była pewna, że czeka tu właśnie na nią. Nie chciała oglądać żadnego innego, chociaż tata mówił, że ten drugi, granatowy, byłby praktyczniejszy, i że może w innym sklepie znajdą jeszcze lepszy, że trzeba najpierw zobaczyć, a nie tak od razu kupować. Ale Weronika uparła się i już! Uparła się, chociaż pragnęła, żeby ten dzień bardziej świąteczny niż niedziela trwał jak najdłużej — ten dzień, kiedy rodzice zostawili wreszcie pacjentów, mama trzymała Weronikę za rękę, a tata pytał, pod którą ścianą w swoim pokoju chciałaby postawić nowy tapczanik. Rozmawiali z nią! Nareszcie z nią rozmawiali, chociaż nie miała cukrzycy, zapalenia opon mózgowych, stanu przedzawałowego ani żadnej z tych chorób, z którymi przychodzili pacjenci. Nie miała nawet gorączki ani kaszlu, była zupełnie zdrowa, a rodzice i tak się nią interesowali. Dlatego Weronika chciałaby chodzić po sklepach jak najdłużej, byle tylko nie wracać do domu, bo tam na pewno czekała już kolejka pacjentów, a tutaj rodzice byli tylko dla niej; chciałaby, żeby ten czas trwał i trwał. Ale nie mogła przecież zostawić tapczanika w kolorze pomarańczy, tapczanika, który czekał tu specjalnie na nią; nie mogła go zostawić, bo jeśli nie kupią go teraz, to w następnym sklepie rodzice mogą znaleźć jakiś inny i już nie będą słuchać Weroniki, wezmą tamten i już. A wtedy ten tapczanik, który czekał na nią, wyblakłby z tęsknoty i już nie przypominałby pomarańczy, tylko spraną ścierkę, i nawet jeśli ktoś by go kiedyś kupił (ale czy ktoś chciałby tapczanik w kolorze spranej ścierki?), nawet jeśli znalazłby się ktoś taki, kto zabrałby go do domu, to i tak tapczanik nigdy nie byłby szczęśliwy, bo tęskniłby za Weroniką. A ona też myślałaby o nim i na żadnym innym nie mogłaby spać spokojnie. Wyrzekła się więc czasu świątecznego i wyszli wszyscy razem ze sklepu z tapczanikiem, i nawet nie poszli już na lody, co też było w planach, bo tapczanik nie mieścił się do ich samochodu, a pan mógł im go zawieźć tylko teraz, więc pojechali do domu, gdzie pod drzwiami na tatę czekał już pacjent, a potem przyszło jeszcze dwóch („Bo my nie
wiedzieliśmy, panie doktorze, że pan dzisiaj nie przyjmuje”) i tata przyjął ich oczywiście, a Weronika, głaszcząc zapakowany tapczanik, czekała, aż tata skończy. Przyszedł wreszcie, rozpakował tapczanik i ustawił go blisko okna — zgodnie z życzeniem Weroniki, która chciała, żeby stał gdzie indziej niż jej dziecinne łóżeczko. A potem Weronika, mama i tata sprawdzali, czy jest wygodny, i znowu było świątecznie i tak domowo jak nigdy. Był wygodny, naprawdę wygodny, wszyscy tak uważali, nawet Albert — miś, do którego przytulała się Weronika, kiedy nie było przy niej Iris — Albert też wolał tapczanik niż stare łóżeczko. Tylko Iris nieufnie obwąchała nowy nabytek, a potem wróciła na swój stary fotel. Ale kiedy pościelono tapczanik, Weronika wyciągnęła się na nim, a rodzice wyszli już z pokoju, Iris wskoczyła na poduszkę, a dziewczynka wtuliła się w nią jak zawsze i wdychając zapach kotki wymieszany z zapachem świeżej pościeli, nowego tapczanika i maminych perfum, poczuła, że tak właśnie pachnie szczęście... Ach, gdyby mogła zamknąć ten zapach w butelce, miałaby magiczne lekarstwo na smutek! Tak bardzo żałowała wtedy, że nie jest czarodziejką... Pomarańczowy tapczanik wchłonął jednak chyba trochę szczęścia i Weronika naprawdę bardzo go polubiła. Mores zresztą też. Po powrocie ze swoich wielodniowych kocich wypraw wyciągał się na nim jak długi, przymykał oczy i mruczał. Zachęcona tym mruczeniem Weronika czasami siadała obok i próbowała go przytulić albo pogłaskać, ale wtedy natychmiast przestawał mruczeć i poruszał nerwowo ogonem. O nie, nie zamierzał tolerować żadnych pieszczot, kiedy nie miał na nie ochoty. Za to kiedy miał, wskakiwał Weronice na kolana, a ona szczęśliwa, że została wybrana, potrafiła siedzieć tak bardzo długo, głaszcząc go powoli, miarowymi ruchami, tak jak lubił; i nawet kiedy cierpły jej nogi, nie ruszała się, żeby nie spłoszyć kota. Mores łaskawie pozwalał na te pieszczoty, a gdy już mu się znudziło, bez uprzedzenia zeskakiwał z kolan i odchodził. Nigdy nie reagował na „kici, kici”, znikał na kilka dni, wracał, kiedy mu się podobało, nierzadko ze skaleczoną łapą lub podrapanym pyskiem. Bo Mores był kotem walecznym. Gdy tylko się pojawił, od razu
nauczył okoliczne koty moresu (stąd jego imię). Od tej pory omijały ich podwórko szerokim łukiem. A Weronikę nauczył, że z kotem należy się liczyć. O tak, Mores był zupełnie inny niż Iris. Pieszczoty z Iris były codziennością, pieszczoty z Moresem — świętem. Potem były w życiu Weroniki inne koty: kapryśna Esmeralda, leniwy Barnaba, zaczepny Diki. Właściwie zawsze był w domu jakiś kot, bo rodzice uważali, że obecność zwierząt dobrze wpływa na dziecko. Weronika, która nie chodziła do przedszkola (przedszkole znajdowało się w przeciwnym kierunku niż szpital, poza tym rodzice uważali, że przedszkole to wylęgarnia zarazków) i prawie nie miała kontaktów z dziećmi (w sąsiedztwie dzieci nie było, a kuzyni, których spotykała przy okazji rodzinnych uroczystości, mieli po kilkanaście lat), myślała, że tak jest wszędzie; że wszyscy rodzice biegają z pracy do gabinetu i że w domach innych dzieci też ciągle zmieniają się opiekunki, i wtedy nagle zamiast pani Czesi zjawia się pani Halinka, a pani Czesia nie przychodzi już nigdy, chociaż obiecała, że pokaże Weronice zdjęcie swojego kota — Weronika tak bardzo chciała je zobaczyć, bo zupełnie nie mogła sobie wyobrazić swojej opiekunki z tym kotem, że ona go głaszcze albo trzyma na kolanach; wyobraźnia podsuwała jej tylko obraz pani Czesi przepędzającej kota miotłą. Weronika myślała, że wszystkie dzieci mają koty. Była o tym święcie przekonana, toteż gdy w odpowiedzi na pytanie: „Jak się nazywa twój kot? ” — zadane Agnieszce, rówieśniczce poznanej przed chwilą na imieninach pani Teresy, znajomej rodziców — usłyszała: „Ja nie mam kota”, po prostu nie mogła w to uwierzyć. — Jak to? Nie masz kota, który się tobą opiekuje? — Co? — Naprawdę nie masz kota? — Nie! Za to ty masz na pewno! W głowie! — zdenerwowała się Agnieszka. A potem wszystkie dzieci zaczęły się śmiać. Najpierw Krzysiek, który ciągle wycierał nos w rękaw, po nim Agnieszka, Mariusz, Ania, a w końcu i Małgosia.
Małgosia, o której Weronika pomyślała, że chciałaby zaprosić ją do domu. I mogłyby razem bawić się w sklep albo w szpital, w co tylko Małgosia by chciała. I pokazałaby jej swoje zabawki. A może nawet opowiedziałaby jej bajkę o tęczowych ludziach. Bajkę, którą Weronika sama wymyśliła. I nikomu jej jeszcze nie opowiadała. Ale Małgosi mogłaby opowiedzieć. Tak myślała przedtem. Ale teraz, kiedy Małgosia śmiała się razem z innymi, Weronika już nie chciała się z nią bawić. Wcale. — Co się stało? — usiłowała dowiedzieć się od dzieci pani Teresa, kiedy Weronika z płaczem przybiegła do mamy. — Bo ona nie umie się bawić w ciepło-zimno — usłyszała z drugiego pokoju Weronika. — Nie wie nawet, co to jest głuchy telefon! — W chińczyka też nie umie grać! I nie chodzi do przedszkola! — W nic nie umie się bawić! I ciągle coś gada o kotach. — Ona jest jakaś dziwna! To wtedy Weronika po raz pierwszy usłyszała, że jest dziwna. To słowo ukłuło ją jak drzazga i jak drzazga utkwiło gdzieś w środku, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Co z tego, że wreszcie poszła do przedszkola, nauczyła się bawić w głuchy telefon i grać w chińczyka i w warcaby, i w klasy, i w gumę? Co z tego, kiedy to słowo ciągle wracało. Prześladowało ją w przedszkolu i w szkole, wracało w szeptach koleżanek, w rzucanych ukradkiem na Weronikę spojrzeniach, w znaczących uśmieszkach. To dlatego nosiła długą grzywkę i zawsze rozpuszczone włosy. Żeby się przed nim schować. To dlatego garbiła się i uciekała wzrokiem. Żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale to nie pomagało. Nie pomagało wcale. I Weronika wiedziała, że nie pomaga. Tylko że... nie umiała inaczej. Bo nie umiała odróżnić, co dzieci uznają za normalne, a co nie. Czasami na przykład odpowiadała na pytanie, zanim rozmówca zdążył je zadać, i nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, bo skoro wiedziała, o co chce ją zapytać, to po prostu odpowiadała i już. Ludzie dziwili się, skąd ona może to wiedzieć, a Weronika dziwiła się, że inni tego nie potrafią. W końcu — żeby nie wzbudzać sensacji — nauczyła
się czekać, aż pytanie padnie. — Nie męcz ich. Przecież one też chcą żyć — powiedziała kiedyś Darkowi z trzeciej „ce”. A powiedziała to spokojnie tylko dlatego, że Darek jej się podobał, chociaż po tym, co zrobił, podobał jej się jakby mniej. — Kto? — spytał zdziwiony. — Mrówki. — Jakie... — I nie dokończył, bo już wiedział, o co Weronice chodzi. Wracając z magazynku na boisko z piłką, po którą wysłał go nauczyciel, odbijał ją o ziemię, celując w łażące po chodniku mrówki. Tylko że... tylko że Weronika nie mogła tego widzieć! Nie mogła, bo była w tym czasie na boisku po drugiej stronie szkoły. I nie mogła od nikogo o tym słyszeć, bo po drodze Darek nikogo nie spotkał. I nikt go nie widział. Nikt. Był tego pewien. — Skąd wiesz? — spytał, patrząc na nią jakoś tak inaczej. — Wiem — odpowiedziała, nie wyjaśniając nic więcej, a Darek od tej pory zaczął jej unikać. Ale ona się tym specjalnie nie przejęła. Nie mogła już lubić go jak dawniej, bo nadal deptał mrówki, chociaż nie robiły mu nic złego, i zabijał pająki. Weronika zaś patrzyła pod nogi, żeby nie skrzywdzić jakiegoś stworzonka, nigdy nie zrywała kwiatów, a kiedy czasem zaczepiła o jakąś gałąź, głaskała ją przepraszająco. Starała się nie chodzić po trawie i kochała las, który rósł w pobliżu domu. Nie był to wielki las, ale Weronice wystarczał. Tam miała swoją Malinową Polanę i Poziomkowe Pole, Ziemię Ślimaków, gdzie trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść na winniczka, i Krainę Krasnoludków. Weronika nigdy nie spotkała żadnego krasnoludka, ale przecież musiały tam mieszkać, bo to było miejsce wprost dla nich stworzone — skupisko omszałych kamieni, a między nimi miniaturowe korytarze, częściowo zarośnięte mchem maleńkie jaskinie, jakieś wykopane pod kamieniami norki... Godzinami potrafiła wypatrywać krasnoludków, siedząc nieruchomo, żeby ich przypadkiem nie przestraszyć. Widywała dzięcioły, zięby, kowaliki, wiewiórkę mieszkającą chyba gdzieś w pobliżu, bo bywała tu często, ryjówkę wracającą zapewne z odwiedzin u
krasnoludków, bo wybiegła z norki pod kamieniem, jaszczurkę zwinkę wygrzewającą się na trawie, nie mówiąc już o biedronkach, żuczkach, mrówkach, pająkach i innych małych stworzonkach, których wszędzie było pełno. Ale krasnoludków nie spotkała nigdy. Może nie miały do niej zaufania... Weronika lubiła wszystkie miejsca w lesie, a najbardziej kochała zagajnik pełen młodych brzóz, który nazwała Brzozowym Królestwem. Niektóre z rosnących tam drzew nie dorównywały wzrostem Weronice, zdarzały się wśród nich nawet zupełnie malutkie brzózki dzidziusie, dopiero co wyrosłe z ziemi, inne zaś były od niej wyższe. A największa ze wszystkich i najpiękniejsza była Królowa Brzoza. Weronika kładła się pod nią i czytała książkę albo, obserwując chmury na niebie, wymyślała różne historie lub też po prostu zamykała oczy i leżała tak, wsłuchując się w odgłosy lasu. W takich chwilach miała wrażenie, że jej ciało zakorzenia się w ziemi, a ona sama staje się częścią jakiejś większej całości, jest po trosze i lasem, i słońcem, i powietrzem, i kroplą rosy, nie przestając jednocześnie być sobą... To było niezwykłe uczucie i Weronika chciała je zatrzymać, ale nie potrafiła — niezwykła chwila mijała, a pozostawało tylko wspomnienie i tęsknota. Kiedy było jej źle, Weronika przytulała się do szorstkiego pnia Królowej Brzozy i rozmawiała z nią. Właściwie mówiła tylko Weronika, Królowa nie odzywała się wcale, ale dziewczynce to nie przeszkadzało. Czasami nie mówiła nic, tylko płakała, a zdarzało się i tak, że nie mogła płakać, chociaż chciała — bo może wtedy byłoby jej lżej — ale łzy nie płynęły i tylko gdzieś w środku, w brzuchu albo w piersiach, sama nie wiedziała gdzie, bolało ją tak strasznie, że aż trudno było oddychać. Tak czuła się wtedy, gdy przypadkiem usłyszała, jak mama mówi do taty: — Gdybyśmy nie mieli dziecka, to moglibyśmy tam pojechać i oboje zrobilibyśmy doktorat. Co to jest ten doktorat, Weronika nie wiedziała i nie rozumiała, czemu rodzice nie mogą go robić w domu. Przecież ona mogłaby im pomóc, gdyby jej tylko pokazali, jak to się robi. Chyba że to jest coś takiego, czego dorośli nie chcą pokazywać dzieciom, coś jak filmy dla
dorosłych. Ale jeśli tak, to Weronika mogłaby przecież siedzieć w swoim pokoju jak zawsze, a oni niech sobie robią ten swój doktorat. Wcale by im nie przeszkadzała. Takie myśli przebiegały jej przez głowę i próbowała je zatrzymać, żeby nie słyszeć tej najgłośniejszej, której zagłuszyć nie mogła i która powracała ciągle echem: „Gdybyśmy nie mieli dziecka...”; „Gdybyśmy nie mieli dziecka” — huczało w głowie Weroniki jak wyrzut i nie mogła nie myśleć, że jest dla rodziców przeszkodą, że gdyby nie ona, to mogliby zrobić sobie ten swój doktorat i mogliby siedzieć w szpitalu albo w gabinecie cały czas, mogliby tam spać i wcale nie musieliby przychodzić do domu, i nie musieliby myśleć o Weronice, i może wtedy... może wtedy byliby naprawdę szczęśliwi. Weronika chciała, żeby byli szczęśliwi, nawet jeśli to ich szczęście wydawało się jej niezrozumiałe i nawet jeśli w ich szczęściu nie było miejsca dla niej. I dlatego wrzuciła do plecaka ciepły sweter, kurtkę, koc, kawałek chleba, latarkę, kilka książek — nawet nie patrzyła jakich, bo słowa „Gdybyśmy nie mieli dziecka” nie pozwalały się skupić na niczym. Ale bez książek nie umiała żyć, wzięła więc kilka z półki z ulubionymi tytułami, zabrała jeszcze butelkę wody, szczoteczkę do zębów, przy paście się zawahała (była tylko jedna tubka, jeśli ją zabierze, czym mama i tata będą myć zęby?). „W ciągu jednego dnia może bakterie im zębów nie zniszczą, zresztą, rodzice mają więcej pieniędzy, więc sobie jutro kupią” — pomyślała, chowając pastę do plecaka razem ze świnką skarbonką, w której dzwoniły jakieś drobniaki. A potem wymknęła się z domu i pobiegła do Królowej Brzozy, a słowa ciągle dudniły jej w głowie i gniotły ją gdzieś w środku, gniotły tak mocno, że aż trudno było oddychać, i nie chciały wypłynąć łzami, nie chciały, chociaż Weronika zaciskała powieki z całych sił, ale to nic nie pomagało. Przywarła wtedy do Królowej z całych sił, aż kora wbiła się jej w ręce i w skronie, ale to dobrze, bo wtedy tam w środku bolało jakby trochę mniej. A potem zasnęła na kocu pod brzozą. Obudziła ją Iris, która siedziała przy niej na brzegu koca, a obok leżała nieżywa mysz, przyniesiona specjalnie dla Weroniki. Ta mysz ją rozczuliła. To dzięki niej wróciła do domu. I dzięki Iris. I dzięki Królowej Brzozie, która bezgłośnie szeptała, że przecież zawsze tu będzie. I że Weronika może do niej przychodzić, kiedy tylko zechce.
* Weronikę wychowały koty. I dlatego nie mogła spokojnie leżeć w łóżku, kiedy tam, na dworze, jakiś nieszczęśliwy kot miauczał przeraźliwie. Miauczał tak już od jakiegoś czasu, nie wiedziała jak długo, bo kocia skarga niedawno ją obudziła. Zegar wskazywał drugą, zatem spała zaledwie godzinę, a rano musiała wcześnie wstać, żeby załatwić jeszcze kilka spraw przed otwarciem kawiarni. Miała nadzieję, że kot wreszcie ucichnie, a ona z czystym sumieniem będzie mogła znowu zasnąć. Oczy zamykały się jej same i raz za razem zapadała w niespokojny półsen, z którego wyrywało ją kocie wołanie o pomoc. Wreszcie Weronika nie mogła już tego znieść. Zwlekła się z łóżka. Majowa noc była ciepła, a Weronice nie chciało się ubierać, włożyła więc tylko kapcie, z szafki z rupieciami wygrzebała latarkę i, starając się nie robić hałasu, wyszła przed blok. Miauczenie przerywane chwilami ciszy dochodziło gdzieś spod samochodów na parkingu, ale skąd dokładnie, tego nie potrafiła określić. — Kici, kici... — nawoływała — kici, kici... — Ale kot zamilkł i wcale się nie pokazywał. Weronika nasłuchiwała jeszcze chwilę, a skoro nic się nie działo, zawróciła w stronę domu. I wtedy kot rozpłakał się znowu. — Kici, kici... Kici, kici... — wołała Weronika, chodząc z latarką po parkingu i zaglądając pod samochody, a kot to milkł, to odzywał się znowu — za każdym razem z jakiegoś innego miejsca, tak jakby bawił się z nią w chowanego. Po jakimś czasie miała już tego serdecznie dość, ale przecież nie mogła tak zostawić bezradnego, przestraszonego zwierzaka. Najprawdopodobniej był to mały kociak, który zabłąkał się gdzieś pod samochodami i nie umiał stamtąd wyjść. Weronika nie miała pojęcia, jak mu pomóc. Szła za głosem raz w jedną, raz w drugą stronę, bezskutecznie nawołując i wypatrując kota. Mogli się tak bawić w chowanego do rana albo jeszcze dłużej, zanim nie odjadą samochody, o ile któryś z nich nie przejedzie przerażonego kota albo o ile zwierzak wcześniej nie zwariuje ze strachu. Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Ale przecież nie mogła teraz ot tak po prostu pójść sobie do domu i jakby nigdy nic położyć się do łóżka. A najwidoczniej
tylko ją postawiła na nogi kocia tragedia, bo w żadnym oknie nie paliło się światło. No cóż, mogła liczyć tylko na siebie. Zamknęła oczy i wzięła trzy głębokie oddechy. Zmęczenie i zniecierpliwienie nie sprzyjały koncentracji. Odetchnęła głęboko jeszcze kilka razy. Umysł stopniowo uspokajał się. Była gotowa. Kot milczał jak zaklęty. Weronika czekała. Czekała długo (a może tak jej się tylko wydawało), aż wreszcie zaledwie kilka metrów od niej rozległo się cichutkie miauknięcie. Podeszła w tę stronę i ukucnęła przy samochodzie, spod którego dochodziło. Tym razem nie zapaliła latarki i nie odezwała się. Wyciągnęła tylko rękę. Właściwie nie powinna być zaskoczona, ale dotknięcie chłodnego, kociego nosa było tak niespodziewane, że gwałtownie cofnęła dłoń. I nagle w ciszę wdarł się ostry, świdrujący dźwięk samochodowego alarmu. Weronika aż podskoczyła, a kot zamilkł na dobre i nie dawał znaku życia, chociaż przeraźliwy dźwięk przebrzmiał już dawno. Weronikę bolały już nogi od kucania, więc usiadła po turecku przy samochodzie i nadal czekała, obiecując sobie, że tym razem nie da się zaskoczyć. Był blisko, wyczuwała to i wyczuwała też jego wahanie. Nie wiedziała, czy kot odważy się spróbować raz jeszcze. Trwała nieruchomo, próbując odzyskać jego zaufanie. Skoncentrowana na kocie, zupełnie nie widziała, co się wokół dzieje. Nie usłyszała ani skrzypnięcia drzwi od klatki schodowej, ani zbliżających się kroków. Dotarły do niej dopiero słowa: — A co pani robi przy moim samochodzie? — Męski głos dochodził zza pleców Weroniki. — Ciii... — szepnęła, nie odwracając się nawet. — Bo się spłoszy. Mógłby pan się trochę odsunąć? Czekam na kota. Powiedziała te słowa takim tonem, jakby czymś najzwyczajniejszym na świecie było siedzenie w środku nocy w pozycji joginki, pod latarnią, przed maską cudzego samochodu. I jeszcze do tego w piżamie. Filip posłuchał. Posłuchał, choć przecież powinien jej zrobić awanturę, że go obudziła, i skłonić do zostawienia jego samochodu w spokoju. Zaglądała właśnie pod maskę. Jeśli czegoś dotknie, znowu
włączy się alarm, więc powinien temu zapobiec, przepędzić tę dziewczynę i jak najszybciej wrócić do łóżka, bo rano nie usłyszy budzika i jak zwykle się spóźni. A tymczasem nie robił nic z tych rzeczy, tylko stał posłusznie w odległości kilku kroków od niej i patrzył. A był to widok tak surrealistyczny, że Filip zastanawiał się, czy ta rozczochrana dziewczyna o pełnych piersiach rysujących się pod piżamą w białe myszki (naprawdę widział całe stada białych myszek na jej piżamie i niemożliwe, żeby widok ten był efektem jednego piwa wypitego wczoraj wieczorem) istnieje, czy też jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Ale bez względu na to, czy była wariatką, która uciekła z oddziału zamkniętego, czy też on ją wymyślił, biust miała cudowny i o wiele bardziej emocjonujące było patrzenie na nią niż leżenie w łóżku. No chyba, że w tym łóżku nie byłby sam... Powoli zaczynało świtać, a ona ciągle siedziała w tej samej pozycji. Filip też usiadł, bo ileż w końcu można stać. Chwilami oczy mu się zamykały, balansował na granicy jawy i snu, szala przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę, ale kiedy podnosił powieki, ciągle widział nieznajomą siedzącą przed maską jego samochodu. Był ciekaw, jak to się skończy, czy ona zniknie, czy też odejdzie nie wiadomo dokąd, a może będzie tu siedzieć tak długo, aż ktoś zgłosi dziwne zachowanie wariatki i przyjadą po nią z kaftanem bezpieczeństwa... I nagle poczuł, że wcale nie chce, żeby ta dziewczyna zniknęła czy odeszła, a tym bardziej nie chce, żeby ją zabrali, i że jeśli ona tak lubi siedzieć sobie przy jego samochodzie, to niech sobie siedzi, jak długo chce. Żeby tylko mógł czasami na nią popatrzeć... Musiał chyba znowu przysnąć na chwilę, bo kiedy otworzył oczy, dziewczyna klęczała, głaszcząc tulącego się do jej kolan, pomiaukującego żałośnie kociaka. Wychudły i zabłocony, wyglądał jak siedem nieszczęść. — Już dobrze... nie bój się... już dobrze... — szeptała, biorąc kota na ręce. — Kot! — stwierdził Filip odkrywczo, bo jakoś nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy. — Właściwie to jeszcze kocie dziecko. Biedactwo musiało się nieźle wystraszyć. To pana samochód, prawda? Przepraszam za ten
alarm. Ale sam pan widzi, nie mogłam go przecież tak zostawić. — Pani tu mieszka? — spytał Filip z nadzieją i zaraz zganił się w myślach za to pytanie. Skoro nie była wytworem jego wyobraźni ani wariatką, to przecież nie biegała w piżamie po mieście. A może i biegała? Któż to wie. Nie wyglądała na kogoś, kto szczególnie przejmuje się konwenansami. Teraz na przykład było jej chyba wszystko jedno, że biust ma prawie na wierzchu i że Filip, choć bardzo się stara, nie może oderwać wzroku od jej dekoltu. Przejęta kotem, nie zwracała na nic uwagi. — Tak, tutaj. — Machnęła ręką, wskazując klatkę numer pięć. — A tak w ogóle to mam na imię Weronika. — Ja też — powiedział, a widząc jej zaskoczenie, roześmiał się. — To znaczy nie, wcale nie mam na imię Weronika, tylko Filip, ale też mieszkam pod piątką. Na czwartym piętrze. Teraz ona się zaśmiała. — Ja na pierwszym. No to się pewnie jeszcze spotkamy, ale na razie muszę zająć się tym maleństwem. — Delikatnie pogłaskała kociaka, a Filip poczuł, że też gotów byłby wypaćkać się błotem i spędzić pół nocy pod samochodem, jeśli dzięki temu mógłby znaleźć się na miejscu tego kota... * — Dzięki, Karola, że mnie zastąpiłaś! — zawołała Weronika, wbiegając do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. — Wiesz, co robiłam przez całą noc? — Zapowiada się interesująco... — Karola zrobiła znaczącą minę. — To nic z tych rzeczy, o których myślisz — roześmiała się Weronika, ostrożnie stawiając koło baru wiklinowy koszyk przykryty kolorową chustką. — O, widzę, że się nie nudziłaś, trochę gości już było. — Zabrała się za sprzątanie filiżanek i talerzyków porozstawianych na pięciu złączonych stolikach. — Zostaw, ja sprzątnę, dopiero co wyszły, nie zdążyłam. Starsze kobitki, jakiś uniwersytet trzeciego wieku czy coś takiego. Na wycieczkę przyjechały. Babeczki z ikrą, śmiały się cały czas. Chciałabym mieć tyle energii w ich wieku. No i całkiem niezły obrót jak
na przedpołudnie. — Karolina machnęła banknotami wyjętymi z kasy. — Małomówny też zaglądał i pytał, kiedy będziesz. Już robię ci kawę, szefowo, i zamieniam się w słuch. A co tam masz w tym koszyku? — Przyczynę mojej bezsenności. — Weronika lekko zsunęła chustkę, odsłaniając zwiniętego w kłębek, śpiącego kotka. — Ojej, jaki malutki! — Znalazłam go dzisiaj w nocy pod samochodem. Żebyś wiedziała, co ja z nim miałam! Chował się pod łóżkiem, wciskał w różne kąty, w końcu zasnął mi na kolanach, ale miauczał, gdy tylko próbowałam go przenieść. Skończyło się na tym, że spaliśmy razem, a ja właściwie tylko drzemałam, bojąc się, że go przygniotę. Rano strasznie bolała mnie głowa, mdliło mnie okropnie, myślałam, że zemdleję. Gdybyś nie mogła otworzyć Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, nie wiem, co bym zrobiła. Dzięki. — Weronika upiła łyk z podanej przez Karolę filiżanki. — Wyobraź sobie, że nawet na kawę nie miałam ochoty. — No to naprawdę musiało być z tobą kiepsko. A jak jest teraz? — OK. Wzięłam dwie tabletki i przeszło. — No, to dobrze. Pokaż go jeszcze. Weronika odsłoniła chustkę, domyślając się słusznie, że chodzi o kota, a nie o ból głowy. — Ale śliczny! I jaki fajny kolor! Jak węgiel posypany cynamonem! — Cynamon! Nie wiedziałam, jak go nazwać, ale to jest dobre! Cynamon — to do niego pasuje. — Albo Ancymon, jeśli coś zbroi — dopowiedziała Karola i obie jednocześnie odwróciły się na dźwięk dzwoneczka przy wejściu.
W drzwiach stała kobieta. Wysoka, płaska jak deska, w trykotowej, niegdyś zapewne granatowej bluzce i znoszonych dżinsach — wyglądała jak wykrzyknik na tle wypieszczonego wnętrza Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem; jak wyrzut sumienia przypominający Weronice, że poza stworzoną przez nią enklawą jest inny świat. A teraz
ten świat, o którym wygodniej było nie pamiętać, przyjął postać kobiety próbującej naciągniętym rękawem zasłonić pokaźny siniak na ręce. Kobiety, która gdzieś po drodze straciła uśmiech i blask oczu. I oto ta kobieta stała właśnie w progu Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, niezdecydowanie skubiąc pasek zniszczonej torebki. Wahała się. Wreszcie z ociąganiem zamknęła drzwi. Jej ciche „dzień dobry” zabrzmiało jak „przepraszam, że żyję”. Wniosła ze sobą zapach niepewności i gotowanej kapusty. Weronika nie chciała jej spłoszyć. Po kilku miesiącach prowadzenia kawiarni dobrze wiedziała, że ludzie przychodzą tu niekoniecznie po to, żeby napić się dobrej kawy. I czasami ich oczekiwania mają niewiele wspólnego z tym, co figuruje w menu. Kobieta przez chwilę rozglądała się niepewnie, a potem podeszła do baru. — Poproszę herbatę. — Nie przestawała skubać paska i nerwowo przygryzała wargi. — Najtańszą — dodała ciszej. — Czy za cukier płaci się dodatkowo? — Cukier jest wliczony w cenę. I cytryna też. — To poproszę z cytryną. I z cukrem. Wybrała stolik w kącie, niedaleko baru. Powiesiła torebkę na oparciu krzesła, ale zaraz sięgnęła do niej, nerwowo przerzuciła zawartość, nim znalazła portfel, zajrzała do środka i uspokojona odwiesiła torebkę z powrotem. Czekając na herbatę, niespokojnie bębniła palcami po zielonym kartonie zastępującym obrus, przekładała kredki w glinianym pojemniczku i zerkała na kolaże zrobione z rysunków gości, które zdobiły ściany kawiarni. — Proszę. — Weronika postawiła na stoliku fikuśny czajniczek, filiżankę i smakowicie pachnącą szarlotkę na ciepło z lodami i cynamonem. — Ale... — zaniepokoiła się kobieta — ja nie zamawiałam ciasta. — Szarlotka od firmy. Gratis. — Jak to? — Jest pani setną klientką w tym miesiącu — wymyśliła szybko Weronika. — To taka nasza promocja. — To znaczy, że mi się poszczęściło? Poszczęściło mi się?!
Naprawdę?! — powtórzyła z radosnym niedowierzaniem kobieta. Krzątając się za barem i rozmawiając z Karoliną, Weronika od czasu do czasu czuła na sobie wzrok jedynej w tej chwili klientki, lecz gdy tylko ich spojrzenia spotkały się, tamta spuszczała głowę. Lody topiły się, szarlotka stygła, a kobieta wodziła palcami po obrzeżach filiżanki, jakby rozpoznając zapomniane kształty, gładziła jej ścianki, pieściła uszko; zapamiętała się cała w tej czynności i nie istniało już dla niej nic poza tą filiżanką. Potem powoli uniosła ją do ust. Przymknęła oczy. Weronika wcale nie dała jej najtańszej herbaty. Zaparzyła jedną z najlepszych. Swoją ulubioną. I teraz patrzyła, jak kobieta popija ją małymi łykami, a napięcie spływa z jej ciała, rysy twarzy stopniowo miękną i łagodnieją... I nie przypomina już zesztywniałego wykrzyknika, tylko kroplę atramentu — rozpływającą się kroplę, która kryje w sobie mnóstwo możliwości... Dźwięk dzwoneczka spłoszył magię. Bursztynowa strużka spłynęła po ręce kobiety. — O, jest już pani — ucieszył się Małomówny, widząc Weronikę. — To ja sobie usiądę przy moim stoliku i poproszę to, co zwykle. Wyciągnął z torby wysłużony laptop i zaraz rozległo się miarowe stukanie w klawiaturę. Małomówny potrafił tak pisać i pisać godzinami, klawisze milkły tylko na moment, kiedy sięgał po drinka albo gdy szukał natchnienia, wodząc oczami za Weroniką. Kiedyś, gdy wypił więcej alkoholu, a nie jednego drinka jak zwykle, wyznał jej, że pisze powieść i że nigdzie indziej nie idzie mu tak dobrze, jak w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, i to tylko w obecności Weroniki. Na panią Karolinę też lubi sobie popatrzeć, ale... Nie dokończył, spłonił się jak nastolatek i wyszedł, zapomniawszy zapłacić. Uregulował rachunek przy najbliższej okazji, przepraszając za zaniedbanie, i nigdy więcej do tematu nie wrócił. Weronika kilka razy próbowała zagadywać go o powieść, ale ucinał rozmowę, więc dała spokój. Właściwie nic o nim nie wiedziała. Nie znała nawet jego imienia... A przecież należał do stałych bywalców. Czasami przychodził dzień w dzień, czasami nie było go kilka dni, ale gdy kiedyś nie zjawiał się przez prawie miesiąc, pusty stolik, przy którym zazwyczaj siadywał, jakoś
szczególnie często przyciągał wzrok Weroniki. Niepokoiła się i różne myśli przychodziły jej do głowy. Lecz pewnego dnia Małomówny pojawił się znowu. Jak zwykle w golfie i sztruksowej marynarce w stylu angielskiego profesora. Z nieodłącznym laptopem. Tylko że tym razem zamiast drinka zamówił wodę. Miał trochę podpuchnięte oczy i wolniejsze ruchy. Częściej przerywał pisanie i zamyślał się, bezwiednie głaszcząc klawiaturę. A po jakimś czasie wszystko wróciło do normy. Weronika rozejrzała się po swoim królestwie. Kochała to miejsce. Pokochała je od pierwszego wejrzenia, a nawet wcześniej. Od momentu, kiedy dowiedziała się, że cioteczna babka, która widziała Weronikę zaledwie kilka razy w życiu, zapisała jej tę piwnicę w testamencie. Z przeznaczeniem na kawiarnię. Bo ciotka Zofia — dobrze zakonserwowana, elegancka starsza pani, która własnych dzieci nie miała, a ciotecznym wnukom kazała zwracać się do siebie „ciociu”, ponieważ, jak mawiała, setki jeszcze nie ma, więc niby dlaczego niby miałyby mówić do niej „babciu” — ciotka Zofia, która nosiła koronkowe bluzki i prawdziwe perły, ta właśnie ciotka Zofia zapamiętała opowieść Weroniki o kawiarni, którą założy, kiedy będzie duża. Weronika była wtedy jeszcze w podstawówce, ale ciotka rozmawiała z nią jak z dorosłą. Zadawała mnóstwo pytań i uważnie słuchała jej odpowiedzi. A na koniec powiedziała: — Życzę ci, dziecko, żeby to się spełniło. Powiedziała to jakoś tak inaczej. Z mocą. I pewnie dlatego ilekroć w głowie Weroniki rodziły się wątpliwości, ilekroć napotykała przeszkody, a wizja wymarzonej kawiarni znikała, tylekroć te życzenia wracały. Wracały, bawiąc się zbiegami okoliczności. A to wypadały z albumu razem ze zdjęciem ciotki Zofii, które zupełnie nie wiadomo jak tam zawędrowało (Weronika gotowa była przysiąc, że go nigdy wcześniej nie widziała), a to stawały się echem słów skierowanych wcale nie do Weroniki, ale do kogoś zupełnie innego, a to spoglądały na nią spomiędzy wierszy artykułu o kobiecie, która postawiła wszystko na jedną kartę, żeby założyć wydawnictwo.
I dlatego Weronika pokochała tę darowaną przez ciotkę piwnicę bezwarunkowo, pokochała ją miłością dla innych niezrozumiałą, bo podczas gdy inni zauważali betonowe góry i doliny na podłodze, wilgoć na ścianach i smród stęchlizny, ona widziała wymarzoną kawiarnię. I wiedziała już nawet, że nazwa Piwnica pod Liliowym Kapeluszem będzie doskonale do niej pasowała. W wyobraźni ujrzała liliowy kapelusz ciotki Dory (drugiej patronki marzeń Weroniki) nad barem, którego jeszcze nie było, i poczuła aromat świeżo mielonej kawy. I... dziwne, że inni tego nie widzieli: postać ciotki Zofii była przecież taka wyraźna, oni tymczasem zachowywali się, jakby jej wcale nie było. Nawet ten prawnik od testamentu, którego ciotka musnęła przelotnie koronkowym rękawem, niczego nie dostrzegł. Weronika zaś już dawno nauczyła się, że nie o wszystkim, co widzi, należy mówić, więc tylko mrugnęła do ciotki porozumiewawczo, gdy nikt nie patrzył. A ciotka szepnęła bezgłośnie na pożegnanie: — Życzę ci, dziecko, żeby się udało. I udało się. Udało się, choć nie od razu, bo przecież najpierw Weronika musiała ukończyć studia, pojeździć po świecie, żeby poznać tajniki kawy i zarobić pieniądze (ciotka Zofia trochę gotówki też zostawiła, ale to było za mało). A gdy wiedziała już, jak zrobić doskonałe cappuccino i latte, ile czasu powinno się parzyć espresso, żeby crema była idealna, gdy już nauczyła się odróżniać niuanse smakowe różnych rodzajów kawy, gdy zrobiła kurs baristy i popraktykowała w palarniach i kawiarniach, gdy już wiedziała o kawie tyle, że mogła robić własne eksperymenty, zabrała się za remont piwnicy. Sama zaprojektowała wystrój wnętrza, osobiście doglądała robót i dopieszczała szczegóły. I udało się. Piwnica pod Liliowym Kapeluszem miała swój klimat. Nieraz zdarzało się, że ktoś, kto wpadł tu jedynie na szybką kawę, urzeczony miejscem zostawał na dłużej. W kilka miesięcy kawiarnia Weroniki zdobyła więc sobie całkiem pokaźne grono stałych klientów. A byli to ludzie tak różni, że trudno znaleźć dla nich wspólny mianownik. Bo co wspólnego miał na przykład Małomówny z kobietą siedzącą teraz przy sąsiednim stoliku lub grupka studentów-artystów, którzy
zdawali się traktować życie jak wieczny happening, z dystyngowanymi starszymi paniami zawsze odwiedzającymi Piwnicę pod Liliowym Kapeluszem po zebraniu kółka charytatywnego? A chłopak o przebitych kilkoma kolczykami łukach brwiowych, chroniący pokaleczoną duszę czarną koszulką z napisem „Fuck!”, cóż mógł mieć wspólnego z Alą — studentką pierwszego roku ekonomii o wyglądzie grzecznej dziewczynki? Siadywali przy najbardziej oddalonych od siebie stolikach, ona z otwartym podręcznikiem i latte z podwójną ilością mleka i cynamonem, on ze słuchawkami na uszach i dużym kubkiem Arabica Indie Monsooned Malabar, czarnej i gorzkiej, bez żadnych dodatków. — Zawsze ta sama kawa... — zagadnęła go kiedyś Weronika. — Zastanawiam się, czy warto czekać — odpowiedział pozornie bez związku. — Pani wie, jak uzyskuje się tę kawę? Weronika przytaknęła. Wiedziała, że Monsooned Malabar wymaga czasu. Dawniej kawowe ziarna płynące statkami do Europy długo nasiąkały wilgotnym, morskim powietrzem. A potem wybudowano Kanał Sueski, statki płynęły krócej i po raz kolejny okazało się, że szybciej wcale nie znaczy lepiej. Bo kawa nie smakowała już tak jak kiedyś. I dlatego obecnie ziarna Monsooned Malabar, zanim wyruszyły w świat, nabierały smaku, leżakując wystawione na działanie letniego monsunu... — No właśnie... Tak się wtedy skończyła ich rozmowa, bo weszli następni klienci, ale przy innej okazji chłopak powiedział coś więcej. Miał już dość. Dość zakłamania, fałszu, pozorów. Dość toksycznej atmosfery domu, a właściwie trudno było nazwać domem ten przypominający pałacyk, ogromny budynek, pozwalający jego mieszkańcom prawie się nie spotykać, wybudowany przez ojca po to, żeby się pokazać, żeby udowodnić innym, że osiągnął sukces. Sceneria, w której mieli odgrywać szczęśliwą rodzinę i przyklaskiwać wszystkim poczynaniom ojca. Bo to przecież on zapewnił rodzinie ten luksus. To przecież dzięki niemu syn dostawał największe kieszonkowe w klasie, chodził do prywatnej szkoły, miał korepetytorów z tytułami doktorskimi, wyjeżdżał na luksusowe wakacje, a sprzętu komputerowego i muzycznego
zazdrościli mu wszyscy koledzy. To przecież dzięki niemu żona mogła nie pracować, ubierać się w najdroższych sklepach, przesiadywać z koleżankami w najmodniejszych restauracjach i jeździć do SPA, kiedy tylko zapragnęła. W zamian za to mieli udawać, że nie mają pojęcia o jego kochankach, i z uśmiechem pozować do rodzinnych zdjęć. Bo ojcu ostatnio zamarzyła się kariera polityczna. Obojętne w jakiej partii. Byle wygrywającej. Matka udawała, że wszystko jest OK, i tylko coraz częściej wychodziła z domu i coraz częściej wracała pijana. Ukrywała wódkę w szafie z ubraniami. A Mateusz? Mateusz liczył dni do pełnoletności (wtedy było ich trzysta trzydzieści dwa, teraz pewnie gdzieś z setkę mniej) i popołudniami pracował na budowie. Żeby nauczyć się fachu i uzbierać trochę pieniędzy. Bo po ukończeniu osiemnastki nie zamierzał zostawać w domu ani dnia dłużej. Wyprowadzka, praca i szkoła zaoczna. Tylko czasami... Czasami, gdy życie za bardzo mu dopiekło, przychodziły mu do głowy różne myśli... straszne... Wcale ich nie chciał, ale one szły za nim wszędzie; do pubu, do szkoły, na dyskotekę. Próbował je wypocić na siłowni albo wybiegać w parku, ale nic z tego i... („ale niech się pani nie śmieje” — powiedział wtedy Weronice), i tylko tutaj, w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, udawało mu się je zgubić. Trafił tu kiedyś przypadkiem, a myśli zostały za drzwiami i chyba nie chciało im się czekać, bo już nie wróciły tamtego dnia, więc gdy dopadły go znowu, chciał sprawdzić, czy to działa. I zadziałało. Działało za każdym razem, dlatego tu przychodził. — I może pani sobie myśli, że ja tu głupoty opowiadam, ale naprawdę tak jest — powiedział, dopijając kawę. Wierzyła mu. A niby dlaczego miałaby mu nie wierzyć? I zanim jeszcze w słoju z Monsooned Malabar widać było dno, już zamawiała kolejną dostawę, żeby nigdy nie zabrakło kawy dla Mateusza. Mateusz z Alą czasem mijali się w Piwnicy, ale Mateusz nie zwracał uwagi na Alę. A Ala przeważnie patrzyła w książkę. I w swoją latte. To Łukasz spełnił rolę katalizatora. Karola była wtedy chora, a w
piątkowy wieczór jak zwykle na brak gości w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem nie można było narzekać. — Monsooned Malabar na piątkę, latte na trójkę — zarządziła Weronika, oddając Łukaszowi tacę. Ala wyszła akurat do toalety, zostawiając na stoliku otwartą książkę, a Mateusz zajęty rozmową przez telefon w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na zamianę. — Proszę pana — dziewczyna postawiła na kontuarze przed Łukaszem kubek czarnej kawy — zamawiałam latte. — A ja Monsooned Malabar. — Odstawiona przez Mateusza latte z podwójnym mlekiem i cynamonem przytuliła się do czarnej, gorzkiej Monsooned Malabar. Tego wieczoru Ala i Mateusz wyszli razem z Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem... — To ja już lecę! — Karola przerwała rozmyślania Weroniki. — Wrócę za jakieś dwie godziny. — OK. Weronika bardzo lubiła leniwe wczesne popołudnia w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, ot, takie jak to właśnie, kiedy wszystko miało swoje miejsce, a ona nie musiała się nigdzie spieszyć. Spokojnie dokończyła kawę i wyniosła filiżankę na zaplecze. — Zejdź, no zejdź, nie słyszysz? Zejdź! — Małomówny mówił coraz głośniej. Weronika wyjrzała z zaplecza. Małomówny stał przy stoliku wpatrzony w swój laptop, na którym leżał... kot. Leżał na grzbiecie, z łepkiem opartym o ekran, i bez pośpiechu oblizywał łapę, nie przejmując się niczym. — Cynamon, co ty wyprawiasz?! — Weronika przeniosła kota na podłogę, ale zanim Małomówny zdążył usiąść, Cynamon już był z powrotem na klawiaturze. — Ale ty jesteś uparty. — Weronika wzięła kota na ręce. — Chodź, dam ci mleka. Cynamon mlekiem nie pogardził, miseczkę opróżnił błyskawicznie, po czym wybrał się na zwiedzanie Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Obszedł stoliki, obwąchał wszystkie kąty, otarł
się o nogi kobiety, która kończyła właśnie jabłecznik, pozwolił się jej pogłaskać, na chwilkę przysiadł na okiennym parapecie, ale najwidoczniej mu się tam nie podobało, bo wrócił do Małomównego i wskoczył mu na kolana. Małomówny zesztywniał. Ale kot wcale się nie przejmował, że jest nieproszonym gościem. Rozłożył się wygodnie, zamknął oczy i zaczął mruczeć. — Zabiorę go — zaproponowała Weronika. — A co mi tam — odpowiedział bohatersko Małomówny. — Niech sobie leży. Więc leżał. Leżał i mruczał tak głośno, jakby ćwiczył przed światowym konkursem kociego mruczenia, w którym zamierzał zakasować konkurencję. A tymczasem Małomówny nie wiedział, co ze sobą zrobić. Pisanie zupełnie mu nie szło. Siedział sztywno, jakby kij połknął, od czasu do czasu zerkając na kota. — Chciałabym zapłacić. — Kobieta przerwała Weronice obserwację. — Pani ma na imię Weronika? — Tak, a pani? — odruchowo spytała Weronika. — Ja? Karpieluk. Karpieluk Anastazja. — Anastazja... Piękne imię. — A co mi tam po nim. Po nazwisku mnie wołają albo Krycha. Bo na drugie mam Krystyna. — A wie pani, co znaczy Anastazja? — A coś w ogóle znaczy? — zdziwiła się kobieta. — Zmartwychwstała. Anastazja to po grecku zmartwychwstała. — Zmartwychwstała? Wie pani, ja dzisiaj pierwszy raz w życiu coś wygrałam — dodała pozornie bez związku — i... — Zawahała się. — Muszę już iść. Do widzenia. — Do widzenia, pani Anastazjo. Ich spojrzenia się spotkały. I w tym momencie Weronika dostrzegła w oczach Krychy Karpieluk cień Anastazji. Mignął zaledwie przez ułamek sekundy i znikł. Ale Weronika była pewna, że go widziała. * Dobrze, że tam poszła. Teraz przynajmniej wie, że nie ma się co niepokoić. Ta Weronika jest w porządku. A Anastazja znaczy
zmartwychwstała! Aż trudno w to uwierzyć. Czy babcia o tym wiedziała? Chyba nie. Powiedziałaby jej przecież. Tak jak opowiadała o zaginionej rosyjskiej księżnej Anastazji. Nie umiała sobie teraz przypomnieć tej historii, wiedziała tylko, że Anastazję chcieli zabić... to było chyba w czasie rewolucji październikowej, a może kiedy indziej, tego nie była pewna, ale pamiętała, że Anastazja jakimś cudem uniknęła śmierci. I nikt nie wiedział, co się z nią stało. — Ojciec chciał cię nazwać Krystyna — opowiadała babcia — po swojej ciotce, ale ta ciotka... szkoda gadać. Na szczęście gdy szedł cię zgłaszać w urzędzie, był pijany jak bela. W ogóle nie wiedział, co się dzieje. Nie miał nawet pojęcia, do których drzwi ma iść, to poszłam z nim i zgłosiłam, że na pierwsze masz mieć Anastazja, a na drugie Krystyna. Specjalnie dałam ci takie imię. Książęce, nie byle jakie. Żebyś wyrwała się z tego gówna. Gówno otaczało Anastazję od urodzenia. W różnych postaciach. Wypełniało pieluchy, które leżały nieraz po kilka dni i nie było komu ich wyprać. Pralka zepsuła się już dawno, a pieniędzy na nową nie było, bo ojciec wszystko przepijał. Te zasikane matka suszyła i zakładała dzieciakom kilka razy, wszystkie co jakiś czas gotowała, ale i tak przypominały stare ścierki. A zanim jeszcze Anastazja wyrosła z pieluch, urodziła się jej siostra, zaś po roku brat, więc pieluchy były wszędzie. Gówno wylewało się też z wiecznie zapchanego kibla, można je było wygrzebać w piaskownicy, którą upodobały sobie okoliczne koty, przyczepiało się do butów na podwórkowym trawniku, gdzie biegały bezpańskie psy i dzieci, czasami leżało i na klatce schodowej, ale skąd się tam brało, tego już mała Anastazja nie mogła odgadnąć. — Przez ciebie mam gówniane życie, ty zasrańcu! — krzyczała matka Anastazji do ojca, gdy był tak pijany, że nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą, więc nie bała się, że ją uderzy. — Gdybyś nie chlał, to pralkę byśmy mieli, porządne meble, telewizor jak ludzie i wszystko! A potem matka wybuchała płaczem, a Anastazja chowała się do szafy, żeby nie słyszeć jej płaczu i pijackiego mamrotania ojca. Tam w szafie, w samym kącie, pod stosem starych ubrań trzymała swojego ukochanego pluszowego królika Łatka. Dostała go na urodziny od babci.
Był jej największym skarbem, dlatego chowała go w szafie. Żeby tata go nie znalazł. Bo mama mówiła, że tata co znajdzie, to przepije, a Anastazja sama widziała, jak tata wynosił telewizor, mówił, że do naprawy, ale telewizor już nigdy do nich nie wrócił. I mamie pierścionek złoty zabrał. Swój zegarek też przepił. A gdyby tak tata zabrał Łatka? O, nie, Anastazja nawet nie chciała o tym myśleć, ale myśli same cisnęły się jej do głowy. Łatek był taki śliczny. Tata mógłby dostać za niego dużo butelek wódki. Dlatego, chociaż tak bardzo za nim tęskniła, Łatek musiał mieszkać w szafie. Anastazja chciała bawić się nim cały czas, ale przecież tata nie mógł go zobaczyć. Najbardziej brakowało jej Łatka w nocy, gdy nie mogła zasnąć albo gdy się obudziła, bo śniło się jej coś strasznego. Mamy nie wołała, bo kiedyś, gdy to zrobiła, obudził się też tata i krzyczał na Anastazję, że nie daje mu spać, a jak mama stanęła w jej obronie, to pobił je obie. Anastazji leciała wtedy krew z nosa, a mama miała ogromnego siniaka pod okiem. Od tej pory, kiedy budziła się w nocy i musiała sobie radzić bez mamy i bez Łatka, przytulała kołdrę i ssała jej róg. Czasami gryzła go i robiły się dziury, a potem mama na nią krzyczała. Anastazja obiecywała, że już nie będzie tak robić, ale to było silniejsze od niej. Gdyby miała przy sobie Łatka, gdyby mogła się wtulić w jego futerko, nie gryzłaby kołdry. Ale tata wstawał wcześniej i mógł zobaczył Łatka... Nie, Łatek musiał siedzieć w szafie. Nie wyjmowała go, nawet kiedy taty nie było w domu. Bo przecież w każdej chwili mógł wrócić. W szafie było ciemno, dlatego Anastazja nie pamiętała już dokładnie, jaki odcień ma Łatkowe futerko. Za to dotykiem rozpoznałaby Łatka zawsze — nawet gdyby mogła dotknąć jedynie jego uszu. Były wyliniałe i poklejone od ciągłego ssania. Kiedy tak Anastazja siedziała w tej szafie i ssała Łatkowe uszy, różne rzeczy przychodziły jej do głowy. Na przykład, że mama ma gówniane życie chyba nie tylko przez tatę. Bo gdyby nie pił, to mogliby kupić nową pralkę i kibel tata mógłby naprawić, ale zupełnie nie miała pojęcia, co tata mógłby zrobić, żeby koty i psy nie srały na podwórku; „To znaczy, żeby nie załatwiały się” — poprawiła się w myślach
Anastazja, bo pani Jadzia w przedszkolu powiedziała, że nie mówi się „srać”. Anastazja nie rozumiała dlaczego, bo u niej w domu wszyscy tak mówili, ale bardzo lubiła panią Jadzię, więc próbowała myśleć tak, jak chciała pani. Ale za żadne skarby nie mogła wymyślić, co tata mógłby poradzić na te wszystkie psy i koty. Nic. Gdyby nawet tata nie pił, to mama i tak miałaby trochę gówniane życie. Tylko że wtedy tego gówna w życiu byłoby mniej. Tyle tylko, co przyklei się do buta. W szafie Anastazja przypominała sobie słowa babci, że dała jej takie imię, żeby mogła się wyrwać z tego gówna. I wyobrażała sobie, że jest księżną i mieszka w pałacu razem z mamą. Brata i siostrę też by zabrała. I babcię. Ale taty nie. Chyba że przestałby pić. I w tym pałacu mieliby pralkę, telewizor, magnetofon nawet, mama miałaby tyle złotych pierścionków, ile tylko by chciała, a Anastazja złote kolczyki. Z prawdziwymi diamentami. I kibel, to znaczy toaleta w pałacu, nigdy by się nie zapychała. Wszędzie byłoby pięknie i czysto i pachniałoby różami... Te róże w wazonach stałyby wszędzie, w pokojach i na korytarzu, i w łazience nawet. Tylko co z tymi kocimi i psimi gównami — tego nie mogła wymyślić. Bo przecież chciałaby mieć psa i kota. A może nawet dwa psy. I jeszcze konia. A te kupy w pałacowym parku? Po prostu ktoś musiałby je sprzątać. Bo przecież gdyby była księżną, to miałaby służących, więc to nie problem. A ona — księżna Anastazja — bawiłaby się z psami i z kotem, jeździła na koniu, pływała łódką po jeziorze, jadła same pyszności i miała mnóstwo książek, wszystkie w ładnych okładkach, i mogłaby je czytać i czytać... Kiedy już nauczyłaby się czytać oczywiście. A Łatek nie musiałby mieszkać w szafie... — Kryśka! Kryśka, gdzie jesteś? Chodź tu natychmiast! — Głos mamy brutalnie wyrywał ją z rozmarzenia. Bo w domu wołano na nią Kryśka. Na podwórku też. Tylko babcia używała jej pierwszego imienia. Kiedy szła do pierwszej klasy, miała nadzieję, że w szkole będzie Anastazją. Przecież pani zapisała w dzienniku: „Anastazja”. Ale gdy już sprawdziła listę obecności, zapytała dzieci, jak mówią do nich rodzice. I okazało się wtedy, że Małgorzata to zwyczajna Gosia, a Tomasz — po prostu Tomek.
— A do ciebie, Anastazjo, jak rodzice mówią? — spytała pani. Anastazja milczała, bo nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć na to pytanie. Musiałaby tyle tłumaczyć... Tymczasem dzieci patrzyły na nią i pani też, i wszyscy czekali na odpowiedź, która za nic nie chciała ułożyć się w głowie. Dziewczynka czuła, jak jej policzki czerwienieją i uszy pewnie miała też czerwone, a słowa nie chciały zebrać się w zdania — i tylko jednego była pewna: chce być Anastazją. — Anastazjo, jak rodzice do ciebie mówią? — powtórzyła pytanie nauczycielka. I Anastazja musiała coś odpowiedzieć, bo nie mogła znieść tych oczu wpatrzonych w nią wyczekująco, oczu pani i dzieci, których jeszcze nie znała, i powiedziała wcale nie to, co chciałaby powiedzieć; ale odezwała się tak cicho, że nikt nie usłyszał, i pani poprosiła, żeby powtórzyć, więc powiedziała raz jeszcze: — Kryśka... bo ja tak mam na drugie... — No to dla nas też będziesz Krysią — zadecydowała wychowawczyni. Anastazja z trudem powstrzymywała płacz. Miała nowy tornister i nowy piórnik, w którym grzechotały kredki i ołówki, czyściutkie zeszyty i białą bluzkę, piękną białą bluzkę prosto ze sklepu, a nie po kuzynce jak zwykle. I kiedy tak biegła dzisiaj do szkoły, a tornister podskakiwał jej na plecach, to czuła się nie Kryśką, ale Anastazją. Nie musiała wcale mieć pałacu, żeby się nią czuć, i służących, i pralki, wystarczył jej ten tornister, piórnik, zeszyty i biała bluzka. Marzyła o tym, że spotka dzisiaj w szkole dziewczynkę, która zostanie jej przyjaciółką. Anastazja podejdzie do niej i powie: „Cześć, chcesz ze mną siedzieć w ławce?”. Anastazja mogłaby tak powiedzieć. A Kryśka nie. Kryśka zwykle bawiła się sama. Bała się dzieci. Bała się, że ktoś powie, pokazując na nią palcem: „Ona ma ojca pijaka”. Anastazja tym się nie przejmowała, bo przecież to nie ona miała ojca pijaka, tylko Kryśka. Ale w chwili, gdy nauczycielka powiedziała: „No to dla nas też będziesz Krysią”, wszystkie nadzieje związane ze szkołą prysły jak bańka mydlana. Anastazja zniknęła. Została Kryśka. Lękliwa, nieśmiała Kryśka, która siedziała w ławce sama, bo w klasie było dziewiętnaście
dziewczynek. I na przerwach też przeważnie stała sama w jakimś kącie albo chowała się w toalecie. Ale to było, zanim odkryła szkolną bibliotekę — cudowne miejsce pełne książek, gdzie pracowała bardzo miła pani. Kryśka zawędrowała tam kiedyś przez przypadek. Po prostu pomyliła drzwi, bo biblioteka znajdowała się obok toalety. Jednak kiedy tam weszła, a pani bibliotekarka uśmiechnęła się do niej, stał się cud. Znowu poczuła się Anastazją. I dlatego chciała tam zostać. I dlatego spytała (Kryśka by się na to nie odważyła, ale dla Anastazji nie było to nic trudnego), czy może pomagać pani przy książkach, a pani Beata, ukochana pani Beata, która nawet nie wiedziała, ile ta odpowiedź dla niej znaczy, odpowiedziała, że oczywiście. I w ten sposób Anastazja została najmłodszą członkinią aktywu bibliotecznego. Była z tego bardzo dumna. Na każdej przerwie biegła do biblioteki. Pomagała okładać książki i ustawiać je na półkach, szukała do nich kart i ostrożnie wkładała je między okładkę i kartę tytułową, ale najbardziej lubiła, kiedy przychodziły nowe książki; gdy pani Beata otwierała paczkę i zapach świeżego druku wypełniał całą bibliotekę; Anastazja z nabożeństwem oglądała książkę po książce, wąchała je, głaskała kolorowe okładki, próbując odgadnąć, jaką opowieść kryją w środku. W jej domu nie było książek. Babcia miała ich trochę, w tym kilka dla dzieci, i czasami czytała wnuczce, która czekała na te chwile z utęsknieniem. I marzyła, że kiedy dorośnie, będzie miała w swoim domu pokój pełen książek. Dla Anastazji książki nie były zwykłymi przedmiotami, takimi jak zabawki, zeszyty czy przybory szkolne. Książki żyły. Kiedy w bibliotece było pusto i cicho, dziewczynce zdawało się, że słyszy ich szept; cichy, cichuteńki... I tak bardzo pragnęła dowiedzieć się, o czym szepczą, czy opowiadają zapisane w nich historie, czy też rozmawiają o czymś zupełnie innym. Wytężała słuch, wstrzymywała oddech i gdy już, już wydawało się jej, że zaczyna rozróżniać pojedyncze słowa, jeszcze nie łapiąc ich sensu, nagle ktoś wchodził do biblioteki albo dzwonił telefon lub działo się coś innego, co sprawiało, że czar pryskał. Nigdy nie dowiedziała się, o czym mówią książki... Ale
poznała ich moc. Ledwie tylko nauczyła się składać litery w słowa, książki pochłonęły ją całkowicie. Potrafiła nie jeść i nie spać, zanim nie dotarła do ostatniej strony. Czytając, zupełnie zapominała o otaczającym ją gównie. Przenosiła się w inny świat, gdzie mogła być królewną, podróżniczką, żoną indiańskiego wodza, lekarką, detektywem, kim tylko chciała. Kryśka nie miała tam wstępu. Jedynie Anastazja. Dzięki książkom stawała się Anastazją. Pamiętała, jak kiedyś ojciec wrócił pijany, a ona, zaczytana w Lecie Muminków, w ogóle go nie zauważyła. Zapytał ją o coś, ale nie usłyszała, więc wściekł się, uderzył ją w twarz, krzyczał, że smarkula żadnego szacunku dla ojca nie ma i że to wszystko przez to czytanie. Wyrwał jej książkę i podarł na drobne kawałeczki, chociaż błagała, żeby tego nie robił, i obiecywała, że już będzie grzeczna i zawsze będzie go słuchać; ale on wcale nie zwracał na nią uwagi, tylko wyrywał kartkę po kartce, a potem darł te kartki na strzępki i rozrzucał po pokoju; a ona płakała nie dlatego, że ją bolał skaleczony bransoletką od zegarka policzek i krew jej spływała po twarzy, płakała, bo nie mogła znieść widoku umierającej książki. I kiedy ojciec wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami, zebrała te strzępki, chociaż nie dało się ich już posklejać; jednak podniosła je wszystkie, co do jednego, i włożyła do tekturowego pudełka po butach. Najpierw myślała, żeby zakopać kartonik w ogrodzie, ale potem przyszło jej do głowy, że może książka wolałaby być spalona, niż gnić w ziemi, więc wrzuciła pudełko do pieca i czekała, aż spłonie do końca. To wtedy jeden, jedyny raz okłamała panią Beatę. Bo jak miała powiedzieć jej, co się naprawdę stało? Może wtedy już nigdy nie wypożyczałaby jej książek do domu? A może przestałaby widzieć w niej Anastazję, a zobaczyła tylko zwykłą Kryśkę, córkę pijaka? Bo oprócz babci jedynie pani Beata mówiła do niej „Anastazjo”. Mówiła tak do niej od pierwszego dnia, odkąd spytała, jak ma na imię, a ona odpowiedziała: — Anastazja. — I dodała: — Na drugie mam Kryśka i tak na mnie wołają, ale ja tak nie lubię. — A Anastazja lubisz?
— Bardzo. — No to dla mnie będziesz Anastazją — uśmiechnęła się pani Beata i chociaż za oknem nadal padał deszcz, dla Anastazji w tym momencie zaświeciło słońce. Dziewczynka bardzo lubiła panią Beatę i nie chciała, żeby ta stracona książka coś między nimi zmieniła. A poza tym żadne słowa o ojcu nie przeszłyby jej przez gardło. Dlatego skłamała. Powiedziała, że ją zgubiła. Zaczerwieniła się przy tym jak burak i bała się, że pani Beata pozna, że kłamie. Ale na szczęście nie poznała. Pocieszała ją nawet, że trudno i że nie musi dawać w zamian żadnej książki, bo tyle pracuje w bibliotece, że odpracowała już tę stratę kilka razy. Kochana pani Beata! Teraz jest już pewnie na emeryturze. Chciałaby ją kiedyś spotkać... chociaż... nie, wcale nie. Bo właściwie — co one mają ze sobą wspólnego? Pani Beata przecież nie znała Kryśki. Znała tylko Anastazję... * — No, Andrzejku, cóż tam u ciebie? — zagadnęła Weronika. Andrzejek skończył przed chwilą pracę i teraz z ponurą miną powoli sączył colę. — Jak mama zobaczy tę uwagę w dzienniczku, będę miał przechlapane. Nie cierpię szkoły! — Ja też nie cierpiałam — westchnęła Weronika. — Ale pani na pewno była dobrą uczennicą i wszyscy panią lubili. I nie miała pani żadnych uwag. — No to się mylisz — uśmiechnęła się Weronika. — Pierwszą uwagę dostałam w pierwszej klasie. Za bójkę. — Za bójkę? — Oczy Andrzejka zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. — Naprawdę? Myśli Weroniki biegną w przeszłość. Na boisko szkolne, gdzie w rogu rosła piękna brzoza. Pewnie nadal tam rośnie i nadal cierpliwie wysłuchuje szkolnych kłopotów kolejnych pokoleń uczniów...
Weronika biegnie pod tę brzozę, ilekroć w szkole znowu jest jej źle. Siada, opierając się plecami o pień. A brzoza szumi uspokajająco, gdy wieje, a kiedy nie ma wiatru — milczy. Nie musi szumieć. Ważne, że jest. Weronice wydaje się, że brzoza dobrze ją zna. Może drzewa porozumiewają się szumem i ta brzoza usłyszała o niej od Królowej Brzozy? Tak, na pewno się znają... Nie tylko Weronika szuka pocieszenia pod brzozą. Kiedyś zobaczyła tam też taką dużą dziewczynę. Może była z piątej klasy, a może z szóstej. Dziewczyna płakała i wycierała twarz rękawem. Weronika ściskała w ręku paczkę chusteczek, ale wstydziła się podejść i jej podać. Widziała ją tam potem jeszcze kilka razy. Na przerwie pod brzozą zawsze coś się dzieje. Dzieci bawią się w berka, rozmawiają, chłopaki ze starszych klas spisują zadania, dziewczyny szepczą sobie na ucho sekrety. Wydaje się, że wszyscy lubią brzozę. Dlatego w pierwszej chwili Weronika nie może pojąć tego, co widzi pewnego dnia na przerwie. Pod brzozą kręci się kilku chłopaków. Obok nich leżą połamane gałęzie, a oni łamią następne. Weronika nie zastanawia się ani przez chwilę. Rzuca się na chłopaków. Co z tego, że są starsi i że wcale ich nie zna? Co z tego? — Zostawcie ją! — krzyczy, zasłaniając drzewo własnym ciałem. — Zostawcie! Przecież to boli! Zaskoczyła ich. Przez moment nie wiedzą, co zrobić. Ale tylko przez moment. — Odsuń się, wariatko! — woła chudzielec z odstającymi uszami. Jest z nich chyba najmniejszy, ale dużo większy od Weroniki i na pewno od niej starszy. Weronika jeszcze mocniej przywiera do drzewa. — Odsuń się, słyszysz? — Chłopak odpycha ją z całych sił. Weronika przewraca się, ale nie czuje bólu obtartych dłoni ani zakrwawionych kolan, w które wbiły się kawałki żwiru; nie czuje bólu, tylko bezsilną złość, bo chłopak szarpie już kolejną gałąź. Weronika rzuca się na niego jak wściekła kotka. Gryzie, drapie, rozdziera mu koszulkę, a chłopak, zaskoczony nagłym atakiem, nie bardzo potrafi się bronić. Pozostali otaczają ich kołem.
— Świruska! Piter, dasz się dziewczynie?! Do czubków ją! Ale cyrk! I nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie rozdzieliła ich dyżurująca na boisku nauczycielka. Oboje lądują w dyrektorskim gabinecie i dostają uwagi do dzienniczków. To jest jej pierwsza uwaga i Weronika boi się pokazać dzienniczek rodzicom. Po lekcjach, kiedy wszyscy rozchodzą się do domów, biegnie pod brzozę. Przytula się do pnia, głaszcze okaleczone gałęzie, jej łzy mieszają się ze łzami drzewa. Dlaczego to zrobili?! Dlaczego? Czy oni nic nie widzą?! Nie czują, że ją to boli? Że liście kurczą się ze strachu? Nie wiedzą tego czy nic ich to nie obchodzi? Tego dnia dziewczynka wraca do domu dużo później niż zwykle, ale nikt tego nie zauważa. Nie pokazuje rodzicom uwagi, obtarte dłonie i kolana tłumaczy upadkiem i chociaż czerwieni się przy kłamstwie, rodzice tego nie widzą, bo jej wejście przerwało im rozmowę na temat jakiegoś bardzo nietypowego przypadku. Przez kilka dni w szkole Weronika stara się nie zwracać na siebie uwagi wychowawczyni, żeby ta czasami nie poprosiła o pokazanie podpisanej uwagi. Ale nauczycielka najwyraźniej zapomniała o całej sprawie, więc po tygodniu Weronika wyrywa kartkę z dzienniczka i rodzice nigdy się o tym nie dowiadują. Po tym wszystkim rówieśnicy patrzą na Weronikę z mieszaniną respektu i obawy. Bo kto wie, co i kiedy może takiej wariatce strzelić do głowy. Nie dokuczają jej, ale też nikt nie próbuje się z nią zaprzyjaźnić. Nikt nie umawia się z nią po lekcjach, nie zaprasza na urodziny, a kiedy Weronika urządza swoje, długo siedzi nad pustą kartką, zanim wymyśli imiona czterech dziewczynek (bo rodzice powiedzieli, że może zaprosić cztery). Na urodzinach zjawia się tylko jedna. Marcela. Weronice najpierw robi się przykro, ale potem przychodzi jej do głowy, że to nawet lepiej, bo Marcela sama, bez innych dziewczyn, jest dużo fajniejsza niż w szkole. A Marcela dochodzi do wniosku, że ta Weronika to jest nawet całkiem, całkiem. I kiedy potem, już po zjedzeniu ćwiartki tortu, wypiciu czterech butelek oranżady i kropli miętowych, którymi ratowała je mama Weroniki, po rozegraniu dwóch partii warcabów i ułożeniu puzzli z pięciuset elementów przyznają się
do tych swoich myśli, to nagle obie wybuchają śmiechem. I śmieją się tak mocno, że aż chlupocze im w brzuchach ta oranżada, a Weronice przychodzi do głowy, że może to wcale nie była oranżada, tylko szampan, bo jeszcze nigdy nie było jej tak dziwnie i jeszcze nigdy nie śmiała się tak, żeby aż się jej w głowie kręciło. I chyba Marcela czuje się podobnie, bo nawet kiedy tata zwraca im uwagę, żeby były ciszej ze względu na pacjentów, nawet wtedy Marcela nie może przestać chichotać. I Weronika też nie może, więc śmieją się w poduszkę, żeby nie było tak słychać, a przy tym chuchają sobie nawzajem do ucha, dmuchają we włosy i znowu jest śmiesznie. Aż wreszcie brzuchy od nowa zaczynają je boleć, ale tym razem nie od tortu i oranżady, tylko od śmiechu. I wtedy Marcela pyta: — Przyjdziesz do mnie jutro? A Weronika bez namysłu odpowiada: — Tak. — I teraz czuje radość już nie tylko w brzuchu, ale wszędzie, w całym ciele, nawet we włosach i w paznokciach. Nigdy nie myślała, że włosy też mogą się cieszyć, a one aż fruwają z radości, kiedy Weronika kręci się w kółko, trzymając za ręce Marcelę. To dzięki Marceli Weronika pokochała kawę. I poczuła, co znaczy dom. Dom Marceli był zupełnie inny niż dom Weroniki. Pełen niespodzianek. Bo Marcela na przykład nigdy nie wiedziała, gdzie są jej kapcie. Stawiała je jeden obok drugiego w przedpokoju, a kiedy wracała ze szkoły, już ich tam nie było. I mogły się znaleźć w różnych dziwnych miejscach. W pralce na przykład. Albo w wannie. Albo pod poduszką. A Radek, trzyletni brat Marceli, zaśmiewał się w głos, kiedy ich szukała. I gdy już Marcela te kapcie znalazła, to wtedy goniła Radka i łaskotała go, aż piszczał z uciechy. U Weroniki kapcie stały zawsze tam, gdzie je zostawiła... Nikt nie ganiał się po domu i nic ciekawego się nie działo. A u Marceli ciągle coś się działo. A to Radek włożył sobie fasolę do nosa i jego mama wyjmowała mu tę fasolę pincetką, a to znowu babcia robiła konfiturę z róży i pozwoliła Marceli i Weronice ucierać płatki róży z cukrem. Ciężko się ucierało, ale Weronika nie chciała oddać drewnianej pałki, nawet gdy bolały ją ręce, bo cukier tak fajnie
chrzęścił, a różany zapach wypełniał całą kuchnię. Dom Marceli pachniał. Rzadko różą, częściej cebulą, kotletami, szarlotką, zupą jarzynową. Różnie. A Weronika zamykała oczy i wchłaniała te zapachy, wyobrażając sobie, że razem z nimi wchłonie też cząstkę domu Marceli, odrobinkę chociaż, takie maleńkie złote ziarenko. I kiedy zaniesie je do swojego domu, dom ożyje. Będzie pachniał i śmiał się. A rodzice przestaną uciekać do gabinetu. Kiedyś wzięła torebkę foliową i nałapała w nią powietrza z domu Marceli, a potem szczelnie zamknęła woreczek. I już nie bawiła się tego dnia z Marcelą, tylko pobiegła do domu co sił w nogach. Otworzyła torebkę. Zrobiła to w kuchni, bo słyszała, że kuchnia jest sercem domu. I u Marceli naprawdę tak było. Otworzyła więc Weronika tę torebkę w kuchni i czekała na cud. I chociaż z pozoru nie działo się nic, nie traciła nadziei. Bo przecież takie zwyczajne nasionka też nie kiełkują od razu. Może więc i cud wymaga czasu? Przez najbliższych kilka dni Weronika wracała ze szkoły biegiem. Stawała w progu domu, zamykała oczy i wciągała nosem powietrze. Powtarzała ten rytuał w każdym pomieszczeniu, wyczulona na najdrobniejszą choćby zapowiedź zmiany. Ale jej dom ciągle pachniał tak samo: podgrzewanym stołówkowym jedzeniem. I płynem do czyszczenia toalet. Dlatego znowu uciekała do Marceli. Do jej domu pełnego życia i zapachów. U Marceli pachniało różnie, ale po obiedzie — zawsze kawą. Rodzice Weroniki też pili kawę. Rano i po południu. Ale pili ją w szpitalu. Albo w gabinecie. Nie w domu. A babcia Marceli codziennie po obiedzie brała drewniany młynek, napełniała go kawą (Weronika bardzo lubiła słuchać dźwięku przesypujących się ziaren) i pozwalała Marceli albo Weronice ją zmielić. „Ręcznie mielona zawsze lepiej smakuje” — mawiała babcia, przesypując kawę z drewnianej szufladki do porcelanowego dzbanka. Potem zalewała ją wrzątkiem i od tego cudownego zapachu Weronice aż kręciło się w głowie. A mama Marceli kroiła ciasto albo wyciągała z metalowego pudełka kruche ciasteczka. I wszyscy siadali przy stole. Do filiżanek, które stały przed Weroniką i Marcelą, babcia nalewała po
kilka kropel kawy i dopełniała mlekiem. Weronika słodziła sobie tę kawę i posypywała cynamonem, tak jak mama Marceli. A potem tata Marceli opowiadał kawały, Marcela mówiła, co wydarzyło się w szkole, Radek przekrzykiwał ją („Bo moje pseckole wazniejse od twojej skoły”), babcia i mama też czasami wtrąciły coś do rozmowy. I tylko Weronika wcale się nie odzywała. Nie musiała nic mówić. Wystarczyło jej, że była tutaj razem z nimi. Słuchała. I popijając kawowe mleko z cynamonem, w milczeniu chłonęła szczęście... Kiedy potem za nim tęskniła, sięgała po paczuszkę mielonej kawy, której rodzice nie zdążyli jeszcze wynieść do pracy. Zaparzała kawę i zabierała do swojego pokoju. Właściwie nawet jej nie piła, tylko wąchała. Zachłannie wdychała zapach zwietrzałego szczęścia. To dzięki przyjaźni z Marcelą na Weronikę w klasie zaczęto patrzeć inaczej... — Pani Weroniko... — Słowa Andrzejka oderwały Weronikę od wspomnień. — Mogłaby pani opowiedzieć o tej bójce? I Weronika opowiedziała. O brzozie. O bójce. O uwadze w dzienniczku. I o wyrwanej kartce. A Andrzejek słuchał. — Nie myślałem, że drzewa czują — powiedział po chwili. I znowu dłuższą chwilę milczeli. Weronika czekała. Andrzejek skończył swoją colę. Nerwowo gryzł słomkę, bawiąc się pustą butelką, oglądając paznokcie. I w końcu zaczął opowiadać. O rudej Andżeli z Andrzejkowego podwórka i chłopakach z czwartej klasy, którzy się do niej przyczepili. — Wołają za nią: „Ruda Andżela nie znajdzie kawalera”, a mała płacze. Andżela jest w pierwszej klasie i nie ma starszego brata, który by zrobił porządek z tymi... — Andrzejek przerwał i przełknął słowo, które cisnęło mu się na usta — ...głupkami, jej ojca nikt nigdy nie widział, a matka wyjechała do Niemiec i nie dzwoni do niej ani prawie nigdy nie pisze. Najpierw to nawet nie było wiadomo, czy ona jest w tych Niemczech, czy nie, ale wie pani co? Andżela znalazła ją na Naszej Klasie! Ma tam pełno zdjęć z tych Niemiec i ciągle coś nowego dodaje, a do Andżeli się nawet nie odezwie, pieprzona... dobra, już nie będę kończył, i tak pani wie, jak można nazwać taką... Nie mogę, no po
prostu nie mogę! A Andżela mieszka u babci, na Naszą Klasę to kilka razy codziennie wchodzi i ciągle do matki maile wysyła, a ona może z pięć razy małej odpowiedziała! A te gnojki Andżelę wyzywają! No to ja im raz powiedziałem, żeby się od niej odpier... odpieprzyli, ale nie pomogło, i dzisiaj znowu widzę, że mała płacze. No to złapałem jednego, potem drugiego i wytłumaczyłem tak, żeby zrozumieli. A że jednemu się krew z nosa polała, to się zaraz afera zrobiła. Pedagog, wychowawca, dyrektor i jeszcze pielęgniarka na dodatek! Ta pielęgniarka to patrzyła się na mnie jak na bandziora jakiegoś! Bo ten chłopak z nosem to jej znajomy podobno. „Są inne sposoby załatwiania takich spraw” — powiedziała dyrektorka. Może i są, ale na niektórych nie działają. Tego jej nie powiedziałem, ale powiedziałem, że Andżela skarżyła się pani w klasie, tylko że nic z tego nie wynikało. No i dobrze, że ich zlałem! Teraz już jej nie ruszą. A że dyrektorka i ta cała pedagog wie, to też dobrze. Może ich będą pilnować. Tylko ta uwaga... — Trzymaj, bo ci w gardle zaschło. — Weronika postawiła na blacie szklankę wody. — Wytłumaczysz w domu, jak to było. — Nie zdążę — powiedział ponuro Andrzejek. — Mama to od razu histerii dostaje! Krzyczy, płacze i zupełnie, ale to zupełnie nic wtedy do niej nie dociera, a jak jeszcze się dowie, że wychowawczyni ją wzywa... A jak Buła pokaże jej moje oceny, nie będę miał życia w domu. Już wolałbym, żeby mnie porządnie zlała, byle tylko nie płakała po kątach i nie udawała, że mnie nie widzi! I jeszcze ta głupia rozprawka na jutro! Jestem pewien, że Buła mnie zapyta. Po tym dzisiejszym przyczepi się do mnie jak nic. Będę miał przechlapane co najmniej do wakacji. — A na jaki temat ta rozprawka? Może coś razem wymyślimy — zaproponowała Weronika. — A wie pani co — powiedział chłopak, gdy już rozprawili się z rozprawką — Andżela czekała na mnie na boisku po lekcjach i powiedziała, że oni dzisiaj uczyli się o rycerzach. Była cała czerwona, jak to mówiła, a potem dała mi to i uciekła. — I Andrzejek też się zaczerwienił, pewnie nie mniej niż Andżela, kiedy wyjmował z plecaka wymiętoszony rysunek noszący na sobie ślady łez i spoconych, nie pierwszej czystości dziecięcych łapek, rysunek przedstawiający
zajmującego niemal całą kartkę rycerza z długim czarnym mieczem i wielką srebrną tarczą. A nad głową rycerza koślawe, złote litery układały się w imponujący napis: „Dzienkuje muj ryceżu!!!”. * Weronika była głodna. Od wielu dni. I nijak nie mogła tego głodu zaspokoić. Drażniło ją wszystko. Zsuwające się ramiączko bluzki, spódnica ocierająca się o nagie uda, włosy łaskoczące szyję, widok chłopaka karmiącego dziewczynę lodami ze swojego pucharka, całujące się pary, podwójne zaproszenia na coś tam, do wygrania w jakimś radiowym konkursie. Nie mogła spokojnie pracować, bo Piwnica pod Liliowym Kapeluszem pełna była westchnień, pocałunków, wyznań, ukradkowych pieszczot; ostatnio atmosfera aż kipiała erotyczną energią, w każdym razie tak to Weronika odczuwała. Czuła to nie tylko w Piwnicy, ale wszędzie, gdzie się tylko znalazła; neutralne z pozoru dźwięki, zapachy, obrazy łańcuszkiem skojarzeń prowadziły ją zaraz do Diego, a jej ciało rozpaczliwie domagało się pieszczot. Weronika tęskniła do dłoni Diego, które czasami bywały niecierpliwe, a innym razem wzruszająco czułe, do jego oddechu we włosach, kiedy szeptał jej do ucha słowa, które gorącem rozchodziły się po całym ciele, do jego ust na swoich piersiach... I nie umiała nad tym zapanować. — Co się z tobą dzieje? — spytał Łukasz, który pomagał jej nosić worki z kawą. To znaczy, że musiało być z nią już bardzo źle. Wczoraj o to samo pytała Karola, a teraz on... Co prawda Łukasz znał ją świetnie, niejedno razem przeszli, a przy tym miał w sobie dużo więcej empatii niż większość mężczyzn, tylko że ostatnio jego empatia była ukierunkowana na Hankę, w której zakochał się bez pamięci. Trochę tej empatii spływało też na Anię, jako że Ania była pod opieką Hanki, więc w sposób naturalny również znajdowała się w kręgu zainteresowania Łukasza. Ale skoro ona, nie będąc ani Hanką, ani Anią, zwróciła jego uwagę, to znaczyło, że najwyższy czas, żeby wziąć się w garść. — To aż tak rzuca się w oczy?
— Wzdychasz, nie słyszysz, co się do ciebie mówi, myślami jesteś gdzie indziej... — Mam już dość trwania w zawieszeniu. Muszę podjąć jakąś decyzję.
Ta rozmowa odbyła się wczoraj, a potrzeba podjęcia decyzji nie dawała Weronice spokoju. Coś musiało się zmienić. Tylko że nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Weronika poznała Diego kilka miesięcy temu na jakimś forum internetowym dotyczącym kawy oczywiście. Diego prowadził odziedziczoną po dziadku plantację kawy i planował rozszerzyć działalność, tworząc sieć firmowych kawiarni i sklepów. Najpierw Weronika zamawiała u niego kawę, a potem... Na seminarium do Berlina i do Londynu wybrała się przecież już nie tylko dla kawy. Wspólna pasja wróżyła tej znajomości jak najlepiej, zaś odległość między Polską a Brazylią wręcz przeciwnie. Maile i Skype szybko przestały im wystarczać. Diego wielokrotnie zapraszał Weronikę do Brazylii, obiecując pokryć wszelkie koszty, łącznie z kosztami zatrudnienia osoby, która zastąpiłaby ją w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Nie bardzo rozumiał, dlaczego nie chce przyjąć od niego pieniędzy, bardziej przekonywał go argument, że Weronika nie może opuścić kawiarni, dopóki interes się nie rozkręci. No, ale po tych kilku miesiącach Piwnica funkcjonowała już całkiem nieźle. A Diego coraz bardziej nalegał. Krucha filiżanka w męskich dłoniach... ten widok zawsze ją rozczulał. Diego był mistrzem, jeśli chodzi o kawę... i nie tylko o kawę. Weronika westchnęła. Leżący na jej kolanach Cynamon podniósł głowę. — No i kto by się tobą opiekował? — rzuciła Weronika, drapiąc go za uchem. „Łukasz albo Karolina” — odpowiedziała sobie bez namysłu. Problemem nie był Cynamon, tylko Piwnica. I nie chodziło tu o znalezienie pomocy dla Karoli, ale o kogoś, kto mógłby zastąpić
Weronikę. Nie na długo, na jakieś trzy tygodnie może, na dłużej nie odważyłaby się zostawić kawiarni. Łukasz i Hanka, niestety, mieli swoją pracę, a nikt inny nie przychodził jej do głowy. Zaparzyła melisę z pomarańczą, bo czuła, że może mieć znowu kłopoty ze snem. Za dużo myśli, za dużo emocji... Cynamon miauknął, z wyrzutem patrząc w pustą miskę. Kiedy nalewała mu mleka, znowu zakręciło się jej w głowie. Ostatnio jakoś źle się czuła. Miała mniej energii, szybko się męczyła i nic jej się nie chciało. Tłumaczyła to sobie najpierw osłabieniem wiosennym i łykała jakieś witaminy z mikroelementami, ale czuła się coraz gorzej. „Emocje, to wszystko emocje — uspokajała się — trzeba wreszcie coś z tym wszystkim zrobić”. I z tym postanowieniem usiadła przed laptopem. Wpisała w wyszukiwarkę: „Polska Brazylia tanie przeloty”. O kurczę, nie myślała, że tanie bilety są takie drogie! Co dałby taki trzytygodniowy wyjazd? Chwilowe ukojenie dręczącej tęsknoty? Rozeznanie perspektyw na przyszłość? Czy w ogóle mają przed sobą jakieś wspólne perspektywy? Weronika czasami umiała to przeczuć — patrząc na parę, widziała, czy ich związek będzie trwały. Tak było na przykład z Jackiem i Anetą, którzy przychodzili do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem kiedyś razem, a teraz zaglądają już osobno. Aneta przychodzi sama, a Jacek z kolejną dziewczyną. Gdy Jacek patrzył jeszcze na Anetę jak w obrazek, Weronika wiedziała już, że to nie potrwa długo. No cóż, Jacek musiał się jeszcze sporo nauczyć... Jeśli natomiast chodzi o Łukasza i Hankę, nic nie umiała powiedzieć. Była za blisko. I tak bardzo chciała widzieć ich razem. W kwestii własnych związków Weronika nie mogła liczyć na intuicję. A może to nie intuicja zawodziła, tylko Weronika — oczarowana chwilą — ślepła i głuchła na jej podszepty. Tylko raz intuicja ją ostrzegła: że nie są sobie z Łukaszem pisani. Ostrzegła może nie tyle ją (bo to nie Weronika zaczynała się angażować), co Łukasza, darując im w zamian niezwykłą, choć przez wielu niezrozumianą przyjaźń. Te znaczące uśmieszki, gdy wyjaśniali, że nie są parą, choć podróżują razem i śpią w jednym pokoju, te pytające spojrzenia rzucane na Hankę, na Weronikę, a potem na Łukasza, znowu na Weronikę, na
Hankę, i niedowierzanie we wzroku. Czasami obserwując to, Weronika i Hanka świetnie się bawiły albo w milczącym porozumieniu zachowywały tak, żeby jeszcze bardziej zdezorientować podejrzliwego obserwatora. Nie było między nimi zazdrości. Mimo pewnej rezerwy okazywanej przez Hankę, Weronika wiedziała, że Hanka ją lubi. Zresztą i ona polubiła Hankę. I bardzo chciała, żeby ułożyło się jej z Łukaszem. A sobie samej życzyła, żeby ułożyło się jej z Diego... Jak? I gdzie? Nie miała pojęcia. Ale bardzo chciała, żeby się ułożyło... Spojrzała na zegarek: pierwsza. Najwyższa pora spać. A tam, u niego, w Brazylii dopiero zaczyna się wieczór. Diego ma dzisiaj jakąś kolację w interesach. Pewnie nic nie napisał. Otworzyła skrzynkę mailową. Nie napisał, niestety. Natomiast odezwała się ciotka Dora: „Wpadnę jutro zobaczyć, jak prezentuje się mój kapelusz nad barem”. Zwariowana ciotka Dora. Wulkan energii. Rodzinny anioł stróż i patronka marzeń. Anioł o metodach postępowania niekonwencjonalnych, ale z duchem boskiego prawa zgodnych. A i sam Bóg na pewno cenił Dorę za kreatywność. Ciotka Dora intrygowała Weronikę, od kiedy tylko o niej usłyszała. To było na jakiejś rodzinnej imprezie. Rodzice Weroniki, jeśli tylko się dało, unikali takich spotkań, ale tym razem widocznie się nie dało, więc Weronika, niepewna, jak się zachować, siedziała pod stołem i podsłuchiwała. Rozmowy dorosłych bywały takie ciekawe... A Dora pojawiała się w nich często. — Ciotka Dora ma wielki biust i ogromny apetyt na życie — usłyszała Weronika i przed jej oczami natychmiast pojawił się obraz nieznanej ciotki. Jej biust ledwie mieścił się w bujanym fotelu, a ciotka Dora łapała w siatkę na motyle spadające z nieba ogromne, ociekające czekoladą kawały ptasiego mleczka... — Ach, gdyby Dora tu była... — wzdychała babcia, ilekroć ktoś z rodziny stawał przed problemem nie do rozwiązania. I dalej płynęła opowieść na przykład o tym, jak to ciotka Emilia dziesięć lat czekała na mieszkanie spółdzielcze, gnieżdżąc się z trójką dzieci w jednym pokoiku. I co roku obiecywano jej, że w następnym roku to już na pewno dostanie przydział. Kiedy Emilia usłyszała to samo po raz jedenasty, dostała ataku histerii. Wtedy do akcji wkroczyła Dora.
— Ja to załatwię, siostro — oznajmiła i przez kilkanaście dni codziennie z inną książką pod pachą wychodziła z domu tuż przed ósmą i wracała około czwartej. Nikt nie wiedział, dokąd chodzi i po co jej te książki. Aż któregoś dnia przyniosła w torebce klucze. Do nowego mieszkania Emilii. Weronika bardzo lubiła tę historię. Lubiła też opowieść wujka Edka o policjancie, który chciał mu wlepić mandat za nieprawidłowe parkowanie, lecz gdy skojarzył jego nazwisko z nazwiskiem Dory, zaciągnął wujka na piwo i wypytywał o siostrę, rzucając tylko od czasu do czasu: — Co to za kobieta, panie! Co za kobieta! Ciotka Dora była rodzinnym panaceum na wszystko. Na raka stryjka Romana wyleczonego przywiezionymi przez nią z Chin specyfikami. I na kłopoty małżeńskie ciotki Marty i wujka Zenka, których zamknęła na klucz w sypialni, gdy wybierali się na rozprawę rozwodową. Przesiedzieli tam cały dzień, a wieczorem dziękowali Dorze, że nareszcie mogli ze sobą porozmawiać. Potłuczone wazoniki i skłębiona pościel świadczyły o tym, że rozmowa była burzliwa... W dziecięcym prywatnym rankingu Weroniki ciotka Dora plasowała się gdzieś pomiędzy Matką Boską a świętym Antonim, który kiedyś pomógł jej odnaleźć zgubionego misia. „Ach, gdyby ciotka Dora tu była...” — wzdychała Weronika, kiedy znowu nie wiedziała, co jest normalne, a co nie, albo gdy bardzo tęskniła za domem. Takim domem jak u Marceli. Z prawdziwym obiadem i z kawą. I z domowym ciastem. I z rozmowami przy stole. Weronika marzyła, że ciotka Dora kiedyś do niej przyjedzie. I coś z tym wszystkim zrobi. Coś. Nie wiedziała, co to będzie, ale skoro pomogła ciotce Emilii, stryjkowi Romanowi, ciotce Marcie i wujkowi Zenkowi, to dlaczego Weronice miałaby nie pomóc? Może wysadzi gabinet w powietrze... A może zrobi coś zupełnie innego. I oto pewnego dnia, kiedy tata był na dyżurze, a mama w gabinecie, w drzwiach stanęła ONA. Nawet nie musiała się przedstawiać. Tak mogła wyglądać tylko ciotka Dora — w zwiewnej, fioletowej sukience do ziemi, z kolorową, płócienną torbą niedbale przewieszoną
przez ramię i z mnóstwem miedzianych bransoletek dźwięczących beztrosko przy każdym jej ruchu. Rozwichrzone kasztanowe włosy opadały jej na ramiona, a na głowie miała... Weronika nie mogła oderwać od niego wzroku. Liliowy kapelusz z cudowną tiulową kokardą. Wyglądał jak zaczarowany... — Podoba ci się? — spytała ciotka. — Chcesz przymierzyć? Dziewczynka kiwnęła głową. Z wrażenia nie mogła wykrztusić ani słowa. Wstrzymała oddech. Ciotka zdjęła kapelusz... Był zaczarowany. Weronika poczuła to w momencie, gdy kapelusz dotknął jej włosów. I zaraz okazało się, że miała rację, bo ciotka Dora powiedziała: — Jesteś cudowna! A Weronika uwierzyła. Uwierzyła, chociaż nie było to łatwe. Bo przecież miała na twarzy ślady po przebytej dopiero co ospie, jeżyka zamiast grzywki (sama tak sobie obcięła włosy), a poza tym bała się ciemności, obgryzała paznokcie i kilka dni temu znowu posikała się w łóżku. Zdarzało jej się to bardzo, bardzo rzadko, ale jednak się zdarzało. I Weronika bardzo się tego wstydziła. Chowała mokre piżamy i prześcieradła, prała je po kryjomu, suszyła rozłożone pod łóżkiem, żeby nikt nie widział. Ale czasami wszystko wychodziło na jaw. A wtedy we wzroku mamy było coś takiego, że Weronika chciałaby zapaść się pod ziemię. I obiecywała sobie, że to nie zdarzy się już nigdy, ale to nigdy więcej. I starała się. Naprawdę się starała. Chociaż strasznie chciało jej się pić, przy kolacji wypijała tylko trzy łyki herbaty, przed spaniem kilka razy chodziła do toalety, a leżąc w łóżku powtarzała: „Nie posikam się, dzisiaj się nie posikam”. Powtarzała tak, dopóki nie zasnęła. Ale czasami znowu budziła się mokra. I znowu było jej tak strasznie wstyd. Jednak teraz miała na głowie liliowy kapelusz, a ciotka powiedziała, że jest cudowna, i nagle wszystko inne przestało się liczyć. Czary... Prawdziwe czary... Weronika spojrzała w lustro. Zobaczyła dziewczynkę w liliowym kapeluszu. Dziewczynkę bardzo podobną do siebie, a jednocześnie jakąś inną. Te błyszczące oczy... i tajemniczy uśmiech... i jeszcze coś było w tej dziewczynce, coś, czego Weronika nie umiała określić, ale to coś bardzo jej się podobało. Ciotka miała rację... Weronika nie rzucała się na szyję osobom, które widziała pierwszy
raz w życiu, w ogóle nie rzucała się na szyję komukolwiek, ale tym razem nie mogła się opanować. Ciotka Dora miała piersi miękkie jak poduszeczki. I cała była miękka. Nie taka szczupła jak mama. I nie taka sztywna. W jej objęciach Weronika czuła się jak otulona ciepłą kołderką. Przymknęła oczy, a Dora kołysała ją w ramionach. I Weronika nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ciotka kołysała ją tak i kołysała bez końca, ale przecież skoro rodziców nie było w domu, to ona była tu gospodynią i musiała zatroszczyć się o gościa. — Zrobić ci kawę, ciociu? — spytała. A ciotka Dora zdziwiła się, że Weronika potrafi zaparzyć kawę, i powiedziała, że oczywiście, bardzo chętnie. A potem opowiadała jej o kawie, jaką piła w różnych krajach, i o różnych niezwykłych potrawach, które jadła, a Weronika krzywiła się, słuchając o ślimakach i prażonych świerszczach. Tak sobie gawędziły otulone kawowym aromatem i po raz pierwszy w życiu Weronika cieszyła się, że rodzice długo pracują, bo fajnie było mieć ciotkę Dorę tylko dla siebie. Pokazała jej swoje rysunki i zeszyty, opowiedziała o kotach i o Marceli. I nawet o Królowej Brzozie opowiedziała. A przecież nikomu nigdy o niej nie mówiła. Ciotka słuchała. Słuchała tak, jakby Weronika była dorosła. Ważna. Jakby jej zdanie się liczyło. A potem spytała, co Weronika chciałaby robić w przyszłości. Weronika wiele razy o tym myślała i różne pomysły przychodziły jej do głowy. Kiedyś chciała zostać lekarką. Jak rodzice. Bo gdyby poznała te wszystkie choroby, leki i badania, to może wtedy rodzice wreszcie mieliby o czym z nią rozmawiać. Ale potem Weronika pomyślała, że chciałaby mieć dziecko. Córeczkę. I wtedy ta jej córeczka musiałaby czekać i tęsknić tak jak ona... I już nie chciała zostać lekarką. Tylko nauczycielką. Albo sprzedawczynią. A może weterynarzem? Miała dużo pomysłów, ale kiedy ciotka zadała jej pytanie, Weronika zrozumiała, że żadne z tych zajęć tak naprawdę jej nie pociąga. Żadne. I jedyne, czego naprawdę by chciała... — Otworzę kawiarnię! — wykrzyknęła. — Będę miała tam te wszystkie rodzaje kawy, o których ciocia mówiła! I jeszcze więcej! — Weronika była pewna, że to zrobi. Założy kawiarnię i ludzie będą się tam czuli tak fajnie jak w kuchni u Marceli.
— A wiesz już, jak ją nazwiesz? — Pod Liliowym Kapeluszem — odpowiedziała bez namysłu Weronika, sama zaskoczona własnymi słowami. — Ładnie. Bardzo ładnie — uśmiechnęła się ciotka. — Wobec tego podaruję ci pierwszą rzecz do twojej kawiarni... Serce Weroniki przyspieszyło. Czyżby... Nie, nie śmiała nawet o tym myśleć. To przecież niemożliwe... — Mój liliowy kapelusz. Ale pod jednym warunkiem... Weronika wstrzymała oddech. — Musisz mi obiecać, że powiesisz go nad barem w tej twojej kawiarni. — Obiecuję! Pewnie, że obiecuję! Będzie tam wisiał, zobaczysz, ciociu. — Jasne, że zobaczę. I zrobisz mi wtedy kawę, jakiej nigdy nie piłam. * — Miałaś rację, ślicznie się prezentuje. — Ciotka Dora usiadła tak, aby mieć przed oczami liliowy kapelusz. — Kupiłam go w Hiszpanii, drogi był jak cholera, ale tak piękny, że nie mogłam się oprzeć. I zobacz, przejechał ze mną pół Europy, a teraz wisi tu u ciebie nad barem. Wcale nie miałam zamiaru się z nim rozstawać, ale ty tak na niego patrzyłaś... A jeszcze kiedy powiedziałaś, że nazwiesz kawiarnię Pod Liliowym Kapeluszem, po prostu nie mogłam ci go nie dać. Ale na ten już tak nie patrz — ciotka Dora obronnym gestem złapała swój pomarańczowy kapelusz — i nie mów, że zamierzasz otworzyć filię, tym razem Pod Pomarańczowym Kapeluszem. — Nie, nie zamierzam. — Weronika przełknęła „ciociu”, które cisnęło się jej na usta; trudno było się przestawić, żeby nagle mówić ciotce po imieniu. — Nie umiem dzielić miłości. — O, tak. Pamiętam tego nieszczęsnego misia — uśmiechnęła się Dora. Weronika też pamiętała. Tego cudnego, mięciutkiego misia, którego ciotka przywiozła jej z zagranicy. Najpiękniejszego misia, jakiego kiedykolwiek widziała. Takiego, do którego od razu chciałoby
się przytulić. Jak mogłaby go zapomnieć? I swoje dylematy. I żal, kiedy go oddała. Bo Weronika miała już jednego misia. Alberta. Dostała go na pierwsze urodziny. Albert spał z Weroniką i od przytulania miał już wytarte futerko, a kiedy zaczęły mu się z brzuszka sypać trociny, mama zszyła mu ten brzuszek. Czerwoną nitką, bo innej nie miała. Weronika kochała go bardzo. I było jej przykro, że przy tym nowym, mięciutkim, czyściutkim i ślicznym misiu jej Albert wygląda jak Kopciuszek. I tak się też pewnie czuł, bo siedział ze spuszczoną głową, nie patrząc wcale na nowego. A Weronika? Nie... nie umiałaby kochać ich obu. Dlatego oddała go Marceli. Tego ślicznego, mięciutkiego misia, do którego od razu chciałoby się przytulić. Misia, jakiego nikt nie miał... — Dzień dobry, pani Weroniko, znajdzie się jakaś robota? — Dla ciebie zawsze — uśmiechnęła się Weronika, pilnując się, żeby w obecności Dory nie powiedzieć do niego „Andrzejku”. — Okna na zapleczu przydałoby się umyć. — To ja już lecę. A pani zna się może trochę na matmie? — Dalej kiepsko? — Wszystko już poprawiłem oprócz tej głupiej matmy! — To świetnie! — Weronika wiedziała, że jeszcze miesiąc temu Andrzejkowi groziły jedynki z czterech przedmiotów. — A co teraz macie z matmy? — Jakieś układy równań. Nic z tego nie kumam. — Kurczę, ja też nie. W każdym razie bez przypomnienia — zmartwiła się Weronika. — Ale spokojnie, coś wymyślimy. — Ja kumam — oznajmiła Dora. — To bierz się za te okna, a potem tu przychodź. Masz zeszyt i książkę? — Za dziesięć minut mogę mieć. — No to leć, okna poczekają. A może te okna innym razem? — zaproponowała Weronika. — Wolałbym dzisiaj. — Kiedy... Jak ty masz właściwie na imię? — spytała Dora. — Endrju. — No to kiedy, Endrju, ty będziesz mył okna, ja sobie przejrzę tę matmę. — No wiesz co, Dora — Weronice jakoś udało się uniknąć
„ciociu” — ciągle mnie czymś zaskakujesz. Ty i matma? Jakoś mi to nie pasuje. — A wiesz, że po maturze nawet zastanawiałam się, czy nie iść na matematykę, ale poznałam wtedy pewnego przystojnego marynarza i jakoś nic z tego nie wyszło. Ze ściślejszego związku z matematyką znaczy się. Z marynarzem zresztą też. Została mi po nim mosiężna busola i... — Dora zamilkła, błądząc wzrokiem gdzieś daleko — tęsknota za nieznanym... — Daj coś do picia — poprosiła Dora, kiedy wymaglowany doszczętnie i wyedukowany matematycznie Andrzejek opuścił już kawiarnię. — Matematyka straszliwie wysusza. Chyba dobrze, że jednak nie poszłam na te studia. A tak w ogóle to nie mogę patrzeć, jak co rusz zamyślasz się, wzdychasz... Jedź sobie już wreszcie do tej Brazylii, a ja ci poprowadzę Piwnicę. Weronika z wrażenia nie dosłyszała, czego chciał klient, który podszedł właśnie do bufetu. Ba, w ogóle nie dotarło do niej, że ktoś czegoś od niej chciał. — Już podaję — wyręczyła ją Dora, wręczając mężczyźnie pepsi z lodówki i szklankę. — Kawa zaraz będzie. — Doro, mówisz poważnie? — Nie jestem sadystką, żeby żartować w ten sposób, widząc, w jakim jesteś stanie. A czy ty wiesz, że byłam kiedyś barmanką? W takiej uroczej knajpce w Krakowie. Właściciel też był uroczy... — Dora westchnęła, kokieteryjnie poprawiając włosy. — Ach, dawne czasy! Ale doświadczenie mam. Przeszkolisz mnie ekspresowo i możesz sobie lecieć do tego swojego Brazylijczyka. No, czemu milczysz? Myślisz, że sobie nie poradzę? Weronika była oszołomiona. Wiedziała, że pod opieką Dory jej ukochanej Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem nic złego stać się nie może. I że nawet gdyby ciotka nie miała żadnego doświadczenia jako barmanka, i tak poradziłaby sobie doskonale. Jak ze wszystkim. A ona będzie mogła wreszcie polecieć do Brazylii! Morze kawowych krzewów... palce Diego wyszukujące wśród liści dojrzałe owoce... i te same palce zanurzone we włosach Weroniki... zawsze, kiedy dotykał jej włosów... Nie! Nie mogła teraz o tym myśleć, bo właśnie jakaś klientka
czegoś chciała, tylko że Weronika zupełnie nie miała pojęcia, o co jej chodzi. Ale na szczęście i tym razem wyręczyła ją Dora. — No to jak, Weroniko? — spytała, kiedy już podała kobiecie sok i sernik. — Kochana jesteś! Dzięki! A ty znajdziesz na to czas? — Weronika nie miała pojęcia, czym aktualnie zajmuje się Dora. Czy nadal ma coś wspólnego z importem sztuki użytkowej z Hiszpanii i Portugalii, czy też robi już coś zupełnie innego? „Chyba tylko w burdelu jeszcze nie pracowałam” — mawiała Dora, wymieniając swoje kolejne zajęcia, a nazbierało się ich tyle, że Kobieta Pracująca z Czterdziestolatka nie miałaby się przy niej czym chwalić. Dora była pielęgniarką, kucharką, dyrektorką wiejskiej szkoły, pokojówką, sekretarką w jakimś ministerstwie, listonoszką, pomocą dentystyczną, masażystką; pracowała również w muzeum, wiejskim klubie i ambasadzie, prowadziła tramwaj i galerię sztuki. — Jakbym nie miała czasu, tobym ci nie proponowała przecież. Teraz mam jeszcze coś do załatwienia w Hiszpanii, ale za jakieś trzy tygodnie przyjadę na miesiąc co najmniej. Muszę wreszcie wyremontować mieszkanie, a potem je sprzedać albo wynająć. Już tyle lat stoi puste i się marnuje. A w tym czasie spokojnie mogę zająć się twoją Piwnicą. * — O kurczę! Przepraszam. Zagapiłam się! — Weronika schyliła się, żeby ratować wysypujące się z torby bułki i żółty ser przed wypływającym z rozbitej butelki piwem. Pech chciał, że w tym samym momencie schylił się również właściciel owych zakupów, na którego przed chwilą wpadła zapatrzona w swój bilet Weronika. Zderzenie było mocne. Weronika zobaczyła gwiazdki przed oczami, chłopak syknął z bólu. — Przepraszam. Chciałam, żeby te bułki i ser... — To znowu ty! — wykrzyknął Filip. — Najpierw zamach na mój samochód, a teraz na mnie i na moje piwo! Bo bułki i ser to mały pikuś, ale piwo... Nie, tego nie wybaczam tak łatwo. W ramach rekompensaty chodź ze mną do sklepu, a potem razem wypijemy to piwo, którego
nawarzyłaś. — To ja mam lepszy pomysł. W ramach rekompensaty zabiorę cię na piwo w takie jedno fajne miejsce, gdzie właśnie się wybieram, OK? — OK — zgodził się Filip. — Warto było dostać w łeb, żeby usłyszeć taką propozycję. Ale musisz mi zdradzić, co tak zapamiętale studiowałaś, kiedy na mnie wpadłaś. — Bilet na samolot. Do Brazylii. — Lecisz do Brazylii?! Super! Co tam będziesz robić? — Oglądać plantacje kawy między innymi. — Fajnie masz! A ja wybieram się do Norwegii. Do pracy. — A co tam będziesz robił? — Będę grać na bębnach w jakiejś kafejce. — Fajne zajęcie. A gdzieś bliżej też grywasz? Można cię posłuchać, nie lecąc specjalnie do Norwegii? — Pewnie, że można, ale w najbliższym czasie to tylko w Norwegii. — Szkoda — westchnęła Weronika. — Gdy wrócisz i będziesz gdzieś grał, daj mi znać! OK? — Jasne, że dam znać. Mogę ci nawet zrobić prywatny koncert, ale już po powrocie. — To tutaj! — Weronika zatrzymała się przed Piwnicą pod Liliowym Kapeluszem. — Fajna nazwa, chociaż taka mało męska. Nigdy tu nie byłem. — Filip rozglądał się z zaciekawieniem po pachnącym kawą wnętrzu lokalu. — Za to ja bywam tu codziennie. Cześć, Karola. Poznajcie się. Podczas gdy oni się sobie wzajemnie przedstawiali, Weronika weszła za bar i nalała Filipowi kufel piwa. — Pracujesz tu? — spytał. — I owszem. To moja kawiarnia. Filip zakrztusił się piwem. — Ty jesteś właścicielką tej kawiarni? Naprawdę? — Naprawdę. A co? Filip nie mógł przestać kaszleć, a wiszące w powietrzu pytanie otwierało furtkę w przeszłość...
— Technologia żywności i żywienia? Kawiarnia? — W głosie matki słychać dezaprobatę, ojciec natomiast nie odzywa się wcale i Weronika już wie, że i tym razem się nie spotkają. A przecież tak bardzo chciała im opowiedzieć. O kawie. I o kawiarni. I o tym, że to nie ma być taka sobie zwykła kawiarnia. I że dla niej to znaczy tyle, co dla nich medycyna. Że przecież nareszcie mają coś wspólnego. Pasję. Ale teraz już wie, że nie powie nic. Słowa pochowały się w ciasnych zakamarkach, chroniąc marzenia. Bo marzenia są delikatne jak pyłek na skrzydłach motyla. Ludzie mówią, że jeśli strąci się ten pyłek, to motyl nie może latać. Weronika nie wie, czy to prawda. Ale nie zamierza ryzykować. — Będziesz obsługiwać pijaków?! Sprzątać rzygowiny?! Dasz się obmacywać jak dziwka?! Marzenia zwijają się z bólu. — Mówię o kawiarni, nie o burdelu! — krzyczy Weronika. — Na jedno wychodzi! — Matka też krzyczy. Weronika jeszcze nigdy nie widziała jej tak wzburzonej. Ojciec milczy. — Możesz zostać, kim zechcesz: prawnikiem, lekarzem, naukowcem! A ty chcesz być barmanką! A gdzie twoja ambicja! Wiesz, jak cię będą traktować? Jak kurwę! Weronika pierwszy raz w życiu słyszy, jak matka klnie. Nie chce wiedzieć, co jeszcze może się zdarzyć. Wychodzi. — Nie znałem nigdy żadnej właścicielki kawiarni. To dla mnie trochę egzotyka. — Słowa Filipa zmieniają tor myśli Weroniki. I dobrze. Po co znowu ma myśleć o tym, że rodzice nigdy nie byli w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. A tyle razy ich zapraszała. — A ty jesteś muzykiem, tak? — Muzyka to moja druga pasja, a pierwsza to drewno. Jestem stolarzem. — A ja nie znałam nigdy żadnego stolarza. To dla mnie trochę egzotyka — odpowiedziała Weronika i oboje wybuchnęli śmiechem. Śmiali się jeszcze, kiedy odezwał się dzwoneczek przy drzwiach.
Weronika poznała tę kobietę od razu. Te same dżinsy, T-shirt inny, ale podobnie wyblakły, nieokreślonego koloru włosy niedbale ściągnięte gumką. Tym razem jej zawahanie przy wejściu było prawie niedostrzegalne. — Poczekaj chwilę — szepnęła Weronika do Filipa i znalazła się przy barze równocześnie z klientką. — Dzień dobry, pani Anastazjo. — Pani mnie poznaje? — zdziwiła się kobieta. — Oczywiście — uśmiechnęła się Weronika. — Co podać? — Herbatę. — Z cytryną, tak? — To też pani pamięta... W twarzy kobiety można czytać jak w książce. Jest w niej zaskoczenie. I wdzięczność bezpańskiego psa, którego ktoś nieoczekiwanie pogłaskał. I znowu Weronika staje się świadkiem rytuału. Kobieta pieści filiżankę, przymyka oczy, podnosi ją do ust... Herbata też jest ta sama, co wtedy. Jedna z najlepszych. I znowu rysy Anastazji miękną, łagodnieją, a małe szczęście huśta się na uszku filiżanki... Weronika odwraca wzrok, żeby go nie spłoszyć, i odchodzi do swojego stolika. — Całkiem pokaźny ten twój guz — zauważył Filip, patrząc na czoło Weroniki. — Twój też niczego sobie. — Wyglądamy jak ofiary przemocy domowej. — Słowa Filipa są na tyle głośne, że Anastazja nie może ich nie słyszeć. Kieruje wzrok najpierw na niego, potem szuka oczu Weroniki. Filip właśnie odbiera telefon, więc tego nie zauważa i nie słyszy bezgłośnego „przepraszam”, którym Weronika odpowiada na spojrzenie kobiety. — Cześć, Weroniko. A ty dzisiaj przy stoliku, nie za barem? Sama? — zagadnął Janusz, jeden ze stałych bywalców. Weronika bardzo go lubiła. Zawsze miał kilka dowcipów w zanadrzu i wnosił ze sobą powiew energii, przelatując przez Piwnicę jak burza, w przerwie między licznymi zajęciami. No i jeszcze na dodatek był przystojny... — Cześć. Widzisz, czasami dobrze jest spojrzeć na świat z innej perspektywy. A nie sama wcale, tylko z moim sąsiadem, który właśnie
wyszedł do toalety. Co ci podać? — Nie wstawaj. Karola jest za barem, to się do niej uśmiechnę. Łyknę coś zimnego i lecę dalej. Muszę ekspresem poroznosić te ulotki. Mogę tu kilka zostawić? — Jasne. A cóż to, koniec świata, że sam ulotki roznosisz? — Koniec świata to byłby dopiero wtedy, gdybym ich nie rozniósł. Połowa personelu na urlopie, a tu projekt unijny. Liczyliśmy na pieniądze od stycznia i realizację do końca roku, dostaliśmy dopiero teraz. Tuż przed wakacjami. Ludzie wyjeżdżają na urlopy, a my mamy zajęcia organizować! Paranoja! A od września do końca roku nie zdążymy. Więc teraz u nas ogólne szaleństwo i dzisiaj wszyscy biegamy po mieście z ulotkami, łącznie z szefową. — A co oferujecie w ramach tego projektu? — zaciekawiła się Weronika. — Warsztaty dla dzieciaków, młodzieży i dla dorosłych też. Całkowicie za darmo. I ze świetnymi instruktorami. Najróżniejsze. O, jak dla ciebie, to mogłyby być na przykład... na przykład... — Janusz wczytał się w ulotkę — warsztaty tańca orientalnego! Już cię widzę w takim stroju z dzwoneczkami... rozpuszczone włosy... Ojej, rozmarzyłem się. Idę zamówić coś na ochłodzenie. Ale jak tu ochłonąć, kiedy Karolinka też świetnie wyglądałaby z tymi dzwoneczkami... — Fajna ta twoja Piwnica — stwierdził Filip. — Widać, że ludzie dobrze się tu czują. — Chciałam, żeby to miejsce miało duszę... — I ma. Ja szukam duszy w drewnie... — Zamyślił się na moment. — Chciałbym, żeby ludzie odnaleźli ją w przedmiotach, które tworzę. Bo wiesz, dla mnie stolarstwo jest czymś więcej niż rzemiosłem. Drewno mnie woła... Zazwyczaj o tym nie mówię, ale w tobie jest coś takiego... Moi rodzice wstydzą się, że jestem stolarzem. — Moi wstydzą się, że prowadzę kawiarnię, więc mamy ze sobą coś wspólnego... — Oprócz guza i klatki schodowej, oczywiście — zaśmiał się Filip, błyskawicznie zmieniając nastrój. — Poczekaj, muszę chwilkę popracować — powiedziała
Weronika, widząc, że Anastazja podnosi się z krzesła. I znowu spotkały się przy barze. — Do widzenia, pani Weroniko. — Anastazja zaakcentowała „pani Weroniko”. Najwyraźniej znajomość imienia właścicielki lokalu była dla niej swoistą nobilitacją. — Do widzenia, pani Anastazjo. — Czy... a zresztą już nic. — Kobieta machnęła ręką. W drugiej ściskała ulotkę. — Jeszcze raz do widzenia. * — Dzień dobry, pani Krysiu. Dźwięk znienawidzonego imienia sprowadził Anastazję na ziemię. Miotła, mop, wiadro i ścierka — to była jej rzeczywistość i tym powinna się zająć, a nie jakimiś głupimi mrzonkami. Po co w ogóle tam szła, do tej całej Piwnicy? Po co? Żeby zobaczyć, że ludzie żyją inaczej? No i co z tego! A niech sobie żyją. Każdy ma swoje życie. I musi sobie z nim radzić. A gdy zobaczy się, że można inaczej, to potem jeszcze gorzej boli. Jak teraz... — Dzień dobry, pani Gosiu. — Anastazja-Kryśka uśmiechnęła się, choć wcale nie było jej do śmiechu. Ale przecież pani Gosia Rudnicka zasługiwała na uśmiech. Zawsze życzliwie zagadała. Dla niej nie było ważne, czy ktoś jest zwykłą sprzątaczką, uczniem, dyrektorem czy nawet samym ministrem. Dla niej liczył się człowiek. Nic więc dziwnego, że uczniowie ją lubili. Ostatnio wygrała nawet szkolny plebiscyt na najsympatyczniejszego nauczyciela. I na kółko historyczne co roku było najwięcej chętnych, ponieważ pani Gosia ciekawie opowiadała. Anastazja coś o tym wiedziała, bo kiedy przychodziła na pierwszą zmianę i sprzątała korytarz, lubiła sobie czasami postać pod drzwiami sali historycznej i posłuchać. A raz to się tak zasłuchała, że dyrektorki nie zauważyła, i kiedy usłyszała nagle: „A pani co tu robi? ”, tak się przestraszyła, że aż miotła jej wypadła z ręki i narobiła strasznego huku. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, więc powiedziała prawdę: — Pani Gosia tak pięknie o tym Mieszku I mówi, że aż chce się słuchać...
— A więc to głód wiedzy przygnał panią pod te drzwi? Wobec tego nie będę przeszkadzać. — Dyrektorka wcale nie powiedziała tego ironicznie, tylko tak po prostu, ale Anastazji i tak było wstyd. Anastazja... Od kiedy tym imieniem przedstawiła się w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, coraz częściej myślała o sobie jako o Anastazji. Co jej wtedy przyszło do głowy? Przecież tyle lat nie używała tego imienia. Wyrzuciła je z pamięci. Tak było wygodniej. Prościej. Bo życie wyprane ze złudzeń mniej bolało. Bez marzeń. Bez oczekiwań. Liczyło się tylko, żeby przetrwać. Do następnego dnia. Do następnego miesiąca. Po co? Gdyby nie miała dziecka, może myślałaby inaczej. Może... Anastazja — zaginiona księżna... zmartwychwstała... I Krycha Karpieluk — nikt... — Pani Krysiu, proszę sobie nie przeszkadzać, ja tylko poszukam dokumentów i zaraz zmykam. — Historyczka wyrzuciła na podłogę zawartość dwóch szuflad. — Parę minutek tylko. Anastazja zapamiętale ścierała parapety, starając się powstrzymać cisnące się jej na usta pytanie. Ale kiedy nauczycielka westchnęła z ulgą, wrzucając do torby znaleziony właśnie dokument, straciła na chwilę czujność i wymknęło się jej: — Pani Gosiu... czy pani słyszała o tej księżnej Anastazji, co to ją mieli zabić w Rosji, ale ona uciekła i gdzieś się ukrywała? — Wielka księżna Anastazja Nikołajewna Romanowa, najmłodsza córka ostatniego cara... Pewnie, że o niej słyszałam. — Historyczka spojrzała z zaciekawieniem na ściskającą ścierkę kobietę. — A o co chodzi? — Bo mi babcia kiedyś trochę o tej Anastazji opowiadała, ale już nie pamiętam. Ja mam tak na imię jak ona, ta księżna znaczy się, babcia mi tak dała, a Krystyna to na drugie. — Anastazja... tak nazywała się moja ulubiona ciotka. Miała włosy prawie do ziemi. I ja tak strasznie, ale to strasznie też chciałam mieć takie jak ona. I widzi pani, jakie mam! — Zaśmiała się nauczycielka, potrząsając swoją krótką fryzurką. — Myślałam, że może gdybym miała na imię Anastazja, to te włosy rosłyby mi jakoś szybciej. A pani woli być Krysią?
— Wcale nie — zaprotestowała Anastazja. — Tylko że nikt mnie inaczej nie nazywa. — A ja mogę mówić do pani Anastazja? — Pewnie, że tak. Gdyby się zastanowiła, może by tego nie powiedziała, bo jak koleżanki usłyszą, to w głowę się będą pukać, że coś jej się porobiło, Anastazji się jej nagle zachciało, a przecież wszyscy wiedzą, że jest Kryśką i już. Ale nie zastanowiła się na szczęście czy też na nieszczęście, w każdym razie dzięki temu ustawiając krzesła, ścierając podłogę i szorując umywalki, słyszała cały czas echo słów pani Gosi: „Do widzenia, pani Anastazjo”. I powtarzała sobie to „Anastazjo” w myślach, mówiła tak sama do siebie, bo to słowo sprawiało, że jakoś robiło się jej dziwnie na sercu, jakby ktoś otulił ją miękkim, ciepłym szalem... Naciągała go sobie na ramiona, chroniła się w nim jak w kokonie, ale gdzieś pod skórą czaił się lęk, że ten szal to nie na zawsze, że ktoś go zabierze, a wtedy będzie jeszcze zimniej niż przedtem.
To wydarzyło się wczoraj, a dzisiaj pani Gosia Rudnicka przyniosła wydrukowane z internetu informacje o księżnej Anastazji. Kryśka-Anastazja (chwilami już sama nie wiedziała, kim jest) nie znalazła jeszcze czasu, żeby je przeczytać, ale złożyła starannie kartkę i wrzuciła do przegródki w torebce, gdzie spoczywała już równie starannie złożona ulotka, którą wtedy wzięła z Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem i od tej pory przeczytała pewnie z pięćdziesiąt razy. Korciło ją, żeby znowu do niej zajrzeć, ale najpierw jeszcze do tej kartki o Anastazji; tylko że miała trzy klasy do posprzątania. A Jasia, która zamykała szkołę, miała dzisiaj jakąś imprezę i chciała, żeby wcześniej skończyły. Gdyby nie Jasia, toby się jej nawet specjalnie nie spieszyło, bo i niby do czego miałoby się spieszyć. Tu w pracy wiedziała przynajmniej, czego się spodziewać, a tam nigdy. Gdy jego nie było w domu, byle szelest czy stukot na schodach sprawiał, że jej ręce zaczynały drżeć, a serce kurczyło się ze strachu. Jędrek też już jej specjalnie nie potrzebował. Ostatnio coraz trudniej
było utrzymać chłopaka w domu. A właściwie to i po co miałaby go trzymać? Żeby w jakąś nerwicę wpadł? Widziała przecież, że i on nasłuchuje dźwięków ze schodów. Podskakuje na krześle, gdy słyszy kroki. Blednie, gdy poruszy się klamka. To już wolała, żeby tak nie siedział i nie czekał. Tylko że ona myślała o jakichś kółkach zainteresowań w szkole albo o harcerstwie, a on wolał włóczyć się z kolegami po ulicach. Czasami śmierdziało od niego papierosami. Tłumaczyła mu, krzyczała, że to nałóg, że nie urośnie, że głupota, a on spuszczał głowę, nic nie mówił i potem przez jakiś czas był spokój. Aż do następnego razu. Ale alkoholu na szczęście nigdy od niego nie wyczuła. „Ja nie piję — mówił — nie zamierzam być taki jak ojciec”. Wierzyła mu, naprawdę mu wierzyła, tylko że... pamiętała siebie w jego wieku, kiedy z podobną żarliwością zarzekała się, że nie zamierza mieć takiego życia jak matka. I że z pijakiem nigdy. Wykrzyczała to matce kiedyś, a wtedy ona... Anastazja nie mogła zapomnieć tej sceny, bo matka skuliła się nagle, jakby dostała cios w brzuch, i wyszeptała tak cicho, że ledwie można było rozróżnić słowa: „Ja też tak mówiłam”. I było w niej coś takiego, że Anastazja powstrzymała się, żeby nie wykrzyczeć: „To czemu, do cholery, nie dotrzymałaś tych słów!” — a potem zamknęła się w łazience i płakała, tym razem nie nad sobą, tylko nad matką. Gdyby ktoś jej wtedy powiedział, że powtórzy los matki i babci, nie uwierzyłaby. Dzisiaj wiedziała już, że same dobre chęci to za mało. I dlatego drżała o syna. — No, Kryśka, skończyłaś? — W rękach Jasi niecierpliwie pobrzękiwały klucze od budynku. — Dziewczyny już prawie gotowe. — Ja też. Jeszcze tylko podłoga w piętnastce i mogę się zbierać. „Kryśka” — zwracały się tak do niej od dawna, ostatecznie sama im się tak przedstawiła, ale teraz nagle zaczęło ją to drażnić. Ale co miała im powiedzieć? Żeby od dziś nazywały ją Anastazją? Już widziała ich miny i znaczące uśmiechy, słyszała komentarze po kątach, że zwariowała, że nagle zachciało się jej być wielką panią — nie, nie miała siły, żeby się z tym zmierzyć. Uwinęła się z tą podłogą w tempie ekspresowym, szybko się przebrała i już po chwili była na ulicy. Po drodze zrobiła zakupy.
Reklamówka nie była ciężka. Anastazja wracała dłuższą drogą, przez park, bo przecież teraz już nigdzie się nie spieszyła. Szła powoli wśród trzymających się za ręce par, dzieci na deskorolkach, grupek młodzieży, kobiet i mężczyzn w różnym wieku spacerujących z pieskami; szła bez pieska, bez deskorolki i bez pary, całkiem osobna i nienależąca do nikogo. Chrabąszcze majowe latały po parku, nie przejmując się zupełnie, że przecież już czerwiec, chłopcy łapali je i wrzucali za bluzki piszczącym dziewczynom, tak samo jak wtedy, gdy ona była nastolatką; ktoś przy fontannie grał na gitarze, a powietrze pachniało jaśminem i wakacjami. Anastazji aż zakręciło się w głowie od tego zapachu i wcale nie przeszkadzała jej własna osobność. W budce kupiła solidną porcję lodów, usiadła na brzegu fontanny, zanurzyła dłoń w letniej wodzie i wszystkimi zmysłami chłonęła lato. Zupełnie straciła poczucie czasu. Dzieciaki z deskorolkami dawno już powędrowały do domów, fontanna zasnęła, kształty zaczynały rozpływać się w zmierzchu, a Anastazja nie ruszała się z miejsca. Wreszcie, kiedy zegar na kościelnej wieży wybił dziesiątą, wstała niechętnie i ruszyła w stronę domu. Nie przypuszczała, że jest tak późno. Przypomniała sobie, że w domu nie ma ani kromki chleba, a w garnku — zaledwie resztka zupy. To ona miała zrobić zakupy na kolację. Jak zwykle. I jak zwykle je zrobiła. Tylko że pora kolacji dawno minęła. Anastazja przyspieszyła kroku. Próbowała zatrzymać resztki dobrego nastroju, pocieszając się, że może on już śpi. Nie spał. Zanim Anastazja zdążyła nacisnąć klamkę, wiedziała już, że nie ma co liczyć na spokojny wieczór. Uderzył ją smród potu, przetrawionego alkoholu i przypalonej zupy. — Gdzie się szlajałaś, dziwko?! — Anastazja ledwie wyłapała słowa z pijackiego bełkotu. Spojrzała na niego, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. To był jej mąż? Ten brudny, śmierdzący typ w poplamionym zupą podkoszulku i w spodniach ze śladami błota na kolanach? To wychodząc za niego, chciała wyrwać się z gówna? Ale przecież wcale nie wyglądał dużo
gorzej niż wczoraj, przedwczoraj czy miesiąc temu. Właściwie to nie umiała już sobie przypomnieć, kiedy wyglądał jak człowiek. — Co się tak gapisz? Żarcie dawaj! Jeszcze wczoraj rzuciłaby się robić mu kanapki i herbatę, żeby tylko nie krzyczał, żeby zjadł, poszedł spać i dał jej święty spokój. Jeszcze wczoraj. Ale dzisiaj było inaczej. Postawiła reklamówkę na stole i podeszła do okna. Musiała je otworzyć natychmiast, zanim udusi się w wyziewach tego mieszkania, które miało być jej domem. Szarpnęła za okienną klamkę. Klamka została jej w ręku. — Słyszałaś? Rób żarcie! Anastazja włożyła klamkę z powrotem. Okna rozpadały się ze starości. Wszyscy sąsiedzi już dawno wymienili swoje. Anastazja też chciała to zrobić. Pieniądze zbierała prawie dwa lata, odkładała po trochu z każdej pensji, umówiła się już nawet z fachowcem, tylko że za wcześnie podjęła pieniądze z banku. Schowała je w tapczanie, za starą, nieużywaną kołdrą, w poszewce na jasiek. Była pewna, że tam są bezpieczne. Nie były. Znalazł je i przepił. Dlatego jako jedyni w kamienicy mieli wypaczone, obłażące z farby okna, które na tle innych — nowych i czystych — od razu rzucały się w oczy. Anastazja mocowała się z oknem, kątem oka widząc, jak on wyciąga z reklamówki serek homogenizowany, zdziera aluminiowe wieczko, paluchem wybiera zawartość pudełka, a serek ścieka mu po brodzie i podkoszulku. Ohyda. I ten smród nie do zniesienia. Zbierało się jej na mdłości. Szarpnęła raz jeszcze za klamkę. Oporne okno poddało się wreszcie. Anastazja łapczywie wciągała w płuca świeże powietrze. — Ogłuchłaś, kurwa, czy co? Kiedyś zamknęłaby to okno od razu. „Pamiętaj, brudy pierze się w domu” — mówiła jej matka. I Kryśka pamiętała. Awantury zagłuszała dźwiękami z włączonego niemal na cały regulator radia, siniaki zakrywała swetrami i nikomu nie mówiła, co się u nich dzieje. Syna też nauczyła milczeć. Szczelnie zamykała drzwi i okna, dokładnie zasuwała ciężkie zasłony, żeby nikt się nie dowiedział. Ale Anastazja dusiła się tym powietrzem gęstym od cierpienia,
pretensji, nienawiści, wypełniającym mieszkanie, które dawno przestało być domem, a właściwie to nigdy nim nie było. Stała teraz przy otwartym oknie, nie myśląc wcale o sąsiadach. Ani o niczym innym. Oddychała. Po prostu oddychała. Nic więcej nie liczyło się w tym momencie. I sama była zdziwiona, że tu, w tej kuchni, z nim za plecami, mogła oddychać pełną piersią. — Krycha, pierdolnęło cię czy co? — W jego głosie zabrzmiała nutka niepokoju. Usłyszała ją. Zawsze była wyczulona na wszelkie zmiany jego nastroju. Usłyszała więc i teraz tę nutkę. Nie, to nie był niepokój o nią, że coś jej się stało — do tego nie był zdolny, bo alkohol wyżarł mu mózg. Czytała gdzieś, że alkoholicy nie są zdolni do uczuć wyższych, w każdym razie on nie był zdolny na pewno. Nie o nią się więc martwił. Niepokoiła go po prostu zmiana w jej zachowaniu. Przez moment poczuła satysfakcję. — No, gadaj coś wreszcie! — Złapał ją za włosy. Wyszarpnęła się. Kilka włosów zostało w jego ręku. Anastazja wyprostowała się. Dziwne. Zawsze jej się wydawało, że jest dużo niższa od niego, ale teraz byli prawie równi. — Zostaw mnie w spokoju! Wybałuszył na nią oczy. Wzrok miał mętny, serek ściekł mu z podkoszulki na spodnie, tworząc białą smugę tuż przy rozporku. Anastazja patrzyła na niego jak na obcego. Nawet nie czuła nienawiści. Wzbudzał w niej jedynie obrzydzenie. Zostawiła go tam i poszła do łazienki. Przekręciła klucz w drzwiach. Nasłuchiwała, co się dzieje w kuchni. Ale stamtąd nie dochodziły żadne dźwięki. Panującą w mieszkaniu ciszę zakłócało jedynie kapanie wody z niedokręconego kranu. Anastazja próbowała go dokręcić, ale woda kapała dalej, znacząc żółty ślad na dnie wanny. Najwidoczniej uszczelka była uszkodzona. Zresztą w tym mieszkaniu mało co działało jak należy. On nie kwapił się do naprawiania, a kiedy Anastazja chciała zawołać fachowców, zrzędził, że to strata pieniędzy, bo sam przecież może to zrobić. I na gadaniu się kończyło. Musiała czymś zająć ręce. Wlała prawie pół butelki mleczka wybielającego do wanny i ostrą ściereczką usiłowała zedrzeć żółty nalot.
Szorowała ją tak mocno, że starła sobie skórę na palcach. Żółta smuga nieco zbladła. Anastazja nie poddawała się. Wypłukała wannę i znowu wlała mleczko. — Wyłaź! Szczać mi się chce! Anastazja nie przerwała szorowania. Milczała. Wiedziała, że to tylko pretekst. Na półpiętrze była stara ubikacja, kiedyś wspólna dla mieszkańców jednego piętra, obecnie prawie nieużywana, bo wszyscy mieli już toalety w domu. — Otwórz drzwi! — krzyknął, szarpiąc za klamkę. Drzwi były stare, miały dużo więcej lat niż ich małżeństwo, i Anastazja nie wiedziała, ile jeszcze mogą wytrzymać. Myśl, że Jędrek nocuje dziś u kolegi, przyniosła jej ulgę. Sięgnęła po nową ścierkę, bo w tamtej od szorowania zrobiły się już dziury. Dolała środka czyszczącego. Na otartych palcach pojawiła się krew. — Otwieraj, dziwko! Drzwi trzeszczały pod naporem jego ciała. Anastazja wiedziała, że długo już nie wytrzymają. Rzuciła ścierkę. — Odejdź, bo zadzwonię po policję! Walenie w drzwi umilkło. Anastazja nie wiedziała, co się za nimi dzieje. W wyobraźni widziała, jak on idzie po siekierę... wyszczerbioną siekierę z nadpaloną rączką... Musiałby zejść do piwnicy... Zewnętrzne drzwi skrzypiały tak głośno, że na pewno by usłyszała, gdyby je otwierał, zresztą jego kroki też by usłyszała, nigdy nie umiał cicho chodzić, nawet na trzeźwo... Ale na korytarzu panowała martwa cisza. Serce Anastazji biło na alarm jak oszalałe. Czuła, że jeszcze chwila i nie wytrzyma tego napięcia. — Coś ty powiedziała?! — ryknął nagle zza drzwi. — Jak nie odejdziesz, zadzwonię po policję! — Doniosłabyś, kurwa, na mnie? Glinom? Na swojego męża, kurwa, byś doniosła? Nie wierzył jej. Nie wierzył. Bo Kryśka nigdy nie groziła mu policją. Pamiętała, że brudy pierze się w domu. Nie przy obcych. Gdyby przyjechała policja, sąsiedzi od razu by o tym wiedzieli. Łudziła się, że nie wiedzą. Że są głusi i ślepi. Nie słyszą awantur i nie widzą, jak wraca
pijany. Jak przewraca się na schodach. Rzyga na klatce schodowej. A potem ona to sprząta. Dokładnie, żeby nie było najmniejszego śladu. Myje podłogę i schody. Robi to po cichu, żeby nikt nie usłyszał. I nie zobaczył. Nie wiedziała, że gdy u starej Marciniakowej zebrali się sąsiedzi i ktoś narzekał, że nowa dozorczyni to flejtucha, Feliksiak powiedział: „To ja mam pomysł: spijemy Karpieluka. Jak puści pawia na schodach, to Karpielukowa posprząta lepiej niż ta nowa przed świętami”. I wtedy wszyscy zaczęli się śmiać. A najgłośniej Stoińska i Janek Pazur, którzy mieszkali na tym samym piętrze, co Karpielukowie. Tego Kryśka nie wiedziała. A może nie chciała wiedzieć. I kiedy wyobrażała sobie, jak sąsiedzi będą na nią patrzeć... I ci policjanci też... Nie, Kryśka nigdy nie wezwałaby policji. Ale Anastazja... Anastazja była na to gotowa. — Zadzwonię. Zostaw mnie, bo zadzwonię. — Było coś takiego w jej głosie, co go przekonało, że to nie żarty. Już nie napierał na drzwi. Postał tylko jeszcze chwilę na korytarzu, mamrocząc pod nosem. — Głupia cipa... — wyłowiła z tego bełkotu — pierdolnięta kurwa... żółte papiery... jebnęło... jebnęło dziwkę... — A potem usłyszała oddalające się człapanie i jęk łóżka, na które zwalił się jak kłoda. Przez chwilę z pokoju dochodził jeszcze pijacki bełkot, z którego już nic nie mogła zrozumieć, a potem rozległo się donośne chrapanie. Anastazja miała serce w gardle. Nie mogła przełknąć śliny. Wydawało jej się, że za chwilę udusi się własnym sercem. A jeśli to początek zawału? Śmierć wydawała się łatwym rozwiązaniem. Czasami przelatywała jej nawet przez głowę myśl o samobójstwie, ale nie, sama by tego nie zrobiła. Może gdyby to był jakiś wypadek na przykład, tylko żeby nie bolało, a potem... No właśnie, co potem? Gdyby nie Jędrek... Nie! Nie mogła zrobić tego Jędrkowi! Chwyciła komórkę. Postanowiła doliczyć do tysiąca i jeśli nie poczuje się lepiej, wezwać pogotowie. Przy siedmiuset jej serce powoli zaczęło się uspokajać. Przy ośmiuset biło już całkiem normalnie. Kryśka miała wprawę w liczeniu. O, tak. To był jeden z jej sposobów na przetrwanie. Czy seks kiedykolwiek sprawiał jej przyjemność? Może trochę. Na samym początku. Ale już dawno zdążyła zapomnieć, jak to było. Teraz
budził w niej wyłącznie wstręt. Unikała go, jak tylko mogła. Choć czasami nie udawało się uniknąć... Mówiła, że nie chce, ale on nie słuchał. Nigdy jej nie słuchał. On — od dawna w ten sposób myślała o mężu: nie używając imienia. To bezimienne „on” pozwalało jej zachować dystans. Wyprzeć się związku z brudnym pijakiem, który siłą ciągnął ją do łóżka. Jasne, że mogła się bronić. Tylko że mogłaby obudzić Jędrka. A jego pewnie i tak by nie powstrzymała. Nie chciała, żeby syn to widział. Leżała więc pod nim nieruchomo, czekając, aż skończy. Głowę nakrywała kołdrą, żeby nie czuć odoru potu, niemytego ciała i alkoholu, nie widzieć go i nie słyszeć jego stękania. Jemu było wszystko jedno. Bo nie o głowę mu przecież chodziło. Kobieta czy dmuchana lalka — było mu obojętne. Kiedy tak leżała pod nim, gryząc kołdrę, próbowała myśleć o czymś innym. Przyjemnym. Albo chociaż obojętnym. Żeby uciec. Ale to się nie udawało. Zaczęła więc liczyć w myślach, tak jak się liczy, kiedy nie można zasnąć albo kiedy człowiek chce się uspokoić; i próbowała zgadnąć, do ilu doliczy, zanim on skończy. Raz doliczyła do sześciuset siedemdziesięciu, ale zazwyczaj staczał się z niej gdzieś tak około dwustu. Jeszcze sto i zaczynał chrapać, a wtedy ona zsuwała się ze skrzypiącego łóżka. Biegła do łazienki, żeby jak najszybciej pozbyć się spermy spływającej po udach, obcych zapachów i obrzydzenia wobec własnego ciała, które przestało należeć do niej. Żeby je odzyskać, musiała pozbyć się jego śladów. Natychmiast, zanim wsiąkną w jej ciało i staną się częścią jej samej. Zaczynała od irygacji. On nie używał prezerwatyw. Nigdy. Chciał mieć więcej dzieci. Co najmniej dwójkę, jak jego brat, który śmiał się, jaki to z niego kiepski majster. Albo jeszcze lepiej trójkę, wtedy to on mógłby śmiać się z brata. Tylko po to były mu te dzieci potrzebne. Gdyby dowiedział się, że ona bierze tabletki... Nie, o tym nie mógł się dowiedzieć. Nigdy. Kryśka zaczęła brać je niedługo po urodzeniu dziecka. Wtedy, kiedy on coraz częściej wracał do domu pijany. Wkrótce po tym, gdy uderzył niespełna miesięcznego Jędrka, bo płakał. I gdy ją pobił do krwi, bo wystąpiła w obronie syna. To wtedy, przykładając lód do rozciętego czoła, obiecała sobie, że już więcej żadnego dziecka nie narazi na taki los. I dotrzymała
słowa. Nawet jeśli z pieniędzmi było bardzo krucho, te kilka złotych na tabletki antykoncepcyjne zawsze musiała wysupłać. Na szczęście jej organizm nie był wymagający. Dobrze tolerował te najtańsze. Kryśka trzymała je na strychu, w kartonie ze starymi gazetami. W domu on mógłby je znaleźć. Na strych nie zaglądał nigdy. A gdyby nawet zajrzał, to przecież strych był wspólny, karton mógł być własnością każdego. Klucz od strychu początkowo wisiał na haczyku razem z innymi, ale od jakiegoś czasu Kryśka nosiła go przy sobie. Kiedyś obudziła się przerażona, bo śniło się jej, że ten klucz się gdzieś zawieruszył i nie mogła się dostać na strych, sąsiadów nie było, a on znowu zaciągnął ją do łóżka i okazało się, że jest w ciąży. Po tym śnie przypięła klucz do pęku innych i nosiła zawsze ze sobą. Nie bała się ciąży, ale nie znosiła lepiącej się do ud spermy i tego upokarzającego poczucia, że TAM w środku też ją ma. Czuła się brudna. Obrzydliwie brudna. W takich chwilach nienawidziła siebie. Za uległość. Dlatego zaczynała od irygacji. Robiła ją zawsze kilka razy, nie siląc się na delikatność. Zadawała sobie gwałt, żeby zatrzeć tamten zadany przez niego. Jakby chciała ukarać swoje ciało, że nie zamknęło się przed nim, nie wypluło jego spermy, nie broniło się. Zdradziło ją. Obrzydzenie nie opuszczało jej, dopóki nie wypłukała obcych wydzielin z zakamarków ciała i dopóki nie wyszorowała całego ciała namydloną szczotką. Szorowała je kilka razy, aż skóra robiła się czerwona i piekła; potem jeszcze myła włosy, myła je zawsze po TYM dwa razy, nawet jeżeli umyła je wcześniej tego samego dnia, a jeśli on dotknął jej włosów, to nawet i trzy razy je myła, a na koniec szczotkowała zęby i wracała do łóżka, nie do tego, gdzie spał on, ale do tego drugiego, które stało przy oknie w pokoju Jędrka i do którego się przeniosła po urodzeniu dziecka. Zwijała się w kłębek pod ciężką kołdrą i dopiero wtedy pozwalała sobie na płacz. Ale dzisiaj nie musiała robić irygacji. Na szczęście. A jutro? Co będzie jutro? Anastazja sięgnęła do kieszeni po kartkę od pani Gosi, którą zaraz po pracy przełożyła tam z torebki. Rozwinęła ją i zaczęła
czytać. Kiedy doszła do końca, zgarbiła się, jakby ktoś nagle wrzucił jej na ramiona niewidzialny ciężar. Zgniotła kartkę i schowała do kieszeni. Wlała resztę środka czyszczącego do wanny i szorowała ją w jakimś dzikim zapamiętaniu. Policzki jej płonęły, na czole perliły się kropelki potu, dłonie piekły. Ale nawet zmieszana ze łzami i z mleczkiem wybielającym krew nie była w stanie usunąć zażółceń na dnie wanny. Anastazja zagryzła usta, żeby nie czuć bólu poranionych dłoni. I dalej szorowała wannę. * Jeszcze nigdy czas nie ciągnął się Weronice tak bardzo — nawet w dzieciństwie, kiedy czekała na Boże Narodzenie. Miesiąc, który dzielił ją od podróży od Brazylii, był najdłuższym miesiącem w jej życiu. Miała wrażenie, że czas niemalże stanął w miejscu. Co chwilę zerkała na zegarek z nadzieją, że od poprzedniego zerknięcia minęło co najmniej kilka godzin. Dwa tygodnie przed wyjazdem była już prawie całkowicie spakowana, przygotowała szczegółowe instrukcje dla Dory zarówno odnośnie kawiarni, jak i opieki nad domowymi roślinami; szczepić się nie zamierzała, skoro nie było to obowiązkowe, a jedynie zalecane, i właściwie przed wyjazdem nie zostało jej już nic do zrobienia. W ramach przygotowań do podróży wybrała się nawet do lekarza. Ciągłym zmęczeniem by się nie przejmowała — pocieszała się, że wyjedzie i odpocznie — ale ostatnio męczyły ją duszności i suchy kaszel. Gdyby nie ten wyjazd, czekałaby, aż samo przejdzie, jednak w Brazylii nie zamierzała marnować czasu na chorowanie, więc na wszelki wypadek zaliczyła wizytę lekarską. Dostała jakieś witaminki, podobno skuteczniejsze niż te, które brała przedtem, i syrop. Dodatkowo dokupiła jeszcze jakiś wzmacniający wyciąg ziołowy zachwalany przez panią z apteki. Rozmawiała z Diego codziennie na Skype’ie. Roztaczał przed nią wizje atrakcji, jakie ją czekają, i liczył dni, przesypując ziarna kawy z jednego szklanego pojemniczka do drugiego. Obiecywał, że gdy do niego przyjedzie, zaparzy z tych ziaren najlepszą kawę na świecie i poda jej do łóżka. Powtarzał to codziennie i oczy mu się śmiały, a Weronika potem długo nie mogła zasnąć przez tę kawę i przez te oczy, i przez
tęsknotę, której nie umiała ugłaskać. Przewracając się z boku na bok, próbowała liczyć barany, a kiedy to nie pomagało, zapalała światło i sięgała po jakieś babskie czasopismo, zakłócając spokój Cynamonowi, który spał zwinięty na kołdrze. Obudzony spoglądał na Weronikę z wyrzutem, nie dając udobruchać się głaskaniem. Zeskakiwał z łóżka i demonstracyjnie odwrócony tyłem zwijał się w kłębek na stojącej w kącie pokoju walizce. Nie znaczy to wcale, że tę walizkę lubił. Wręcz przeciwnie — chyba wyczuwał związane z nią zagrożenie i na swój koci sposób próbował je zneutralizować. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że dobrze wychowany kot, który od początku nie miał problemu ze zrozumieniem, do czego służy kuweta, zrobił mokrą plamę na podłodze tuż obok walizki? — Ej, facet, bez takich numerów, bo cię wykastruję — zagroziła mu Weronika, usiłując najprzeróżniejszymi sposobami uwolnić walizkę od kociego zapachu. Cynamon odpowiedział jej niewinną minką, że niby nie wie, o co chodzi i co to za nieudowodnione oskarżenia. Na szczęście więcej tego nie powtórzył. Natomiast kiedy Weronika zbliżała się do walizki (czasami wystarczyło, żeby tylko na nią spojrzała), Cynamon zajmował strategiczną pozycję, kładąc się na walizce — z miną, która mówiła, że nie zamierza stąd zejść. Nigdy. I był konsekwentny w tym postanowieniu, chyba że poczuł zapach świeżego mięsa, ale takiej woni chyba żaden kot nie potrafiłby się oprzeć. Ze znalezieniem opieki dla Cynamona nie było problemu. Zaoferował się Łukasz — pod warunkiem, że dostanie szczegółową instrukcję obsługi kota; i Hanka, która obeszłaby się bez instrukcji, ale Hance Weronika nie bardzo chciała go powierzać, obawiając się, że Ania przywiąże się do kota i potem nie będzie chciała się z nim rozstać. W końcu okazało się, że Cynamon wcale nie będzie musiał zmieniać domu, bo Dora, która początkowo upierała się, że podczas remontu będzie mieszkała w swoim mieszkaniu, przyjęła jednak ponawiane wielokrotnie przez Weronikę zaproszenie. Od wyjazdu dzieliło Weronikę zaledwie siedem ziaren kawy... Tylko że duszności łapały ją coraz częściej. I kaszel wcale nie przechodził. „To emocje — przekonywała samą siebie — to tylko
emocje. Stres. Psychosomatyka. Nic poważnego. Kiedy już spotkam się z Diego, wszystko będzie OK. Jestem zdrowa — powtarzała sobie, gdy duszności dopadały ją znowu — zupełnie zdrowa i nie ma się czym przejmować”. Teraz też oddychała z trudem i nogi miała jak z ołowiu. „To wszystko przez tę pogodę, chyba będzie burza, no i zasapałam się trochę po drodze” — pocieszała się, otwierając drzwi Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Dora zjawiła się w jakieś pięć minut po jej przyjściu. Karola wzięła dwa dni wolnego na egzaminy, a Dora miała ją zastąpić i przy okazji trochę się rozejrzeć. — A coś ty taka zmarnowana? — To ta pogoda. Jestem jakaś przymulona i nic mi się nie chce. Nawet kawa mi nie pomaga — odpowiedziała Weronika, odsuwając pustą już filiżankę. — Zrobić ci jeszcze jedną? Ja też się chętnie napiję. — Mhm — mruknęła Weronika, bo nie miała siły mówić. Oparła głowę na łokciach, po raz pierwszy ciesząc się, że nie ma klientów. Musiała chyba przysnąć na chwilę, bo wcale nie słyszała, że ktoś wchodzi, ale radosnych okrzyków Andrzejka nie sposób było nie usłyszeć. — Zdałem! Pani Weroniko, zdałem! — krzyczał jej nad uchem. — Oj, przepraszam, nie chciałem pani budzić — zmitygował się. — A może pani źle się czuje? — Wszystko OK, Andrzejku. — Weronikę rozczulił wyraz nieporadnego zatroskania na jego twarzy. W ogóle Andrzejek wyglądał dzisiaj jakoś inaczej. I to nie tylko dlatego, że miał białą koszulę, nieco przykusą co prawda, ale starannie wyprasowaną, i że trzymał w ręku długą czerwoną różę. Było coś jeszcze w ruchach Andrzejka, w oczach, w wyprostowanych ramionach... jakby zrzucił jakiś ciężar, który ciągnął go do ziemi. I tylko ta przyciasna koszula jeszcze go ograniczała. — Gibonka po półroczu powiedziała, że za rok spotkamy się znowu w drugiej klasie! A ja jej pokazałem! A wtedy, gdy mi pani Dora tę matmę wytłumaczyła, to Gibonce po prostu szczena opadła. A ta róża... bo ja chciałem podziękować... ale nie wiedziałem, że są panie
obie... i mam tylko jedną... — Spokojnie, jakoś się podzielimy — zaśmiała się Weronika. — A tobie należą się duże lody! — Gratulacje, chłopie! — Dora klepnęła Andrzejka po ramieniu. — A mówiłam, że łapiesz w mig! Inteligencji ci nie brakuje, tylko systematyczności. No, ale już nie przynudzam, bo przecież nareszcie masz wakacje. — Lody dla ciebie. — Weronika postawiła przed Andrzejkiem miskę pełną kolorowych lodowych kulek przyozdobionych czapą bitej śmietany, polewą czekoladową i obficie posypanych bakaliami. — Więcej się nie zmieściło, ale jak zjesz, możesz zgłosić się po dokładkę. — Dzięki. To największe lody, jakie widziałem. — Andrzejek wyciągnął rękę po łyżeczkę. Weronice nagle coś się przypomniało. Zniknęła na zapleczu, skąd po chwili wróciła z zieloną trykotową koszulką z napisem „Kocham szkołę, ale tylko w wakacje”. Kupiła ją kiedyś od jakiegoś ulicznego sprzedawcy, bo napis ten wyrażał doskonale to, co odczuwała przez wszystkie lata ogólniaka; wybrała ją pod wpływem impulsu, a potem wrzuciła do szafki. Rozmiar doskonale pasował na Andrzejka. W zielonej koszulce, spod której widać było opalone ręce, z włosami rozjaśnionymi przez słońce i z tą ogromną porcją lodów wyglądał jak uosobienie wakacji. Oczy też błyszczały mu wakacyjnie i kompletnie różnił się od tego zmarzniętego Endrju o ponurym spojrzeniu i obgryzionych do krwi paznokciach, który kilka miesięcy temu zaproponował Weronice pomoc przy odśnieżaniu. Rozgrzał się i odtajał pod Liliowym Kapeluszem... Nawet paznokcie miał już odrobinę dłuższe. — Zrobię ci zdjęcie, OK? Andrzejek był uszczęśliwiony, a zdjęcie wyszło cudnie. Fotografia była nową pasją Weroniki. Gdzieś czytała, że Indianie (a może to były jakieś inne ludy) obawiali się, że ten, kto robi im zdjęcie, zabiera ich duszę. Weronika nie chciała nikomu duszy zabierać, chciała tę duszę pokazywać, zatrzymać w kadrze magię chwili, i chyba jej się to udawało, bo fotografowani nieraz byli zadziwieni, tak jak teraz Andrzejek.
— Mogę je powiesić? — spytała Weronika, bo przyszedł jej do głowy pomysł, by w kolaże z rysunków gości włączyć też zdjęcia. — Pani naprawdę chce powiesić moje zdjęcie tu na ścianie? — Andrzejek nie mógł uwierzyć. — Pewnie, że chcę. Chyba każdy by chciał, no nie? Będę sławny. Weronika zostawiła Andrzejka pławiącego się w wizji przyszłej sławy, żeby zająć się grupą studentów. Gwarno się od razu zrobiło i wesoło. I tłumnie, bo zaraz zjawiła się również jakaś wycieczka, co rusz napływały grupki młodzieży, koło południa jeszcze w biało-granatowych strojach, później już w bajecznie kolorowych, z wakacyjnymi fryzurami, a po południu zaczęli przychodzić rodzice z dziećmi, żeby uczcić lodami wakacje. Weronika i Dora biegały między stolikami, nie znajdując czasu na odpoczynek. Dora radziła sobie świetnie i całe szczęście, że była, bo Weronika jakoś nie mogła otrząsnąć się ze zmęczenia. Każda czynność przychodziła jej z trudem. Miała wrażenie, że nawet powietrze stawia jej opór i mimo że upał, który panował na zewnątrz, nie docierał do Piwnicy, ciągle było jej duszno.
— Ty wiesz coś więcej o tym Rajmundzie? — zagadnęła Dora, gdy już ostatni gość opuścił Piwnicę, a Weronika z westchnieniem ulgi opadła na krzesło. — O jakim Rajmundzie? — No, o tym, co tu przychodzi książkę pisać. Siedział tam w kącie. — A, Małomówny! On ma na imię Rajmund? — Rajmund. — Przedstawił się? I że książkę pisze też ci powiedział? — Powiedział, a co? — zdziwiła się Dora. — Pierwszy raz cię na oczy widział i powiedział, że pisze książkę i że ma na imię Rajmund?! Doro, jesteś czarodziejką! Mogę spokojnie zostawić ci Piwnicę. Tylko boję się, że gdy wrócę, oczarowani tobą klienci zrobią strajk protestacyjny i będę musiała poszukać sobie innego
zajęcia — zaśmiała się Weronika, ale jej śmiech przeszedł zaraz w suchy kaszel, którego nie mogła opanować. — Nie lekceważ tego kaszlu. — Dora podała Weronice szklankę wody. — Idź do lekarza. — Przecież już byłam i co? Powiedział, że to nic poważnego. — Mówię ci, nie lekceważ. Idź do lekarza. * — Dzień dobry, pani Anastazjo. A ja znowu pani przeszkadzam. Ale tylko przez sekundkę. Zabieram sprawozdania i znikam. Pani Gosia wyglądała dzisiaj jak wcielenie lata. Zwiewna kolorowa sukienka, pomarańczowe paznokcie i takież same kolczyki kołyszące się przy każdym jej ruchu, no i ten delikatny powiew perfum wędrujący za nią po sali; Anastazja nie miała pojęcia, co to za perfumy, ale kojarzyły się jej z letnim porankiem na jakimś tarasie przy filiżance kawy. A z tego tarasu to widać by było morze... Ale żeby sztormu nie było, tylko takie malutkie fale. A kiedy wypiłaby już tę kawę, to pobiegłaby na plażę, zrzuciła buty i poszłaby brzegiem morza, wszystko jedno dokąd, byle dalej, dalej przed siebie... I przez chwilę poczuła się, jakby tam była... — Nie chce mi się iść na tę radę. Głos nauczycielki wyrwał Anastazję z rozmarzenia. „Musiały być pewnie strasznie drogie, skoro tak ładnie pachną” — pomyślała, i nagle żal jej się zrobiło tych perfum, których nigdy sobie nie kupi, tej kawy na tarasie i morza, i zmarnowanego urlopu, który znowu przesiedzi w domu. Jak zwykle. — I co, czytała pani o księżnej Anastazji? — zainteresowała się pani Gosia. — Ona wcale się nie uratowała! Zginęła razem z innymi! DNA się zgadza i wszystko. — No właśnie. Też byłam zaskoczona. I te kobiety, które się pod nią podszywały. Ale widocznie wiara, że ona żyje, była ludziom potrzebna. Dawała im nadzieję. Historyczka już dawno poszła na radę pedagogiczną, a myśli Anastazji ciągle wracały do wielkiej księżnej. Oj, nie przyniósł jej ten
tytuł szczęścia. Na wydruku z Wikipedii było zdjęcie Anastazji Nikołajewny Romanowej z 1914 roku. Wyrazista twarz, sięgające bioder spięte kokardą włosy, a na szyi chyba medalion prześwitujący przez tę mgielną zasłonę sukienki. Może był otwierany i Anastazja przechowywała w nim jakiś swój skarb?... Zdjęcie albo kosmyk włosów... Czyich? Czy trzynastoletnia Anastazja była już zakochana? A może medalion skrywał coś, co dostała od Rasputina? Carskie dzieci przyjaźniły się z nim podobno. Na fotografii córka ostatniego cara wygląda na więcej niż trzynaście lat. I wydaje się bardziej księżną niż dziewczynką. Śmiało patrzy przed siebie. Nie wie jeszcze, co ją czeka... Patrząc na to zdjęcie, Anastazja Karpieluk miała ochotę rozerwać sznur pereł ciasno opasujących szyję wielkiej księżnej. Bo podobno perły przynoszą nieszczęście. Może więc gdyby nie te perły... Anastazja Nikołajewna miała zaledwie siedemnaście lat, gdy została zamordowana. Tyle samo, co Anastazja Karpieluk, kiedy poznała jego. Wtedy miał jeszcze imię. Wtedy jeszcze to imię brzmiało dla niej najpiękniej na świecie. Wypisywała je bezwiednie na marginesach zeszytów z przedmiotów zawodowych, które nudziły ją strasznie, ale ojciec się uparł, że do ogólniaka jej nie puści, bo musi zdobyć zawód; i chociaż wychowawczyni próbowała go przekonać, że szkoda dziewczyny do zawodówki, bo przecież jest jedną z najlepszych uczennic i na studia potem mogłaby pójść, ojciec powiedział, że darmozjada karmić nie będzie — jak już skończy zawodówkę i pójdzie do pracy, to może uczyć się zaocznie. Anastazja poszła więc do szkoły krawieckiej, gdzie z przedmiotów ogólnokształcących była najlepsza, a z praktycznych najgorsza. Jakoś nie miała serca do krawiectwa i już. I do uczenia się budowy maszyny do szycia, rodzajów tkanin, ściegów. Myśli jej na tych lekcjach uciekały gdzie indziej, a kiedy go poznała, wypisywała jego imię, gdzie się tylko dało, jej obcasy wystukiwały je, gdy biegła ze szkoły i tak jakoś się składało, że wybierała te drogi, gdzie mogła go spotkać. A jej głupie serce na widok tego niewyróżniającego się niczym szczególnym chłopaka zaczynało bić szybciej. Wszystko przez to, że powiedział do
niej kiedyś: — Jesteś fajna. Masz ładne... eee... usta. „Powiedział to jakoś tak bez przekonania” — pomyślała wtedy Kryśka, ale zaraz odpędziła tę myśl. A potem w domu długo w lustrze oglądała swoje usta. Wyjęła z maminej torebki czerwoną szminkę, pociągnęła nią wargi i odcisnęła karminowy ślad na lustrze. „Jesteś fajna, masz ładne usta” — powtarzała sobie w myślach i tuliła się do tych słów, pierwszych ciepłych słów, jakie usłyszała od chłopaka. Od ojca nigdy nie słyszała nic dobrego. Od matki rzadko kiedy. I dlatego jak bezpański pies poszła za pierwszym lepszym, który rzucił jej byle ochłap. I dlatego kiedy zapytał, czy będzie z nim chodzić, odpowiedziała: „Tak”. I dlatego całowała się z nim i pozwoliła, by ją pieścił, choć do końca nie była przekonana, czy tego chce. I choć nie mogła znieść zapachu jego skarpet, gdy zdejmował buty. Przymykała oczy na poplamione dżinsy i na smród piwa w oddechu. I sama nie wiedziała, co do niego czuje. A potem nagle okazało się, że zaszła w ciążę. Wzięli więc ślub. Wzięli ślub, choć trzy tygodnie przed ślubem poroniła. Pomyślała sobie wtedy, że właściwie nic już ich nie łączy, więc po co się wiązać, w końcu ślub planowali tylko ze względu na dziecko. Ta myśl przeleciała jej przez głowę, ale zaraz ją odpędziła, bo przecież goście byli już zaproszeni, a poza tym tak bardzo chciała wyrwać się z domu. Miała nadzieję, że wydostanie się z gówna, tymczasem wpadła w nie po szyję. Przez jakiś czas pracowała w szwalni, zanim firma upadła; brała nadgodziny, żeby zarobić jak najwięcej, bo przecież tyle rzeczy do domu trzeba było kupić; pracowała w weekendy i już nie było mowy o szkole zaocznej. Kiedy Jędrek był mały, stało się to niemożliwe, a potem... Potem nic już się jej nie chciało. Żyła z dnia na dzień. Liczyło się tylko, żeby przetrwać. A przecież kiedyś miała tyle marzeń... Chwyciła mop. Właściwie lubiła sprzątać. Bo efekty były przewidywalne. I widoczne od razu. A poza tym przy sprzątaniu dobrze się myślało. Od kiedy zagroziła mu policją, nie odzywali się do siebie. Unikał
jej. Ale Anastazja doskonale wiedziała, że wygrana bitwa nie oznacza jeszcze wygranej wojny. Czasami, kiedy ich drogi się skrzyżowały, łapała jego podejrzliwe spojrzenie. Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później musi dojść do kolejnej konfrontacji. Nie była na nią gotowa. Wcale. I nie miała pojęcia, w jaki sposób mogłaby się przygotować. Kiedy myślała o tym, co może się zdarzyć, czuła ucisk w żołądku. Ale przekroczyła już pewną granicę i nie mogła się cofnąć. Umyła podłogę, zmieniła wodę w wiadrze i przeszła do szesnastki. Rutyna codziennie wykonywanych czynności uspokajała. Ścieranie kurzu, podlewanie kwiatów, tablica, podłoga. Potem następna sala. I jeszcze jedna. Na koniec korytarz i schody. Szybko, żeby zdążyły wyschnąć, zanim skończy się rada pedagogiczna. Anastazja z westchnieniem ulgi odstawiła wiadro i mop na miejsce, opłukała spoconą twarz, zmieniła bardziej sprany T-shirt na trochę mniej sprany i robocze dżinsy na rybaczki i już mogła iść do domu. Ale do domu wcale jej się nie spieszyło. W każdym razie nie do własnego. Ściskając w dłoni ulotkę, ruszyła w stronę domu kultury. * Po godzinie Weronika miała już serdecznie dość czekania. Nie cierpiała lekarskich poczekalni. Na dodatek nie wzięła książki ani gazety i nie miała jak odizolować się od pacjentów dzielących się szczegółowymi informacjami o swoich chorobach. — Wcale nie wyglądało to groźnie. Wcale — mówiła staruszka o powykręcanych artretyzmem palcach do siedzącego obok mężczyzny, który słuchał jednym uchem. — I co? I zwinęła się w pół roku. A chudziutka była taka w tej trumnie, że aż strach. Sama skóra i kości, mówię panu. Przedtem to prawie setkę ważyła. Oj, nigdy nie wiadomo, co to człowieka może spotkać. Nigdy. Weronika pomyślała sobie, że jej ubrania też ostatnio zrobiły się jakieś luźne... — A zaczęło się od głupiego kaszlu — dodała staruszka. — I kto by się spodziewał! Wchodzi pani czy nie? — zwróciła się do Weroniki, kiedy po raz kolejny otworzyły się drzwi gabinetu. Weronika zerwała się z ławki.
Lekarz miał chłodne ręce i chłodny stetoskop. Badał Weronikę bardzo długo, a potem długo wypełniał kartę drobnym, nieczytelnym pismem. Wreszcie wyciągnął plik skierowań. — Krew, mocz i prześwietlenie płuc, proszę zrobić badania i przyjść do mnie z wynikami. — Ale... ja za cztery dni lecę do Brazylii. Może jakiś antybiotyk, panie doktorze? Wcale nie jestem zwolenniczką antybiotyków, ale pan rozumie, ja muszę być zdrowa! — Najpierw wyniki i potem jeszcze raz do mnie. — Ale... — Czy pani nie rozumie, co mówię? — zniecierpliwił się lekarz. — Muszę przecież wiedzieć, co mam leczyć. Prześwietlenie udało się zrobić Weronice jeszcze tego samego dnia, ale resztę badań dopiero następnego. Na szczęście wyniki miała już po kilku godzinach. I znowu musiała odstać swoje przed gabinetem lekarskim. — Co to się teraz dzieje na tym świecie! Choroby jakieś takie dziwne, co to się na nich lekarze poznać nie umieją, jak już się człowiek w ogóle do tego lekarza dostanie, bo do kardiologa, pani, to pół roku czekałam. Pół roku! Jak człowiek mocno chory, to może umrzeć, zanim wizyty doczeka, ale ja na szczęście aż tak bardzo chora to nie jestem. O, ja to często u doktorów bywam, bo i serce mam chore, i nerki, i nogi... — Siedząca obok Weroniki kobieta z lubością wyliczała swoje dolegliwości. — Dzisiaj po lekarstwa tylko przyszłam, długo nie będę. A pani? — Ja? — Weronika zupełnie nie wiedziała, o co kobieta pyta. Lęk nie opuszczał jej, od kiedy zobaczyła swoje wyniki badań. Ściskała je teraz w ręku, nie mogąc doczekać się, kiedy wejdzie do gabinetu, a lekarz uspokoi ją, że to wysokie OB i te zmiany w płucach to nic strasznego. I zapisze jej jakieś cudowne lekarstwo. I wszystko znowu będzie dobrze. — Od udzielania informacji jest lekarz — usłyszała, odbierając wyniki w rejestracji, gdy próbowała dowiedzieć się czegoś więcej, a rejestratorka spojrzała na nią jakoś tak dziwnie. Wspomnienie tego spojrzenia nie dawało spokoju Weronice, zakłócając optymistyczną
wizję przebiegu wizyty. Skrzypnęły drzwi i Weronika nie musiała już odpowiadać na pytanie kobiety, bo ta wchodziła właśnie do gabinetu. Weronika była następna w kolejce. — Dam pani skierowanie do szpitala na badania — powiedział lekarz po przeczytaniu wyników. — Do szpitala? Ale ja nie mogę! Za trzy dni lecę do Brazylii! — To odłoży pani ten wyjazd. Trzeba zrobić szczegółowe badania. — Ale... ja nie mogę! Mam bilet i jestem umówiona, niech pan zrozumie! Nie mogę tego odłożyć. — Badania są niezbędne. I trzeba je zrobić jak najszybciej. — A poza szpitalem, prywatnie, dzisiaj albo jutro, nie da się? Niech pan coś wymyśli! Proszę! — Weronika czuła, że grunt usuwa się jej spod nóg. Ale przecież musiało być jakieś inne rozwiązanie! Musiało! Lekarz podniósł wzrok na pacjentkę. — Badania trzeba wykonać w szpitalu. I to nie jest tak hop-siup, jak pani sobie wyobraża. Potem trzeba postawić diagnozę. I dopiero wtedy podjąć leczenie. — Ale... ja muszę jechać! — Weronika była bliska płaczu. — Czy pani nie rozumie — lekarz był zniecierpliwiony — że tu nie chodzi o głupie przeziębienie albo jakąś błahostkę?! To może być gruźlica albo nowotwór! I pani nie może teraz nigdzie jechać! * „Gruźlica albo nowotwór... nowotwór albo gruźlica” — powtarzał bezlitosny głos w głowie Weroniki. Nie mogła się od niego uwolnić. Skierowanie do szpitala ciążyło jej w torebce, a w gardle tkwiła gula, której nie umiała przełknąć ani wypłakać. Tam, w gabinecie lekarskim musiała powstrzymywać łzy, teraz coś się w niej zamknęło. Szła przed siebie, nie wiedząc, dokąd idzie, lecz właściwie było jej wszystko jedno. Nie pojedzie. Nie zobaczy Diego. „Gruźlica albo nowotwór...”. Pan Roman miał nowotwór płuc. Przychodził do rodziców do gabinetu. Długo przychodził. I zawsze w kieszeni miał coś dla Weroniki. Jakiś cukierek. Albo batonik. Rozmawiał z Weroniką o kotach i o
książkach. Bo oboje lubili książki i koty. A Weronika lubiła pana Romana. Potem przestał przychodzić. Umarł. Medycyna przegrała z nowotworem. Co jej się trafiło? Gruźlica czy nowotwór? Musi zawiadomić Diego. Nie ma już po co liczyć ziaren kawy. I niech odwoła rezerwację stolika w... zapomniała, jak nazywa się ta restauracja, ale Diego koniecznie chciał ją tam zabrać. Jak się umiera na nowotwór? Dziewczynki w letnich sukienkach, dzieciaki szukające ochłody w fontannie, matki z wózkami, pary trzymające się za ręce... wszyscy zdrowi, pełni energii, nie wiedzą, co to duszności. A Weronika znowu nie może złapać oddechu. Łapie powietrze jak wyjęta z wody ryba. I boi się. Tak strasznie się boi. Nie tak dawno należała jeszcze do nich. Do świata zdrowych i silnych. A teraz jest już po drugiej stronie. Sama. I nikt nie wie, co ją czeka. Gruźlica czy nowotwór — sędziowie w lekarskich fartuchach rozstrzygną to za kilka dni. I co wtedy? Co będzie potem? — Czy pani źle się czuje? — Starszy mężczyzna popatrzył na nią z troską i Weronika znowu miała ochotę się rozpłakać. Chciałaby, żeby tata spojrzał na nią w ten sposób, ale tata nie patrzy na ludzi, tylko na problemy, koncentruje się nie na człowieku, tylko na walce z chorobą. — Proszę usiąść. — Mężczyzna poprowadził ją do ławki i Weronika posłusznie usiadła na tej ławce. — Czy pan na coś choruje? — spytała nagle pod wpływem impulsu. — Ja? — zdziwił się mężczyzna. — Nie. A dlaczego pani pyta? — Nieważne. Dziękuję. Już mi lepiej. — Na pewno? Ta troska rozczuliła Weronikę. Tama puściła. Trochę głupio płakać tak przy obcym, ale łzy przynoszą ulgę. Mężczyzna wyjął z kieszeni chusteczkę. Płócienną chusteczkę w kratkę. Starannie wyprasowaną i złożoną w równą kostkę. I Weronika wyobraziła sobie jego żonę, jak prasuje tę chusteczkę i jak ją składa, a potem pieszczotliwie przygładza i sięga po kolejną. Dużo ma tych chusteczek. Męskie i damskie, niektóre ozdobnie haftowane, inne zupełnie zwyczajne. A higienicznych nie ma wcale. Bo ich nie lubi i już. Weronika ma w torebce higieniczne
chusteczki, ma całą paczkę, ale nie wyjmuje, tylko wyciera oczy w tę chusteczkę od niego, chusteczkę prawdziwą, taką, jaką tata kiedyś wycierał jej zakrwawiony łokieć. — Odprowadzić gdzieś panią? Wezwać taksówkę? Weronika zaprzeczyła ruchem głowy. — Bo tak samej to tu pani nie zostawię. Może gdzieś zadzwonić? Weronice przyszedł do głowy Łukasz, ale przecież Łukasz jest w pracy. Dora? Do Dory stąd niedaleko. Jeśli jest w domu... Dora właśnie wracała z miasta samochodem i powiedziała, że po Weronikę przyjedzie. Mężczyzna uparł się, że poczeka z Weroniką. — Jak pan ma na imię? — spytała. — Roman. — Jedyny Roman, jakiego znałam, umarł na raka... Oj, przepraszam, nie chciałam, żeby to tak wyszło, ale ja... diagnoza jeszcze nie jest pewna... — Rozpłakała się znowu. Spojrzał na nią uważnie. — Pani będzie żyła — powiedział z przekonaniem. Z jakimś takim głębokim przekonaniem. I Weronika bardzo chciała go zapytać, skąd to wie, ale właśnie zjawiła się Dora. Spieszyła się, bo zaparkowała nieprawidłowo samochód, więc Weronika nie spytała już o nic. — Proszę pamiętać, co mówiłem — powiedział mężczyzna na pożegnanie. Pamiętała. Pewnie, że pamiętała. I gdy w swojej głowie słyszała znowu: „Gruźlica albo nowotwór”, a strach podchodził do gardła, chwytała się jak koła ratunkowego tych słów właściwie obcego mężczyzny, osłaniała się tą jego pewnością jak tarczą, chroniła się pod nią jak pod parasolem w czasie ulewy. Dora odwiozła Weronikę do domu. Zaparzyła jej melisę z pomarańczą, umówiła przyjęcie do szpitala na jutro, załatwiła zwrot biletu. Chciała też zawiadomić jej rodziców, ale Weronika, biernie przyjmująca wszystkie poprzednie działania, teraz stanowczo zaprotestowała: — Nie zamierzam nic im mówić. W każdym razie nie w tym momencie. Argumenty Dory, że powinni wiedzieć i że jako lekarze mogą
przecież pomóc, nie docierały do niej zupełnie. Bo Weronika nie chciała być dla rodziców kolejnym przypadkiem medycznym. Nie umiała ocenić, czy byłaby przypadkiem intrygującym, który by ich zaabsorbował, nie pozwalając zjeść spokojnie i zasnąć bez przejrzenia kilku opasłych ksiąg, stałby się przedmiotem konsultacji medycznych z kolegami po fachu i tematem dnia, tygodnia, a może nawet miesiąca, czy też raczej okazałaby się przypadkiem banalnym, niestanowiącym żadnego wyzwania dla ich umysłów, przypadkiem prostym i przewidywalnym jak dwa dodać dwa, żeby nie powiedzieć — nudnym. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Bo Weronika nie chciała być przypadkiem medycznym, tylko córką. Jej kontakty z rodzicami były powierzchowne, raczej telefoniczne i nieczęste. Widywali się parę razy w roku, najczęściej przy okazji świąt czy imienin. Nigdy nie zaakceptowali jej wyboru, chociaż z pozoru niby wszystko było w porządku. Bo przecież w czasie studiów dostawała od nich pieniądze, pytali, jak jej idzie, ale kiedy tylko zaczynała snuć wizje swojej wymarzonej kawiarni, od razu zmieniali temat. Weronika wysłała im zaproszenie na otwarcie Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Z listem, w którym napisała, że to dla niej ważne. I że bardzo chciałaby ich zobaczyć. A potem na tym otwarciu podskakiwała na każdy dźwięk dzwonka. Miała nadzieję, że przyjadą. Że zobaczą. Że zrozumieją. Nie przyjechali. Owszem, odwiedzili ją kiedyś w mieszkaniu, żeby zobaczyć, jak się urządziła, drugi raz zajechali przy okazji jakiejś konferencji medycznej. Kiedy zadzwonili, była akurat w Piwnicy. — Nie, nie przyjdziemy — odpowiedziała mama, kiedy Weronika zaproponowała, żeby właśnie tam się spotkali. — Chcemy zobaczyć ciebie, a nie kawiarnię. Powiedz, kiedy będziesz w domu. Zabolało ją to wtedy i postanowiła, że nigdy więcej nie zaprosi ich do Piwnicy. Chyba że sami zechcą przyjść. Niewiele o niej wiedzieli. Na przykład nie powiedziała im wcale, że wybiera się do Brazylii. Ani ile znaczy dla niej Diego. Wiedzieli tylko tyle, że poznała jakiegoś Brazylijczyka od kawy. A o Brazylii zamierzała powiedzieć im tuż przed wyjazdem na lotnisko. Jakie to szczęście, że nie zrobiła tego wcześniej. Dzięki temu teraz nie musiała
się tłumaczyć. Słowa Dory docierały do niej jak przez mgłę. Na szczęście ciotka nie wracała już do tematu rodziców. Teraz mówiła, że o Piwnicę ma się nie martwić, bo przecież obiecała, że ją zastąpi, a Brazylia nie zając i jak już Weronika wyzdrowieje i będzie mogła jechać, to Dora znowu zajmie się Piwnicą i wszystko będzie dobrze, a teraz Weronika ma tylko zdrowieć i niczym się nie przejmować, i że najważniejsze jest pozytywne nastawienie. Mówiła to spokojnym, śpiewnym tonem, głaszcząc Weronikę po plecach, a Weronika wtuliła się w nią i zamknęła oczy, pozwalając kołysać się słowom, i na jakiś czas zapomniała, że jest dorosła, a życie nie jest baśnią, w której wszystko zawsze kończy się dobrze. Kiedy się obudziła, kubeczek po melisie suszył się na suszarce, zużyte chusteczki higieniczne znikły ze stołu, a Dora, gryząc ołówek, rozwiązywała sudoku. Weronika przez chwilę obserwowała ją spod wpółprzymkniętych powiek. Ten widok działał na nią kojąco. Bo przecież nie mogło być bardzo źle, skoro rodzinny anioł stróż tak zapamiętale oddawał się rozwiązywaniu łamigłówek. Nietrudno było w to wierzyć, patrząc na spokojną Dorę. Jakoś się udawało, kiedy obsługiwała klientów w Piwnicy (uparła się, że pójdzie dzisiaj do pracy), ale ledwie położyła się spać, wiara Weroniki rozpłynęła się w ciemnościach. Sen nie przychodził, za to ponure myśli obsiadły ją jak sępy. I nie umiała ich przegonić. Cynamon wskoczył jej do łóżka — często tak wskakiwał, ale nigdy wcześniej Weronice nie przywiodło to na myśl czytanego kiedyś artykułu o eksperymencie z kotami w szpitalu, które instynktownie wybierały łóżka umierających i kładły się na nich. Nagle złapał ją atak kaszlu tak silny jak nigdy przedtem. Przestraszyła się, że na chusteczce zobaczy ślady krwi. Gruźlica czy nowotwór? Plucie krwią czy chemioterapia i wychodzące garściami włosy? Życie czy śmierć? Jaki los trafił się jej na tej loterii? Otworzyła okno. Znowu złapał ją kaszel. To przez ten jaśmin pod oknem. Kiedyś lubiła ten zapach. Kiedyś jaśmin pachniał dla niej wakacjami, obietnicami lata, pierwszym pocałunkiem... To było po balu na koniec podstawówki, zawstydzone, przelotne muśnięcie ust, słodkie zakłopotanie i niepewność, co zrobić z tą jaśminową chwilą, ale dzisiaj
ten ciężki, duszący zapach przypominał Weronice jedynie woń cmentarnych wieńców. Zatrzasnęła okno. Próbowała myśleć o Diego, ale te myśli wcale nie przynosiły uspokojenia. Dziwna była ta ich dzisiejsza rozmowa. A może tylko jej się tak wydawało? Może po prostu jest przewrażliwiona? Albo oczekiwała za wiele? Ale przecież Diego potrafił być czuły i umiał się o nią troszczyć. Kiedyś oddał Weronice swoją kurtkę, innym razem masował jej zziębnięte stopy, rozgrzewając je własnym oddechem... Ale dzisiaj... dzisiaj, kiedy tak bardzo potrzebowała czułości, dostała rozczarowanie. Tak jakby była winna, że choruje. Jakby zachorowała specjalnie, żeby popsuć Diego wakacje. Wyczytała to między słowami. Próbowała przekonać samą siebie, że się myli, bo przecież dopytywał, jak się czuje, czy długo będzie w tym szpitalu, i próbował ją pocieszać, ale... Nie chciała o tym myśleć, nie chciała dzielić włosa na czworo, chciała zasnąć i obudzić się, kiedy już będzie po wszystkim. Po badaniach, po chorobie i po niepokojach. I żeby po było jak przed... Weronika zrobiła kolejną melisę z pomarańczą i wypiła gorącą, parząc wargi. Tak jakby mogła wyparzyć to, co wyrosło tam w płucach, co wtargnęło podstępnie i rozwijało się jej kosztem. A jej ciało nie obroniło się. Zdradziło. Pozwoliło wrogowi zakorzenić się i rozrosnąć. I teraz nosiła go w sobie. Nosiła go wbrew swojej woli. Nienawidziła go i karmiła własnym ciałem. Nie mogła go oderwać, zdrapać ani odkleić. Bo wrósł w nią. I chociaż tego nie chciała, stał się częścią niej. Żywił się jej lękiem, a komórki, które powinny bronić, kurczyły się ze strachu. Gdyby była tu Dora... albo Łukasz... Dora chciała zostać z nią na noc, ale Weronika powiedziała, że sobie poradzi. Teraz tego żałowała. Zaczynało świtać. W półmroku rysowały się kształty wypchanej torby i odchudzonej trochę walizki. Weronika wyjęła z niej tylko rzeczy potrzebne do szpitala, resztę zostawiła, bo ta gotowa do podróży walizka dawała nadzieję, że wszystko skończy się dobrze... A Weronika bardzo tej nadziei potrzebowała. Jeszcze długopis i notes — przypomniała sobie. Cynamon skoczył na walizkę, zanim jeszcze Weronika zdążyła jej dotknąć. Zdjęła go delikatnie i posadziła na podłodze. Popatrzył na nią z wyrzutem, niby że kto to widział budzić kota o takiej porze z powodu
jakiegoś głupiego długopisu. — Czekajcie na mnie — szepnęła do kota i do walizki. Weronice czasami zdarzało się mówić do przedmiotów. Na przykład do nakrętki, która za nic nie chciała wypuścić z objęć słoika. Do drukarki, która uparła się, że ani pół strony więcej już nie wydrukuje. Do otwieracza, który lubił bawić się z Weroniką w chowanego. Albo do doniczki w sklepie, tak ślicznej, że po prostu nie mogła się oprzeć, żeby jej tego nie szepnąć. I oto zaraz pojawiał się klient, który zabierał do domu doniczkę, drukarka po naciśnięciu przez Weronikę po raz kolejny tego samego guziczka nagle zaczynała pracować, pokrywka decydowała się na rozstanie ze słoikiem, a otwieracz znajdował się gdzieś za szafką. — Czekajcie na mnie — szepnęła raz jeszcze. — Wrócę. — Pogłaskała Cynamona, a on polizał jej rękę, a potem wskoczył do łóżka za Weroniką. Jak dobrze było przytulić się do takiego żywego, mruczącego kłębka. Weronika przypomniała sobie jeszcze jedną historię o kocie zasłyszaną od znajomych. O kocie i jego właścicielu, u którego zdiagnozowano nieoperowalnego tętniaka mózgu. Lekarze uznali, że nic się nie da zrobić. Ale kot najwidoczniej uważał inaczej, bo ilekroć mężczyzna siadał w fotelu, oglądając telewizję lub czytając książkę, kot wskakiwał na oparcie fotela i lizał swojego pana po głowie. Tętniak znikł. Znikł bez śladu. Tak jakby go nigdy nie było. Wtulony w Weronikę Cynamon grzał jak poduszka elektryczna i wytrwale mruczał kocie kołysanki. A może to była modlitwa? Babcia Marceli powiedziała kiedyś, że koty się modlą. Że to ich mruczenie to taki koci różaniec. — A o co modlą się koty? — spytała wtedy Marcela. — O to, czego najbardziej potrzebują mieszkańcy ich domu. Babcia Marceli bardzo szanowała koty. I nigdy nie mówiła na przykład „kot Kowalskich”, ale „kot, który mieszka u Kowalskich”. Bo uważała, że człowiek nie może stać się właścicielem kota. Może jedynie dać kotu dom. A kot, któremu ten dom dano, umie to docenić. Wtedy, gdy Weronika pierwszy raz usłyszała o kociej modlitwie, zastanawiała się, czy Iris modli się za nią. A jeśli tak, to o co? I czy ktoś wysłuchuje tych modlitw? Bo Weronika najbardziej na świecie chciała
mieć dom. Chciała jak Marcela piec z mamą ciasto, a z tatą grać w badmintona. Albo w kości. Ale jej mama nie piekła ciast, a tata nie lubił ani kości, ani badmintona. Weronika zastanawiała się więc, jak to z tymi kocimi modlitwami jest. I czego ona sama potrzebuje najbardziej. Może czegoś zupełnie innego, niż się jej wydaje? A może to właśnie Iris wymodliła jej Marcelę? Bo gdyby nie miała Marceli... Aż zimno się jej zrobiło, gdy pomyślała, że Marcela mogłaby zniknąć z jej życia. Marcela i jej dom. I te magiczne chwile przy wspólnym stole. A o co mógł teraz modlić się Cynamon? O jej zdrowie czy o siłę, by zwyciężyć chorobę? Czy o to, żeby Diego tu był?... Nie, nie śmiała nawet marzyć, żeby przyjechał, chciała tylko czuć, że mu na niej zależy... Koty modlą się o to, czego najbardziej potrzebują mieszkańcy ich domu... Weronika nie wiedziała, co jest jej teraz najbardziej potrzebne. Zaprawione lękiem myśli kłębiły się w głowie, nie dając jasno ocenić sytuacji. Gdyby mogła cofnąć ten dzień... Więc gruźlica czy nowotwór? W jakim stadium? „Pani będzie żyła” — skąd ten mężczyzna to wiedział? Co wyczytał w jej twarzy? Co czeka ją w szpitalu? Co jej zrobią? Dwadzieścia cztery godziny temu jeszcze nic nie wiedziała. Czego się dowie za następne dwadzieścia cztery? A za czterdzieści osiem? Co będzie za tydzień? Za dwa? Jak będzie wyglądać jej życie za miesiąc? „Pani będzie żyła...”. „Nowotwór albo gruźlica...”. „Pani będzie żyła...”. Było już zupełnie jasno, gdy myśli i obawy przysnęły na moment, by zaraz powrócić w niespokojnym, pełnym majaków śnie. Z tego snu Weronika zapamiętała tylko Diego, który w lekarskim fartuchu siedział za nauczycielskim biurkiem. — Gruźlica czy nowotwór? — krzyczał do niej, wymachując strzykawką nad dziennikiem. — No, mów wreszcie! Nowotwór czy gruźlica?! — Zbliżył strzykawkę do ramienia Weroniki i w tym momencie się obudziła. „To tylko sen” — pomyślała z ulgą. Ale zaraz przypomniała sobie, że nie wszystko, bo przecież choroba i szpital nie są snem. Spojrzała na zegarek. Siódma. Za godzinę była umówiona z Dorą. Nie miała wiele do zrobienia. Umyć się, ubrać i nakarmić Cynamona, który już siedział przed swoją miską. O swoim śniadaniu nie musiała myśleć, bo przecież
miała być na czczo. Zresztą wcale nie była głodna. Dała jeść Cynamonowi i włączyła komputer, mając nadzieję na jakiś mail od Diego. Chociaż kilka słów, które dodałyby jej sił. I spłukało niesmak, jaki czuła w związku ze snem. W skrzynce czekały cztery wiadomości. Trzy reklamy i mail od Łukasza: „Nika, Moja Maleńka...”. Ścisnęło ją w gardle, kiedy przeczytała ten nagłówek. To był ich kod. Wyjątkowe słowa na wyjątkowe sytuacje. Po raz pierwszy usłyszała je, gdy uczyli się kiedyś razem do egzaminu. Uczyli się — to za wiele powiedziane. Właściwie to Łukasz się uczył, czytał głośno notatki... Z czego był ten egzamin? Nie mogła sobie przypomnieć. Za to pamiętała dokładnie, jak bardzo Łukasz angażował się, żeby coś wreszcie weszło jej do głowy. Powtarzał po kilka razy najważniejsze rzeczy, przepytywał ją, gdy widział, że myślami błądzi gdzie indziej, a błądziła ciągle, bo ten egzamin był jej zupełnie obojętny. Co innego, gdyby egzaminował ją Piotr... To do niego uciekały myśli Weroniki, to dla niego chodziła na wykłady fakultatywne, które nie interesowały jej zupełnie; chodziła, żeby go posłuchać (wszystko jedno, o czym mówił) i na niego popatrzeć. Czasami robiła nawet jakieś notatki w przerwie między szkicowaniem jego portretów. Albo karykatur (gdy znowu zobaczyła go z jakąś cycatą blondynką). Bo doktor Piotr Dąbrowski z niewiadomych powodów gustował w tandetnych blond laleczkach sprawiających wrażenie, że rzadko używają mózgu do czegoś innego niż dobór stroju i makijażu, natomiast na inteligentne studentki o miedzianych, kręconych włosach, niesfornie wymykających się z koka, zupełnie nie zwracał uwagi. Może gdyby Weronika zrozumiała to wcześniej... ale ona wytrwale przez półtora roku usiłowała wzbudzić zainteresowanie Piotra Dąbrowskiego. Na egzaminy do niego przychodziła obkuta na maksa, nafaszerowana lekturą dodatkową, której nikt od niej nie wymagał, z własnymi przemyśleniami, którymi zaskakiwała egzaminatora. — Jestem panią zauroczony — wykrzyknął po pierwszym egzaminie, stawiając jej piątkę z trzema wykrzyknikami, a Weronice zrobiło się gorąco i nie mogła uwierzyć w to, co słyszy i że ten zachwyt w jego oczach to dla niej, i gotowa była przeczytać całą bibliotekę uniwersytecką, żeby tylko tak patrzył na nią i patrzył... i była pewna, że
skoro raz ją dostrzegł, to nie będzie już mógł patrzeć na nią jak na element wyposażenia sali wykładowej. „Zauroczony” — to brzmiało dla niej obiecująco, jak preludium... Ale najwidoczniej w jego słowniku „zauroczony” znaczyło coś zupełnie innego niż w słowniku Weroniki, bo już następnego dnia ujrzała go z kolejną blondynką w typie Pameli Anderson, w którą wpatrywał się jak cielę. Namalowała wtedy świetną karykaturę. Chyba najlepszą. I przepłakała pół nocy. A potem zacisnęła zęby i po wakacjach zapisała się znowu na jego zajęcia. I znowu przez pół roku mogła swobodnie śledzić go wzrokiem, szkicować i wyobrażać sobie, co by było gdyby... Mogła po zajęciach zadawać pytania, dyskutować i bezkarnie chłonąć jego bliskość. I o dziwo nie głupiała od tej bliskości, a wręcz przeciwnie, wznosiła się na intelektualne wyżyny, może dlatego, że był to jedyny sposób, w jaki mogła przyciągnąć jego uwagę. A potem on odchodził do swoich książek i biuściastych laleczek, a ona próbowała rozpaczliwie zatrzymać choć na chwilę zapach jego wody i tembr głosu. Wtedy, gdy Łukasz czytał te notatki, Weronika myślała o tym, że nie zobaczy Piotra przez cały miesiąc. Nawet podczas wieczornego spaceru z psem. Bo gdy Weronikę dopadała nagła tęsknota, zajmowała miejsce w kawiarni przy parku o dwudziestej i czekała do dwudziestej pierwszej, czasami do dwudziestej drugiej... rzadko kiedy Piotr wychodził z psem później. Ale teraz wiedziała, że Piotr wyjeżdża. Do Włoch. Na miesiąc. — Weroniko, gdzie jesteś? — spytał Łukasz, ale właściwie nawet nie musiała mu odpowiadać. Widział przecież, co się z nią dzieje. Odłożył notatki. — Nika, moja maleńka — powiedział, patrząc jej prosto w oczy — to nie ma sensu. Najmniejszego. Kręcisz się w kółko. Zabolało. W pierwszej chwili chciała odpowiedzieć, że to nie jego sprawa. Niech się nie wtrąca. Ale zamiast tego powiedziała: — Czytaj dalej. Nie wrócili już do tego tematu, ale słowa Łukasza nie dawały Weronice spokoju. Czuła, że on ma rację. To nie miało sensu. Najmniejszego. I powinna dostrzec to już dużo, dużo wcześniej. A tymczasem przez półtora roku wzdychała do swojego wykładowcy jak
jakaś głupia pensjonarka. Dlaczego akurat ten facet przyciągał ją jak magnes? Czego w nim szukała? Dlaczego była aż tak zaślepiona? Na te pytania do dziś nie umiała znaleźć odpowiedzi. Ale słowa Łukasza miały w sobie chyba jakąś moc odczarowującą. Bo tamtego wieczoru nie poszła do kawiarni, by zobaczyć Piotra jeszcze raz przed wyjazdem. Nie poszła, chociaż ją kusiło. Siedziała w domu jak na szpilkach, kurczowo trzymając się oparcia fotela, aż nie minęła dwudziesta druga. Wytrzymała. A potem okazało się, że on zostaje w tych Włoszech na pół roku, bo dostał jakieś stypendium. Gdy po powrocie spotkała go kiedyś na uczelnianym korytarzu, minęła go niemal obojętnie. — Nika, moja maleńka... — Drugi raz Łukasz powiedział tak do niej w Paryżu, gdy po rozstaniu z Jeanem nie chciało jej się żyć. I nie mogła nawet płakać. Łzy dławiły ją w gardle, piekły pod powiekami. Chciała się rozpłakać, naprawdę chciała, ale nie mogła. Zostawił ją. Kilka szalonych, cudownych tygodni, kiedy Jean pokazywał jej cuda Paryża, nosił na rękach, szeptał: „Moja ty jedyna na świecie”, wypisywał „Je t’aime” na bilecikach dołączanych do kwiatów i czekoladek, na zaparowanej samochodowej szybie i na ciele Weroniki, a ona ufała, że w tym jego „Je t’aime” mieści się tyle samo, co w jej „kocham”. I dlatego nie mogła uwierzyć, kiedy pewnego dnia oznajmił, że to już koniec. A on nie mógł zrozumieć Weroniki, bo przecież niczego sobie nie obiecywali. Przecież nie kłamał. Przez kilka tygodni naprawdę była dla niego jedyna, nie zdradzał jej, mówił „Je t’aime”, bo kobiety to lubią, a on chciał sprawiać jej przyjemność, a teraz poznał inną i mówi o tym uczciwie. I zawsze będzie pamiętał Weronikę, jej włosy, które łaskotały go po twarzy, gdy się całowali po raz pierwszy, i jej ręce takie drobne i delikatne, a portret, który mu narysowała, powiesi w pokoju, już nawet kupił ramkę, i nie trzeba psuć tych ostatnich chwil łzami, bo chce ją zapamiętać taką szczęśliwą, z błyszczącymi oczami, jak wtedy, gdy karmił ją brzoskwiniami nad Sekwaną i zlizywał sok ściekający jej po rękach, a ona się śmiała. Śmiała się wtedy tak ślicznie... Nie rozpłakała się więc przy Jeanie, a zatrzymane łzy potem długo
nie chciały płynąć. I dopiero kiedy usłyszała „Nika, moja maleńka”, tama pękła. Łzy płynęły i płynęły, a Łukasz głaskał ją po głowie i podawał chusteczki. Trzeci raz powiedział tak do niej po otwarciu Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Rzuciła mu się wtedy z radości na szyję, a zaraz potem zaczęła płakać. — Nie przyjechali, widzisz... Nie przyjechali... Myślałam... Łudziłam się... Przepraszam, pomoczyłam ci koszulę. — Nika, moja maleńka — przytulił ją mocniej — płacz, ile tylko chcesz. A jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała męskiej koszuli do tego celu, pamiętaj o mnie. I teraz ten mail... „Nika, Moja Maleńka, przyjdę po południu. Ile koszul mam zabrać J? Gdybyś czegoś jeszcze potrzebowała, daj znać. Trzymaj się i do zobaczenia!”. A Diego nic nie napisał. „No tak, przecież w Brazylii jest teraz środek nocy” — pomyślała, tylko że ta myśl nie przyniosła pocieszenia. Bo przecież Diego wiedział o różnicy czasu i wiedział też, że Weronika idzie rano do szpitala. Może mail przyjdzie za chwilę? A może zaginął gdzieś po drodze? Tak też mogło się zdarzyć. Ale przecież nie będzie pytała Diego, czy do niej pisał. Odpowiedziała Łukaszowi i zostawiła włączony komputer, żeby sprawdzić pocztę później. Kiedy go wyłączała tuż przed wyjściem, od Diego nadal nic nie było. Dora przyjechała przed ósmą i już o wpół do dziewiątej Weronika czekała przed izbą przyjęć. Czekała tak prawie trzy godziny, aż w końcu zbadano ją, pobrano krew i wypełniono stosy papierów, a potem jeszcze dwie godziny na szpitalnym korytarzu, zanim zwolniło się miejsce. A kiedy wreszcie dostała to przydziałowe, skrzypiące z bólu łóżko, czekała nadal. Na kolejne badania (okazało się jednak, że to dopiero jutro lekarz prowadzący zdecyduje, co dalej, bo dzisiaj jest już za późno). Na Łukasza i Dorę, którzy na szczęście przynieśli jej coś do jedzenia (bo nie wpisano jej na listę, więc nie miała co liczyć na szpitalną kolację). A przede wszystkim przez cały dzień czekała na wiadomość od Diego. Podskakiwała na każdy dźwięk telefonu. To pocieszała się, przypominając sobie, ile razy maile na komórkę dochodziły do niej z opóźnieniem, to znowu zamartwiała, że Diego coś się stało. W napięciu
słuchała wiadomości telewizyjnych. O Brazylii nie mówiono nic, ale to wcale nie uspokoiło Weroniki, bo przecież mógł nastąpić jakiś kataklizm lokalny. Albo Diego mógł mieć wypadek. Tyle różnych nieprzewidywalnych rzeczy mogło się zdarzyć. Próbowała myśleć pozytywnie, cóż, kiedy jej myśli wybierały inne drogi. Po południu wysłała do Diego mail, wieczorem esemes. Odpowiedzi nie było. * Ta noc była jeszcze gorsza niż poprzednia. Ściany szeptały historie ludzkich cierpień, lęki obsiadły pościel, a skulona w pozycji embrionalnej Weronika próbowała ukryć się przed nimi, naciągając kołdrę na głowę. Pod kołdrą nie słyszała chrapania pani Heleny z sąsiedniego łóżka ani skrzypiących drzwi dyżurki, które otwierały się i zamykały co chwilę, za to dużo wyraźniej słyszała swój przyspieszony niepokojem oddech i przestraszone bicie serca. Od tego nie mogła uciec. I nie mogła też uciec od szpitalnego zapachu, którym przesiąkła jej piżama, skóra i włosy. Miała wrażenie, że mieszanina woni (w której nocą wyziewy chorych ciał wygrywały z zapachem środków dezynfekujących i medykamentów) wnika w pory jej skóry, stając się pożywką dla rozrastającego się wewnątrz wroga. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki. Znajomy zapach szamponu i grejpfrutowo-cytrynowego żelu do ciała na chwilę zwyciężył szpitalne wonie. Stojąc z zamkniętymi oczami pod strumieniem gorącej wody, nie widziała popękanych kafelków, ceratowej zasłony i prawie mogła sobie wyobrazić, że jest gdzie indziej. Na przykład w swojej łazience. — Wszystko w porządku? — Głos zaglądającej do łazienki pielęgniarki przywołał Weronikę do rzeczywistości. Woń szpitala wróciła zaplątana w piżamę. Weronika nie miała innej piżamy, a zresztą nawet gdyby miała, nie na długo by to pomogło. Związała włosy w ciasny węzeł. Wiedziała, że w ten sposób do rana nie wyschną, ale miała nadzieję, że uda im się zachować zapach szamponu. Wtłoczona w szpitalne ramy, tylko tyle mogła zrobić. Niechętnie wróciła do sali. Uderzył ją zaduch. Otworzyła okno i głęboko odetchnęła
świeżym powietrzem. Tam za murami szpitala było inne życie. Inny rytm, inne problemy... Tak niedawno była jeszcze po tamtej stronie... Pani Helena znowu zaczęła chrapać. A Ela z sąsiedniego łóżka poruszyła się niespokojnie. Czwarte łóżko było puste. Kiedy Weronika zastanawiała się, które wybrać, pani Helena powiedziała, żeby lepiej nie tamto, bo przedwczoraj w nocy zmarła na nim kobieta. A wczoraj położyli tam inną pacjentkę, ale ona jakaś dziwna była, prawie ciągle spała, może to po lekach. Dzisiaj zaś, nie wiadomo dlaczego, przenieśli ją do innej sali. — Wie pani, że jak zabierała swoje rzeczy, to nie powiedziała nam nawet „do widzenia”. To i dobrze, że z nami tu nie jest. Ale pani Irenki szkoda. Umarła niespodziewanie we śnie, a jeszcze wieczorem normalnie zjadła kolację i potem jak zawsze serial oglądała. I niecierpliwiła się, że tak długo trzeba czekać do następnego odcinka, bo ona już by chciała wiedzieć, czy pogodzą się, czy nie. I czy wreszcie wezmą ten ślub. Tak mówiła, a potem powiedziała jeszcze „dobranoc” i poszła spać, a nad ranem już była zimna. Zupełnie zimna. Ja pierwsza zobaczyłam, że nie żyje. Wstawałam do łazienki — opowiadała pani Helena — już tak szaro się robiło, a to łóżko przy drzwiach, i patrzę, że jej ręka opadła i zwisa, a to niewygodnie przecież, więc chciałam podnieść tę rękę, a ona taka była zimna, zupełnie lodowata i jak lalki jakiejś taka sztywna, że od razu wiedziałam, że umarła. I nagle ciemno mi się przed oczami zrobiło i zemdlałam. A pielęgniarki to podobno nie wiedziały, czy się mną zajmować, czy Irenką. I docucić mnie wcale nie mogły. Siedemdziesiątka mi stuknęła, a patrz pani, zemdlałam pierwszy raz w życiu. Pani Helena lubiła mówić i na niejednym oddziale już leżała, a usłyszawszy, że Weronika jest szpitalną nowicjuszką, postanowiła ją wprowadzić w tutejsze zwyczaje. To od niej Weronika dowiedziała się, że Renia daje zastrzyki tak, że nic nie czuć, a Iwony to lepiej unikać, chociaż przecież pacjent tu i tak nie ma nic do gadania, ordynator jest sympatyczny i pacjentki się w nim kochają, pielęgniarki też zresztą, lekarz prowadzący ma ksywkę Ważniak, co bardzo do niego pasuje, i w ogóle nie idzie się z nim dogadać, i że najważniejsza w ciągu dnia jest poranna wizyta lekarska, wtedy musi być porządek i wszyscy mają być
w łóżkach. W dzień gadatliwość pani Heleny trochę zmęczyła Weronikę, ale teraz, kiedy tak leżała, nie mogąc zasnąć, nie miałaby nic przeciwko jej opowieściom. Niestety pani Helena spała. Ela znowu jęknęła przez sen, raz i drugi, a potem nagle usiadła na łóżku, objęła rękami brzuch i, pojękując cichutko, kiwała się w przód i w tył jak dziecko z chorobą sierocą. Weronika nachyliła się ku niej. — Elu, co się stało? Dziewczyna nie odpowiedziała. Weronika ukucnęła przy jej łóżku. — Coś cię boli? Zawołać siostrę? — Nie trzeba... Tylko pobądź ze mną... Proszę... — OK. Jestem. — Weronika przysiadła na łóżku obok dziewczyny. Właściwie nic o niej nie wiedziała. W przeciwieństwie do pani Heleny Ela przez cały dzień prawie wcale się nie odzywała. W przerwach między odbieraniem i wysyłaniem esemesów czytała jakieś czasopismo albo oglądała telewizję. Po południu najwyraźniej czekała na kogoś. Uczesała się, zrobiła makijaż, co chwilę wyglądała przez okno albo wychodziła na korytarz. Potem długo jej nie było. Wróciła tuż przed wieczorną wizytą lekarską ze śladami łez na policzkach. Ela przestała się kołysać. — Czasami mnie tak bierze. Najgorszy jest początek, taki nagły, ściskający ból. Potem już mniej boli. Można wytrzymać. Weronika poczuła w rękach mrowienie. Zaciskała i otwierała dłonie, ale nie przechodziło. Pulsujące ciepło płynęło z ramion do koniuszków palców. Jak wtedy...
Iris leży pod krzakiem porzeczek w kałuży krwi. Poszarpany bok, bezwładnie zwisająca przednia łapka, pogryzione ucho. Wydaje się, że nie oddycha. — Nie umieraj! Nie umieraj! — krzyczy Weronika, głaszcząc posklejane krwią futerko Iris. I może to właśnie ten jej rozpaczliwy
krzyk zatrzymuje kotkę, która drży nagle i łapie oddech. Wśród pacjentów, którzy wybiegli z poczekalni, Weronika widzi mamę. I mama mówi... Jak to? Weronika nie może uwierzyć własnym uszom. Przecież pacjenci zawsze byli najważniejsi. Ale teraz, po słowach mamy, nie wracają do poczekalni, tylko zaczynają się rozchodzić do domów, a to znaczy, że Weronika się nie przesłyszała, że mama naprawdę powiedziała: „Przepraszam państwa, ale muszę jechać z kotem do weterynarza. Nie wiem, jak długo to potrwa”. I pacjenci sobie idą, wszyscy co do jednego, a mama zamyka gabinet, zawija Iris w ręcznik i razem wiozą ją do weterynarza. Pan Jarek czyści ranę, zszywa, robi zastrzyk (kolejne ma już robić mama), ale nie daje wielkich nadziei, że kotka przeżyje. Weronika czuwa przy Iris dzień i noc. Czuwa, chociaż mama mówi, że kotka dostała środki znieczulające, będzie po nich spała i nie ma potrzeby, żeby przy niej siedzieć. Ale Weronika boi się, że gdy odejdzie choć na moment, kotka umrze. Otumaniona lekami przeciwbólowymi Iris czasami budzi się, żeby łyknąć trochę wody, a potem znowu zapada w ciężki, niespokojny sen na pograniczu życia i śmierci. Nic nie je. Weronika właściwie też. Dla świętego spokoju gryzie tylko dwa razy kanapkę i dziobie trochę obiadu. Nie może jeść. A poza tym odkryła, że głód jakoś dziwnie dodaje jej siły. Może właśnie dlatego wymyślono post?... A że chwilami trochę kręci jej się w głowie, to przecież nic takiego. — Boże, niech Iris wyzdrowieje, niech wyzdrowieje, nie zabieraj jej, proszę! — modli się Weronika. — Przecież wiesz, że ona jest dobrym kotem i że ja ją kocham, i Mores też... — Weronika wylicza na palcach powody, dla których Iris nie może umrzeć, bo przypomniała sobie właśnie, jak Abraham targował się z Bogiem. Dla pięciu sprawiedliwych Bóg gotów był ocalić miasto. Więc może pięć powodów przekona Go, że Iris musi żyć... — I Iris nas kocha i... ja nie chcę, żeby ona umarła — szlocha Weronika, bo nie jest pewna, czy Bogu wystarczą jej argumenty. — Ty masz tam u siebie dużo kotów, a ja mam tylko Iris i Moresa! A Iris... Iris jest jedyna na świecie! Bóg milczy, lecz Weronika wie, że On ją słyszy.
Jej rodzice nie wierzą w Boga. Oni wierzą tylko w to, co daje się dotknąć, zobaczyć, zbadać. Weronika nie może tego pojąć. Bo przecież powietrze też jest niewidzialne. I miłość. I fale radiowe. Też nie da się ich dotknąć. I gdyby tak Boga można było zbadać, to nie byłby Bogiem. Weronice niepotrzebne są żadne dowody na istnienie Boga. Czuje Jego obecność, kiedy patrzy w gwiazdy. Albo na zachód słońca nad jeziorem. Albo na maleńkie, żółte kurczątka, które dopiero co wykluły się z jajek. A rodzice widocznie tego nie czują. Dziwne... Ale kiedy zapytała, czy może chodzić na religię, to jej pozwolili. Chodzą więc razem z Marcelą. Weronika bardzo lubi, kiedy siostra na religii opowiada biblijne historie. Jedne są piękne, a inne straszne. Na przykład ta o Kainie i Ablu. Albo o tym, jak Bóg kazał Abrahamowi zabić swojego syna. Weronika wyobraża sobie, co by było, gdyby jej tata miał zrobić coś takiego, i aż zimno jej na samą myśl. To prawda, że Izaak nie umarł, ale Abraham gotów był zamordować własne dziecko. Nie, to nie mieści się jej w głowie. „Drogi Boga nie są naszymi drogami, a Jego myśli nie są myślami naszymi” — jakoś tak ksiądz mówił ostatnio w kościele. No, właśnie. To tak jak z tym Abrahamem i Izaakiem. Ksiądz mówił jeszcze, że nam czasami wydaje się, że coś jest dla nas dobre, a Bóg wie, że to wcale dobre dla nas by nie było. I dlatego nam tego nie daje. Chociaż Weronika jest więc pewna, że Bóg ją słyszy, wcale nie jest pewna, czy jej wysłucha. — Boże, uratuj ją! Musisz ją uratować! Musisz! — powtarza, ściskając palce, jakby to mogło dodać mocy jej modlitwie. Ale Niebo milczy... Iris śpi. Weronika kładzie się koło niej na dywanie i też przymyka oczy. Chyba przysypia na chwilę, lecz gdy tylko kotka piszczy, natychmiast zrywa się na równe nogi. Przerażona patrzy, że Iris ogarniają drgawki. Nigdy nie widziała czegoś takiego. Nie wie, jak jej pomóc. Nie woła jednak rodziców. Boi się, że gdy choć na chwilę odwróci uwagę od kotki, śmierć natychmiast to wykorzysta. — Iris, moja kochana Iris, nie umieraj — płacze Weronika, tuląc rozdygotaną kotkę i wtedy po raz pierwszy czuje to gorąco płynące z
ramion aż do koniuszków palców... gorąco i mrowienie. Nie ma pojęcia, co się dzieje. Z wrażenia zasycha jej w gardle. — Nie umieraj, proszę, nie umieraj — szepcze, a fale gorąca płyną z jej dłoni. Iris uspokaja się. Przestaje drżeć i oddycha jakby trochę swobodniej. Fale ciągle płyną... a wraz z nimi wszystkie modlitwy i dobre myśli Weroniki. Nie wie, jak długo to trwa, zupełnie traci poczucie czasu. Nie chce się jej ani spać, ani jeść. Jej dłonie wciąż pulsują ciepłem, a Iris lgnie do nich, jakby chciała się przykleić. Jej oddech powoli wyrównuje się i uspokaja. Aż wreszcie zasypia. I nie jest to już sen balansujący na pograniczu życia i śmierci, ale sen przynoszący uzdrowienie. Weronika to czuje. Może sobie weterynarz mówić, co chce, a ona ma pewność, że Iris przeżyje. Znowu płacze. Tylko że tym razem są to łzy wdzięczności. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że ciepło już nie płynie. Mrowienie ustało. Weronika zdejmuje dłonie z łepka Iris. Kotka śpi. Jej ciałko lekko unosi się w spokojnym oddechu. A dziewczynka z niedowierzaniem przygląda się swoim rękom. Wydają się zwyczajne. Zupełnie zwyczajne. Jak przedtem. „A może to mi się przyśniło — myśli — albo coś sobie wymyśliłam?”. Ale kiedy tak patrzy na śpiącą Iris, wie, że to zdarzyło się naprawdę. Uspokojona dziewczynka przytula się do niej, naciąga koc i prawie natychmiast zasypia. Rano, wchodząc do pokoju, mama znajduje Weronikę i jej kotkę wtulone w siebie, śpiące pod jednym kocem. — To cud — mówi pan Jarek, który, tak jak obiecał, przyszedł następnego dnia do domu na kontrolną wizytę i zobaczył Iris gryzącą kabanosa. — Cud niechybny. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Gdybym osobiście nie zszywał wczoraj tego kota, w życiu bym nie uwierzył, że był w beznadziejnym stanie. — Weronika cały czas się nią opiekowała — wyjaśnia mama. — Nie odstępowała Iris na krok. Nawet spały razem na dywanie. — No to moje gratulacje, Weroniko. Masz zadatki na dobrego weterynarza — stwierdza pan Jarek. — Albo na lekarza — dodaje mama, uśmiechając się do Weroniki. Weronika czuje się dziwnie. Bo z jednej strony cieszy się z tego
maminego uśmiechu, a z drugiej strony obawia, że jeśli tym lekarzem nie zostanie, to uśmiech mamy się schowa, skryje się w jakieś takie miejsce, gdzie trudno będzie go znaleźć. Bo mama tak rzadko się uśmiecha. A już szczególnie rzadko uśmiecha się do Weroniki. Dziewczynka myśli, że gdyby tak dało się ten uśmiech zatrzymać na dłużej... zasuszyć w zielniku na przykład. Gdyby tak się dało... Wyjmowałaby go wtedy, gdy mama zajęta jest swoimi strasznie ważnymi sprawami i wcale jej nie widzi albo gdy jej mina mówi, że córka znowu zrobiła coś nie tak, że ją zawiodła, a Weronika kurczy się wtedy i nie wie, co robić. A gdyby miała ten maminy uśmiech, gdyby umiała go przywołać... Nie chce być lekarzem. Ani weterynarzem. Chce mieć własną kawiarnię i już. Medycyna nie interesowała Weroniki, ale czasami myślała o tym, co stało się tamtej nocy. Jednak czas płynął, wspomnienia traciły kontury i blakły, i chociaż Weronika często przyglądała się swoim dłoniom, nie umiała dopatrzyć się w nich niczego niezwykłego. A potem wydarzyła się ta historia z babcią. To było gdzieś dwa lata później, niedługo przed piętnastymi urodzinami Weroniki. Babcia mieszkała w małym miasteczku odległym o sto siedemdziesiąt sześć kilometrów od domu Weroniki. Dokładnie tyle. Tata kiedyś to sprawdził, a Weronika zapamiętała. Bardzo rzadko odwiedzali babcię. Zazwyczaj bywali na jej imieninach, czasami przyjeżdżali na święta. Kontaktowali się też rzadko, jakieś świąteczne kartki, list od wielkiego dzwonu — przeważnie od babci, bo mama w odpowiedzi wysyłała kartkę albo w ogóle zapominała odpisać. Babcia nie miała telefonu. Czasami zadzwoniła od jakiejś ciotki albo z poczty, ale nieraz nie odzywała się i przez dwa miesiące. Tak więc brak informacji od babci nie był niczym niezwykłym. A jednak pewnego ranka Weronika obudziła się z myślą, że z babcią dzieje się coś złego. I była to myśl tak silna, że nijak nie mogła się od niej uwolnić. Powtarzała sobie, że przecież ciotka Anka trzy dni temu widziała się z nią i wszystko było w porządku, a potem to samo powtarzała mama, gdy Weronika namawiała ją, żeby odwiedzić babcię. Były wakacje, rodzice
mieli urlop, właściwie nic nie stało na przeszkodzie. Tylko że rodzice nie chcieli jechać. — Przestań histeryzować — powiedziała mama, kończąc rozmowę. Lecz Weronika nie mogła się uspokoić. Usiłowała przekonać samą siebie, że sobie coś ubzdurała, że z babcią na pewno wszystko jest w porządku, ale niepokój jej nie opuszczał. Musiała to sprawdzić. Sięgnęła po skarbonkę. Wyciągnęła wszystkie pieniądze, wrzuciła do torby legitymację i klucz od babcinego mieszkania (babcia dała go kiedyś mamie, tak na wszelki wypadek), napisała kartkę do rodziców i wyszła. Pół godziny czekała na autobus, modląc się, żeby rodzice zbyt wcześnie nie znaleźli jej listu (zostawiła go w chlebaku, powinni tam zajrzeć dopiero przy kolacji). Weronice zdawało się, że wskazówki zegarka przesuwają się dużo wolniej niż zwykle; na widok przechodzących policjantów schowała się w toalecie i przesiedziała tam aż do przyjazdu autobusu. Po trzech godzinach stała przed mieszkaniem babci i już po raz trzeci dzwoniła. Naciskała przycisk z całej siły i trzymała bardzo długo. Babcia miała głośny dzwonek i dobry słuch, o tej porze powinna być w domu, bo nadawano jej ulubiony serial, a babcia chwaliła się, że nie opuściła dotąd ani jednego odcinka, i nawet gdy kiedyś miała iść do lekarza, to specjalnie poprosiła o zmianę godziny wizyty, żeby go obejrzeć. W takim razie i teraz też musiała być w mieszkaniu. Dlaczego więc nie otwierała? Weronika sięgnęła do torby po klucz, ale była tak zdenerwowana, że dobrą chwilę trwało, zanim udało się otworzyć drzwi. — Babciu — krzyczała, zaglądając po kolei do wszystkich pomieszczeń. Znalazła ją dopiero w łazience. Blada jak śmierć leżała na podłodze, jęcząc z bólu. Złamała kość biodrową, ale to okazało się dopiero później, kiedy już pogotowie zabrało ją do szpitala; na razie Weronika wiedziała tylko tyle, że babcia upadła i nie może się ruszyć. Pobiegła do sąsiadki z naprzeciwka, ale jej nie zastała, potem do drugiej i do trzeciej — wszystkie drzwi były zamknięte, w końcu otworzyła jej pani Aniela z parteru, poszła za Weroniką na górę i zobaczywszy leżącą babcię, zbladła i złapała się za
serce, wołając: — O Jezu! Jezu! Weronika przestraszyła się, że pani Aniela zemdleje albo dostanie jakiegoś ataku serca i ją też trzeba będzie ratować. Babcia wspominała kiedyś, że pani Aniela ma słabe serce, ale Weronika zupełnie o tym zapomniała. Na szczęście pani Aniela wzięła się w garść. Odetchnęła głęboko, łyknęła jakąś tabletkę i zarządziła: — Zostań tutaj, a ja biegnę do telefonu! I Weronika została. A babci tymczasem zrobiło się gorzej. — Słabo mi — jęknęła. — Chcesz wody, babciu? Albo może coś innego, jakieś lekarstwo ci podać? Babcia przecząco pokręciła głową. Usta miała zbielałe, a ściągnięta bólem twarz zupełnie nie przypominała tej twarzy, którą Weronika znała. Dziewczynka zupełnie nie miała pojęcia, co robić. „Żeby szybko przyjechało pogotowie i żeby babci już nie bolało” — modliła się w myślach, nasłuchując sygnału karetki. Ale pogotowie nie przyjeżdżało, pani Aniela nie wracała i nikt poza nią nie mógł pomóc babci. Gdyby tu była mama albo tata, albo gdyby ona uważniej słuchała rozmów rodziców, może wiedziałaby, co robić... Usiadła obok babci, złapała ją za rękę i trzymała tak, jak kiedyś babcia ją, gdy, będąc małą dziewczynką, nie mogła zasnąć, bo bolał ją brzuch. Babcia miała zamknięte oczy i Weronika nie wiedziała, czy ona zemdlała, czy zasnęła, czy też... Nie! Odpędziła zaraz tę myśl. — Babciu! Obudź się! Obudź się, proszę! — Boli... — jęknęła babcia, nie otwierając oczu. I wtedy Weronika poczuła to znowu. Mrowienie w palcach i pulsujące ciepło przepływające przez jej dłonie splecione z drżącą dłonią babci, która początkowo chłodna, rozgrzewała się z każdą chwilą, a ciepło płynęło i płynęło... Aż wreszcie przyjechało pogotowie, zawiozło babcię do szpitala, a pani Aniela zadzwoniła do rodziców Weroniki i zajęła się nią do ich przyjazdu. Przyjechali wieczorem i nie mogli się zdecydować, czy mają córkę chwalić, czy ganić, więc dla spokoju sumienia pochwalili ją i zganili, a Weronika w końcu nie wiedziała, czy zrobiła dobrze, czy źle, bo skoro
rodzice nie chcieli jechać, to przecież nie miała innego wyjścia i następnym razem postąpiłaby tak samo. — Skąd wiedziałaś? — pytali rodzice, próbując znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie intuicji Weroniki. — Po prostu to czułam — odpowiadała Weronika, a oni starali się to jej czucie rozłożyć na czynniki pierwsze, tak aby stało się mierzalne, możliwe do zbadania, zrozumiałe, i przestało niepokoić tajemnicą ukrytą we własnej córce. — Jakie to uczucie? Gdzie to poczułaś? W którym momencie to się zaczęło? Czy myślałaś wcześniej o babci? Czy coś takiego zdarzyło ci się już wcześniej? — Rodzice zasypywali ją pytaniami, powtarzali te same po kilka razy albo formułowali je trochę inaczej i patrzyli na nią, jakby była zwierzęciem w zoo albo jakimś dziwolągiem. A Weronice było głupio, że nie potrafi na te pytania odpowiedzieć — nie umie odpowiedzieć tak, żeby ich zadowolić. Na szczęście po kilku dniach im przeszło i znowu głównym tematem ich rozmów stały się różne przypadki medyczne, a nie dziwne przeczucia Weroniki. Jeszcze raz poczuła to ciepło, kiedy byli z Łukaszem w Paryżu. Łukasz się przeziębił i w nocy dostał bardzo wysokiej gorączki. Był strasznie rozpalony, momentami nawet majaczył, ale nie mieli termometru i leków, więc Weronika robiła mu zimne okłady na czoło. Moczyła ręczniki w lodowatej wodzie, gdy w rękach znowu poczuła to gorące pulsowanie. Zmieniła okład, a potem położyła ręce na głowie Łukasza i głaskała jego sklejone potem włosy, szepcząc: — Śpij... śpij spokojnie... sen przynosi uzdrowienie. — I nuciła mu jakąś melodię, która nie wiadomo skąd nagle się przyplątała, a kiedy zamilkła, Łukasz poprosił, żeby śpiewała dalej. Śpiewała więc i robiła mu te okłady. Wreszcie gorączka spadła. Łukasz zasnął, a Weronika czekała jeszcze chwilę, aż mrowienie minie i jej ręce znowu staną się zwyczajne. Wtedy przydarzyło jej się to po raz ostatni. A teraz... Teraz siedziała obok dziewczyny, którą znała zaledwie od kilku godzin, i nie wiedziała, co zrobić z pulsującym ciepłem płynącym od ramion aż do koniuszków palców. — Daj mi rękę — poprosiła nagle Ela. Weronika spełniła jej prośbę, a Ela przymknęła oczy i oparła
głowę na ramieniu Weroniki. Siedziały tak razem w ciemnościach, w ciszy przerywanej jedynie od czasu do czasu chrapaniem pani Heleny. Ela nie odzywała się, oddychała równo, spokojnie, i Weronika zastanawiała się nawet, czy czasami nie zasnęła, ale w pewnym momencie otworzyła oczy i powiedziała: — Dzięki. — I w tym samym momencie ręce Weroniki przestały pulsować. — Przeszło mi całkiem. Dzięki, Weroniko. — Ela pocałowała ją w policzek. — Będzie dobrze. Zobaczysz, będzie dobrze. Weronika nie wiedziała, czego dotyczyły te słowa, czy Ela mówiła o niej, czy też o sobie. „Będzie dobrze” — powtarzała sobie w myślach, gdy Ela już spała, a ona ciągle jeszcze przewracała się na skrzypiącym łóżku. „Będzie dobrze” — mówiąc to, miała przede wszystkim na myśli Diego, że nic mu się nie stało, że wszystko jest OK, że to po prostu esemesy czy maile zabłąkały się gdzieś w wirtualnej przestrzeni. * — Termometr, proszę. — Głos pielęgniarki wyrwał Weronikę z płytkiego, niespokojnego snu. A potem mierzenie ciśnienia, śniadanie, sprzątanie i wreszcie chwila najświętsza w szpitalnym życiu — wizyta, przemarsz wszechwiedzących lekarzy, przed którymi kornie chylą głowy pielęgniarki i salowe, by potem obgadywać ich poza plecami. Ordynator — szpakowaty, przystojny facet o sympatycznym uśmiechu — do pacjentów odnosił się życzliwie, nie stwarzając onieśmielającego dystansu, i Weronika zdecydowanie wolałaby, żeby to on był jej lekarzem prowadzącym, a jeśli nie on, to ktokolwiek inny, byle tylko nie ten zadufany w sobie młody doktorek, który zjadł wszystkie rozumy, a w pacjentach widział nie ludzi, tylko przypadki mogące ułatwić lub utrudnić jego lekarską karierę. Przypadki łatwe traktował rutynowo, a trudne były dla niego wyzwaniem, o ile nie okazywały się na tyle skomplikowane, że nie mógł sobie z nimi poradzić. Weronika stanowiła przypadek ciekawy, więc doktor, owszem, chętnie się nią zajął, to znaczy z uwagą przestudiował dokumentację i
wypisał zalecane badania. Na pacjentkę rzucił jedynie okiem, nie badał jej ani z nią nie rozmawiał, a gdy spytała: „Czy mógłby mi pan powiedzieć coś więcej? Jakie badania mnie czekają i kiedy będą wyniki? ”, odmruknął, nie patrząc nawet na nią: „Siostra panią zaprowadzi”. I zaprowadziła. Na spirometrię. Tuż przed obiadem. A wcześniej nie działo się nic. W każdym razie nic, co by dotyczyło Weroniki. Ela poszła na jakieś badania, pani Helena rano bardzo źle się czuła, więc dostała środki przeciwbólowe i spała aż do obiadu. A Weronika próbowała czytać głupawe babskie czasopismo, ale nic do niej nie docierało. Czekała. Nie na spirometrię jednak, o której uprzedziła ją pielęgniarka, lecz na wiadomość od Diego. Wysłała jeszcze jeden esemes. Bez odpowiedzi. A potem próbowała się dodzwonić, ale Diego nie odbierał. Zdenerwowanie Weroniki sięgało zenitu. Rzuciła gazetę i wyszła z sali. Chodziła po szpitalnym korytarzu w tę i z powrotem, jak zwierzę w klatce. I podobnie się czuła. W ręku ściskała milczący telefon, jakby w ten sposób można było wycisnąć z niego oczekiwaną wiadomość. Albo zmusić Diego, żeby podniósł słuchawkę. Żeby tym razem wreszcie odebrał. Dzwoniła do niego co dwadzieścia minut. Dokładnie co dwadzieścia, z zegarkiem w ręku. I umierała ze strachu. Wyobraźnia podsuwała jej różne obrazy, a Weronika zupełnie nie potrafiła nad nią zapanować. — Źle się pani czuje? — zaczepiła ją siostra Renia (ta, co tak dobrze dawała zastrzyki). — Nie, wszystko w porządku — odpowiedziała Weronika. — Za pół godziny zabiorę panią na spirometrię. Proszę się nie denerwować. To proste badanie i od razu będą wyniki. Wyniki były dobre, ale tę wieść Weronika przyjęła obojętnie, podobnie jak informację, że dzisiaj nie będzie już miała więcej badań, a co dalej, to zdecyduje lekarz podczas jutrzejszej porannej wizyty. W innej sytuacji Weronika byłaby wściekła, że musi tu leżeć bezczynnie i nic się nie dzieje, że to marnowanie czasu, miejsc w szpitalu i pieniędzy podatników, ale w tym momencie wszystkie jej myśli i uczucia biegły do Diego. Nie ruszyła obiadu (co prawda zupa koloru ścierkowego nie wyglądała zachęcająco, podobnie jak niezidentyfikowany ochłap, ziemniaczana ciapa i wodnista mizeria), ale choćby podano nie wiadomo
co, Weronika i tak nie byłaby w stanie nic przełknąć. — Hej, czy ty mnie w ogóle słuchasz? — spytała Ela, która właśnie skończyła opowiadać jakąś historię i czekała na reakcję Weroniki. Najwyraźniej powiedziała coś zabawnego, bo pani Helena zaśmiewała się do łez. — Przepraszam, zamyśliłam się. Weronika nie dowiedziała się już, co tak rozbawiło panią Helenę, bo w tym momencie do sali weszła, a właściwie wbiegła Dora odprowadzana rozanielonym spojrzeniem jednego z lekarzy. Z przepastnej torby wyjęła miseczkę sałatki greckiej, czereśnie, truskawki, placek z owocami, sok grejpfrutowy, czekoladki i termos. Zapachniało latem i truskawkami. — Uff, to chyba wszystko. W termosie jest kawa. Wiem, że to nie to samo, co świeża z ekspresu lub kafeterki, ale zawsze lepsza taka niż rozpuszczalna, prawda? Aha, jeszcze przyniosłam ci cytrusową odświeżającą mgiełkę do ciała i wodę do kompletu. Nie mogłam się oprzeć. Sobie też kupiłam. Zobacz, jak cudnie pachnie. — Dora prysnęła mgiełką na rękę Weroniki. — Panie też chcą spróbować? Oczywiście, że chciały, więc już po chwili cała sala pachniała zupełnie nieszpitalnie, a Dora prysnęła jeszcze mgiełką w kierunku drzwi, które w tym samym momencie się otworzyły. — Oj, przepraszam, nie widziałam, że ktoś wchodzi — usprawiedliwiała się Dora przed stojącym w drzwiach lekarzem, tym samym, który zwrócił na nią uwagę na korytarzu. — Ależ nic nie szkodzi. Piękny zapach. Czy paniom może czegoś trzeba? — Zdrowia, panie doktorze, przede wszystkim zdrowia — zaśmiała się pani Helena. — Aha, no tak... To ja chyba już pójdę — stwierdził mężczyzna, nie odrywając wzroku od Dory. — Do widzenia — odpowiedziała, podając mu dłoń, a on wahał się, czy ma ją uścisnąć, czy ucałować, i trzymał tę rękę przez dłuższy czas z wniebowziętym uśmiechem, aż wreszcie Dora delikatnie ją zabrała. — Do widzenia. Gdyby czegoś było potrzeba... — Nie dokończył i
wyszedł. Ela i pani Helena wybuchnęły śmiechem. Nawet Weronika uśmiechnęła się półgębkiem. — Ale pani ma wpływ na facetów — powiedziała z podziwem Ela. — Moja babcia nazywała to magnetyzmem — odezwała się pani Helena. — Pamiętaj, Helenko, powtarzała mi wielokrotnie, że na mężczyzn najbardziej działa kobiecy magnetyzm. A muszę dodać, że babcia wiedziała, o czym mówi, bo przecież miała już dobrze po sześćdziesiątce, a ciągle kręciło się wokół niej kilku facetów, którzy na jedno jej skinienie skoczyliby w ogień. I to niektórzy byli dużo młodsi od niej. „Patrz, jak to się robi” — szepnęła do mnie babcia na jakimś przyjęciu i upuściła chusteczkę. Dwóch panów nabiło sobie guza, zderzając się czołami, gdy próbowali ją podnieść, a trzeci podał jej tę chusteczkę z triumfalną miną, oczekując nagrody. Muśnięcie dłoni przy podawaniu zdobyczy musiało mu wystarczyć, bo babcia całą swą uwagę poświęciła poszkodowanym, przykładając im okłady z lodu. Wypróbowałam kiedyś ten babciny sposób — zaśmiała się pani Helena. — „Hela, chusteczka ci wypadła”, usłyszałam wtedy od koleżanki, a chłopcy wcale nie zwrócili uwagi ani na mnie, ani na moją chusteczkę. Takie coś to się ma albo się tego nie ma, niestety — westchnęła. — Ale za to ja piekę pyszne ciasta, a mojej babci ciągle się coś przypalało. Tylko że... — westchnęła znowu — gdy babcia przynosiła to niewyrośnięte, oskrobane z przypalenizny ciasto na stół, to panowie rzucali się na nie z zachwytem, jakby podała nie wiadomo co, a jak ja upiekę, to wszystko znika błyskawicznie, owszem, pochwały jakieś dostaję, ale to jest nic wobec tego, co słyszała moja babcia. Oj, dziwnie to, dziwnie to Pan Bóg ułożył na tym świecie, że jedne mają taki magnetyzm w sobie, a inne nie. A pani ma... oj, ma... — Czasami to się przydaje, a czasami przeszkadza — uśmiechnęła się Dora. — A to był lekarz prowadzący? — Niestety nie — odpowiedziała pani Helenka. — A właściwie, to ciekawe, co zrobiłby Ważniak na pani widok. Pewnie większe szanse by miała u niego teczka z dokumentacją medyczną niż kobieta, chociaż któż to wie? Mężczyźni bywają nieobliczalni... Dora przerwała te dywagacje, częstując kobiety plackiem, a potem
zabrała Weronikę do świetlicy, gdzie nikt, oprócz włączonego telewizora, nie zakłócał im spokoju. — No, to teraz powiesz, co się dzieje, dziewczynko? — spytała ciepło. Słysząc to ciotczyne pełne troski „dziewczynko”, Weronika się rozkleiła. — Diego się nie odzywa! Od kiedy powiedziałam mu, że idę do szpitala, nie odezwał się. — Ostatkiem sił powstrzymywała łzy. — I nie mogę się do niego dodzwonić! — Dupek! — wyrwało się Dorze. — No co ty! — obruszyła się Weronika. — Nie mów tak. Boję się, że coś mu się stało! „Nie biorą diabli złego” — pomyślała Dora, ale zostawiła tę refleksję dla siebie. — Bo przecież tak na mnie czekał i... — Weronika rozpłakała się — musiało coś mu się stać. Bo przecież pisał codziennie i... spotykaliśmy się na Skype’ie, i mówił... że muszę przyjechać, bo... bo żyć beze mnie nie może. To dlaczego teraz się nie odzywa? — Masz jakiś inny numer telefonu do niego? Ma jakieś biuro czy coś? — Mam numer do biura — wyszlochała Weronika — do sekretariatu. Ale nigdy tam nie dzwoniłam. Podobno Diego rzadko bywa w biurze. — Ale gdyby coś mu się stało, toby wiedzieli, prawda? — No, tak... — No to dzwoń tam szybko, bo się spóźnię do pracy. A wiesz, jaką mam straszną szefową w tej Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem? Mówię ci, nie chciałabyś się jej narazić. — Żart ciotki na chwilę wywołał blady uśmiech na twarzy Weroniki. Dłonie jej drżały, kiedy wyjmowała telefon z kieszeni. Dzwoniła cztery razy, ale nikt nie odbierał. — Naprawdę muszę już iść, zresztą sama wiesz. — Dora przytuliła Weronikę. — Pamiętaj, o kawiarnię się nie martw, daj znać, jak czegoś będziesz potrzebować, a gdybyś chciała pogadać, to do mnie możesz dzwonić o każdej porze, nawet w środku nocy. No, trzymaj się,
dziewczynko! Weronika próbowała się trzymać, ale nie bardzo jej to wychodziło. Ściskając w ręku telefon, przemierzała w tę i z powrotem szpitalny korytarz. A kiedy wreszcie przyszedł ten wyczekiwany mail, wpatrywała się z niedowierzaniem w ekran komórki, nie mogąc zdobyć się na to, żeby odczytać wiadomość. — Proszę szybko do łóżka, wizyta — zwróciła jej uwagę pielęgniarka. Weronika poszła do tego łóżka posłusznie, z telefonem, który parzył rękę, i z chaosem w głowie. Nie słyszała wcale, co mówił lekarz, ale najprawdopodobniej nie było to nic ważnego, bo pani Helena mówiła, że wszystkie ważne decyzje zapadają przy porannej wizycie, a wieczorna jest ot tak, żeby była. Gdy tylko lekarz i pielęgniarki zniknęli w swoich pokojach, Weronika znowu wyszła na korytarz. Wstrzymując oddech, zaczęła czytać wiadomość. Literki tańczyły jej przed oczami, angielskie słowa były niezrozumiałe, a przecież do tej pory porozumiewanie się po angielsku z Diego nie sprawiało jej żadnych trudności. „It’s beyond me” — Weronika szukała w głowie znaczeń tego zwrotu: „Nie mam na to wpływu... nie jestem w stanie tego pojąć... to jest poza możliwością mojego oddziaływania... nie mam pojęcia, co z tym zrobić... to przekracza moje możliwości... ale co? O co mu chodzi?”. Coś wcześniej było o chorobie... o odległości... Że nie pisał, bo musiał to przemyśleć — tylko facet może znaleźć takie usprawiedliwienie, czy on się nigdy o nikogo nie martwił?! Nie wyobraża sobie, co ona może przeżywać?! Na szczęście nic mu się nie stało! Dzięki, Boże, dzięki! Musiał tylko przemyśleć. Ale co przemyśleć, choroby nie można przemyśleć, nie ma wpływu, ja też nie mam, o co mu chodzi? Co znaczy to cholerne „It’s beyond me”? O, następny mail! Wysłało mu się za wcześnie, a potem miał interesanta i dopiero teraz mógł wrócić do komputera — to zrozumiała bez problemu, ale kolejne wersy czytała kilkakrotnie, rozpaczliwie szukając w nich jakiegoś innego znaczenia niż to, którego przyjąć nie mogła, ale słowa nie chciały znaczyć nic innego, niż znaczyły, i wiedziała już, o co mu chodzi z tym „It’s beyond me” — to mnie przerasta — to miał na myśli; a przerastała go choroba Weroniki, bo nie
umie opiekować się chorymi i ona sobie musi znaleźć kogoś innego, i na pewno znajdzie, on w to wierzy, bo przecież jest fajną dziewczyną i gdyby była zdrowa, i przyjechała do Brazylii... czekał przecież na nią tak długo i liczył te ziarna kawy, więc gdyby przyjechała, wszystko potoczyłoby się inaczej, ale skoro jest chora i mieszka tak daleko, to nie ma sensu tego ciągnąć, a ponieważ on nie umie przyjaźnić się z byłymi dziewczynami, więc to już ostatni mail, żeby wyjaśnić, i prosi, żeby nie dzwoniła i nie pisała, a gdyby chciała nadal zamawiać kawę, to podaje jej adres e-mail i telefon do swojego pracownika, bo normalnie to te wszystkie sprawy jego pracownicy załatwiają, ale on dla niej robił to tylko wyjątkowo, z uprzejmości. I jeszcze, że nigdy jej nie zapomni, bo jest naprawdę cudowna, ale chyba sama rozumie, że w tej sytuacji... i niech nie myśli o nim źle, życzy jej, żeby pamiętała te wszystkie niezwykłe chwile i żeby wyzdrowiała, i żeby wszystko było dobrze. Weronika przeczytała ten mail trzy razy, potem raz jeszcze i jeszcze jeden, a potem zaczęła czytać go od początku i kiedy dochodziła do końca, zaczynała od nowa ze złudną nadzieją, że odnajdzie tam Diego, którego znała. Tego Diego, który otulał ją kocem, pożyczał swoją kurtkę, żeby się nie przeziębiła, a gdy kiedyś bolało ją gardło, wykupił chyba z pół apteki. Cały stół zarzucił wtedy lekami — bo pani w aptece mówiła, że i te witaminy są dobre, i tamte, a te tabletki to na uodpornienie, te drugie odkażające, i jeszcze woda utleniona do płukania, podobno płukanie na gardło najlepsze, i dwa syropy, bo ten pierwszy jest bardzo skuteczny, ale strasznie niedobry i niektórzy nie mogą znieść tego smaku, więc na wszelki wypadek wziął jeszcze drugi. Co się stało z tym Diego, który masował jej stopy, gdy zmarzła, i całował ją po tych stopach, tak całował, że Weronice zakręciło się w głowie, i na stopach się wcale nie skończyło, a potem zdyszani jeszcze, spoceni, przesiąknięci sobą nawzajem uznali, że to była najlepsza kuracja rozgrzewająca pod słońcem, a pytanie: „Rozgrzać ci stopy?” weszło na stałe do ich intymnego słownika. Tyle było w tym słowniku słów i zwrotów zrozumiałych jedynie dla nich... Wśród wyrażeń angielskich przewijały się też portugalskie i polskie, czasami śmiesznie zniekształcone, ale ich własne. Tylko że teraz nie znaczyły już nic.
Wystarczyło jedno „It’s beyond me”, żeby przekreślić wszystko. Diego, jakiego znała, zniknął za fasadą tych słów. Nie mogła w to uwierzyć i dlatego czytała ten mail wciąż od nowa, dziesiątki razy, aż wreszcie wrył się w jej pamięć i mogła go wyrecytować bez zająknienia. Korciło ją, żeby go usunąć — z głowy się nie dało, więc chociaż z pamięci telefonu — ale gdyby go skasowała, jej wyobraźnia, nie widząc słów na ekranie, znowu mogłaby zacząć szukać innych znaczeń. Zostawiła więc ten mail i wczytywała się w niego wciąż na nowo, w jakimś masochistycznym zapamiętaniu, próbując dociec, czy Diego był taki od początku, tylko ona tego nie zauważyła, czy też zmienił się w którymś momencie. A jeżeli tak, to kiedy się to stało i dlaczego? Co przeoczyła? I czy mogło być inaczej? Ekran telefonu zgasł. Bateria się wyczerpała. * — Na bronchoskopię proszę. Weronika obojętnie powlokła się za pielęgniarką do windy. Pani Helena mówiła, że to nieprzyjemne badanie, ale Weronice było wszystko jedno. Nie czuła głodu, chociaż nie dostała śniadania ze względu na bronchoskopię właśnie, a ponieważ badanie opóźniło się o trzy godziny, to nie dostała również obiadu. Tylko strasznie chciało się jej pić, ale pić też nie było można. Pomadką ochronną pociągnęła wysuszone usta. W dzieciństwie często miała spierzchnięte wargi z czerwoną, spękaną obwódką. Pamiętała, jak strasznie szczypało, gdy jadło się coś kwaśnego, i że nie chciało się goić. A później długo jeszcze zostawały ślady. Weronika wstydziła się tego bardzo, zasłaniała więc usta albo chowała twarz w szalik, nie mogąc znieść swojego wyglądu, a jednocześnie nie umiała się powstrzymać od oblizywania. Potem z tego wyrosła, ale zawsze musiała mieć przy sobie jakiś balsam do ust albo bezbarwną pomadkę; bez tego w ogóle nie ruszała się z domu, a jeśli zdarzyło się, że ją zgubiła, gotowa była w środku nocy lecieć na stację benzynową albo do dyżurnej apteki, gdzie patrzono na nią jak na wariatkę, gdy okazywało się, po co przyszła. Czasami pomadka nie była jej potrzebna nawet przez kilka dni, ale gdy tylko zauważyła jej brak, natychmiast usta robiły się suche i musiała, po prostu musiała znowu je
oblizać. Dzisiaj od rana nie rozstawała się z pomadką. Suchość ust i pragnienie — to jedyne, co czuła, a poza tym niewiele do niej docierało. A gdy już dotarło, to jakieś takie przytłumione i bez znaczenia, jakby znajdowała się w jakimś kokonie, który odbierał wrażeniom intensywność. I tylko gdy z zakamarków pamięci przez ten ochronny kokon przebijały się słowa „It’s beyond me”, znowu zaczynało boleć. — Proszę się położyć. Weronika posłusznie wykonała polecenie lekarki, aczkolwiek miała wrażenie, że to wszystko, co się dzieje, dotyczy nie jej, ale kogoś zupełnie innego. Jakby była tylko obserwatorem. Jakby to rozciągnięte na kozetce ciało z rurą w ustach wcale nie należało do niej. Czuła tę rurę w gardle, to prawda, miała wrażenie, że się dusi, ale to nie budziło w niej większych emocji, jakby tylko rejestrowała fakty, jakby oglądała film ze sobą w roli głównej. — Wyniki będą za tydzień, może wcześniej. Przez dwie godziny nie można jeść ze względu na ryzyko zachłyśnięcia — usłyszała na koniec i obojętnie skinęła głową. Wróciła do sali, przykryła głowę kołdrą i zanurzyła się w niespokojnym, pełnym majaków śnie. Był w nim Diego, opalony jak zawsze i uśmiechnięty, Diego, który wyszedł po nią na lotnisko ubrany jedynie w spódniczkę z trawy („To taki nasz brazylijski strój” — powiedział) i z ogromnym naręczem purpurowych kwiatów. („Nigdzie indziej ich nie spotkasz, bo sulpicarie rosną tylko tutaj” — oznajmił, nachylając się, by wpiąć jej kwiat we włosy). Weronice zakręciło się w głowie od zapachu kwiatów i zapachu mężczyzny. I on jej pragnął, czuła jego nabrzmiałą męskość, przyciągnęła go do siebie, gdy nagle z kwiatów, z tych oszałamiająco pachnących sulpicarii, na których leżała Weronika, zaczęły wypełzać obrzydliwe białe robale; czuła ich śliski dotyk, krzyczała, a Diego tymczasem zniknął — nawet nie zauważyła kiedy. I nie wiadomo skąd wziął się Ważniak, też w spódniczce z trawy, z teką pełną dokumentów i w okularach, jak zwykle. „Nie ma co ich strącać — powiedział — tych robaków, nawiasem mówiąc to curcunis hucinienda, bardzo rzadkie okazy, pod ochroną, a pani przecież i tak umrze, więc co one pani szkodzą. Statystykę mi pani psuje, ale cóż,
pacjentów się nie wybiera”. — Pani Weroniko, pani Weroniko — usłyszała i poczuła, że ktoś głaszcze ją po głowie. Nie było Diego ani Ważniaka, i sulpicarii nie było, i robaków, tylko pani Helena pochylała się nad łóżkiem, próbując ją dobudzić. — Ojej, cała pani spocona, pewnie jakiś zły sen... — Pić... strasznie chce mi się pić — wychrypiała Weronika. Gardło miała wysuszone na wiór. Łapczywie chwyciła podaną przez panią Helenę szklankę i, mimo bólu odzywającego się przy każdym przełknięciu, wychyliła ją aż do dna. W pierwszym momencie obawiała się, że złapała anginę, ale zaraz uświadomiła sobie, że to pewnie po bronchoskopii. Gdy kończyła drugą szklankę wody, rozległ się sygnał telefonu. Sprawdziła, kto dzwoni. Nie odebrała. Ale mama nie rezygnowała tak łatwo. Zadzwoniła jeszcze raz. — Cześć, mamo. — No, wreszcie cię słyszę, Weroniko. Dawno się nie odzywałaś. Co tam u ciebie? Wszystko w porządku? — Tak, oczywiście, że w porządku. A u was? — U nas też. Lato, to pacjentów trochę mniej. Czasami uda się wyjść na chwilę z książką na leżak. Urlopu na razie nie bierzemy. Oj, Weroniko, muszę kończyć, bo pacjent przyszedł. — Pacjent... tak, oczywiście. Pozdrów tatę. Do widzenia. Weronika z ulgą odłożyła słuchawkę. Na szczęście mama nie zauważyła jej zmienionego głosu. I nie było czasu na więcej pytań. Na szczęście. Bo w którymś momencie mogła się przecież czymś zdradzić albo mama rozpoznałaby szpitalne odgłosy i wtedy na pewno nie obyłoby się bez wyjaśnień. A Weronika nie umiała kłamać. Co miała powiedzieć mamie? „Leżę w szpitalu z podejrzeniem raka i na dodatek rzucił mnie facet”? Jak mama zareagowałaby na jej słowa? „Już jadę do ciebie, córeczko” — to chciałaby usłyszeć Weronika, a potem chciałaby wtulić się w mamę i wypłakać. Ale po pierwsze, mama nigdy nie powiedziałaby czegoś takiego, tylko przeprowadziła dokładny wywiad medyczny. I pewnie przyjechałaby nawet, by na miejscu dokładnie sprawdzić, co się dzieje, wiedziona troską o córkę i sumiennością lekarską. Przeanalizowałaby
dokumentację, skonsultowała się z lekarzami, dopilnowała prawidłowości diagnozy i metod leczenia; przyjechałaby po to właśnie, a nie po to, by być z Weroniką. A po drugie, Weronika nie wtulała się w mamę od bardzo, bardzo dawna. * Kolejne dni mijały w rytmie szpitalnej rutyny, nie zapisując się niczym szczególnym w pamięci. Weronika uciekała w sen. Niechętnie budziła się na mierzenie temperatury, wizyty lekarskie, badania, posiłki, których prawie nie jadła, odwiedziny. Przedwczoraj była na tomografii, wynik miał być po kilku dniach, ale specjalnie na to nie czekała. Codziennie przychodzili goście (najczęściej Dora i Łukasz, ze dwa razy zajrzały Hanka i Karola), ale ich wizyty nie wywoływały w niej większych emocji. Nawet wieści z ukochanej Piwnicy Weronika przyjmowała niemal obojętnie. Czasami chciała, żeby wszyscy już sobie poszli i dali jej wreszcie spokój, bo ich zaniepokojenie wywoływało w niej poczucie, że powinna coś zrobić, wziąć się w garść, wyrwać z marazmu. Może i powinna, ale nie miała na to siły ani ochoty. Niepokój bliskich budził poczucie winy, ale nie mógł obudzić Weroniki. Diego nie odezwał się więcej, a i Weronika nie próbowała się z nim kontaktować. Bo niby po co? „It’s beyond me” przekreślało jednocześnie i przyszłość, i przeszłość. Nie było czego wyjaśniać i nie było do czego wracać. Tylko że... sama przed sobą nie chciała się przyznać, że szukała go w snach. I czasami spotykała. Raz bywał czuły, innym razem w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Niektóre sny pragnęła zatrzymać za wszelką cenę i po przebudzeniu płakała w poduszkę, z innych budziła się z ulgą. — Co się z panią dzieje — pytała pani Helenka — że pani taka ciągle senna? Oj, nie podoba mi się to wcale. Lekarzowi powinna pani powiedzieć. Ale Weronika nie powiedziała, więc pani Helenka któregoś dnia zdobyła się na odwagę i, przełamując onieśmielenie, zagadnęła
Ważniaka: — Panie doktorze, przepraszam bardzo, ale coś mi się widzi, że Weronika, nie wiem, jak ona ma na nazwisko, ale pan wie, ta z mojej sali, z tego łóżka pod oknem, to ona prawie cały dzień śpi. Ja tam na medycynie się nie znam, ale moja babka mówiła, że czasami sen przynosi wyzdrowienie, a czasami odbiera siły człowiekowi. I ja tak sobie myślę, że ta jej senność to jest taka, co odbiera siły. Ważniak odmruknął coś pod nosem wymijająco, bo sugestiami głupich bab nie zamierzał się przejmować, ale na wszelki wypadek zwrócił uwagę na Weronikę, bo przecież nigdy nie wiadomo, który to przypadek może stać się kamieniem milowym na drodze medycznej kariery. Przeanalizował jeszcze raz dokumentację, zbadał Weronikę i porozmawiał z nią, co wzbudziło zdziwienie pielęgniarek i nawet poszły zakłady, czy Ważniak się czasami w tej pacjentce nie kocha. Ale jego zainteresowanie trwało bardzo krótko i zupełnie nie wyglądało na prywatne, więc siostra Renia, świeżo poślubiona i z tej racji dopatrująca się wszędzie działania Amora, tym razem przegrała wino. O tym wszystkim Weronika dowiedziała się od pani Heleny, która, leżąc na oddziale nie pierwszy raz, często przynosiła ploteczki z dyżurki pielęgniarek. Pani Helena opowiadała całą historię z wypiekami na twarzy, ale Weronikę niewiele to obeszło. Jedno tylko zdarzenie z tych dni podobnych do siebie jak krople wody przyciągnęło uwagę Weroniki. Któregoś dnia Hanka przyprowadziła ze sobą do szpitala Anię. Dziewczynka usiadła sobie cicho w kąciku i rysowała. Rysowała z zapamiętaniem od dłuższego czasu, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co się wokół dzieje. Eli i pani Helenki nie było wtedy w sali, więc kiedy Hanka wyszła do toalety, Weronika została z dzieckiem sama. Otworzyła esemes, który akurat przyszedł. „Dobrego dnia. Karola” — przeczytała i jakoś tak... Wcale tego nie chciała, ale palce nie słuchały jej zupełnie, tylko naciskały klawisze telefonu wbrew woli Weroniki, i znowu miała przed sobą te słowa, które znała już na pamięć, które mogła wyrecytować o każdej porze dnia i nocy bez najmniejszego zająknięcia, a wśród nich to jedno zdanie unieważniające wszystko, zdanie wyglądające jak wszystkie inne, niewyróżniające się niczym
szczególnym, a przecież powinno wyglądać zupełnie inaczej, skoro miało moc przekreślenia przeszłości i przyszłości. — Ciociu, kto ci umarł? — Nadzieja — odpowiedziała Weronika odruchowo, zanim zdążyła zastanowić się, co mówi, bo przecież powinna uspokoić dziecko, powiedzieć, że nikt nie umarł i w ogóle wszystko jest w porządku. Powinna tak powiedzieć, ale nie powiedziała i nie miała pojęcia, jak teraz zgrabnie wybrnąć z tej sytuacji. — Ja też tak miałam. — Aż trudno uwierzyć, że te słowa wypowiedziało niespełna sześcioletnie dziecko, ale Weronika czuła, że Ania, która kilka miesięcy temu straciła matkę, dobrze wie, o czym mówi. — Ale to przejdzie, ciociu, zobaczysz. A to dla ciebie, żeby ci nie było smutno. Kobieta na rysunku miała zieloną piżamę jak Weronika i kasztanowe, kręcone włosy jak Weronika, i bransoletki miedziane, których teraz w szpitalu Weronika nie nosiła, lecz poza szpitalem — zawsze, i uśmiech jeszcze miała od ucha do ucha, a tymczasem Weronice wcale do śmiechu nie było. Ale ta kobieta miała się z czego cieszyć, bo nad nią niczym parasol rozpościerała się ogromna, bajecznie barwna tęcza. A deszcz spływał z tej tęczy jak z parasola, rozlewając się w kolorowe kałuże. Weronice zdawało się, że kobieta tylko na moment zastygła w bezruchu, że za moment zerwie się do tańca i będzie wirować, rozchlapując wokół tęczowe krople, aż poczuje je na twarzy, we włosach, na rękach, aż przemoczą jej piżamę, spłuczą wszystkie troski i nareszcie będzie zupełnie wolna. — To dla ciebie, ciociu — powtórzyła Ania, a Weronika nie odpowiedziała nic, bo wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Przytuliła więc tylko dziewczynkę, która zarzuciła jej ręce na szyję i wyszeptała słowa pachnące nadzieją: — To naprawdę przejdzie, ciociu, zobaczysz. * — No cóż... może się pani cieszyć. — Ważniak poprawił okulary na nosie i oparł się rękami o biurko oddzielające go od zdenerwowanej pacjentki. — Mamy już wszystkie wyniki i na ich podstawie bez najmniejszej wątpliwości możemy stwierdzić, że... — zawiesił teatralnie
głos. Lubił ten moment, kiedy z wyżyn medycznego autorytetu mógł wreszcie wydać diagnozę. Liczba mnoga, której używał w takich sytuacjach, nie była wcale wyrazem uznania dla całego personelu medycznego, który przyczynił się do tego, że on teraz mógł oznajmić pacjentce, co jej właściwie dolega; nie, pluralis majestaticus oddawał wyższość jego lekarskiego autorytetu wobec maluczkich, którzy tajników medycyny nie posiedli i nie mają pojęcia, co dzieje się w ich własnych organizmach. Tak... lubił ten moment, kiedy pacjent wstrzymywał oddech, czekając na jego słowa, a od niego tylko zależało, jak długo będzie trwać ta chwila niepewności. — To sarkoidoza — odczekał chwilę dla wzmocnienia efektu — choroba układu odpornościowego o nieznanej etiologii, charakteryzująca się występowaniem ziarniniaków. Ich tworzenie jest następstwem gromadzenia się jednojądrowych komórek zapalnych, głównie limfocytów T pomocniczych i makrofagów. Limfocyty T w sarkoidozie odgrywają podwójną rolę: rozpoznają antygen oraz wzmacniają miejscową odpowiedź komórkową. — Czasami Ważniaka ponosiło. Wyobraźnia przenosiła go do auli akademii medycznej, gdzie każde jego słowo notowane było przez dziesiątki, ba, co tam dziesiątki, setki osób, i to nie studentów, ale i lekarzy, i naukowców, którzy przyszli na tę konferencję, głównie po to, żeby posłuchać właśnie jego... — Typowy ziarniniak sarkoidalny jest strukturą zbitą złożoną ze skupisk makrofagów... — Sarkoidoza? Pytanie Weroniki wytrąciło lekarza z transu. Spojrzał na nią tak, jakby nie miał pojęcia, skąd się tu wzięła. Zamiast zachwyconego audytorium laik, który pewnie nie wie nawet, co to są limfocyty T! Cóż za rozczarowanie! Nie ma co rzucać pereł przed wieprze. — Wszystko będzie na wypisie. Kontrola w poradni pulmonologicznej za miesiąc, leki dwa razy dziennie. Zwolnienie na tydzień. * On wyjechał. Wyjechał nagle i niespodziewanie, bo kuzyn
zaproponował mu pracę na budowie. Od zaraz. Nie było go już dziewięć dni i Anastazja wcale nie chciała, żeby wracał. „A niech siedzi na tej budowie jak najdłużej” — myślała, rozkoszując się panującym w mieszkaniu spokojem. Było jej wszystko jedno, co on tam robi. Pracuje czy nie, pije czy nie pije, zresztą, tego, że pije, mogła być pewna, kuzyn, któremu potrzebny był pomocnik do roboty, pędził bimber, więc czego jak czego, ale alkoholu to u Waldka nigdy nie brakowało. Ale w tym momencie jego picie nie było na szczęście jej problemem. Oby jak najdłużej. Przez pierwsze trzy dni po jego wyjeździe Anastazja łapała się na odruchowym nasłuchiwaniu, co dzieje się na klatce schodowej, i podskakiwała nerwowo na krześle, słysząc dźwięk przekręcanego w zamku klucza, zanim uświadomiła sobie, że to przecież Jędrek. Potem jej przeszło. Tylko w nocy, gdy budziła się i nie słyszała chrapania, w pierwszym momencie czuła nieokreślony lęk, a chwilę później nieopisaną ulgę. Zaraz po jego wyjeździe Anastazja zabrała się za gruntowne porządki. Umyła okna, wyprała firany, zasłony, narzuty na łóżka, zmieniła pościel, wszystkie jego rzeczy poupychała w szafie i włożyła też do niej woreczki nasycone cytrusowymi olejkami. Okien w ogóle nie zamykała, a wieczorami zapalała zapachowe świeczki. Codziennie gdy otwierała drzwi mieszkania, głęboko wciągała powietrze i kiedy pewnego dnia nie wyczuła już w nim ani śladu jego zapachu, wyciągnęła z szafki obtłuczony kubek, którego oprócz niego nikt nie używał, i z całej siły cisnęła nim o podłogę. Rozbił się na drobne kawałki. Zmiotła je, starannie zawinęła w starą ceratę i wyniosła do śmietnika. A potem położyła na stole nowy obrus, który kupiła już dawno, a do tej pory nie używała, czekając na specjalną okazję. Nakryła do kolacji. Podała smażone pieczarki w panierce i sałatkę z pomidorów. — Mamo, a co to za święto? — spytał Jędrek, pochłaniając ostatnią pieczarkę. — Każdy dzień wart jest świętowania — odpowiedziała, dokładając mu sałatki. Nie wiedziała, skąd wzięły się jej te słowa, czy sama je wymyśliła, czy też może gdzieś wyczytała albo zasłyszała, ale każdy dzień bez niego naprawdę wart był świętowania.
— No, to skoro już świętujemy, to przydałoby się jeszcze coś na deser. Na przykład naleśniki. Nauczysz mnie, jak się robi naleśniki? I usmażyli ogromną górę naleśników. A właściwie usmażył je Jędrek, Anastazja tylko mu towarzyszyła. Przejęty był bardzo, policzki, a nawet i uszy miał czerwone z przejęcia i z gorąca. Koledzy do niego dzwonili, ale tym razem wcale mu się do nich nie spieszyło. W całym mieszkaniu pachniało naleśnikami i malinami, kilka świeżych malin Anastazja wrzuciła też do herbaty. I pili tę aromatyczną herbatę, jedli naleśniki z malinami polane śmietaną i posypane chrupiącym cukrem, i dobrze im było razem w tej kuchni. Anastazja patrzyła na syna i myślała, że tak niedawno nosiła go na rękach, a teraz prędzej on by ją podniósł niż ona jego. I próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio robiła coś razem ze swoim dzieckiem, ale jakoś nic nie przychodziło jej do głowy. Od tamtego wieczoru Jędrek częściej bywał w domu. Raz zrobił mamie śniadanie, kilka razy umył naczynia. Czasami razem oglądali kabarety w telewizji, razem jedli kolację, rozmawiali. Anastazja bardzo lubiła te wspólne chwile i lubiła też chwile samotności w swoim mieszkaniu, które teraz bez niego nareszcie stawało się domem. A poza domem też wiele się działo. Jeszcze przed jego wyjazdem Anastazja zapisała się na taniec orientalny w domu kultury. Pierwszy raz szła tam trochę stremowana, nie bardzo wiedząc, co ją spotka, ale potem nie mogła doczekać się następnych zajęć. Atmosfera. To ujęło ją od razu. Dziewczyny były fajne. A instruktorka... Anastazja patrzyła na jej płynne ruchy jak zaczarowana i gotowa była chodzić choćby tylko po to, żeby popatrzeć, jak Ania zatraca się w tańcu. A poza tym Ania pozwalała im uwierzyć, że ich kanciaste ruchy też kiedyś zbliżą się do doskonałości. Te dwie godziny wyrwane z codzienności tak bardzo różniły się od innych godzin w życiu Anastazji. Jakby nagle znalazła się w jakimś innym świecie. Odkrywała przyjemność w ruchu. I odkrywała własne ciało. Biodra owinięte chustą z dzwoneczkami dźwięczącymi w tańcu, brzuch, piersi... Właściwie niemal zapomniała, że je ma. Teraz powoli zaczynała je odzyskiwać.
Pod wpływem impulsu kupiła sobie balsam do ciała — grejpfrutowy — pięknie pachniał i na szczęście był akurat w promocji. W lumpeksie znalazła letnią sukienkę w kwiaty; leżała na niej jak ulał. Nie umiała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miała na sobie sukienkę. Do sukienki dokupiła jeszcze korale i klipsy, za grosze dosłownie, więc wystarczyło i na farbę do włosów. Żaden tam ekstrawagancki kolor, ot, żeby tylko trochę ożywić własny. Sąsiadka nałożyła jej tę farbę, podcięła końcówki włosów i pół żartem, pół serio powiedziała: — No, no, Kryśka, stary wyjechał, a ty się pindrujesz. Podejrzane to trochę... * — Skoro dostałaś tylko sterydy wziewne, to znaczy, że jest dobrze. Wydrukowałem ci informacje o tej całej sarkoidozie, możesz to przejrzeć, jeśli chcesz. — Łukasz podał plik kartek skulonej na tapczanie Weronice. — Kupiłem bułki. Świeżutkie, jeszcze ciepłe. Z czym ci zrobić? — Dzięki. Nie jestem głodna. — A ja i owszem. Mogę poszperać w twojej lodówce? — Jasne. Nie musisz pytać. — Herbatę ci zrobić? — Zieloną, jak możesz. — No to ja też zieloną. Ale pachną te bułki! Może jednak się skusisz? — Łukasz podsunął Weronice talerzyk z bułkami posmarowanymi twarożkiem ze szczypiorkiem i ogórkiem. — Nie, dzięki. — Weronika odpowiadała półsłówkami, niechętnie, i Łukasz czuł, że nie jest tu dziś zbyt mile widzianym gościem. Zresztą tak było od kilku dni. Od kiedy ten idiota ją rzucił. Zostawić taką dziewczynę! Dupek! Łukasz codziennie wpadał choć na chwilę, żeby zobaczyć, co się dzieje z Weroniką. Przynosił a to kwiaty, a to lody, bo upał od kilku dni był niemiłosierny, to znowu „Zwierciadło”, bo wiedział, że Weronika czyta je systematycznie, a przeczytane numery zanosi do Piwnicy; albo świeże bułki, tak jak dzisiaj. I martwił się coraz bardziej. Jej brakiem apetytu (widział przecież, że z lodówki nic nie znika), jej ubraniem —
tym samym od czterech dni, sińcami pod oczami i apatią. To prawda, że lekarz dał jej zwolnienie na tydzień, ale gdyby wszystko było w porządku, Weronika nie wytrzymałaby, żeby choć na chwilę nie zajrzeć do Piwnicy. Wczoraj Łukasz proponował, że ją tam podrzuci. — Dzięki za propozycję, ale nie mam siły — odpowiedziała. I to zaniepokoiło go najbardziej — obojętność na to, co kochała i co do tej pory było całym jej życiem. Łukasz kiedyś już widział takie objawy i wiedział, do czego to może prowadzić. Nie ocalił Irminy... Nie mógł pozwolić, żeby coś złego stało się Weronice. * — No, nareszcie! — Karola mocno uściskała Weronikę. — Wiesz, jak stali bywalcy za tobą tęsknili? Ciągle ktoś się dopytywał, gdzie jesteś! — I co im mówiłaś? — Tak, jak ustaliłyśmy: że masz urlop. Wymyśl tylko teraz, gdzie byłaś na tym urlopie, bo nikt ci nie uwierzy, że siedziałaś w domu i ani razu tu nie zajrzałaś. Kawę ci zrobię, OK? — Dzięki. A ja tymczasem się trochę rozejrzę. Piwnica pod Liliowym Kapeluszem na kilka minut przed otwarciem. Obiecujące mruczenie ekspresu, aromat kawy, dzwoneczek gotowy zadźwięczeć w każdej chwili... Te chwile „tuż przed...” Weronika lubiła najbardziej. Przedtem. Bo dzisiaj wcale jej to nie cieszyło. Patrzyła na miejsce, które wymarzyła i wypieściła, które ukochała najbardziej na świecie, i nic nie czuła. A przecież liczyła, że tutaj coś się w niej zmieni. Że do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem obojętność nie będzie śmiała wejść. Że spłoszy ją aromat kawy i wspomnienia, którymi przesiąkły ściany. Dlatego Weronika specjalnie przyszła dziś wcześniej. Żeby poczuć się na swoim miejscu. Żeby wreszcie znowu coś poczuć. I nic nie poczuła.
— Hej, Weroniko, gdzie jesteś? Pytałam, czy z mlekiem. — Nie słyszałam, zamyśliłam się. Dzisiaj bez mleka. Dzięki. — Weronika podniosła do ust filiżankę. — Świeża ta kawa? — Palona kilka dni temu, a co? Coś nie tak? — zdziwiła się Karola. Weronika skrzywiła się. — Nie pachnie. I jakaś taka bez smaku. Karola spróbowała. — Według mnie dobra. — Upiła jeszcze jeden łyk. — Jak zawsze. Nie czuję różnicy. — Może to po tych lekach smak mi się zmienił. — Może i tak — zgodziła się Karola. — Pamiętam, kiedyś po antybiotykach to chyba z miesiąc było mi obojętne, co jem. Nic nie miało smaku. Nawet chciałam iść z tym do lekarza, ale w końcu samo przeszło. — Mnie też pewnie przejdzie, nie ma się czym przejmować. Spróbuję jeszcze jakiejś innej kawy, muszę się dobudzić. Tobie też zrobić? Karola kiwnęła głową. Weronika rozejrzała się wśród słoiczków z kawą. Otwierała, wąchała, w końcu zdecydowała się na Brazylia Santos. Pieszczotliwie pogłaskała ekspres. Odpowiedział jej znajomym mruczeniem. — Wiesz, wakacje, to stałych bywalców mniej, o, na przykład nasi artyści wcale się nie pokazali. Mateusz i Ala wpadli ze dwa razy, Aneta z koleżankami była wczoraj, a zaraz po nich Paula z Korą. Małomówny zaglądał kilka razy, ale wychodził, bo ciebie nie było. Kiedyś, gdy zobaczył Dorę, to się nawet zawahał przez chwilę, ale jednak nie został. Za to Andrzejek bywa prawie codziennie, Dora mu jakąś robotę wynajduje, a potem męczy go matematyką. A on, wyobraź sobie, jest potulny jak baranek. Nawet w domu zadania rozwiązuje, choć nikt mu nie każe. I mówi, że nie myślał, że matma może być taka fajna i że w następnym roku to nie pozwoli, żeby Gibonka mu tę matmę obrzydziła, sam się będzie uczył i jeszcze jej pokaże! A w ogóle to Dora jakby tu pracowała od lat. Zero problemów. Jest po prostu rewelacyjna. Bardzo ją polubiłam.
— Dora też cię polubiła — powiedziała Weronika. — I bardzo cię ceni. — Ceni? — zdziwiła się Karola. — A niby z jakiego powodu? — Że studiujesz i pracujesz, i jeszcze siostrze pieniądze podsyłasz. — A co w tym dziwnego? Gdybym nie pracowała, to i studiować bym nie mogła. A jeśli chodzi o Kaśkę... to doskonale wiem, jak to jest w jednym sweterku cały czas do szkoły chodzić. I czuć na sobie oceniający wzrok rozpieszczonych gówniarzy, którzy zawsze dostają to, co chcą... Tak jakby wartość człowieka zależała od ubrania! Może to i wyrabia charakter, ale... niech tam sobie Kaśka wyrabia ten charakter gdzie indziej. Nie chcę, żeby przechodziła to samo, co ja. To chyba normalne, nie? — No właśnie — normalne. I dlatego Dora cię ceni. Ja zresztą też. — Dzień dobry. Jak tu ładnie! — zachwyciła się stojąca w drzwiach... wróżka. „Wróżka z bajki o Kopciuszku” — pomyślała na jej widok Weronika. — I kawę na pewno panie mają dobrą! — dodała kobieta, schodząc, a właściwie spływając po schodach w zwiewnej popielato-różowej sukience. — Dzień dobry. Kawę mamy najlepszej jakości, mogę za to ręczyć. Proszę! — Weronika podała przybyłej kartę. — Wie pani, bo ja właściwie nie znam się na kawie — zdradziła konspiracyjnym tonem kobieta. — Ale kocham miejsca z klimatem. No a aromat kawy... aromat kawy jest dla wnętrza tym, czym perfumy dla kobiety. — Matka chrzestna Kopciuszka (Weronika nie umiała myśleć o niej inaczej) zdjęła z głowy letni kapelusz w kolorze sukienki i płynnym ruchem puściła go w kierunku wieszaka. Kapelusz wylądował dokładnie tam, gdzie chciała. — Przyjechałam do siostry i wybrałam się na zwiedzanie miasta. A moje zwiedzanie to poszukiwanie miejsc z dobrą energią. Wie pani co? Mnie ta karta właściwie niepotrzebna. Zdaję się na panią. Proszę dobrą kawę. — A jaki smak pani woli: łagodny czy też bardziej wyrazisty? — Ufam pani wyborowi. — Kobieta na moment przytrzymała dłoń Weroniki, patrząc jej prosto w oczy. Dłoń miała suchą, gorącą — i nagle Weronika zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu dni coś przedostało się przez jej ochronny kokon. Coś wreszcie poczuła!
Wspomnienie dotyku dłoni kobiety towarzyszyło jej jeszcze, gdy stała przed półkami zastawionymi słoiczkami z kawą, nie mogąc się zdecydować, aż w końcu sięgnęła po Arabica Etiopia Djimmah. I gdy włączała ekspres. I gdy otulona nutą kawowego aromatu niosła filiżankę do stolika. — To twoja kawiarnia, dziecko, prawda? — spytała matka chrzestna Kopciuszka. To „dziecko” zabrzmiało tak naturalnie i ciepło, że Weronika poczuła się na chwilę zwolniona z dorosłości. To było całkiem przyjemne. I czymś naturalnym wydawało się, że kobieta mówi do niej na ty. Weronika kiwnęła głową, bo w tym momencie nie była w stanie nic powiedzieć. — I sama ją urządzałaś, prawda? — Szare oczy wpatrywały się w Weronikę uważnie, szczupłe dłonie czule obejmowały filiżankę, siwe, a właściwie srebrne włosy kojarzyły się z aureolą... Weronika nie umiałaby określić, ile nieznajoma ma lat. Siateczka drobnych zmarszczek czyniła jej twarz na pewno nie młodszą, ale za to bardziej interesującą. Wróżki nie mają wieku... — Tak. Sama. — Weronika z dumą rozejrzała się po Piwnicy. — Wszystko to moje pomysły. — Kochasz to miejsce. To się czuje. Dlatego ludzie lubią tu przychodzić. A kawa wspaniała. Kawa dla ciebie wiele znaczy... — Kim pani jest? — Ja? Wędrowcem. Tak jak ty, dziecko. I jak my wszyscy. Weronika chętnie porozmawiałaby z nią dłużej, ale Piwnica zaludniła się nagle — grupka młodzieży, dwie starsze panie, rodzice z chłopcem — wszyscy weszli prawie w tym samym momencie. Obie z Karolą dwoiły się i troiły, żeby obsłużyć gości. A kiedy Weronika wyszła wreszcie z zaplecza z ostatnim zamówieniem na tacy, matki chrzestnej Kopciuszka już nie było. Została po niej tylko należność za kawę i delikatny ślad szminki na obrzeżu filiżanki. I jeszcze coś, ale Weronika zobaczyła to dopiero w chwilę później, gdy schyliła się, by podnieść łyżeczkę, która spadła przy sprzątaniu ze stołu. Za krzesłem leżał stary, brązowy, skórzany portfel. Weronika złapała go, wybiegła na ulicę, ale kobiety już nie było. Portfel był pusty,
a właściwie prawie pusty, bo w ostatniej przegródce znalazła kilka pomarańczowych wizytówek. Niewiele było na nich napisane: „Masaż polinezyjski ma-uri, Janina Dębowska”... i numer telefonu. Weronika wystukała numer. — Słucham... — Kobiecy głos odezwał się już po pierwszym sygnale. — Dzień dobry, zgubiła pani portfel w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Właśnie go znalazłam. — Słucham? — Zdziwiony kobiecy głos powtórzył raz jeszcze. — Pani mnie nie słyszy? Zostawiła pani portfel. — Weronika zaczęła mówić głośniej. — W Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. — Ja? Portfel? W jakiej piwnicy? — W kawiarni, z której przed chwilą pani wyszła. Pani Janina Dębowska? — upewniła się Weronika. — Janina Dębowska i owszem, ale to jakieś nieporozumienie. Nigdzie nie byłam, a portfel mam przy sobie. — W tym portfelu było kilka pani wizytówek. Masaż ma... ma-uri, pani nazwisko i telefon, dlatego dzwonię. — Moje wizytówki są w wielu portfelach... — A może to pani siostra? Taka... — Weronika powstrzymała się, żeby nie powiedzieć: „Matka chrzestna Kopciuszka” — starsza pani z klasą, wspominała, że przyjechała do siostry. — Nie mam siostry, nie kojarzę osoby i naprawdę nie potrafię pani pomóc. * Weronika narzuciła szlafrok na mokre ciało i zagłębiła się w fotel. Wilgotne, skręcone w pierścionki włosy spływały jej na ramiona. Gorąca herbata parzyła usta, ale Weronice wcale to nie przeszkadzało. Specjalnie piła gorącą, żeby wreszcie coś czuć. Wszystko było takie nijakie. Życie w ogóle nie miało smaku. W ciągu tych trzech tygodni, jakie minęły od wyjścia ze szpitala, jedynie spotkanie z kobietą przypominającą wróżkę na chwilę wyrwało ją z marazmu. Gdyby nie miała Piwnicy, gdyby nie musiała chodzić do pracy, mogłaby wcale nie wstawać z łóżka. Tylko poczucie obowiązku
mobilizowało ją, żeby wstać, umyć włosy, ubrać się. Wykonywała jedynie czynności niezbędne. Odpuściła sobie malowanie paznokci, makijaż i depilację nóg (nosiła długie spódnice), w domu miała bałagan, ale to jej wcale nie przeszkadzało. Na jedzenie też nie miała ochoty. Zresztą, nic jej nie smakowało. Na ulotce wyczytała, że lek, który zapisał jej Ważniak, zwiększa łaknienie, ale najwidoczniej jej to nie dotyczyło. Zmuszała się niemal, żeby coś przełknąć. Duszności prawie minęły. Złapały ją może ze dwa razy w ciągu tych trzech tygodni. Za tydzień miała wyznaczone badania kontrolne. Właściwie powinna położyć się do łóżka zamiast tak siedzieć, ale na samą myśl o tym, że miałaby wstać, pójść do łazienki, umyć zęby, przebrać się w koszulę nocną i wrócić do pokoju, poczuła zmęczenie. Siedziała więc dalej, trzymając rękę na grzbiecie Cynamona, który umościł się wygodnie na jej kolanach. Poleżał chwilę z przymkniętymi oczami, oczekując pieszczot, ale gdy się ich nie doczekał, podniósł łepek i spojrzał na Weronikę z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: „No, przecież tu jestem!”. Weronika pogłaskała go kilka razy dla świętego spokoju, przypomniała sobie, że kocie jedzenie się kończy i że jutro będzie musiała znaleźć trochę czasu, żeby zrobić podstawowe zakupy, i że jeszcze powinna przejść się do banku, bo wprowadzili jakieś zmiany w umowach i potrzebny im jej podpis. Miała się tam wybrać już z tydzień temu, ale odkładała to z dnia na dzień; dzisiaj zadzwoniła urzędniczka z przypomnieniem i Weronika obiecała, że przyjdzie jutro. Kot znowu spojrzał na nią z wyrzutem. — Nie mam siły, Cynamon, wiesz? Nie mam nawet siły cię głaskać. Karola wysyłała ją do lekarza: „Weroniko, przecież widzę, co się z tobą dzieje, nie wygłupiaj się, wiem, że masz wyznaczoną wizytę, ale proszę cię, pójdź wcześniej, może te leki trzeba zmienić czy coś. Ja tam się nie znam, ale może ten lekarz coś wymyśli”. Jednak Weronika nie zamierzała nigdzie iść. Bo co lekarz może poradzić na chorą duszę? A ona miała chorą duszę, nie ciało. Diagnozę mogła postawić sobie sama. Tylko że sama nie umiała się wyleczyć... Łukasz, Hanka i Ania pojechali na wakacje nad morze, Dora
skończyła remont mieszkania i wyjechała dopilnować interesów gdzieś w Hiszpanii czy w Portugalii, zdaje się, że miała jechać i tu, i tu, ale Weronika nie słuchała jej zbyt uważnie. Właściwie specjalnie za nimi wszystkimi nie tęskniła. Gdyby tu byli, pewnie męczyliby ją jak Karola, próbowali gdzieś wyciągnąć, zmobilizować do jakiegoś działania, a tak to przynajmniej miała spokój. Względny spokój, bo gdzieś w głębi sama niepokoiła się tym, co się z nią dzieje. Nawet własne ciało wydawało się jej jakieś obce. Gdy się myła, wklepywała krem, czesała włosy, miała wrażenie, jakby jej ciało było ubrane w jakiś kombinezon, przez który nie może nic czuć. Wczoraj wieczorem oparzyła się gorącym olejem i zdziwiła się, widząc ogromny pęcherz, bo przecież prawie nie bolało. — Śpij, Cynamonku, śpij. — Weronika delikatnie przełożyła kota na jego legowisko, doskonale wiedząc, że i tak nie zagrzeje tam zbyt długo miejsca i rano z pewnością znajdzie go w swoim łóżku. Cynamon otworzył na chwilę jedno oko, rzucając jej spojrzenie pytające, ileż to rozczarowań może znieść kot w ciągu dnia, i ostentacyjnie odwrócił się tyłem. Weronika sięgnęła do apteczki. Wyjęła jednorazową igłę z opakowania, rozwiązała szlafrok i zamknęła oczy. Nie patrząc, wbiła igłę najpierw w udo, następnie w brzuch. Zdziwiona patrzyła na ściekającą krew. Wytarła ją wacikiem i zbliżyła igłę do opuszka palca. Powoli, z namaszczeniem wkłuwała ją w zobojętniałe ciało i patrzyła na rosnącą kroplę krwi. Wrzeciono. Czar. Śpiąca królewna. Pocałunek królewicza. Nie, to nie tak. To nie ta bajka albo po prostu Weronika weszła w nią innymi drzwiami i innymi musiała wyjść. Pocałunek królewicza był ratunkiem dla śpiącej królewny. Nie dla niej. Weronika dotknęła językiem krzepnącej czerwonej kropli. Nic nie poczuła. * Anastazja jak zwykle rano poszła na strych po tabletkę, ale nie wróciła stamtąd od razu. Rozglądała się wśród stosów kartonów, zastanawiając się, gdzie może być ten, którego szuka. Ten, który zabrała
z domu od razu po ślubie, jeszcze zanim spakowała swoje ubrania i rzeczy osobiste, a potem zajrzała do niego zaledwie kilka razy. Nie mogła sobie przypomnieć, jak wyglądał. Pamiętała tylko, że był ciężki, dlatego kilka razy musiała zatrzymać się i odpocząć, kiedy wnosiła go po schodach. Od tej pory rzeczy na strychu były przesuwane tyle razy, że właściwie ten karton mógł być teraz wszędzie. Przerzuciła kilka pudeł i brudną od kurzu ręką otarła pot z czoła. Od kilku dni panowały upały, noce też były gorące, nagrzane powietrze nie miało się kiedy wychłodzić. Anastazja sprawdziła kilka kolejnych kartonów i już niemalże gotowa była się poddać, bo w tej duchocie trudno było dłużej wytrzymać, gdy wreszcie trafiła na ten właściwy. Na widok wypłowiałych okładek zeszytów ze wzruszenia ścisnęło ją w gardle. Czas cofnął się na moment i przez ułamek sekundy była znowu tą pełną marzeń, naiwną dziewczyną, która wierzyła, że jej życie w niczym nie będzie przypominało życia matki, że skończy studia, znajdzie swojego księcia z bajki i będą żyli długo i szczęśliwie. Uświadamiając sobie teraz, gdzie się znalazła, nie mogła powstrzymać się od płaczu. Łzy wsiąkały w zeszyty zapisane wierszami od pierwszej do ostatniej kartki. Pawlikowska-Jasnorzewska, Szymborska, Kulmowa... Ileż to godzin przy nich przesiedziała. Przepisywała całe tomiki. Bo przecież nie miała ich w domu. I nie mogła sobie kupić. „Są biblioteki — mówiła mama — a poza tym bez książek da się żyć. Nie wydziwiaj”. Ale Anastazja nie umiała żyć bez książek. Bez swoich ukochanych wierszy. Musiała do nich wracać. Jednak książkę z biblioteki przecież w końcu trzeba było oddać. Przepisywała więc całe tomiki albo tylko wybrane wiersze. Dużo się tych zeszytów nazbierało; Hillar, Staff, Herbert, Różewicz, Kamieńska, Sztaudynger, Tuwim, Kubiak, Iwaszkiewicz... Pożółkłe kartki, wyblakłe litery, na stronie tytułowej starannie wykaligrafowane jej inicjały, w górnym rogu każdej strony kolejny numer... Kiedy nie szła do szkoły, potrafiła przepisywać od rana do wieczora, z krótkimi przerwami, żeby coś zjeść i dać odpocząć ręce. Czuła się wtedy prawdziwą Anastazją. Był jeszcze jeden zeszyt. Ten pierwszy, zamykany na kluczyk. Z Gałczyńskim. To od niego wszystko się zaczęło. Od Gałczyńskiego i zeszytu z kluczykiem. Bo w tak niezwykłym zeszycie nie mogła
przecież pisać rzeczy zwyczajnych. Wypełniła go więc poezją. Tego pierwszego zeszytu nie było w kartonie. Zawieruszył się gdzieś już dawno, jeszcze przed przeprowadzką. Przerzucała kolejne kartki, zadziwiona, jak wiele z tych wierszy zachowało się gdzieś w zakamarkach jej pamięci. Ukryły się tam, czekając na odpowiednią chwilę, by znowu zabłysnąć. I wreszcie się doczekały. Oczarowały Anastazję na nowo, zbudziły uśpione tęsknoty... Omal nie spóźniła się przez nie do pracy. Popłynęły tam za nią i towarzyszyły jej wiernie. Przeglądały się w lustrach, kiedy szorowała umywalki, przysiadały na parapetach, gdy podlewała kwiaty, huśtały się na rączce miotły i szeptały jej do ucha słowa słodkie, kuszące, że jeszcze nie wszystko stracone, że przecież życie trwa... A po pracy zaprowadziły ją do biblioteki, tej blisko domu, w której przestała bywać kilka lat temu, kiedy to jedna z pracujących tam pań zobaczyła ją na ulicy z nim. Był pijany, a ona nie mogła znieść współczującego spojrzenia bibliotekarki. Wyobraziła sobie, że tak będzie patrzyła na nią przy każdym kolejnym spotkaniu. Jak na biedną żonę pijaka. Nie umiałaby tego znieść, więc oddała książki przez sąsiadkę i nigdy więcej tam nie poszła. Zapisała się do innej biblioteki, ale to było daleko i jakoś tak zupełnie nie po drodze, więc rzadko tam zaglądała. Czasami brała coś z wypożyczalni szkolnej, lecz w szkole nie miała co liczyć na nowości. Ostatnio bardzo mało czytała. Przerzuciła się na seriale. Większość z nich była głupia i beznadziejna, lecz żyjąc życiem innych i śledząc na ekranie ich problemy, mogła zapomnieć o swoich. Ale od kiedy on wyjechał, Anastazja prawie nie włączała telewizora. Szkoda jej było cennego czasu. W bibliotece przez kilka lat niewiele się zmieniło. Kolor ścian, jakieś nowe biurko, no i komputerów też chyba wcześniej nie było. I jeszcze bibliotekarka była nowa. Dziewczyna jak z okładki czasopisma — wysoka, zgrabna, długie, ciemne włosy i wielkie brązowe oczy. „Pewnie trafiła do biblioteki, żeby gdziekolwiek się zaczepić, zanim znajdzie coś innego” — pomyślała Anastazja, ale zmieniła zdanie, kiedy usłyszała, jak dziewczyna mówi o książkach. Jakaś kobieta prosiła, żeby polecić jej coś do czytania. Anastazja nie zwykła podsłuchiwać, ale tym
razem nie mogła się oprzeć pokusie. Ukryta za regałem udawała, że czegoś szuka na półkach, chłonąc każde słowo bibliotekarki. Oczy dziewczyny błyszczały, policzki nabrały rumieńców, mówiła z pasją misjonarki, i Anastazja pozazdrościła jej nagle tej pasji. Chciałaby poczuć kiedyś coś takiego... Wyszła z biblioteki ze Służącymi Kathryn Stockett, Łowcami wielorybów Edyty Szałek i Marzycielką z Ostendy Erica-Emmanuela Schmitta. Nie spieszyła się. Wtopiona w beztroski, wakacyjny tłum szła przed siebie bez celu, pozwalając, by letni wiatr bawił się jej włosami. Bo dzisiaj Anastazja wcale ich nie związała. Lekko pocieniowane dobrze się układały, kolor też ładnie wyszedł. Sąsiadka miała dobrą rękę. Nic dziwnego. Przez kilka lat pracowała przecież jako fryzjerka. Szkoda, że musiała zrezygnować ze względu na alergię. Teraz pracowała w sklepie, ale w wolnych chwilach chętnie wracała do fryzjerstwa, byle tylko za często nie dotykać chemikaliów. Anastazja nie pamiętała, kiedy ostatnio miała rozpuszczone włosy... A dzisiaj nawet rzęsy pociągnęła tuszem. I usta błyszczykiem. I jeszcze włożyła tę nową sukienkę zamiast spodni. Dziewczyny w pracy od razu to zauważyły. Powiedziały, że ładnie wygląda. I pytały, czy idzie na randkę, skoro tak się wystroiła. Ale jej nie randki były w głowie. Nie ubierała się dla faceta, tylko dla siebie. Dobrze było poczuć się kobietą... Idąc, od czasu do czasu przeglądała się w sklepowych wystawach i nie mogła się nadziwić, że to, co widzi w szybie, to naprawdę jej odbicie. Po tych tańcach to chyba nawet chodziła inaczej. Tak jakoś lekko. Przyjemnie było iść sobie ulicą, liżąc lody i nigdzie się nie spiesząc. Czuła się trochę tak, jakby była na wakacjach. Pod delikatesami stała dziewczyna z plikiem ulotek. Anastazja wzięła jedną. Zawsze brała, bo jeśli tym rozdającym płacili od sztuki, to niby dlaczego miałaby nie wziąć. Nawet jeśli zaraz potem wyrzucała ulotkę do najbliższego kosza. „Zaoczne Liceum Ogólnokształcące” — przeczytała. Sprawdziła adres. To powinno być gdzieś tuż za rogiem, pomyślała i pod wpływem impulsu ruszyła w tamtą stronę. Miała rację. Szkoła mieściła się w starym budynku na rogu ulicy. Anastazja otworzyła ciężkie, metalowe drzwi i znalazła się w holu. Sekretariat był na parterze. Spytała, czy są jeszcze miejsca do pierwszej
klasy liceum i ile wynosi czesne. Suma nie była wygórowana. To prawda, trzeba by było trochę więcej oszczędzać, a już nie bardzo było na czym — Anastazja musiała liczyć tylko na swoją wypłatę. Jego zarobków w ogóle nie brała pod uwagę. Pracował dorywczo, czasami przynosił jakieś pieniądze, ale zazwyczaj większość przepijał. Gdyby udało się jej wygospodarować to sto złotych miesięcznie, mogłaby pójść do szkoły. Zrobiłaby maturę... może i studia... a potem?... Nic więcej nie mogła wymyślić, bo wydawało jej się, że gdyby skończyła i studia, to byłaby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Sama nie wiedziała, jak to się stało, że znalazła się nagle przed Piwnicą pod Liliowym Kapeluszem. I po prostu nie mogła tam nie wejść. Co prawda miała oszczędzać, ale tę chwilę trzeba było uczcić. Bo Anastazja właśnie w tym momencie podjęła decyzję: od września idzie do szkoły! — Dzień dobry, pani Weroniko. — Dzień dobry, pani Anastazjo. Patrzyły na siebie zaskoczone. Weronika — bo ta sukienka, włosy i coś w wyrazie twarzy sprawiało, że coraz więcej było Anastazji w Anastazji, a Anastazja — bo ta nienaturalna w pełni lata bladość i zgaszony wzrok robiły wrażenie, jakby w Weronice ubyło Weroniki. — Poproszę herbatę — powiedziała Anastazja, gdy Weronika przyniosła jej kartę. — Tę samą, co zwykle? — Tę samą — potwierdziła i ciepło jej się zrobiło na sercu. Weronika pamiętała. Pamiętała, jak ma na imię i jaką pije herbatę, chociaż Anastazja była tu dopiero trzeci raz. Pamiętała mimo tego czegoś, co gryzło ją w środku. „To jej praca — podszepnął Anastazji jakiś złośliwy wewnętrzny głos — musi pamiętać”; ale zaraz odepchnęła tę myśl, bo czuła, że to nie tak. Że jest w tym coś więcej niż zawodowa uprzejmość. Coś znacznie więcej... Sięgając po czajniczek, Anastazja pomyślała, że to przecież tutaj wszystko się zaczęło. Tu, w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, kiedy przyszła sprawdzić, co to za miejsce i kim jest jego właścicielka. Czy można jej ufać. Sprawdziła i przestała się niepokoić. Ale wcale nie spodziewała się, że to spotkanie stanie się dla niej impulsem do zmian.
Że ta kobieta obudzi w niej Anastazję. A teraz, patrząc na przygaszoną Weronikę, zastanawiała się, co się stało. Czy ktoś ją skrzywdził? Czy się w coś zaplątała? A może była chora? Nie miała pojęcia. I nie wiedziała, jak jej pomóc. Wypiła herbatę i podeszła do kontuaru zapłacić. — Dziękuję, pani Weroniko... za wszystko. — Włożyła w te słowa całą swoją wdzięczność i pewnie dlatego przebiły się przez kokon Weroniki — przez chwilę zapachniała kawa, wpadła w ucho melodia dochodząca zza otwartego okna i Weronika zatęskniła za ciepłem słońca na twarzy i za leśnymi poziomkami prosto z krzaka... Ale to był tylko przebłysk, bo za moment znowu ogarnęła ją apatia. * — Ojej, ale ci kolaży przybyło. Niedługo miejsca na ścianach nie wystarczy. — Marcela z zaciekawieniem rozglądała się po Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. — Widzisz, jakich mam twórczych gości? A na początku obawiałam się, że nigdy nie zapełnię tych ścian. — Ten jest fajny. — Marcela wskazała na kolaż, który Weronika powiesiła zaledwie kilka dni temu. — A ten rysunek w centrum jest wprost niesamowity. Ma coś w sobie. — Też to czujesz? — uśmiechnęła się Weronika. — Dlatego powiesiłam go w tym miejscu. Żeby jak najczęściej na niego patrzeć. Ania narysowała go dla mnie, gdy leżałam w szpitalu. — Ta Ania od Hanki i Łukasza? — Właśnie ta. Zostałabyś dłużej, to byście się poznały. Naprawdę musisz jutro jechać? — Naprawdę. Wiesz, nowa praca. I tak cudem udało mi się wyrwać. — Wiem i... A zresztą, co będę mówić. Może potem. — OK. A teraz zrób mi krótkie przeszkolenie, żebym nie siedziała tu tak bezczynnie. Jak ci pomogę, to może szybciej nadejdzie to „potem”. Naczynia umiem myć, do zmywarki też umiem włożyć, kawę dla siebie może bym zrobiła, ale dla gości to zbyt odpowiedzialne zadanie, więc się nie podejmuję. Ale mogę coś kroić, nakładać, roznosić,
nie wiem, co tam jeszcze macie do roboty. — Na razie siedź spokojnie i pij kawę, bo wystygnie. Zaraz przyjdę, tylko obsłużę te dziewczyny, które właśnie weszły. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że przyjechałaś! Weronika przyjęła zamówienie od dziewczyn, ale w międzyczasie pojawiło się jeszcze kilka osób, więc podrzuciła tylko przyjaciółce szarlotkę na ciepło z lodami i wróciła do klientów. — Na razie siedź i jedz — powtórzyła, kiedy Marcela znowu zaproponowała pomoc. — Wystarczy mi, że tu jesteś. — To była prawda. Sama obecność Marceli sprawiła, że Weronika znowu poczuła smak kawy. Tak długo się nie widziały. Ostatnio na otwarciu Piwnicy. Potem Marcela wyjechała do Szwecji, ale niedawno brat znalazł jej w Polsce dobrą pracę, więc wróciła. Kiedyś, dawno temu planowały, że zbudują bliźniaka i będą mieszkać w tym samym domu. Och, ile jeszcze różnych wspólnych rzeczy planowały... Tymczasem życie tak się ułożyło, że dzieliło je ponad sześćset kilometrów. Były jeszcze maile płynące w obie strony z różną częstotliwością, czasami kilka razy w tygodniu, a czasami co kilka miesięcy, nieraz Skype, jednak to nie to samo, co codzienne pogaduchy. Widywały się rzadko, to prawda, ale ilekroć się spotkały, mogły zacząć rozmowę dokładnie w tym samym punkcie, w którym ją ostatnio skończyły. Czas i odległość przestawały się liczyć... Marcela wiedziała, że przyjaciółka ma jechać do Brazylii, natomiast nie miała pojęcia o jej chorobie. Weronika nie kontaktowała się z nią przed szpitalem. Bo Marcela gotowa była rzucić wszystko i przylecieć szybciej z tej Szwecji, żeby ją ratować. Dobrze było wiedzieć, że jest ktoś taki na świecie, i ta świadomość Weronice wystarczała. Zastanawiała się, co odpowiedzieć, jeśli przyjaciółka przyśle jej mail albo esemes z pytaniem: „A co tam w Brazylii?”. Nie umiałaby skłamać. Nie Marceli. Na szczęście roztrzepana Marcela nie pamiętała, na kiedy planowany był wyjazd. Zadzwoniła trzy dni temu, że wróciła do Polski i że Weronika jej się śniła, i ciągle o niej myśli, więc czy coś się — nie daj Bóg — stało. Umówiły się na Skype’ie i po tej rozmowie Marcela oznajmiła, że przyjeżdża. „Jak to dobrze, że przyjechała” — pomyślała Weronika, stawiając
przed przyjaciółką dzbanek herbaty Rosyjska Karawana, herbaty o tajemniczym, dymnym aromacie obozowych ognisk i słodkawym posmaku wspomnień. — To co, gdzie chcesz spać? Rozłożyć ci materac czy śpimy razem, jak zwykle? — spytała Weronika. — No jasne, że razem! — ucieszyła się Marcela. — Chyba że nie chcesz. — No wiesz co? Te nasze pogaduszki w łóżku były zawsze najfajniejsze. Trochę się potem przysypiało na lekcjach, ale co tam. Chcesz herbaty? — Chcę. To ty ściel spokojnie to nasze łóżko, a ja zrobię. W dzbanku? — Jasne, że w dzbanku. I poszukaj w tej pierwszej szafce soku malinowego. — A pamiętasz, jak dostałyśmy razem uwagę w ogólniaku? — spytała Marcela, wstawiając wodę na herbatę. — Przez generała Zajączka? — Przez niego właśnie. To była jedyna uwaga w całej mojej karierze szkolnej. Ale dzięki temu pamiętam, że w ogóle był jakiś generał Zajączek i nawet kojarzę go z insurekcją kościuszkowską. — Tak? Myślałam, że to było powstanie listopadowe, ale nie będę się upierać. — No to się nie upieraj, bo mam rację. Ale historyca się wtedy na nas wkurzyła! Ja naprawdę miałam szczery zamiar słuchać na lekcji, zamknęłam tylko oczy, żeby się lepiej skoncentrować, a że nie spałyśmy wtedy całą noc, nic dziwnego, że generał Zajączek zmienił mi się w zajączka z kosą kicającego przez łąkę. No i musiałam ci o tym od razu opowiedzieć. I naprawdę nie chciałam się śmiać, ale po prostu nie mogłam się opanować. — Ja też nie mogłam. I historyca wyrzuciła nas wtedy obie za drzwi. A biologica z sąsiedniej sali wyrzuciła Maćka, tego, który ci się tak podobał. — No, coś ty? — oburzyła się Marcela. — To przecież tobie podobał się Maciek! — Mnie? Maciek? — zdziwiła się Weronika. — W życiu!
— To czemu tak się koło niego kręciłaś? — Nie ja się kręciłam, tylko my się kręciłyśmy. Robiłam to dla ciebie. — Dla mnie? I dla mnie może zapisałaś się na kółko fizyczne? — No tak. Nie cierpiałam fizyki, ale poświęciłam się dla ciebie! — Chyba żartujesz! To ja się dla ciebie poświęciłam! — obruszyła się Marcela. — Chcesz powiedzieć, że Maciek ci się nie podobał? — No jasne, że nie! Wcale! A tobie? — Mnie? W ogóle! — I przez tego Maćka, który żadnej z nas się nie podobał, chyba ze dwa miesiące męczyłyśmy się na kółku fizycznym?! I rozwiązywałyśmy te beznadziejne zadania! — O, nie! Całe szczęście, że Maciek zaczął chodzić z Żanetą, bo nie wypisałybyśmy się z tego kółka tak szybko! — Ale przynajmniej miałyśmy wtedy piątki z fizyki. A czemu nigdy wcześniej nie zgadałyśmy się o tym Maćku? — Nie chciałaś mówić, to nie. Nie pytałam. — To ty nie chciałaś mówić, a ja nie pytałam! Marcela i Weronika jednocześnie wybuchnęły śmiechem. Śmiały się tak głośno, że Cynamon, który spał spokojnie zwinięty w fotelu, otworzył oczy i spojrzał na nie z dezaprobatą. A one śmiały się i śmiały, klepały się nawzajem po plecach, tarzały po dywanie, Weronice łzy leciały ze śmiechu, bolała ją przepona, ale nie mogła przestać się śmiać. A potem śmiech przeszedł w płacz i teraz Weronika nie mogła opanować łez, płakała chyba tak jak nigdy w życiu, a Marcela nie śmiała się już, tylko podsuwała chusteczki i głaskała Weronikę po mokrych od łez włosach. — Bo ci zasmar... kam całą bluzkę — wyszlochała Weronika. — A smarkaj sobie, smarkaj, mam drugą. I chusteczki też jeszcze mam. — Ciepły głos Marceli przywracał porządek światu. Jak zawsze. I jak zawsze gadały potem do rana, i jak zawsze były okropnie niewyspane, i pewnie gdyby chodziły jeszcze do szkoły, znowu przysypiałyby na lekcjach, ale niestety, nie miały takiej możliwości, więc ratowały się błyskawiczną maseczką upiększającą i kawą. A potem
pojechały do Piwnicy i gdy tylko Weronika znalazła chwilę, piły kolejne filiżanki kawy i herbaty, a słowa płynęły między nimi czasami leniwie, a czasami wartko jak górski strumień, ale najważniejsze było to, co między słowami, niewypowiedziane, nieuchwytne, ale dla nich obu równie realne jak karton na stole, na którym z kropli rozlanej kawy i wysypanych kryształków cukru tworzyły wspólny rysunek; realne jak kredki, które trzymały w rękach, i jak kolaż na ścianie, z którego przyglądała im się tańcząca pod tęczowym parasolem kobieta. Marcela nauczyła się obsługiwać ekspres i dostała pierwszy w życiu napiwek od przystojnego starszego pana o wyglądzie wilka morskiego, który stwierdził, że tak wybornej kawy nigdy jeszcze nie pił. Chciała potem ten napiwek oddać Weronice, ale ta stanowczo zaprotestowała, więc Marcela schowała pięć złotych do specjalnej przegródki w portfelu — na szczęście — gdzie spoczęło obok zasuszonej czterolistnej koniczyny i łuski świątecznego karpia. I zabrała je ze sobą do domu wraz z paczuszkami przeróżnych gatunków kawy, którymi obdarowała ją Weronika, i z wdzięcznymi myślami, które uczepiły się tych paczuszek. I z zadziwieniem, które pojawiało się zawsze, gdy Marcela zastanawiała się nad tym, co je połączyło — tę delikatną, wrażliwą dziewczynę o artystycznej duszy, przy której czuła się czasami jak słoń w składzie porcelany, i ją — zodiakalnego barana, czasami niegrzeszącego delikatnością i nieodczytującego subtelnych sygnałów, ale za to pełnego dobrych chęci, życzliwości i podziwu dla tej niezwykłej, eterycznej istoty, która zechciała być jej przyjaciółką. A Weronika została z odzyskanym smakiem kawy, ze wspomnieniami wczorajszej nocy, ze słowami, które kiełkowały w duszy, i ze śladami Marceli wplątanymi w codzienność — odcisk szminki na filiżance, pomarańczowo-turkusowa apaszka pod łóżkiem, jakiś krem zapomniany w łazience, kolczyk zabłąkany w pościeli... I była pewna, że prędzej czy później znajdzie coś jeszcze, bo rzeczy Marceli, równie ciekawe nowych wrażeń jak ich właścicielka, zawsze rozbiegały się po całym domu i chowały w różnych dziwnych miejscach, by potem zaskakiwać swą obecnością. Weronika umyła filiżanki, zaparzyła herbatę i wyciągnęła się na łóżku. Ogarniała ją senność, w głowie wirowały strzępki słów i
obrazów, oczy zamykały się same. Wtuliła twarz w poduszkę pamiętającą jeszcze zapach Marceli, pulsującą jej energią, i pomyślała, co to by było, gdyby się nie poznały. Kim byłaby bez Marceli, bez możliwości ogrzania duszy w jej domu pachnącym kawą, bez przegadanych nocy? Zupełnie nie mogła sobie tego wyobrazić. „Dobrze, że jesteś” — pomyślała i posłała tę myśl w świat, do pociągu, którym Marcela wracała do domu (miała nim jechać całą noc), i jej słowa odnalazły Marcelę, odnalazły ją w dusznym przedziale drugiej klasy, wciśniętą między grubą kobietę chrapiącą tak, że nie dało się wytrzymać, i żołnierza wracającego z przepustki; odnalazły ją w chwili, gdy sięgała po tabletkę od bólu głowy i zastanawiała się, skąd weźmie siłę, by pójść jutro rano do pracy; odnalazły ją — i Marcela nie słyszała już chrapania i nie czuła duchoty ani bólu głowy, czuła jedynie wdzięczność... I tak wdzięczność Marceli za Weronikę i wdzięczność Weroniki za Marcelę spotkały się w zatłoczonym nocnym pociągu i razem wypłynęły przez uchylone okno hen w górę, ku Temu, który żongluje splotami wydarzeń i zbiegami okoliczności... * — Mówię ci, ona jest niesamowita. — A jak się nazywa? — Janina Dębowska. — Do uszu Weroniki docierały strzępki rozmowy dwóch kobiet siedzących przy stoliku w kącie Piwnicy. Ostatnie słowa przykuły jej uwagę. Kiedyś już słyszała to imię i nazwisko, ale zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Zaparzyła zamówioną przez kobiety kawę. Stawiając filiżanki na stoliku, usłyszała: — Ten masaż... nie, tego po prostu nie da się opowiedzieć. I wtedy sobie przypomniała. Matka chrzestna Kopciuszka! Portfel z wizytówką! Masaż ma-uri, Janina Dębowska! Zaintrygowana, zerkała ukradkiem zza kontuaru na rozmawiające klientki. Mogły mieć około czterdziestki. Sprawiały wrażenie zadbanych, inteligentnych babeczek, takich, co to wciąż szukają i pełno ich na różnych warsztatach rozwojowych.
Masaż ma-uri. Dlaczego te słowa wracały do niej w różnych sytuacjach, dlaczego uparcie krążyły wokół, nie pozwalając o sobie zapomnieć? Kilka dni temu usłyszała coś o ma-uri w radiu, wczoraj trafiła na jakiś artykuł, a teraz znowu to nazwisko masażystki. Gdyby miała przy sobie wizytówkę Janiny Dębowskiej, zadzwoniłaby od razu. Niestety, wizytówka była w domu, a wróciła późno, więc zatelefonowała dopiero następnego dnia. Umówiła się na jutro rano. — Czy mam coś przynieść? Ubrać się jakoś specjalnie? — zapytała Weronika. — Wręcz przeciwnie, rozebrać — zaśmiała się masażystka. — Proszę tylko wziąć ze sobą dwa duże ręczniki. Otworzyła jej wysoka, szczupła kobieta w nieokreślonym wieku. Czarne, sięgające za uszy włosy, bluzeczka z krótkim rękawem, spódnica pareo i bose stopy. Na szyi kościany wisiorek w kształcie haczyka. Zza uchylonych drzwi w głębi korytarza dochodziła egzotyczna muzyka, czuć było aromat kadzidełka. Weronika głęboko wciągnęła powietrze, zastanawiając się, jaki to zapach. — Drzewo sandałowe — odpowiedziała kobieta na niezadane pytanie i wyciągnęła rękę do Weroniki. — Janka Dębowska. Mówmy sobie po imieniu. Było w niej coś wzbudzającego zaufanie. Kojarzyła się Weronice z szamanką. Szamanką w tym dobrym znaczeniu — kobietą doświadczoną, mądrą mądrością wielu pokoleń kobiet, żyjącą w zgodzie z Bogiem i naturą. I gotową się tym dzielić. Zaprowadziła Weronikę do pokoju o ścianach w kolorze ciepłego pomarańczu, gdzie centralne miejsce zajmowało łóżko do masażu. W rogu stała szafka z książkami, a na przytulonym do niej stoliku paliła się świeczka w lampce solnej. Janka rozłożyła ręcznik na łóżku. — Rozbierz się i połóż na brzuchu. Biżuterię też zdejmij. — Mogę zostać w stringach? — Ma-uri to masaż całego ciała. Oprócz części intymnych oczywiście, które przykryte są ręcznikiem. A w pośladkach gromadzi się wiele napięć... Bardzo wiele...
Weronika zrzuciła stringi i położyła się na łóżku. Janka troskliwie otuliła ją ręcznikiem i spytała: — Z czym przychodzisz? Pytanie zaskoczyło Weronikę. Mnóstwo myśli cisnęło się jej do głowy. Nie wiedziała, co wybrać. A Janka cierpliwie czekała. — Chcę odzyskać własne ciało — odezwała się wreszcie Weronika, sama zdziwiona swoimi słowami. — Uhm... — Masażystka chwilę czekała, czy usłyszy coś jeszcze. Ale Weronika powiedziała już wszystko. — Jeśli masaż byłby dla ciebie za mocny albo za słaby, albo gdybyś czuła, że jakiegoś dotyku potrzeba ci więcej, to mów śmiało. OK? Weronika kiwnęła głową. Masażystka odsłoniła jej plecy i sięgnęła po rozgrzaną oliwkę. Tańczyła. Kobieta naprawdę tańczyła, pochylając się nad Weroniką. Olejek roznosił przyjemne ciepło po całym ciele. Długie, mocne pociągnięcia przedramion sięgające od karku aż do pośladków wygładzały rozbiegane myśli. Niektórym miejscom Janka poświęcała więcej uwagi, masowała je mocniej i dłużej, a Weronika czuła, jak rozluźniają się napięte mięśnie. Dotyk przynosił ukojenie. I przenosił Weronikę gdzieś w głąb jej ciała. Ciało wie. Umysł trudzi się, próbuje pojąć, a ciało wie, tylko człowiek bywa głuchy na jego sygnały — coś podobnego wyczytała w tamtym artykule. Janka właśnie budziła jej ciało. Dlaczego zasnęło, jakiego jego przekazu nie zrozumiała, w czym je zawiodła? Nie wiedziała. Ale zaraz przypomniała sobie znowu, że umysł trudzi się, a ciało wie, i zanurzyła się w tu i teraz... * — Cześć, Weroniko! — Karolina wbiegła do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, rzuciła torbę na zapleczu i położyła przed krzątającą się przy barze Weroniką dwa plecione koszyki. — Patrz, jakie śliczne, zupełnie nie mogłam im się oprzeć! — Jak zwykle. Czy kiedykolwiek oparłaś się koszykom? —
Weronika miała przed oczami pokój Karoli, gdzie na półkach, szafkach, parapetach i na podłodze piętrzyły się kosze, koszyki i koszyczki najprzeróżniejszych kształtów. Nie było miesiąca, gdzie by Karola nie kupiła choć jednego, ale zazwyczaj na jednym się nie kończyło. — Jasne, że się oparłam. Na przykład dzisiaj zamiast sześciu kupiłam tylko dwa. Tamte też były śliczne... — westchnęła. — A tak w ogóle to co ci się stało? — Spojrzała uważniej na Weronikę. — Jesteś jakaś inna. — Inna? To znaczy? — No, sama nie wiem... Jakaś taka... jakby wróciła ci chęć do życia i w ogóle... A może się zakochałaś? — ożywiła się Karola. — Nie. Raczej przeciwnie. — Co znaczy przeciwnie? — Uwolniłam się. W oczach Karoli Weronika wyczytała pytanie, ale nie wiedziała, jak na nie odpowiedzieć. Bo w jakie słowa miała ująć to, co wydarzyło się dzisiaj rano, i to, co czuła teraz? Tam, w czasie masażu wróciło wspomnienie Diego. Jego rąk i ust wędrujących po jej ciele. Obiecujących i dających nasycenie. Rąk, które ją zostawiły. Zawiodły. Rozpłakała się wtedy. Dużo było tych łez. I wcale nie chciały przestać płynąć. A potem wróciły wspomnienia dzieciństwa. Małej dziewczynki, której nie miał kto przytulić. Głodnej dotyku. Tęskniącej za pieszczotą. Za domem. Szukającej bliskości u kotów. Weronika płakała razem z tą dziewczynką i tak bardzo chciała ją utulić. Zaspokoić głód. Nosić w objęciach tak długo, aż sama nie zapragnie ich opuścić. I żeby wiedziała, że i tak zawsze może tam wrócić. Kiedy tylko zechce... Weronika płakała, a Janka rozmasowywała wspomnienia. Wygładzała bolesne fałdy. Wyciągała drzazgi. Cierpliwie. Z czułością. A kiedy podłożyła jej ręce pod kark, Weronika miała wrażenie, że na nowo przeżywa swoje narodziny. Że znowu wydostaje się na świat. Nad sobą ma niebo i gwiazdy. I pod tym niebem Ktoś kołysze ją na rękach. A ona jest cząstką wszechświata. Maleńką może, ale niezastąpioną. Bo przecież bez niej wszechświat nie byłby już ten sam... A potem, po masażu, kiedy już się ubrała i żegnała z Janką, wtuliła
się w nią, wtuliła tak strasznie mocno, że nie mogła się oderwać. Nie wiedziała, co się z nią dzieje i trochę jej było głupio, że zachowuje się tak przy kobiecie, którą poznała niespełna dwie godziny wcześniej, ale nie mogła się powstrzymać. — Jeśli masz ochotę krzyczeć, płakać albo robić jeszcze coś innego, pozwól sobie na to — szepnęła Janka. — Nie bój się. Jestem tu z tobą. Ale Weronika nie chciała krzyczeć ani płakać, chciała tylko, żeby ta chwila trwała i trwała... Nie miała pojęcia, jak długo tak stały przytulone, zanim wreszcie puściła Jankę. — Dziękuję. Nie umiem tego wyrazić... Dziękuję. I to „dziękuję” popłynęło za Weroniką przez ulice. Posłała je słońcu, gdy po raz pierwszy od dawna naprawdę poczuła jego pieszczotę, niebu, bo takie niebieskie, dziewczynce z buzią wypaćkaną lodami, wyglądającej jak uosobienie radości, i wreszcie ofiarowała je Temu, który jest Źródłem... A ono wracało. Wracało do Weroniki jak bumerang, sprawiając, że wszystko wokół intensywniało. Ekspres zamruczał radośnie, kawa zapachniała tak, że Weronice zakręciło się w głowie, sernik rozpływał się w ustach. Jadła go powoli, smakując każdą okruszynę i każdą chwilę. I wtedy zjawiła się Karola. I teraz czekała na odpowiedź. Ale w tym momencie dzwoneczek nad drzwiami powitał nowych gości, więc Weronika powiedziała tylko: — Byłam na masażu. * — Co to jest? — Mama trzymała w ręku przepisany Weronice przez Ważniaka lek. Weronika była na siebie wściekła. Co prawda o wizycie mamy dowiedziała się wczoraj wieczorem, jednak z Piwnicy wróciła późno w nocy i naprawdę nie miała siły sprzątać, ogarnęła więc tylko z grubsza mieszkanie. Ale jak mogła zapomnieć o lekarstwie i nie schować go do apteczki!? Zresztą już od jakiegoś czasu nie było jej wcale potrzebne. — Aerozol wziewny, chyba poznajesz, mamo. Ostatecznie to ty jesteś lekarzem.
— To wiem, ale czyje to? — Moje. Bałagan robi na tej szafce, prawda? Daj, schowam i będzie spokój. — Weronika wyciągnęła rękę po lekarstwo. — Jesteś chora? Co ci jest? — Sarkoidoza. — Weronika schowała aerozol do apteczki. — Ale już nie muszę tego używać. — Co? Sarkoidoza? Ty masz sarkoidozę?! I nic nie powiedziałaś? Weronika w milczeniu robiła herbatę. Kubki, dzbanek, susz herbaciany, wrzątek, podgrzewacz, łyżeczki, cukier, cytryna. I jeszcze ciasto. Specjalnie wstała wcześniej, żeby je upiec. Było jeszcze ciepłe. A w domu pachniało jabłkami i cynamonem. — Jakie badania ci robili? Masz dokumentację? Weronika nie odpowiedziała. Rozłożyła obrus, starannie wygładziła zagniecenia, przyniosła z kuchni tacę. Rozstawiła kubki, talerzyki, dzbanek, zapaliła świeczkę w podgrzewaczu. — Lubisz szarlotkę, prawda? — zapytała lekko drżącym głosem. — Co ty mi teraz o szarlotce! Masz jakieś wyniki badań? — Sama piekłam. Dzisiaj rano. Specjalnie dla ciebie. — Weroniko, czy ty mnie w ogóle słyszysz? Czemu mi nie powiedziałaś, że masz sarkoidozę? Jestem przecież twoją matką! Nie mówiąc już o tym, że jestem lekarzem! I tata też! — Mamo, podać ci cytrynę? — Dlaczego nie powiedziałaś? — Bo... — Weronice drżała ręka, gdy sięgała po łyżeczkę — już dawno minęły te czasy, kiedy chciałam zachorować, żeby zdobyć twoje zainteresowanie. Wiesz, że jadłam surowe ziemniaki i proszek do pieczenia? Bo jeden chłopak mówił, że to wywołuje gorączkę. Obrzydliwe to było, ale jadłam. W zimie zdejmowałam kurtkę i chodziłam boso po śniegu, a z basenu wracałam z mokrą głową. Raz mi nawet włosy zamarzły. Były całe sztywne, bałam się, że się połamią. I nic! Nawet głupiego kataru nie miałam! Zawsze byłam cholernie zdrowym dzieckiem. Cholernie! Moje koleżanki chorowały kilka razy w roku, a ja? Raz tylko zachorowałam na anginę i to w najgorszym momencie. Pamiętam, byliśmy zaproszeni do ciotki Danki na wesele, a ja miałam nieść tren panny młodej. Krawcowa uszyła mi sukienkę.
Najpiękniejszą sukienkę na świecie, tylko że... nigdy jej nie założyłam. Nie było okazji. Sprzedałaś ją. Ale najpierw pojechaliście na to wesele, a mnie zostawiliście u pani Izy. Miałam ponad czterdzieści stopni gorączki, kręciło mi się w głowie, a naprzeciwko łóżka wisiała taka płaskorzeźba — facet w kapeluszu z fajką. I on się na mnie patrzył, i nawet gdy się odwracałam do ściany, to i tak wiedziałam, że patrzy. Powiedziałam to pani Izie i prosiłam, żeby go zdjęła ze ściany, ale ona odpowiedziała, żebym się nie przejmowała, bo w gorączce to różne rzeczy mogą się zwidywać, a ta płaskorzeźba to pamiątka i nie chce jej zdejmować, żeby się nie zniszczyła. I poszła spać do drugiego pokoju, a ja zostałam sama. I tak się strasznie bałam. Zęby mi szczękały, nie wiem, czy ze strachu, czy z gorączki. Ale bałam się zawołać panią Izę, żeby na mnie nie krzyczała. A kiedy obudziłam się w nocy, to myślałam, że już umarłam, bo nie byłam w swojej piżamie, ale w jakiejś długiej, białej koszuli nocnej. Tylko aniołów nie było ani Boga, a kiedy wstałam, żeby zobaczyć, gdzie jestem, to weszła pani Iza. To ona mnie przebrała, gdy spałam, bo strasznie się spociłam. Kiedy wróciliście już wreszcie z tego wesela, to jak na ironię byłam już prawie zdrowa. Żadnej gorączki, tylko migdały jeszcze mnie trochę bolały. Pamiętam, jak mnie badałaś, a tata zaglądał mi w gardło. I jak bardzo chciałam, żeby było czerwone. I żebyście posiedzieli przy moim łóżku. I żebyś zrobiła mi herbatę z malinami, tak jak mama Marceli. Ale tata powiedział, że jestem prawie zdrowa. Mogę się ubrać i chodzić po domu. I nie było herbaty z malinami i siedzenia przy łóżku. Nie było. Weronika zamilkła. Sięgnęła po kubek z herbatą i popijała ją małymi łyczkami, nie patrząc na mamę. Wreszcie to powiedziała! Nie zamierzała, ale jakoś tak wyszło samo. Mama nie podnosiła wzroku znad herbaty. Mieszała ją z takim namaszczeniem, jakby odprawiała jakiś magiczny rytuał. Weronika nie mogła znieść tego nieznośnego napięcia, jeszcze chwila, a cisnęłaby pustym już kubkiem o podłogę, żeby przerwać milczenie; żeby coś wreszcie zaczęło się dziać. Ale nie zdążyła... — Nie miałaś z nami łatwo, prawda? — odezwała się mama i tym razem w jej głosie nie było tej niewzruszonej pewności siebie, która sprawiała, że Weronika chowała się w swoją skorupkę i nie miała
ochoty na kontynuowanie rozmowy. — Nie byliśmy łatwymi rodzicami... Weronika czuła na sobie wzrok mamy, ale nie odwzajemniła spojrzenia. Milcząc, nalewała herbatę z dzbanka, poświęcając tej czynności znacznie więcej uwagi niż zazwyczaj. Wsypała cukier do kubka. Zazwyczaj piła herbatę bez cukru, ale dzisiaj... dzisiaj musiała posłodzić. — Zakochaliśmy się w sobie i w medycynie. Wierzyliśmy, że znajdziemy receptę na wszystko. Lekarstwo na raka. I na inne ludzkie bolączki. Byliśmy tacy młodzi... i naiwni. Tyle zapału... nadziei... aż żal, że to się nam nie powiodło... Byliśmy jeszcze studentami, kiedy braliśmy ślub. Chcieliśmy skończyć medycynę, zrobić staż, popracować trochę w szpitalu i wziąć się za doktorat. Dzieci nie planowaliśmy. W każdym razie nie szybko. Tuż po studiach zaproponowano mi prowadzenie na wsiach prelekcji na temat świadomego rodzicielstwa. Pieniądze za to były niezłe, ale dla mnie nie miały znaczenia. Ja chciałam tych ludzi czegoś nauczyć. Traktowałam to jak misję. Po tych pogadankach w wiejskich świetlicach albo w remizach przychodziły do mnie kobiety i pytały. O różne rzeczy. A ja zostawałam tam godzinę albo dwie, gdy trzeba było, wypisywałam recepty, radziłam, do jakiego lekarza specjalisty pójść albo jakie badania zrobić. Lubiłam to. Byłam im potrzebna. I byłam dla nich autorytetem. Weronika próbowała wyobrazić sobie mamę, młodszą niż ona teraz, mamę bez Weroniki, w otoczeniu tych wiejskich kobiet, które patrzyły na nią z nabożeństwem. Próbowała wyobrazić sobie mamę, która jeszcze nie była jej mamą... Mama wypiła kilka łyków herbaty i ciągnęła dalej: — I nagle okazało się, że jestem w ciąży. W ciąży! Wyobrażasz to sobie? Ja, która wszystkie metody antykoncepcji miałam w jednym paluszku! Ja, która pouczałam innych! Ja, która wówczas nie planowałam mieć dzieci! Dowiedziałam się późno, bo jeszcze trzy razy w ciąży miałam miesiączkę. Może nie taką jak zwykle, mniej obfitą, i piersi mnie jakoś bolały, ale specjalnie nie zwracałam na to uwagi. A potem, gdy już długo nie miałam okresu, poszłam do ginekologa. I wtedy się dowiedziałam. Byłam w ciąży! Rozumiesz to? Nie mogliśmy
w to uwierzyć. Ani ja, ani twój ojciec. Jak to? Skąd? Taki wstyd! Wszystkie plany pokrzyżowane! Brzuch zaczął mi rosnąć, a ja tydzień w tydzień musiałam stawać przed tymi wiejskimi kobietami i mówić im o planowaniu rodziny. I przekonywać o skuteczności antykoncepcji. Ja, którą antykoncepcja zawiodła! Stawałam przed nimi z tym rosnącym brzuchem, który coraz trudniej było ukryć, a gdy patrzyły na mnie, w ich oczach widziałam pytanie: „Planowane czy nieplanowane?”. To pytanie wisiało w powietrzu i czułam, że kiedyś padnie, że wreszcie paść musi, bo na odpowiedź czekają wszystkie, i bałam się tego, bałam się tak strasznie, że przed tymi prelekcjami spać nie mogłam, a gdy wchodziłam do sali, serce waliło mi jak szalone. Aż wreszcie padło. Padło z ust jakiegoś podpitego faceta, bo i faceci czasami tam przychodzili, dwóch, trzech, nie więcej, i zazwyczaj wcześniej coś sobie łyknęli na odwagę, bo na trzeźwo by nie wytrzymali w pełnej bab sali. Ten też coś łyknął, na prelekcji przysypiał — może dlatego, że w sali było gorąco (mnie też było duszno i jakoś źle się czułam) — widziałam, jak przysypiał, chwilami nawet chrapał i wtedy inni podśmiewali się i go szturchali. Obudził się, kiedy był czas na pytania, i popatrzył na mój brzuch; ludzie pytali, ja odpowiadałam, a on tylko patrzył i patrzył, i gdy otworzył usta, już wiedziałam, co usłyszę. — Pani doktor tak nam tu o planowaniu rodziny klaruje, to ja pytanie jedno mam: czy ta pani ciąża to tak naukowo planowana, jak to pani mówi, czy też może przez przypadek jak moje dzieciaki? — Ktoś go szturchnął, ktoś się zaśmiał, po sali przeszedł szmer, a potem zapadła cisza. Taka cisza, która aż dzwoni w uszach. Czekali. Cała sala czekała na moje słowa. Wpatrywali się we mnie. Przynaglali wzrokiem. A ja nie mogłam złapać tchu i mroczki latały mi przed oczami. — Słabo mi... — powiedziałam szeptem. Ale usłyszeli. I zaraz w sali zrobił się ruch. Ktoś przyniósł mi wody, ktoś otworzył okno, ktoś zaczął rugać tamtego faceta, że to przez niego pani doktor źle się czuje, że o takie rzeczy się nie pyta, ktoś mówił, żeby wychodzić z sali, to będzie więcej powietrza. I nikt już nie czekał na moją odpowiedź. Wszyscy wiedzieli. Mama zamilkła. A Weronika nie przerywała tego milczenia. Wewnątrz miała chaos i nie umiała nad nim zapanować. Była
jednocześnie dzieckiem kulącym się w macicy i matką tego dziecka. Dzieckiem, którego zniknięcie powitano by z ulgą, i matką z przypadku, nie z wyboru. Czuła na sobie te palące, ciekawskie spojrzenia w wiejskiej świetlicy, spojrzenia, których ona była przyczyną, chłonęła strach matki, który stawał się jej strachem, chłonęła matczyną złość i rozżalenie, i chciała rozpłynąć się w nieistnieniu, żeby więcej nie przydawać bólu tej, z którą była połączona, żeby ją uwolnić od siebie, zwrócić jej kontrolę nad własnym życiem i nad własnym ciałem. — To była moja ostatnia prelekcja. Rozwiązałam umowę. A potem był poród. I znowu zawiodłam. I znowu poszło nie tak. Bo obiecywałam sobie, że nie będę krzyczeć jak te kobiety, które widziałam na praktyce w szpitalu. Bo przecież jestem lekarką. Znam fazy porodu, wiem, że dziecku potrzebny jest tlen, umiem zapanować nad sytuacją. W teorii byłam świetna. W teorii... — Uśmiechnęła się gorzko. — Poród trwał strasznie długo... W końcu nie miałam już sił. Straciłam kontrolę. Nie mam pojęcia, co się ze mną działo, pamiętam tylko strzępki: mój krzyk, moment, gdy odpychałam lekarza i wołałam, że nie pozwolę się szyć. A potem próby karmienia, pokaleczone brodawki, twój płacz, poczucie bezsilności i wyciskanie z piersi choć kilku kropel mleka. I znowu przegrana. A kiedy wreszcie poddałam się i zaczęłam karmić cię butelką, nareszcie odzyskałam kontrolę. Wiedziałam dokładnie, ile zjadłaś, zapisywałam to w notesie, codziennie sumowałam, porównywałam z normami i miałam poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Wychowywałam cię książkowo: higiena i ustalony porządek na pierwszym miejscu, stałe godziny karmienia, spacerów, spania, żadnego brania na ręce bez potrzeby, żadnego rozpieszczania. Ale ty... byłaś nieprzewidywalna. Nie dawałaś włożyć się w ramki. Twój sposób pojmowania świata był zupełnie inny niż mój. Nie umiałam cię zrozumieć... — urwała i zamyśliła się na moment — i nie umiałam pogodzić się z tym, że masz prawo widzieć wszystko inaczej. Od początku uczyłaś mnie pokory, tylko że ja nie byłam gotowa na tę naukę. Mama sięgnęła po dzbanek. Ręce jej drżały. — Mamo, daj, ja naleję. — Weronika łagodnie wyjęła dzbanek z jej rąk. — Wiesz przecież, że mam wprawę.
Gorący, bursztynowy płyn wypełnił kubki. Cukier rozpuszczał się powoli jak nagromadzone przez lata pretensje. Dzwonienie łyżeczek było jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę. W głowie Weroniki kłębiło się mnóstwo pytań, ale nie chciała ich zadawać. Nie teraz. Czekała... — No właśnie — odezwała się mama po jakimś czasie. — Masz wprawę... Tego też nie mogliśmy zrozumieć. Byłaś... jesteś — poprawiła się zaraz — taka zdolna. Tyle różnych rzeczy mogłabyś w życiu robić, a ty wybrałaś kawiarnię! Weronika skuliła się. — Przepraszam — szepnęła mama, dotykając ręki Weroniki. — Nie chciałam ci robić wyrzutów. Chodziło mi tylko o to, że ja... po prostu nie rozumiem. — Mamo... próbowałam ci wytłumaczyć... kiedyś... — Weronice łamał się głos — ale mnie nie słuchałaś. Nigdy nie przyszłaś do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Nigdy. Tata też nie. Zapraszałam was tyle razy! I za każdym razem, głupia, miałam nadzieję. — Teraz słowa płynęły już same i Weronika, choćby chciała, nie mogła ich powstrzymać. — Wiesz, mam tam taki dzwoneczek nad drzwiami. Kiedy dzwonił, wybiegałam z zaplecza, a Karola pytała, co się dzieje, czy na kogoś czekam. Karola to moja pracownica, gdybyś nie wiedziała. A ja mówiłam, że nie czekam, bo nie chciałam zapeszyć. Ale to i tak nie pomogło... Nie doczekałam się nigdy! Jeśli chcesz mnie zrozumieć, mamo — ton Weroniki nabrał zdecydowania — jeśli naprawdę chcesz mnie zrozumieć, to przyjdź choć raz do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem! To jest miejsce, które sobie wymarzyłam, stworzyłam od początku do końca, dopieściłam każdy szczegół! To moje życie! Bez Piwnicy mnie nie poznasz! — Weronika gwałtownie zerwała się z krzesła, jednym szarpnięciem otworzyła szufladę i wyjęła z niej plik papierów. Rzuciła je na stół przed matką. — Dokumentacja lekarska, czytaj sobie, skoro chcesz! Tylko że o mnie prawdziwej nic ci to nie powie! Mama bez słowa zebrała rozrzucone papiery, złożyła je razem i odsunęła na bok. — No właśnie... Z tobą nigdy dwa razy dwa nie było cztery... Raz
mogło to być siedemnaście, innym razem trzy lub dziewięć... — odezwała się pozornie bez związku. — Rozmawiałaś z drzewami, nie chciałaś zrywać kwiatów, bo je to boli... Kiedy opowiadałam ci o pracach nad nowym lekiem, ty płakałaś nad szczurami laboratoryjnymi. Czasami widziałaś coś, czego inni nie widzieli. Nie mieliśmy pojęcia, czy to twoja wybujała wyobraźnia, czy też naprawdę widzisz niedostrzegalne. Jesteśmy racjonalistami, a ty byłaś dla nas zagadką. I ciągle jesteś... Weronika wyjęła z włosów ołówek, który miała wsunięty w kok, i potrząsnęła głową. Miedziane fale zasłoniły jej twarz. — Czasami tak bardzo chciałam, żebyś rozczesała mi włosy — głos Weroniki przypominał teraz głos małej dziewczynki — zaplotła warkocz albo wymyśliła jakąś fryzurę... Kiedy mama Marceli ją czesała, czesała też i mnie. To było takie przyjemne... Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że to twoje ręce... że nigdzie się nie spieszysz... uśmiechasz się do mnie... A potem słyszałam: „Weroniko, pobudka. Już gotowe” — i czar pryskał. Zamilkła. Milczały teraz obie, grzejąc dłonie kolejnymi kubkami herbaty, którą sączyły powoli, pozwalając, by czas płynął... Weronika wpatrywała się w płomień świecy falujący przy każdym ruchu powietrza. Westchnienie wystarczało, by płomień zadrżał... o mało nie zgasł... Dlaczego mama wzdycha? O czym myśli? Czy zauważyła, że szklany podgrzewacz, otoczony promieniami światła, wygląda jak słońce? Słońce na stole... Dziwne... tyle razy Weronika podgrzewała na nim herbatę, a nigdy wcześniej nie zwróciła na to uwagi. I jeszcze dziwniejsze, że po raz pierwszy milczenie w towarzystwie mamy nie ciążyło, a mama nie próbowała jak zwykle zasypywać go grudami słów. Milczały. Otuliła je cisza. Wspólna. Chyba po raz pierwszy wspólna. Weronika przymknęła oczy. I tylko zegar nie chciał podporządkować się ciszy. Tykał równo, miarowo, jak zawsze. Weronika nie wiedziała, jak długo tak siedziały, ale gdy w pewnym momencie ciszę zakłóciło szurnięcie i jakieś szelesty, miała wrażenie, że budzi się z długiego snu. Ale nie miała ochoty otwierać oczu. Szelesty umilkły.
A potem Weronika poczuła szczotkę we włosach, niezdecydowaną, zagubioną, wahającą się jeszcze, ale z każdą chwilą nabierającą odrobinę pewności. Ręce mamy przesypywały włosy Weroniki, rozczesywały, splatały i rozplatały, bawiły się nimi, jakby chciały nadrobić stracone chwile, a Weronika chłonęła maminą obecność, chłonęła ją całą sobą i było jej tak dobrze... tak dobrze jak... nie umiała znaleźć żadnego porównania, nie umiała odnieść tego momentu do niczego, co wydarzyło się wcześniej, ani do niczego, co mogła sobie wyobrazić, a skoro nie mogła ująć tego w słowa, musiała wyrazić to jakoś inaczej, i stąd te łzy, nad którymi nie umiała zapanować, te łzy, których się trochę wstydziła, bo przy mamie płakała tylko jako dziecko, ale przecież ta chwila nie przypominała niczego, więc co tam łzy, zresztą słyszała, że mama też pociąga nosem, lecz to było niemożliwe, pewnie złapała jakiś katar, bo przecież mama nigdy nie płakała, w każdym razie Weronika nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek widziała ją płaczącą, a jednak teraz gorąca kropla kapnęła Weronice na czoło i spłynęła po policzku, napotykając po drodze inną kroplę. I dalej popłynęły już razem... * On wrócił. Wrócił tak samo nagle i niespodziewanie, jak wyjechał. Anastazja wiedziała o tym, zanim jeszcze weszła do domu. Wystarczyło, że lekko uchyliła drzwi. Może ktoś inny by tego nie zauważył, bo przecież okna były cały czas otwarte, ale ona, wyczulona przez lata na wszelkie symptomy jego obecności, nie mogła nie zwrócić na to uwagi. Poczuła ukłucie niepokoju, nim jej nos zarejestrował ślad zapachu, którego wcześniej nie było. A potem zobaczyła swój nowy obrus zbrukany musztardą, stos brudnych talerzy, porozstawiane kieliszki i trzy puste butelki po wódce. W drzwiach pokoju potknęła się o nierozpakowaną torbę, w kącie leżały brudne skarpetki. Nie było go w mieszkaniu. Na szczęście. Bo Anastazja nie czuła się jeszcze gotowa. W ustach jej zaschło, serce waliło, jakby chciało wyrwać się z klatki, i zupełnie nie mogła zebrać myśli. Była pewna, że on zostanie tam dłużej. Chociaż do zimy. Waldek przecież mówił, że roboty jest dużo.
Te ostatnie dni były tak cudowne, że Anastazja nie chciała ich skazić żadną myślą z nim związaną. Nie zastanawiała się, co będzie później. Jak struś chowała głowę w piasek. Bez niego było tak dobrze... Myślała, że ma jeszcze dużo czasu. Że zdąży wszystko przemyśleć, zaplanować i znaleźć jakąś strategię. I nagle okazało się, że czasu już nie ma. Próbowała przywrócić porządek w swoim świecie. Schowała do szafy nierozpakowaną torbę, skarpetki wrzuciła do prania, umyła kieliszki i talerze, nawet obrus dało się wyczyścić. Z pozoru wszystko wyglądało jak przedtem. Tylko tego zapachu nie mogła usunąć. I serce nie chciało się uspokoić. I myśli. W tym mieszkaniu, które na jakiś czas stało się jej domem, a teraz w jednej chwili znowu przestało nim być, zupełnie nie potrafiła się skupić. Znowu nasłuchiwała dźwięków z klatki schodowej i podskakiwała na krześle, słysząc kroki na schodach. Chwyciła torebkę i wyszła na ulicę. Właściwie było jej wszystko jedno, w którą stronę pójdzie. Odruchowo ruszyła w stronę swojej pracy. Na każdym rogu rozglądała się niespokojnie. Znajome ulice nie dawały poczucia bezpieczeństwa. Tu w każdej chwili mogła się na niego natknąć. Akurat przechodziła koło przystanku, gdy podjechał tramwaj. Wsiadła, nie sprawdzając nawet numeru. Tramwaj zatrzymywał się na kolejnych przystankach, ludzie wsiadali i wysiadali, a Anastazja, zatopiona w swoich myślach, nie zwracała uwagi na to, co się wokół niej dzieje. Tramwaj dojechał do pętli, wszyscy wysiedli, tylko ona jedna nie podnosiła się z miejsca. — Proszę pani, to już ostatni przystanek — zwrócił jej uwagę motorniczy. Spojrzała na niego nieprzytomnie. — Przepraszam, zamyśliłam się. Wysiadła zaskoczona, że trafiła właśnie tutaj. Dzielnica szczęścia. Tak ją kiedyś nazywała. Tu zamieszkiwali lekarze, prawnicy, ludzie na stanowiskach. Dawno temu wierzyła, że mieszka tu szczęście... Bo przecież niby gdzie miałoby mieszkać, jeśli nie w tych wypieszczonych domkach z ogródkami, wśród eleganckich pań i panów jeżdżących najlepszymi samochodami, i dzieciaków ubranych jak z amerykańskiego
filmu. Tak myślała, kiedy miała jedenaście, dwanaście lat. Dawno tutaj nie była. Ale kiedyś przyjeżdżała często. Gdy ojciec znowu pobił ją lub mamę, wsiadała do dziewiątki, a potem całymi godzinami chodziła po tych ulicach. Czasami przez płot widziała bawiące się w ogródku maluchy z mamami albo jakiegoś tatę trzymającego kijek przyczepiony z tyłu roweru, na którym siedziało dziecko — i wtedy robiło jej się żal, że na rowerze nauczyła się jeździć sama i że jej mama nigdy nie miała czasu, żeby się z nią bawić. I zaraz przychodziła myśl, że na kawę z panią Wandą to mama zawsze czas znalazła. Żeby ją odpędzić, próbowała myśleć o czymś innym, na przykład o tym, że gdyby tata uczył ją jeździć, to wcale nie byłoby dobrze. Bo gdyby jej nie wychodziło, to zaraz by się zdenerwował. A kiedy tata się denerwował, to pił. Anastazja nie chciała, żeby pił przez nią. Ale o tym też nie chciała myśleć. Nie po to przecież uciekała od gówna, żeby wlec je za sobą. W tych ślicznych domkach na pewno nie było gówna. Ani pijaków. Ani bicia. A panowie to pewnie mówili do swoich żon „kochanie” — jak w filmach. A może nawet przynosili im śniadanie do łóżka. I czytali dzieciom bajki na dobranoc. Tatusiowie? Nie, to chyba niemożliwe, już prędzej mamy. Te mamy, które nie musiały wstydzić się za męża pijaka i martwić, czy wystarczy pieniędzy do końca miesiąca. Gdyby tak miała czapkę niewidkę... Gdyby miała czapkę niewidkę, zakradłaby się do któregoś z tych ślicznych domów i pobyła tam trochę niezauważona. Najlepiej do tego z brązowymi okiennicami i z tarasem. W lecie na tym tarasie stał bujany fotel. A w ogrodzie była taka fajna drewniana huśtawko-ławeczka. Czasami Anastazja wyobrażała sobie, że to jej dom. Że siada z książką na huśtawce albo buja się w fotelu na tarasie, a mama woła do niej: „Anastazjo, czy podlałaś kwiaty?”. Normalnie mama zawsze mówiła do niej „Krysia” albo „Kryśka”, ale gdyby mieszkały w tym domu, byłaby dla mamy Anastazją, i nie tylko dla mamy, ale dla wszystkich, i nikt już nigdy nie nazywałby jej Kryśką. Ach, gdyby mieszkała w tym domu, mogłaby podlewać te wszystkie pelargonie i inne rośliny, których nazw nawet nie znała, to nic, że tych doniczek na tarasie i na parapetach było chyba z pięćdziesiąt. Mogłaby podlewać je
codziennie, nawet bez przypominania, i mogłaby myć te wielkie okna, sprzątać cały dom, kosić trawę i robić wszystko, o co mama by poprosiła. Robiłaby to bez najmniejszego marudzenia. Gdyby tylko mogły tu mieszkać... Kiedy w oknach zapalało się światło, Anastazja obserwowała życie za firankami. W tym jej ulubionym domu mieszkała śliczna pani, która prawie zawsze trzymała w ręku papierosa, chyba że akurat niosła herbatę albo kawę (Anastazja nie wiedziała, co jest w dużej białej filiżance) panu, który ciągle siedział przed telewizorem. Czasami przynosiła też talerze z jedzeniem. Stawiała je na ławie i od razu wychodziła do kuchni albo do drugiego pokoju. I znowu zapalała papierosa. Anastazja zastanawiała się, czy w tym domu są też jakieś dzieci, lecz przez długi czas widziała tylko pana i panią. Aż kiedyś... Anastazja nie była pewna, czy się nie pomyliła, bo zasłona w oknach była zaciągnięta, ale przez tę cienką, prześwitującą zasłonę dostrzegła cień, który widziała po raz pierwszy. To była dziewczynka. Dziewczynka mniej więcej wzrostu Anastazji, z włosami związanymi w kitkę. Podeszła do pana siedzącego jak zwykle przed telewizorem i coś mu pokazywała w zeszycie albo w jakiejś książce, a potem wyszła z pokoju i zniknęła w tej części domu, która nie miała okien od strony ulicy. Od tej pory Anastazja, przechodząc obok domu z brązowymi okiennicami, zawsze wypatrywała dziewczynki. Próbowała dopasować do niej jakieś imię, zastanawiała się, do której klasy chodzi, co lubi robić, czy uwielbia książki i budyń tak jak Anastazja. I czy w ogóle mają ze sobą coś wspólnego? Lubiła sobie wyobrażać, że się zaprzyjaźniły i spacerują razem po ulicach, szepcząc sobie na ucho różne dziewczyńskie sekrety. Czasami zastanawiała się, czy dziewczynka w ogóle mieszka w tym domu, czy też może przyjechała tylko w odwiedziny i już dawno zdążyła wyjechać, więc nigdy się nie spotkają... Nogi coraz częściej prowadziły Anastazję pod dom z brązowymi okiennicami, a wyobrażona przyjaciółka zajmowała w jej myślach coraz więcej miejsca. Anastazja opowiadała jej o piątce z matematyki, o ulubionych książkach, o głupim Krzyśku z szóstej „be”, który śmiał się, kiedy przewróciła się na boisku, wylewając na siebie oranżadę, i nawet o
awanturze w domu jej powiedziała; takiej prawdziwej, żywej przyjaciółce nie odważyłaby się powiedzieć, ale przed wymyśloną na szczęście nie musiała mieć tajemnic. Trochę głupio było nie znać imienia przyjaciółki, ale Anastazja nie próbowała jej nijak nazywać, bo przecież nie mogła wymyślić imienia komuś, kto już je ma. Myślała, że gdyby to zrobiła, przerwałaby cienką niteczkę łączącą wyobrażoną przyjaciółkę z dziewczynką, którą dostrzegła za zasłoną. I wtedy nigdy by się już nie spotkały... A miała nieśmiałą nadzieję, że to spotkanie kiedyś nastąpi. Przechodząc obok domu z brązowymi okiennicami, rozglądała się i nasłuchiwała, próbując znaleźć jakiekolwiek ślady jej obecności. Aż kiedyś, kiedy się tego zupełnie nie spodziewała i myśli miała zajęte zupełnie czym innym, zobaczyła ją znowu. Dziewczynka siedziała na huśtawce, jedząc arbuza i plując pestkami, a kompletnie zaskoczona tym widokiem Anastazja przez moment zastanawiała się, czy wyobraźnia nie spłatała jej czasami figla — plucie pestkami tak nie pasowało do jej wyobrażeń, że ledwie mogła uwierzyć i w pestki, i w dziewczynkę. I jeszcze w małego, kudłatego, przypominającego maskotkę szczeniaczka, który biegał dokoła huśtawki. Anastazja nigdy wcześniej go nie widziała. I już sama nie wiedziała, na kogo patrzeć — na pieska czy na dziewczynkę — i jak to zrobić, żeby pozostać niezauważoną. Ukucnęła, udając, że poprawia sobie sznurówkę przy bucie, i w tym momencie szczeniak prześliznął się między prętami ogrodzenia i znalazł się tuż przy jej nodze. — Trzymaj go, bo ucieknie! — Dziewczynka zeskoczyła z huśtawki. — Już do ciebie idę! Anastazja złapała puchatą, ciepłą kulkę. Pieskowi chyba się to spodobało, bo zaczął lizać ją po twarzy. Z przyjemnością wtuliła się w mięciutkie futerko. Mogłaby tak stać i stać z tym maluchem w objęciach... — Dzięki. Nie masz pojęcia, jak on szybko biega. Wczoraj goniłam go aż do sklepu. — Dziewczynka machnęła ręką, wskazując sklepik spożywczy na rogu ulicy. — O mało nie wpadł pod samochód. — Wyciągnęła ręce po pieska. Jej włosy, związane w kitkę, były brązowe (a nie czarne, jak sobie wyobrażała Anastazja), zaś w zielonych oczach błyskały sympatycznie iskierki.
— Mogę go jeszcze chwilę potrzymać? — Anastazja błagalnie spojrzała na właścicielkę psa. — Jasne. — Kiedy dziewczynka się uśmiechała, robiły jej się takie ładne dołeczki na policzkach. — Fajny jest, nie? — Bardzo fajny. — Anastazja mocniej przytuliła szczeniaczka, zerkając jednocześnie na mieszkankę domu z brązowymi okiennicami. Nie tak ją sobie wyobrażała, ale ta rzeczywista dziewczynka była chyba jeszcze fajniejsza od tej wymyślonej... — A ty masz psa? — Nie mam — westchnęła Anastazja. — Rodzice nie chcą się zgodzić. — Moi też nie chcieli. Musiałam prosić chyba z rok. Mówili, że psem trzeba się opiekować, wyprowadzać, a jak mały, to i sprzątać po nim, i kto to będzie robił, bo oni nie mają czasu ani ochoty, i że nie wyobrażam sobie, co to jest obowiązek, i że po kilku dniach mi się znudzi. Dopiero kiedy za kieszonkowe kupiłam smycz i codziennie rano, a potem po lekcjach i jeszcze trzeci raz wieczorem wychodziłam z tą smyczą na spacer, i tak przez trzydzieści cztery dni (pamiętam, bo zaznaczałam w kalendarzu), to w końcu kupili mi tego psa. Anastazja pomyślała, że ona mogłaby chodzić ze smyczą nawet ze trzy lata, a i tak nic by z tego nie było. Tata nie znosił psów. A gdyby jakimś cudem się zgodził (nie umiała sobie takiego cudu wyobrazić), to bałaby się, że po pijaku może zrobić pieskowi krzywdę. Takie maleństwa są przecież bardzo delikatne. A tata, gdy się upił, to czasami wpadał w szał. Kiedyś gonił mamę z siekierą. Na szczęście uciekły wtedy z mamą do ciotki, więc tylko porąbał stołek i drzwi od szafki. To już lepiej było nie mieć psa... — A tak w ogóle to jestem Maja. A Ty? — Anastazja. — Fajne imię. — Fajne. Tylko że wszyscy mówią na mnie Kryśka, bo tak mam na drugie. — A ja wcale nie mam drugiego. I będę mówiła do ciebie „Anastazja” albo „Nastka”. Chyba że wolisz „Krysia”. — Może być „Anastazja” albo „Nastka”, tylko nie „Krysia”. A on
jak ma na imię? — Tofik. — Maja podrapała pieska za uchem, a on zaczął lizać swoją panią po rękach, jakby przepraszał za ucieczkę i usprawiedliwiał się, że to tylko taki żart, że tak naprawdę to on przecież nie zamierzał uciekać, tylko pobawić się w berka. — Ale chyba jeszcze się do niego nie przyzwyczaił, bo nie przychodzi, gdy go wołam. Mam go dopiero od przedwczoraj. A ty gdzieś tu blisko mieszkasz? Nigdy cię nie widziałam. — Nie — zmieszała się Anastazja. — Mieszkam zupełnie gdzie indziej. — To co tu robisz? — zaciekawiła się Maja. — Przyjechałam tramwajem. I tak sobie tutaj chodzę. — Do kogo przyjechałaś? — Do nikogo. Po prostu przyjechałam i już. — Sama przyjechałaś tramwajem? Żeby sobie pochodzić? — Tak. Sama. Żeby pochodzić — potwierdziła Anastazja, patrząc z oczekiwaniem na Maję. Serce biło jej tak mocno, że bała się, że może zaniepokoić pieska, który właśnie zamknął oczy. Nie chciała go budzić. I nie chciała, żeby Maja uważała ją za wariatkę. — Ale fajnie! Też bym tak chciała... Mnie nie wolno jeździć samej tramwajem. — W głosie Mai zabrzmiała ledwie wyczuwalna nutka zazdrości. Anastazja nie mogła w to uwierzyć. Nigdy nie myślała, że inni mogą jej czegoś zazdrościć. I to kto?! Maja z dzielnicy szczęścia! Maja, która ma psa, piękny dom, ogród i dołeczki w policzkach, zazdrości jej jeżdżenia tramwajem! — Zasnął u ciebie na rękach. — Maja delikatnie pogłaskała pieska po grzbiecie — To znaczy, że cię lubi. Przyjdziesz do mnie na podwórko? Anastazji zdawało się, że śni. Bo czy rzeczywistość mogła być piękniejsza niż marzenia? A Tofika przecież sobie nie wymarzyła. Ani wygranej w pluciu pestkami arbuzowymi. Plunęła co prawda tylko odrobinkę dalej niż Maja, ale wygrała! Ani batonika, który dostała od Mai w nagrodę za zwycięstwo, też sobie nie wymarzyła. A batonik był pyszny, nadziewany orzechami w karmelu. I pewnie był z zagranicy, bo
opakowanie miał bardzo kolorowe i napisy po angielsku. Ale nawet bez tego batonika byłby to najcudowniejszy dzień w życiu Anastazji, bo kiedy już zbierała się do wyjścia, Maja spytała, czy jeszcze tu do niej przyjdzie. I czy zostanie jej przyjaciółką. Maja z dzielnicy szczęścia... Jedyna przyjaciółka, jaką Anastazja kiedykolwiek miała... Maja, która całowała żaby, bo nigdy nie wiadomo, która z nich może być księciem z bajki. Maja, która malowała anioły i gotowa była domalować kropki biedronkom dwukropkom, żeby biedactwa nie miały kompleksów, kiedy spotkają taką, co to ma siedem kropek. Maja, która znała magiczne miejsce w lesie nad stawem. Miejsce, gdzie tajemnice traciły swoją moc. Maja mówiła, że jeśli ktoś wie, że dzieje się coś okropnego, i nic nie może na to poradzić, i to jest taka straszna tajemnica, że nigdy, przenigdy nie chciałby tego nikomu zdradzić, ale zdobędzie się na odwagę i pójdzie nad ten staw w samo południe, i przy świadku wykrzyczy swój sekret, to wtedy to coś przestanie się dziać. I zapytała Anastazję, czy pójdzie tam z nią w południe, a kiedy kiwnęła głową, że tak, spytała jeszcze, czy ona też ma jakąś straszną tajemnicę do wykrzyczenia. Anastazja milczała. Gdyby była pewna, że to pomoże... Gdyby była pewna. — Masz, prawda? — zapytała Maja. Anastazja nie zaprzeczyła. — Chyba każdy coś ma — dodała Maja. — Oprócz niego. — Wskazała na próbującego upolować muchę Tofika. — On wygląda, jakby był totalnie szczęśliwy. Wybrały się nad staw w niedzielę. Pogodna była paskudna, siąpiło od samego rana, ale Maja nawet się z tego cieszyła, bo przecież w taką pogodę na pewno nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby wybrać się do lasu na spacer. — Ty też? — spytała. Anastazja doskonale wiedziała, o co Maja ją pyta. Niezdecydowanie kiwnęła głową. Myślała o tym ciągle, od kiedy tylko usłyszała o magicznym miejscu. Czy to możliwe, żeby tata przestał pić? I nie musieliby już schodzić mu z drogi ani uciekać do babci, a mama
nie płakałaby po nocach? I żeby tak się stało, wystarczyło wykrzyczeć w południe nad stawem, że tata jest pijakiem? Tylko tyle? I aż tyle. Bo przecież Maja... Co ona by pomyślała? I czy dalej chciałaby się z nią przyjaźnić? A poza tym brudy pierze się w domu, jak mówiła mama. Tajemnica Mai na pewno nie jest taka straszna jak jej... Potem milczały już całą drogę. Maja obgryzała paznokcie, Anastazja przygryzała wargi. — Chcesz pierwsza? — szepnęła Maja, kiedy zatrzymały się pod dębem nad stawem. — Nie! — No dobra, to ja pierwsza. Ale ty musisz zaraz po mnie, bo minie południe. — Maja nie odrywała wzroku od tarczy zegarka. Kiedy wskazówki spotkały się na dwunastce, zrzuciła kaptur i krzyknęła: — Tata... — poczerwieniała na twarzy, głos uwiązł jej w krtani, wydawało się, że nie wydobędzie więcej żadnego słowa. Wciągnęła powietrze i spróbowała jeszcze raz: — Tata ma kochankę! Słowa pobiegły w świat i już nie dało się ich zatrzymać. Anastazja nie wierzyła własnym uszom. Jak to? Tata Mai? Ten miły pan, który ma taką śliczną żonę? Anastazja nigdy nie mogła się na nią napatrzeć. Mama Mai była szczupła i delikatna, miała gęste, ciemne włosy spadające na ramiona i pięknie pachniała. A tata Mai ją zdradzał? Maja wykrzyczała to tak głośno. Wszystkie drzewa słyszały. I wiatr poniósł tę wieść dalej w świat. A jeśli ktoś akurat tędy przechodził albo siedział ukryty w krzakach i usłyszał? — Teraz ty! — Maja nie patrzyła jej w oczy. Anastazja milczała. — No, szybciej, bo nie pomoże. — Ja... — Anastazja przełknęła ślinę — nie mogę. Wracały w milczeniu. Maja obgryzła już wszystkie paznokcie i teraz skubała skórki, przełykając łzy. Anastazja znowu przygryzała wargi. Tym razem milczenie ciążyło im jak kamień. Maja miała do niej żal. Anastazja to czuła. Czuła to wyraźnie. Ale nie mogła nic na to poradzić. I nie mogła przestać myśleć o tacie Mai i o tej jego kochance. Bała się, że przyjaciółka wyczyta te myśli z jej oczu. Nie patrzyła więc na nią, tylko na czubki swoich butów, i odetchnęła z ulgą, rozstając się z
Mają przy furtce. Po raz pierwszy nie żałowała, że się rozstają. Po tej wyprawie nad staw długo się nie widziały. Najpierw to Anastazja unikała tramwaju numer dziewięć, bo zupełnie nie wiedziała, jak się zachować, gdy spotka Maję, i o czym rozmawiać. Czy udawać, że zapomniała o tamtych słowach i wszystko jest jak dawniej, czy zrobić coś zupełnie innego? A później Anastazja zachorowała. Na paskudną grypę, która ciągnęła się ponad dwa tygodnie. Ale gdy wreszcie po chorobie mama pozwoliła jej wyjść z domu, jeszcze tego samego dnia wybrała się do dzielnicy szczęścia. Nie mogła wytrzymać bez Mai. Na początku było trochę drętwo, ale Tofik podskakiwał, lizał je po twarzy i domagał się zabawy, więc zaczęły się z nim wygłupiać i wreszcie lody puściły. Tylko czasami na chwilę zapadało kłopotliwe milczenie i wtedy można było wyczuć to wiszące w powietrzu pytanie, które ciągle cisnęło się Anastazji na usta. Bała się pytać, bała się, że ta niteczka porozumienia nie wytrzyma tego i pęknie, ale musiała to wiedzieć. Musiała! Przy pożegnaniu nie mogła go już powstrzymać. — Pomogło? Maja zgarbiła się, jakby ktoś nagle włożył jej na ramiona wielki ciężar, i pokiwała przecząco. W pierwszej chwili Anastazja poczuła ulgę. To nie działa! To znaczy, że może zachować swoją tajemnicę. Nikt jej nie pozna. Nikt. Maja oddalała się. Zgarbiona, z opuszczoną głową szła powoli w kierunku domu z brązowymi okiennicami, tego domu, gdzie mieszkał jej tata, który miał kochankę i gdzie przestała już mieszkać tajemnica. Anastazja nie mogła tak po prostu stać i patrzeć na to. Pobiegła za Mają. — A mój tata pije — szepnęła jej do ucha, czując, że czerwieni się przy tym ze wstydu, ale, o dziwo, wcale nie żałowała tych słów, bo w tym samym momencie zrobiło się jej tak jakoś lekko. Maja wreszcie się dowiedziała. A wraz z tajemnicą zniknął lęk. Bo Anastazja nie musiała się już bać, co będzie, jeśli przyjaciółka kiedyś odkryje jej sekret. — Dzięki — usłyszała, kiedy łzy Mai moczyły jej ucho.
Umawiały się, że pójdą do tej samej klasy w ogólniaku. Ale kiedy
ojciec zmusił Anastazję do zmiany planów, Maja zdecydowała się na liceum plastyczne. Spotykały się potem coraz rzadziej. Tak jakoś się układało. A to Anastazja miała praktyki po południu, a to Maja jakieś dodatkowe zajęcia w szkole. A poza tym... kilka razy Anastazja zastała u przyjaciółki jej nowe koleżanki z klasy. Wśród tych dziewczyn przypominających kolorowe, egzotyczne ptaki czuła się jak Kopciuszek. Patrząc na ich własnoręcznie szyte sukienki, artystycznie wydziergane sweterki i biżuterię noszącą znamiona indywidualności, wstydziła się swojego rozciągniętego swetra, odziedziczonych po kuzynce dżinsów i skromnego srebrnego pierścionka. Wstydziła się bardziej, niż gdyby była naga, bo jej ubranie stanowiło kwintesencję zwyczajności, od której one chciały uciec. A poza tym nie miała pojęcia, kim są ludzie, których nazwiskami koleżanki Mai sypały jak z rękawa. Czasami myślała, że mówią o nauczycielu, a tymczasem okazywało się, że chodzi o jakiegoś artystę, i to jeszcze na dodatek znanego, o którym Anastazja nigdy nie słyszała. Innym razem nie chodziło o artystę, ale o chłopaka którejś z nich. A potem, kiedy już Maja wyjechała na studia, Anastazja ostatecznie ustąpiła miejsca Kryśce. A cóż zahukana żona alkoholika mogła mieć wspólnego ze studentką czy później już absolwentką akademii sztuk pięknych? Nie szukała kontaktu i nie miała pojęcia, czy Maję wywiało gdzieś w świat, czy może mieszka tu nadal. Zatopiona we wspomnieniach Anastazja szła znajomymi niegdyś uliczkami, rozglądając się ciekawie. Przez kilkanaście lat wiele się zmieniło. Niektóre budynki odmłodniały, inne przygarbiły się, przygniecione troskami. Na niegdyś pustych placach wyrosły nowe domy. Lodziarnia znikła, a jej miejsce zajął sklep spożywczy, spękane płytki chodnikowe zastąpił bruk, latarnie też były nowe. Chyba było ładniej, ale... na próżno Anastazja próbowała odnaleźć tę magię, która ją kiedyś tutaj wabiła. Może ta magia była wówczas nie w tych uliczkach, ale w niej samej?... Może... Nogi same zaprowadziły ją pod dom Mai. Okiennice brązowe jak dawniej, zamiast pelargonii surfinie, fotel zniknął z tarasu... Huśtawka została. A może to była jej następczyni, bo ileż lat może wytrzymać drewniana huśtawka? W każdym razie była identyczna jak tamta.
— Pani kogoś szuka? Anastazja drgnęła. Zapatrzona w huśtawkę nie zauważyła dziewczynki zrywającej maliny z krzaka przy płocie. Te same maliny... — Maja? — Słowo wyrwało się, zanim Anastazja zdążyła pomyśleć, jednak podobieństwo było tak uderzające. — No to ja już wiem — uśmiechnęła się dziewczynka, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki. Buzię miała chyba trochę bardziej okrągłą niż Maja, ale te zielone oczy z sympatycznym łobuzerskim błyskiem nie pozostawiały żadnych wątpliwości. — Pani jest koleżanką mamy z dawnych lat. Anastazja kiwnęła twierdząco głową, bo nie mogła nic powiedzieć. To podobieństwo... nawet w głosie i w sposobie mówienia. „Zobaczysz, będę miała córkę. I będzie do mnie podobna” — mówiła Maja, kiedy były jeszcze dziewczynkami. Udało się jej. „Pewnie Mai wszystko się udało” — pomyślała Anastazja bez zazdrości. — Zgadłam! — ucieszyła się córka Mai. — Ale to wcale nie było trudne, bo wszyscy mi mówią, że jestem bardzo podobna do mamy, zresztą sama to widzę na zdjęciach. A kiedyś zaczepiła mnie jakaś pani w sklepie i okazało się, że chodziła z mamą do podstawówki. A pani skąd zna moją mamę? Anastazja zmieszała się. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Przyjeżdżałam tu... kiedyś — powiedziała wymijająco. Dziewczynka spojrzała na nią jakoś tak dziwnie. — A jak pani ma na imię? — Anastazja. — Anastazja?! Ta Anastazja?! Przyjaciółka mamy, która przyjeżdżała tu tramwajem?! — Mama mówiła ci o mnie? — Anastazja nie wierzyła własnym uszom. — No pewnie! I to ile razy! A wie pani, jak ja mam na imię? Anastazja!!! I jak tak staję przy tym płocie, to sobie myślę, że moja przyjaciółka też gdzieś tu sobie chodzi, tylko muszę na nią poczekać. — Masz na imię Anastazja? Naprawdę? — Anastazja. A mówią na mnie Nastka. Ojej, nie mogę uwierzyć, że to naprawdę pani. — Dziewczynka aż poczerwieniała z przejęcia. —
Szkoda, że mama wyjechała. Wraca dopiero za tydzień. Ale pani to się pewnie wyprowadziła do jakiegoś innego miasta i już tu pani nie będzie? — Minę miała zupełnie taką samą jak Maja, kiedy się czymś martwiła. — Będę, będę, nigdzie się nie wyprowadziłam. — No to całe szczęście! Ale się mama ucieszy! Anastazja chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej i o Mai, i o jej córce, ale obawiała się kłopotliwych pytań. — Pozdrów ją ode mnie koniecznie. I wszystkiego dobrego, Nastko. — Ale pani nie może sobie tak teraz pójść i znowu zniknąć! — zaprotestowała dziewczynka. — Niech pani zostawi swój numer telefonu. Ja zapiszę i podam mamie. — Wyjęła z kieszeni komórkę, wyczekująco patrząc na Anastazję. Anastazja wracała do tramwaju. Fajna ta dziewuszka. I dobry pomysł z numerem telefonu. Teraz inicjatywa zależała od Mai. Ciekawe, czy zadzwoni. Tylko że Anastazja nie przyjechała tu, by odszukać dawną przyjaciółkę. Musiała postanowić, co dalej. Jednak najpierw trzeba było uspokoić umysł, który czepiał się wszystkiego, żeby oddalić perspektywę spotkania z nim. Bo kiedy zaczynała sobie to wyobrażać, serce przyspieszało gwałtownie, ręce wilgotniały i ogarniał ją chaos. Próbowała powiedzieć „stop” rozbieganym myślom i znaleźć jakieś rozwiązanie, ale nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Jednego była pewna: nie pozwoli dłużej sobą pomiatać. Tylko jak to zrobić? Nadal tego nie wiedziała, a przecież powinna, bo stała już przed drzwiami swojego mieszkania, zza których dochodził zapach smażonej kiełbasy. „Na szczęście Jędrek jest na koloniach — pomyślała z ulgą. — Chociaż trochę zostanie mu oszczędzone. Chociaż trochę”. Nacisnęła klamkę. W kuchni było aż siwo od gryzącego w oczy dymu. On siedział przy stole nad talerzem przypalonej kiełbasy. Nie golił się od kilku dni i pewnie też nie czesał, wzrok miał mętny, tłuste plamy na koszulce, a na nogawce krótkich spodni wypaloną papierosem dziurę. — Dzień dobry — odezwała się oficjalnym tonem, przełamując wstręt, i podeszła do zamkniętego okna. On ciągle zamykał okna. Nawet
w lecie. — Cześć, Krycha, a co ty tak późno? — spytał, mlaskając głośno. W jego głosie nie było pretensji, jedynie zaskoczenie. Czuła jego wzrok prześlizgujący się po jej ciele jak wąż. Teraz! Musi to teraz powiedzieć! Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. — Mam na imię Anastazja. Zakrztusił się herbatą. Opluł stół, kaszląc, łzy ciekły mu z oczu. Gdyby się teraz udusił... Odpędziła od siebie tę myśl. Powiedziała to! Naprawdę to powiedziała! Rzuciła kamyk, który mógł pociągnąć lawinę. Zrobiła to. I nawet głos jej nie zadrżał. Tylko to serce bijące jak dzwon kościelny. Nie chciała, żeby je usłyszał. Ale na szczęście kaszel zagłuszał wszystko. W końcu on przestał się krztusić. Wytarł nos ręką. — Krycha, no co ty... — W jego głosie wyczuła nutę niepewności. — Co ty gadasz? Nie wygłupiaj się. — Mam na imię Anastazja — powtórzyła. — Coś ty sobie, kurwa, wymyśliła! Na głowę upadłaś czy co? Nie odezwała się. Nalała wody do czajnika, włączyła gaz, wsypała herbatę do kubka. Strasznie chciało się jej pić. On przełknął ostatni kawałek kiełbasy i z impetem odsunął talerz. Widelec brzęknął ostrzegawczo. — Gadaj coś wreszcie! No, Kryśka... Zagwizdał czajnik. Anastazja zalała herbatę. Nazwał ją Kryśką, nie Krychą. Wiedziała, że to była z jego strony próba porozumienia. Dawniej, na samym początku, gdy wierzyła jeszcze, że on może się zmienić, czekała na to „Kryśka” jak na zbawienie, a kiedy rzucał jej słowo jak ochłap, karmiła nim nadzieję. Za długo się łudziła. Stanowczo za długo. A później, kiedy straciła nadzieję, zależało jej już tylko na tym, żeby przetrwać. — Mam na imię Anastazja. — Nie odwróciła się nawet, więc nie widziała wyrazu jego twarzy, ale usłyszała szurnięcie krzesła. Mieszała herbatę, żeby zająć czymś ręce. — Pierdolnęło cię?! Cofnęła się, czując na karku jego oddech. — Pachniesz jakoś inaczej. I wystroiłaś się jak na randkę. —
Wyczuła podejrzliwość w jego głosie. — A może ty, kurwa, masz kochanka?! Co? Gadaj! — Mam na imię Anastazja. — Głos miała jeszcze spokojny, ale nogi już drżały. Zawsze bała się krzyku. — Ja ci zaraz przypomnę, jak masz na imię! I kto jest twoim mężem też ci, kurwa, przypomnę! Przycisnął ją do szafki. Jedną rękę wepchnął do stanika, drugą podnosił sukienkę. Próbowała się wyszarpnąć, ale jej opór tylko go podniecał. Dyszał ciężko, wyziewy alkoholu wciskały się w usta i nos Anastazji, żołądek podchodził jej do gardła. W tej szamotaninie któreś z nich strąciło kubek. — Kurwa mać! — Puścił kobietę, żeby zedrzeć z siebie przemoczone wrzątkiem spodnie. Biegnąc po schodach, Anastazja słyszała jeszcze jego przekleństwa. Zatrzymała się za rogiem ulicy. Kolana miała jak z waty, w uszach jej dudniło, z trudem łapała oddech. Nie miała dokąd pójść. Gdyby żyła babcia... Powiedziała kiedyś: „Anastazjo, jeśli będziesz chciała coś zmienić, pamiętaj, że zawsze możesz do mnie przyjść”. Ale ona jeszcze wtedy nie dorosła do zmian. Czekała, aż on się zmieni. Wierzyła w to. Każde jego „Kryśka” pieczołowicie nawlekała na nitkę jak paciorek różańca i modliła się, przesypując te paciorki kanciaste, chropowate, nierówne, a one kruszyły się w jej rękach i nigdy nie mogła tego różańca dokończyć. Za mało ich było. Za mało, żeby wymodlić zmianę. Nie modliła się więc już potem o zmianę, tylko o to, by przetrwać. O jeszcze jeden dzień bez libacji. Bez awantury. Jeszcze ten jeden, Boże... A jeśli się nie da, to żeby chociaż Jędrka nie zaczepiał i mnie do łóżka nie ciągnął, chociaż tyle nam daj! Proszę, Boże, proszę! I żeby się nie wydało. Żeby wstydu przed ludźmi nie było. Tak bardzo starała się, żeby tego wstydu nie było, że teraz nie miała do kogo pójść. Sąsiadki, koleżanki z pracy — zawsze trzymała je na dystans. Co miałaby teraz im powiedzieć? Mama? A po co miała tam chodzić? Żeby usłyszeć raz jeszcze, że takie jest życie — przesrane i do dupy?! Żeby zobaczyć pijanego ojca? Już nie pamiętała, kiedy widziała go trzeźwego. Ciotki? Kuzynki? Więzy krwi i uroczystości rodzinne to jedyne, co je łączyło. Nie miała dokąd pójść...
Ruszyła więc po prostu przed siebie. Szła szybko. W pobliżu domu nie czuła się bezpiecznie. Oblizała wyschnięte wargi. W ustach też miała sucho. No tak, nie zdążyła przecież wypić tej herbaty. Wysupłała z kieszeni pięć złotych i wstąpiła do sklepu po wodę mineralną. Piła ją łapczywie, dużymi haustami, aż ostatnia kropelka lodowatego chłodu spłynęła z butelki do żołądka. To było całkiem przyjemne odczucie. Tak inne od ściskającego żołądek lęku. Anastazja położyła ręce na brzuchu. Przyszło jej do głowy, że to taki gest kobiet w ciąży. Ona też w tym czasie często trzymała tak ręce. Nawet wtedy, gdy brzuch był jeszcze całkiem malutki. Czuła się wtedy trochę bliżej tej drobinki, które rosła sobie w środku... Jej ciało stało się domem. To było niesamowite. Patrzyła na matki z dziećmi i zastanawiała się, czy one kiedyś też odczuwały to tak jak ona. Czy głaskały swoje dzieci przez brzuch, rozmawiały z nimi, opowiadały, jaka jest pogoda i co będzie na obiad, pytały, jak ten obiad smakował, czy bawiły się z maleństwem w berka i w chowanego, kiedy jeszcze było tam w środku, i czy w czasie awantur zasłaniały rękami brzuch, wyobrażając sobie, że zatykają dziecku uszy? Ona tak robiła. Całymi dniami rozmawiała w myślach z dzieckiem, szeptała mu słodkie głupstwa i obiecywała, że nigdy, przenigdy nie pozwoli, żeby ktoś zrobił mu krzywdę. Gdyby wtedy, w ciąży, próbował ją uderzyć, nie darowałaby mu tego. Wtedy gotowa była odejść. Nie miała dokąd, tak samo jak teraz, ale była gotowa. Znalazłaby siłę. Ale w ciąży jej nie bił. Powstrzymywał się. Gdy był wściekły, trzaskał drzwiami i wychodził z domu. Za to nadrobił to później. Pierwszy raz uderzył ją, gdy Jędrek nie miał jeszcze miesiąca. — Zrób coś wreszcie z tym bachorem, żeby się nie darł! Spać nie daje! — krzyczał, kiedy dziecko budziło go płaczem. Jędrek miał kolkę i często płakał. Dni bywały znośne, ale noce nie do wytrzymania. Anastazja godzinami nosiła go na rękach, kołysała, masowała brzuszek, ale to wszystko niewiele pomagało. Zmęczone płaczem dziecko przysypiało na chwilkę i zaraz budziło się znowu. Zdarzało się, że i on próbował zająć się Jędrkiem. Huśtał go w wózku albo na rękach, najpierw delikatnie, a potem mocno, coraz mocniej, bo
niemowlę nie przestawało płakać, wreszcie zaczynał trząść nim tak, że Anastazja obawiała się, że zrobi dziecku krzywdę, więc zabierała je, a wtedy on wyładowywał złość na niej. A potem znowu mówił do niej „Kryśka”, czasami nawet herbatę jej zrobił, a ona chwytała się tych słów i gestów jak koła ratunkowego. Była wtedy tak strasznie zmęczona tymi nieprzespanymi nocami i ciągłym napięciem. — Pani musi odpocząć — mówił lekarz, a ona potulnie kiwała głową, wiedząc, że na odpoczynek nie ma żadnych szans. Kręciło jej się w głowie i zdarzało się, że zasypiała na stojąco. Miała anemię i jeszcze coś tam (nie zapamiętała słów lekarza, ważne, że przepisał na to coś leki), ale przede wszystkim miała mnóstwo obowiązków i znikąd pomocy. I chaos w środku. I już nie miała siły na zmianę. Nie dotrzymała słowa. Obiecała przecież swojemu dziecku, że nigdy, przenigdy nie pozwoli, by ktoś zrobił mu krzywdę, i nie dotrzymała słowa. Nauczyła syna potulności, nie dumy. Nauczyła go, jak stawać się niemal przezroczystym, żeby nie drażnić ojca, jak przemykać się pod ścianami i ulegać dla świętego spokoju. Nauczyła go, jak dać się stłamsić. Skrzywdziła własne dziecko. Nagły przypływ poczucia winy niemal obezwładnił Anastazję. Do głowy cisnęły się wspomnienia różnych sytuacji, kiedy mogła... powinna... nie zrobiła... zrobiła nie tak... Sytuacji, w których trzeba było zachować się inaczej, a wtedy może dzisiaj byłaby w innym punkcie. I Jędrek też byłby inny. I wobec tego wszystkiego, czego nie zrobiła i co zaniedbała, fakt, że wreszcie teraz postanowiła coś zmienić, wydawał się jej mało istotny. Bo przecież co się stało, to się nie odstanie, życia nie da się cofnąć, a Jędrek nie będzie miał innego dzieciństwa. To już minęło. Kręciła się na karuzeli poczucia winy jak chomik, coraz szybciej i szybciej, nie umiejąc zatrzymać się ani na moment. Dźwięk komórki zaskoczył ją. Z Jędrkiem zazwyczaj porozumiewali się esemesami. Bardzo rzadko ktoś do niej dzwonił. Nieznany numer. „Może coś się stało Jędrkowi?” — przeleciało jej przez głowę, kiedy naciskała klawisz. — Słucham? — Głos jej drżał, a wyobraźnia podsuwała wizję karetki, która na sygnale wiezie jej dziecko do szpitala, bo...
— Anastazja?! To naprawdę ty?! Poznajesz mnie? To ja, Maja! — Maja? — Wizja karetki znikła, ustępując miejsca obrazowi dziewczynki z łobuzerskimi iskierkami w zielonych oczach. Ciekawe, czy dalej robiły się jej dołeczki w policzkach. — Tak się cieszę! Wreszcie cię znalazłam! — Chciałaś mnie znaleźć? — No pewnie! Ale ci ludzie, którzy mieszkali w waszym dawnym mieszkaniu, nie wiedzieli, gdzie się przeprowadziliście. A ty zawsze byłaś taka tajemnicza. Na pewno ciągle miała te dołeczki. I te łobuzerskie iskierki też. Chciała ją odnaleźć... Maja jej szukała... — No, czemu nic nie mówisz? Co u ciebie? — Mam męża pijaka i czternastoletniego syna. Wepchnęłam własne dziecko w gówno, od którego chciałam uciec. Nie poszłam do ogólniaka. Jestem sprzątaczką. — Powiedziała to wszystko jednym tchem i poczuła ulgę. Jeśli Maja uzna, że w takim razie nie warto było jej szukać, to trudno. Anastazja nie zamierzała więcej niczego ukrywać. — A co u ciebie? W słuchawce panowała cisza. „Pewnie Maja zastanawia się, jak teraz zgrabnie zakończyć rozmowę — pomyślała z goryczą Anastazja — i co ma w takiej sytuacji powiedzieć córce”. — U mnie? — Maja mówiła teraz zupełnie innym tonem niż przed chwilą. — Mam męża, który prawie cały czas jest za granicą, córkę, którą już poznałaś, i duży dom, w którym zawsze znajdzie się miejsce dla mojej przyjaciółki i jej dziecka, jeśli będzie taka potrzeba. W słuchawce znowu zapanowała cisza. — No, czemu nic nie mówisz? — zapytała Maja po dłuższej chwili. — Bo... bo... — Anastazja z trudem wydobywała głos ze ściśniętego gardła — ...bo zawsze byłam z tym wszystkim sama. — Ostatnie słowa rozpłynęły się we łzach. — Nie... mogę z tobą rozmawiać... — wyszlochała w słuchawkę. — Chcę przestać płakać, ale nie mogę... — To płacz, Anastazjo, płacz... — Głos Mai był teraz ciepły,
kojący, jakby śpiewała kołysankę. — Płacz, jeśli tego potrzebujesz... — Spieprzyłam życie! Nie tylko sobie! Spieprzyłam też życie swojemu dziecku! Jestem beznadziejna! — Beznadziejna? Anastazjo, czy ty wiesz, ile dla mnie znaczysz? Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale doskonale pamiętam ten moment, kiedy powiedziałaś mi, że twój tata pije. Wiem, ile cię to kosztowało. Ja wyznałam swoją tajemnicę, wierząc, że to coś zmieni. Ty... zrobiłaś to dla mnie. Jesteś moim wzorcem przyjaźni, Anastazjo. Wszystkie bliższe znajomości mierzę miarą tego, co wydarzyło się między nami. A życie na szczęście się jeszcze nie skończyło. Zawsze można coś zmienić. Przed dłuższą chwilę w słuchawce słychać było tylko płacz. — Anastazjo, wracam za tydzień, we wtorek rano i jeszcze tego samego dnia możemy się spotkać. Jeśli chcesz oczywiście. — Chcę... bardzo... — A jak będziesz miała ochotę pogadać, to puść mi strzałkę, oddzwonię. Umówiły się w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. — Tylko nie zgiń mi znowu na kilkanaście lat — powiedziała jeszcze Maja na pożegnanie. „Tylko nie zgiń mi znowu na kilkanaście lat... nie zgiń mi... nie zgiń...” — Anastazja szła rozgrzanymi ulicami, powtarzając sobie w myślach te słowa, które brzmiały jak najpiękniejsza muzyka. Dzień już się kończył, ale wieczór nie przyniósł ukojenia zmęczonemu upałem miastu. Betonowe chodniki i mury oddawały nagromadzone wcześniej ciepło. Anastazja zwilżyła językiem słone od potu i łez wargi. W kiosku na rogu kupiła chusteczki i jeszcze jedną wodę mineralną. Obmyła twarz, mokrą chusteczką schłodziła kark, wypiła resztę wody i szła dalej, a jej sandałki wystukiwały rytmicznie: „Tylko nie zgiń mi znowu na kilkanaście lat... nie zgiń mi... nie zgiń...”. Wsłuchiwała się w te słowa z niedowierzaniem, przyglądała się im z czułością, otulała się nimi jak miękkim pledem, aż wreszcie znalazła dla nich miejsce w sercu, miejsce specjalne, wyjątkowe, a one zadomowiły się tam i teraz słyszała je też w rytmie swojego serca. I w melodii płynącej gdzieś z radia, i w dźwięku dzwonów, które właśnie odezwały się na kościelnej wieży. I już nic nie było w stanie ich zagłuszyć. I nic
nie było w stanie odebrać im mocy. I dlatego kiedy Anastazja na słupie ogłoszeniowym zobaczyła plakat Niebieskiej Linii, nie zastanawiając się nawet, wystukała podany tam numer. * — Cześć, Weroniko. — Cześć, mamo... — Weronika nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. To był ich pierwszy kontakt, pierwsza rozmowa telefoniczna po tej wizycie mamy, w czasie której tyle się wydarzyło... Nie mogło być już między nimi tak samo jak przedtem, ale jak będzie, tego jeszcze Weronika nie wiedziała. Bo to przecież zależało od nich obu. A wtedy, gdy rozmawiały, Weronika miała nieśmiałą nadzieję, właściwie cień nadziei, do którego nawet nie chciała przyznać się przed samą sobą, ale po tych wszystkich słowach, które wykrzyczały i wyszeptały do siebie, wydawało się jej... ona sama by tak zrobiła, gdyby usłyszała to, co usłyszała mama, więc myślała, że mama też... Ale mama nie przyszła do Piwnicy. Co prawda spieszyła się na konferencję, odwiedziła Weronikę tylko przy okazji, bo ta konferencja miała zaraz się zacząć, nie było więc czasu, naprawdę nie było czasu, i niby Weronika rozumiała to wszystko, tylko że... w głębi duszy został jakiś osad. Bo gdyby mama chciała przyjść do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, gdyby jej na tym zależało, to chociaż wspomniałaby o tym. Albo zapytałaby o Piwnicę. Ale nie powiedziała nic i Weronika nie wiedziała, czy mama nie zrozumiała, czy też zlekceważyła jej wyznanie. I dlatego nie wiedziała, jak się teraz zachować. — Wiesz, Weroniko, niedługo mamy trzydziestą rocznicę ślubu. Do tej pory jakoś specjalnie nie obchodziliśmy rocznic, nawet tych okrągłych, ale teraz chcielibyśmy zaprosić kilka osób, no, właściwie raczej kilkanaście, spotkać się z nimi w jakimś fajnym miejscu i pomyślałam... pomyślałam o twojej Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Czy na dwudziestego dziewiątego września możemy zarezerwować miejsca? Weronika nie mogła wydobyć głosu. Przeszkadzała jej ogromna gula w gardle, która nagle pojawiła się nie wiadomo skąd.
— Hej, Weroniko, jesteś tam? — Jestem, mamo. Jestem. — Musiała po raz drugi powtórzyć to słowo, żeby naprawdę zdać sobie sprawę, że jest. I to jest jakoś inaczej niż do tej pory, bardziej... pełniej... — Tak, oczywiście, że będą miejsca. Dla ciebie zawsze... — Głos Weroniki się załamał, ale mama chyba tego nie zauważyła, bo coś tam u niej się działo, ktoś coś mówił, trzaskały drzwi... — Weroniko, przepraszam cię, ale muszę kończyć. Zadzwonię później. Do widzenia, córeczko. Mama odłożyła słuchawkę, a Weronika jeszcze długo z niedowierzaniem wpatrywała się w swój telefon. „Córeczko...” — wciąż słyszała te słowa wypowiedziane głosem mamy, ale jakimś takim innym tonem niż zwykle... „Córeczko...” — przecież chyba musiała słyszeć to słowo z jej ust już wcześniej, przecież przez tyle lat mama musiała kiedyś tak do niej się zwrócić... chyba. Ale Weronika nie mogła sobie przypomnieć ani jednego takiego momentu. Czuła się, jakby usłyszała to „córeczko...” pierwszy raz. Co jeszcze mama mówiła? Że chce zrobić rodzinną imprezę w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem?! „W jakimś fajnym miejscu” — powiedziała. To znaczy, że uznała Piwnicę za fajne miejsce?! Ale przecież nigdy w niej nie była. I zaraz w ślad za zdziwioną radością pojawił się lęk. A jeśli im się nie spodoba? Jeśli rodzice przyjdą, zobaczą i... nie zrozumieją? * — Dzień dobry, pani Weroniko. Znajdzie się dla mnie jakaś robota? — Andrzejku, ale jesteś opalony! Wyobraź sobie, że właśnie myślałam o tobie. — Pani myślała o mnie? — Oczy Andrzejka zaokrągliły się ze zdziwienia. — Ale... dlaczego? Zrobiłem coś źle? — No coś ty, Andrzejku! — I znowu ta ledwie uchwytna zmiana mimiki: rozluźnienie mięśni trwające zaledwie moment. Jak zawsze, gdy mówiła do niego „Andrzejku”. Weronika zauważyła to już dawno i dlatego, kiedy się tylko dało, wplatała jego imię w rozmowę, oczywiście jedynie wtedy, gdy nikt inny tego nie słyszał. — A co ty niby miałbyś
źle zrobić? Dawno nie zaglądałeś do Piwnicy, więc po prostu zastanawiałam się, co się u ciebie dzieje. — Pani zastanawiała się, co się u mnie dzieje? Naprawdę? Myślała pani o mnie tak bez powodu? Nie dlatego, że narozrabiałem czy coś? Z czymś się to Weronice kojarzyło. Z jakąś podobną sytuacją. I ta reakcja Andrzejka... Kogoś jej to przypominało, ale nie potrafiła sobie uzmysłowić kogo. Spojrzała mu w oczy. — Po prostu o tobie myślałam, Andrzejku, i już. Zamrugał szybko kilka razy, poprawił krzesło, chociaż stało prosto, potem drugie. — To co, znajdzie się dla mnie dzisiaj jakaś robota? — Okna na zapleczu przydałoby się umyć — stwierdziła Weronika. — Nie masz pojęcia, jak sanepid czepia się o najmniejszy pyłek — dodała, żeby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń chłopaka, bo okna były prawie czyste. — Byłem nad morzem — poinformował Andrzejek, kiedy okna już lśniły, a on, siedząc przy bufecie, popijał kupioną za zarobione przed chwilą pieniądze colę. Weronika chętnie poczęstowałaby go colą, zresztą nie tylko colą, ale Andrzejek nie chciał przyjmować poczęstunku. Był dumny z tego, że ma własne pieniądze i sam może za siebie płacić. Jak prawdziwy gość. Jak wszyscy klienci, którzy przychodzili do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. I tylko kiedy Weronika stawiała na bufecie miseczkę orzeszków i konspiracyjnym szeptem mówiła: „Pomóż mi, bo sama wszystkiego nie zjem”, Andrzejek dawał się skusić. Najpierw sięgał do miseczki nieśmiało, brał po jednym, najwyżej po dwa orzeszki, a potem, gdy się zagadał i zapomniał, chwytał je całą garścią. Bo Andrzejek bardzo lubił orzeszki. Ziemne, laskowe, włoskie, nerkowce, słone, w papryce, w karmelu i w czekoladzie — wszystkie. Dlatego Weronika starała się zawsze mieć jakieś w zapasie. — Byłem na kolonii w Kołobrzegu. Dlatego nie przychodziłem — wyjaśnił Andrzejek. — Jak ja dawno nie widziałam morza — westchnęła Weronika, wycierając bufet. — A to dla pani, proszę. — Nieco zakłopotany Andrzejek podał
Weronice papierową torebkę w kwiaty. Z wnętrza torebki wyglądał śmieszny ludzik z kamyków. Przypominał UFO albo żabę. — Sam go zrobiłem. I kamyki też sam zbierałem na plaży. Szukałem najładniejszych. — Cudny. — Weronika postawiła sobie ludzika na dłoni i oglądała go uważnie. — I tak fajnie się uśmiecha. Dzięki. Dzięki bardzo, Andrzejku. Musimy mu teraz znaleźć jakieś miejsce. O, myślę, że tu będzie się czuł dobrze. — Postawiła ludzika na półce nad bufetem, obok miniaturowego mosiężnego czajniczka. — Będzie tu stał? Naprawdę? — A co, nie pasuje? — Tak... Nie... Nie wiem... Pasuje chyba... — Andrzejek sam nie bardzo wiedział, co mówi. Widok jego dzieła na honorowym miejscu, na półce nad bufetem, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć, oszołomił go zupełnie. — To znaczy, że się pani podoba? — No pewnie, że mi się podoba, przecież już ci mówiłam! — zaśmiała się Weronika. — Czy pani myśli, że... taki ludzik... że taki ludzik to... — Dźwięk dzwoneczka nad drzwiami spłoszył chłopaka. Weronika bardzo lubiła Paulę i jej córkę Korę, ale żałowała, że weszły akurat w tym momencie. — Andrzejku, wrócimy do tego potem, dobrze? Chłopak mruknął coś pod nosem, co Weronika odczytała jako „nie warto”, więc gorączkowo zastanawiała się, jak go zatrzymać. — Słuchaj, a masz jeszcze chwilę czasu? — spytała i, nie zajmując się interpretacją kolejnego mruknięcia, dodała: — Bo mógłbyś posprzątać w szafkach, jeśli chcesz, oczywiście. Wiesz, tam gdzie trzymamy talerze. — OK. — Andrzejek zniknął na zapleczu. — Cześć, Weroniko! — W głosie Pauli nie było dzisiaj słychać tego zmęczenia, które towarzyszyło jej zazwyczaj. — No cześć, dziewczyny. — Weronika spojrzała na Korę, która jak zwykle stała w wejściu, lustrując wnętrze kawiarni. Uważnie, szczegół po szczególe sprawdzała, czy nic się nie zmieniło, liczyła stoły, krzesła, oglądała kolaże na ścianach. To był jej stały rytuał.
— Właściwie czasu mamy niewiele, ale wiesz, że Kora nie ominie twojej Piwnicy. Musiałabym ją chyba wołami ciągnąć, a wrzask byłby na całe miasto. Weronika wiedziała. I wiedziała też, że Kora nie znosi żadnych barów, restauracji, kawiarni, nawet ulubionymi czekoladowymi lodami nie da się jej skusić, żeby usiadła w takim miejscu, więc chociaż Paula czasami miałaby ochotę odpocząć od gotowania i zjeść obiad gdzieś poza domem, nie ma na to szans. Chyba że u swojej mamy, która mieszka niedaleko Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. I właśnie jakiś czas temu, gdy Paula z córką przechodziły tędy, wracając z obiadu, Kora zapatrzyła się w szyld Piwnicy. Stała przed nim chyba z piętnaście minut, nie chcąc iść dalej, a gdy Paula zaproponowała, żeby weszły do środka, o dziwo nie zaprotestowała. Weronika dobrze pamiętała to pierwsze spotkanie. Kilkuletnia dziewczynka o jasnych włosach związanych w kitki stanęła w wejściu tak jak dziś i ogromnymi niebieskimi oczami lustrowała wnętrze Piwnicy, a matka — drobna blondynka o oczach przypominających oczy córki i rysach twarzy, w których kryło się jakieś cierpienie, obserwowała ją w napięciu, próbując zachęcić, żeby usiadła przy stoliku. I w końcu, najwyraźniej ku zdziwieniu matki, dziewczynka usiadła, ale dopiero wtedy, gdy już wszystko dokładnie obejrzała. Kobieta zamówiła dla niej czekoladowe lody, a dla siebie kawę. — Jakąś dobrą, niech mi pani coś poleci, proszę — powiedziała, a Weronika stojąc przed półkami zastawionymi szklanymi słoiczkami z kawą, wahała się przez chwilę, zanim wybrała Santos, ale gdy wsypywała ją do ekspresu, nie miała już żadnych wątpliwości: do tej kobiety i do tej chwili najbardziej pasowała łagodna Santos o głębokim aromacie. Przyrządziła z niej cappuccino i posypała mleczną piankę odrobiną cynamonu. Pod wpływem impulsu dodała go również do lodów dziewczynki. — O, cynamon! — ucieszyła się kobieta. — Kora przepada za cynamonem. Ja zresztą też. I jedna, i druga zaczęły właśnie od cynamonu. A potem całą uwagę dziewczynki pochłonęły lody, natomiast matka prawie nie spuszczała wzroku z córki. Siedziała sztywno wyprostowana, gotowa w każdej
chwili zerwać się z krzesła, gdyby... no właśnie — gdyby co? Tego Weronika nie wiedziała, ale czuła, że to coś związane jest z dzieckiem. Ale nic szczególnego się nie wydarzyło. Córka zjadła lody, matka wypiła kawę i wyszły. Jeszcze jedna rzecz zwróciła uwagę Weroniki: przez cały czas dziewczynka nie powiedziała ani słowa. Zjawiły się znowu po kilku dniach i wszystko odbyło się tak samo. Znowu mała wodziła wzrokiem po pomieszczeniu, zanim usiadły przy tym samym co poprzednio stoliku, znowu matka zamówiła lody czekoladowe dla córki i kawę dla siebie, wybór gatunku kawy pozostawiając Weronice, tylko że tym razem Weronika podała Colombia Supremo bez mleka. I znowu kobieta cały czas była czujna, a dziewczynka nie powiedziała ani słowa. Przy trzeciej wizycie, gdy Weronika podeszła do stolika, by przyjąć zamówienie, mała nieśmiało dotknęła jej miedzianych bransoletek. — Podobają ci się? — zagadnęła Weronika, przykucając przy krześle dziewczynki. Dziewczynka nie odpowiedziała. Bawiła się bransoletkami na ręce Weroniki, poruszała nimi, słuchając ich dźwięku, wodziła palcem po wygrawerowanych wzorach. — Kora, daj pani spokój — powiedziała matka. Dziewczynka nie zareagowała. Tak jakby w ogóle nie słyszała tych słów. — Spokojnie, niech sobie Kora poogląda. Ja mam czas. Rzeczywiście Weronika nie musiała się spieszyć, bo Kora i jej mama były tego przedpołudnia jedynymi klientkami. Kobieta cały czas czujnie obserwowała córkę. Weronika miała wrażenie, że na coś czeka i czegoś się obawia. Tymczasem dziewczynka bawiła się jeszcze chwilę, aż nagle zostawiła bransoletki, wyjęła kilka kredek z pojemnika i już po chwili cały karton leżący na stole pokryty był plątaniną granatowych i czerwonych spiralnych linii. I to właśnie wtedy, gdy Kora tak zapamiętale rysowała, po czym, zapełniwszy jeden karton, przeniosła się z rysowaniem do innego stolika, Weronika usłyszała opowieść Pauli. O Korze, która nie mówi,
chociaż słuch i narządy mowy ma w porządku. O ojcu Kory, który zostawił je, gdy lekarz zdiagnozował u dziewczynki zaburzenia integracji sensorycznej z podejrzeniem autyzmu. I o Pauli, która nie umie przewidzieć, co córce przyjdzie do głowy, i nie może znieść ludzkich spojrzeń, gdy Kora w sklepie rzuca się na podłogę i wrzeszczy, bo coś się jej nie podoba. O bezsilności i poczuciu winy. O ciągłym napięciu. O bezsennych nocach pełnych obaw. I o lęku, że kiedyś tego nie wytrzyma. Że zwariuje. I co wtedy będzie z Korą? I że chciałaby wreszcie trochę wyjść do ludzi. Że po tym wszystkim odsunęła się od nich. I że tak do końca nie wiadomo, co Korze jest, bo jedni lekarze i psychologowie mówią, że to autyzm, a drudzy, że raczej nie, i właściwie nie wie już, komu wierzyć. I czasami Paula jest już tym wszystkim tak strasznie zmęczona, bo terapia psychologiczna, logopedyczna, basen i jeszcze spotkania z pedagogiem; efekty jakieś są, to prawda, ale niewielkie. I że tak bardzo chciałaby, żeby Kora wreszcie coś powiedziała. Cokolwiek. Chociaż jedno słowo. I są takie chwile, kiedy wydaje się, że to słowo jest tuż-tuż, że Kora ma je na końcu języka, ale coś ją powstrzymuje. W końcu Paula rozpłakała się, a Weronika zrobiła jej czarną herbatę z imbirem i pomarańczą. Nie zapytała nawet, czy chce herbatę, tylko po prostu postawiła przed nią parujący dzbanek i filiżankę. I wtedy Paula zaczęła płakać jeszcze bardziej, bo tak dawno nikt jej nie zrobił herbaty. U mamy piła zawsze kawę. A Wojtek (ojciec Kory) dawniej przynosił jej herbatę do łóżka, a teraz jest sama i sama musi się troszczyć o wszystko, a on nawet dziecka nie odwiedza. Kiedyś zobaczył je obie na ulicy i chyba myślał, że go nie zauważyły, bo przeszedł na drugą stronę. Nie, wcale nie chciałaby, żeby wrócił, nie umiałaby już mu zaufać, zresztą on ma teraz kochankę i małe dziecko, ale z Korą przecież mógłby się czasami spotkać. A Paula nie tęskni wcale za nim, tylko już nie może znieść tej samotności i tak bardzo chciałaby, żeby jakiś fajny facet pojawił się wreszcie w jej życiu. Kora zapełniała rysunkami już trzeci karton, a one siedziały przy tej pomarańczowo-imbirowej herbacie. Tak się złożyło, że były same w Piwnicy i nikt nie zakłócał im spokoju. Kora spokojnie mogła sobie rysować, a Paula płakać do woli. Płakała więc, a Weronika podsuwała
jej chusteczki i słuchała słów raz po raz przerywanych szlochem. Od tej pory zaglądały tu często. Zawsze kiedy wracały od babci, wpadały do Piwnicy choć na chwilę. Paula częstowała Weronikę jakimiś domowymi smakołykami przyrządzonymi przez mamę, a Weronika zbierała dla Kory pudełka od zapałek, które dziewczynka kolekcjonowała i tworzyła z nich różne budowle jak z klocków. Nie dlatego, że nie miała klocków. Miała. Ale wolała pudełka. Weronika widziała zdjęcia tych konstrukcji, które zajmowały pół pokoju Kory i były od niej wyższe. — No to co dla was dzisiaj, dziewczyny? — spytała Weronika. — Mam pyszne cynamonowe ciasteczka, mama rano upiekła, zrób jakąś pasującą do nich kawę. — A dla ciebie, Koro? Na co masz ochotę? — Weronika zwróciła się do dziewczynki. Zawsze ją pytała, a Kora tylko czasami pokazywała, czego chce, a najczęściej w ogóle nie reagowała. Tym razem zupełnie zignorowała Weronikę. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w Andrzejkowego ludzika. — Daj jej małe lody czekoladowe z bitą śmietaną — zadecydowała za córkę Paula. Weronika podała Pauli talerzyk na ciasteczka i zakrzątnęła się przy ekspresie. Kiedy po chwili wróciła z kawą i z lodami, Kora nadal stała zapatrzona w figurkę z kamyków. — Ładny ten ludzik, prawda? — spytała Weronika, przechodząc obok niej, a widząc wyglądającego z zaplecza Andrzejka, dodała, wskazując na niego: — Zobacz, to Endrju zrobił tego ludzika. Sam. I sam zbierał te kamyki na plaży. Kora nie zareagowała. Paula czujnie obserwowała córkę. — Wiesz — zwróciła się do Weroniki — kiedy byłyśmy nad morzem, tuż przy zejściu na plażę codziennie mijałyśmy nieczynny sklep z pamiątkami. Podobno właściciel umarł tuż przed sezonem. W tym sklepie była cała wystawa podobnych ludzików i Kora zawsze się tam zatrzymywała. Czasami specjalnie wybierałam inne zejście, żeby ominąć to miejsce. Bo Kora potrafiła patrzeć na tę wystawę i patrzeć. Trudno ją było odciągnąć. I za każdym razem szarpała klamkę sklepowych drzwi, sprawdzając, czy otwarte.
— Pewnie ten ludzik przypomina jej wakacje — powiedziała Weronika, wyciągając rękę po talerzyk z ciasteczkami, żeby poczęstować Andrzejka. — Dziękuję. Pyszne. Mogę jej zrobić takiego ludzika — oznajmił Andrzejek, wyjmując z kieszeni kilka wygładzonych przez morze kamyków. — Tylko że klej i oczka mam w domu. Kora pociągnęła Weronikę za spódnicę i wskazała półkę nad bufetem. — Lu... dzik... Lu... dzik... — Słowa wydobywały się z trudem, jakby pokonywały po drodze jakieś niewidoczne bariery. — Lu... dzik... Filiżanka wypadła Pauli z rąk i dźwięk tłuczonej porcelany zagłuszył ostatnie słowo Kory. Weronika sięgnęła po figurkę i podała ją dziewczynce. Kora kołysała ją na dłoni, Paula płakała, a Andrzejek patrzył na to wszystko zdziwiony, nie rozumiejąc, co się dzieje. — Kora do tej pory nie mówiła. To jej pierwsze słowa w życiu — wyjaśniła Weronika. — A wszystko dzięki twojemu ludzikowi. — Naprawdę? Ta dziewczynka nie umiała mówić? Wcale nie mówiła? Ani słowa? — Naprawdę. Ani słowa. Kora z ludzikiem w ręku podeszła do stolika. Patrzyła to na ustawione jeden na drugim kamyki, to na trzymanego w ręku ludzika. — Mogę ci zrobić takiego ludzika — powiedział przejęty Andrzejek. Z wrażenia poczerwieniały mu nawet uszy. — Przyniosę ci go jutro, bo nie mam tu kleju. Dobrze? — Ludzik — powtórzyła Kora, nie zwracając uwagi na słowa chłopaka. Paula uśmiechała się przez łzy. Weronika pociągnęła Andrzejka na zaplecze. — Chodź. Dajmy im chwilkę. Niech pobędą sobie razem. — Ale, pani Weroniko, dlaczego ta Kora nie mówiła? Przecież ona jest duża. I jak to się stało, że nagle zaczęła mówić? Co ma do tego mój ludzik? — Kora ma pięć lat. A dlaczego nie odzywała się tak długo? Któż to wie... — Weronika zamyśliła się na moment. — Ludzie noszą w sobie różne tajemnice. Może nie mogła, a może nie chciała... Chodziła do
logopedy, do psychologa, różni ludzie próbowali ją skłonić do mówienia. A tymczasem udało się to twojemu ludzikowi. Musiała dostrzec w nim coś niezwykłego... Niesamowite! Możesz być dumny, Andrzejku. — Pani Weroniko... To ja jutro przyniosę takiego samego ludzika dla Kory... A jeszcze jednego... sam nie wiem... — Andrzejek zaczerwienił się jeszcze bardziej. — No dobrze, już powiem... bo u nas w klasie jest taka dziewczyna... inna niż wszystkie... książki czyta i w ogóle... nie zajmuje się głupotami ani plotkami, nie patrzy, jak kto się ubiera... — Patrząc na Andrzejka, Weronika poczuła się nagle, jakby znowu miała piętnaście lat i wybierała się na pierwszą randkę... — I ja chciałbym... chciałbym dla niej... no, zrobić takiego ludzika, tylko nie wiem, czy jej się spodoba. A pani jak myśli? Bo pani też jest dziewczyną i w ogóle... Tak bardzo chciałaby go zapewnić, że się spodoba; że spodoba się jej i ludzik, i Andrzejek. I tak bardzo pragnęła, żeby tak było. Żeby ta dziewczyna dostrzegła w jego oczach to, co teraz widziała Weronika. Ale przecież takiej pewności nie mogła mieć. Czasami potrafiła odgadnąć takie rzeczy. Ale teraz nie. — Jeśli nie spróbujesz, nigdy nie będziesz wiedział. — No tak... — westchnął Andrzejek. — No tak... To ja już pójdę. Do widzenia. Przyjdę jutro. Z ludzikiem. — Powodzenia, Andrzejku. — Weronika posłała mu ciepły uśmiech. — Jutro przyniosę ludzika. Do widzenia — rzucił Andrzejek, przechodząc obok stolika Pauli i Kory. — Nie zapomnisz? — Paula zwróciła się do Andrzejka. — To dla niej bardzo ważne. — Przecież obiecałem — obruszył się Andrzejek. — Przepraszam. I dziękuję. Tak bardzo ci dziękuję. Wiesz, to były pierwsze słowa, które Kora powiedziała w życiu. — Nie ma za co, proszę pani. Pani Weronika opowiedziała mi o Korze. Bardzo się cieszę. — Andrzejek zmieszał się, widząc łzy w oczach kobiety. Głupio mu było, kiedy ktoś przy nim płakał. Szczególnie ktoś dorosły. — Muszę już iść. Do widzenia.
— Do widzenia. — Odprowadzając chłopaka spojrzeniem, Paula pomyślała, że różnie wyobrażała sobie anioły, ale tak chudy i pryszczaty anioł nigdy nie przyszedł jej do głowy... * I tym razem Anastazja zamówiła herbatę. Właściwie to miała ochotę na kawę, ale Piwnica pod Liliowym Kapeluszem kojarzyła się jej z herbatą. Tak się spieszyła na to spotkanie, że przyszła prawie piętnaście minut przed czasem i teraz czekała na Maję, bawiąc się kredkami stojącymi w pojemniku na stole. Wybrała pomarańczową i sięgnęła po serwetkę. „Tylko nie zgiń mi znowu na kilkanaście lat”. Zanim Maja zdążyła przyjść, słowa te napisane wielokrotnie wszystkimi kolorami i ozdobione najprzeróżniejszymi ornamentami wypełniały już kilka serwetek, a Anastazja ciągle nie mogła się na nie napatrzyć. Czytając, czuła je jeszcze bardziej... Te słowa towarzyszyły jej cały czas, dodawały sił; to dzięki nim od razu po telefonie do Niebieskiej Linii poszła do punktu konsultacyjnego i po rozmowie z panią psycholog zdecydowała się na terapię grupową. Podjęła taką decyzję, choć ta cała terapia wydawała się jej jakaś dziwna, bo nie mogła sobie wyobrazić, żeby przy obcych ludziach mówić, co się dzieje w jej własnym domu. Jednak pani psycholog (zresztą całkiem sympatyczna babeczka) wytłumaczyła Anastazji, że to ważne, żeby wreszcie przełamać ten zamknięty krąg i wyjść do ludzi. I zobaczyć, że nie ona jedna jest w takiej sytuacji, że nie ona jedna się wstydzi, i pogadać w grupie o tym wszystkim, pomyśleć wspólnie, bo razem zawsze łatwiej. I można za siebie nawzajem trzymać kciuki. To dzięki słowom Mai, zapisanym teraz na serwetkach i ukrytym skrzętnie w torebce, wystarczyło Anastazji odwagi, żeby oznajmić mu, że dłużej nie zamierza znosić takiej sytuacji, że skontaktowała się z Niebieską Linią, ma Niebieską Kartę, zgłosiła się na terapię, a jeśli on też by chciał, to może go umówić z odpowiednią osobą, i że jeśli próbowałby kiedykolwiek zrobić krzywdę jej lub Jędrkowi, to ona od razu dzwoni na policję. Warto było to powiedzieć już choćby po to, żeby zobaczyć jego
minę. Jakby wcale jej nie znał. Jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu. Patrzył na jej twarz i sukienkę. Na ufarbowane włosy i kolczyki. Przedtem nie nosiła kolczyków i nie patrzyła mu prosto w oczy. — Masz kochanka? — spytał nagle. — Nie mam — odpowiedziała, nie spuszczając z niego wzroku. — Nie wierzę ci, kurwa, nie wierzę! — walnął pięścią w stół, aż zadźwięczały kubki. Drgnęła, ale dalej stała wyprostowana. Nie tłumaczyła się. Dużo ją to kosztowało. Bardzo dużo. Ciało gotowe było do ucieczki, ale powstrzymała je siłą woli. — Bo gdybyś miała... kurwa, gdybyś miała, to... — Nie dokończył. Wychodząc z kuchni, przewrócił krzesło i trzasnął drzwiami. Zamknął się w pokoju i siedział tam przy włączonym telewizorze, a Anastazja otworzyła okno i oddychała wieczornym, letnim powietrzem. Oddychała tak głęboko, że aż zakręciło jej się w głowie od nadmiaru tlenu, który wypłukiwał lęk z jej ciała. I z myśli go wypłukiwał. I z duszy. Pogrążona w myślach Anastazja nie usłyszała dzwoneczka i dostrzegła Maję dopiero wtedy, gdy przyjaciółka stanęła przy jej stoliku. Maja przez te lata zaokrągliła się odrobinę — i dobrze, bo kiedyś była strasznie koścista. Zmieniła też kolor włosów. Odrobinę. Ten nowy miedziany odcień ładnie współgrał z kolorem jej oczu. I nie miała ani śladu trądziku (nigdy nie był nasilony, ale Maja tak strasznie się nim kiedyś przejmowała). Za to w okolicach oczu pojawiły się drobne kurze łapki, prawie niewidoczne, ale z pewnością nie dla perfekcjonistki Mai. „Ciekawe, czy się nimi tak przejmuje jak kiedyś pryszczami” — pomyślała Anastazja. Ale poza tymi niewielkimi zmianami była to ta sama Maja — roześmiana, z dołeczkami w policzkach i łobuzerskim błyskiem w oku. — Anastazjo, tak się cieszę! Nie mogłam się doczekać tego spotkania! Wreszcie się znalazłaś! — Ściskała ją, obejmowała, poklepywała po plecach, śmiała się i w tej jej radości wszelkie obawy Anastazji, że Maja rozczaruje się nią albo że rozczarują się obydwie, rozpłynęły się zupełnie. Przez moment poczuła się tamtą Anastazją sprzed lat, która planowała, że pójdzie z Mają do liceum, wierzyła w
księcia z bajki i w żyli długo i szczęśliwie... — Masz pozdrowienia od mojej córki. Wiesz, jak Nastka była przejęta tym waszym spotkaniem? Od razu do mnie zadzwoniła. Wprost nie mogła uwierzyć, że naprawdę cię spotkała. Jesteś dla niej legendą. I powiedziała, że koniecznie muszę cię do nas zaprosić, a wtedy ona upiecze dla ciebie orzechowe ciasteczka, a robi je naprawdę pyszne, mówię ci. Co pijesz? — spytała, zaglądając w filiżankę Anastazji. — Herbatę. — A ja poproszę kawę. Jakąś dobrą. Ze śmietanką. I może jeszcze coś słodkiego, ale to później. Najpierw kawę. — Maja odprowadziła Weronikę spojrzeniem. — Ciekawa postać. Chciałabym ją namalować. I w ogóle fajne miejsce. Nigdy tu nie byłam. — A ja... — zaczęła Anastazja i zanim Weronika przyniosła kawę, opowiedziała Mai, jak trafiła do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. A potem opowiedziała jej resztę. O swoim spieprzonym życiu. O Niebieskiej Linii. I o tym, że od września idzie do ogólniaka. I że zrobi wreszcie tę maturę. I że chodzi na taniec. A jutro wybiera się na pierwsze spotkanie grupy terapeutycznej. I że nie pozwoli się więcej bić. I chociaż nie wie, co jeszcze ją czeka, to już się nie cofnie. A Maja podarowała jej anioła. — Namalowałam go specjalnie dla ciebie — powiedziała. Bo Maja nadal malowała anioły. Inne rzeczy też malowała. Zajmowała się również tkaniną artystyczną i biżuterią. Ale wciąż najbardziej lubiła anioły. Piękny był ten anioł. Nieziemski i taki ludzki zarazem. Rozumiejący. I było w nim jeszcze coś zwariowanego. Niekonwencjonalnego. Anastazja nie miała pojęcia, jakim cudem Mai udało się połączyć to wszystko w jednym wizerunku. — Jest niesamowity. Dzięki. — Niesamowity, bo dla niesamowitej osoby. — Maja cmoknęła Anastazję w policzek. — I pamiętaj, że o tym mieszkaniu mówiłam serio. Mamy w domu dwa oddzielne mieszkania. Nawet myśleliśmy, żeby jedno wynająć, tylko jakoś nie mogliśmy się zdecydować. I w ogóle gdybyś potrzebowała czegokolwiek, to pamiętaj, że jestem. I obiecaj, że już nigdy mi nie znikniesz, dobrze?
* Od kilku dni Andrzejek zmienił swoje zwyczaje. Przychodził do Piwnicy codziennie; na zapleczu nigdy jeszcze nie było takiego porządku, sztućce błyszczały, okna również, kuchenka, zmywarka, kafelki, nawet fugi — wszystko lśniło czystością; Andrzejek układał serwetki, wycinał rysunki do kolaży, temperował kredki, a Weronika głowiła się, jakie zajęcie wymyślić mu następnym razem. Poza tym Andrzejek po pracy przestał zamawiać colę. Czasami skusił się tylko na trochę orzeszków albo na wodę. Weronikę i Karolę bardzo intrygowały te zmiany. Aż pewnego dnia wszystko się wyjaśniło. Tego dnia Andrzejek przyszedł do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem nie do pracy, ale jako gość. A na dodatek przyprowadził ze sobą dziewczynę. Fajna była ta Andrzejkowa dziewczyna. Może nie olśniewającej urody, ale miała w sobie coś ujmującego. Taki delikatny dziewczęcy wdzięk. A kiedy zakładała włosy za ucho, a włosy miała do ramion, czarne, falujące i ciągle się jej zza tego ucha wysuwały, więc kiedy zakładała je za ucho, Andrzejek aż wstrzymywał oddech. I patrzył na nią z takim zachwytem... Zamówili po coli. Andrzejek namawiał dziewczynę na lody albo na ciastko, ale nie chciała. Kiedy Weronika przyniosła im orzeszki, oboje spojrzeli na nią zdziwieni. — Do coli dzisiaj orzeszki gratis. Promocja. — Fajna promocja! Uwielbiam orzeszki — oznajmiła dziewczyna, sięgając do miseczki. — Ja też. A jakie lubisz? — zaciekawił się Andrzejek. — Wszystkie. — To tak jak ja! — ucieszył się Andrzejek. — A książki jakie lubisz? — Nie wszystkie. To znaczy... tak naprawdę to mało czytam. No, prawie wcale. Więcej Weronika nie słyszała, ale braki literackie Andrzejka najwyraźniej nie stanowiły większej przeszkody, skoro przesiedzieli przy tej coli i orzeszkach prawie dwie godziny. A potem wyszli razem,
jednak Andrzejek przybiegł do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem jeszcze tego samego dnia. — Pani Weroniko, i jak? — Co jak? — Uśmiechnęła się Weronika. — No, Klaudia. Co pani o niej myśli? — A co ty o niej myślisz, Andrzejku? — Że jest najpiękniejsza, najmądrzejsza, najcudowniejsza i drugiej takiej nie ma na całym świecie. No i lubi orzeszki. To teraz pani kolej — powiedział trochę zniecierpliwiony Andrzejek, kiedy Weronika nadal nic nie mówiła, a tylko się uśmiechała. — Fajna jest ta twoja Klaudia. No i lubi orzeszki. Oboje się roześmiali. — To dla niej robiłeś ludzika? — zapytała Weronika. — No pewnie, że dla niej. Powiedziała, że fajny. I postawiła go w swoim pokoju na półce z książkami. A czy zna pani taką książkę Zapasy z życiem Erica-Emmanuela Schmitta czy jakoś tak? — Znam, a co? — A gruba ta książka? — Cienka, spokojnie. Chcesz przeczytać? — No! To fajnie. Uff! Klaudia chce, żebym przeczytał, a ja nie cierpię grubych książek. — Ale orzeszki nadal lubisz? — Weronika podsunęła mu pełną miseczkę. — Jasne! — Andrzejek wziął pełną garść orzeszków. — Ale Klaudię bardziej... * Ta psycholog miała rację. Anastazja nie była sama. Inne kobiety też miały mężów alkoholików, też przeżywały ból, strach, poniżenie. I też wstydziły się komuś o tym powiedzieć. To odkrycie przyniosło ulgę. Niektóre były w jeszcze gorszej sytuacji niż ona — z małymi dziećmi, bez pracy... Jednak przyszły tu, bo chciały coś zmienić. A kiedy Jolka powiedziała, że znalazła pracę na dwa popołudnia w tygodniu, tylko nie ma z kim dzieci zostawić, to Baśka zaproponowała, że się nimi zajmie i że to żaden kłopot, bo przy okazji i jej córka będzie
miała się z kim bawić. A Agata z kolei martwiła się, że nie umie piec, a jej Magda wymarzyła sobie na piąte urodziny piętrowy tort z żabą, bo ona kocha żaby, i nawet prezentu żadnego nie chce, tylko żeby koniecznie był ten tort. — To żaden problem — powiedziała wtedy Marzena. — Pomogę ci go upiec. A żabę też da się zrobić. Okazało się, że Marzena jest cukierniczką i bardzo lubi wymyślać nowe przepisy. Zasypały ją więc zaraz pytaniami o ciasta tanie i o takie, które zawsze się udają, a Marzena, która do tej pory siedziała wciśnięta w kąt i odpowiadała półsłówkami tak cicho, że ledwie było ją słychać, teraz pewnym głosem dyktowała przepisy wpatrzonym w nią jak w obraz dziewczynom. I aż trudno było uwierzyć, że ta Marzena teraz i Marzena przedtem to jedna i ta sama osoba. Anastazja przez całe spotkanie prawie się nie odzywała. Badała grunt. Jej nadzieje, że usiądzie sobie w kąciku za czyimiś plecami i z ukrycia będzie obserwować, co się dzieje, prysły, ledwie tylko weszła do sali i ujrzała krzesła ustawione w krąg. Nie było miejsc bliższych i dalszych, wszyscy byli dla siebie nawzajem doskonale widoczni. Początkowo Anastazja czuła się tym skrępowana. Usiadła więc naprzeciwko okna i kiedy ktoś na nią popatrzył, uciekała wzrokiem do obłoków wolno sunących po niebie i razem z nimi odpływała daleko, daleko od badawczych spojrzeń, niepokojów i niepewności. Ale kiedy usłyszała Baśkę, a potem Marzenę, przestała uciekać. Poczuła nagle, że może znaleźć tu swoje miejsce. W tym kręgu kobiet, które przeszły tak wiele i nie poddały się, w kręgu, gdzie nie ma miejsc bliższych i dalszych, a wszyscy są dla siebie doskonale widoczni. W magicznym kręgu babskiej solidarności. I dlatego kiedy na koniec terapeutka spytała, czy ktoś chciałby coś powiedzieć, Anastazja wreszcie się odezwała. A potem słowa popłynęły rzeką, której nie umiałaby zatrzymać. Zresztą, po co miałaby zatrzymywać, kiedy we wpatrzonych w nią oczach widziała życzliwość i wzruszenie? Agata pokazała, że trzyma za nią kciuki, Marzena sięgnęła po chusteczkę. Kiedy Anastazja zamilkła, rozległy się brawa. I choć wydarzyło się to już kilka dni temu, Anastazja ciągle miała w uszach echo tych braw i słowa Marzeny:
— Ładnie to powiedziałaś... no, o tym łańcuszku, że jesteśmy ogniwami i że jeśli będziemy trzymać się razem, to nikt go nie rozerwie. Często wracała myślami do tamtego spotkania i nie mogła się już doczekać następnego. Na tańce też lubiła chodzić. Bardzo. Nie, występować nie miała zamiaru, ale kiedy jej nogi odrywały się od ziemi, myśli od codzienności, a ciało przypominało sobie, czym jest przyjemność, Anastazja dawała się ponieść muzyce w świat bez zmartwień, problemów i przede wszystkim bez niego. Wracała teraz z tańców, czując w ciele przyjemne zmęczenie. Nie spieszyła się. Starała się jak najmniej przebywać w domu. Zresztą on również. Ostatnio nie wchodzili sobie nawzajem w drogę, odzywali się tylko w sytuacjach koniecznych. Kiedy mówił do niej „Krycha”, uparcie powtarzała, że ma na imię Anastazja. Nigdy tak jej nie nazwał, ale coraz rzadziej słyszała „Krycha” — po prostu zwracał się bezosobowo. Gdy przychodził pijany, rzucał się w ubraniu na łóżko i zasypiał. Czasami nie wracał na noc. Miała wrażenie, że to prowokacja. Że robi to, oczekując pytań, wyrzutów, jakiegoś zainteresowania. Tymczasem ona nic nie mówiła. Bo po co niby miała mówić cokolwiek, skoro nie obchodziło jej zupełnie, gdzie on sypia i z kim. Wolała nawet, kiedy go nie było, bo wtedy dopiero dom stawał się naprawdę domem. Wiedziała, że jej brak reakcji zaskakuje go i niepokoi. Czuła na sobie jego podejrzliwe spojrzenia, gdy zakładała kolczyki przed lustrem albo kiedy nuciła, zmywając naczynia. Dawniej nie nuciła, to prawda. Ale od kiedy zaczęła tańczyć, odkryła, że świat jest pełen muzyki i często coś sobie podśpiewywała. To mu się nie podobało. Nie podobały mu się w ogóle wszelkie zmiany, jakie w niej zauważał. Nie powiedział nic na ten temat, ale ukradkiem ją obserwował. Odkryła też, że grzebał w jej rzeczach. Nie chciał, żeby o tym wiedziała, bo najwyraźniej starał się poskładać ubrania na półkach, tak jak były, lecz nie miał wprawy w układaniu, więc i tak zauważyła. Ale jednej rzeczy nie potrafił przemilczeć. — Co to jest? — spytał kiedyś, wymachując pomiętą kartką. — Zaświadczenie o przyjęciu do szkoły — odpowiedziała Anastazja, próbując opanować zdenerwowanie.
— Jakiej szkoły, kurwa?! Jakiej szkoły?! Kiedy tak krzyczał, Anastazja zawsze odruchowo kurczyła się w sobie. Chciała schować się, zniknąć, żeby go tylko nie denerwować, nie prowokować. Żeby przetrwać. Miała to wszystko dokładnie przećwiczone. Wypracowane przez lata. Ileż ją teraz kosztowało, żeby przeciwstawić się temu nawykowi. Żeby nie skulić się, nie spuścić wzroku i zachować choć pozory pewności w głosie. — Do Zaocznego Liceum Ogólnokształcącego. Tu jest pieczątka. — To do sprzątania szkoła ci potrzebna? Nauczą cię, jak kible myć i ze szmatą zapierdalać? Ja, kurwa, płacić za to nie będę! — Ja będę płacić. Pracuję i zarabiam. Wyszła z kuchni. Usłyszała jeszcze stek przekleństw, a potem trzaśnięcie zewnętrznych drzwi. — A to, kurwa, czyje? — spytał innym razem, podnosząc czerwoną chustę z dzwoneczkami, którą zostawiła na oparciu krzesła. — Moje. — A do czego to niby jest? — Dzwoneczki w jego rękach zadźwięczały ostrzegawczo. — Do tańca. — Do tańca?! A co ty, kurwisz się po knajpach?! Przy rurze?! Z tym? — Oderwał z chusty dzwoneczek i cisnął nim o podłogę. — Chodzę na taniec do domu kultury. — Do domu kultury? Po cholerę ci to? — Walnął pięścią w stół. — I może jeszcze za to płacisz?! — Nie płacę. A tańczę, bo lubię. Wtedy to ona wyszła z domu. Ale nie uciekła chyłkiem, przemykając się pod ścianami jak kiedyś, tylko wzięła torebkę i po prostu wyszła. Po tym wszystkim zrobił się jeszcze bardziej podejrzliwy. Anastazja zauważyła, że myszkuje w jej torebce i sprawdza połączenia w komórce, więc zaczęła chować torebkę i telefon. Kiedyś, gdy kończyła pracę, zobaczyła go kryjącego się w bramie koło szkoły, innym razem mignął jej w oknie na klatce schodowej kamienicy naprzeciwko domu kultury. Niepokoiło ją to. Co prawda nie miała nic do ukrycia, ale kto wie, co mogło się uroić w jego chorej wyobraźni?
Kiedy Jędrek wrócił z kolonii, powiedziała mu, że zgłosiła się do Niebieskiej Linii, że chodzi na spotkania grupy wsparcia razem z innymi kobietami, które mają w domu alkoholików, i że już nigdy więcej nie pozwoli, żeby ojciec go uderzył. Jeśli będzie trzeba, to wezwie policję. A Jędrek przytulił się do niej z nieporadnością zawieszonego między dzieciństwem a dorosłością nastolatka i próbował ukryć łzy, udając, że ma katar. — Odejdziemy od niego? — spytał, pociągając nosem. Zauważyła, że nie powiedział „od taty” czy też „od ojca”, tylko „od niego”. Właściwie nie pamiętała, kiedy ostatnio użył słowa „tata”. Musiało to być chyba bardzo, bardzo dawno. Nie odpowiedziała mu wtedy, tylko przytuliła go jeszcze mocniej, z całych sił. Były w tym przytuleniu przeprosiny, że dopiero teraz... i prośba o przebaczenie, bo przecież powinna już dawno... i była też obietnica, że słowa dotrzyma i już nigdy, ale to nigdy nie pozwoli, żeby spotkała go krzywda. Nie odpowiedziała wtedy Jędrkowi, ale odpowiedziała sobie. Nie wiedziała jeszcze, kiedy i w jakich okolicznościach. W tym momencie nie była jeszcze gotowa. Ale jednego była pewna: nie zostanie z nim. Nic ich już nie łączyło. A czy w ogóle łączyło ich coś kiedykolwiek? Chyba tylko jej marzenie o księciu z bajki tak silne, że koniecznie chciała go odnaleźć w pierwszym lepszym łachudrze, który zwrócił na nią uwagę. Wracała teraz z tańców, myśląc o tym wszystkim i jeszcze o tym, czy udał się tort z żabą, czy spodobał się Magdzie, czy Jolka jest zadowolona z pracy; i o terapeutce Uli też myślała — że taka sympatyczna i że musi jej podziękować za skontaktowanie Jędrka z psychologiem. To Ula powiedziała, że dobrze by było, gdyby Jędrek porozmawiał z fachowcem, a jeszcze lepiej, żeby to był mężczyzna. Anastazja myślała, że syn nie będzie chciał, ale gdy usłyszał, że mama chodzi na terapię grupową, stwierdził, że co tam, ostatecznie przecież psycholog go nie zje. Siedział potem w tym gabinecie ponad godzinę, a kiedy wyszedł, Anastazja nie mogła go poznać. Twarz miał wypogodzoną i jakiś taki blask w oczach. W dodatku nagle przestał się garbić.
— Ma pani fajnego syna — powiedział psycholog, a matka, która zawsze na wywiadówkach szkolnych słyszała, że Jędrek znowu coś narozrabiał, że się nie uczy i chodzi na wagary, żałowała, że nie może nagrać sobie tych słów. Potem mogłaby ich słuchać i słuchać bez końca... Przypominała sobie tę sytuację, liżąc lody, które przed chwilą kupiła w budce, i oglądając sklepowe wystawy. Królujące jeszcze niedawno w witrynach powiewne sukienki, krótkie spodenki i wydekoltowane bluzeczki powoli zaczynały ustępować miejsca bluzkom z długim rękawem, kurtkom i spodniom. A w sklepach papierniczych, przez ostatnie tygodnie rzadko odwiedzanych przez dzieci i młodzież, pojawili się młodsi i starsi klienci z długimi listami zakupów. „Trzeba będzie dać Jędrkowi pieniądze na zeszyty — pomyślała — i książek jeszcze wszystkich nie ma, trampki też trzeba kupić, no i strój na wuef i jeszcze moja szkoła” — westchnęła, wyobrażając sobie, ile to wszystko będzie kosztowało. Myśl o czekających ją wydatkach zatrzymała ją na chwilę przed drzwiami Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Zawahała się. Ociągając się, minęła kawiarnię, doszła do najbliższego skrzyżowania, lecz zanim czerwone światło zmieniło się na zielone, zawróciła, w myślach przeliczając herbatę na zeszyty. Przywitał ją intensywny zapach kawy i melodia, którą już gdzieś na pewno słyszała, ale nie umiała jej rozpoznać. Rozpoznała natomiast mężczyznę pochylonego nad laptopem. To tego mężczyznę i jego laptop upodobał sobie kiedyś kot Weroniki. Jak on się nazywał? Goździk? Imbir? Nie, jakoś inaczej... Cynamon! Tak, Cynamon, na pewno. Fajny był ten kociak. To było wtedy, gdy przyszła tu po raz pierwszy... I odnalazła w sobie Anastazję... Usiadła przy stoliku w kącie niedaleko baru, jak wtedy. Mężczyzna też siedział na tym samym miejscu co wtedy. I jak wtedy nikogo oprócz nich nie było w kawiarni. — Dzień dobry, pani Anastazjo. — Weronika wyjrzała z zaplecza. — Herbatę z cytryną, jak zwykle? — Dzień dobry, pani Weroniko. Nie, tym razem poproszę kawę — powiedziała, przeliczając w myślach, że herbata to równowartość dwóch
zeszytów, a kawa to pewnie ze trzech. A może czterech albo nawet więcej? Cholera, nawet nie sprawdziła cen w karcie. — Ze spienionym mlekiem czy może ze śmietanką albo z jakimiś dodatkami? — Czarną z cukrem. — Anastazja zrezygnowała z mleka, żeby uniknąć dodatkowych kosztów. Odprowadziła Weronikę wzrokiem. Na szczęście to coś, co odbierało tej kobiecie radość, znikło, podobnie jak nienaturalna bladość twarzy i powolność ruchów. Weronice znowu błyszczały oczy i była pełna życia. — Cześć, Weroniko, espresso doppio, błagam, szybko, bo ja znowu w niedoczasie. — Wysoki, przystojny mężczyzna stanął przy barze, nerwowo bębniąc palcami w blat. Anastazja go znała. Pan Janusz był odpowiedzialny za realizację programu unijnego, w ramach którego odbywały się warsztaty w domu kultury. W związku z tym od czasu do czasu wpadał na zajęcia z tańca, robił kilka fotografii, rzucał parę dowcipów i już go nie było. To on zostawił kiedyś w Piwnicy ulotki o warsztatach. — O, dzień dobry, nie zauważyłem pani! — Mężczyzna zwrócił się do Anastazji. — Czy to znaczy, że pani też podziela moją miłość do tego miejsca, gdzie dają najlepszą kawę na świecie? — I najlepszą herbatę — dodała Anastazja. — Podzielam tę miłość w pełni. A poza tym to właśnie w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem znalazłam ulotkę o tańcach. — I co, jest pani zadowolona z zajęć? — Bardzo! — Januszu, twoja kawa. — Weronika postawiła na konturze espresso i szklankę z wodą. — Dzięki, Weroniko. — Mężczyzna zapłacił i spojrzał na zegarek. — Mogę się do pani przysiąść na chwileczkę? — spytał Anastazję. — Niestety mam tylko dziesięć minut. — Ależ proszę. — Anastazja była zaskoczona swoim zachowaniem. Rozmawiała z facetem! A na dodatek ten facet wyzwalał w niej coś, czego nawet nie potrafiła nazwać, ale co sprawiało, że czuła się jak... — Szukała przez chwilę w głowie odpowiedniego porównania, ale nie mogła go znaleźć, więc tylko przyglądała się temu czemuś
wymykającemu się określeniom, zadziwiona, że tak tańczy przed nią — nagie, nienazwane, niedające się ubrać w słowa. Anastazja znała niewielu facetów. Zresztą co to byli za faceci. On i jego kumple od kielicha, dwóch nauczycieli w szkole, w której sprzątała (kontakty z nimi ograniczały się do „dzień dobry” i „do widzenia”, podobnie jak z sąsiadami), właściciel sklepiku na rogu, z którym czasem pogadała o pogodzie albo o właściwościach zdrowotnych cytryn. No i jeszcze ojciec pijak, i brat (też pijak), których widywała ze trzy razy w roku. I kuzyni, spotykani jeszcze rzadziej. To właściwie wszystko. — Mam tu taką naszą gazetkę informacyjną. O tańcach też tu gdzieś jest. Wasze zdjęcia wyszły bardzo fajnie. — Pan Janusz jednocześnie mieszał kawę i rozkładał gazetkę. Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał niespokojnie, jakby na alarm, ale pochłonięta czytaniem artykułu Anastazja wcale go nie usłyszała. Nie usłyszała też słów Weroniki skierowanych do stojącego w progu mężczyzny ani jego odpowiedzi. Nie widziała, jak mężczyzna odepchnął Weronikę i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku stolika, przy którym siedziała Anastazja z Januszem. Zaalarmowało ją dopiero nagłe poczucie zagrożenia. Odwróciła się. On stał tuż za jej plecami. W jednej ręce ściskał butelkę od piwa, w drugiej jakieś pogniecione papiery. Rzucił je na stół. Rozpoznała serwetki, które zapisała słowami Mai. — To ten skurwysyn?! — krzyknął, wbijając zamglony wściekłością i alkoholem wzrok w Janusza. — Ten skurwysyn zginął ci na kilkanaście lat, dziwko?! Anastazja chciała się zapaść pod ziemię ze wstydu. — Chodź, wyjdziemy. Wszystko ci wytłumaczę. — Głos jej drżał, ale za wszelką cenę usiłowała zachować spokój. Nie mogła dopuścić, żeby ktokolwiek miał przez nią kłopoty. Przezwyciężając wstręt, ujęła go pod ramię. — Ty szmato! — Wyrwał się, łokciem uderzając ją w brzuch. — Ty dziwko pierdolona! Anastazja zwinęła się z bólu. Kątem oka dostrzegła wymierzoną w siebie butelkę. Osłoniła głowę rękami i osunęła się w ciemność. — Mamo! Mamo! — Głos Jędrka dochodził do Anastazji gdzieś z daleka, stłumiony przez mgłę, która zatykała uszy jak wata i kładła się
na powiekach, nie pozwalając ich unieść. Ale Anastazja wcale nie chciała otwierać oczu. Dopóki miała je zamknięte, nie musiała nic robić. Ktoś unosił jej nogi do góry, ktoś głaskał ją po głowie. To całkiem miłe, że się nią zajmowali. Przeszkadzały jej trochę te głosy, które kłóciły się i przeklinały, ale dopóki miała zamknięte oczy, nie musiała się tym przejmować. Nawet jeśli jeden z tych głosów należał do niego. Ważniejsza była dłoń, którą czuła na swoim czole. Kiedy była mała, babcia w ten sposób sprawdzała, czy ma gorączkę. Anastazja zawsze chciała zatrzymać tę rękę na dłużej, ale nigdy tego nie zrobiła. A teraz ciepła dłoń leżała spokojnie na jej czole i wcale nie zamierzała uciekać, a spływający z niej spokój otulał Anastazję jak miękki koc. Wszystkie myśli zaczęły się powoli układać... i uczucia... Problemy nie znikły, ale widziała je teraz z innej perspektywy. Z daleka wydawały się mniejsze. Odetchnęła głęboko. — Mamo! Gdyby nie Jędrek, nie otwierałaby jeszcze oczu. Ale w głosie syna słyszała zaniepokojenie. — Już dobrze... — Nie wiedziała, czy jej słowa są zrozumiałe, bo z trudem poruszała wargami. Miała wrażenie, że usta ma z drewna. — Już dobrze, synku. Ciepła dłoń jeszcze raz pogłaskała jej czoło, jakby chciała zapewnić, że wszystko będzie OK, i cofnęła się. Ktoś pomógł Anastazji usiąść, ktoś podał szklankę wody. Bała się, że rozleje, bo nie mogła powstrzymać drżenia rąk. — Ja pomogę. Anastazja z ulgą oddała szklankę Weronice. Kiedy ich dłonie się zetknęły, rozpoznała dotyk, który przed chwilą czuła na swoim czole. — Dziękuję — szepnęła Anastazja. Upiła jeszcze dwa łyki i pokręciła głową, że więcej nie chce. Podniesione głosy i przekleństwa zamilkły, bo policjanci już go wyprowadzili. Karola sprzątała resztki szkła ze stłuczonej butelki. — Przejdźcie na zaplecze. Tam będziecie mieć spokój, a ja się tu wszystkim zajmę — zaproponowała, po czym zwróciła się do Jędrka: — Endrju, zanieś tam ze trzy krzesła. Usiedli na zapleczu: oszołomiona Anastazja, prawie spokojna
Weronika, Janusz z zabandażowanym ramieniem i Rajmund przykładający lód do podbitego oka. Weronika zrobiła herbatę i przy tej herbacie zaczęli sobie mówić po imieniu. Anastazja dowiedziała się, że Janusz rzucił się jej na pomoc i w ostatniej chwili wybił mu z ręki butelkę, ale nie zdołał powstrzymać ciosu spadającego na jej głowę. On zwrócił się wtedy przeciw Januszowi, do walki włączył się Rajmund, a Weronika w tym czasie zadzwoniła po policję. Policjanci zjawili się bardzo szybko, bo byli akurat w pobliżu, a ten bandaż na ramieniu Janusza to stąd, że upadł na szkło. Całe szczęście, że rana nie jest głęboka, a Rajmund fachowo ją opatrzył. — Skąd się na tym znasz? — spytał Rajmunda Janusz, kiedy Weronika skończyła już opowiadać. Weronika czekała na odpowiedź. Miała nadzieję, że coś się wyjaśni. Nie wiedziała, czy ktokolwiek oprócz niej zauważył, że Rajmund bez najmniejszego wahania ruszył na pomoc Anastazji i Januszowi, ale potem... Potem, gdy Weronika zajmowała się Anastazją, roztrzęsiona Karola kilkakrotnie przerzucała zawartość apteczki, zanim wreszcie znalazła wodę utlenioną, gaziki i bandaż (ale nie bardzo wiedziała, co dalej), Janusz usiłował sprawdzić, czy w ranie nie utkwił jakiś kawałek szkła (co nie było łatwe, gdyż skaleczenie znajdowało się z tyłu, na ramieniu), Rajmund nic nie robił. Stał w miejscu jak wmurowany, rzucając spojrzenia to na Anastazję, to na Janusza, to znowu na drzwi. Zbladł nagle, wzrok miał rozbiegany, z trudem łapał oddech. Weronika nie miała pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale czuła, że mężczyzna toczy jakąś wewnętrzną walkę. Napięty, gotów do ucieczki, ale jeszcze nie do końca zdecydowany, nerwowo zaciskał i otwierał pięści. Weronika bała się go spłoszyć, więc tylko obserwowała, co się dzieje. W pewnej chwili, gdy Karola podniosła z podłogi gazik, który upadł jej na podłogę, i nasączała go wodą utlenioną, krzyknął: — Nie tym! Musi być jałowy! — Potem zabrał z rąk dziewczyny wodę utlenioną, wziął inny gazik, obejrzał dokładnie ranę, odkaził i zrobił opatrunek tak szybko i profesjonalnie, jakby zajmował się tym na co dzień. — Masz coś wspólnego z medycyną? — spytał Janusz.
Rajmund mruknął coś niewyraźnie i dodał: — Musicie oboje zrobić obdukcję. I to najlepiej od razu. — Ja cię zawiozę, Anastazjo — zaproponował Janusz. — Tylko zadzwonię, żeby odwołać spotkania, i możemy jechać. No i jeszcze te zeznania. Może zaczniemy od policji. Zabieracie się z nami na posterunek? Karola zapewniła, że poradzi sobie bez problemu, a Jędrek zaproponował, że zostanie z nią i pomoże w razie czego. — Mamo. — Jędrek spojrzał z powagą na zbierającą się do wyjścia Anastazję. — Ale powiedz im wszystko, dobrze? * „I znowu szkoła, całe szczęście, że mnie to już nie dotyczy — pomyślała Weronika, mijając grupkę dziewczynek w białych bluzkach i granatowych spódniczkach — a mam wrażenie, że dopiero co zaczynały się wakacje. Na szczęście wciąż jest jeszcze ciepło”. Zdjęła krótki sweterek składający się z niemal samych dziurek i została w bluzeczce na ramiączkach. Poprawiła zsuwający się z ramienia pasek torebki i prawie w tym samym momencie poczuła na karku jakiś miękki ciężar. Krzyknęła, na wszelki wypadek mocniej chwytając torebkę. Odwróciła się. — No, tym razem to ja ciebie zaskoczyłem! — Śmiał się monstrualnie wielki Kubuś Puchatek w przykrótkim czerwonym wdzianku. Głos zdawał się Weronice znajomy, ale nie potrafiła połączyć go z osobą. — Nie poznajesz mnie? Znaczy: będę bogaty — cieszył się Kubuś Puchatek. — A miodowe lizaki poprawiają pamięć. Proszę. — Przyklęknął przed Weroniką, podając jej ogromnego żółtego lizaka. W jednej chwili otoczyła ich grupka dzieci. — Panie Kubusiu, mogę zrobić zdjęcie? — spytał szczerbaty chłopiec. — I ja! I ja! — zawołały identycznie ubrane bliźniaczki, po czym obie jednocześnie wyjęły z kieszeni komórki. — Pewnie, że możecie — zgodził się Kubuś, wstając z kolan — tylko poczekajcie, aż się trochę otrzepię.
— Kocham Puchatka! — wyznała malutka blondyneczka o oczach jak niezapominajki, przytulając się do Kubusiowej nogi. — A ja go kocham bardziej niż ty! — Czarnulka w różowej sukience złapała drugą nogę Puchatka. — A właśnie, że ja bardziej! — Blondyneczka szarpnęła Kubusia za nogę. — A nie, bo ja! — Czarnulka z całych sił wczepiła się w Puchatkową łydkę. Zaskoczony tymi wyznaniami Kubuś patrzył to na jedną, to na drugą wielbicielkę, próbując utrzymać równowagę. — Nieprawda! Ja bardziej! — Blondyneczka miała już łzy w oczach. — Mam dwie półki książek o Puchatku, piórnik z Puchatkiem, plecak, zeszyty, puzzle, dwanaście maskotek... — A ja... — przerwała jej czarnulka — mam... — Cicho! — Puchatek tupnął najpierw jedną, potem drugą nogą. Dziewczynki ucichły. — Nie lubię być rozszarpywany, to po pierwsze. A po drugie, mam tu przepyszne miodowe lizaki prosto ze Stumilowego Lasu, ale... — Urwał nagle. Blondynka i czarnulka w napięciu czekały na kolejne słowa, zresztą nie tylko one. Wszystkie dzieci utkwiły wzrok w Puchatku. — Ale musicie wiedzieć, że to nie są zwyczajne lizaki — zaczął tajemniczo. — Jeśli miodowego lizaka zje osoba, która dobrze myśli o innych i dobrze ludziom życzy, to te dobre życzenia spełnią się i jej, ale jeśli ktoś myśli o kimś źle albo się z kimś pokłócił... to ja na jego miejscu wolałbym nie ryzykować. I co wy na to? Dziewczynki patrzyły to na siebie, to na lizaki w Puchatkowej dłoni, aż w końcu czarnulka pierwsza wyciągnęła rękę na zgodę. Niebieskooka blondyneczka chwyciła ją ochoczo i już po chwili obie lizały pachnące miodem lizaki. — Czy ktoś jeszcze chce zaryzykować? — A mnie to nie uprzedziłeś o tych niezwykłych właściwościach, Puchatku — powiedziała Weronika, kiedy dzieci zajęły się lizakami, zostawiając Kubusia w spokoju. — Nie było takiej potrzeby. Przecież wiem, że ty wszystkim
dobrze życzysz. W tym momencie go rozpoznała. — Filip?! — No, nareszcie! — ucieszył się Puchatek. — Jeszcze chwila, a wpadłbym w rozpacz, że mnie nie pamiętasz. — A ty nie w Norwegii? — Wróciłem trzy dni temu. A jak tam twoja Brazylia? — Nie pojechałam. — Weronika sama zdziwiła się, że te słowa nie wzbudziły w niej większych emocji. Ale nie chcąc rozwijać tematu, czym prędzej dodała: — Aha, więc wróciłeś z Norwegii, żeby paradować po mieście jako Kubuś Puchatek? Niezbyt funkcjonalne przebranie jak na tę porę roku. — Masz rację, gorąco w tym jak diabli, zaraz się chyba ugotuję. Ale widzisz, musiałem ratować kumpla. Dostał zapalenia krtani i głosu wydobyć nie może, a miał jako Kubuś Puchatek na rozpoczęciu roku w prywatnej szkole pasować pierwszaki na uczniów. No to poszedłem za niego, a właściwie on mnie zawiózł, a potem przez pomyłkę zabrał moje ubranie wraz z portfelem i komórką. Zadzwoniłbym do niego z tej szkoły, ale nie pamiętam numeru. Na taksówkę też nie mam kasy. A pod spodem wyłącznie bokserki. No i buty. Idę więc sobie na piechotkę do domu w tym stroju, bo przecież prawie goły nie będę chodził. I już niemal doszedłem, jak widzisz. A ty też do domu? — Też. — To fajnie, pójdziemy sobie razem. Chyba że się wstydzisz tak z Puchatkiem publicznie...? — No coś ty! Jak się będą za tobą oglądać, to może i na mnie zwrócą uwagę — zaśmiała się Weronika. — Wiesz, masz fajne podejście do dzieciaków. — To mój debiut co prawda, ale odkryłem, że to lubię i sam się świetnie bawię przy okazji. Mogę dorabiać jako Kubuś, Teletubiś czy jakiś inny Gumiś, czemu nie. No, to daj łapkę Puchatkowi, dziewczynko. To „dziewczynko” skojarzyło się jej z Anią z Zielonego Wzgórza. „Dziewczynko Aniu” — mówił Gilbert, a Weronika, czytając to, tak bardzo chciała, żeby ktoś kiedyś...
— A klucz do domu masz, Puchatku? — spytała, próbując ukryć zmieszanie. — Kurde! Chyba upał uszkodził mi mózg! Nie pomyślałem o kluczu! Cholera! — Wykąpać się możesz u mnie, nie ma sprawy. Jakiś T-shirt na ciebie może się znajdzie, ale męskich spodni nie posiadam na pewno. Biorąc pod uwagę sytuację, brak męskich spodni powinien Filipa raczej zmartwić, a tymczasem wyraźnie go ucieszył. — A może mogłabyś mi pożyczyć kilkadziesiąt złotych? Weronika zajrzała do portfela. — Nie ma problemu. — To świetnie! Kupię sobie po drodze koszulkę i jakieś krótkie spodnie.
— Ale on urósł! — Filip, już wykąpany i przebrany w nową, oliwkową koszulkę i o ton ciemniejsze spodenki, głaskał Cynamona, który usadowił się na jego kolanach. — A sierść jak mu błyszczy. Zupełnie nie przypomina tamtego zabiedzonego maleństwa. Dobrze trafiłeś, kolego. Cynamon przymknął oczy i mruczał, jakby miał w brzuszku motorek, a Weronika patrzyła na opalone dłonie Filipa pieszczotliwie dotykające kociego futerka. — Wybierzesz się ze mną do kina? — spytał nagle. — Wiesz, Cynamon nigdy jeszcze w kinie nie był — zaśmiała się Weronika. — Nie wiem, czy mu się spodoba. — No przecież nie Cynamona pytam, tylko ciebie. Dasz się zaprosić do kina, Weroniko? — Czemu nie, jeśli tylko znajdziesz jakiś seans o ósmej rano. Ewentualnie może w poniedziałek wieczorem Karola dałaby mi przepustkę, bo wtedy jest najmniej gości. — Świetnie! Kiedy tylko zechcesz. — Filip podskoczył na krześle, a obudzony niespodziewanie Cynamon spojrzał na niego z wyrzutem. *
Weronika zatrzymała się na stacji benzynowej. Samochód domagał się paliwa, a ona tęskniła za kawą. Zazwyczaj robiła sobie na drogę kawę do termosu, ale tym razem bardzo się spieszyła. Zależało jej, żeby dotrzeć na miejsce przed świtem. Teraz już wiedziała, że zdąży. Miała przed sobą jeszcze najwyżej pięćdziesiąt kilometrów. Popijając kiepską kawę z jednorazowego kubka, tęsknie myślała o swoim podróżnym termosiku wypełnionym kawą Santos albo jakąkolwiek inną, byle nie tą, którą właśnie kończyła. Ale chyba trochę kofeiny w tej kawie jednak było, bo Weronika poczuła przypływ energii. A może to był wpływ nie tylko kawy, ale i orzeźwiającego powietrza — w każdym razie przestała się obawiać, że zaśnie za kierownicą. Szosa była pusta, z radia sączyła się łagodna muzyka, a Weronika wracała myślami do tego ostatniego masażu, który sprawił, że zamiast spać teraz spokojnie w ciepłym łóżku, pokonywała kolejne kilometry drogi. Trzy razy była już u Janki i każdy masaż przeżywała inaczej. Ten ostatni zaprowadził ją w wyobraźni nad jezioro, które doskonale znała. Jako dziecko i nastolatka często siadywała na brzegu tego niewielkiego leśnego jeziorka na skraju Brzozowego Królestwa. Obserwowała zachód słońca, wieczorny taniec ryb nad lustrem wody, małe kaczuszki mieszkające w pobliskich trzcinach; słuchała plusku wody i szumu drzew, próbując zrozumieć, o czym mówią. Wiele razy przepłynęła to jeziorko wpław, wiele razy obeszła je naokoło. Widywała je w różnych porach roku i o różnych porach dnia, ale nigdy jeszcze nie była tam o świcie. Tylko w tej wizji, którą miała podczas masażu ma-uri. Poczuła, że musi znaleźć się tam, nad jeziorem, o wschodzie słońca. To pragnienie było tak silne, że nie umiała mu się oprzeć. Zresztą wcale nie chciała mu się opierać, bo i po co? Jechała więc teraz nad jezioro pamiętające ją jako nastolatkę, bo studia Weroniki zbiegły się z przeprowadzką rodziców, którzy dostali świetną ofertę pracy w innym szpitalu, więc nie miała już do kogo tutaj przyjeżdżać. W związku z tą dzisiejszą wyprawą musiała odwołać wyjście do kina z Filipem. Odwoływała je już po raz drugi, bo w poprzedni poniedziałek Karola jechała na imieniny mamy. Trochę żal było Weronice tego kina, ale miała nadzieję, że w następny poniedziałek nic
już nie stanie im na przeszkodzie. Jej myśli popłynęły znowu do Janki, a potem do tej kobiety, która pewnego dnia zostawiła w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem portfel z wizytówką. Kim była ta kobieta? Zgubiła ten portfel czy zostawiła go specjalnie? Czy zjawi się jeszcze kiedykolwiek? To prawda, że Weronika chciałaby się czegoś więcej o niej dowiedzieć, ale przede wszystkim chciałaby podziękować. Za impuls... Impulsy... Czasami z pozoru niewiele znaczące zdarzenia — ot, choćby taka wizytówka, ludzik z kamyków, jakieś zdanie wypowiedziane w odpowiedniej chwili, latte podane zamiast mocnej, czarnej Monsooned Malabar... — pojedyncze zdarzenia lub ich ciągi wpasowują się w czyjąś życiową układankę. Stają się inspiracją. Początkiem łańcuszka lub też jego kolejnym ogniwem. Niteczką splatającą ze sobą ludzkie losy. Albo liną ratunkową. Ślady zostawiane w ludzkich sercach, czasami nieświadomie. Słowa, od których człowiek kurczy się albo rośnie. — Wiesz, Weroniko, że to od twoich słów wszystko się zaczęło? — spytała kilka dni temu Anastazja. Wracała właśnie z pierwszych zajęć w szkole — zarumieniona, przejęta jak nastolatka. Liliowa bluzeczka, długa kolorowa spódnica (Anastazja umiała wypatrzyć w lumpeksie istne cuda), drewniana bransoletka i takie same koraliki, włosy rozpuszczone, rzęsy pociągnięte tuszem; aż trudno było uwierzyć, że to ta sama kobieta, która przyszła tu po raz pierwszy kilka miesięcy temu. A gdyby nie weszła wtedy do Piwnicy, żeby sprawdzić, gdzie popołudniami chodzi jej syn, gdyby nie przyszła tu wtedy, co robiłaby teraz? Czy anioł stróż poprowadziłby ją do zmiany jakąś inną ścieżką? Anastazja dojrzewała do przeprowadzki. Umówiła się z Mają, że wynajmie mieszkanie od października, a gdyby coś się nagle wcześniej wydarzyło, mogła przeprowadzić się do niej w każdej chwili. Ale w domu na razie panował spokój. On, mając w perspektywie sprawę sądową, starał się unikać konfliktów. Gdy Anastazja oznajmiła, że złożyła pozew o rozwód, rzucił tylko wiązanką przekleństw, a potem pił przez trzy dni. Na szczęście poza domem. Od kiedy wrócił, nie odzywali się do siebie, ale jej to specjalnie nie przeszkadzało. Myślami była już gdzie indziej.
Słysząc, że Anastazja szuka jakiegoś dodatkowego płatnego zajęcia, Weronika zaproponowała jej pracę w kawiarni wieczorami w weekendy (oczywiście, jeśli nie będzie miała wtedy zajęć w szkole). W ostatnią sobotę i niedzielę Anastazja przeszła chrzest bojowy w Piwnicy i całkiem nieźle sobie poradziła. A dzisiaj też miała przyjść, żeby pomóc Karoli. Andrzejek niecierpliwie czekał na przeprowadzkę, a na wieść, że mama będzie chodzić do szkoły, oznajmił, że zamierza mieć lepsze oceny od niej, po czym zdobył dwie czwórki z matematyki. — Gibonce to aż oczy wyszły z wrażenia na wierzch — opowiadał z przejęciem Weronice. — Oglądała te moje sprawdziany i oglądała, liczyła punkty po dwa razy, ale nie miała się do czego przyczepić. A Klaudia powiedziała, że super mi poszło. Bo wie pani, my się razem uczyliśmy. Ale wypracowanie z polskiego to się wstydzę Klaudii dać do sprawdzenia, bo ona wcale nie robi błędów, a u mnie pewnie byk na byku. Sprawdzi mi pani? Weronika sprawdziła i okazało się, że tych byków wcale nie było aż tak dużo, a za wypracowanie Andrzejek dostał cztery minus. Miło było widzieć zadowolonego Andrzejka. I miło też było popatrzeć na roześmianego Mateusza szukającego pod stolikiem dłoni Ali. Czy gdyby latte z podwójnym mlekiem i cynamonem nie przytuliła się kiedyś do czarnej, mocnej Monsooned Malabar, Mateusz miałby na koszulce zamiast „Fuck!” napis „Mam puste konto, ale jestem fajny”? A Ala? Czy zdobyłaby się na to jedno (cieniutkie co prawda, ale za to zielone jak nadzieja) pasemko we włosach, przełamujące wizerunek grzecznej dziewczynki? I czy oboje mieliby w oczach ten blask, który sprawiał, że na ich widok ludzie uśmiechali się lub też wzdychali tęsknie? A ludzik z kamyków i Kora? Kora, która teraz po zlustrowaniu wnętrza Piwnicy mówiła: „Ludzik. Daj”, a na pytanie Weroniki: „Na co masz dzisiaj ochotę?” odpowiadała: „Lody”, zaś do Pauli zwracała się: „Mama”. Na dźwięk tego słowa, którym inne matki dzieci w wieku Kory już dawno zdążyły się nacieszyć, Paula się rozjaśniała. Mowa Kory, choć ograniczona na razie do kilkunastu rzeczowników,
czasownika „daj” oraz najczęściej używanego słówka „nie”, dawała Pauli nadzieję. A nadzieja była tym, czego w tej chwili najbardziej potrzebowała. W nagłym przebłysku Weronika ujrzała, że przed Paulą i Korą jeszcze wiele trudów, że Paula znajdzie się czasem na granicy załamania i wtedy właśnie będzie wracać pamięcią do tej chwili, gdy usłyszała pierwsze słowo z ust córki, uczepi się jej jak koła ratunkowego i dzięki temu przetrwa. A Rajmund? Gdyby nie trafił do Piwnicy, czym by się dzisiaj zajmował? Trzy dni temu Rajmund zjawił się w Piwnicy bez laptopa, za to z wypchaną papierową teczką pod pachą. Mruknął „dzień dobry”, zamówił drinka i zaszył się z nim w swoim kącie. Dawniej jego małomówność nie byłaby niczym niezwykłym, ale od czasu bójki Rajmund stał się bardziej rozmowny. Tego dnia natomiast najwyraźniej nad czymś intensywnie rozmyślał, a kiedy Weronika próbowała go zagadywać, odpowiadał tylko półsłówkami. Wychodząc, położył przed nią na kontuarze papierową teczkę. — Przeczytasz? — spytał. — Wczoraj skończyłem. Weronikę bardzo intrygowała jej zawartość. W pracy nie miała czasu, żeby do niej zajrzeć, do domu wróciła bardzo późno, ale chciała przed snem poznać chociaż kilka stron. Historia chłopca, który chciał zostać lekarzem, pochłonęła ją jednak całkowicie. Nie mogła więc przerwać czytania, zanim nie dowiedziała się, czy pokaleczony pies przybłęda, którego Krzyś leczył i karmił, ukrywając go przed rodzicami w komórce, przeżyje. A potem musiała się dowiedzieć, czy rodzice pozwolą chłopcu zatrzymać psa, a gdy i to już się wyjaśniło (na szczęście pozwolili!), chciała wiedzieć, czy chłopiec, który po tym medycznym sukcesie postanowił zostać lekarzem, dostanie się na studia. Bo chociaż z biologią i chemią radził sobie dobrze, to fizyka była jego kulą u nogi. Weronika podziwiała upór nastolatka, który postanowił, że codziennie rozwiąże trzy zadania z fizyki, i robił to latami, który pracował jako pomocnik na budowie, żeby zarobić na korepetycje, bo
rodzice powiedzieli, że skoro fizykę ma szkole, to tam powinien się jej nauczyć. Zdał na medycynę dopiero za trzecim razem. A kiedy już wreszcie został lekarzem, musiała czytać dalej, bo przeczuwała w tej historii jakiś dramat. No a potem za skarby świata nie mogła odłożyć książki w momencie, gdy na dyżurze Krzysztofa umarł pacjent. Krzysztof nie mógł się pogodzić z tą śmiercią, obarczał się winą, mimo że nikt inny w tym jego winy nie widział, a każdy bardziej doświadczony lekarz mówił mu: „Nie jesteś przecież Bogiem, nie mogłeś wiedzieć wszystkiego. Nie popełniłeś błędu. Ja zrobiłbym to samo”. Ale nawet kiedy usłyszał te słowa od profesora, który był jego największym autorytetem, nawet wtedy nie przestał się obwiniać. Bo gdyby zlecił dodatkowe badania... To prawda, nic nie wskazywało, że należałoby je zrobić, inni lekarze też by ich nie zlecili, ale gdyby miał wyniki tych badań... Dręczące myśli nie dawały mu spokoju ani w dzień, ani w nocy. A jeśli już udało mu się zasnąć, męczyły go koszmary — erka, ten człowiek o twarzy bladej jak śmierć, dźwięk alarmu, akcja reanimacyjna — za każdym razem miał nadzieję, że się uda, i za każdym razem budził się przerażony, zlany potem, ze świadomością, że to, co się stało, jest nieodwracalne, nie cofnie zdarzeń, nie zmieni zakończenia i będzie dźwigał ten ciężar do końca życia. Nie mógł pracować. Bał się postawić najprostszą diagnozę, bo rozpoznając na przykład grypę, widział już ciągnące się za nią wszelkie możliwe powikłania i gotów był wysyłać każdego na kompleksowe badania, żeby tylko czegoś nie przeoczyć; cały swój czas wolny poświęcał studiowaniu literatury medycznej, co zamiast dodawać mu pewności, całkowicie ją odbierało, i w końcu nie był w stanie wystawić żadnej diagnozy i podjąć jakiegokolwiek działania. Ręce mu drżały, gdy miał zbadać pacjenta albo zrobić zastrzyk. Porzucił więc praktykę lekarską. Czytając o tym, Weronika miała przed oczami scenę po bójce w Piwnicy: leżącą Anastazję, Janusza usiłującego wydobyć szkło z rany i patrzącego na to pobladłego, gotowego do ucieczki Rajmunda. Widziała go również, czytając, jak Krzysztof bał się zasnąć, bo koszmary stały się
nie do zniesienia, więc hektolitrami pił kawę, żeby nie spać. Ale na jawie też nie było lepiej, gdyż myślami ciągle wracał do tamtego zdarzenia, a poczucie winy nie dawało mu spokoju. Próbował utopić je w alkoholu, lecz zawsze wypływało na powierzchnię. Sygnał karetki pogotowia budził w nim przerażenie, a gdy zobaczył kogoś choćby trochę przypominającego tamtego pacjenta, uciekał gnany irracjonalnym lękiem, że i temu człowiekowi za chwilę coś się stanie. To co, że wygląda na zupełnie zdrowego, ale przecież w każdej chwili może umrzeć. Tego nie można przewidzieć, tego nigdy nie można przewidzieć... Uciekał, cały czas uciekał przed natrętnymi myślami, przed koszmarami sennymi, poczuciem winy, bezsilnością; szukał zapomnienia w ramionach kobiet, w pracy fizycznej aż do wyczerpania, szukał i nie znajdował. Wreszcie nie mógł już tego dłużej znieść. Miał spory zapas różnych tabletek. Gdyby kochanka, z którą rozstał się niedawno, nie przyszła bez zapowiedzi po resztę swoich rzeczy, pewnie by mu się udało. Przytomność odzyskał na OIOM-ie. I widząc pochyloną nad sobą postać w lekarskim fartuchu, pomyślał o odwróceniu ról. Że umiera tak samo jak tamten pacjent. Życie za życie. To wydało mu się sprawiedliwe. Dziwnie wyglądał szpital z tej perspektywy. Krzysztof nigdy wcześniej nie leżał na szpitalnym łóżku. Światło raziło okropnie. Zamknął oczy. Spać... Tak bardzo chciało mu się spać. Przysnął chyba na moment, lecz nagle rozległ się dźwięk alarmu urządzenia monitorującego i postacie w fartuchach otoczyły łóżko. Nie chciały pozwolić mu zasnąć. Ktoś krzyknął, ktoś inny coś mówił, z potoku słów Krzysztof wyłowił tylko własne imię. Pochylony nad nim lekarz był młody. Dzieciak prawie. Może dlatego tak strasznie przejęty. Tak samo jak on wtedy... Patrzył na drżące ręce lekarza i krople potu na czole. Jemu wtedy też drżały ręce. Bardzo chciał nad tym zapanować, ale nie potrafił. Pamiętał. Pamiętał to doskonale. Tylko nie mógł sobie przypomnieć, czy się spocił. A ten lekarz pocił się strasznie. Miał mokre plamy pod pachami, a kiedy nachylił się nad łóżkiem, kropla potu z jego czoła
kapnęła na policzek Krzysztofa. Wdarła się we wszechogarniającą senność wraz z myślą, że przecież nie może tego zrobić. Nie może zrobić świństwa lekarzowi, który chce go uratować. A senność kusiła. Kołysała w ramionach jak matka. Obiecywała spokój. Wieczny spokój bez koszmarów i poczucia winy. Wystarczyło tylko puścić tę niteczkę, która połączyła go z lekarzem. Zapomnieć o kropli potu, która jeszcze nie wyschła na policzku. — Nie umieraj, do cholery, nie umieraj! — usłyszał Krzysztof i pomyślał, że to mało profesjonalne. Jednocześnie poczuł ulgę, że to nie jego problem, na szczęście tym razem nie on musi decydować, jakie działania podjąć. — Nie umieraj! — powtórzył bezradnie lekarz. I Krzysztof zrozumiał, że cały arsenał medyczny został już wyczerpany, nic więcej nie można zrobić, więc lekarz szuka w nim sprzymierzeńca. I poczuł nagle, że to od niego samego, od jego woli życia zależy, co się dalej stanie. Z jaką myślą zaśnie dzisiaj i z jaką obudzi się jutro ten przerażony dzieciak w lekarskim fartuchu. I jak zapamięta ten dzień. Może go ocalić... Tylko z tego powodu podjął walkę z kuszącą sennością. I wygrał. Konsultacja psychiatryczna, leki, psychoterapia — to wszystko trochę pomogło mu się pozbierać. Ale nie czuł się na siłach, żeby wrócić do zawodu. Dochody przynosił mu odziedziczony po babci lokal, który wynajął na sklep. A poza tym zaczął grać na giełdzie i całkiem nieźle mu szło. Miał z czego żyć i miał mnóstwo czasu. Czasu bezużytecznego, który przesypywał między palcami jak piasek. Nie umiał go wypełnić niczym sensownym, niczym poza rutynowymi czynnościami dnia codziennego, niczym, co dawałoby mu satysfakcję. I wtedy... „Są miejsca, gdzie dobre myśli łatwiej odnajdują człowieka. Dla mnie takim miejscem stała się pewna kawiarnia” — Weronika przeczytała ten fragment dwa razy i dalej z zapartym tchem czytała, jak Krzysztof po raz pierwszy trafił do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem i wtedy właśnie wpadł na pomysł, że napisze książkę. Zaczął od razu, jeszcze tego samego dnia po powrocie do domu. Najtrudniejszy był pierwszy akapit, a potem już szło mu łatwiej.
Gdy opuszczało go natchnienie, szedł do Piwnicy i tam odnajdywał je zawsze. Witało Krzysztofa dźwiękiem dzwoneczka i siadało z nim przy stoliku. Ani Krzysztofowi, ani natchnieniu nie przeszkadzały śmiechy, rozmowy, gwar, zmieniający się przy stolikach ludzie. Ale kiedy właścicielka lokalu znikała gdzieś na dłużej, kiedy milkło uspokajające pobrzękiwanie jej metalowych bransoletek, natchnienie zaczynało rozglądać się i wiercić niespokojnie, a Krzysztof szedł w jego ślady. Weronika dziwnie się czuła, gdy tak czytała o sobie i o Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem i gdy pomyślała, że inni również to przeczytają. A że przeczytają, była pewna. Czuła, że książka osiągnie sukces, a chłopiec, który kiedyś marzył o medycynie, zostanie pisarzem. Wiedziała o tym, jeszcze zanim dotarła do ostatniej strony, gdzie bohater książki deklarował: „Nie wiem, ile telefonów wykonam, ile maili wyślę, do ilu drzwi będę pukał, nie wiem, czy ktoś wyda tę książkę, ale jedno wiem na pewno — nie przestanę pisać”. „Piwnica pod Liliowym Kapeluszem... Miejsce, gdzie dobre myśli łatwiej odnajdują człowieka” — ładnie to Rajmund ujął. „Pewnie nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby wkomponować te słowa w następny kolaż” — pomyślała, uchylając okno. Czy rodzice też to poczują? Czy rozpoznają w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem miejsce, gdzie dobre myśli łatwiej odnajdują człowieka? Czy zrozumieją? Bardzo, bardzo chciała, żeby tak się stało... Żeby z tej cieniutkiej niteczki porozumienia dało się utkać coś trwałego... Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów dzieliło Weronikę od celu podróży. Lubiła jeździć nocą, kiedy księżyc zaglądał w okno auta, droga należała do niej, silnik mruczał znajomo i spokojnie mogła zatopić się w swoich myślach. Przyhamowała, żeby nie przejechać jeża, który beztrosko przechodził przez szosę. Powoli szarzało. Odprowadziła go wzrokiem, nim zniknął w zaroślach na poboczu. Przez okno wpadało rześkie, pachnące obietnicą poranka powietrze. Weronika zostawiła samochód na leśnym parkingu, otuliła się swetrem i ruszyła leśną ścieżką. Przez te lata ścieżka skurczyła się jakoś i zarosła, ale maliny tkwiły po obu jej stronach... jak dawniej. Coś
zaszeleściło w krzakach za plecami Weroniki. Odwróciła się bez lęku, bo przecież las zawsze był jej sprzymierzeńcem. Nie spostrzegła nic. „Jak one urosły” — zdziwiła się, przekraczając granice Brzozowego Królestwa. Maleńkie niegdyś drzewka zmężniały, zagajnik się zagęścił. Pachniało wilgotnym mchem i wspomnieniami. Weronika bez trudu odnalazła Królową Brzozę. Królowa też ją rozpoznała. Dostrzegła w niej tę małą dziewczynkę o smutnych oczach, rozpaczliwie tęskniącą za bliskością, która dawno temu przybiegała tu szukać ukojenia. Bezgłośnie spytała dorosłą Weronikę, czy pamięta o tej małej, czy troszczy się o nią... o dziewczynkę, którą przecież gdzieś w głębi ciągle jeszcze była. I dorosła Weronika — tak jak wtedy, w czasie tego pierwszego masażu — objęła tę małą, tuliła ją i kołysała w ramionach, szepcząc, że chociaż nie może jej obiecać, że kiedykolwiek zaspokoi jej pragnienie — to rozpaczliwe pragnienie bliskości — to może jej obiecać, że będzie przy niej i będzie ją chronić. Wyszeptała to wszystko i wypłakała wtulona w Królową Brzozę. I wtedy dziewczynka się uśmiechnęła. Uśmiechnęła się po raz pierwszy. Weronika bardzo pragnęła zapamiętać ją właśnie taką. Długo nie otwierała oczu, bo bała się, że kiedy obraz zniknie spod powiek, nie będzie umiała go już przywołać. Ale czas naglił, zbliżał się świt, więc pożegnała dziewczynkę, pogładziła szorstki pień brzozy i zbiegła ścieżką nad wodę. Jezioro zasłonięte było mleczną mgłą. Z głębi trzcin dochodziły stłumione głosy kaczek, tajemnicze pluski, szelesty. Być może gdzieś we mgle siedział jakiś wędkarz, ale Weronika doszła do wniosku, że skoro ona go nie widzi, więc i on pewnie też jej nie zobaczy. Zsunęła buty. Chłodna wilgoć mchu otuliła bose stopy. Dobrze było poczuć pod nogami miękki mech, twarde szyszki, gałęzie, ziemię, kamienie... życie... po prostu życie, czasami twarde i zimne, a czasami kojąco miękkie. Zanurzyła stopę w wodzie. Była chłodna, lecz Weronice to nie przeszkadzało. Szybko zrzuciła sweter, dżinsy i koszulkę, stanik zwinęła razem z koronkowymi majtkami i położyła to wszystko pod drzewem na swoim plecaku. A potem stanęła na granicy lądu i wody, otulona jedynie sukienką
z mgieł. Rozpuszczone włosy spływały jej na piersi. Drobne krople osiadały na skórze i włosach. Z Brzozowego Królestwa dochodziła poranna pieśń ptaka, którego Weronika nie umiała rozpoznać. Nieważne. Nie musiała przecież znać śpiewaka, żeby cieszyć się jego muzyką. Miała gęsią skórkę, ale nie okryła się niczym ani też nie weszła do wody. Jeszcze nie teraz. Czekała. Dopiero kiedy ptak zamilkł, zanurzyła się w jeziorze. Płynęła szybko, żeby się rozgrzać. Woda była żywiołem Weroniki. Pływać nauczyła się wcześniej niż czytać. Jako nastolatka wiele razy przepłynęła to jezioro wpław tam i z powrotem, ale teraz, we mgle, straciła orientację i nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Jednak wcześniej czy później gdzieś przecież musiała dopłynąć, nie przejmowała się więc tym zupełnie. Płynęła najpierw żabką, potem kraulem, a potem znowu żabką, aż wreszcie obróciła się na plecy i leżała na wodzie, oddzielona od świata mgielną zasłoną. Gdzieś w pobliżu coś plusnęło, nad głową Weroniki zabrzmiał krótki krzyk jakiegoś ptaka. Mgła tłumiła dźwięki i zacierała granice między wodą a powietrzem, a Weronice zdawało się, że pojęcia czasu i miejsca nagle straciły swoje znaczenie. Trwała zawieszona we mgle, nie wiedząc, co przyniesie przyszłość. Lecz to wcale nie było ważne. Nieważne było „gdzie”, „kiedy”, „jak”, „co” — nawet „po co” było już nieważne. Nie było przeszłości i przyszłości, mgła okrywała to, co się wydarzyło i co się jeszcze wydarzy. Tęsknoty, lęki i pragnienia Weroniki małej i Weroniki dorosłej nagle straciły znaczenie. Nieistotne było to, co przeżyła i co ją jeszcze czeka. Jakby w tej mgle unosiła się ponad czasem i przestrzenią, przepełniona jedynie świadomością istnienia. „Jestem” — powtarzała sobie w myśli i nie musiała dodawać nic więcej, bo nic więcej w tym momencie się nie liczyło. Bo jakakolwiek by nie była i cokolwiek nie przydarzyłoby się jej po drodze, i tak było to nieważne. To wszystko opadło z niej teraz niczym ubranie. I zobaczyła, a może raczej poczuła siebie taką, jaką widział ją Stwórca. Nagą — bez tego wszystkiego, czym zasłaniała się w obawie przed zranieniem, czym otulała się, żeby nie zmarznąć, co wkładała na siebie,
by poczuć się lepiej lub przyciągnąć uwagę. Nagą. Prawdziwą. Piękną. Kołysała się we mgle, odnajdując w sobie ten pierwotny zamysł Stwórcy. Tak bardzo chciała zatrzymać tę chwilę. Żeby pamiętać, żeby zawsze pamiętać, że Bóg w nią wierzy bez względu na to, co było i co będzie. Nie zastanawiała się, gdzie jest i dokąd płynie. Nigdzie się jej przecież nie spieszyło. Mogła tak płynąć i płynąć... Zdziwiła się, kiedy w pewnym momencie dotknęła nogą dna. Odwróciła się na brzuch i, nie spiesząc się, dopłynęła do brzegu. Mgła rozrzedziła się trochę i Weronika zobaczyła, że zaledwie kilkanaście metrów dzieli ją od drzewa, pod którym zostawiła ubranie. Wyszła z wody. Dopiero teraz za wąskim pasem trzcin, po przeciwnej stronie dostrzegła pomost i stojącego na nim wędkarza. Mógł mieć około sześćdziesiątki, może trochę więcej. Stał jak wryty i z otwartymi ustami gapił się na Weronikę. Przeżegnał się, trzy razy splunął przez lewe ramię i zamrugał, najwidoczniej mając nadzieję, że widziadło zniknie. Ale nie znikało. — Jezus Maria! A co ty tu robisz, goła jak święty turecki?! — zawołał lekko drżącym głosem. — Człowiekiem jesteś czy zjawą? — Jestem. Po prostu jestem — odpowiedziała Weronika. Naga. Prawdziwa. Piękna. Zmarznięta. Ociekająca wodą. Bosa. Z biedronką na ramieniu, z garścią malin, które czekały tu na nią aż do września, z promykiem słońca wplątanym we włosy szła przez las, czując pod stopami miękki mech, twarde szyszki, ziemię... życie... po prostu życie…